JAMES CLAVELL TAI-PAN TOM I KSIĘGA PIERWSZA Chciałbym wyrazić serdeczne podziękowanie mieszkańcom Hongkongu za to, że poświęcili mi tyle czasu i trudu...
17 downloads
17 Views
2MB Size
JAMES CLAVELL
TAI-PAN
TOM I
KSIĘGA PIERWSZA
Chciałbym wyrazić serdeczne podziękowanie mieszkańcom Hongkongu za to, że poświęcili mi tyle czasu i trudu, odsłaniając przede mną karty przeszłości i zapoznając z dniem dzisiejszym. Naturalnie książka ta jest powieścią, a nie dziełem historycznym. Występujące w niej postacie zrodziły się w wyobraźni autora, który nie nawiązuje do żadnych osób ani do żadnych przedsiębiorstw, jakie kiedykolwiek działały w Hongkongu. Dirk Struan wspiął się na pokład rufowy okrętu flagowego ,,Zemsta” i skierował do schodni. Siedemdziesięcioczterodziałowy liniowiec rzucił kotwicę w odległości pół mili od wyspy. Wokoło kotwiczyły pozostałe okręty wojenne angielskiej flotylli i transportowce brytyjskiego korpusu ekspedycyjnego oraz statki handlowe i kupieckie klipry do przewozu opium dla Chin. Tego dnia - w czwartek, 26 stycznia 1841 roku - świt wstał szary i zimny. Krocząc po głównym pokładzie, Struan spojrzał na brzeg wyspy i ogarnęło go podniecenie. Wojna z Chinami potoczyła się zgodnie z jego przewidywaniami, kończąc się zwycięstwem. Tej wyspy, stanowiącej wojenny łup, pożądał od dwudziestu lat. Teraz wreszcie miał zejść na brzeg i być świadkiem oficjalnej ceremonii objęcia jej w posiadanie przez Brytyjczyków, na własne oczy widzieć, jak ta chińska wysepka staje się perłą w koronie Imperium Brytyjskiego za miłościwego panowania Jej Wysokości Królowej Wiktorii. Wysepką tą był Hongkong. Skalisty skrawek pagórkowatego gruntu o powierzchni trzydziestu mil kwadratowych leżący po północnej stronie ujścia wielkiej Rzeki Perłowej w południowych Chinach, tysiąc jardów od stałego lądu. Niegościnny. Nieurodzajny. Nie zamieszkany, jeśli nie liczyć malutkiej rybackiej wioski na południowym brzegu wyspy. Znajdujący się na samym środku drogi, którą co roku przewalały się potworne sztormy znad Pacyfiku. Nieprzydatny dla mandaryna - tytuł ten nosili wszyscy cesarscy urzędnicy - w którego prowincji leżał. Ale Hongkong posiadał największą na świecie zatokę morską. A dla Struana stanowił punkt oparcia. Stąd jednym skokiem mógł się znaleźć w Chinach. - Wartownik! - zawołał oficer wachtowy do ubranego w szkarłatną bluzę żołnierza piechoty morskiej. Barkas pana Struana do furty śródokręcia! - Rozkaz! - odparł żołnierz i powtórzył polecenie wychylając się przez burtę. - W tej chwili, panie Struan - zapewnił oficer, ukrywając lęk, jaki w nim budził ten książę handlu, będący legendą mórz chińskich. - Nie ma pośpiechu, chłopie - odrzekł Struan. Ten czterdziestotrzyletni rudowłosy olbrzym o szmaragdowozielonych oczach miał twarz wychłostaną przez setki burz i sztormów. Jego granatowy surdut zdobiły srebrne guziki, a obcisłe białe spodnie były wetknięte niedbale w długie żeglarskie buty za kolana. Jego broń stanowiły jak zwykle noże - jeden schowany w fałdzie surduta na plecach, drugi w prawym bucie. - Miły dzionek - dodał. - Tak, proszę pana. Struan zszedł po trapie, przedostał się na dziób barkasu i uśmiechnął się do młodszego od siebie
przyrodniego brata Robba, który siedział pośrodku łodzi. - Jesteśmy spóźnieni - rzekł z uśmiechem Robb. - Owszem. Jego ekscelencja i admirał mieli wiele do powiedzenia - odparł Struan. Przez chwilę przyglądał się wyspie, a potem dał znak bosmanowi. - Odbijamy. Do brzegu, panie McKay! - Tak jest! - Nareszcie, co, Tai-Panie? - zagadnął Robb. - Tak - odparł Struan. „Tai-pan” znaczyło po chińsku „wszechpotężny władca”. W spółce handlowej, wojsku, flocie, narodzie nazywano tak tylko jednego człowieka - tego, który faktycznie dzierżył władzę. W firmie Noble House - Wspaniały Dom Handlowy - tym człowiekiem byt Struan.
ROZDZIAŁ PIERWSZY - A żeby ją zaraza, tę zapowietrzoną wyspę! - zaklął Brock rozglądając się wokół po plaży i zadzierając wzrok na skaliste wzniesienia. - Chiny u naszych stóp, a bierze my tylko tę jałową, zasraną skałę. Stał na podwodziu wraz z dwoma innymi kupcami. Rozproszeni wokół kupcy i oficerowie korpusu ekspedycyjnego potworzyli małe grupki. Wszyscy czekali na oficera Królewskiej Marynarki Wojennej, który miał rozpocząć ceremonię objęcia wyspy w posiadanie. Przy maszcie flagowym trzymało wartę honorową, stojąc w dwóch równych szeregach, dwudziestu żołnierzy piechoty morskiej, a ich szkarłatne mundury tworzyły na tle otoczenia zaskakującą, barwną plamę. Nie opodal nich stali zbici w bezładne gromadki marynarze, którzy właśnie przed chwilą z wielkim trudem umocowali maszt flagowy w kamienistym gruncie. - Mieliśmy podnieść flagę o ośmiu szklankach - wychrypiał ze zniecierpliwieniem Brock. - Godzinę temu. Po ki diabeł taka zwłoka? - To zły dżos∗ przeklinać we wtorek, panie Brock - upomniał go Jeff Cooper, chudy Bostończyk z haczykowatym nosem, w czarnym surducie i filcowym cylindrze zawadiacko przekrzywionym na bakier. Bardzo zły! Krępy i czerstwy Wilf Tillman, też Amerykanin, ale rodem z Alabamy, zesztywniał, wyczuwając w nosowym głosie swojego młodszego wspólnika skrywaną uszczypliwość. - Powiem bez ogródek, panowie - zły dżos to ta wyspa, mikra, jakby mucha nasrała! - odrzekł Brock. - Oby nie, panie Brock - powiedział Tillman. - Dżos dobry czy zły - w każdym razie od tej wyspy zależy przyszłość naszego handlu z Chinami. Brock spojrzał na niego z góry. - Hongkong nie ma przyszłości - odparł. - Dobrze pan wiesz, na psa urok, że nam trza otwartych portów w Chinach, na lądzie! - Nie ma lepszej zatoki na tych wodach - wtrącił Cooper. - Będziemy mieli gdzie konserwować i naprawiać wszystkie nasze statki. Będziemy mieli gdzie pobudować sobie domy i składy. A w dodatku nareszcie uniezależnimy się od Chińczyków. - Kolonia powinna mieć ziemię orną i chłopów do jej uprawiania, panie Cooper. No i być dochodowa odparł mu niecierpliwie Brock. - Obszedłem całą wyspę i pan też. Nic się tu nie urodzi. Nie ma tu ani pól, ani strumieni, ani pastwisk. A więc także samo ani mięsa, ani gruli. Wszystko trza by sprowadzać statkami. Pomyślcie tylko o kosztach! Nawet z połowami ryb będzie krewa! A kto będzie utrzymywał Hongkong, co?! My i nasz handel, psiamać! - O, a więc o takiej kolonii pan myśli, panie Brock? - spytał Cooper. - Wydawało mi się, że Imperium Brytyjskie - po tych słowach splunął zręcznie pod wiatr - ma już takich pod dostatkiem. Brock zrobił ruch, jakby chciał sięgnąć po nóż. - Plujesz pan, żeby przeczyścić gardło, czy też może na Imperium Brytyjskie? - spytał.
Potężny, jednooki i brodaty Tyler Brock miał bez mała pięćdziesiątkę i zaczynał już siwieć. Był twardy i niespożyty jak żelazo, którym zmuszony był handlować w młodych latach w Liverpoolu, mocny i niebezpieczny jak bojowy statek handlowy, na który uciekł; z czasem posiadł, jako głowa firmy Brock i Synowie, wiele mu podobnych. Ubrany był bogato, a nóż u jego pasa zdobiły drogie kamienie. - Chłodno dziś, panie Brock - wtrącił szybko Tillman, rozgniewany w duchu na młodszego wspólnika za jego długi język. Z Brockiem lepiej się było nie drażnić, nie mogli sobie jeszcze pozwolić względem niego na otwartą wrogość. - I wiatr taki zimny, no nie, Jeff? Cooper skinął niedbale głową, nie odrywając spojrzenia od Brocka. Nie miał noża, lecz za to nosił w kieszeni ciężką krócicę. Dorównywał Anglikowi wzrostem, choć był od niego szczuplejszy, i wcale się go nie bał. - Coś panu powiem, panie Cooper - rzekł Brock. - Radzę panu nie spluwać po słowach „Imperium Brytyjskie”. Bo znajdą się tacy, co nie puszczą tego panu płazem. - Dzięki, panie Brock, zapamiętam to sobie - odparł niezmieszany Cooper. - Ja też mam dla pana dobrą radę: przeklinać we wtorek to zły dżos. Brock powściągnął złość. Pewien był, że kiedyś zetrze w proch spółkę handlową Cooper - Tillman, największą spośród amerykańskich. Ale w tej chwili potrzebował ich jako sprzymierzeńców w walce przeciwko Dirkowi i Robbowi Struanom. Przeklął dżos. Bowiem dżos uczynił firmę Struan i Spółka największym przedsiębiorstwem handlowym w Azji, tak potężnym i bogatym, że inni kupcy nazywali ją z podziwu i zazdrości „Noble House” - Wspaniałym Domem Handlowym, wspaniałym nie tylko dlatego, że przodował pod względem bogactwa, szerokiego gestu, obrotów handlowych, liczby kliprow, lecz przede wszystkim dlatego, że Dirk Struan był Tai-Panem, Tai-Panem przez duże „t” pośród wszystkich tai-panów w Azji. Natomiast jemu, Brockowi, przed siedemnastu laty, kiedy Struan założył swoje imperium, dżos zabrał oko. Zdarzyło się to nie opodal wyspy Czuszan, leżącej tuż na południe od ogromnego portu Szanghaj, w pobliżu ujścia wielkiej rzeki Jangcy. Udało mu się przedrzeć z dużym ładunkiem opium przez monsun i zostawić płynącego również z opium Struana o kilka dni w tyle. Dotarł do Czuszan jako pierwszy, sprzedał swój ładunek i zawrócił, ciesząc się na myśl, że Struan będzie musiał teraz popłynąć dalej na północ i podjąć ryzyko handlu na nieznanym wybrzeżu. Sam pożeglował szybko na południe, do domu w Makau, z kuframi pękającymi od srebra, pod pełnymi żaglami, z wiatrem wiejącym od rufy. I wówczas na morzach chińskich rozpętała się nagle burza. Chińczycy nazywali takie burze „tai-fung” - Wszechpotężnymi Wichrami. Zamorscy kupcy mówili na nie „tajfuny”. Były one piekłem na ziemi. Tajfun ten bezlitośnie sponiewierał statek Brocka, którego przygwoździły do pokładu walące się drzewca i maszty. Kiedy leżał bezradny, zdzielił go jak cepem porwany przez wicher fał. Załoga oswobodziła go, ale przedtem niestety zerwana, zakończona szeklą lina wyłupiła mu lewe oko. Ponieważ przechylonemu statkowi groziło zatonięcie, Brock najpierw pomógł odciąć takielunek i drzewca, dzięki czemu kliper jakimś cudem odzyskał równowagę. Dopiero wtedy zalał krwawiący oczodół koniakiem; do tej pory pamiętał ten ból. Przypomniało mu się też, jak dowlókł się do portu w długi czas po uznaniu go za straconego, a z jego
pięknego trójmasztowego klipra pozostał zaledwie pokiereszowany i popękany kadłub, bez masztów, dział i takielunku. A zanim uzupełnił olinowanie, drzewca , maszty, działa, proch, kule i załogę oraz kupił następną partię opium, cały zysk z tej wyprawy przepadł. W ten sam tajfun wpadł również Struan płynący na małej lorszy - statku z chińskim kadłubem i angielskim ożaglowaniem, używanym przy pięknej pogodzie do przybrzeżnego szmuglu. Ale Struan jak zwykle wyszedł z burzy bez szwanku, by potem w eleganckim stroju i z kpiną wyzierającą z dziwnych, zielonych oczu powitać go w portowym doku. Niech szlag trafi Dirka i jego dżos, pomyślał Brock. To dżos dopomógł mu rozmnożyć jedną śmierdzącą lorszę we flotyllę kliprów i setki lorsz, w składy towarów i góry srebra. W przeklęty Noble House! To dżos zepchnął firmę Brock i Synowie na podrzędne miejsce. Podrzędne miejsce! To właśnie dżos zapewniał Struanowi przez te wszystkie lata posłuch u naszego przeklętego, bezwolnego pełnomocnika, Jego Zasranej Mości Longstaffa. A teraz do spółki sprzedali nas! - Do kata z Hongkongiem, do kata ze Struanem! - zaklął. - Gdyby nie plan Struana, nie wygralibyście tak łatwo tej wojny - rzekł Cooper. Wojna zaczęła się przed dwoma laty w Kantonie, kiedy cesarz chiński postanowił poskromić Europejczyków i próbował zlikwidować przemyt opium, stanowiący ostoję brytyjskiego handlu. Namiestnik cesarski Ling otoczył oddziałami wojska kolonię obcokrajowców w Kantonie, domagając się jako okupu za życie bezbronnych angielskich kupców wydania mu co do skrzynki całego opium znajdującego się w Azji. W końcu przekazano mu dwadzieścia tysięcy skrzynek opium, które zostały zniszczone, a Anglikom pozwolono schronić się w Makau. Brytyjczycy nie mogli jednak przejść obojętnie wobec faktu mieszania się do ich handlu ani gróźb wobec rodaków. Pół roku temu przypłynął na Daleki Wschód Brytyjski Korpus Ekspedycyjny, który nominalnie przeszedł pod rozkazy Longstaffa, Naczelnego Inspektora do Spraw Handlu. Ale to właśnie Struan obmyślił inteligentny plan, aby zamiast do Kantonu, gdzie zaczęła się cała afera, wyprawić korpus ekspedycyjny na północ, do Czuszanu. Wyspa ta da się łatwo wziąć bez strat, argumentował, bo Chińczycy są nie przygotowani, a poza tym bezradni wobec nowoczesnej europejskiej armii i floty. Zostawiwszy niewielki oddział okupacyjny na Czuszanie i kilka okrętów do blokady rzeki Jangcy, korpus ekspedycyjny mógł popłynąć na północ do ujścia rzeki Pei Ho i zagrozić Pekinowi, stolicy Chin, leżącej zaledwie sto mil w dół rzeki. Struan wiedział, że tylko takie bezpośrednie zagrożenie zmusi cesarza do natychmiastowej prośby o pokój. Był to wyśmienity pomysł i sprawdził się wspaniale. Korpus przybył na Daleki Wschód w czerwcu ubiegłego roku. W lipcu zdobył Czuszan. W sierpniu zakotwiczył u ujścia rzeki Pei Ho. Po dwóch tygodniach cesarz przysłał swojego przedstawiciela na pertraktacje pokojowe - po raz pierwszy w dziejach chiński władca uznał istnienie jednego z europejskich narodów. I tak zakończyła się ta wojna, z której obie strony wyszły prawie bez strat. - Longstaff bardzo mądrze zrobił, że poparł ten plan - dodał Cooper. - Każden kupiec wie, jak rzucić żółtków na kolana - odparł gburowato Brock. Odsunął cylinder z czoła i rozluźnił opaskę na oku. - Ale czemu to Longstaff i Struan poszli na to, żeby ugadzać się znowuż w Kantonie, a?
Każden dureń wie, że dla żółtków „ugadzanie się” to gra na zwłokę. Powinniśmy zostać na północy, przy Pei Ho, aż do podpisania układu. Ale nie, zawróciliśmy tu flotę i pół roku czekamy z założonymi rękami, aż te ancychrysty przyłożą pióro do papieru. - Splunął. - To głupota, skończona głupota. Tyle czasu i piniędzy zmarnowane na tę zatraconą skałę. Powinniśmy zatrzymać Czuszan. To dopiero wyspa, którą warto mieć! - Wyspa Czuszan, o wymiarach dziesięć mil na dwadzieścia, miała ziemię żyzną i urodzajną, a poza tym dobry port i duże miasto Tinghai. Nie dusi się tam człowiek, ma czym oddychać. Tak jest, wystarczyłyby tam trzy, cztery nasze fregaty, żeby raz, dwa zablokować rzekę Jangey. A kto włada tą rzeką, ma w ręku stolicę Chin. Tam właśnie powinniśmy osiąść, psiamać! - Czuszan jest nadal w naszych rękach, panie Brock. - Tak. Ale nie ma jej zapisanej w tym zasranym traktacie pokojowym, więc nie będzie nasza. Brock zatupał nogami, bo lodowaty wiatr wzmógł się. - Może powinien pan o tym wspomnieć Longstaffowi - podsunął Cooper. - On chętnie słucha rad. - Tylko nie moich! Jak pan świetnie wiesz. Głowę dam, że kiedy dowiedzą się o tym w parlamencie, gorzko pożałuje. Cooper zapalił krótkie cygaro. - Skłonny jestem przyznać panu rację - rzekł. - To zdumiewający dokument, panie Brock. Jak na nasze czasy, kiedy wszystkie europejskie mocarstwa zagarniają ziemię i władzę gdzie się da. - A Stany Zjednoczone to niby nie? - odparł Brock, marszcząc twarz. - A Indianie? A zakup od Napoleona Luizjany? A hiszpańska Floryda? Łypiecie chciwym okiem na Meksyk i rosyjską Alaskę. Z ostatnio przysłanej poczty wynika, że chcecie nawet ukraść Kanadę. Ha? - Kanada nie jest angielska, tylko amerykańska. Nie będziemy o nią walczyć, dołączy do- nas z własnej woli - odparł Cooper maskując niepokój. Skubnął nerwowo faworyty i otulił się szczelniej surdutem, osłaniając przed zacinającym wiatrem. Wiedział, że gdyby w tej chwili wybuchła wojna z Imperium Brytyjskim, zrujnowałaby ona kraj, a wraz z nim spółkę Cooper-Tillman. Do diabła z wojnami! Ale i tak był pewien, że jeżeli nie dojdzie do porozumienia, Stany stoczą wojnę o Meksyk i Kanadę. Tak jak Wielka Brytania z konieczności wszczęła wojnę z Chinami. - Wojny nie będzie - powiedział Tillman, starając się dyplomatycznie powstrzymać wspólnika. Westchnął, tęskniąc do Alabamy. Tam człowiek może być dżentelmenem, pomyślał. Nie ma na co dzień do czynienia z tymi przeklętymi Anglikami, ani z takim bluźniercą i ordynarnym chamem jak Brock, ani z takim diabłem wcielonym jak Struan, ani nawet z takim zapalczywym młodzikiem jak Cooper, który stoi na czele naszej spółki i uważa Boston za pępek świata. - A tutejsza wojna tak czy owak dobiegła końca. - Zapamiętaj pan moje słowa, panie Tillman - powiedział Brock. - Ten zasrany traktat nie przyniesie nic dobrego ani nam, ani im. Musimy utrzymać Czuszan i otwarte porty na lądzie. Za kilka tygodni znowuż
wybuchnie wojna. W czerwcu, przy sprzyjającym wietrze i pogodzie, nasza flota znów popłynie do Pei Ho. A jak znowu będziemy prowadzić wojnę, to jak zdobędziemy tegoroczną herbatę i jedwab, ja się pytam? W zeszłym roku prawie nie handlowaliśmy z powodu wojny, a w zaprzeszłym nie handlowaliśmy w ogóle, na dobitkę ukradli nam całe opium. Mnie jednemu zabrali osiem tysięcy skrzynek. Kosztowało mnie to dwa miliony liangów* srebra. Gotówką! - Te pieniądze nie przepadły - sprostował Tillman. - Longstaff polecił nam oddać opium. Jako okup za nasze życie. Wystawił nam za to weksle angielskiego rządu. A w traktacie z Chinami jest zapis - o wypłaceniu za nie sześciu milionów liangów srebra. Brock roześmiał się chrapliwie. - Myślisz pan, że parlament uhonoruje weksle Longstaffa? - spytał. - Akurat! Niechby tylko jakiś rząd zażądał forsy na opium, w tejże chwili zostałby obalony. A co do tych sześciu milionów, to pójdą na pokrycie kosztów tej wojny. Znam parlament lepiej niż pan. Radzę obu wam pożegnać się z waszym pół milionem liangów srebra. Tak więc jeżeli w tym roku znowuż będziem wojować, to znów se nie pohandlujemy. A jak nie pohandlujemy w tym roku, to zbankrutujem - wy, ja, wszyscy, którzy handlują z Chinami. Nawet ten sakramencki Noble House. Wyszarpnął z kieszonki zegarek. Uroczystość miała się rozpocząć przed godziną. Czas ucieka, pomyślał. Tak, ale, dalibóg, nie dla Brocka i Synów! Dirkowi dobry dżos szczęścił przez siedemnaście lat, pora, żeby to się odmieniło! Rozanielił się na myśl o swoim drugim synu Morganie, który umiejętnie i bez skrupułów prowadził ich rodzinne interesy w Londynie. Ciekaw był czy udało mu się podkopać wpływy Struana w parlamencie i kołach finansowych. Zniszczymy cię, Dirk, poprzysiągł w duchu, a wraz z tobą Hongkong. - Ki diabeł tak zwlekają? - zawołał, podchodząc szybko do oficera marynarki wojennej, który długimi krokami przechadzał się przy oddziale piechoty morskiej. - Co cię naszło, Jeff? Przecież wiesz, że ma rację co do Hongkongu - rzekł Tillman. - Zgłupiałeś chyba, żeby go tak drażnić. Cooper uśmiechnął się bez przekonania. - Brock jest diabelnie pewny siebie - odparł. - Nie mogłem się powstrzymać. - Jeżeli nie myli się co do tego pół miliona liangów, jesteśmy zrujnowani. - Tak. Ale Struan straci dziesięć razy tyle, jeżeli nam nie zapłacą. Nie bój się, zapłacą mu. A jak jemu, to i nam. - Cooper posłał spojrzenie w kierunku Brocka. - Myślisz, że wie o naszej umowie ze Struanem? Tillman wzruszył ramionami. - Nie mam pojęcia - odparł. - Ale Brock ma rację co do traktatu. Jest głupi. I będzie nas kosztował kawałek grosza. Przez ostatnie trzy miesiące spółka Cooper - Tillman pośredniczyła potajemnie w transakcjach handlowych z Noble House.
Angielskie okręty utrzymywały blokadę Kantonu i Rzeki Perłowej, a angielskich kupców obowiązywał zakaz handlu. Idąc za podszeptem Struana Longstaff nałożył, jako jeszcze jeden środek wymuszenia traktatu pokojowego, embargo na handel z Chińczykami wiedząc, że magazyny w Kantonie pękają od herbaty i jedwabiu. Ale ponieważ Ameryka nie wypowiedziała Chinom wojny, amerykańskie statki mogły swobodnie i bez przeszkód przepływać przez angielską blokadę. Tak więc Cooper i Tillman zakupili cztery miliony funtów herbaty od najbogatszego z kupców chińskich, Czen-tse Żin Ana - zwanego inaczej Żin-kua -i przewieźli ją do Manili, rzekomo dla kupców hiszpańskich. Tamtejszy urzędnik hiszpański za pokaźną łapówkę wydał im niezbędne zezwolenia na import i eksport, po czym herbatę przeładowano - nie płacąc cła - na klipry Struana, te zaś wyruszyły pośpiesznie do Anglii. Żin-kua otrzymał zapłatę w postaci transportu opium, który Struan dostarczył potajemnie statkiem w umówione miejsce na wybrzeżu. Doskonały plan, pomyślał Cooper. Wszyscy się wzbogacili i każdy dostał to, co chciał. Gdyby jednak to nasze statki mogły dostarczyć tę herbatę bezpośrednio do Anglii, zbilibyśmy majątek. Przeklął w duchu angielską ustawę o żegludze, zakazującą cudzoziemskim statkom przywozu towarów do angielskich portów. A niech ich diabli, cały świat do nich należy! - Jeff! Cooper podążył wzrokiem za spojrzeniem wspólnika. Przez chwilę nie bardzo wiedział, na jaki szczegół w zatłoczonej zatoce pragnie zwrócić jego uwagę Tillman. I nagle spostrzegł odbijający od okrętu flagowego barkas, a w nim wysokiego, rudowłosego Szkota, który dzierżył w ręku władzę pozwalającą mu nakłaniać parlament angielski do podejmowania decyzji po jego myśli i pchnąć do wojny najpotężniejszy naród świata. - Nie można chyba liczyć na to, że Struan utonie - powiedział Tillman. Cooper roześmiał się. - Mylisz się co do niego, Wilf - odrzekł. - Zresztą morze i tak się nie ośmieli o niego upomnieć. - Nigdy nic nie wiadomo, Jeff. Ma na to dość czasu. Jak Bóg na niebie. Dirk Struan stał na dziobie barkasu tańczącego na kapryśnych falach. Był wprawdzie spóźniony na uroczystość, ale nie popędzał wioślarzy. Wiedział, że bez niego się ona nie rozpocznie. Barkas znajdował się trzysta jardów od brzegu i okrzyk bosmana „Tak trzymać!” współbrzmiał przyjemnie z szelestem rześkiego północno-wschodniego monsunu. Hen wysoko w górze wiatr przybierał na sile i przeganiał znad lądu kłębiaste obłoki, pędząc je ponad wyspą i dalej, nad rozpościerający się za nią ocean. W zatoce panował ścisk, a wśród najrozmaitszych statków handlowych tylko kilka należało do Amerykanów i Portugalczyków, reszta do Anglików. Przed wojną opiumową statki kotwiczyły w Makau, malutkiej portugalskiej kolonii usadowionej na cyplu stałego lądu, czterdzieści mil na południowy zachód, po przeciwległej stronie wielkiego rozlewiska u ujścia Rzeki Perłowej. A ponadto także u brzegów wyspy Whampoa, trzynaście mil na południe od Kantonu, do którego, na mocy chińskiego rozporządzenia, nie mógł podpłynąć bliżej żaden europejski statek. Cały handel z Europejczykami został cesarskim dekretem ograniczony do tego
miasta. Krążyły pogłoski, że w obrębie jego murów mieszka milion Chińczyków. Ale nikt nie miał co do tego pewności, bo na ulicach Kantonu nie postała jeszcze noga żadnego Europejczyka. Z dawien dawna obowiązywały w Chinach surowe prawa zamykające ten kraj przed Europejczykami. Ich nieugięte stosowanie, pozbawienie Europejczyków swobody poruszania się i handlu, doprowadziło do wojny. Kiedy barkas przepływał obok statku handlowego, kilkoro dzieci na jego pokładzie zamachało rączkami do Struana, który odwzajemnił im się tym samym gestem. Pomyślał, że dziatwie dobrze zrobią nareszcie własne domy na własnej ziemi. Wraz z wybuchem wojny wszyscy obywatele brytyjscy - około stu pięćdziesięciu mężczyzn, sześćdziesiąt kobiet i osiemdziesięcioro dzieci - zostali dla bezpieczeństwa ewakuowani na statki. Niektóre rodziny przebywały na statkach od blisko roku. Wokół
statków
handlowych
stały
okręty
wojenne
Brytyjskiego
Korpusu
Ekspedycyjnego:
siedemdziesięciocztero- czterdziestocztero- i dwudziestodwudziałowe liniowce, brygi i fregaty, stanowiące drobną cząstkę marynarki wojennej, najpotężniejszej w dziejach, a do tego dziesiątki transportowców z czterema tysiącami angielskich i hinduskich żołnierzy na pokładach, cząstką najliczniejszej armii na świecie. Zaś pośród tych wszystkich jednostek kotwiczyły piękne klipry z ukośnymi masztami - najszybsze statki, jakie kiedykolwiek zbudowano. Przyglądając się wyspie i królującej nad nią górze, która wyrastała niemal pionowo z morza wznosząc się na wysokość tysiąca ośmiuset stóp, Struan poczuł, jak ogarnia go i przenika podniecenie. Znał tę wyspę lepiej od innych, choć do tej pory ani razu nie zszedł na jej brzeg. Poprzysiągł sobie, że nie zrobi tego dopóty, dopóki nie stanie się ona własnością Brytyjczyków. Dogadzała mu taka władcza postawa. Nie przeszkodziło mu to wszakże posłać na rekonesans kilku swoich kapitanów i młodszego brata Robba. Znał każdy wąwóz i wzniesienie, wszystkie skały i rafy, wiedział też, gdzie zbuduje składy, swoją siedzibę i którędy pobiegnie droga. Obrócił się, żeby spojrzeć na swój dwudziestodwudziałowy kliper „Chiną Cloud” - „Chińska Chmura”. Wszystkie klipry firmy Struan i Spółka miały w nazwie wyraz „Cloud”, na cześć jego zmarłej przed laty matki, z domu McCloud. Marynarze malowali i czyścili i tak już lśniący statek. Sprawdzano działa i takielunek. Na rufie łopotała dumnie bandera brytyjska, a na marsie bezanmasztu flaga jego firmy. Flaga Noble House przedstawiała królewskiego czerwonego lwa Szkocji splecionego z cesarskim zielonym smokiem Chin. Powiewała ona na dwudziestu uzbrojonych kliprach rozproszonych po oceanach świata i na setce wiatroskrzydłych uzbrojonych lorsz, które dowoziły przemycane opium do wybrzeży Chin. Powiewała też na trzech dużych statkach-bazach, gdzie przechowywano opium, przerobionych do tego celu handlowcach, stojących obecnie w zatoce wyspy Hongkong. Powiewała ona również na „Spokojnej Chmurze”, ogromnym, zakotwiczonym na stałe statku będącym kwaterą główną przedsiębiorstwa i mieszczącym komory do przechowywania srebra, biura, luksusowe apartamenty i jadalnie. Urodziwa jesteś, moja flago, pomyślał z dumą Struan. Po raz pierwszy wciągnięto ją na maszt na pirackiej lorszy, którą zdobył przemocą, wraz z ładunkiem
opium. Piraci i korsarze byli plagą tych wybrzeży, a za każdego schwytanego Chińczycy i Portugalczycy nie skąpili srebra. Ilekroć wiatry nie pozwalały na przemyt opium lub nie miał go na sprzedaż, wówczas uganiał się po chińskich morzach za piratami. Zdobyte w ten sposób srebro inwestował w opium. Przeklęte opium! - pomyślał. Wiedział jednak, że jest związany na śmierć i życie z tym narkotykiem, bez którego upadłby zarówno Noble House, jak Imperium Brytyjskie. Aby wyjaśnić powód tego stanu, należało sięgnąć wstecz, aż do roku 1699, kiedy to pierwszy angielski statek zawinął w celach pokojowych do Chin i przywiózł stamtąd jedwabie, a także - po raz pierwszy niezrównane ziele zwane „zielem te” - herbatą, której Chiny jako jedyne na świecie miały w bród dzięki taniej uprawie. Cesarz chiński kazał płacić sobie wyłącznie srebrem. I nic się od tamtej pory w tym względzie nie zmieniło. Po pół wieku z okładem herbatę pito już powszechnie w Europie, zwłaszcza w Anglii, w światowej potędze handlowej. Nie minęło lat siedemdziesiąt, a stała się ona głównym źródłem dochodów podatkowych brytyjskiego rządu. Przed upływem stulecia potok bogactw płynących nieprzerwanie do Chin niebezpiecznie uszczuplił angielski skarb, a niezrównoważona wymiana handlowa z Chinami zatrzęsła w posadach całym krajem. W ciągu tego stulecia Brytyjska Spółka Wschodnioindyjska, olbrzymia, na poły prywatna, na poły państwowa firma, która na mocy uchwały parlamentu dzierżyła całkowity monopol na handel z Indiami i Azją, z rosnącą desperacją proponowała Chińczykom zamiast srebra co tylko się dało: wyroby bawełniane, warsztaty tkackie, a nawet broń i okręty. Jednakże cesarze wyniośle odmawiali. Pogardzali „barbarzyńcami”, jak nieodmiennie nazywali cudzoziemców, i, uważając swój kraj za samowystarczalny, patrzyli na wszystkie narody świata z góry, traktując je jako coś gorszego. I wówczas, trzydzieści lat temu, angielski statek handlowy „Wędrowna Gwiazda” wpłynął na Rzekę Perłową i rzucił kotwicę nie opodal wyspy Whampoa. Wiózł w tajemnicy ładunek opium, którego obfitość zapewniały tanie uprawy w brytyjskim Bengalu. Wprawdzie opium było używane w Chinach od wieków - choć tylko przez bogaczy i mieszkańców prowincji Jiinnan, gdzie również bujnie rosły maki - ale stanowiło kontrabandę. Spółka Wschodnioindyjska w sekrecie upoważniła kapitana „Wędrownej Gwiazdy” do zaoferowania Chińczykom opium. Jednak wyłącznie za srebro. Chińska gildia kupiecka, która dekretem cesarskim otrzymała monopol na handel z Zachodem, zakupiła cały ładunek i sprzedała go skrycie z wielkim zyskiem. Kapitan „Wędrownej Gwiazdy” dyskretnie przekazał uzyskane srebro przedstawicielom Spółki w Kantonie, odebrał swój zysk w londyńskich wekslach bankowych i pośpieszył z powrotem do Kalkuty po następną partię opium. „Wędrowna Gwiazda” wryła się Struanowi w pamięć. Służył na niej jako chłopiec do posług. To właśnie na tym statku poznał życie - i zobaczył Azję. A także poprzysiągł sobie, że zniszczy Tylera Brocka, który w owym czasie pełnił na „Wędrownej Gwieździe” funkcję młodszego oficera. Struan miał wtedy lat dwanaście, a Brock osiemnaście. Był bardzo silny. Brock zapałał do niego nienawiścią od pierwszego wejrzenia i z upodobaniem wytykał mu błędy, obcinał racje żywnościowe, wyznaczał dodatkowe wachty, wysyłał na maszty w
niepogodę, dręczył go i poniżał. Najmniejsze uchybienie Struana, a kazał go przywiązywać do takielunku i chłostać dziewięciorzemiennym kańczugiem. Struan służył na „Wędrownej Gwieździe” przez dwa lata. Którejś nocy statek wpadł w cieśninie Malakka na rafę i zatonął. Struan dopłynął wpław do brzegu i dotarł do Singapuru. Później dowiedział się, że Brock również ocalał, co go ogromnie ucieszyło. Pragnął zemsty, ale takiej, którą by wymierzył po swojemu i w dogodnym czasie. Zaciągnął się na inny statek. W owym czasie Spółka Wschodnioindyjska wydawała już po cichu wiele pozwoleń upatrzonym kapitanom posiadającym własne statki na handel bengalskim opium, które sprzedawała im jako monopolista po korzystnych cenach. Zaczęła ciągnąć wielkie zyski i zdobywać ogromne ilości srebrnego kruszcu. Chińska gildia kupiecka i mandaryni patrzyli przez palce na ten nielegalny handel, bo i oni czerpali z niego olbrzymie zyski. A zyski te, z racji swojego utajenia, nie były im wydzierane przez cesarza. Opium stało się podporą handlu. Spółka Wschodnioindyjska w krótkim czasie zmonopolizowała jego dostawy na całym świecie, z wyjątkiem prowincji Junnan i Imperium Otomańskiego. Przed upływem dwudziestu lat srebro uzyskane z przemytu opium zrównało się ilościowo ze srebrem należnym za herbatę i jedwabie. Osiągnięto wreszcie równowagę handlową. A potem doszło do nadwyżek, ponieważ klientów chińskich było dwudziestokroć więcej niż tych z Zachodu, co zapoczątkowało odpływ zawrotnych ilości srebra z Chin, przekraczających możliwości finansowe nawet tego kraju. Ażeby temu przeciwdziałać, Spółka zaproponowała inne towary. Jednak cesarz pozostał nieugięty: srebro za herbatę. Już jako dwudziestolatek w randze kapitana Struan przewoził opium własnym statkiem, mając za głównego rywala Brocka. Współzawodniczyli ze sobą nie przebierając w środkach. W ciągu sześciu lat we dwóch zdominowali handel tym towarem. Przemytnicy opium - Anglicy, Szkoci i paru Amerykanów - zyskali miano indywidualnych kupców chińskich. Stanowili przedsiębiorczą grupę nieustraszonych, zahartowanych kapitanów, a zarazem właścicieli statków, którzy jak gdyby nigdy nic wpływali swoimi małymi jednostkami na nieznane wody i narażali się na nieznane niebezpieczeństwa, traktując je jako chleb powszedni. Celem ich wypraw nie był rozbój, lecz spokojny, przynoszący zyski handel. Zdarzało się jednak, że musieli stawić czoło wzburzonemu morzu lub jakiemuś nieprzyjacielowi. Jeżeli któryś nie sprawił się dzielnie, ślad po nim ginął i wkrótce o nim zapominano. Indywidualni kupcy szybko się zorientowali, że choć oni podejmują całe ryzyko, to lwia część zysków z handlu opium przypada Spółce. W dodatku wyłączono ich całkowicie z legalnego i wielce intratnego handlu herbatą i jedwabiem. Więc choć nadal zażarcie rywalizowali pomiędzy sobą, za namową Struana wspólnie wszczęli kampanię przeciwko Spółce, żeby przełamać jej monopol. Gdyby go nie było, kupcy mogliby wymieniać opium na srebro, srebro na herbatę, a po przywiezieniu jej do swojego kraju sprzedać bezpośrednio na światowe rynki. Tym samym indywidualni kupcy chińscy przejęliby kontrolę nad światowym handlem herbatą, a ich zyski wzrosłyby niepomiernie. Forum dla ich kampanii stał się angielski parlament. Przed dwustu laty obdarzył on Spółkę monopolem i
tylko on mógł go cofnąć. Dlatego też kupcy, wdając się w bardzo ryzykowną grę, zaczęli kupować głosy, popierać członków parlamentu będących zwolennikami swobodnej konkurencji i nieskrępowanego handlu, pisać do gazet i członków rządu. Działali stanowczo, a wraz z bogactwem rosła też ich potęga. Byli cierpliwi, wytrwali i nieugięci, jak tylko potrafią być ludzie, których życia nauczyło morze. Spółka, której nie było spieszno do utraty monopolu, wściekała się na buntowników. Jednakże nie mogła się obyć bez kupców indywidualnych, dostarczających jej srebra na zakup herbaty, gdyż jej działalność opierała się na ogromnych dochodach ze sprzedaży bengalskiego opium. Dlatego w parlamencie zwalczała ich z umiarem. Parlament też znalazł się w sytuacji bez wyjścia. Publicznie potępiał handel opium, jednakże potrzebował wpływów z herbaty i Imperium Indyjskiego. Próbował dawać posłuch tak kupcom, jak i Spółce, nie zadowalając żadnej ze stron. Wówczas Spółka postanowiła zrobić kozłów ofiarnych ze Struana i Brocka, swoich głównych przeciwników. Cofnęła im pozwolenia na handel opium i zrujnowała ich. Brockowi został jeden statek, Struanowi żaden. Brock wszedł po cichu w spółkę z innym kupcem indywidualnym, nie przerywając kampanii w parlamencie. Natomiast Struan wraz ze swoją załogą napadł na piracką przystań leżącą na południe od Makau, zniszczył ją i wziął sobie najszybszą lorszę*. A potem zaczął potajemnie przewozić opium dla innych kupców, bez skrupułów zdobył kolejne pirackie statki i coraz bardziej się bogacił. Wspólnie z innymi kupcami indywidualnymi wdał się w jeszcze bardziej ryzykowną grę, zakupując coraz to nowe głosy poselskie, nieustannie się naprzykrzając, aż doszło do tego, że w parlamencie zaczęto głośno domagać się całkowitej likwidacji Spółki Wschodnioindyjskiej. Przed siedmiu laty parlament uchwalił ustawę o zniesieniu monopolu Spółki w Azji i zezwolił tam na swobodny handel. Zostawił jednakże Spółce wyłączne prawo handlu z brytyjskimi Indiami, a więc światowy monopol na opium. Parlament potępił sprzedaż opium. Spółka Wschodnioindyjska nie pragnęła nim handlować, a kupcy woleliby sprzedawać inny, choć równie dochodowy towar, jednakże wszyscy zainteresowani wiedzieli, że bez równowagi w transakcjach związanych z herbatą, srebrem i tym narkotykiem Imperium upadłoby. Tak oto wyglądała rzeczywistość światowego handlu. W warunkach nieskrępowanej wymiany handlowej Struan i Brock stali się kupieckimi potentatami. Ich zbrojne flotylle rozrosły się, a rywalizacja zaostrzyła ich wzajemną wrogość. Aby wypełnić polityczną próżnię, jaka powstała w Azji po zniesieniu władzy Spółki i ograniczeń handlu, rząd angielski dla ochrony swoich interesów mianował dyplomatę, Wielmożnego Williama Longstaffa, Naczelnym Inspektorem Handlu na tym kontynencie. W interesach Korony Brytyjskiej leżał stały wzrost obrotów handlowych - źródło rosnących dochodów z podatków - oraz stałe niedopuszczanie do handlu ze Wschodem innych potęg europejskich. Longstaff odpowiadał za bezpieczeństwo angielskiego handlu i swoich rodaków, ale jego pełnomocnictwa były nieokreślone i nie miał on żadnej rzeczywistej władzy, pozwalającej wcielić w życie jakikolwiek program działania. Biedaczek Willie, pomyślał Struan bez złośliwości. Przez te ostatnie osiem lat cierpliwie mu wszystko wyjaśniałem, a mimo to „Jego” Ekscelencja Naczelny Inspektor Handlu jest nadal ślepy jak szczeniak.
Spojrzał na brzeg, bo spoza gór wychynęło nagle słońce, oblewając promieniami zgromadzonych tam rywali, zarówno zaprzyjaźnionych z nim, jak mu wrogich. Obrócił się do Robba. - Jak uważasz, to komitet powitalny? - spytał z. mocnym szkockim akcentem. Długie lata spędzone z dala od Szkocji nie zatarły doszczętnie jego wymowy. Robb Struan roześmiał się i nacisnął filcowy kapelusz na czoło. - Zdaje mi się, Dirk, że oni wszyscy liczą na to, że utoniemy - odparł. Był gładko ogolonym, ciemnowłosym trzydziestotrzylatkiem z głęboko osadzonymi oczami, cienkim nosem i szerokimi faworytami. Z wyjątkiem aksamitnej zielonej marynarki, białej marszczonej koszuli i białego halsztuka, ubrany był na czarno. Guziki na gorsie koszuli i przy mankietach miał z rubinów. - O mój Boże, czyżby to komandor Glessing? - spytał, patrząc na brzeg. - Owszem - potwierdził Struan. - Uznałem, że dobrze będzie, jeżeli to właśnie on odczyta proklamację. - A co powiedział na to Longstaff? - „Jeżeli sądzi pan, że tak trzeba, to, słowo daję, zgadzam się” - odparł Struan i uśmiechnął się. - Dalibóg, przebyliśmy szmat drogi. - To dzięki tobie, Dirk. Ja tu przyjechałem na gotowe. - Ty wszystkim kierujesz, Robb. Ja tylko wcielam to w życie. - Tak, Tai-Panie. Ty tylko wcielasz w życie - odparł Robb, dobrze wiedząc, że przyrodni brat jest TaiPanem firmy Struan i Spółka i że w Azji Dirk Struan jest Tai-Panem przez duże „t”. - Piękny dzień na wciągnięcie flagi, co? - Owszem. Robb przyglądał się bratu, który znów obrócił się twarzą do brzegu. Stojąc na dziobie barkasu wydawał się taki wielki, większy niż te góry i jak one twardy i niezłomny. Pomyślał, że chciałby być taki jak on. Wkrótce po przybyciu na Wschód Robb jeden jedyny raz wziął udział w przemycie opium. Okropnie się przeraził, kiedy ich statek zaatakowali chińscy piraci. Do tej pory wspomnienie to napawało go wstydem, mimo zapewnień brata, który powiedział wtedy: „Nie szkodzi, braciszku. Chrzest bojowy nigdy nie jest przyjemny”. Ale on wiedział, że nie jest odważny i że żaden z niego wojownik. Służył swojemu przyrodniemu bratu na inne sposoby. Kupował herbatę, jedwab i opium. Załatwiał pożyczki i pilnował srebra. Orientował się w coraz większych zawiłościach międzynarodowego handlu i finansów. Sprawował pieczę nad bratem, ich spółką i flotą, zapewniając im bezpieczeństwo. Sprzedawał herbatę w Anglii. Prowadził księgi rachunkowe i robił wszystko, co potrzeba, aby nowoczesna firma handlowa mogła funkcjonować. Tak, ale bez Dirka byłbyś zerem, przyznał w duchu. Struan przyglądał się z uwagą zgromadzonym na brzegu. Zostało mu jeszcze do przepłynięcia ze dwieście jardów, ale widział już wyraźnie ludzkie twarze. Większość była zwrócona w stronę jego łodzi. Uśmiechnął się do siebie. Tak, pomyślał. W tym dniu jakże brzemiennym w skutki nie brakuje tu nikogo.
Oficer marynarki wojennej komandor Glessing, który miał rozpocząć ceremonię wciągnięcia flagi, czekał cierpliwie. Ten dwudziestosześcioletni dowódca okrętu liniowego był synem wiceadmirała i Królewską Marynarkę Wojenną miał we krwi. Na wybrzeżu raptownie się rozjaśniało, a niebo nad horyzontem po wschodniej stronie przecinały powłóczyste chmury. Sprawdzając siłę i kierunek wiatru Glessing pomyślał, że za kilka dni zerwie się sztorm. Oderwał wzrok od Struana i odruchowo sprawdził, gdzie stoi jego okręt, dwudziesto-dwudziałowa fregata. Był to ogromnie doniosły dzień w jego życiu. Nieczęsto obejmowano w posiadanie w imieniu królowej nowe ziemie, a zaszczyt odczytania proklamacji, którego dostąpił, sprzyjał jego karierze. W tej flocie było wielu dowódców okrętów, starszych odeń stopniem. Wiedział jednak, że wybrano go, ponieważ najdłużej pływał po tych wodach, a jego okręt „Syrena” bardzo czynnie uczestniczył w całej kampanii wojennej. Zresztą to wcale nie była kampania, pomyślał z pogardą. Raczej incydent, który mogliśmy rozstrzygnąć dwa lata temu, gdyby ten głupi Longstaff miał choć odrobinę charakteru. A już na pewno, gdyby pozwolono mi podpłynąć fregatą do bram Kantonu. Do diaska, zatopiłem całą flotę nędznych dżonek i droga była wolna. Mógłbym ostrzelać Kanton z dział, schwytać tego pogańskiego czorta, cesarskiego namiestnika Linga, i powiesić go na foku rei! Rozzłoszczony, kopnął nogą w ziemię. Mniejsza o to, myślał, że poganie okradli nas z opium. Rozumiem chęć zlikwidowania szmuglu. Ale to zniewaga naszej narodowej bandery! żeby jakieś pogańskie czorty żądały okupu za życie Anglików?! Longstaff powinien był pozwolić mi popłynąć niezwłocznie dalej. Ale nie! Potulnie wycofał się i ewakuował wszystkich na statki handlowe, a mnie powstrzymał. Mnie, na miły Bóg, którym ochraniał całą flotę handlową! Żeby go pokręciło! A razem z nim Struana, który wodzi go za nos! Mimo wszystko i tak masz szczęście, że tu jesteś, dopowiedział sobie w duchu. W tej chwili nigdzie indziej nie prowadzimy wojny. A przynajmniej na morzu. Reszta to po prostu incydenty: zwyczajne przejęcie pogańskich hinduskich państewek - i pomyśleć, że oni tam czczą krowy, palą wdowy na stosach i biją pokłony bałwanom - no i wojny w Afganistanie. Poczuł przypływ dumy, że służy w największej flocie na świecie. Na szczęście urodził się Anglikiem! Raptem spostrzegł zbliżającego się Brocka i odetchnął z ulgą widząc, że zagadnął go niski, trzydziestokilkuletni grubas z głową wciśniętą w ramiona i z wielkim brzuchem przelewającym się mu przez spodnie. Był to Morley Skinner, właściciel „Wschodnich Czasów”, najważniejszej angielskiej gazety na Dalekim Wschodzie. Glessing czytał każdy jej numer. Była dobrze redagowana. Dobra gazeta to skarb, pomyślał. To ważne, żeby prowadzone kampanie zostały dobrze udokumentowane na chwałę Anglii. Ale Skinner był odrażającym osobnikiem. Tak jak i wszyscy pozostali. No, nie wszyscy. Arystoteles Quance nie był odrażający. Podniósł wzrok na strome wzniesienie ponad plażą, na szczycie którego siedział samotnie na stołku przy sztalugach drobny, brzydki mężczyzna, najwyraźniej pochłonięty malowaniem. Glessing zaśmiał się w duchu, przypominając sobie, jak pysznie się bawił z tym malarzem w Makau. Oprócz Quance'a Glessing nie lubił nikogo z zebranych na plaży, z wyjątkiem Horatia Sinclaira. Horatio
był jego rówieśnikiem i przez dwa lata spędzone na Dalekim Wschodzie dobrze go poznał. Horatio był poza tym adiutantem, tłumaczem i sekretarzem Longstaffa, jedynym tutaj Anglikiem, który biegle mówił i pisał po chińsku, tak więc siłą rzeczy współpracowali ze sobą. Glessing przesunął wzrokiem po plaży i z przykrością spostrzegł, że Horatio stoi w strefie przyboju, rozmawiając z Austriakiem Wolfgangiem Maussem, człowiekiem, którym on sam gardził. Pastor Mauss był drugim oprócz Sinclaira Europejczykiem na Wschodzie, który pisał i mówił po chińsku. Ten potężny, siwiejący brunet o skołtunionych długich włosach i brodzie, ksiądz renegat, przewoźnik opium i tłumacz Struana, nosił za pasem pistolety i chodził w surducie o zapleśniałych połach. Pociemniałe resztki zębów miał połamane, czerwony nos jak kartofel, a w jego ordynarnych rysach królowały oczy. Zupełne przeciwieństwo Horatia, pomyślał Glessing. Horatio był jasnowłosy, drobny i schludny jak Nelson, którego imię mu nadano na pamiątkę bitwy pod Trafalgarem, gdzie zginął jego wuj. W rozmowie tych dwu uczestniczył też wysoki, gibki Eurazjata, młodzieniec, którego Glessing znał tylko z widzenia. Gordon Czen - bękart Struana. Do diaska, zgorszył się, jak Anglicy mogą tak otwarcie pokazywać się w towarzystwie nieślubnych mieszańców! A ten tu w dodatku paraduje jak ci wszyscy przeklęci poganie - w długim chałacie i z warkoczem opadającym na plecy. Do diaska! Gdyby nie te niebieskie oczy i jasna cera, człowiek nie miałby pojęcia, że płynie w nim angielska krew. Czemu ten czort nie ostrzyże się jak człowiek? Ohyda! Glessing odwrócił się do nich tyłem i zaczął przechadzać. Ten mieszaniec jest chyba w porządku, pomyślał, nic tu nie zawinił. Ale ten przeklęty Mauss to niewłaściwe towarzystwo. Niewłaściwe i dla Horatia, i dla jego siostry, drogiej Mary. Oto mi młoda dama, godna bliższej znajomości. Do diaska, to dopiero byłaby żona! Zwolnił kroku. Właściwie po raz pierwszy pomyślał o Mary jako swojej ewentualnej małżonce. A czemu by nie? - zadał sobie pytanie. Znasz ją od dwóch lat. Jest pięknością, której zdrowie piją w całym Ma-kau. Nienagannie prowadzi dom Sinclairów i traktuje Horatia jak księcia. Stół jest u niej najlepszy w mieście, świetnie też zarządza służbą. Na klawikordzie gra jak marzenie i śpiewa jak anioł, do pioruna! Na pewno cię lubi, no bo jak inaczej wytłumaczyć, że szczerze zaprasza cię na obiady, ilekroć odwiedzasz z Horatiem Makau? Czemu więc nie jako żona, hę? Tylko że ona nigdy nie była w kraju. Całe życie spędziła wśród pogan. Nie ma własnych dochodów. Jej rodzice nie żyją. Ale czy to naprawdę takie ważne? Za życia wielebny Sinclair cieszył się szacunkiem w całej Azji, a Ma-i v jest piękna i ma zaledwie dwadzieścia lat. Mam wspaniali- widoki na przyszłość. Zarabiam pięćset funtów rocznie i z czasem odziedziczę dwór i włości. Do diaska, to może być moja jedyna. Moglibyśmy wziąć ślub w kościele anglikańskim w Makau, wynająć dom aż do wygaśnięcia mojego kontraktu, a potem wrócić do kraju. W stosownej chwili zagadnę Horatia: „Posłuchaj, stary, chcę z tobą pomówić...” - Skąd ta cała zwłoka, komandorze Glessing? - wyrwał go nagle z zamyślenia szorstki głos Brocka. Mieliśmy wciągnąć flagę na osiem szklanek, a jest już godzina po.
Glessing obrócił się raptownie. Takim napastliwym tonem mógł się do niego zwracać admirał, ale nikt inny niższy topniem. Flaga zostanie wciągnięta, panie Brock, kiedy jego ekscelencja zejdzie na brzeg albo okręt flagowy da znak wystrzałem z działa. Jedno z dwojga - odparł. - A kiedy to będzie? - Widzę, że jeszcze nie jesteście w komplecie. - Chodzi o Struana? - Oczywiście. Czyż nie jest Tai-Panem Noble House? spytał z umyślnym naciskiem Glessing, wiedząc, że rozdrażni tym Brocka, po czym dodał: - Radzę uzbroić się w cierpliwość. Nikt nie kazał wam, handlarzom, schodzić na brzeg Brock poczerwieniał. - Mógłbyś pan się nauczyć odróżniać kupców od handlarzy - burknął. Przesunął prymkę tytoniu pod policzkiem i splunął na kamienie u stóp Glessinga. Kilka kropelek śliny zmąciło blask ozdobionych srebrnymi sprzączkami butów komandora. Pardą - zadrwił Brock z udaną pokorą i odszedł, Glessing zesztywniał. Gdyby nie to „pardą”, wyzwałby Brocka na pojedynek. Parszywy, nikczemny łyk, pomyślał przepełniony pogardą. - Przepraszam, panie komandorze - odezwał się dowódca żandarmerii okrętowej salutując. - Sygnał z okrętu flagowego. Glessing przymrużył oczy na zacinającym wietrze. Wiadomość przekazana za pomocą flag sygnałowych brzmiała: „Dowódcy okrętów zameldują się na pokładzie o czterech szklankach. Poprzedniego wieczoru Glessing brał udział w prywatnym spotkaniu admirała i Longstaffa. Admirał oświadczył, że przyczyną wszystkich kłopotów w Azji jest przemyt opium. „Do kata, drogi panie, brak im poczucia przyzwoitości! - wybuchnął. - W głowie im tylko pieniądze. Zakażmy przemytu opium, a skończą się wszystkie nasze kłopoty z tymi przeklętymi poganami i handlarzami. Na miły Bóg, już Królewska Marynarka dopilnuje, żeby wcielono w życie pańskie zarządzenie! I Longstaff słusznie przyznał mu rację. Przypuszczam, że dziś je ogłosi, pomyślał Glessing, z trudem kryjąc zadowolenie. Doskonale! W samą porę. Ciekawe, czy Longstaff powiedział właśnie Struanowi, że wydaje zarządzenie? Obejrzał się na barkas, który nadpływał bez pośpiechu. Struan fascynował go. Podziwiał i nienawidził zarazem tego kapitana, który przeżeglował wszystkie oceany świata, rujnując ludzi, spółki i okręty na chwałę firmy Noble House. Jakże niepodobny do Robba, którego lubię, pomyślał. Mimo woli zadrżał. A może prawdą były opowieści krążące wśród żeglarzy jak morza chińskie długie i szerokie, że Struan czci potajemnie samego Diabła i że w zamian Diabeł dał mu władzę na ziemi? Bo dlaczego właściwie wygląda tak młodo i ma tyle sił, białe zęby, gęstą czuprynę i sprawność młodzieńca, skoro większość jego rówieśników jest niedołężna, schorowana i stoi jedną nogą w grobie? Chińczycy boją się go z całą pewnością. Przezwali go Starym Zielonookim Podłym Diabłem i wyznaczyli za niego nagrodę, podobnie zresztą jak za wszystkich Europejczyków. Ale nagroda za Tai-Pana wynosi sto tysięcy liangów srebra. Za martwego! Bo
nie wierzą, żeby dał się schwytać żywcem. Rozzłoszczony tymi myślami Glessing rozprostował palce nóg w cisnących butach ze sprzączkami. Stopy paliły go, a szamerowany złotem mundur krępował ruchy. Przeklęte opóźnienie! Przeklęta wyspa i zatoka, to przez nie marnotrawi się dobre okręty i dobrych marynarzy! Pamiętał słowa ojca: „Przeklęci cywile! Myślą tylko o pieniądzach i władzy. A honoru nie mają za grosz. Kiedy dowodzi cywil, synu, to bacz, co masz za plecami. I pamiętaj, że nawet Nelson musiał przytykać lunetę do ślepego oka, kiedy dowódcą był idiota”. Jak ktoś taki jak Longstaff może być do tego stopnia głupi? Pochodzi z dobrej rodziny, odebrał dobre wychowanie, jego ojciec był dyplomatą na dworze hiszpańskim. A może portugalskim? Czemu jednak Struan nakłonił go do przerwania tej wojny? Naturalnie, dostajemy zatokę, która pomieściłaby niejedną flotę. Ale co poza tym? Przyjrzał się uważnie .statkom w zatoce: była wśród nich dwudziestodwudziałowa „Chińska Chmura” Struana, dwudziestodwudziałowa „Biała Czarownica”, którą chlubił się Brock, i dwudziestodziałowy bryg amerykańskiej spółki Cooper -Tillman „Księżniczka Alabamy”. Statek w statek same wspaniałości. O tak, wartałoby z nimi powalczyć, pomyślał. Amerykanów zatopiłbym na pewno. Brocka? Z trudem, ale jestem lepszy od niego. A Struana? Wyobraził sobie morską bitwę ze Struanem. I wtedy pojął, że się go boi. A z tej obawy porwał go gniew i obrzydzenie, że musi udawać, iż Struan, Brock, Cooper i reszta tych handlarzy nie są piratami. Do diaska, zaklął w duchu, natychmiast po ogłoszeniu tego zarządzenia poprowadzę flotyllę, która rozbije ich w proch. Arystoteles Quance, filigranowy, szpakowaty malarz, siedział markotnie przed swoim nie dokończonym obrazem na sztalugach. Ubranie, co do którego był niesłychanie wybredny, miał skrojone i dobrane podług najnowszej mody: czarny wełniany surdut z wysokim kołnierzem, halsztukiem i szpilką z perłą, kamizelkę z perłowego atłasu, szare obcisłe spodnie, białe jedwabne skarpetki i czarne półbuty z kokardkami. Ten pięćdziesięcioośmioletni pół Irlandczyk, pół Anglik był najstarszym Europejczykiem na Dalekim Wschodzie. Zdjął okulary w złotej oprawie i przecierając je nieskazitelną koronkową chusteczką myślał: „Żałuję, że doczekałem tego dnia. Przeklęty Dirk Struan. Gdyby nie on, nie byłoby tego diabła wartego Hongkongu”. Wiedział, że jest świadkiem końca pewnej epoki. Hongkong zniszczy Makau, pomyślał. Przechwyci cały handel. Wszyscy angielscy i amerykańscy kapitanowie przeniosą tu swoje siedziby. Zamieszkają tu i będą się budować. A za nimi ściągną na tę wyspę portugalscy urzędnicy. I Chińczycy, żyjący z obcokrajowców i handlu z Zachodem. No, ale ja tu w życiu nie zamieszkam, poprzysiągł sobie. Będę z musu przyjeżdżał co jakiś czas, żeby zarobić, ale moją siedzibą na zawsze pozostanie Makau. Mieszkał w Makau od przeszło trzydziestu lat. On jeden spośród Europejczyków czuł się mieszkańcem Dalekiego Wschodu. Pozostali przyjeżdżali tu na kilka lat i wracali tam, skąd przybyli. Zostawali tylko ci, którzy zmarli, a przed śmiercią nie mogli sobie pozwolić na zastrzeżenie w swoich testamentach, żeby zwłoki ich przewieziono i pochowano w „ojczyźnie”.
Mnie, dzięki Bogu, pogrzebią w Makau, rzekł do siebie. Świetnie się tam bawiłem, tak jak i wszyscy. A teraz koniec z tym. Niech Bóg skarze cesarza Chin, który był na tyle głupi, żeby zburzyć stuletni, przemyślnie skonstruowany gmach! Wszystko funkcjonowało tak wspaniale, a teraz koniec z tym, pomyślał z goryczą. Sprawiliśmy sobie Hongkong . A ponieważ tym samym potęga Anglii została zaangażowana na Dalekim Wschodzie, a kupcy zakosztowali smaku władzy, nie zadowolą się samym Hongkongiem. - No cóż - wyrwało mu się niechcący na głos - cesarz zbierze to, co zasiał. - Co pan taki skwaszony, panie Quance? Quance założył okulary. U podnóża nadbrzeżnej skarpy stał Morley Skinner. - Wcale nie skwaszony, młody człowieku. Smutny. Artyści mają prawo - ba, obowiązek! - być smutni odparł. Odłożył na bok nie dokończony malunek i umieścił na sztalugach czysty arkusz papieru. - Całkowicie się z panem zgadzam, całkowicie. - Skinner wgramolił się na skarpę, spoglądając na niego mętnymi piwnymi oczami. - Chciałem zasięgnąć pana opinii o tym historycznym dniu. Zamierzam wydać specjalny numer, który nie może się obejść bez kilku słów wypowiedzianych przez naszego najstarszego obywatela. - Całkiem słusznie, panie Skinner. Może pan napisać: „Pan Arystoteles Quance, nasz wybitny malarz, bon vivant, jak również kochany przyjaciel, skwitował odmownie naszą prośbę o wypowiedź, gdyż zajęty był tworzeniem swojego kolejnego arcydzieła”. - Quance zażył niuch tabaki i potężnie kichnął. Potem chusteczką strzepnął z surduta jej resztki i starł mokre kropki z kartonu. Do widzenia panu - rzekł, zabierając się znów do malowania. - Przeszkadza pan nieśmiertelności. - Doskonale pana rozumiem - odparł Skinner z uprzejmym skinieniem głowy. - Doskonale. Odczuwam to samo, kiedy mam napisać coś ważnego - dodał i odszedł ociężałym krokiem. Quance nie ufał Skinnerowi. Nie ufał mu nikt. A przynajmniej nikt, kto zostawił za sobą niewygodną przeszłość, wszyscy zaś tu mieli coś do ukrycia. Skinner z lubością wskrzeszał przeszłość. Przeszłość... Na wspomnienie swojej żony Quance zadrżał. Do stu śmiertelnych piorunów! Co mnie zaślepiło, pomyślał, że ta irlandzka potwora wydała mi się godną mnie połowicą? Dzięki Bogu powróciła na te ohydne irlandzkie moczary i już nigdy nie zawita w moje progi. Kobiety są przyczyną wszelkich utrapień męskich. No, nie wszystkie, zastrzegł się ostrożnie. Najmilsza Maria Tang do nich nie należy. O nie, jak się na tym znam, to rozkoszne dziewczątko. A jeżeli ktoś natknął się na nieskazitelną krzyżówkę krwi chińskiej i portugalskiej, to właśnie ty, drogi łebski Quansie! Do diabła, miałem cudowne życie. I nagle pojął, że chociaż jest świadkiem końca epoki, uczestniczy również w powstawaniu nowej. Miał być teraz naocznym świadkiem i kronikarzem nowo tworzonej historii. Rysować nowe twarze. Malować nowe okręty. Uwieczniać nowe miasto. Flirtować z nowymi dziewczętami i podszczypywać nowe kuperki. - Smutny? Przenigdy! - zakrzyknął. - Bierz się do roboty, Arystotelesie, stary pryku! Ci na plaży, którzy usłyszeli okrzyk Quance'a, roześmieli się wymieniając spojrzenia. Cieszył się ogromną
popularnością i szukano jego towarzystwa. A jego skłonność mówienia do siebie nikogo nie dziwiła. - Dzisiejsza uroczystość nie mogłaby się odbyć bez naszego drogiego Arystotelesa - rzekł z uśmiechem Horatio Sinclair. - Tak - potwierdził Wolfgang Mauss drapiąc się w zawszoną brodę. - Jest tak brzydki, że aż sympatyczny. - Pan Quance to wielki malarz - rzekł Gordon Czen. - Dlatego jest piękny. Potężny Mauss przestąpił z nogi na nogę i wbił wzrok w Eurazjatę. - Mówi się „przystojny”, chłopcze - poprawił go. -Po to cię uczyłem tyle lat, żebyś nadal nie odróżniał słów „przystojny” i „piękny”, hein? A poza tym to nie jest wielki malarz. Styl ma wyśmienity i jest moim przyjacielem, ale brak mu geniuszu prawdziwego mistrza. - Użyłem słowa „piękny” w sensie artystycznym, proszę pana. Horatio dostrzegł na twarzy Gordona Czena błysk gniewu. Biedny Gordon, pomyślał, żałując go. Nie należy ani do jednego świata, ani do drugiego. Strasznie pragnie być Anglikiem, a mimo to nosi chiński chałat i warkocz. Wszyscy wiedzą, że jest bękartem Tai-Pana zrodzonym z chińskiej dziewki, ale nikt, nawet jego ojciec, nie przyznaje się do niego. - Uważam, że maluje cudownie - rzekł cicho Horatio. - I sam jest cudowny. Dziwne, że wszyscy tak za nim przepadają, a mój ojciec gardził nim. - A, pański ojciec - powiedział Mauss. - To „był święty człowiek. Żył według surowych chrześcijańskich zasad, nie tak jak my, zwykli grzesznicy. Pokój jego duszy. O nie, pomyślał Horatio. Wieczne męki piekielne jego duszy! Pastor Sinclair należał do grupy angielskich misjonarzy, która jako pierwsza osiedliła się w Makau przed trzydziestu kilku laty. Brał udział w pracach nad przekładem Pisma Świętego na chiński i nauczał w szkole angielskiej założonej przez jego misję. Przez całe życie był poważany przez wszystkich - z wyjątkiem Tai-Pana jako uczciwy człowiek, a kiedy zmarł przed siedmiu laty, pochowano go jak świętego. Horatio mógł wybaczyć ojcu wpędzenie matki do grobu w tak młodym wieku, jego doktrynerstwo i tyranię wypływające z surowych zasad, jakie wyznawał, fanatyczną cześć oddawaną straszliwemu Bogu, obłąkaną jednostronność misjonarskiego zapału i wszystkie chłosty, jakie mu wymierzył. Ale nawet po tylu latach nie był w stanie wybaczyć mu bicia Mary i klątw miotanych na głowę Tai-Pana. To właśnie Tai-Pan znalazł małą, sześcioletnią Mary, kiedy przerażona uciekła z domu. Uspokoił ją i odprowadził do domu ojca, ostrzegając go, że jeżeli choć raz jeszcze tknie ją choćby palcem, to wywlecze go zza kazalnicy i wy-batoży, pędząc przez ulice Makau. Od tej pory Horatio darzył Tai-Pana najgłębszą czcią. Chłosty ustały, ale nastąpiły inne kary. Biedna Mary. Na myśl o niej serce zabiło mu szybciej i spojrzał na okręt flagowy, na którym chwilowo mieszkali. Wiedział, że siostra obserwuje wybrzeże i tak jak on liczy dni, które zostały im do powrotu do Makau. To tylko czterdzieści mil stąd na południe, a jednak tak daleko. Z wyjątkiem pobytu w Anglii, gdzie się uczył, resztę
swojego dwudziestosześcioletniego życia spędził w Makau. Nie znosił szkoły, zarówno w kraju, jak i tu. Nie znosił tego, że go uczy ojciec; stawał na głowie, żeby go zadowolić, ale nigdy mu się to nie udało. Przeciwnie Gordon Czen, który był pierwszym Eurazjatą przyjętym do angielskiej szkoły w Makau. Gordon Czen uczył się wyśmienicie i zawsze udawało mu się zadowolić wielebnego pastora Sinclaira. Jednak Horatio nie zazdrościł mu, bo z kolei jego katem był Mauss. Gordon zbierał od Maussa trzykroć więcej cięgów niż on od swojego ojca. Austriak był również misjonarzem - uczył angielskiego, łaciny i historii. Horatio rozluźnił napięte mięśnie pleców. Spostrzegł, że Mauss i Gordon znów wpatrują się uporczywie w barkas, i zaczął się zastanawiać, czemu Austriak tak surowo traktował w szkole tego chłopaka, dlaczego tak wiele od niego wymagał. Podejrzewał, że powodem tego jest nienawiść Wolfganga do Tai-Pana. Bo Tai-Pan przejrzał go na wylot, proponując mu pieniądze i rolę tłumacza podczas przemytniczych wypraw z opium wzdłuż wybrzeży Chin. W zamian za to pozwolił mu rozdawać chińskie biblie, odezwy i wygłaszać poganom kazania wszędzie tam, gdzie zawijał statek, ale zawsze dopiero po sprzedaniu opium. Przypuszczał, że Wolfgang gardzi sobą za swoją hipokryzję i przykładanie ręki do takiego zła, bowiem zmuszony był udawać, że cel uświęca środki, wiedząc, że to nieprawda. Dziwny z ciebie człowiek, Wolfgang, pomyślał. Pamiętał, jak w zeszłym roku popłynął na okupowaną wyspę Czuszan. Za zgodą Tai-Pana Longstaff mianował Maussa tymczasowym urzędnikiem sądowym, który miał wcielić w życie prawa stanu wojennego i zaprowadzić brytyjską sprawiedliwość. Wbrew obowiązującemu zwyczajowi wprowadził on na Czuszanie srogie zarządzenia zakazujące grabieży i rabunków. Mauss zapewnił wszystkim rabusiom: Chińczykom, Hindusom, Anglikom, sprawiedliwy proces przy drzwiach otwartych, po czym skazywał ich na powieszenie, wygłaszając nieodmienną sentencję: „Gott im Himmel, zlituj się nad tym biednym grzesznikiem. Powiesić go”. I grabieże wkrótce ustały. Ponieważ w sądzie, w przerwach pomiędzy egzekucjami, Mauss z upodobaniem snuł wspomnienia, Horatio dowiedział się, że był on trzykrotnie żonaty, za każdym razem z Angielką. Że dwie pierwsze żony zmarły mu na czerwonkę, a obecna miewała się nie najlepiej. Że chociaż był oddanym mężem, to diabeł nadal z powodzeniem wodził go na pokuszenie do burdelu i piwnicznych spelunek w Makau. Że chińskiego wyuczył się od pogan w Singapurze, dokąd posłano go jako młodego misjonarza. Że dwadzieścia ze swoich czterdziestu lat przeżył w Azji i ani razu nie odwiedził w tym czasie ojczyzny. Że obecnie nosił przy sobie pistolety, bo „Nigdy nie wiadomo, kiedy jaki poganin albo pogański pirat zechce człowieka zabić albo obrabować”. Że wszystkich ludzi uważał za grzeszników, a nade wszystko siebie samego. Że jedynym jego celem w życiu było nawracanie pogan i zamienienie Chińczyków w naród chrześcijański. - O czym pan myśli? - wyrwało Horatia z zamyślenia pytanie Maussa. Spostrzegł, że Austriak bacznie mu się przygląda. - Och, o niczym - odparł szybko. - Tylko tak... tak tylko się zamyśliłem. Mauss w zadumie podrapał się w brodę. - Ja też - powiedział. - To dzień na przemyślenia, hein? W Azji wszystko się teraz zmieni.
- Tak. Nie wątpię. Przeprowadzi się pan tutaj z Ma-kau? Pobuduje się pan? - Tak. Dobrze będzie mieć własną ziemię, z dala od tego gniazda papistów. Mojej żonie to się spodoba. Ale mnie? Czy mnie, nie wiem - rzekł Mauss. - Moje miejsce jest tam - dodał, pożerany tęsknotą, i wielką dłonią zaciśniętą w pięść wskazał ląd. Horatio spostrzegł, że oczy spoglądającego w dal Austriaka pociemniały. Co aż tak fascynującego mają w sobie Chiny? - zadał sobie w duchu pytanie. Ze znużeniem przesunął wzrokiem po wybrzeżu, wiedząc, że nie znajdzie tam żadnej odpowiedzi. Żebym tak był bogaty, pomyślał. Nie tak bogaty jak Tai-Pan czy Brock. Ale na tyle, żeby wybudować piękny dom, przyjmować w nim kupców i zabrać Mary w zbytkowną podróż do kraju przez Europę. Odpowiadała mu praca tłumacza i osobistego sekretarza jego ekscelencji, ale potrzebował więcej pieniędzy. Na tym świecie nie można się było bez nich obejść. Mary powinna mieć balowe suknie i brylanty. O tak. Lecz mimo to cieszył się, że nie jest zmuszony zarabiać na chleb powszedni jak ci kupcy. Kupcy z konieczności byli bezwzględni, o, jakże bezwzględni, i wciąż nadstawiali karku. Wielu, którzy dziś uważali siebie za bogatych, mogło za miesiąc splajtować. Wystarczyło stracić statek, żeby przepaść. Straty nie omijały nawet Noble House. Statek Struana „Szkarłatna Chmura” miał już dwa miesiące spóźnienia i możliwe, że remontowano właśnie jego pokiereszowany przechylony kadłub na jakiejś nie zaznaczonej na mapie wyspie pomiędzy Hongkongiem a Ziemią Van Diemena, dwa tysiące mil w bok od trasy rejsu. Najprawdopodobniej zaś spoczywał na dnie morza z komorami wypełnionymi ładunkiem opium wartym pół miliona gwinei. No a do jakiego traktowania innych ludzi, a nawet przyjaciół byli zmuszeni kupcy żeby tylko przetrwać, nie mówiąc już o zapewnieniu sobie dobrobytu? Okropność! Spostrzegł, że Gordon Czen wpatruje się w barkas, i ciekaw był, o czym myśli. Wyobrażam sobie, jakie to straszne być mieszańcem, pomyślał. Przypuszczam, że gdyby prawda wyszła na jaw, okazałoby się, iż także nienawidzi Tai-Pana, choć udaje coś przeciwnego. Ja na jego miejscu bym go nienawidził... Gordon Czen myślał o opium i błogosławił je. Bez opium nie byłoby Hongkongu, a Hongkong - pomyślał, nie posiadając się z radości - stwarza mi niepowtarzalną, bajeczną szansę zarobienia pieniędzy i jest niewiarygodnym uśmiechem dżosu dla Chin. Gdyby nie opium, rozumował w duchu, w ogóle me byłoby handlu z Chinami. A gdyby nie było handlu z Chinami, to Tai-Pan nigdy nie zdobyłby pieniędzy na wykupienie mojej matki z burdelu, a ja wcale bym się nie narodził. To opium opłaciło dom w Makau, który ojciec podarował matce wiele lat temu. To opium opłaciło nasze jedzenie i ubrania. To opium opłaciło moje wykształcenie, nauczycieli chińskich i angielskich, dzięki czemu teras, obecnie, jestem najlepiej wykształconym młodzieńcem na całym Wschodzie. Zerknął z ukosa na Horatia Sinclaira, który ze zmarszczonymi brwiami rozglądał się po plaży. Poczuł ukłucie zawiści na myśl, że Horatia posłano do szkoły w ojczyźnie. On nigdy tam nie był. Stłumił jednak w sobie tę zawiść. Na ojczyznę przyjdzie czas później, przyrzekł sobie radośnie. Za kilka
lat. Obrócił się, żeby znów popatrzeć na barkas. Wielbił Tai-Pana. Ani razu nie nazwał Struana „ojcem” i ani razu nie został nazwany przez niego „synem”. Prawdę mówiąc, rozmawiał z nim najwyżej ze trzydzieści razy w życiu. Ale dokładał starań, żeby ojciec był z niego dumny, i w skrytości ducha, w myślach zawsze nazywał go ojcem. Kolejny raz pobłogosławił go za to, że sprzedał matkę Czen Szengowi na trzecią żonę. Miałem olbrzymi dżos, pomyślał. Czen Szeng, miejscowy faktor firmy Noble House, zastępował Gordonowi Czenowi ojca. Faktorem nazywano chińskiego agenta, który kupował i sprzedawał w imieniu zagranicznego przedsiębiorstwa. Każdy bez wyjątku towar przechodził przez jego ręce. Przyjęło się, że do każdego towaru faktor doliczał sobie procent, który stanowił jego osobisty zysk. Ale zarobki faktora, z których pokrywał on nieściągalne długi, zależały od powodzenia jego firmy. Tak więc, żeby się wzbogacić, musiał zachowywać daleko posuniętą ostrożność i postępować chytrze i przebiegle. Och, jakże bym chciał być tak bogaty jak Czen Szeng! - westchnął w duchu Gordon Czen. A jeszcze lepiej jak Żin-kua, wuj Czen Szenga. Uśmiechnął się do siebie, ubawiony tym, że Anglikom tak trudno wymówić chińskie nazwiska i nazwy. Naprawdę Żin-kua nazywał się Czen-tse Żin An, ale nawet Tai-Pan, który znał go od bez mała trzydziestu lat, nadal nie potrafił wymówić jego imienia i nazwiska w pełnym brzmieniu. Dlatego wiele lat temu przezwał go „Żin”. Zniekształcone „kua” oznaczało po chińsku „pan”. Gordon Czen wiedział, że Chińczycy nie mają nic przeciwko przezwiskom. Tylko ich one bawiły, stanowiąc jeszcze jeden dowód braku kultury u barbarzyńców. Pamiętał, jak wiele lat temu, będąc chłopcem, obserwował z ukrycia przez dziurę w ogrodowym płocie palących opium Czen-tse Żin Ana i Czen Szenga. Słyszał, jak śmieją się z jego ekscelencji - z tego, że mandaryni nazwali Longstaffa* „wstrętnym interesem”, co było żartem z jego nazwiska - oraz z tego, że przez rok tytułowano go tym mianem w urzędowych Ustach pisanych chińskimi hieroglifami w przekładzie na dialekt kantoński, aż do czasu, gdy dowiedział się o tym Mauss, powiedział Longstaffowi i zepsuł świetny żart. Gordon Czen spojrzał ukradkiem na Maussa. Poważał go jako bezlitosnego nauczyciela i był mu wdzięczny za to, że zmuszał go, aby był najlepszym uczniem w szkole. Niemniej pogardzał nim za jego okrucieństwo oraz za to, że jest brudny i śmierdzi. Gordonowi podobało się w szkole misyjnej, lubił się uczyć i lubił przebywać Wśród uczniów. Ale pewnego dnia spostrzegł, że różni się od innych dzieci. W obecności ich wszystkich Mauss wyjaśnił mu, co to znaczy „bękart^ „nieślubny” i „mieszaniec”. Gordon Czen uciekł przerażony do domu. I wtedy po raz pierwszy zdał sobie jasno sprawę, kim jest jego matka, i wzgardził nią za to, że jest Chinką. A potem, zapłakany dowiedział się od niej, że dobrze jest być choć w części Chińczykiem, bo Chińczycy to najczystsza rasa na ziemi. I dowiedział się też, że jego ojcem jest Tai-Pan. - No to dlaczego mieszkamy tutaj? - spytał - Dlaczego nazywam „ojcem” Czen Szenga? - Barbarzyńcy mają tylko jedną żonę i nie żenią się z Chinkami, synu - wytłumaczyła mu Kai-sung.
- Dlaczego? - Taki mają zwyczaj. Głupi zwyczaj. Ale tacy już oni są. Nienawidzę Tai-Pana! Nienawidzę! Nienawidzę! -wybuchnął. Matka uderzyła go wtedy w twarz, z całej siły. Zrobiła to po raz pierwszy w życiu. - Padnij na kolana i błagaj o przebaczenie! - wykrzyknęła z gniewem. - Tai-Pan jest twoim ojcem. Dał ci życie. Dla mnie jest bogiem. Kupił mnie dla siebie, a potem uszczęśliwił odsprzedając mnie na żonę Czen Szengowi! Jak inaczej Czen Szeng wziąłby sobie kobietę z dwuletnim, nieczystym rasowo synem, skoro mógł sobie kupić tysiąc dziewic, jeśli nie dlatego, że tak chciał Tai-Pan? Jak inaczej Tai-Pan podarowałby mi dom, gdyby nas nie kochał? Jakżeby inaczej dochód z niego trafiał do moich rąk, a nie Czen Szenga, gdyby Tai-Pan tego nie nakazał? Jak inaczej Czen Szeng traktowałby mnie tak dobrze, nawet w tak podeszłym wieku, jeśli nie ze względu na nieustającą życzliwość Tai-Pana? Czemu to Czen Szeng traktuje cię jak syna, ty niewdzięczny półgłówku, jeśli nie ze względu na Tai-Pana? Idź do świątyni, bij pokłony i błagaj o przebaczenie. Tai-Pan dał ci życie. Dlatego kochaj go, szanuj go i błogosław tak jak ja. Jeżeli jeszcze raz usłyszę z twoich ust takie słowa, odwrócę się od ciebie na zawsze! Gordon Czen uśmiechnął się do siebie. Jakąż słuszność miała matka, jakże się mylił i jaki był głupi. Ale nie tak głupi jak mandaryni i ten przeklęty cesarz, żeby chcieć zlikwidować sprzedaż opium. Każdy dureń wie, że bez niego nie byłoby srebra za herbatę i jedwabie. Spytał kiedyś matkę, jak się wyrabia opium, ale nie wiedziała ani ona, ani nikt z domowników. Nazajutrz spytał o to Maussa, który wyjaśnił mu, że opium to sok zbierany z dojrzałych makówek. - Hodowca wytwarzający opium delikatnie nacina główkę maku i z tego nacięcia wypływa kropla białego płynu, hein? Kropla po kilku godzinach twardnieje i z białej robi się ciemnobrązowa. A wtedy zdrapuje się ją, odkłada i robi nowe delikatne nacięcie. Potem zeskrobuje się tę nową kroplę i nacina znowu. Zbiera się te krople do kupy i ulepią z nich kulę - zwykle dziesięciofuntową. Najlepsze opium pochodzi z Bengalu w Indiach Brytyjskich. Albo z Malwy. Gdzie leży Malwa, chłopcze? - W Indiach Portugalskich, proszę pana! - Należała do Portugalczyków, ale teraz jest własnością Spółki Wschodnioindyjśkiej. Zajęli ją, żeby zdobyć światowy monopol na opium i zrujnować portugalskich handlarzy opium tu, w Makau. Za często się mylisz, chłopcze, dlatego idź po dyscyplinę, hein? Gordon Czen dobrze pamiętał, jak tamtego dnia znienawidził opium. Ale teraz błogosławił je. I dziękował swojemu dżosowi za takiego ojca i za Hongkong. Spodziewał się, że Hongkong go wzbogaci. I to bardzo. - Zrodzi się tu niejedną fortuna - rzekł do Horatia. - Owszem, niektórzy kupcy będą prosperować - odparł z roztargnieniem Horatio przyglądając się nadpływającemu barkasowi. - Niewielu. Handel to diablo ryzykowne zajęcie. - Zawsze myślisz o pieniądzach, Gordon, hein? - spytał szorstko Mauss. - Lepiej pomyśl o zbawieniu swojej nieśmiertelnej duszy, chłopcze. Pieniądze nie są ważne.
- Oczywiście, proszę pana - odparł Gordon Czen, ukrywając uśmieszek rozbawienia głupotą tego człowieka. - Tai-Pan wygląda jak możny książę, który przybywa objąć w posiadanie królestwo - mruknął głównie do siebie Horatio. Mauss przeniósł spojrzenie na Struana. - Prawda, hein? Barkas znajdował się już na przybrzeżnych falach. - Wiosła na wałki! - krzyknął bosman i wioślarze wciągnęli wiosła, przeleźli przez burty i spiesznie pociągnęli łódź przez strefę kipieli. . Struan stał przez chwilę niezdecydowanie na dziobie. Potem zeskoczył. W chwili gdy wysokimi żeglarskimi butami dotknął brzegu, przeczuł, że ta wyspa go uśmierci. - Jezu miłosierny! - wykrzyknął. Robb, który stał przy nim, spostrzegł jego nagłą bladość. - Co się stało, Dirk? - spytał. - Nic. - Struan zmusił się do uśmiechu. - Nic, bracie. Starł z czoła wodny pył i ruszył szybkim krokiem w stronę masztu. Na rany Chrystusa, pomyślał, tyrałem całe lata, żeby cię zdobyć, wyspo, więc teraz mnie nie pokonasz! Dalibóg, nie! Robb obserwował brata i jego lekko utykający chód. Pomyślał, że znowu dokucza mu noga. Zastanawiał się, jak boli stopa, której pół brakuje. Zdarzyło się to podczas jedynej wyprawy przemytniczej, na którą popłynął. Na Struana, który ratował mu, bezradnemu i porażonemu strachem, życie, napadli piraci. Kula z muszkietu odstrzeliła mu zewnętrzną część kostki u nogi i dwa małe palce. Po odparciu ataku lekarz okrętowy przyżegł Dirkowi rany i polał je płynną smołą. Robb do tej pory miał w nozdrzach swąd przypiekanego ciała. Gdyby nie ja, nigdy by do tego nie doszło, pomyślał. Dręczony wyrzutami sumienia, podążył za bratem. - Dzień dobry, panowie - przywitał się Struan podchodząc do grupki kupców stojących nie opodal masztu. - Dalibóg, piękny ranek. - Ino zimny - odparł Brock. - Bardzo to grzecznie z twojej strony, żeś taki punktualny. - Pośpieszyłem się. Jego ekscelencji jeszcze nie ma na brzegu i nie dano znaku wystrzałem z działa. - Aha, spóźniłeś się półtorej godziny i głowę dam, żeś wszystko ustalił z tym mimozowatym lokajczykiem. - Zechce pan z łaski swojej nie wyrażać się w taki sposób o jego ekscelencji, panie Brock! - wypalił komandor Glessing. - A pan z łaski swojej zachowaj swoje poglądy dla siebie. Nie służę w marynarce i nie jestem pańskim podwładnym! - Brock splunął z wprawą.:- Lepiej pomyśl pan o wojnie, której nie toczysz. Glessing zacisnął dłoń na rękojeści szpady. - W głowie mi nie postało, że doczekam dnia, w którym Królewską Marynarkę Wojenną wezwie się do
ochrony szmuglerów i piratów. Oto kim jesteście - wyrzucił z siebie i spojrzał na Struana. - Wszyscy bez wyjątku. Raptem zrobiło się cicho, a Struan zaśmiał się. - Jego ekscelencja nie podziela pańskiej opinii - rzekł. - Do diabła, mamy ustawy parlamentu, ustawy o żegludze. Jedna z nich głosi: „Każdy uzbrojony bez pozwolenia statek może być zajęty jako pryz przez marynarkę wojenną każdego z państw”. Czy pańska flota ma takie pozwolenie? - Na tych wodach jest mnóstwo piratów, komandorze. Dobrze pan o tym wie - odparł swobodnie StruanMamy akurat tyle broni, ile nam potrzeba dla bezpieczeństwa. - Handel opium to łamanie prawa. Ile tysięcy skrzynek przemycił pan do Chin łamiąc prawa tego kraju i zasady człowieczeństwa? Trzy tysiące? Dwadzieścia tysięcy? - O naszej działalności tutaj wiedzą wszyscy sędziowie w Anglii. - Wasz niby „handel” okrywa hańbą naszą flagę narodową. - .Lepiej dziękuj pan Bogu za ten handel, bo bez niego Anglia miałaby nie herbatę i jedwabie, ale powszechną nędzę, która wtrąciłaby ją w przepaść! - Racja, Dirk - poparł Struana Brock i ponownie zwrócił się do Glessinga. - Lepiej zakonotuj pan to sobie w głowie, że bez kupców nie byłoby Imperium Brytyjskiego i podatków na zakup okrętów wojennych i prochu. Ob-rzucił spojrzeniem nieskazitelny mundur komandora, trójkątny kapelusz, białe bryczesy, pończochy i buty ze sprzączkami. - No i nie byłoby forsy, żeby wydawać krocie na ich dowódców! Wśród marynarzy rozległy się tłumione śmiechy, a żołnierzom piechoty morskiej drgnęły twarze. - A pan dziękuj Bogu za Królewską Marynarkę! Bez niej nie byłoby gdzie handlować. Na okręcie flagowym huknęło działo sygnałowe. - Prezentuj broń! - rozległa się komenda. Glessing z miejsca pomaszerował do masztu i wyjął proklamację. Zapadła cisza jak makiem zasiał. Ochłonąwszy nieco z gniewu, zaczął czytać: - Z rozkazu Jego Ekscelencji, Wielmożnego Williama Longstaffa, Naczelnego Inspektora Handlu w Chinach z ramienia Jej Wysokości Wiktorii, Królowej Brytanii. Na mocy dokumentu zwanego Traktatem Czuenpi, podpisane go dwudziestego stycznia roku Pańskiego tysiąc osiemset czterdziestego pierwszego przez Jego Ekscelencję w imieniu rządu Jej Królewskiej Wysokości i przez Jego Ekscelencję Ti-sena, Pełnomocnika Jego Wysokości Tao Kuanga, Cesarza Chin, ja, komandor Glessing z Królewskiej Marynarki Wojennej niniejszym obejmuję w posiadanie wyspę Hongkong w imieniu Jej Wysokości Królowej Brytanii, jej następców i spadkobierców po wsze czasy, swobodnie i bez przeszkód dnia dwudziestego szóstego stycznia roku Pańskiego tysiąc osiemset czterdziestego pierwszego. Wyspa ta jest od tej chwili ziemią angielską. Boże zbaw Królową! Brytyjska flaga narodowa załopotała na szczycie masztu, a warta honorowa piechoty morskiej wystrzeliła salwę. Potem na okrętach angielskiej floty huknęły działa, a wiatr nasycił się silną wonią armatniego prochu. Zebrani na brzegu wznieśli okrzyk na cześć królowej.
A więc klamka zapadła, pomyślał Struan. Zajęliśmy wyspę. Możemy zaczynać. Ruszył w stronę przybrzeżnej kipieli, oddalając się od zebranych, po raz pierwszy odwrócił się plecami do wyspy i spojrzał ponad wodami wielkiej zatoki na stały ląd po jej drugiej stronie - chińską ziemię, oddaloną o tysiąc jardów. Od strony lądu wbijał się w zatokę nizinny półwysep z dziewięcioma przysadzistymi wzgórzami. Nazywał się Kau-lung - Dziewięć Smoków - kupcy wymawiali jego nazwę „Koulun”. A dalej na północ rozpościerał się bezkresny i nieznany obszar Chin. Struan przeczytał książki napisane przez jedynych trzech Europejczyków, którym udało się powrócić Z wypraw do Chin: Byli nimi Marco Polo blisko sześć wieków temu i dwóch katolickich księży, których wpuszczano do Pekinu przed dwustu laty. Książki te prawie nic mu nie wyjaśniły. Przez dwieście lat nie wpuszczono do Chin ani jednego Europejczyka. Raz jeden - łamiąc prawo-odszedł na milę w głąb lądu od wybrzeża koło Szantou, gdzie sprzedawał opium, ale Chińczycy zachowywali się wrogo, a towarzyszył mu tylko jego pierwszy oficer. W końcu zniechęciła go nie wrogość tubylców, ale sam fakt. Że było ich niewyobrażalnie dużo i zamieszkiwali bezkresny ląd. Rany boskie!.-. pomyślał. Nie wiemy nic o najstarszym i najliczniejszym narodzie na ziemi. Jakie tajemnice kryje ten kraj? - Czy Longstaff zejdzie na brzeg? - spytał Robb który właśnie do niego podszedł. - Nie, bracie, jego ekscelencję zaprzątają ważniejsze sprawy. - Jakie? - Na przykład czytanie listów i pisanie rozkazów. I tajne układy z admirałem. - W sprawie czego? - Zdelegalizowania opium.? Robb zaśmiał się. - Ja nie żartuję. Właśnie dlatego chciał się ze mną spotkać w obecności admirała. Chciał się mnie poradzić, kiedy ma ogłosić to zarządzenie. Admirał oświadczył, że jego flota nie będzie miała najmniejszych trudności z jego wyegzekwowaniem. - Chryste Panie! Czy Longstaff oszalał? - Nie. Po prostu jest naiwny - odparł Struan, zapalając cygaro. - Doradziłem mu, żeby ogłosił to zarządzenie z wybiciem czterech szklanek. - Ależ to szaleństwo! - wybuchnął Robb. - To bardzo mądre posunięcie. Marynarka przez tydzień nie będzie egzekwować zarządzenia, żeby dać kupcom czas na sprzedanie zapasów. - Ale co zrobimy potem? Bez opium koniec z nami. Koniec handlu z Chinami. Koniec. - Ile mamy gotówki, Robb? Robb rozejrzał się dla pewności, że nikogo nie ma w pobliżu, i zniżył głos. - Po pierwsze, srebro w Szkocji - odparł. - Po drugie, w naszym banku w Anglii milion sto tysięcy funtów
szterlingów. Następnie około stu tysięcy w srebrze tutaj. Poza tym należy nam się trzy miliony za skonfiskowane opium. Na „Szkarłatnej Chmurze” mamy opium warte po obecnych cenach rynkowych dwieście tysięcy gwinei. Z kolei... - „Szkarłatną Chmurę” spisz na straty, bracie. Przepadła. - Nie traćmy nadziei, Dirk. Poczekajmy na nią jeszcze miesiąc. W ładowniach innych statków mamy opium za około sto tysięcy gwinei. W wekslach na okaziciela jesteśmy dłużni dziewięćset tysięcy. - Ile nam potrzeba na utrzymanie firmy przez najbliższe pół roku? - Sto tysięcy pójdzie na utrzymanie statków, pensje pracowników i haracz. Struan zastanawiał się przez chwilę. - Do jutra rana kupcy wpadną w popłoch. Żaden, może z wyjątkiem Brocka, nie zdoła sprzedać swojego opium w ciągu tygodnia. Dziś po południu wyślij nasze statki z całym ładunkiem opium na sprzedaż. Myślę… - Ależ Longstaff musi zmienić to zarządzenie - przerwał mu Robb z rosnącym niepokojem. - Inaczej niepodobna. Przecież zrujnowałby skarb państwa... - Słuchasz mnie, czy nie słuchasz? Kiedy jutro zapanuje popłoch, weźmiesz całe nasze srebro co do Hanga, a poza tym tyle, ile zdołasz pożyczyć, i kupisz opium. Spodziewam się, że zarobisz dziesięć centów na dolarze. - Nie sprzedamy w tydzień tego, co mamy, a tym bardziej większej ilości. Struan strząsnął popiół z cygara. - Na dzień przed wprowadzeniem zarządzenia w życie Longstaff odwoła je - oświadczył. - Nie rozumiem. Chodzi o uratowanie twarzy, Robb. Po wyjściu admirała wytłumaczyłem Longstaffowi, że zakaz sprzedaży opium zniszczy cały handel. Chryste Panie, ile razy muszę to tłumaczyć? Powiedziałem, że jeżeli nie chce wystawiona pośmiewisko siebie i admirała, który ma najlepsze chęci, ale w ogóle nie zna się na handlu, to nie może natychmiast odwołać zarządzenia. Pozostaje mu więc jedynie ogłosić je, a potem, żeby ocalić admirałowi autorytet i stanowisko, odwołać. Przyrzekłem mu, że w tym czasie wytłumaczę admirałowi, co to znaczy „handel”. Poza tym zarządzenie nie wzbudzi podejrzeń u Chińczyków i postawi ich w niekorzystnej sytuacji. Za trzy dni ma się odbyć kolejne spotkanie z Ti-senem. Longstaff zgodził się ze mną całkowicie i poprosił, żebym zachował całą sprawę w tajemnicy. Twarz Robba rozpogodziła się. - Och, Tai-Panie, jesteś niezrównany - wykrzyknął. - Ale jaką masz gwarancję, że Longstaff odwoła zarządzenie? W kieszeni Struana spoczywała podpisana, datowana sześć dni naprzód proklamacja, odwołująca zarządzenie w sprawie opium. Longstaff kazał mu ją przechować. - Proszę, Dirk, niech pan ją weźmie teraz, żebym nie zaprzątał sobie nią głowy - powiedział mu. - Do diaska! Cała ta papierkowa robota - okropność, sam pan rozumie. Ale tymczasem proszę zachować to w tajemnicy.
- Nie odwołałbyś takiego głupiego zarządzenia, Robb? - spytał Struan. - Pewnie, że tak. - Robb z chęcią uściskałby brata. - Jeżeli to jest sześć dni i nikt na pewno o tym nie wie, zbijemy majątek. - Owszem. Struan powędrował wzrokiem po zatoce. Odkrył ją dwadzieścia kilka lat temu. Daleko w morzu zahaczył go swoim skrzydłem tajfun i mimo że był przygotowany do burzy, nie zdołał uciec i został zagnany bezlitośnie do lądu. Jego statek pędził z nagimi masztami, zalewany obficie przez fale, a horyzont i niebo przesłaniały połacie wody, które Wszechpotężne Wichry zagarnęły z oceanu i toczyły przed sobą. Kiedy znalazł się blisko brzegu, wśród potwornych wodnych gór, kotwice sztormowe zerwały się i pojął, że porwany przez fale i ciśnięty na brzeg statek jest stracony. I wówczas jakimś cudem wiatr skręcił o ułamek stopnia i pomiędzy skałami zapędził statek w wąski, nie oznaczony na mapie, mający zaledwie trzysta jardów szerokości kanał między wschodnim cyplem Hongkongu a lądem, i dalej, do znajdującej się za nim zatoki. Na spokojne wody. Tajfun ów poczynił spustoszenie we flocie handlowej w Makau i zatopił dziesiątki tysięcy dżonek tam i na całym południowym wybrzeżu Chin. Ale Struan i dżonki, które schroniły się przy Hongkongu, znieśli go zupełnie dobrze. Kiedy ucichł sztorm, Struan opłynął wyspę, badając warunki żeglugi. Zdobyte wiadomości zachował dla siebie i po cichu zaczął snuć plany. Nareszcie jesteś nasza wyspo, a więc mogę stąd wyjechać, pomyślał z rosnącym podnieceniem. Pora na parlament. Od lat wiedział, że tylko w Londynie może ochraniać Noble House i nową kolonię. Prawdziwym ośrodkiem ziemskiej władzy był bowiem parlament. Jako jego członek, wsparty potęgą wielkich bogactw, jakich dostarczał Noble House, mógł mieć decydujący wpływ na politykę zagraniczną w Azji, tak jak zdobył decydujący wpływ na Longstaffa. Tak jest. Za kilka tysięcy funtów uzyskasz miejsce w parlamencie, powiedział sobie. Koniec z pośrednikami. Odtąd będziesz mógł załatwiać wszystko sam. Tak jest, nareszcie, bracie. A za kilka lat - szlachectwo. A potem członkostwo w rządzie. A później, później, dalibóg, wyznaczysz bieg spraw w Azji dla Imperium i dla Noble House, który przetrwa tysiąclecie. Robb przyglądał się bratu. Wiedział, że zapomniał o nim, ale się tym nie przejął. Lubił go obserwować, gdy myślami był daleko. Kiedy twarz Tai-Pana łagodniała, w jego oczach przygasała lodowata zieleń, a w głowie kłębiło się od marzeń, do których on, Robb, nie będzie miał, jak dobrze wiedział, dostępu, a wówczas brat stawał mu się bardzo bliski i czuł się bardzo bezpieczny. - Za pół roku zastąpisz mnie jako Tai-Pan przerwał milczenie Struan. - Nie, nie jestem gotów - zaprotestował Robb, czując skurcz w żołądku. - Jesteś gotów. Obronić nas i Hongkong mogę tylko w parlamencie. - Tak - przyznał Robb, po czym dodał, starając się mówić spokojnym tonem. - Ale miałeś to zrobić w
przyszłości... za dwa albo trzy lata. Musimy tu jeszcze tyle załatwić! - Poradzisz sobie. - Nie. - Poradzisz. Sara jest o tym przekonana. Robb spojrzał na „Spokojną Chmurę”, ich stacjonarny statek, gdzie czasowo mieszkała jego żona z dziećmi. Był świadom, że Sara ma względem niego zbyt wygórowane ambicje. - Nie chcę jeszcze tego stanowiska. Mamy mnóstwo czasu - rzekł. Struan zadumał się nad czasem. Nie żałował lat spędzonych na Wschodzie, z dala od ojczyzny. Z dala od żony Ronaldy i dzieci: Culuma, lana, Lechiego i Winifred. Chciałby mieć ich przy sobie, ale Ronalda nie cierpiała Dalekiego Wschodu. Pobrali się w Szkocji - on miał dwadzieścia lat, a ona szesnaście - i zaraz potem wyjechali do Makau. Jednakże ona nienawidziła podróży morzem i nie znosiła Makau. Ich pierwszy syn zmarł przy porodzie, a w rok później urodził się im drugi syn, Culum, który również zachorował. Dlatego też Struan odesłał rodzinę do kraju. Co trzy, cztery lata płynął tam na urlop. Spędzał z nimi w Glasgow miesiąc, dwa i wracał na Wschód, bo było tam huk roboty i musiał rozwijać Noble House. Nie żałuję ani jednego dnia, powiedział sobie w duchu. Nawet jednego. Mężczyzna musi wyjechać w świat, żeby zrobić z niego i z siebie, co potrafi. Czyż nie po to człowiek żyje? Chociaż Ronalda jest śliczna, a ja kocham dzieci, mężczyzna musi robić to, co do niego należy. Czyż nie po to się rodzimy? Gdyby dziedzic dóbr Struanów nie zabrał wszystkich posiadłości ziemskich klanu, nie ogrodził ich, a nas nie wyrzucił - nas, swoich krewnych, uprawiających tę ziemię od pokoleń - to zostałbym dzierżawcą, tak jak przede mną mój ojciec. Nie inaczej - i byłbym zadowolony ze swojego losu. Lecz on wypędził nas do cuchnącej dzielnicy ruder w Glasgow, przywłaszczył wszystkie posiadłości sobie, żeby zostać hrabią Struanem, i rozbił klan. Właśnie dlatego o mało co nie umarliśmy z głodu, a ja zaciągnąłem się do marynarki - dżos nas ocalił i teraz cała rodzina jest zamożna. Wszyscy jej członkowie. Ponieważ zaciągnąłem się do marynarki. I ponieważ powstał Noble House. Struan bardzo szybko zrozumiał, że pieniądze dają władzę. I zamierzał użyć swojej władzy do zniszczenia hrabiego Struana oraz odkupienia ziem rodowych. Nie żałował w życiu niczego. Znalazł Chiny, a Chiny dały mu to, czego nie mogła dać ojczyzna. Nie samo bogactwo - bogactwo samo w sobie było nieprzyzwoitością - ale i bogactwo, i cel wzbogacenia się. Miał wobec Chin dług do spłacenia. Dlatego wiedział, że chociaż pojedzie do kraju, zostanie członkiem parlamentu, ministrem w rządzie, zrujnuje hrabiego Struana i na trwałe osadzi Hongkong jako perłę w koronie Brytanii, to jednak w końcu tu wróci. Bo na realizację jego prawdziwego celu, tajonego przed innymi, a najczęściej również przed sobą samym, potrzeba było wielu lat. - Czasu nigdy nie jest za wiele - odparł, spoglądając na królującą nad wyspą górę. - Nazwiemy ją Pikiem rzekł z roztargnieniem i raptem znowu wydało mu się, że ta wyspa go nienawidzi i chce jego śmierci. Wyczuwał otaczającą go nienawiść i zdumiony zadawał sobie pytanie: „Dlaczego?” - Za pół roku pokierujesz Noble House powtórzył chrapliwie.
- Nie mogę. Nie sam. - Tai-Pan zawsze działa sam. W tym tkwi radość i niedola tego stanowiska - rzekł Struan i spoglądając ponad ramieniem brata spostrzegł zbliżającego się bosmana. - Słucham, panie McKay? - Przepraszam, panie Struan. Wolno rozdzielić rum? - spytał McKay, krępy, mocno zbudowany marynarz z cienkim jak mysi ogon, pociągniętym dziegciem harcapem. - Tak. Podwójną porcję dla całej załogi. Załatwcie wszystko, jak ustaliliśmy. - Tak jest - odparł McKay i spiesznie odmaszerował. Struan ponownie obrócił się do brata. Robb widział w nim tylko jego niesamowite zielone oczy, mając wrażenie, że go oświetlają. - Pod koniec roku przyślę tu Culuma. Do tego czasu skończy uniwersytet - powiedział Struan. - Ian i Lechie zaciągną się do marynarki, a potem przyjdzie kolej na nich. Do tego czasu zdąży już dorosnąć twój synek Roddy. Dzięki Bogu mamy dość synów na następców. TaiPan zawsze sam decyduje, kto i kiedy ma go zastąpić. - Zdecydowanie obrócił się plecami do Chin na lądzie i dodał: - Sześć miesięcy. Odszedł. Robb przypatrywał się bratu, nagle znienawidziwszy jego, siebie i tę wyspę. Był przekonany, że zawiedzie jako Tai-Pan. - Napijecie się z nami, panowie? - spytał Struan gromadkę kupców. - Wypijecie za naszą nową ziemię? Mamy koniak, rum, piwo, wytrawne wino, whisky i szampana. Wskazał na swój barkas, z którego marynarze wyładowywali beczułki i zastawiali stoły jedzeniem. Inni uginali się pod ciężarem niesionego pieczystego: kur, świńskich zadów, dwudziestu prosiąt, boku wołu oraz bochenków chleba, pasztetów, mis z zimną kapustą gotowaną na szynkowym tłuszczu, kilkudziesięciu wędzonych szynek, kiści kantońskich bananów, placków z konfiturami, pięknych kielichów, cynowych dzbanów, a nawet cebrów z lodem do chłodzenia szampana, przywiezionym z północy lorszami i kliprami. - Śniadanie dla wszystkich głodnych. Krzyknięto na wiwat i kupcy zaczęli gromadzić się przy stołach. Kiedy wszyscy mieli już w ręku kielichy bądź kufle, Struan wzniósł swój i powiedział: - Wznoszę toast, panowie. - Napiję się z tobą, ale nie za tą zapowietrzoną skałę. Wypiję za twój upadek - rzekł Brock, wznosząc kufel z piwem. : - A zresztą po namyśle napiję się i za tą twoją małą skałkę. Nazwę ją „Głupotą Struana”. - Owszem, rzeczywiście jest dość mała - przyznał Struan. - Ale wystarczy na niej miejsca dla Struana i reszty kupców. Inna rzecz, czy zmieścimy się na niej my dwaj. - Odpowiem ci na to z miejsca, chłopie: na to są za małe całe Chiny - odparł Brock, wypił swój kufel i cisnął nim w głąb wyspy a potem dumnym krokiem odszedł do swojej łodzi.
Cześć kupców podążyła za nim. - Na honor, cóż za okropne maniery - odezwał się Quance i po chwili zawołał wśród śmiechu: - Nuże, TaiPanie, spełnijmy ten toast! Pan Quance ma nieśmiertelne łaknienie! Zapiszmy się w historii! - Przepraszam, panie Struan - rzekł Horatio Sincteir. - Ale czy przed spełnieniem toastu nit godziłoby się podziękować Bogu za dobrodziejstwa, którymi nas dziś obdarzył. - Ależ oczywiście, chłopcze. To głupio z mojej strony, że o tym zapomniałem. Poprowadzisz modlitwę? - Jest wśród nas wielebny pastor Mauss, panie Struan. Zaskoczony tym Struan nie odpowiedział od razu. Przyjrzał się uważnie młodzieńcowi, doceniając prawdziwy humor, który czaił się w jego niebieskoszarych oczach. - Pastorze Mauss, gdzie pan jest- spytał donośnie. - Zmówmy modlitwę. Mauss górował wzrostem nad kupcami. Z ociąganiem wystąpił przed stół i postawił na nim pusty kielich udając, że wcale go nie napełniał. Zebrani zdjęli kapelusze i z odkrytymi głowami czekali na zimnym wietrze. Na brzegu było cicho. Struan przeniósł wzrok z podgórza na skalne wzniesienie, gdzie miał stanąć kościół. W wyobraźni widział ten kościół, miasto, nabrzeża, składy, domy i ogrody. Swoją siedzibę, która stanie się dworem wielu pokoleń Tai-Panów. Inne domy dla starszyzny przedsiębiorstwa i ich rodzin. I domy dla ich dziewcząt. Pomyślał o swojej obecnej kochance, Czung Żen Mei-mei, którą jako piętnastoletnią dziewicę kupił przed pięcioma laty. Ajiii ja, powiedział w duchu .uradowany, używając jednego z jej kantońskich wyrażeń, które oznaczało zadowolenie, gniew, oburzenie, szczęśliwość lub bezradność, zależnie od tonu, jakim je wymówiono. Trudno o bardziej fantastyczną, żywiołową i niezależną dziewczynę. - Miłosierny Boże srogich wiatrów, przybrzeżnych fal i cudu miłości, Boże wielkich statków, Gwiazdy Północnej i piękna ojczyzny, Boże i Ojcze dzieciątka Jezus, spójrz na nas i zlituj się nad nami. - Zamknąwszy oczy Mauss uniósł ręce w górę. Jego dźwięczny, pełen dojmującej tęsknoty głos porywał słuchaczy. - Jesteśmy synami człowieczymi, których ojcowie martwili się o nas, tak jak Ty martwiłeś się o swojego błogosławionego syna, Jezusa Chrystusa. Święci są krzyżowani na tej ziemi, a grzesznicy się mnożą. Spoglądamy na urodziwy kwiat i nie widzimy w nim Ciebie. Ostajemy się Wszechpotężnym Wiatrom i nie poznajemy Ciebie. Przemierzamy olbrzymie oceany i nie postrzegamy Ciebie. Zbieramy płody ziemi i nie dotykamy Ciebie. Jemy i pijemy, a jednak nie smakujemy Ciebie. Jesteś tym wszystkim i czymś więcej. Jesteś życiem, śmiercią, pomyślnością i niepowodzeniem. Jesteś Bogiem, a my ludźmi... Zamilkł z wykrzywioną twarzą, zmagając się ze swoją udręczoną duszą. O Boże, przebacz mi moje grzechy, myślał. Pozwól mi zmazać moją słabość przez nawracanie pogan. Pozwól mi być męczennikiem Twojej Świętej Sprawy. Zmień mnie z takiego, jakim jestem, w takiego, jakim byłem...
Wiedział jednak, że odkąd zaczął służyć Struanowi, nie ma dla niego odwrotu. Stracił spokój i pochłonęły go potrzeby ciała. Boże mój, myślał, przecież na pewno postąpiłem słusznie. Jakże inaczej mogłem wejść do Chin? Otworzył oczy i rozejrzał się bezradnie. - Przepraszam. Wybaczcie mi - powiedział. - Brak mi słów odpowiednich do modlitwy. Widzę je wspaniałe słowa, dzięki którym poznajecie Go takim, jakim ja Go kiedyś znałem - ale nie wolno mi już ich wypowiadać. Wybaczcie. O Panie, pobłogosław tej wyspie. Amen. Struan wziął kieliszek napełniony whisky i podał go Maussowi. - Moim zdaniem, powiedział pan to znakomicie - rzekł. - Panowie, wypijmy za naszą królową! Wypili, a kiedy opróżnili kieliszki, Struan polecił napełnić je znowu. - Za pańskim pozwoleniem, komandorze Glessing - powiedział, i- Chciałbym poczęstować kielichem pańskich żołnierzy, I pana, naturalnie. Wznieść toast za najnowszą posiadłość naszej królowej. Przeszedł pan dziś do historii. Powinniśmy uhonorować pana komandora! - zawołał do kupców. - Nazwijmy to wybrzeże Cyplem Glessinga. Ryknięto z aprobatą. - Nazwanie wysp lub ich części wymaga uprzedniej zgody dowódcy - oświadczył Glessing. - Wspomnę o tym jego ekscelencji. Glessing skinął nieznacznie głową i rozkazał oschle dowódcy żandarmerii okrętowej: - Marynarze po kieliszku, na prośbę firmy Struan i Spółka. Żołnierze nie piją. Spocznij. Choć był wściekły na Struana, nie potrafił powstrzymać radosnej myśli, że jak długo będzie istnieć kolonia Hongkong, tak długo będzie się pamiętać jego nazwisko. Bo Struan nigdy nie rzucał słów na wiatr. Wypito toast za Hongkong i trzykrotnie krzyknięto na wiwat. A wówczas Struan skinął głową dudziarzowi i plażę wypełniły piskliwe dźwięki hymnu klanu Struanów. Robb nie pił nic. Struan popijał koniak i przechadzał się wśród tłumu, witając się z tymi, z którymi chciał się przywitać, a innych pozdrawiając skinieniem głowy. - Nie pijesz, Gordon? - zagadnął Eurazjatę. - Nie, dziękuję, panie Struan - odparł Gordon Czen, kłaniając się nisko, bardzo dumny z tego, że został zauważony. - Jak ci się powodzi? - Doskonale, proszę pana, dziękuję. Chłopak wyrósł na pięknego młodzieńca, pomyślał Struan. Ile ma już lat? Dziewiętnaście. Czas tak szybko leci. Z czułością przypomniał sobie matkę chłopca, Kai-sung. Była jego pierwszą i najpiękniejszą kochanką. Ajii ja, wiele cię nauczyła, pomyślał.
- A jak tam twoja matka? - spytał. - Ma się doskonale - odparł z uśmiechem Gordon Czen. - Pragnęła, abym przekazał panu, że modli się za pańskie bezpieczeństwo. Co miesiąc zapala w świątyni na pańską cześć trociczki dżosu. Struan ciekaw był, jak też ona teraz wygląda. Nie widział jej siedemnaście lat. Ale doskonale pamiętał jej twarz. - Przekaż jej moje najlepsze życzenia. - To dla niej zbyt wielki zaszczyt, panie Struan. - Czen Szeng mówi mi, że jesteś bardzo pracowity i ma z ciebie wiele pożytku. - Jest dla mnie zbyt łaskawy, proszę pana. Czen Szeng nigdy nie był łaskawy dla nikogo, kto zarabiał zaledwie na swoje utrzymanie. Czen Szeng to stary złodziej, pomyślał Struan, ale, dalibóg, bez niego bylibyśmy zgubieni. - No, w każdym razie trudno o lepszego nauczyciela od niego - powiedział. - W nadchodzących miesiącach będzie masa roboty. Dużo łapówek do zarobienia. - Mam nadzieję, że się przydam Noble House, proszę pana. Struan wyczuł, że syn ma do niego jakąś sprawę, ale skinął mu tylko głową z sympatią i odszedł wiedząc, że Gordon znajdzie sposób, aby mu o tym powiedzieć we właściwym czasie. Gordon Czen ukłonił się i po chwili podszedł do jednego ze stołów, gdzie odczekał grzecznie, aż zrobi się wolne miejsce, świadom ludzkich spojrzeń, lecz nie dbając o nie. Wiedział bowiem, że dopóki Struan jest TaiPanem, jemu nic nie grozi. Rozproszeni na brzegu kupcy i marynarze rękami rozrywali kurczaki i prosięta na kawałki i opychali się mięsem, a po brodach ściekał im tłuszcz. Co za banda dzikusów, pomyślał Gordon Czen i podziękował swojemu dżosowi, że wychowano go po chińsku, a nie europejsku. Tak, dodał w duchu, miałem ogromny dżos. Przed kilkoma laty dżos obdarzył go tajnym chińskim Nauczycielem. Nie wspomniał o nim nikomu, nawet matce. Właśnie od niego dowiedział się, że nie wszystkie nauki pastorów Sinclaira i Maussa są koniecznie prawdą. Dowiedział się też o Buddzie, Chinach i o ich przeszłości. A także jak spłacić podarunek z życia i spożytkować go na chwałę ojczyzny. Aż wreszcie zeszłego roku Nauczyciel wprowadził go do najpotężniejszego, najbardziej tajemniczego i wojowniczego z chińskich tajnych bractw, Hung Mun Tongu, które rozrosło się na całe Chiny i przenajświętszymi przysięgami braterstwa krwi zobowiązało do obalenia znienawidzonych Mandżurów, obcoplemiennych Cingów, dynastii władającej krajem. Przez dwa wieki w różnych wcieleniach i pod rozmaitymi nazwami bractwo wzniecało powstania. Bunty wybuchały w całym Cesarstwie Chińskim - od Tybetu po Tai-wan, od Mongolii do Indochin. Gdziekolwiek panował ucisk i niezadowolenie, tam Hung Mun zrzeszał chłopstwo przeciwko Cingom i ich mandarynom. Wszystkie powstania upadły, okrutnie stłumione przez Cingów, ale bractwo przetrwało. Gordon Czen czuł się zaszczycony, że jego, zaledwie w części Chińczyka, uznano za godnego bycia Hung
Munem. Śmierć Cingom! Błogosławił swój dżos za to, że urodził się w tej epoce, w tej części Chin, z takiego ojca, bo wiedział, że całe Chiny prawie dojrzały do buntu. I błogosławił też Tai-Pana, bo ofiarował Hung Munowi bezcenną perłę - Hongkong. Nareszcie bractwo zdobyło dla siebie bazę nie narażoną na ciągłe prześladowania mandarynów. Na Hongkongu władzę sprawowali barbarzyńcy, dlatego był przekonany, że na tej małej wysepce jego bractwo rozkwitnie. Z Hongkongu mogli bezpiecznie i potajemnie robić wypady na ląd i nękać Cingów, aż do Ostatecznego Zwycięstwa. A jeśli dżos pozwoli, pomyślał, jeśli dżos pozwoli, to zaprzęgnę do naszej sprawy potęgę Noble House. - Spływaj stąd, parszywy żółtku! Przestraszony Gordon Czen podniósł wzrok. Krępy, niski, zbirowaty marynarz świdrował go wzrokiem. W ręku trzymał zad prosięcia i wbijał weń połamane zęby. - Spływaj stąd, bo okręcę ci ten śmierdzący warkocz na szyi! Pomiędzy nich wkroczył pośpiesznie bosman McKay i odepchnął marynarza na bok. - Zamknij dziób, Ramsey, ty francowaty łachudro! - powiedział. - Nie myślał nic złego, panie Czen. - Tak. Dziękuję, panie McKay. - Poje se pan? - spytał McKay i podał mu kurczaka, którego nadział na nóż. Gordon Czen ostrożnie odłamał skrzydełko, przerażony barbarzyńskimi manierami bosmana.- Dziękuję odparł. - Nie zje pan nic więcej? - Nie. To najdelikatniejsza część. - Gordon ukłonił się mu. - Jeszcze raz dziękuję - powiedział i odszedł. McKay podszedł do marynarza. - W porządku, bracie? - spytał. - Powinienem ci za to, draniu, wyciąć twoje świńskie serce. To twoja chińska miłośnica, McKay? - Mówże ciszej, człowieku! Tego Chińczyka nie wolno tykać. Chcesz się wyżyć na jakimś żółtym ancykryście, to masz kupę innych. Ale nie na nim, do diabła! To bękart samego Tai-Pana, ot i cała rzecz. - To czego, psia jego mać, nie nosi jakiego znaku, abo nie łobetnie włosów? - Ramsey ściszył głos i łypnął okiem. - Podobnież one są inne - chińskie miłośnice. Inszej zbudowane. - Nie wiem. Nie zbliżam się do tego tałatajstwa. W Makau mamy dość własnych. Struan przyglądał się sampanowi kotwiczącemu przy brzegu. Była to mała łódź z przytulną kabiną z mat uplecionych z liści trzcinopalmy, rozpostartych na obręczach z bambusa. Rybak i jego rodzina byli ho-klo, mieszkańcami łodzi, którzy całe życie spędzali na wodzie i bardzo rzadko schodzili na brzeg, albo wcale. Spostrzegł na sampanie czworo dorosłych i ośmioro dzieci . Część z nich obwiązano w pasie linami umocowanymi do łodzi. Byli to z pewnością synowie. Córek nie przywiązywano, bo nie miały żadnej wartości. - Jak pan myśli, panie Struan, kiedy będziemy mogli powrócić do Makau? Struan obrócił się i uśmiechnął do Horatia. - Mam wrażenie, że jutro, chłopcze - odparł. - Ale ty będziesz chyba potrzebny jego ekscelencji przy
spotkaniu z Ti-senem. Trzeba będzie przełożyć kolejne dokumenty. - A kiedy ma być to spotkanie? - O ile wiem, za trzy dni. - Jeżeli pański statek popłynie do Makau, czy mógłby pan przewieźć moją siostrę? Biedna Mary już od dwóch miesięcy przebywa na statku. - Z przyjemnością - odrzekł Struan, zastanawiając się, jak by zareagował Horatio, dowiedziawszy się prawdy o Mary. On sam poznał tę prawdę ponad trzy lata temu. Przechadzał się wtedy po zatłoczonym targowisku w Makau, gdy nagle jakiś Chińczyk wcisnął mu w rękę kartkę i umknął. Był to list napisany po chińsku. Pokazał go Wolfgangowi Maussowi. - To są wskazówki, jak dojść do jakiegoś domu, panie Struan - wyjaśnił Austriak. A list brzmi: „Przez wzgląd na dobro Noble House Tai-Pan musi poznać nadzwyczajną wiadomość. Niech przyjdzie potajemnie do bocznego wejścia o Godzinie Małpy”. - Kiedy jest ta Godzina Małpy? - To trzecia po południu. - A gdzie jest ten dom? Wolfgang wyjaśnił mu i dodał: - Niech pan tam nie idzie, to pułapka. Proszę pamiętać, że za pańską głowę wyznaczono nagrodę sto tysięcy liangów srebra. - Ten dom nie leży w chińskiej dzielnicy - odparł Struan. - Za dnia nie zastawią pułapki. Niech pan zbierze załogę mojej łodzi. Jeżeli nie wyjdę stamtąd zdrów i cały po godzinie, przyjdzie pan i mnie odszuka. Tak więc poszedł, zostawiając Maussa i uzbrojoną obsadę łodzi w pobliżu, gotowych w razie czego do akcji. Dom stał w szeregu innych na cichej, wysadzanej drzewami ulicy. Struan wszedł przez drzwi w wysokim” murze i znalazł się w ogrodzie. Czekała tam na niego chińska służąca. Była ubrana w schludne czarne spodnie i kaftan, włosy miała upięte w kok. Ukłoniła mii się, a potem gestem nakazała mu , żeby milczał i szedł za nią. Powiodła go przez ogród do domu, wprowadziła po ukrytych schodach na górę, a Łam do pokoju. Szedł za nią ostrożnie, przygotowany na kłopoty. Pokój był bogato umeblowany, a na wyłożonych boazerią ścianach wisiały gobeliny. Stały w nim fotele, stół i chińskie meble z drzewa tekowego. Pachniało tu jakąś dziwną czystością, przywodzącą myśl o delikatnym kadzidle. Chinka podeszła do bocznej ściany w głębi i ostrożnie odsunęła pasek boazerii. W ścianie znajdował się otwór do patrzenia. Zerknęła przez niego, po czym gestem zaprosiła go, żeby zrobił to samo. Wiedział o starym chińskim fortelu oszukania wroga, polegającym na tym, żeby ten przyłożył oko do otworu w ścianie, za którą czekał ktoś zaczajony z igłą. Dlatego spojrzał przezeń z odległości kilku dobrych cali. Ale i tak widział sąsiedni pokój wyraźnie. Była to sypialnia. Na łóżku leżał nagi, otyły naczelny mandaryn Makau, Wang Czu, i chrapał. Obok niego
spoczywała naga Mary. Ręce miała założone pod głowę i patrzała w sufit. Struan przyglądał się temu z fascynacją i zgrozą, Mary leniwym ruchem trąciła, łokciem: Wang Czu, rozbudziła go głaskaniem, roześmiała się i wdała z nim w rozmowę. Struan nie miał pojęcia, że dziewczyna mówi po chińsku, a znał ją lepiej niż ktokolwiek, z wyjątkiem jej brata. Zadzwoniła małym dzwonkiem, na co weszła służąca i pomogła mandarynowi w ubieraniu się. Wang Czu nie mógł ubrać się sam, bo nosił dziesięciocentymetrowe paznokcie, a na nich ochronne pochewki ozdobione drogimi kamieniami. Struan odwrócił się, przepełniony wstrętem. Z ogrodu dobiegł go nagle jazgot śpiewnych głosów, więc ostrożnie wyjrzał przez okno. Zbierali się tam strażnicy mandaryna Wanga. Z pewnością odcięli by mu odwrót. Służąca uspokoiła go gestem, dając znak, żeby zaczekał. Podeszła do stołu, nalała mu herbaty, ukłoniła się i wyszła . W pół godziny później strażnicy opuścili ogród i Struan ujrzał, jak ustawiają się na ulicy w szyku przed lektyką. Pomogli wsiąść do niej Wang Czu i ponieśli go. - Witaj, Tai-Panie. Struan obrócił się błyskawicznie, wyciągając nóż. W u-krytych drzwiach w ścianie stała Mary. Narzuciła na siebie cienką jak pajęczyna szatę, która nie ukrywała niczego. Miała długie jasne włosy, niebieskie oczy i dołeczek na brodzie, długie nogi, cieniutką talię i małe jędrne piersi. Z szyi zwisał jej na złotym łańcuszku bezcenny, rzeźbiony nefryt. Przyglądała się uważnie Struanowi z zaciekawionym, nieruchomym uśmiechem. - Możesz odłożyć nóż, Tai-Panie. Nic ci tu nie grozi - powiedziała spokojnie, kpiarskim tonem. - Należałoby cię wychłostać - rzekł. - Wiem wszystko o chłoście, czyżbyś zapomniał? - Wskazała gestem sypialnię. - Tam będzie nam wygodniej. Podeszła do komody i nalała koniaku do dwóch kieliszków. - O co chodzi? - spytała z tym samym przekornym uśmiechem. - Nigdy nie byłeś w sypialni dziewczyny? - To znaczy, w sypialni prostytutki? Wziął od niej podany kieliszek. - Jesteśmy do siebie podobni jak dwie krople wody, Tai-Panie. Oboje wolimy sypiać z chińskimi kochankami. - Dalibóg, ty nikczemna dziwko, ty... - Nie odgrywaj hipokryty, Tai-Panie, to ci nie przystoi. Jesteś żonaty i masz dzieci. A jednak przy tym wiele innych kobiet. Wiem o nich wszystko. Zadbałam o to, żeby się dowiedzieć. - To niemożliwe, żebyś ty była Mary Sinclair - rzekł na wpół do siebie. - Niemożliwe? Bynajmniej. Zaskakujące, na to zgoda. - Łyknęła spokojnie koniaku. - Posłałam po ciebie, bo chciałam, żebyś dowiedział się, jaka jestem. - Dlaczego? - Najpierw odpraw swoich ludzi.
- Skąd o nich wiesz? - Jesteś bardzo ostrożny. Tak jak ja. Nie przyszedłbyś tu potajemnie bez obstawy - odparła spoglądając na niego z kpiną. - Co zamierzasz? -Jak długo kazałeś czekać swoim ludziom? - Godzinę. - Zajmę ci więcej czasu. Odpraw ich. - Zaśmiała się. - Poczekam. - Spróbowałabyś nie poczekać! I włóż coś na siebie . Wyszedł z domu Mary i nakazał Maussowi czekać jeszcze dwie godziny, a potem wejść i odszukać go Powiedział mu o ukrytych drzwiach, ale nie o Mary. Kiedy wrócił, Mary leżała na łóżku. - Proszę, zamknij drzwi, Tai-Panie - powiedziała . - Kazałem ci coś na siebie włożyć. - Kazałam ci zamknąć drzwi. Zatrzasnął je gniewnie. Mary zdjęła przejrzystą szatę i odrzuciła na bok. - Podobam ci się? - spytała. - Nie. Budzisz we mnie obrzydzenie. - A ty we mnie nie , Tai-Panie. Jesteś jedynym mężczyzną na świecie, którego wielbię. - Żeby tak cię teraz zobaczył Horatio. - A, Horatio... - odrzekła zagadkowo. - Jak długo tym razem kazałeś czekać swoim ludziom? - Dwie godziny. - Powiedziałeś im o ukrytych drzwiach: Ale nie o mnie. - Skąd jesteś taka pewna? - Bo cię znam, Tai-Panie. Właśnie dlatego zawierzam ci moją tajemnicę. - Spuściła wzrok, bawiąc się kieliszkiem. - Czy kiedy spojrzałeś przez dziurkę, już skończyliśmy? - Na rany Chrystusa! Lepiej byś... - Bądź dla mnie wyrozumiały, Tai-Panie. Skończyliśmy? - Tak. - Cieszę się. Cieszę się i żałuję. Chciałam, żebyś nie miał najmniejszych wątpliwości. - Nie rozumiem. - Chciałam, żebyś nie miał najmniejszych wątpliwości, że Wang Czu jest moim kochankiem. - Dlaczego? - Bo mam wiadomość, którą możesz wykorzystać. Nigdy byś mi nie uwierzył, gdybyś nie zobaczył na własne oczy, że jestem jego kochanką. - Jaką wiadomość? - Mam mnóstwo wiadomości, które możesz wykorzystać, Tai-Panie. Mam wielu kochanków. Czasem
odwiedza mnie Czen Szeng. Wielu mandarynów z Kantonu. Kiedyś był tu stary Żin-kua. - Jej oczy zlodowaciały i jakby zmieniły kolor. - Nie brzydzę się nimi. Podoba im się kolor mojej skóry i dogadzam im. Muszę ci o tym wszystkim powiedzieć, Tai-Panie. Spłacam tylko mój dług wobec ciebie. - Jaki dług? - Dzięki tobie przestano mnie bić. Zrobiłeś to za późno, ale to nie twoja wina. - Mary wstała z łóżka i nałożyła grubą szatę. - Nie będę ci już dokuczać. Wysłuchaj mnie, proszę, a potem zrobisz, co zechcesz. - O czym chcesz mi powiedzieć? - Cesarz mianował nowego namiestnika Kantonu. Namiestnik Ling wiezie z sobą cesarski edykt w sprawie likwidacji przemytu opium. Przybędzie za dwa tygodnie, a za trzy otoczy waszą Kolonię w Kantonie. Żaden Europejczyk nie zostanie wypuszczony z Kantonu, dopóki nie oddacie całego opium. Struan roześmiał się lekceważąco. - Nie wierzę - oświadczył. - W razie oddania przez was i zniszczenia opium, każdy, kto będzie je miał poza Kantonem, zarobi krocie - powiedziała Mary. - Nie oddamy go. - A co, jeśli od wszystkich w Kolonii zażądają okupu z opium? Co wtedy zrobicie? Nie macie tu okrętów wojennych. Jesteście bezbronni. Prawda? - Tak. - Wyślij do Kalkuty statek, żeby w dwa miesiące po przypłynięciu zakupił tyle opium, ile będzie w stanie. Jeżeli moje informacje są fałszywe, będziesz miał dość czasu, żeby odwołać to polecenie. - To Wang ci o tym powiedział? - Tylko o namiestniku. Reszta to mój domysł. Chcę spłacić swój dług wobec ciebie. - Nic mi nie jesteś winna. - Ciebie nigdy nie chłostano. - Czemu nie przysłałaś kogoś, żeby powiedział mi to w tajemnicy? Czemu mnie tu sprowadziłaś? Żebym cię zobaczył w takim stanie? Dlaczego zmusiłaś mnie do oglądania tej... tej ohydy? - Chciałam ci o tym powiedzieć sama. Osobiście. Chciałam, żeby ktoś jeszcze oprócz mnie wiedział, kim jestem. Tylko tobie jednemu ufam - wyznała z niespodziewaną, dziecinną szczerością. - Oszalałaś. Należałoby cię zamknąć. - Dlatego, że lubię się puszczać z Chińczykami? - Na rany Chrystusa! Czy ty nie rozumiesz, kim jesteś? - Rozumiem. Hańbą dla Anglii. - Gniew, którym zapłonęła, zaostrzył jej rysy i dodał lat. - Wy, mężczyźni, robicie, co tylko chcecie, a nam, kobietom, tego nie wolno. Dobry Boże, a jakże ja mogę iść do łóżka z Europejczykiem? Jeden z drugim nie mógłby się doczekać, żeby opowiedzieć o mnie innym i osławić przed wami wszystkimi. A tak nikomu nie dzieje się krzywda. Z wyjątkiem być może mnie samej, ale mnie skrzywdzono i tak
wiele lat temu. - Co? - Powinieneś znać życiową prawdę, Tai-Panie. Kobieta pożąda mężczyzn równie silnie, jak mężczyzna kobiet. Czemu mamy zadowalać się jednym kochankiem? Dlaczego? - Długo to już trwa? - Od kiedy skończyłam czternaście lat. Coś taki zgorszony?! Ile lat miała Mei-mei, kiedy ją kupiłeś? - To co innego. - Dla mężczyzn jest to zawsze co innego. - Mary usiadła przy stoliku przed lustrem i zaczęła czesać włosy. - Brock potajemnie układa się z Hiszpanami w Manili w sprawie tegorocznego cukru - powiedziała. Zaproponował Carlosowi de Silverze dziesięć procent za monopol. Struana zalała fala wściekłości. Gdyby Brockowi udał się ten numer z cukrem, to opanowałby cały filipiński rynek! - Skąd o tym wiesz? - spytał. - Od jego faktora, Sze-tsina. - To także twój... klient? - Tak. - Masz mi coś jeszcze do powiedzenia? - Na moich informacjach możesz zarobić sto tysięcy liangów srebra. - Skończyłaś? - Tak. Struan wstał. - Co zamierzasz zrobić? - Powiedzieć twojemu bratu. Trzeba cię będzie odesłać do Anglii. - -: Pozwól mi żyć tak, jak żyję, Tai-Panie. Podoba mi się być taką, jaka jestem, i nigdy się nie zmienię. Tylko kilku Chińczyków wie, że mówię dialektem kantońskim i mandaryńskim, a z Europejczyków nikt oprócz Horatia, no i teraz ciebie. Ale tylko ty wiesz, kim jestem naprawdę. Przyrzekam ci, że bardzo, ale to bardzo ci się przydam. - Popłyniesz do kraju, wyjedziesz z Azji. - Mój kraj to Azja - odparła marszcząc czoło, a jej spojrzenie jakby złagodniało. - Proszę, pozwól mi być sobą. Nic się nie zmieniło. Dwa dni temu spotkaliśmy się na ulicy i byłeś dla mnie taki miły. Przecież jestem tą samą Mary. - Nie jesteś ta sama. Nazywasz to wszystko niczym? - Każdy jest zarazem kimś innym. Z jednej strony jestem taka; zaś ta druga dziewczyna - miłe, dziewicze niewiniątko, które głupio paple, uwielbia kościół, klawesyn, śpiew i robótki ręczne - to także ja. Nie wiem czemu, ale to prawda. Jesteś Tai-Panem Struanem - czartem, przemytnikiem, księciem, mordercą, mężem,
cudzołożnikiem, świętym i setką innych ludzi. Który z nich to prawdziwy ty?! - Nic nie powiem Horatiowi - postanowił. - Po prostu wyjedziesz do kraju. Dam ci pieniądze. - Mam dość pieniędzy, żeby samej opłacić taką podróż, Tai-Panie. Płacą mi wieloma prezentami. Do mnie należy ten dom i sąsiedni. Pojadę, kiedy zechcę, i tak, jak mi się spodoba. Proszę więc, zostaw mnie mojemu dżosowi. Jestem, jaka jestem, i nic na to nie poradzisz. Kiedyś mogłeś mi pomóc. Nie, to też nieprawda. Nikt mi nie mógł pomóc. Dobrze mi z tym, jaka jestem. Przysięgam, że nigdy się nie zmienię. Pozostanę sobą: albo potajemnie - i nikt o tym nie będzie wiedział prócz nas dwojga - albo otwarcie. Więc po co ranić innych? Po co ranić Horatia? Struan spuścił na nią wzrok. Był pewien, że nie żartuje. - Czy zdajesz sobie sprawę, co ci grozi? - spytał. - Tak. - A co będzie, jeśli zajdziesz w ciążę? - Niebezpieczeństwo to sól życia, Tai-Panie. - Rzuciła mu mroczne przenikliwe spojrzenie. - Jednego tylko żałuję w tym, że cię tu sprowadziłam. Tego, że już nigdy nie zostanę twoją. A chciałabym być twoja. Struan zostawił ją własnemu dżosowi. Miała prawo żyć tak, jak chciała, a demaskowanie jej przed tutejszą społecznością nic by nie załatwiło. Co gorsza, zniszczyłoby przywiązanego do niej brata. Wykorzystał jej informacje z wielkim dla siebie zyskiem. Dzięki Mary zdobył tego roku dla Noble House niemal całkowity monopol na handel opium i z naddatkiem odbił sobie koszty swojego udziału w okupie - który wyniósł dwanaście tysięcy skrzynek - nałożonym na Kolonię w Kantonie. Wiadomość Mary o Brocku też okazała się prawdziwa, tak więc zniweczył jego plany. W Anglii otworzył jej tajne konto, na które wpłacił procent od swoich zysków. Podziękowała mu, ale nie wykazała zainteresowania tymi pieniędzmi. Niekiedy przekazywała mu nowe informacje. Ale nigdy nie wyjawiła mu, jak zaczęła wieść podwójne życie, ani dlaczego. Boże w niebiesiech, pomyślał, nigdy nie zrozumiem ludzi... Teraz zaś stojąc na brzegu zatoki zastanawiał się, co zrobiłby Horatio, gdyby się o tym dowiedział. Niemożliwe, żeby Mary zdołała utrzymać swoje drugie życie w tajemnicy - kiedyś przecież musiała popełnić błąd. - Co się stało, panie Struan? - spytał Horatio. - Nic, chłopcze. Zamyśliłem się. - Pański statek odpływa dziś czy jutro? - Słucham? - Kiedy płynie do Makau - dodał Horatio ze śmiechem. - Kiedy zabierze do Makau Mary. - Aha, Mary. - Struan skupił się. - Prawdopodobnie jutro. Dam ci znać, chłopcze. Utorował sobie drogę wśród kupców, zmierzając do Robba, który stał przy jednym ze stołów i wpatrywał się w morze. - I co dalej, panie Struan? - zawołał Skinner.
- Z czym? - Mamy wyspę . Co teraz zrobi Noble House? - Pobuduje się, oczywiście. Kto pobuduje się pierwszy, ten pierwszy na tym zyska, panie Skinner. Struan życzliwie skinął głową dziennikarzowi i poszedł dalej. Zastanawiał się, co powiedzieliby inni kupcy - a nawet Robb - na wieść, że to on jest właścicielem gazety „Wschodnie Czasy”, a Skinner jego pracownikiem . - Nie jesz, Robb? - spytał brat. - Później Dirk.. Mam czas . - Herbaty? - Dziękuję. Podszedł do nich Cooper i podniósł w górę kielich. - Za głupotę Struana? - spytał. - Jeżeli tak jest, Jeff, to wraz z nami wszyscy pójdziecie z torbami - odparł Struan. - Właśnie. A skoro maczał w tym pałce Struan, będą to bardzo kosztowne torby - dodał Robb . - Noble House wszystko robi z fasonem! Doskonała whisky, koniak; szampan. I weneckie szkło. - Cooper postukał palcem w kieliszek , który wydał z siebie czysty dźwięk. -Przepiękne. - Wyprodukowane w Birmingham. Odkryli tam właśnie nową metodę. Jedna huta już teraz wytwarza ich tysiąc tygodniowo. Za rok będzie z tuzin takich fabryk. - Struan na chwilę zamilkł. - Dostarczę panu do Bostonu każdą ich ilość. Po dziesięć centów amerykańskich za sztukę. Cooper przyjrzał się kieliszkowi dokładniej. Dziesięć tysięcy po sześć centów - odrzekł. - Po dziesięć. Brock policzyłby panu po dwanaście. - Piętnaście tysięcy po siedem centów. - Zgoda... z gwarancją na zamówienie trzydziestu tysięcy sztuk po tej samej cenie za rok od dzisiaj i z gwarancją, że będzie pan importował tylko za pośrednictwem Struanów. - Zgoda... pod warunkiem, że tym samym statkiem przewiezie pan z Nowego Orleanu do Liverpoolu ładunek bawełny. - Ile ton? - Trzysta. Na zwykłych warunkach. - Zgoda, jeżeli zgodzi się pan być moim agentem w Kantonie przy zakupie tegorocznej herbaty. W razie konieczności. Cooper natychmiast stał się czujny. - Przecież .wojna się skończyła - powiedział. - Po co panu agent? - Umowa stoi? W mózgu Coopera kłębiło się jak w garncu z mąką toczoną przez robaki. Traktat z Czuenpi
zagwarantował bezzwłoczne otwarcie Kantonu dla handlu. Nazajutrz wszyscy kupcy wracali przecież do Kolonii, żeby znów tam zamieszkać. Z powrotem mieli objąć w posiadanie swoje faktorie, albo inaczej hongi, jak nazywano ich przedsiębiorstwa handlowe na Dalekim Wschodzie, i pozostać w nich aż do maja, kiedy kończył się okres zawierania transakcji. Ale starania Noble House, aby mieć swojego agenta w Kantonie, byłyby równie głupie, co twierdzenie, że Stanom Zjednoczonym potrzebna jest rodzina królewska. - Umowa stoi, Jeff? - powtórzył Struan. - Tak. Znowu spodziewa się pan wojny? - Życie składa się przecież z samych kłopotów. Czyż nie to chciał powiedzieć Wolfgang? - Nie wiem. - Za ile będzie gotów pański nowy statek? - spytał znienacka Struan. Oczy Coopera zwęziły się. - Jak pan się o nim dowiedział? - spytał. - Nie wie o nim nikt spoza naszej spółki. Robb zaśmiał się. - Mamy interes, żeby o tym wiedzieć, Jeff. Ten statek mógłby stanowić dla nas niekorzystną konkurencję. Jeżeli pływa tak, jak sądzi Dirk, to być może go panu-podkupimy. Albo wybudujemy cztery takie jak on. - Od kiedy to Anglicy kupują amerykańskie statki?..- spytał zaniepokojony Cooper. - Och , wcale nie musielibyśmy ich kupować, Jeff - rzekł Struan. - Już mamy jego kompletne plany. Wybudowalibyśmy go tam gdzie zawsze - w Glasgow. Na pańskim miejscu pochyliłbym odrobinkę jego maszty i dodałbym górne bramsle na grotmaszcie i stermaszcie. Jak pan go nazwie? - „Niepodległość”. - W takim rajcie nasz ochrzcimy „Niepodległa Chmura”. Jeżeli okaże się tego wart. - Przegnamy was z mórz. Dwa razy wygraliśmy z wami wojnę, a teraz uderzymy was w naprawdę bolesne miejsce. Odbierzemy wam handel. - Nie macie najmniejszej szansy. - Struan spostrzegł, że odpływa Tillman, i dodał nieoczekiwanie ostrzejszym, tonem. - I to nigdy, skoro połowa waszego kraju bazuje na niewolnictwie. - Z czasem to się zmieni. Niewolnictwo wprowadzili Anglicy. -Wprowadziły je szumowiny. Tak, a szaleńcy przedłużają ten proceder pomyślał z goryczą Cooper przypominając sobie gwałtowne kłótnie, jakie toczył ze wspólnikiem, który na plantacjach trzymał niewolników i handlował nimi. Jak Wilf może być taki zaślepiony? - Przecież sam pan zajmował się tym jeszcze osiem lat temu - odparował. - Do diabła, Struanowie nigdy nie przewozili ludzkiego towaru! Bóg świadkiem, że zatopię każdy, statek, który na tym przyłapię. Na brytyjskich wodach i poza nimi. Pierwsi daliśmy światu przykład. Zakazaliśmy niewolnic twa. Boże, wybacz nam, że czekaliśmy z tym aż do tysiąc osiemset trzydziestego trzeciego roku, ale zrobiliśmy to. Niech pan pamięta, każdy statek! - W takim razie niech pan zrobi jeszcze coś. Wpłynie na to, żebyśmy mogli kupować opium u tej
przeklętej Spółki Wschodnioindyjskiej. Dlaczego wszystkim, z wyjątkiem angielskich kupców, zamknięto dostęp do tych aukcji, co? Dlaczego zmusza się nas do kupowania tureckiego opium miernej jakości, kiedy tego z Bengalu starczy aż nadto dla wszystkich? - Jak pan wie, zrobiłem więcej, niż należało, żeby zniszczyć Spółkę. Niechże wyda pan trochę pieniędzy, chłopcze. Odrobinę zaryzykuje. Poagituje w Waszyngtonie. Zdopinguje brata swojego wspólnika. Czyż nie jest on senatorem z Alabamy? A może jest zbyt zajęty pilnowaniem czterech łajb przewożących niewolników albo „rynków zbytu” w Mobile? - Do diabła, dobrze pan wie, co ja o tym myślę! - odparował Cooper. - Otwórzcie aukcje opium dla wszystkich, a wyprzemy was z handlu. To jasne, że boicie się swobodnej konkurencji. Bo z jakiego powodu utrzymywalibyście w mocy ustawy o żegludze? Po co ustanawialibyście prawo, że tylko angielskim statkom wolno przywozić towary do Anglii? Jakim prawem zachowujecie wyłącznie dla siebie najchłonniejszy rynek świata? - Nie prawem boskim, panie bracie, którym, na to wygląda, przesiąknięte jest wasze myślenie i polityka zagraniczna. - W jednych sprawach mamy rację, w innych się mylimy. Konkurujmy ze sobą na wolnej stopie. Przeklęte cła! Swobodny handel i swobodne morza, tylko to jest słuszne! - W tym Struanowie zgadzają się z wami. Nie czyta pan gazet? Nie ukrywam, że kupujemy rocznie dziesięć tysięcy głosów, żeby poprzeć sześciu członków parlamentu, którzy głosują za wolnym handlem. Robimy wystarczająco dużo. - Jeden głos, jeden człowiek. My nie kupujemy głosów. - Wy macie swój system wyborczy, a my swój. I jeszcze coś panu powiem. Brytyjczycy nie opowiadali się za żadną z amerykańskich wojen. Ani za tymi przeklętymi hanowerskimi królami. Wy tych wojen nie wygraliście, to my je przegraliśmy. Na szczęście. Po co nam walczyć z krewnymi i znajomymi? Ale jeżeli lud z Wysp Brytyjskich postanowi kiedyś toczyć wojnę ze Stanami, to, dalibóg, strzeżcie się Bo to będzie wasz koniec. - Myślę, że trzeba za to wypić - wtrącił się do rozmowy Robb. Dwaj mężczyźni oderwali od siebie wzrok i wpatrzyli się w niego. Ku ich zaskoczeniu napełnił trzy kieliszki. - Ty nie pijesz, Robb - oznajmił kategorycznie Struan. - Napiję się. Po raz pierwszy na Hongkongu. I ostatni. Robb podał im kieliszki. Tę złotobrązową whisky pędzono wyłącznie dla Noble House nad Loch Tannoch, gdzie się urodzili. Robb musiał się napić - koniecznie z tego antałka. - Dałeś przenajświętsze słowo honoru! - Wiem. Ale spełniać toast wodą to nieszczęście. A jest to ważny toast - odparł Robb. Kiedy podnosił kieliszek, trzęsła mu się ręka. - Piję za naszą przyszłość. Piję za „Niepodległość” i „Niepodległą Chmurę”. Za wolność na morzach. Za wolność od wszelkich ciemięzców.
Pociągnął łyk i zatrzymał trunek w ustach, czując, jak go piecze i jak wnętrzności skręcają mu się z pokusy. A potem wypluł whisky, resztę zaś wylał na kamienie. - Jeżeli zrobię to jeszcze raz, wytrać mi go z ręki - powiedział. Odwrócił się, zwymiotował i odszedł w głąb plaży. - Mnie nie wystarczyłoby na to woli - rzekł Cooper. Robb jest szalony, że tak kusi los - powiedział Struan. Robb zaczął pić do obłędu sześć lat temu. Rok wcześniej przyjechała ze Szkocji do Makau Sara z dziećmi. Przez jakiś czas wszystko układało się wspaniale, ale potem zwiedziała się o wieloletniej chińskiej kochance męża, Ming Su, i o ich córce. Struan pamiętał jej furię, udrękę Robba i żal mu było ich obojga. Przyszło mu na myśl, że powinni się byli rozwieść lata temu i zżymał się na fakt, że rozwód można otrzymać jedynie za uchwałą parlamentu. Po jakimś czasie Sara zgodziła się wybaczyć mężowi, ale tylko pod warunkiem, że przysięgnie przed Bogiem, iż natychmiast pozbędzie się uwielbianej kochanki i jej córki. Pełen wstrętu do siebie, Robb przystał na to. Po kryjomu dał cztery tysiące liangów srebra Ming Su, a ta wraz z córką wyjechała z Makau. Nigdy już ich nie zobaczył ani więcej o nich nie usłyszał. Lecz chociaż Sara dała się przebłagać, nie napomniała o pięknej Chince i jej dziecku, stale dosypując soli do nie gojącej się rany męża. Robb zaczął ostro pić. Wkrótce trunek objął nad nim władzę i nie trzeźwiał całymi miesiącami. Aż wreszcie któregoś dnia zniknął: Struan w końcu znalazł go w jednej z plugawych spelunek w Makau, odprowadził do domu i otrzeźwił - a potem wręczył mu pistolet. - Zastrzel się albo przysięgnij na Boga, że więcej nie tkniesz alkoholu - oświadczył mu. - To dla ciebie trucizna, Robb. Nie trzeźwiałeś przez blisko rok. Pomyśl o swoich dzieciach. Biedne brzdące mają rację, że się ciebie boją. Mam już dość wyciągania cię z rynsztoków. Spójrz na siebie. No, tylko spójrz! Zmusił go do spojrzenia w lustro. Kiedy brat złożył przysięgę, wysłał go na miesiąc w rejs, poleciwszy nie dawać mu alkoholu. Robb o mało co nie umarł. Po jakimś czasie znowu stał się sobą, podziękował bratu, znów zamieszkał z Sarą i starał się z nią pojednać. Ale pomiędzy nimi nie mogło już być pojednania - ani miłości. Biedny Robb, pomyślał Struan. Tak. I biedna Sara. Strasznie żyć w takim stadle. - Co go, u diabła, podkusiło? - powiedział. - Zdaje się, że chciał nam przerwać sprzeczkę - odparł Cooper. - Poniosło mnie. Przepraszam. - Nie ma pan za co przepraszać, Jeff. To moja wina - rzekł Struan i dodał: - Szkoda byłoby zmarnować poświęcenie Robba, prawda? Spełnimy jego toast? Wypili w milczeniu. Zewsząd dobiegał ich hałaśliwy gwar biesiadujących nad brzegiem morza kupców i marynarzy. - Hej, Tai-Panie! I pan, przeklęty kolonisto! Chodźcie tutaj! - rozległ się okrzyk Quance'a, który siedział w pobliżu masztu. Przyzwał ich gestem ręki i znów zawołał: - Do diabła, chodźcie tutaj! Zażył tabaki, dwakroć kichnął i otrzepał niecierpliwie ubranie koronkową chusteczką. - Dalibóg, szanowny panie - przemówił do Struana, spoglądając na niego przez okulary bez oprawek. Jakże człowiek może pracować w takim tumulcie i wrzawie?! Diabli nadali pana i pański trunek!
- Kosztował pan koniaku, panie Quance? - Jest nienaganny, drogi przyjacielu. Tak jak cycuszki panny Tillman. - Quance zdjął ze sztalugi malunek i podniósł go w górę. - Co pan o tym myśli? - O Shevaun Tillman? - O obrazie! Na wielkie beki sikacza, jak może pan myśleć o dziewczyńskim zadku w obliczu dzieła sztuki?! Quance zażył jeszcze jeden niuch tabaki i zatkało go, więc pociągnął z kufla napoleona i kichnął. Obraz był akwarelą przedstawiającą dzisiejszą uroczystość. Subtelną. Wierną. Lecz nie koniec na tym. Łatwo było rozpoznać na niej Brocka, Maussa i Glessinga z proklamacją w ręku. - Jest doskonały, panie Quance - pochwalił go Struan. - Pięćdziesiąt gwinei. - Kupiłem od pana obraz w zeszłym tygodniu. - Dwadzieścia. - Mnie na nim nie ma. - Pięćdziesiąt gwinei, a domaluję pana czytającego proklamację. - Nie. - Panie Cooper. Dzieło sztuki. Za dwadzieścia gwinei. - Nie licząc Tai-Pana i Robba, posiadam największą kolekcję dzieł Quance'a na Dalekim Wschodzie. - A bodaj was, panowie, przecież muszę skądś zdobyć trochę pieniędzy! - Niech pan go sprzeda Brockowi. Może pan do niego pojechać choćby zaraz - podsunął Struan. - A bodaj go zaraza! - Quance pociągnął duży łyk koniaku i odezwał się szorstko: - Spławił mnie, przeklęty! - Maznął pędzlem i Brock zniknął. - Do diabła, czemu miałbym go unieśmiertelniać? A was dwóch też bodaj zaraza! Poślę ten obraz Królewskiej Akademii. Pańskim następnym statkiem, Tai-Panie. - A kto opłaci przewóz. I ubezpieczenie? - Ja, kochaneczku. - Czym? Quance przypatrywał się akwareli. Był pewien, że nawet w podeszłym wieku będzie mógł wciąż malować i doskonalić umiejętności, że nie zabraknie mu talentu. - Czym, panie Quance? - powtórzył Struan. Quance machnął po królewsku ręką. - Pieniędzmi - oświadczył. - Liangami. Forsą. Dolarami. Gotówką. - Ktoś otworzył panu nowy kredyt? Quance nie odpowiedział. W dalszym ciągu podziwiał swoje dzieło wiedząc, że rybka połknęła haczyk. - No, Arystotelesie, kto to jest? - nastawa! Struan. Quance pociągnął duży łyk koniaku, znów zażył tabaki i kichnął.
- Niech pan siądzie - szepnął konspiracyjnie. Sprawdził wzrokiem, czy nikt nie podsłuchuje. - To tajemnica. - Podniósł akwarelę. - Dwadzieścia gwinei? - Niech będzie - zgodził się Struan. - Ale ostrzegam, że musi być tego warta. - Prawdziwy z ciebie książę, Tai-Panie. Tabaki ? - Niechże pan mówi! - Wydaje mi się, że pewna dama ogromnie siebie podziwia. W lustrze. Całkiem naga. Zlecono mi, żebym ją taką namalował. - Boże Wszechmogący! Kogo? - Obaj znacie ją doskonale - oświadczył Quance i dodał z udanym smutkiem: - Przysiągłem,, że nie zdradzę jej nazwiska. Lecz uwiecznię jej pośladki dla potomnych. Są wspaniałe - Znów łyknął koniaku, - Uparłem się, hm, żeby zobaczyć ją całą. Zanim zgodziłem się przyjąć zamówienie. - W zachwycie ucałował swoje palce. Jest nieskazitelna, panowie, nieskazitelna! A te cycuszki! Boże na wysokościach, o mało co nie dostałem przez nie wadiów! Pociągnął następny łyk. - Niechże pan nam powie. No kto to jest? - Pierwsza reguła malowania aktów jest taka sama jak przy cudzołóstwo; nigdy nie; zdradzaj nazwiska damy! - Quance z żalem opróżnił kufel . - Ale nie znajdzie się wśród was taki, który nie dałby tysiąca funtów za ten obraz. - Wstał, czknął serdecznie, otrzepał się, zamknął pudełko z farbami i niesłychanie z siebie zadowolony podniósł sztalugi. - No, dość interesów na ten tydzień. Zjawię się u pańskiego faktora po trzydzieści gwinei. - Dwadzieścia - sprostował Struan. - Oryginalny obraz Quance'a, przedstawiający najważniejszy dzień w historii Dalekiego Wschodu, ledwie za cenę beczki napoleona! - rzekł Quance z pogardą. Powrócił na swój barkas i zapląsał skocznie, kiedy przyjęto go tam wiwatami. - Boże Wszechmogący, kto to jest? - spytał po jakimś czasie Cooper. - Na pewno Shevaun - odparł Struan i zaśmiał się krótko. - To podobne do tej młodej damy. - Niemożliwe. Owszem, jest samowolna, ale nie do tego stopnia. Cooper zerknął z niepokojem na statek-bazę spółki Cooper - Tillman, gdzie mieszkała Shevaun. Była siostrzenicą jego wspólnika i przed rokiem przyjechała do Azji z Waszyngtonu. Przez ten czas zdążyła już sobie zyskać tu sławę piękności. Była śliczną, śmiałą dziewiętnastoletnią panną na wydaniu, lecz nikomu nie udało się jej namówić ani do łóżka, ani do małżeństwa. Oświadczyli się już jej wszyscy kawalerowie w Azji, w tym także Cooper. Wszystkich odrzuciła, ale nie zrezygnowała z nich, trzymając ich w ryzach, zresztą tak jak wszystkich swoich zalotników. Cooperowi jednak to nie przeszkadzało, bo był pewien, że kiedyś zostanie jego żoną. Przysłał ją tu pod opiekę Wilfa Tillmana jej ojciec, senator z Alabamy, w nadziei, że spodoba się Cooperowi, a on jej, i w ten sposób rodzinne interesy scementują się jeszcze bardziej. Cooper zakochał się w niej od pierwszego wejrzenia. - Wobec tego ogłośmy natychmiast zaręczyny - powiedział mu przed rokiem zachwycony Tillman.
- Nie, Wilf. Nie ma pośpiechu. Niech oswoi się z Azją i ze mną - odparł mu wówczas... Odwrócił się plecami do Struana i uśmiechnął się. Warto było czekać na tę tygrysicę. - To na pewno jest któraś z „młodych dam” pani Fortheringill - powiedział. - Te rozpustnice są gotowe na wszystko. - Oczywiście. Ale nie na zapłacenie Arystotelesowi za portret. - Stara Końska Morda może by zapłaciła . Dla dobra interesów. - W tej chwili ma ich pod dostatkiem. Najlepszą klientelę w Azji. Wyobraża pan sobie, żeby ta stara wiedźma płaciła Arystotelesowi? - Cooper skubnął niecierpliwie faworyty. - Jeżeli by mu zapłaciła, to co najwyżej w naturze. Może on z nas żartuje? - Żartuje ze wszystkiego i wszystkich. Ale nigdy z malarstwa. - A więc to jedna ż Portugalek? - Wykluczone. Gdyby była mężatką, to małżonek roztrzaskałby jej głowę. A jeżeli wdową, to rozsierdziłaby kościół katolicki: - Ogorzałe zmarszczki na twarzy Struana wykrzywiły się mu od uśmiechu. Zaangażuję wszystkie moce Noble House, żeby się dowiedzieć, kto to jest. Stawiam dwadzieścia gwinei, że dowiem się tego pierwszy. - Zgoda. Jeżeli wygram , biorę obraz. - Dalibóg, spodobał mi się, odkąd zniknął z niego Brock. - Zwycięzca weźmie obraz , a Arystotelesa poprosimy o domalowanie na nim przegranego. - Zgoda. Uścisnęli sobie dłonie. Wtem huknęło działo i obaj spojrzeli na morze. Wschodnim kanałem pędził pod pełnymi żaglami jakiś statek. Jego swobodnie łopoczące prostokątne sztaksle, bramsle i bombramsle wydymały się na zawietrzną, tworząc dzięki gordingom i nokgordingom pękate wzory, a sztywny takielunek napinał się i śpiewał na coraz silniejszym wietrze. Kliper z pochylonymi żaglami halsował po zawietrznej półwiatrem, fala dziobowa wzbijała go w górę obryzgując okrężnicę nadburcia, a nad jego spienionym kilwaterem wrzeszczały na powitanie, białe na tle zielononiebieskiego oceanu, mewy morskie. Znowu huknęło działo i po zawietrznej statku, ponad je go rufą, powiewającą nad nią brytyjską banderą i flagą z lwem i smokiem na szczycie bezana, przepłynął obłoczek dymu. Zwycięzcy zakładów na wybrzeżu zaczęli co sił wiwatować, bo postawiono duże sumy na to, który statek dopłynie pierwszy do kraju i pierwszy przypłynie z powrotem. - Panie McKay! - zawołał Struan, ale bosman już pędził do niego z lornetką. - Trzy dni wcześniej i w rekordowym czasie, panie Struan - powiedział McKay uśmiechając się bezzębnymi ustami. - O cie, ale frunie. Brocka będzie to kosztować beczkę srebra - dodał i pośpieszył w głąb wyspy. Kliper „Gromowa Chmura” wytoczył się z kanału, wydostał na otwarte wody i pędził fordewindem,
nabierając prędkości. Struan przyłożył do oczu krótką lornetkę i nastawił ją na flagi sygnałowe, których szukał. Wiadomość brzmiała: „Kryzys nie rozwiązany. Nowy traktat z Imperium Otomańskim przeciwko Francji. Pogłoski o wojnie.” Przyjrzał się z kolei statkowi - był pomalowany bez zarzutu, takielunek miał sztywno naciągnięty, a działa na swoich miejscach. W jednym rogu jego fokbombramsla widniała mała czarna łata, umówiony znak, używany jedynie w nagłych wypadkach i oznaczający: „Ważna wiadomość na pokładzie”. Opuścił lornetkę i zaofiarował ją Cooperowi. - Skorzysta pan? - spytał. - Dziękuję. - Nazywają ją biokularami albo binokularami. Dwojgiem oczu. Ostrość nastawia się środkową śrubą wyjaśnił Struan. - Zrobiono mi je na zamówienie. Cooper spojrzał przez lornetkę i ujrzał flagi sygnałowe. Był pewien, że wszyscy w tutejszej flocie handlowej próbują odczytać, o czym one mówią, i że starania, żeby złamać szyfr Noble House, kosztują wszystkie firmy handlowe wiele czasu i pieniędzy. Lornetka była silniejsza od lunety. - Gdzie mogę kupić gros tych binokularów? - spytał. - Kosztują sto gwinei sztuka. Dostawa za rok. Chcesz, to bierz, nie chcesz, to nie bierz, pomyślał z goryczą Cooper, który dobrze znał ten ton głosu. - Zgoda - powiedział. Na statku wciągnięto nowe flagi sygnałowe, wiec zwrócił lornetkę Struanowi. Druga wiadomość zawierała jedno słowo „Zenit”, będące szyfrem w szyfrze. - Na pańskim miejscu pozbyłbym się całej tegorocznej bawełny - powiedział Struan do Coopera. - I to szybko. - Dlaczego? Struan wzruszył ramionami. - Staram się być pomocny. Wybaczy pan? Cooper przyglądał mu się, jak idzie na spotkanie Robbowi, który nadchodził z bosmanem. O czym informują te przeklęte flagi? - zadawał sobie pytanie. I co miał na myśli mówiąc o naszej bawełnie? A poza tym, czemu, do diabła, nie przypłynął statek z pocztą? Właśnie dlatego handel był tak pasjonującym zajęciem. Kupowałeś i sprzedawałeś na rynek z czteromiesięcznym wyprzedzeniem, znając jedynie sytuację rynkową sprzed czterech miesięcy. Jeden błąd, a trafiałeś do więzienia dla dłużników. Dobrze skalkulowane ryzyko, które ci się opłaciło - a mogłeś wycofać się z interesu i zapomnieć o Wschodzie. Z brzucha rozlała mu się po całym ciele fala bólu. Bólu Dalekiego Wschodu, który nigdy go nie opuszczał - tak jak większości kupców - i należał nieodłącznie do ich życia. Czy Tai-Pan udzielił mi przyjacielskiej wskazówki - zastanawiał się - czy też jest to zamierzony podstęp? Komandor Glessing w towarzystwie Horatia z zazdrością przyglądał się „Gromowej Chmurze”. Co więcej,
pożądliwie. Był to pryz wart zdobycia, a ponieważ jako pierwszy przypłynął z Anglii i Kalkuty, ładownie miał zapełnione opium. Glessing ciekaw był, co oznaczają wywieszone flagi sygnałowe. I dlaczego na fokbombramslu jest czarna łata. - Piękny statek - powiedział Horatio. - Tak, faktycznie. - Nawet jeżeli jest piracki? - spytał Horatio z ironią. - Jest piracki z powodu ładunku i właścicieli. Statek to statek, a ta jednostka należy do najpiękniejszych dam, jakie kiedykolwiek służyły człowiekowi - odparł sztywno Glessing, bynajmniej nie rozbawiony dowcipem towarzysza. - A skoro już mowa o damach - dodał, starając się nie zdradzić swoich pragnień - czy ty i panna Sinclair raczylibyście zjeść dziś ze mną kolację? Chciałbym was oprowadzić po moim okręcie. - To bardzo miło z twojej strony, George - odparł Horatio. - Ja z pewnością tak. A mam wrażenie, że Mary będzie zachwycona. Jeszcze nigdy nie była na fregacie. Być może dziś nadarzy się sposobność wybadania, co ona o mnie myśli, pomyślał Glessing. - Przyślę po was łódź. Czy trzy szklanki - na łamanej wachcie - to dla was odpowiednia pora? - spytał. - Może lepiej osiem szklanek - odparł nonszalancko Horatio po to tylko, by pokazać, iż wie, że trzy szklanki na tej wachcie to wpół do ósmej, ale osiem szklanek to ósma. - Doskonale - powiedział Glessing. - Panna Sinclair będzie pierwszą damą, którą będę gościł na pokładzie. Mój Boże, pomyślał Horatio, czyżby Glessing interesował się Mary nie tylko przelotnie? Ależ tak! Właściwie to on zaprasza ją, a nie mnie. Co za tupet! Nadęty osioł! Co za czelność myśleć, że Mary w ogóle mogłaby rozważać taką partię! Albo że ja pozwolę jej już wyjść za mąż! Usłyszeli stuknięcie muszkietu o kamienie i obaj się obejrzeli. Jeden z żołnierzy piechoty morskiej omdlał i leżał na ziemi. - Co mu się, do licha, stało? - spytał Glessing. Dowódca żandarmerii okrętowej obrócił młodego żołnierza. - Nie wiem, panie komandorze - odparł. - To Norden. Od tygodni był jakiś dziwny. Może ma febrę. - Dobrze, zostawcie go tutaj. Marynarze, zbiórka, żołnierze, do łodzi! Kiedy wszyscy wsiądą, wrócicie i przeniesiecie go. - Rozkaz. : . Dowódca żandarmerii podniósł muszkiet Nordena, rzucił go innemu żołnierzowi i odprowadził podwładnych. Kiedy zrobiło się na tyle bezpiecznie, że mógł się poruszyć, Norden, który tylko udał omdlenie, wśliznął się za osłonę jakichś skał i ukrył. Panie Jezu, chroń mnie, aż dotrę do Tai-Pana, modlił się z rozpaczą. Nigdy już nie nadarzy mi się taka sposobność. Chroń mnie, o dobry Jezu, i pomóż dotrzeć do niego, zanim po mnie wrócą. Brock stał na rufie swojego statku, z lunetą wycelowaną na flagi. Rozszyfrował kod sygnałowy Struana pół roku temu i zrozumiał pierwszą wiadomość. No, ale co z tym „zenitem”? Co to znaczy? - zapytywał siebie.
Czemu taki ważny jest ten traktat otomański, że Struan, choć szyfrem, przekazuje to tak publicznie z pokładu, zamiast po kryjomu? Może zwiedzieli się, że złamałem ich szyfr. Może chcieli, żebym zrozumiał wiadomość, a „zenit” znaczy, że była fałszywa. Kryzys i wojna oznaczają, że ceny herbaty i jedwabiu pójdą w górę. No i bawełny. Trza kupować na potęgę, jeżeli to prawda! Może też być, że rozchodzi się o to, żebym włożył łeb we wnyki Struana. Gdzie, do diabła, jest „Siwa Czarownica”? Nie miała prawa przegrać! Przeklęty Gorth! Kosztował mnie tysiąc gwinei. Gorth był jego najstarszym synem i kapitanem „Siwej Czarownicy”. Synem, którym można się chlubić. Był tak wysoki jak on sam, równie brutalny, równie silny i dorównywał najlepszym żeglarzom pływającym po tych morzach. O tak, synem, który może być twoim następcą, a za rok, dwa, stanie się godzien być Tai-Panem, pomyślał Brock. Zmówił w duchu modlitwę za bezpieczeństwo syna, a potem znów go przeklął za to, że przegrał z „Gromową Chmurą”. - Przepraszam, panie Brock - przerwał mu rozmyślania Nagrek Thumb. Był to kapitan jego „Białej Czarownicy”, silnie zbudowany, krępy mieszkaniec wyspy Mann. Miał wielkie ręce i twarz ciemną jak pociągnięte werniksem dębowe drewno. - Słucham, Nagrek? - Po flocie krąży plotka. Za bardzo w nią nie wierzę, ale nigdy nie wiadomo. Mówi się, że marynarka wojenna dostanie uprawnienia do zrobienia porządku z naszym szmuglem opium. Że uznają nas za piratów. - A to ci dopiero! - zadrwił Brock. - Też się z tego śmiałem, panie Brock. Póki nie usłyszałem, że to zarządzenie ogłoszą o czterech szklankach. I póki nie doszło do mnie, że Struan powiedział Longstaffowi, że wszyscy potrzebują sześciu dni zwłoki na sprzedanie opium. - Jesteś pewien? Brock ledwo miał czas przyjąć do wiadomości te wstrząsające wieści, kiedy jego uwagę rozproszyła krzątanina na schodni. Na pokład wkroczyła ociężale Eliza Brock, potężna jejmość z włosami uczesanymi w luźny kok, z grubymi rękami i siłą mężczyzny. Wraz z nią weszły dwie córki, Elizabeth i Tess. - Dzień dobry, panie Brock - przywitała męża, mocno stawiając nogi na pokładzie i splatając ręce ponad obfitym biustem. - Choroba, ładny dzionek! - Gdzieżeś była, złotko? Dzień dobry, Tess. Witaj, Lillibet, mój skarbie - powiedział Brock, przepełniony uwielbieniem dla córek. Elizabeth Brock miała sześć lat i ciemne włosy. Podbiegła do ojca, dygnęła i omal nie upadła, a potem skoczyła mu w ramiona i objęła, na co się roześmiał. - Byłyśmy u pani Blair - wyjaśniła Liza. - Bardzo z nią kiepsko. - Straci dziecko? - Jak Bóg da, to nie - odparła Liza- Dzień dobry, Nagrek. - Dzień dobry pani przywitał się Thumb, odrywając oczy od Tess, która stała przy nadburciu i patrzyła na
wyspę. Tess Brock, wysoka szesnastolatka z szerokimi biodrami i wąskim, modnym stanem, rysy miała ostre i nie była ładna, jednakże pewna siebie mina i żywa twarz czyniły ją powabną. I bardzo pociągającą. - Wrzucę coś na ruszt - oznajmiła Liza, odnotowując w pamięci to, jak Nagrek patrzy na Tess. Czas ją ożenić, pomyślała. Ale, dalibóg, nie z Nagrekiem Thumbems - Chodź na dół, Tess. Nie zawracaj głowy, Lillibet powiedziała, kiedy Elizabeth wyciągnęła ręce chcąc, żeby ją nieść. - Proszę, proszę, proszę, mamo. Proszę, proszę. - Masz własne nogi, dziewczyno. Mimo to Liza zagarnęła małą w swoje potężne objęcia i zniosła ją na dół. Tess poszła za nią, uśmiechnąwszy się do ojca i nieśmiało skinąwszy głową Nagrekowi. - Jesteś pewien co do Struana i Longstaffa? - spytał ponownie Brock. - Tak. - Nagrek obrócił się do niego, zmuszając się do wygaszenia rozpalonych myśli o dziewczynie. Złota gwinea w garści wydłuża człowiekowi uszy. Mam swojego kapusia na okręcie flagowym. - Struan w życiu by się na to nie zgodził. Nie mógłby. Bo byłby skończony tak jak cała reszta. - Ale mówili o tym ledwo co. Dziś rano. - A co jeszcze powiedzieli? - Więcej mój kapuś nie słyszał. - W takim razie to jest oszukaństwo - jeszcze jedna z jego podłych sztuczek. - Tak. Ale jaka? Brock gorączkowo rozważył ewentualności. - Zawiadom nasze lorsze - polecił. - Przewieźcie wszystkie skrzynki z opium na brzeg. A tymczasem poślij sakiewkę z dwudziestoma gwineami naszemu kapusiowi na „Chińskiej Chmurze”. Powiedz mu, że jak dowie się, co się za tym kryje, dostanie drugie dwadzieścia. Bądź ostrożny. Nie wolno nam go stracić. - Gdyby Struan go kiedyś pochwycił, to przysłałby nam jego język. - Razem z głową. Stawiam pięćdziesiąt gwinei, że Struan ma u nas swojego człowieka. - A ja sto, że pan się myli - odparł Thumb. - Cała nasza załoga jest pewna! - Obym go nie złapał żywego prędzej niż ty, Nagrek. - Ale dlaczego wywiesili „zenit”? - spytał Robb. - Naturalnie od razu wejdziemy na pokład. - Nie wiem - odparł Struan. Hasło „zenit” znaczyło „Właściciel na pokład - pilne”. Spojrzał zachmurzony na „Gromową Chmurę”. Bosman McKay czekał cierpliwie na brzegu, poza zasięgiem ich głosów. - Ty pojedziesz na statek, Robb. Pozdrów ode mnie Isaaca i każ mu natychmiast zejść na brzeg. Przyprowadź go do doliny. - Dlaczego? - Na pokładzie jest za wiele uszu. Wiadomość może być bardzo ważna - powiedział Struan i zawołał: Bosmanie! - Tak jest, panie Struan! - odkrzyknął McKay śpiesząc w jego stronę.
- Proszę zawieźć pana Struana na „Gromową Chmurę „ a potem popłynąć na mój statek i przywieźć namiot, łóżko i moje rzeczy. Zanocuję na brzegu. - Tak jest! Przepraszam, panie Struan - powiedział McKay ze skrępowaniem. - Rozchodzi się o jednego młodziaka. Ramseya. Z „Syreny”, okrętu Glessinga. Ramseyowie to krewniacy McKayów. Pierwszy oficer zawziął się na tego nieboraka. Trzydzieści batów wczoraj, a więcej jutro. Capnęli go łapacze w Glasgow i przymusowo służy w marynarce. - No i? - spytał niecierpliwie Struan. - Słyszałem, proszę pana - zaczął ostrożnie McKay - że chciałby się zaczepić na jakimś statku. - Chryste Panie, czy ty masz po kolei w głowie, człowieku? Na nasze statki nie przyjmujemy dezerterów. Gdybyśmy świadomie przyjęli takiego, stracilibyśmy statek, i słusznie! - Świętą racja! Pomyślałem sobie, że może by go pan wykupił - powiedział szybko McKay. - jak zobaczyłem, że komandor Glessing to pański znajomy. Dołożyłbym do tego swoje pryzowe, panie Struan. To dobry chłopak, a jak nie będzie miał nic do stracenia, to zdezerteruje. - Pomyślę o tym. - Dziękuję, panie Struan. Bosman zasalutował przytykając dłoń do czoła i oddała się biegiem. . - Gdybyś był Tai-Panem, Robb. t« co byś zrobił? - spytał Struan. - Wcieleni siłą do wojska zawsze są niebezpieczni i nie można im ufać - odparł bez namysłu Robb. Dlatego ja bym go nie wykupił. Za to teraz miałbym oko na McKaya. Może nasz bosman kręci i został człowiekiem Brocka. Wystawiłbym go na próbę. Wziąłbym pośredników - najlepiej McKaya i jego wroga - a potem zwodziłbym go i nie ufał ani jednemu jego słowu. - Powiedziałeś mi, co bym zrobił ja - rzekł Struan z błyskiem humoru w oczach. - Pytałem, co byś zrobił ty. - Nie jestem Tai-Panem, więc to nie mój kłopot. Gdy bym nim był, pewnie i tak bym ci tego nie powiedział. Albo powiedziałbym ci jedno, a zrobił coś odwrotnego. Żeby cię wypróbować. Robb cieszył się, że może od czasu do czasu nienawidzić, brata. Dzięki temu lubił go o wiele bardziej. - Dlaczego ty się boisz, Robb? - Powiem ci za rok - odparł Robb i odszedł za bosmanem. Przez jakiś czas Struan rozmyślał o -swoim bracie i przyszłości Noble House. Potem wziął butelkę koniaku i ruszył wzdłuż skalnej rozpadliny ku dolinie. Tłum kupców przerzedził się i niektórzy odpływali już swoimi łodziami. Inni nadal jedli i pili, a tańczącym pijany szkocki (skoczny) ryl w osiem osób towarzyszyły wybuchy śmiechu. - Wielmożny panie! Struan zatrzymał się i spojrzał na młodego żołnierza piechoty morskiej. - Słucham? - Potrzebuję pańskiej pomocy. Rozpaczliwie - powiedział Norden. Oczy miał niesamowite, twarz
zszarzałą. - Jakiej pomocy? - spytał Struan, aż nadto świadom, że żołnierz ma u boku broń - bagnet. - Mam france - kobiecą chorobę. Pan mi może pomóc. Niech pan da lekarstwo. Zrobię wszystko, wszystko! - Nie jestem lekarzem, człowieku - odparł Struan, a włosy na karku zjeżyły mu się. - Czy nie powinieneś być już w swojej łodzi? - Pan na to chorował. Ale pan miał lekarstwo. Chcę tylko lekarstwa. Zrobię wszystko - mówił Norden chrapliwym głosem i z pianą na ustach. - Nigdy nie miałem francy, bracie. - Struan spostrzegł, że w ich stronę ruszył dowódca żandarmerii i woła coś, co brzmi jak nazwisko. - Lepiej wracaj na łódź. Czekają na ciebie. - Lekarstwo. Niech pan powie jak. Ja mam oszczędności, panie. - Norden wydobył brudną, zawiązaną szmatę i podał ją z dumą. Twarz miał zlaną potem. - Jestem oszczędny i tu jest... tu jest całych pięć szylingów i cztery pensy, panie. To wszystko, co mam przy duszy, a jest jeszcze żołd, mogę panu dać dwadzieścia szylingów miesięcznie. Może pan to wszystko wziąć, przysięgam na rany Pana naszego, Jezusa Chrystusa! - Nigdy nie miałem kobiecej choroby, bracie. Nigdy - powtórzył Struan z sercem ściśniętym na wspomnienie dzieciństwa, kiedy majątkiem były pensy, szylingi i półszylingówki, a nie dziesiątki tysięcy liangów srebra, na nowo przeżywając niezapomniane koszmary młodości - brak pieniędzy, nadziei, jedzenia, ciepła, dachu nad głową, podnoszące się i opadające rozdęte brzuszki dzieci. Dobry, miłosierny Jezu, myślał, mogę nie pamiętać własnego głodu, ale nigdy nie zapomnę głodu tych dzieci, ich krzyków wśród zabójczo zimnego wiatru na plugawej ulicy. - Zrobię wszystko, wszystko, panie! Proszę. Ja zapłacę. Nie chcę nic za nic. Proszę, wielmożny panie! Przez plażę kroczył szybko dowódca żandarmerii. - Norden! - krzyknął gniewnie. - Jak Bóg na niebie, dostaniesz pięćdziesiąt batów za opuszczenie szeregu! - Nazywasz się Norden? _- Tak, panie. Bert Norden. Ja pana proszę. Chcę tylko lekarstwo. Niech pan mi pomoże. Proszę wziąć pieniądze. Są pańskie, a będzie więcej. Na Jezusa Chrystusa, zaklinam pana, niech pan mi pomoże! - Norden! - krzyknął z odległości stu jardów poczerwieniały z gniewu dowódca żandarmerii. - Chodź tu, do diabła, parszywy sukinsynu! Proszę, wielmożny panie! - powtórzył Norden z ros. Na twoim miejscu, Wyspo, też bym mnie nienawidził. Nienawidzisz mojego planu! - rzekł. - A więc powiem ci, Wyspo, że to zaiste bardzo dobry plan! Dobry, słyszysz mnie? Chiny potrzebują świata, a świat Chin. A ty jesteś kluczem do otwarcia chińskich wrót, ty to wiesz i ja to wiem, dlatego zrealizuję go, a ty mi w tym pomożesz! Dość tego, powiedział w duchu. Zachowujesz się jak szaleniec. A tak, pomyśleliby, żeś oszalał, gdybyś zdradził im, że twoim ukrytym celem jest nie tylko wzbogacić się na handlu i wyjechać stąd, ale także użyć swoich bogactw i potęgi do otwarcia Chin dla świata, zwłaszcza zaś dla angielskiej kultury i prawa, tak żeby oba
narody uczyły się jeden od drugiego i rozwijały z pożytkiem dla obu. O, tak. To marzenie szaleńca. A jednak pewien był, że Chiny mają do zaofiarowania światu coś niezwykłego. Co to było, nie wiedział. Pomyślał, że kiedyś być może to odkryje. - I my również mamy do zaofiarowania coś niezwykłego - mówił dalej na głos. - Jeżeli to od nas przyjmiesz, Wyspo. I jeżeli nie zbezcześcisz tego daru. Jesteś brytyjską ziemią na dobre i na złe. Będziemy cię piastować i zamienimy w pępek Azji - a więc świata. Zaprzęgnę do tego planu Noble House. Jeżeli się od nas odwrócisz, pozostaniesz tym, czym jesteś - znikomą jałową drobiną z nikczemnych płonnych skał - i zginiesz. A na koniec jeszcze coś: jeżeli Noble House odwróci się od ciebie, zniszcz go z moim błogosławieństwem. Wspiął się na wzgórze i dobywszy z pochwy sztylet uciął nim dwie długie gałęzie. Rozłupał jedną z nich, wbił ją w ziemię, a z pomocą drugiej utworzył prymitywny krzyż. Polał krzyż koniakiem i podpalił. Ci ze statków handlowych, którzy mieli widok na dolinę i spostrzegli dym i płomienie, odszukali lunety, zobaczyli płonący krzyż, a przy nim Tai-Pana, i zadrżeli zabobonnie, zachodząc w głowę, co za nowe diabelstwo szykuję. Natomiast Szkoci wiedzieli, ze płonący krzyż to wezwanie dla klanu i dla wszystkich krewnych ze wszystkich spowinowaconych klanów: wezwanie do zebrania się przy krzyżu do walki. Płonący krzyż mógł wznieść jedynie naczelnik klanu. Zgodnie z dawnym prawem, raz wzniesiony płonący krzyż zobowiązywał klan do obrony tej ziemi aż do całkowitego wymarcia rodu.
ROZDZIAŁ DRUGI - Witamy na pokładzie, panie Robb - powitał go kapitan Isaac Perry. - Herbaty? - Dziękuję, Isaacu. Robb z wdzięcznością rozsiadł się w głębokim skórzanym fotelu okrętowym i wdychając jego zupach czekał. Nikt nie był w stanie ponaglić Perry'ego, nawet Tai-Pan. Perry nalał herbaty do porcelanowych filiżanek. Był chudy, lecz niewiarygodnie silny. Włosy miał koloru starych konopi, brunatne, poprzetykane srebrnymi i czarnymi pasemkami, brodę zmierzwioną, a twarz pokiereszowaną. Cuchnął nasmołowaną jutą i słonym pyłem wodnym. - Podróż się udała? - spytał Robb. - Wspaniale. Robb jak zwykle cieszył się, że jest w kabinie głównej. Była duża i luksusowa-, jak wszystkie pomieszczenia mieszkalne na ich statkach. Wykończenie było tu z mosiądzu, miedzi i mahoniu, żagle z najlepszego płótna, a liny zawsze nowe. Działa doskonałe. Proch najlepszy. Tai-Pan dbał o to, żeby jego oficerowie - i załogi - mieli jak najwygodniejsze kajuty, najlepsze jedzenie i udział w zyskach, a na każdym statku był lekarz. Zakazał kary chłosty. Za tchórzostwo lub nieposłuszeństwo czekała tak marynarzy, jak oficerów tylko jedna kara - wysadzenie na brzeg w pierwszym porcie, bez szansy na powrót. Dlatego też marynarze i oficerowie walczyli o to, żeby pływać w jego flocie, i na jego statkach nigdy nie było wolnych miejsc. Tai-Pan nigdy nie zapomniał jednostek, na których z początku służył, ich kubryków i chłost, jakie dostawał. Również ludzi, którzy je nakazywali. Część z nich umarła, zanim ich odszukał. Tych, których odnalazł, zrujnował. Nie ruszał tylko Brocka. Robb nie miał pojęcia, dlaczego brat go oszczędza. Zadrżał na myśl, że jakikolwiek jest tego powód, to kiedyś nadejdzie dzień zapłaty. Perry posłodził herbatę łyżką cukru i dodał skondensowanego mleka. Podał Robbowi filiżankę, a potem usiadł przy mahoniowym biurku i spojrzał na niego spod krzaczastych brwi głęboko osadzonymi oczami. - Pan Struan zdrów? - spytał. - Jak zawsze. Spodziewał się pan, że jest chory? - Nie. Ktoś zapukał do drzwi. - Proszę! Drzwi otworzyły się i Robb wlepił wzrok w stojącego w nich młodzieńca. - Wielki Boże, Culum, skąd się tutaj wziąłeś?! - zawołał. Wstał, przewracając filiżankę z herbatą. - To zaiste „bardzo ważne wiadomości”... no i ten „zenit”! Culum Struan wszedł do kabiny i zamknął drzwi. Robb chwycił go rozczulony za ramiona i wówczas spostrzegł bladość i zapadnięte policzki siostrzeńca.
- Co z tobą, chłopcze, stało się coś złego? - spytał z troską. - Dziękuję, wuju, czuję się już znacznie lepiej - odparł Culum nader cichym głosem. - Po czym lepiej, chłopcze? - Po zarazie, bengalskiej zarazie - odparł zmieszany Culum. Robb gwałtownie zwrócił się do Perry’ego. - Na statku jest zaraza?! - spyta}. - Na rany Chrystusa, czemu nie wywiesił pan żółtej flagi?! - Oczywiście, że nie ma zarazy! Zaraza była w Szkocji, przed kilkoma miesiącami. - Perry urwał. - A „Szkarłatna Chmura”? - spytał. - Nie przypłynęła? - Spóźnia się już cztery tygodnie. Żadnych wiadomości, nic. Co się stało? Mówże, człowieku! - Pan chce opowiedzieć, Culum, czy mam ja? - Gdzie ojciec? - spytał Culum Robba. - Na brzegu. Oczekuje cię na brzegu. W dolinie. Na miłość boską, Culum, co się stało? - Zaraza przyszła do Glasgow w czerwcu - odpowiedział apatycznie Culum. - Podobno znów ją przywlókł jakiś statek. Z Bengalu, w Indiach. Najpierw do Sutherland, potem Edynburga, a wreszcie do nas w Glasgow. Umarła matka, Ian, Lechie, babcia... Winifred jest taka słaba, że nie przeżyje. Dogląda jej dziadek. - Bezradnie machnął ręką i usiadł na poręczy fotela. - Umarła babcia. Matka. Ciotka Uthenia, jej dzieci i mąż. Od czerwca do października zmarło dziesięć, dwadzieścia tysięcy ludzi. A potem zaraza nagle zniknęła. Po prostu zniknęła. - A Roddy?! Co z Roddym?! Mój syn żyje?! - spytał z udręką Robb. - Tak, wuju. Roddy jest zdrów. Nie chorował. - Jesteś tego pewien, prawda, Culum? Mojemu synowi nic nie grozi? - Tak. Widziałem go na dzień przed odjazdem. W jego szkole zaraza dosięgła niewielu. - Dzięki Bogu! Robb zadrżał, wspominając pierwszą falę tego moru, która tajemniczo nawiedziła Europę przed dziesięciu laty. W samej tylko Anglii zmarło pięćdziesiąt tysięcy ludzi. Milion w Europie. Tysiące w Nowym Jorku i Nowym Orleanie. Niektórzy nazywali tę zarazę nowszym mianem - cholera. - Twoja matka nie żyje? - spytał Robb, nie mogąc uwierzyć. - I Ian, i Lechie, i babcia?- Tak. I ciotka Susan, i kuzynka Clair, i ciotka Uthenia, kuzyn Donald i mały Stuart, i... Zaległa potworna cisza. - Kiedy zawinąłem do Glasgow - wtrącił nerwowo Perry - cóż, pan Culum był zdany na siebie samego. Nie wiedziałem, co robić, więc pomyślałem, że najlepiej zabrać go na statek. Wypłynęliśmy w miesiąc po „Szkarłatnej Chmurze”. - Słusznie pan zrobił - usłyszał Robb własny głos. Zastanawiał się, jak powiedzieć o tym wszystkim Dirkowi. - Pójdę już. Dam wam znak do zejścia na brzeg. Pozostańcie na pokładzie. - Nie - zaprotestował Culum, ale tak, jakby mówił do siebie, w głębi ducha. - Nie. Najpierw ja zejdę na brzeg. Sam. Tak będzie lepiej. Sam zobaczę się z ojcem. To ja muszę mu o tym powiedzieć. Zejdę na brzeg sam. -
Wśród przyjemnego chlupotania fal, bo statek kołysał się łagodnie, wstał, podszedł cicho do drzwi i wyszedł. Potem sobie o czymś przypomniał i wrócił do kabiny. - Wezmę listy - powiedział cichutko. - Będzie chciał je przeczytać. W chwili gdy od „Gromowej Chmury” odbijał barkas, Struan znajdował się na wzgórzu, gdzie miał stanąć jego Wielki Dom. Kiedy dojrzał najstarszego syna na śródokręciu łodzi, serce podskoczyło mu z radości. - Culuuuuum! - ryknął ze szczytu wzgórza, uniesiony szczęściem. Zdarł z siebie surdut i zaczął nim wymachiwać zapamiętale, jak rozbitek widzący po sześciu latach pierwszy okręt. - Culuuuuuum! Puścił się na łeb na szyję przez szerokie kolcowoje ku brzegowi nie zważając na ciernie, niepomny ścieżki biegnącej granicą od brzegu do wioski rybackiej i pirackich melin na południu wyspy. Zapomniał o wszystkim, z wyjątkiem tego, że oto jego ukochany syn zjawia się w ten pierwszy dzień na wyspie. Przyśpieszył. Pędził już brzegiem, nie posiadając się z radości. Culum dostrzegł go pierwszy. - Tam. Proszę przybić tam - powiedział, wskazując najbliższy odcinek brzegu. Bosman McKay przesunął ster. - Wiosłujcie, serdeńka - powiedział, ponaglając załogę, żeby płynęła szybciej. Wiedzieli już o wszystkim, a wieści rozeszły się po całej flocie handlowej, zaś w ślad za nimi niepokój. Pomiędzy Sutherland a Glasgow mieszkało wielu ich krewnych, a reszta przeważnie w Londynie. Culum wstał i zeskoczył przez burtę w płytką wodę. - Zostawcie nas samych - powiedział i zaczął brnąć ku brzegowi. Struan wbiegł w kipiel, która przewaliła się przez plażę, ruszył synowi na spotkanie, spostrzegł, że płacze, i krzyknął: „Culumku!”, na co Culum przystanął na chwilę, bezradny i zniewolony radością ojca. A potem również on zaczął biec przez spienioną wodę, aż wreszcie schronił się bezpiecznie w jego ramionach. I wówczas nagle cały koszmar minionych miesięcy pękł w nim niczym wrzód i Culum rozpłakał się, nie mogąc się oderwać od ojca, który zaczął go pocieszać, prowadząc w swoich objęciach i pomrukując: „Culumku”, „Nie martw się”, „Och, synku”, a Culum łkał: „Umarliśmy... Wszyscy umarliśmy... Mama, Ian, Lechie, babcia, ciotki, kuzynka Clair... wszyscy umarliśmy, ojcze. Zostałem tylko ja i Winifred, a ona do tej pory na pewno umarła”. Powtarzał te imiona wciąż od nowa i wbijały się one Struanowi w serce jak ciosy noża. Aż wreszcie wyczerpany Culum zasnął bezpiecznie w silnych i ciepłych ramionach ojca. Po raz pierwszy od przyjścia zarazy nic mu się nie śniło. Przespał ten dzień, noc i część następnego, a Struan hołubił go, łagodnie kołysząc. Nie dostrzegał upływającego czasu. Niekiedy rozmawiał z żoną i dziećmi - Ronalda, Ianem, Lechie, Winifred - którzy przysiadali obok niego na brzegu. Czasem, kiedy odchodzili, przyzywał ich cicho, żeby nie zbudzić Culuma, a wówczas powracali. Chwilami śpiewał miłe kołysanki, które Ronalda nuciła ich dzieciom. Albo celtyckie, które śpiewały jego matka i Catherine, macocha. Czasem duszę omraczała mu mgła i nie widział nic. Po obudzeniu Culum był spokojny.
- Witaj, ojcze - powiedział. - Dobrze się czujesz, synku? - Teraz już tak - odparł Culum i wstał. W cieniu skały na brzegu było zimno, ale w słońcu cieplej. Flota handlowców stała spokojnie na kotwicach, a pośród niej uwijały się tam i z powrotem łodzie pomocnicze. Statków ubyło. - To tam ma stanąć Wielki Dom? - spytał Culum wskazując na wzgórze. - Tam. Tam właśnie będziemy mieszkać od jesieni do wiosny. W tym czasie klimat jest przyjemny. - Jak się nazywa ta dolina? - Nie ma nazwy. Struan wyszedł na słońce i starał się pokonać ból, który rozsadzał mu ramiona i krzyż. - Powinna mieć nazwę. - Mała Karen, twoja kuzynka Karen, najmłodsza córeczka Robba, chce ją nazwać Szczęśliwą Doliną. Moglibyśmy tu być szczęśliwi. - Głos Struana zmatowiał. - Bardzo cierpieli? - Tak. - Opowiesz mi o tym? - Nie teraz. - A mała Winifred?... Umarła przed twoim odjazdem? - Nie. Ale była bardzo słaba. Lekarze powiedzieli, że takie osłabienie... po prostu wzruszyli ramionami i poszli sobie. - A dziadek? - Zaraza go nie tknęła. Przyleciał do nas jak na skrzydłach i zabrał Winifred. Poszedłem do ciotki Uthenii, żeby pomóc. Ale nie pomogłem. Struan stał zwrócony twarzą do zatoki, lecz nie widział Jej. - Mówiłeś wujowi Robbowi? - spytał. - Tak. Tak, chyba powiedziałem. - Biedny Robb. Muszę wrócić na statek. Struan sięgnął ręką i podniósł tkwiące w piasku listy, Nie były otwarte. Starł z nich piasek. - Przepraszam. Zapomniałem ci je dać - rzekł Culum. - Nie, synku. Dałeś mi je. Struan spostrzegł, że do brzegu podpływa barkas. Na jego rufie stał Isaac Perry. - Dzień dobry, panie Struan - przywitał się ostrożnie Perry. - Współczuję panu z powodu tej straty. - Co z Robbem? Perry nie odpowiedział. Zszedł na brzeg i krzyknął do załogi: „Szybciej tam!”, a Struan, mimo odrętwiałej i rozdartej duszy, zadał sobie pytanie, dlaczego tamten się go boi. Przecież nie miał powodu. Najmniejszego. Marynarze wynieśli na brzeg stół, ławki, jedzenie, herbatę, koniak i ubranie.
- Szybciej! - powtórzył z rozdrażnieniem Perry. - Trzymajcie się z daleka! Wynoście się stąd do diabła i trzy majcie z daleka! Wioślarze szybko zepchnęli łódź na wodę, powiosłowali przez kipiel i stanęli czekając, szczęśliwi, że się oddalili. Struan pomógł Culumowi przebrać się w suche ubranie, a sam włożył czystą, marszczoną koszulę i dwurzędową kurtkę. Perry pomógł mu ściągnąć przemoczone buty. - Dziękuję - powiedział Struan. - Boli cię? - spytał Culum na widok jego zniekształconej stopy. - Nie. - Co się tyczy brata, panie Struan, to po wyjściu Culuma poszedł po trunek. Odradziłem mu, ale nie usłuchał - rzekł Perry i z przerwami mówił dalej. - Pan wydał rozkazy. Dlatego kabina ucierpiała, ale odebrałem mu go. Kiedy doszedł do siebie, czuł się dobrze. Odwiozłem go na „Chińską Chmurę” i oddałem w ręce żony. - Dobrze pan zrobił. Dziękuję. Struan nałożył na talerz jedzenie dla Culuma - duszoną wołowinę, kluski, kurczę na zimno, kartofle i suchary - a sobie wziął cynowy kubek z gorącą, słodką herbatą. - Jego ekscelencja przesyła wyrazy współczucia - dodał Perry. - Chciałby, żeby w wolnej chwili wstąpił pan do niego na okręt. Struan przeciągnął dłonią po twarzy i dotknął szczeciny na brodzie, zadając sobie pytanie, czemu kiedy jest nie ogolony i nie wymył zębów, czuje brudny. - Pańska brzytwa jest tam - powiedział Perry wskazując stolik pomocniczy. Przewidział, że Struan zechce się odświeżyć. Tai-Pan miał fioła na punkcie osobistej czystości. - Tu jest ciepła woda. - Dziękuję. Struan namoczył ręcznik i wytarł nim twarz i głowę. Potem namydlił twarz i sprawnie ogolił się bez pomocy lusterka! Następnie zanurzył małą szczotkę w kubku z herbatą i zaczął energicznie szorować zęby. Jeszcze jeden z pogańskich przesądów, pomyślał z pogardą Perry. Zęby starzeją się, psują, wypadają i nic się na to nie poradzi. Struan wypłukał usta herbatą, a resztę wylał. Obmył kubek świeżą herbatą, napełnił go i pociągnął duży łyk. Wśród przyborów do golenia była także buteleczka wody kolońskiej. Wylał kilka jej kropli na dłonie i wtarł je w twarz. Usiadł, odświeżony. Culum ledwo co skubał jedzenie. - Powinieneś zjeść, synu - powiedział Struan. - Dziękuję, nie jestem głodny. - Tak czy owak jedz. - Wiatr zmierzwił Struanowi długie, rude włosy, których nie fryzował, więc odgarnął je do tyłu. - Czy mój namiot gotowy, Isaacu? - spytał Perry'ego. - Oczywiście. Wydał pan rozkazy. Stoi na wzgórzu, za masztem flagowym. - Proszę w moim imieniu powiedzieć Czen Szengowi, żeby popłynął do Makau i kupił miodu i świeżych
jaj. Niech weźmie też chińskie zioła na rozstrój nerwowy i na pochorobowe skutki bengalskiej zarazy. - Czuję się dobrze, ojcze, dziękuję - zaprotestował bez przekonania Culum. - Nie potrzeba mi żadnych dekoktów pogańskich znachorów. - To nie są znachorzy, jakich my znamy, chłopcze - odparł Struan. - Poza tym to Chińczycy, a nie poganie. Ich zioła wiele razy uratowały mi życie. Wschód to nie Europa. - Niepotrzebnie się o mnie martwisz ojcze. - Potrzebnie. Wschód to nie miejsce dla słabych. Isaac, niech pan każe „Chińskiej Chmurze” zawieźć Czen Szenga do Makau, a jeżeli nie wrócą w rekordowym czasie, kapitan Orłów i jego oficerowie wylądują na brzegu. Proszę przywołać barkas. - A może pan Culum popłynąłby tym statkiem-do Makau panie Struan. - Nie spuszczę go z oka, dopóki nie uznam, że wyzdrowiał. - W Makau znajdzie dobrą opiekę. Na statku nie ma... - Do diabła, Isaac, odmawia pan wykonania rozkazu? Proszę sprowadzić barkas! Perry natychmiast się nastroszył i przywołał łódź do brzegu. Struan z Culumem u boku siadł na śródokręciu, a Perry za nimi. - Na okręt flagowy! - polecił Struan, odruchowo sprawdzając wzrokiem, gdzie stoją jego statki, wąchając wiatr, badając spojrzeniem chmury i próbując odczytać, jaką zapowiadają pogodę. Wprawdzie morze było spokojne, ale wyczuwał kłopoty. W drodze na okręt flagowy przeczytał listy. Dochody z zeszłorocznej herbaty - dobrze. Zyskowny rejs Perry'ego - dobrze. Kopia listu przewozowego „Szkarłatnej Chmury” dostarczona przez Perry'ego z Kalkuty - źle: przepadło opium za dwieście dziesięć tysięcy funtów szterlingów. Dzięki Bogu statek był ubezpieczony, choć nic nie zwróci ludzi i czasu straconego na budowę nowego. Ładunek opium nie mógł być ubezpieczony, bo stanowił kontrabandę. Przepadł całoroczny zysk. Co im się przydarzyło? Burza czy piraci? Raczej burza. Chyba że natknęli się na jeden z tych hiszpańskich, francuskich, amerykańskich bądź, a jakże, angielskich statków korsarskich, będących plagą tych mórz. Wreszcie zerwał pieczęć z listu swojego bankiera. Odczytał go i zapłonął gniewem. - Co się stało? - spytał przestraszony Culum. - To tylko stara rana. Nic. To nic. Struan udawał, że czyta następny list, kipiąc z gniewu na treść listu bankiera. Jezu Chryste miłosierny! „Z przykrością zawiadamiamy pana, że wbrew naszym chęciom chwilowo przekroczyliśmy aktywa naszego banku i nastąpiło masowe wycofywanie wkładów, zainicjowane przez wrogich nam konkurentów. Z tego powodu zostaliśmy zmuszeni do zamknięcia banku. Zarząd banku powiadomił nas, że możemy wypłacać sześć pensów za funta. Zechce pan przyjąć wyrazy najgłębszego szacunku...” A my mamy blisko milion funtów szterlingów w ich papierach wartościowych! Dwadzieścia pięć tysięcy za milion, a nasze długi sięgają miliona! Jesteśmy zbankrutowani. Wielki Boże, a ostrzegałem Robba, żeby nie wkładał wszystkich naszych pieniędzy do jednego banku! Nie przy tych
nieustannych spekulacjach giełdowych w Anglii, nie w sytuacji, kiedy bank może wypuścić papiery wartościowe na dowolną sumę. - Ale ten bank jest pewny, a musimy mieć pieniądze razem, jako rękojmię - odpowiedział mu wtedy Robb i zaczął wyjaśniać skomplikowaną strukturę finansową, obejmującą akcje hiszpańskie, francuskie, niemieckie i obligacje rządowe, a w sumie zapewniającą firmie Struan i Spółka bezpieczną międzynarodową pozycję finansową i ogromną siłę nabywczą, dzięki której mogli rozbudować flotę, czego pragnął, a Noble House zyskiwał specjalne przywileje na intratnych rynkach niemieckich, francuskich i hiszpańskich. - Zgoda, Robb - powiedział mu wówczas, nie pojmując tych zawiłości, ale wierząc w roztropność brata. No a teraz splajtowaliśmy. Jesteśmy bankrutami. Jezu Chryste! Wciąż jeszcze był zbyt oszołomiony, żeby myśleć o jakimś wyjściu z sytuacji. Był tylko w sianie podziwiać W duchu niezwykłość Nowej Epoki. Jej złożoność. Jej niewiarygodne tempo. Panowała nowa królowa, Wiktoria, pierwsza od wieków popularna monarchini. Jej mężem był Albert - nic jeszcze o nim nie wiedział, pochodził z obcego księstwa Sachsen-Coburg - ale władzę sprawował teraz silny parlament, a to był postęp. Od dwudziestu sześciu lat trwał pokój i nie zanosiło się na żadną wojnę - rzecz przez setki lat niebywała. Czart Bonaparte na szczęście nie żył, wojowniczą Francję na szczęście usadzono, a Brytania po raz pierwszy rządziła światem. Osiem lat temu zniesiono niewolnictwo. Wybudowano kanały, nowe środki transportu. Wprowadzono opłaty za przejazd drogami o niespotykanej gładkości i trwałych nawierzchniach, powstały fabryki, przemysł, przędzalnie, masowa produkcja, a dochodziły do tego żelazo, węgiel, spółki akcyjne i mnóstwo innych nowości wprowadzonych w ciągu ubiegłych dziesięciu lat: pensowa poczta - pierwsza taka poczta na świecie - pierwsza na świecie policja, „magnetyzm” - cokolwiek to, do diabła, oznaczało - młot parowy, ustawa o fabrykach i parlament, który nareszcie odebrano grupce arystokratycznej, bogatej magnaterii, tak że teraz - nie do wiary! każdy Anglik posiadający dom, za który płacił dwadzieścia funtów rocznego podatku, mógł głosować, naprawdę głosować, i każdy mógł zostać premierem. Dokonała się nieprawdopodobna Rewolucja Przemysłowa, Brytania stała się bajecznie bogata, a jej bogactwo wciąż rosło. Nowe idee na temat władzy i ludzkości znosiły odwieczne przeszkody. Wszystko brytyjskie, wszystko nowe. No i jeszcze ta lokomotywa! - O, ten wynalazek wstrząśnie światem - wymruczał. - Co mówisz, ojcze? - spytał Culum. Struan powrócił do rzeczywistości. - Właśnie myślałem o pierwszej jeździe pociągiem - odparł na poczekaniu. - Pan jechał pociągiem? - spytał bosman McKay. -Jak to wygląda? Kiedy to było? - Pojechaliśmy w pierwszą podróż maszyny Stevensona, jego Rakietą. Miałem wtedy dwanaście lat wyjaśnił Culum. - Nie, synku, miałeś jedenaście - sprostował Struan. - To było w tysiąc osiemset trzydziestym roku... jedenaście lat temu. Inauguracyjny przejazd Rakiety, pierwszego pasażerskiego pociągu na świecie. Z Manchesteru do Liverpoolu. Dyliżansem dzień jazdy, ale nasza podróż trwała półtorej godziny.
Struan znowu zadumał się nad losem Noble House. A potem przypomniał sobie o poleceniach dla Robba, żeby pożyczył ile się da pieniędzy, aby zmonopolizować rynek opium. Zastanówmy się można na tym zarobić pięćdziesiąt, sto tysięcy funtów. Tak... ale to kropla w morzu naszych potrzeb. Trzy miliony należy nam się za opium skradzione przez Chińczyków! Owszem, ale nie odzyskamy ich aż do ratyfikowania traktatu - za sześć do dziewięciu miesięcy - nasze długi zaś musimy spłacić za trzy! Skąd zdobyć gotówkę? Pozycję mamy dobrą, opinię również. Ale na karku szakali, którym ślina cieknie z pysków. Jeden to Brock. Dalej Cooper z Tillmanem. Czy to Brock spowodował to masowe wycofywanie wkładów z naszego banku? A może ten jego szczeniak - Morgan? Brockowie mają na to dość wpływów i pieniędzy. Potrzebujemy gotówki. Albo dużego kredytu. Popartego gotówką, a nie papierami wartościowymi. Jesteśmy bankrutami. A przynajmniej będziemy, jeżeli zwalą się na nas wierzyciele. Poczuł na ramieniu rękę syna. - Co powiedziałeś, chłopcze? Mówisz o Rakiecie? - spytał. Culuma bardzo zaniepokoiła bladość ojca i jego przenikliwe jarzące się zielono oczy. - O okręcie flagowym. Dopłynęliśmy - odparł i wszedł za ojcem na pokład. Nigdy nie był na okręcie wojennym, a tym bardziej na dużym. „Tytan” był jedną z największych jednostek pływających - wielkim trójmasztowcem z siedemdziesięcioma czterema działami ustawionymi na trzech pokładach. Ale na Culumie nie zrobiło to wrażenia. Nie interesowały go okręty i nie znosił morza. Bał się jego potęgi, niebezpieczeństw i ogromu, a poza tym nie umiał pływać. Zastanawiał się, jak też ojciec jest w stanie kochać morze. Tak niewiele o nim wiesz, pomyślał. Ale nić dziwnego. Widziałeś go przecież kilka razy w życiu, a Ostatnio sześć lat temu. Ojciec się nie zmienił. Ale ja tak. Już wiem, czemu się poświęcę. I wiem już także, że jestem sam... Lubię być sam - i nie cierpię tego . Zszedł za ojcem po schodni na główny pokład działowy. Był on nisko sklepiony, tak że musieli się schylić idąc do strzeżonej przez wartownika kabiny na rufie, a cały okręt cuchnął prochem strzelniczym, smołą, konopiami i potem. - Dzień dobry panu - przywitał Struana żołnierz stojący na warcie, skierowując na niego przepisowo lufę muszkietu. - Dowódco! Z kabiny wartowników wyszedł ociężale dowódca straży okrętowej w szkarłatnej bluzie, którego nieskazitelna schludność aż biła w oczy. Był twardy jak kula armatnia, a głowę też miał jej kształtu. - Dzień dobry, panie Struan. Jedną chwileczkę - rzekł i zapukał z szacunkiem do dębowych drzwi kabiny. - Proszę - odezwał się głos i za dowódcą straży zamknęły się drzwi. Struan wyjął cygara i poczęstował syna. - Palisz już? - spytał. - Tak. Dziękuję ojcze. Struan przypalił dwa cygara, sobie i Culumowi. Oparł się brzuchem na czterojardowym dziale i pochylił.
Kule armatnie ułożone były w foremny stos, gotowe do użycia w każdej chwili. Sześćdziesięciofuntówki. Drzwi kabiny otworzyły się. Wyszedł z niej Longstaff, szczupły, elegancki mężczyzna. Oczy i modnie ufryzowane w loki włosy miał ciemne, bokobrody gęste, a czoło wysokie. Wartownik zaprezentował broń, a dowódca straży powrócił do kabiny wartowniczej. - Witam, Dirk, drogi przyjacielu. Jak się pan ma? Tak mnie zasmuciła ta wiadomość. - Longstaff nerwowo uścisnął Struanowi rękę, uśmiechnął się do Culuma i ponownie wyciągnął dłoń do powitania. - A pan to z pewnością Culum - powiedział. - Jestem William Longstaff. Przykro mi, że zjawił się pan w tak strasznych okolicznościach. - Dziękuję, ekscelencjo - odparł Culum, zdziwiony, że Naczelny Inspektor Handlu jest taki młody. - Zechce pan chwilę zaczekać, Dirk? Mam naradę z admirałem i dowódcami okrętów. Za parę minut skończę - powiedział Longstaff i ziewnął. - Mam z panem wiele do omówienia. Jeżeli ma pan ochotę porozmawiać. - Tak. Longstaff zerknął z niepokojem na złoty, wysadzany drogimi kamieniami kieszonkowy zegarek, który zwisał mu z brokatowej kamizelki. - Prawie jedenasta! - zawołał. - Wciąż mi brakuje czasu. Zechcielibyście panowie zejść do mesy oficerskiej? - Nie. Zaczekamy tutaj. - Jak pan sobie życzy. Longstaff energicznie wszedł do kabiny i zamknął za sobą drzwi. - Bardzo młody jak na pełnomocnika królowej, prawda? - zagadnął Culum. - Tak i nie. Ma trzydzieści sześć lat. Imperia budują młodzi. Starzy je tracą. - Wcale nie wygląda na Anglika. To Walijczyk? - Jego matka była Hiszpanką - odparł Struan i przyszło mu na myśl, że to tłumaczy tkwiącą w charakterze Longstaffa domieszkę okrucieństwa. - Hrabiną. Ojciec służył jako dyplomata na dworze hiszpańskim. Takie „rasowe” małżeństwo. Jego rodzina jest spokrewniona z hrabiami Toth. Jeżeli nie urodziłeś się arystokratą, bez względu na to, jak jesteś mądry, nie ma dla ciebie nadziei, pomyślał Culum. Żadnej nadziei. Żadnej, z wyjątkiem rewolucji. - W Anglii dzieje się bardzo źle - powiedział ojcu. - To znaczy, chłopcze? - spytał Struan. - Bogacze są za bogaci, a biedacy za biedni. Ludzie napływają do miast w poszukiwaniu pracy. Ale jest ich więcej niż roboty, więc pracodawcy płacą coraz mniej. Ludzie głodują. Przywódcy czartystów nadal siedzą w więzieniu... I bardzo dobrze. Łajdaków, którzy podburzają motłoch, powinno się wieszać albo zsyłać, a nie tylko wsadzać do więzienia.
- Nie jesteś za Kartą? - spytał Culum, nagle stając się czujny. Kartę Praw Ludu spisano przed niespełna trzema laty i od tamtej pory stała się ona symbolem wolności dla wszystkich niezadowolonych w Anglii. Karta domagała się powszechnego prawa wyborczego dla mężczyzn, zniesienia majątkowego cenzusu wyborczego, równych okręgów wyborczych, tajnego głosowania, rocznej kadencji parlamentu i pensji dla jego członków. - Pochwalam ją jako dokument zawierający słuszne żądania. Ale nie czartystów i ich przywódców. Z Kartą jest tak jak z większością dobrych pomysłów - dostają się w ręce niewłaściwych przywódców - odparł Struan. - Nic złego w głoszeniu potrzeby reform. Parlament musi przeprowadzić zmiany. - W głoszeniu, owszem. W mówieniu o nich, w dyskutowaniu, w pisaniu petycji. Ale nie w podburzaniu do przemocy i przewodzeniu buntom. Rząd słusznie stłumił rozruchy w Walii i w środkowej Anglii. Dalibóg, powstanie nie jest żadnym rozwiązaniem. Powiadają, że czartyści nie dostali jeszcze porządnej nauczki, że skupują broń i odbywają potajemne zebrania. Powinno się ich zniszczyć, na miły Bóg! - Karty nie da się zniszczyć. Zbyt wielu jej pragnie i gotowi są oddać za nią życie. - W takim razie wielu zginie, synu, jeżeli czartyści nie uzbroją się w cierpliwość. - Nie masz najmniejszego pojęcia, jak wyglądają w tej chwili Wyspy Brytyjskie, ojcze. Jesteś tu tak długo. Trudno o cierpliwość, gdy w żołądku pusto. - Podobnie jak w Chinach. Podobnie jak na całym świecie. Ale bunty i powstania są obce Anglikom. Jeżeli wkrótce nic się nie zmieni, przestaną być obce, pomyślał Culum. Żałował, że wyjechał z Glasgow na Daleki Wschód. Glasgow było ośrodkiem szkockich czartystów, a on przywódcą studentów, którzy potajemnie poprzysięgli sobie pracować i trudzić się dla sprawy czartystów, a jeśli trzeba, oddać za nią życie. Drzwi kabiny otworzyły się i wartownik wyprężył się jak struna. Ze środka wymaszerował admirał, przysadzisty oficer ze ściągniętą, zagniewaną twarzą, i podążył do schodni, a za nim dowódcy okrętów jego flotylli. Większość z nich była młoda, ale kilku z siwymi włosami. Mieli na sobie mundury marynarki wojennej, nosili trójgraniaste kapelusze i pobrzękiwali szpadami. Ostatni szedł komandor Glessing. Zatrzymał się przed Struanem. - Pozwoli pan, że złożę kondolencje, panie Struan - rzekł. - To wielkie nieszczęście! - Tak. Czy strata miłej żony i trójki miłych dzieci to tylko nieszczęście? - zastanawiał się Struan. A może Bóg, albo Szatan, maczał palce w dżosie? A może Bóg, Szatan, szczęście, dżos to cztery różne nazwy tej samej rzeczy? - Słusznie pan zrobił, że zabił tego żołnierza - dodał Glessing. - Nawet go nie tknąłem. - Tak? Wydawało mi się, że pan go zabił. Ze swojego miejsca nie widziałem, co zaszło. Nieważne. - Pochowaliście go na brzegu? - Nie. Po co kalać tę wyspę taką chorobą. Gzy nazwisko Ramsey coś panu mówi, panie Struan? -spytał
bezceremonialnie Glessing, porzucając grzeczny ton. - Ramsey to dość pospolite nazwisko - odparł Struan, mając się na baczności. - Owszem. Ale Szkoci trzymają ze sobą. Czyż nie w tym leży klucz do sukcesów przedsiębiorstw zdominowanych przez Szkotów ? - Owszem, trudno jest o ludzi, którym można ufać - odparł Struan. - A panu mówi coś nazwisko Ramsey? - Tak nazywa się dezerter z mojego okrętu - rzekł Glessing z naciskiem. - To podobno krewniak pańskiego bosmana McKaya. - I co z tego? - Nic. Po prostu o tym informuję. Jak panu dobrze wiadomo, każdy statek handlowy, uzbrojony lub nie, który przygarnia dezerterów, może być zajęty jako pryz przez Królewską Marynarkę. - Glessing uśmiechnął się. Nie opłaca się dezerterować. Gdzież on może pójść, jak nie na inny statek? - Nigdzie - Przyznał Struan czując się schwytany w pułapkę. Był pewien, że Ramsey ukrywa się na którymś z jego statków i że maczał w tym palce Brock, a może i Glessing. - Przeszukamy dziś flotę handlową. Naturalnie nie ma pan nic przeciw temu? - Naturalnie. Starannie dobieramy załogi naszych statków. - Bardzo mądrze. Admirał uznał, że palma pierwszeństwa należy się Noble House, dlatego pańskie statki zostaną przeszukane w tej chwili. W takim razie nie mam wyjścia, pomyślał Struan i przestał się tym trapić. - Komandorze, chciałbym przedstawić panu mojego najstarszego syna Culuma. Culumie, to jest nasz słynny komandor Glessing, który wygrał nam bitwę pod Czuenpi. - Dzień dobry panu. Glessing uprzejmie uścisnął Culumowi rękę. Była miękka, o długich palcach, nieco kobieca. Fircyk, pomyślał, patrząc na jego wcięty surdut, jasnoniebieski halsztuk, wysoki kołnierz. Na pewno student. Dziwnie ściska się rękę kogoś, kto chorował na bengalską zarazę i nie umarł. Ciekawe, czy ja bym przeżył. - To nie była bitwa - sprostował. - Dwie fregaty przeciwko dwudziestu uzbrojonym w działa dżonkom i ponad trzydziestu banderom to nie bitwa? - Potyczka, panie Struan. To mogłaby być bitwa... -zaczął Glessing. Korciło go, żeby dodać: „gdyby nie ten śmierdzący tchórz Longstaff i ty, przeklęty piracie!” - My, kupcy, Culumie, uważamy to za bitwę - rzekł z ironią Struan. - Nie pojmujemy różnicy pomiędzy bitwą a potyczką. Jesteśmy spokojnymi handlowcami. Ale pierwsze zbrojne starcie bander Anglii i Chin zasługuje na miano bitwy. Zdarzyło się to przeszło rok temu. My wystrzeliliśmy pierwsi. - A jakie mieliśmy wyjście, panie Struan? Była to decyzja zgodna z taktyką wojskową. - Naturalnie. - Naczelny Inspektor Handlu w pełni zaaprobował moją akcję.
- Oczywiście. Niewiele więcej mógł zrobić. - Odgrzewa pan stare spory, komandorze? - spytał Longstaff. Stał przy drzwiach kabiny i nie zauważony przez nich, przysłuchiwał się. - Nie, ekscelencjo, po prostu przedstawiam starą potyczkę w nowym świetle. Jak panu wiadomo, pan Struan i ja różnimy się w poglądach na zajście pod Czuenpi. - A dlaczego mielibyście być zgodni? Gdyby pan Struan był w pańskiej sytuacji, być może podjąłby identyczną decyzję. Gdyby to zaś pan był na miejscu pana Struana, musiałby się pan upewnić, że oni nie zaatakują i że wolno panu zaryzykować. - Longstaff ziewnął i zaczął manipulować przy swoim zegarku kieszonkowym. - A pan jak by postąpił, panie Culum? - Nie wiem, proszę pana. Nie znam ówczesnych komplikacji. - Dobrze powiedziane. „Komplikacje” to właściwe słowo. - Longstaff zaśmiał się. - Zechce pan się do nas przyłączyć, komandorze? Na kieliszek wytrawnego wina? - Dziękuję, ekscelencjo, ale muszę wrócić na swój okręt - odparł Glessing, zasalutował z fasonem i odszedł. Longstaff zaprosił Struanów gestem do sali posiedzeń, która obecnie służyła Naczelnemu Inspektorowi Handlu za kwaterę. Było to urządzone po spartańsku, funkcjonalne pomieszczenie z głębokimi skórzanymi fotelami, stołami nawigacyjnymi, komodami i ciężkim dębowym stołem, na trwałe przytwierdzonymi do podłogi. Bogate rzeźbione dębowe biurko otaczał półokrąg dzielonych rufowych okien z filarkami. W kabinie pachniało smołą, starym tytoniem, morzem i - jakżeby inaczej - prochem strzelniczym. - Steward! - zawołał Longstaff. Drzwi otworzyły się natychmiast. - Słucham pana. - Wytrawne? Koniak? Porto? - spytał Longstaff obracając się do Struana. - Poproszę wytrawne. - Ja poproszę to samo - rzekł Culum. - Dla mnie porto - polecił Longstaff i znowu ziewnął. - Tak jest, ekscelencjo. Steward wyjął z kredensu butelki i nalał wina do pięknych kryształowych kieliszków. - Czy to pańska pierwsza podróż morska, panie Culum? - spytał Longstaff. - Tak, proszę pana. - Niemniej sądzę, że orientuje się pan na bieżąco w naszych niedawnych „komplikacjach”? - Nie, ekscelencjo. Ojciec nie pisał wiele, a gazety nie wspominają o Chinach. - Ale wkrótce będą, co, Dirk? Steward podał kieliszki Longstaffowi i jego gościom. - Dopilnuj, żeby nam nie przeszkadzano - polecił Longstaff. - Tak jest.
Steward zostawił im butelki pod ręką i wyszedł. - Proponuję toast - rzekł Longstaff. Struan przypomniał sobie o toaście Robba i pożałował, że zjawił się na okręcie flagowym jako pierwszy. - Za pański przyjemny pobyt, panie Culum, i szczęśliwą podróż do kraju - dokończył Longstaff. Wypili. Wino wytrawne było znakomite. - Tu się tworzy historię, panie Culum. A pański ojciec jest najbardziej powołany do opowiedzenia o tym. - Jest takie stare chińskie powiedzenie, Culum: „Prawda ma wiele twarzy” - rzekł Struan. - Nie rozumiem. - Znaczy to, że moja wersja „faktów” jest niekoniecznie jedyna - odparł Struan, przypominając sobie poprzedniego namiestnika cesarskiego w Kantonie, Linga, będącego teraz w niełasce, ponieważ jego polityka doprowadziła do otwartego konfliktu z Anglią, i którego niebawem czekał wyrok śmierci. - Czy ten czart Ling jest nadal w Kantonie? - spytał. - Tak sądzę. Jego ekscelencja Ti-sen uśmiechnął się, kiedy trzy dni temu spytałem go o to, i odpowiedział zagadkowo: „Cynober jest Synem Nieba. Skąd człowiek może znać wolę Niebios”. Synem Nieba nazywa się chińskiego cesarza - wyjaśnił Longstaff Culumowi. - „Cynober” to jeszcze jedno z jego imion, bo zawsze pisze cynobrowym atramentem. - .Chińczycy to bardzo, bardzo dziwni ludzie, Culum - rzekł Struan. - Dla przykładu, jest ich trzysta milionów, a tylko cesarzowi wolno używać cynobrowego atramentu. Pomyśl tylko! Gdyby królowa Wiktoria powiedziała: „Od tej chwili tylko mnie wolno używać cynobru”, to choć tak bardzo ją kochamy, czterdzieści tysięcy Brytyjczyków natychmiast wyrzekłoby się używania innego atramentu niż cynobrowy. Sam bym to zrobił. - A wszyscy angielscy kupcy z Chin natychmiast posłaliby jej beczkę atramentu w tym kolorze, płatną przy odbiorze, i zawiadomili Jej Królewską Wysokość, że radzi będą zaopatrywać Koronę - za pewną opłatą rzekł z mimowolną drwiną Longstaff. - List ten napisaliby cynobrem. Chyba słusznie. Bo co byśmy osiągnęli bez handlu? Zapadło krótkie milczenie, a Culum zastanawiał się, czemu ojciec puszcza mimo uszu tę zniewagę. Ale czy na pewno była to zniewaga? Czyż nie była to jeszcze jedna oczywista prawda - że arystokraci zawsze drwią z każdego, kto nie jest arystokratą? No, ale czartyści rozwiążą problem arystokratów raz na zawsze, pomyślał. - Chciał pan się ze mną widzieć, Will? - spytał Struan. Czuł się śmiertelnie zmęczony. Bolała go kaleka stopa, a także plecy. - Zdarzyło się kilka drobnych spraw, odkąd... w poprzednich dwóch dniach. Panie Culum, czy mógłby pan na chwilę zostawić nas samych. Chciałbym porozmawiać z pańskim ojcem w cztery oczy. - Oczywiście, proszę pana - odparł Culum wstając. - To niepotrzebne, Will - rzekł Struan, chociaż ze względu na drwiny Longstaffa z chęcią pozwoliłby synowi wyjść. - Culum został wspólnikiem w firmie Struanów. Kiedyś będzie nią rządził jako Tai-Pan. Może pan mu ufać tak jak mnie.
Nigdy nie będę miał nic wspólnego z firmą, nigdy. Mam inne plany, chciał zaprotestować Culum, ale nie odezwał się. - Muszę panu pogratulować, Culumie - powiedział Longstaff. - Być wspólnikiem w firmie Noble House to prawdziwy uśmiech losu. Nie wtedy, kiedy się jest bankrutem, omal nie wyrwało się Struanowi. - Usiądź - powiedział do syna. Longstaff przeszedł przez kabinę i zaczął mówić: - Jutro ma się odbyć wyznaczone spotkanie z chińskim pełnomocnikiem dla omówienia szczegółów traktatu. - To on zaproponował czas i miejsce, czy pan? - On. Może lepiej byłoby, żeby pan to zmienił. Wyznaczył inne miejsce i termin. - Dlaczego? - Bo jeżeli zgodzi się pan na jego propozycję, on i wszyscy mandaryni poczytają to panu za słabość. - Dobrze. Skoro pan tak myśli. A więc pojutrze? W Kantonie? - Tak. Niech pan weźmie ze sobą Horatia i Maussa. Jeżeli pan chce, pojadę z panem, a poza tym musimy się spóźnić cztery godziny. - No niech mnie, Dirk, ale po co tak niedorzecznie przeciągać strunę? Cztery godziny? Słowo daję! - To wcale nie jest niedorzeczność. Zachowując się jak lepszy wobec gorszego postawi ich pan w niekorzystnej sytuacji. - Struan spojrzał na syna. - Wschodnią grę trzeba rozgrywać według wschodnich reguł. Drobiazgi mają tu wielką wagę - wyjaśnił mu. - Sytuacja jego ekscelencji jest bardzo trudna. Wystarczy, że popełni teraz jeden mały błąd, a jego efekty przetrwają pół wieku. Musi się spieszyć nadzwyczaj ostrożnie. - Tak. I to, do diaska, bez najmniejszej pomocy! - Longstaff opróżnił kieliszek i nalał sobie znowu. Nigdy nie zrozumiem, dlaczego oni nie mogą postępować jak cywilizowani ludzie. Przenigdy. Z wyjątkiem pańskiego ojca nikt mi tu nie pomaga. Rząd w kraju kompletnie nie ma pojęcia o problemach, przed jakimi stoję, i nic go one nie obchodzą. Zdany jestem całkowicie na siebie. Przysyłają mi rozkazy niemożliwe do wykonania i chcą, żebym układał się z niemożliwymi ludźmi. Słowo daję, musimy spóźnić się cztery godziny, aby udowodnić, że jesteśmy „lepsi”, kiedy dla wszystkich jest oczywiste, że jesteśmy lepsi! -Z irytacją wciągnął niuch tabaki i kichnął. - Will, kiedy rozpocznie pan sprzedaż gruntów? - spytał Struan. - No... chyba po zatwierdzeniu naszego traktatu przez rząd. Jest na to mnóstwo czasu. Powiedzmy, we wrześniu. - Czyżby zapomniał pan o swoim pomyśle? Sądziłem, że chce pan rozpocząć budowę Hongkongu natychmiast. Longstaff wysilił pamięć. Coś jakby mu zaświtało, że rozmawiał o tym ze Struanem. O co to chodziło?
- A tak, oczywiście, ale przejęcie Hongkongu nie jest oficjalne aż do zatwierdzenia traktatu przez oba rządy... to znaczy, tak to się zwykle odbywa, nieprawdaż? - Tak. Ale to nie są zwykłe okoliczności. - Struan obracał w palcach kieliszek. - Hongkong jest nasz. Im prędzej zaczniemy budować, tym lepiej, czy nie tak pan powiedział? - No tak, oczywiście, że jest nasz - odparł Longstaff zastanawiając się, o co chodziło w tym projekcie, i tłumiąc kolejne ziewnięcie. - Powiedział pan, że cała ziemia należy do królowej. Że dopóki nie zostanie pan mianowany gubernatorem Hongkongu, do pana, jako pełnomocnika, należy cała władza na tej wyspie. Jeżeli wyda pan specjalną proklamację, stanie się tak, jak pan zaplanował. Na pańskim miejscu rozpocząłbym sprzedaż gruntów w następnym miesiącu. Proszę nie zapominać, Will, że będą panu potrzebne dochody z tej kolonii. Rząd jest wyczulony na kolonie, które nie zarabiają na siebie. - Słusznie. Tak. Całkowicie się zgadzam. Oczywiście. Powinniśmy zacząć jak najprędzej. Pierwszą aukcję gruntów przeprowadzimy w przyszłym miesiącu. Niech pomyślę. To ma być sprzedaż na własność, oddanie w dzierżawę, czy co? - Dzierżawa na dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć lat. Tak jak zwykle przy dobrach koronnych. - Wspaniale - rzekł Longstaff, bezradnie rozkładając ręce. - Tak jakby brakowało kłopotów, panie Culum! To jeszcze musimy przedzierzgnąć się w kupców! Jak, do licha, chce pan zbudować kolonię, co? Potrzebne są ścieki, ulice, budynki i Bóg wie co jeszcze. Sąd i więzienie, do pioruna! -Zatrzymał się przed Culumem. - Pan studiował prawo? - Nie, ekscelencjo - odparł Culum. - Zaliczyłem tylko połowę studiów humanistycznych. - Nie szkodzi. Muszę mieć sekretarza kolonii, adiutanta, skarbnika i Bóg wie kogo jeszcze. Musi też tu być jakaś policja. Chciałby pan dowodzić policją? - Nie, dziękuję, ekscelencjo - odparł Culum, starając się nie okazać po sobie oburzenia taką propozycją. - No, ale jestem pewien, że do czegoś pan nam się przyda. Wszyscy muszą zakasać rękawy. Nie mogę zajmować się wszystkim. Niech pan się zastanowi, co chciałby pan robić, i da mi znać. Potrzebujemy zaufanych ludzi. - A może zatrudni go pan na stanowisku jakiegoś zastępcy? - zaproponował Struan. - Wypożyczymy go panu na pół roku. - Doskonale - rzekł Longstaff, uśmiechając się do Culuma. - Dobrze. Jest pan zastępcą sekretarza kolonii. Pomyślmy. Niech pan zorganizuje aukcję gruntów. To będzie pańskie pierwsze zadanie. - Aleja nie znam się absolutnie na sprzedaży ziemi, ekscelencjo. Zupełnie nie znam się na... - Zna się pan na tym tyle co każdy, a pański ojciec panu doradzi. Będzie pan... zastępcą sekretarza kolonii. Doskonale. Ten kłopot już załatwiony. Dowie się pan, co i jak trzeba zrobić, i powiadomi mnie pan, jak należy to urzędowo załatwić. Zorganizuje pan aukcję ziemi. Tak chyba będzie dobrze - powiedział Longstaff i napełnił sobie kieliszek. - Aha, przy okazji, Dirk, zarządziłem wycofanie się z Czuszan.
Struana aż ścisnęło w żołądku. - Dlaczego pan to zrobił, Will? - spytał. - Dwa dni temu otrzymałem od jego ekscelencji Ti-sena dodatkowy list z prośbą, ażebym zrobił to w dowód dobrej woli. - Mógł pan z tym zaczekać. - Chciał otrzymać odpowiedź natychmiast, a nie było... jak się z panem skontaktować. - „Natychmiast oznacza dla Chińczyków wszystko, do stulecia włącznie - powiedział Struan. Och, Will, ty biedny idioto, ile razy mam ci to tłumaczyć? - pomyślał. Longstaff czuł na sobie jego świdrujące spojrzenie. - Wysyłał właśnie kopię traktatu cesarzowi i chciał dołączyć potwierdzenie, że zarządziliśmy opuszczenie tej wyspy - dodał. - I tak mamy ją zwrócić, nieprawdaż? Taki był przecież nasz plan. Niech mnie, a co to za różnica, teraz czy później? - Dla Chińczyków czas to ogromnie ważna sprawa. Czy ten rozkaz został już wysłany? - Tak. Wczoraj. Ti-sen był tak uprzejmy, że zaproponował nam skorzystanie ze sztafety rozstawnych koni cesarskich. Tą drogą wysłałem rozkaz. A bodaj cię! - zaklął w duchu Struan. Ty nieprawdopodobny idioto! - To bardzo źle korzystać z ich usług do przesyłania naszych rozkazów. Utraciliśmy twarz, a oni zyskali punkt. Za późno na wysłanie okrętu - powiedział chłodnym, ostrym tonem. - Zanimby dopłynął do Czuszanu, zdążono by już opuścić wyspę. No cóż, stało się, i tyle. Ale nie było to mądre posunięcie. Chińczycy wezmą je bezwarunkowo za oznakę słabości. - Myślałem, że złożenie dowodu dobrej woli to wspaniały pomysł, wspaniały - podjął myśl Longstaff, starając się opanować zdenerwowanie. - W końcu mamy wszystko, co chcieliśmy. Odszkodowanie za straty nie jest duże - tylko sześć milionów dolarów, czyli więcej niż wynosi wartość opium, które zniszczyli. Kanton znów stoi otworem dla handlu. No i mamy Hongkong. Nareszcie. - Oczy znów mu błyszczały. - Wszystko jak zaplanowaliśmy. Przecież wyspa Czuszan jest bez znaczenia. Doradzał pan zajęcie jej tylko jako środek do celu. Ale Hongkong jest nasz. A Ti-sen powiedział, że przed upływem miesiąca mianuje na Hongkongu mandaryna i będą... - Co zrobi?! - spytał osłupiały Struan. - Wyznaczy mandaryna Hongkongu. Co się stało? Trzymaj nerwy na wodzy, ostrzegł się Struan, opanowując się z wielkim trudem. Cały czas byłeś cierpliwy. Ten nieudolny dureń jest narzędziem, bez którego się nie obejdziesz. - Will, jeżeli pan mu na to pozwoli, odda mu pan władzę nad Hongkongiem. - Wcale nie, drogi przyjacielu, jakże to? Hongkong jest brytyjski. Poganie będą na naszej ziemi i pod naszą władzą. Ktoś przecież musi trzymać w ryzach tych diabłów nieprawdaż? Ktoś musi pobierać opłaty celne. Gdzież lepiej to załatwiać jak nie na Hongkongu? Będą mieli swój własny urząd celny i...
- Co takiego?! - spytał Struan tak gwałtownie, że jego słowa odbiły się echem od dębowych ścian kabiny. Chryste Panie, mam nadzieję, że na to się pan nie zgodził? - A cóż w tym złego, Dirk? Słowo daję, przecież to niczego nie zmienia, prawda? A oszczędza mnóstwa kłopotów. Nie musimy siedzieć w Kantonie. Wszystko możemy załatwiać stąd. Żeby powstrzymać się przed rozgnieceniem Longstaffa jak pluskwę, Struan podszedł do sekretarzyka i nalał sobie koniaku. Spokojnie, ostrzegł się w duchu. Nie niszcz go w tej chwili. To nie jest odpowiedni moment. Musisz go wykorzystać. - Zgodził się pan na to, żeby Ti-sen wyznaczył mandaryna dla Hongkongu? - spytał. - Nie, drogi przyjacielu, niezupełnie się zgodziłem. W traktacie nie ma o tym mowy. Przyznałem mu tylko, że to chyba dobry pomysł. - Zrobił pan to na piśmie? - Tak, wczoraj - odparł Longstaff, zakłopotany napastliwością Struana. - Ale czyż nie o to tak długo zabiegaliśmy? Żeby załatwiać sprawy bezpośrednio z mandarynami, a nie za pośrednictwem chińskich hongów? - Owszem. Ale na miły Bóg, nie na naszej wyspie! - odparł Struan zachowując spokojny ton, ale przeklinając go w duchu: „Ty nikczemna parodio dowódcy, ty zafajdany, arystokratyczny, chwiejny, wciąż się mylący kretynie!” - Jeżeli na to pozwolimy, zgubimy Hongkong. Stracimy wszystko. Longstaff skubnął ucho, kurcząc się pod spojrzeniem Struana. - Dlaczego, ojcze? - spytał Culum. Ku uldze Longstaffa wzrok Struana przeniósł się na syna. Otóż to, dlaczego? - pomyślał. Dlaczego stracimy wszystko, co? Myślałem, że to wprost cudowny układ. - Bo to są Chińczycy. - Nie rozumiem. - Wiem, synu - rzekł Struan. Aby odpędzić od siebie żal po stracie rodziny, który nagle w nim wezbrał, i dłużej nie rozpamiętywać gorączkowo utraty rodowej fortuny, postanowił wyjaśnić wszystko i Culumowi, i Longstaffowi. - Po pierwsze, należy uzmysłowić sobie, że Chińczycy przez pięćdziesiąt wieków nazywali swój kraj Królestwem Środka - krainą, którą bogowie umieścili pomiędzy niebem a ziemią. Już z samej tej definicji wynika, że Chińczycy to istoty wyższe i jedyne w swoim rodzaju. Powszechnie wierzą, że wszyscy inni to bez wyjątku barbarzyńcy pozbawieni wszelkiego znaczenia. I że tylko oni, jako jedyny naprawdę cywilizowany naród, mają dane im przez Boga prawo do władania ziemią. W ich pojęciu królowa Wiktoria to barbarzyńska lenniczka, która powinna płacić im daninę. Chiny nie mają floty, nie mają armii, więc możemy postępować z nimi wedle naszej woli, a mimo to uważają się za najbardziej cywilizowany, najpotężniejszy i najbogatszy -<• co do tego, chyba się nie mylą - naród świata. Słyszałeś o ich Ośmiu Zarządzeniach? Culum potrząsnął przecząco głową. - A więc były to warunki, pod jakimi sto pięćdziesiąt lat temu cesarz Chin zgodził się handlować z
„barbarzyńcami”. Zarządzenia te ograniczyły cały „barbarzyński” handel .do jednego jedynego portu w Kantonie. Za całą herbatę i jedwab trzeba było płacić srebrem, wszelkie kredyty były zakazane, a przemyt zabroniony. „Barbarzyńcom” pozwolono zbudować w Kantonie składy i faktorie na kawałku gruntu o wymiarach pół mili na dwieście jardów. Mogli oni poruszać się wyłącznie na tym ogrodzonym murami terenie - Kolonii Kantońskiej - i przebywać tam jedynie w zimowym sezonie załadunków, od września do marca, po czym musieli wyjeżdżać do Makau. Rodzinom „barbarzyńców” pod żadnym warunkiem nie wolno było mieszkać w Kolonii, a kobiety nie miały do niej wstępu. Nielegalne też było posiadanie broni. Nie wolno było im uczyć się chińskiego, pływać łodziami dla przyjemności, podróżować lektykami i utrzymywać stosunków z tubylcami; „Barbarzyńskie” okręty wojenne miały zakaz wpływania do ujścia Rzeki Perłowej. Wszystkie „barbarzyńskie” statki handlowe musiały kotwiczyć przy wyspie Whampoa trzynaście mil w górę rozlewiska, gdzie dowożono ładunki i opłacano srebrem cło eksportowe. Wszelkie „barbarzyńskie” interesy musiały być prowadzone za pośrednictwem monopolu handlowego, gildii złożonej z dziesięciu kupców chińskich, którą my nazywamy Ko-hongiem. Ko-hong jest również wyłącznym dostarczycielem naszej żywności, jedynie on ustala liczbę naszych służących, wioślarzy i faktorów. I na koniec zasada, która była dla nas prawdziwym utrapieniem, a którą obecny traktat znosi, głosząca mianowicie, że wszelkie petycje, żądania i skargi należy składać tylko Ko-hongowi, mającemu wyłączne prawo przekazywania ich mandarynowi. Celem tych zarządzeń było mieć nas pod ręką, nękać, a przy tym wyciskać z nas każdy grosz. Zapamiętaj sobie jeszcze jedno o Chińczykach - kochają pieniądze. Ale z „haraczu” korzystają wyłącznie rządzący krajem Mandżurowie, a nie wszyscy Chińczycy. Mandżurowie uważają nasze instytucje i pojęcia: chrześcijaństwo, parlament, głosowanie, a nade wszystko równość wobec prawa i sądownictwo, za rewolucyjne, niebezpieczne i złe. Za to chcą mieć nasze srebro. Wobec tych Zarządzeń jesteśmy bezbronni, nasz handel jest pod kontrolą i może być „wyciskany” do woli. Ale mimo to zarabiamy na nim. - Struan uśmiechnął się. - Zarabiamy dużo, tak jak i oni. Większości Zarządzeń przestano przestrzegać z powodu chciwości chińskich urzędników. Najważniejsze - zakaz obecności okrętów wojennych, kontaktów innych niż za pośrednictwem kupców z Ko-hongu, przebywania żon w Kantonie, pozostawania w Kolonii po marcu i przed wrześniem - pozostały w mocy. Ponadto, co typowo chińskie, tych biednych kupców z Ko-hongu obarczono odpowiedzialnością za nas. W razie jakichkolwiek „komplikacji” z nami spada na nich gniew cesarza. Co jest znowu typowo chińskie. Ko-hong płacił i wciąż płaci haracz, aż do granicy bankructwa większości jego członków. Mamy około sześciuset tysięcy gwinei w ich bezwartościowych wekslach. Brock z grubsza tyle samo. Zgodnie z chińskim zwyczajem Ko-hong musi kupować sobie przywileje od cesarza, a od jego członków oczekuje się, że bez przerwy będą słać obfite „prezenty” swoim zwierzchnikom - zwyczajowym „darem” od każdego z nich na urodziny cesarza jest pięćdziesiąt tysięcy liangów srebra. Nad Ko-hongiem stoi osobisty cesarski szef od haraczów. Nazywamy go „hoppo”. Odpowiada on za ściąganie haraczu z kantońskich mandarynów, Ko-hongu i kogo się da. Hoppo również kupuje sobie stanowisko;
nawiasem mówiąc, to największy handlarz opium, który zarabia na tym. krocie. Jeżeli więc dopuści się na Hongkong jednego mandaryna, to dopuści się cały chiński system. Bo owym mandarynem będzie hoppo. A podlegać mu będą wszyscy Chińczycy. Wszystkim chińskim handlarzom, którzy tu przyjadą, zostaną „sprzedane” pozwolenia na handel i ściągnie się z nich haracz, a oni z kolei ściągną haracz z nas. Hoppo zniszczy tych, którzy będą nam pomagać, a pomoże tym, którzy nas nienawidzą. I nie ustaną w wysiłkach, dopóki nas stąd nie wygnają. - Dlaczego? - Bo są Chińczykami. Struan przeciągnął się, czując przypływ zmęczenia, a potem podszedł do kredensu i nalał sobie koniaku. Żeby tak na godzinę stać się Chińczykiem, pomyślał ze znużeniem. Wówczas bez żadnego kłopotu mógłby wydębić skądś milion liangów. Jeżeli jest jakieś rozwiązanie, to postaraj się myśleć jak Chińczyk, powiedział sobie. Jesteś Tai-Panem „barbarzyńców”, mandarynem, masz nieograniczoną władzę. Co po władzy, jeżeli nie możesz jej użyć i odwrócić dżos, żeby sobie pomóc? W jaki sposób możesz ją wykorzystać? Kto ma milion liangów? Kogo możesz przycisnąć, żeby je zdobyć? Kto jest ci winien względy? - Więc co zrobimy, Dirk? Chcę powiedzieć, że całkowicie się z panem zgadzam - odezwał się Longstaff. - Powinien pan natychmiast wysłać do Ti-sena depeszę. Napisać mu... nie, kazać mu... Struan urwał nagle, bo wróciła mu jasność myślenia. Zmęczenie ustąpiło. Jesteś głupim, durnym, tępym, zakutym łbem, skarcił się w duchu. Ti-sen! Ti-sen to twoje wyjście; Mandaryn! Nic więcej nie musisz załatwiać. Dwa proste posunięcia: pierwsze, to odwołać umowę Longstaffa, która i tak musi zostać odwołana, a drugie - za tydzień, dwa potajemnie złożyć Ti-senowi propozycję, że w zamian za milion w srebrze skłonisz Longstaffa do zmiany zdania i że zgodzi się on na mandaryna na Hongkongu. Ti-sen skwapliwie przyjmie ją, bo natychmiast zwróci mu się wszystko, co stracił z powodu wojny opiumowej. Wyciśnie ten milion z Ko-hongu, a chińscy kupcy z radością go zapłacą, ponieważ od razu doliczą go do ceny herbaty, którą aż palą się nam sprzedać, a my palimy się ją kupić. Biedaczek Willie to żaden problem, a nikt z reszty naszych kupców nie sprzeciwi się obecności mandaryna. Nie będziemy go zresztą nazywać „mandarynem”, wynajdziemy mu inny tytuł, żeby zmylić tropy najbystrzejszym. „Komisarz do spraw handlu”. Kupcy nie sprzeciwią się obecności chińskiego „komisarza do spraw handlu”, bo będzie on handel wspierał i uprości opłacanie ceł. Dobrze, tylko kto ma przekazać tę potajemną propozycję? Jasne, że stary Żin-kua. To najbogatszy i najsprytniejszy kupiec Ko-hongu, twój główny dostawca, a poza tym znasz go od dwudziestu lat. Nie ma co, to dobry wybór. Jeden mandaryn zapewni przyszłość Noble House. Tak jest. Ale zrujnuje Hongkong. I zniszczy cały twój plan. Czy odważysz się zawrzeć taką umowę wiedząc, że później będziesz musiał przechytrzyć Chińczyków? To potworne ryzyko - wiesz przecież, że jeden mandaryn to cały system. Nie możesz zostawić Robbowi, Culumowi lub ich dzieciom takiego piekielnego spadku. Ale bez tego srebra nie będzie Noble House ani przyszłości. - Zaczął pan mówić, Dirk - przypomniał mu Longstaff.
- Niech pan w imieniu królowej każe Ti-senowi, żeby wybił sobie z głowy mandaryna na Hongkongu. - Z ust mi pan to wyjął. - Longstaff z radością zasiadł przy biurku i chwycił gęsie pióro. - Co mam napisać? A co ja sam, biedny Willie, mam począć z tym drugim posunięciem? - zadał sobie pytanie Struan. Czy cel usprawiedliwia środki? - Prószę napisać tak: „Do Ti-sena w Kantonie. Nota nadzwyczajna. Tylko Jej Wysokość Wiktoria, Królowa Brytyjska, jest władna mianować urzędników na brytyjskiej wyspie Hongkong. Nie będzie na niej żadnych urzędników chińskich ani urzędów celnych. - Struan zawiesił głos, po czym bez pośpiechu dyktował dalej, czując, że robi to w odpowiednim tempie. - Ponadto wszyscy mieszkańcy wyspy Jej Królewskiej Wysokości, Hongkong, stają się z tą chwilą poddanymi brytyjskimi i podlegać będą wyłącznie angielskiemu prawu. - Ależ to jest przekroczenie moich pełnomocnictw. - Zwyczajem pełnomocników jest przekraczać swoje uprawnienia. Oto dlaczego dobiera się ich tak starannie, Will. Oto dlaczego jesteśmy Imperium. Dzięki Rafflesom, Hastingsom, Clive'om, Raleighom, Wellingtonom. Ma pan pełnomocnictwo rządu Jej Królewskiej Wysokości na zawarcie traktatu ż Chinami. Co ci w kraju wiedzą o Chinach i co ich one obchodzą? Ale pan jest nowatorem, pan tworzy historię, Will. Jest pan gotów przyjąć malutką, jałową, prawie nie zamieszkaną wysepkę kiedy światowym zwyczajem jest zagarniać całe kontynenty, kiedy mógłby pan zdobyć całe Chiny, gdyby pan Chciał. Ale pan jest o wiele mądrzejszy. Longstaff zawahał się i zaczął ssać czubek gęsiego pióra. - Owszem - przyznał - ale ja już się zgodziłem że Chińczycy na Hongkongu będą podlegać chińskim prawom, z wyjątkiem tortur. - Na brodzie zebrała mu się kropla potu. - Taka klauzula była w traktacie i wydałem już osobne oświadczenie. - Ale rozmyślił się pan. Tak jak rozmyślił się Ti-sen. Nie było żadnej klauzuli w sprawie wyznaczenia mandaryna. - Ale rzecz była zrozumiała sama przez się. - Nie dla pana. Ani dla mnie. On próbuje wywieść pana w pole. Tak jak zrobił to w przypadku Czuszan. - Właśnie - zgodził się Longstaff, rad dać się przekonać. - Ma pan rację, Dirk. Całkowitą. Jeżeli pozwolimy im na kontrolę... ma pan rację. Wróciliby do swoich diabelskich sztuczek, nieprawdaż? Tak. Najwyższy czas pokazać Chińczykom, czym naprawdę jest prawo. Prawo i porządek. Tak. Ma pan rację. - Niech pan zakończy list tak, jak cesarz: „Z drżeniem i bojaźnią rozkazuję przestrzegać tego rozkazu”, i podpisze się swoim pełnym tytułem - powiedział Struan, otworzył drzwi i zawołał: - Dowódca straży! - Słucham pana? - Jego ekscelencja chce się widzieć ze swoim sekretarzem, panem Sinclairem. Piorunem. - Tak jest! Longstaff skończył pisać. Odczytał list.
- Czy to nie brzmi zbyt bezceremonialnie, Dirk? - spytał. - Przecież żaden z jego tytułów ani zakończeń listów nie przypomina cesarskiego edyktu. - I o to właśnie chodzi. Zechce pan go opublikować w naszej gazecie. Ależ to jest prywatny dokument. - To dokument historyczny, Will. Taki, z którego może być pan dumny. I taki, który zadowoli admirała. Przy okazji, co go tak zgniewało? - Och, to co zwykle - odparł Longstaff, naśladując głos admirała. - „Do kaduka, ekscelencjo, przysłano nas tu do walki z poganami, a po dwóch desantach przeprowadzonych bez stawiania oporu wartego wzmianki zawarł pan haniebny układ przynoszący nam znacznie mniej niż to, co poleciło panu żądać Ministerstwo Spraw Zagranicznych. Gdzie są otwarte porty, których kazano panu się domagać?” Dirk, czy jest pan pewien, że słusznie robię żądając mniej? Wiem, że już mi pan to mówił, no, ale... zdaniem kupców to poważny błąd. To znaczy, brak otwartych portów. - Hongkong jest ważniejszy, Will. -Skoro jest pan o tym przekonany. Admirała zdenerwowało też kilka przypadków dezercji, a także zwłoka we wprowadzeniu w życie zarządzeń przeciwko przemytowi. W dodatku wszyscy kupcy podnieśli wielki krzyk. - Z Brockiem na czele? - Tak. To ordynarny cham. Struanowi zamarło serce. - Powiedział pan kupcom, że odwoła ten rozkaz?! -spytał. - No, niezupełnie powiedziałem. Ale dałem do zrozumienia, że może zostać odwołany. - I dał pan admirałowi do zrozumienia, że odwoła pan to zarządzenie? - Cóż, rzuciłem myśl, że nie byłoby celu go przedłużać. Ogromnie się zdenerwował i oświadczył, że przekaże swój pogląd na tę sprawę admiralicji. - Longstaff westchnął i ziewnął. -Słowo daję. - On w ogóle się nie orientuje w tych problemach. Nic a nic. Byłbym niezwykle zobowiązany, gdyby wytłumaczył mu pan, co to jest „handel'-, co? Ja się starałem, ale nie byłem w stanie go oświecić. A ja ani trochę nie potrafię oświecić ciebie, Willie, pomyślał Struan. Jeżeli Robb zakupił opium, to wpadliśmy jeszcze głębiej. A jeżeli nie kupił, to i tak jesteśmy skończeni. Chyba że zawrzemy transakcję - jeden przeklęty mandaryn za jeden przeklęty milion. - Nie wiem, co bym zrobił bez rad pańskiego ojca, Culumie. - Longstaff wyjął tabakę z wysadzanej drogimi kamieniami tabakierki. A niech mnie, przecież jestem dyplomatą, a nie podżegaczem wojennym - rzekł w duchu. Gubernator Hongkongu to tytuł w sam raz. Na razie tytuł gubernatora Hongkongu, a potem coś godniejszego uwagi. Może Bengalu. Jamajki... o, to doskonała placówka. Kanady? Nie, za zimno. Bengalu lub innego z indyjskich stanów. - W Azji wszystko jest takie skomplikowane. Tyle tu różnych poglądów i interesów Korony, kupców, misjonarzy, marynarki wojennej, wojska, Chińczyków - bez wyjątku sprzecznych ze sobą. A Chińczycy też, bodaj to, są podzieleni na rywalizujące ze sobą grupy. Kupców, mandarynów i mandżurskich suwerenów. - Napełnił obie dziurki nosa tabaką, wciągnął ją głęboko i kichnął. - Chyba wiadomo panu, że
władcami Chin nie są Chińczycy. - Nie, ekscelencjo. - Podobno jest to przyczyna połowy naszych kłopotów. To Mandżurowie. Z Mandżurii. Dzicy barbarzyńcy z północnego kraju za Wielkim Murem. Podobno władają Chinami od dwustu lat.. Pewnie uważają nas za głupców. Powiadają, że istnieje jakiś wielki mur - taki jak Mur Hadriana - fortyfikacja ciągnąca się przez całe północne Chiny i mająca je strzec przed dzikimi plemionami. Rzekomo ma on ponad trzy i pół tysiąca mil, czterdzieści stóp wysokości i trzydzieści grubości, a na szczycie jest dość szeroki, żeby zmieścić ośmiu konnych jadących bok w bok. Mają tam też podobno stać co trzysta jardów wieże strażnicze. Mur wykonano z cegły i granitu, a zbudowano go dwa tysiące lat temu. - Longstaff prychnął z niedowierzaniem. - Bzdury! - Ja wierzę, że ten mur istnieje - rzekł Struan. - Co też pan mówi, Dirk - żachnął się Longstaff. - To niemożliwe, żeby taką fortyfikację zbudowano przed dwoma tysiącami lat. - Wiesz, Culum, legenda głosi, że do stawiania tego muru zapędzono jedną trzecią Chińczyków. Wybudowano go w dziesięć lat. Mówią, że zginęło tam milion ludzi i że leżą pogrzebani w murze. A ponadto, że strzegą go ich duchy. - Gdyby był aż tak wielki, ojcze, Mandżurowie nigdy by się przez niego nie przedarli. A więc nie może istnieć - powiedział z szerokim uśmiechem Culum. - Legenda głosi, że Mandżurowie przedostali się przezeń podstępem. Dowodzący murem chiński generał zdradził swoich. - Tak najpewniej było - wtrącił z oburzeniem Longstaff. - Ludziom Wschodu obce jest pojęcie honoru, nieprawdaż? Generał sądził, że z pomocą wrogów przywłaszczy sobie tron. Ale Mandżurowie wykorzystali go, a potem zgładzili. Tak w każdym razie głosi ta historia. - Zwykła bujda- - rzekł Culum. Struan posłał mu ostre spojrzenie. - Radzę ci przyzwyczaić się do wielu dziwnych historii - powiedział. - I nowych myśli - cywilizacja chińska ma pięć tysięcy lat. Książki, prasy drukarskie, sztukę, poetów, rząd, jedwab, herbatę, proch i tysiąc innych rzeczy. I to od tysiącleci! My ucywilizowaliśmy się pięćset lat temu. Jeżeli można to nazwać cywilizacją. Zapukano do drzwi i wszedł spiesznie Horatio. - Pan mnie wzywał, ekscelencjo? - spytał. - Tak. Chcę, żeby pan natychmiast przełożył to na chiński i wysłał przez specjalnego kuriera. A także przesłał kopię panu Skinnerowi do publikacji. - Tak, ekscelencjo. - Horatio wziął list i obrócił się do Struana. - Było mi bardzo przykro, kiedy usłyszałem te straszne nowiny, panie Struan - powiedział. - Dziękuję. To mój syn Culum. A to Horatio Sinclair. Młodzieńcy uścisnęli sobie dłonie i z miejsca się polubili.
Horatio przeczytał list. - Odpowiednio grzeczne wyrażenie treści tego listu zajmie mi trochę czasu, ekscelencjo - rzekł. - Jego ekscelencja pragnie, żeby wysłano go dokładnie w takiej formie - podkreśli! Struan. - Dokładnie takiej. Horatio otworzył ze zdziwienia usta i słabo skinął głową. - Tak, ja... przetłumaczę to natychmiast. Ale Ti-sen nigdy się na to nie zgodzi, panie Struan. Nigdy, ekscelencjo. Zbyt ucierpiałby na tym jego prestiż. Longstaff nastroszył się. - Prestiż?! Dalibóg, już ja dam temu pogańskiemu judaszowi prestiż! Niech pan złoży moje uszanowanie admirałowi i poleci mu wysłać ten list dużym liniowcem do Whampoa z rozkazami natychmiastowego ruszenia na Kanton, gdyby jego treść nie została zaakceptowana! - Tak jest. - To pewne, że go nie zaakceptują! - powiedział Longstaff po wyjściu Horatia. - Bezczelni zuchwalcy. Sami barbarzyńcy i poganie. Wszyscy co do jednego. Chińczycy. Mandżurowie. Nie znają sprawiedliwości, a ich pogarda ludzkiego życia jest niewiarygodna. Sprzedają swoje córki, siostry, braci. Niewiarygodne! Culumowi nagle przyszli na myśl matka, bracia i ich śmierć. Wodniste wymiociny i stolce, smród, skurcze, boleści, zapadnięte oczy, drgawki. Konwulsje, znowu odór, a potem przedśmiertne dławienie. Po śmierci zaś nagłe skurcze mięśni... nie mógł zapomnieć, jak leżące z otwartymi oczami i ustami ciało nieżyjącej od godziny matki raptem skręciło się na łóżku. Znów zaczął go nękać dawny Strach, więc uchwycił się pierwszej lepszej myśli, byleby tylko zapomnieć o swoim przerażeniu. - A co do tej sprzedaży gruntów, ekscelencjo - powiedział. - Najpierw trzeba je obejrzeć. Kto to zrobi? - Znajdziemy kogoś, niech pan się nie martwi. - Może Glessing - zaproponował Struan. - Zna się na kartografii. - Świetna myśl. Porozmawiam z admirałem. Doskonale. - A co pan powie na nazwanie wybrzeża gdzie wciągnięto nasz sztandar, cyplem Glessinga? Longstaff zdziwił się. - Nigdy pana nie zrozumiem.- wyznał. Dlaczego tak zależy panu na uwiecznieniu nazwiska człowieka, który pana nienawidzi? Ponieważ prawdziwi wrogowie są cenni, ; pomyślał Struan. A Glessing mi się przyda; Będzie bronił swojego cypla na śmierć i życie, a tym samym Hongkongu. - Bo to zadowoli marynarkę - odparł. - Ot, tak mi przyszło do głowy. - Bardzo dobry pomysł. Rad jestem, że mi go pan podsunął. - No cóż, chyba wrócimy na nasz statek - rzekł Struan Był zmęczony. A miał jeszcze wiele do zrobienia.
Isaac Perry stał na pokładzie rufowym i przypatrywał się żołnierzom piechoty morskiej zaglądającym pod brezent, do łodzi i do schowka na żagle. Nienawidził żołnierzy i oficerów; kiedyś wcielono go przymusowo do marynarki wojennej. - Na statku nie ma dezerterów - powtórzył: - Oczywiście - odparł mu młody oficer? - Zechce pan polecić żołnierzom, żeby nie robili takiego bałaganu. Na posprzątanie po nich stracę całą wachtę. - 'Pański statek to piękna zdobycz, kapitanie Perry. Statek i jego ładunek - zadrwił oficer. Perry spojrzał na McKaya, który stał na schodni pilnowany przez uzbrojonego żołnierza. Jeżeli pomogłeś Ramseyowi wejść na pokład, to koniec z tobą, McKay, pomyślał. - Barkas przy furcie burtowej - zawołał trzeci oficer. - Właściciel wchodzi na pokład. Perry pośpieszył Struanowi na spotkanie. - Myślą, że mamy na pokładzie dezertera, panie Struan - zameldował. - Wiem - rzekł Struan wchodząc na pokład. - Dlaczego bosman jest pod strażą? - spytał młodego butnego oficera niebezpiecznie zgrzytliwym tonem. - To środek ostrożności. On jest krewniakiem Ramseya i... - Mam gdzieś środki ostrożności! Do diabła, dopóki mu się nic nie udowodni, jest niewinny! - ryknął Struan. - Pan jest od przeszukiwania statku, a nie od aresztowania i prześladowania moich marynarzy! - Ja nic nie wiem, panie Struan! - wybuchnął McKay. - Nie wprowadziłem Ramseya na pokład. Jego tu nie ma! Nie ma! - Jeżeli tu jest, niech Bóg ma go w opiece. Bosmanie, zostaniecie na statku aż do odwołania rozkazu. Pod pokład! - Tak jest! - odkrzyknął McKay i zemknął. - Na rany Chrystusa, Isaac - ciągnął z pasją Struan. - Pan podobno dowodzi tym statkiem. Jakie prawo mówi, że marynarka wojenna może jako środek ostrożności zastosować areszt wobec marynarza? - Żadne, panie Struan - odparł zalękniony Perry wiedząc, że lepiej się z nim nie sprzeczać. - Wynoś się pan w diabły z mojego statku! Zwalniam pana! Perry zbladł. - Ależ, panie Struan... - Do wschodu słońca opuści pan statek - rzekł Struan i ruszył do schodni prowadzącej pod pokład. Chodź, Culum.
Culum zrównał się krokiem z ojcem w poprzecznym korytarzu wiodącym do głównej kabiny. - Jesteś niesprawiedliwy - powiedział. - Niesprawiedliwy. Perry to twój najlepszy kapitan. Sam to powiedziałeś. - Był najlepszy, synu - odparł Struan. - Ale nie dopilnował interesów załogi. Przestraszył się. Czego, nie wiem. Ale ludzie którzy się boją, są niebezpieczni, a dla takich nie ma u nas miejsca. - McKayowi nic się nie stało. - Pierwszym obowiązkiem moich kapitanów jest obrona własnych statków. Drugim, obrona załogi. Bo wtedy załogi bronią ich. Można w pojedynkę dowodzić statkiem, ale nie można w pojedynkę nim płynąć. -: Perry nie zrobił niezłego. - Pozwolił marynarce bezprawnie przetrzymać McKaya pod strażą - odparł ostro Struan Kapitan musi znać się nie tylko na samej żegludze, na miły Bóg! Isaac nie powinien ustąpić temu szczeniakowi. Zląkł się i w ważnej chwili zawiódł jednego ze swoich ludzi. Następnym razem może zawieść swój statek. Na takie ryzyko nie pozwolę. - Ale on pracował u ciebie wiele lat. Czy to się nie liczy? - Tak. Znaczy to, że przez wiele lat mieliśmy szczęście. Przestałem mu ufać. Więc odchodzi, i na tym koniec ! Struan otworzył drzwi kabiny. Robb siedział przy biurku i wyglądał przez okno na rufie. Na podłodze walały się pudełka, skrzynki, ubrania i zabawki dzieci. Żona Robba, Sara, drzemała skulona na fotelu. Ryła drobną kobietą w zaawansowanej ciąży, twarz miała zmęczoną i pobrużdżoną. Na widok Struana i Culuma Robb próbował bez powodzenia zmusić się do uśmiechu. - Cześć, Dirk. Witaj, Culum - powiedział. - Cześć, Robb - odparł Struan i pomyślał, że bratu przybyło przez te dwa dni dziesięć lat. Sara obudziła się ze wzdrygnięciem. - Witaj, Dirk - powiedziała. Wstała ociężale i podeszła do drzwi. - Witaj, Culum. - Jak się czujesz, ciociu Saro? - Zmęczona jestem, kochany. Bardzo zmęczona. Nie cierpię życia na statku. Napijesz się herbaty? - Nie, dziękuję. - Cóż ci mogę powiedzieć - odezwał się Robb przyglądając się bratu z niepokojem. - Nic, Robbie. Oni zmarli, my żyjemy, i to wszystko. - Czyżby, Dirk? - spytała Sara, wpatrując się w niego niebieskimi oczami. Przygładziła ciemnorude włosy i obciągnęła długą zieloną turniurową sukienkę. - Czyżby? - Tak. Mogę cię przeprosić, Saro? Mam do pomówienia z Robbem. - Tak, oczywiście - odparła i spojrzała na męża, pogardzając nim za to, że jest taki słaby. - Wyjeżdżamy, Dirk. Opuszczamy Wschód na dobre. Już postanowiłam. Poświęciłam Struanowi i Spółce pięć lat życia i jedno
dziecko. Czas więc odejść. - Jesteś mądrą kobietą, Saro. W tej chwili Wschód to nie miejsce dla rodziny. Za rok, po zabudowaniu Hongkongu, cóż, będzie się tu żyć doskonale. - Być może niektórym, ale nie nam. Nie mojemu Roddy'emu, Karen, Naomi i Jamiemu. Ani mnie. Nigdy nie zamieszkamy na Hongkongu - powiedziała i wyszła. - Zakupiłeś opium, Robb? - Trochę kupiłem. Wydałem całą naszą gotówkę i pożyczyłem około stu tysięcy, nie wiem dokładnie ile. Ceny za dużo nie spadły. A potem, sam rozumiesz, straciłem zainteresowanie. A więc pogrążyliśmy się jeszcze bardziej, pomyślał Struan. - Dlaczego to spotkało naszą rodzinę? To straszne, straszne - ciągnął Robb udręczonym głosem. Dlaczego całą naszą rodzinę? -Taki dżos. Do diabła z dżosem! - Robb wpatrzył się w drzwi kabiny. - Brock chce się z tobą spotkać jak najszybciej. - Po co? - Nie powiedział. Struan usiadł, poluzował na chwilę but i pomyślał o Brocku. - Zrobiłem Culuma naszym wspólnikiem - powiedział. - To dobrze - odrzekł Robb, ale bez zainteresowania, wciąż wpatrując się w drzwi. - Ojcze - wtrącił Culum. - Chciałbym z tobą porozmawiać. - Później, synku. Robb, jest coś jeszcze. Mamy poważne kłopoty. - Muszę cię o czymś uprzedzić od razu - rzekł Robb, odrywając wzrok od drzwi. - Dirk, Opuszczam Wschód z Sarą i dziećmi. Najbliższym statkiem. - Co takiego? - Nigdy nie będę tai-panem i nie chcę nim być. - Wyjeżdżasz, bo zrobiłem Culuma wspólnikiem.? - Przecież mnie znasz. Moglibyśmy to obgadać, owszem, ale to dla mnie nieważne. Chcę wyjechać. - Dlaczego? - Zmarli w kraju dali mi do myślenia., Sara ma rację. Życie jest za krótkie na to, żeby harować i umierać tutaj. Chcę trochę spokoju. A mamy aż nadto pieniędzy. Możesz mnie spłacić. Chcę odpłynąć najbliższym statkiem. - Dlaczego? - Jestem zmęczony. Zmęczony! - Po prostu brak ci woli Robb. Sarą znów ci wsiadła na głowę, co? - Tak, brak mi woli, tak, wsiadła mi na głowę, ale już podjąłem decyzję. Za dużo śmierci. Za dużo. - Nie mogę cię spłacić. Jesteśmy zrujnowani - powiedział Struan i wręczył bratu list bankiera.
Robb przeczytał list i twarz postarzała mu się jeszcze bardziej. - A niech ich piekło pochłonie! - zaklął. - Owszem. Co nie zmienia faktu, że jesteśmy bankrutami. - Struan naciągnął but. - Przykro mi, Culumie, że twój udział w firmie jest nic niewart. Nasz bank stał się niewypłacalny. Powietrze w kabinie jakby zgęstniało. - Mamy sto tysięcy w Szkocji - rzekł Robb. - Daj mi z tego połowę, a resztę sobie zatrzymaj. - Dzięki, Robbie. Co za męska stanowczość. Robb walnął pięścią w biurko. - Nie moja wina, że nasz bank splajtował! - Owszem. Więc nie żądaj połowy naszych pieniędzy, kiedy potrzebujemy każdego pensa! - To nie ja potrzebuję, tylko ty! Znajdziesz jakieś wyjście, jak zwykle. - Pięćdziesiąt tysięcy funtów nie starczy Sarze nawet na pięć lat. - To moje zmartwienie! Tych pieniędzy nie ma w naszych księgach rachunkowych, więc są naszą wyłączną własnością. Wezmę połowę. Mój udział w firmie jest wart dwadzieścia razy tyle! - Jesteśmy zrujnowani! Czy to do ciebie nie dociera?! Zrujnowani! Drzwi kabiny otworzyły się i weszła złotowłosa dziewczynka. W ręku niosła słomianą lalkę. Twarzyczkę miała zachmurzoną. - Cześć, tato, cześć, wujku Dirku - powiedziała i zatrzymała wzrok na Struanie. - Czy ja jestem brzydka? Struan z trudem oderwał wzrok od Robba. - Co mówisz, Karen, kochanie? - spytał. - Czy jestem brzydka? - Nie. Nie! Skądże znowu, Karen. - Struan podniósł ją do góry. - Kto ci mówi takie straszne rzeczy, dziecinko? - Lillibet. Bawiłyśmy się w szkolę na „Spokojnej Chmurze”. - Lillibet Brock? - Och, nie. To moja najlepsza przyjaciółka. Tamta to Lillibet jakaś tam. - Aha. Wcale nie jesteś brzydka. Powiedz tej Lillibet jakiejś tam, że to brzydko mówić .takie rzeczy. Jesteś bardzo ładna. - Och, to dobrze! - odparła Karen, uśmiechając się od ucha do ucha. - Tata ciągle mi powtarza, że jestem ładna, ale chciałam się zapytać o to ciebie, bo ty wiesz. Ty wiesz wszystko. - Zarzuciła mu ręce na szyję i mocno u-ścisnęła. - Dziękuję ci, wujku Dirku. Teraz mnie postaw, - Zatańczyła na podłodze. - Cieszę się, że me jestem brzydka. Robb wcisnął się głębiej w fotel. - „Niech Bóg skarze tych bankierów! - powiedział po dłuższej chwili. - Przykro mi. To moja wina... i przykro mi, jak już powiedziałem... przepraszam. - Mnie też przykro, bracie.
Robb na próżno starał się-zebrać myśli. - Co zrobimy? - spytał. - Nie wiem. Nie zrobiłbyś tego dla mnie, Robb? Nie poświęciłbyś mi kilku miesięcy? Odeślemy Sarę z dziećmi najbliższym statkiem. Im prędzej, tym lepiej, bo wtedy zdążą wyjechać przed porą tajfunów. Może uda mi się skądś pożyczyć. Musimy wykupić weksle okazowe. Bo inaczej stracimy statki.... wszystko. - Robb zmusił się, żeby nie myśleć o Sarze. - Ale jak to zrobić w tak krótkim czasie? - Nerwowo wygiął palce. - Poczta przypłynęła wczoraj. Dla nas nic ważnego. Żadnych wieści z kraju. Może inni wiedzą o plajcie naszego banku. Zakupiliśmy trochę akcji w banku Brocka, żeby mieć na niego oko. Może Brock wie o plajcie naszego. Czy to dlatego chce się z tobą widzieć? - Możliwe. W każdym razie jeżeli się o tym dowie, natychmiast nas dopadnie. Chyba że to jego osobista robota. Wykupi nasze weksle i zrujnuje nas. - Dlaczego? - spytał Culum. - Ponieważ gdybym to ja miał choć małą okazję, to zrujnowałbym jego. Culum chciał zapytać dlaczego i powiedzieć im, że on również wraca do kraju najbliższym statkiem, jednakże ojciec wyglądał tak ponuro, a Robb był taki przygnębiony... Postanowił, że powie im o tym jutro. - Muszę się przespać kilka godzin - powiedział Struan. - Schodzę na brzeg. Ty i Sara wrócicie na „Spokojną Chmurę”, co? Kazałem Perry'emu do wschodu słońca opuścić statek. Wyrzuciłem go. - Kto go zastąpi? - Nie wiem - odparł Struan wychodząc. - Zawiadom Brocka, że spotkam się z nim na brzegu o wschodzie słońca.
ROZDZIAŁ TRZECI Struan spał niewiele. Jedzenia na stole nawet nie tknął. W tej chwili wpatrywał się przez wejście do namiotu w kołyszące się na kotwicach statki. Słońce zachodziło, a nisko nad horyzontem stał zamglony księżyc. Na niebie królowały wielkie masy kłębiastych chmur. Wiatr przyniósł zapowiedź burzy. Ti-sen, podpowiadał mu wciąż od nowa rozsądek. Ti-sen! Tylko on może cię ocalić. Tak, ale to zdrada wszystkiego, w co wierzysz, wszystkiego, o co zabiegałeś. Do namiotu wszedł z zapaloną latarnią McKay i postawił ją na stole. Namiot był przestronny i wygodny; kamieniste podłoże, na którym go rozstawiono pokrywały dywany. - Do brzegu płynie łódź Brocka, panie Struan - powiedział bosman. - Weź załogę i odejdźcie poza zasięg głosu. : - Tak jest. - Czy są wieści, że już znaleźli Ramseya? - Nie. - Gdzie on jest? - Nie wiem, panie Struan. Struan skinął głową z roztargnieniem. - Jutro zagonisz wszystkich naszych szpiegów do roboty, żeby wywiedzieli się, gdzie on jest. - Za przeproszeniem, panie Struan, jużem rozpuścił wici - rzekł McKay starając się ukryć niepokój i dodał: - Jeżeli jest na statku, to za czyimś szatańskim podstępem. Przykro mi z powodu kapitana Perry'ego. Wzrok Struana nagle stwardniał. - Daję ci piętnaście dni na udowodnienie, że miałem rację co do Isaaca. Piętnaście dni, bo w przeciwnym razie wyrzucę cię ze statku tak jak jego. - Tak jest. McKay poczuł ukłucie, które powędrowało od jąder do trzewi, i przeklął się za to, że otworzył usta. Ach ty durna pało, skarcił się w duchu, nigdy się nie nauczysz? Od brzegu nadszedł ciężkim krokiem Brock. Stanął w wejściu do namiotu. -Wolno wejść na pokład , Dirk ? - Spytał. - Owszem, Tyler. McKay wyszedł. Kiedy Brock usiadł przy stole, Struan nalał mu dużą porcję koniaku. - To źle, żeś stracił rodzinę - rzekł Brock. - Wiem, co człowiek wtenczas czuje. Sam żem stracił dwie żony przy porodzie, dzieciaków też. Źle. - Owszem. - Marne tutaj spanie - powiedział Brock rozglądając się po namiocie. - Jesteś głodny? - spytał Struan wskazując jedzenie.
- Uprzejmie dziękuję. - Brock wziął kurę, rozerwał ją na dwoje i odgryzł połowę białego mięsa. Na małym palcu nosił szmaragd oprawny w złoto. - Wygląda na to, że dżos opuścił Noble House. - „Dżos” to wielkie słowo. - Daj spokój, Dirk - powiedział Brock ze śmiechem. - Na poparcie kredytu firma musi mieć srebro. Nawet Noble House. - Owszem. - Straciłem wiele czasu, Dirk, i wiele forsy, żeby cię obadać. - Brock chwycił drugą połówkę kury i pożarł ją. - Masz dobrego kucharza. Powiedz mu, że dam mu pracę. - Podoba mu się ta, którą ma. - Bez forsy nie ma pracy, mój śliczny golasie. Bez banku nie ma kredytu - nie ma statków, nie ma nic! Brock rozłupał drugą kurę. - Masz może szampana? To doprawdy wyjątkowa okazja! Struan wprawnie odkorkował butelkę i nalał do czystych kieliszków Brockowi i sobie. - Schłodzony w sam raz, bracie. W sam raz. - Brock mlasnął. - Dwadzieścia pięć tysięcy to niewiele za milion, co nie ? Struan nic nie odpowiedział. Twarz mu ani drgnęła. - Napisali mi o szóstaku za funta. Z wczorajszą pocztą nadszedł list. Straciłem dziesięć tysięcy funciaków. Niedobrze. Bardzo niedobrze, że bank tak igra z pieniędzmi klientów. - Brock zaśmiał się. - „Przypadkiem” natknąłem się na tego zasrańca Skinnera. On też uważa, że to niedobrze. Napisze o tym artykuł - z dużym tytułem, głowę daję. I słusznie. Odkroił kawał szarlotki i zjadł ją ze smakiem. - Aha, przy okazji, mam weksle na okaziciela firmy Struan i Spółka za osiemset tysięcy. Skupowałem je przez zeszłe pół roku na taką okazję. A przynajmniej robił to mój Morgan i nasi agenci w Londynie. - Doskonała lokata kapitału, Tyler . Doskonała. - Tak. Skinner też tak myśli, bracie. Bardzo się przejął twoim złym dżosem, ale powiedziałem mu, że zatrzymam nazwy statków. Zmieniać nazwy to zły Dos. Ale poprawią się pod moją banderą? - Najpierw musisz je zdobyć. - Będę je miał za trzydzieści dni, bracie. Wtedy mija termin płatności Weksli. Wszyscy się o tym dowiedzą. A więc nie będziesz miał kredytu na Wschodzie. Będziesz skończony, chłopie. - Mogę zniszczyć statki, zanim pozwolę ci je przejąć. - Ty tego nie zrobisz, Dirk. Już ja cię znam. Inni to by tak zrobili, ale nie ty. W tym jesteśmy do siebie podobni. Statki to wyjątkowa rzecz. Lepsza od najlepszej dziewki. Brock dopił szampana. Struan znów napełnił mu kieliszek. Brockowi odbiło się. - Pardą -powiedział i łyknął znowu. - Szampan to prawdziwa woda na bekanie co nie? - To masowe wycofywanie pieniędzy z banku to twoją robota?
- Nie. Gdybym na to wpadł, tobym cię załatwił dawno temu. Bardzo łebski pomysł. Aż dziw, żeś tak sobie dał założyć tę pętlę na jaja. - Jeżeli zrobiono to rozmyślnie, dowiem się. - Pewno, że rozmyślnie, brachu. - Kto to zrobił? - Morgan - odparł Brock. - Dorósł chłopaczyna, muszę mu to przyznać: Tak jest. To zrobił mój syn i strasznie żem z tego dumny. - Podrapał się z zadowoleniem, szukając wszy, co należało tu do codzienności. -Znakiem tego jesteś zrujnowany, Dirk. Po tylu latach! Skończony. - Wiele może się zdarzyć przez te trzydzieści dni. - A tak, może. Słyszałem, że twój syn poprowadzi sprzedaż ziemi. - Owszem. Ale uczciwie. Ziemię bierze ten, kto da więcej. My nie oszukujemy, Tyler. Inni tak. My nie musimy. - A bodajś. zgnił! - huknął Brock. - Twierdzisz, że ja oszukuję? - Oszukujesz bez przerwy - potwierdził z gniewem Struan. - Oszukujesz swoich marynarzy i statki, i to właśnie cię zniszczy. Nie można bez przerwy budować przy pomocy bata. - Dalibóg, nie używam go częściej niż inni! To, że ty masz mięczakowate, nowomodne poglądy, nie znaczy, że inni się mylą. Bat utrzymuje w ryzach szumowiny. Szumowiny! - Kto batem wojuje, od bata ginie. - Chcesz, żebyśmy od razu wyrównali rachunki?! Na baty? Na noże? W tej chwili, psiamać! A może dalej jesteś tchórzem? - Już ci to mówiłem i więcej nie powtórzę. Przyjdzie dzień, że dopadnę cię z batem - może dziś, może jutro, a może pojutrze. Ale jak mi Bóg miły, kiedyś to zrobię. I jeszcze jedno ci powiem. Gdybyś przypadkiem umarł, nim będę gotowy, to dopadnę Gortha i Morgana i zniszczę twoją firmę. Brock wyciągnął nóż. - A ja, bracie, być może już teraz poderżnę ci gardło. Struan dolał sobie szampana. Opróżnił butelkę. - Otwórz drugą - powiedział. - Mam go znacznie więcej. Brock zaśmiał się. - Wiesz co, Dirk, rzadki z ciebie gość. Zbankrutowałeś. Jesteś zrujnowany, a wciąż udajesz. Jesteś skończony, chłopie, słyszysz? Twój Noble House ledwo dyszy. A ty jesteś tchórz! - O nie, Tyler, nie jestem tchórzem. Wiesz o tym. - Znasz to wzgórze, na którym ma stanąć twój Wielki Dom? - spytał z błyszczącymi oczami Brock. - Tak. - Jest moje, bracie. Bo to ja je kupię. Ile byś za nie dał, ja dam więcej. Struan poczuł, jak krew uderza mu do głowy. Dobrze wiedział, że w tej chwili brak mu srebra, żeby
rywalizować z Brockiem. Chyba że zawarłby umowę z Ti-senem. Że zdradziłby Hongkong. - A bodajbyś się w piekle smażył! - zaklął. - Będzie moje, bratku. I cała ta zasrana skała. - Brock opróżnił kieliszek i znów mu się odbiło. - Jak tylko zbankrutuje twoja firma, przepędzę ciebie i twoich z tych mórz. - Wyjął sakiewkę i odliczył dwadzieścia złotych gwinei. A potem cisnął je na podłogę namiotu. - Kup se trumnę - powiedział i wyszedł dumnym krokiem. - Za przeproszeniem, panie Struan - odezwał się McKay. Struan otrząsnął się z zamyślenia. - Tak? - spytał . - Na brzegu jest pan Culum. Chce się z panem widzieć. Struana zaskoczył widok wyblakłego księżyca wysoko na niebie i to, że jest późna noc. - Zobaczę się z nim - odparł. - Przypłynęli też inni, panie Struan. Ten Chińczyk, Gordon Czen. Panna Sinclair. Jakieś małżeństwo, którego nie znam. Stary Quance. Powiedziałem, że przyjmie ich pan jutro. Chyba dobrze zrobiłem, że nie dałem panu Culumowi przyjść bez pytania? McKay zauważył złote gwinee leżące na ziemi, ale nic nie powiedział. - Jeśli tylko wypełniasz moje polecenia, to nic nie możesz zrobić źle, McKay. W wejściu do namiotu stanął Culum. - Nie przeszkadzam ojcze ? - Nie , synku, siadaj. Culum spostrzegł leżące na ziemi suwereny i zaczął je zbierać. - Zostaw je, gdzie są. - Dlaczego? - Bo chcę, żeby tam zostały. Culum usiadł. - Chcę z tobą porozmawiać - rzekł. - Nie jestem w nastroju do rozmowy, synu. - Czy na serio zrobiłeś mnie swoim wspólnikiem? - Tak. - Nie chcę być twoim wspólnikiem. Nie chcę zostać na Wschodzie. Chcę wrócić do kraju. - Mam w tych sprawach więcej doświadczenia, Culum. Zaczekaj z decyzjami. - Czekanie nic nie zmieni. - Jesteś młody, synku. Masz mnóstwo czasu. Okaż mi cierpliwość. I Chinom. Czy Robb wyjaśnił ci, jak zabrać się do sprzedaży ziemi? - Tak - odparł Culum i pomyślał: „Do diabła z wujem Robbem! Gdybyż tak nie wybuchnął przy ojcu i nie powiedział, że wyjeżdża. Psiakrew, psiakrew, psiakrew! Niech diabli wezmą ten przeklęty bank! Wszystko zniszczył. Biedny ojciec”. - Myślę, że sobie z tym poradzę. - Dopóki będziesz sprzedawał uczciwie, unikniesz wszelkich kłopotów. Ten, kto daje więcej, bierze
ziemię. - Tak, oczywiście - odparł Culum wpatrując się w gwinee .. - Dlaczego chcesz, żeby te monety tam zostały? - To są pieniądze na moją trumnę. - Nie rozumiem. Struan opowiedział mu o zajściu z Brockiem. - Lepiej żebyś o tym wiedział Culum . Strzeż się go , bo dopadnie cię, tak jak ja zamierzam dopaść Gortha. - Za grzechy ojca nie wolno winić syna. - Gorth to wierna kopia swojego taty. - Czyż Chrystus nie naucza, że należy przebaczać? - Owszem, synku. Ale im nie potrafię przebaczyć. Są wcieleniem wszystkiego, co najgorsze na tej ziemi. To tyrani, którzy wierzą, że bat jest dobry na wszystko. Na ziemi obowiązuje zasada, że pieniądze to potęga - bez względu na to, czy jesteś królem, panem, wodzem, kupcem czy dzierżawcą. Bez tej potęgi nie obronisz tego, co posiadasz, ani nie polepszysz życia innym. - Więc twierdzisz, że nauki Chrystusa są błędne? - Nie, synku. Twierdzę tylko, że niektórzy ludzie to święci. Niektórym dogadza potulność, pokora i brak ambicji. Niektórzy z natury godzą się na pośledniość - ja tego nie potrafię. Ani Brock. A ty? - Nie wiem. - Kiedyś zostaniesz wystawiony na próbę. Wtedy poznasz siebie. - Więc uważasz, że pieniądze to wszystko? - Twierdzę, że nie mając władzy, nie można być świętym w dzisiejszych czasach. Władza dla samej władzy to grzech. Pieniądze dla samych pieniędzy to grzech. - Czy to takie ważne mieć pieniądze i władzę? - Nie, synku - odparł Struan z ironicznym uśmiechem. - Ważny jest tylko ich brak . - A po co ci władza? - A tobie , Culumie? - Może ja jej nie pragnę. - Tak. Może. Napijesz się? - Odrobinę szampana. - Jadłeś coś? -Tak, dziękuję. Jeszcze nie za dobrze znam siebie -wyznał Culum. - Masz czas, chłopcze. Tak się cieszę, że tu jesteś. Bardzo się cieszę. Culum znów .spojrzał na monety. - Właściwie to wszystko jest nieważne, prawda? Należenie do spółki i reszta. Firma jest skończona. Co
masz zamiar zrobić? - Jeszcze nie koniec z nami - mamy dwadzieścia dziewięć dni. Jeżeli dżos będzie przeciwko nam, to Noble House w obecnej postaci zginie. A wówczas zaczniemy od nowa - odparł Struan. Nie oszukuj się, pomyślał, nigdy nie zaczniesz od nowa. - Taka nie kończąca się bitwa? - A czym według ciebie jest życie? - Czy mogę zrezygnować ze wspólnictwa w firmie, jeżeli mnie ono nie zadowoli albo jeśli uznam, że się nie nadaję i nie jestem go wart? W każdej chwili? - Owszem. Ale nie wtedy, kiedy zostaniesz Tai-Panem. Tai-Pan nie może odejść, dopóki się nie upewni, że firma jest w dobrych rękach. On musi być tego pewien! To jego ostatni obowiązek. - Jeżeli chińscy kupcy są nam tyle winni, to czy nie możemy odebrać tych pieniędzy? Mielibyśmy wtedy czym zapłacić Brockowi. - Oni nie mają tych pieniędzy. Bodaj to diabli, jesteś w pułapce, pomyślał Struan. Zdecyduj się. Albo Ti-sen, albo nic. - A jego ekscelencja? Nie może nam wypłacić zaliczki? Z pieniędzy za okup? -Te pieniądze należą do Korony. Parlament albo uzna jego poręczenie, albo nie. W każdym razie to srebro jeszcze przez prawie rok nie zmieni właściciela. - Ale dostaniemy je. Brock na pewno przyjmie od ciebie zobowiązanie na piśmie. - Przecież już przedstawiłem ci rozmiar jego miłosierdzia - odrzekł szorstko Struan. - Gdybym to ja schwytał go w taką pułapkę, nie podarowałbym mu dwudziestu gwinei. Niech diabli wezmą jego wraz z jego przeklętym potomstwem! Culum poruszył się niespokojnie na krześle, a potem przesunął butem jedną z leżących na ziemi gwinei, która nagle zalśniła. - Jego ekscelencja nie zalicza się do zbyt…. hmm, czy nie jest naiwny? - spytał. Azja go po prostu przerasta, i to wszystko. Niewłaściwy człowiek na tym stanowisku. Ja byłbym zagubiony na dworach europejskich. Niemniej jest pełnomocnikiem królowej. I tylko to się liczy. Owszem, jest naiwny, ale i jego się strzeż. Strzeż się wszystkich. - Czy zawsze robi to, co mu powiesz? Struan spojrzał w noc za wejściem do namiotu. - Przeważnie stosuje się do moich rad - odparł. - Pod warunkiem, że udzielam mu ich jako ostatni. Culum przesunął nogą jeszcze jedną gwineę. - Na pewno jest coś... ktoś, do kogo możesz się zwrócić. Z pewnością masz przyjaciół - powiedział. Myśli Struana wypełniało uporczywie nazwisko jedynej osoby, która mogła go uwolnić z pułapki: Ti-sen! Brock natychmiast zajmie moje statki, pomyślał, kipiąc z bezsilnej złości. A bez statków koniec z tobą, bracie.
Tak samo z firmą., Hongkongiem i twoim planem. Owszem, możesz zacząć od nowa, ale nie oszukuj się. Nie zdołasz zbudować i obsadzić drugiej takiej floty. Już nigdy nie dogonisz Brocka. Na zawsze pozostaniesz gorszy. Czuł jak nabrzmiewają mu żyły na szyi. Zaschło mu w gardle. Nie będę gorszy! - zawołał w duchu. Na Boga Wszechmogącego, nie potrafię! Nie umiem! Nie potrafię być gorszy! Od Brocka ani od nikogo! - Jutro, po powrocie „Chińskiej Chmury” wyjadę do Kantonu. Pojedziesz ze mną - powiedział do syna. - A co ze sprzedażą ziemi ?Mam ją zacząć? - Pal sześć sprzedaż ziemi! Najpierw musimy uratować firmę. Wracaj na „Spokojną Chmurę”. Wypłyniemy najszybciej jak się da. - Dobrze - odparł Culum wstając. - Dobranoc, synku. Monety przyciągały wzrok Culuma, hipnotyzując go. Zaczął je zbierać. - Powiedziałem, żebyś je zostawił! - Nie mogę. - Culum miał spocone czoło. Monety zdawały się parzyć mu palce. - Ja... muszę je mieć. - Ale po co, na miłość boską? - Nie wiem. Po prostu... chcę je mieć - odparł Culum i schował pieniądze do kieszeni. - Od tej chwili należą do mnie. Dobranoc, ojcze.
ROZDZIAŁ CZWARTY W przestronnej jadalni wspaniałej faktorii Noble House w Kolonii Kantonskiej Struan jadł samotnie obiad. Tę ogromną dwupiętrową rezydencję wybudowała czterdzieści lat temu Spółka Wschodnioindyjska. Struan zawsze jej pożądał, widząc w niej idealną siedzibę dla swojej firmy. Nabył ją przed ośmiu laty. Jadalnia znajdowała się na pierwszym piętrze, a jej okna wychodziły na Rzekę Perłową. Na parterze mieścił się labirynt biur, składów i magazynów. Piętro wyżej były pomieszczenia mieszkalne i starannie oddzielone od reszty pokoje samego Tai-Pana. Podwórce, przejścia, apartamenty i sypialnie ciągnęły się wszerz i wzdłuż całego budynku. Mieszkało w nim od czterdziestu do pięćdziesięciu portugalskich urzędników, od dziesięciu do piętnastu Europejczyków innych nacji, a ponadto setka służących. Kobietom na mocy chińskiego prawa nie wolno było tu pracować. Struan odsunął rzeźbiony fotel od stołu i nerwowo zapalił cygaro. Marmury, którymi wyłożone były ściany i podłoga, ogrzewał wielki kominek. Stół był na czterdzieści osób, stołowe srebra z czasów króla Jerzego, a świecznik kryształowy, jasny od płonących świec. Struan podszedł do okna i spojrzał na kupców przechadzających się po ogrodzie w dole. Za ogrodem był płac który ciągnął się przez całą Kolonię i stykał z nabrzeżem rzeki. Jak zwykle roiło się na nim od chińskich sokolników, gapiów, sprzedających i kupujących, wróżbiarzy, pisarzy listów, żebraków i psów. Jedynym miejscem, gdzie europejscy kupcy mogli względnie swobodnie poruszać się po wyjściu ze swoich faktorii, był tak zwany Ogród Angielski. Chińczykom, z wyjątkiem służby, wstęp do niego i faktorii był wzbroniony. Przez Kolonię biegły tylko dwie strome wąskie uliczki - Świńska i Starochińska, przy których stało trzynaście budynków z kolumnadami. Oddzielne domy mieli tylko Brock i Struan. Reszta kupców korzystała z pozostałych, dzieląc się nimi według potrzeb, i płaciła czynsz Spółce Wschodnioindyjskiej, która przed stu laty wybudowała Kolonię w Kantonie. Na północy granicę Kolonii wytyczała ulica Trzynastej Faktorii. Mury Kantonu wznosiły się ćwierć mili dalej. Pomiędzy murami miasta a Kolonią piętrzyło się mrowie domów i ruder. Rzeka zatłoczona była jak zawsze pływającymi osadami mieszkańców barek i łodzi. A nad tym wszystkim unosił się nieustanny, pulsujący, śpiewny pomruk, przywodzący na myśl olbrzymi ul. Na jednym końcu ogrodu Struan spostrzegł Bracka który rozmawiał z Cooperem i Tillmanem. Ciekaw był, czy omawiają to, w jak zawiły sposób Brock nabył od Hiszpanów herbatę i opium. Szczęść Boże, pomyślał bez urazy. W miłości i handlu wszystko wolno. - Gdzie, do stu diabłów, jest Żin-kua? - powiedział na głos. Próbował się z nim spotkać od dwudziestu czterech dni, ale jego posłaniec codziennie powracał do Kolonii z tą samą odpowiedzią: „On nie wrócić tak samo. Ty czekać. Jutro on wrócić do Kanton na pewno”. Culum spędził w Kolonii Kantońskiej dziesięć dni. Jedenastego nadszedł pilny list od Longstaffa wzywający go do powrotu na Hongkong, bo wynikły problemy ze sprzedażą ziemi. Wraz z wezwaniem Longstaffa przyszedł list od Robba. Pisał, że artykuł Skinnera o bankructwie Struana
wywołał konsternację u wielu kupców i większość z nich natychmiast wysłała do kraju depesze, żeby rozlokować swoje pieniądze po różnych bankach. Większość czeka na trzydziesty dzień, tak więc nikt nie chce udzielić kredytu i wszelkie propozycje, jakie robił wrogom Brocka, spełzły na niczym. Marynarka wojenna wściekła się, kiedy Longstaff ogłosił publicznie cofnięcie rozkazu w sprawie przemytu opium, a admirał wysłał do kraju fregatę z żądaniem, by parlament zezwolił mu działać samodzielnie. I na koniec: ich faktor Czen Szeng został zasypany żądaniami wierzycieli domagających się spłaty wszystkich drobnych długów, które normalnie czekałyby swojego terminu. Struan był w pełni świadom, że jeżeli w ciągu następnych sześciu dni nie dotrze do Żin-kua, to przegra z kretesem, i zadawał sobie pytanie, czy Chińczyk go unika, czy też faktycznie nie ma go w Kantonie. To wprawdzie stary złodziej, ale nigdy mnie nie unikał, pomyślał. Jeżeli się z nim spotkasz, chłopie, to czy naprawdę chcesz mu złożyć propozycję dla tego czorta Ti-sena? Dobiegły go śpiewne, zagniewane głosy, a potem drzwi jadalni otwarły się gwałtownie i do środka wtargnęła zabrudzona młoda ho-klo, mieszkanka łodzi, powstrzymywana przez chińskiego sługę. Na głowie miała zwykły duży stożkowaty kapelusz rybacki, a na sobie usmolone czarne spodnie, bluzkę i brudny pikowany kaftan. - Nie móc zatrzymać krowa dziko partie - powiedział łamaną angielszczyzną chiński służący, przytrzymując wyrywającą się dziewczynę. Kupcy porozumiewali się ze swoją służbą, a ona z nimi, tylko w tym żargonie. Słowo „krowa” oznaczało kobietę, „dziko” było zniekształconym wyrazem „dziecko”, a wyrażenie „krowa dziko” znaczyło „młoda kobieta”. - Krowa dziko wyjść! Bardzo mig-mig, rozumi? -spytał Struan. - Ty chcieć krowa dziko , heja? Krowa dziko w łóżko baldzo dobry fik-fik. Dwa dolar, na pewno! zawołała dziewczyna. Służący chwycił ją tak mocno, że kapelusz spadł jej z głowy i dopiero teraz Struan dokładnie zobaczył jej twarz. Była tak zabrudzona, że ledwo mógł ją rozpoznać. Wybuchnął śmiechem. Służący wytrzeszczył na niego oczy, patrząc jak na szaleńca, i puścił dziewczynę. - Ta krowa dziko może zostać; na pewno - rzekł ze śmiechem Struan. Dziewczyna gniewnie rozwiązała swoje rojące się od robactwa ubranie i posłała wychodzącemu słudze kolejną wiązankę obelg. - Krowa dziko miło bardzo widzieć cię, Tai-Panie - powiedziała. - Ciebie tez, Mei-mei!-*-. odparł Struan, spuszczając na nią wzrok. - Do licha, co tu robisz i po co te brudne szmaty? - Krowa dziko myśleć ty robić fik-fik z druga krowa dziko, heja? - Rany boskie, dziewczyno, przecież jesteśmy sami! Przestań mówić żargonem! Poświęciłem dość czasu i pieniędzy, żeby nauczyć cię poprawnej angielszczyzny! - Struan uniósł ją na wyciągniętych rękach. - Wielki Boże, Mei-mei, cuchniesz jak nieszczęście. - Ty też byś cuchł, gdybyś niósł zacuchłe ubiory.
- Nosił cuchnące ubranie - poprawił ją z przyzwyczajenia. - Co tu robisz i po co te zacuchłe ubiory? - Postaw mnie, Tai-Panie - powiedziała, a kiedy to zrobił, ukłoniła się mu ze smutkiem. - Przybyłam tu potajemnie wielce zasmucona tym, że straciłeś swoją Pierwszą Żonę i dzieci z niej, z wyjątkiem jednego syna. Po zabrudzonej twarzy pociekły jej strużki łez. - Tak mi przykro, tak przykro. - Dziękuję ci, dziewczyno. Tak. Ale już się stało i żaden żal ich nie przywróci. Wzruszony jej współczuciem pogłaskał ją po głowie i pieszczotliwie pogładził po plecach. - Nie znam waszego zwyczaju. Jak długo mam nosić żałobę? - Nie będzie żałoby, Mei-mei. Oni umarli. Nie będzie płaczu ani żałoby. - Wypaliłam kadzidło za ich ponowne szczęśliwe narodziny. - Dziękuję. Dobrze, a więc co tu robisz i dlaczego wyjechałaś z Makau? Kazałem ci tam zostać. - Najpierw się wykąpię, potem przebiorę, a później .porozmawiamy. - Nie mamy tu ubrań, Mei-mei. - Moja nic niewarta ama, A Gip, jest na dole. Ma moje ubrania i rzeczy, nie bój. Gdzie jest łazienka? Struan pociągnął za sznurek dzwonka i natychmiast pojawił się służący z oczami okrągłymi ze zdumienia. - Krowa dziko mój łazienka, rozumi? Ama zrobić. Da jeść! - polecił mu i zwrócił się do Mei-mei. - Powie, co chce jeść. Mei-mei zaćwierkała władczo do zagapionego sługi i wyszła. Nieodmiennie wzruszał go jej osobliwy, kołyszący chód. Jej stopy miały tylko trzy cale długości i były skrępowane. Kiedy kupił ją przed pięciu laty i przeciął bandaże, przestraszył się widokiem jej zdeformowanych małych stopek, które starożytnym zwyczajem Chińczyków uznawane były za nieodzowny atrybut dziewczęcej urody. Tylko dziewczyna ze skrępowanymi stopami - stopami lotosowymi - mogła być żoną albo konkubiną. Tymi z normalnymi stopami: wieśniaczkami, służącymi, prostytutkami z gminu, amami i robotnicami pogardzano. Stopy Mei-mei były kalekie. Bez ściśle zawiązanych bandaży cierpiała przeraźliwe katusze. Dlatego też Struan pozwolił jej z powrotem owinąć stopy, a po miesiącu ból zelżał i Mei-mei znowu mogła chodzić. Dopiero na starość skrępowane stopy przestawały boleć. Z pomocą Gordona Czena, który tłumaczył, Struan spytał ją, jak do tego doszło. Odpowiedziała mu z dumą, że kiedy skończyła sześć lat, matka zaczęła jej krępować stopy. - Okręcało się je czterojardowymi bandażami dwucalowej szerokości - wyjaśniła. - Matka owijała mi nimi ciasno stopy - na pięcie, podbiciu i spodzie - zaginała do środka cztery małe palce, a duży zostawiała wolny. Kiedy bandaże wysychały, zaciskały się i strasznie mnie wtedy bolało. Po miesiącach i latach pięta zbliża się do dużego palca, a podbicie wygina. Raz w tygodniu bandaż jest zdejmowany i czyści się stopy. Po kilku latach małe palce martwieją i się je usuwa. Gdy miałam dwanaście lat, chodziłam całkiem nieźle, ale moje stopy nadal były nie dość małe. Wówczas matka poradziła się kobiety biegłej w sztuce krępowania stóp. W dniu moich dwunastych urodzin kobieta ta przyszła do naszego domu z ostrym nożem i maściami. Nacięła mi głęboko spody
stóp pośrodku. To głębokie rozcięcie pozwoliło po założeniu bandaży zbliżyć palce do pięty. - Co za okrucieństwo! Spytaj jej, jak zniosła ból - polecił Gordonowi Struan. Przypomniał sobie niepewne spojrzenie Mei-mei, kiedy Czen przetłumaczył jego pytanie, i odpowiedź udzieloną wdzięcznym śpiewnym głosem. - Mówi, że za każdą parą skrępowanych stóp kryje się jezioro wylanych łez - przetłumaczył Gordon. - Ale cóż znaczą łzy i ból? Teraz bez wstydu mogę je dać do zmierzenia każdemu. Chce, żeby je pan zmierzył. - Ani mi się śni! - Ja pana proszę. Będzie z tego bardzo dumna. Podług chińskiej mody to są idealne stopy. Jeżeli pan ich nie zmierzy, ona pomyśli, że pan jej się wstydzi. Strasznie ją to przed panem poniży. - Dlaczego? - Sądzi, że zdjął pan bandaże, bo pomyślał pan, że ona oszukuje. - A niby dlaczego mam tak myśleć? - Bo jest pan... ona nie zna żadnego Europejczyka. Ja pana proszę. Tylko pańska duma z niej wynagrodzi jej wszystkie wylane łzy. Tak więc zmierzył jej stopy, wyraził radość, której nie czuł, a ona trzykrotnie nisko mu się pokłoniła. Nie znosił widoku ludzi kłaniających się w pas, klękających i głowami dotykających podłogi. Ale starożytny chiński zwyczaj wymagał od podwładnych składania takich hołdów zwierzchnikom, więc nie mógł tego zakazać. Gdyby się sprzeciwił, Mei-mei znów by się przelękła i straciła twarz w obecności Gordona Czena. - Spytaj, czy teraz bolą ją stopy. - Zawsze będą ją bolały, panie Struan, ale zapewniam pana, że cierpiałaby jeszcze bardziej, gdyby miała je duże i wstrętne. Mei-mei powiedziała wtedy coś do Gordona, a Struan rozpoznał słowa „fan-kuai”, które znaczyły „piekielny barbarzyńca”. - Chce wiedzieć, jak zadowolić nie-Chińczyka - przetłumaczył Gordon. - Powiedz jej, że fan-kuai niczym się nie różni od Chińczyków. - Tak, panie Struan . - I powiedz jej, że będziesz ją uczył angielskiego. Od zaraz. Powiedz, że nikt nie będzie wiedział o tym, że ją uczysz. Nikt nie będzie wiedział, że ona mówi po angielsku. Przy innych będzie się posługiwała wyłącznie chińskim albo łamaną angielszczyzną, której też jej nauczysz. I wreszcie: w razie potrzeby oddasz życie w jej obronie. - Mogę wejść? - spytała Mei-mei stojąc w progu i lekko się kłaniając. - Proszę. Miała owalną twarz, oczy kształtu migdałów, a brwi jak idealne półkola. Spowijał ją teraz zapach perfum, a długa, fałdzista szata była z najcieńszego, błękitnego jedwabnego brokatu. Włosy miała upięte na szczycie głowy w dwa półksiężyce i przystrojone nefrytowymi szpilkami. Jak na Chinkę, była wysoka, a skórę miała tak
białą, że wydawała się niemal przezroczysta. Pochodziła z prowincji Suczou. Chociaż Struan kupił ją od Żin-kua i przez wiele tygodni targował się z nim o cenę, wiedział, że w rzeczywistości Czung Mei-mei to podarunek Żin-kua dla niego w rewanżu za wiele przysług, które świadczył mu w minionych latach, i że stary Chińczyk z łatwością mógł ją sprzedać najbogatszemu człowiekowi w Chinach, mandżurskiemu księciu, a nawet cesarzowi za tyle nefrytu, ile ważyła, nie wspominając o piętnastu tysiącach liangów srebra, na które się w końcu zgodzili. Była niezwykła, bezcenna. Podniósł ją delikatnie i pocałował. - A teraz powiedz mi, co się dzieje - rzekł i trzymając ją w ramionach usiadł w głębokim fotelu. - Po pierwsze, przyjechałam w przebraniu ze względu na niebezpieczeństwo. Nagroda za twoją głowę wciąż obowiązuje. A porwania dla okupu to nasz odwieczny zwyczaj. - A gdzie zostawiłaś dzieci? - Ze Starszą Siostrą oczywiście - odparła. Starszą Siostrą nazywała Mei-mei jego byłą kochankę, Kai-sung, co było we zwyczaju, aczkolwiek nie łączyło ich pokrewieństwo. Obecnie Kai-sung była trzecią żoną jego chińskiego faktora. Jednakże Mei-mei i Kaisung ogromnie się lubiły, dlatego pewien był, że dzieci są u Kai-sung bezpieczne i doglądane jak własne. - Dobrze - powiedział. - Jak się mają? - Duncan podbił sobie oko. Przewrócił się, za co zbiłam jego żółwie łajno wartą amę tak, że o mało nie odpadła mi ręka. Z powodu swojej barbarzyńskiej krwi Duncan ma napady złości. - Ma to po tobie, a nie po mnie. A Kate? - Wyrżnął jej się drugi ząb. To wielkie szczęście. Przed drugimi urodzinami. - Wtuliła się na chwilę w jego ramiona. - A potem przeczytałam gazetę. Tego Skinnera. Więcej złego dżosu, heja? To psie ścierwo Brock rujnuje cię z pomocą grubych pieniędzy, które jesteś mu winien. Czy to prawda? - Częściowo. Owszem, jeżeli dżos się nie odmieni, jesteśmy zrujnowani. Koniec z jedwabiami, perfumami, nefrytami, domami - zadrwił. - Ajiii ja! - powiedziała, podrzucając głową. - Nie jesteś jedynym mężczyzną w Chinach. Klepnął ją po pośladkach, na co skoczyła mu do oczu z długimi paznokciami, ale chwycił ją zręcznie za przeguby rąk. - Nigdy więcej tego nie mów - powiedział, całując ją namiętnie. - Rany boskie! - zawołała, próbując złapać oddech. - Popatrz, co mi zrobiłeś z włosami. Ta leniwa dziwka A Gip czesała mnie przez godzinę. Wiedziała, że ogromnie mu się podoba, i była dumna, że mając dwadzieścia lat umie czytać i pisać po angielsku i chińsku, a mówić po angielsku i kantońsku równie dobrze, jak w rodzinnym dialekcie z Suczou, a także w dialekcie mandaryńskim - języku Pekinu i dworu cesarskiego. Szczyciła się również tym, że tak dużo wie z tego, co Gordon Czen poznał w szkole, uczył ją bowiem dobrze i bardzo się lubili. Zdawała sobie sprawę, że drugiej takiej jak ona nie ma w całych Chinach.
Ktoś dyskretnie zapukał do drzwi. - Europejczyk? - szepnęła. - Nie, to tylko służący. Poleciłem mu wszystkich anonsować. Tak?! - zawołał. Za służącym weszło dwóch innych i wszyscy przenieśli wzrok ze Struana na dziewczynę. Ich ciekawość rzucała się w oczy i guzdrali się rozstawiając naczynia z chińskimi potrawami i układając pałeczki. Mei-mei obrzuciła ich stekiem kantońskich przekleństw, więc nerwowo ukłonili się i wynieśli. - Co im powiedziałaś? - spytał Struan. - Ostrzegłam ich tylko że jeżeli pisną komukolwiek że tu byłam, własnoręcznie obetnę im języki i uszy, a potem namówię ciebie, żebyś przykuł ich łańcuchami na którymś ze swoich statków i utopił ich w oceanie razem z ich przebrzydłymi żonami, dziećmi i rodzicami, a później swoim Złym Okiem rzucił po wsze czasy urok na tych parszywych wyrodków i ich parszywe potomstwo. - Przestań kląć, ty krwiożercza mała diablico! I przestań stroić żarty ze Złego Oka. -. Ja wcale nie żartuję. Tyje naprawdę masz, piekielny barbarzyńco. Dla wszystkich, z wyjątkiem mnie. Ja wiem, jak z tobą postępować. - A niech cię diabli, Mei-mei. - Chwycił ją za ręce i przerwał jej zażyłe pieszczoty. - Jedz, póki gorące. Tobą zajmę się później. Podniósł ją i zaniósł do stołu. Nałożyła mu krewetki smażone we wrzącym tłuszczu, chudą wieprzowinę, grzyby duszone z soją, gałkę muszkatołową, musztardę, miód, a następnie nałożyła sobie. - Do kata, alem głodna! - powiedziała. - Czy ty wreszcie przestaniesz przeklinać? - Zapomniałeś dodać „dalibóg”, Tai-Panie - odparła rozpromieniona i zaczęła jeść z wielkim apetytem. Ujął pałeczki i zaczął nimi jeść z wprawą. Jedzenie było wyśmienite. Na zasmakowanie w nim potrzebował wielu miesięcy. Nikt z Europejczyków nie jadł chińskich potraw. Kiedyś on także przedkładał solidne jadło angielskie, ale Mei-mei przekonała go, że Chińczycy odżywiają się zdrowiej. - Jak się tu dostałaś? - spytał. Mei-mei wybrała jedną z dużych krewetek, najpierw smażonych, a potem duszonych w syropie doprawionym soją i ziołami, wykwintnie odcięła jej głowę i zaczęła obierać ze skóry. - Opłaciłam przejazd lorszą. Kupiłam niesamowicie tani bilet najgorszej klasy i dla bezpieczeństwa pobrudziłam się. Jesteś mi winien pięćdziesiąt gotówką - oświadczyła. - Pokryj to z własnej pensji. Ja cię tu nie zapraszałem. - Ta krowa dziko łatwo móc zarobić pieniądz, na pewno. - Przestań i zachowuj się jak należy. Roześmiała się, podała mu krewetkę i zaczęła obierać następną. - Dziękuję, mnie wystarczy.
- Zjedz je. Bardzo dobrze ci robią. Powtarzam ci wiele razy, że dają ci dużo zdrowia i werwy. - Przestań, dziewczyno. - Naprawdę - ciągnęła z wielką powagą. - Krewetki bardzo wzmagają twój wigor. To bardzo ważne mieć dużo wigoru! Żona musi dbać o męża. Wytarła palce w koronkową chusteczkę, a potem chwyciła pałeczkami głowę krewetki. - Do diabła, Mei-mei, czy musisz jeść te głowy?! - Dalibóg, tak, nie wiesz, że to najlepsza część? - spytała małpując go i zaniosła się takim śmiechem, że aż się zakrztusiła. Klepnął ją w plecy, ale delikatnie. Napiła się herbaty. - Masz nauczkę - powiedział. - Głowy- to najlepsza część krewetek; na pewno . - Mimo to wyglądają ohydnie, na pewno. Przez chwilę jedli w milczeniu. - Sprawa z Brockiem wygląda źle? - spytała. - Źle. - Tego zła można się pozbyć okrutnie prosto. Zabij Brocka. Już czas. - To jeden sposób . - Jeden sposób, drugi, znajdziesz jakiś. - Skąd jesteś taka pewna? - Bo na pewno nie chcesz mnie utracić. - Czemu miałbym cię utracić? - Mnie też nie uśmiecha się być gorszą. Należę do prawdziwego Tai-Pana. Nie jestem byle jaką hakka, łodziarką czy kantońską dziwką. Herbaty? - Owszem. - Popijanie herbaty przy jedzeniu bardzo ci służy. Bo w ten sposób nigdy nie utyjesz. - Nalała herbaty i z gracją podała mu filiżankę. - Lubię cię, gdy się gniewasz, Tai-Panie. Ale się ciebie nie boję. Wiem, że za bardzo ci się podobam, tak jak ty mnie. Kiedy stanę się gorsza, inna zajmie moje miejsce, na pewno. Taki dżos. Mój. A także twój. - A może już teraz jesteś gorsza, Mei-mei? -. Nie, Tai-Panie, jeszcze nie. Później, tak, ale jeszcze nie teraz. - Pochyliła się nad nim, pocałowała, a kiedy próbował ją objąć, wyślizgnęła mu się. - Ajiii ja, nie mogę cię karmić tyloma krewetkami! - Umknęła mu ze śmiechem, ale ją pochwycił, więc zarzuciła mu ręce na szyję i pocałowała. - Jesteś mi winien pięćdziesiąt gotówką! - powtórzyła. - A niech cię diabli! Pocałował ją, pożądając tak mocno, jak ona jego. - Jesteś taki pyszny. Ale najpierw zagrajmy w trik-traka - powiedziała.
- Nie. - Najpierw gramy w trik-traka, a potem kochamy. Jest mnóstwo czasu. Zostaję z tobą. Gramy dola za punkt. - Nie. - Dola za punkt. Może łapie mnie ból głowy, przemęczenie. - Może nie dam ci noworocznego prezentu, o którym myślałem. - Jakiego prezentu? - Nieważne. - Proszę, Tai-Panie, nie będę się już z tobą droczyć. Jakiego prezentu. - Nieważne. - Proszę, powiedz mi. Proszę cię. Nefrytową szpilkę? Może złotą bransoletkę? A może jedwabie? - Co z twoim bólem głowy? Klepnęła go ze złością, a potem mocniej objęła za szyję. - Jesteś dla mnie taki zły, a ja dla ciebie taka dobra. Wobec tego kochajmy się. - Zagramy cztery partie. Po tysiąc dola za punkt. - Ależ to za duży hazard! - Dostrzegła w jego twarzy kpiarskie wyzwanie i oczy jej rozbłysły. - Cztery partie. Dalibóg, pokonam cię! - Dalibóg, nie! Tak więc rozegrali cztery partie, podczas których klęła, radowała się, płakała, śmiała i dyszała, trawiona podnieceniem - w miarę zmiennych losów. Przegrała osiemnaście tysięcy dolarów. - Do kata, jestem zrujnowana, Tai-Panie! Zrujnowana! Biada mi, biada, biada! To wszystkie moje oszczędności i jeszcze więcej. Mój dom... Zagrajmy jeszcze jedną partię - błagała. - Musisz dać mi się odegrać. - Jutro. Stawka ta sama. - Nigdy więcej nie zagram o takie stawki. Nigdy, nigdy, nigdy. Jeszcze tylko ten jeden jedyny raz jutro. A potem kochali się. Mei-mei wyszła z łóżka z baldachimem i podeszła do kominka. Na żelaznej półeczce przy ogniu posykiwał metalowy kociołek. Uklękła i polała gorącą wodą z garnka czyste białe ręczniki. Blaski płomieni tańczyły po jej nieskazitelnym ciele. Na stopach miała malutkie buciki do spania, a kostki długich pięknych nóg spowijał jej czysty bandaż. Sczesała lśniące granatowoczarne włosy na plecy i wróciła do łóżka. Struan wyciągnął rękę po ręcznik. - Nie - powiedziała Mei-mei. - Pozwól, że ja to zrobię. To zarówno przyjemność, jak i obowiązek. Kiedy go osuszyła, umyła się, a potem ułożyła przy nim spokojnie pod kołdrą. Rześki wiatr poruszał adamaszkowymi zasłonami, a płomienie na palenisku syczały. Po ścianach i wysoko na suficie tańczyły cienie. - 'Patrz, tam jest smok - powiedziała Mei-mei. - Nie. To statek. Ciepło ci?
- Przy tobie, zawsze. A tam jest pagoda. - Owszem. Otoczył ją ramieniem, rozkoszując się chłodną gładkością jej skóry. - A Gip parzy herbatę - powiedziała. - To dobrze. Herbata dobrze nam zrobi. Wypita herbata odświeżyła ich, wrócili do łóżka i Struan zdmuchnął lampę. Znów obserwowali cienie. - U was we zwyczaju jest mieć tylko jedną żonę, heja? - zagadnęła Mei-mei. - Tak. - Chiński zwyczaj jest lepszy. Tai-tai to znacznie mądrzejszy pomysł. - A co to takiego, dziewczyno? - „Głowa głowy”. Mąż jest naturalnie głową rodziny, ale w domu pierwsza żona jest głową głowy. Takie jest chińskie prawo. Wolno mieć wiele żon, ale tylko jedną Tai-tai. - Ułożyła wygodniej włosy. - Za ile się ożenisz? Jaki macie zwyczaj? - Wątpię, żebym ożenił się jeszcze raz. - Powinieneś. Ze Szkotką albo Angielką. Ale najpierw powinieneś ożenić się ze mną. - Tak - zgodził się Struan. - Może powinienem. - Tak, może powinieneś. Ja jestem twoją Tai-tai - powiedziała, przytuliła się do niego mocniej i spokojnie zasnęła. Struan jeszcze długo przyglądał się cieniom. Aż wreszcie usnął. Obudził się o świcie, węsząc niebezpieczeństwo. Z wyjętym spod poduszki nożem podszedł cicho do okna i odciągnął zasłony. Ku swojemu zdumieniu zobaczył, że plac jest wyludniony. Za placem, na rzece, ponad dryfującymi wioskami złożonymi z łodzi, wisiała niespokojna cisza. Wtem usłyszał stłumione kroki zbliżające się do jego sypialni. Zerknął na Mei-mei. Spała spokojnie. Z nożem w pogotowiu oparł się o ścianę za drzwiami i czekał. Kroki zamilkły. Delikatnie zapukano do drzwi. - Tak? Do pokoju cicho wszedł służący. Był wystraszony, a zobaczywszy nagiego Struana z nożem w ręku, wysapał: - Panie! Pan Krzywy Nos i Pan Czarne Włosy być tu. Mówić: prosić mig-mig. - Powie, że ja mig-mig. Struan szybko się ubrał. Upuścił szczoteczkę do włosów i Mei-mei obudziła się. - Za wcześnie na wstawanie. Wracaj do łóżka - powiedziała sennie, zawinęła się szczelniej w pościel i natychmiast ponownie zasnęła. Struan otworzył drzwi. A Gip siedziała wytrwale w korytarzu, gdzie nocowała. Zrezygnował z namawiania jej, żeby spała gdzie indziej, bo kiwała mu tylko na to głową, uśmiechała się, mówiła: „Tak, panie”, i
dalej spała pod drzwiami. Była niska, niezgrabna, a z jej okrągłej, dziobatej twarzy nie schodził uśmiech. Od trzech lat była osobistą niewolnicą Mei-mei. Struan zapłacił za nią trzy liangi srebra. Dał jej głową znak, żeby weszła do sypialni. - Pani spać. Czekać ten pokój, rozumi? - spytał. - Rozumi, panie. Zbiegł po schodach. W jadalni czekali na niego Cooper i Wolfgang Mauss. Zachmurzony Mauss sprawdzał swoje pistolety. - Przepraszam, że przeszkadzam, Tai-Panie. Mamy kłopot - powiedział Cooper. - Jaki? - Szerzy się plotka, że wczoraj wieczorem przybyło do Kantonu dwa tysiące mandżurskich żołnierzy chorągwianych. - Jest pan pewien? - Nie - odparł Cooper. - Ale jeżeli to prawda, będą kłopoty. - Hau-kua posłał po mnie dziś rano - rzekł ponuro Mauss. - Wspomniał, czy Żin-kua już wrócił? - Nie, Tai-Panie. Nadal twierdzi, że ojca nie ma w domu. Co do mnie, wątpię w to. Hau-kua był bardzo wystraszony. Powiedział, że dziś wcześnie rano obudzono go i wręczono cesarski edykt, podpisany przez samego cesarza, w którym stoi, że natychmiast zawiesza się wszelki handel z nami. Przeczytałem go. Pieczęcie były autentyczne. Cały Ko-hong podniósł krzyk. Z placu dobiegł ich stukot. Prędko podeszli do okna. W dole oddział mandżurskich kawalerzystów przejechał przez plac na jego wschodni skraj i zsiadł z koni. Byli to wysocy żołnierze, uzbrojeni po zęby - w muszkiety, długie łuki, miecze i lance z proporcami. Niektórzy nosili brody. Zwano ich chorągwianymi, bo byli wojskiem cesarskim i nosili cesarskie chorągwie. Stanowili doborowe formacje armii cesarza Chin, a Chińczykom nie wolno było służyć w ich pułkach. - No, w Kantonie jest ich na pewno ze czterdziestu albo pięćdziesięciu - rzekł Struan. - A jeżeli jest ich dwa tysiące? - spytał Cooper. - To musimy być przygotowani na opuszczenie Kolonii. - Chorągwiani to zły znak - powiedział Mauss. Nie chciał wyjeżdżać z Kolonii; pragnął zostać tu ze swoimi nawróconymi Chińczykami i nadal wygłaszać poganom kazania, co pochłaniało mu cały czas, kiedy nie tłumaczył dla Struana. - Schrechlich zły! Struan rozważył możliwości, a potem zadzwonił na służącego. - Dużo jeść, mig-mig - polecił. - Kawa, herbata, jajka, mięso - mig-mig! - Chorągwiani na placu, a pan myśli wyłącznie o jedzeniu? - rzekł Cooper. - Co za sens martwić się o pustym żołądku? Jestem głodny - odparł Struan. Mauss zaśmiał się. Dotarła już do niego przekazywana szeptem wśród służących plotka, że do Tai-Pana
przybyła potajemnie jego legendarna kochanka. Dwa lata temu na propozycję Struana w tajemnicy nauczył Meimei zasad chrześcijaństwa i nawrócił ją. Tak, pomyślał z dumą, Tai-Pan mi ufa Dzięki niemu, o, Panie Boże przynajmniej jedna dusza została zbawiona. Dzięki niemu inni są zbawiani przez Twoje boskie miłosierdzie. - Śniadanie to przednia myśl - powiedział . Stojący przy oknie Cooper patrzył na kupców pędzących do swoich faktorii. Zbici w luźną gromadę chorągwiani siedzieli i paplali. - Może będzie tak jak za poprzednim razem. Mandaryni zatrzymają nas dla okupu - rzekł. - Nie tym razem, chłopie. Jeżeli od czegoś zaczną, to od wyrżnięcia nas. - Dlaczego? - A po co przysyłaliby chorągwianych do Kantonu? To są wojownicy - nie tak jak chińskie miejscowe wojsko. Weszli służący i zaczęli nakrywać do dużego stołu. Potem wnieśli jedzenie. Były tam kury na zimno, gotowane jaja, bochenki chleba, gorący gulasz, kluski, gorące placki z mięsem, masło, marmolada, dżem. Struan jadł z apetytem, podobnie jak Mauss. Ale Cooper nie miał ochoty na jedzenie. - Panie - powiedział służący. - Słucham? - Być tu pan Jedno Oko. Może? - Może . Do pokoju wkroczył Brock. Towarzyszył mu jego syn Gorth. -Dzień dobry, panowie. Dzień dobry, Dirk. - Zjecie śniadanie? - Uprzejmie dziękuję. Rejs się udał, Gorth? - Tak, dziękuję, panie Struan - odparł Gorth, bezwzględny, poznaczony bliznami osobnik wzrostu ojca , ze złamanym nosem, szarawą brodą i takimiż włosami. - Następną razą pokonam „Gromową Chmurę”. - Następną razą, synu, będziesz jej kapitanem - rzekł ze śmiechem Brock. Usiadł i zaczął się obżerać. Podasz mi pan z łaski swojej gulasz, panie Cooper? - Zakrzywionym kciukiem wskazał okno. - Te sukinsyny nie wróżą nic dobrego. - Owszem. Co o tym myślisz, Brock? - spytał Struan. - Kupcy z Ko-hongu wyrywają warkocze z głów. Wienc handel na jakiś czas ustanie. Pierwszy raz widzę te chorągwiane zarazę. - Opuszczamy Kolonię? - Nie dam się stąd wypędzić ani Kitajcom, ani chorągwianym - odparł Brock dokładając sobie gulaszu. Pewno, że mogę się cośkolwiek wycofać. Ale kiedy mnie się zechce. Większość z nas wróci jutro na aukcję ziemi. Ale nie zawadziłoby zwołać naradę, i to już. Masz tu broń?
- Za mało. - My mamy mnóstwo w razie oblężenia. Przywiózł ją Gorth. Z tego domu najłatwiej się bronić - rzekł Brock i dodał: - I tak jest już prawie nasz. - Ilu macie zabijaków? - Dwudziestu. Chłopaki Gortha. Każden jeden starczy na setkę żółtków. - Ja mam trzydziestu, licząc Portugalczyków. - Co tam Portugalczyki. Lepiej walczmy sami - powiedział Brock. Otarł usta, przełamał na pół mały bochenek i posmarował go masłem i marmoladą. - Kolonii nie da się obronić, panie Brock - rzekł Cooper. - Ale możem obronić tę faktorię, chłopie. Pan się o nas nie kłopocz. Z resztą Amerykańców martw się pan o siebie. Was oni nie tkną, to nas chcą dopaść. - Owszem - potwierdził Struan. - A poza tym, gdybyśmy musieli wyjechać, będziecie nam potrzebni do pilnowania naszych interesów. - Przyszłem z jeszcze jednego powodu, Dirk. Chciałem szczerze pogadać o handlu i spółce CooperTiMman - oznajmił Brock. - Złożyłem im propozycję, która została przyjęta. - Chodziło o uznanie faktu, że Struan i Spółka nie jest w stanie wywiązać się z wcześniejszych umów wyjaśnił Cooper. -Dajemy panu trzydzieści dni, Dirk; Dodatkowo, oprócz tamtych trzydziestu. - Dziękuję, Jeff .To bardzo wielkoduszny gest. - Bardzo głupi, chłopie. Ale co tam termin, też będę wielkoduszny względem twojego czasu. Dołożyć ci jeszcze pięć dni, co, Dirk? Struan obrócił się do Maussa. - Niech pan wróci do Ko-hongu i wybada, co można zrobić. Proszę zachować ostrożność i wziąć jednego z moich ludzi - powiedział. - Nie potrzebuję nikogo - odparł Mauss dźwigając swoje potężne ciało z fotela i wyszedł. - Naradę zrobimy na dole - rzekł Struan. - Dobra. Może wszyscy powinniśmy przenieść się tutaj. Miejsca wystarczy. - To mogłoby nas zdradzić. Lepiej przygotować się i czekać. Może to zwykły podstęp. - Masz rację, bracie. Dopóki nie znikną służący, niewiele nam grozi. Chodź, Gorth. Narada za godzinę? Na dole? -Tak. Brock i Gorth wyszli . - Co to Wszystko znaczy? - przerwał milczenie Cooper. - Myślę, że to fortel Ti-sena, który ma na celu zdenerwować nas. Przygotować do ustępstw, które chce uzyskać - odparł Struan, kładąc mu rękę na ramieniu. - Dziękuję za te trzydzieści dni. Nie zapomnę tego panu. - Mojżesz miał czterdzieści dni. Pomyślałem, że panu wystarczy trzydzieści.
Narada była hałaśliwa i gniewna, ale rej wodzili w niej Brock i Struan. W wielkim paradnym salonie, służącym Struanowi za gabinet, zgromadzili się wszyscy kupcy, z wyjątkiem Amerykanów. Przy jednej ze ścian stał długi szereg baryłek z koniakiem, whisky, rumem i piwem. Druga zastawiona była rzędami półek z książkami. Stały tu też oszklone szafy ze srebrnymi kuflami i cynowymi dzbankami. Na ścianach wisiały obrazy Quance'a - pejzaże Makau, portrety i wizerunki statków - oraz rzędy pałaszy i muszkietów. Nie brakło też prochu i kul. - Mówię wam, że to nic takiego - parsknął lekceważąco Masterson, rumiany trzydziestokilkulatek z obwisłym gardłem, szef spółki Masterson i Roachowie. Był ubrany tak jak inni kupcy, w ciemny wełniany surdut z najlepszego sukna, jasną kamizelkę i filcowy cylinder. - Dalibóg, nie było jeszcze wypadku, żeby Chińczyki naprzykrzały się Kolonii, jeżeli ktoś w niej mieszkał. - Owszem. Było tak, dopóki nie wydaliśmy im wojny i nie wygraliśmy jej - odparł Struan pragnąc, żeby wszyscy doszli do zgody i wynieśli się stąd. Przy nosie trzymał uperfumowaną chusteczkę, ponieważ ich ciała wydzielały zadawniony odór. - Jak będzie trza, to tak się zrobi - rzekł Brock spluwając do cynowej spluwaczki. - Mam dość tej gadaniny. Więc zgadzamy się na plan Dirka, czy nie? Rozejrzał się po pokoju. Większość kupców odpowiedziała mu spojrzeniami. Było ich czterdziestu - Anglików i Szkotów, z wyjątkiem Duńczyka Eliksena, który reprezentował londyńską firmę handlową, oraz zażywnego, odzianego w fałdziste szaty Parsa z Indii, Rumadżiego. Najważniejszymi z nich byli MacDonald, Kerney i Maltby z Glasgow oraz Messer, Vivien, Tobe i Smith z Londynu, wszyscy zahartowani, bezwzględni i po trzydziestce. - Wietrzę kłopoty, panie Struan - rzeki Rumadżi i skubnął swoje długachne wąsy. - Radzę natychmiast opuścić Kolonię. - Na miłość boską, Rumadżi, cały sens tego planu polega na tym, żeby stąd nie wyjeżdżać - zaprotestował zgryźliwie Roach. - żeby wyjechać tylko w razie konieczności. Jestem za tym planem. Zgadzam się też z panem Brockiem. Za dużo tej gadaniny, mam tego dość. Plan Struana był prosty. Kupcy mieli zaczekać w swoich faktoriach, a w razie kłopotów zebrać się na jego sygnał w faktorii Struanów, osłaniani w razie potrzeby przez jego ludzi ogniem. - Ustąpić przed poganami? Dalibóg, nigdy w życiu! - oburzył się Roach. - Czy mogę coś zaproponować, panie Struan? - spytał Eliksen. Struan skinął głową temu wysokiemu, jasnowłosemu mężczyźnie o ponurej aparycji. - Oczywiście - powiedział. - Może ktoś z nas zgłosi się, żeby zawieźć wiadomości na Whampoa. Stamtąd szybka lorsza może skoczyć prędko do Hongkongu, gdzie jest nasza flota. Na wypadek, gdyby otoczyli nas i odcięli, jak poprzednio. - Dobra myśl - zawołał wysoki, blady i mocno pijany Viven. - Zgłośmy się wszyscy. Można jeszcze tej whisky?
Dzięki, przyjacielu. I wtedy znów zaczęto mówić jeden przez drugiego i spierać się, kto powinien zgłosić się na ochotnika, aż wreszcie po jakimś czasie Struan uciszył ich. - Propozycja wyszła od pana Eliksena. Jeżeli ma na to ochotę, to czemu nie powierzyć mu tego zaszczytu? Wyszli gromadą do ogrodu przyjrzeć się, jak Struan z Brockiem odprowadzają Eliksena przez plac do lorszy, którą Struan oddał mu do dyspozycji. Chorągwiani nie zareagowali na ich obecność, z wyjątkiem drwin i pokazywania ich sobie palcami. Lorsza popłynęła w górę ujścia rzeki. - Możliwe, że więcej go nie zobaczymy - rzekł Brock. - Wątpię, czy go tkną, w przeciwnym razie bym go nie wysłał. - Nie najgorszy, jak na cudzoziemca - mruknął Brock i wrócił z Gorthem do swojej faktorii. Pozostali kupcy rozeszli się jeden po drugim do swoich. Sprawdziwszy ku swojemu zadowoleniu rozstawienie zbrojnych straży w ogrodzie i przy tylnych drzwiach rezydencji, które wychodziły na ulicę Świńską, Struan wrócił do swojego mieszkania. Mei-mei nie było. A Gip również. - Gdzie pani? - spytał służącego. - Nie wie. Nie widzieć krowa dziko. Struan przeszukał cały budynek, ale kobiety zniknęły. Można by pomyśleć, że ich tu w ogóle nie było.
ROZDZIAŁ PIĄTY Struan stał w ogrodzie. Było tuż przed północą. Panowała niespokojna cisza. Wiedział, że większość kupców śpi w ubraniach, z bronią u boku. Spojrzał przez bramę ogrodu na chorągwianych. Niektórzy spali, inni szwargotali przy ognisku rozpalonym na placu. Noc była chłodna. Po rzece przesuwały się nieliczne łodzie. Struan odszedł od bramy i niespiesznie okrążył ogród. Gdzie, u licha, podziała się Mei-mei? Wiedział, że nie mogła opuścić Kolonii bez powodu. Może ją gdzieś zwabiono? A może... Chryste Panie, nie wolno tak myśleć! Zdawał sobie jednak sprawę, że najbogatszy chiński dygnitarz wojskowy nie zawahałby się jej wziąć choćby siłą - gdyby ją tylko zobaczył. Przez boczną ścianę przeskoczył jakiś cień i Struan natychmiast chwycił za nóż. Był to Chińczyk, który w drżącej ręce trzymał .kartkę. Niski, gibki, z połamanymi zębami. Twarz miał napiętą i pożółkłą od opium. Na kartce odciśnięty był stempel Źin-kua - jego osobista pieczęć, której używał tylko do umów i specjalnych dokumentów. - Panie - przemówił cicho Chińczyk. - Iść za mój. Sam. Struan zawahał się. Opuszczać gwarantującą ochronę Kolonię było niebezpiecznie. Graniczyło z szaleństwem. - Nie może - odparł. - Żin-kua może tu. - Nie może. Iść za mój - powtórzył Chińczyk i wskazał na pieczęć. - Żin-kua chcieć ty, mig-mig. - Jutro - odparł Struan. Chińczyk potrząsnął głową. - Już. Mig-mig, rozumi? A jeżeli pieczęć Żin-kua wpadła w obce ręce i jeżeli to jest pułapka? - pomyślał Struan. Ale nie ośmielił się zabrać ze sobą Maussa ani nikogo ze swoich ludzi, bo spotkanie musiało się odbyć w całkowitej tajemnicy. A im prędzej, tym lepiej. Przyjrzał się kartce w świetle latarni i upewnił się, że pieczęć jest autentyczna. Skinął głową. - Może - powiedział. Chińczyk poprowadził go do bocznej ściany ogrodu i wspiął się na nią. Struan podążył za nim, przygotowany na zdradę. Chińczyk pośpieszył wzdłuż bocznej ściany faktorii i skręcił w ulicę Świńską. Nie do wiary, ale była pusta. Struan czuł jednak na sobie śledzące go oczy. Na końcu ulicy Świńskiej Chińczyk skręcił na wschód. Czekały tam dwie lektyki z zasłonami. Niosący je kulisi byli wystraszeni. Na jego widok ich lęk wzrósł. Struan wsiadł do jednej z lektyk, a Chińczyk do drugiej. Kulisi natychmiast podnieśli lektyki i pomknęli susami ulicą Trzynastu Faktorii. Skręcili na południe w wąskie wyludnione zaułki, których nie znał. Wkrótce kompletnie zatracił poczucie kierunku. Usiadł wygodniej, przeklinając własną głupotę, a jednocześnie rozkoszując się czyhającym niebezpieczeństwem. Po dłuższym czasie kulisi zatrzymali się na brudnej uliczce z wysokimi ścianami po obu stronach, usłanej gnijącymi odpadkami. Plądrował tu okryty ropiejącymi ranami pies.
Chińczyk wręczył kulisom pieniądze, a, kiedy rozpłynęli się w ciemnościach, zapukał do drzwi. Gdy je otworzono, ustąpił na bok, żeby przepuścić Struana. Struan dał mu ręką znak, żeby wszedł pierwszy, a potem ostrożnie wślizgnął się za nim do zatęchłej stajni, gdzie czekał inny Chińczyk z latarnią. Człowiek ten odwrócił się, przeszedł cicho przez stajnię i przez drugie drzwi, nie oglądając się za siebie. Dalej poszli przez wielki skład. Wspięli się po rozklekotanych schodach i zeszli po innych do jeszcze jednego składu. W ciemnościach smyrgały szczury. Struan był pewien, że znajdują się gdzieś blisko rzeki, bo słyszał pluskanie wody i skrzypienie okrętowych lin. Był gotów do natychmiastowej walki, ściskając w zaciśniętej dłoni rękojeść noża, którego ostrze ukrywał w rękawie. Chińczyk z latarnią zanurkował pod mostek utworzony z zapakowanych skrzyń i poprowadził go do następnych, na wpół zamaskowanych drzwi. Zapukał i otworzył je. - Cześ-ci Tai-Panie - powitał go Źin-kua. - Nie widzieci długi czas. Struan wszedł do środka. Był to jeszcze jeden zaśmiecony, słabo oświetlony świecami magazyn zarzucony skrzyniami i zapleśniałymi sieciami rybackimi. - Cześć-ci, Źin-kua - odparł z ulgą. - Nie widzieć długi czas. Żin-kua był wiekowym, wątłym, drobnym starcem o skórze jak pergamin . Cienkie kosmyki brody spadały mu na piersi. Szaty miał bogato przyozdobione brokatem , a czapkę klejnotami: Buty wyszywane, na grubej podeszwie, warkocz długi i lśniący . Paznokcie szczupłych palców osłaniały mu ochronne pochewki przybrane drogimi kamieniami. Skinął radośnie głową gościowi, poczłapał w kąt magazynu i usiadł przy stole z jedzeniem i herbatą. Struan usiadł naprzeciwko niego, plecami do ściany. Żin-kua uśmiechnął się do niego. Miał tylko trzy zęby. W złotych koronkach: Powiedział coś po chińsku do człowieka, który przyprowadził Struana, i ten wyszedł innymi drzwiami. - Helba-te? - spytał Żin-kua. - Może. Żin-kua skinął głową służącemu, który niósł latarnię, ten zaś nalał herbaty i nałożył obu jedzenie. A potem odszedł na bok i wpatrywał się w Źin-kua. Struan spostrzegł, że jest krzepki, a u pasa ma nóż . - Płosze - powiedział Żin-kua, gestem zapraszając Struana, żeby jadł. - Dziękuję. Struan skubnął jedzenia, napił się herbaty i czekał. Wiedział, że to Żin-kua musi pierwszy przystąpić do rzeczy. - Chcieć widzieć mój? - spytał Żin-kua po tym, jak się w milczeniu posilili . - Żin-kua zrobić dobry handel nie w Kanton? - Dobly inteles tak samo zły, na pewno. - Handel stać?
- Handel stać. Hoppo baldzo zły mandalyn. Dużo żołnierz, dużo. Ja płaci żołnierz dużo halacz. Ajiii ja! - Źle. Struan popił herbaty. Raz kozie śmierć, powiedział sobie. I właśnie teraz, kiedy przyszła odpowiednia chwila, pojął, że za nic nie zdradzi Hongkongu. Pal diabli mandaryna! Póki żyję, żaden parszywy mandaryn nie postawi nogi na Hongkongu, przyrzekł sobie w duchu. A więc pozostaje mi Brock. Ale morderstwo nie uratuje nas przed bankructwem. A zatem Brock jest bezpieczny, ponieważ wszyscy oczekują, że właśnie w ten sposób pozbędę się kłopotu. Ale czy na pewno jest bezpieczny? Gdzież, do diabła, jest Mei-mei? - Słyszeć diabeł Jedno Oko Błock chycić Tai-Pan za galło. - Słyszeć diabeł Hoppo chycić Ko-hong za galło - odparł Struan. Decyzja, że nie zawrze transakcji z mandarynem, znacznie poprawiła mu samopoczucie. - Ajiii ja! - Tak samo. Mandalyn Ti-sen być zły-zły. - Czemu? - Pan Wstlętny Inteles pisać baldzo zły-zły list. - Helbata baldzo dobly klasa - rzekł Struan. - Pan Wstlętny Inteles robić, co Tai-Pan mówić, hej a? - Czasem. - Ti-sen gniewać się - źle. - Pan Longstaff gniewać się - źle. - Ajiii ja. - Żin-kua kapryśnie wybrał jakiś kęs i zjadł go, a oczy zwęziły mu się jeszcze bardziej. - Lozumi Kung Hai Fat Czoi? - Chiński Nowy Rok? Rozumi. - Nowy Lok niedługo zacząć. Ko-hong ma dużo dług ze stale loki. Zacząć nowy lok nie ma dług - dobly dżos. Tai-Pan mieć dużo weksel Ko-hong. - Nie bój. Może czekać - odparł Struan, któremu Żin-kua i inni kupcy z Ko-hongu byli winni sześćset tysięcy. - Diabeł Jedno Oko może czekać? - Żin-kua weksel może czekać. Koniec. Jeść baldzo dobly klasa. - Baldzo zły - rzekł Źin-kua i łyknął herbaty. - Słyszy Tai-Pan Piełsza Żona i dziko umrzeć. Zły dżos, żal. - Zły dżos, dużo - odparł Struan. - Nie bój. Ty dużo młody, dużo nowy kłowa dziko. Ty mieć kłowa dziko Mei-mei. Czemu Tai-Pan mieć tylko jeden byk dziko? Tai-Pan chcieć lek może? Ma. - Jak chcieć, poprosić - odparł grzecznie Struan. - Słyszy Żin-kua mieć nowy byk dziko. Jaki numer syn? - Dziesięć i siedem - odparł Żin-kua, promieniejąc. Wielki Boże, pomyślał Struan. Siedemnastu synów, a prawdopodobnie tyleż córek, których on nie liczy. Skinął mu głową i gwizdnął z podziwem.
Żin-kua zaśmiał się. - Dużo helbata chcieć w ten lok? - spytał. - Handel stać. Jak może robić handel? Żin-kua mrugnął. - Może lobić. - Nie wie jak. Ty sprzedać Brock. Jak ja chcieć helbata, powie, heja? - Musi wiedzieć w dwa dni . - Nie może. Żin-kua przemówił ostrym, tonem do służącego, a ten podszedł do jednej z zapleśniałych skrzynek i podniósł wieko. Była pełna srebra. Żin-kua wskazał na inne skrzynki. - Czteldzieści lak dola tu - powiedział. Jeden lak równał się w przybliżeniu dwudziestu pięciu tysiącom funtów szterlingów. Czterdzieści laków oznaczało milion funtów. Oczy Żin-kua zwęziły się jeszcze bardziej. - Pożyczyć - wyjaśnił. - Baldzo ciężko. Koszt. Chce? Żin-kua może pożyczyć. Struan próbował ukryć zaskoczenie. Wiedział, że każdej pożyczce towarzyszy sroga umowa. Wiedział, że Żin-kua narażał swoje życie, dumę, dom, przyszłość, a także życie, dumę, domy i przyszłość swych przyjaciół, żeby potajemnie zgromadzić tyle srebra. Musiała je otaczać tajemnica, bo inaczej ukradłby je hoppo, a Żin-kua zwyczajnie przepadł bez wieści. Gdyby do pirackich lub zbójeckich siedzib, w które obfitował Kanton i okolice, przedostała się wieść, że w zasięgu ręki jest choćby setna część takiego skarbu, po Żin-kua nie pozostałby najmniejszy ślad. - Dużo lak dola - powiedział. - Ci robić przysługa, ty zwrócić przysługa. - Kupić w ten lok dwa laz tyle helbata tamten lok. Może? - Może. - Sprzeda w ten lok dwa laz tyle opium cena tamten lok. Może? - Może. Oznaczało to, że Struan przepłaci rynkową cenę herbaty i sprzeda opium poniżej jego obecnej ceny na rynku, ale i tak zarobi krocie. Jeżeli inne warunki będą do przyjęcia, ostrzegł się w duchu. Może jednak nie koniec ze mną. W przypadku, jeśli Żin-kua nie chce aby na Hongkongu był mandaryn. Zmówił w duchu modlitwę, żeby mandaryn nie należał do ich umowy. Dobrze wiedział, że bez mandaryna na Hongkongu nie będzie tam również miejsca dla Ko-hongu. A gdyby nie było tam Ko-hongu wraz z jego monopolem, to Żin-kua i reszta kupców chińskich musieliby zwinąć interes. Im także potrzebny był istniejący system handlu. - Kupować tylko u Żin-kua lub syn Żin-kua dziesięć lok. Może? Wielki Boże, pomyślał Struan, jeżeli oddam mu monopol na handel z moją firmą, będzie nas doił do woli. - Może... - odparł. - Jak cena helbata, jedwab taki sam co reszta Ko-hong.
- Dwadzieścia lok. Cena lynek, dodać dziesięć plocent. - Plus pięć plocent... dodać pięć plocent. Może. - Osiem. - Pięć. - Siedem. - Pięć. - Siedem. - Nie może. Nie ma zysk. Za baldzo wiele - odparł Struan. - Ajiii ja. Za baldzo wiele zysk. Siedem! - Dziesięć lok - sześć plocent, dziesięć lok - pięć plocent. - Ajiii ja - odparł gniewnie Żin-kua. - Źle, dużo źle. - Skinął kruchą ręką w stronę skrzynek. - Wiele koszt! Dużo plocent! Baldzo wiel-wiele. Dziesięć lok sześć, dziesięć lok pięć dodać nowy dziesięć lok pięć. Struan zastanawia! się, czy gniew Chińczyka jest udany, czy prawdziwy. - Weźmy - nie ma Żin-kua, nie ma syn Żin-kua?? -spytał. - Dużo syn - dużo syn syna. Może? - Nowy dziesięć lok - dodać cztely plocent. - Pięć. - Cztely. - Źle, źle. Baldzo dużo plocent. Baldzo. Pięć. Struan nie patrzył na srebro, ale czuł wokół jego obecność. Nie bądź głupi, pomyślał. Bierz je. Zgódź się na wszystko. Jesteś uratowany, chłopie. Zachowałeś wszystko. - Mandalyn Ti-sen mówi: jeden mandalyn Hongkong - rzekł nagle Żin-kua. - Czemu mówić nie? - Żin-kua nie lubić mandalyn, heja? Za co ja lubić mandalyn, heja? - odparł Struan ze ściśniętym żołądkiem. - Czterdzieści lak dola - jeden mandalyn. Może? - Nie może. - Dużo łatwo. Czemu mówić: nie może? Może. - Nie może - powtórzył Struan cały czas patrząc mu prosto w oczy. - Mandalyn - nie może. - Cteldzieści lak dola. Jeden mandalyn. Tanio. - Czterdzieści raz dziesięć lak dola - nie może. Prędzej umrze. - Struan postanowił zakończyć ten targ. Koniec - powiedział szorstko. - Na ojce moje, koniec! Wstał i ruszył do drzwi. - Czemu iść? - spytał Żin-kua. - Nie ma mandalyn - nie ma dola. Po co gadać, heja?
Ku jego zaskoczeniu Żin-kua zachichotał. - Ti-sen chce mandalyn - rzekł. - Żin-kua pożyczyć pieniądz nie Ti-sen. Żin-kua pożyczyć pieniądz Żinkua. Doda nowy dziesięć lok, pięć plocent. Może? - Może - odparł Struan i oszołomiony znowu usiadł. - Kupić Żin-kua ziemia na Hongkong za pięć lak dola. Może? Po co mu to? - zastanawiał się bezradnie Struan. Skoro pożycza mi pieniądze, to musi wiedzieć, że Kohong jest skończony. Czemu miałby rujnować siebie? Po co kupowałby ziemię na Hongkongu? - Może? - powtórzył Żin-kua. - Może. - Pięć lak dola przechować. - Żin-kua otworzył małe pudełko z tekowego drewna i wyjął z niego stemple. Były to małe, prostokątne, dwucalowe kawałeczki kości słoniowej. Trzymając je zgrabnie razem, starzec zanurzył ich zawile wyrzeźbione końce w tuszu i odcisnął znak na kartce papieru. Wręczył jedną z połówek stempla Struanowi, a drugą schował do pudełka. - Człowiek przynieść ten stempel - ty dać ziemia i dola, pięć lak, lozumi? - Rozumi. - Przyszły lok ja posłać jeden byk dziko do Hongkong. Ty posłać tak samo twój syn do szkoła w Londyn. Może? - Może. - Twój byk dziko, Goldon Czen. Dobly? Może zły? - Dobry dziko. Czen Szeng mówi: wiel-wiele dobrze myśleć - odparł Struan. Było dla niego oczywiste, że w ramach tej umowy musi zrobić coś dla Gordona Czena. Ale dlaczego i w jaki sposób Gordon był związany z machinacjami Żin-kua? - Ja myśleć: może dać Gordon większy praca. - Po co większy płaca? - spytał z lekceważeniem Żin-kua. - Ja myśleć : ty pożyczy lak dola Czen byk dziko. - Jaki procent? - Pół zysk. Zysku z czego? Struan miał wrażenie, że Żin-kua bawi się nim jak kot myszą. Ale przecież jesteś uratowany, chłopie! - chciało mu się krzyczeć. Dostaniesz srebro beż mandaryna! - Może - zgodził się. Żin-kua westchnął, z czego Struan wywnioskował, że transakcja dobiegła korka. Ale to nie był koniec. Żin-kua sięgnął do kieszeni w rękawie; wyjął osiem połówek monit i położył je na stole. Były to cztery monety, przełamane na pół. Jednym z palców w pochewce popchnął połówki wszystkich czterech po stole. - Ostatni. Cztely przysługa. Człowiek przynieść jedna taka, ty zlobić przysługa. - Jaką? Żin-kua wyprostował się na krześle. - Nie wiedzieć, Tai-Pan - rzekł. - Cztely przysługa kiedyś. Nie za mój życie, może życie syn. Nie wiedzieć
kiedy, ale chcieć cztely przysługa. Pół pieniądz - przysługa. Może? Plecy Struana oblał zimny pot. Zgoda na takie żądanie była dopraszaniem się ó katastrofę. Ale gdyby odmówił, straciłby srebro. Pchasz głowę w diabelską pułapkę, o-strzegł się. Tak, ale się zastanów. Chcesz mieć przed sobą przyszłość czy nie? Znasz Żin-kua od dwudzieste jat. Zawsze był uczciwy. Tak jest, a w dodatku najsprytniejszy w Kantonie. Przez dwadzieścia lat pomagał ci i kierował tobą, a razem doszliście do potęgi i bogactw. Więc zaufaj mu... możesz mu zaufać. Nie, nie wolno ci ufać nikomu, a już najmniej Żin-kua. Świetnie ci się przy nim powodziło, bo zawsze to ty miałeś w ręku ostatni atut. Teraz zaś żądają od ciebie', żebyś dał Żin-kua cztery dżokery z twojej talii życia i śmierci. Jeszcze raz zdumiało go wyrafinowanie i diabelska przebiegłość chińskiego sposobu myślenia. Jego wspaniałość. Jego bezwzględność. W końcu jednak obaj gramy o najwyższe stawki, zapewnił się. Obaj stawiamy na wzajemną uczciwość, bo przecież nie ma gwarancji, że przysługi zostaną wyświadczone. Tylko że ty wyświadczysz je, bo musisz je wyświadczyć, bo umowa jest umową. - Może - odpowiedział i wyciągnął rękę. - Mój zwyczaj - uścisk ręki. Nie chiński, na pewno. Nigdy jeszcze nie podawał ręki Żin-kua i zdawał sobie sprawę, że ściskanie sobie dłoni uważa się w Chinach za barbarzyństwo. - Przysługa może przeciw pławo. Moje, twoje, lozumi? - spytał Żin-kua. - Rozumi. Ty przyjaciel. Ty albo syn nie przysłać pieniądz i plosić zły przysługa. Żin-kua na chwilę zamknął oczy i pomyślał o europejskich barbarzyńcach. Byli obrośnięci i podobni do małp. Mieli wstrętne, odrażające maniery. Cuchnęli niewiarygodnie. Brakowało im kultury, wychowania i taktu. Nawet najmarniejszy kulis był tysiąckroć lepszy od najlepszego Europejczyka. A to, co dotyczyło mężczyzn, w jeszcze większym stopniu odnosiło się do europejskich kobiet. Przypomniał sobie wizytę u barbarzyńskiej dziwki w Makau, Angielki mówiącej po chińsku. Odwiedził ją bardziej z ciekawości, niż żeby się zadowolić, zachęcony przez znajomych twierdzących, że będzie to niezapomniane przeżycie, bo nie było takiej wyrafinowanej usługi, której, przy zachęcie, by nie spełniła. Zadrżał na wspomnienie jej owłosionych rąk, owłosionych pach, owłosionych nóg i łona, szorstkości jej skóry i twarzy, odoru potu zmieszanego ze wstrętnymi perfumami. No, a .potrawy, które jedli barbarzyńcy - obrzydliwość! Wiele razy gościł u nich na obiadach i musiał siedzieć podczas konsumowania niezliczonych dań, bliski omdlenia z nudności, udając, że nie jest głodny. Przyglądał się z przerażeniem potwornym ilościom na wpół surowych mięs, które pakowali sobie do ust, i krwistym sosom skapującym im po brodach. A jakie ilości rozwścieczających trunków wypijali łapczywie! Do tego te obrzydliwe gotowane, pozbawione smaku warzywa. I te niestrawne, grube pasztety. Wszystko w potwornych ilościach. Jak świnie - jak spocone, żarłoczne, monstrualne diabły. Nie do wiary! Brak im cech godnych polecenia, myślał. Jakichkolwiek. Ż wyjątkiem skłonności do zabijania, a nawet to robią z niewiarygodną brutalnością, aczkolwiek bez najmniejszego wyrafinowania. Lecz przynajmniej są dla nas środkiem do zarabiania pieniędzy.
Barbarzyńcy to wcielone zło, Oprócz tego jednego - Durka Struana. Kiedyś był taki jak inni barbarzyńcy. W tej chwili jest po części Chińczykiem. Z duszy. Dusza jest ważna, bo-być Chińczykiem to po części sprawa duchowego nastawienia. A ponadto jest czysty i pachnie czystością. Poza tym nauczył się trochę naszych obyczajów. Nadal jest gwałtowny, barbarzyński, zabija. Ale nieco się odmienił. A jeżeli można ucywilizować jednego barbarzyńcę, to czemu nie wielu ? Twój plan jest mądry, zapewnił siebie. Otworzył oczy, wyciągnął rękę i delikatnie dotknął nią dłoni Struana. - Przyjaciel - powiedział i skinął na służącego, żeby nalał herbaty. - Mój człowieki przynieść srebro twój faktoria. Dużo niebezpiecznie, lozumi? Baldzo wiel -wiele. - Rozumi. Ja dać papier i mój stempel za srebro. Przysłać jutro. - Nie stempel, nie papiel. Słowo lepiej, heja? Struan skinął głową na potwierdzenie i zadał sobie pytanie, jak wytłumaczy, dajmy na to - Culumowi, że Żin-kua wręczył mu milion w srebrze, zawarł z nim uczciwą umowę, mogąc żądać, co tylko chciał, i że dał mu wszystko, czego chciał, tylko za uścisk ręki. - Żin-kua płacić trzy laz dziesięć lak dola - dług Ko-hong. Jest nowy lok - nie ma dług. Dobly dżos powiedział z dumą Żin-kua. - Tak - odparł Struan. - Dobry dżos dla mnie. - Baldzo wiel-wiele niebezpieczne, Tai-Panie. Nie może pomóc. - Tak. - Baldzo wiel-wiele dużo niebezpieczne. Musi czekać dwa noc. - Ajiii ja, niebezpieczne! - przyznał Struan. Wziął cztery połówki monet. - Dziękuję ci, Czen-tse Żin An. Bardzo ci dziękuję. - Nie dzięki, Dilk Struan. Przyjaciel. Wtem do środka wpadł Chińczyk, który przyprowadził Struana. Przemówił naglącym tonem do Żin-kua, który z przestrachem obrócił się do gościa. - Sługi iść! Iść z Kolonia. Wszystko iść!
ROZDZIAŁ SZÓSTY Struan usiadł w lektyce i z łatwością poddał się jej kołysaniu, kiedy niosący ją kulisi biegli cichymi uliczkami. W osłoniętym firankami pudle było brudno i cuchnęło potem. Struan zerkał co jakiś czas przez szparę w zasłonach w bocznym oknie na mijane zaułki. Nie widział nieba, ale był pewien, że niedługo zacznie świtać. Wiatr przywiewał odór gnijących owoców, odchodów, odpadków gotowanej strawy, przypraw i zmieszany z tym wszystkim zapach potu kulisów niosących lektykę. Wspólnie z Żin-kua obmyślił najbezpieczniejszy sposób dostarczenia srebra do Hongkongu. Zaplanował, że Żin-kua załaduje je w skrzyniach na uzbrojoną lorsze, która za dwie noce podpłynie po kryjomu do nabrzeża Kolonii. Dokładnie o północy. Gdyby okazało się to niewykonalne, zatrzyma się ona blisko południowej części nabrzeża, z dwiema latarniami zapalonymi na przednim maszcie i na dziobie. Żin-kua obiecał, że dla uniknięcia pomyłki oznaczy oko lorszy na burcie czerwoną farbą. Wszystkie lorsze w tekowym drewnie na dziobie miały wyrzeźbioną parę oczu. Umieszczano je tam gwoli dżosu, a także po to, żeby pomóc łodzi widzieć, co ma przed sobą. Chińczycy nie wątpili, że oczy te są niezbędne łodzi do patrzenia. Ale czemu Zin-kua zgodził się, abym nie narażał Hongkongu? - zadał sobie pytanie. Z pewnością zdaje sobie sprawę, ile znaczy mandaryn. I dlaczego chce, żeby jego syna wykształcić w Londynie? Czyżby spośród wszystkich znanych mi Chińczyków on jeden był aż tak dalekowzrocznym by - nareszcie - zrozumieć, że pomyślność Chin i Anglii trwale się ze sobą zwiążą? Usłyszał szczekanie psów i przez zasłony dojrzał, że dobierają się do nóg kulisa biegnącego z przodu. Kulis, który niósł przed lektyką latarnię, odskoczył i z wyćwiczoną wprawą walnął w nie swoim okutym żelazem kijem. Psy ze skowytem zemknęły w mrok. I wówczas Struan spostrzegł grupę chorągwianych żołnierzy piechoty, może z setkę, siedzących w oddali na skrzyżowaniu ulic. Byli uzbrojeni i mieli latarnie. Zachowywali się złowieszczo spokojnie. Kilku z nich wstało i ruszyło w stronę lektyki. Ku jego sporej uldze kulisi skręcili w boczną uliczkę. Teraz, chłopie, masz już tylko dostarczyć bezpiecznie srebro do Hongkongu, rzekł w duchu. Albo do Wham-poa, gdzie możesz je przeładować na „Chińską Chmurę”. Ale dopóki nie znajdzie się ono bezpiecznie na statku, ty również nie jesteś bezpieczny. Lektyka zachwiała się, bo niosący ją kulis omal nie wywalił się na którymś z wybojów. Struan obrócił się w ciemnym wnętrzu lektyki, próbując zorientować się, gdzie jest. Zobaczył maszty wystające spoza ruder. Na wprost nadal nie widział nic znajomego. Lektyka skręciła za róg, kierując się w stronę rzeki, przecięła wąską uliczkę i znalazła się w następnej. Tu wreszcie ponad dachami drewnianych zabudowań dostrzegł przed sobą część budynków Kolonii, lśniących w świetle księżyca. Wtem lektyka zatrzymała się i tak gwałtownie wylądowała na ziemi, że poleciał w bok. Energicznie odsunął zasłony i wyskoczył z niej z nożem w ręku w tej samej chwili, kiedy w jej cienkie ścianki wbiły się trzy włócznie. Trzej włócznicy z całych sił starali się wyrwać włócznie, kiedy Struan dopadł najbliższego, wbił mu w bok nóż i obrócił się, bo drugi zaatakował go toporem bojowym o podwójnym ostrzu, które trafiło go w ramię.
Skrzywił się, ale uskoczył w bok i zaczął wyszarpywać topór napastnikowi. Kiedy mu go wyrwał, opryszek krzyknął, bo przebiła go włócznia ciśnięta w Struana. Struan oparł się o ścianę. Ostatni włócznik zaczął go okrążać, dysząc i klnąc. Struan zamarkował unik i sieknął toporem, ale chybił, i Chińczyk zaatakował go. Włócznia przebiła mu surdut, ale oswobodził się rozrywając go, wbił nóż w brzuch napastnika aż po rękojeść i obrócił nim, rozcinając tamtemu wnętrzności. Odskoczył od ciał napastników, przywarł bezpiecznie plecami do ściany i czekał. Ugodzony przez niego nożem wył. Drugi leżał nieruchomo. Trzeci, z pokiereszowanymi wnętrznościami, trzymał się za brzuch i odczołgiwał. Odczekał chwilę, zbierając siły, i wtedy w ścianę nad jego głową wbiła się z głuchym odgłosem strzała. Podniósł jedną z włóczni i popędził uliczką w stronę Kolonii. Usłyszał za sobą kroki i jeszcze przyśpieszył. Skręcił za róg i znalazł się na ulicy Trzynastej Faktorii. Rzucił włócznię, przebiegł zygzakiem ulicę, skręcił w ulicę Świńską, pobiegł nią i przebył plac, na którym przybyło chorągwianych. Zanim żołnierze mogli zajść mu drogę, wpadł w bramę do ogrodu. W brzuch wbiła mu się lufa muszkietu. - A, to ty, Dirk - powiedział Brock. - Gdzieżeś był, do diabła? - Wyszedłem - odparł Struan łapiąc powietrze. Napadły mnie jakieś śmierdzące zbóje! - To twoja krew czy ich? W świetle latarni Struan zerwał z siebie surdut i koszulę z ranionej ręki. Biegnące przez mięsień ramienia rozcięcie było czyste i płytkie. - Jakby komar ukąsił - zakpił Brock. Odszukał butelkę rumu, polał nią ranę i uśmiechnął się, kiedy Struan się skrzywił. - Ilu ich było? - Trzech. - I cię ciachli? Starzejesz się! - powiedział Brock i nalał rumu do dwóch szklanek. Struan wypił i poczuł się lepiej. - Myślałem, że śpisz. Drzwi u ciebie zamknięte. Gdzie żeś był? - Co tu się dzieje? - To się dzieje, że z godzinę temu znikli słudzy. Pomyślałem, że lepiej nie ściągać tu wszystkich przed świtem. Biegłeś pod osłoną chyba z pół setki muszkietów. - To dlaczego, do diabła, rąbnąłeś mnie lufą w brzuch? - Chciałem cię akuratnie przywitać. - Brock łyknął rumu. - Żebyś wiedział, że my tu nie śpim. - Czy wiadomo, dlaczego odeszli służący? Nie - odparł Brock i podszedł do bramy. Chorągwiani znowu układali się do snu. Na horyzoncie drżał nieśmiało świt. - Wygląda to paskudnie - rzekł z poważną miną, - Nie podoba mi się ani trochę. Te sukinsyny nic nie robią, tylko siedzą i czasem walą w bębny. Lepiej wyjedźmy, kiedy o to łatwo. - ..- Przez parę dni nic nam nie grozi. Brock potrząsnął głową. - Mam złe przeczucia - oznajmił. - Coś tu jest bardzo nie tego. Lepiej odpłynąć.
- To podstęp, Brock - powiedział Struan. Oderwał kawałek koszuli i otarł nim spocone czoło. - Możliwe. Ale ja mam przeczucie, a jak ja mam takie przeczucie, to pora ruszać - odrzekł Brock i wskazał kciukiem chorągwianych. - Policzyliśmy ich. Jest stu pięćdziesięciu. Hau-kua mówi, że wokół Kolonii jest ich rozsianych ponad tysiąc. - Widziałem dwie, może trzy setki. Na wschód stąd. - Gdzieżeś był? - Wyszedłem. - Struana kusiło, żeby mu powiedzieć, lecz pomyślał, że to na nic, bo Brock zrobi wszystko co w jego mocy, żeby przeszkodzić w szczęśliwym dotarciu srebra na miejsce. A bez tego srebra byłby skończony, tak jak przedtem. - Tuż za rogiem mam jedną dziewczynę - odparł swobodnie. - Gówno nie dziewczynę! Nie takiś głupi, żeby wyjść stąd dla jakiejkolwiek dziwki! - Brock gniewnie szarpnął brodę. - Zastąpisz mnie za godzinę? - Tak. - W południe odpływamy. - Nie. - Powiedziałem, w południe. - Nie. Brock zmarszczył brwi. - A co cię tu trzyma? - Jeżeli wyjedziemy, nim zaczną się prawdziwe kłopoty, fatalnie się zbłaźnimy. - Tak. Wiem. Nie uśmiecha mi się uciekać. Ale coś mi mówi, że tak będzie lepiej. - Zaczekamy dwa dni. Brock nabrał dużych podejrzeń. - Wiesz przecież, że jeszcze ani razu nie pomyliłem się co do tego, kiedy uciec. Dlaczego chcesz zostać? spytał. - Dlatego, że Ti-sen znów próbuje swoich zwykłych sztuczek. Tym razem się mylisz. Zmienię cię za godzinę - powiedział Struan i wszedł do ogrodu. Co ten Dirk knuje? - zastanawiał się Brock. Odchrząknął głośno, nienawidząc odoru niebezpieczeństwa, którym zdawała się tchnąć kończąca się noc. Struan wszedł po marmurowych schodach do swojego mieszkania. Na wytapetowanych jedwabiem ścianach wisiały tu obrazy Quance'a. Na podeście stały wielkie smoki z tekowego drewna, pochodzące z epoki Ming, i tekowe komody. W korytarzach wybiegających z podestu wisiały obrazy przedstawiające statki i bitwy morskie, a na piedestale stal model okrętu „Zwycięstwo”. Drzwi do jego sypialni były zamknięte. - Otwórz - powiedział i zaczekał. Do środka wpuściła go A Gip.
- Do diabła, gdzie byłaś, Mei-mei? - spytał, starając się ukryć ulgę. Mei-mei stała w cieniu nie opodal okna. Powiedziała coś do A Gip, po czym odprawiła ją gestem. Struan zaryglował drzwi. - Gdzie byłaś, do diabła?! - powtórzył. Kiedy weszła w krąg światła latarni, przeraził się jej bladością. - Co się stało? - spytał. - Krąży mnóstwo plotek, Tai-Panie - odparła. -Mówią, że wszyscy barbarzyńcy zostaną zabici. - To żadna nowina. Gdzie byłaś? - Chorągwiani są nowi. Krąży plotka, że Ti-sen popadł w niełaskę. Że go skazano na śmierć. - Bzdura. Przecież to krewny cesarza i drugi pod względem bogactwa człowiek w Chinach. - Plotka głosi, że cesarz tak strasznie zgniewał się na Ti-sena za ten traktat, że Ti-sen ma być publicznie torturowany. - Poszaleli. - Struan stanął przy kominku i zdjął surdut i koszulę. - Gdzie byłaś? - Co ci się stało?! - wykrzyknęła, spostrzegając ranę. - Napadli mnie uliczni zbóje. - Widziałeś się z Żin-kua? Struan osłupiał. - Skąd wiesz o Żin-kua? - spytał. - Poszłam pokłonić się i złożyć uszanowanie jego Pierwszej Żonie. Powiedziała mi, że właśnie wrócił i posłał po ciebie. Struan nie miał pojęcia, że Mei-mei zna pierwszą żonę Żin-kua, ale był tak wściekły, że nie zawracał tym sobie głowy. - Do diabła, dlaczego nie powiedziałaś mi, gdzie idziesz?! - huknął. - Bobyś mi zabronił! - odcięła się. - Chciałam się z nią zobaczyć. A poza tym uczesać się i poradzić astrologa. - Co takiego?! - Żony Żin-kua mają okrutnie dobrą fryzjerkę. Okrutnie dobrze czesze. Ta kobieta jest słynna na cały Kwantung. I bardzo kosztowna. Astrolog powiedział, że dżos jest dobry. Bardzo dobry. Ale żeby uważać z budowaniem domów. - Ryzykujesz życie, żeby gadać z wróżbiarzami i się czesać?! - wybuchnął. - A co brakuje twoim włosom? Są piękne, jakie są. - Nie znasz się na tych sprawach, Tai-Panie - odparła chłodno. - Właśnie tam dowiaduję się plotek. U fryzjerki. - Ujęła jego rękę i przytknęła ją do swoich włosów. - Proszę, widzisz? Są znacznie miększe, tak? - Tak! To znaczy, nie . Do kata, jeżeli jeszcze raz wyjdziesz nie mówiąc dokąd, to stłukę cię tak, że przez tydzień nie usiądziesz! - Dalibóg, tylko spróbuj, Tai-Panie! - odparła, patrząc na niego wyzywająco.
Błyskawicznie schwycił ją, zaniósł wyrywającą się do łóżka, zadarł jej suknię i halki, klepnął ją dłonią w pośladki, aż go zapiekła, i rzucił na łóżko. Nigdy jeszcze jej nie uderzył. Mei-mei skoczyła na niego z łóżka, rzucając mu się do twarzy z rozczapierzonymi palcami o długich paznokciach. Latarnia rozbiła się na podłodze, bo Struan znów podniósł Mei-mei i wymierzył jej drugiego klapsa; Wyrwała się mu i skoczyła z paznokciami do oczu, chybiając o ułamek cala i drapiąc mu twarz. Złapał ją za przeguby rąk, obrócił, zerwał z niej ubranie i bieliznę i trzasnął otwartą dłonią w gołe pośladki. Stawiała mu zadęty opór, dźgając łokciem między uda i znowu próbując podrapać mu twarz. Zebrawszy wszystkie siły, przycisnął ją do łóżka, ale oswobodziła głowę i zatopiła zęby w jego przedramieniu: Sapnął z bólu i ponownie uderzył ją wolną ręką w pośladki. Zacisnęła zęby jeszcze mocniej. - Dalibóg, więcej mnie nie ugryziesz -powiedział przez zaciśnięte zęby. Wgryzła się mu w rękę jeszcze głębiej, ale umyślnie jej nie wyszarpnął. Z bólu zaczęły mu łzawić oczy, ale bił Mei-mei coraz mocniej i mocniej, ciągle w pośladki, aż go zabolała dłoń. Wreszcie rozluźniła szczęki. - Nie... już nie... proszę... proszę... - zapiszczała i bezbronna zaczęła łkać w poduszkę. Struan złapał oddech. - A teraz powiedz, że żałujesz, żeś wyszła bez pozwolenia:..- powiedział. Naprężyła pokryte plamami, zaczerwienione pośladki i uchyliła się oczekując uderzenia, ale nie podniósł ręki. Świetnie wiedział, że ducha dobrze ułożonej kobiety wolno poskromić, ale nie wolno go łamać. - Daję ci trzy sekundy. - Żałuję... żałuję. Zadałeś mi ból, zadałeś ból... - powiedziała łkając. Wstał z łóżka i przytrzymując rękę pod światłem obejrzał ranę. Zęby Mei-mei wbiły się bardzo głęboko i z ran sączyła się krew. - Chodź tu - powiedział cicho. Nie poruszyła się, wciąż płakała. - Chodź tu - powtórzył, ale tym razem tak ostrym tonem, że podskoczyła. Nie spojrzał na nią. Szybko owinęła się resztkami sukni i zaczęła gramolić się z łóżka. - Nie kazałem ci się ubrać! Kazałem ci tu przyjść! Pośpieszyła do niego z zaczerwienionymi oczami i twarzą umazaną tuszem do oczu i pudrem. Ułożył przedramię na stole, starł cieknącą krew i zalał wszystkie ranki koniakiem. Zapalił zapałkę i podał ją Mei-mei. - Przytknij płomień do wszystkich ran po kolei. - Nie! - Do wszystkich po kolei - powtórzył. - Ugryzienie człowieka jest tak jadowite jak wściekłego psa. Prędzej. Zużyła na to trzy zapałki. Przy każdej nowej płakała coraz mniej i choć mdlił ją zapach przypalanego ciała, ręka jej nie drgnęła. Przy każdym zapaleniu się koniaku Struan zaciskał zęby, ale milczał. Kiedy przypalanie dobiegło końca, polał sczerniałe rany koniakiem, a Mei-mei odszukała nocnik i długo
wymiotowała. Szybko zwilżył ręcznik gorącą wodą z kociołka i delikatnie wytarł jej plecy, a kiedy skończyła, czule otarł jej twarz i skłonił do przepłukania ust gorącą wodą. Potem podniósł ją, ułożył na łóżku i byłby odszedł, ale objęła go i zaczęła łkać, a był to głęboki, wewnętrzny szloch, który usuwa nienawiść. Struan hołubił ją i pocieszał, aż usnęła. A potem wyszedł i zmienił na warcie Brocka. W południe odbyło się kolejne zebranie. Wielu chciało wyjechać natychmiast, ale Struan wziął górę nad Brockiem i nakłonił kupców, żeby zaczekali do jutra. Zgodzili się na to niechętnie i dla wspólnego bezpieczeństwa postanowili przenieść się do jego faktorii. Cooper i Amerykanie odeszli do swojej siedziby. Struan wrócił do mieszkania. Mei-mei powitała go namiętnie. Po wszystkim spokojnie zasnęli. Raz, kiedy obudzili się jednocześnie, pocałowała go zaspaną i szepnęła: Miałeś prawo mnie zbić. Źle zrobiłam, Tai-Panie. Ale nigdy mnie nie bij, kiedy coś źle zrobię. Bo przecież musisz spać, a wtedy cię zabiję. Po północy zakłócono im spokój. - Tai-Panie! Tai-Panie! - wołał Wolfgang Mauss, dobijając się do drzwi. - Słucham? - Prędko . Na dół! Niech pan się pośpieszy! Do ich uszu dotarła wrzawa tłumu wlewającego się na plac.
ROZDZIAŁ SIÓDMY - Tato ostrzegał was, bodajście oślepli! - zaklął Gorth odwracając się od okna w jadalni i przepychając przez gromadę kupców. - Z motłochem mieliśmy już do czynienia - powiedział ostro Struan. - Wiecie więc, że są kierowani i robią tylko to, co im rozkażą mandaryni. - Owszem, ale nie tak - sprzeciwił się Brock. - Musi być jakiś wyjątkowy powód. Na razie nie ma się czym przejmować. Plac w dole zatłoczony był wzbierającą masą Chińczyków. Niektórzy trzymali latarnie, inni pochodnie. Kilku miało broń. A Wszyscy krzyczeli chórem. - Tych sukinsynów będzie na pewno parę tysięcy - powiedział Brock i zawołał: - Ej, Wolfgang, co krzyczą te pogańskie czorty? - Śmierć piekielnym barbarzyńcom. - Co za bezczelność! - wykrzyknął Roach, drobniutki człowieczek o posturze wróbla, niższy od własnego muszkietu. Mauss obejrzał się na tłum. Serce waliło mu niespokojnie, a lędźwie miał lepkie od potu. Czy to już, Panie Boże? - zadawał sobie pytanie. Czy już pora na niedoścignione męczeństwo? - Pójdę do nich przemówić, wygłoszę kazanie - oznajmił chrapliwie, pragnąc, aby takie poświęcenie przyniosło pokój, a zarazem bojąc się tego. - Chwalebny zamiar, panie Mauss - pochwalił go Rumadżi, nerwowo przenosząc wzrok z Austriaka na tłum i z powrotem. - Na pewno posłuchają któregoś z pańskich argumentów. Struan dostrzegł perlisty pot Maussa, jego niestosowną bladość i zatrzymał go przy drzwiach. - Nie zrobi pan tego -. oświadczył. - Już pora, Tai-Panie. - Tak łatwo nie kupi pan sobie zbawienia. - A kimże pan jest, żeby o tym wyrokować? - spytał Mauss i chciał go wyminąć, ale Struan zastąpił mu drogę. - Chciałem przez to powiedzieć, że zbawienie to długi i bolesny proces - przemówił łagodnie. Już dwukrotnie widział Austriaka w takim dziwnym stanie. W obu razach było to przed bitwą z piratami... a potem, w jej trakcie, Mauss rzucał broń i w religijnej ekstazie szedł do wroga, szukając śmierci. - To długi proces powtórzył. - Ciężko... ciężko jest znaleźć... pokój w Panu - wymruczał Mauss przez zaciśnięte gardło, ciesząc się, że go powstrzymano, i nienawidząc siebie za tę radość. - Chciałem tylko... - Całkiem słusznie. Wiem wszystko o zbawieniu - wtrącił się Masterson. Dłonie miał złożone jak do modlitwy i zachowywał się nabożnie. - Boże, ocal nas od tych przeklętych pogan! Zgadzam się z panem jak najbardziej, Tai-Panie. Niech diabli porwą ten harmider, nieprawdaż?
Mauss opanował się z trudem, czując się obnażony przed Struanem, który jeszcze raz wejrzał mu w głąb duszy. - Pan... ma pan rację. Tak. Słusznie. - W końcu, gdybyśmy pana stracili, któż by nam głosił Słowo Boże? - odrzekł Struan, postanowiwszy, że w razie prawdziwych kłopotów będzie miał na niego oko. - Całkiem słusznie - dodał Masterson, wysmarkując nos z pomocą palców. - Co za sens rzucać cennego chrześcijanina między wilki? Ta banda obwiesi wpadła w szał i nie jest w nastroju do kazań. Boże, obroń nas! Skarż mnie Bóg, Tai-Panie, a mówiłem przecież, że nas zaatakują! - Diabła tam mówiłeś! - zawołał przez pokój Roach. - A kto ciebie do diaska, pyta o zdanie? Rozmawiam sobie spokojnie z Tai-Panem i pastorem Maussem odkrzyknął Masterson i rzekł do Austriaka: - Nie zmówiłby pan za mnie modlitwy? W końcu, na miły Bóg, jesteśmy chrześcijanie! - Podszedł do okna. - Czy ktoś nie mógłby zobaczyć, co się dzieje? Mauss otarł pot z czoła. O Panie Boże, Słodki Jezu, Twój jedyny narodzony synu, ześlij mi spokój, tak abym mógł zdjąć z barków Twoje brzemię. Błogosławię Cię za ze słanie mi Tai-Pana, który jest moim sumieniem i widzi mnie takim, jakim jestem. - Dziękuję ci, Tai-Panie - powiedział. Drzwi otworzyły się z rozmachem i do pokoju wpadło więcej kupców. Wszyscy byli uzbrojeni. - Co się tu, do diabła, dzieje?! Co się stało?! - spytał któryś. - Nikt nie wie - odparł Roach. - Najpierw było spokojnie, a potem nagle zaczęli się schodzić. - Głowę daję, że już nie ujrzymy tego nieboraka Eliksena. Biedakowi pewnie poderżnęli gardło powiedział Masterson, złowieszczo gotując muszkiet do strzału. - Jeszcze dziś pozabijają nas we śnie. - Przestań truć, na miłość boską! - ofuknął go Roach. - Pan to zawsze lejesz nam miód w serca - dodał zbudowany jak tur kupiec Vivien patrząc groźnie na Mastersona. - A może tak jeszcze narobisz pan w gacie? Pozostali kupcy ryknęli śmiechem, a Gorth przepchnął się do drzwi. - Wezmę swoich zabijaków i rozniosę ich w diabły! - powiedział. - Nie! - odezwał się gromko Struan i zapadła cisza. - Jak dotąd nie robią nam żadnej krzywdy. Co z tobą, Gorth? Zląkłeś się garstki przeklinających? Gorth poczerwieniał i ruszył do Struana, ale Brock zaszedł mu drogę i wkroczył między nich. - Zejdź na dół - rozkazał. - Zostań na straży w ogrodzie i rozwal łeb pierwszemu Kitajcowi, któren się pokaże. Gorth z trudem zdusił gniew i wyszedł. Znów wszyscy zaczęli mówić. - Radzę ci się nie drzaźnić z tym chłopcem, Dirk - powiedział Brock. Nalał sobie piwa do dzbanka i chciwie wypił. - Bo może ci wręczyć twoją własną głowę. - Może. Mógłby się też trochę poduczyć manier.
- Przepraszam, panie Struan - wtrącił się Rumadżi, u którego niepokój wziął górę nad grzecznością. - Czy przy tylnym wejściu są straże? - Tak. Trzech moich ludzi. Nie oddadzą go nawet armii tego tałatajstwa. Wśród kupców wybuchła sprzeczka. - Ja popieram Gortha - oświadczył Roach. - Uważam, że natychmiast powinniśmy utorować sobie drogę. - Jeśli zajdzie potrzeba, zrobimy to - rzekł Struan. - Tak - poparł go Brock. - Zaatakowanie ich w tej chwili to szukanie guza. Zaczekamy i będziemy strażować do brzasku. Może do tego czasu odejdą. - A jeżeli nie? To co? To właśnie chciałbym wiedzieć! - Wtenczas poleje się mnóstwo krwi! Posłałem po cichu trzech ludzi na naszą lorszę i wypłynęli na środek rzeki. Na pokładzie mają dziesięciofuntowe działo. Struan zaśmiał się. - Uważam, że pan Brock zasługuje na wotum zaufania - powiedział. - Dalibóg, panie Brock, mądry z pana człowiek! - zawołał Masterson. - Hip, hip, hura na cześć pana Brocka! Kupcy krzyknęli na wiwat, a Brock się uśmiechnął. - Uprzejme dzięki, ludzie. A teraz najlepiej się przekimać. Jesteśmy w miarę bezpieczni - powiedział. - Gott im Himmel! Patrzcie! - wykrzyknął Mauss, wytrzeszczając oczy i wskazując okno. Z ulicy Świńskiej wkraczał na plac pochód z latarniami, gongami i bębnem. Poprzedzali go chorągwiani z biczami w rękach, wyrąbując sobie nimi przejście wśród tłuszczy. Na czele pochodu szedł Chińczyk niezwykłej tuszy. Szaty miał bogate, ale był boso, bez czapki i słaniał się pod ciężarem łańcuchów. - Chryste Panie! To Ti-sen- zawołał Struan. Pochód dotarł na środek placu i zatrzymał się. Byli w nim wszyscy kupcy Ko-hongu, z wyjątkiem Żin-kua. Wszyscy usunęli z czapek ceremonialne gałki, oznaczające ich pozycję społeczną, i stali roztrzęsieni. Motłoch zaczął drwić i syczeć. Dowódca chorągwianych, wysoki wojownik z czarną brodą, uderzył w wielki gong i tłum znowu ucichł. Na plac wniesiono otwartą lektykę, strzeżoną z przodu i z tyłu przez konnych żołnierzy. Siedział w niej cesarski hoppo, Hipia-ho, w uroczystej szaro-szkarłatnej szacie. Był to krępy, otyły mandżurski mandaryn, niemal pozbawiony szyi. W ręku trzymał cesarski urzędowy wachlarz z kości słoniowej, wysadzany nefrytami. Lektykę hoppo postawiono na środku placu i dowódca chorągwianych wykrzyczał rozkaz. Wszyscy na placu padli na kolana i trzykrotnie pokłoniwszy się aż do ziemi, wstali. Hoppo rozwinął jakiś dokument i w świetle latarni trzymanej przez strażnika zaczął czytać wysokim głosem. - Co mówi? - spytał Brock Maussa. - Patrzcie, tam jest stary Hau-kua - powiedział z chichotem Masterson. - Tak strasznie się trzęsie...
- Proszę o ciszę. Nie słyszę, hein? - upomniał go Mauss. Wystawił głowę przez okno. Wszyscy słuchali. - To edykt cesarski - wyjaśnił prędko Mauss. - „Zdrajcę Ti-sena, naszego byłego kuzyna, należy bezzwłocznie zakuć w łańcuchy i odesłać do Naszej stolicy z wyrokiem śmierci...” Nie słyszę. Chwileczkę... „Niegodziwy traktat zwany «układem z Czuenpi, który podpisał bez naszego zezwolenia, jest unieważniony. Barbarzyńcom rozkazuje się opuścić Nasze cesarstwo, Kanton i Hongkong pod karą natychmiastowej, powolnej śmierci i...” - Nie wierzę - rzekł z drwiną Roach. - Zamknij się pan! Jakże Wolfgang ma słyszeć? Mauss wsłuchiwał się pilnie w dziwnie ostry, piskliwy głos, który przecinał złowieszczą ciszę. - Każą nam się wynosić - oznajmił. - Mamy również zapłacić odszkodowanie za wszelkie kłopoty, które spowodowaliśmy. Żadnego handlu, oprócz przewidzianego Ośmioma Zarządzeniami. Królowej Wiktorii nakazuje się stawić w Kantonie w żałobie... coś o... chyba o nagrodach za nasze głowy i... „na znak Naszego niezadowolenia przestępca Ti-sen zostanie publicznie wychłostany, a cały jego majątek skonfiskowany. Z drżeniem i bojaźnią nakazuję wypełnić ten rozkaz!” Dowódca chorągwianych podszedł do Ti-sena i bykowcem wskazał na ziemię. Biały jak kreda Ti-sen ukląkł, a dowódca uniósł bat i spuścił mu go na plecy . A potem grzmotnął drugi raz, trzeci, czwarty... Na placu słychać było wyłącznie trzask bicza. Ti-sen upadł na twarz, a żołnierz batożył go dalej. -Nie wierzę - powiedział Masterson. - To niemożliwe - rzekł Mauss. - Jeżeli coś takiego spotyka Ti-sena, to - Chryste Panie! - wszystkich nas zabiją. - Bzdura! Możemy zająć całe Chiny, w każdej chwili. Brock zaniósł się rubasznym śmiechem. - Co pana tak śmieszy, hein? - spytał niecierpliwie Mauss. To oznacza nową wojnę - odparł Brock, - No i dobrze, powiadam. - Spojrzał drwiąco na Struana. -Mówiłem ci, chłopie. Tak się kończy, kiedy zawierasz głupi traktat z zasrańcami. - W pewnym sensie to jest podstęp - odparł mu spokojnie Struan. Jednak w duchu był oszołomiony obrotem spraw. - Ti-sen to najbogatszy człowiek w Chinach .Cesarz musiał mieć chłopca do bicia, kozła ofiarnego: No i cały majątek Ti-sena. To kwestia prestiżu. Cesarz ratuje twarz. - A idźże ty z twoją twarzą, chłopie! - wypalił Brock, tracąc dobry humor. - Ta twoja twarz powinna się zaczerwienić ze wstydu! Koniec z traktatem, koniec z handlem, koniec z Hongkongiem, koniec z tobą i twoimi gadkami o twarzy. - Ogromnie się mylisz, Tyler. To dopiero początek Hongkongu - odparł Struan. - To dopiero początek wielu rzeczy. - O, tak. Wojny, na psa urok!
- A w razie wojny, gdzie będzie baza naszej floty, co? Makau się do tego nie nadaje i nigdy nie nadawało leży na lądzie. Chińczycy mogą je napadać, kiedy zechcą. Ale dalibóg, nie naszą wyspę. W każdym razie wtedy, kiedy broni jej nasza flota. Zgodzę się, że koniec z nami, ale bez Hongkongu! Że bez niego nie możemy przystąpić do następnej kampanii na północy. Nigdy w życiu. Ani obronić portów i kolonii na lądzie, jeżeli zdobędziemy jakieś w przyszłości. Słyszysz, Tyler? Hongkong to klucz do Chin. Hongkong chwycił cię i już nie wypuści. - Do diabła, wiem wszystko o wyspach-fortecach! - ryknął Brock, przekrzykując chór głosów przyznających Struanowi rację. - Mówię tylko, że Hongkong nie jest jedyny! Czuszan jest lepsza. - Czuszanu nie da się bronić tak skutecznie - odparł mu triumfalnie Struan, wiedząc, że Brock związał się już ż Hongkongiem tak jak pozostali. - Ta „naga zasrana skała”, jak ją nazywasz, to cała twoja przyszłość. - Może tak, a może nie - odparł ponuro Brock. - Przekonamy się o tym. Ale ty nijak nie nacieszysz się Hongkongiem. Wzgórze będzie moje, a ty skończony. - Nie bądź taki pewny - odparł Struan, znów patrząc na plac. Bicz wciąż wznosił się i opadał. Struan współczuł Ti-se-nowi, który chcąc nie chcąc wpadł w pułapkę. Nie zabiegał przecież o stanowisko cesarskiego pełnomocnika - rozkazano mu je objąć. Wpadł w pułapkę zastawioną przez epokę, w której żył. Tak jak wpadli w nią - teraz, gdy zrobiono pierwszy krok - Struan, Longstaff, Brock, hoppo i cała reszta. Jej efekt musiał być tak nieubłagany jak ten bat. Tak jak przedtem Brytyjczycy musieli ruszyć na Kanton. Najpierw zająć forty przy prowadzących do niego szlakach, a potem już tylko zagrażać miastu. Nie było potrzeby zdobywania go, ,bo wiedzieli, że Kanton i tak pierwej zapłaci okup. A potem, w lecie, wraz z zerwaniem się wiatrów znowu czekał ich rejs na północ do rzeki Pei Ho i desant, po którym cesarz, schwytany w pułapkę jak i reszta, poprosi o pokój. Traktat ostanie się, bo jest uczciwy. A później, po wielu latach, Chińczycy zaczną powoli otwierać dobrowolnie porty, widząc, że Brytyjczycy mają wiele do zaoferowania: prawo, sprawiedliwość, bezwzględne poszanowanie własności, wolność. Bo zwykli Chińczycy chcą tego co my, pomyślał Struan, niczym się od nas nie różnią. Możemy współdziałać dla wspólnego dobra; Być może pomożemy im obalić rządy barbarzyńskich Mandżurów. Oto co się stanie, pod warunkiem, że będziemy mieć rozsądny traktat, wykażemy cierpliwość i rozegramy tę chińską grę według chińskich reguł i zgodnie z chińskim poczuciem czasu. Czasu mierzonego nie dniami i latami, ale pokoleniami. A także pod warunkiem, że czekając na to, będziemy handlować. Bez handlu świat zamieni się w to, czym był - piekło, w którym prawem jest najsilniejsza ręka i największy bat. Potulni i cisi nigdy nie odziedziczą tej ziemi. Tak, lecz przynajmniej mogą być chronieni przez prawo, żeby żyli tak, jak im się podoba . Po wymierzeniu Ti-senowi stu batów żołnierze podnieśli go. Po twarzy i szyi skazańca spływała krew, a tył szaty miał poszarpany i skrwawiony. Tłuszcza zawyła szyderczo. Któryś z żołnierzy uderzył w gong, ale motłoch nie zwrócił na to uwagi i chorągwiani wpadli w tłum, waląc i siekąc bykowcami. Rozległy się krzyki, tłum się cofnął i znów zapadła cisza. Hoppo skinął władczo ręką w kierunku ogrodu. Podniesiono lektykę, a żołnierze ustawili się przed nią z
batami w rękach, żeby torować mu drogę do europejskich kupców. - Chodźmy - powiedział Struan do Maussa i Brocka. - Reszta niech przygotuje się na ewentualny atak. Wpadł do ogrodu, a tuż za nim Brock z Austriakiem. - Na głowę upadłeś? - spytał Brock. - Nie. Patrzyli w napięciu, jak tłum rozstępuje się i przy ogrodowej bramie wyrastają proporce. Hoppo nie wysiadł z lektyki, za to zawołał do nich władczym tonem. - Każe panu odebrać kopię edyktu cesarskiego, panie Struan - wyjaśnił Mauss. - Niech pan mu odpowie, że nie jesteśmy ubrani w uroczyste szaty. Tak ważna sprawa wymaga wielkiej ceremonii, żeby przydać powagi treści tego dokumentu. Hoppo zaskoczyła ta odpowiedź. Po chwili znów przemówił. - Mówi: „Barbarzyńcy nie znają się na ceremoniach i są godni najwyższej pogardy. Jednakże Syn Nieba zaleca łaskawość dla tych wszystkich, którzy okazują bojaźń przed Nim. Rano, o Godzinie Węża, do mojego pałacu stawi się delegacja”. - A która to, do diabła? - spytał Brock. - Siódma. - Nie będziem pchać łbów w tę diabelską pułapkę. Powiedz mu pan. żeby się usrał. - Niech pan mu powie, że zgodnie z Ośmioma Zarządzeniami nie wolno nam spotykać się z dostojnym hoppo osobiście, a dokumenty muszą być nam przekazywane w Kolonii przez Ko-hong - rzekł Struan. - Do Godziny Węża jest za mało czasu. - Spojrzał w górę. Na niebo wpełzała smuga świtu. - Która to będzie jedenasta wieczorem? - Godzina Szczura - odparł Mauss. - Więc niech pan mu powie, że odbierzemy ten dokument od Ko-hongu tu, w Kolonii, „odpowiednio uroczyście” o Godzinie Szczura. Jutro wieczorem! - „Odpowiednio uroczyście” to dobra myśl, Dirk - powiedział Brock. - Będziem mieć dość czasu, żeby przygotować im powitanie, psia ich mać! Mauss przysłuchiwał się hoppo. Mówi, że Ko-hong dostarczy edykt o Godzinie Węża, czyli o siódmej rano, dzisiaj - przetłumaczył. Wszyscy brytyjscy barbarzyńcy mają wyjechać dzisiaj do Godziny Owcy, to znaczy, pierwszej po południu. - Niech mu pan powie, że do pierwszej dzisiaj po południu nie zdążymy. Odjedziemy o Godzinie Owcy jutro. - Mówi, że musimy opuścić Kolonię dziś do trzeciej po południu, o Godzinie Małpy. Do tego czasu darowuje nam życie i możemy odjechać bez szwanku. - Proszę mu powtórzyć: Godzina Owcy jutro.
Hoppo odpowiedział Maussowi ostrym tonem i wydał rozkaz. Podniesiono lektykę i pochód zaczął się ustawiać od nowa. - Kazał nam wyjechać dzisiaj - rzekł Mauss, - O Godzinie Małpy! Dziś o trzeciej po południu. - A bodaj się w piekle smażył! - zaklął rozgniewany Struan. Pochód ruszył do ulicy Świńskiej. Jeden z żołnierzy popychał za lektyką i okładał batem Ti-sena, który szedł słaniając się na nogach. Większa ich liczba zaczęła napierać na tłum opuszczający plac. Chorągwiani, którzy tam zostali, podzielili się na dwie grupy. Jedna zbliżyła się do faktorii, odcinając dostęp do ulicy Świńskiej, druga zatrzymała się po zachodniej stronie placu. Faktoria Struana została otoczona . - Dlaczego tak żeś nalegał na zwłokę? - spytał Brock. - Po prostu pertraktowałem. - Dobrze żeś wiedział, że po tym, co spotkało Ti-sena, cena za zwłokę byłaby wyższa niż życie hoppo! Dlaczego tak bardzo chcesz zostać tu jeszcze jedną noc, co? Większość z nas i tak dziś wyjeżdża. Na aukcję ziemi. Jezu miłosierny! - pomyślał Struan, wiedząc, że Brock ma rację. Jak tu zaczekać na srebro? - Co? - powtórzył Brock. - Bez powodu. - Na pewno masz powód - orzekł Brock i wszedł do faktorii. Punktualnie o Godzinie Węża na plac wkroczył komplet kupców Ko-hongu w asyście pięćdziesięciu chorągwianych, bijących w gongi i bębny. Strażnicy przepuścili ich i zwarli szeregi. Znów nie było z nimi Żinkua. Obecny był za to jego syn Hau-kua, czołowy kupiec Ko-hongu. Hau-kua, pulchny, zawsze uśmiechnięty Chińczyk w średnim wieku, dziś był przygnębiony, spocony i tak wystraszony, że omal nie upuścił starannie zwiniętego cesarskiego edyktu, przewiązanego cynobrową wstążką. Towarzyszący mu kupcy chińscy byli równie mocno zatrwożeni. Struan i Brock czekali na nich w ogrodzie, wystrojeni w najlepsze surduty, białe halsztuki i cylindry. Struan był świeżo ogolony, a Brock uczesał brodę. W butonierkach mieli okazałe kwiaty. Wiedzieli, że ta uroczystość bardzo podniesie ich prestiż, a hoppo go utraci. - A więc dobra - powiedział Brock, śmiejąc się chrapliwie. - Weźmiemy ze Struanem ten zasrany edykt, a jak nie będziem grzeczni tak jak oni, to może spalą nas nikłej schwytane szczury, nie czekając końca terminu, który wyznaczyli. Róbta więc dokładnie to, co powiedział Struan. Delegacja zatrzymała się przy bramie. Kiedy Mauss ją otworzył, Brock i Struan wyszli na próg. Chorągwiani spojrzeli na nich groźnie. Obaj dobrze wiedzieli, że nagrody za ich głowy nadal obowiązują, ale nie okazali nawet śladu strachu, mając za plecami osłonę z niewidocznych muszkietów w oknach i działa na lorszy Brocka stojącej pośrodku rzeki. Dowódca chorągwianych przemówił z ożywieniem, dając im znak batem. -Każe wyjść i odebrać edykt - przetłumaczył Mauss.
Struan tylko uchylił cylindra, wyciągnął rękę i stał jak wmurowany. -Hoppo powiedział, że edykt ma być dostarczony. Dostarczcie go - powiedział, nie cofając ręki. i .Mauss przełożył jego słowa, a potem, po pełnej napięcia chwili, dowódca chorągwianych zaklął na Hau-kua, a ten spiesznie podszedł i wręczył Struanowi zwinięty dokument. Struan i Brock natychmiast obnażyli głowy i krzyknęli ile sił w płucach: „Boże, zbaw królową”. Na ten znak Gorth przytknął zapalony woskowany knot do ogni sztucznych i wrzucił je do ogrodu. Kupcy z Ko-hongu odskoczyli, a żołnierze sięgnęli po łuki i miecze, ale Struan i Brock z poważnymi minami stali nieruchomo, trzymając cylindry w ręku. Wybuchające ognie sztuczne wypełniły ogród dymem. Po ustaniu eksplozji Mauss, Struan i Brock ku przerażeniu kupców Ko-hongu krzyknęli: „Boże, zgładź wszystkich Mandżurów!”, a z wnętrza faktorii dobiegł trzykrotny okrzyk na wiwat. Dowódca chorągwianych ruszył wojowniczo w ich stronę i przemówił do Maussa. -Pyta, co to wszystko znaczy, Tai-Panie - rzekł Mauss. - Proszę mu powtórzyć to, co kazałem. Struan pochwycił spojrzenie Hau-kua i mrugnął do niego ukradkiem, znając jego nienawiść do Mandżurów. -To jest nasz zwyczaj przy bardzo ważnych okazjach- odparł głośno, dźwięcznie, w doskonałym dialekcie mandaryńskim Mauss. - Nie co dzień mamy zaszczyt dostawać tak szacowny dokument. Żołnierz klął na niego przez chwilę, a potem kazał kupcom Ko-hongu odejść. Odeszli, ale podniesieni na duchu. Brock roześmiał się. Jego śmiech poniósł się przez całą faktorię i odbił się echem po przeciwnej stronie placu, gdzie mieściła się faktoria Amerykanów. W jednym z jej okien pojawiła się brytyjska flaga i śmiało załopotała. - Trza się gotować do odjazdu - rzekł Brock. - To było doskonałe. Struan nic na to nie odpowiedział. Rzucił edykt Maussowi. - Niech pan zrobi dokładne tłumaczenie, Wolfgang - polecił mu i wrócił do swoich apartamentów. A Gip wpuściła go z ukłonem i powróciła do swoich garnków. Mei-mei była ubrana, ale leżała na łóżku. - Co z tobą, Mei-mei? - spytał. Rzuciła mu wyzywające spojrzenie i odwróciła się plecami, podciągając szatę i obnażając posiniaczone pośladki. - To ze mną! - powiedziała z udanym gniewem. - Patrz, coś narobił, ty brutalny, barbarzyński fan-kuai! Muszę albo stać, albo leżeć na brzuchu. - Musisz leżeć - powiedział i siadł strapiony w fotelu. Mei-mei opuściła szatę i ostrożnie wstała z łóżka.
- Czemu się nie śmiejesz? Myślałam, że cię tym rozśmieszę. - Przepraszam, dziewczyno. Powinienem. Ale mam wiele do obmyślenia. - Co? Dal ręką znak A Gip. - Ty wyjść, heja, rozumi? - spytał, a kiedy wyszła, zaryglował drzwi. Mei-mei uklękła przy kociołku i zamieszała w nim pałeczką. - O trzeciej musimy odpłynąć - powiedział. - Gdy byś chciała pozostać w Kolonii, to co byś zrobiła? - Ukryła się - odparła bez namysłu - W... jak ty to nazywasz?... małym miejscu na górze, pod dachem. - Na strychu? - Tak, na strychu. Dlaczego chcesz zostać? - Myślisz, że po naszym odjeździe przeszukają moją faktorię? - Po co zostawać? To niemądre. - Sądzisz, że chorągwiani policzą nas przy odjeździe? - Ta parszywa hołota nie umie liczyć. Odchrząknęła głośno i splunęła w ogień. - Może byś nie pluła! - Mówiłam ci wiele razy Tai-Panie, że to ważny, mądry chiński zwyczaj - odparła. - W gardle są zawsze trucizny. Jeżeli ich nie wyplujesz, ciężko chorujesz. Im głośniej chrząkasz, tym bardziej straszysz boga trującej śliny. - To bzdura i obrzydliwy zwyczaj. - Ajiii ja - powiedziała ze zniecierpliwieniem. - Nie rozumiesz po angielsku? Czasem dziwię się sobie, czemu trudzę się wyjaśnianiem ci tak wielu scywilizowanych chińskich mądrości. Po co mielibyśmy się tu ukrywać? Kiedy inni wyjadą, niebezpiecznie tu zostać. Bardzo niebezpiecznie, gdyby zobaczyli mnie ci chorągwiani. Potrzeba nam obstawy. Czemu mielibyśmy się ukrywać. Powiedział jej o lorszy. I o srebrze. - Musisz mi bardzo ufać - powiedziała z wielką powagą. . -Tak. - Co masz za to dać Żin-kua? - Ustępstwa w interesach. - Naturalnie. Ale co jeszcze? -Tylko ustępstwa w interesach. Zamilkli. - Żin-kua to mądry, człowiek. Nie przyjąłby tylko ustępstw w interesach - powiedziała w zadumie Meimei. - Gdybym była Żin-kua, to dopiero bym zażądała od ciebie ustępstw! Musiałbyś się na wszystko zgodzić. Na wszystko. - Czego byś chciała? Wpatrzyła się w płomienie, zastanawiając się, jak by zareagował na wieść, że jest wnuczką Żin-kua -
drugą córką piątej żony jego najstarszego syna, Hau-kua. Zastanawiała się też, czemu zakazano jej wyjawiać to Struanowi pod karą usunięcia na zawsze jej imienia z rodowych pergaminów. Dziwne, powiedziała w duchu i zadrżała na myśl o wyrzuceniu z rodziny, bo znaczyłoby to, że nie tylko ona, ale także jej potomstwo, potomstwo potomstwa i jego potomkowie zostaną odcięci od rodowego pnia, a tym samym pozbawieni opiekuńczej pomocy wzajemnej, stanowiącej ostoję chińskiego społeczeństwa. Ostoję wieczną. Jedyną naprawdę ważną, którą pięć tysięcy lat cywilizacji i doświadczeń uznało za bezpieczną i wartościową. Rodzinę. Ciekawiło ją również, dlaczego - tak naprawdę - oddano ją Struanowi. - Druga córko piątej żony - powiedział do niej ojciec na jej piętnaste urodziny. - Mój znakomity ojciec umyślił wyświadczyć ci wielki zaszczyt. Zostaniesz oddana Tai-Panowi barbarzyńców. Przeraziła się. Nie widziała jeszcze żadnego barbarzyńcy i myślała, że są to nieczyści, wstrętni kanibale. Płakała i błagała o zmiłowanie, potem zaś po kryjomu pokazano jej Struana, kiedy odwiedził Żin-kua. Przestraszyła się tego olbrzyma, ale przekonała zarazem, że nie jest małpą. Mimo to jednak błagała ojca, żeby pozwolono jej poślubić Chińczyka. Jednakże ojciec pozostał nieugięty i dał jej do wyboru. - Albo będziesz posłuszna, albo opuścisz ten dom i na zawsze zostaniesz wyklęta z rodziny - oświadczył. Tak więc pojechała do Makau i domu Struana z przykazaniem, żeby mu się przypodobać. Nauczyć się języka barbarzyńców. I nauczyć Struana tego co chińskie w taki sposób, aby nie spostrzegł, że go uczą. Raz w roku ojciec i Żin-kua mieli przysyłać do niej kogoś, aby dowiedział się o jej postępy i przywiózł wiadomości o rodzinie. Bardzo dziwne, powtórzyła w myślach. Z pewnością nie przysłali mnie do niego jako szpiega, ale po to, żebym była jego konkubiną. Z pewnością również dziadek i ojciec nie zrobiliby czegoś takiego pochopnie - a w żadnym razie własnej krewnej. Czyż nie byłam ulubioną wnuczką Żin-kua? - Tyle srebra - powiedziała, nie odpowiadając mu na pytanie. - Taka okrutnie wielka pokusa. Ogromna. Wszystko w jednym miejscu - wystarczy zaryzykować, zaatakować albo ukraść, i jest się zabezpieczonym na dwadzieścia, czterdzieści pokoleń. Jakże głupia byłam obawiając się Tai-Pana, pomyślała. To normalny mężczyzna i mój pan. Jest ogromnie męski. A ja niedługo zostanę Tai-tai. Nareszcie. I nareszcie będę poważana. Skłoniła się mu głęboko. - Jestem zaszczycona, że mi ufasz, Tai-Panie, Będę błogosławić twój dżos po wiek wieków. Wyświadczasz mi wielki zaszczyt i tak bardzo podnosisz mój prestiż. Bo każdy mógłby rozważać, jak ukraść to srebro; Każdy! - Jak byś się do tego zabrała? - Posłałabym A Gip do hoppo - odparła bez namysłu i znów zamieszała w kociołku. - Za pół tego srebra nie zważałby nawet na cesarza. Pozwoliłby ci tu pozostać - jeśli wola, w tajemnicy aż do przybycia lorszy. Kiedy upewniłby się, że to ta lorsza, pozwoliłby ci odjechać po kryjomu i schwytałby cię na rzece. A potem poderżnąłby
ci gardło. Wówczas jednak oszukałby mnie zabierając mi moją część t zmusił, żebym została jego kochanką. Kochanką tego śmierdzącego żółwiego łajna! O nie, za całą; herbatę Chin, nie zostałabym kochanką tego świniojebcy! To zboczeniec! Czy wiesz, że jest prawie impotentem? - Co mówisz? - spytał Struan, nie całkiem jej słuchając. - Powszechnie o tym wiadomo - odparła. Ze smakiem skosztowała duszonej potrawki i dodała trochę sosu sojowego. - Musi mieć dwie dziewczyny naraz. Jedna musi go zabawiać, kiedy ta druga załatwia robotę. Poza tym jest taki mały, że przytracza sobie różne rzeczy, takie wielkie. A w dodatku lubi jeszcze spać z kaczkami. - Nie pleć mi tu andronów! - A co to są „androny”? - Bzdury. - Ha, to wcale nie są bzdury! Wszyscy o tym wiedzą. - Targnęła ślicznie głową w tył, aż zatańczyły jej długie, pyszne włosy. - Oburzasz się, kiedy opowiadam o najzwyklejszych sprawach. Wielu używa takich rzeczy, żeby poprawić seks. To bardzo ważne, żeby go poprawić, jeśli możesz. Właściwie się odżywiać, zażywać odpowiednie leki. Jeżeli jesteś mały, ajiii ja, nic złego w tym, że poprawiasz sobie dżos i dajesz swojej dziewczynie więcej przyjemności. Ale nie tak, jak ta plugawa świnia! On robi to po to, żeby cię bolało! - Przestaniesz wreszcie, kobieto?! Przerwała mieszanie i spojrzała na niego. Odrobinę się zmarszczyła. - Czy wszyscy Europejczycy są tacy jak ty, Tai-Panie? - spytała. - Nie lubią mówić o damsko-męskich sprawach, heja? - O pewnych rzeczach nie rozmawia się i tyle. Potrząsnęła głową. - To źle. Dobrze jest rozmawiać. Jak inaczej można sobie dopomóc? Mężczyzna to mężczyzna, a kobieta to kobieta. Nie oburzasz się przecież na jedzenie! Dlaczego tak się wściekasz, heja? A seks to jedzenie, na pewno. - Zmrużyła figlarnie oczy i przyjrzała się mu od stóp do głów. - Heja, wszystek pan robić fik-fik tak samo jak ty? - Wszystkie Chinki są takie jak ty? - Tak - odparła ze spokojem. - Większość. - Jak ja, ale nie tak dobre. Mam nadzieję. - Roześmiała się. Myślę, że jesteś bardzo wyjątkowy. Ja też jestem wyjątkowa. - I skromna. - A bodaj zaraza taką skromność! Jestem uczciwa, Tai-Panie. Chinki są uczciwe. Dlaczego nie miałabym siebie doceniać? I ciebie? Podobam się tobie, a ty mnie. To głupota udawać, że tak nie jest. Zajrzała do kociołka, wyjęła pałeczkami kawałek mięsa i spróbowała. Potem zdjęła kociołek z kominka i postawiła go w pobliżu płomieni, żeby nie ostygł. Otworzyła drzwi i szepnęła coś A Gip, która odeszła ciężkim krokiem. Mei-mei wróciła do kominka. - Gdzie ona poszła? - spytał Struan. - Znaleźć nam kryjówkę.
- Sam to zrobię. - Ona lepiej z tym sobie poradzi. Najpierw zjedzmy, a potem zdecydujesz, co z Brockiem. - A co z nim? - Przecież nie pozwoli ci się ukryć i nie zostawi cię w spokoju, heja? - Już postanowiłem, co z nim zrobię - odparł; marszcząc twarz w szerokim uśmiechu. -Jesteś bardzo wyjątkowa, Mei-mei. - Na tyle wyjątkowa, żebyś zrobił mnie Tai-tai ? Twoją Pierwszą Żoną, zgodnie z waszym zwyczajem? - Zadecyduję o tym po załatwieniu trzech rzeczy. - Jakich trzech rzeczy? - Pierwsza to dostarczenie tego srebra bezpiecznie na „Chińską Chmurę” . - Druga? - Druga to zapewnienie całkowitego bezpieczeństwa Hongkongowi. - A ostatnia? - Nie jestem pewien. Co do niej, musisz być cierpliwa. - Pomogę ci w pierwszych dwóch. Trzeciej nie znam. Jestem Chinką. Chinki są bardzo cierpliwe. Ale jestem też kobietą. - Owszem - powiedział po dłuższej chwili.
ROZDZIAŁ ÓSMY Struan siedział w swoim biurze na parterze i pisał list z poleceniami do Robba. Dochodziła druga. Na dworze reszta kupców wraz z urzędnikami, kulisami i służącymi zajęta była przenoszeniem dobytku ze swoich faktorii do lorsz. Hoppo złagodził rozkaz nakazujący odejść wszystkim sługom. Pozwolono im i kulisom zostać do Godziny Małpy - trzeciej po południu - terminu opuszczenia Kolonii. Chorągwiani nadal okupowali plac, zagradzając dostęp do faktorii Amerykanów. Struan skończył list, przybił swoją specjalną pieczęć, zapieczętował go woskiem i odcisnął w nim swój sygnet. Napisał bratu, żeby się nie martwił, bo przywiezie do Hongkongu dobre wieści, a gdyby się spóźnił, to Robb powinien pójść na aukcję ziemi i zakupić wszystkie grunty, które postanowili nabyć dawno temu. Kazał mu też kupić wzgórze, bez względu na koszty. Ile by dał Brock, Robb miał dać dolara więcej. Rozsiadł się w fotelu, przetarł zmęczone oczy i jeszcze raz zaczął rozważać w myślach swój plan, starając się wyszukać jego słabe punkty. Tak jak wszystkie plany, które uwzględniały reakcje innych ludzi, również w tym tkwił element dżosu. Struan czuł jednak, że wiatrowskaz jego przeznaczenia powrócił na stare miejsce, tam, gdzie nic mu nie grozi, i że wszystko układa się tak, jak pragnął. Wysoki stojący zegar wydzwonił drugą. Struan wstał od rzeźbionego tekowego biurka i podszedł do służących, którzy pod nadzorem portugalskich urzędników wchodzili i wychodzili przez drzwi faktorii. - Prawie skończyliśmy, panie Struan - oznajmił mu Manoel de Vargas, starszy, siwowłosy, bardzo dostojny Portugalczyk o ziemistej cerze. Pracował dla Noble House od jedenastu lat i kierował urzędnikami. Przedtem miał własne przedsiębiorstwo w Makau, ale nie był w stanie sprostać konkurencji Brytyjczyków i Amerykanów. Nie żywił do nich urazy. Wola boska, oświadczył bez żalu, zabrał żonę i dzieci i poszli na mszę, gdzie podziękował Matce Boskiej za wszystkie dobrodziejstwa, jakie ich spotkały. Był jak ogromna większość Portugalczyków - wierny, spokojny, zadowolony i stateczny. - Możemy wyjechać w każdej chwili - dodał ze znużeniem. - Dobrze się pan czuje, panie Vargas? - Trochę gorączkuję, senhor. Ale jak tylko się osiedlimy, dojdę do siebie - odparł Vargas potrząsając głową. - Niedobrze tak wciąż się przeprowadzać, przeprowadzać i przeprowadzać. Powiedział coś ostrym tonem po kantońsku do kulisa uginającego się pod ciężarem rejestrów handlowych i wskazał lorszę. To już ostatnie księgi, panie Struan - wyjaśnił. - Dobrze. - Smutny, smutny .dzień. Wiele niedobrych plotek. Niektóre głupie. - Jakie? Że zatrzymają nas po drodze i zabiją. Że Makau zostanie zlikwidowane, a my wyrzuceni ze Wschodu raz na zawsze. No i zwykle plotki, że za miesiąc wrócimy i będzie my handlować jak nigdy dotąd. Jest nawet plotka o czterdziestu lakach srebra w Kantonie. Struan nie przestał się uśmiechać. - Tyle srebra nie ma w całej prowincji Kwantung - rzekł.
- Oczywiście. To głupota, ale bawi mnie jej powtarzanie. Podobno to srebro zebrał Ko-hong jako podarunek mający udobruchać cesarza. - Androny. - Pewnie, że androny. Nikt by się nie ważył zgromadzić tyle srebra w jednym miejscu. Zwaliliby się na nie wszyscy bandyci w Chinach. - Proszę wziąć ten list i dostarczyć go do rąk pana Robba. Jak najszybciej - powiedział Struan. - A potem niech pan natychmiast popłynie do Makau. Chcę, żeby zorganizował pan brygady robotników budowlanych. Będą mi potrzebni za dwa tygodnie na Hongkongu. Pięciuset. - Tak, senhor. - Vargas westchnął, zastanawiając się, jak długo jeszcze będzie musiał podtrzymywać pozory. Wszyscy wiemy, że z Noble House koniec, pomyślał. Pięciuset ludzi? Po co nam robotnicy, skoro nie ma pieniędzy na zakup ziemi?! - Nie będzie to łatwe, senhor - dodał. - Za dwa tygodnie - powtórzył Struan. - Nie będzie łatwo o dobrych robotników - powiedział grzecznie Vargas. - Wszyscy kupcy będą rywalizować o ich usługi, a przecież edykt cesarski unieważnił traktat. Być może nie zgodzą się pracować na Hongkongu. - Za dobrą zapłatą zmienią zdanie. Potrzebuję pięciuset. Najlepszych. W razie potrzeby niech pan płaci podwójną stawkę. - Tak, senhor. - Jeżeli nie będziemy mieć pieniędzy na ich opłacenie, dobrze wynagrodzi pana Brock - dodał Struan z krzywym uśmiechem. - Proszę się nie martwić. - Mnie nie martwi mój własny trud, ja się martwię o bezpieczeństwo firmy - odrzekł z wielką godnością Vargas. - Nie chciałbym, żeby Noble House przestał istnieć. - Tak, wiem. Dobrze pan mi służył, panie Vargas, i doceniam to. Zabierze pan ze sobą wszystkich urzędników. Ja popłynę z Maussem i marynarzami. - Mam zamknąć faktorię czy zrobi to pan, senhor? - Proszę ją zamknąć, kiedy wszyscy urzędnicy znajdą się na pokładzie. - Doskonale. Szczęść Boże, senhor. - Panu również, Vargas. Struan przeszedł przez plac. Wokół niego ludzie śpieszyli się, żeby jeszcze w ostatniej chwili dołożyć coś na ciężko wyładowane lorsze stojące na całej długości nabrzeża. W dalszej jego części dostrzegł Brocka i Gortha popędzających przekleństwami marynarzy i urzędników. Niektórzy kupcy już odpłynęli; pomachał wesoło lorszy płynącej z prądem. Mieszkańcy rzeki obserwowali spod drugiego brzegu ten exodus, okrzykami proponując odholowanie lorsz sampanami na środek nurtu, bowiem kierunek wiatru utrudniał kupcom odpłynięcie z przystani. Lorsza Struana była dwumasztowa i przestronna i miała czterdzieści stóp długości. Mauss już stał na jej
rufie. - Wszystko załatwione, Tai-Panie - powiedział. - Plotkują, że hoppo skonfiskował dom Ti-sena. Było w nim pięćdziesiąt laków srebra. - I co ? - Nic, Tai-Panie. Ot, plotka , hein? - Mauss był zmęczony. - Wszyscy moi nawróceni zniknęli. - Proszę się nie martwić, wrócą. Będzie mnóstwo nawróconych na Hongkongu - pocieszył go Struan, współczując mu. - Hongkong to nasza jedyna nadzieja, prawda? - Tak. Struan ruszył nabrzeżem. Zobaczył, że z faktorii Amerykanów wyszedł postawny kulis i wmieszał się w tłum na placu. Skręcił. - Heja, co ty Jankes tu robić? - zawołał do kulisa. - A niech mnie diabli, Tai-Panie - odpowiedział Cooper spod szerokiego kapelusza kulisa. - Czy moje przebranie jest takie marne? - Zdradza pana wzrost, chłopie. - Chciałem panu życzyć powodzenia. Nie wiem, kiedy znów się zobaczymy. Naturalnie, ma pan te obiecane trzydzieści dni. - Ale wątpi pan, czy są coś warte. - Przekonamy się za miesiąc, prawda? - W tym czasie niech pan zakupi dla nas osiem milionów funtów herbaty. - Za co, Tai-Panie? - A czym pan zwykle płaci za herbatę? - Oczywiście, jesteśmy pańskimi agentami. Jeszcze przez trzydzieści dni. Ale nie mogę kupować nie mając srebra. - Sprzedał pan już całą bawełnę? - Jeszcze nie. - Chłopie, niech pan ją szybko sprzeda. - Dlaczego? - Możliwe, że ceny za bawełnę zlecą na łeb na szyję. - Jeśli tak, to mam jeszcze „Niepodległość”. - Ale chyba szkoda byłoby ją stracić. - Mam nadzieję, że załatwi pan jakoś sprawy z Brockiem. I zbuduje swoją „Niepodległą Chmurę”. Chcę mieć satysfakcję, że to ja pana pokonam. - Niech pan skorzysta z moich wskazówek - rzekł życzliwie Struan. - I będzie przygotowany na szybkie i duże zakupy. Prześlę wiadomość.
- Bez pana wszystko by się tu zmieniło, Tai-Panie. Gdyby pan odszedł, wszyscy byśmy na tym stracili. - Być może mimo wszystko nie odejdę. - Połową duszy pragnę, żeby pan odszedł. Czerpał pan bardziej niż ktokolwiek zbyt wielkie zyski z tego rynku i za długo. Czas na wolne morza. - Wolne dla amerykańskich statków? - I innych. Ale nie na brytyjskich warunkach. -Zawsze będziemy władać morzami, chłopie. Musimy. Wy jesteście krajem rolniczym. My przemysłowym Potrzebujemy mórz. - Kiedyś wam je odbierzemy. - Możliwe, że do tego czasu przestaną nam być potrzebne, bo będziemy władać przestworzami. Cooper zaśmiał się. - Niech pan pamięta o naszym zakładzie - powiedział. To mi o czymś przypomina. Parę dni temu dostałem list od Arystotelesa. Prosi, żeby go wesprzeć pożyczką, bo „to rozkoszne zamówienie musi zaczekać do lata, gdyż ona cierpi na gęsią skórkę”. Mamy mnóstwo czasu, żeby ją przydybać w jej kryjówce w.. a może to będzie łóżko? - To nie Shevaun. Ona ma w żyłach lód, nie krew. - Znowu dała panu kosza? - Tak. Niech pan się za mną wstawi, co? - Nie będę się mieszał do takich pertraktacji! 'Ponad ramieniem Struana Cooper zobaczył nadchodzących Brocka i Gortha. - Gdyby Brockowie nie dotarli do Hongkongu, zyskałby pan odpowiednio dużo czasu. Prawda? - spytał. - Proponuje mi pan małe morderstwo? - To wcale nie byłaby mała rzecz. To byłoby bardzo wiele, Tai-Panie. Dzień dobry, panie Brock. - Tak właśnie żem myślał, że to pan, panie Cooper -odparł jowialnie Brock. - Miło, żeś przyszedł pan popatrzeć, jak odjeżdżamy. Już odpływasz? - zagadnął Struana. - Tak. Da to Gorthowi okazję do pooglądania rufy mojej lorszy aż do Whampoa. A potem aż do Hongkongu rufy „Chińskiej Chmury”. Tak jak zwykle. - Oglądać to se będziesz ty, Struan, więzienie dla dłużników, gdzie jest twoje miejsce i gdzie cię wrzucą za cztery dni! - powiedział ochryple Gorth. - Aż do Hongkongu, Gorth. Ale z tobą nie ma nawet co się ścigać. Jako żeglarz, nie nadajesz się nawet do wioseł. - Do diabła, jestem lepszy od ciebie! - Gdyby nie twój ojciec, byłbyś pośmiewiskiem całej Azji. - O żeż ty sk... - Zamknij dziób! - warknął Brock, dobrze wiedząc, że Struan byłby zachwycony, gdyby Gorth publicznie
nazwał go skurwysynem, bo wówczas mógłby go wyzwać na pojedynek. - Czemu drzaźnisz chłopaka, co? - spytał Struana. - Wcale się z nim nie drażnię, Tyjer. Stwierdzam fakty. Lepiej poduczyłbyś się trochę manier, a także żeglarstwa. Brock sam musiał się opanować. Gorth jeszcze nie sprostałby Struanowi. Za rok, dwa, kiedy nabierze sprytu, inna sprawa, pomyślał. Ale dalibóg, nie teraz. Poza tem to nie po angielsku kopać w brzuch wroga, któren leży bezbronny, na łopatkach. Tak jak ten przeklęty Struan. - Proponuję przyjacielski zakład - rzekł. - Stawiam sto gwinei na to, że mój chłopak z tobą wygra. Że pierwszy dotknie masztu flagowego na Hongkongu. - Założę się, ale o dwadzieścia tysięcy gwinei. Jego, a nie twoich - odparł Struan, patrząc prześmiewczo na Gortha. - A z czego ty mi zapłacisz, Tai-Panie? - spytał pogardliwie Gorth, i Brock zawrzał na głupotę syna. - On tylko żartował, Dirk - powiedział prędko. - A więc o dwadzieścia tysięcy. - Tak, a więc on żartował? Skoro ty tak mówisz, Tyler Na zewnątrz Struan był spokojny, ale w duchu radował się. Połknęli przynętę! Teraz Gorth i Brock popędzą do Hongkongu - dwadzieścia tysięcy to spora fortuna, ale to nic w porównaniu z czterdziestoma lakami srebra bezpiecznie dowiezionymi na „Chińską Chmurę”. Tak więc Brock szczęśliwie usunięty z drogi. Ale gra jest ryzykowna. Gorth o mało co nie przebrał miary a gdyby do tego doszło, musiałaby popłynąć krew. Gorth zginąłby zbyt łatwo. Wyciągnął rękę do Coopera. - Liczę na te pańskie trzydzieści dni - powiedział. Uścisnął mu rękę, a potem spojrzał na Gortha.. A wiec przy maszcie flagowym na Hongkongu! Dobrej żeglugi, Tyler! - rzekł i pośpieszył do swojej lorszy, która już odbiła od nabrzeża i okręcała się dziobem w stronę środka rzeki. Skoczył na krawędź nadburcia, obrócił się i pomachał kpiarsko ręką. A potem zniknął pod pokładem. - Wybaczy pan, mhm, panie Cooper - powiedział Brock, biorąc Gortha za rękę. - Będziem w kontakcie! Pchnięciem skierował syna w stronę lorszy. Na rufówce pchnął go silnie na nadburcie. - Ty zatracony półgłówku, ty francowaty szczurze rynsztokowy! - wybuchnął. - Chcesz mieć gardło rozcięte od ucha do ucha?! Jeżeli na tych wodach nazwiesz kogoś skurwysynem, to musisz z nim walczyć. Nazwij go tak, a będzie miał prawo cię zabić! - trzasnął Grotha na odlew w twarz, aż mu z ust pociekła krew. - Mówiłem ci pięćdziesiąt razy, żebyś uważał na tego czorta. Skoro ja się go pilnuję, to ty, psiamać, tym bardziej? - Zabiłbym go, tato, wiem, żebym go zabił! - Mówiłem ci pięćdziesiąt razy, żebyś był dla niego grzeczny. On głupi tylko czeka, żeby cię ciachnąć. I zrobi to. Z tym diabłem możesz walczyć tylko raz! Rozumisz? - Tak - odparł Gorth. Poczuł w ustach krew i jej smak jeszcze bardziej go rozsierdził. Nastempną razą dam cię zabić, głupcze. I jeszcze jedno. Nigdy nie kpij z takiego człowieka względem
jego długów hazardowych. Ani nie kop go w słabiznę kiedy jest przegrany i bezbronny. To nie charakternie! - Sram na charakterność! Brock uderzył go na odlew drugi raz. Brocki załatwiają sprawy charakternie. Otwarcie. Po męsku - powiedział. - Złam to prawo, a wylecisz z firmy Brock i Synowie! Gorth otarł usta z krwi. - Nie waż się mnie więcej ciepnąć, tato! Brock dosłyszał w głosie syna niepohamowany gniew i twarz mu skamieniała. - Nie rób tego, tato. Bo na rany Jezusa, oddam ci! - ostrzegł Gorth, stojąc mocno na obu nogach. Pięści miał jak z granitu. - Uderzyłeś mnie ostatni raz. Uderzysz znowu, a nie strzymam. Na rany Jezusa, uderzyłeś mnie ostatni raz w życiu! Żyły na szyi Brocka sczerniały i napęczniały, kiedy doskoczył z pięściami do syna - już nie syna, ale wroga. Nie, nie wroga. Do syna, który przestał być młodziakiem. Syna, który sprzeciwił się ojcu tak, jak wszyscy synowie sprzeciwiają się swoim ojcom. Obaj, Brock i Gorth, byli świadomi, że jeżeli zaczną ze sobą walczyć, poleje się krew i skończy się to wyrzuceniem z rodziny. Żaden z nich tego nie chciał, ale gdyby do tego doszło, ojciec i syn wiedzieli, że staną się śmiertelnymi wrogami. Brock znienawidził Gortha, bo syn dał mu odczuć jego wiek, i kochał go za to, że mu się przeciwstawił, choć nie wątpił, że jest i zawsze będzie sprytniejszy od niego w walce na śmierć i życie. - Trza ci płynąć na Hongkong - rzekł. Gorth z trudem rozwarł pięści. - Tak - powiedział chrapliwie. - A tobie trza załatwić tego sukinsyna już, jeżeli masz rozum, bo następną razą ja to zrobię po swojemu. - Spojrzał groźnie na bosmana. - Na co czekasz, wszarzu? Odpływaj! Starł krew z brody i splunął za burtę. Serce nadal waliło mu mocno i żałował, że ojciec nie uderzył go trzeci raz. Dalibóg, byłem gotów i mogłem go pokonać, tak jak pokonałbym tego zielonookiego skurwysyna. Na pewno, pomyślał. - Jaką trasą popłyniemy, tato? - spytał, bo można było płynąć różnymi. Podejścia do Kantonu na tej rzece składały się z labiryntu dużych i małych wysp oraz mnogich szlaków wodnych. - Sam żeś narobił sobie kłopotu, to sam se wybierz trasę - odparł Brock. Podszedł do lewego nadburcia. Poczuł się bardzo stary i bardzo zmęczony. Przypomniał mu się ojciec, który był ślusarzem, i własne dzieciństwo, kiedy musiał znosić cięgi, połajanki, dusić w sobie gniew i robić co kazano, aż do dnia piętnastych urodzin. Wówczas to zalała go krew, a kiedy ochłonął, zobaczył, że stoi nad nieruchomym ciałem ojca. Boże w niebiesiech, .pomyślał, niewiele brakowało. Cieszę się, że nie muszę walczyć z nim naprawdę. Nie chciałbym utracić syna. - Nie zapatruj się na Struana - rzekł w miarę życzliwym tonem.
Gorth nie odezwał się, Brock potarł oczodół i założył opaskę z powrotem. Przyglądał się lorszy Struana. Znajdowała: się na środku rzeki, a jego samego nic było widać. Jakiś sampan opłynął jej dziób i zwinnie żeglując schował się za jej przeciwną burtę. Rój marynarzy Struana pochylił się nad linami i przyśpiewując sobie chórem wciągnął żagle. Sampan. zawrócił w stronę lorszy Vargasa. To niepodobne do Dirka odpływać tak szybko, zastanawiał się Brock. Ani trochę. Spojrzał na nabrzeże i zobaczył, że Vargas i wszyscy urzędnicy Struana jeszcze tam są, a lorsza wciąż cumuje. O nie, to niepodobne do Dirka. Odpływać przed urzędnikami? On strasznie pilnuje takich rzeczy. O tak! Struan siedział ukryty w kajucie sampana. Kiedy łódź opływała dziób lorszy Vargasa, nasunął mocno na czoło kapelusz kulisa i ciaśniej owinął się chińskim pikowanym kaftanem. Właściciel sampana i jego rodzina nie zauważali go. Dobrze im zapłacono, żeby nic nie widzieli i nic nie słyszeli. Plan, który ułożył Struan z Maussem, był najbezpieczniejszy w tych okolicznościach. Kazał Austriakowi popłynąć spiesznie krótszą północną trasą na „Chińską Chmurę”, która stała trzynaście mil stąd, przy wyspie Whampoa, i polecić kapitanowi Orłowowi, żeby postawił wszystkie żagle i popłynął szybko na skraj wyspy, tam zaś zmienił kurs, opłynął ją trzymając się brzegu i południowym kanałem zawrócił pod prąd w stronę Kantonu. Ostrzegł, że w żadnym razie nie powinien zobaczyć tego manewru Brock. Natomiast on miał zaczekać na lorszę ze srebrem w Kolonii, a potem płynąc dłuższą trasą prześlizgnąć się okrężnymi szlakami wodnymi na południe od wyspy, gdzie mieli się spotkać. Przy Marmurowej Pagodzie. Mierzyła ona sto stóp i łatwo ją było dostrzec. - Ale po co to wszystko, Tai-Panie? - spytał Mauss. - To niebezpieczne. Po co tak ryzykować, hein? - Pan niech tylko tam czeka, Wolfgang - odpowiedział Struan. Kiedy sampan dobił do nabrzeża, Struan wziął kilka przygotowanych zawczasu koszy i pośpieszył przez tłum do bramy ogrodu. Nikt nie zwrócił na niego uwagi. Dostawszy się do budynku faktorii, odrzucił kosze, pomknął do okna jadalni i ostrożnie wyjrzał przez zasłony. Jego lorsza była już daleko. Brock płynął środkiem nurtu odrabiając stracony dystans, a żagle jego statku falowały, schwyciwszy lekką bryzę. Struan słyszał niewyraźnie sprośne przekleństwa, które miotał stojący na rufie Gorth. Brock stał przy lewej burcie, wpatrzony w rzekę przed sobą. Vargas skończył właśnie sprawdzać stan urzędników i wracał do ogrodu. Struan wypadł chyłkiem z jadalni i wbiegł szybko po schodach; Z podestu zobaczył,: jak Vargas wchodzi do hallu, sprawdza wszystko po raz ostatni i wychodzi. Usłyszał szczęk klucza przekręconego w drzwiach wejściowych. Uspokojony, wspiął się wąskimi schodkami na strych. Utorował sobie drogę pomiędzy starymi skrzyniami do pakowania i przeszedł ostrożnie na front budynku. - Witaj, Tai-Panie - powiedziała Mei-mei. Była ubrana w swoje powalane spodnie i kaftan, jakie noszą mieszkanki rzeki, ale nie pobrudziła sobie twarzy. Klęczała na poduszce za jakimiś skrzynkami. A Gip wstała, ukłoniła się mu i ponownie uklękła przy małym tobołku z ubraniem i naczyniami do gotowania. Mei-mei wskazała mu poduszkę leżącą naprzeciwko niej i rozłożoną planszę do trik-traka. - Zagramy, po tych samych stawkach, heja? - zaproponowała.
- Jedną chwilę, dziewczyno. W dachu i frontowej ścianie domu znajdowały się świetliki. Dzięki nim mógł bez obawy dokładnie obserwować cały płac. Wciąż roiło się tam od ludzi, miotających przekleństwa i dokonujących w ostatniej chwili zmian. - Zauważyłaś mnie? - spytał. - O tak, jak najbardziej - odparła. - Ale my widziałyśmy cię z góry. A na dole być może nikt, Za co Brock uderzył syna, heja? - Nie wiedziałem, że go uderzył. - Tak. Dwa razy. Co to były za uderzenia! O mało się nie zadusiłyśmy ze śmiechu. Syn prawie że mu oddał. Liczyłam, że się pobiją - pozabijają się nawzajem - i nie trzeba już będzie zwracać pieniędzy. Zresztą myślę, że jesteś niesamowicie zwariowany, bo mógłbyś po prostu zapłacić piratom, żeby go zamordowali. Usiadła na poduszce, zaklęła i ponownie uklękła. - Co się stało? - Moja tyłka. Ciągle boli. - Ciągle boli tyłek! - Tyłka. To był żart. Ajiii ja, tym razem pobiję cię sromotnie i odegram wszystkie dola. Ile ci jestem winna? - spytała niewinnym tonem. - Czternaście tysięcy? - Masz doskonałą pamięć. Usiadł i wziął kubek do kości. - Cztery partie. A potem spać. Przed nami długa noc. Wyrzucił kości. Zaklęła. - Ty masz dżos! Para szóstek, para szóstek, bodaj ją zaraza! - Wyrzuciła kości, zrównała się z nim punktami, trzasnęła kubkiem o podłogę i krzyknęła radośnie: - Dobra, śliczna, kochana para szóstek! - Może ciszej, bo przerwiemy grę. - Nic nam nie grozi, Tai-Panie. Rzucaj. Mam dziś dobry dżos! - Miejmy nadzieję, że bardzo dobry - rzekł. - I jutro też. - Ajiii ja jutro, Tai-Panie! Dziś. Liczy się dziś. - Ponownie wyrzuciła kości. Znowu wypadła jej para szóstek. - Drogi, śliczny kubeczku, uwielbiam cię - powiedziała i zmarszczyła twarz. - Co to znaczy „uwielbiam”? - Kocham. - A „kocham”? Wokół oczu Struana pojawiły się zmarszczki od uśmiechu. Pogroził jej palcem. - Nie zamierzam znów się z tobą spierać - powiedział. Kiedyś próbował jej wyjaśnić, co to znaczy kochać. Ale w języku chińskim nie było słowa odpowiadającego europejskiemu pojęciu miłości. Stojący zegar w gabinecie na dole zaczął wybijać dziesiątą. Znużony Struan poruszył się na swoim posterunku przy okienku w ścianie. Mei-mei spała zwinięta w kłębek, a służąca oparta o zapleśniałą skrzynkę. Parę godzin temu na chwilę przysnął, ale sny miał dwuznaczne i chwilami realistyczne; Leżał w pomieszczeniu na
„Chińskiej Chmurze”, przywalony ciężarem srebra. Zjawił się Żin-kua i zdjął z niego srebro w zamian za trumnę i dwadzieścia złotych gwinei. Potem zaś nie był już na statku, tylko na brzegu, w swoim stojącym na wzgórzu Wielkim Domu na Hongkongu. Winifred przyniosła mu trzy jajka i jadł śniadanie, a wówczas zza pleców dobiegł go okrzyk Mei-mei: „Rany boskie, jak możesz jeść nie narodzone dzieci kury?” Obejrzał się i zobaczył, że jest całkiem naga i nieznośnie piękna. „Czy mama też była taka piękna nago?” - spytała Winifred, na co odpowiedział: „Tak, ale w inny sposób” i nagłe się ocknął. Sen o rodzinie przygnębił go. Niedługo muszę pojechać do kraju, pomyślał. Nie wiem nawet, gdzie ich pochowano. Przeciągnął się, zaczął obserwować ruch na rzece i porównywać w myślach Ronaldę z Mei-mei. Różnią się, bardzo różnią... różniły się, stwierdził. Kochałem je obie tak samo. Ronaldzie spodobałby się Londyn, piękny dom w tym mieście, wyjazdy do wód w Brighton albo w Bath. Byłaby świetną panią domu na wszystkich przyjęciach i balach. Ale zostałem sam. Czy zabiorę Mei-mei do kraju? Być może. Jako Tai-tai? Niemożliwe. Bo wykluczyłoby mnie to z towarzystwa tych, których muszę użyć. Ocknął się z zadumy i skupił uwagę na placu. Był wyludniony. Tuż przed zmierzchem chorągwiani odeszli. Teraz było tam tylko przyćmione światło księżyca i rozmazane cienie. Pustka ta wydała mu się widmowa i okrutna. Chciało mu się spać. Nie możesz teraz zasnąć, powiedział sobie. Tak, ale jestem zmęczony, odparł w duchu. Wstał, przeciągnął się i znów usadowił. Zegar wybił kwadrans, potem pół godziny, i wówczas Struan postanowił, że za piętnaście minut obudzi Mei-mei i A Gip. Nie ma pośpiechu, pomyślał. Nie pozwolił sobie na domysły, co się stanie, jeśli lorsza Żin-kua nie przypłynie. Palcami dotykał połówek czterech monet i jeszcze raz rozmyślał o starym Chińczyku. Co to będą za przysługi i kiedy? Częściowo już rozumiał pobudki Żin-kua. Wyjaśniała je niełaska Ti-sena. Pomyślał, że na pewno będzie wojna. Brytyjczycy niewątpliwie ją wygrają. Z pewnością zostanie wznowiony handel. Ale na pewno nie w ramach Ośmiu Zarządzeń. Tak więc Ko-hong utraci monopol i każdy będzie handlował na własną rękę. Stąd właśnie ta trzydziestoletnia umowa na handel - dzięki niej Żin-kua zapewniał sobie stosunki handlowe na następne trzy dekady. Oto jak rozumują Chińczycy: nie dbaj o natychmiastowy zysk, ale o zyski czerpane przez wiele, wiele lat. Owszem, ale co naprawdę zamyśla Żin-kua? Po co kupuje ziemię na Hongkongu? Czemu chce uczyć syna „barbarzyńskich” zwyczajów i w jakim przewrotnym celu? Jakie będą te cztery przysługi? - zapytywał siebie. A ponieważ już się zgodziłeś i mu to przyrzekłeś, jak się z tego wywiążesz? Jak możesz zagwarantować, że Robb i Culum wypełnią tę umowę? Zaczął rozważać ten problem. Przemyślał tuzin możliwości, zanim znalazł odpowiedź. Wiedział, co musi zrobić, i mierziło go to. A kiedy już podjął decyzję, zwrócił myśli ku innym kłopotom.
No a co zrobić z Brockiem? I Gorthem. Przez chwilę na nabrzeżu miał chęć rzucić się na niego. Jedno słowo więcej, a musiałby publicznie rzucić mu wyzwanie. Poczucie honoru zmusiłoby go - i dało mu sposobność - do upokorzenia Gortha. Przez wbicie mu noża w brzuch. Albo z pomocą bata. No a Culum? Co zamierza? Dlaczego nie pisze? Tak, ale Robb też. Co za numer wyciął Longstaff? Zegar wydzwonił jedenastą. Struan obudził Mei-mei. Ziewnęła i przeciągnęła się zmysłowo, jak kotka. A Gip która wstała natychmiast jak tylko Struan się poruszył, już zbierała tobołki. -Nadpływa lorsza - spytała Mei-mei. - Nie, ale możemy zejść na dół i czekać w pogotowiu. Mei-mei zaszeptała do A Gip, która wyjęła jej z włosów szpilki i zaczęła ją energicznie czesać. Mei-mei zamknęła oczy, rozkoszując się tym. Potem A Gip splotła jej włosy jak u kobiet ho-klo, związała je wstążką i opuściła na plecy. Mei-mei starła rękami kurz i pobrudziła sobie twarz. - Co ja dla ciebie robię, Tai-Panie! - powiedziała. - Ten wstrętny kurz zniszczy moją idealnie piękną cerę. Będę potrzebowała dużo srebra, żeby to naprawić. Ile, heja? - Nie zawracaj głowy! Pierwszy zszedł ostrożnie po schodach do jadalni i nakazawszy im gestem, żeby cierpliwie czekały, podszedł do okna. Na placu w dalszym ciągu nie było żywej duszy. Na niezliczonych sampanach pływających wiosek paliły się lampki olejne. Co jakiś czas odzywały się ujadające psy, huczały ognie sztuczne, podnosiły się i cichły głosy kłócących się, a niekiedy uszczęśliwionych - wszystko na tle nieustannego klekotu kostek madżongu o pokłady, bądź stoły i śpiewnej paplaniny.. Z kuchni unosił się dym. Dżonki, lorsze i sampany wypełniały ujście rzeki. W tych wszystkich dźwiękach, zapachach, widokach nie było nic nadzwyczajnego. Z wyjątkiem opustoszałego placu - założył bowiem, że na placu będą ludzie. Teraz musieli przebyć jego wyludnioną przestrzeń w świetle księżyca, z pewnością widoczni z odległości setek jardów. Zegar wybił północ. Czekali, czuwali i czekali. Minuty dłużyły się i minęła wieczność, nim zegar wybił kwadrans. A potem pół godziny. - Może ta lorsza stoi na południe - powiedziała Mei-mei tłumiąc ziewnięcie: - Może. Poczekamy jeszcze pół godziny, a później rozejrzymy się. Tuż przed godziną pierwszą spostrzegł dwie latarnie na lorszy płynącej z prądem rzeki. Była zbyt daleko od niego, żeby zobaczyć, czy ma pomalowane na czerwono oko, wstrzymał więc oddech i czekał. Lorsza płynęła sprawnie, ale wolno i ociężale. Dla niego był to pomyślny znak, bowiem srebro na pewno ważyło wiele ton. Po minięciu południowego krańca Kolonii lorsza zmieniła kurs i dobiła ukradkiem do nabrzeża. Dwaj chińscy marynarze zeskoczyli na brzeg z cumami i przywiązali je. Ku jego uldze, trzeci Chińczyk podszedł do latarni na dziobie, zdmuchnął płomień i zgodnie z umówionym sygnałem znowu go zapalił. Struan rozejrzał się w półmroku, szukając wzrokiem niebezpieczeństwa. Czuł, że nic mu nie grozi. Sprawdził, czy pistolety są nabite, i
zatknął je za pas. - Idźcie za mną, ale szybko! - polecił. Cicho podszedł do drzwi wejściowych, otworzył zamek i poprowadził Mei-mei i A Gip ostrożnie przez ogród. Otworzył bramę i pomknęli przez plac. Miał wrażenie, że śledzi ich cały Kanton. Docierając do lorszy spostrzegł jej pomalowane na czerwono oko, a na rufie rozpoznał Chińczyka, który zaprowadził go przedwczoraj do Żin-kua. Pomógł Mei-mei wejść na pokład. A Gip wskoczyła na lorszę z łatwością: - Po co dwa krowa dziko, heja? Nie może! - zaprotestował Chińczyk. - Jak się nazywa, heja? - spytał Struan. - Wang, heja! - Krowa dziko mój. Ty odbić, Wang! Wang zauważył malutkie stopy Mei-mei i oczy mu się zwęziły. Nie widział jej twarzy, bo nasunęła nisko na czoło szeroki kapelusz. Struanowi nie spodobało się jego niezdecydowanie ani to, jak patrzy na Mei-mei. - Odbić! - powtórzył krótko i zacisnął pięści. Wang rzucił rozkaz. Odwiązano cumy i lorsza odsunęła się od nabrzeża. Struan sprowadził Mei-mei i A Gip po schodni na niższy pokład. Ruszył w stronę rufy, gdzie powinna być główna kabina, i otworzył jakieś drzwi. W środku siedziało pięciu Chińczyków. Gestem nakazał im wyjść. Wstali z ociąganiem i wyszli, oglądając Mei-mei od stóp do głów. Oni także zwrócili uwagę na jej stopy. W malutkiej kabinie znajdowały się cztery prycze, prymitywny stół i ławki. Pachniało konopiami i zepsutą rybą. Wang stanął w drzwiach kajuty, badawczo przyglądając się Mei-mei. - Po co krowa dziko? Nie może - powtórzył. Struan nic mu na to nie odpowiedział. - Mei-mei, ty zamknąć drzwi, heja? rzekł. - Otworzyć tylko pukać ja, rozumi? - Rozumi, panie. Podszedł do drzwi i gestem kazał Wangowi wyjść. - Iść ładownia - polecił mu, kiedy z kajuty dobiegł go głos zasuwanego rygla. Wang wprowadził go do ładowni. Po obu burtach statku stało tu w dwóch równych rzędach czterdzieści skrzynek, a pośrodku było szerokie przejście. - Co w skrzynia, heja? - spytał Struan. Wang zdumiał się. - Po co pyta, heja? To samo, co mówić pan Żm-kua. - Ile wiedzieć załoga? - Tylko ja. Wszystko wiedzieć, ajiii ja! - odparł Wang przeciągając palcem po gardle. - Pilnować dźwi - mruknął Struan. Wybrał na chybił trafił skrzynkę i otworzył; ją łomem. Przyjrzał się srebru, a potem wziął sztabkę z wierzchniej warstwy. Wyczuł zdenerwowanie Wanga, co tylko wzmogło jego własne. Odłożył sztabkę i zamknął skrzynkę.
- Po co krowa dziko, heja? - spytał jeszcze raz Wang. - Krowa dziko mój. Koniec - odparł Struan i upewnił się, czy wieko siedzi mocno. Wang zatknął kciuki za pas swoich obszarpanych spodni. - Jeść? Chce? - Chce. Struan wyszedł na pokład i sprawdził liny i żagle. Jedno czterofuntowe działo stało na dziobie, drugie na rufie. Upewnił się, czy oba są załadowane, mają podsypany proch, czy baryłka z prochem jest pełna i czy jest on suchy. Kartacze i kule leżały na podorędziu. Polecił Wangowi zebrać załogę i podniósł kołek do mocowania lin. Na lorszy było ośmiu ludzi. - Ty powiedzieć - zwrócił się do Wanga - wszytki nóż, wszytki bum-bum na pokład baldzo mig-mig. - Ajiii ja, nie może - zaprotestował Wang. - Dużo pirat na rzeka. Dużo... Struan trzasnął go pięścią w szyję i przycisnął do nadburcia. Załoga zajazgotała gniewnie i poczęła szykować się do zaatakowania go, ale wzniesiony w górę kołek ostudził ich zapędy. - Wszytki nóż, wszytki bum-bum na pokład, baldzo mig-mig! - powtórzył Struan głosem zimnym jak stal. Wang podźwignął się chwiejnie i mruknął coś po kantońsku. Po chwili złowieszczej ciszy rzucił swój nóż na pokład, a inni niechętnie .poszli za jego przykładem. Struan polecił mu zebrać noże i zawinąć je w kawałek płótna workowego, które leżało na pokładzie. Potem kazał Chińczykom odwrócić się i zaczął ich obszukiwać. Przy trzecim znalazł pistolet i trzasnął go jego kolbą w bok czaszki. O pokład stuknęły jeszcze cztery noże innych, Wang zaś, co Struan dostrzegł kątem oka, upuścił za burtę mały toporek bojowy . Po obszukaniu Chińczyków kazał im zostać na pokładzie i zabrawszy ze sobą złożoną broń przeszukał resztę statku. Nikt się nie ukrywał pod pokładem. W schowku znalazł natomiast cztery muszkiety, sześć mieczy i cztery łuki ze strzałami, a za jakimiś skrzyniami trzy korbacze. Wszystko to zaniósł do kajuty. Heja, Mei-mei, słyszeć co być góra ? - spytał szeptem. - Tak - odparła równie cicho. - Sam twierdzisz, że możemy bezpiecznie rozmawiać przy A Gip po angielsku. Już nie chcesz? - Zapomniałem. To przyzwyczajenie. Tak; dziewczyno, możemy. - Czemu bić Wanga? To zaufany Żin-kua, tak? - Nasz ładunek to istny wabik. - Wabik! - Przynęta. Magnes. - A, rozumiem. - Mei-mei usiadła na koi, nozdrza drżały jej od smrodu zepsutej ryby - Jeżeli tu zostanę, dostanę strasznych mdłości. Nie mogę być na. pokładzie? - Zaczekaj, aż odpłyniemy od Kantonu. Tu jesteś bezpieczniejsza, znacznie bezpieczniejsza. - Za ile spotkamy się z „Chińską Chmurą”?
- Tuż po świcie, jeżeli Wolfgang nie pomyli miejsca spotkania. - To możliwe? - Przy takim ładunku wszystko może się zdarzyć. - Struan wziął da ręki muszkiet. Wiesz, jak się z tym obchodzić? - Po co miałabym strzelać ze strzelbów? Ja? Jestem scywilizowaną zalękłą starą kobietą, co prawda bardzo piękną, ale bez strzelbów. Pokazał jej, co ma zrobić. - Jeżeli, nie licząc mnie, ktoś wejdzie do kajuty, zabij go - powiedział. Z muszkietem w ręku wrócił na pokład. Ociężała, głęboko zanurzona lorsza płynęła środkiem wodnego szlaku pod wysoko zawieszonym księżycem. Ciągle jeszcze mijali przedmieścia Kantonu, a oba brzegi rzeki były grubo obrośnięte pływającymi wioskami. Niekiedy spotykali łodzie, sampany i dżonki brnące pod prąd. Rzeka miała tu pół mili szerokości, a przed dziobem i za rufą ich lorszy żeglowały w górę niej łodzie najprzeróżniejszych rozmiarów. Z nieba Struan wyczytał, że pogoda będzie dobra, ale powiew wiatru był łagodny, suchy i nieświeży pozbawiony mocy. Wiedział, że wiatr ten osłabnie i jeszcze bardziej zmniejszy ich prędkość. Ale to go nie martwiło. Tak wiele razy przebył już tę rzekę, że gruntownie znał jej mielizny, odnogi, dopływy i punkty orientacyjne. Trasa prowadząca do Kantonu była labiryntem kanałów i wysp, dużych i małych, zajmującym obszar stu mil kwadratowych. Pod prąd można było płynąć wieloma szlakami. Tak samo z prądem. Struan był szczęśliwy, że znów płynie; cieszył się, że rejs do Marmurowej Pagody już się zaczął. Poddał się lekkiemu kołysaniu lorszy. Wang stał blisko sternika, a wroga i ponura załoga rozpierzchła się po pokładzie. Struan spostrzegł, że obserwator na dziobie jest na stanowisku. Pół mili dalej rzeka rozwidlała się, opływając wyspę. Podchodząc do tego rozwidlenia należało ominąć mieliznę. Struan milczał i czekał. Usłyszał, że Wang mówi coś do sternika, a ten przesuwa rumpel i bezpiecznie odpływa lorszą od mielizny. Dobrze, pomyślał. Wang zna przynajmniej ten odcinek trasy. Niepokoił się, z której strony Chińczyk opłynie wyspę. Obie trasy były dobre, ale północna lepsza od południowej. Lorsza utrzymała kurs kierując się w stronę północnego kanału. Struan obrócił się, potrząsnął głową i wskazał południowy kanał. Zrobił to na wszelki wypadek, bo w północnym Wang mógł zastawić pułapkę. Sternik spojrzał na Wanga, szukając potwierdzenia. Wystarczył jednak tylko nieznaczny ruch Struana w jego stronę, żeby ster szybko się obrócił, żagle stanęły na chwilę w łopocie i lorsza obrała nowy kurs. - Po co płynąć tędy, heja? Po co nie mój? Baldzo źle Baldzo - powiedział Wang. Podszedł do nadburcia i spojrzał w noc. Wiatr nieco przybrał na siłę i kiedy wpłynęli na południowy kanał, lorsza przyśpieszyła. Na końcu halsu Struan skinął na sternika, żeby przestawił rumpel. Lorsza wolno zakręciła i znalazłszy się na nowym kursie
chwyciła wiatr w furkoczące żagle. Nad pokładem zaskrzypiały bomy, statek pochylił się lekko i znów zaczął przyśpieszać. Struan polecił wytrymować żagle i przez pół godziny płynęli równo, wtopieni w ruch na rzece. I wówczas kątem oka zauważył dużą lorszę, która pod pełnymi żaglami pędziła na nich od nawietrznej. Na jej dziobie stał Brock. Struan skulił się, doskoczył do steru i odepchnął Chińczyka. Zaskoczeni tym Wang i sternik podnieśli niespokojny jazgot, a cała załoga obserwowała Struana. Przekręcił mocno rumpel na prawą burtę, modląc się, żeby chińska lorsza szybko zareagowała na ster. Dosłyszał niewyraźnie rozkaz Brocka ,Ster prawo na burt, migiem!”, i poczuł, że z żagli uciekł mu wiato Popchnął gwałtownie rumpel, tak żeby żagiel skośny chwycił wiatr i lorsza zmieniła kierunek, ale nie zareagowała i lorsza Brocka minęła ją burta w burtę. Ujrzał, że rzucone z niej kotwice łodziowe zaczynają być ściągane. Wycelował muszkiet. - A, to ty, Dirk, na psa urok! - zawołał Brock, udając zaskoczenie. Oparł się na nadburciu, szeroko się uśmiechając. - Użycie drapaczy to piractwo, Brock! - odparł Struan i rzucił Wangowi nóż trzonkiem do przodu. - Ciąć kotwicą, mig-mig! - rozkazał. - Masz rację, bracie. Przepraszam za te drapacze - rzekł Brock. - Myślałem, że tą lorszę trza gdzieś poholować. Nie widzę tu twojej flagi. Czyżbyś się jej wstydził? Struan widział, że załoga Brocka jest uzbrojona i gotowa do ataku. Gorth stał na pokładzie rufowym przy obrotowym działku i chociaż nie było wymierzone w chińską lorszę, to z pewnością załadowane i gotowe do strzału. - Jeszcze raz zaczepicie mi statek drapaczami, to dojdę do wniosku, że jesteście piratami, i rozwalę ci łeb. - Można wejść na pokład, Dirk? - Tak. Brock prześlizgnął się przez olinowanie swojego statku i zeskoczył na pokład chińskiej lorszy. Trzej marynarze wskoczyli na nadburcie, żeby podążyć za nim, ale Struan wycelował w nich muszkiet i krzyknął: - Stać! Niech tylko któryś wejdzie mi na pokład bez pozwolenia, a zastrzelę jak psa! Marynarze znieruchomieli. - Słusznie - powiedział złośliwie Brock. - Takie jest prawo morza. Kapitan decyduje, kogo chce zaprosić, a kogo nie. Zostańcie tam! Struan popchnął Wanga do nadburcia. - Ciąć kotwica! - powtórzył. Przestraszony Chińczyk pośpieszył do nadburcia i zaczął przecinać liny. Gorth obrócił działko i Struan wycelował w niego muszkiet. - Odsuń się, Gorth! - ostrzegł go ostro Brock. Prawo morskie było po stronie Struana - zaczepienie kotwicami łodziowymi było piractwem. Wejście z
bronią na pokład bez zaproszenia też było piractwem, a żadnego z angielskich praw nie przestrzegano tak gorliwie i nie egzekwowano tak bezwzględnie jak praw statków na morzu i uprawnień kapitanów. Za piractwo była tylko jedna kara - stryczek. Wang przeciął ostatnią linę i statki zaczęły oddalać się od siebie. Kiedy lorsza Brocka znalazła się w odległości dziesięciu jardów, Struan odłożył muszkiet. - Zbliżcie się do mnie bez pozwolenia na piętnaście jardów, a dalibóg, oskarżę was o piractwo! - krzyknął, a potem oparł się o nadburcie. - O co chodzi, Tyler? - Mógłbym cię spytać o to samo, Dirk - odparł swobodnie Brock. -Widziałem; jak wczoraj wykradłeś się na tym sampanie. - Oko błysnęło mu w świetle latarni. - Zobaczyłem, żeś mocno dziwnie przebrany za kulisa, no i, Bogu chwała, wróciłeś do swojej faktorii. Dziwne, mówię se. Może staremu Dirkowi pokręciło się we łbie. A może stary Dirk potrzebuje pomocy, żeby wydostać się bezpiecznie z Kantonu? Wiec odpływamy z prądem, no a potem przemykamy nazad i stajemy na północ od Kolonii. A później widzimy ciebie na pokładzie tej śmierdzącej łajby. Ciebie i dwie dziewki. - Moja sprawa, co robię. - Ano racja. W głowie Struana kipiało od myśli. Wiedział, że lorsza Brocka jest znacznie szybsza od jego lorszy, a załoga groźna, dobrze uzbrojona i że nie da im rady w pojedynkę. Przeklął się za swoje zadufanie i za to, że się nie pilnował. Ale przecież nie mogłeś widzieć Brocka przemykającego w dół rzeki, usprawiedliwiał się. Jak go wykorzystać z pożytkiem dla siebie? Musi być jakiś sposób. W taką noc śmiało może się z tobą zderzyć, a jeżeli nawet przeżyjesz, niewiele będziesz mógł mu udowodnić. Powie, że to był wypadek. A w dodatku Mei-mei nie umie pływać. - Ta stara balia jest silnie zanurzona. Przecieka? A może to z powodu ciężkiego ładunku? - Co ci chodzi po głowie, Tyler? - Plotki, chłopie. Całe zeszłe rano krążyły plotki. Zanim odpłynęliśmy. Plotki o srebrze Ti-sena. Słyszałeś o nim?. - Były tuziny plotek. - Tak. Ale wszystkie mówiły, że w Kantonie jest pierońsko dużo srebra. Nie myślałem o tym. Dopóki żem nie zobaczył, jak zawracasz. I bardzo mnie to zaciekawiło. Po tym zakładzie o dwadzieścia tysięcy gwinei. Bardzo zaciekawiło. Potem wsiadasz na ciężką lorszę, w nocy; jak jaki złodziej, i płyniesz na południe kanałem, nie tym, co trza. -Brock przeciągnął się, a potem energicznie podrapał w brodę. - Starego Żin-kua nie było nigdzie: widać, co nie? - Owszem, wyjechał z Kantonu. - Stary Żin-kua to twój piesek. A bynajmniej twój człowiek, mam rację? - spytał Brock, chytrze strzelając okiem.
- Przejdź do rzeczy. - Nie ma pośpiechu, bracie. Dalibóg, nie ma! - Brock spojrzał na dziób swojej lorszy. - Letki ma ten nos, no nie? - spytał. Była to aluzja do żelaznego, grubego na stopę pala wystającego z dziobu jego lorszy tuż poniżej linii zanurzenia. Struan wymyślił ten taran wiele lat temu, jako prosty sposób na dziurawienie i zatapianie statków. Brock i wielu europejskich kupców zastosowało go na własnych. - Tak. A nasza lorsza ciężka. Ale dostatecznie dobrze uzbrojona. - Właśnie widzę. Działa na dziobie i rufie, ale nie obrotowe - rzekł Brock i zapadło pełne napięcia milczenie. - Za pięć dni będziesz musiał wykupić weksle. Dobrze mówię? - Tak. - Wykupisz je? - Zobaczysz za pięć dni. - Czterdzieści czy pięćdziesiąt laków to wiele ton srebra. -Wyobrażam sobie. - Spytałem Gortha: „Co by zrobił Dirk, jakby spotkał go zły dżos”, a Gorth na to, że starałby się go zmienić. Tak, powiadam, ale jak? Pożyczką, mówi mi. A, faktycznie, pożyczką, ja mu na to. Ale od kogo? I wtedy, bratku, pomyślałem o Żin-kua i Ti-senie. Z Ti-senem koniec, a wiec Żin-kua. - Brock zastanawiał się przez chwilę. - Masz na pokładzie dwie kobiety. Z przyjemnością zawiozę je na Whampoa albo do Makau. Gdzie tylko powiesz. - Właśnie je wiozę. - Owszem. Ale ten stary wrak może utonąć. Z przykrością myślę, że kobiety mogłyby utonąć bez potrzeby. - Nie utoniemy, Tyler. Brock znów się przeciągnął i krzyknął w stronę swojej lorszy, żeby przysłano mu łódź. Potrząsnął głową. - No cóż, bracie, chciałem tylko zaproponować tym kobietom przewóz. I tobie, oczywiście. Ta łajba chyba nie nadaje się do pływania. Wyjątkowo się nie nadaje. - Na tych wodach jest mnóstwo piratów. Jeżeli jakiś statek podpłynie za blisko, użyję dział. - Bardzo mądrze, Dirk. Ale gdybym w ciemnej nocy zobaczył przed sobą statek i uniknął walki, a ten statek byłby tak bezczelny, żeby wypalić do mnie z działa, to wtedy, bracie, zrobiłbyś to samo, co ja. Pomyślałbyś se że to piraci, i byś ich zatopił. Dobrze mówię? - Jeżelibyś przeżył mój pierwszy strzał. - Tak. Żyjemy w okrutnym świecie. Niemądrze jest strzelać z dział. Do burty przybił barkas. - Uprzejme dzięki, Dirk. Radzę ci wciągnąć banderę, jeżeli ją masz. Unikniesz głupich pomyłek. Przepraszam za te drapacze. Do zobaczenia na Hongkongu. Brock ześlizgnął się po burcie lorszy i stanął w swojej łodzi. Pomachał drwiąco ręką i barkas natychmiast
odpłynął na wiosłach. - Po co pan Jedno Oko chcieć ty? - spytał drżącym głosem Wang. Chińczyków przeraził widok lorszy Brocka. - A co ty myśleć, heja? Wy robić wszystko ja mówić - nie umrzeć - rzekł krótko Struan. - Wszytki żagiel baldzo mig-mig. Zabić widzi-ogień, heja! Podniesieni na duchu Chińczycy zgasili latarnie i lorsza pomknęła z pełnym wiatrem. Po dotarciu na pokład swojej lorszy Brock zaczął wpatrywać się w mrok. Nie mógł rozpoznać statku Struana pośród wielu innych, które płynęły z prądem na południe, jak duchy. - Widzisz go? - spytał Gortha. - Tak, tato. - Schodzę na dół. Źle byłoby, gdybyś staranował jakąś lorszę. Bardzo źle. - Płynie ze srebrem? - Srebrem, Gorth? - spytał Brock z udanym zaskoczeniem. - Nie wiem, o czym mówisz. - Ściszył głos. Gdybyś potrzebował pomocy, zawołaj mnie. Ale uważaj, żadnych działek, chyba że do nas strzeli. Nie będziem go napadać po piracku. Mamy kupę wrogów, którzy byliby bardzo szczęśliwi, gdyby mogli nas obwołać piratami. - Śpij dobrze, tato - odparł Gorth. Przez trzy godziny Struan kluczył tu i tam pośród łodzi płynących po rzece. Cofał się, zmieniał kurs, płynął ryzykownie skrajem mielizn i wciąż się upewniał, że pomiędzy nim a depczącą mu bezlitośnie po piętach lorszą Brocka są zawsze jakieś łodzie. W tej chwili znów wychodzili z południowego kanału na główną rzekę, opływając małą wyspę. Wiedział, że będzie tam więcej miejsca do manewrów, ale bardziej korzystał na tym Brock niż on. Wpłynąwszy do południowego kanału Brock mógł z łatwością oddalić się pod wiatr, a potem zaatakować go. Jemu zaś, płynącemu zawietrznym halsem, zabrakłoby wiatru na lawirowanie i otrzymałby cios w śródokręcie. Bezpośrednie bądź skośne uderzenie żelazną sztabą rozorałoby kadłub lorszy i poszłaby na dno jak kamień. Ponieważ jej działa były na stałe przymocowane na dziobie i rufie, nie mógł przenieść ich na śródokręcie, by się bronić. Gdyby miał własną załogę, to inna sprawa. Stałby w dryfie aż do brzasku, pewien, że jego ludzie użyją, broni, aby udaremnić każdą próbę podpłynięcia. Ale nie dowierzał ani chińskiej załodze, ani chińskim muszkietom, które po naciśnięciu spustu groziły człowiekowi wybuchnięciem w twarz. A ponadto Brock miał rację. Gdyby pierwszy wystrzelił w ciemności, Brock miał prawo odpowiedzieć mu ogniem. Jedna zręczna salwa burtowa rozniosłaby ich na kawałki. Po raz tysięczny spojrzał w niebo. Rozpaczliwie potrzebował nagłej burzy, deszczu albo chmur, które przesłoniłyby księżyc. Ale nic nie zapowiadało burzy, deszczu ani chmur. Popatrzył za rufę i ujrzał, że lorsza Brocka ich dogania. Była sto jardów za nimi i zmierzała ku nawietrznej, halsując bliżej wiatru niż oni i przyśpieszając. Wysilał koncept, chcąc znaleźć jakiś ratunek. Umknąłby z łatwością, gdyby odciążył statek wyrzucając
srebro za burtę. Pół mili dalej rzeka znów się rozwidlała, opływając wyspę Whampoa. Bezpieczniej dla niego było płynąć północnym kanałem, ponieważ korzystała z niego większość łodzi i mógłby tam uniknąć staranowania. Nie zdołałby jednak uciekać na tyle długo, żeby przepłynąć wzdłuż wyspy, a potem okrążyć ją i spotkać się z „Chińską Chmurą” po południowej stronie Whampoa. Musiał więc płynąć południowym kanałem. Nie widział sposobu wyjścia z tej pułapki. Gdyby czekał do świtu, dwie, trzy godziny, byłby stracony. Musiał jakoś uciec w ciemnościach i ukryć się, a potem przemknąć na spotkanie z „Chińską Chmurą”. Ale jak ? W mroku przed statkiem widział rozwidlenie rzeki, pobłyskujące srebrzyście wokół wyspy. Nagle spostrzegł na schodni A Gip. Przywołała go ręką. Lorsza Brocka znajdowała się spory kawał za ich rufą, nadal kierując się na nawietrzną i gotując do popłynięcia z wiatrem, gdyby wybrali południowy kanał, albo do pozostania po zawietrznej od nich, gdyby popłynęli północnym. Struan wskazał sternikowi małą pagodę na południowym brzegu wyspy - kurs, którym ma płynąć. - Rozumi? - spytał. - Rozumi, panie. - Rozumi bardzo dobrze! - ostrzegł go Struan, przeciągnął palcem po gardle i zszedł pod pokład. Mei-mei chwyciły wielkie mdłości. Smród ryby, ciasnota kajuty i kołysanie lorszy sprawiły, że nie mogła powstrzymać torsji. Nadal jednak ściskała w ręku muszkiet. Struan podniósł ją i zaczął nieść na pokład. - Nie - sprzeciwiła się słabym głosem. - Zawołałam cię z powodu A Gip. - A co z nią? - Wysłałam ją na przeszpiegi. Żeby podsłuchała załogę. - Urwała, bo chwyciły ją wymioty. Kiedy skurcz minął, dodała: - Słyszała rozmowę dwóch marynarzy. Mówili o srebrze. Chyba wszyscy o nim wiedzą. - Owszem - powiedział Struan. - Jestem pewien. - Poklepał A Gip po ramieniu. - Ty dostać niedługo bardzo dużo pieniądz. - Ajiii ja - odparła służąca. - Po co pieniądz, heja? - Brock wciąż depcze nam po piętach? - spytała Mei-mei. - Tak. - Może piorun w niego strzeli. - Owszem, może. A Gip, zrobi pani jeść! Zupa. Rozumi? Zupa. A Gip skinęła głową. - Zupa nie - odparła. - Hel-bata dobly? - Zupa! - Hel-bata. - A, wszystko jedno - powiedział gniewnie, dobrze wiedząc, że bez względu na to, ile razy zażąda zupy, ona i tak zaparzy herbatę. Zaniósł Mei-mei na pokład i usiadł na baryłce z prochem. Wang, sternik i załoga nie spojrzeli na nią, ale doskonale zdawali sobie sprawę z jej obecności, a jej pojawienie się na górnym pokładzie jeszcze powiększyło
napiętą atmosferę. Nagle przypomniał sobie jej wzmiankę o piorunie i w głowie zaczął mu się kłuć plan. Przestał się martwić i głośno zaśmiał. -Po co ha-ha, heja? - spytała Mei-mei, wdychając głęboko morskie powietrze. Żołądek zaczął jej się uspokajać. - Ja myśleć dobry sposób pobić pan Jedno Oko - odrzekł, - Heja, Wang? Iść do mnie. - Podał Mei-mei jeden ze swoich pistoletów: s- Człowiek blisko - zabić, rozumi? - Rozumi, panie! Struan dał znak Wangowi, żeby mu towarzyszył, i ruszył przez pokład. Szedł swobodnie, a chińska załoga schodziła mu z drogi. Przy kubryku zatrzymał się, aby jeszcze raz sprawdzić i upewnić się, czy lorsza Brocka jest dość daleko, po czym szybko zszedł pod pokład, a tuż za nim Wang. Pomieszczenie dla załogi było dużą kajutą szerokości statku, z kojami przy ścianach. Znajdowała się tam kuchnia z cegieł, z rusztem i otwieraną klapą. Nad żarzącym się węglem drzewnym dyndał kociołek. Obok leżały pęki ziół, suszone grzyby, świeża i suszona ryba, świeże warzywa, worek z ryżem oraz stały duże i małe gliniane garnki. Zdjął pokrywki i powąchał zawartość. - Pan chce jeść? Może - powiedział Wang. Struan potrząsnął przecząco głową. W pierwszym garnku była soja, w drugim imbir w syropie, w trzecim korzeń żeńszenia w occie i z przyprawami Były też oleje jadalne - z orzeszków ziemnych i z kukurydzy Struan wylał po kilka kropli z obu garnków na palenisko. Olej kukurydzy palił się dłużej niż olej z orzeszków ziemnych. - Wang, zanieść na góra - powiedział wskazując garnek z olejem kukurydzianym. - Po co, heja? Struan podążył na pokład. Lorsza zbliżała się do takiego punktu rozwidlenia, że zmuszeni byli skręcić w północny albo południowy kanał. Struan wskazał południowy. - Po co dłuższa droga, heja? - spytał Wang stawiając garnek. Struan zmierzył go wzrokiem i Chińczyk cofnął się odrobinę. Sternik już przesunął rumpel. Płynęli ku południowej odnodze rzeki. Lorsza Brocka podążyła szybko tym samym halsem. W dalszym ciągu oddzielało ich od siebie wiele łodzi i przez jakiś czas Struan był bezpieczny. - Ty zostać - powiedział do Wanga. - Heja, krowa dziko. Ty zostać. Tak samo użyć bum-bum. - Rozumi, panie - odparła Mei-mei. Czuła się już znacznie lepiej. Struan wszedł do górnej kajuty, zebrał całą broń i wyniósł ją z powrotem na rufę. Wybrał muszkiet, dwa łuki, strzały i korbacz, a resztę wyrzucił za burtę. - Być pirat, nie mieć bum-bum - mruknął ponuro Wang. Struan podniósł korbacz i zakręcił nim od niechcenia. Był to łańcuchowy bicz bojowy - śmiertelna broń w walce wręcz - wykonany z trzech trzydziestocentymetrowych żelaznych trzonków połączonych ogniwami, zakończony kolczastą żelazną kulą. Krótki metalowy uchwyt doskonale przylegał do dłoni, a na przegub zakładało się ochronny skórzany pasek.
- Pirat przyjść, mieć wiele śmierć-śmierć - odparł Struan. Wang wskazał z furią lorszę Brocka. - Go nie zatrzymać, heja?! powiedział i wskazał najbliższy brzeg. - Tam. My uciec brzeg - my bezpieczny! - Ajiiija! Struan z pogardą odwrócił się do niego plecami. Usiadł na pokładzie. Rzemień korbacza przylegał mu do nadgarstka. Wystraszona załoga patrzyła, jak odrywa od swojego pikowanego kaftana rękaw, drze go na pasemka i macza je w oleju. Wziął jeden z pasków i starannie obwiązał nim żelazny grot strzały. Kiedy zakładał strzałę na cięciwę, Chińczycy cofnęli się. Wycelował z łuku ponad pokładem w maszt i strzelił. Strzała nie trafiła w maszt, ale wbiła się w tekowe drzwi kubryku. Wyciągnął ją z trudnością. Wrócił, odwiązał pasek materiału z grotu i zanurzył go w oleju. Potem dokładnie oprószył go prochem strzelniczym, powtórnie obwiązał nim grot strzały, a jej pozostałą część owinął innym paskiem oddartym z rękawa. - Hola! - krzyknął obserwator z rufy. Lorsza Brocka zbliżała się do nich złowieszczo. Struan przejął sterownicę i sam przez chwilę kierował statkiem. Niebezpiecznym manewrem wsunął się za niezgrabną dżonkę i zręcznie zmienił kierunek, tak że kiedy się od niej oddalał, mknął już przeciwnym halsem. Lorsza Brocka wykonała szybko zwrot chcąc im przeszkodzić w ucieczce, ale musiała nadłożyć drogi, żeby ominąć sznur dżonek płynących na północ. Struan przekazał ster jednemu z Chińczyków i dokończył preparowania czterech strzał. Wang nie mógł już dłużej się powstrzymać ż pytaniem. - Heja, panie, co robi? - Przynieść widzi-ogień, heja? Klnąc pod nosem Wang odszedł i powrócił z latarnią. - Widzi-ogień! - powiedział. Struan na migi pokazał mu, że przytknie strzałę do płomienia latarni i wystrzeli płonące drzewce w grotżagiel lorszy Brocka. - Duży ogień, heja? - zagadnął. - Oni stać, my płynąć, heja? Wang rozdziawił usta. A potem wybuchnął śmiechem. Kiedy odzyskał mowę, wytłumaczył rzecz członkom załogi, którzy rozpromienieni spojrzeli na Struana. - Ty wiel-wiele Tai-Pan. Ajiiiiii ja! - zawołał Wang. - Ty baldzo spaniały - pochwaliła go Mei-mei, przyłączając się do ich śmiechu. - Ty baldzo fik-fik pan Jedno Oko! - Hola! - krzyknął obserwator. Lorsza Brocka uporała się z opłynięciem dżonek i zbliżała do nich. Struan przejął ster i zaczął kluczyć i lawirować między płynącymi łodziami, coraz głębiej zapuszczając się w południowy kanał. Lorsza Brocka doganiała ich nieubłaganie, cały czas trzymając się nawietrznej. Struan wiedział, że nim Brock zada decydujący
cios, odczeka, aż zmniejszy się ruch na rzece. Jeżeli ta strzała trafi w żagiel, powiedział sobie w duchu, jeżeli nie przebije go na wylot, jeżeli nie zgaśnie w locie, jeżeli ich grotżagiel jest na tyle suchy, żeby się zapalić, jeżeli zaczekają z atakiem jeszcze cztery mile i jeżeli dżos mi będzie sprzyjał, to ich zgubię! - Niech szlag trafi Brocka! - zaklął na głos. Ruch na rzece wyraźnie zmalał. Struan przesunął ster i popłynął bejdewindem, pragnąc znaleźć się jak najszybciej przy południowym brzegu, tak żeby po nawrocie mieć wiatr za trawersem i płynąć z nim w żaglach. Południowa strona rzeki była niebezpieczna i usiana mieliznami. Struan bardzo się narażał halsując do tej pory pod wiatr. Lorsza Brocka czekała na zadanie ciosu. Ale jemu zależało, żeby atak nastąpił już teraz. Moment był dogodny. Dawno temu nauczył się podstawowego prawa przetrwania: „Narzuć wrogowi bitwę na swoich warunkach, nigdy na jego”. - Heja, Mei-mei, iść na dół! - polecił. - Ja uważać. Może, nie bój. Struan wziął muszkiet i wręczył go A Gip. - Iść na dół, już! Obie kobiety zeszły pod pokład. - Wang, przynieść dwa widzi-ogień. Wang przyniósł drugą latarnię. Struan zapalił obie, a potem ułożył przy sobie dwa łuki i strzały. Nie mamy odwrotu, rzekł w duchu. Lorsza Brocka-znajdowała się dwieście jardów od nich, po zawietrznej. Z rzeki z wolna poznikały łodzie. Dwie lorsze zostały same. Nagle lorsza Brocka przechyliła się i skoczyła na nich. Chińczycy Struana rozpierzchli się i pobiegli do przeciwległego nadburcia, gdzie zawiśli na linach, gotując się do skoku za burtę. Na rufie przy Struanie pozostał tylko Wang. Struan widział wyraźnie sterującego lorsza Gortha i jego ludzi gotowych do ataku. Poszukał wzrokiem Brocka, ale nie dojrzał go na pokładzie; ciekaw był, co za diabelstwo szykuje. Kiedy statki dzieliło pięćdziesiąt jardów, przekręcił rumpel i popłynął ociężałe z pełnym wiatrem w żaglach, ustawiwszy się do Gortha rufą. Gorth błyskawicznie odrabiał dystans i trzymał się nawietrznej, o wiele za sprytny na to, jak się Struan przekonał, żeby przejść na zawietrzną od nich. Dał Wangowi znak, żeby przejął od niego ster i trzymał kurs. Przygotował łuk, strzały i zanurkował pod nadburcie. Maszty lorszy Brocka zbliżały się szybko od nawietrznej. Przytknął grot strzały do płomienia latarni. Owinięty na nim, nasączony olejem materiał natychmiast się zapalił. Struan wstał i wycelował. Lorszę dzieliło od nich trzydzieści jardów. Przy akompaniamencie ostrzegawczych o-krzyków strzała zatoczyła ognisty łuk i trafiła prosto w grotżagiel. Ale impet uderzenia zgasił płomień. Gorth krzyknął na załogę i nadal się zbliżał, kiedy nadleciała ku niemu następna strzała. Ta wbiła się w grotżagiel i utkwiła w nim, obsypując iskrami pokład. Znajdujący się w owiniętej na strzale tkaninie proch zapalił się i buchnął płomieniem. Gorth odruchowo przesunął rumpel i jego lorsza zeszła z kursu, drżąc przy gwałtownym zwrocie.
Struan przygotował tymczasem trzecią strzałę i kiedy lorsza przeciwników przemknęła obok, wystrzelił ją i zobaczył, że wbiła się w duży fokżagiel. Jego płótno zaczęły lizać płomienie. Rozradowany, przesunął rumpel, odpadł od wiatru i wtedy ujrzał Brocka, który wyskoczył spod pokładu, odepchnął Gortha od steru, chwycił go i obrócił lorszę. Potem mocno targnął sterem jeszcze raz i rzucił się na lorszę Struana mierząc w śródokręcie i odcinając jej drogę ucieczki. Struan przewidział ten manewr wroga, ale jego lorsza nie posłuchała steru i zrozumiał, że przepadł. Zapalił ostatnią strzałę i przyciskając ciałem rumpel modlił się, żeby jego statek wykonał zwrot. Brock stał na rufie i krzyczał na załogę, która ze wszystkich sił starała się ugasić ogień. Tuż przy nim spadła wiązka płonących lin, ale nie zareagował na to, zajęty wyłącznie punktem w śródokręciu prawej burty przeciwnika, które wybrał za cel. Struan starannie wycelował i kiedy nacierająca lorsza znalazła się piętnaście jardów od niego, wystrzelił. Strzała wbiła się w grodź przy głowie Brocka, ale jego statek nie zmienił kursu. Lorsza Struana zaczęła się obracać, ale za późno. Poczuł wstrząs uderzenia i usłyszał ohydny trzask rozłupywanego drewna, kiedy taran lorszy Brocka rozciął im prawą burtę. Statek zatoczył się i omal nie przewróciła Struanem cisnęło o pokład. Obsypany iskrami z płonących lin i żagli, podźwignął się na nogi. Jego wystraszeni Chińczycy wrzeszczeli, a marynarze Brocka krzyczeli ochryple, kiedy obie załogi usiłowały wyplątać się z tego ognistego zwarcia. Pośród wrzawy Struan usłyszał okrzyk Brocka: „Najmocniej przepraszam”, a potem statki rozłączyły się i lorsza rywala popłynęła prosto, z płonącymi żaglami. Natomiast jego lorsza wyprostowała się, zatoczyła jak pijany na prawą burtę, cofnęła się, zadarła dziób w górę i niebezpiecznie przechyliła się w lewo. Struan ścisnął rumpel i przekręcił go z całej siły. Lorsza posłuchała go niemrawo, a kiedy żagle chwyciły wiatr, skierował się ku brzegowi z szaleńczą nadzieją, że osadzi ją na mieliźnie, nim zdąży zatonąć. Oba żagle na lorszy Brocka płonęły. Musiano je teraz odciąć i zastąpić nowymi. Nagle pokład pod jego nogami przechylił się dziesięć stopni w prawo, na burtę przeciwną do uszkodzonej przy zderzeniu. Wspiął sicz trudem po pochyłości i spojrzał przez nadburcie na wielką ziejącą dziurę Jej spód znajdował się zaledwie cal nad linią zanurzenia statku, z czego wywnioskował, że wstrząs przy uderzeniu sprawiła że skrzynie w ładowni przesunęły się na jedną stronę. To właśnie ciężar srebra utrzymywał lorszę w stałym przechyle. Krzyknął do Wanga, żeby stanął przy sterze i trzymał ten sam kurs. A potem podniósł korbacz i ruszył kręcąc nim młynka, żeby zapędzić kilku członków załogi pod pokład. Po drodze spojrzał w przelocie na Mei-Mei i A Gip siedzące w zdemolowanej kajucie, wprawdzie wystraszone, ale całe. - Iść na góra! Trzymać bum-bum! - polecił im. Ładownia była zrujnowana, skrzynki rozbite, wszędzie leżały srebrne sztaby. Całe skrzynki stały stłoczone przy prawej burcie. Przez wyrwę wlewała się woda. Osaczeni przez niego Chińczycy zawrócili, ale zapędził ich W głąb ładowni i zmusił do zaduszenia małych ognisk powstałych od rozrzuconych węgli. Przekleństwami i gestami dał im do zrozumienia, że chce, aby przesunęli skrzynie bliżej prawej burty. Stojący po kostki w wodzie Chińczycy bali się utonąć, ale jeszcze bardziej lękali się świszczącego korbacza, więc
zrobili, co kazał. Lorsza przechyliła się niebezpiecznie, jękła, a wyrwa uniosła się kilka cali nad powierzchnię wody. Struan wydobył zapasowy bezan i począł zapychać żaglowym płótnem dziurę w rozerwanej burcie statku, zaklinowując je paroma sztabkami srebra. - Na rany Chrystusa! - ryknął. - Mig-mig! Chińczycy rzucili się do pomocy i wkrótce przez dziurę przestała wpadać woda. Struan pokazał im na migi, żeby wzięli zapasowy grotżagiel i wypchnął ich z powrotem na pokład. Mei-mei i A Gip były wystraszone, ale ze zderzenia wyszły bez szwanku. Pierwsza nadal ściskała pistolet, a druga muszkiet. Zesztywniały ze strachu Wang trzymał kurs. Struan popędził Chińczyków dalej i z ich pomocą przeciągnął płótno grotżagla pod dziobem lorszy i kadłuba, a potem umocował je ciasno na rozdarciu w burcie. Ssanie wody jeszcze szczelniej przycisnęło żagiel do dziury, lorsza zaś miotała się wciąż niezgrabnie, bliska wywrócenia. Jeszcze raz zmusił Chińczyków do zejścia pod pokład i po ciaśniejszym zaklinowaniu uszczelniającego płótna kazał im przestawić resztę skrzyń, żeby zmniejszyć groźny przechył na prawą burtę. Wrócił na pokład i sprawdziła jak trzyma zapasowy grotżagiel. Po upewnieniu się, że trzyma i przylega ciasno do kadłuba, odetchnął swobodniej. - Ci nic nie jest, Mei-mei? - spytał. - Co? - Ty ranna? - Być - odparła pokazując przegub ręki. Był skaleczony, krwawił. Obejrzał go dokładnie. Wprawdzie bolał ją, ale nie był złamany. Polał jej ranę rumem, pociągnął potężny łyk i spojrzał za rufę. Lorsza Brocka dryfowała, a liny grotżagla i fokżagla wściekle płonęły. Przyglądał się, jak załoga odcina takielunek i żagle spadają za burtę. Jeszcze przez chwilę paliły się na wodzie. A potem zapadły ciemności. W pobliżu przepływało kilka sampanów i dżonek, ale żadna z łodzi nie pośpieszyła z pomocą płonącemu statkowi. Struan spojrzał przed siebie. Po zawietrznej od nich był Kanał Sześciu Skał, mało znany szlak wodny. Ostrożnie poruszył sterem i lorsza przesunęła się o kilka rumbów. Wiatr naparł na żagle i statek pochylił się gwałtownie, zanurzając w wodzie dziurawą burtę. Chińczycy krzyknęli ostrzegawczo i Struan skorygował przechył. Niebezpiecznie jest żeglować w takim stanie, pomyślał. Nie ośmielę się płynąć prawym halsem. Lekka fala rozerwie osłonę i pójdziemy na dno jak kamień. Gdybym przepłynął Kanał Sześciu Skał, Brock już by mnie nie znalazł, ale nie mogę halsować. Dlatego muszę pozostać na rzece i pędzić pełnym wiatrem tak prosto, jak się da. Rozejrzał się, gdzie jest. Do Marmurowej Pagody pozostało mu osiem, dziewięć mil z prądem. Spowita ochronnym żaglem lorsza płynęła z szybkością paru węzłów, bo jej kil zachowywał się jak kotwica sztormowa. Przymus płynięcia ostrym bejdewindem, aby uniknąć halsowania, jeszcze bardziej ich spowolnił. Rzeka przed nimi wiła się kręto. Pomyślał że przy sprzyjającym dżosie nie będzie musiał płynąć
prawym halsem. Że zwinie żagle, postawi lorszę w dryfie, a wyciągnie je, kiedy pozwolą warunki. Przekazał ster Wangowi, zszedł pod pokład i jeszcze faz skontrolował płótno, którym zatkał dziurę. Ocenił, że jakiś czas wytrzyma - przy szczęśliwym dżosie. Wziął kilka filiżanek i wyszedł na pokład. Załoga zgrupowała się przy jednej burcie, czekając w ponurym nastroju. Było ich tylko sześciu. - Heja! Sześć byk tylko? Gdzie dwa? - spytał Struan. Wang pokazał za burtę i roześmiał się. - Łup-bum, spaść! - wyjaśnił, a potem skinął ręką za rufę i wzruszył ramionami. - Nie bój. - Chryste Panie, czemu nie ratować, heja?! - Po co ratować, heja? Nie było sensu mu tego tłumaczyć. Według Chińczyków to dżos sprawiał, że ludzie wylatywali za burtę. To za sprawą dżosu - ich dżosu - utonęli i dlatego, że tak chciały bóstwa rzeki. Bardzo niemądrze było wtrącać się do woli bóstw. Jeżeli uratowałeś człowieka od śmierci, to stawałeś się za niego odpowiedzialny aż do końca jego życia. Całkiem słusznie. Bo jeżeli ktoś wtrącał się do woli bogów, musiał być przygotowany na wzięcie ich odpowiedzialności na siebie. Struan nalał rumu do filiżanki i podał ją Mei-mei. Poczęstował porcją rumu wszystkich członków załogi, nie oczekując podziękowań i nie otrzymując ich. To dziwne, rzekł w duchu, ale bardzo chińskie. Czemu mieliby mi dziękować za uratowanie życia. To zasługa dżosu, że nie utonęliśmy. Dzięki Ci, Boże, za ten dżos. Dzięki Ci. - Hola! - zawołał z niepokojem jeden z Chińczyków spoglądając przez burtę. Uszczelnienie z płótna żaglowego zaczęło unosić się na wodzie. Struan pośpieszył pod pokład. Zsunął z ręki korbacz i wepchnął nasiąknięte wodą płótno głębiej w dziurę. Wokół w zęzach chlupotała woda na jard głęboka. Mocniej przycisnął płótno skrzynką i wepchnął w szpary więcej srebrnych sztabek. - Będzie trzymać - powiedział na głos. - Tak, może będzie. Podniósł korbacz i poszedł do głównej kabiny. Była rozbita. Spojrzał tęsknie na koję, wziął wypchany siennik i wspiął się po schodni. Na jej szczycie zamarł. Wang mierzył do niego z pistoletu. Drugi Chińczyk trzymał muszkiet. U jego stóp leżała nieruchomo A Gip. Jeden z załogi wykręcał Mei-mei rękę i zakrywał jej usta dłonią. Kiedy Struan odruchowo zasłonił się siennikiem i rzucił w bok na ścianę schodni, Wang nacisnął spust. Struan poczuł, że kula drasnęła mu szyję, i z twarzą piekącą od prochu wpadł na pokład, za całą żałosną osłonę mając siennik. Drugi Chińczyk strzelił z bliska, ale muszkiet eksplodował mu w dłoniach, urywając mu je. Z przerażeniem spojrzał na kikuty i wrzasnął. Struan zakręcił korbaczem, bo Wang i załoga lorszy zaatakowali go. Najeżona kolcami kula trafiła Wanga w bok twarzy, wyrywając mu połowę ust. Zataczając się poleciał w tył. Struan znowu sieknął biczem i kolejny Chińczyk upadł. Jeszcze inny wskoczył mu na plecy i próbował udusić go swoim warkoczem jak garotą, ale strząsnął go z siebie. Ten, który trzymał Mei-mei, rzucił się na niego, więc zdzielił go rączką korbacza w twarz, a
kiedy z krzykiem upadł napór kład, stratował go. Dwóch Chińczyków, którzy nie doznali szwanku, zemknęło na dziób. Ciężko dysząc Struan natychmiast puścił się za nimi. Wyskoczyli za burtę. Z rufy dobiegł go krzyk. Upiorny Wang, który pół twarzy miał zalane krwią, szukał po omacku Mei-mei. Umknęła mu sprzed rąk i kuśtykając szukała schronienia. Struan zawrócił i zabił go. Chińczyk bez dłoni darł się okropnie. Struan zabił go szybko i bezboleśnie. Na pokładzie zaległa cisza. Mei-mei spojrzała na oderwaną dłoń i gwałtownie zwymiotowała. Struan strącił nogą dłoń za burtę. Kiedy odzyskał siły, wyrzucił za burtę wszystkie ciała, z wyjątkiem jednego. Obejrzał A Gip. Oddychała przez usta, z nosa ciekła jej krew. - Chyba dojdzie do siebie, - powiedział i zdumiał się grubością swojego głosu. Obmacał twarz. Ból nadchodził gwałtownymi falami: Usiadł ciężko na pokładzie przy Mei-mei. - Co się stało? - spytał. - Nie wiem - odparła przez Izy. - W jednej chwili trzymałam pistolet, a w następnej chwycili mnie za usta i strzelili do ciebie. Dlaczego nie zamarłeś? - Czuję się, jakbym umarł - odparł. Lewą stronę twarzy miał mocno poparzoną, włosy osmalone i brakowało mu pół brwi. Ból w piersi zelżał. - Po co oni - Wang i oni - to zrobili? Po co? - spytała. - To zaufany Żin-kua. - Przecież sama powiedziałaś, że każdy starałby się ukraść to srebro. Tak jest. Każdy. Nie winię ich za to. Głupio zrobiłem schodząc pod pokład. Sprawdził, co jest przed nimi. Nadal wlekli się w dobrym kierunku. Mei-mei zauważyła jego oparzoną szyję. - Jeszcze cal, pół cala... - wyszeptała. - Chwała bogom za dżos. Złożę im wielki dar. Struan wciągnął w nozdrza słodkawy zapach krwi, a ponieważ nic mu już nie groziło, żołądek przewrócił się w nim, więc uchwycił się nadburcia i zwymiotował. Kiedy skończył, znalazł drewniany ceber i z jego pomocą zmył pokład wodą. Potem oczyścił korbacz. - Po co zostawiłeś tego tu? - spytała Mei-Mei. - Bo żyje. - Wyrzuć go za burtę. - Jak umrze. Albo jak się ocknie, a jeżeli to zrobi, to sam umie skakać - odrzekł, wciągnął głęboko do płuc powietrze i przestało go mdlić. Choć ze zmęczenia bolały go nogi, podszedł do A Gip, podniósł ją i, ułożył na głównym pokładzie. - Widziałaś, gdzie ją uderzyli? - spytał. - Nie. Struan rozpiął pikowany kaftan dziewczyny i dokładnie ją obejrzał. Na piersiach i plecach nie miała żadnych śladów, ale tuż pod nasadą warkocza widniała krew. Ubrał ją i ułożył, jak mógł najwygodniej. Twarz miała szarą, pokrytą plamami, a oddech zdławiony.
- Nie wygląda dobrze - powiedział. - Jak daleko mamy teraz płynąć? - spytała Mei-mei. - Dwie, trzy godziny. - Ujął rumpel. - Nie wiem. Może dłużej. Mei-mei położyła się na plecach, trzeźwiejąc na wietrze i Chłodnym powietrzu. Przy otworach ściekowych Struan spostrzegł toczącą się, rozbitą butelkę rumu. -Zejdź na dół - powiedział Zobacz czy jest tam jeszcze gdzieś butelka rumu, dobrze? Zdaje się że były dwie, hm? - Przepraszam, Tai-Panie. Przez swoją głupotę o mało nas nie zabiłam. - Nie dziewczyno. To wszystko przez to srebro. Przeszukaj ładownię. Zeszła pod pokład. Nie było jej dłuższy czas. Wróciła z czajnikiem i dwiema filiżankami. - Zaparzyła herbaty - powiedziała z dumą. - Rozpaliła ogień i zaparzyła herbaty. A butelka z rumem była zbita. Za to mamy herbatę. - Nie wiedziałem, że ty potrafisz parzyć herbatę, nie mówiąc już o rozpalaniu ognia - rzekł, pokpiwając z niej. - Kiedy będę stara i bezzębna, zostanę amą - powiedziała. Spostrzegła z roztargnieniem, że ostatni z Chińczyków zniknął z pokładu. Nalała herbaty i z bladym uśmiechem podała mu filiżankę. - Dziękuję - rzekł. A Gip ocknęła się. Zwymiotowała i ponownie straciła przytomność. - Jej wygląd ani trochę mi się nie podoba - wyznał Struan. - To doskonała niewolnica. Z wdzięcznością wypił herbatę. - Dużo wody w ładowni? - spytał. - Podłoga jest zalana - odparła Mei-mei pijąc herbatę. - Myślę, że mądrze byłoby... byłoby - jak ty to mówisz? - „przekupić” boga morza, żeby trzymał z nami. - Uprosić? Tak, uprosić. Skinęła głową. - Tak - powiedziała. - Mądrze byłoby, gdybym u-prosiła boga morza. - W jaki sposób? - Na dole jest dużo srebra. Jedna sztaba bardzo by pomogła. - Bardzo by zaszkodziła. To wielkie marnotrawstwo srebra. Mówiliśmy już o tym tysiąc razy. Niema bogów, ale jeden Bóg. - Prawda, ale proszę cię. Proszę cię, Tai-Panie. Proszę. - Patrzyła na niego błagalnie. - Potrzebujemy niesamowicie dużo pomocy. Radzę natychmiast poprosić boga morza o nadzwyczajne błogosławieństwo. Struan zrezygnował z prób przekonania jej, że jest tylko jeden Bóg, że Jezus to Syn Boży, a
chrześcijaństwo jedyną prawdziwą religią. Dwa lata temu starał się wytłumaczyć Mei-mei jego istotę. - Chcesz, żebym była chrześcijanką? W takim razie jestem chrześcijanką - powiedziała wesoło. - Ale to nie takie proste, Mei-mei. Trzeba jeszcze wierzyć. - Oczywiście. Wierzę w to, w co chcesz, żebym wierzyła. Jest jeden Bóg. Chrześcijański, barbarzyński Bóg, Nowy Bóg. - Wcale nie barbarzyński i wcale nie nowy. To nie jest.. - Twój pan Jezus nie był Chińczykiem, heja? Czyli jest barbarzyńcą. Dlaczego więc mówisz mi, że Jezus Bóg nie jest nowy, kiedy dwa tysiące lat temu jeszcze go nie było na świecie, heja? To jest baldzo wiele nowe. Ajiii ja, nasi bogowie mają pięć, dziesięć tysięcy lat. Zadanie to przekraczało jego siły, bo chociaż był chrześcijaninem, chodził do kościoła, czasem modlił się i znał Biblię jak każdy zwykły wierny, nie był na tyle wykształcony ani nie miał takich kwalifikacji, żeby ją o tym uczyć. Kazał więc Maussowi wytłumaczyć jej ewangelię w dialekcie mandaryńskim. Ale po tym, jak Mauss ją wyuczył i ochrzcił, Struan odkrył, że Mei-mei dalej chodzi do chińskiej świątyni. - Ale dlaczego tam chodzisz? - spytał ją. - Przecież w ten sposób stajesz się poganką. Kłaniasz się bożkom. - A czymże jest Chrystus na krzyżu wyrzeźbiony w drewnie i wiszący w kościele jak nie bożkiem? Albo sam krzyż? Czy to tak samo nie bożek? - To nie to samo. - Budda jest tylko symbolem Buddy. Ja nie czczę bożka, chłopcze. Jestem Chinką. Chińczycy nie czczą bożków, tylko myśl zawartą w posągu. My, Chińczycy, nie jesteśmy głupi. Jesteśmy okrutnie mądrzy w sprawach boskich. A skąd ja mogę wiedzieć, czy ten Pan Jezus który był barbarzyńcą, lubi Chińczyków, heja? - Możesz nie mówić takich rzeczy? To bluźnierstwo. Wolfgang w ciągu kilku poprzednich miesięcy wyjaśnił ci całą ewangelię. Naturalnie, że Jezus kocha wszystkich ludzi jednakowo. - To czemu chrześcijańscy ksiądze, którzy noszą długie suknie i nie mają kobiet, mówią, że inni chrześcijańscy ksiądze, którzy ubierają się jak mężczyźni i płodzą wiele dzieci, są szaleni, heja? Pan Mauss mówi, że przedtem było wiele wojen i wiele zabijania. Ajiii ja, i że te diabły w długich sukniach palą ludzi na stosach. Potrząsnęła zdecydowanie głową. - Lepiej zaraz się zmieńmy, Tai-Panie. Będziemy chrześcijany w długich sukniach, bo jeżeli z nimi przegramy, to nie spalą nas. Chrześcijanie tacy jak ty nie pałą ludzi, prawda, heja? - Nie można tak po prostu się zmienić, z takiego powodu. Katolicy są w błędzie. Oni... - Powiem ci, Tai-Panie. Myślę, że powinniśmy być chrześcijanami w długich sukniach. Myślę też, że ty bardzo starannie szukasz swojego Jezusa Boga. Ja szukam Jezusa Boga najlepiej jak umiem, a przy tym w naszym interesie pilnuję naszych normalnych chińskich bogów, bardzo starannie. - Z wielką stanowczością skinęła głową, a potem cudownie się uśmiechnęła. - Tak więc ten z nich, który jest najsilniejszy, będzie się nami opiekował. - Nie wolno ci tego robić. Jest tylko jeden Bóg. Jeden! - Udowodnij - powiedziała. - Nie mogę tego zrobić.
- A widzisz. Jak śmiertelnik może udowodnić istnienie Boga, jakiegokolwiek Boga? Ale jestem chrześcijanką jak i ty. Jednak - na szczęście - jestem również Chinką, a w sprawach boskich dobrze jest myśleć trochę po chińsku. Baldzo mądrze jest mieć baldzo otwartą głowę. To twój dobry dżos, że jestem Chinką, bo mogę w naszym imieniu prosić chińskie bóstwa... które, oczywiście, nie istnieją - dodała promiennie i uśmiechnęła się. - Czy to nie piękne? - Nie. - Naturalnie, gdybym miała wybór - którego nie mam, bo jest tylko jeden Bóg - wybrałabym chińskiego boga. Nie wymagają pni od swoich czcicieli, żeby zabijali inne bóstwa albo uśmiercali wszystkich, którzy nie biją im pokłonów. Ale chrześcijański, barbarzyński Bóg - ciągnęła pośpiesznie - który jest jednym jedynym Bogiem, wydaje się mnie, biednej, prostej kobiecie, bardzo krwiożerczy i trudny do współżycia, niemniej oczywiście wierzę w niego. Proszę bardzo - zakończyła z emfazą. - Żadne proszę bardzo. - Myślę, że wasze niebo to piekielnie dziwne miejsce, Tai-Panie. Wszyscy latają jak ptaki i wszyscy mają brody. Czy w niebie się kochacie? - Nie wiem. - Jeżeli nie możemy się tam kochać, to nie idę do waszego nieba. O nie, wykluczone. Prawdziwy Bóg czy nieprawdziwy. W takim niebie byłoby bardzo źle. Muszę się tego dowiedzieć, zanim tam pójdę. Tak, muszę! I jeszcze jedno, Tai-Panie. Po co jedyny prawdziwy Bóg, który jest dlatego niesamowicie mądry, każe mieć tylko jedną żonę, heja, co jest okrutnie głupie? A jeżeli ty jesteś chrześcijan, to czemu jesteśmy jak mąż i żona, kiedy ty już masz żonę? Cudzołóżkowanie, co? Bardzo źle. Czemu łamiesz taki wiele z Dziesięciu Przykazań, heja, a jednak jesteś dalej baldzo w porządku, żeby się nazywać chrześcijanem? - No, wiesz, Mei-mei, niektórzy z nas grzeszą i są słabi. Pan Jezus wybaczy nam, niektórym. Przyrzekł nam przebaczyć, jeżeli będziemy żałować za grzechy. - Ja nie -oświadczyła z wielką stanowczością. - Nie przebaczyłabym, gdybym była Najjedyńszym Bogiem. O nie, zaiste. I jeszcze jedno, Tai-Panie. Jakże Bóg może być Trójcą, a jednak ma umiłowanego syna, który też jest Bogiem i którego urodziła prawdziwa kobieta bez pomocy prawdziwego mężczyzny, a potem stała się Matką Boską? Tego właśnie nie pojmuję. Ale nie zrozum mnie źle, Tai-Panie, jestem chrześcijanką jak każda, dalibóg. Heja? Odbyli wiele takich rozmów i za każdym razem wdawał się z nią w spór, który nie miał końca i początku, on bowiem wiedział tylko to, że jest wyłącznie jeden Bóg, prawdziwy Bóg, a także to, że Mei-mei nigdy tego nie zrozumie. Miał nadzieję, że być może w swoim czasie Stwórca to jej wyjaśni... - Proszę cię, Tai-Panie - powtórzyła Mei-mei. - Jeden mały pozór nie zaszkodzi. Już zmówiłam modlitwę do tego Jedynego Boga. Nie zapominaj, że jesteśmy w Chinach i że to jest chińska rzeka. - Ale to nic nie da. - Wiem. O tak, Tai-Panie, wiem bezwzględnie. Ale jestem chrześcijanką dopiero dwa lata, więc Bóg i ty
musicie być dla mnie wyrozumiali. On mi wybaczy - zakończyła triumfalnie. - Niech będzie - zgodził się Struan. Zeszła pod pokład. Kiedy wróciła, miała umytą twarz i ręce, a włosy zaplecione. W ręku trzymała srebrną sztabkę zawiniętą w papier. Pokrywały go chińskie hieroglify. - Umiesz pisać hieroglifami? - zdziwił się. - Tak. Znalazłam srebro i tusz. Napisałam modlitwę do boga morza. - Jak ona brzmi? - O wielki, mądry, potężny bogu morza, w zamian za ten ogromny dar, który wynosi prawie sto liangów srebra, proszę, przywiedź nas bezpiecznie do barbarzyńskiego statku „Chińska Chmura”, należącego do mojego barbarzyńcy, a stamtąd do wyspy Hongkong, którą barbarzyńcy nam ukradli. - Nie za bardzo podoba mi się ta modlitwa - wyznał Struan. - W końcu to moje srebro, dziewczyno, a nie lubię być nazywany barbarzyńcą. - Ta modlitwa jest uprzejma, a poza tym mówi prawdę. To chiński bóg morza. A dla Chińczyków jesteś barbarzyńcą. Najważniejsze, żeby w modlitwie powiedzieć prawdę - oświadczyła. Podeszła ostrożnie do pochylonej burty statku, z dużym trudem utrzymała ciężką, zawiniętą w papier sztabę srebra w wyciągniętych rękach, zamknęła oczy i zaintonowała napisaną przez siebie modlitwę. Potem nie otwierając oczu zwinnie odwinęła sztabę z papieru, upuściła go do wody i szybko wepchnęła srebro za pazuchę kaftana. Otworzyła oczy i patrzyła, jak odrzucana przez lorszę woda wciąga papier. Rozradowana, wspięła się z powrotem po nachylonym pokładzie, pewnie ściskając w ramionach srebro. - Proszę bardzo. Teraz możemy być spokojni - powiedziała. - Dalibóg, przecież to oszustwo! - wybuchnął Struan. - Co? - Wcale nie rzuciłaś srebra za burtę. - Ciiiii! Nie tak głośno! Bo wszystko zepsujesz! - odparła i szepnęła: - Jasne, że nie. Myślisz, że jestem głupia? - Myślałem, że chcesz złożyć ofiarę. - Właśnie ją złożyłam - wyszeptała zmieszana. - Chyba nie myślisz, że wrzuciłabym do rzeki tyle srebra?! Rany boskie, czy ja wyglądam na psi ochłap?! Czy ja oszalałam?! - Więc po co te... - Ciiiii! - powtórzyła alarmującym tonem. - Nie tak głośno. Może cię usłyszeć bóg morza. - Po co udawać, że wyrzucasz srebro za burtę? To nie jest ofiara. - Jak Boga kocham, Tai-Panie, w ogóle cię nie rozumiem. A po co bogom prawdziwe srebro, heja? Co by z nim zrobili? Kupili prawdziwe ubrania i prawdziwe jedzenie? Bogowie to bogowie, a Chińczycy to Chińczycy. Złożyłam ofiarę i ocaliłam srebro. Jak Boga kocham, barbarzyńcy to dziwni ludzie! Zeszła pod pokład mrucząc do siebie w dialekcie Suczou.
- Jakże mogłabym zmarnować tyle srebra?! Czy jestem cesarzową, żeby je wyrzucać? Ajiii ja powiedziała, idąc korytarzem do ładowni. - Nawet ta diablica cesarzowa nie byłaby aż tak głupia! Położyła srebrną sztabę w zęzie, gdzie ją znalazła, i wróciła na pokład. Struan słyszał, jak idzie, w dalszym ciągu mamrocząc gniewnie po chińsku. - Co mówisz? - spytał. - Czy ja jestem szalona, żeby marnować tak ciężko zarobiony pieniądz? Czy jestem barbarzyńcą? Czy jestem marnotrawna... - Dobrze, ale nadal nie rozumiem, czemu myślisz, że bóg morza wysłucha twoich modlitw, skoro go tak bezczelnie nabrałaś. Wszystko to jest niesłychanie głupie. - Może byś nie mówił tak głośno podobnych rzeczy - powiedziała. - On dostał ofiarę. Teraz będzie nas chronił. Bogowie wcale nie chcą od nas srebra, tylko myśli. I to właśnie otrzymał. - Targnęła głową. - Bogowie są jak ludzie. Wierzą we wszystko, jeżeli powie się im to w odpowiedni sposób... A może tego boga tu nie ma? Nie pomoże nam i utoniemy, tak czy siak. - Jeszcze jedna rzecz - mruknął ponuro Struan. - Czemu mówimy szeptem, co? Przecież to chiński bóg morza. Jak, do diabła, może rozumieć po angielsku, heja? Stropiła się. Zmarszczyła brwi, rozważając to, po czym wzruszyła ramionami. - Bóg to bóg - powiedziała. - Może oni mówią barbarzyńskimi językami. Chcesz jeszcze herbaty? - Proszę. Nalała do jego i swojej filiżanki. Potem chwyciła się za kolana, usiadła na luku zejściówki i zaczęła nucić piosenkę. Prąd rzeki kołysał lorszą. Świtało. - Udana z ciebie kobieta, Mei-mei - powiedział Struan. - Ty też mi się podobasz. - Przytuliła się do niego. - Czy w twoim kraju jest dużo takich jak ty? - Około dwudziestu milionów. - Podobno Chińczyków jest trzysta milionów. - To by znaczyło, że co czwarty człowiek na świecie to Chińczyk. - Boję się o mój naród, jeżeli wszyscy barbarzyńcy są tacy jak ty. Zabijasz tak wielu, tak łatwo. - Zabiłem ich, bo chcieli zabić mnie. A poza tym nie jesteśmy barbarzyńcami. - Cieszę się, że widziałam, jak zabijasz - wyznała tajemniczo. Oczy jej błyszczały, a głowę spowijało coraz jaśniejsze światło brzasku. - I bardzo się cieszę, że nie zamarłeś. - Kiedyś umrę. - Oczywiście. Ale cieszę się, że widziałam, jak zabijasz. Nasz syn Duncan będzie ciebie godzien. - Kiedy dorośnie, zabijanie nie będzie już potrzebne. - Kiedy dorosną dzieci dzieci jego dzieci, dalej będzie się zabijać. Człowiek to mordercza bestia. Większość ludzi. My, Chińczycy, wiemy to. Ale barbarzyńcy są gorsi od nas. Gorsi! - Myślisz tak, bo jesteś Chinką. Macie więcej barbarzyńskich zwyczajów niż my. Ludzie się zmieniają,
Mei-mei. - Ucz się od nas, ucz się od Chin, Dirku Struanie - odpowiedziała mu na to. - Ludzie wcale się nie zmieniają. - Ucz się od nas, ucz się od Anglii, dziewczyno. Ziemia może się stać uporządkowanym światem, gdzie wszyscy są równi wobec prawa. A prawo sprawiedliwe. Uczciwe. Nieprzekupne. - A czy to takie ważne, kiedy przymierasz głodem? Długo zastanawiał się nad tym pytaniem. Lorsza z trudem posuwała się w górę rzeki. Mijały ich łodzie płynące z prądem i pod prąd, a załogi przypatrywały się ich statkowi z zaciekawieniem, lecz w milczeniu. Rzeka przed nimi zakręciła i Struan wpłynął lorszą do kolejnego kanału. Łata z płótna trzymała. - Chyba tak - odparł wreszcie. - Tak. Myślę, że bardzo ważne. Aha, chciałem się o coś spytać. Powiedziałaś, że poszłaś odwiedzić pierwszą żonę Żin-kua. Gdzie ją poznałaś? - Byłam u niej niewolnicą - odparła spokojnie. - Tuż przed sprzedaniem mnie przez Żin-kua tobie. Zajrzała mu w oczy. - Kupiłeś mnie, prawda? - Tak. Nabyłem cię zgodnie z waszym zwyczajem. Ale nie jesteś niewolnicą. Możesz zostać albo odejść z własnej woli. Powiedziałem ci to pierwszego dnia. - A ja ci nie uwierzyłam. Teraz wierzę, Tai-Panie - powiedziała, przyglądając się brzegowi i przepływającym łodziom. - Nigdy nie widziałam zabijania. Nie podoba mi się. Czy to dlatego, że jestem kobietą? - Tak. I nie. Nie wiem. - Lubisz zabijać? - Nie lubię. - Szkoda, że twoja strzała nie trafiła Brocka. - Nie celowałem w niego. Nie próbowałem go zabić. Chciałem tylko, żeby skręcił. Zdumiała się. - Jak Boga kocham, Tai-Panie, jesteś niezwykle niesamowity! - Jak Boga kocham, Mei-mei - powiedział, a wokół oczu utworzyły mu się zmarszczki od uśmiechu jesteś niezwykle niesamowita. Położyła się na boku, przyglądając się mu i pieszcząc go. I tak zasnęła. Obudziła się, kiedy już wzeszło słońce. Ziemia nad brzegami rzeki była niziną, ciągnącą się aż po zamglony horyzont. Żyzną, pociętą niezliczonymi ryżowiskami, zieloną i falującą ozimym ryżem. W dali stały spowite chmurami wzgórza. Na wprost wznosiła się Marmurowa Pagoda. Pod nią kotwiczyła „Chińska Chmura”.
KSIĘGA DRUGA
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY Cztery dni później „Chińska Chmura” stała potajemnie w Zatoce Głębokiej, po południowej stronie wyspy Hongkong. Był chłodny ranek, niebo zaciągnięte chmurami, a morze szare. W głównej kabinie stojący przy romboidalnych oknach Struan przyglądał się wyspie. Nieurodzajne góry otaczające zatokę opadały stromo w morze, a ich szczyty tonęły w chmurach. Na skraju zatoki była mała plaża, dalej zaś grunt piął się szybko w chmury, dziki i odludny. Krzyczały mewy. O kadłub statku błogo chlupotały fale, sześć razy rozbrzmiał okrętowy dzwon. - Tak? - odpowiedział Struan na pukanie do drzwi. - Wrócił kuter - zameldował znużonym głosem kapitan Orłów. Był to garbus z ogromnymi barami, potężnymi rękami, wielką głową i miał tylko metr pięćdziesiąt wzrostu. Z założonego na przegub rzemienia zwisał mu korbacz. Odkąd srebro znalazło się na statku, nosił go dzień i noc, a nawet spał z nim. - Na brodę Odyna, ten ładunek jest gorszy od czarnego moru! - Jakieś nowe kłopoty? - Kłopoty, powiadasz? Na moim statku - nigdy, na głowę Matki Jezusa Chrystusa! - Niski pokraczny mężczyzna zachichotał ze złośliwą uciechą. - Przynajmniej, kiedy nie śpię, ha, Zielonooki? Struan spotkał Orłowa wiele lat temu, kiedy ten wałęsał się po dokach Glasgow. Był Norwegiem, jego statek rozbił się na niebezpiecznych Orkadach, on zaś nie mógł znaleźć sobie nowego. Choć marynarze nie znali pojęcia „narodowość”, żaden właściciel nie powierzyłby statku takiemu dziwakowi, który nikogo nie tytułował „szanownym” ani „panem” i który mógł być wyłącznie kapitanem - nikim mniej. - Jestem najlepszy na świecie! - krzyczał Orłow, a jego plamista twarz z haczykowatym nosem trzęsła się z wściekłości. - Już odsłużyłem swoje jako marynarz - wystarczy! Wypróbuj mnie, a dowiodę ci tego, na rany Thora. Struan wybadał wiedzę Orłowa o morzu i wiatrach, sprawdził jego siłę i odwagę i przekonał się, że są bez zarzutu. Orłów mówił po angielsku, francusku, rosyjsku, fińsku i norwesku. Miał błyskotliwy umysł i niesamowitą pamięć. Więc chociaż wyglądał jak gnom, a w razie potrzeby zabijał jak rekin, był uczciwy i całkowicie godzien zaufania. Struan powierzył mu najpierw mały statek, po nim większy. Potem zaś kliper. W zeszłym roku natomiast zrobił go kapitanem „Chińskiej Chmury” wiedząc, że Orłów jest w pełni tym, za kogo się ma. Teraz nalał sobie herbaty, gorącej, słodkiej i doprawionej rumem. - Jak tylko pan Robb i Culum wejdą na pokład, proszę płynąć do zatoki Hongkong - powiedział. - .Im prędzej, tym lepiej, ha? - Gdzie Wolfgang? - W swojej kajucie. Ma tu przyjść? - Nie. Proszę dopilnować, żeby nam nie przeszkadzano. Na odchodnym Orłów gniewnie obciągnął na sobie wilgotne żeglarskie ubranie.
- Im prędzej pozbędziemy się tego zatraconego ładunku, tym lepiej - oznajmił. - W życiu nie przydarzyło mi się nic gorszego. Struan nie odpowiedział. Był wyczerpany, ale umysł miał czujny. Jesteś prawie w domu, rzekł do siebie. Jeszcze kilka godzin i znajdziesz się bezpiecznie w zatoce. Dzięki Bogu, że jest tu Królewska Marynarka. W asyście fregaty możesz być spokojny. Główna kabina była luksusowa i przestronna, lecz w tej chwili zawalona muszkietami, nożami, biczami bojowymi, mieczami i pałaszami, bo przed przeniesieniem srebra na pokład Struan rozbroił całą załogę. Od tej chwili tylko on i kapitan Orłów nosili broń. Czuł gwałtowne napięcie, które przeniknęło statek. Srebro zatruło myśli wszystkich. Tak, pomyślał, nikt nie jest na nie odporny. Nawet Robb. Nawet Culum. Być może nawet Orłów. Podczas rejsu od Marmurowej Pagody do Hongkongu A Gip zapadła w śpiączkę i umarła. Struan chciał ją pochować w morzu, ale Mei-mei poprosiła go, żeby tego nie robił. - A Gip była wierną niewolnicą - powiedziała. - Nie zwrócić jej rodzicom i nie pochować po chińsku to zły dżos, o, bezwzględnie bardzo okrutnie zły dżos, Tai-Panie. Tak więc Struan zmienił kurs i popłynął do Makau. Tam z pomocą Maussa zakupił dla A Gip piękną trumnę i dał ją jej rodzicom. Dał im także dziesięć liangów srebra na jej pogrzeb. Rodzice A Gip, mieszkający na łodzi ho-klo, podziękowali mu i wymusili na nim, żeby w zamian wziął jej młodszą siostrę, A Sam. A Sam była piętnastoletnią, wesołą, pucołowatą dziewczyną, która również mówiła łamaną angielszczyzną i - co niezwykłe u ho-klo - miała skrępowane stopy. Ponieważ Mei-mei znała A Sam i ceniła ją, Struan się zgodził. Rodzice zażądali za córkę trzysta liangów srebra. Byłby im je zapłacił, ale Mei-mei oświadczyła, że gdyby zapłacili pierwszą wymienioną sumę, bardzo by się zblamowali. Zaczęła się więc targować z rodzicami dziewczyny i obniżyła cenę za nią do stu szesnastu liangów. Struan dopełnił formalności zakupu, ponieważ taki był zwyczaj. Ale po zakończeniu transakcji, kiedy zgodnie z chińskim prawem stał się właścicielem A Sam, na jej oczach podarł dokument i oświadczył, że nie jest niewolnicą a służącą. Dowiedział się później, że spytała Mei-mei, dlaczego go podarł, na co Mei-mei odparła, że pod pewnymi względami barbarzyńcy są dziwni. A Sam zgodziła się z nią i jej lęk przed Struanem wzrósł. W czasie postoju „Chińskiej Chmury” w Makau Struan zatrzymał na pokładzie całą załogę, z wyjątkiem Maussa. Bał się, żeby wiadomość o srebrze nie wyszła poza statek, więc choć w zwykłych warunkach ufał swoim marynarzom, to nie dowierzał im, kiedy w zasięgu rąk było takie bogactwo, że tylko brać. Spodziewał się napaści swoich albo obcych. W Makau niemal doszło do buntu i po raz pierwszy on i oficerowie musieli użyć jak leci bata, wystawić na pokładzie rufowym warty i zakotwiczyć daleko od przystani, w pustej zatoce. Wszelkim sampanom zakazano podpływać do „Chińskiej Chmury” bliżej niż na sto jardów. Struan wysłał wcześniej kutrem do Hongkongu pierwszego oficera Cudahy'ego, żeby przywiózł Robba i Culuma na potajemne spotkanie w Zatoce Głębokiej, surowo przykazując mu, aby słowem nie wspomniał o srebrze. Zdawał sobie sprawę, że zwiększa tym niebezpieczeństwo, lecz musiał podjąć takie ryzyko. Kiedy srebro
znalazło się szczęśliwie na „Chińskiej Chmurze”, miał czas pomyśleć o Żin-kua, Noble House, Robbie, Culumie i o tym, co począć z przyszłością. Wiedział, że nadeszła, pora określić przyszłość firmy. Z Robbem i Culumem albo bez nich. Za. Wszelką cenę. Zostawił Mei-mei w Makau, w domu, który jej podarował. Przed odpłynięciem odwiedził wraz z nią dom Czen Szenga. Duncan, jego trzyletni synek, zaczął mu bić pokłony, ale podniósł go i powiedział, że nie wolno mu już tego nigdy zrobić - przed nikim. - Tak, Tai-Panie - przyrzekł Duncan, a potem objął jego i Mei-mei. Kate, niemowlę, była równie dobrze zadbana jak Duncan, a Czen Szeng krzątał się niczym stara kwoka. Kiedy przyniesiono jedzenie i herbatę, gospodarz poprosił Struana, żeby pozwolił przedstawić sobie Kai-sung, która pragnie mu się pokłonić. Kai-sung miała teraz trzydzieści sześć Jat. Spowijały ją śliczne szaty koloru złota i purpury, a w jej włosach lśniły nefrytowe i srebrne szpilki. Wyglądała zupełnie tak samo, jak przed siedemnastu laty, kiedy się rozstali. Oczy w jej alabastrowej twarzy miały równie głębokie wejrzenie, jak w młodości. Jednakże po policzkach płynęły jej łzy i szepnęła coś po kantońsku do Mei-mei, która przetłumaczyła to ochoczo. - Starszej Siostrze jest bardzo, bardzo przykro, że twoja Tai-tai umarła, Tai-Panie. Mówi, że ile raz chcesz, żeby nasze dziecki były tutaj, zawsze będą dla niej jak własne. Dziękuje ci też za to, że jesteś dobry dla niej i jej syna. - Powiedz jej, że wygląda ślicznie, i podziękuj jej ode mnie. Mei-mei przetłumaczyła to Kai-sung, obie trochę sobie popłakały, a potem rozpogodziły się. Wreszcie Kai-sung złożyła jeszcze jeden ukłon i wyszła. Czen Szeng odciągnął Struana na stronę. - Słyszy ty mieć może dobry dżos, Tai-Pan - powiedział, a jego duża twarz rozpłynęła się w uśmiechu. - Może. - Ja kupić człowieki budować Hongkong baldzo tanio na dobry dżos. - Czen Szeng chwycił się za wielki brzuch i ryknął śmiechem. - Heja, Tai-Pan! Ma dziwica niewolnica. Chce? Ja ci kupić, heja? Tanio-tanio. - Ajiii ja, dziwica! Mieć dość kłopot! Struan i Mei-mei zabrali swoje dzieci i poszli do domu. Mei-mei przegrała do niego więcej pieniędzy, niż ten dom był wart. Bardzo uroczyście i oficjalnie przekazała Struanowi prawo własności, podając mu przy tym talię kart. - Gramy o długi, Tai-Panie, podwójna stawka albo nic - powiedziała. Wyciągnął waleta, na co zaczęła jęczeć i wyrywać sobie włosy z głowy. - Biada, biada, biada! Nadaję się psu na ochłap, na dziwkę, ulicznicę! Po co otwierałam te gadatliwe usta?! W najwyższej udręce zamknęła oczy, wyciągnęła kartę, skurczyła się i odemknęła je. Była to dama, więc
wrzasnęła ze szczęścia i frunęła mu w ramiona. Uzgodnił z nią, że prędko wróci tu z Hongkongu albo przyśle po nią „Chińską Chmurę”, po czym odpłynął do Zatoki Głębokiej. Drzwi kabiny otworzyły się. - Cześć, ojcze - powiedział Culum. - Cześć, Dirk - przywitał się Robb. - Witajcie na pokładzie. Mieliście dobrą podróż? - Znośną - odparł Robb i opadł na fotel. Oczy miał podkrążone. - Wyglądasz na zmęczonego, Robb. - Bo jestem zmęczony. Próbowałem wszędzie, wszędzie. - Robb zdjął parujący płaszcz. - Nikt nie da nam kredytu. Koniec z nami. Co za dobre nowiny przywozisz, Dirk? - Obmacał kieszeń dwurzędowej marynarki i wyciągnął list. - Niestety, dobrych wieści też nie mam. Przyszedł z wczorajszą pocztą. Od ojca. Wszelkie zadowolenie i podniecenie Struana z tego, co osiągnął, zniknęło. Winifred, to na pewno o niej, pomyślał. Wziął list. Pieczęć była nietknięta. Rozpoznał ozdobne, kaligraficzne pismo ojca. - Jakie wieści z kraju? - spytał, starając się zachować naturalny ton. - Nic więcej nie przyszło, Dirk. Nie dostałem nic. A jak z tobą? Co z twoją twarzą? Oparzyłeś się? Przepraszam, że tak niewiele zdziałałem. Struan położył list na biurku. - Kupiłeś ziemię? - spytał. - Nie. Aukcję odłożono - odparł Robb, starając się nie patrzeć na list. - Odbędzie się jutro, ojcze - wyjaśnił Culum. - Nie starczyło czasu na zmierzenie działek. Więc ją odłożono. - Zachwiał się, tracąc równowagę, bo statek przechylił się pod naporem wiatru na żagle. Chwycił się biurka. - Czy mogę otworzyć ci list? - Nie, dziękuję. Widzieliście Brocka? - „Biała Czarownica” wróciła z Whampoa dwa dni temu - odparł Robb. - Osobiście go nie widziałem. Znowu wojna? - Owszem - potwierdził Struan. - Flota jeszcze w Hongkongu? - Tak. Ale kiedy Eliksen przywiózł wiadomości, ustawiła się w szyku bojowym. Do strzeżenia wschodniego i zachodniego wejścia do zatoki wysłano patrole. Zaatakują Hongkong? - Nie bądź śmieszny, Robbie. Robb przyglądał się kilwaterowi statku. Orzekł, że Dirk się zmienił. I wtedy zauważył rozgardiasz w kabinie. - Dlaczego tu jest tyle broni? Co się stało? - spytał. - Co zmajstrował Longstaff, Culum? - zapytał Struan. - Nie wiem - odrzekł Culum. - Widziałem się z nim tylko raz, po to, żeby uzyskać zgodę na odłożenie
aukcji. - Ja też go nie widziałem, Dirk - dodał Robb. - Po tym artykule o nas w gazecie miałem duże trudności w dotarciu do wielu osób. Zwłaszcza do Longstaffa. - Tak? A co się stało? - Zobaczyłem się z nim nazajutrz po ukazaniu się artykułu. „Słowo daję, czy to prawda?”, spytał, a kiedy potwierdziłem, zażył tabaki, powiedział: „No cóż, jestem bardzo zajęty, Robb. Do miłego”, i wypił następny kieliszek porto. - A czego się spodziewałeś? - Nie wiem, Dirk. Chyba współczucia. Albo jakiejś pomocy. - Longstaff nie zwolnił Culuma. To mu się liczy na korzyść. - Chciał, żebym wrócił, tylko dlatego, że w tej chwili nie ma nikogo, kto by mu to załatwił«- powiedział Culum. Przez dwa tygodnie nabrał ciała i zaczął tracie chorobliwą bladość po zarazie. - Myślę, że cieszy go nasze bankructwo. Zresztą co tam ja - dodał szybko. - Chodzi o bankructwo Noble House. - Zabraknie nas, znajdzie się inna spółka, Culum. - Tak, wiem, ojcze. Chciałem powiedzieć... cóż, myślałem, że łączą cię z Longstaffem wyjątkowe stosunki. Bił czołem twojej mądrości ze względu na twoje bogactwo. Ale pozbawiony bogactwa, nie jesteś dla niego odpowiednio dobrze urodzony. A bez odpowiedniego urodzenia nie możesz być mu równy. Nie będąc mu równy, nie możesz być mądry. W żaden sposób. To bardzo smutne. - Skąd znasz wyrażenie „bić czołem”? - Poczekaj, aż zobaczysz Hongkong. - Co to znaczy, synu? - Dopłyniemy tam za kilka godzin. Przekonasz się na własne oczy - odparł Culum i dodał ostrzejszym tonem: - Proszę, otwórz ten list, ojcze. - Wiadomości zaczekają. Kiedy odjeżdżałeś, Winifred gasła. Spodziewasz się cudu? - Na jeden liczę, tak. Tak, modliłem się O niego. - Chodźcie na dół - powiedział Struan. Równe słupki srebrnych sztab w ładowni błyszczały tajemniczo w świetle kołyszącej się latarni. Panowała tu duchota, a powietrze przesycone było mdląco słodkim zapachem surowego opium. Roiło się od karaluchów. - To niemożliwe - wyszeptał Robb dotykając srebra. - Nie przypuszczałem, że tyle srebra może być w jednym miejscu na ziemi - rzekł równie osłupiały Culum. - Ale jest tu, naprawdę - powiedział Struan. Dla pewności Robb podniósł jedną ze sztab. Ręka mu drżała. - Niewiarygodne - rzekł. Struan opowiedział im, skąd wziął srebro. Zdał im sprawę ze wszystkiego, co przekazał mu Żin-kua, ale nie wspomniał o pieczęci, o czterech połówkach monet, pięciu lakach srebra na zakup ziemi na Hongkongu,
pięciu lakach do przechowania i o jednym dla Gordona Czena. Opisał im też morską potyczkę z Brockiem. Nie wspomniał jednak słowem o Mei-mei. - Przeklęty pirat! - wybuchnął Culum. - Longstaff powiesi Brocka i Gortha, kiedy się o tym dowie. - Dlaczego? - spytał Struan. - Brock zrobił tylko tyle, co ja. Przypadkiem zderzył się ze mną. - Przecież to kłamstwo. Możesz udowodnić, że on... - Nie mogę i nie udowodnię. Brock próbował, nie udało mu się, i tyle. To nasza sprawa i nikogo więcej. - To mi się nie podoba - oświadczył Culum. - Tak się nie godzi traktować rozmyślnego piractwa. - Odpłacę mu za to. W odpowiednim, czasie. - Boże Święty, jesteśmy uratowani - powiedział Robb słabym głosem. - Możemy teraz przeprowadzić wszystkie międzynarodowe plany finansowe. Będziemy najbogatszą firmą na Dalekim Wschodzie. Niech cię Bóg błogosławi, Dirk. Jesteś nadzwyczajny! Mamy zabezpieczoną przyszłość, radował się w duchu. Teraz wystarczy nam nawet na ekstrawagancje Sary. Mogę wrócić do kraju natychmiast. Może Dirk rozmyśli się i nigdy nie wyjedzie, nie popłynie do Anglii i da sobie spokój z parlamentem. Koniec zmartwień. Mogę już kupić zamek i żyć sobie spokojnie jak lord. Dzieci się pożenią, będą żyć dostatnio i starczy nawet dla ich wnuków. Roddy skończy uniwersytet, podejmie pracę w bankowości i przestanie się martwić o Wschód. - Niech cię Bóg błogosławi, Dirk! - powtórzył. Culum także był wniebowzięty, a głowę rozsadzały mu myśli: To nie srebro, to są możliwości! Możliwości zakupienia broni albo głosów, żeby zdobyć przewagę w parlamencie! Oto rozwiązanie dla Karty Praw i czartystów! Jako Tai-Pan mogę użyć potęgi tych wszystkich bogactw, a co więcej, w dobrym celu! Dzięki Ci, Panie Boże, modlił się żarliwie, za dopomożenie nam w tej godzinie próby. Ujrzał swojego ojca w całkiem nowym świetle. W minionych tygodniach docenił ogromnie to co usłyszał od niego o bogactwie, władzy i o korzystaniu z nich. Przebywając w kręgu rządów Longstaffa i blisko Glessinga, wyczuwając ukradkowe drwiące uśmiechy oraz nie skrywaną radość z upadku Noble House, pojął, że człowiek zdany na siebie, bez urodzenia i władzy, jest bezbronny. Struan był świadom niepohamowanej żądzy pieniędzy u brata i syna. Tak, tak, powiedział sobie w duchu. Bądź jednak uczciwy. Srebro działa tak na wszystkich. Spójrz na siebie. W jego obronie zabiłeś ośmiu czy dziewięciu ludzi. Właśnie, a zabiłbyś jeszcze setkę. - Chcę wam obu coś wyjaśnić - powiedział. - To srebro pożyczono mi. Na słowo. Odpowiadam za nie przed Żin-kua. Ja sam! Nie Noble House. - Nie rozumiem, Dirk - rzekł Robb. - Co powiedziałeś, ojcze? Struan wyjął Biblię. - Najpierw przysięgnijcie na Pismo Święte, że to, co powiem, nie wyjdzie poza nas trzech. - Czy koniecznie musimy przysiąc? - spytał Robb. - Jasne, że nigdy nikomu nic nie powiem.
- Przysięgniesz, Robb? - Oczywiście. Robb i Culum przysięgli dotrzymać tajemnicy. Struan położył Biblię na srebrze. - To srebro posłuży do uratowania Noble House, ale tylko pod warunkiem, że jeżeli kiedyś któryś z was zostanie Tai-Panem, to zgodzi się na, po pierwsze: pełne poparcie naszej firmy dla Hongkongu i handlu z Chinami; po drugie: pozostawienie jej siedziby na tej wyspie; po trzecie: przejęcie mojej odpowiedzialności za słowo, które dałem Żin-kua i jego potomkom; po czwarte: dopilnuje, aby jego wybrany na Tai-pana następca zrobił to samo; i po ostatnie - Struan wskazał Biblię - zgodzi się, żeby Tai-Panem został chrześcijanin i krewny. Przysięgnijcie na to Pismo Święte, że zobowiązujecie się przed przekazaniem władzy swojemu następcy zaprzysiąc go na nie, iż zgadza się wypełnić te warunki. Zapadło milczenie. Wreszcie Robb, znając sposób myślenia brata, spytał: - Czy znamy wszystkie warunki, jakie narzucił Żin-kua? - Nie. . - A jakie są pozostałe? Powiem wam, kiedy przysięgniecie. Możecie mi ufać albo nie, jak chcecie. - Niezbyt to uczciwe. - To srebro jest niezbyt uczciwe, Robb. Muszę mieć pewność. To nie jest zabawa dla dzieci. W tej chwili żadnego z was nie traktuję jak krewnego. Gra idzie o sto lat. O dwieście lat. - Oczy Struana jarzyły się zielono w świetle kołyszącej, się latarni. - Oddaję Noble House w pacht chińskim miarom czasu. Z wami dwoma albo bez was. Powietrze wyraźnie zgęstniało. Robbowi zwilgotniały plecy i szyja. Culum wpatrywał się w ojca z osłupieniem. - Co rozumiesz przez „pełne poparcie naszej firmy dla Hongkongu”? - spytał Robb. - Wspomaganie go, strzeżenie, zamienienie go w stałą bazę handlu. A handel oznacza otwarcie Chin. Całych Chin. Włączenie ich do rodziny narodów świata. - To niemożliwe - powiedział Robb. - Niemożliwe! - Tak, być może. Ale właśnie do tego będzie dążył Noble House. - To znaczy, pomagał Chinom stać się światową potęgą? - spytał Culum. - Tak. - To niebezpieczne! - zawołał Robb. - To szaleństwo! I bez pomagania tej pogańskiej masie ludzkiej jest dość kłopotów na świecie! Zaleją nas wszystkich. Całą Europę! - W tej chwili co czwarty człowiek na ziemi to Chińczyk, Robb. Mamy wielką okazję im dopomóc. Nauczyć ich naszych obyczajów. Angielskiego prawa, porządku, sprawiedliwości. Chrześcijaństwa! Któregoś dnia wyroją się z Chin samorzutnie. Uważam, że my, Brytyjczycy, powinniśmy pokazać im wzór do naśladowania.
- To niemożliwe. Ich nic nie zmieni. Nigdy. Próżno i darmo. - Oto moje warunki. Za pięć miesięcy zostaniesz Tai-Panem. Po jakimś czasie zastąpi cię Culum, jeżeli okaże się tego wart. - Chryste w niebiesiech - wybuchnął Robb . Czy właśnie o to walczyłeś przez te wszystkie lata? - Tak. - Zawsze wiedziałem, że masz swoje marzenia, Dirk. Ale to... tego już za wiele. Nie wiem, czy to jest potworne, czy wspaniałe. Jestem na to za głupi. Możliwe - rzekł ostrym tonem Struan. - Ale od tego zależy, czy przeżyjesz, Robbie, a także twoja rodzina i jej przyszłość. Za pięć miesięcy zostaniesz Tai-Panem. Przynajmniej na rok. - Mówiłem ci już, że to jeszcze jedna niemądra decyzja! - wybuchnął Robb. Twarz miał wykrzywioną. Brak mi wiedzy i sprytu, żeby radzić sobie z Longstaffem i utrzymać główną rolę w Noble House w tej wojennej intrydze. A również, jak postępować z Chińczykami. - Wiem o tym. Wiem, co ryzykuję. Ale Hongkong jest nasz. Ta wojna skończy się tak prędko, jak poprzednia. - Struan wskazał ręką srebro. - To wszystko jest opoka, którą trudno skruszyć. Reszta jest kwestią handlu. A ty jesteś dobrym kupcem. - Nie tylko handlu! Są jeszcze statki, które pływają, piraci, z którymi trzeba walczyć, Brock, z którym trzeba sobie radzić, i tysiąc innych spraw. - Te pięć miesięcy wyklaruje najważniejsze z nich. Reszta to twój kłopot. - Wyklaruje? - Tak. Za sprawą tego srebra mamy ponad trzy miliony. Jeden wezmę ze sobą, wyjeżdżając. Do tego dojdzie mi dwudziestoprocentowy udział w zyskach aż do końca życia. Tobie również. - Struan spojrzał na Culuma. - A pod koniec twojego terminowania, synu, firma będzie warta dziesięć milionów, bo zabezpieczę ciebie i ją przed parlamentem i wzbogacę nasz Noble House ponad wszelkie wyobrażenia. Nie będziemy już dłużej polegać na panach Charlesie Crossie, Donaldzie McDonaldzie, McFeem, Smythe'ie, Rossie i pozostałych, którym płacimy za wykonanie naszych poleceń - zrobię to sam! Ale będę jeździł tam i z powrotem do Hongkongu, więc nie potrzebujecie się martwić. - Mnie wystarczy tylko tyle bogactw, żebym spał bez obaw i spokojny się budził - powiedział Robb. - W Szkocji. Nie na Dalekim Wschodzie. Nie chcę tu umrzeć. Wyjeżdżam najbliższym statkiem. - Rok i pięć miesięcy to niewielka prośba. - To nie prośba, to żądanie, Dirk. - Do niczego cię nie zmuszam. Miesiąc temu gotów byłeś przyjąć pięćdziesiąt tysięcy i wyjechać. Doskonale. Ta propozycja jest ciągle ważna. Jeżeli chcesz dostać, co ci się słusznie należy - czyli ponad milion to dostaniesz przed upływem dwóch lat. - Struan obrócił się do Culuma. - A od ciebie, synu, żądam dwóch lat twojego życia. Gdybyś jednak miał zostać Tai-Panem, to jeszcze trzech. W sumie pięciu. - A jeżeli nie zgodzę się na te warunki, to czy będę musiał wyjechać? - spytał Culum. Usta miał spieczone
i ściskało go w sercu. - Nie. Pozostaniesz wspólnikiem, ale młodszym. Nigdy jednak nie zostaniesz Tai-Panem. Będę musiał znaleźć i wyszkolić kogoś innego. Żeby być uczciwym wobec Robba, nie mogłem go prosić... żądać od niego więcej niż rok. Ma przecież za sobą jedenaście lat praktyki. - Struan podniósł sztabę srebra. - Nawet jeżeli się teraz zgodzisz, synu, to musisz jeszcze się sprawdzić. Będziesz prawowitym następcą, lecz to wszystko. Nie będziesz się pasł na trudzie moim ani Robba. Takie jest prawo klanu i słuszne prawo życia. Każdy musi stanąć na własnych nogach. Oczywiście będę ci pomagał z całych sił - dopóki żyję - ale ty sam musisz udowodnić, co jesteś wart. Tylko prawdziwy mężczyzna ma prawo stanąć na szczycie. Culum zaczerwienił się. Robb wpatrywał się w brata nienawistnie. - Ty wcale nie pragniesz mieć za pięć miesięcy Tai-Pana, Dirk - powiedział. - Chcesz tylko mieć na jeden rok piastunkę, może nie? - Zagwarantuj, że przez pięć lat pokierujesz firmą, a będziesz mógł sobie wybrać, kogo chcesz. - Czy w zamian za tę obietnicę mogę od razu wykluczyć Culuma jako następcę? - Owszem - odparł bez namysłu Struan. - Uważam, że byłaby to niepotrzebna strata, ale decydowałbyś o tym ty. Tak. - Widzisz, co robi z ludźmi władza, Culum? - spytał napiętym głosem Robb. - Dzisiejszy Noble House jest niczym bez tego srebra - odparł bez urazy Struan. - Podałem wam swoje warunki. Rozważcie je. - Nareszcie wiem, dlaczego nienawidzą cię na tych morzach - powiedział Culum. - Czyżby, synu? - Tak. - Nie dowiesz się tego, tak naprawdę, prędzej niż za te pięć lat. - A więc nie mam wyboru, ojcze? Pięć lat albo nic? - Nic albo wszystko, Culumie. Jeżeli nie jesteś gotów być najlepszy, wracaj na pokład. Chcę ci uświadomić, że być Tai-Panem Noble House, to być przygotowanym na samotność, nienawiść, mieć jakiś cel o nieśmiertelnej wartości, a także być gotowym poświęcić każdego, kogo nie jesteś pewien. Ponieważ jesteś moim synem, daję ci dziś, bez sprawdzenia cię, okazję do zdobycia najwyższej władzy w Azji. A więc władzy do zrobienia niemal wszystkiego na ziemi. Nie proponuję ci tego z lekkim sercem. Ja naprawdę wiem, co to znaczy być Tai-Panem. A więc, dalibóg, wybieraj! Culum wpatrywał się uporczywie w Biblię. I w srebro. Chcę być najlepszy, powiedział sobie. To wiem. Gorszy nigdy nie dokona niczego doniosłego. Na martwienie się tymi warunkami, Żin-kua, Chińczykami i problemami świata mam czasu, ile dusza zapragnie. A może nie mam co się martwić, że zostanę Tai-Panem? Może Robb uzna, że się nie nadaję? O Boże, daj mi się sprawdzić i zostać Tai-Panem, tak żebym mógł tę władzę dobrze spożytkować. Niech to będzie środek dla Twoich celów. Karta Praw musi zostać uchylona. To jedyna
droga. Czoło zrosił mu pot. Chwycił Biblię. - Przysięgam na Boga Wszechmogącego, że dotrzymam tych warunków, jeżeli kiedyś zostanę Tai-Panem. Tak mi dopomóż Bóg - powiedział i drżącą ręką odłożył Biblię. - Robb? - zagadnął Struan, nie podnosząc wzroku. - Jeżeli zostanę na pięć lat Tai-Panem, będę mógł odesłać Culuma do Szkocji? Natychmiast? Zmienić cokolwiek i wszystko, jak mi się podoba? - Tak, do licha! Czy muszę się powtarzać? Za pięć miesięcy zrobisz, co będziesz chciał. Jeżeli zgodzisz się na te warunki. Nie inaczej! W ładowni zaległa ogromna cisza, słychać było jedynie szczury nieustannie biegające w ciemnościach. - Dlaczego chcesz żebym wyjechał, wuju? - spytał Culum. - Żeby zranić twojego ojca . Jesteś ostatnim z jego dzieci. Na tobie kończy się jego linia. - Owszem, Robb. Jest ostatni. - Jak możesz mówić takie straszne rzeczy?! To okropne - zawołał osłupiały Culum. - Jesteśmy krewniakami. Krewniakami! - Tak - przyznał udręczony Robb. - Ale powiedzieliśmy sobie prawdę. Twój ojciec poświęci mnie, ciebie, moje dzieci dla swoich celów. Czemu nie miałbym postąpić tak samo? - Może i postąpisz, Robb. Może i postąpisz - rzekł Struan. - Dobrze wiesz, że nie potrafiłbym ciebie zranić. Boże; w niebiesiech, co się z nami dzieje? Zdobyliśmy trochę srebra i raptem zioniemy chciwością i Bóg wie czym jeszcze. Proszę, daj mi odejść. Za pięć miesięcy. Proszę cię Dirk. - Ja muszę wyjechać! Tylko w parlamencie mogę na prawdę mieć wpływ na Longstaffa i jego następców, a ty zrobisz to samo, kiedy wyjedziesz z Azji. Właśnie tam możemy wcielić w życie mój plan. Ale Culum musi nabrać doświadczenia. Przez rok będziesz Tai-Panem, potem wyjedziesz. - Jak może nabrać doświadczenia w tak krótkim czasie? - Za pięć miesięcy będę wiedział, czy nadaje się na Tai-Pana. Jeżeli nie, załatwię to inaczej. - Jak inaczej? - Gotów jesteś przyjąć te warunki, Robb? Jeżeli tak, przysięgnij na Pismo Święte i wracajmy na górę. - Jak inaczej? - Na Boga żywego! Zgadzasz się, czy nie zgadzasz? Rok, czy pięć lat? A może wcale? Robb stanął mocniej na nogach, bo wzmagający się wiatr przechylił statek. Całą duszą czuł, że nie powinien składać tej przysięgi. Ale musiał przysiąc. Musiał dla dobra rodziny. Wziął Biblię. Była ciężka. - Chociaż nienawidzę Wschodu i wszystkiego, co on oznacza, przysięgam w imię Boże dotrzymać tych warunków, jak najlepiej umiem, tak mi dopomóż Bóg - powiedział i zwrócił Biblię Struanowi. - Pożałujesz, żeś kazał mi być Tai-Panem... przez jeden rok.
- Może. Ale nie Hongkong. Struan otworzył Biblię i pokazał im połówki czterech monet, które przylepił lakiem do wewnętrznej strony okładki. Wymienił im wszystkie warunki Żin-kua, z wyjątkiem srebra dla Gordona Czena. To moja sprawa, zapewnił się w duchu i przez chwilę zastanawiał się, co pomyśli Culum na wieść o swoim przyrodnim bracie i o Mei-mei. Robb wiedział o Mei-mei, choć jej nie znał. Struan ciekaw był, czyjego wrogowie powiedzieli już synowi o Gordonie i o chińskiej kochance. - Miałeś rację, że nas zaprzysiągłeś, Dirk - rzekł Robb. - Bóg jeden wie, co za szalbierstwo kryje się za tymi monetami. Wróciwszy do głównej kabiny Struan podszedł do biurka i złamał pieczęć na liście. Przeczytał pierwszy ustęp i krzyknął z radości. - Ona żyje! Boże, Winifred żyje! Wyzdrowiała! Robb chwycił list. Nie panując nad sobą Struan porwał Culuma w ramiona i zaczął tańczyć z radości, potem wirować, wreszcie wraz z synem, trzymając się za ręce, pociągnęli do tańca Robba i natychmiast prysły gdzieś ich wzajemna niechęć i nieufność. Wreszcie Struan zatrzymał ich, używając swojej potężnej siły. - A teraz: razem. Raz, dwa, trzy! - powiedział i we trójkę ile sił w piersiach wydali z siebie łaciński bitewny okrzyk ich klanu. - Feri!!! Prosto w cel!!! - Struan znowu ich objął i ryknął: - Steward! - Słucham, panie Struan! - odkrzyknął nadbiegający marynarz. - Podwójny rum dla całej załogi! Dudziarz na pokład rufowy! Przynieś butelkę szampana i dzbanek herbaty. - Tak jest! Tak oto trzech zawarło pokój. Ale każdy z nich w najskrytszym zakątku duszy wiedział, że pomiędzy nimi wszystko się zmieniło. Za dużo sobie powiedzieli. Wkrótce każdy miał pójść swoją drogą. Sam. - Bogu dzięki, Dirk, że otworzyłeś list po wszystkim - rzekł Robb. - Dzięki Ci, Panie Boże, za ten list. Czułem się okropnie. Okropnie. - Ja też - wyznał Culum. - Odczytaj go, ojcze. Struan usadowił się w głębokim skórzanym fotelu okrętowym i odczytał im list. Napisany był po celtycku, przed czterema miesiącami, w miesiąc po wypłynięciu Culuma z Glasgow. Parlan Struan pisał, że przez dwa tygodnie życie Winif red wisiało na włosku, po czym zaczęło się jej poprawiać. Lekarze nie umieli tego wyjaśnić, tylko wzruszali ramionami i orzekli: „Wola boska”. Wnuczka mieszkała z nim w małym gospodarstwie, które Struan kupił mu wiele lat temu. - Będzie jej tam dobrze - powiedział Culum. - Ale oprócz parobków i kóz nie ma tam do kogo ust
otworzyć. Gdzie będzie chodzić do szkoły? - Najpierw musi całkiem wyzdrowieć. Wtedy możemy się martwić o tamto - rzekł Robb. - Czytaj, Dirk. Dalej list przynosił wiadomości o rodzinie. Parlan Struan miał dwóch żonatych braci i trzy zamężne siostry, a dzieci wszystkich miały już własne rodziny i potomstwo. Do tego zaś jego dzieci z pierwszego małżeństwa, Dirk i Flora, oraz Robb, Uthenia i Susan z drugiego też miały rodziny. Wielu z jego potomków wyemigrowało do kolonii w Kanadzie i do Stanów Zjednoczonych. Kilkoro rozproszyło się po Indiach i hiszpańskiej Ameryce Południowej. Parlan Struan pisał, że Alastair McCloud, który ożenił się z siostrą Robba, Susan, powrócił do Londynu z synem Hektorem, żeby znów zamieszkać w Szkocji - strata żony i córeczki Clair bardzo go przygnębiła i omal nie załamała. Parlan otrzymał list od Kernów - Flora, siostra Dirka, wyszła za mąż za Ferrana Kerna i w zeszłym roku popłynęli do Norfolk w Wirginii. Dojechali bezpiecznie, podróż się udała, a oni i trójka ich dzieci są zdrowi i szczęśliwi. Dalej list brzmiał: „Zawiadom Robba, że Roddy wyjechał wczoraj na uniwersytet. Wsadziłem go do dyliżansu do Edynburga, z sześcioma szylingami w kieszeni i prowiantem na cztery dni. Twój kuzyn Dougall Struan napisał, że weźmie go na wakacje i będzie się nim opiekował aż do powrotu Robba do kraju. Pozwoliłem sobie przesłać w imieniu Robba weksel na okaziciela - na pięćdziesiąt gwinei, tak żeby starczyło na roczną stancję z utrzymaniem i szylinga tygodniowo kieszonkowego. Dałem mu też Pismo Święte, przestrzegłem przed ladacznicami, pijaństwem i hazardem, odczytałem mu ze sztuki Willa Szekspira Hamlet słowa nie pożyczaj drugiemu ani od drugich, a potem kazałem to chłopcu zapisać i wsadzić pod okładkę Biblii. Ma ładny charakter pisma. Twoja droga Ronalda i dzieci spoczywają w jednym z masowych grobów dla ofiar zarazy. Przykro mi, synu, ale zgodnie z prawem wszyscy zmarli musieli być tak pogrzebani i po spaleniu dla bezpieczeństwa żyjących przysypani niegaszonym wapnem. Pogrzeb odbył się jednak zgodnie z naszą wiarą, a grunt, gdzie ich pochowano, ogłoszono miejscem poświeconym. Wieczne odpoczywanie racz im dać, Panie. Nie martw się o Winifred. Miła z niej dzieweczka i tu, nad Loch Lomond, gdzie stąpał pan Bóg, wyrośnie na piękną, bogobojną niewiastę. A teraz przyjm przestrogę: niech ci barbarzyńscy poganie w indyjskim Kitaju nie zabiorą duszy i zaprzyj szczelnie drzwi przed złem, które pleni się w tych szatańskich krainach. Czy przyjedziesz niezadługo do kraju? Zdrowie mi dopisuje i dobry Bóg mi miłościw; Do siedemdziesiątki, którą obiecał Stwórca, brakuje, mi siedmiu lat, ale tylko jeden, na czterystu doczekuje tych złych dni. Czuję się bardzo dobrze. W Glasgow, Edynburgu i: Birmingham były poważne zamieszki, jak piszą w gazetach. Znowuż rozruchy czartystów. Robotnicy fabryczni domagają się więcej pieniędzy za pracę. Dwa dni temu w Glasgow odbyło się wieszanie za kradzież owcy. Przeklęci Anglicy! Na jakim my świecie żyjemy, żeby Szkota wieszali za kradzież byle owcy z wyroku szkockiego sędziego! Potworne! Wyrokiem tego samego sądu setki zesłano do australijskiej Ziemi Van Diemena za bunty, strajki i spalenie fabryki. Znajomego Culuma, Bartholomewa Angusa,. skazano na dziesięć lat wygnania do Nowej Południowej Walii za przewodzenie zamieszkom czartystów w Edynburgu. Ludzie...
- O mój Boże! - zawołał Culum. - Kim jest ten Bartholomew, Culum? -spytał Sthian. - Mieszkałem z nim w jednym pokoju na uniwersytecie. Biedny Bart. - Wiedziałeś, że jest czartystą? - spytał ostrym tonem Struan. - Oczywiście - odparł Culum. Podszedł do okna i zapatrzył się w kilwater statku. - Jesteś czartystą, Culum? - Sam powiedziałeś, że Karta jest dobra. - Tak. Ale przedstawiłem ci również swój pogląd na powstanie. Jesteś aktywnym czartystą? - W kraju byłbym nim. Większość studentów jest za Kartą. - Wobec tego dobrze, że jesteś tutaj. Jeżeli ten Bartholomew przewodził zamieszkom, to zasłużył sobie na dziesięć lat. Mamy dobre prawa i najlepszy system parlamentarny na świecie. Bunty, zamieszki i strajki to nie droga do przeprowadzenia zmian. - Co jest jeszcze w tym liście, ojcze? Struan przyglądał się przez chwilę plecom syna, słysząc w jego głosie głos Ronaldy. Odnotował sobie w pamięci, że w przyszłości musi się zająć bliżej czartystami. Powrócił do odczytywania listu. - „Ludzie w dalszym ciągu ściągają co dzień do Glasgow z gór, gdzie dziedzice przywłaszczają sobie klanową ziemię i rugują ich z dziedzicznych praw. Ten okrutny łajdak, hrabia Struan, oby Bóg pokarał go śmiercią, zbiera pułk do walki w koloniach indyjskich. Ludzie ciągną pod jego sztandar zwabieni obietnicami łupów i ziemi. Słychać plotki, że znów zacznie się wojna z tymi przeklętymi Amerykanami o kolonie w Kanadzie. Krążą też pogłoski, że doszło do wojny pomiędzy tymi diabłami Francuzami a Rosjanami o Turków otomańskich. Przeklęte Francuzy! Tak jakbyśmy mało wycierpieli przez lego antychrysta Bonaparta! Marny nasz los, synku. Aha, zapomniałem nadmienić, że powzięto plany połączenia w ciągu pięciu lat Glasgow z Edynburgiem linią kolejową. Czy to nie wspaniale? Być może wtedy my, Szkoci, zbierzemy się, obalimy tych diabłów Anglików i będziemy mieć własnego króla! Ściskam ciebie i twojego brata. Uściskaj ode mnie Culuma. Z szacunkiem, twój ojciec, Parlan Struan.” Struan podniósł wzrok znad listu, uśmiechając się z ironią. - Krwiożerczy jak zwykle - skomentował. - Jeżeli hrabia zbiera pułk do Indii, to może się zjawić tutaj - rzekł Robb. - Tak. Pomyślałem o tym samym. Cóż, bracie, jeżeli kiedykolwiek dotrze na tereny Noble House, to ten pułk wróci do kraju bez głów. Tak mi dopomóż Bóg! - Tak mi dopomóż Bóg - powtórzył Culum. Zapukano do drzwi i steward wniósł spiesznie szampana, kieliszki i herbatę. - Kapitan Orłów dziękuje panu w imieniu załogi - powiedział. - Poproś jego i Wolfganga, żeby zaszli do nas pod koniec wachty.
- Tak jest. Po nalaniu wina i herbaty Struan uniósł kieliszek. - Wznoszę toast - powiedział. - Za Winifred, która artwychwstała! - A ja drugi - rzekł Robb, kiedy wypili. - Za Noble House. Obyśmy już nigdy nie myśleli i nie czynili źle jeden drugiemu. - Tak jest. Znów wypili. - Robb, po przyjeździe do Hongkongu napisz do na szych agentów - powiedział Struan. - Każ im się dowiedzieć, kim są dyrektorzy naszego banku i kto odpowiada za niewypłacalność. - Dobrze, Dirk. - A co potem, ojcze? - spytał Culum. - Potem zniszczymy winnych - rzekł Struan. - I ich rodziny. Kategoryczność tych stwierdzeń przeszyła Culuma zimnym dreszczem. - Dlaczego ich rodziny? - spytał. - A na co ich chciwość naraziła nasze rodziny? Nas? Naszą przyszłość? Za ich chciwość przyjdzie nam płacić całe lata. Dlatego zapłacą tym samym. Wszyscy bez wyjątku. Culum wstał i podszedł do drzwi. - Co chcesz, synku? - Iść do latryny. To znaczy do „wychodka” - odparł Culum i wyszedł zamykając za sobą drzwi. - Przepraszam za to, co powiedziałem - rzekł z westchnieniem Struan. - Ale nie mogłem zrobić tego w innej formie. - Wiem. Ja też przepraszam. Ale masz rację co do parlamentu. Parlament będzie zdobywał coraz większą władzę i właśnie tam będą zawierane największe transakcje handlowe. Ja będę pilnował finansów, a wspólnie z tobą doglądał Culuma i pomagał mu. Prawda, że z Winifred to cud? - Tak. - Culum wyrobił sobie bardzo stanowcze poglądy na pewne sprawy. - Jest bardzo młody. Wychowała go Ronalda, a ona, jak sam dobrze wiesz, brała Pismo Święte dosłownie. Culum kiedyś dorośnie. - A co zamierzasz zrobić w związku z Gordonem Czenem? - Myślisz o nim i o Culumie? - spytał Struan, przypatrując się krzyczącym mewom. - Muszę to załatwić po powrocie do Hongkongi. - Biedny Culum. Niełatwo jest dorastać, prawda? - Nigdy nie jest łatwo- powiedział Struan potrząsając głową. - Pamiętasz, moją dziewczynę, Ming Su? - spytał po chwili Robb. - Tak. - Często myślę o tym, co się stało z nią i córką. - Dzięki pieniądzom od ciebie mogła się urządzić jak księżniczka i znaleźć sobie wspaniałego męża. Jest
żoną jakiegoś mandaryna. Niepotrzebnie się martwisz, Robb. - Izabelka ma już dziesięć lat - rzekł Robb, oddając się przemiłym wspomnieniom o śmiechu Ming Su i o zadowoleniu, jakie mu dawała. Tyle jej zawdzięczał. Każdego dnia okazywała mu tyle miłości, serdeczności, delikatności i sympatii, ile się zaznał u boku Sary w ciągu całego małżeństwa. - Powinieneś się ożenić drugi raz, Dirk - powiedział. - Mam czas, żeby o tym myśleć - odparł Struan, z roztargnieniem odczytując barometr. Wskazywał 765 milimetrów - piękną pogodę. - Kiedy zostaniesz Tai-Panem, Robb, weź Culuma do galopu. - Dobrze - przyrzekł Robb. Kiedy Culum wyszedł na pokład, „Chińska Chmura” przechyliła się i wypadła z kanału, który mała przybrzeżna wyspa Tung Ku Czau tworzyła z Hongkongiem. Statek szybko przebył przesmyk obramowany w przeważnej części górami, wyszedł na otwarte morze i skręcił na południowy zachód. Dwie mile dalej na lewo leżała jeszcze jedna, większa wyspa, Lamma. Silny monsun wiejący z południowego wschodu marszczył fale, a niebo spowijała gruba warstwa chmur. Culum ruszył na dziób, starannie wymijając zwinięte w schludne koła liny i cumy. Przeszedł obok lśniących rzędów dział, podziwiając panującą tu wszędzie czystość. Podczas wizyt na pokładach innych handlowców stojących w zatoce Hongkongu przekonał się, że wszystkie są brudne. Wychodek po lewej burcie zajmowało dwóch marynarzy, przelazł więc przez nadburcie do tego po prawej. Zawisł na linach zabezpieczających, z wielkim trudem ściągnął spodnie i kucnął niepewnie na siatce burtowej. Nadszedł młody rudowłosy marynarz, przeskoczył zwinnie przez nadburcie do wychodka i ściągnął portki. Był na bosaka. Kucnął, nie przytrzymując się lin. - Dzień dobry panu - powiedział. - Dzień dobry - odrzekł Culum, trzymając się kurczowo lin. Marynarz załatwił się szybko. Pochylił się w stronę nadburcia, wziął ze skrzynki prostokątny kawałek gazety, podtarł się, a potem starannie rzucił papier w dół i zawiązał portki w pasie. - Co robisz? - spytał Culum. - Hmm? A, z papierem, psze pana? Skarż mnie Bóg, jeśli wiem. Tak kazał Tai-Pan. Podcieraj dupę papierem, psiamać, bo jak nie, to stracisz dwumiesięczne zarobki, a zarobisz, psiamać, dziesięć dni paki. Marynarz zaśmiał się. - Tu, za przeproszeniem, mądry jest tylko Tai-Pan. No, ale to jego statek, więc człowiek podciera se tyłek. - Z łatwością przeskoczył na pokład, zanurzył ręce w cebrze z wodą morską i wylał ją sobie na nogi. - Ręce też myjta, psiamać, a potem giry, bo jak nie, to pójdzieta do pudła! Faktycznie dziwne. Czyste wariactwo... za pańskim przeproszeniem. Ale przy tym zasranym wycieraniu rąk, wycieraniu tyłka, kąpieli raz na tydzień i zmianie co tydzień ubrania, człowiek faktycznie ma zasrane życie. - Gówno tam zasrane - wtrącił inny marynarz, opierając się na nadburciu i żując prymkę tytoniu. - Płacą ci czystym srebrem? Kiedy się, dalibóg, należy! Żresz jak jaki sakramencki książę? A do tego masz dolę od pryzów! Czego ty jeszcze chcesz, Kuba? Nie wiem, jak Tai-Pan to robi, psze pana, ale na jego statkach jest mniej francy i
szkorbutu niż na całej reszcie, co pływa po morzach - zwrócił się do Culuma i strzyknął pod wiatr nasyconą tytoniowym sokiem śliną. - Więc podcieram se tyłek i się z tego cieszę. Za przeproszeniem, na pańskim miejscu zrobiłbym to samo. Tai-Pan strasznie lubi , żeby wypełniać jego rozkazy! - Zrefować marsie i bramsle! - krzyknął z pokładu dziobowego kapitan Orłów głosem bardzo donośnym, jak na tak niepozornego mężczyznę. Marynarze zasalutowali Culumowi i dołączyli do innych, wspinających się po wantach. Culum użył papieru, umył ręce, zszedł pod pokład i czekał okazji, żeby wtrącić się do rozmowy ojca z wujem. - Jaki sens ma używanie papieru? - zagadnął. - Słucham? - spytał Struan. - W wychodku. Albo użyjesz papieru, albo dziesięć dni paki. - Aha. Zapomniałem ci o tym powiedzieć, chłopcze. Zdaniem Chińczyków, istnieje związek pomiędzy odchodami a chorobami. - Bzdura! - rzekł szyderczo Culum. - Chińczycy myślą co innego. Ja również. - Struan obrócił się do Robba. - Przez trzy miesiące wypróbowywałem to na „Chińskiej Chmurze”. Chorób jest mniej. - Nawet w porównaniu z „Gromową Chmurą” spytał Robb. - Tak. - To przypadek - oświadczył Culum. Robb chrząknął. - Napotkasz wiele przypadków na naszych statkach - powiedział. - Zaledwie pięćdziesiąt kilka lat temu kapitan Cook odkrył, że limony i świeże warzywa leczą szkorbut. Możliwe więc, że odchody mają coś wspólnego z chorobami. - Kiedy ostatnio się kąpałeś, Culum? - spytał Struan. - Czyja wiem... miesiąc temu... Nie pamiętam. Kapitan Perry upierał-się, żebym się kąpał raz w tygodniu z załogą „Gromowej Chmury”. Omal nie umarłem z zimna. A czemu pytasz? - Kiedy ostatnio miałeś praną odzież? Culum zamrugał oczami wpatrując się w ojca i spuścił wzrok na swoje grube wełniane spodnie i surdut. - Nigdy nie były prane! - odparł. - A po co je prać? Oczy Struana rozbłysły. - Od tej chwili, tak na lądzie, jak na morzu, będziesz się cały kąpał raz na tydzień - oznajmił. - Będziesz używał papieru i mył ręce. Raz w tygodniu dasz ubranie do uprania. Będziesz pił wyłącznie herbatę, nigdy wodę! I codziennie będziesz szorował zęby. - Dlaczego? Nie pić wody? To szaleństwo! Prać ubranie? Przecież od tego skurczy się, straci fason i Bóg wie co jeszcze.
- Zrobisz to. To jest Wschód. Chcę, żebyś żył. Miał się dobrze. I był zdrów. - Nie zrobię. Nie jestem dzieckiem ani jednym z twoich marynarzy! - Radzę ci posłuchać ojca - ostrzegł go Robb. - Też mu się stawiałem. Sprzeciwiałem się wszystkim nowym pomysłom, jakie wypróbowywał. Aż udowodnił, że one skutkują. Dlaczego, nikt nie wie. Ale tam, gdzie ludzie mrą jak muchy, my jesteśmy zdrowi. - Ty wcale nie jesteś zdrów - odparł Culum. - Przyznałeś mi się, że cały czas chorujesz. - Owszem. Ale zachorowałem wiele lat temu. Nie wierzyłem twojemu ojcu w sprawie wody i stale ją piłem. Teraz krwawią mi kiszki i nigdy już nie przestaną. Dla mnie jest już za późno, ale, dalibóg, żałuję, że nie spróbowałem. Być może nie miałbym przegniłych trzewi. Dirk nigdy nie pije wody. Wyłącznie herbatę. - Tak robią Chińczycy, synu. - Nie wierzę. - W takim razie, bez względu na to, czy uznasz to zaprawdę, czy nie, będziesz wypełniał moje rozkazy. Bo to są rozkazy! Culum wojowniczo wysunął szczękę. - Tylko z powodu jakichś pogańskich, chińskich zwyczajów mam zmienić cały mój tryb życia? To chcesz mi po-wiedzieć? - Jestem gotów uczyć się od Chińczyków. Tak Jest. Zrobię wszystko, żeby zachować zdrowie, i ty również, do diabła! - powiedział Struan i ryknął: - Steward! Drzwi otworzyły się. - Słucham pana. - Przygotuj panu Culumowi kąpiel. W mojej kabinie. I czyste ubranie. - Tak jest. Struan przeszedł przez kabinę i stanął nad synem. Sprawdził mu włosy. - Masz zawszoną głowę - powiedział. - Zupełnie cię nie rozumiem! - wybuchnął Culum. - Wszyscy mają wszy. Mamy wszy, czy chcemy, czy nie chcemy. Drapiesz się i tyle. - Ja nie mam wszy, ani Robb. - W takim razie jesteście wyjątkowi. Niezwykli. - Culum ze złością łyknął szampana. - Każdy wie, że kąpiel to głupie narażanie zdrowia. - Śmierdzisz, Culum. - Tak jak wszyscy - odparł Culum z rozdrażnieniem. - Po co byśmy nosili przy sobie pomady? Smród też jest nieodłączny od naszego życia. Wszy to ludzka plaga, i tyle. - Ja nie śmierdzę, Robb i jego rodzina również, ani moi marynarze, a jesteśmy najzdrowsi na Wschodzie. Zrobisz, co kazałem. Niekoniecznie trzeba mieć wszy, podobnie jak śmierdzieć. - Radzę ci pojechać do Londynu, ojcze. Takiego smrodu jak tam nie znajdziesz na całym świecie. Gdyby
ludzie usłyszeli, co wygadujesz o wszach i smrodzie, pomyśleliby, żeś zwariował. Ojciec i syn spiorunowali się wzrokiem. - Wypełnisz moje polecenia - oświadczył Struan. - Dalibóg, jeżeli się nie umyjesz, to każę cię umyć mojemu bosmanowi. Idź na pokład! - Zrób to, Culum! - poparł go Robb. Wyczuwał niechęć bratanka i stanowczość brata. - Co ci zależy? Pójdź na kompromis. Popróbuj przez pięć miesięcy, co? Jeżeli po tym czasie nie poczujesz się lepiej, wróć do swoich zwyczajów. - A jeżeli odmówię? Struan zmierzył go nieprzejednanym wzrokiem. - Miłuję cię, synu, ponad życie. Ale pewne rzeczy musisz zrobić. W przeciwnym razie potraktuję cię jak nieposłusznego marynarza. - To znaczy? - Powlokę cię przez dziesięć minut za statkiem i w ten sposób zostaniesz wymyty. - Zamiast wydawać rozkazy, czemu nie powiesz raz na jakiś czas „proszę”?! - wybuchnął z oburzeniem Culum. Struan szczerze się roześmiał. - Do diaska, masz rację, synu - powiedział i klepnął Culuma w plecy. - Czy zechcesz, proszę, wypełnić to, czego żądam? Do licha, masz rację. Będę częściej mówił „proszę”. A o ubranie się nie martw. Sprowadzimy ci najlepszego krawca w Azji. Zresztą i tak potrzebujesz więcej ubrań. - Struan spojrzał na Robba. - Twojego krawca, Robb? - Tak. Jak tylko osiądziemy na Hongkongu. - Jutro poślemy po niego do Makau, żeby przyjechał ze swoimi pomagierami. Chyba że już jest na Hongkongu. A więc pięć miesięcy, synu. - Dobrze. Ale i tak uważam, że to dziwactwo. Struan napełnił kieliszki. - Wiecie co? - rzekł. - Uważam, że powinniśmy uczcić odrodzenie Noble House. - W jaki sposób, Dirk? spytał Robb. - Wydamy bal. - Co takiego? - spytał z zainteresowaniem Culum podnosząc wzrok i zapominając o oburzeniu. - Tak, bal. Dla wszystkich Europejczyków. W królewskim stylu. Za miesiąc od dziś. - To równa się wpuszczeniu jastrzębia pomiędzy gołębie! - zawołał Robb. - Co masz na myśli, wuju? - Że wśród pań .wybuchnie popłoch, jakiego w życiu nie widziałeś. Będą rywalizować o miano najlepiej ubranej damy balu, zgodnie z najnowszą modą! Nie dadzą żyć swoim mężom i będą wydzierały jedna drugiej
krawcowe. Mój Boże, ten bal to wspaniały pomysł! Ciekaw jestem, w co się ubierze Shevaun. - W nic, jeżeli jej się spodoba! - powiedział z błyskiem w oku Struan. - Tak jest, bal. Najlepiej ubraną damę nagrodzimy. Myślę, że nagroda... - Nie słyszałeś o sądzie Parysa? - spytał w osłupieniu Robb. - Owszem. Ale sędzią zrobimy Arystotelesa. - Jest o wiele za mądry, żeby się podjąć tej roli. - Zobaczymy. - Struan zastanawiał się przez chwilę, - Nagroda musi być warta zachodu. Tysiąc gwinei. - Chyba żartujesz! - wykrzyknął Culum. - Tysiąc gwinei. Myśl o podobnej ekstrawagancji przytłoczyła Culuma. To przecież nieprzyzwoitość! To zbrodnia! pomyślał. Za tysiąc funtów w dzisiejszej Anglii człowiek może żyć; jak król przez pięć albo dziesięć lat! Płaca robotnika fabryczne go, który pracuje od wschodu do zachodu słońca i późnej nocy przez sześć dni w tygodniu i przez wszystkie tygodnie w roku, wynosi od piętnastu do dwudziestu funtów rocznie, a z tego stawia on dom, wychowuje dzieci, utrzymuje żonę, opłaca czynsz, jedzenie, ubranie, opał! Mój ojciec jest opętany, opętany przez pieniądze. A pomyśl tylko o tych dwudziestu tysiącach gwinei, które oddał - a tak, oddał jak się oddaje mocz Brockowi i Gorthowi przyjmując taki głupi zakład. Owszem, ale to była gra o pozbycie się Brocka. Gra, w razie powodzenia, warta ryzyka, a przecież poniekąd się powiodła - srebro jest na „Chińskiej Chmurze” a my znowu bogaci. Bogaci! Culum przekonał się już, że być bogatym oznacza nie być dłużej biednym. Wiedział, że ojciec ma rację. Nie pieniądze były ważne. Liczył się tylko ich brak. - To za dużo, za dużo - mówił właśnie zgorszony Robb. - Owszem. Z jednej strony faktycznie za dużo - przyznał Struan i zapalił cygaro. - Ale obowiązkiem Noble House są królewskie gesty. Wieść o tym rozprzestrzeni się jak jeszcze żadna. A historia ta przetrwa sto lat. Położył rękę na ramieniu syna. - Pamiętaj zawsze o jednej zasadzie, synku: kiedy grasz o wielkie stawki, musisz wiele ryzykować. Jeżeli nie jesteś gotów na wielkie ryzyko, to ta gra jest nie dla ciebie. - Tak... tak ogromna suma sprawi, może sprawić, że niektórzy wykosztują się ponad stan. To niedobrze, prawda? - Sens pieniędzy polega na korzystaniu z nich. A mam wrażenie, że będą to dobrze wydane pieniądze. - A co na tym zyskasz? - Prestiż, synu - odparł Struan i zwrócił się do brata. - Kto wygra? - spytał. Robb bezradnie potrząsnął głową. - Nie wiem. Piękność... to Shevaun. Ale najlepiej ubrana? Są takie, które zaryzykują majątek, żeby zdobyć ten tytuł, nie wspominając już o nagrodzie. - Poznałeś już Shevaun, Culumie?
- Nie, ojcze. Widziałem ją, kiedy przechadzała się drogą, którą George - George Glessing - zbudował od cypla Glessinga do Szczęśliwej Doliny. Panna Tillfnan jest piękna. Ale panna Sinclair znacznie powabniejsza. Taka urocza. George i ja spędziliśmy trochę czasu w jej towarzystwie. - Naprawdę? - spytał Struan, tłumiąc nagłe zainteresowanie. - Tak - odparł szczerze Culum. - Byłem na pożegnalnej kolacji ź panną Sinclair i Horatiem na statku George'a. Biednemu George'owi odebrano okręt. Bardzo to przeżył. Naprawdę wydamy bal? - Dlaczego Glessing stracił okręt? - Longstaff mianował go komendantem portu i głównym inspektorem, a admirał rozkazał mu przyjąć te stanowiska. Panna Sinclair zgodziła się ze mną, że stwarza mu to dużą szansę, ale on ma inne zdanie. - Lubisz go? - O, tak. Jest dla mnie bardzo miły - odparł Culum, omal nie dodając: „Mimo że jestem synem Tai-Pana”. Był wdzięczny losowi, że łączą go z Glessingiem wspólne zainteresowania. Obaj doskonale grali w krykieta . Culum był kapitanem drużyny uniwersyteckiej , a w zeszłym roku wystąpił w reprezentacji hrabstwa: -.Do pioruna, musisz być diablo dobry - powiedział mu Glessing. - Ja grałem tylko w drużynie marynarki. W której kolejności broniłeś bramki? - Jako drugi. - Boże Święty; ja najwyżej jako trzeci. Niech mnie, stary, a może tak byśmy wybrali miejsce na boisko do krykieta, co? Trochę poćwiczyli? Culum uśmiechnął się do siebie, bardzo rad że umie grać w krykieta. Wiedział, że bez tego Glessing zbyłby go, a wówczas ominęłaby go przyjemność przebywania blisko Mary. Zastanawiał się, czy będzie mógł pójść z nią na bal. - Panna Sinclair i Horatio bardzo cię lubią, ojcze - powiedział. - Myślałem, że Mary jest w Makau. - Była. Ale wróciła do Hongkongu na kilka dni, przed jakimś tygodniem. To śliczna dama, prawda? Wtem rozdzwonił się okrętowy dzwon, rozległ się tupot pędzących nóg i okrzyk: „Cała załoga na pokład!” Struan jak strzała wypadł z kabiny. Robb podążył za nim, ale w drzwiach przystanął. - Skoro jesteśmy sami, to powiem ci szybko dwie rzeczy - rzekł do bratanka. - Po pierwsze, wykonuj polecenia ojca i bądź dla niego wyrozumiały. To dziwny człowiek, ma dziwne pomysły, ale większość z nich się sprawdza. Po drugie, pomogę ci z całych sił zostać Tai-Panem. Wyszedł spiesznie z kabiny, a Culum za nim. Kiedy Struan wypadł na pokład rufowy, załoga była już na stanowiskach bojowych i otwierała furty działowe, a wysoko w górze marynarze wspinali się po takielunku. Na horyzoncie na wprost statku rozciągała się złowieszcza flotylla dżonek wojennych. - Na lewy półdupek Thora, toż to cała flota! - zawołał kapitan Orłow. - Naliczyłem ponad setkę, Tai-Panie.
Robimy zwrot i wiejemy? - Trzymać kurs, kapitanie. Jesteśmy od nich szybsi! Sklarować pokłady! Podpłyniemy bliżej i przyjrzymy im się. Postawić bombramsle grota i foka. - Postawić bombramsle grota i foka! - krzyknął w górę Orłów. - Rozwinąć wszystkie żagle! Oficerowie przekazali krzykiem te rozkazy, a marynarze popędzili między wanty, rozwinęli żagle i „Chińska Chmura” pomknęła szybciej, rozcinając fale. Znajdowali się w kanale, mając po lewej burcie odległą o dwie mile wyspę Lamma, a po prawej, w odległości mili mniejszą wyspę Ap Li Czau. Leżała ona ćwierć mili od brzegu Hongkongu i tworzyła wraz z nim piękną zatokę, nazwaną Aberdeen. Na jej brzegu znajdowała się mała wioska rybacka. Struan spostrzegł, że jest tam Więcej dżonek i sampanów niż przed miesiącem. Robb i Culum wspięli się na pokład rufowy. Na widok dżonek Robbowi ścierpła skóra na głowie. - Kim oni są, Dirk? - spytał... - Nie wiem, bracie. Odsuńcie się. Culum i Robb uskoczyli z drogi, bo z takielunku zsunęła się gromada marynarzy, którzy naciągnęli liny , a potem pobiegli na rufę do swoich stanowisk bojowych. Struan podał lornetkę stojącemu obok bezczynnie Maussowi. Rozpoznaje pan ich' banderę, Wolfgang? - spytał. - Nie, jeszcze nie, Tai-Panie. Mauss z wysuszonymi ustami przyglądał się wielkiej, niezgrabnej dżonce wojennej płynącej na czele, jednej z największych, jakie w życiu widział - sześćdziesięciometrowej i mającej z pięćset ton wyporności, której królująca nad resztą statku rufa kołysała się wolno pod naporem trzech olbrzymich żagli. - Gott im Himmel, za dużo ich jak na piracką flotyllę! - powiedział. - Gzy to armada inwazyjna? Nasza flotą jest; tak blisko, że na pewno nie zaatakują Hongkongu. - Niedługo się przekonamy. Dwa rumby w prawo - polecił Struan. -.Jest dwa rumby w prawo! - odkrzyknął sternik. - Tak trzymać! Struan sprawdził ustawienie żagli. Pulsowanie wiatru i naprężony takielunek podniecały go. - Patrzcie! wykrzyknął kapitan Orłow wskazując ręką za rufę. Zza południowego krańca Lammy wyłoniła się druga flotylla dżonek, gotując się do odcięcia im odwrotu. - To zasadzka! Przygotować się do zwrotu... - Basta, kapitanie! Jestem na pokładzie! Kapitan Orłów podszedł z kwaśną miną do sternika i stanął przy kompasie, przeklinając w duchu zasadę przewidującą, że Tai-Pan staje się kapitanem każdego statku Noble House, na jakim płynie. Trudno, powodzenia, Tai-Panie, pomyślał. Jeżeli nie zmienimy kursu i nie uciekniemy, te szubrawe dżonki odetną nam drogę, a te drugie zatopią i koniec z moim pięknym statkiem. Diabła tam koniec! Zmieciemy ich
trzydzieści w ogniste otchłanie Walhalli i przelecimy przez nie niczym szarżująca Walkiria! Po raz pierwszy od czterech dni zapomniał o srebrze, rozkoszując się radosnymi myślami o zbliżającej się walce. Okrętowy dzwon wybił osiem szklanek. - Kapitanie, mogę zejść pod pokład? - spytał Orłow. - Tak. Niech pan weźmie Culuma i pokaże mu, co robić. Idąc przed Culumem, Orłow sprowadził go w głąb statku. - O ośmiu szklankach przedpołudniowej wachty, czyli w południe czasu lądowego, obowiązkiem kapitana jest nakręcić chronometr - wyjaśnił, odczuwając ulgę, że zszedł z pokładu w czasie, kiedy Struan przywłaszczył sobie dowództwo. Owszem, ale gdybyś to ty był Tai-Panem, postąpiłbyś tak samo, przyznał w duchu. Gdybyś tam był, za nic nie pozwoliłbyś komu innemu wykonywać tej najpiękniejszej roboty na świecie. Małymi niebieskimi oczami uważnie badał Culuma. Spostrzegł ukradkowe, pełne odrazy spojrzenia, jakimi obrzucił chłopak jego garb i krótkie nogi. Mimo że już od czterdziestu lat obrzucano go takimi spojrzeniami, ciągle nie mógł znieść myśli, że uważają go za odmieńca. - Urodziłem się w śnieżnej zamieci na lodowej krze - powiedział. - Według słów mojej matki, byłem taki piękny, że w godzinę po urodzeniu zły duch Worg stratował mnie kopytami. Zaniepokojony Culum wzdrygnął się w półmroku. - Ach tak? - powiedział. - Worg ma rozszczepione kopyta - dodał ze śmiechem Orłów. - Wierzysz w duchy? - Nie. Nie, chyba nie wierze. - Ale w diabła wierzysz? Jak wszyscy dobrzy chrześcijanie? - Tak - odparł Culum, starając się ukryć łęk; - Co trzeba zrobić z chronometrem? - Trzeba go nakręcić. - Orłow znów się zaśmiał. - Gdybyś urodził się taki jak ja, być może byłbyś Culumem Garbusem, a nie Culumem Wysokim i Pięknym, ha? Patrz odtąd na świat inaczej. - Przepraszam... musiało być panu bardzo ciężko. - Ciężko nie... wasz Szekspir ma na to trafniejsze słowa. Ale nie martw się, Culumie Mocny. Z łatwością potrafię zabić człowieka dwakroć większego. Chcesz, żebym cię nauczył zabijania? Nie znajdziesz lepszego nauczyciela. Z wyjątkiem Tai-Pana. - Nie. Nie, dziękuję. - Nauka to mądra rzecz. Bardzo mądra. Zapytaj ojca. Kiedyś taka wiedza ci się przyda. Tak, już niedługo. Wiesz, że mam dar jasnowidzenia? - Nie - odparł Culum, dygocząc. Oczy Orłowa rozbłysły, a uśmiechając się, jeszcze bardziej przypominał gnoma i wcielenie zła. - Musisz się wiele nauczyć. Chcesz zostać Tai-Panem, prawda? - Tak. Liczę na to. Któregoś dnia.
- Tego dnia będziesz miał na rękach krew. Culum starał się opanować nagłe wzdrygnięcie. - Co pan chce przez to powiedzieć? - spytał. Przecież masz uszy. Tego dnia będziesz miał na rękach krew. Tak jest. I niedługo będzie ci potrzebny ktoś, komu możesz ufać długie lata. Dopóki Norstedt Stride Orłow, garbus, jest kapitanem twoich statków, możesz mu ufać. - Będę o tym pamiętał, kapitanie Orłow - odparł Culum i przyrzekł sobie, że kiedy zostanie Tai-Panem, Orłow nie będzie kapitanem żadnego z jego statków. Potem znów spojrzał mu w twarz i odniósł dziwne wrażenie, że garbus zajrzał mu do duszy. - O co chodzi, kapitanie? - spytał. - Zapytaj samego siebie - rzekł Orłów i otworzył skrzynkę chronometru. W tym celu musiał stanąć na drabinie. Dużym kluczem zaczął starannie nakręcać zegar. - Ten zegar nakręca się trzydzieści trzy razy. - Dlaczego robi to pan? A nie któryś z oficerów? - spytał Culum, nie ciekaw odpowiedzi. - To zadanie kapitana. Jedno z wielu. Nawigacja to jedna z jego tajemnic. Gdyby wszyscy na statku wiedzieli, jak to robić, wybuchałby bunt za buntem. Najlepiej; jeżeli zna się na tym kapitan i paru oficerów. Bo wtedy bez nich marynarze są zagubieni i bezradni. Dla bezpieczeństwa trzymamy chronometr tutaj, pod zamknięciem. Czyż nie jest piękny? Czyż nie jest wspaniale wykonany? To robota zdolnych angielskich głów i zdolnych angielskich rąk. Pokazuje on dokładnie czas londyński. Culum czuł duchotę tego korytarza i wzbierające mdłości, a przy tym był przytłoczony lękiem przed Orłowem i zbliżającą się bitwą. Zdołał jednak opanować się i postanowił, że nie pozwoli garbusowi wyprowadzić się z równowagi. Starał się zewrzeć nozdrza, żeby nie czuć przenikliwego, kwaśnego zapachu dolatującego z zęz. Policzymy się później, poprzysiągł sobie. - To chronometr jest taki ważny? - spytał. - Chodziłeś na uniwersytet i pytasz o to? Bez tego cuda byśmy się zgubili. Słyszałeś o kapitanie Cooku? Jako pierwszy zastosował chronometr i wykazał jego użyteczność, sześćdziesiąt lat temu. Aż do tamtych czasów nie mogliśmy zorientować się w długości geograficznej. Ale teraz, znając dokładny londyński czas i mając sekstans, wiemy, gdzie jesteśmy, z dokładnością do jednej mili. - Orłów zamknął obudowę zegara i obrzucił Culuma niespodziewanie ostrym spojrzeniem. - Wiesz, jak korzystać z sekstansu ? - Nie. - Kiedy zatopimy te dżonki, pokażę ci. Myślisz, że możesz być Tai-Panem Noble House siedząc na brzegu? Ha? Z pokładu dobiegł ich tupot nóg i poczuli, że „Chińska Chmura” rozcina fale jeszcze szybciej. Tu, pod pokładem, cały statek zdawał się pulsować życiem. Culum oblizał wyschnięte wargi. - Zatopimy tak wiele dżonek i uciekniemy? - spytał. - Jeżeli nie, to będziemy pływać - odparł mały kapitan, podnosząc rozpromienione oblicze na Culuma.
Byłeś już kiedyś na rozbitym statku albo tonąłeś? - Nie. Poza tym nie umiem pływać. - Dla marynarza najlepiej, żeby nie umiał. Pływanie tylko przedłuża to, co i tak nieuchronnie nastąpi, jeżeli morze cię chce, a twój czas nadszedł. - Orłow pociągnął za łańcuch, upewniając się, czy dobrze zamknął zamek. Jestem na morzu od trzydziestu lat, a nie umiem pływać. Tonąłem przeszło dziesięć razy, od chińskich mórz po Cieśninę Beringa, ale zawsze znalazłem jakieś drzewce albo łódź. Kiedyś morze dostanie mnie. W swoim czasie. - Poluzował rzemień korbacza na nadgarstku. - Będę rad, kiedy znajdę się z powrotem w porcie. Culum z ulgą poszedł za nim po schodni. - Nie ufa pan załodze? - spytał. - Kapitan ufa statkowi, tylko statkowi. I jedynie sobie. - Ufa pan mojemu ojcu? - Jest kapitanem. - Nie rozumiem. Orłów nie odpowiedział. Powróciwszy na pokład rufowy spojrzał na żagle i zmarszczył brwi. Za dużo ich rozwinięto, a statek płynął zbyt blisko brzegu. Zbyt wiele było tu nieznanych raf i pachniało szkwałem. Dwie mile przed nimi płynęły dżonki - nadciągały w szyku bojowym, ciche i nieprzejednane. Kliper miał postawione wszystkie żagle, chociaż żagle grota były nadal częściowo zwinięte, i aż cały pulsował radośnie. Jego radość udzieliła się załodze. Kiedy Struan kazał rozwiązać refy, marynarze popędzili do lin i ze śpiewem rozwinęli żagle, zapominając o zatruwającym ich myśli srebrze. Wiatr przybrał na sile, żagle zatrzeszczały. Statek pochylił się, przyśpieszył, a morska woda zapieniła się w szpigatach jak drożdże. - Panie Cudahy! - zawołał Struan. - Niech pan weźmie ludzi z wachty i wyniesie broń! - Rozkaz, panie kapitanie! Cudahy, zastępca kapitana, był czarnowłosym Irlandczykiem z figlarnymi oczami. W uchu nosił złoty kolczyk. - Tak trzymać! Wachta pokładowa! Przygotować działa! Ładować szrapnelami! Marynarze pomknęli do dział, wytoczyli je z furt, załadowali szrapnelami i wtoczyli z powrotem na miejsca. - Obsada działa numer trzy, dodatkowe porcje rumu! Numer osiemnasty, czyszczenie zęz! Rozległy się wiwaty i przekleństwa. Zwyczaj ten wprowadził Struan wiele lat temu. Przed przystąpieniem do walki obsada, która pierwsza przygotowała działo do strzału, była nagradzana, natomiast ostatnia dostawała najbrudniejszą robotę na statku. Struan przyjrzał się uważnie niebu i żaglom, a potem wycelował lornetkę w wielką dżonkę wojenną. Miała wiele furt działowych, na dziobie galion z figurą smoka, ale bandery z tej odległości jeszcze nie dało się rozpoznać Na pokładach tłoczyli się Chińczycy i płonęły pochodnie.
- Przygotować beczki z wodą - krzyknął Orłow. - Po co te beczki z wodą, ojcze? - spytał Culum. - Do gaszenia ognia, synu. Na dżonkach pałą się pochodnie. A to idzie w parze z pociskami zapalającymi i bombami cuchnącymi. Bomby cuchnące są zrobione ze smoły i siarki. Potrafią zamienić kliper w piekło, jeżeli nie jesteś przygotowany. Struan spojrzał za rufę. Druga flotylla dżonek wpływała za nimi do kanału. - Odcięli nas, co? - spytał Culum czując, jak wywraca się mu żołądek. - Tak. Ale tędy popłynąłby tylko głupiec. Spostrzegasz, skąd wieje, synu? Płynąc tędy, musimy halsować pod wiatr, a coś mi mówi, że niedługo wiatr znów się przesunie i będziemy go mieć jeszcze bardziej od dziobu. Z przodu mamy więc wiatr; a jesteśmy szybsi od dżonek. Widzisz, jakie są nieruchawe! Przy naszym statku-charcie są jak konie pociągowe. W pojedynku przewyższamy każdą z nich siłą ognia dziesięciokrotnie. Jedna z lin urwała się nagle z marsa, drzewce z jękiem uderzyło w grotmaszt, a luźny żagiel załopotał. - Wachta lewej burty na maszt! ryknął Struan - Wybrać topenantę bombramsla grota! Culum przyglądał się marynarzom chwytającym luźno zwisające drzewce prawie na szczycie grotmasztu, jak targani wiatrem wiszą na paznokciach i palcach. Pewien był, że on sam nigdy w życiu tego nie dokona. Poczuł strach wzbierający mu w żołądku i nie mógł pozbyć się myśli o krwi na rękach, o której mówił Orłow. Czyjej krwi? Chwiejnie podszedł do nadburcia i zwymiotował. -Proszę, chłopcze powiedział Struan, podsuwając mu bukłak, który zwisał z kołka do mocowania lin. Culum odepchnął ojca, nienawidząc go za to, że spostrzegł jego słabość. - Oczyść usta, do diabła! - rzekł szorstko Struan. Zdeprymowany Culum spełnił polecenie, nie spostrzegając nawet, że to nie woda, a zimna herbata. Napił się trochę i znów go zemdliło. Potem przepłukał usta i napił się ostrożnie; czuł się fatalnie. - Kiedy pierwszy raz uczestniczyłem w bitwie, rzygałem jak pijany parobek, ponad ludzkie pojęcie. I śmiertelnie się bałem - powiedział Struan. - Nie wierzę - odparł słabym głosem Culum. Nie bałeś się i nie wymiotowałeś nigdy. Struan chrząknął. - Jak sobie chcesz, ale w to możesz wierzyć - rzekł. - Było to pod Trafalgarem. - Nie miałem pojęcia, że tam byłeś! - zawołał Culum, z wrażenia chwilowo zapominając o mdłościach. - Byłem prochowym. Marynarka wojenna wykorzystuje na dużych okrętach chłopców do noszenia prochu z magazynów na pokłady. Przejście do nich musi być jak najwęższe, żeby zmniejszyć możliwość pożaru i wylecenia okrętu w powietrze. - Struan pamiętał grzmot dział, krzyki rannych, członki ludzkie porozrzucane na pokładzie śliskim od krwi - jej odór i czerwony kolor spływników. Smród wymiocin w nie kończącym się, śliskim od nich, czarnym, wąskim tunelu. Wspinanie się w górę po omacku z baryłkami prochu do strzelających dział i schodzenie znowu po omacku w straszliwą ciemność z piekącymi płucami, z sercem .pracującym jak niepohamowana maszyna i z twarzą zalaną łzami przerażenia - wiele godzin z rzędu. - Śmiertelnie się bałem -
powtórzył. - Naprawdę byłeś pod Trafalgarem? - Tak. Miałem siedem lat. Byłem najstarszy w grupie, ale bałem się najbardziej. - Struan serdecznie klepnął syna po ramieniu. - Więc się nie martw. To nic złego. - Ja się nie boję, -ojcze. To przez ten zaduch pod pokładem. - Nie oszukuj się. Czujesz w powietrzu krew - i boisz się, że to będzie twoja. Culum szybko przewiesił się przez burtę, bo znowu zdjęły go mdłości. Mimo rześkiego wiatru, wciąż czuł słodki odór wymiocin, a w uszach dźwięczały mu słowa Orłowa. Struan podszedł do baryłki z koniakiem, wytoczył go trochę do szklanki, wręczył ją synowi i przyglądał; się mu jak pije. - Przepraszam, panie Struan -usłyszał głos stewarda. - Zamówiona kąpiel gotowa. - Dziękuję - odrzekł. Zaczekał, aż steward dołączy do swojej obsady działa, a potem powiedział do Culuma; - Zejdź na dół synu. - Nie - sprzeciwił się Culum, czując się głęboko poniżony. - Tu jest mi dobrze. - Zejdź pod pokład! Choć było to polecenie, to jednak wypowiedziane łagodnym tonem, Culum miał więc świadomość, że ma okazję zejść na dół nie tracąc przy tym twarzy. - Proszę cię, ojcze rzekł, bliski łez. - Pozwól mi zostać. Przepraszam. - Nie masz za co przepraszać. Mnie takie niebezpieczeństwo groziło tysiąc razy, dlatego łatwo je znoszę. Wiem, czego się spodziewać. Zejdź pod pokład, synu. Masz dość czasu, żeby się wykąpać i wrócić na górę, a także wziąć udział w walce, jeśli do niej dojdzie. Proszę cię, zejdź na dół. Przygnębiony Culum posłuchał ojca. Struan skierował uwagę na brata, który z poszarzałą twarzą stał oparty o nadburcie. Po krótkim zastanowieniu podszedł do niego. - Zrobisz coś dla mnie, Robb. Dotrzymasz chłopcu towarzystwa? Nie czuje się dobrze - powiedział. Robb zmusił się do uśmiechu. - Dziękuję, Dirk. Ale tym razem muszę zostać na pokładzie. Z mdłościami czy bez nich. To flota inwazyjna? - Nie, bracie. Ale nie martw się. W razie czego przebijemy się przez te dżonki. - Wiem. Wiem. - Jak tam Sara? Niedługo będzie rodzić, prawda? Przepraszam, zapomniałem o to spytać. - Czuje się jak większość kobiet na parę tygodni przed porodem. Będę rad, kiedy to się skończy. - Właśnie. Struan odwrócił się od brata i skorygował odrobinę kurs. Robb zmusił się do nie myślenia o dżonkach, które zdawały się wypełniać morze przed statkiem. Mam
nadzieję, że to znów będzie dziewczynka, wyraził w duchu życzenie. Dziewczynki znacznie łatwiej wychować niż chłopców. Mam nadzieję, że będzie podobna do Karen. Droga, malutka Karen! Wyrzucał sobie, że skrzyczał ją rano - czyżby to jeszcze dziś rano wszyscy byli razem na „Gromowej Chmurze”? Karen zniknęła, a on i Sara zlękli się, że wypadła za burtę. Szaleli z rozpaczy, a kiedy wszczęto poszukiwania, wesolutka Karen wyszła na pokład z ładowni, gdzie się bawiła. Tak mu to ulżyło, że ją skrzyczał, a wtedy uciekła w ramiona matki. Przeklął żonę za to, że nie pilnuje jej staranniej, wiedząc, że to nie wina Sary, a jednak nie mogąc się powstrzymać. Zaś po kilku minutach mała Karen, jak to dziecko, była znów skora do śmiechu i o niczym nie pamiętała. A on i Sara, jak to rodzice, nadal byli pełni wzajemnego gniewu i pamiętali o wszystkim... Flotylle dżonek za rufą i przed dziobem zagradzały „Chińskiej Chmurze” drogi ucieczki. Robb widział, jak oparty o podstawę kompasu brat niedbale zapala cygaro od tlącego się lontu armatniego, i żałował, że nie umie zachować zimnej krwi. O Boże, daj mi siłę wytrwać pięć miesięcy, potem jeszcze dwanaście i rejs do kraju, proszę też, żeby Sara miała lekki poród. Przechylił się przez nadburcie i chwyciły go wielkie mdłości. - Dwa rumby w lewo - polecił Struan uważnie obserwując brzeg Hongkongu. Zbliżył się już na prawie dostateczną odległość do występu skalnego z prawej strony dziobu i znajdował się spory kawał po zawietrznej od płynących w szyku dżonek. Za kilka minut miał zaatakować jedną z nich, którą wybrał do zatopienia, i bezpiecznie przebić się przez formację statków przeciwnika... gdyby, oczywiście, nie było wśród nich branderów, wiatr nie osłabł, a jego kiper nie ucierpiał w zderzeniu z rafą lub mielizną. Na północy niebo pociemniało. Monsun wciąż wiał mocno, ale Struan wiedział, że na tych wodach wiatry z zatrważającą nagłością zmieniają kierunki o kilka albo więcej stopni i przetaczają się gwałtowne szkwały. Statkowi z tak wieloma postawionymi żaglami groziło duże niebezpieczeństwo, bo wiatr mógł je zerwać, nim zdążono by je zrefować, a nawet wyłamać maszty. Poza tym mogło tu być wiele raf i mielizn czyhających na to, żeby rozerwać mu kadłub. Mapy morskie tych wód nie istniały. Jednakże Struan pewien był, że ocali ich szybkość „Chińskiej Chmury”. No i dżos. - Gott im Himmel! - wykrzyknął Mauss, patrząc przez lornetkę. - To przecież „Lotos”! „Srebrny Lotos”! Struan chwycił lornetkę i skierował ją na flagę powiewającą na .szczycie masztu wielkiej dżonki czerwoną ze srebrnym kwiatem. Nie było mowy o pomyłce. To był „Srebrny Lotos”, bandera króla piratów Wu Fang Czoia, którego sadyzm stał się legendarny. Jego niezliczone flotylle plądrowały i władały wybrzeżami całych południowych Chin, wymuszając haracz w promieniu tysiąca mil na północ i południe. Swoją siedzibę miał podobno w Taiwanie. - Co na tych wodach robi Wu Fang Czoi? - spytał Mauss. Znów zaczęły go nurtować podszyte nadzieją obawy Niech będzie wola Twoja, Panie Boże, pomyślał. - Srebro - odparł Struan. - Na pewno nasze srebro. Bo inaczej Wu Fang Czoi nie narażałby się na
przypłynięcie tutaj. Zwłaszcza że w pobliżu jest nasza flota. Przez całe lata Portugalczycy i inni kupcy płacili Wu Fang Czoiowi haracz za przywilej bezpiecznej żeglugi. Bardziej im się to opłacało niż strata statków handlowych, a dżonki tego pirata uwalniały - najczęściej morza południowych Chin od innych piratów. Jednakże wraz z przybyciem w zeszłym roku korpusu ekspedycyjnego, angielscy kupcy przestali płacić za bezpieczne rejsy, w odpowiedzi na co któraś z flotylli Wu Fanga zaczęła buszować na morskich trasach i wybrzeżu w pobliżu Makau. Cztery fregaty Królewskiej Marynarki odszukały i zniszczyły większość pirackich dżonek, a potem puściły się w pogoń za tymi, które uciekły do Zatoki Biasa - pirackiej przystani na wybrzeżu Chin, czterdzieści mil na północ od Hongkongu. Tam zniszczyły dżonki i sampany piratów i ostrzelały dwie ich wioski. Od tej pory żaden statek bandery Wu Fang Czoia nie odważył się podpłynąć bliżej. Na pirackim statku flagowym huknęło działo i wtedy nieoczekiwanie wszystkie dżonki prócz jednej skręciły pod wiatr i opuściły żagle grotów, pozostawiając jedynie krótkie żagle na rufach, umożliwiające dryf boczny. Od flotylli oddzieliła się mała dżonka i ruszyła w stronę „Chińskiej Chmury”, pokonując dzielącą ją milę. - Ster na zawietrzną! - rozkazał Struan i kliper zrobił zwrot pod wiatr. Żagle załopotały. niespokojnie, a statek stracił pęd i prawie stanął. - Kurs dziobem do wiatru! - Tak jest, panie kapitanie! Struan przyglądał się przez lornetkę małej dżonce. Na szczycie jej masztu powiewała biała flaga. - Do kata! - wykrzyknął. - Co oni knują? Chińczycy nie używają flagi rozejmowej! Kiedy dżonka podpłynęła bliżej, Struan zdumiał się jeszcze bardziej na widok sterującego nią potężnego Europejczyka z czarną brodą, odzianego w grube żeglarskie ubranie, z kordelasem zatkniętym za pas. Przy mężczyźnie stał chiński chłopczyk w kosztownym chałacie z zielonego brokatu, spodniach i miękkich czarnych butach. Europejczyk skierował lunetę na „Chińską Chmurę”. Po chwili odłoży! ją, roześmiał się na całe gardło i pomachał ręką. Struan oddał lornetkę Maussowi. - Co pan myśli o tym człowieku, kapitanie? - spytał, pochylając się do Orłowa, który patrzył przez lunetę na dżonkę. - To na pewno pirat - oświadczył Orłów i oddał lunetę Robbowi. - Jeszcze jedna plotka się potwierdza, ta, że Wu Kwok ma w swojej flocie Europejczyków. - Ale po co opuszczaliby wszystkie żagle? - spytał z niedowierzaniem Robb. - Dowiemy się od wysłannika - odparł Struan i przeszedł na skraj pokładu rufowego. - Panie Cudahy! zawołał do oficera. - Przygotujcie się do strzału ponad dziobem. - Tak jest, panie kapitanie! Cudahy przyskoczył do pierwszego działa i wycelował je. - Kapitanie Orłów! Przygotować barkas. Poprowadzi pan oddział abordażowy. Jeżeli przedtem ich nie zatopimy.
- A po co ją abordażować, Dirk? -. spytał Robb podchodząc do brata. - Żadnej pirackiej dżonki nie wolno dopuścić bliżej niż na pięćdziesiąt jardów. To może być brander albo statek wyładowany prochem. W tych czasach trzeba być gotowym na podstępy.. W zejściówce pojawił się zażenowany Culum w marynarskim ubraniu - grubej wełnianej koszuli, wełnianej kurtce, spodniach z szerokimi nogawkami i w butach ze sznurka: - Witaj, synku - odezwał się Struan. - Co się dzieje? Struan opowiedział mu. - Dobrze ci w tym ubraniu - pochwalił go. - Lepiej wyglądasz. - Jest mi już znacznie lepiej - odrzekł Culum, czując się dziwnie nieswojo. Kiedy chińska dżonka znalazła się w odległości stu jardów od nich, „Chińska Chmura” wystrzeliła ponad jej dziobem, a Struan krzyknął przez tubę: - Stanąć w dryfie! Bo zatopię! Dżonka posłusznie ustawiła się pod wiatr, spuszczono na niej żagle i poczęła dryfować popychana falą przypływu. - Ahoj, „Chińska Chmura”! Pozwólcie wejść na pokład - krzyknął czarnobrody. - Po co? Coś za jeden? - Kapitan Scragger, bywszy londyńczyk - odkrzyknął mężczyzna i zaniósł się rubasznym śmiechem. Mam słówko na ucho, jaśnie panie Struan, na osobności! - Wejdziesz tu sam. Bez broni! - Z białą flagą, człowieku? - Tak! - Struan podszedł do barierki pokładu rufowego. - Panie Cudahy, niech pan ich trzyma pod lufą! polecił. - Robi się, panie kapitanie! Przez burtę dżonki spuszczono małą łódkę, Scragger zwinnie do niej wskoczył i powiosłował w stronę klipra. Podpływając, zaczął śpiewać pełnym, wesołym głosem. Była to morska szanta „Zatop ten okręt”. - Bezczelny typ - powiedział Struan, wbrew sobie rozbawiony. - Scragger to rzadkie nazwisko - rzekł Robb. - Czy to nie cioteczna babka Ethel poślubiła Scraggera z Londynu? - Owszem. Też mi to przyszło na myśl, bracie. - Struan uśmiechnął się. - Możliwe, że mamy krewniaka, który jest-piratem. - A czy nie wszyscy jesteśmy piratami? Struan uśmiechnął się jeszcze szerzej. - Noble House będzie bezpieczny w twoich rękach, Robb. Mądry z ciebie człowiek, mądrzejszy, niż gotów to jesteś przyznać - powiedział i obejrzał się na nadpływającą łódkę. - Bezczelny typ! - powtórzył. Scragger wyglądał na ponad trzydziestkę. Długie i rozczochrane włosy miał kruczoczarne, małe oczy
bladoniebieskie, a dłonie jak bochenki. Z uszu zwisały mu złote kolczyki, a lewą stronę twarzy ściągała mu poszarpana blizna. Przywiązał swoją łódkę i z wyćwiczoną zręcznością wspiął się na siatkę burtową. Kiedy zeskoczył na pokład, z kpiarską powagą zasalutował w stronę pokładu rufowego i złożył wyszukany ukłon. - Dzień dobry wielmożnemu państwu! - powiedział, a potem zwrócił się do gapiących się na niego marynarzy. - Dzień dobry, ludkowie! Mój szef, Wu Fang Czai, życzy wam bezpiecznej podróży do domciu! Zaśmiał się, odsłaniając połamane zęby, po czym wszedł na pokład rufowy i stanął przed Struanem. Był niższy od niego, ale mocniej zbudowany. - Zejdźmy pod pokład! - rzekł. - Panie Cudahy, obszukać go! - Wolnego, przecież jest rozejm, a ja nie mam! broni; faktycznie. Przysiągłem, jak pragnę zdrowia! powiedział Scragger z miną wcielonej niewinności. - Ale i tak cię obszukamy! Scragger pozwolił się obszukać. - Jesteś zadowolony, Tai-Panie? - Jak na razie. - To zejdźmy na dół. Sami. Jak prosiłem Struan sprawdził proch na panewce pistoletu i gestem wskazał Scraggerowi schodnię. - Reszta zostać na pokładzie - powiedział. Ku jego zaskoczeniu Scragger szedł przez statek tak swobodnie, jakby tu już kiedyś był. Dotarłszy do kabiny zwalił się na fotel i z zadowoleniem wyciągnął nogi. - Zanim zacznę, chciałbym zwilżyć sobie przełyk, jeśli łaska. Od wiosłowania chce się pić - powiedział. - Rum? - Koniak. O, koniak! Jeśli macie tu na zbyciu baryłkę, będę wielce skłonny. - Do czego? - Do okazania cierpliwości - odparł Scragger. Spojrzenie miał jak stal. - Jesteś taki, jak myślałem, TaiPanie. - Powiedziałeś, że pochodzisz z Londynu. - Owszem, tak powiedziałem. Byłem londyńczykiem dawno temu. O, dzięki - rzekł Scragger, przyjmując cynowy kufel ze świetnym koniakiem. Powąchał go z rozkoszą, wypił duszkiem, westchnął i przeczesał palcami tłuste bokobrody. - Ach, koniak, koniak! Jedyny feler obecnej roboty to jego brak. Dobrze mi robi na serce. Struan ponownie napełnił kufel. - Dzięki, Tai-Panie. - Z jakiej części Londynu jesteś? - spytał Struan, bawiąc się pistoletem. - Z Shoreditch, panie bracie. Tam żem się wychował. - A jak ci na imię? - Dick. A bo co?
Struan wzruszył ramionami. - Przystąpmy do rzeczy - powiedział. Miał zamiar napisać i wysłać następną pocztą list, żeby dowiedzieć się, czy potomek ciotecznej babki nazywał się Dick Scragger. - A przystąpię, Tai-Panie, przystąpię. Wu Fang Czoi chce z tobą pogadać. Sam. Zaraz. - O czym? Ja go nie pytałem, on mi nie powiedział . Płyń do Tai-Pana, powiada. Więc jestem. - Scragger opróżnił kufel i uśmiechnął się chytrze. - Plotkują, że masz na pokładzie srebro. Masz? - Powiedz mu, że spotkam się z nim tutaj, Musi wejść na pokład sam i bez broni. Scragger ryknął śmieciłem i bezwiednie podrapał miejsca pocięte przez wszy. - No wiesz, Tai-Panie, przecież on tego w życiu nie zrobi, tak jak ty nie wszedłbyś sam, bez żadnej ochrony na jego pokład. Przyuważyłeś tego chłopca na mojej dżonce? - Tak. - To jego najmłodszy syn. Będzie zakładnikiem. Ty wejdziesz na jego statek, jak chcesz, to z bronią, a chłopak zostanie tutaj. - A potem okaże się, że to przebrany syn kulisa, a mnie posiekają na kawałki! - O nie! - zaprotestował urażony Scragger. - Masz na to moje słowo, jak Boga kocham. I jego. Nie jesteśmy zbójecką bandą piratów. Nasza flota liczy trzy tysiące statków i jak dobrze wiesz, władamy tymi wybrzeżami, Masz na to moje. słowo, jak Boga kocham! I jego. Struan zauważył na jego przegubach białe szramy i był pewien, że Scragger ma je także na kostkach nóg. - Dlaczego ty, Anglik, jesteś z nimi ?: - spytał. - Ano właśnie człowieku, dlaczego? No, dlaczego? - spytał Scragger wstając. - Mogę nalać sobie jeszcze gorzałki? - przyniósł butelkę do biurka i ponownie się usadowił. - W jego flocie jest ponad pięćdziesięciu Anglików. Jest też z piętnastu innych, przeważnie Amerykanie, a jeden to; Francuz. Kapitanowie, ludwisarze, artylerzyści, oficerowie. Ja byłem zastępcą bosmana - ciągnął wylewnie, podochocony koniakiem. - Dziesięć lat temu albo więcej rozbiłem się na jakichś wyspach na północy. Chwyciły mnie w niewolę małe, brudne, pogańskie sukinsyny, Japonce. Sprzedały mnie innym sukinsynom poganom, ale uciekłem i natknąłem się na Wu Fanga. Kiedy się dowiedział, że byłem zastępcą bosmana i mogę wykonywać większość robót na pokładzie, zaofiarował mi robotę. - Scragger osuszył kufel, czknął i znów go napełnił. - Więc jak, płyniemy, czy nie płyniemy? - A może byś tak został tutaj? A ja piorunem popłynę do Wu Fanga. - Dzięki, panie bracie, ale lubię być tam, gdzie moje miejsce. - Długo byłeś więźniem? Kufel z koniakiem znieruchomiał w powietrzu, a twarz Scraggera przybrała czujny wyraz. - Dość długo, bracie - odparł i spojrzał na pokryte szramami nadgarstki. - Ślady po kajdanach, co? Tak, to już dwanaście lat, a wciąż je mam. - Skądżeś uciekł? Z Antypodów?
- Tak, właśnie z Antypodów - odparł Scragger, znowu miłym tonem. - Dostałem piętnaście lat zsyłki, jako chłopak, a przynajmniej, kiedy byłem młodszy. Miałem około dwudziestu pięciu. A ty ile masz lat? - Sporo. - Ja tam nie jestem pewien. Może mam trzydzieści pięć, a może czterdzieści pięć. Tak. Piętnaście lat za uderzenie zasranego oficerka na zasranej fregacie. - Miałeś szczęście, że cię nie powiesili. - Tak, właśnie - odparł Scragger i znów czknął radośnie. - Miło się z tobą rozmawia Tai-Panie. Zawsze to inaczej niż z moimi znajomkami ze statku. Tak, zesłano mnie z matki-ojczyzny. Przez dziewięć miesięcy na morzu byłem przykuty z czterema setkami innych nieszczęśników i tylomaż kobitami, z grubsza. Przykuli nas pod pokładem. Na dziewięć miesięcy albo i więcej. O wodzie i sucharach, żadnego mięsa. Tak nie wolno traktować ludzi, w życiu nie wolno! Jakeśmy dopłynęli do portu, żyła nas setka. W porcie Sydney zbuntowaliśmy się i zerwaliśmy łańcuchy. Zabiliśmy wszystkich zasranych klawiszy. Na rok zaszyłem się w buszu, a potem znalazłem sobie statek handlowy. - Scragger zaśmiał się złowrogo. - Na handlowcach dawali nam przynajmniej jeść. Zajrzał do kufla i przestał się uśmiechać. - Tak jest, wszyscy z nas to szubienicznicy, jeden w drugiego, Boże, skarż wszystkich zasranych łapaczy - wycedził groźnie i na chwilę zamilkł, oddając się wspomnieniom. - Ale jak już powiedziałem, rozbiłem się i tak dalej. Struan zapalił cygaro. - Czemu służysz u takiego wściekłego sukinsyna, łotra i pirata jak Wu Fang? - spytał. - Powiem ci, dlaczego, człowieku. Bo jestem wolny jak wiatr. Mam trzy żony, żarcia ile się zmieści, a do tego płaci mi i jestem kapitanem statku. Traktuje mnie lepiej niż moje przeklęte ziomki! Przeklęte ziomki! A tak! Bo dla nich jestem szubienicznikiem. Ale nie dla Wu Fanga! A gdzie indziej i jakim cudem tacy jak ja mogliby mieć żony, żarcie, forsę, bez łapaczy i stryczka na karku, co? Jasne, że jestem z nim, albo z każdym, kto mi to wszystko da. - Scragger wstał. - A więc idziesz ze mną, jak on chce, czy mamy zrobić abordaż? - Zrób abordaż, kapitanie Scragger. Ale wpierw dopij koniaku. Więcej go już nie skosztujesz na tej ziemi. - Mamy przeciw tobie ponad sto statków. - Macie mnie na pewno za wielkiego durnia. Wu Fang nie ośmieliłby się osobiście pojawić na tych wodach. Nigdy. Nie w obecności naszych okrętów wojennych stojących po drugiej stronie Hongkongu. Wu Fanga w tej flotylli nie ma. Jesteś bardzo mądry, Tai-Panie - rzekł ze śmiechem Scragger. - Ostrzegano mnie. Faktycznie, Wu Fanga z na mi nie ma, ale jest jego główny admirał. W« Kwok, jego najstarszy syn. A przywieziony chłopak jest jego synem. Naprawdę. - Prawda ma wiele twarzy, Scragger - odparł Struan. - A teraz wynoś się w diabły z mojego statku. Biała flaga chroni tylko twoją dżonkę. Pokażę wam, co myślę a waszej pirackiej flocie. - Nie masz na to żadnych szans, Tai-Panie. Aha, byłbym zapomniał - powiedział Scragger i wyjął skórzany woreczek, który wisiał mu na rzemyku u szyi. Wyjął z niego zwinięty papier, położył go na biurku i
popchnął. - Miałem ci to oddać - rzekł z drwiącym grymasem. Struan rozwinął papier. Była na nim odbita pieczęć Żin-kua. Zawierał też połówkę monety.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY Struan stał spokojnie na dziobie barkasu, z rękami wsadzonymi głęboko w kieszenie ciężkiego żeglarskiego płaszcza. Z przegubu dłoni zwisał mu korbacz, a za pasem miał pistolety. Jego nerwowo wiosłujący marynarze byli uzbrojeni po zęby. Scragger siedział na środku łodzi i podpity śpiewał morską szantę. Piracki statek flagowy znajdował się o sto jardów od nich. Na przekazane wcześniej przez Scraggera żądanie Struana odłączył się on od ubezpieczającej go floty, podpłynął bliżej brzegu i zatrzymał się kilkaset jardów po zawietrznej od „Chińskiej Chmury”. Stojąc tam w dryfie bocznym, z postawionym zaledwie jednym małym żaglem na rufie, był zdany na jej działa i łaskę. Jednakże reszta armady dżonek nadal otaczała oba statki, blokując drogę ucieczki: Struan dobrze wiedział, jak niebezpiecznie jest wchodzić na pokład pirackiego statku w pojedynkę, ale złamana moneta nie pozostawiała mu wyboru. Zabrałby ze sobą Maussa, bo potrzebował tłumacza, a ponadto Austriak walczył jak sam szatan. Ale Scragger sprzeciwił się. - W pojedynkę, Tai-Panie - powiedział. - Na statku są tacy, co mówią po angielsku i pogańsku. Sam. Chcesz, to z bronią, ale sam. To żądanie. Przed opuszczeniem „Chińskiej Chmury” Struan wydał w obecności Scraggera ostatnie rozkazy. . - Jeżeli ten statek flagowy podniesie żagle, zatopcie go! Jeżeli nie opuszczę go za godzinę, zatopcie go. - No wiesz, Tai-Panie - powiedział z niepokojem Scragger, zmuszając się do śmiechu - nie godzi się tak traktować jego zaproszenia. W życiu się nie godzi, w życiu! Mamy rozejm, człowieku. - Zatopcie gol Ale najpierw powieście chłopca na nanoku rei. - Nie ma obawy - zapewnił go złowieszczo Orłow. Z chłopcem koniec i na rany Jezusa Chrystusa przysięgam, że nie ruszę się z tych wód, póki pływać po nich będzie choćby jedna dżonka. - Wiosła na wałki! - polecił Struan, kiedy łódź dobijała do burty dżonki. Przy obu jej nadburciach tłoczyła się z setka jazgoczących i miotających szyderstwa piratów. Struan odnotował w pamięci furty działowe. Dwadzieścia po każdej z burt. Czterdzieści dział. Wspiął się po trapie, a znalazłszy się na pokładzie spostrzegł, że działa są dobrze utrzymane, baryłki z prochem stoją gdzie popadnie, bomb cuchnących i zapalających jest obfitość, zaś piracka załoga liczna. Wszędzie było brudno, ale ani śladu choroby czy szkorbutu. Żagle w dobrym stanie, takielunek mocny i naciągnięty. Ciężko byłoby zdobyć dżonkę w walce wręcz, jeśli w ogóle. Ale - przy sprzyjającym Dosie - „Chińska Chmura” zatopiłaby ją bez trudności. Zszedł za Scraggerem pod pokład rufowy do głównej kabiny, odruchowo zapamiętując schodnie i ewentualne niebezpieczeństwa - na wypadek, gdyby musiał uciekać. Doszli do obskurnego przedpokoju pełnego ludzi. Scragger przepchnął się przez nich do drzwi na drugim końcu, strzeżonych przez wojowniczego Chińczyka. Chińczyk wskazał na broń Struana i obrzucił Scraggera obelgami. Ale Scragger krzyknął na niego po kantońsku i z pogardą odepchnąwszy go na bok otworzył drzwi.
Kabina była olbrzymia. Centralne miejsce na pokrytym brudnymi poduszkami podwyższeniu zajmował niski stół pomalowany czerwoną laką. Pomieszczenie, tak jak cały statek, cuchnęło potem, zepsutą rybą i krwią. Za podwyższeniem znajdowała się ażurowa ścianka, ozdabiająca przepierzenie. Była bogato rzeźbiona i od wewnątrz, gdzie spał herszt pirackiej floty, zasłonięta kotarą. Struan pomyślał, że wprawdzie z tej strony nic nie widać, ale łatwo ją przestrzelić albo przebić szpadą. Zauważył cztery okratowane bulaje i sześć olejowych latarni zwisających z belek stropowych. Drzwi w ażurowej ścianie otworzyły się. Wu Kwok był niski, krzepki, w średnim wieku. Twarz miał pucołowatą i okrutną. Warkocz długi i tłusty. Kosztowny jedwabny zielony chałat, zawiązany na wydatnym brzuchu, poplamiony tłuszczem. Na nogach długie wspaniałe skórzane żeglarskie buty, a na przegubach rąk wiele bezcennych nefrytowych bransolet. Przez chwilę mierzył Struana wzrokiem, a potem gestem wskazał mu podwyższenie i usiadł przy stole, Struan zajął miejsce naprzeciwko niego. Natomiast kpiarsko uśmiechnięty Scragger oparł się o zamknięte drzwi, drapiąc się z roztargnieniem. Siedzący bez ruchu Wu Kwok i Struan wpatrywali się W siebie uporczywie. Po dłuższej chwili Wu Kwok podniósł nieznacznie dłoń, na co służący wniósł pałeczki, filiżanki, herbatę, ciastka księżycowe - malutkie, delikatne ciasteczka z ryżowej mąki nadziewane kremem migdałowymi- i talerz z rozmaitymi dim sum. Dim sum były to małe ryżowe paszteciki z krewetek, pieczonej wieprzowiny, kurcząt, warzyw bądź ryb. Niektóre gotowano na parze, inne smażono w tłuszczu. Służący nalał herbaty. Wu Kwok podniósł filiżankę i gestem zaprosił Struana, żeby podniósł swoją. Pili w milczeniu, z zamkniętymi oczami. Potem pirat wziął pałeczki i wybrał dim sum. Położył pasztecik na talerzyku przed Struanem i gestem zaprosił go do jedzenia. Struan wiedział, że chociaż podano mu do jedzenia pałeczki, to Wu Kwok spodziewa się po nim, że zacznie jeść rękami, jak barbarzyńca, przez co straci twarz. A bodaj cię, ty parszywe ścierwo, pomyślał, dziękując swojemu dżosowi za Mei-mei. Ujął zręcznie pałeczki, przeniósł nimi dim sum do ust, odłożył je na porcelanową podstawkę i z przyjemnością zaczął żuć pasztecik, wyczuwając ku swojemu jeszcze większemu zadowoleniu zdumienie pirata, że oto barbarzyńca je jak, człowiek cywilizowany! Powtórnie wziął pałeczki i starannie wybrał dim sum z talerza - najmniejszy i najdelikatniejszy pasztecik gotowany na parze, z warstwą ciasta tak cienką, że niemal przezroczystą. Podniósł go szybko i z łatwością, modląc się w duchu, żeby go nie upuścić. Wyciągnął rękę, częstując nim Wu Kwoka. Sięgając wijącym się ruchem swoimi pałeczkami, Wu Kwok uchwycił dim sum i przeniósł go na swój talerzyk-Jednakże, maleńki kawałek krewetki spadł na stół. Wprawdzie pirat nic po sobie nie okazał, ale Struan wiedział, że jest wściekły, bo się skompromitował. Dobił go więc ostatecznie. Pochylając się, wziął cząsteczkę krewetki, położył ją na swoim talerzyku i wybrał jeszcze jeden mały dim sum. Ponownie poczęstował pasztecikiem Wu Kwoka. Tym razem pirat nie
upuścił ani odrobiny. Poczęstował Struana innym, a ten wziął go od niechcenia w powietrzu i zjadł z apetytem, ale za kolejny dim sum podziękował. Szczytem chińskich dobrych manier było udać przed gospodarzem, że jedzenie jest tak smaczne, iż gość nie może zjeść więcej, choć jeden i drugi wiedział, że mogą pałaszować dalej z wilczym apetytem. - Weź se jeszcze żarcia, człowieku! Jest tego kupa - odezwał się znienacka Wu Kwok, nalegając jak przystało na gospodarza. Zadowolenie malujące się na twarzy Struana z powodu tego, że Chińczyk odezwał się pierwszy, zmalało, kiedy usłyszał z jego ust szorstką londyńską mowę. - Dziękuję. Cieszę się, że mówisz po angielsku. To ułatwia sprawę - powiedział. - Znacznie ułatwia. - Owszem, faktycznie - odparł Wu Kwok, bardzo dumny, że mówi po barbarzyńsku. - Gdzie się nauczyłeś angielskiego? - spytał Struan. Pochylił się i podrapał w kostkę. Podłoga i poduszki były zapchlone. - A gdzie takie jak ty uczą się wtrajać jak Kitajce, hej? Struan wybrał sobie następny pasztecik. - Po wielekroć próbowałem nauczyć się kantońskiego - rzekł. - Ale marny ze mnie uczeń, a mój język nie umie wymówić dźwięków prawidłowo. - Zjadł ze smakiem pasztecik i napił się herbaty. - Wspaniała herbata. Z Suczou? - Z Lin Tin. Lubisz herbatę z Suczou? - Z Lin Tin jest lepsza. - Uczył żem się angielskiego od Scraggera i innych. Całe lata. - Wu Kwok jadł przez chwilę, a potem znów zaczął wmuszać w Struana pyszne jedzenie. - Weź se jeszcze żarcia, człowieku. Cudak z ciebie. Faktycznie rad jestem, że mogę poznać takiego jak ty. Głowę daje, żeś ty niezwyczajny. Umierałbyś wiele dni, bardzo wiele. Oczy Struana pozieleniały i rozjarzyły się. - Ty za to umarłbyś bardzo szybko. Ja załatwiam te sprawy inaczej. W jednej chwili żyjesz, w następnej umarłeś - odparł i strzelił palcami. - Tak najlepiej - dla przyjaciół i wrogów. I dla wściekłych psów! -Czego gadasz tak dziwnie co? - spytał Wu Kwok po złowieszczej pauzie. - Jak? - Nie gadasz jak ja. Trudno się skapować. Jakoś inaczej mówisz. - Jest wiele dialektów... rodzajów angielskiego - wyjaśnił ze spokojem Struan, podbudowując tym prestiż Wu Kwoka. - Mówiłem ci, Wu Kwok, że to pan - rzekł Scragger. - Panowie gadają inaczej. Tak jak żem mówił, są szkolone. - Czy ten szubienicznik Scragger gada prawdę, człowieku? Mój angielski nie jest akuratny? - Kto mówi poprawniej po kantońsku - chłop czy nauczyciel? Mowa wieśniaka jest na miejscu w polu, a
nauczyciela w szkole. Wu Kwok rozsiadł się wygodnie ha poduszkach i popił herbaty. - Podobnież wieziesz na pokładzie srebro - przerwał milczenie. - Czterdzieści laków. - Skąd ją masz? - spytał Struan rozwierając pieść i kładąc na stole monetę. - Pół monety - przysługa, dobrze mówię? - Owszem - przyznał Struan, wściekły na siebie, że dał się schwytać Żin-kua w pułapkę. - Skąd ją masz? - Od taty. - A on skąd ją ma? A jak myślisz, człowieku, skąd temu staremu zbójowi Żin-kua wpadłoby tak szybko w brudne graby czterdzieści laków srebra? Co? Od starych kumpli ze statku, oczywista. Masz na pokładzie dziesięć laków srebra mojego taty. -Wu Kwokowi od śmiechu zatrząsł się brzuch. - Nalej jaśnie panu trochę gorzałki, Scragger. To mu dobrze zrobi. - Wu Fang Czoi i Żin-kua są kolegami ze statku? - spytał poruszony Struan. - Można tak powiedzieć, człowieku. Chronimy jego handel morski przed zasranymi piratami. Jesteśmy strażnikami morza. To uczciwe płacić za usługę, nie? A kto mądry, ten inwestuje pieniądze, żeby mieć zysk, hej? Więc czasem inwestujemy razem z nim. W herbatę, jedwab, opium. Pożyczki. - Wu Kwok przytrzymywał sobie brzuch, a z wąskich szparek oczu płynęły mu ze śmiechu łzy. - Więc teraz z nas jakby wspólniki, my i Noble House. Znasz lepszą inwestycję, człowieku? - Jaka jest twoja „przysługa”, Wu Kwok? - Wypijemy za to srebro i twój dżos, Tai-Panie. Pogadamy potem. - Zapowiedział, że jeżeli będzie u nas dłużej niż godzinę, to powiesi chłopca - wtrącił Scragger, napełniając rumem trzy cynowe kufle. - A jak podniesiemy żagiel, to chłopca powieszą, a nas zatopią. - A za ile minie ta godzina, człowieku? - Jeszcze potrwa. Wu Kwok jadł przez chwilę. - Powiesiłbyś tego chłopca? - spytał. - A ty? - Struan wyjął chronometr i położył go na stole. - Zużyłeś już połowę czasu - powiedział. Wu Kwok wziął od Scraggera kufel i powoli wypił. Struan czuł, jak z emocji jeżą mu się włosy na karku. Słyszał przytłumioną paplaninę Chińczyków, odgłosy napiętych lin i trzeszczenie drewna. O pokład na górze cicho bębnił deszcz. Wu Kwok wziął wykałaczkę i oczyścił zęby, grzecznie osłaniając usta ręką. Deszcz zgęstniał. - A więc przysługa dla Wu Fang Czoia - zaczął Wu Kwok. - Twoja flota ma dwadzieścia kliprów, dobrze mówię? - Dziewiętnaście. - Dziewiętnaście. Na każdy damy po jednym naszym chłopaku. Wyszkolisz ich na kapitanów. Oficerów.
Dziewiętnastu ludzi. Wyszkolisz ich jak trza. Tak jak tylko szkolisz kapitanów. Chłoszcz ich, przeciągaj pod statkiem, co tylko chcesz - jeżeli nie słuchają - ale nie zabijaj. Dostaniesz ich na pięć lat, a potem wrócą do siebie. Dalej: za rok od dziś chcemy kliper. Taki jak „Chińska Chmura”. Zapłacimy za niego srebrem. Ty dajesz nam rachunki i tak dalej, a my srebro. Działa, liny i żagle jak na „Chińskiej Chmurze”. Dziesięciu naszych pojedzie do Albionu przypatrzyć się budowie statku, a potem wrócą nim do kraju. Gdzie i kiedy go odbierzemy, pokaże się potem... no nie, Scragger? - Tak. - I ostatnie: damy ci smyka - trzech smyków - do wyuczenia. Trzech chłopców do wyuczenia na panów. W najlepszej szkole Londynu - zaznaczył Wu Kwok. - Mniejsza o koszta. - Najlepsze ubrania, powozy, kwatery i żarcie - dodał Scragger. - Mają być wychowane jak psiekrwie panowie. Traktowane jak się należy. Uniwersytet Oksford albo Cambridge. Tak jest. Przejdą go, a potem do kraju. - To nie jedna przysługa, to wiele przysług - powiedział Struan. - Wiele, mało, przysługa to one - odparł złośliwie Wu Kwok. - Żądam ich, do diabła! Może odbiorę ci te dziesięć laków, a i te trzydzieści. I kupię statek. Masz pieniądze, kupisz wszystko, mam rację, człowieku? Tak, może wezmę laki i ułożę się z Jednookim Diabłem. Jak on się nazywa? - Brock - podpowiedział Scragger. - Tak jest, Brock. Ułożę się z Brockiem albo innym. Umowa to umowa. Wyszkól ludzi. Jeden statek. Uczciwe żądanie. Powiedz „tak” albo „nie”. - Zawrzemy nową umowę. Zabierz monetę i ze mną lub beze mnie na pokładzie „Chińskiej Chmury” spróbuj, do diabła, zdobyć całe srebro! - Za horyzontem mam dwieście statków. Stracę sto dwieście, nie szkodzi. Zabiorę ci srebro, Tai-Panie. Zabiorę srebro. Struan wziął połówkę monety i wstał. - Zgadzasz się? - spytał. - Nie zgadzam. Przysługa, ty żeś się zgodził na przysługę, Czy Tai-Pan Noble House nie ma twarzy, heja? Tak? Nie? - Za miesiąc przywieź setkę ludzi, z których żaden nie jest poszukiwany przez mandarynów za przestępstwo, a wszyscy umieją czytać i pisać. Z nich wybiorę dziewiętnastu na kapitanów. I dziesięciu, żeby podpatrywali budowę statków. Przywieź też wtedy tych trzech chłopców. - Tylu ludzi to za duże ryzyko, człowieku. No nie, Scragger? - Nie, gdybyśmy przywieźli ich, dajmy na Jo, do Aberdeen. Z tym wyborem to dobry pomysł, nie zaszkodzi. Co? Po cichu. Wu Kwok zastanawiał się przez chwilę. - Zgoda - rzekł. - Za miesiąc. W Aberdeen. - Kliper przekażę tylko tobie osobiście, względnie Wu Fang Czoiowi - oznajmił Struan. - Nikomu innemu.
- Każdemu, kogo przyślę. - Nie. - Ani mnie, bracie? - spytał Scragger. -. Nie. Wu Kwokowi albo Wu Fang Czoiowi. N» pełnym morzu. - Dlaczego? - spytał Wu Kwok. - No, dlaczego? Co za parszywe draństwo siedzi ci we łbie? - To będzie twój statek. Nie przekażę takiego cuda komu innemu. Gdzie twoja twarz? - Zgoda - rzekł wreszcie Wu Kwok. - Ale żadnej zdrady, dalibóg, bo zapłacisz mi za to! Z twarzą wyrażającą pogardę dla niego Struan ruszył do drzwi, ale Scragger zastąpił mu drogę. - A przysięga, Tai-Panie? - powiedział. - Złożyłem już ją Żin-kua, Scragger. Dalibóg, znasz wartość moich przysiąg! Scragger skinął głową Wu Kwokowi i ustąpił na bok. - Dzięki, Tai-Panie - rzekł. - Za to, żeś dla nas taki przyjacielski, tato przesyła ci, Tai-Panie, podarek i list - powiedział Wu Kwok. Skinął na Scraggera, a ten otworzył żeglarską skrzynię, wyjął z niej węzełek i wręczył go Struanowi. W środku znajdowała się bandera - z Lwem splecionym ze Smokiem - i dziennik okrętowy... dziennik okrętowy zaginionej „Szkarłatnej Chmury”. Struan otworzył go na ostatniej zapisanej stronie. „16 list. Południe. N.H°23' 11', E.414°9,8?- przeczytał. - Burze trwają, wichura. O trzech szklankach środkowej wachty podczas zeszłonocnego sztormu poszły żagle i maszty. Nasz bezwładny statek cisnęło na rafy Tizarda, gdzie, dzięki Opatrzności, osiadł z urwaną stępką i podziurawionym kadłubem. 18 list. Godz. czwarta. Z południowego wschodu na wschód płyną cztery dżonki. Ostatnie przygotowania do opuszczenia statku. 18 list. Godz. piąta. Cztery dżonki zmieniły kurs i płyną w naszą stronę. Rozdałem muszkiety. Próbowałem przysposobić działo do strzału, ale przechył statku na to nie pozwolił. Przygotowaliśmy się, jak tylko się dało. Na wypadek, że to piraci. 18 list. Godz. ósma. Atak. Piraci. Zabiliśmy pierwszą falę nacierających, ale są...” Struan zamknął dziennik okrętowy. - Zabiliście wszystkich? - spytał. - Człowieku, te dżonki nie należały do naszych regularnych flotylli. A przynajmniej na ogół. - Zabiliście wszystkich? - Sami się zabili, Tai-Panie, ja tam nie byłem. - Sam wiesz, Tai-Panie, jakie z niektórych są ścierwa - rzekł Scragger. - Gdyby to byli ludzie Wu Fang Czoia, to po kiego zwracałby ci ten dziennik, co? Wu Fang Czoiowi przekazano wiadomość o tym. Posłał mnie, żebym się rozpatrzył. Kiedym tam był, na pokładzie nie pozostało śladu po załodze. Ani trupów. Nikogo. - Złupiłeś statek?
- Znasz prawo morza, Tai-Panie. Był rozbity i opuszczony. Ocalało pół twojego ładunku. Szesnaście dział i zamoczony proch strzelniczy. - A gdzie jest chronometr? Scragger podniósł brwi. - A, na mojej dżonce, ma się rozumieć, choć nie mam z niego pożytku - odparł. - Na razie. - Kto znajduje, ten zatrzymuje, no nie? I słusznie. Ale wiesz, Tai-Panie, wiesz, co zrobiły te przeklęte ścierwa? Dopuściły, żeby stanął! Wyobrażasz sobie?! Święta prawda. Pozwoliły rozkręcić się sprężynie. Znalezienie statku z londyńskim czasem zabrało mi tygodnie. Amerykańskiego „Bostońskiego Skowronka”. - Zaśmiał się rubasznie na to wspomnienie i dodał: - Czterech chłopców z jego załogi postanowiło popłynąć z nami. - A reszta? - Zostawiliśmy ich przy Filipinach, dryfowali. Blisko brzegu. Słowo honoru. Trzy, cztery tygodnie temu. Wu Kwok poprawił się na poduszkach, drapiąc się leniwie, i rzekł: - A na koniec, Tai-Panie, tato powiedział: „Dziesięć liangów od statku to niewiele za spokojneżeglowanie. Dziesięć liangów od statku, a Wu Fang Czoi będzie strzegł angielskiej bandery”. Podobnież macie nową przystań, tu, przy Hongkongu. Przekaż to waszemu mandarynowi. - Mogę mu płacić jeden liang. - Najmniej sześć. Najmniej. Tak powiedział tato, bo wie, że z ciebie twardy kupiec. Sześć. - Jeden. - Siadaj. Napijemy się gorzałki i przyniosą więcej żarcia - rzekł Wu Kwok. - Za pięć minut ten statek będzie zatopiony, a zakładnik powieszony. Wu Kwok czknął. - Nie powiesisz mojego syna, człowieku - opowiedział. - Jasne, że nie, tylko jakiegoś biednego, przebranego chłopca - odparł z pogardą Struan. Wu Kwok uśmiechnął się sztucznie i pociągnął głęboki łyk. - Chytra z ciebie sztuka, Tai-Panie. Dwa liangi od statku. Przekaż to swojemu mandarynowi, co? A wiesz co ci powiem, zatrzymaj sobie tego chłopca, powieś go, wrzuć do morza - jest twój. Odeślij go na nasz statek, a powieszę go dla ciebie. - Jak to?! - wybuchnął Scragger. - To nie jest twój syn? - Jasne, że nie, Scragger. Myślisz, że jestem głupi? - spytał szorstko Struan. - Znam się na zbójeckich przysięgach. Wyszedł gniewnie z kabiny. - Przecież to była twoja i moja przysięga -.powiedział przerażony Scragger do Wu Kwoka. - Przysięgliśmy oba. Powiedziałeś, że to twój syn. Tak mi powiedziałeś, jak pragnę Boga!
- Tai-Pan nigdy by nie przysłał na nasz statek syna, dlaczego ja miałbym posyłać na jego statek swojego? - Ale ja dałem mu moje słowo, jak pragnę Boga! To oszustwo! Wu Kwok bardzo wolno wstał. - Nazywasz mnie oszustem, człowieku? - spytał. - Nie, szefie, nie - odparł prędko Scragger, skrywając gniew, który go zaślepiał. - Tylko że ja mu przysiągłem. A my dotrzymujemy przysiąg. Nie uchodzi u nas to, cośmy zrobili, nie uchodzi. I tyle. Wu Kwok potrząsnął ze zmęczeniem głową i wycofał się do swojej sypialni. - Barbarzyńcy, człowieku, są faktycznie dziwni. Faktycznie naprawdę dziwni - powiedział i zamknął za sobą ażurowe drzwi. Scragger wyszedł na pokład. Jak pragnę Boga, pomyślał, z wściekłości bliski płaczu, jak pragnę Boga, dosyć tego! Załatwię tego zboczonego kaczkojebcę ancykrysta, żeby tam nie wiem co! Ale dopiero po wybraniu tych ludzi na kapitanów. O tak, nie prędzej. Przedtem się nie odważę, nie, dalibóg, bobym wszystko popsuł. Ale po tym, jak pragnę Boga, po tym...
ROZDZIAŁ JEDENASTY „Chińska Chmura” płynęła przez zacinający deszcz, zmierzając wzdłuż południowego brzegu Hongkongu do głównej zatoki po północnej stronie wyspy. Struanowie jedli w głównej kabinie obiad: duszone ostrygi, kiełbasę, wędzone śledzie, kapustę gotowaną na tłuszczu z boczku, zimne kurczęta, suchary marynarskie, szarlotkę i ciastka z konfiturą. Popijali to schłodzonym w morzu wytrawnym białym winem i szampanem. Również herbatą. - Czterdzieści laków - cztery monety - powiedział Robb dziobiąc bez apetytu jedzenie. - Jedna dla Wu Fang Czoia. Kto ma trzy pozostałe? - Jedną na pewno zachował Żin-kua. Może dwie - odrzekł Struan. Sięgnął przez stół i wziął sobie jeszcze jednego wędzonego śledzia. - Zobowiązaliśmy się świadczyć olbrzymie przysługi - poskarżył się Robb. - Tyle jest warte dziesięć laków dla tych diabłów. Z kliprem takim jak „Chińska Chmura” mogą niszczyć nawet fregaty. Może to doprowadzić do odcięcia wszystkich azjatyckich tras morskich Imperium. Jeden statek, a do tego dziesięciu ludzi wyszkolonych, żeby zbudować więcej takich. Dziewiętnastu wyszkolonych kapitanów, żeby wyszkolić więcej kapitanów. Wpadliśmy w pułapkę, my i nasza przyszłość. Ta straszne. - Żin-kua cię oszukał. Oszukał! - wtrącił Culum. - Nie oszukał mnie. Przechytrzył, zgoda, ale nawet i to nie jest prawdą. Byłem nie dość sprytny. Ją, synu! Nie on Kiedy siedzisz przy stole, żeby zawrzeć umowę, każda strona na ma obowiązek ubić jak najlepszy interes. Prosta sprawa. Tak jest, byłem gorszy od niego, i tyle. Ale nawet gdybym przypuszczał, że monety zostaną rozdzielone to i tak musiałbym zawrzeć umowę na jego, warunkach. Nie miałem wyboru, żadnego. - Jeżeli przechytrzono ciebie, Dirk, to jakie szanse mam ja? Jakie Culum? - Żadnych. Chyba że gotów jesteś myśleć za siebie i uczyć się na cudzych błędach, A poza tym nie traktować Chińczyków jak kogoś z naszych. Oni są inni. - Owszem, są inni - rzekł Culum. - Wstrętni, odrażający, pogańscy. I nie sposób ich od siebie odróżnić. - Nie zgadzam się z tobą. Chciałem powiedzieć, Że myślą inaczej od nas. - Jak więc z nimi postępować, ojcze? - Gdybym to wiedział, ani razu bym się nie pomylił. Stoi za nimi pięć tysięcy lat doświadczeń, to wszystko. A teraz bądź tak dobry i podaj mi duszone ostrygi. Culum podał ojcu potrawę, a Struan nałożył sobie po raz trzeci. - Nie widać, żebyś się tym przejął, Dirk - rzekł Robb. - To może nas zniszczyć. Zniszczyć handel z Azją. - Nic nie jesz, Robb. I ty też, Culum. Jedzcie. - Struan oderwał kurzą nogę i położył ją sobie na talerzu. -Sytuacja wcale nie jest taka zła, jak się wydaje. Po pierwsze, ta dziewiętnastka. Zgoda, będą szpiegować dla Wu Fang Czoia i jego hołoty. Ale żebyśmy mogli ich wyuczyć, muszą poznać angielski, prawda? A jeżeli będziemy mogli mówić o nich, to czemu nie mielibyśmy ich zmienić? Z piratów w porządnych ludzi? Może nawet w
chrześcijan. Mamy dziewiętnaście szans, by przeciągnąć ich na naszą stronę. Uwalam, że są one duże. A jeżeli znajdą się po naszej stronie - choćby jeden z nich - poznamy pirackie gniazda. A wtedy będziemy je mieli w garści i możemy zniszczyć, kiedy zechcemy. Po drugie, kliper. Za rok i dzień czeka mnie bitwa morska, to wszystko. Przekażę im statek, a potem go zatopię. Nie obiecywałem przecież, że go nie zatopię. - A może przekazać go z baryłkami prochu w ładowni i z przyczepionym do nich wolnotlącym lontem? zaproponował Robb. - Wu Kwok nie da się na to nabrać. - A czy nie ma sposobu, żeby zawiesić miny na kadłubie, pod powierzchnią wody. - To by się mogło udać. Może przeoczyliby je przy sprawdzaniu. Ale jeśli nawet schwytano cię w pułapkę, to musisz się z niej wyswobodzić sam, nie wolno ci złamać przysięgi. Żadnych sztuczek, Robb. Skompromitowalibyśmy się na sto lat. Chcę zabić Wu Kwoka. - Dlaczego? - Żeby nauczyć go wartości danego słowa. I zabezpieczyć się na przyszłe pokolenia. Umilkli. - Myślałem, że za pięć miesięcy chcesz jechać do kraju - odezwał się Robb. - Pojadę. Wrócę naszym nowym statkiem, kiedy go wybudują. Nazwiemy go „Lotosową Chmurą”. Struan wytarł usta serwetką. - Mogę jeszcze zrozumieć, że chcą wyszkolić ludzi i mieć statek. Ale po co kształcić tych trzech chłopców na „panów”? Nie pojmuję, Martwi mnie to, sam nie wiem czemu. - To będą synowie Wu Kwoka? - Synowie albo siostrzeńcy, tak, na pewno. Ale po co im to? Co im to da? - Wszystko co angielskie. Wszystkie nasze tajemnice - rzekł Culum. - Nie, synu. To, co dotyczy dorosłych, odnosi się również do tych chłopców. Tym bardziej do nich. Łatwiej w nich będzie wpoić nasze obyczaje. Wu Fang i Wu Kwok musieli to przemyśleć. Dlaczego gotowi są utracić trzech synów? Dlaczego chcą, żeby byli „panami”, a nie kapitanami, żołnierzami, szkutnikami, zbrojmistrzami albo kimś pożytecznym? Dlaczego „panami”? Nie odpowiedzieli mu.. Kiedy „Chińska Chmura” wpłynęła przez zachodni kanał do zatoki Hongkong, Struan poszedł na pokład rufowy, gdzie stali Culum i Robb. Przestało padać, wiał rześki wiatr. Zmierzchało się. Struan czuł się odświeżony i bardzo spokojny. Ledwie jednak stanął na pokładzie, jego spokój prysnął. - Boże Wszechmogący! - wykrzyknął. W zatoce tłoczyły się wszystkie statki handlowe z całej Azji i okręty królewskiej floty wojennej, zaś na brzegu było ciasno od namiotów, w których kwaterowało cztery tysiące żołnierzy brytyjskiego korpusu ekspedycyjnego. Jednakże nie to nim wstrząsnęło, a widok setek chińskich sampanów zgromadzonych na północ od Cypla Glessinga. Roje dżonek i sampanów odpływały i przypływały. Na zboczach jednego ze wzgórz wyrosły jak
ohydne grzyby tysiące małych szop. - Chińczycy napływają tu od mojego powrotu z Kantonu - wyjaśnił Culum. - Bóg jeden wie, ilu ich jest. Co najmniej cztery, pięć tysięcy. Zalewają nas. Przybywają masami sampanów i dżonek i wylewają się na wybrzeże. A potem rozpływają się w tym bałaganie. Nocami te czorty przemykają się i kradną wszystko, co da się ruszyć z miejsca. - Boże Wszechmogący! - Z początku rozłazili się po całej wyspie. Potem nakłoniłem Longstaffa, żeby przydzielił im tymczasowo to wzgórze. Nazywają je Tai Ping Szan, czy jakoś podobnie. - Dlaczego nic mi nie powiedziałeś? - Chcieliśmy, ja i wuj, żebyś to sam zobaczył. Kilka godzin to żadna różnica. Europejczyków - nie licząc żołnierzy - jest około stu pięćdziesięciu. Longstaff wyrywa sobie z głowy tę resztkę włosów, jaka mu została. Po każdej nocy wyławiamy z zatoki kilkunastu Chińczyków. Zamordowanych albo utopionych. - Na własne oczy musisz zobaczyć ten brud i nędzę, żeby uwierzyć, w jakich warunkach żyją - dodał Robb. - Mieli tam dość miejsca, ale przybywa ich z każdym przypływem. - No cóż, nie zabraknie więc nam kulisów i pomocy - rzekł Struan i obrócił się do Orłowa. - Proszę oddać honory okrętowi flagowemu, a we własnym imieniu przesłać sygnał: „Proszę o pozwolenie stanięcia na kotwicy w odległości ośmiu kabli.” Cała załoga na pokład, zwrot przez rufę! Orłow skinął głową. Działa „Chińskiej Chmury” huknęły, na co odpowiedziano wystrzałem. Pozwolono jej stanąć na kotwicy. Załoga zebrała się na zbiórce. Struan podszedł do poręczy na rufówce. - Do jutrzejszego popołudnia nikt nie opuści statku - powiedział. - Do jutrzejszego popołudnia nikt również nie wejdzie na pokład. Ani słowa o naszym ładunku. Także o tym, że jestem na pokładzie. Przeciągnę pod statkiem każdego, kto piśnie słowo. Jutro o zmroku cała załoga otrzyma podwójną miesięczną zapłatę w srebrze. Na pokładzie rufowym oficerowie wystawią na wachtę uzbrojonych wartowników. Rozejść się. Wzniesiono trzykrotny okrzyk na cześć Tai-Pana i marynarze rozeszli się. - O której ma być aukcja ziemi, Culum? - spytał Struan. Jutro, ojcze, o trzeciej. W Szczęśliwej Dolinie. - Robb, dopilnuj, żebyśmy dostali odpowiednio wcześnie właściwe numery działek. - Tak. Już mam ich listę. Kupujemy to wzgórze? - Oczywiście. Robb zastanawiał się przez chwilę. - Jeżeli Brock jest tak stanowczy jak ty, to być może będziemy zmuszeni postawić na to przeklęte wzgórze całą naszą przyszłość - powiedział. - Owszem - odparł Struan i skinął ręką na Orłowa. - O dwóch szklankach przedpołudniowej wachty niech pan zasygnalizuje Brockowi w imieniu Robba, że prosi go o przybycie na nasz statek o czterech szklankach.
Proszę mnie obudzić o dwóch. Do tego czasu chcę mieć całkowity spokój. Od tej chwili dowodzi pan statkiem. - Dobrze - odparł Orłów. - Chcę się trochę przespać. Robb, pan i Culum zróbcie to samo. Jutro czeka nas długi dzień. Aha, Culumie, może pomyślałbyś o tym balu. Gdzie ma się odbyć i jak. Za trzydzieści jeden dni - powiedział Struan i zszedł pod pokład. Kiedy „Chińska Chmura” zbliżała się do okrętu flagowego, Culum podszedł do Orłowa. - Zaraz po rzuceniu kotwicy proszę mi ściągnąć do burty barkas - polecił. - Tai-Pan powiedział, że nikt nie opuści statku. Bez jego pozwolenia barkas nie podpłynie. - Nas, pana Struana i mnie, z pewnością to nie dotyczy i - odrzekł ostrym tonem Culum. Orłow zaśmiał się. - Nie znasz swojego ojca, Culumie Silny. Powiedział: nikt. I tak właśnie będzie. Culum obrócił się w stronę luku, ale Orłow zatrzymał go, niedbale trzymając w ręku korbacz. - Nie wolno mu przeszkadzać - rzekł. - To rozkaz. - Proszę zejść mi z drogi! - On wszystkie rozkazy wydaje serio. Spytaj wuja. Nikt nie zejdzie na brzeg, kiedy ja jestem kapitanem „Chińskiej Chmury”. Gdyby chciał, żebyś był na brzegu, toby tak powiedział. - Do południa siedzimy na statku - potwierdził Robb. Rozzłoszczony Culum zadał sobie pytanie, czy i jego, gdyby był Tai-Panem, słuchano by tak bezwarunkowo. Zdawał sobie sprawę, że to nie sam tytuł zapewnia podobny posłuch. Że na taki posłuch trzeba zasłużyć. - A więc dobrze, kapitanie - powiedział. Podszedł do Robba i stanął obok niego przy nadburciu. W milczeniu obserwowali zbliżającą się wyspę. Wkrótce potem ujrzeli wzgórze. - Zrujnuje nas - odezwał się Robb. - Mamy srebro, więc Brock nie będzie z nami konkurował. - Będzie licytował, licytował i licytował, bo wie, że Dirk kupi to wzgórze nie patrząc na cenę. Przestanie licytować, kiedy cena stanie się astronomiczna. Dirk jest związany z tym wzgórzem, tak jak my z Noble House. W tej chwili chodzi mu wyłącznie o prestiż, przeklęty prestiż! Ich wzajemna nienawiść w końcu zniszczy obu. - Ojciec zapowiedział, że załatwi z nim sprawy w ciągu pięciu miesięcy, prawda? - Tak, chłopcze. Musi. Ja tego nie potrafię. Ani ty. Culum wpatrzył się we wzgórze i Hongkong. Chcesz czy nie chcesz, to twoje królestwo, powiedział sobie, czując, jak go mdli w żołądku. Jeżeli okażesz się silny. I na tyle odważny, żeby je dla siebie zdobyć. Nagle zdjął go wielki lęk. O świcie Orłow zwołał całą załogę, każąc im szorować piaskowcem i czyścić nieskazitelnie utrzymany statek. O dwóch szklankach przesłał flagami sygnałowymi zaproszenie dla Brocka i zszedł pod pokład.
- Dzień dobry. Dwie szklanki - powiedział stanąwszy przed zaryglowanymi drzwiami. - Dzień dobry, kapitanie - odpowiedział mu Struan i otworzył drzwi. - Proszę wejść. - Na gołym ciele miał zielony jedwabny szlafrok. - Niech pan zamówi dla mnie śniadanie. I poprosi Robba i Culuma, żeby przyszli do. Mnie za pół godziny. - Już zamówiłem śniadanie. - Gdzie Wolfgang? - Na pokładzie. - A ten chiński chłopiec? - Z nim. Chodzi za nim wszędzie jak pies. - Orłów wręczył Struanowi starannie wypisaną listę. - Te łodzie przypłynęły zeszłego wieczora i dziś rano, z pytaniami o ciebie, Tai-Panie. Bratowa przysłała łódź z żądaniem, żeby mąż przypłynął jak najprędzej na ich statek. Komandor Glessing dopytywał się o twojego syna, tak samo Sinclair i jego siostra. Pytała również o ciebie, więc figuruje na liście. Była ponadto wiadomość z okrętu flagowego: „Pański syn ma się stawić jak najszybciej”. Komandor Glessing klął jak najgorszy ulicznik, kiedy go odesłałem. - Dziękuję. Zapukano do drzwi. - Tak? Dzień dobry panu -opowiedział przez drzwi marynarz. - Jest odpowiedź z „Białej Czarownicy” - „Z przyjemnością”. - Dziękuję, sygnalisto. Marynarz spiesznie odszedł. Struan wręczył Orłowowi weksel bankowy na sto funtów. - Z naszymi podziękowaniami, kapitanie - powiedział. Orłów odczytał sumę. Zamrugał oczami i odczytał ją jeszcze raz. - To królewska hojność. Królewska - powiedział i zwrócił weksel. - Wykonywałem tylko, co do mnie należy. - Zważywszy ilość srebra, nie tylko. Proszę wziąć, zarobił je pan. Orłow zawahał się, a potem włożył weksel do kieszeni. Zsunął z ręki rzemień korbacza i w zamyśleniu odłożył broń na półkę, między oręż. - Jeżeli chodzi o twojego syna, Tai-Panie, to trzeba mieć na niego oko. Czekają go wielkie kłopoty powiedział po dłuższej chwili. - Słucham? - spytał Struan, raptownie odrywając wzrok od listy. - Tak - rzekł Orłow, pocierając szczeciniasty zarost. - O co chodzi? Znowu te pańskie diabelne czary? - Owszem, znowu moje jasnowidztwo. - Jakie kłopoty? Z długiego doświadczenia Struan wiedział, że Orłow nie rzuca przepowiedni pochopnie. Zbyt wiele razy
ten dziwny niepozorny człowiek miał rację. - Nie wiem - odparł Orłow i nagle twarz rozjaśnił mu uśmiech. - Myśli, że jak zostanie Tai-Panem, odbierze mi statek. - Wobec tego musi pan zdobyć jego poważanie, zmusić go do zmiany zdania, bo inaczej straci pan kliper. Orłow uśmiechnął się. - Tak. I dokonam tego, bez obawy - rzekł i przestał się uśmiechać. - Ale Culum przejmie firmę w zły dzień. Będzie miał krew na rękach. - Czyją? Moją? - spytał po chwili Struan. Orłow wzruszył ramionami. - Nie wiem. Ale sprawi ci wiele kłopotów Tai-Panie. To pewne. - A który syn ich nie sprawia? - Tu masz rację. - Orłow pomyślał o swojej rodzinie w Narwiku, o dwóch synach, dorodnych, dwudziestoletnich dryblasach. Obaj nienawidzili go, pogardzali nim, chociaż kochał ich i żonę Lekę, Laponkę. Był z nią szczęśliwy dopóty; dopóki synowie nie nastawili jej przeciwko niemu. - Tak - rzekł, czując znużenie Masz rację. Jak zwykle. - Lepiej niech pan się prześpi - poradził Struan. - Będzie mi pan potrzebny o ośmiu szklankach. Orłow wyszedł. Przez dłuższy czas Struan siedział patrząc niewidzącym wzrokiem w przestrzeń. Jakie kłopoty? Czyja krew? Dlaczego „zły dzień”? -zapytywał siebie. Potem jednak przestał zajmować się sprawami, na które brak odpowiedzi, zadowalając się myślami o dniu dzisiejszym, a może jutrzejszym. - Z każdym dniem masz w sobie coraz więcej Chińczyka - powiedział na głos. Uśmiechnął się i wrócił do czytania listy. Gorth Brock. Panna Tillman. Quance. Gordon Czen. Skinner., bosman McKay. McKay? - Steward! - zawołał. - Tak; proszę pana. Steward postawił na komodzie przybory i gorącą wodę do golenia. - Zawiadom pana Cudahy, że gdyby podpłynął tu bosman McKay, niech wejdzie na pokład. - Tak jest - odparł steward i wyszedł. Struan stanął przy oknach kabiny. Widział stąd tętniącą życiem masę, która była chińską osadą na zboczu Tai Ping Szan; Myślami był jednak gdzie indziej... Dlaczego Shevaun Tillman podpłynęła do burty? Jeżeli ktoś jest królową małżeńskiego łoża, to bez wątpienia ona. Ciekawe, czy jest dziewicą? Jasne, że jest. Na pewno. Czy przespałbym się z nią wiedząc, że jest dziewicza? Bez ślubu? Nie. Nie przespałbym się. Mężczyźnie dziewiczość jest potrzebna tylko dwa razy w życiu. Pierwszy raz u żony, a drugi, gdy jest w kwiecie wieku, u młodej kochanki wybranej z wielką starannością. Wówczas gdy nauczył się już wyrozumiałości i współczucia, i potrafi bezboleśnie przeistoczyć dziewczynę w kobietę. Naturalnie, że Shevaun jest dziewicą - rozumujesz jak głupiec. Jednak te iskry w jej oczach i to kręcenie
pośladkami dobrze wróżą jej mężowi, czyż nie? Byłaby z niej zajmująca kochanka. Chcesz poślubić Shevaun? Czy tylko z nią spać? Gdybyś był Chińczykiem, mógłbyś mieć całkiem jawnie wiele żon. I wszystkie mieszkałyby w zgodzie pod jednym dachem. Zaśmiał się i pomyślał, że chciałby ujrzeć Shevaun i Mei-mei mieszkające razem. Która z nich wygrałaby tę bitwę? Bo z pewnością byłaby to bitwa, jako że z obu są tygrysice. - Cześć, ojcze - powiedział Culum, stając w drzwiach. - Dobrze spałeś, synku? - Tak, dziękuję - odparł Culum. Miał niedobre sny: przez pomyłkę wziął Orłowa za wzgórze, ten zaś przepowiedział ponowne ubóstwo. O Boże, nie dopuść, żebyśmy znów stracili majątek, pomyślał. Dopomóż mi zrobić to, co muszę zrobić. - Przy okazji, jeżeli jesteśmy gospodarzami balu, to czy możemy zaprosić jakąś partnerkę? - Mary Sinclair? - Tak - odparł Culum, nieumiejętnie starając się ukryć swoje emocje. Struan przyrzekł sobie, że musi znaleźć synowi jakąś dziewczynę i to szybko. - A może, skoro jesteśmy gospodarzami, lepiej byłoby zaprosić wszystkich nie wyróżniając nikogo - rzekł. - Jest ze dwadzieścia młodych dam, na które warto rzucić okiem. - Orłow mówił, że przyszła wiadomość z okrętu flagowego i żebym przybył na pokład. Mogę już wyjechać? Chcę się zobaczyć z Longstaffem, żeby ostatecznie ustalić szczegóły aukcji ziemi. Chcę ją przeprowadzić jak należy. - Dobrze - powiedział Struan po chwili. - Na twoim miejscu nie wyrzucałbym Orłowa. Culum zaczerwienił się. - O, a więc powiedział ci? Nie lubię go. Na jego widok dostaję gęsiej skórki. - Bądź pewien, że to najlepszy kapitan na świecie. Okaż mu wyrozumiałość. To może być cenny sprzymierzeniec. - Twierdzi, że jest jasnowidzem. - Jest nim. Czasami. Tak jak wielu ludzi. „Krew na rękach” może znaczyć wszystko i nic. Nie przejmuj się, synku. - Dobrze, ojcze. Mogę teraz popłynąć na okręt flagowy? - Tak. Zaraz po odjeździe Brocka. - Wątpisz, że potrafię trzymać język za zębami? - Niektórzy ludzie mają dar wyciągania wiadomości po prostu patrząc komuś w twarz. Jeden to Orłow. Drugi Brock. Zmieniłeś się, odkąd ujrzałeś to srebro. - Nie, nie zmieniłem. Struan wziął pędzel do golenia. - Za jakieś dwadzieścia minut podadzą śniadanie - rzeki.
- W czym się zmieniłem? - Jest wielka różnica pomiędzy chłopakiem, który wie, że jest bankrutem, a chłopakiem, który wie, że nim nie jest. Dostałeś wiatr w żagle i widać to z daleka. - Struan zaczął namydlać twarz. - Miałeś już kochankę, Culum? - Nie - odparł zaniepokojony Culum. - Chodziłem do burdelu, jeżeli o to ci chodzi. A czemu pytasz? - Większość mężczyzn ma tu kochanki. - Kitajki? - Chinki! Albo Europejki. - A ty masz? - Oczywiście. - Struan wziął brzytwę. - W Makau są burdele. Wschodnie i europejskie. Ale bardzo mało bezpiecznych, większość zarażonych. Tak więc przyjęte tu jest... słyszałeś o „kobiecej chorobie”, francy albo hiszpance, jak ją zwał, tak zwał? - Tak... Naturalnie. Tak. Struan zaczął się golić. - Mówią, że pierwszy przywiózł ją do Europy Kolumb i jego marynarze, którzy zarazili się nią od amerykańskich Indian. My, jak na ironię, nazywamy tę chorobę francuską lub hiszpańską, Francuzi hiszpańską lub angielską, a Hiszpanie francuską. Podczas gdy cała wina spada na nas. Słyszałem, że w Indiach i Azji była zawsze. Wiesz, że nie ma na nią lekarstwa? - Tak. - A więc wiesz, że można się nią zarazić tylko od kobiety? - Tak. - A słyszałeś o „osłonkach”? - Tak., tak, oczywiście. - Nie ma się czego wstydzić. Żałuję, że byłem od ciebie tak daleko. Chciałbym osobiście opowiedzieć ci o... o życiu. Może o tym wiesz, a może jesteś wstydliwy. Więc i tak ci o tym powiem. Wkładanie osłonki jest absolutną koniecznością. Najlepsze są jedwabne - pochodzą z Francji. Jest też nowy typ, wyrabiany ze skóry jakiejś ryby. Postaram się zaopatrzyć cię w nie. - Wątpię, żebym potrzebował... - Zgoda - przerwał mu Struan. - Ale nie zawadzi je mieć. Na wszelki wypadek. Nie chcę się mieszać w twoje sprawy ani zachęcać cię do rozpusty. Chcę tylko mieć pewność, że wiesz o różnych normalnych rzeczach... i że nic ci nie grozi. Osłonka chroni przed zarażeniem. A dziewczynę zabezpiecza przed zajściem w ciążę, zaoszczędzając jej w ten sposób kłopotów, a tobie ambarasu. - To jest przeciw wszelkim prawom boskim, prawda? Mówię o używaniu... w każdym razie to grzech, prawda? Czy nie zaprzecza to samej istocie miłowania się? Przecież cała rzecz w tym, żeby mieć dzieci. - Tak myślą katolicy, owszem, i bardzo religijni protestanci.
-Podajesz w wątpliwość Pismo Święte? - spytał zatrwożony Culum. - Nie, synu. Tylko niektóre z - jak to się nazywa? - komentarzy. - Myślałem, że jestem postępowy, ale ty… ty głosisz herezje! - Tak, dla niektórych. Ale Kościół jest dla mnie bardzo ważny - ważniejszy ode mnie, od ciebie, od wszystkich, nawet od Noble House - ciągnął Struan, goląc się. - Tu jest przyjęte mieć własną dziewczynę. Wyłącznie dla siebie. Trzymasz ją, płacisz jej rachunki, zapewniasz jedzenie, ubrania, służących i tak dalej. Kiedy nie chcesz jej dłużej mieć, dajesz jej pieniądze i odprawiasz. - A czy to nie jest bezduszność? - Owszem... jeżeli robisz to w sposób niegodny. Zwykle te trochę, jak na nasze pojęcie, pieniędzy, które jej dajesz, wystarcza aż nadto, żeby zapewnić dziewczynie posag i znaleźć dobrego męża. Wyboru dziewczyny dokonuje się. bardzo przyzwoicie. Robi się to przez „dziewosłęba” - swata, a wszystko w zgodzie ze starym chińskim obyczajem. - A czy to nie jest niewolnictwo? I to najgorszego gatunku? Jeżeli zamyślasz kupić sobie niewolnicę, to owszem, traktujesz ją też jak niewolnicę. A jak to wygląda w przypadku najęcia służącej? Płacisz te trochę pieniędzy i kupujesz jej usługi na określoną liczbę lat. To jedno i to samo. - Struan pomacał brodę, a potem zaczął powtórnie namydlać szorstkie miejsca na skórze. - Popłyniemy do Makau. I załatwię ci to, jeśli chcesz. - Dziękuję, ojcze, ale... - Culum miał ochotę powiedzieć, że kupowanie kobiety, dziwki, niewolnicy czy kochanki jest odrażające i grzeszne - cóż, dziękuję ci, ale to nie jest konieczne. - Jeżeli zmienisz zdanie, to mi powiedz, synu. Nie wstydź się. Moim zdaniem, to całkiem naturalne mieć „żądze” i nie grzeszyć. Ale wystrzegaj się tych domów. Nigdy nie zachodź do nich pijany. Nigdy nie zadawaj się tu z żoną ani córką Europejczyka, a zwłaszcza Portugalczyka, bo skończysz jako trup, bardzo szybko, i słusznie. Nigdy nie nazywaj mężczyzny skurwysynem, chyba że gotów jesteś poprzeć to szpadą albo kulą. I nigdy, przenigdy nie zachodź do domu nie poleconego ci przez człowieka, któremu ufasz. Jeżeli nie chcesz poradzić się mnie czy Robba, spytaj Arystotelesa. Jemu możesz ufać. Mocno zbity z tropu Culum przyglądał się, jak ojciec kończy się golić pewnymi, precyzyjnymi pociągnięciami brzytwy. Wydaje się taki pewien wszystkiego, pomyślał. Ale myli się - w wielu sprawach. Pismo Święte mówi bardzo wyraźnie: żądze cielesne zsyła szatan, miłość zsyła Bóg, a obcowanie cielesne bez pragnienia dziecka to żądza. I grzech. Żebym tak miał żonę. I nie myślał więcej o żądzy. Albo kochankę. Ale to przecież jest wbrew prawu i Pismu Świętemu! - Kupiłeś sobie kochankę? - spytał. - Tak. - Ile za nią zapłaciłeś? - Odpowiem na to, że nic ci do tego, synu - rzekł cicho Struan. - Przepraszam. Nie chciałem być niegrzeczny... wścibski ani... - Culum zaczerwienił się.
- Wiem. Ale nie zadaje się takich pytań drugiemu mężczyźnie. - Tak. Chodziło mi o to, ile kosztuje kobieta. Jej kupno. - To zależy od twojego gustu. Od zaledwie lianga srebra po każdą cenę. - Struan nie żałował, że poruszył z synem ten temat. Lepiej, jak powiem mu sam, niż miałby to zrobić ktoś inny, powiedział sobie. - Przy okazji, Culum... Nie ustaliliśmy twojej pensji. Zaczniesz od pięćdziesięciu gwinei miesięcznie. Właściwie będą one na twoje wydatki, bo wikt i utrzymanie masz darmo. - Jesteś bardzo, bardzo szczodry! - wykrzyknął Culum. - Dziękuję. - Za pięć miesięcy znacznie podniesiemy tę sumę. Zaraz po zakupieniu ziemi rozpoczniemy budować. Magazyny, Wielki Dom... i dom dla ciebie. - To cudownie. Nie miałem dotąd własnego domu... nie miałem nawet samodzielnego mieszkania. Nawet na uniwersytecie. - Mężczyzna powinien mieć swój dom, choćby najskromniejszy. Odosobnienie jest niezwykle potrzebne, żeby jasno myśleć. - Pięćdziesiąt gwinei miesięcznie to dużo pieniędzy - powiedział Culum. - Zapracujesz na nie. Wystarczy na to, żeby się ożenić, myślał Culum. W zupełności. Nie dla mnie burdele i śmierdzące miejscowe dziewki.- Z odrazą przypomniał sobie trzy wizyty w domu publicznym, który upodobali sobie i na który mogli sobie pozwolić studenci w Glasgow. Musiał sobie podpić, żeby zachować się jak mężczyzna i wejść do cuchnącego pokoju. Szyling za obłapianie na przesyconym zjełczałym potem wyrku krowiastej, dwakroć od niego starszej wiedźmy. A wszystko po to, żeby uwolnić się od zsyłanych przez szatana cierpień, które trapią mężczyzn. A po wszystkim zawsze ty godnie panicznego strachu, że pojawi się franca. Boże, uchowaj mnie przed następnym grzechem, pomyślał. - Dobrze się czujesz, Culum? - Tak, dziękuję. Chyba ogolę się przed śniadaniem. Przepraszam, wiesz... nie chciałem być niegrzeczny. - Wiem. - Brock przy burcie, panie Struan - zameldował marynarz. - Sprowadź go na dół - rzekł Struan, nie odrywając wzroku od katalogu działek, który przyniósł Robb. Culum i Robb czekali, czując, jak w kabinie rośnie napięcie. Brock wkroczył ciężko i szeroko się uśmiechnął. - O, a więc jesteś, jak żem się spodziewał, Dirk. Podejrzewałem, że jesteś na pokładzie! - Napijesz się? - Dzięki. Dzień dobry, Robb. Dzień dobry, Culum. - Dzień dobry - odparł Culum, nie cierpiąc strachu, jaki go ogarnął. - Do twarzy ci w tym przyodziewku. Będziesz teraz żeglarzem? Jak twój tato? - Nie.
Brock usiadł w fotelu. - Jak ostatnią razą widziałem twojego tatę, miał straszny przechył - powiedział. - Tonął. Naprawdę straszny. Przykre zdarzenie - ten wypadek. - Przyjął od Struana kubek z rumem. - Dzięki. Jak udało mi się zgasić ten przeklęty pożar, któren wyskoczył raptem z głębin niby strzała, i chciałem mu pomóc, to on, jak raz, zniknął. Szukałem go całą noc i najlepszą część następnego dnia. - Bardzo to ładnie z twojej strony - powiedział Struan. - Wczoraj wieczorem posłałem Gortha, żeby wywiedział się o ciebie. Faktycznie dziwne, no nie, Culum? - Co jest dziwne, panie Brock? - Jak to co? To, że ten czort karzeł me wiedział że twój tato jest na pokładzie. I podobnież nikogo nie wpuszczono na statek do południa. To bardzo dziwne stać na kotwicach pod działami okrętu flagowego. - Czy Gorth dotknął masztu flagowego? - spytał Struan. - Tak. Bardzo się zmartwił. Powiedział, że było to jak wbijanie następnego gwoździa do twojej trumny. Zrobił to z bólem serca. - Struan podał mu zlecenie wypłaty przez bank dwudziestu tysięcy gwinei. - Dzięki, Dirk - rzeki Brock nie patrząc na zlecenie i nie biorąc go do ręki. - Ale to nie moje. Najlepiej oddaj to Gorthowi. Albo prześlij na statek. Płacisz nie mnie. - Jak chcesz, Tyler Będzie na aukcji? - O, tak. Struan wziął katalog parceli. - Najlepsze działki nadmorskie to siódma i ósma na zachodzie doliny, szesnasta i siedemnasta w środku Oraz dwudziesta druga i dwudziesta trzecia na wschodzie. Które chcesz? - Dajesz mi wolny wybór, Dirk? - Wystarczy dla obu. Wybierz, które chcesz. Nie będziemy się z tobą licytować. Ani ty z nami. - Też tak myślę. Tak jest uczciwie. I mądrze. Biorę szesnastą i siedemnastą nad morzem, a do tego szóstą i siódmą podmiejską. - My weźmiemy nad morzem siódmą i ósmą. A podmiejskie trzecią i czwartą. - Zgoda. Zostaje jeszcze to wzgórze. Planujesz licytować, co? -Owszem. Brock napił się rumu. Wyczuwał zaniepokojenie Culuma. - Jutro odpływa flota. Słyszałeś o tym, Dirk? - Nie. Dokąd płynie? - Na północ. Prowadzić wojnę - odparł uszczypliwie Brock. - Zapomniałem o tej wojnie - powiedział Struan i krótko się zaśmiał. - Znowu uderzyć na Pekin? W zimie? - Tak. Nasze wodze nakazali płynąć na północ. Ten twój sługus ma we łbie kulę armatnią. Słyszałem, jak admirał wrzeszczał, ale Longstaff tylko pokrzykiwał: „Na północ, dalibóg, masz pan rozkaz płynąć na północ!
Pokażemy tym poganom, tej łamiącej traktaty hołocie! Dasz im pan należytą odprawę!” - Nie popłyną na północ. - Może i nie, skoroś wrócił. To fatalne, kiedy takie Longstaffy są tai-panami. Czysty śmiech. I kiedy takie jak ty mają u nich posłuch. Kiedy, żeby ocalić naszą flotę, musimy polegać na tobie. - Brock głośno odchrząknął i powąchał powietrze. - Bardzo dziwnie tu pachnie - powiedział. - Czyżby? - Pachnie srebrem. Tak, to pewnikiem srebro. - Brock łypnął okiem na Culuma. - A więc nie jesteś już bankrutem, prawda, synu? Culum nie odpowiedział mu, ale poczerwieniał na twarzy. Brock mruknął. - Wyczułem je, jakżeś stanął na kotwicy, Dirk - powiedział. - Co ja mówię, już wtedy, kiedyżeś wszedł do zatoki. Tak więc nie zatonąłeś, znowuż masz forsę, żeby płacić, a ja znowuż przegrałem. - Kiedy mija termin płatności weksli? - Dobrze wiesz, że dzisiaj. - Chcesz mi go przedłużyć? - Gdyby nie mina chłopaka i wszystkich na pokładzie, to bym siebie zapytał, czy aby nie cyganisz. Bo może nie masz srebra w ładowni. Ale ja wiem swoje. Wszyscy na pokładzie mają to wypisane na gębach, oprócz ciebie... i Robba. Wykupisz ode mnie te weksle dziś, do diabła! Żadnych kredytów! - Uregulujemy to po aukcji. - Przedtem. Tak jest, przedtem! Lepiej, żebyś się pozbył długów przed licytacją - powiedział Brock. Oko mu błyszczało, a na twarzy pojawił się gniew. - Znowu żeś ze mną wygrał, skarż cię Bóg i tego diabła w piekle, któremu służysz! Ale to wzgórze będzie moje! Moje! - Wzgórze należy do Noble House. Nie do podrzędnego przedsiębiorstwa. Brock wstał, zaciskając pięści. - Jak Boga kocham, jeszcze napluję na twój grób! - zapowiedział. - A ja, dalibóg, jeszcze przed zachodem słońca napluję na twoją firmę z tego wzgórza! - Możliwe, że w całej Azji nie ma tylu skarbów, żeby za nie zapłacić! Do widzenia. Brock wypadł z kabiny i od schodni dobiegł stukot jego żeglarskich butów. Culum wytarł spocone ręce. - To wzgórze schwyciło cię w pułapkę, Dirk. On przerwie licytację i zrujnuje nas - powiedział Robb. - Tak, ojcze. Wiem, że to zrobi. - Steward! - zawołał Struan otworzywszy drzwi kabiny. - Tak, proszę pana! - Sprowadź mi tu migiem pana Cudahy'ego! - Tak jest.
Posłuchaj, Dirk - odezwał się Robb. - Masz dobrą okazję. Zrób jemu to, co on zrobi tobie. Nagle przestań li cytować. Niech to on zostanie z tym kłopotem na głowie. Zrujnuje się. On! Nie my! Struan milczał. Zapukano do drzwi i: Wszedł spiesznie Cudahy. - Słucham pana? - spytał. - Proszę sprowadzić do burty kuter. Każe pan bosmanowi zawieźć panów Robba i Culuma na „Gromową Chmurę”. Niech tam zaczeka na pana Culuma i zawiezie go na okręt flagowy. A potem zamelduje się tutaj. Cała załoga na pokład i rufę! Cudahy zamknął za sobą drzwi. - Ojcze, wuj ma rację - powiedział Culum. - Na miłość boską, czy nie widzisz, że ten przeklęty pirat schwytał cię w pułapkę?! - W takim razie musimy się przekonać, czy miłość boska wydostanie nas z niej. To sprawa prestiżu. - Dirk - rzekł błagalnie Robb - nie posłuchasz się rozsądku? - Sara chce, żebyś wrócił na statek. Na razie ani słowa o srebrze. Culum, jeżeli Longstaff zapyta cię o mnie, to powiedz tylko, że jestem na statku. Nic więcej. - Dirk, to twoja jedyna szansa.. - Radzę ci się pośpieszyć, Robb. Przekaż moje najlepsze życzenia Sarze i dzieciom - powiedział Struan i wrócił do przeglądania sterty papierów na biurku. Wiedząc, że dalsze spieranie się nie ma sensu, Robb wyszedł bez słowa. Strapiony Culum podążył za nim. Wiedział, że nie odmieni ojca - ani Brocka - i że Noble House zaangażował swój honor w bezwartościowe wzgórze na bezwartościowej skale. To głupota! - krzyknął w duchu. Dlaczego ojciec jest tak beznadziejnie głupi?!
ROZDZIAŁ DWUNASTY Tego popołudnia Struan stał przy dużym namiocie, który kazał rozstawić na brzegu Szczęśliwej Doliny. Przypatrywał się Orłowowi, jak dogląda marynarzy, którzy przenosili z barkasu beczki i ustawiali je składnie w namiocie. Tak był tym pochłonięty, że nie usłyszał kroków nadchodzącej z tyłu Mary Sinclair. Jej twarz obramowywał czepek, zawiązany pod brodą. Sukienna kasztanowa suknia wlokła się po piasku i była mocno ściągnięta w pasie, żeby nadać figurze modny kształt klepsydry. Uszyto ją wszakże z lichej tkaniny i staromodnie skrojono. W ręku Mary trzymała wytartą mufkę, a na ramiona miała narzucony szary szal, kolorem pasujący do jej oczu. Wyglądała schludnie, zwyczajnie, ubogo, skromnie i dystyngowanie. - Witaj, Tai-Panie - powiedziała. - O, witaj, Mary - rzekł Struan, wyrwany z zamyślenia. - Ślicznie wyglądasz. - Dziękuję, łaskawy panie - odparła z przelotnym uśmiechem i dygnęła z gracją. - To dla mnie prawdziwy komplement. Na brzeg zatoki i do doliny poczęli napływać rozgadani, witający się ze sobą kupcy z żonami i dziećmi, w dobrych humorach i najlepszym przyodziewku. Gdzieniegdzie stały grupki żołnierzy i marynarzy z oficerami w paradnych mundurach. Do plaży przybijały łodzie z kolejnymi rodzinami i oficerami. Nie opodal brzegu rybacy ze zbitych w gromadki sampanów łowili ryby, a na zachód od doliny kłębiła się ciżba hałaśliwych, zaciekawionych Chińczyków, którą odgradzał kordon wojska. W pobliżu podium licytatora, które wzniesiono ni niewielkim pagórku pięćdziesiąt jardów od namiotu, Struan zauważył Gordona Czena. Jego syn natychmiast mu się ukłonił. Było jasne, że chłopak chce z nim porozmawiać i że z pewnością czeka cierpliwie na sposobność do dyskretnej rozmowy. - Dzień dobry, Gordonie - zawołał. - Za chwilę z tobą porozmawiam. - Dziękuję panu - odkrzyknął Gordon Czen i jeszcze raz się ukłonił. Struan zobaczył Robba, który przechadzał się z naburmuszoną, ciężarną Sarą, a obok nich baraszkowała Karen. Rozejrzał się za Culumem, ale nie dostrzegł go, z czego wywnioskował, że nadal jest na okręcie flagowym. I wówczas zauważył syna - był pogrążony w rozmowie z Glessingiem. Zdziwił się, że Culum nie odszukał go natychmiast po zejściu na brzeg. - Przepraszam, Tai-Panie i panno Sinclair - rzekł Orłow. - To już wszystkie. - Mam nadzieję, kapitanie - powiedziała uszczypliwie Mary. - Podobno wyładowywaliście beczki przez bite dwie godziny. Czyżby chciał pan spić wszystkich Europejczyków, panie Struan? Struan zaśmiał się. - Nie - odparł. - Dziękuję, kapitanie. Orłow zasalutował Mary i wszedł do namiotu z paroma marynarzami. Inni skupili się wokół namiotu, a kilku usiadło na plaży i zaczęło grać w kości. - Wcześnie przyjechałaś, Mary. Licytacja rozpocznie się najprędzej za godzinę. - Komandor Glessing był tak uprzejmy, że zaofiarował się mnie podwieźć - wyjaśniła. - Przejdziemy się
trochę. - Naturalnie - odparł Struan, wyczuwając w jej głosie zdenerwowanie. Ruszyli w głąb wyspy. Dno doliny było wilgotne, a wczorajszy deszcz stał w spokojnych kałużach. Z małego wodospadu spływał łagodnym wężowym ruchem strumień. Muchy, ważki, pszczoły i komary pobzykiwały do wtóru morskim falom. Słońce zapowiadało wiosnę. Kiedy na dobre oddalili się od tłumu, Mary przystanęła. - Przede wszystkim chciałam wyrazić żal z powodu straty twoich bliskich - zaczęła. - Dziękuję, Mary. - Próbowałam zobaczyć się z tobą przed twoim wyjazdem do Kantonu. - Pamiętam. To miło z twojej strony. - Wczoraj wieczorem próbowałam dostać się na pokład. Żeby zobaczyć, jak się czujesz. To był zły dżos. - Owszem. Ale to już przeszłość. Było, minęło. - Tak. Ale ja czytam w twojej twarzy ból. Inni nie, ale ja go widzę. - A co u ciebie? - zagadnął, jak żywsze zdumiony tym, że Mary wygląda tak zwyczajnie - miło, nadobnie, na taką, jaką być powinna, ale nie jest. Nie powinienem jej lubić, pomyślał, a jednak lubię. - Używam życia. Na razie - odrzekła i spojrzała na brzeg. Z barkasu wysiadali Brock, Gorth, Nagreck Thumb i Eliza Brock z córkami. - Cieszę się, że znowu pokonałeś Brocka. Bardzo się cieszę. - Pokonałem? Mary przymrużyła w uśmiechu oczy. - A czterdzieści laków srebra? A cztery monety? - Skąd o tym wiesz? - Już zapomniałeś, Tai-Panie? Mam dobrze ustosunkowanych znajomych - odparta jakby nigdy nic. Jednakże przebywając z nim nienawidziła tych „znajomych”. - Kim są... kto ma pozostałe połówki monet? - Mam się wywiedzieć? - A może już wiesz, kto? Och. Tai-Panie, prawdziwy z ciebie mężczyzna - powiedziała jeszcze serdeczniejszym tonem. - Wiem, gdzie są dwie. Kiedy dowiem się, gdzie są dwie pozostałe, powiem ci. - Kto ma te dwie? - Gdybyś udzielił tak wielkiej pożyczki, to ile byś zatrzymał sobie? - Wszystkie. Tak jest, dalibóg, wszystkie. Dwie ma Żin-kua? - Jedną - odparła, bawiąc się szalem i poprawiając go. - W Kantonie jest w tej chwili cztery tysiące chorągwianych. Poza tym duża armada branderów. Zaatakują naszą flotę, jeżeli spróbuje zająć forty Bogue. Druga ich flota czeka pięćdziesiąt mil na północ. Czy mówi ci coś nazwisko Wu Kwok?
Struan udawał, że się zastanawia, ale miał zamęt w głowie. Przed poznaniem Scraggera nie słyszał o Wu Kwoku - o Wu Fang Czoiu, ojcu, owszem. Ale nie o synu. Nie wyjawił Maussowi, co zdarzyło się na dżonce ani co mówił mu Scragger. Wiedzieli o tym tylko Robb i Culum. Niepodobna, żeby Mary dowiedziała się o Wu Kwoku od nich. A więc informacja ta musiała wyjść od Wu Kwoka... albo od Żin-kua. Tylko jak? - To dość pospolite nazwisko - odparł. - A dlaczego pytasz? - To najstarszy syn Wu Fang Czoia. - Herszta piratów? „Białego Lotosu”? - spytał Struan, udając zdumienie. - Uwielbiam cię zaskakiwać - odrzekła wesoło. - Za pośrednictwem kantońskiego hoppo cesarz zaproponował po cichu Wu Kwokowi i Wu Fang Czoiowi mandarynaty. A do tego zarząd prowincji Fukien - oraz Taiwanu - w zamian za atak na statki w zatoce Hongkongu. Całą piracką flotą. - Kiedy ma być ten atak? - spytał naprawdę wstrząśnięty Struan. - Jeszcze nie przyjęli tej propozycji. Jak mówią Chińczycy, „pertraktacje trwają”. Czyżby Wu Kwok zażądał przysług dla pozoru? - zadał sobie pytanie. Czyżby była to szatańska gra w grze, mająca mnie uspokoić i schwytać w pułapkę? Ale po co w takim razie ta moneta? Czy zaryzykowaliby utratę całej floty? Cztery tysiące dżonek pełnych pirackiej swołoczy mogłoby nas zniszczyć...być może! - Nie wiesz czy przyjmą... czy zaatakują? - spytał. - Nie jestem pewna... ale chyba tak. To jednak nie wszystko, Tai-Panie. Wiedz, że podwojono nagrodę za twoją głowę. Za głowę Culuma też już ją wyznaczali. Dziesięć tysięcy dolarów. Za głowy wszystkich Anglików: Gorge'a Lessinga, Longstaffa, Brocka. Również za głowy Mei-Mei, Duncana i Kate. Schwytanych żywcem ciągnęła Mary przygaszonym głosem. - Co takiego?! - Dowiedziałam się o tym trzy dni temu. Nie było cię tu, więc zabrałam się pierwszym statkiem do Makau, ale właśnie stamtąd odpłynąłeś. Poszłam więc do Mei-mei. Powiedziałam, że mnie przysyłasz, że doszły cię wieści o niebezpieczeństwie grożącym jej i dzieciom. A potem poszłam do twojego faktora i w twoim imieniu nakazałam mu przygarnąć ją i dzieci pod swój dach. Zagroziłam, że jeżeli coś im się stanie przed twoim powrotem, powiesisz jego, jego dzieci i jego wnuki. - I co na to Czen Szeng? - Kazał ci powtórzyć, żebyś się nie martwił; Odwiedziłam Mei-Mei i dzieci w jego domu; a potem wróciłam do Hongkongu. Sądzę, że na razie nic im nie grozi. - Czy on wie o srebrze? - Oczywiście. Część srebra, niewielka jest jego, Czyż mógłby lepiej zainwestować pieniądze? - Kto jeszcze dostarczył srebra dla mnie? - Wiem o Czen Szengu, o Żin-kua i o kupcach Ko-hongu - wszyscy oni się dołożyli. W sumie będzie tego piętnaście laków. Co do reszty, nie mam pewności. Możliwe, że mandżurscy mandaryni. - Ti-sen? - Nie. Popadł w całkowitą niełaskę. Zajęli mu cały majątek. Ko-hong szacuje go na jakieś dwa tysiące
laków. Złota. - Czen Szeng przyrzekł ich pilnować? - Tak. Ponieważ znów jesteś bogaty, będzie ich strzegł, choćby miał poświęcić własną matkę. Przynajmniej przez ten czas. - Zaczekaj tu, Mary. Struan zawrócił do brzegu. Odszukał wzrokiem Maussa, krzyknął do niego, przyzwał go gestem i ruszył w jego stronę. - Wolfgang, weźmie pan Orłowa i popłyniecie „Chińską Chmurą” do Makau - powiedział. - Zabierze pan Mei-Mei z dziećmi i służącą i przywiezie ich tu. Piorunem. Namiotem niech zaopiekuje się Cudahy. - Przywieźć ich tutaj? - Tak. Wróćcie jutro. Są u Czen Szenga. - Przywieźć ich tutaj?! Jawnie?! - Tak, do diabła! Wypłyńcie natychmiast. - Nie zrobię tego, Tai-Panie. Nie jawnie. Pan siebie zgubi. Przecież pan wie, że ludzie odsuną się od pana. - Mandaryni wyznaczyli nagrody za ich głowy. Pośpieszcie się! - Gott im Himmel! - Mauss szarpnął nerwowo brodę. - Przywiozę ich potajemnie i zaprzysięgnę Orłowa, żeby dotrzymał tajemnicy. Gott im Himmel, przebacz temu biednemu grzesznikowi! Struan powrócił do Mary. - Od kogo wiesz o tym porwaniu? - spytał. - Nie znasz go. - Ogromnie się narażasz, dziewczyno. Wyciągając z kogoś informację, a potem ją wykorzystując. - Jestem bardzo ostrożna. - Wyjedź z Makau na dobre. Wyrwij się z tego życia, pókiś cała i zdrowa. Dżos nie będzie ci sprzyjał wiecznie. - Porozmawiajmy o tobie, Tai-Panie. Nie możesz afiszować się tutaj ze swoją chińską konkubiną. - Na statku ona i dzieci będą bezpieczne, a tylko to się liczy. - Ale, dalibóg, nie w naszej społeczności, dobrze o tym wiesz. Złamią cię, Tai-Panie - tak, nawet ciebie jeżeli wystąpisz przeciwko ich zgniłej moralności. Muszą. Ona jest Chinką. - A niech ich wszystkich zaraza! - Owszem. Ale będzie to niczym nie poparta goła klątwa, a przecież musisz myśleć o swojej firmie. Jak długo Mei-Mei pozostaje w ukryciu, nie stanowi dla nich zagrożenia - czego oczy nie widzą, tego nie ma. Nie wypada mi dawać ci rad - wiesz o tym najlepiej - ale błagam cię: trzymaj ją w ukryciu! - Tak właśnie robię i tak będę robił... chyba że znajdą się w niebezpieczeństwie. Za tę przysługę, Mary, mam u ciebie dług wdzięczności. - Właśnie - odparła, a oczy zapłonęły jej dziwnym blaskiem. - Chcę, żebyś mi się odwdzięczył.
- Powiedz, w jaki sposób. - W każdy, o jaki poproszę. - Powiedz jaki. - Nie teraz. Kiedy będę chciała, żebyś oddał mi przysługę, to poproszę. Tak. Kiedyś zamierzam z niej skorzystać - powiedziała i dodała beztrosko: - Powinieneś być ostrożniejszy, Tai-Panie. Jestem kobietą, a kobiece rozumowanie bardzo różni się od męskiego. - Owszem - potwierdził i uśmiechnął się. - Masz taki miły uśmiech, Tai-Panie. - Dziękuję, łaskawa pani - odrzekł i ukłonił; się z galanterią. - To prawdziwy komplement! - Wziął ją pod rękę i ruszyli z powrotem na brzeg. - Od kogo wiesz o Mei-Mei i dzieciach? - spytał. - Zgodziliśmy się dwa lata temu, że źródła moich informacji otacza przenajświętsza tajemnica. - Zechciałabyś nie używać takich długich słów? - Cieszę cię, że nareszcie poznałam Mei-mei. Jest taka piękna. No i dzieci - odpowiedziała, rozczulona jego dotykiem. - Czy możliwe, żeby ta wiadomość była nieprawdziwa? - Nie. Porywanie dla okupu to stary chiński chwyt. - To świństwo! Posługiwać się porywaniem kobiet i dzieci! - Struan zamilkł na chwilę. - Jak długo tu zostajesz? - Parę dni. Horatio... Horatio jest trochę zagubiony, kiedy zostaje sam. Przy okazji. Czen Szeng naturalnie wie, że mówię po kantońsku. Wie też już o tym Mei-Mei. Poprosiłam ją, żeby zatrzymała to dla siebie. Nie zdradzi mnie, prawda? - Tak. Bądź spokojna. Ale przypomnę jej o tym - obiecał. Zmusił się, żeby nie myśleć o Mei-Mei, swoich dzieciach, Wu Kwoku, branderach i pozostałych połówkach monet. - Tajemnica za tajemnicę. Za miesiąc Noble House wydaje bal. Naturalnie jesteś zaproszona. - To wspaniały pomysł! - Fundujemy nagrodę. Tysiąc gwinei dla najlepiej ubranej damy. - Dobry Boże, Tai-Panie, wydrapią ci oczy! - Sędzią będzie Arystoteles. - I tak ci je wydrapią - oświadczyła Mary, a jej oczy jakby zmieniły kolor. - Radzę ci nie zapominać, że jesteś w tej chwili najlepszą partią w Azji. - Słucham?! Roześmiała się z lekką kpiną. - Lepiej wybierz sobie żonę, póki czas. Znajdzie się mnóstwo dzierlatek kręcących na twój widok kuperkami i wiele mamuś pindrzących córunie do twojego łoża. - Przestań wygadywać takie rzeczy!
- Tylko nie mów, że cię nie ostrzegano, mój kawalerze. Tysiąc gwinei? Chyba miło byłoby zdobyć tę nagrodę. - Nagle Mary straciła humor. - Jak dobrze wiesz, stać mnie na zakup takiej sukienki - powiedziała - ale gdybym ją kupiła, zniszczyłabym tę Mary Sinclair, jaką znają. Wszyscy wiedzą, że jesteśmy biedni jak kulisi. - Ale nic nie stoi na przeszkodzie, żebym to ja podarował ci sukienkę. A przynajmniej, żebym złożył ci taką propozycję za pośrednictwem Horatia. Prawda? - Rany boskie, Tai-Panie, naprawdę to zrobisz? Zwrócę ci pieniądze. - Zrobię, pod warunkiem, że przestaniesz mówić „rany boskie”. Ale co prezent, to prezent. - Przyjrzał jej się w zamyśleniu. - A czy przyszła ci kiedyś na myśl cioteczna babka Wilhelmina? - Kto taki? - Dalsza kuzynka twojej matki. Ta z Holandii. - Jaka? - Dziedziczka ta, która może ci zostawić dużo pieniędzy. - Nie mam żadnych krewnych w Holandii. - Może twoja matka zapomniała ci powiedzieć. Może adwokat z Amsterdamu napisze, że dostałaś spadek. - Struan zapalił cygaro. - Jako spadkobierczyni możesz wydawać pieniądze nie kryjąc się z tym. Prawda? Czyż nie? - Ale... ale... -. Mary załamał się głos. - A co z Horatiem? Ciotka Wilhelmina mogłaby mu zostawić dwa tysiące gwinei. A lwią część tobie. Tak naprawdę to kochała ona wyłącznie żeńskie potomstwo. Twoja matka była jej ulubienicą... aż dziw, że nikt nie wspomniał o niej tobie ani Horatiowi. Biedna ciotka Wilhelmina. Wczoraj zmarła. Oczy Mary powiększyły się z podniecenia. - Mógłbyś to zrobić, Tai-Panie? Naprawdę?! - spytała. - List do Londynu dojdzie za trzy miesiące. Miesiąc zajmie załatwienie spraw w Holandii. Trzy miesiące na dojście odpowiedzi. Za siedem miesięcy zostaniesz spadkobierczynią. Ale do tego czasu lepiej graj rolę myszy kościelnej. I bardzo się zdziw, kiedy cię to spotka. - Tak. Przepraszam, ale... jestem oszołomiona. Bądź spokojny. Bądź spokojny. Gdybym odrobinę sfiksowała, rozpłakała się albo zaczęła krzyczeć... Ubóstwiam cię, Tai-Panie. Struan przestał się uśmiechać. - Zabraniam ci mówić takie rzeczy! - zaprotestował. - Tobie pierwszemu coś takiego mówię i być może więcej nie powtórzę. Ale dla mnie jesteś Bogiem. Odwróciła się i odeszła w głąb wyspy. Struan przyglądał się jej przez chwilę, po czym ruszył do Gordona Czena. Przyszło mu na myśl, że Gordon z każdym dniem coraz bardziej upodabnia się do Chińczyka. Płynący po morzu barkas z Maussem i Orłowem był jeszcze dość daleko od „Chińskiej Chmury”. Pośpieszcie się, na miły Bóg! - ponaglił ich w duchu. - Dzień dobry, panie Struan - zaczepił go zdenerwowany Skinner. - A, witam, panie Skinner.
- To wielki dzień dla Wschodu, prawda? - Tak. Wybaczy pan, ale muszę... - Zajmę panu tylko chwilę, panie Struan - rzekł Skinner, ściszając głos. Był bardziej spocony niż zazwyczaj i mocniej cuchnął. - O ile sobie przypominam, to dzisiaj upływa termin wykupu weksli Noble House. - Przypomina pan sobie? Teraz? - Zostaną wykupione? - Czyżby pan w to przez chwilę wątpił, panie Skinner? - Krążą plotki. O srebrze. - Tak słyszałem. - Mam nadzieję, że prawdziwe. Nie uśmiechałaby mi się zmiana właściciela „Wschodnich Czasów?'. - Mnie również. Wieczorem przekażę panu interesującą wiadomość. A teraz, wybaczy pan? Skinner przyglądał się, jak Struan podchodzi do Gordona Czena, i żałował, że nie jest świadkiem ich rozmowy. Potem spostrzegł Brocka z rodziną, gawędzących z Nagrekiem Thumbem. To naprawdę wielki dzień, pomyślał rozradowany, idąc ociężale w ich stronę. Kto zakupi to wzgórze? - Było mi strasznie przykro na wieść o pańskiej stracie - mówił właśnie Gordon Czen. - Próbowałem zobaczyć się z panem, ale nie dopełniłem tego obowiązku. Zmówiłem za to modlitwę. - Dziękuję. - Matka prosiła mnie o przekazanie panu, że dopełni obowiązku tradycyjnej studniowej żałoby. - Powiedz jej, proszę, że to niepotrzebne - rzekł Struan wiedząc, że Kai-sung i tak będzie przestrzegać żałoby. - No, a co się działo z tobą od naszego ostatniego spotkania? - Nic szczególnego. Starałem się dopomóc Czen Szengowi w znalezieniu jakiegoś kredytu dla firmy, proszę pana. Ale, niestety, nie powiodło nam się. Wiatr szarpnął warkoczem Czena i potrząsnął nim. - Bardzo trudno dziś o kredyty - rzekł Struan. - Tak, istotnie. Przykro mi. Gordon Czen pomyślał o ogromnej masie Srebra w ładowni „Chińskiej Chmury” i przepełnił go podziw dla Ojca. Plotki o srebrze usłyszał dziś rano, a potwierdziły one inne plotki, które przeniknęły na zbocze Tai Ping Szan, że Tai-Pan przemycił srebro z Kantonu tuż pod nosem znienawidzonych Mandżurów. Ale nie wspomniał ani słowem o odrodzeniu Noble House, byłoby to bowiem niegrzeczne. - Być może czas, żebyś otrzymał mały kredyt - powiedział Struan. - Będę w stanie ci go załatwić. Powiedzmy, jeden lak srebra. Gordonowi rozbłysły oczy. - To wielki kredyt, proszę pana - wysapał, tak go zatkało. - Czwarta część zysków dla ciebie, trzy części dla mnie. - Byłoby to bardzo sprawiedliwe, proszę pana - odparł Gordon, szybko odzyskując rezon. - Wielkoduszne. Jak najbardziej sprawiedliwe w tych ciężkich czasach. Ale gdybym to ja miał dwie trzecie zysków, a pan jedną
trzecią, pozwoliłoby mi to znacznie zwiększyć pańskie. Bardzo znacznie. - Spodziewam się znacznych zysków - rzekł Struan i wyrzucił niedopałek cygara. - Będziemy wspólnikami. Ty weźmiesz połowę i ja połowę. Jest to nasza prywatna umowa. W tajemnicy. Będziesz prowadził rachunki i rozliczał się co miesiąc. Zgoda? - Zgoda. Jesteś, panie, bardzo szczodry. Dziękuję. - Wpadnij do mnie dziś wieczorem, a dam ci potrzebną asygnatę. Będę na „Spokojnej Chmurze”. Gordon Czen był tak uszczęśliwiony, że chciało mu się skakać i krzyczeć z radości. Nie mógł pojąć, dlaczego ojciec okazał mu taką szczodrość. Ale wiedział, że ów lak srebra jest świetnie ulokowany i zostanie pomnożony tysiąckrotnie. Jeżeli dopisze dżos, dodał prędko w myśli. A potem przypomniał sobie o Hung Mun Tongu, zastanawiając się, czy lojalność wobec tajnego stowarzyszenia kłócić się będzie z lojalnością wobec ojca. A jeśli tak, to która z nich przeważy. - Wprost nie wiem, jak panu dziękować - rzekł. - Czy ta umowa jest ważna od tej chwili? - Tak. Przypuszczam, że zechcesz nabyć na licytacji trochę ziemi. - Przyszło mi na myśl... - zaczął Gordon Czen i urwał. Zbliżał się do nich Culum, twarz miał nieruchomą. - Cześć, Culumie - powitał go Struan. . - Cześć, ojcze. - To jest Gordon Czen. A to mój syn, Culum .- przedstawił ich sobie Struan, świadom spojrzeń milczącego tłumu na wybrzeżu. Gordon Czen ukłonił się. - To dla mnie zaszczyt poznać pana. -powiedział. - Gordon jest twoim przyrodnim bratem, Culumie - wyjaśnił Struan. - Wiem. - Culum wyciągnął rękę. - Miło mi cię poznać. Wciąż jeszcze osłupiały faktem, że Struan uznaje go za swojego syna, Gordon słabo uścisnął jego dłoń. - Dziękuję - powiedział. - Bardzo dziękuję. - Ile masz lat, Gordon? - spytał Culum. - Dwadzieścia, proszę pana. - Bracia przyrodni powinni mówić sobie po imieniu, prawda? - Jeżeli ci to odpowiada. - Musimy się nawzajem poznać - dodał Culum i odwrócił się do Struana, poruszonego tym, że syn, wie o Gordonie. Przepraszam, że ci przeszkodziłem, ojcze. Chciałem tylko poznać Gordona - rzekł i odszedł. Struan, usłyszał, jak pryska cisza, kiedy zamarła plaża znów ożyła. Zaskoczyły go też łzy płynące po twarzy Gordona. - Przepraszam... ja... czekałem na to całe życie, panie Struan. Dziękuję. Dziękuję - powiedział Gordon łamiącym się głosem.
- Większość ludzi nazywa mnie Tai-Panem, chłopcze. Darujmy więc sobie „pana Struana”. - Tak, Tai-Panie - odparł Gordon, ukłonił się i odszedł. Kiedy Struan ruszył za Culumem, zobaczył przybrzeżny kuter Longstaffa. Longstaffowi towarzyszył admirał i grupa oficerów marynarki. A także Horatio. Doskonale, pomyślał. Czas na Brocka. Dał znak ręką bratu i wskazał mu Brocka. Robb skinął głową, zostawił Sarę i dogonił Culuma. We dwójkę dołączyli do Struana. - Masz te dokumenty, Robb? - Tak. - No to chodźmy, odbierzemy nasze weksle. - Struan spojrzał na Culuma. - Nie ma powodu do nerwów, synu. - Tak. - Cieszę się, że poznałeś Gordona, Culum. Dziękuję ci - rzekł Struan, kiedy przeszli kawałek. - Chciałem... chciałem go poznać dziś. W twojej obecności. Wiesz... przy wszystkich. - Czemu? - A czy to nie podnosi twojego prestiżu, który, jak twierdzisz, jest taki ważny? - Kto ci powiedział o Gordonie? - Pogłoski o nim doszły mnie po powrocie z Kantonu. Ludzie zawsze chętnie rozsiewają złe wieści odparł Culum. Przypomniał sobie złośliwe rozbawienie większości kupców i ich żon, których poznał. „Jakie to przykre, chłopcze, żeś zjawił się w tak niepomyślnym momencie. Szkoda, że wasza firma upadła. Bez Noble House wszystko się zmieni”, powtarzali mu na różne sposoby. Wiedział jednak, że rozkoszują się tym bez wyjątku i cieszą nieszczęściem ich firmy. To ciotka Sara otworzyła mu, naiwnemu, oczy. Szli wówczas Drogą Królowej i minęli jakichś Eurazjatów, pierwszych, jakich widział w życiu, chłopca i dziewczynę, więc zapytał, skąd pochodzą i jakiej są narodowości. - Stąd - odparła. - To mieszańcy, pół Anglicy, pół poganie. Sporo kupców ma bękarty z żółtymi kochanicami. Naturalnie, w wielkiej tajemnicy, ale wszyscy o tym wiedzą. Jedną taką miał twój wuj Robb. - Co takiego?! - Przegoniłam ją z jej pomiotem wiele lat temu. Pół biedy, gdyby ta kobieta była chrześcijanką i była ładna. To bym jeszcze mogła zrozumieć. Ale taka - nie! - Czy... czy ojciec ma... inne dzieci? - O dzieciach nic mi nie wiadomo. Ma natomiast syna, który pracuje dla jego faktora, nazywa się Gordon Czen. Twój ojciec ma szczególne poczucie humoru, bo nadał mu nasze rodowe chrześcijańskie imię. Słyszałam, że go ochrzczono. To już coś. Może nie powinnam ci była o tym mówić. Ale ktoś musi to zrobić, może więc lepiej, że dowiesz się prawdy od krewnej, a nie podsłuchasz, jak szepczą o tym po kątach. Tak, tak. Masz w Azji co najmniej jednego przyrodniego brata.
Tamtej nocy nie mógł zasnąć. Nazajutrz z rozpaczy popłynął na brzeg. Kilku oficerów marynarki, a wśród nich Glessing, grało w krykieta i poprosili go, żeby uzupełnił drużynę. Kiedy przyszła jego kolej bronić bramki, wyładował na piłce całą złość, waląc w nią, chcąc ją zniszczyć, a wraz z nią swój wstyd. Spisywał się wybornie, ale gra nie sprawiała mu najmniejszej przyjemności. Później Glessing odciągnął go na bok i spytał, co mu jest. Wszystko z siebie wyrzucił. - Nie pochwalam twojego ojca, o czym bez; wątpienia wiesz - powiedział mu Glessing. - Ale nie dotyczy to w żaden sposób jego życia prywatnego. Mam ten sam problem, co ty. A przynajmniej wiem z całą pewnością, że mój ojciec ma kochankę w Maida Vale. A z nią dwóch synów i córkę. Nie wspomniał mi o tym nigdy, choć chyba orientuje się, że wiem. Diablo trudna sytuacja ale co na to poradzisz. W jego wieku prawdopodobnie zrobię to samo. Trzeba zaczekać i się przekonać. Jasne, że diablo przykro jest człowiekowi, gdy wie, że ma przyrodniego brata mieszańca. - Znasz go? - Widziałem. Nigdy z nim nie rozmawiałem, choć podobno to dobry chłopak. Coś ci poradzę - nie przejmuj się za bardzo prywatnymi sprawami ojca. Innego ojca mieć nie będziesz. - Nie lubisz go, a jednak ujmujesz się za nim. Dlaczego? Glessing wzruszył ramionami. - Może dlatego, że nauczyłem się, iż „grzechy” ojca to jego sprawa, a nie syna. Może dlatego, że Tai-Pan jest lepszym żeglarzem, niż ja będę kiedykolwiek i dowodzi najlepszą flotą najpiękniejszych statków na świecie że traktuje swoich marynarzy tak, jak powinno się ich traktować, że mają godziwe jedzenie, zapłatę i kwatery my zaś musimy pracować w warunkach, jakie stwarza nam nasz diabła wart parlament! Bez pieniędzy oraz z załogami złożonymi z obwiesiów i ludzi przymusowo wcielonych do marynarki. Może z powodu Cypla Glessinga, a może dlatego, że jest prawdziwym Tai-Panem. Albo też dlatego, że uwielbiają go Sinclairowie. Nie wiem. Ale przyznam szczerze, że gdybym otrzymał rozkaz zaatakowania go, to zrobiłbym wszystko, do czego upoważnia mnie prawo. Mimo to jednak w Bogu pokładam nadzieję, że uda mu się jeszcze raz przechytrzyć to nieokrzesane bydlę, Brocka. Nie znoszę tego łajdaka równie mocno, co Tai-Pana. Od tamtego czasu Culum często widywał się z Glessingiem. Bardzo się ze sobą zaprzyjaźnili... - Dzisiaj... - wyjaśniał dalej Culum ojcu, czując się bardzo nieswojo - kiedy zobaczyłem ciebie z Gordonem Czenem, zagadnąłem o to George'a Glessinga. Był na tyle szczery, że mi powiedział. Struan zatrzymał się. - Chcesz powiedzieć, że postąpiłem nieuczciwie nie mówiąc ci o tym? - spytał. - Nie. Nie musisz się z niczego tłumaczyć. Mnie. Ojcowie nie muszą się z niczego tłumaczyć synom, prawda? - Gordon to miły chłopak - wtrącił zaniepokojony Robb. - Dlaczego chciałeś znać jego wiek? - spytał Struan. - Jest moim rówieśnikiem, prawda?
- I co z tego? - Nieważne, ojcze. - Ważne. Dla ciebie. Ale dlaczego? - Wolałbym nie... - Dlaczego? - Sądzę, że to kwestia moralności. Jeżeli jesteśmy rówieśnikami, to jego matka była - czy nie nazywają tego „konkurentką”? - mojej. - Tak. Konkurentka to właściwe słowo. - Jeszcze jednym właściwym tu słowem jest „cudzołóstwo”, prawda? - Jedna z męskich prawd brzmi, że cudzołóstwo jest tak nieuniknione jak śmierć i wschód słońca. - Nie według Dziesięciorga Przykazań boskich - odparł Culum, unikając wzroku ojca. - Longstaff już przypłynął... więc powinna się zacząć aukcja. - Czy to dlatego jesteś taki zdenerwowany? Z powodu poznania Gordona i wątpliwości, czy wypełniam Dziesięcioro Przykazań? - Nie będę ci potrzebny przy spotkaniu z Brockiem, prawda, ojcze? Chyba... jeżeli nie masz nic przeciwko temu, to sprawdzę, czy wszystko gotowe. - Rób, jak uważasz, synu. Sądzę, że powinieneś być z nami. To rzadka okazja. Ale rób, jak uważasz. Struan znów ruszył drogą. Culum stał przez chwilę niezdecydowanie, po czym dogonił go. Droga Królowej prowadziła z doliny wprost na zachód wzdłuż brzegu. Milę dalej mijała namioty piechoty morskiej, strzegącej coraz liczniejszych magazynów marynarki. O milę za nimi, nie opodal Cypla Glessinga, gdzie się kończyła, stały czujne szeregi żołnierzy. Za Cyplem Glessinga zaś wznosiło się Tai Ping Szan, połączone z brzegiem rozedrganym, nie kończącym się sznurem Chińczyków uginających się pod ciężarem dobytku. Sznur ten posuwał się nieustannie, wciąż zasilany przez napływające sampany i dżonki. - Dzień dobry, ekscelencjo - przywitał Longstaffa i towarzyszy Struan, uchylając kapelusza. - A, witam, Dirk. Dzień dobry, Robb - odparł Longstaff, nie zatrzymując się. - Może pan otworzyć licytację, Culum? - Za chwileczkę, ekscelencjo. - Więc proszę się pośpieszyć. Muszę płynąć na okręt, nieprawdaż? Dobrze, że pan do nas wrócił, Dirk dodał po namyśle obraźliwym tonem, idąc dalej i witając się z innymi. - Za jakieś trzy minuty zmieni ton - rzekł Struan. - Głupi, francowaty, niegodziwy osioł - powiedział surowo przyciszonym głosem Culum. - Dzięki Bogu, że służę mu ostatni dzień. Struan potrząsnął głową. - Na twoim miejscu wyciągnąłbym korzyści ze stanowiska „zastępcy sekretarza kolonii”.
- W jaki sposób? - Znów jesteśmy potężni. Ale to nadal jego ręka nadaje moc prawną dokumentom. I nadal trzeba tą ręką kierować, hmm? - Sądzę... tak sądzę - odparł Culum. Kiedy Struanowie podeszli do Brocków, na plaży uciszyło się i podniecenie zebranych wzrosło. Przy Brocku, Lizie i córkach stali Gorth i Nagrek Thumb. Skinner zaczął gwizdać pod nosem i podszedł bliżej. Arystoteles Quance powstrzymał rękę z pędzlem, którym miał właśnie pacnąć płótno. Tylko do bardzo małych nie docierało ogólne podniecenie, nie obserwowali pilnie i nie natężali słuchu. - Dzień dobry państwu - przywitał się Struan, zdejmując kapelusz. - Dzień dobry, panie Struan - odparła uprzejmie Liza Brock. - Zna pan już Tess i Lillibet, prawda? - Naturalnie. Dzień dobry paniom - odrzekł Struan na dygnięcia dziewcząt, spostrzegając, że Tess bardzo wyrosła od czasu, kiedy ją widział ostatnio. - Załatwimy naszą sprawę? - spytał Brocka. - Najwyższa pora po temu. Liza, wrócisz z dziewczętami na statek. A ty Lillibet, trzymaj się z daleka od morza, bo stracisz życie. I nie wypadnij za burtę. No a ty, Tessiu, uważaj na siebie i siostrę. A teraz biegnijcie i słuchajcie się mamy. Pośpiesznie dygnęły i pobiegły przed matką, ucieszone, że je odprawiono. - Dzieci i pokład statku pasują jak pięść do oka, no nie? - rzekł Brock. - Nie upilnujesz, gdzie ci wlezą. Można zwariować. - Owszem - przyznał Struan i wręczył Gorthowi asygnatę bankową - Jesteśmy kwita, Gorth. - Dzięki - powiedział Gorth i starannie obejrzał asygnatę. - A-może chciałbyś podwoić tę sumę? - Jak? - Zakład o jeszcze dwadzieścia tysięcy, że jeden z naszych statków prześcignie cię w rejsie do kraju. - Dzięki. Ale powiadają, że pieniądz głupich długo się nie trzyma. Nie jestem głupcem... ani hazardzistą odparł Gorth spoglądając na asygnatę. - Bardzo mi się przyda. Może odkupię ździebko tego wzgórza od taty. Struanowi pozieleniały oczy. - Chodźmy do namiotu - powiedział i poprowadził ich tam. Robb i Culum podążyli za nim. Robb bardzo się cieszył, że to brat jest Tai-Panem Noble House. Znów opadły go poprzednie obawy. Jak sobie poradzę z Brockiem? W jaki sposób? - zapytywał siebie. Struan zatrzymał się przed namiotem i dał głową znak Cudahy'emu. - Dawać, chłopcy - powiedział Cudahy do grupy oczekujących marynarzy. - Migiem! Ku zaskoczeniu wszystkich marynarze złożyli namiot. - A teraz oddaj nasze weksle, Tyler, jeśli łaska - powiedział Struan. Brock ostrożnie wydobył z kieszeni papiery.
- Osiemset dwadzieścia cztery tysiące funtów - powiedział. Struan podał weksle Robbowi, który starannie porównał je z duplikatami. - Dziękuję - rzekł Struan. - Podpiszesz mi? - A co to jest? - Pokwitowanie. - A gdzie masz zlecenie wypłaty dla banku? - spytał podejrzliwie Brock. - Postanowiliśmy zapłacić gotówką. Marynarze odciągnęli na bok złożony namiot. Oczom wszystkich ukazały się równe ściany ułożone ze srebrnych cegieł, które niemal zasłaniały masę pustych beczek. Setki na setkach sztab błyszczały w bladym słońcu. Brock utkwił w nich osłupiały wzrok, a nad Hongkongiem zaległa przeraźliwa cisza. - Noble House postanowił zapłacić gotówką - powtórzył jakby nigdy nic Struan. Zapalił zapałkę i przytknął ją do zwitka zwróconych weksli. Wyjął trzy cygara, poczęstował nimi Robba i Culuma, a potem przypalił je płonącym papierem. - Wszystko zważyliśmy. Ale jeżeli chcesz sprawdzić, tu jest waga. Brock poczerwieniał na twarzy od napływającej krwi. - Bodajś się w piekle smażył! - zaklął. Struan upuścił zwęglony papier i wdeptał go w piach. - Dziękuję, panie Cudahy - rzekł. - Proszę zabrać ludzi na „Gromową Chmurę”. - Tak jest. Cudahy i marynarze po raź ostatni spojrzeli z żalem na srebro i pomknęli do łodzi. - No, to jedna sprawa załatwiona - powiedział Struan do syna i brata. - Teraz możemy się zająć ziemią. - Zaiste, rzadka to była okazja, Dirk - rzekł Robb. - Miałeś genialny pomysł. Culum rozejrzał się po plaży. Ujrzał chciwość, zazdrość i ukradkowe spojrzenia. Dzięki Ci, Boże, że należę do Noble House, powiedział w duchu. Dzięki Ci że czynisz mnie swoim narzędziem. Brock otrząsnął się z oszołomienia. - Gorth, ściągnij na brzeg swoich zabijaków, i to migiem! - polecił synowi. - Co? - Migiem, psiakrew! - powtórzył z wściekłością Brock ściszonym głosem. Uzbrojonych! W ciągu minut będziemy mieć na karku ancykrystów piratów z całej Azji! Gorth puścił się biegiem. Brock wyciągnął pistolety i wręczył je Nagrekowi. - Każdemu, kto podejdzie na pięć kroków, rozwal łeb - powiedział i ciężkim krokiem podszedł do Longstaffa. -Mogę wypożyczyć trochę żołnierzy, ekscelencjo? W innym razie będziem mieć kupę kłopotów. Co? Żołnierzy? Żołnierzy? - Longstaff zamrugał oczami, spoglądając na srebro. - Niech mnie, czy to wszystko prawdziwe srebro? Wszystko, co tam leży? Niech mnie, powiada pan, że warte jest osiemset tysięcy funtów.
- Trochu więcej - odparł niecierpliwie Brock. - Tych żołnierzów. Z piechoty morskiej, marynarzów. Każdego z bronią. Do pilnowania go, na miły Bóg! - A, z bronią! Naturalnie. Zechce pan to łaskawie załatwić, admirale? - Ej, wy tam! - krzyknął admirał, rozjuszony chciwością malującą się na twarzach wszystkich, także oficerów królewskiej marynarki. Żołnierze piechoty morskiej przybiegli pędem. - Otoczyć kołem na pięćdziesiąt kroków ten skarb. Nikomu nie wolno do niego podejść. Zrozumiano?! - Spojrzał groźnie na Brocka. Biorę na siebie jego bezpieczeństwo przez godzinę. Potem zostawiam srebro tam, gdzie jest. - Uprzejme dzięki, admirale - powiedział Brock, tłamsząc w ustach przekleństwo. Spojrzał na morze. Łódź Gortha prędko zdążała na wiosłach do „Białej Czarownicy”. Godzina wystarczy, pomyślał, przeklinając Struana i jego srebro. W jaki sposób, jak pragnę Boga, pozbędę się takiej kupy srebra? Kto mi może wystawić za nie pewne weksle? Skoro zbliża się wojna i może ustać handel, co? Gdybyśmy handlowali, tobym zapłacił za całą tegoroczną herbatę. Ale jeżeli handel nie zostanie zapewniony, to wszystkie weksle przedsiębiorstw handlowych nie będą nic warte, szkoda gadać. Z wyjątkiem weksli tego przeklętego Noble House. Nie ma dla ciebie banków, skarbców ani bezpieczeństwa, dopóki się go nie pozbędziesz. Masz zasrane życie. Powinneś był to przewidzieć, do diabła! Powinneś był przewidzieć, co zrobi ten parszywy sukinsyn! Nie ma co, złapał cię w pułapkę! Brock oderwał się myślami od srebra i spojrzał na Struana. Spostrzegł jego kpiący uśmiech i zapłonął gniewem. - Dalibóg, to jeszcze nie koniec dnia! - powiedział. - Słusznie, Tyler - odparł Struan. - Do załatwienia zostało jeszcze jedno. - Dalibóg, tak! - odparł Brock i przepchnął się przez milczący tłum do podestu. Culuma nagle znów zdjął lęk, jeszcze bardziej dręczący niż poprzednio. - Posłuchaj, ojcze - rzekł prędko, ściszając głos. - Wuj Robb ma rację. Brock wycofa się z licytacji, kiedy stawka dojdzie do... - Na miłość boską, synku, nie zaczynaj znowu. To wzgórze należy do Noble House. Culum bezradnie wpatrywał się w ojca. Wreszcie odszedł. - Co się z nim, u licha, dzieje? - spytał Struan brata. - Nie wiem. Przez cały dzień chodził niespokojny jak goniąca się suka. Na skraju tłumu Struan zauważył stojącą nieruchomo jak posąg, pobladłą Sarę z Karen u boku. Ujął Robba pod ramię i zaczął go prowadzić w ich stronę. - Sarze jeszcze o niczym nie mówiłeś, prawda, Robb? Że zostajesz? - spytał. - Nie. - Masz teraz dobrą sposobność. Znów jesteś bogaty. Podeszli do Sary, ale nie zauważyła ich. - Cześć, wujku Dirku - powiedziała Karen. - Mogę się pobawić twoimi ślicznymi cegiełkami?
- Rzeczywiście są prawdziwe, Dirk? - spytała Sara. - Tak, Saro - odparł Robb. - Bóg jeden wie, Dirk, jak tego dokonałeś, ale dziękuję ci - powiedziała, skrzywiła się, bo dziecko kopnęło w jej łonie, i wyjęła sole trzeźwiące. - To znaczy... znaczy, że jesteśmy uratowani, tak? - Tak - potwierdził Struan. - Mogę się pobawić jedną, mamusiu? - spytała piskliwie Karen. - Nie, kochanie. Idź się pobawić - odparła Sara. Podeszła do Struana i z twarzą we łzach pocałowała go. Dziękuję. - Nie dziękuj mi, Saro. Trzeba słono zapłacić za tyle kruszcu. Struan przytknął dłoń do kapelusza i odszedł od nich. - Co on miał na myśli, Robb? - spytała męża. Robb powiedział jej. - Ja i tak wyjeżdżam - oświadczyła. - Najprędzej jak można. Zaraz po urodzeniu dziecka. - Tak. To najlepsze wyjście. - Modlę się, żebyś jej nigdy nie znalazł. - Och, nie zaczynaj od początku, Saro. Proszę cię. Mamy śliczny dzień. Znów jesteśmy bogaci. Możesz mieć, co tylko zechcesz. - A może ja chcę mieć po prostu mężczyznę za męża odparła Sara i poszła ciężkim krokiem w stronę barkasu, a kiedy Robb podążył za nią, dodała opryskliwie; - Dziękuję, ale sama potrafię wrócić na statek, Karen, chodź, kochanie. - Jak sobie życzysz - powiedział Robb i gniewnie ruszył z powrotem. Na chwilę brat mu zginął w tłumie. Ale kiedy zbliżył się do podestu, spostrzegł, że gawędzi z Arystotelesem Quance'em. Podszedł do nich. - Witam, Robb, drogi przyjacielu - powitał go wylewnie malarz. - Właśnie mówiłem Tai-Panowi, jaki to wspaniały gest. Cudowny! Godny Noble House. Nawiasem mówiąc - rzekł zwracając, swoją brzydką, rozradowaną twarz do Struana - jest mi pan winien pięćdziesiąt gwinei. - Nic podobnego! - Za portret Culuma. Jest gotowy. Czy aby na pewno pan nie zapomniał? - Na miły Bóg, miał kosztować trzydzieści gwinei, a dałem już panu dziesięć gwinei zaliczki! - Dał mi pan? Niech mnie diabli! Na pewno? - A gdzie Shevaun? - Biedactwo, jak słyszałem, usycha. - Quance zażył tabaki. - Prawdziwy z pana książę, chłopcze. Czy mógłbym otrzymać pożyczkę? Na zbożny cel. - Jak to usycha? Quance rozejrzał się i ściszył głos. - Z miłości - oznajmił.
- Do kogo? Quance zwlekał z odpowiedzią. - Do pana, chłopie - rzekł. - A idźże pan do diabła, Arystotelesie! - powiedział kwaśnym tonem Struan. - Może pan wierzyć lub - nie. Słowo honoru! Pytała o pana kilka razy. - W czasie pozowania? - Jakiego pozowania? - spytał niewinnie Quance. - Pan wie jakiego. - Usycha z miłości, chłopie. - Mały człowieczek zaśmiał się. - A ponieważ znów pan jest bogaty, to wystarczy tylko się zakochać i bach do łóżka! Na nieśmiertelne jądra Jowisza! Z pewnością byłaby wspaniała. Tylko pięćdziesiąt gwinei, Tai-Panie, a nie będę się panu naprzykrzał przez miesiąc! - Co to za „zbożny cel”? - To ja sam, drogi chłopcze. Potrzebuję lekarstwa. Kiepsko ze mną. - Owszem, wiem nawet, co panu dolega. Chciałby się pan pogzić. To oburzające u człowieka w pańskim wieku! - Drogi chłopcze, oby pan miał tyle szczęścia co ja. Musi pan przyznać, że jestem wspaniały. Pięćdziesiątka to niewiele dla zubożałego nieśmiertelnego. Dostanie pan swoje dwadzieścia gwinei, kiedy otrzymam obraz. - Struan pochylił się i szepnął znacząco. Arystotelesie, chciałby pan zarobić? Powiedzmy, sto funtów? W złocie? Quance natychmiast wyciągnął rękę. - Zgoda. Oto moja ręka. Kogo mam zabić? Struan zaśmiał się, a potem powiedział mu o balu i sędziowaniu. - Do stu piorunów, przebóg, nigdy! - wybuchnął Quance. - Ma mnie pan za idiotę? Chce pan, żeby mnie wykastrowano?! Żebym nie dożył starości? Żeby prześladowały mnie wszystkie dzierlatki w Azji? Żeby mnie wykluczono z towarzystwa? Przenigdy! - Tylko człowiek pańskiej wiedzy, pańskiego kalibru, pańskiej... - Na Boga! I to kto, pan, dawniej mój przyjaciel... za marne sto funtów wystawia mnie na śmiertelne niebezpieczeństwo! Tak jest, na miły Bóg! Śmiertelne niebezpieczeństwo! Na rozszarpanie, nienawiść, ruinę, na przedwczesną śmierć... Da pan dwieście? - Zgoda! - rzekł Struan. Quance wyrzucił kapelusz w górę, zatańczył i chwycił się za brzuch. Potem przygładził jedwabną fioletową kamizelkę, podniósł kapelusz i nasadził go zawadiacko na głowę. - Książę z pana, Tai-Panie. Kto jak nie ja, Arystoteles Quance, ośmieliłby się na taki wyczyn? Któż byłby wymarzonym kandydatem, jak nie ja? Wymarzonym! Och, wspaniały Quansie! Księciu malarzy! Dwieście. Z góry.
- Po werdykcie. - Pan mi nie ufa? - Nie. Mógłby pan wyjechać. Albo dostać waporów. - Wstałbym z łoża śmierci, byleby tylko sędziować w tym konkursie. W rzeczy samej sam bym się do pana zgłosił. Tak, na krew Rembrandta, dobrowolnie zapłaciłbym... zapłaciłbym sto gwinei dla tego zaszczytu, nawet gdybym musiał czołgać się przed Brockiem, żeby je pożyczyć! - Co takiego?! Quance jeszcze raz wyrzucił kapelusz w górę. - O, szczęsny, szczęsny dniu! - zawołał. - O, wspaniały Quansie, nieśmiertelny Quansie! Zdobyłeś sobie miejsce w historii. O, nieśmiertelny, niepowtarzalny Quansie! - Zupełnie pana nie pojmuję, Arystotelesie - rzekł Robb. - Naprawdę chce pan sędziować? Quance podniósł kapelusz i otrzepał go z piasku, patrząc figlarnie. - A czy rozważył pan korzyści, jakie daje ta funkcja? Co? - spytał. - Przecież każda dzierlatka w Azji będzie - jakże to wyrazić? - będzie skora wpłynąć na sędziego, ha? Z góry. - A pan będzie skory poddać się tym wpływom! -rzekł Struan. - Naturalnie. Ale wyboru dokonam uczciwie. Wybiorę idealnie. Już znam zwyciężczynię. - Kto nią jest? - Dodatkowe sto funtów? Dzisiaj? - Co pan robi z tyloma pieniędzmi? Robb, Cooper i ja dajemy panu we trójkę krocie. - Dajecie? Ha! Dajecie?! Macie zaszczyt wspierać nieśmiertelność. Zaszczyt, na zadni cycek Lucyfera! Przy okazji, czy w tych beczkach jest koniak? Mam nieśmiertelne pragnienie. - Nie ma. Ani kropli. - Co za barbarzyństwo! Oburzające! - Quance znów zażył tabaki i zobaczył, że nadchodzi Longstaff. - No cóż, idę sobie. Do widzenia panom. Odszedł pogwizdując, a kiedy mijał Longstaffa, ze śmiertelną powagą uchylił kapelusza. - O, Dirk - rzekł Longstaff, uśmiechając się szeroko. - Co wprawiło Arystotelesa w taki dobry humor? - Podobnie jak pan, cieszy się, że nadal jesteśmy firmą Noble House. - I całkiem słusznie, nieprawdaż? - spytał Longstaff jowialnie i z szacunkiem. - Nie miałem pojęcia, że w Azji jest tyle srebra. Cóż za wspaniała forma zapłaty. Przy okazji, zje pan dziś ze mną kolację? Są sprawy, w których chciałbym zasięgnąć pańskiej opinii. - Niestety, Will, dziś jestem zajęty. A jutro? Nie wpadłby pan do naszej siedziby na ^Spokojnej Chmurze”? W południe. - W południe odpowiada mi doskonale. Doskonale. Tak się cieszę... - Aha, przy okazji, Will. Czemu nie odwoła pan rozkazu wysłania naszej floty na północ? Longstaff zmarszczył brwi.
- Ależ te diabły wypowiedziały nam układ, nieprawdaż? - Owszem, mandżurski cesarz. Ale pogoda jest teraz tajfunowa. Lepiej, żeby flota była razem. I pod pańską kontrolą. Longstaff wziął szczyptę tabaki i wygładził zmarszczki na swojej paradnej kamizelce. - Admirał nie przejmuje się pogodą - odparł. - Ale jeśli pan tak uważa. - Kichnął. - A co zrobimy, jeżeli nie popłyniemy na północ? - Może porozmawiamy o tym jutro? - Bardzo mądrze. Wyspać się przed podjęciem decyzji - oto dewiza, nieprawdaż? Z radością znów skorzystam z pańskich rad. O, zdaje się, że możemy zaczynać. Przy okazji, jestem zachwycony pańskim drugim gestem. Zadowolony z siebie Longstaff odszedł. - O jaki gest mu chodzi? - spytał Robb. - Nie wiem. Chyba o to srebro. Posłuchaj, Robb, jutro przyjmiesz go ty - rzekł Struan. - Powiesz mu, co ma zrobić. - A co ma zrobić? - spytał Robb, marszcząc twarz w wymuszonym uśmiechu. - Zająć forty Bogue. A potem zagrozić Kantonowi. Od razu. Nałożyć okup na to miasto. Sześć milionów liangów srebra. A kiedy zacznie wiać sprzyjający wiatr, ruszyć na północ. Jak poprzednio. - Ale on Chce rozmawiać z tobą. - Teraz już możesz owinąć go sobie naokoło palca. Widział nasze srebro. - Mnie nie ufa tak jak tobie. Za jakieś pięć miesięcy będzie musiał. Jak przyjęła to Sara? - Tak jak się spodziewałeś. W każdym razie wyjeżdża. - Robb spojrzał na podium, bo rozszedł się szmer podniecenia. Po schodkach wchodził na nie Longstaff. Jesteś dla niego bardzo miły, Dirk, mimo że zrobił ci taki afront. A jednak wiem, że przerobisz go na swoje kopyto. Prawda? - Jest pierwszym gubernatorem Hongkongu. Gubernatorzy władają przez cztery lata. Na Longstaffa mamy aż nadto czasu. - A co ze wzgórzem? - To już postanowione. - Chcesz je zostawić Brockowi? - Nie. Panowie - zwrócił się Longstaff do zgromadzonych kupców - zanim zaczniemy, chciałbym potwierdzić prawo tyczące własności ziemi i rozporządzenia zalecone przez rząd Jej Królewskiej Wysokości. - Przystąpił do odczytywania urzędowego dokumentu. - „Cała ziemia jest własnością Jej Wysokości Królowej. Działki powinny przypaść temu, kto na publicznej aukcji zapłaci najwyższą rentę za dzierżawę ziemi - przedmiotem licytacji ma być właśnie ta dzierżawna renta. Ziemię wydzierżawia się na dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć lat. Na
parceli należy wznieść w terminie rocznym budynek o wartości nie mniejszej niż tysiąc dolarów, a podatek od niego ustala się na cztery szylingi i cztery pensy od dolara. W razie niedopełnienia powyższego warunku działka podlega konfiskacie. Wadium w monetach w wysokości połowy ceny wywoławczej należy wpłacić natychmiast.” - Longstaff podniósł wzrok. - Początkowo chcieliśmy dziś wystawić na sprzedaż sto działek, ale nie sposób było zmierzyć wszystkich. Oferujemy w przybliżeniu pięćdziesiąt, resztę zaś wystawimy na sprzedaż tak prędko, jak to będzie możliwe. Zaleciłem również, ażeby nabywcom wolno było kupować działki na własność, uwzględniając wolę Jej Królewskiej Wysokości. Aha, nabywcy działek „nadmorskich” mogą również wybrać sobie parcele „miejskie” i „wiejskie”. Szerokość nadmorskich ustalono na sto stóp; wychodzą one na Drogę Królowej i ciągną się do morza. - Longstaff podniósł oczy i uśmiechnął się miło. - Wystawiając na sprzedaż ziemię, możemy dziś tym samym przyjąć, że kładziemy podwaliny pod to miasto. Wydzielono już teren pod gmach sądu, biura władz wyspy, siedzibę gubernatora, więzienie, boisko krykietowe, rynek oraz tereny dla Azjatów. Oficjalnie nazwałem nasze przyszłe miasto Miastem Królowej - Queen's Town! Rozległy się wiwaty. - Mam po raz pierwszy z dawien dawna okazję zwracać się do was wszystkich. Sądzę, że czekają nas ciężkie czasy. Ale nie traćmy ducha. Musimy społem pociągnąć to brzemię. Zakaszmy rękawy, a ze znaczną pomocą boską podbijemy pogan na chwałę Jej Wysokości Królowej Brytanii i na chwałę kolonii Hongkong. Wzniesiono potrójne wiwaty na cześć królowej, na cześć kolonii i na cześć Longstaffa. A chińscy gapie nic tylko śmiali się i trajkotali. - A teraz, jeżeli pan Brock zechce łaskawie oderwać się myślami od tych drobnych pieniędzy, które otrzymał od Noble House, ogłoszę aukcję za otwarta! Brock i Gorth stłumili gniew, kiedy uderzył w nich śmiech zgromadzonych. Longstaff zszedł z podestu, a wówczas zbliżył się do niego Glessing. - Muszę jeszcze raz powtórzyć, ekscelencjo, że z powodu braku czasu nie wszystkie działki dokładnie zmierzono - powiedział. - To drobiazg. Drobiazg, drogi panie. I cóż znaczy te parę stóp. Ziemi starczy dla wszystkich. Culum, drogi przyjacielu, proszę kontynuować aukcję. Do widzenia. - Longstaff odszedł do swojego kutra, a mijając Struana uśmiechnął się i uchylił kapelusza. - Jutro w południe, Dirk - powiedział. Culum otarł spoconą twarz i spojrzał na niskiego mężczyznę, który stał obok. - Panie Hibbs? - powiedział. Mierzący metr sześćdziesiąt pięć Henry Hardy Hibbs wyprostował się i wspiął na podest. - Uszanowanie waszmościom - przywitał się z obłudnym uśmiechem. - Henry Hardy Hibbs, z Londynu przedstawił się - z bywszej firmy „Hibbs, Hibbs, Hibbs - Lycytacje i Handel Nieruchomościami, urzędowy lycytator Jego Ekscelencji, wielmożnego pana Longstaffa. Do waszych usług”. - Był niechlujnym, zawszonym, służalczym, pomarszczonym staruchem z łysą głową. - Działka numer jeden. Zaraz, co ona kosztuje? - Skądżeś go, u diabła, wytrzasnął, Culum? - spytał Struan. . - Znalazłem na jednym handlowcu - usłyszał Culum własny głos, pragnąc mieć już ten dzień za sobą. -
Zarabiał na swój przejazd z Singapuru. Obrobili mu tam kieszenie i ukradli wszystkie pieniądze. Struan przysłuchiwał się, jak Hibbs zręcznie, sprawnie i przymilnie podnosi cenę coraz wyżej. Przyjrzał się tłumowi i zmarszczył twarz. - Co się stało, Dirk? - spytał Robb. - Rozglądałem się za Gordonem. Widziałeś go? - Ostatnio widziałem go, jak szedł w stronę Cypla Glessinga. A czemu pytasz? - Nieważne - odparł Struan, bardzo się dziwiąc, że Gordona tu nie ma. Spodziewałbym się, że będzie licytował osobiście, pomyślał. Bo czyż może być lepsza inwestycja? Licytacja parceli toczyła się szybko. Wszyscy kupcy wiedzieli, że kolonia oznacza ustabilizowanie sytuacji. Stabilizacja zaś oznacza, że wartość ziemi podskoczy w zawrotnym tempie. Zwłaszcza gdy kolonią jest wyspa, gdzie brakuje płaskich terenów pod zabudowę. Ziemia oznacza bezpieczeństwo, bo ziemi nie można utracić. Z niej rodzą się fortuny. W miarę trwania aukcji Struan denerwował się coraz bardziej. Na drugim krańcu tłoczącej się ciżby czekał równie jak on podminowany Brock. Stał przy nim Gorth, strzelając oczami to na Struana, to na swoich ludzi otaczających srebro. Struan i Brock nabyli działki, które między sobą ustalili. Ale ceny były wyższe niż oczekiwali, bo licytowano zawzięcie. Licytowali się natomiast o parę mniejszych parcel. Kilka z nich Struan kupił, z zakupu innych się-wycofał. Napięcie wśród kupców wzrosło. Wystawiono na sprzedaż i nabyto ostatnie nadmorskie działki. Następnie zaoferowano parcele miejskie i wiejskie, które również kupowano drogo. Pozostało jedynie wzgórze. Był to największy kawał gruntu i najlepszy. - A więc skończyliśmy, waszmościowie - oznajmił Hibbs głosem schrypniętym od wywoływania cen. Nabywcy działek muszą zaraz wpłacić po pół funta. Pokwitowanie wydaje zastępca sekretarza kolonii. Psze bardzo! Zdumiony tłum oniemiał. - Sprzedaż placów jeszcze nie skończona! - przeciął powietrze głos Struana. - Dalibóg, tak! - wykrzyknął Brock. Że co, panowie? - spytał ostrożnie Hibbs, wietrząc kłopoty. - A co ze wzgórzem?! - Jakim wzgórzem, waszmoście? - Tym wzgórzem! - odparł Struan, bezceremonialnie wskazując palcem wzniesienie. - Jego, mmm... nie ma na liście, psze pana. Ja nie mam z tym nic wspólnego - dorzucił pośpiesznie Hibbs, gotów wziąć nogi za pas. Spojrzał na stojącego jak słup Culuma. - Prawda, wielmożny panie? - Tak. Culum zmusił się do spojrzenia na ojca, dusząc się panującą ciszą. - Czemu go nie ma na liście?! - Bo… bo już zostało zakupione.
Culumowi zjeżyły się włosy na karku, kiedy zobaczył - niby we śnie - że ojciec podchodzi do niego, i wszystkie starannie dobrane słowa uleciały mu z głowy. Wszystkie racje. To, że dziś rano doprowadzony do ostateczności oznajmił Longstaffowi, iż ojciec zamyśla postawić na tym wzgórzu kościół. Ku pożytkowi całego Hongkongu. Nie było innego sposobu! - chciał krzyknąć. Nie rozumiesz?! Zniszczyłbyś nas wszystkich. Gdybym ci to powiedział, w ogóle byś mnie nie wysłuchał. Nie rozumiesz?! - Kto je kupił? - Ja. Dla Kościoła - wyjąkał Culum. - Za funt rocznej renty. To wzgórze należy do Kościoła. - Zabrałeś moje wzgórze?!!! Struan wypowiedział te słowa cicho, ale przeszywająco ostrym tonem. A Culum dosłyszał w nich okrucieństwo. - Tak. Dla Kościoła - wycharczał. - Akt... akt własności... został podpisany dzisiaj rano. Ja... podpisał go jego ekscelencja. Na wieczyste użytkowanie. - Wiedziałeś, że chcę mieć tę ziemię?!!! - Tak. - Culum widział jedynie oślepiający blask, który zdawał się tryskać z oczu ojca, niszcząc go, odbierając mu duszę. - Tak. Tak. Ale uznałem, że powinna przypaść Kościołowi. Ja sam. To wzgórze należy do Domu Bożego. - Ośmieliłeś się pokrzyżować moje plany?!!! Zapadła przeraźliwa cisza. Nawet Brock zląkł się siły, która biła od Struana, niewoląc wszystkich. Culum oczekiwał ciosu, pewien, że nastąpi... wszyscy byli o tym przekonani. Ale Struan rozwarł pięści, odwrócił się na pięcie i odszedł z doliny. Brock ryknął śmiechem, który starł w proch nieprzyjemne milczenie, a wszyscy mimo woli się wzdrygnęli. - Zamilcz pan - ostrzegł go Quance. - Zamilcz. - A zamilczę, Arystotelesie. Zamilczę - odparł Brock. Kupcy rozbili się na szepczące grupki, a Hibbs zawołał drżącym głosem: - Nabywców uprasza się łaskawie, żeby poszli tędy. Bardzo proszę waszmościów. Brock przyglądał się Culumowi prawie ze współczuciem. - Podług mnie, twoje dni są policzone, synu. Nie znasz tego czorta tak dobrze jak ja. Strzeż się go - rzekł i podszedł do Hibbsa, żeby zapłacić za ziemię. Culum drżał. Wiedział, że go obserwują. Wyczuwał ich podziw. A może przerażenie? - Na miłość boską, czemu go nie poprosiłeś? - spytał Robb, który jeszcze nie całkiem otrząsnął się z szoku. - No? Zanim to zrobiłeś? - Przecież by się nie zgodził. - Nie wiem. Nie wiem. Mógł się zgodzić. Albo zostawić Brocka z... - Robb urwał, bo zawiódł go głos. - A
poza tym wcale nie słuchaj Brocka. Próbuje cię nastraszyć.. Nie masz powodu do obaw. Najmniejszych. - Uważam, że ojciec to naprawdę Diabeł. Robba mimowolnie przeszły ciarki. - Głupie gadanie, chłopcze. Głupie. Jesteś roztrzęsiony. Jak my wszyscy. To przez to srebro i... emocje chwili. Nie ma się czym przejmować. Jasne, że ojciec zrozumie, kiedy... Robbowi zabrakło słów, zaś po chwili podążył za bratem. Culum miał ogromne kłopoty ze skupieniem się. Dźwięki wydawały mu się głośniejsze, za to głosy odleglejsze, a kolory i ludzie dziwaczni. Jak przez mgłę widział Mary Sinclair z bratem. Nagle zorientował się, że coś do niego mówią. - Przepraszam - powiedział. - Nie dosłyszałem. - Powiedziałem, że to świetne miejsce na kościół - powtórzył z wymuszonym uśmiechem Horatio. Idealne. - Tak. - Pański ojciec zawsze pragnął mieć to wzgórze. Odkąd ujrzał Hongkong - powiedziała Mary. - Tak. Ale teraz należy już ono do Domu Bożego. - Owszem - odparła zasmucona. - Ale za jaką cenę? Na tym ich rozmowa urwała się i wzrok Culuma spoczął na Hibbsie. - Słucham? - spytał go. - Za pozwoleniem, psze pana, rozchodzi się o pokwitowania. Dla tych, co kupili grunta - Wyjaśnił z zakłopotaniem Hibbs. - Pokwitowania? - Tak. Pokwitowania za ziemię. Musi je pan podpisać. Idąc za Hibbsem do podestu Culum maskował swoje uczucia. Machinalnie podpisał dokumenty. Robb pędził Drogą Królowej, nie dbając o ścigające go spojrzenia, a w piersiach bolało go od wytężonego wysiłku, jaki kosztował go pościg za bratem. - Dirk! Dirk! - zawołał. Struan na chwilę przystanął. - Powiedz mu, że o świcie spotkam się z nim na jego Wzgórzu! - odkrzyknął. - Ależ Dirk, Culum tylko... - Powiedz, żeby przyszedł sam. - Ależ Dirk, posłuchaj. Nie idź. Zaczekaj. Biedny chłopak tylko... - Powiedz mu, żeby przyszedł sam!
ROZDZIAŁ TRZYNASTY Tej nocy podczas pierwszej porannej wachty wiatr zmienił kierunek z północno-wschodniego na wschodni, a jego prędkość zmalała o węzeł. Wilgotność powietrza wzrosła, temperatura skoczyła o kilka stopni w górę, a kapitanowie statków poruszyli się przez sen, a potem na chwilę przecknęli, poznając, że zaczął wiać kolejny monsun. Miał tak nawiewać wilgotne ciepło ze wschodu przez trzy miesiące, aż do maja, a potem równie nagle zmienić kierunek na południowy, wzbierając wilgocią i ciepłem. Później zaś, na jesieni, znów wiać, suchy i chłodny, w kierunku wschodnio-północno-wschodnim, aż do wiosny przyszłego roku, aby wówczas kolejny raz obrócić się na wschód i zmniejszyć prędkość o węzeł. Kapitanowie zasnęli ponownie, ale nie spali już tak spokojnie. Wschodni wiatr zwiastował porę tajfunów. Brock przekręcił się zirytowany na koi i podrapał. - Co z tobą, Tyler? - spytała Liza, rozbudzona i przytomna w jednej chwili, jak kobieta, której męża trapią zgryzoty albo której choruje dziecko. Leżała w koi po drugiej stronie cuchnącej kajuty. - Nic, Lizo. Tylko wiatr się zmienił. Wypoczywaj. Brock poprawił flanelową szlafmycę i potężnie ziewnął. Liza wstała ociężale i przetelepała się ciężkim krokiem przez kabinę. - Co robisz? - spytał. - Otwieram bulaj. Śpij. Brock przekręcił się na bok i zamknął oczy, ale wiedział, że wybił się ze snu. Poczuł, że do kabiny wpadł powiew wiatru. - Niedługo wstanie mgła - rzekł. Liza wróciła do koi, na której zatrzeszczał wypchany słomą siennik. Ułożyła się wygodnie pod przykryciem. - Gryziesz się tym srebrem, nie? - spytała. - Tak. - Nie zawracaj nim sobie głowy teraz. Masz na to czas jutro. - Ziewnęła i podrapała się tam, gdzie ugryzła ją pluskwa. Fajno będzie mieszkać znowuż na lądzie. Budowa domu długo zajmie? - Niedługo - odparł i przekręcił się na koi. - Ten bal, co go wydaje Struan - odezwała się, bardzo starannie dobierając słowa. - To będzie dla ciebie policzek. - Bajdy gadasz. Śpij - odparł Brock, w którym natychmiast obudziła się czujność. - Ma się rozumieć, gdybyśmy się odstawili galancie, to byłby to oddany policzek, nie, Tyler? Brock mruknął z niezadowoleniem, ale pilnując się, żeby tego nie usłyszała. Wieści o balu rozeszły się po flocie zaraz potem, jak Struan wspomniał o nim Skinnerowi. Wszyscy mężowie w Azji przeklęli Struana, dobrze wiedząc, że ukradł im spokój. A krew w żyłach wszystkich kawalerów popłynęła szybciej. Zaczęto się zakładać. Główną faworytką była Shevaun Tillman.
- Myślisz, żeby mu pokrzyżować plany strojami? -spytał. - Dobra myśl, Lizo. Elegancie wyglądasz w tej czerwonej kiecce, co ci ją... - W tej starej szmacie? - odparła Liza z pogardliwym prychnięciem. - Chyba żartujesz?! - Starej, powiadasz? Przecie miałaś ją na sobie tylko ze trzy, cztery razy. Uważam, że wyglądasz... - Noszę ją już trzy lata! A tobie trza nowego surduta, spodni, paradnej kamizelki i czego tam jeszcze. - Podobają mi się te, co mam - odparł. - Myślę... - Pora mi wybrać się na zakupy. Zanim wykupią wszystkie przyzwoite sztuki jedwabiu w Azji... a wszystkie szwaczki będą zamówione. Jutro płynę do Makau. „Siwą Czarownicą”. - Ależ Lizo! Na jakiś bałamutny bal, któren Dirk... - Wyjeżdżam z południowym przypływem. - Tak, Lizo - odparł Brock, rozpoznając w jej głosie ów szczególny ton i wiedząc, że żadne sprzeczki nie odwiodą jej od tego zamysłu. Bodaj zaraza tego Struana! - zaklął. Jednakże na przekór wściekłości myśl o nagrodzie i konkursie podniecała go. Co za wspaniały pomysł! Wspaniały! Czemu to nie mnie przyszedł do głowy? Bodaj go zaraza! Liza poprawiła poduszkę i dalej rozmyślała o balu. Postanowiła sobie, że nagrodę zdobędzie Tess. No i zaszczyt. Bez względu na koszty. Tak, bez względu na koszty, powtórzyła w duchu. Ale jak tu skłonić Tylera, żeby pozwolił jej pójść na bal. Strasznie jest co do niej uparty. - Czas pomyśleć o naszej Tess - powiedziała. - A co z nią? - Czas pomyśleć o mężu dla niej. - Co takiego?! - Brock usiadł wyprostowany na koi. - W głowie ci się pomieszało? Dopiero co wyszła z pieluch. Ma ledwie szesnaście lat. - A ile ja miałam lat, jak żeś się ze mną żenił? - To co innego, do diabła! Ty byłaś dojrzała, jak na swój wiek, dalibóg! Czasy się zmieniły. Na takie bałamuctwa jest aż nadto czasu! Mąż dla Tess?! Oszalałaś, kobito! Żeby mi wygadywać takie rzeczy w środku nocy! Nie wspominaj mi o tym więcej, bo cię przeciągnę po tyłku pasem! Gwałtownie Odwrócił się od niej plecami, uklepał poduszkę i zamknął oczy. - Tak, Tyler - odparła Liza, uśmiechając się. Nie potępiała go za to, że ją bijał. Zdarzyło mu się to kilka razy, ale nigdy w furii czy pijackim szale. A poza tym było to dawno temu. Żyła z nim dwadzieścia lat i była zadowolona z takiego męża. - Lizka? - zagadnął Brock, nie odwracając twarzy od ściany. - Czy Tess wie... no, o tych „sprawach”? - Pewno, że nie! - odparła z oburzeniem. - Wychowałam ją jak Bóg przykazał! - No, to pora, dalibóg, żebyś ją wzięła na bok i powiedziała - parsknął gniewnie i znów usiadł. - Radzę ci, dobrze ją pilnuj. Na rany Chrystusa, jeżeli złapię któregoś, że kręci się przy naszej Tesce... Dlaczego myślisz, że dojrzała? Mówiła ci co? Inaczej się zachowuje?
- Jasne, że jej pilnuję. A coś ty myślał? Kpisz ze mnie, czy co? - prychnęła Liza. - Wy, chłopy, wszystkieście jednakie. Ha! Zrób to, zrób tamto, pogróżki i Bóg wie co jeszcze, a dziewczyna zwyczajnie dorasta i dojrzewa do zamęścia. A poza tym wdzięczna bym ci była, żebyś tak często nie bluźnił, mój panie Brock. Ani to miłe, ani przyzwoite. - Jak pragnę Boga, nie wspominaj mi o tym więcej i basta, do wszystkich diabłów! Liza zadowolona uśmiechnęła się do siebie. No dobrze, a kto nim będzie? - pomyślała. Dalibóg, nie ten Nagrek Tumb. A więc kto? Młody Sinclair? Nie śmierdzi groszem, za to mocno zadziera nosa, za duży z niego religiant i dewot. No ,ale zdrów jak rydz, na pewno ma przyszłość i doradzą temu zasranemu Longstaffowi. Nie ma to jak syn pastora w rodzinie. Nadaje się. A ten Amerykaniec, Jefferson Cooper? Lepszy. W miarę majętny. W miarę wpływowy. Ale za to przeklęty cudzoziemiec, któren nienawidzi nas, Anglików. Mimo to firmy Brocka i Coopera - Tillmana do spółki byłyby mocnym ciosem dla Noble House. Dobry byłby Gorth, ale odpada, bo to jej przyrodni brat. Szkoda. Rozpatrzyła w myślach wielu kandydatów na dobrych mężów. Wybranek musiał mieć pieniądze, wpływy i możliwości. A do tego żelazną wolę i silną rękę, żeby utrzymać Tess w ryzach. Tak, pomyślała. Tej dziewczynie potrzeba będzie od czasu do czasu złoić tyłek. Trudno o większego uparciucha. Niełatwo ją będzie poskromić. Idealny byłby Longstaff. Ale on żonaty, choć podobnież jego żona chorowita i mieszka w Londynie, więc może powinniśmy zaczekać. Lista kandydatów zmalała do dwóch. Tylko któren z nich? - zadała sobie pytanie. - Tyler? - zagadnęła. - Na miłość boską, nie dasz człowiekowi pospać? O co ci się tą rażą rozchodzi? - Co ten czort zrobi Culumowi Struanowi? - Nie wiem. Może być, że zabije. Nie wiem. Ale pewnikiem zrobi coś strasznego. - Chojrak musi być z tego młodego Culuma, że mu się tak postawił. Brock zaśmiał się. - Trzeba ci było widzieć minę Dirka - rzekł. - Drań był zdruzgotany! Zdruzgotany! -
Chłopak
bardzo
mądrze
zrobił
dając
ziemię
Kościołowi.
Uchronił
swojego
tatę
przed
niebezpieczeństwem. I ciebie. - Bajdy gadasz, kobito. Nie mnie, do diabła. To Dirk chciał mieć koniecznie ten pagórek. Licytowałby się i licytować, a ja bym przestał, kiedy zadusiłby się ceną. Gdyby nie ten bezczelny chłystek, Dirk byłby teraz na kolanach. Wykończony. - Albo Struan dałby się zadusić tobie. Nie inaczej. - Nie. Bardziej zależało mu na tym pagórku. -. Bardziej zależało mu na zrujnowaniu ciebie. - Nie. Nie masz racji. śpij. - Co zrobi Culumowi?
- Nie wiem. Mściwy jest. Teraz om dwaj się nienawidzą. W życiu nie widziałem Dirka tak rozjuszonego. Dużo możemy zyskać na nienawiści pomiędzy nim a chłopakiem. Lizę obleciał strach. Strach o męża. Strach przed jego gwałtownym starciem ze Struanem. Przed wrogością, która musiała się Skończyć śmiercią jednego z nich. Albo obu. Dobry Boże w niebiesiech, modliła się po tysiąckroć, niechże zapanuje między nimi pokój. Potem strach minął i powiedziała sobie to, co zawsze: „Co ma być, to będzie”. Przypomniał jej się Hamlet i Will Szekspir, którego uwielbiała. - A może by tak wybudować teatr, Tyler? - zagadnęła. - Na Hongkongu. Będziem tu teraz mieszkać, nie? - Tak - odparł Brock, weselejąc i przestając myśleć o Struanie. - To dobra myśl, Lizo. Bardzo dobra. Zanim ten łajdak na to wpadnie. Tak jest, jutro pogadam ze Skinnerem. Założę fundusz. I poślemy po trupę aktorską. Wystawimy jakąś sztukę na Boże Narodzenie. Pomyśl jaką. Liza ugryzła się w język. Wymieniłaby Romea i Julię, ale to byłaby głupota, bo wiedziała, że mąż natychmiast przejrzałby jej zamiary. Tak, pomyślała. Tess rozwiąże problem Brocków i Struanów. Ale jej małżeństwo nie skończy się tragedią. Nie jak u tych Montagów i Capuletow. - Gdyby Gorth ci to zrobił, zabrał ci; pagórek, to jakbyś postąpił? - spytała. - Nie wiem, serce. Cieszę się, że to nie Gorth. Śpij już. Liza. Brock oddała się rozmyślaniom. A więc któren z tych dwóch byłby lepszy? - zastanawiała się. Lepszy dla nas i dla Tess? Culum czy Dirk Struan? Kotwiczące na spokojnej wodzie statki spowiła mgła. Wraz ż jej kłębami nadpłynął zaciemniony, sampan. Przez chwilę trącał linę kotwiczną na dziobie „Białej Czarownicy”. Ktoś przytrzymał ją na krótko w rękach, opadła uniesiona siekiera i sampan zniknął tak cicho, jak się pojawił. Ci z pokładu, uzbrojona załoga i dowódca wachty Nagrek, nie zauważyli nic podejrzanego. We mgle, udaremniającej orientację względem brzegu i pozycji innych statków, lekki wietrzyk, spokojne morze i łagodna fala nie zdradzały żadnych poruszeń. „Biała Czarownica” podryfowała w stronę brzegu. Bosman wydzwonił osiem szklanek i Nagrek wpadł w popłoch, przestraszony ryzykiem, które właśnie miał podjąć. Przeklęty głupcze, pomyślał. Śmiertelnie się narażasz takimi schadzkami z Tess. Nie idź! Zostań na pokładzie... albo idź do koi i śpij. Ale nie idź do niej. Wybij ją sobie z głowy, wybij sobie z głowy dzisiejszy dzień i wczorajszy wieczór. Od miesięcy był świadom jej wdzięków, ale zeszłego wieczoru podczas wachty zajrzał przez bulaj do kabiny, którą dzieliła z siostrą. Zobaczył ją w koszuli, klęczącą niby anioł przy koi i odmawiającą pacierze. Guziki przy koszuli miała rozpięte, a na obcisłym białym jedwabiu znać było jej sterczące sutki. Po zmówieniu pacierzy otworzyła oczy i przez chwilę zdawało mu się, że go widzi. Ale odwróciła się od bulaja i zebrała nocną koszulę w fałdy, obciągając ją na sobie. A potem przesunęła rękami po ciele. Pieszczotliwie. Leniwym ruchem. Po piersiach, biodrach, udach. No a później zdjęła koszulę i stanęła przed lustrem. Po jej ciele przebiegło drżenie, niespiesznie ubrała się, westchnęła, zgasiła lampę i wsunęła się do łóżka. Natomiast dziś, obserwując, jak biegnie z rozwianymi kieckami po plaży, przyglądając się jej nogom i
pragnąc się pomiędzy nimi znaleźć, postanowił, że ją zdobędzie. Kiedy po południu, bezradny z przerażenia i żądzy, zagadnął ją szeptem, ujrzał, że się rumieni, i usłyszał w odpowiedzi jej szept: . - Tak, Nagrek, wieczorem o ośmiu szklankach... Na pokład weszła nowa wachta. - Idź na dół, Nagrek - powiedział Gorth, wspinając się na rufę. Opróżnił pęcherz do spływników, a potem ziewnął, zajął pozycję przy kompasie i otrząsnął się niemal ni czym pies. Wiatr zmienił się na wschodni - powiadomił go Nagrek. - Czuję - odparł gniewnie Gorth, nalewając sobie porcję rumu. - Przeklęta mgła. Nagrek poszedł do swojej kajuty. Zdjął buty i usiadł na koi; był tak spocony, że miał dreszcze. Dławiąc się własną głupotą, ale przy tym całkiem bezsilny, wymknął się z kajuty i na palcach przeszedł korytarzem na rufę. Zatrzymał się przed kabiną Tess. Nacisnął klamkę mokrą od potu ręką. Wstrzymując oddech wszedł do środka i zamknął za sobą drzwi. - Tess? - szepnął, na wpół modląc się, żeby go nie dosłyszała. - Ciii, obudzisz Lillibet - odpowiedziała. Zląkł się jeszcze bardziej - w głowie krzyczało mu: „Uciekaj!” - ale katusze, jakie cierpiał, kazały mu pozostać. - To strasznie niebezpieczne - powiedział. Poczuł, że z ciemności wyłania się jej ręka, bierze jego rękę i wiedzie w stronę koi. - Chciałeś ze mną porozmawiać? Czego chcesz? - spytała, rozpłomieniona ciemnościami, tajemnicą i obecnością Nagreka, przerażona trawiącym ją ogniem i rozkoszująca się nim. - Nie tym razem, kochana. - Ale chciałeś porozmawiać ze mną w tajemnicy. Jak inaczej możemy porozmawiać po kryjomu? Usiadła na koi i ciaśniej otuliła się koszulą, nie cofając dłoni z jego ręki, cała miękka jak wosk. Usiadł na koi, dławiąc się pożądaniem. Wyciągnął rękę i dotknął jej włosów, a potem szyi. - - Przestań - mruknęła i zadrżała, kiedy pieścił jej piersi Chcę się z tobą ożenić, kochanie. - O tak, o tak. Ich usta złączyły się. Ręka Nagreka gładziła Tess, wędrowała po jej ciele. Jego dotyk wzniecał w niej przerażający żar, który rozpalał się coraz silniej i silniej... Kiedy bosman wydzwonił jedną szklankę, Gorth obrócił się plecami do mgły i podszedł do kompasu. Spuściwszy na niego wzrok w migotliwym świetle osłoniętej latarni, nie mógł uwierzyć własnym oczom. Potrząsnął głową, by otrzeźwieć, i spojrzał jeszcze raz. - Nie może być! - wykrzyknął. - O co chodzi, kapitanie? - spytał wystraszony bosman. - O wiatr, do diabła! Wieje od zachodu! Od zachodu!!! Bosman podbiegł do kompasu, ale Gorth już pędził przez pokład wśród pierzchających na boki marynarzy.
Wychylił się przez dziób i zobaczył uciętą linę. - Ruszać się! Dryfujemy! - krzyknął w nagłym popłochu i na pokładzie rozpętało się piekło. - Rzucić kotwicę rufową! Prędzej, psiekrwie! W chwili gdy marynarze pobiegli do liny kotwicznej na rufie, stępka zaszurała o kamienne dno, a statek zadrżał i jęknął. Jęk ten przeniknął przez drewniane belki kadłuba do rozpalonej jak piec kajuty i Nagrek z dziewczyną na mgnienie oka zdrętwieli. A potem opuścił ją, rozkosznie ciepłą, wypadł na korytarz i pomknął na pokład. Brockowi, który rozwarł drzwi kabiny, mignął wbiegający pędem po zejściówce Nagrek i kątem oka dostrzegł otwarte drzwi kabiny córek, - ale zapomniał o tym, mknąc z zawrotną szybkością na górę. Liza wybiegła pośpiesznie z kabiny głównej, przebyła korytarz i wpadła w otwarte drzwi kajuty dziewcząt. Kiedy Brock wbiegł na pokład rufowy, rzucono już kotwicę, ale za późno. „Biała Czarownica” jęknęła po raz ostatni, przechyliła się lekko na lewą burtę i mocno utknęła na mieliźnie. W tej samej chwili z mgły wyłoniła się chmara sampanów, zaatakowała statek drapaczami i na pokład zaczęli wspinać się po linach piraci. Byli uzbrojeni w muszkiety, noże i kordelasy, zaś pierwszy na pokładzie znalazł się Scragger. W chwilę potem marynarze „Białej Czarownicy” walczyli już o swoje życie. Gorth uskoczył przed nacierającym Chińczykiem, chwycił go za gardło i złamał mu kark. Nagrek chwycił korbacz i sieknął nim wdzierającą się na pokład piracką czeredę, spostrzegając wśród Chińczyków Scraggera i innych Europejczyków. Okaleczył jednego z napastników i popędził do Brocka, który osłaniał zejściówkę prowadzącą do kabin pod pokładem. I do srebra w ładowni. Scragger trzasnął pałaszem jakiegoś marynarza, cofnął się i obserwował, jak atakuje jego załoga. - Pod pokład, do diabła! - krzyknął i poprowadził ich hurmem na Brocka. Inni zaatakowali i zdziesiątkowali pierwszych marynarzy z wachty, którzy wylegli spod pokładów. Brock rozwalił wystrzałem twarz jakiemuś Europejczykowi, wbił bezużyteczny pistolet w krok innemu i sieknął wściekle kordelasem. Rzucił się na Scraggera, który odskoczył i nacisnął spust wycelowanego w Brocka pistoletu, ale w tej samej chwili zwalił się na niego Nagrek i kula nie czyniąc żadnej szkody zaświstała we mgle. Scragger obrócił się z przekleństwem, ciął Nagreka pałaszem, lekko go raniąc, a potem skoczył w kłębowisko walczących i znów rzucił się ku Brockowi. Przeciął pałaszem jakiegoś marynarza, a w chwilę potem Brock chwycił go za szyję i upadli, okładając się pięściami i kolanami. Brock wstrzymał oddech, bo pałasz Scraggera brzęknął mu przy twarzy. Podźwignął się, odrzucił od siebie napastnika i ciął kordelasem. Scragger zdążył odtoczyć się w samą porę i kordelas Brocka trzasnął w pokład, łamiąc się. Brock wbił ułamaną broń w Chińczyka, który skoczył mu do gardła, a Scragger mknąc jak strzała schronił się za osłonę ze swoich ludzi. Gorth nacierał przez ludzki wir na pokładzie głównym, tnąc i siekąc, kiedy wbito mu w bok nóż, po czym stracił dech i upadł. Brock zauważył upadek syna, ale pozostał przy zejściówce, nie przestając walczyć i zabijać. Pod pokładem Liza powiodła Tess i Lillibet do głównej kabiny. - Tylko się nie bójcie, dziewczyny - powiedziała, zatrzaskując za nimi drzwi od zewnątrz.
Ulokowała się w korytarzu, z pistoletami w obu rękach i dwoma zapasowymi w kieszeniach. Gdyby napastnicy weszli tu po zejściówce przed końcem walki, znaczyłoby to, że jej mąż został zabity albo stracił przytomność. Ale zanimby ich przepuściła, czterech piratów padłoby trupem. Dowodzeni przez Scraggera napastnicy natarli jeszcze raz na załogę Brocka i znów ich odparto. Z kubryku wydostali się na pokład dalsi marynarze. Trzech dołączyło do Brocka przy zejściówce i rzucili się na piratów, zmuszając ich do cofnięcia się. Kiedy na plecach Scraggera roztrzaskał się kołek do obkładania lin, zdał sobie sprawę, że walka przegrana. Natychmiast krzyknął coś po chińsku do swoich ludzi, a ci przestali walczyć, jak szczury zsunęli się po burtach do sampanów i odpłynęli. Scragger skoczył z dziobu statku i przepadł w wodzie. Brock wyrwał muszkiet jednemu z majtków i podbiegł do. burty. Kiedy głowa Scraggera ukazała się na chwilę na powierzchni, strzelił, ale chybił i głowa tamtego zniknęła. Brock zaklął, a potem cisnął nie naładowany muszkiet w ciemność. Jego marynarze zaczęli strzelać do sampanów, które prędko rozpłynęły się we mgle. Kiedy nie stało już uciekających piratów, Brock nakazał wyrzucić za burtę martwych i rannych wrogów, po czym zajął się Gorthem. Z rany, którą Gorth przykrywał zaciśniętym kułakiem sączyła się krew. Brock odciągnął rękę syna. Nóż wbito mu głęboko pod pachę, a rana biegła ku plecom. - Kaszlesz krwią, synu? - spytał. - Nie, tato. - Dobra. - Brock otarł spoconą twarz i wstał. - Dajcie smoły i gorzałki. Prędzej, psia mać! Ranni niech przejdą na rufę. Reszta wsiadać do łodzi i ściągnąć nas z mielizny. Jest pełny odpływ. Prędzej! Spuszczając łodzie na wodę Nagrek starał się zapomnieć o swojej udręce. Z rany w ramieniu ciekła mu krew. Brock podał synowi kufel z rumem, a skoro tylko smoła zaczęła bulgotać w kociołku, zanurzył w niej kółek do obkładania lin i posmarował nią ranę syna. Gorth skrzywił się, ale ani pisnął. Skończywszy z nim, Brock zaaplikował rum i smołę innym. - Mnie, panie, zapomniał pan o mnie - Wyjęczał jeden z rannych marynarzy. Trzymał się za pierś. Na ustach miał krwawą pianę, a w ranie w piersi syczało mu wdychane i Wydychane powietrze. - Ty już nie żyjesz. Lepiej pojednaj się ze Stwórcą -odparł mu Brock. - Nie!!! Nie, na Boga! Niech pan mnie zasmołuje. Prędzej. Smołuj pan, jak Boga kocham! - ponaglił marynarz i zaczął krzywić. - Brock uderzył go i pozbawił przytomności, Marynarz leżał tam, gdzie upadł, a powietrze w jego piersi syczało i bulgotało. Brock pomógł synowi wstać. Gorth wyprostował się i stanął o własnych siłach. - Do diabła, nic mi nie będzie! - powiedział. Brock odszedł od niego i sprawdził, co się dzieje za rufą. Załogi spuszczonych na wodę łodzi zawzięcie wiosłowały.
Morze było spokojne. - Przyłożyć się do tego! - krzyknął do nich. - Nagrek, przygotuj kotwicę dziobową! Przy akompaniamencie okrzyków marynarza, który sondował głębokość, odholowano statek w bezpieczne miejsce, a kiedy Brock orzekł, że już nic im nie grozi, nakazał rzucić kotwicę. „Biała Czarownica” zakołysała się na fali odpływu i odzyskała równowagę. - Żaglomistrz! - Tak jest! Na rozkaz, panie kapitanie! - zameldował się staruszek żaglomistrz. - Zeszyj dla nich całuny - powiedział Brock wskazując ciała siedmiu zabitych marynarzy. - Użyj do tego starych grotżagli. O wschodzie słońca łańcuchy do nóg i za burtę! Jak zawsze zmówię za nich modlitwę. - Tak jest, panie kapitanie. Brock skupił uwagę na Gorcie. - W jaki czas po objęciu przez ciebie wachty wpadliśmy na mieliznę? - spytał. - Najwyżej po paru minutach. Nie. Wybiła właśnie jedna szklanka. Pamiętam dokładnie. Brock zastanawiał się przez chwilę. - Nie mogliśmy przedryfować z kotwicowiska do brzegu w pół godziny. W żaden sposób. Znakiem tego odcięli nas na poprzedniej wachcie. - Brock zmierzył wzrokiem Nagreka, a ten cofnął się. - Na twojej. O wschodzie słońca po dwadzieścia batów dla tych, co byli wtenczas na pokładzie. - Rozkaz, panie kapitanie - odparł przerażony Nagrek. - A co do ciebie, Nagrek, to jeszcze się zastanowię, bo gdyby nie ty, toby mnie zabiła ta sakramencka piracka kula - dodał Brock i zszedł na dół. - Wszystko w porządku serce - oznajmił tkwiącej przed kabiną córek niczym skała Lizie. - Dziękuję, Tyler - powiedziała i odłożyła pistolety. Było z nami źle? - Już gorzej nie mogło. Chodziło o srebro. Piracki napad w zatoce! W zatoce! Między piratami byli Anglicy. Jednego żem zabił, ale przywódca, skarż go Bóg, wymknął mi się. Dziewczynkom nic się na stało? - Nie. Są w środku. Już śpią... - Liza zawahała się. - Chyba lepiej, żebym z tobą pomówiła. - Przecież rozmawiamy, tak czy nie? Z poważną miną przeszła korytarzem do głównej kabiny. Brock podążył za nią. O trzech szklankach Brock jeszcze raz wyszedł na pokład. Mgła przerzedziła się, ale wiatr zelżał. Brock wciągnął powietrze i smakując je rozpoznał, że niedługo zacznie znowu mocniej wiać i że do rana mgła zniknie. - Gorth, zejdźmy na dół i sprawdźmy ładunek - rzekł do syna. - Żaden z tych zasranych szubieniczników nie dostał się pod pokład, tato! - W każdym razie rozejrzymy się. Ty też pójdziesz, Nagrek. Brock wziął latarnię i poszli do ładowni. - Widzisz?! Drzwi zaryglowane - powiedział Gorth czując, jak go rwie rana. Brock otworzył drzwi kluczem i weszli do środka. Postawił latarnię na srebrze i zamknął drzwi na klucz.
- Zwariowałeś, tato? - spytał Gorth. Brock przyglądał się Nagrekowi. - Co się stało, panie Brock? - spytał skamieniały Nagrek. - Wygląda na to, Gorth, że Nagrek dobrał się do twojej siostry. Do Tess. - Nie... nie, jak Boga kocham ! - wykrzyknął Nagrek. - Wcale się nie dobrałem! Brock zdjął ze ściany kańczug z dziewięcioma pletniami. - Wygląda na to, że wszedł do jej kabiny, kiedy spała, obudził ją i się z nią zabawił. - Nie dotknąłem jej, nie skrzywdziłem, nie, jak Boga kocham! - krzyknął Nagrek. - Zaprosiła mnie do swojej kajuty. To ona mnie zaprosiła! Zaprosiła po południu! To ona, jak Boga kocham! - A więc żeś był w jej kabinie? Gorth rzucił się na Nagreka i zaklął z bólu, bo szmata, którą miał obwiązaną ranę w boku, pękła. Nagrek rzucił się do drzwi, ale Brock odepchnął go od nich. - Koniec z tobą, Nagrek! - Nie skrzywdziłem jej, jak Boga kocham, jak Boga... - Wsadziłeś jej swoje śmierdzące łapska pod koszulę! Brock zaganiał Nagreka coraz dalej w głąb ładowni, szarpiąc mu ciało kańczugiem raz po raz. - Wsadziłeś, psia twoja mać, tak czy nie?! - Jak Boga kocham, że jej nie dotknąłem! Nie, panie Brock! Proszę! Nic złego się nie stało... przepraszam... dotknąłem jej tylko ręką... niczym więcej... niczym więcej! Brock przystanął, dysząc spazmatycznie. - A więc to prawda. Słyszałeś, Gorth? Obaj, Brock i Gorth, rzucili się na Nagreka, ale ojciec był szybszy i jego pięść pozbawiła Thumba przytomności. Odepchnął syna. - Zaczekaj! - powiedział. - Ależ tato... ten parch... - Zaczekaj! Mama powiedziała, że biedna dziewczyna bała się z początku cokolwiek powiedzieć. Tess myśli, że od jego obmacywanek będzie miała dziecko. Ale Liza twierdzi, że Tess jest dalej dziewicą. Chwała Bogu, że on tylko ją obmacał! Kiedy Brock odzyskał dech, rozebrał Nagreka do naga i zaczekał, aż odzyska przytomność. Wtedy zaś odciął mu przyrodzenie. A potem zatłukł na śmierć.
ROZDZIAŁ CZTERNASTY - Chciałeś się ze mną widzieć, ojcze? - spytał z kamienną twarzą Culum. Struan stał na szczycie wzgórza, na szyi wisiała mu lornetka, za pasem miał nóż, a na ziemi przed nim leżał zwinięty korbacz. Przyglądał się, jak syn podpływa do brzegu, wchodzi do doliny i wspina się na wzniesienie. Wiatr zamiótł niebo z chmur, a słońce na horyzoncie zapowiadało piękny dzień. Dobry stąd widok, co? - zagadnął Struan, wskazując w dół. Culum milczał. Pod płomiennym wejrzeniem ojca kolana trzęsły mu się jak galareta. - Nie zgadzasz się ze mną? - Kościół będzie... wszyscy będą... - Wiem wszystko o kościele - przerwał mu Struan. - Słyszałeś o Brocku? Jego głos brzmiał za cicho, za spokojnie. A co z nim? - W nocy napadli go piraci. Przecięli mu linę kotwiczną i podryfował do brzegu. Potem wdarli mu się na pokład. Nie słyszałeś strzelaniny? - Słyszałem - potwierdził przybity i zmęczony Culum. Po kilku nie przespanych nocach uświadomił sobie, że tylko on może ich ocalić, a wówczas podjął decyzję i oszukał Longstaffa. - Ale nie wiedziałem, że to napad. - Tak. Piracki napad w zatoce Hongkongu! Jak tylko rozwiała się mgła, popłynąłem do nich. Brock powiedział mi, że stracił siedmiu ludzi i kapitana. - Gortha? - Nie. Nagreka Thumba. Biedak zmarł z ran. Gortha raniono nożem, ale nie ciężko. - Struan spoważniał. Kapitan zginął broniąc statku. Oto jak należy umierać. Culum przygryzł wargę i z bijącym sercem rozejrzał się dookoła. - Chcesz powiedzieć, że to moja Kalwaria? - spytał. - Nie rozumiem. - Kapitanowie umierają broniąc swoich statków? To jest mój statek - to wzgórze - czy to miałeś na myśli? Pytałeś, czy chcę umrzeć broniąc go? - A chcesz? - Nie boję się ciebie - wychrypiał Culum przez wyschnięte gardło. - Prawo karze za morderstwo. Nie będę z tobą walczył, więc możesz mnie zabić, ale powieszą cię za to. Nie mam broni. - Myślisz, że zabiłbym ciebie? - Tak, gdybym ci stanął na drodze, a ja przecież musiałem ci stanąć na drodze. - Musiałeś? - Byłeś dla mnie jak Bóg. Ale przez te trzydzieści dni, które minęły od mojego przyjazdu, przekonałem się, jaki jesteś. Jesteś zabójcą. Mordercą. Piratem. Przemytnikiem opium. Cudzołożnikiem. Kupujesz i sprzedajesz ludzi. Spłodziłeś bękartów i szczycisz się nimi, a twoje imię cuchnie uczciwym ludziom. - Jakim to uczciwym ludziom?
- Chciałeś się ze mną zobaczyć. Przyszedłem. Powiedz, co chcesz, i skończmy z tym. Mam dosyć tej zabawy w kotka i myszkę. Struan podniósł plecak i założył go na ramię. - Chodź - powiedział. - Dlaczego? - Chcę być z tobą sam na sam. - Przecież jesteśmy sami. Strużyn wskazał głową kotwiczące statki. - Tam są oczy. Czuję, że nas obserwują. - Wskazał ręką wybrzeże usiane Chińczykami i Europejczykami. Kupcy mierzyli krokami swoje działki. Dzieci rozpoczęły już zabawy. - Tu wszędzie jesteśmy na widoku. Wskazał wzgórze na zachód od nich. - Pójdziemy tam. Wskazane przez niego wzgórze było prawie górą. Wznosiło się na blisko czterysta metrów, skaliste, rozłożyste, posępne. - Nie. - Za daleko dla ciebie? - spytał Struan, spostrzegając nienawistną minę syna i czekając na odpowiedź. Nie doczekał się jej. - Myślałem, że się nie boisz. Odwrócił się, zszedł ze wzgórza i zaczął wchodzić na pnące się wzwyż zbocze góry. Trawiony strachem Culum zawahał się. Po chwili ruszył jednak za ojcem, poddając się jego woli. Wspinając-się Struan dobrze wiedział, że wplątał się w kolejną niebezpieczną grę. Nie zatrzymał się ani nie obejrzał, dopóki nie stanął na szczycie. Było tu wietrzno i ponuro. Spojrzał przez ramię i zobaczył Culuma, który wspinał się z trudem daleko w dole. Stanął plecami do syna. Roztaczała się stąd rozległa panorama. Niesamowicie piękna. Wysoko na błękitnym niebie stało słońce, a Pacyfik rozciągał się jak szmaragdowy kobierzec. Z tego morskiego dywanu wystawały brązowo-zielone wzgórki wysp: na południowym zachodzie wyspa Lamma, piętnaście mil na zachód od Hongkongu większa od niego, duża wyspa Lan Tao oraz setki małych, nieurodzajnych, bezludnych wysepek i ponurych skał otaczających archipelag. Przez lornetkę Struan widział wyraźnie statki w zatoce, a na północy chiński ląd. Widział flotylle dżonek i sampanów lawirujące po kanale Lan Tai ku zachodnim trasom wiodącym do wyspy. Inne płynęły z powrotem do ujścia Rzeki Perłowej. Na północy, południu, wschodzie i zachodzie na morzu panował ruch: patrolowały je fregaty, sampany i dżonki łowiły ryby, lecz nie było statków handlowych. Pomyślał, że za parę tygodni, kiedy skończy się druga wojna handlowce znów będą przeważać na morzu. Culum wspinał się mozolnie szlakiem, który przetarł ojciec. Był prawie u kresu sił i poruszał nogami tylko dzięki sile woli. Ubranie miał podarte, a twarz podrapaną kłującym zielskiem. A jednak nie przerwał wspinaczki. Po jakimś czasie dotarł na szczyt ciężko dysząc, targany wiatrem. Struan siedział na ziemi o kilka stóp niżej, gdzie wiatr nie docierał. Leżał tam rozłożony obrus zjedzeniem
i butelką wina. - Proszę, synu - powiedział i podał Culumowi szklankę wina. Wciąż dysząc Culum wziął wino i próbował je wypić, ale większość pociekła mu po brodzie. Otarł się, z trudem łapiąc oddech. - Siadaj - powiedział Struan. Ku zaskoczeniu Culuma ojciec uśmiechnął się życzliwie. - No, synku. Siadaj. Usiądź, proszę. - Nie... rozumiem. - Lepszy stąd widok, co? - W jednej chwili jesteś wcielonym diabłem - powiedział Culum, którego z wysiłku piekło w płucach - a teraz.... teraz... po prostu nie pojmuję... - Przyniosłem kurczaka i chleb - rzekł Struan. - I jeszcze jedną flaszkę wina. Odpowiada ci? Culum usiadł wyczerpany. - Kurczaka? - spytał. - No przecież nie jadłeś śniadania, prawda? Na pewno konasz z głodu. - Jeżeli chodzi o to wzgórze, to ja... - Odsapnij sobie, odpocznij, a potem zjedz. Proszę. Nie spałeś przez te dwie noce. Źle się gada o pustym żołądku. Jedz powoli, bo inaczej zwymiotujesz. To była ciężka wspinaczka. Sam się zmęczyłem. Culum położył się na wznak na skale. Zamknął oczy, zbierając siły, a jego ciało łaknęło odpoczynku. Zmusił się do otwarcia oczu, spodziewając się, że to sen. Ale ojciec tu był, lornetkował morze na południu. - Jeżeli chodzi o to wzgórze - powtórzył. - Byłem... - Zjedz - przerwał mu Struan i poczęstował kawałkiem kurczaka. Culum wziął kurze udko. - Nie mogę jeść - powiedział. - Nie zjem; dopóki ci tego nie powiem. Musiałem to zrobić. Musiałem. Nigdy byś się na to nie zgodził, a nie było innego sposobu. Brock by cię zniszczył. Gdyby nie wasza zapiekła wzajemna nienawiść, wzgórze byłoby twoje. Wymusiłeś takie rozwiązanie. Ty sam. To twoja wina. Wzgórze należy teraz do Kościoła, i słusznie. Sam to wymusiłeś. - Tak. Oczywiście - przyznał Struan. - Jestem z ciebie bardzo dumny. Wymagało to wielkiej odwagi. Robb nigdy by się na coś takiego nie zdobył, a gdyby nawet przyszło mu to na myśl, nie umiałby tego przeprowadzić. Culum osłupiał. - Więc ty... ty chciałeś, żebym to zrobił?! - Naturalnie, synku. To było jedyne wyjście z tej niemożliwej sytuacji. - Zaplanowałeś sobie... że to zrobię? - Owszem, stawiałem na to. Przewidywałem, że tak powinieneś postąpić. Kiedy było ci tak spieszno do
spotkania z Longstaffem i unikałeś mnie w Szczęśliwej Dolinie... pomyślałem sobie że załatwiłeś tę sprawę. Potem zaniepokoiło mnie twoje zachowanie wobec Gordona. Ale później Longstaff powiedział: „Jestem zachwycony pańskim drugim gestem!”, więc zdobyłem pewność, że znalazłeś jedyne możliwe rozwiązanie. Jestem z ciebie bardzo dumny, synu. Brock na pewno by nas wykończył. W żaden sposób nie mogłem temu zapobiec. To wzgórze było sprawą prestiżową. - A więc ty... wtrąciłeś mnie... wtrąciłeś mnie na dwa dni i dwie noce w piekło, wiedząc, że wyjście jest proste? - A było aż takie proste? - Dla ciebie, tak! - krzyknął Culum i zerwał się na nogi. - Owszem - przyznał Struan nieoczekiwanie szorstkim tonem. - Dla mnie. Ale nie dla ciebie. Jednak podjąłeś decyzję i skorzystałeś na tym. Stałeś się mężczyzną. Gdybym to ja ci zaproponował pomysł z „Domem Bożym”, nie byłbyś w stanie go przeprowadzić. Nigdy. Zdradziłbyś się. Musiałeś wierzyć w to, co robisz. Gdyby Brock choć przez chwilę podejrzewał, że ukartowałem to z tobą, zrobiłby z nas pośmiewisko całej Azji. Utracilibyśmy nasz prestiż na zawsze. - Poświęciłbyś mnie dla prestiżu?! - krzyknął Culum. - Dla swojego parszywego prestiżu?! - Dla naszego, Culumie - odparł Struan. - Jak to dobrze, że nareszcie przeklinasz. Robisz postępy, synu! - A więc cały ten gniew, twój gniew... był udany? - Naturalnie, chłopcze. Był przeznaczony dla Brocka. I dla reszty. - Nawet Robba? - Zwłaszcza dla Robba. Zjedz coś. - Mam .gdzieś jedzenie! Jesteś Diabłem! Pociągniesz nas wszystkich ze sobą do piekła. Na Boga Wszechmogącego, przysięgam, że... Struan zerwał się i chwycił syna za ramiona. - Posłuchaj, zanim powiesz coś, czego będziesz żałował - rzekł. - Stawiałem na to, że masz dość odwagi, aby podejmować decyzje, i wykazałeś ją. Sam z siebie. Bez mojej pomocy. Więc błogosławię cię za to. Stałeś się Culumem Struanem, który ośmielił się wejść w paradę Tai-Panowi. Mężczyzną, który zabrał mu umiłowane wzgórze. Jesteś nadzwyczajny. W jeden dzień zyskałeś na prestiżu więcej, niż mógłbyś zdobyć go przez dwadzieścia lat. Na miły Bóg jak inaczej chcesz władać ludźmi i wodzić ich na pasku? Wyłącznie silną ręką? Nie. Za to swoim rozumem, tak. I sztuczkami. Struan puścił syna. - Sztuczkami? - wydusił z siebie Culum. - Ależ to czarna magia! Śmiejąc się cicho Struan usiadł i nalał sobie wina. - Ci, którzy mają rozum, docenią twoją mądrość. Spryciarz z tego Culuma, powiedzą. Oddał wzgórze
Kościołowi. W ten sposób powstrzymał tego diabła Struana od zniszczenia Noble House przez ulokowanie fortuny w bezwartościowym pagórku. A do tego jeszcze uratował Tai-Panowi twarz, więc ten czort nie zabije syna za oddanie ziemi Kościołowi. - Struan łyknął wina. - Nawet na Brocku z pewnością wywarło to wrażenie, bez względu na to, czy wietrzy jakiś tajny układ - ponieważ udało, ci się to załatwić. Pobożni będą cię błogosławić, boś oddał „co najlepsze” Kościołowi. Durnie w rodzaju Longstaffa będą się ciebie bać i prosić o radę. Cynicy będą podziwiali zręczność twojego rozwiązania, zazdrościli ci i mówili: „Culum ma w sobie diabła swojego ojca. Lepiej się go strzec.” Uważam, że zdobyłeś sobie autorytet, synu. - Ale... ale jeśli ja go zdobyłem... to w takim razie ty straciłeś na prestiżu? - Owszem. Ale mam go pod dostatkiem. Wystarczy go i dla ciebie, i dla Robba. Za to ty masz niewiele czasu na ugruntowanie swojej pozycji. Pilnuj się, synku. Wszyscy będą myśleć: „Tym razem Culumowi się upiekło, ale czy spróbuje jeszcze raz?” I będą liczyć, że znienawidzimy się tak bardzo, iż jeden zniszczy drugiego. I właśnie tak się będziemy zachowywać. Otwarcie. Przy wszystkich. - Co takiego?! - Tak jest. Będziemy okazywać sobie zimną wrogość, ilekroć się spotkamy. A Brock niezadługo spróbuje przeciągnąć cię na swoją stronę. Spróbuje też Cooper... i Tillman. Będą cię karmić kłamstwami - albo przeinaczonymi faktami - licząc na wzbudzenie w tobie takiej nienawiści, że zrujnujesz mnie i na dodatek siebie. A przy tym Noble House. Bo wszyscy kupcy pragną takiego łupu. Ale teraz, teraz już go nigdy nie zdobędą. Dalibóg, synu, sprawdziłeś się! - Nie przyłożę do tego ręki - rzekł cicho Culum. - Przyłożysz obie. Na pięć miesięcy i pięć lat. Przysiągłeś na Pismo Święte. - Zmusiłbyś mnie do dotrzymania tej przysięgi? Po tym wszystkim? - Sam się do tego zmusisz. Potrajam ci pensję. - Myślisz, że w takiej sprawie liczą się pieniądze? - To niewielka zapłata za dwa dni piekła. - Nie chcę żadnych pieniędzy. I nie zrobię tego. Nie mogę. Struan w zamyśleniu wybrał sobie kurze udko. - Zastanawiałem się nad tobą wnikliwie. Kusiło mnie, żeby ci nie mówić o niczym. Pozwolić ci grać rolę bezwiednie. Potem jednak oceniłem cię. I doszedłem do wniosku, że potrafisz to zrobić wiedząc o wszystkim. A ponieważ już się dowiedziałeś, dla obu będzie to przyjemniejsze. - Pozwoliłbyś mi żyć i umrzeć z nienawiścią żywioną do ciebie? Tylko po to, żeby istniał Noble House? - Znasz odpowiedź na to. - Jesteś bezbożnikiem. - Zgoda. W pewnym sensie - odparł Struan, jedząc kurczaka. - Jestem taki, jak powiedziałeś, i jestem kimś więcej. Złamałem wiele przykazań boskich, ale nie wszystkie. Wiem, co robię, i gotów jestem odpowiedzieć za swoje czyny. Ale jestem jedynym człowiekiem na tej ziemi, któremu możesz bezgranicznie ufać - zakładając, że
nie zaczniesz z wyrachowaniem działać przeciwko naszej firmie. Jestem Tai-Panem. Cierpiąc i stosując diabelskie fortele staniesz się taki sam! - To niewarte takiej hipokryzji. Ani takiego zła. - Och, synku, koisz moje serce - rzekł Struan, odrzucając kurczaka. - Jesteś taki młody. Zazdroszczę ci życia, które masz przed sobą. Niewarte? Żeby być najlepszym? Żeby mieć wpływ na Brocka i resztę przez sam fakt, że jesteś? Na Longstaffa, a poprzez niego na królestwo? Na cesarza Chin? A za jego pośrednictwem na trzysta milionów Chińczyków? - Struan popił wina. - To jest tego warte. Więcej nienawiści i trochę komedii to niewielka cena. Culum wtulił się plecami w zagłębienie skały, w głowie huczało mu od bezlitosnych słów, pytań ibezwzględnych odpowiedzi. Czy taka jest wola boska? - zapytywał siebie. Żeby najsilniejsi przeżywali kosztem słabszych? Przecież wszystkie rzeczy i reguły stworzył Bóg. Ale Jezus powiedział: „Cisi i pokorni odziedziczą ziemię.” Czy miał na myśli ten świat... czy Królestwo Boże? Ale pokorą nie dałoby się zdobyć tego srebra ani go obronić. Pokora nie uratowałaby tym razem Noble House przed nabyciem wzgórza. Pokorą nigdy nie osiągnie się postępu, nigdy nie pokona okrutnych i chciwych. Jeżeli zostanę Tai-Panem, ruszy naprzód sprawa Karty Praw. Ojciec mówił o bogactwie, które ma cel, nieśmiertelny cel... A więc dobrze. Jego nienawiść do ojca znikła. A wraz z nienawiścią miłość. Pozostał tylko szacunek. - Dlaczego tutaj wszedłeś? - spytał. Struan wiedział, że stracił syna. Zmartwiło go to jako ojca, lecz niejako mężczyznę. Narzucił przeciwnikowi bitwę na własnych warunkach i w dogodnym dla siebie czasie. Tym samym spełnił swój ojcowski obowiązek. - Żeby zmęczyć cię tak, abym mógł z tobą porozmawiać, a ty mnie zrozumieć - odparł. - I przekazać ci, że chociaż widok z tamtego wzgórza jest piękny, to stąd jest wspaniały. Culum zobaczył ten widok dopiero teraz. - Tak. Rzeczywiście - przyznał. Pochylił się, wybrał kawałek kurczaka i zaczął jeść. Struan nie okazał po sobie, że cierpi. Chłopak znowu zacznie się uśmiechać, powiedział sobie. Daj mu czas. To bolesne dorastać tak szybko. Daj mu czas. Poczuł się bardzo zmęczony. Oparł się o skałę i skierował lornetkę na południe, szukając „Chińskiej Chmury”. Ale nigdzie nie było jej widać. Daremnie lustrował horyzont. Wtem zatrzymał wzrok. - Spójrz, synu. Tam jest „Błękitna Chmura” - powiedział. Culum wziął lornetkę i ujrzał kliper. Był to bliźniak „Gromowej Chmury”, z osiemnastoma działami, równie chyży i równie piękny. Równie piękny nawet dla niego, który nie znosił statków i morza. - Wiezie opium za sto tysięcy gwinei - rzekł Struan. - Co teraz powinieneś zrobić? Na miejscu mamy trzy statki, a dalszych szesnaście zawinie tu w ciągu miesiąca. - Posłać je na północ, żeby sprzedały towar?
- Tak. - Twarz Struana zachmurzyła się. To mi o czymś przypomina. Pamiętasz Isaaca Perry'ego? - Tak. Mam wrażenie, jakby się to zdarzyło przed rokiem. - Wyrzuciłem go ze statku, pamiętasz? Za to, że zawiódł McKaya i że bał się mnie, a ja nie wiedziałem czemu. Dałem McKayowi piętnaście dni na rozwiązanie tej zagadki, ale on nie wrócił już do Kantonu. Widziałem się z nim wczoraj wieczorem. Pracuje teraz na brzegu - jako zastępca sędziego i policjant. - Osłaniając cygaro dłonią od wiatru Struan zapalił je, podał Culumowi i zapalił drugie. - Cóż, wygląda na to, że Perry pracuje teraz u Coopera i Tillmana. Na trasie z Wirginii do Afryki. Przy niewolnikach. - Nie wierzę. - Powiedział mi o tym Wilf Tillman. Wczoraj wieczorem. Wzruszył ramionami i oznajmił, że Perry nie chciał dłużej pływać na chińskich trasach. Dlatego Tillman zaproponował mu statek do przewozu niewolników. Perry przystał na to. Odpłynął tydzień temu. Tuż przed odjazdem McKay podszedł go. Razem się spili. McKay zwierzył się Perry'emu, że również go wyrzuciłem, przeklął mnie i poprosił go o robotę na nowym statku, przysięgając, że osobiście się na mnie zemści. Gorzałka rozwiązuje wszystkie języki, tak też było i z Perrym. Wyjawił McKayowi, że sprzedał Morganowi Brockowi odpis listy naszych tajnych punktów handlu opium na wybrzeżu Chin wraz z długościami, szerokościami geograficznymi i nazwiskami nabywców. Za ostatnim swoim pobytem w Londynie. - A więc Brock zna wszystkie nasze tajne miejsca przemytu opium? - Te, których używał Perry. Czyli większość. Bo Perry handlował przez dziesięć lat. - Co zrobimy? - Znajdziemy nowe miejsca i nowych zaufanych ludzi. Sam więc widzisz, synu, że nikomu nie można za bardzo ufać. - To okropne. - To prawo przetrwania: Odpocznij sobie godzinę, a potem pójdziemy. - Dokąd? - Do Aberdeen. Po cichu się tam rozejrzymy. Przed wybraniem ludzi Wu Kwoka. - Struan otworzył plecak i podał synowi pistolet. - Umiesz się z tym obchodzić? - Nie za bardzo. - Przydałoby się, żebyś poćwiczył. - Dobrze - zgodził się Culum i obejrzał pistolet. Kiedyś po głupiej uniwersyteckiej sprzeczce strzelał się z pistoletu pojedynkowego, ale on i jego przeciwnik byli tak przerażeni, że kule chybiły o kilka jardów. - Możemy już iść - rzekł. - Odpocząłem. Struan pokręcił przecząco głową. - Chcę zaczekać na pojawienie się „Chińskiej Chmury” - powiedział. - A gdzie była? - W Makau.
- Po co? - Wysłałem ją tam - odparł Struan, strzepując z surduta okruchy. - Właśnie wyznaczono nagrodę za życie mojej kochanki. A także za życie syna i córki, których z nią mam - schwytanych żywcem. Posłałem Maussa na „Chińskiej Chmurze”, żeby ich tu sprowadził. Na statku będą bezpieczni. - Ale jest tu już Gordon. Widziałem go wczoraj. - Ta dziewczyna nie jest jego matką. Culum był zdziwiony, że nie boli go świadomość, iż ojciec miał dwie - nie, trzy rodziny. Trzy, licząc jego samego i Winifred. - Porywanie dzieci to rzecz straszna. Straszna - powiedział. - Wyznaczono już nagrodę za twoją głowę. Dziesięć tysięcy dolarów. - Jestem tyle wart? Ciekawe. - Jeżeli Chińczycy dają dziesięć tysięcy, to z całą pewnością możesz założyć, żeś wart sto. - Struan ponownie skierował lornetkę na „Błękitną Chmurę”. - Myślę, że sto tysięcy to właściwa suma za ciebie. Culum osłonił dłonią oczy przed słońcem i pojął komplement ojca. Ale nie okazał tego po sobie. Rozmyślał o jego drugiej kochance, ciekaw, jaka ona jest i jaka jest matka Gordona. Umysł pracował mu chłodno i beznamiętnie; nie czuł urazy do ojca, ale gardził nim za słabość i rozwiązłość. Dziwił się, że rozważa te sprawy tak spokojnie. - Co Brock zrobi z tym srebrem? - spytał. Piraci będą go napadać bez przerwy, jak długo je ma. - Będzie zmuszony poprosić nas, żebyśmy wzięli jakąś część z powrotem. Za weksel. Zrobimy to natychmiast. A poza tym na procent mniejszy niż zwykle. Powiedz Robbowi, żeby to załatwił. - Wtedy piraci napadną nas. - Możliwe. - Struan przyglądał się „Błękitnej Chmurze”, która wolno halsowała pod wiatr w przesmyku pomiędzy Lan Tao i Hongkongiem. - Odpływam zaraz po powrocie „Chińskiej Chmury”. Pojadę z korpusem ekspedycyjnym i wrócę do Hongkongu w przeddzień balu. - Dlaczego? - Żebyś miał czas oswoić się z naszą „wrogością”. Potrzebujesz praktyki. Wraz z Robbem zaczniecie stawiać budynki. Plany są już gotowe. Z wyjątkiem Wielkiego Domu. O tym zadecyduję później. Zacznijcie budować na tym wzgórzu kościół. Niech Arystoteles go zaprojektuje. Zapłaćcie mu dziesiątą część sumy, którą wymieni na początku. Wszystko spoczywa na tobie i wuju Robbie. - Tak, Tai-Panie - odparł Culum. Powiedział „Tai-Panie”. Nie „ojcze”. Obaj dosłyszeli w tym tytule ostateczny wyrok. I pogodzili się z nim. - Mój dom wybudujecie na siedemnastej parceli miejskiej. Robb ma plany. Musi zostać wzniesiony w trzy tygodnie, a ogród zasadzony i otoczony na dziesięć stóp wysokim murem. - To niemożliwe. - Bez względu na koszty. Jeśli trzeba, ściągnij na budowę setkę robotników albo i dwie setki. Umebluj
dom i urządź ogród zgodnie z planem. Chcę, żeby wszystkie budynki były wykończone za trzy miesiące. - Na wybudowanie tego wszystkiego potrzeba co najmniej dziesięciu miesięcy. Roku albo więcej. - Owszem. Dlatego zatrudnimy więcej ludzi. I więcej zapłacimy. A w efekcie zakończymy budowę prędzej. - Po co się tak śpieszyć? - A dlaczego nie? Culum spojrzał na morze: - A co z balem? - zapytał. - Wszystko załatwisz ty. Wspólnie z Robbem i Czen Szengiem, naszym faktorem. - A Robb? Ma nie wiedzieć, że nasza wrogość to maskarada? - Sam o tym zadecyduj. Możesz mu powiedzieć wieczorem w dniu balu. Jeśli chcesz. Na horyzoncie pojawiła się „Chińska Chmura”. - Możemy iść - powiedział Struan. - Dobrze. Struan schował lornetkę i resztki jedzenia do plecaka. - Przyślij tu potajemnie kilku marynarzy, żeby trzymali ciągłą straż za dnia - powiedział. - Po co? - Chodzi o statki. Zwłaszcza o te z pocztą. Z tego miejsca dowiemy się o ich zbliżaniu o cztery, pięć godzin wcześniej niż inni. Wyślemy im na spotkanie szybko łódź i odbierzemy pocztę dla nas przed innymi. - A potem? - Wyprzedzimy wszystkich. W ciągu czterech godzin można wiele sprzedać i kupić. Wiedzieć o czymś na cztery godziny przed innymi to taka różnica jak pomiędzy życiem a śmiercią. Szacunek Culuma do ojca wzrósł. Bardzo mądrze, pomyślał. Wpatrywał się właśnie bez celu w dużą wyspę Lan Tai po zachodniej stronie. - Patrz! - zawołał nagle, wskazując ręką tuż na południe od niej. Dymi się! Jakiś statek płonie! - Masz bystre oczy, synu - powiedział Struan przesuwając lornetkę. Do kata, to parowiec. Statek był czarny, wąski, brzydki i miał ostry dziób. Z jego przysadzistego komina dobywał się dym. Wyposażony był w dwa maszty i takielunek żaglowy, ale żagli nie miał wcale i płynął złowieszczo pod wiatr, a na jego rufie trzepotała czerwona bandera. - Spójrz na ten rozlazły, śmierdzący pomiot Królewskiej Marynarki Wojennej! Culumem wstrząsnął ten niespodziewany wybuch ojca. - O co chodzi? - spytał. - O tę przeklętą, nafaszerowaną żelazem dziwkę - o nią chodzi! Spójrz, jak to płynie! Culum przyjrzał się parowcowi przez lornetkę. Dla niego okręt wyglądał niewinnie. Widział już parę takich bocznokołowców. Parowcami były od dziesięciu lat irlandzkie statki pocztowe. Widział dwa olbrzymie koła łopatkowe, prawe i lewe śródokręcie, skłębiony dym i spieniony kilwater. Na pokładzie stały działa. Wiele
dział. - A czego mu brakuje? - spytał. - Spójrz tylko na jego ślad! I kierunek, w jakim płynie! Pod wiatr, na Boga! Kieruje się prosto na wschód. Pod wiatr. Spójrz na niego! Wyprzedza nasz statek, jakby „Błękitna Chmura” była jakimś zafajdanym brygiem w rękach głupich małp, a nie statkiem, który ma jedną z najlepszych załóg na świecie! - Ale co w tym złego? - Wszystko. A więc parowiec dotarł na Daleki Wschód! Dokonał rzeczy niemożliwej! Ta zardzewiała, żelaznobrzucha, napędzana maszynerią, wynaleziona przez Stevensona, zaropiała wywłoka dopłynęła z Anglii aż tutaj, na przekór całej odrazie morza i pogardzie wiatru. Jeżeli dokonał tego jeden statek, potrafi to zrobić tysiące. To postęp. I początek nowej epoki! - Struan podniósł pustą butelkę po winie i cisnął nią o skałę. - Oto czym będziemy pływać za dwadzieścia, trzydzieści lat. tymi psimi, poronionymi pomiotami statków, na miły Bóg! - Jest brzydki w zestawieniu z żaglowcem. W zestawieniu z „Błękitną Chmurą”. Ale płynąć pod wiatr obywać się bez niego - znaczy być szybszym, tańszym i... - Nigdy! Nigdy szybszym, nie z wiatrem za trawersem, i nie tak zdatnym do żeglugi morskiej. Poza tym nie w czasie burzy. Te śmierdziele zamienią się wtedy w żółwie i pójdą na dno jak kamienie. Wcale też nie są tańsze. Potrzebują do kotłów drewna albo węgla. Na dodatek nie nadają się do przewozu herbaty. Herbata jest wrażliwa i zepsuje się w takim smrodzie. Herbatę będą wozić, dzięki Bogu, żaglowce. Culuma ubawiła ta tyrada, ale ukrył to. - Tak - potwierdził. - Ale z czasem na pewno zostaną ulepszone. A jeżeli, jak sam mówisz, dopłynął tu jeden z nich, to potrafią to zrobić tysiące. Myślę, że powinniśmy kupować parowce. - Kupować możesz ty i będziesz miał rację. Ale niech mnie diabli, jeżeli zakupię choć jednego takiego śmierdzącego potwora. Do licha, bandera z Lwem i Smokiem nie będzie powiewała na żadnym takim, póki żyję! - Czy wszyscy żeglarze podzielają twoje uczucia? - zagadnął Culum, ciesząc się w duchu. - To beznadziejnie głupie pytanie! Co ci chodzi po głowie, Culum? - spytał cierpko Struan. - Po prostu myślę o postępie, Tai-Panie - odparł Culum i znów spojrzał na parowiec. - Ciekawym, jak się nazywa. Struan przyglądał się synowi podejrzliwie, przekonany, że ten mężczyzna coś zamyśla, ale nie wiedział, jakie snuje plany. Dziwne, rzekł do siebie w duchu. Pierwszy raz pomyślałeś o nim jako o mężczyźnie, a nie swoim potomku, o Culumie, o synu, o synku. - Dzięki Bogu, że nie dożyję końca żaglowców - powiedział. - Ale ta lafirynda zwiastuje śmierć naszych chińskich kliprów. Najpiękniejszych statków, jakie kiedykolwiek pływały po morzach. Ruszył pierwszy w dół zbocza w stronę Aberdeen. W jakiś czas potem parowiec przepłynął na tyle blisko nich, że odczytali jego imię. Nazywał się „Nemesis”. Okręt Jej Królewskiej Wysokości „Nemesis”.
*****
TOM II
KSIĘGA TRZECIA
Dwie fregaty raz po raz wystrzeliwały salwy burtowe w pierwszy z fortów wybudowanych w poprzek Bogue, dziesięciomilowego przesmyku wodnego strzegącego podejścia do Kantonu. Bogue był silnie obwarowany królującymi w nim fortami i miał niebezpiecznie wąskie ujście, dlatego sytuacja fregat wydawała się samobójczo niekorzystna. Ledwo starczało tam miejsca na manewry, a fortowe działa z łatwością mogły utrzymać w odległości bezpośredniego strzału atakujące okręty, kiedy halsowały tam i z powrotem, lawirując pod prąd. Ale działa te osadzone były na stałe w swoich podstawach i nie mogły się obracać, a umocnienia fortowe mocno zniszczały wskutek wieków sprzedajnych rządów. Dlatego też symboliczna ilość kul armatnich wystrzelonych z fortów przeleciała naprawo i lewo od burt fregat, nie czyniąc im szkody. Z okrętów spuszczono lodzie i piechota morska zaatakowała brzeg. Forty zdobyto z łatwością i bez strat, bo ich obrońcy, widząc własną bezradność, przezornie się wycofali. Żołnierze zagwoździli działa, a ich garstka została tam, okupując fortyfikacje. Reszta wróciła na pokłady, fregaty zaś popłynęły milę dalej na północ i salwa za salwą zaczęły Ostrzeliwać następne forty, opanowując je równie łatwo. Później wysłano przeciwko nim flotyllę dżonek i branderów, ale została zatopiona. Dwie fregaty zdziesiątkowały tyle dżonek z taką łatwością dlatego, że miały przeważającą siłę ognia, a także dlatego, że ilekroć powiało, takielunek i żagle pozwalały im się poruszać szybko we. wszystkich kierunkach. Dżonki nie mogły płynąć pod wiatr ani halsować tak jak fregaty. Przeznaczono je do pływania po chińskich wodach i na monsunowe wiatry, natomiast fregaty na straszliwe niedole żeglugi po kanale La Manche, Morzu Północnym i Atlantyku, gdzie sztormy są na porządku dziennym, a burze częścią życia.
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY - Jak strzelanie do siedzących kaczek - rzekł z niesmakiem admirał. - Owszem - przyznał Struan. - Ale ich straty są niewielkie, a nasze minimalne. - Potrzebujemy jednego - rozstrzygającego zwycięstwa - powiedział Longstaff. - Tego właśnie chcemy. Horatio, proszę mi przypomnieć, żebym poprosił Arystotelesa o upamiętnienie naszego dzisiejszego szturmu na Bogue. - Tak, ekscelencjo. Stali na pokładzie rufowym okrętu flagowego „Zemsta”, o milę za torującymi drogę fregatami. Z tyłu za nimi płynęły główne siły korpusu ekspedycyjnego, z „Chińską Chmurą” na czele, wiozącą po kryjomu na pokładzie Mei-mei z dziećmi. - Zostajemy w tyle, admirale - poskarżył się Longstaff. - Nie może pan dogonić fregat, ha? Admirał opanował gniew; ciężko było mu o grzeczność wobec Longstaffa. Miesiące trzymania na uwięzi jego floty, miesiące rozkazów, kontrrozkazów i żałosnej wojny zniechęciły go. - Płyniemy bardzo szybko, ekscelencjo - odparł. - Bynajmniej. Wciąż tylko halsujemy tam i z powrotem, tam i z powrotem. To całkowita strata czasu. Proszę przesłać sygnał „Nemesis”. Poholuje nas pod prąd. - Poholuje mój okręt flagowy?! - ryknął admirał, czerwieniejąc na twarzy i karku. - Ta rozlazła parowa kiełbasiarka?! Poholuje siedemdziesięcioczterodzialowy okręt liniowy?! Poholuje, powiada pan?! - A tak, poholuje, drogi panie - odparł Longstaff - i znacznie prędzej znajdziemy się w Kantonie. - Na Boga, nigdy! - Wobec tego przeniosę tam swoją kwaterę! Proszę spuścić na wodę łódź. Pańska zazdrość jest wprost niedorzeczna. Okręt to okręt, żaglowy czy parowy, a trzeba przecież wygrać wojnę. Może mnie pan odwiedzać, kiedy wola. Rad będę z pana towarzystwa, Dirk. Chodźmy, Horatio. Longstaff odszedł stukając obcasami, zirytowany admirałem, jego obłąkańczymi reakcjami i nienawiścią panującą pomiędzy wojskiem a marynarką - nienawiścią o to, kto dowodzi, czyje rady są najlepsze, kto ma pierwszy naprawiać okręty i wybierać miejsce pod koszary na Hongkongu, czy ta wojna jest morska, czy lądowa, komu należy się pierwszeństwo. Poza tym nadal był wściekły w duchu na tego szczwanego czorta Culuma za to, że nabrał go na oddanie Kościołowi wzgórza Tai-Pana - na wmówienie mu, że Tai-Pan się na to zgodził - i za to, że naraził jego dobre stosunki z niebezpiecznym Struanem, które budował tyle lat, naginając go do swoich celów. A poza tym miał dość starań o założenie kolonii, miał dość próśb i skarg, uwikłania w nikczemną rywalizację pomiędzy kupcami. Na dodatek wściekły był na Chińczyków, że ośmielili się odrzucić świetny traktat, który on, i tylko on, tak wspaniałomyślnie im ofiarował. Do diaska, pomyślał, przecież na moich barkach spoczywa ciężar całej Azji, to ja podejmuję wszystkie decyzje, powstrzymuję ich od skoczenia sobie do gardeł, prowadzę wojnę ku chwale Anglii, ratuję jej handel! A jak mi się, dalibóg, za to odwdzięczają?! Powinni mi nadać szlachectwo wiele lat temu!... Ostygł w gniewie, gdyż wiedział, że sytuacja w Azji wkrótce się uspokoi, a z
zapewniającej bezpieczeństwo kolonii Hongkong wyciągną się macki angielskiej potęgi. Wedle władczych zachcianek gubernatora. Gubernatorowie są uszlachcani. Sir William Longstaff - tak, to brzmi ładnie. A ponieważ gubernatorzy kolonii byli naczelnymi dowódcami wszystkich kolonialnych wojsk, prawodawcami z urzędu i z prawa, a także bezpośrednimi przedstawicielami królowej, mógł zatem postępować z próżnymi, butnymi admirałami i generałami, jak mu się żywnie podoba. Bodaj ich wszystkich zaraza! - zaklął w duchu i to mu ulżyło. Tak więc popłynął na „Nemesis”. Struan pojechał z nim. Parowiec nie parowiec, liczyło się, że dotrze do Kantonu pierwszy. Po pięciu dniach brytyjska flotylla zatrzymała się przy wyspie Whampoa, pozostawiwszy za sobą podbitą i bezpieczną rzekę. Natychmiast zjawiła się na pertraktacje delegacja kupców Ko-hongu wysłana przez nowego namiestnika cesarskiego, Czing-so. Jednakże za radą Struana nie przyjęto jej i odesłano, a nazajutrz zajęto na powrót Kolonię Kantońską. Kiedy kupcy zeszli na brzeg, wszyscy ich starzy służący czekali na nich przed drzwiami faktorii. Tak jakby w ogóle nie opuszczali Kolonii. Podczas ich nieobecności niczego nie tknięto, Niczego nie brakowało. Plac oddano pod namioty oddziałowi wojska, a Longstaff zamieszkał w faktorii Noble House. Przybyła następna delegacja kupców Ko-hongu, odprawiono ją tak jak pierwszą i podjęto otwarcie mozolne i gruntowne przygotowania do oblężenia miasta. Dniem i nocą; przez ulice Świńską i Trzynastu Faktorii przewalała się hałaśliwa ciżba kupujących, sprzedających, bijących się i kradnących. Burdele i szynki prosperowały. Wielu zmarło z przepicia, niektórym podcięto gardła, a inni po prostu zniknęli. Kramarze walczyli ze sobą o miejsca, ceny rosły bądź spadały, ale zawsze były na poziomie dostępnym dla klienteli. Znów delegacja szukała posłuchania u Longstaffa, który pod wpływem Struana jeszcze raz kazał ją odesłać. Brytyjskie liniowce ustawiły się w poprzek Rzeki Perłowej, zaś „Nemesis” pływała tam i z powrotem, siejąc popłoch. Jednakże sampany i dżonki nie przestały się krzątać w górze i w dole rzeki. Z głębi kraju zwieziono tegoroczne zbiory herbaty i jedwabiu i zapełniono nimi ciągnące się wzdłuż jej brzegów magazyny Kohongu, które aż pękały w szwach. I wówczas nocą, potajemnie, zjawił się Źin-kua. - Hola, Tai-Panie - przywitał się wchodząc do prywatnej jadalni Struana, wsparty na ramionach osobistych niewolników. - Miło cię widzieć. Po co nie przyjść widzieć mój, heja? Niewolnicy usadowili go ,ukłonili się i wyszli. Starzec jeszcze nigdy nie wyglądał tak wiekowo, a skórę miał jeszcze bardziej pomarszczoną. Ale jego oczy były bardzo młode i biła z nich wielka mądrość. Nosił długi błękitny jedwabny chałat, granatowe jedwabne spodnie, a na maleńkich stopach miękkie pantofle. Lekki jedwabny zielony pikowany puchowy kaftan chronił go przed wilgocią i chłodami wiosennych nocy. Na głowie miał wielobarwną czapkę. - Hola, Źin-kua - odpowiedział mu Struan. - Mandaryn Longstaff być baldzo zły. Nie chce Tai-Pan widzieć swój przyjaciel. Ajiii ja! Helbaty?
Celowo przyjął Żin-kua w samej koszuli, żeby dać mu poznać, jak bardzo gniewa się z powodu monety Wu Fang Czoia. Po nalaniu herbaty zjawili się służący niosąc tace z przysmakami, które Struan specjalnie zamówił. Nałożył sobie i Żin-kua po kilka pasztecików dim sum. - . Jeść baldzo dużo dobly - pochwalił Żin-kua, prostując się na krześle jak struna. - Jeść baldzo zły - odparł usprawiedliwiającym tonem Struan, wiedząc, że w Kantonie nie znajdzie się lepszego. Do jadalni wszedł służący z węglem i położył go na kominku, dodając parę laseczek wonnego drewna. Jego rozkoszna woń wypełniła mały pokój. Żin-kua jadł dim sum grymaśnie i popijał je chińskim winem, które - jak wszystkie chińskie wina - było podgrzane do w sam raz właściwej temperatury. Wino pokrzepiło go, ale jeszcze bardziej świadomość, że jego pupil Struan zachowuje się tak nienagannie, jak wyrafinowany chiński przeciwnik. Podając mu dim sum w nocy, podczas gdy tradycja nakazywała jeść je wyłącznie wczesnym popołudniem, nie tylko tym bardziej podkreślił swoje niezadowolenie, ale sprawdzał go, jak dużo wie o jego spotkaniu z Wu Kwokiem. Lecz chociaż radował się, że jego nauki - a raczej nauki jego wnuczki, Cz'ung Mei-mei - wydały tak subtelny owoc, dręczyły go niejasne obawy. Ucząc barbarzyńcę cywilizowanych obyczajów, podejmujesz niezmierne ryzyko, powiedział sobie. Uczeń może uczyć się za dobrze i zanim nauczyciel się połapie, to nie on rządzi uczniem, ale uczeń nim. Pilnuj się. Dlatego też Żin-kua nie zrobił tego, co zamierzał - nie wybrał gotowanego na parze, najmniejszego, faszerowanego krewetką pasztecika i nie poczęstował nim, trzymając go w powietrzu, gospodarza, naśladując tym samym gest Struana ze statku Wu Kwoka i dając mu nadzwyczaj subtelnie do zrozumienia, iż wie, co zaszło w kabinie pirata. Zamiast tego wziął jeden ze smażonych pasztecików, położył go sobie na talerzu i spokojnie zjadł. Wiedział, że na razie znacznie mądrzej jest ukryć to, co wie. Później zaś, gdyby chciał, mógł pomóc Tai-Panowi w uniknięciu niebezpieczeństwa i wskazać mu, jak wyjść cało z grożącej mu katastrofy. A kiedy jadł dim sum, zadumał się nad skończoną głupotą mandarynów i Mandżurów. Durnie! Żałosni, głupi gównożercy bez ojca i matki! Oby im zgniły członki, a kiszki stoczyły robaki! A wszystko było tak pomysłowo zaplanowane i wykonane, pomyślał. Podstępem sprowokowaliśmy Europejczyków do wojny - w miejscu i chwili, jakie wybraliśmy - co rozwiązało ich finansowe kłopoty, natomiast my przegrywając z nimi nie straciliśmy nic ważnego. Handel trwa dalej, choć tylko w Kantonie, i dlatego Cesarstwo Środka nadal jest bezpieczne i nie grozi mu wtargnięcie europejskich barbarzyńców. A oddaliśmy tylko mikroskopijną zapowietrzoną wysepkę, którą, wraz z postawieniem na niej nogi przez pierwszego chińskiego kulisa, już zaczęliśmy odzyskiwać. Tu Żin-kua zadumał się nad doskonałością intrygi, która wykorzystała chciwość cesarza i jego obawę, że Ti-sen zagraża tronowi, i zmusiła go do zniszczenia krewniaka. Cóż za boski żart! Ti-sen tak ślicznie złapał się w pułapkę i tak przemyślnie zawczasu wybrano go do tej roli. Na idealne narzędzie do ocalenia prestiżu cesarza i
Chin. Ale po latach planowania, cierpliwego czekania i całkowitego zwycięstwa nad wrogami Cesarstwa Środka, ten zarażony chciwością, węszący za dziwkami psi ochłap - cesarz - wykazał niesamowitą, niewiarygodną głupotę odrzucając idealny traktat! A teraz angielscy: barbarzyńcy są zeźleni i mają powód. Stracili twarz wobec swojej diabelskiej królowej i jej głupich zauszników. Znów trzeba wszystko zaczynać od nowa, a pradawny cel Cesarstwa Środka ucywilizowanie barbarzyńskiej ziemi; wydobycie jej z Mroków na Światło i utworzenie świata z jedną władzą i jednym cesarzem - się odwlecze. Nie przeszkadzało mu to, że musi zaczynać od nowa, bo wiedział, że proces ten zajmie wieki. Ale był nieco rozdrażniony tym, że cel niepotrzebnie odsunął się w czasie i że zmarnowano wspaniałą okazję. Najpierw Kanton, pomyślał. Najpierw trzeba zapłacić okup za nasz ukochany Kanton. Jak niską cenę mam wytargować? Jak niską? Struan gotował się w środku. Spodziewał się, że Żin-kua weźmie jeden z faszerowanych krewetkami pasztecików i poczęstuje go nim ponad stołem. Czy to znaczy, że jeszcze nie wie o przekazaniu mi przez Wu Kwoka pierwszej monety? - zapytywał siebie. Na pewno zdaje sobie sprawę ze znaczenia dim sum. Uważaj, co robisz, bracie. - Dużo statek bum-bum, heja? - spytał po dłuższej chwili Żin-kua. - Longstaff mieć dużo więcej, na pewno. Baldzo źle, jak mandaryn zły. - Ajiii ja - przyznał Żin-kua. - Mandalyn Czing-so baldzo zły. Cesarz mówić on to samo jak Ti-sen. Przeciągnął palcem po gardle i zaśmiał się. - Szyyyy! Longstaff nie iść od, być wojna - nie być handel! - Być wojna, mieć handel. Longstaff dużo zły. - Ile liang pomóc na dużo zły, heja? - spytał Żin-kua. Włożył dłonie do rękawów zielonego jedwabnego chałatu, rozsiadł się na krześle i cierpliwie czekał. - Nie wie. Może sto lak. Żin-kua wiedział, że sto laków można stargować polubownie do pięćdziesięciu. A pięćdziesiąt laków nie było wygórowaną sumą dla bezbronnego Kantonu. Ale i tak udał przestrach. I wówczas usłyszał głos Struana: - Dodać sto lak. Podatek. - Dodać sto co?! - spytał Żin-kua, naprawdę przerażony. - Mój podatek - odparł prosto z mostu Struan. - Nie lubić podatek na głowa mój niewolnik krowa dziko, na mój mały dziko. Mandaryn Czing-so baldzo wiele zły. - Podatek na głowa dziko? Ajiii ja! Baldzo dużo zły palsziwy mandalyn, baldzo! - odparł Żin-kua, udając zdziwienie. Podziękował dżosowi za to, że dowiedział się o tej nagrodzie i że załatwił już ową sprawę szybko i zręcznie, zawiadamiając przez posłańca tę angielską dziwkę - a tym samym Struana - na wypadek, gdyby ktoś próbował zdobyć nagrodę za Mei-mei i jej dzieci, zanim będą bezpieczne. - Żin-kua załatwi! Nie bój, heja? Żin-kua załatwi dla przyjaciel za kilka dni. Baldzo palsziwy mandaryn Czing-so.
Zły, zły, zły! - Baldzo zly - rzekł Struan. 'T- Może trudno załatwić, kosztować dużo lak. Więc nie dodać sto lak. Dodać dwa sto lak. - Żin-kua załatwi dla przyjaciel - uspokoił go Żin-kua. - Nie dodać sto, nie dodać dwa! Załatwi baldzo mig-mig. - Uśmiechnął się, zadowolony ze swojego doskonałego rozwiązania, jakie zdążył już wprowadzić w czyn. - Baldzo łatwo. Wpisać inny imię na lista Czing-so. Klowadziko i dwa mały klowa dziko pan Jedno Oko. - Co takiego?! - wybuchnął Struan. - Co źle, heja? Co go właściwie ugryzło? - zastanawiał się Żin-kua. Załatwił prostą wymianę - nic niewartą barbarzyńską kobietę i dwie dziewczynki należące do człowieka dybiącego na upadek Struana w zamian za bezpieczeństwo jego własnej rodziny. Cóż w tym złego? I jak tu w ogóle zrozumieć barbarzyńców? Mój Boże, myślał Struan, i jak tu zrozumieć te pogańskie diabły? - Lista nie podobać - odparł. - Żaden dziko mój, żaden dziko Diabeł Jedno Oko, żaden dziko wcale. Bardzo parszywie źle. Porwanie to na pewno bardzo, bardzo straszna rzecz, zgodził się w duchu Żin-kua, żył bowiem w nieustannym strachu, że on sam, jego dzieci albo wnuki zostaną porwane i przetrzymane dla okupu. Jednakże jakieś nazwiska musiały zastąpić tamte na liście mandaryna. Czyje? - Żin-kua nie da do lista kłowa dziko, na pewno. Załatwi. Nie bój, heja? - powiedział. - Dodaj dwa sto mój podatek, na pewno - rzekł Struan. Żin-kua popił herbaty. - Ko-hong jutlo mówić z Longstaff, może? - spytał. - Czing-so może. - Czing-so i Ko-hong, heja? - Jutlo może Czing-so. Po jutlo Ko-hong. Mówić ile liang. Kiedy on mówić, my sprzedać-kupić helbata, tak samo. - Koniec mówić - handlować. - Mówić - handlować, tak samo. Żin-kua kłócił się, błagał, rwał sobie włosy z głowy, aż wreszcie ustąpił. Uzyskał już zgodę Czing-so na natychmiastowe wznowienie handlu i przekazał mu połowę ustalonej sumy haraczu - drugą miano zapłacić za pół roku. Poza tym podsunął już również namiestnikowi sposób na uratowanie twarzy, dzięki któremu mógł uchronić się przed gniewem cesarza za nieposłuszeństwo wobec jego rozkazów, a mianowicie: żeby przedłużał pertraktacje aż do załadowania herbaty na ostatni statek i zapłacenia ostatniego lianga srebra, a po wszystkim napadł na Kolonię, spalił ją, złupił, a następnie wysłał brandery przeciwko statkom handlowym barbarzyńców i przegonił je z Rzeki Perłowej. Dzięki handlowi barbarzyńcy nabraliby fałszywego poczucia bezpieczeństwa, to zaś dałoby
namiestnikowi czas na ściągnięcie tu z całą pewnością niezbędnych chińskich posiłków. W ten sposób barbarzyńcy byliby bezbronni, a Czing-so odniósł zwycięstwo. Żin-kua podziwiał doskonałość tego planu. Wiedział bowiem, że barbarzyńcy wcale nie będą bezbronni. I że złupienie i spalenie Kolonii rozwścieczy ich. Że natychmiast pożeglują z Kantonu na północ i przez ujście rzeki Pei-Ho znów zrobią wypad na Pekin. A kiedy tylko angielska flota pojawi się na Pei-Ho, cesarz jeszcze raz poprosi o pokój i traktat znów będzie obowiązywał. Idealny traktat. Stanie się tak, ponieważ „idealnego” traktatu chciał Tai-Pan, a wstrętny interes to tylko jego lokaj. I w ten oto sposób unikam groźby wiszącej nad naszym ukochanym Kantonem i zapłacenia drugiej połowy haraczu mandarynowi, bo dzięki temu fortelowi Czing-so i jego rodzina znajdą się w trumnach pod ziemią, gdzie jest ich właściwe miejsce - bodaj tego obmierzłego fukieńskisgo lichwiarza dotknęła niemoc płciowa przez te kilka ostatnich miesięcy żywota, jakie mu pozostały na tym świecie! Haracz, który trzeba koniecznie znaleźć, żeby ułagodzić cesarza teraz, a barbarzyńców potem, Wpłynie z zysków za tegoroczną herbatę, jedwab i opium; A prócz tego jeszcze sporo zostanie dla nas. Jakże wspaniałe i podniecające jest życie! - O dziko nie bój, beja? Źin-kua załatwi - zapewnił. Struan wstał. - Dodaj dwa sto, mój podatek - powtórzył i miłym tonem dorzucił: - Żin-kua powie Czing-so: „Tknij jeden włos mój krowa dziko Tai-Pan sprowadzi morski smok ziejący ogniem. Pożreć Kanton; na pewno!” Żin-kua uśmiechnął się, lecz zadrżał na tę groźbę. Klął przez całą drogę do domu. Będę musiał zatrudnić teraz więcej szpiegów i strażników, myślał. Wydać więcej pieniędzy na ochronę dzieci Struana, nie tylko przed tymi kaczkojebcami porywaczami, którzy rzucają się w oczy, ale przed wszelką więzienną swołoczą, której głupio wydaje się, że można łatwo zdobyć pieniądze. Aj, aj, aj! Znalazłszy się w domowym zaciszu, kopnął ulubioną konkubinę, ścisnął dwóm niewolnicom palce śrubami do tortur i znacznie mu ulżyło. Później wymknął się z domu i udał do miejsca tajnych zebrań, gdzie wdział przynależne swojemu stanowisku uroczyste szkarłatne szaty. Był Tai Szan Czu - przywódcą Hung Mun Tongu w południowych Chinach. Wraz z pomniejszymi przywódcami tongu wysłuchał pierwszego raportu o nowo utworzonej loży tajnego stowarzyszenia na Hongkongu. I zatwierdził Gordona Czena na jej przywódcę. Tak więc ku olbrzymiej radości i uldze chińskich i europejskich kupców rozpoczęło się handlowanie. Wszystkich żołnierzy, oprócz symbolicznego oddziału w sile pięćdziesięciu ludzi, odesłano do Hongkongu. Flota zaś powróciła do macierzystej zatoki. Jednakże parowiec „Nemesis” nadal patrolował rzekę, kontrolując podejścia do Kantonu od strony morza i zajmując się sporządzaniem mapy wszystkich odkrytych przez siebie szlaków wodnych. Natomiast w Kolonii Kantońskiej i na trasach morskich przy wyspie Whampoa rozpętała się gorączkowa, trwająca dzień i noc rywalizacja. Szykowano handlowce na przyjęcie delikatnych herbat: malowano ładownie, czyszczono i uszczelniano zęzy. Trzeba było ustalić, gdzie i jak rozlokować ładunki płynące do kraju. Kupcy, którzy nie mieli własnych statków, a było ich wielu, opadli armatorów, walcząc o zdobycie
odpowiednich ładowni dla swoich towarów na najlepszych statkach. Za przewóz żądano wygórowanych sum, które ochoczo płacono. Firmy Noble House i Brock i Synowie zawsze kupowały herbaty, jedwabie i przyprawy na własny rachunek. Lecz ponieważ i Brockowie, i Struanowie byli obrotni, przewozili też towary innym, działając nie tylko jako spedytorzy, ale także jako pośrednicy, bankierzy i agenci handlowi, zarówno w rejsach do Anglii, jak i z powrotem. Z Anglii przywozili towary innych kupców - głównie przędzę i wyroby bawełniane oraz spirytualia, ale prócz tego dosłownie wszystkie wyroby potężnego angielskiego przemysłu uznane za nadające się do handlu. Niekiedy inne firmy angielskie powierzały im swoje statki, a wówczas za prowizją zobowiązywali się sprzedać w Azji załadowany na nie towar najróżniejszego rodzaju oraz znaleźć ładunek na rejs powrotny. Płynąc z Anglii Struanowie i Brockowie kupowali po drodze wyłącznie opium, działa, proch strzelniczy i kule. Kiedy srebro zaczęło zmieniać właścicieli, Struan i Brock zbili małe fortuny pożyczając gotówkę innym kupcom i biorąc w zamian asygnaty londyńskich banków. Ale gotówkę przekazywali dopiero w dzień potem, kiedy statek z ładunkiem przebył bezpiecznie Bogue i wypłynął na pełne morze. Tego roku Struan wyręczył Robba w obowiązkach i całą powierzchnię w ładowniach „Błękitnej Chmury” przeznaczył wyłącznie na jedwabie i herbaty Noble House. Czterysta pięćdziesiąt dziewięć tysięcy funtów herbaty zapakowanej starannie w pięćdziesięciofuntowe cedrowe skrzynie oraz pięć i pół tysiąca sztuk jedwabiu zaczęło wypełniać ładownie tego statku przez okrągłą dobę, a były one warte, gdyby „Błękitna Chmura” dostarczyła je bez szwanku do Londynu jako pierwsza, sześćset tysięcy funtów szterlingów. Gdyby dopłynęła jako pierwsza, zarobiłaby na czysto sto sześćdziesiąt tysięcy. Także Brock przeznaczył w tym roku całą „Siwą Czarownicę” na własne towary. Wiozła ona pół miliona funtów herbaty i cztery tysiące sztuk jedwabiu. Tak jak Struan, Brock wiedział, że nie będzie spał spokojnie aż do nadejścia za sześć miesięcy poczty z wiadomościami o pomyślnym dotarciu statku do kraju i o pomyślnej sprzedaży. Longstaff puszył się tym, że to on, wyłącznie on, tak łatwo wznowił handel i ściągnął do stołu rokowań namiestnika cesarskiego Czing-so we własnej osobie. - Ależ drogi generale, a w jakimż to innym celu odsyłałbym tamte trzy delegacje, co? To sprawa prestiżu oświadczył. - Trzeba wiedzieć, co oznacza dla pogan prestiż i jaka jest ich mentalność. Pertraktacje i przywrócenie handlu osiągnięte niemal bez wystrzału! A handel, drogi admirale, handel to samo życie Anglii! Odwołał oblężenie Kantonu?, co jeszcze bardziej rozwścieczyło wojsko i marynarkę. A poza tym powtórzył to, o czym przypomniał mu Struan: że on, Longstaff, powiedział już kiedyś: „Panowie, musimy okazać pokonanym „wielkoduszność. I nie nękać słabych. Angielski handel nie może się pławić we krwi bezbronnych, nieprawdaż? Pertraktacje zakończą się za kilka dni, a sytuacja w Azji ustali raz na zawsze”. Ale pertraktacje się nie zakończyły i Struan wiedział że mogą się one zakończyć w Kantonie. Wyłącznie w Pekinie, albo u jego bram. A poza tym nie pragnął na razie ich zakończenia. Jedynie przywrócenia handlu.
Koniecznie trzeba było zdobyć tegoroczne herbaty i jedwabie oraz pozbyć się tegorocznego opium. Zyski z handlu pokryłyby straty wszystkich firm kupieckich. Zachęciłyby je do wytrwania do przyszłego roku i rozkręcenia interesów. A mogli je rozkręcić tylko na Hongkongu. Dochody i handel pozwalały zyskać niezbędny czas. Czas na wybudowanie składów, nabrzeży, domów w przystani na wyspie. Czas aż do chwili, kiedy letnie wiatry umożliwią im wypad na północ. Czas na przetrwanie wszystkich burz, aż do przyszłorocznego sezonu handlowego. Czas i pieniądze na uczynienie Hongkongu bezpiecznym - na zamienienie go w odskocznię umożliwiającą im wejście do Azji. Dlatego Struan powściągnął zniecierpliwienie Longstaffa, pozwalając pertraktacjom gotować się na wolnym ogniu, i rzucił się w wir rywalizacji z Brockiem o najlepsze herbaty, jedwabie i o miano najlepszego armatora. Trzeba było załadować i wyekspediować osiemnaście kliprów. Pozałatwiać sprawy z osiemnastoma kapitanami i załogami. Brock jako pierwszy wyprawił „Siwą Czarownicę”, która z przepełnionymi ładowniami popędziła z prądem rzeki. W pół dnia potem zakryto ostatni luk na „Błękitnej Chmurze” i statek puścił się w pogoń. Rozpoczął się wyścig. Gorth gardłował i pieklił się, bo jego statek odpłynął z nowym kapitanem, ale Brock pozostał nieugięty. - Przy twojej ranie nie wynikłoby z tego nic dobrego, a tu się przydasz - oświadczył. Dlatego Gorth zaczął snuć plany na przyszłość, kiedy zostanie tai-panem. Prawdziwym Tai-Panem! Wrócił na pokład „Nemesis”. Odkąd parowiec wpłynął do zatoki, spędzał na nim wszystkie wolne chwile, ucząc się, jak nim pływać, jak nim walczyć, co trzeba robić, a czego nie trzeba. Wiedział bowiem, tak jak i jego ojciec, że „Nemesis” oznacza koniec ery żaglowców... a - przy sprzyjającym dżosie - koniec Noble House. Obaj znali niechęć Struana do parowców, więc chociaż zdawali sobie sprawę z ryzyka, jakie niesie zastąpienie żagli parą, to jednak stanowczo zdecydowali się postawić na taką przyszłość. Ten sam wiatr i przypływ, z którymi wpłynęła do zatoki Hongkongu „Nemesis”, uniosły później do Anglii statek pocztowy. Wiózł on list Brocka do jego syna Morgana, w którym odwoływał on zamówienie na dwa nowe klipry i zastępował te dwa żaglowce nową linią parowcową firmy Brock i Synowie. Królewską Linią Wschodnią. - Tai-Panie - odezwała się Mei-mei w ciemnościach ich sypialni, leżąc w wygodnym łóżku. - Czy mogę wrócić do Makau? Na kilka dni? Zabiorę ze sobą dzieci. - Masz dość Kolonii? - Nie. Ale trudno mi obyć się bez całej odzieży i zabawek dla dzieci. Tylko na kilka dni, heja? - Przecież mówiłem ci o nagrodach za was, więc... Przerwała mu zdanie pocałunkiem i przysunęła się bliżej do jego ciepłego ciała. - Tak ładnie pachniesz - powiedziała. - Ty też. - Ta Ma-ri Sin-kler... Podoba mi się. - Jest... jest bardzo odważna.
- Dziwne, że przysłałeś kobietę. Niepodobne do ciebie. - Nie było czasu na wysłanie kogo innego. - Mówi niesamowicie dobrze po kantońsku i mandaryńsku. - To tajemnica. Nie wolno ci jej zdradzić nikomu. - Oczywiście, Tai-Panie. Dla obojga mrok zgęstniał i pogrążyli się we własnych myślach. - Zawsze sypiasz bez ubrania? - spytała. - Tak. - Czemu nie przeziębiasz się? - Nie wiem. W górach Szkocji jest zimniej niż tu. W dzieciństwie, jako mały smyk, byłem bardzo biedny. - Co to jest smyk? - Dziecko. Uśmiechnęła się. - Lubię wyobrażać sobie ciebie jako dziecko. Ale już nie jesteś biedny. I dwie z tych trzech spraw są załatwione. Prawda? - Jakich spraw? - zapytał, czując woń jej perfum i dotyk jedwabiu okrywającego jej ciało. - Pierwsza to zdobycie srebra, pamiętasz? Druga to zapewnienie bezpieczeństwa Hongkongowi. A trzecia? Przekręciła się na bok i założyła na jego nogę swoją. Leżał bez ruchu, ale czuł dotyk jej nogi przez jedwab i czekał z wyschniętym gardłem. - Hongkong nie jest jeszcze bezpieczny - odparł. Zaczęła sunąć ręką po jego ciele. - Przy tegorocznym handlu jest bezpieczny, prawda? - zapytała. - A więc to drugie życzenie się spełni. - Jeżeli dopisze dżos. Bez pośpiechu odciągnął jej koszulę, i zaczął ją gładzić po ciele. Pomógł jej się rozebrać, zapalił świecę i odsunął na bok jedwabną pościel. Przyjrzał się jej z zachwytem - ciało miała gładkie i jasne jak płynna porcelana. - Podnieca mnie... kiedy tak patrzysz na mnie i wiesz, że dam ci rozkosz - powiedziała. A potem kochali się powoli i niespiesznie. - Kiedy wracasz na Hongkong? - spytała później. - Za dziesięć dni - odparł. Za dziesięć dni, pomyślał. Wybiorę wtedy w Aberdeen ludzi spośród Chińczyków Wu Kwoka, a następnego wieczoru będzie bal. - Mogę pojechać z tobą? - Owszem. - Czy do tego czasu nowy dom będzie gotów? - Owszem. Będziesz tam bezpieczna. Jego ręka spoczywała na jej biodrach. Musnął końcem języka jej policzek i szyję. - Dobrze będzie mieszkać na Hongkongu - powiedziała. - Będę mogła częściej widywać mojego
nauczyciela. Od miesięcy nie porozmawiałam sobie porządnie z Gordonem. Może wznowimy cotygodniowe lekcje? Muszę się nauczyć więcej słów i lepszych. Jak on się miewa? - Doskonale. Widziałem go tuż przed wyjazdem. - Źle, że się wadzisz z twoim pierwszym synem - powiedziała cicho po chwili. - Wiem. - Wypaliłam trzy świece, żeby twój gniew odleciał na Jawę, a ty żebyś mu przebaczył. Kiedy mu przebaczysz, chciałabym go poznać. - Poznasz go. Za jakiś czas. - Czy przed Hongkongiem mogę pojechać do Makau? Proszę cię. Byłabym bardzo ostrożna. Zostawiłabym dzieci tu. Tutaj byłyby bezpieczne. - A co takiego ważnego masz do roboty w Makau? - Potrzebuję rzeczy i... to tajemnica, miła, zaskakująca, niespodziewana tajemnica. Tylko na parę dni, co? Proszę cię. Jeżeli chcesz, to wyślij Maussa z kilkoma ludźmi. - To zbyt niebezpieczne. - Już nie - odparła Mei-mei wiedząc, że na liście mandaryna nie ma już imion jej i dzieci, i dziwiąc się raz jeszcze, że Struan nie klasnął z uciechy - tak jak ona - kiedy relacjonował jej, jak rozwiązał tę sprawę Żin-kua. Ajiii ja, Europejczycy są bardzo dziwni, pomyślała. Bardzo. - Już nie ma niebezpieczeństwa. Ale mimo to byłabym bardzo ostrożna. - Co to za ważna sprawa? Jaka tajemnica? - Zaskakująca tajemnica. Niedługo ci powiem. Ale teraz to sekret. - Zastanowię się nad tym. A teraz śpij. Pewna, że za kilka dni pojedzie do Makau, Mei-mei odetchnęła z zadowoleniem, wiedząc, że kobieta ma wiele sposobów uzyskania od swojego mężczyzny, czego chce - dobrych i niegodziwych, mądrych i głupich, przekonujących i kiepskich. Moja suknia balowa będzie najwspanialsza, najwspanialsza ze wspaniałych, zapewniła siebie w duchu. Mój Tai-Pan będzie ze mnie dumny. Bardzo, bardzo dumny. Na tyle dumny, żeby mnie poślubić i zrobić Pierwszą Żoną. Ostatnią jej myślą, nim zmorzył ją błogi sen, było dziecko, które rozwijało się w jej łonie. Miało zaledwie parę tygodni. Przyrzekła sobie, że to będzie syn. Syn, z którego on będzie dumny. Dwie cudowne zaskakujące tajemnice, z których będzie dumny. - Nie wiem, panie Vargas - odparł gniewnie Struan. - Niech pan zwróci się z tym do Robba. Zna się na liczbach lepiej ode mnie. Ślęczeli właśnie w prywatnym gabinecie Struana nad księgą główną firmy. Przez otwarte okna do środka wpadał szum Kantonu i roiło się od much. Był ciepły wiosenny dzień i smród zdążył się już wzbić w górę ze swoich zimowych leży. - Źin-kua bardzo pilno otrzymać nasze ostateczne zamówienie, senhor, i...
- Wiem o tym. Ale nie możemy uściślić zamówienia, dopóki nie poda nam, ile w końcu zamawia opium. Dajemy najlepszą cenę za herbatę i najlepszą za opium, więc skąd ta zwłoka? . - Nie wiem, senhor - odparł Vargas. Nie pytał, choć go korciło, dlaczego Noble House płaci Żin-kua za herbatę dziesięć procent więcej niż reszta kupców i sprzedaje mu najlepsze indyjskie opium z Padwy dziesięć procent poniżej obecnej ceny rynkowej. - Bodaj to diabli! - zaklął Struan i nalał sobie herbaty. Żałował, że pozwolił Mei-mei pojechać do Makau. Posłał z nią A Sam, Maussa i kilku swoich ludzi do pilnowania. Miała wrócić wczoraj, lecz dotąd nie przyjechała. Naturalnie nic w tym niezwykłego - czasu przejazdu z Makau do Kolonii Kantońskiej nigdy nie da się dokładnie przewidzieć. Tak jak czasu żadnej podróży morzem. Nie można tego przewidzieć; skoro wszystko zależy od wiatru, pomyślał z ironią. Co innego, gdyby płynęła jakimś śmierdzącym parowcem. Parowce, bodaj sczezły, mogą pływać zgodnie z planem, nie dbając o wiatr i pływy. - Tak? - odparł szorstko na pukanie do drzwi. - Przepraszam, panie Struan - powiedział otwierając je Horatio. - Jego ekscelencja chciałby, żeby pan na niego zaczekał. - A co się stała? - Może powinien to powiedzieć panu osobiście. Jest w swoich pokojach. Struan zamknął główną księgę rachunkową. - Zaraz po powrocie pójdziemy z tym do Robba, panie Vargas. Wybiera się pan na bal? - spytał. - Gdyby moja pani, córka i syn tam nie poszli, nie miałbym spokoju przez następne dziesięć lat, senhor. - Przywiezie ich pan z Makau? - Nie, senhor. Przypłyną ze znajomymi. Ja popłynę bezpośrednio stąd. - Jak tylko wróci Mauss, niech pan da mi znać - rzekł Struan i wyszedł z gabinetu, a Horatio zrównał się z nim krokiem. - Nie mam słów podziękowania za ten podarek dla Mary, panie Struan - powiedział. - Słucham? - Za tę suknię balową, proszę pana. - A! Widziałeś, co sobie uszyła? - O, nie, panie Struan. Wyjechała do Makau nazajutrz po aukcji gruntów. Wczoraj dostałem od niej list. Przesyła panu najlepsze pozdrowienia. Horatio zdawał sobie sprawę, że podarunek z sukni to dla Mary bardzo duża okazja do zdobycia wyznaczonej nagrody. Ale była jeszcze Shevaun. Gdybyż tak zachorowała! Na nic poważnego, tylko na taką chorobę, która wyeliminowałaby ją na ten jeden dzień! Wówczas Mary wygrałaby te tysiąc gwinei. Z tą sumą mogliby dokonać cudów! Pojechać na święta do kraju! Żyć na wysokiej stopie. Boże, niechże ona wygra! Cieszę się, że nie ma jej na Hongkongu, kiedy ja jestem tu, pomyślał. Glessing nie ma do niej dostępu. Przeklęty
człowiek! Ciekawym, czy naprawdę oświadczy się o jej rękę. Co za bezczelność! On i Culum... a, Culum... biedny Culum... Kiedy wchodzili po schodach, Horatio szedł o krok za Struanem i nie musiał kryć swoich niepokojów. Biedny, dzielny Culum. Pamiętał, jak dziwnie zachowywał się nazajutrz po aukcji. Szukał go wtedy z Mary i znalazł na pokładzie „Spokojnej Chmury”. Zaprosił ich na obiad, ale ilekroć starali się skierować rozmowę na Tai-Pana, licząc na to, że ich ze sobą pogodzą, Culum zmieniał temat. - Zapomnijmy o moim ojcu, dobrze? - rzekł wreszcie. - Ja już zapomniałem. - Nie wolno ci, Culum - powiedziała Mary. - To cudowny człowiek. - Chcesz czy nie chcesz, Mary, staliśmy się wrogami. Wątpię, żeby się zmienił, a dopóki on się nie zmieni, to ja również - odparł. Biedny, dzielny Culum, powtórzył w myślach Horatio. Wiem, co to znaczy nienawidzić ojca. - Tai-Panie - powiedział, kiedy stanęli na piętrze. - Mnie i Mary było strasznie przykro z powodu tego wzgórza. Ale jeszcze bardziej przykro z powodu tego, co zaszło między panem a synem. Cóż, bardzo się z Culumem zaprzyjaźniliśmy i... - Dziękuję ci za troskę, Horatio, ale będę ci wdzięczny za nie wspominanie mi o tym więcej. Struan i Horatio w milczeniu przeszli przez podest schodów i weszli do przedpokoju Longstaffa. Był duży i wspaniale urządzony. Na zdobnym suficie królował wielki kandelabr, a pod nim stał błyszczący stół konferencyjny. Longstaff siedział u szczytu stołu, mając po bokach admirała i lorda generała Rutledge'a Cornhilla. - Dzień dobry panom. - Dobrze, że pan przyszedł, Dirk - rzekł Longstaff. - Proszę usiąść, mój drogi, Pomyślałem sobie, że warto zasięgnąć pańskiej rady. - Co się stało ekscelencjo? - No, hmm, poprosiłem też o przyjście pana Brocka. Zaczekamy do jego przybycia, żebym nie musiał się powtarzać, nieprawdaż?: Sherry? - Dziękuję. Drzwi otworzyły się i wpadł Brock. Na widok Struana i najwyższych; rangą oficerów wzmógł czujność. - Chciał pan mnie widzieć; ekscelencjo? - spytał. - Tak.; Proszę usiąść. - Dzień dobry, Dirk - przywitał się, skinąwszy głową Struanowi. - Dzień dobry ichmościom - dodał wiedząc, że rozwścieczy tym generała. Ogromnie go ubawiły ich chłodne skinięcia głowami, którymi mu odpowiedzieli. - Poprosiłem obu panów o przybycie - zaczął Longstaff - bo prócz tego, że przewodzicie kupcom, nieprawdaż?, to możecie służyć cenną radą. Wygląda na to, że na Hongkongu osiedliła się grupa anarchistów. - Co takiego?! - wybuchnął generał.
- Nie może być! - powiedział Brock, równie zaskoczony. - Niecnych anarchistów, wyobrażacie to sobie? Wygląda na to, że te diabły zaraziły nawet pogan! Tak, jeżeli nie będziemy się mieć na baczności, Hongkong stanie się siedliskiem tej zarazy. Przeklęta plaga, nieprawdaż? - Jakich anarchistów? - spytał Struan. Anarchiści oznaczali kłopoty. A kłopoty utrudniały handel. - To, mmm... jak brzmiało to słowo, Horatio? „Teng”? „Tang”? - „Tong”, ekscelencjo. - No więc ten tong działa tuż pod naszym nosem. To straszne. - Jak działa? - spytał zniecierpliwiony Struan. - Może lepiej zacznie pan od początku, ekscelencjo - zaproponował admirał. - Przednia myśl. Na dzisiejszym spotkaniu namiestnik cesarski Czing-so okazał wielkie zaniepokojenie. Powiedział, że chińskie władze dowiedziały się właśnie o tych anarchistach, o ich tajnym związku, i o założeniu przez nich swojej siedziby na tym ropiejącym, ohydnym wrzodzie - wzgórzu Tai Ping Szan. Ci anarchiści mają wiele, wiele nazw i są... Horatio, może pan lepiej to wyjaśni. - Czing-so powiedział, że jest to grupa rewolucyjnych fanatyków, którzy dążą do obalenia cesarza - zaczął Horatio. Wymienił jego ekscelencji pół setki nazw, pod który mi występował ten związek - Czerwona Partia, Czerwone Bractwo, Związek Nieba i Ziemi, i tak dalej - części z nich prawie niepodobna przełożyć na angielski. Niektórzy nazywają go po prostu „Hung Mun” albo „Hung Tong” -”tong” znaczy „tajne bractwo”. - Pozbierał myśli. - W każdym razie ci ludzie to anarchiści najgorszego sortu - złodzieje, piraci, rebelianci. Przez całe wieki władze starały się ich wytępić, ale bez skutku. Przypuszcza się, że w południowych Chinach liczą milion członków. Są zorganizowani w loże, a obrzędy wtajemniczenia mają barbarzyńskie. Pod byle pretekstem wzniecają bunty i żerują na strachu swoich ziomków. Żądają opłat „za opiekę”. Każda prostytutka, kupiec, chłop, właściciel ziemski, kulis - wszyscy płacą im haracz. W razie niezapłacenia haraczu bardzo szybko zostaje wymierzona kara - śmierć albo okaleczenie. Każdy członek bractwa płaci składki, niby w związku zawodowym. Gdziekolwiek kiełkuje niezadowolenie, tam tong buntuje malkontentów. To fanatycy. Gwałcą, torturują i rozprzestrzeniają się jak zaraza. - Słyszałeś wcześniej o chińskich tajnych związkach? - spytał Struan. - Zanim wspomniał o nich Czing-so? - Nie, panie Struan. - Te anarchisty to faktycznie czarcie nasienie - rzekł z zatroskaniem Brock. Chińczyki są zdolne do takiego diabelstwa! Longstaff popchnął po stole małą czerwoną trójkątną chorągiewkę. Były na niej wypisane dwa chińskie hieroglify. - Namiestnik cesarza powiedział, że ich stałym symbolem jest trójkąt - rzekł. - Hieroglify na tej chorągiewce oznaczają „Hongkong”. Tak czy owak dla nas na pewno wynikną stąd kłopoty. Czing-so chce przysłać na Tai Ping Szan chorągwianych i mandarynów i spustoszyć je mieczem.
- Nie zgodził się pan na to? - spytał Struan. Boże uchowaj. Nikt nieś będzie się wtrącał do naszej wyspy, do pioruna! Powiedziałem mu, że nie chcemy mieć do czynienia z anarchistami na naszej ziemi i załatwimy się z nimi szybko na nasz sposób. A zatem, co powinniśmy zrobić? - Wyrzucić wszystkich Chińczyków z Hongkongu i po kłopocie - rzekł admirał. - To niemożliwe, panie admirale - powiedział Struan. - A poza tym stracilibyśmy na tym. - Tak jest - poparł go Brock. - Musimy mieć robotników, tragarzy i służbę. Są nam faktycznie potrzebni. - Jest na to proste rozwiązanie - odezwał się generał biorąc szczyptę tabaki. Był to siwowłosy, zwalisty wojskowy z czerwoną, pobrużdżoną twarzą. - Wydać zarządzenie, że każdy, kto należy do tego - jak mu tam, tongu? -będzie powieszony. - Kichnął. - Już ja dopilnuję wykonania tego rozkazu. - Nie można wieszać Chińczyków za to tylko, że chcą obalić dynastię, milordzie. To sprzeczne z angielskim prawem - powiedział Struan. - Obca dynastia czy nie - odrzekł admirał - wzniecanie powstań przeciwko cesarzowi „zaprzyjaźnionego mocarstwa” - a dalibóg, niedługo stanie się ono „zaprzyjaźnione”, jeżeli pozwoli nam się wypełnić obowiązki, jakie nałożył na nas rząd - jest sprzeczne z prawem międzynarodowym. I z angielskim. Dalibóg, weźcie tylko panowie tych łajdaków czartystów. - Nie wieszamy ich za to, że są czartystami. Wieszamy ich tylko wtedy, gdy zostaną schwytani na buncie i łamaniu prawa, co jest słuszne! - odparł Struan mierząc admirała gniewnym wzrokiem. - Angielskie prawodawstwo mówi, że człowiekowi przysługuje wolność słowa. I wolność zrzeszania się w związkach politycznych. - Ale nie w związkach, które zachęcają do buntu - odpalił generał. - Pochwala pan bunt przeciwko legalnej władzy? - Pańskie pytanie jest tak absurdalne, że przez grzeczność nie odpowiem na nie. - Panowie, panowie,- wtrącił, się Longstaff. - Naturalnie, że nie powiesimy nikogo, kto jest... kimkolwiek jest. Ale nie „możemy również, pozwolić na to, żeby Hongkong toczył nam wrzód anarchizmu, nieprawdaż? Ani plugawe idee związkowe, . - To wszystko może być podstępem ze strony Czing-so, żeby osłabić naszą czujność - rzekł Struan i spojrzał; na Brocka.. - Słyszałeś już kiedyś o tongach? - Nie. Ale myślę, że jak te Triangi ściągają haracz ze wszystkich, to także samo z handlu, a więc niezadługo i z nas. Generał z rozdrażnieniem strzepnął niewidoczny pyłek ze swojej nieskazitelnej szkarłatnej: bluzy mundurowej. - Ta sprawa należy z pewnością do wojska, wasza ekscelencjo - powiedział. - Czemu nie ogłosić proklamacji wyjmującej ich spod prawa? A my zrobimy resztę. Zastosujemy, mianowicie, reguły, których nauczyliśmy się w Indiach. Wyznaczymy nagrodę za informacje. Tubylcy zawsze są gotowi sprzedać
konkurencyjne frakcje za brzęczącą monetę. Powiesimy dla przykładu tuzin i po kłopocie. - Nie można tu stosować tych zasad, co w Indiach - sprzeciwił się Struan. - Pan nie ma może doświadczenia w zarządzaniu, drogi panie, Więc niewiele może pan powiedzieć. Tubylcy to tubylcy, koniec i kropka. - Generał spojrzał na Longstaffa. Dla wojska sprawa jest prosta, ekscelencjo.; Wkrótce; kiedy tylko sytuacja na Hongkongu uporządkuje się jak w obozie wojskowym, znajdzie się to w naszej kompetencji. Pan wyda; proklamację wyjmującą ich spod prawa,, a my dopilnujemy sprawiedliwości.. - Admirał prychnął pogardliwie. - Tysiąc razy mówiłem, że Hongkong powinien podlegać jurysdykcji marynarki wojennej. Jeżeli nie zawładniemy szlakami morskimi, Hongkong zginie. Właśnie dlatego pozycja marynarki jest nadrzędna. Ta sprawa podlega naszej jurysdykcji. - Wciąż powtarzam, że to wojsko rozstrzyga bitwy, panie admirale! Wojny kończą się na lądzie! Owszem, to marynarka wytrzebiła flotę Bonapartego i zagłodziła Francję. Ale i tak to my musieliśmy zakończyć raz na zawsze ten konflikt. A zrobiliśmy to pod Waterloo. - Do Waterloo nie doszłoby bez Trafalgaru. - Kwestia sporna, drogi admirale. Ale weźmy Azję. Wkrótce będziemy mieli na karkach Francuzów, Holendrów, Hiszpanów, Rosjan naruszających nasze słuszne przywództwo w tej części świata. Zgoda, może pan panować nad szlakami morskimi, Bogu dzięki, ale dopóki Hongkong nie stanie się militarnie nie do zdobycia, Anglia nie będzie miała bazy do obrony swoich statków ani do schronienia się przed wrogiem. - Główne zadanie Hongkongu, milordzie, to być ośrodkiem handlu z Azją - rzekł Struan. - Och, doceniam wagę handlu, mój dobry człowieku - odparł zaczepnym tonem admirał. - Ale my spieramy się tu o strategię, a to wcale pana nie dotyczy. - Gdyby nie handel, armie i floty zdałyby się psu na budę! - rzekł z poczerwieniałą twarzą Brock. - Brednie, mój dobry człowieku. Oświadczam panu... - Bez względu na strategie - przerwał mu głośno Struan - Hongkong jest kolonią i podlega ministrowi spraw zagranicznych, dlatego o wszystkim zdecyduje rząd. Jego ekscelencja postąpił w tej sprawie mądrze i na pewno jest zdania, że tak marynarka, jak wojska królowej odegrają żywotną rolę w przyszłości Hongkongu. Jego przyszłość jako portu marynarki wojennej, bazy wojskowej i ośrodka handlu - Struan kopnął cichaczem Brocka pod stołem - oraz jako wolnego portu jest zapewniona. Brock ukrył grymas i dodał prędko: - Jakżeby inaczej! Wolny port to duża forsa dla państwa. I pieniądze na najlepsze w świecie stocznie i koszary. Jego ekscelencja, ichmoście, wziął sobie do serca wszystkie wasze interesy. I wojsko jest bardzo ważne, i marynarka. Wszyscy skorzystacie na otwartym porcie. A najwięcej królowa. Szczęść jej Boże. - Słusznie, panie Brock - rzekł Longstaff. - Naturalnie, że potrzebujemy i marynarki, i wojska. Handel to duma Anglia a wolny handel ma przyszłość.- Rozkwit Hongkongu leży w interesie nas wszystkich. - Jego ekscelencja pragnie otworzyć Azję dla wszystkich cywilizowanych narodów, nie faworyzując
żadnego - powiedział Struan, starannie dobierając słowa. - Czyż można robić to lepiej niż z pomocą wolnego portu? Strzeżonego przez doborowe wojska Brytyjskiej Korony. - Nie zgadzam się na to, żeby cudzoziemcy bogacili się naszym kosztem - oświadczył kostycznie admirał, na co Struan uśmiechnął się w duchu, bo ryba chwyciła przynętę. - Toczymy wojny, wygrywamy je i musimy walczyć znowu, bo cywile zawsze spaskudzą sprawę pokoju na konferencjach. Do kata z cudzoziemcami, powiadam! - Poglądy godne uwagi, admirale, ale niezbyt praktyczne - powiedział Longstaff. - A co do „cywilnych konferencji”, bynajmniej nie szkodzi, że dyplomaci przyjmują dalekosiężny punkt widzenia. Wojna jest, mimo wszystko, tylko przedłużonym ramieniem dyplomacji. Kiedy zawiodą wszystkie pozostałe środki. - I właśnie „dyplomacja” tu zawiodła - oświadczył generał. - Tak więc im prędzej wylądujemy z wojskiem w Chinach, zaprowadzając w całym kraju angielskie prawo i porządek, tym lepiej. - Dyplomacja nie zawiodła, drogi generale. Pertraktacje powoli postępują naprzód i przebiegają pomyślnie. Aha, przy okazji, czy zdaje pan sobie sprawę, że w Chinach jest trzysta milionów Chińczyków? - Jeden angielski bagnet, ekscelencjo, starczy za tysiąc miejscowych włóczni. Niech mnie diabli, Indiami władamy z pomocą garstki żołnierzy i to samo możemy zrobić tutaj... a zważcie, panowie, ile skorzystały na naszej władzy w Indiach te dzikusy; ha? Trzeba im pokazać naszą siłę, oto co należy zrobić! Natychmiast! - Chiny to jeden naród, milordzie - rzekł Struan. - A nie tuziny, które ma pan w Indiach. Nie da tu się wprowadzić tych samych metod. - Bez zabezpieczonych szlaków morskich armia nie utrzymałaby Indii nawet przez tydzień - oświadczył admirał. - Nonsens! O, moglibyśmy... - Panowie, panowie, dyskutujemy o anarchistach - upomniał znużony Longstaff. - Co pan radzi, admirale? - Wyrzucić wszystkich żółtych z wyspy. Jeżeli chce pan mieć robotników, to niech pan wybierze tysiąc albo dwa - ile ich tam trzeba na wyspie - a całą resztę usunie. - A pan, milordzie? - Już wyraziłem swoje zdanie, ekscelencjo. - Ach tak. Panie Brock? - Zgadzam się z panem, ekscelencjo, że Hongkong będzie wolnym portem, że potrzebujem kitajców i sami powinniśmy się załatwić z tymi Triangami. Zgadzam się także samo z generałem, żeby powiesić każdego Trianga, którego przyłapie się na buncie. No i także samo z admirałem, że nie potrzebujem na tej wyspie żadnego antycesarskiego spisku. Tak jest, trza ich wyjąć spod prawa. Zgadzam się też z Dirkiem, że to nielegalnie wieszać ich, jeśli będą siedzieć cicho. Ale każdemu, któren ma to za nic i którego schwyta się jako Trianga, trza dać baty, napiętnować żelazem i wyrzucić stąd na zawsze. - A pan, Dirk? - spytał Longstaff. - Zgadzam się z panem Brockiem. Ale nie na chłostę i piętnowanie. To są średniowieczne metody.
Z tego co widziałem u tych pogan, to nadal żyją w średniowieczu - rzekł z odrazą admirał. - Jeżeli należą do grupy wyjętej spod prawa, to naturalnie muszą ponieść karę. Chłosta to kara zwyczajowa. Wyznaczymy pięćdziesiąt batów. A piętnowanie policzka jest usankcjonowaną prawem angielską karą za określone przestępstwa. A więc piętnujmy ich również. Ale jeszcze lepiej powiesić pierwszy tuzin schwytanych, a anarchiści ulotnią się stąd jak derwisze. - Naznaczyć ich trwale, to na zawsze odebrać im szansę stania się na powrót dobrymi obywatelami! -. wybuchnął Struan. - Dobrzy obywatele nie przystępują do tajnych anarchistycznych stowarzyszeń, mój panie - rzekł generał. No, ale w końcu przecież tylko dżentelmen potrafi docenić taką radę. Struan poczuł, jak do twarzy napływa mu krew. - Jeszcze jedna taka uwaga, milordzie, a przyślę do pana swoich sekundantów i dostanie pan kulę między oczy - powiedział. Zapadła straszliwa cisza. Przerażony i pobladły Longstaff zastukał w stół. - Zabraniam panom rozmawiać w ten sposób. Nie wolno wam - powiedział. Wyjął koronkową chusteczkę i otarł nią pot, który nagle wystąpił mu na czoło. Poczuł gorycz w wyschniętych ustach. - Zgadzam się z panem w zupełności, ekscelencjo - powiedział generał. - Poza tym uważam, że rozstrzygnięcie tego problemu należy wyłącznie do władz: o takich sprawach powinien decydować tylko pan, wraz ze mną i admirałem. Nie jest to... nie należy to do kupiectwa. - Jesteś pan tak nabzdyczony, lordzie generale - odezwał się Brock - że gdybyś pierdnął pan tu, w Kantonie, to rozsadziłbyś pan bramę londyńskiej twierdzy Tower. - Panie Brock! - zawołał Longstaff..- Nie wolno panu... Generał zerwał się na równe nogi. - Byłbym wdzięczny, dobrodzieju, gdybyś zachował pan te uwagi dla siebie! - Nie jestem pańskim dobrodziejem! Jestem kupcem handlującym z Chinami, do diabła! A im prędzej pan to sobie zakonotujesz, tym lepiej dla pana. Skończyły się już czasy, kiedy takie jak ja lizali pańskie tyłki z powodu jakichś zasranych tytułów, najprędzej nadawanych królewskiej kochanicy, królewskim bękartom i nabytych przez wbicie majchra w plecy króla! - Jak mi Bóg miły, żądam satysfakcji! Przyślę dziś panu swoich sekundantów. - Tego pan w żadnym razie nie zrobi, milordzie - oznajmił Longstaff, waląc otwartą dłonią w stół. - Jeżeli któryś z panów narobi kłopotów, jeżeli dojdzie do jakiegokolwiek starcia, obu odeślę pod strażą do kraju i postawię przed Radą Królewską! Jestem pełnomocnikiem Jej Wysokości w Azji i to ja stanowię tutaj prawa. Mój Boże, to absolutnie niedopuszczalne! Panowie, przeprosicie się nawzajem! Rozkazuję wam. W tej chwili! Admirał ukrył swoje ponure ubawienie. Horatio rozglądał się z niedowierzaniem po twarzach zebranych. Brock zdawał sobie sprawę, że Longstaff jest w mocy mu zaszkodzić, a poza tym nie pragnął pojedynku z generałem. W dodatku był wściekły na siebie, że dał się sprowokować do okazania otwartej wrogości.
- Przepraszam pana, milordzie. Za to, żem nazwał pana starym pierdzielem - powiedział. - A ja przepraszam, bo taki otrzymałem rozkaz. - Myślę, że na tym zakończymy zebranie - rzekł z wielką ulgą Longstaff. - Tak. Dziękuję wam za rady, panowie. Decyzję odłożymy. Będziemy mieli wszyscy czas się zastanowić, nieprawdaż? Generał nałożył wysoką bermycę, zasalutował i ruszył do drzwi pobrzękując ostrogami i szpadą. - Aha, panie generale, przy okazji - rzekł jak gdyby nigdy nic Struan. - Słyszałem, że marynarka rzuciła wojsku wyzwanie do meczu bokserskiego. Generał stanął jak wryty, z ręką na klamce, i zjeżył się na wspomnienie fałszywych uwag, jakie wypowiedział o jego żołnierzach admirał. - Tak - odparł. - Niestety, nie będzie to wielki pojedynek. - A to czemu, panie generale? - spytał gniewnie admirał, przypominając sobie fałszerstwa, jakie generał wypowiedział o jego matrosach. - Ponieważ twierdzę, że nasz wojak wygra, milordzie. Bez większego trudu. - A może by tak rozegrać tę walkę w dniu balu? - zaproponował Struan. - Poczytalibyśmy to sobie za zaszczyt i radzi bylibyśmy dorzucić sakiewkę w nagrodę. Powiedzmy, z pięćdziesięcioma gwineami. - To bardzo hojny gest, panie Struan, ale wątpię, czy wojsko zdąży się przygotować. - Dalibóg, zgoda nadzień balu - rzekł generał, czerwieniejąc. - Stawiam sto gwinei na naszego żołnierza! Przyjmuję - powiedzieli jednocześnie admirał i Brock. - Po -Sto przeciwko każdemu z panów! - odparował generał, obrócił się na pięcie i odmaszerował. - Napije się pan, admirale? - spytał Longstaff nalewając sobie sherry. - Dziękuję, nie, ekscelencjo. Chyba pora wracać na okręt. Admirał wziął swoją szpadę, skinął głową Brockowi i Struanowi, zasalutował i wyszedł. - Sherry, panowie? Horatio, może zajmie się pan czynieniem honorów domu? - Oczywiście, ekscelencjo - odparł Horatio, rad, że ma zajęcie. - Dzięki. - Brock opróżnił kieliszek i wręczył go do ponownego napełnienia. - Smaczne. Ma pan wspaniałe podniebienie, ekscelencjo, nie, Dirk? - Doprawdy, muszę pana napomnieć, panie Brock. To niewybaczalne mówić takie rzeczy. Lord... - Tak, ekscelencjo - przyznał Brock, udając skruszonego. - Miał pan rację. Źle żem zrobił. Mamy szczęście, że to pan tu rządzi. Kiedy ogłosi pan proklamację o tym wolnym porcie? - No... nie ma pośpiechu. Trzeba się uporać z tymi przeklętymi anarchistami. - A może by te dwie sprawy załatwić razem? - zaproponował Struan. - Zaraz po powrocie do Hongkongu. Czemu nie rozstrzygnąć wątpliwości na korzyść chińskich brytyjskich poddanych? Deportować ich, ale przede wszystkim nie chłostać i nie piętnować. Tak jest sprawiedliwie, co, Tyler? - Jeżeli ty tak mówisz, a jego ekscelencja się zgadza - odparł wylewnie Brock. Transakcje były ogromne. „Siwa Czarownica” znajdowała się daleko w morzu i płynęła jako pierwsza. W
Szczęśliwej Dolinie rosły budynki. Pomiędzy Struanem i Culumem nastała otwarta wrogość. A teraz jeszcze Hongkong miał się stać wolnym portem! Tak, Dirk, powiedział sobie w duchu, nie posiadając się z radości, jeszcze się na coś przydajesz, chłopie. Bystrzak z ciebie. Wolny port wynagradza wszystkie twoje diabelskie sztuczki. A za dwa lata nasze parowce puszczą cię z torbami! - Tak - dodał - jeżeli oba się zgadzacie. Ale już wkrótce będziecie musieli chłostać i piętnować. - Jestem pewny, że nie - powiedział Longstaff. - To odrażająca kara. Jednakże prawo trzeba egzekwować i załatwiać się z przestępcami. To znakomite rozwiązanie problemu... jak ich pan nazywa, panie Brock? Aha, Triady. W przyszłości będziemy ich nazywać Triadami. Horatio, niech pan przepisze hieroglifami nazwy tongu, które dał nam jego ekscelencja Czing-so, i roześle ich listę wraz z moją proklamacją. Proszę zapisać, skoro, już o tym myślę: „Wszystkie wymienione tongi są wyjęte spod prawa i w przyszłości będą występować pod ogólną nazwą Triad. Karą za należenie do Triad jest natychmiastowa deportacja i przekazanie władzom chińskim. Karą za wzniecanie buntu przeciwko Gubernatorstwu Jej Królewskiej Wysokości Królowej Brytanii - lub przeciwko Jego Wysokości Cesarzowi Chin jest powieszenie.”
ROZDZIAŁ SZESNASTY : Oświetlona księżycem w pełni wioska Aberdeen leżała w mroku, mokra i cicha. Na jej uliczkach nie było żywego ducha, a drzwi chat zamknięte ha wszystkie spusty. Na spokojnej, mulistej wodzie kotwiczyło setki sampanów. I chociaż były równie zatłoczone jak chaty we wsi, z ich pokładów nie dobiegał żaden dźwięk i nic się nie poruszało. Struan stał w umówionym miejscu, na rozwidleniu drogi tuż za wioską, przy studni. Miała ona kamienną cembrowinę, na której zawiesił trzy latarnie. Był sam, a złoty kieszonkowy zegarek pokazywał mu, że pora umówionego spotkania jest tuż-tuż. Ciekaw był, czy Wu Kwok i jego ludzie nadejdą od strony, wioski, od sampanów czy odludnych wzgórz. Albo też od strony morza. Przyjrzał się mu uważnie. Poruszały się tam tylko fale. Gdzieś w ciemności dryfowała „Chińska Chmura” z załogą postawioną w stan alarmu. Ci na jej pokładzie byli za daleko, żeby go widzieć Wyraźnie, ale na tyle blisko, by widzieli światła latarni. Rozkazał im, aby w razie nagłego zgaśnięcia latarni uzbrojeni w muszkiety i szable wsiedli do łodzi i przypłynęli na brzeg. Z plaży dobiegały na górę przytłumione głosy garstki uzbrojonych marynarzy, których przywiózł ze sobą. Czekali w pogotowiu przy dwóch dużych łodziach, również obserwując światła jego trzech latarni. Wsłuchiwał się pilnie, ale nie mógł rozpoznać, o czym rozmawiają. W pojedynkę byłbym bezpieczniejszy, pomyślał. Nie chcę, żeby widziały to czyjeś wścibskie oczy. Jednak przybycie na brzeg bez ochrony to głupota. Gorzej, wyzwanie dla dżosu. Nie inaczej. Zamarł, bo w ciszy wioski zawarczał pies. Nasłuchiwał pilnie i szukał wzrokiem poruszających się cieni. Nie zobaczył żadnego, pojął więc, że pies buszował w poszukiwaniu żeru. Oparł się o studnię i zaczął uspokajać, rad, że powrócił na wyspę. Rad, że Mei-mei i dzieci są bezpieczne w domu, który wybudowano dla nich w Szczęśliwej Dolinie. Pod jego nieobecność Robb i Culum załatwili doskonale wszystko, co było do załatwienia. Mały dom wraz z otaczającym go murem i mocnymi bramami został ukończony. Pracowało przy jego wznoszeniu dzień i noc ćwierć tysiąca ludzi. Do wykończenia pozostało jeszcze wiele szczegółów i nie dokończono urządzania ogrodu, ale sam dom nadawał się do zamieszkania i był po większej części umeblowany Zbudowano go z cegieł, miał kominek i drewniany dach, a pokoje belkowane stropy. Ściany pokryto tapetami, pomalowano, a okna oszklono. Dom stał frontem do morza i składał się z gabinetu, jadalni i dużego salonu. Po jego zachodniej stronie znajdował się zaciszny ogród, oddzielony od reszty budynku altanowym ogrodzeniem. Mieściły się tam apartamenty Mei-mei pokoje dzieci, a za nimi pomieszczenia dla służby. Wczoraj Struan przywiózł tam Mei-mei, dzieci i ich piastunkę A San i ulokował. Wraz z nimi powrócili z Kantonu jego zaufany kucharz Lim Din, praczka i „zrobić-uczyć”, jak nazywano dziewczęta uczące się na podkuchenne. Wprawdzie żaden z Europejczyków nie widział Mei-mei, ale większość z nich była pewna, że Tai-Pan sprowadził sobie do pierwszego stałego mieszkania na wyspie konkubinę. Wyśmiewali się z tego we własnym
gronie albo przez zazdrość potępiali go, jednakże nie powiedzieli nic żonom. W swoim czasie mogli powziąć zamiar sprowadzenia tu własnych kochanek, przeto lepiej było mówić o tym jak najmniej. Podejrzliwe małżonki siedziały cicho. Nic nie mogły zrobić. Struan był bardzo zadowolony z domu i z postępów budowy składów i faktorii. A także z efektów jego demonstrowanej publicznie oziębłości wobec syna. Culum powiadomił go ukradkiem, że Brock podjął już pierwszą próbę zjednania go sobie oraz że Wilf Tillman zaprosił go na kosztowny, służący do przewozu opium statek firmy Cooper-Tillman i wystawnie go ugościł. Powiedział mu, że dyskutowali o handlu - o tym, jak to przyszłość Azji zależy od niezbędnej współpracy, zwłaszcza Anglosasów. Powiedział też, że w kolacji uczestniczyła Shevaun i że była bardzo piękna i pełna życia... Z wody wyskoczyła ryba, na chwilę zawisła w powietrzu i spadła z powrotem, Struan na krótko zwiększył czujność, nasłuchując, Potem jednak znów się uspokoił i poddał biegowi myśli. Shevaun byłaby dobrą partią dla Culuma, ocenił trzeźwo. Albo dla ciebie. Tak. Byłaby świetną panią domu i zajmującą ozdobą przyjęć, które będziesz wydawał w Londynie. Dla lordów, dam i członków parlamentu. I dla ministrów. Kupisz sobie tytuł baroneta? Możesz sobie pozwolić na dziesięćkroć więcej. Jeżeli „Błękitna Chmura” dopłynie do kraju jako pierwsza. Albo druga, nawet trzecia... byleby tylko dotarła szczęśliwie. Jeżeli tegoroczny sezon handlowy zakończy się pomyślnie, będziesz mógł sobie kupić tytuł hrabiowski. Shevaun jest dostatecznie młoda. Wniosłaby do małżeństwa spory posag i interesujące koneksje polityczne. A co z Jeffem Cooperem? Jest w niej nieprzytomnie zakochany. Jeżeli Shevaun da mu kosza, to jego kłopot. A co z Mei-mei? Czy chińska żona wykluczyłaby cię z elity towarzyskiej? Z całą pewnością. Zaciążyłaby jak kamień na twojej przyszłości. Nie ma mowy. Bez odpowiedniej angielskiej żony życie towarzyskie jest nie do pomyślenia. Dyplomację uprawia się w prywatnych salonach, pośród przepychu. A może poślubiłbyś córkę lorda, hrabiego albo ministra? Poczekaj, aż znajdziesz się w kraju, hmm? Masz mnóstwo czasu. Ale czy naprawdę? Pośród sampanów przeraźliwie zajazgotał pies, a potem wrzasnął, kiedy opadły go inne. Odgłosy śmiertelnej walki to wzmagały się, to przycichały, aż wreszcie umilkły. Znowu zrobiło się cicho. Jeśli nie liczyć ukradkowych warknięć, szurania i rozrywania dobiegających z ciemności, kiedy zwycięzcy zaczęli się posilać. Obrócony plecami do latarń Struan przyglądał się sam-panom. Dojrzał poruszający się cień, potem drugi i wkrótce chmara milczących Chińczyków opuściła pływającą wioskę, gromadząc się na brzegu. Zobaczył Scraggera. Trzymając swobodnie w dłoniach pistolety, czekał spokojnie i szukał wzrokiem w ciemności Wu Kwoka. Chińczycy nadeszli bezszelestnie drogą, a pośród nich przezornie ukryty Scragger. Zatrzymali się nie opodal studni i wpatrzyli w Struana. Wszyscy byli młodzi, dwudziestoparoletni, wszyscy mieli na sobie czarne bluzy i spodnie, na nogach rzemienne sandały, a twarze osłonięte szerokimi kapeluszami kulisów.
- Dobry wieczór, Tai-Panie - przywitał go cicho Scragger, czujny i gotowy do natychmiastowej ucieczki. - Gdzie Wu-Kwok? - Prosi o wybaczenie, że tak powiem, ale jest pioruńsko zajęty. To jest obiecana setka. Wybierz z nich i odjedźmy, hej? - Każ im rozdzielić się po dziesięciu i rozebrać. - Rozebrać, mówisz? Tak. Rozebrać, do diabła! Scragger zmrużył oczy. A potem wzruszył ramionami, wrócił do Chińczyków i przemówił do nich miękko i śpiewnie. Chińczycy zatrajkotali cichymi głosami, rozdzielili się na dziesiątki i zdjęli ubrania. Struan skinął ręką na pierwszą dziesiątkę i Chińczycy podeszli do światła. Z niektórych grup wybrał po jednym, z innych po kilku, a z paru nie wybrał żadnego. Robił to z najwyższą starannością. Zdawał sobie sprawę, że tworzy oddział specjalny, który przebije mu drogę do serca Chin. Jeżeli nagnie ich do swojej woli. Chińczyków, którzy nie patrzyli mu w oczy, wykluczył od razu. Odrzucił tych z zaniedbanymi, zmierzwionymi warkoczami. Słabi fizycznie nie wchodzili w grę. Ci z dziobami po ospie mieli u niego fory, wiedział bowiem, że ospa pustoszy statki na wszystkich morzach i że ten, kto na nią zachorował i ozdrowiał, jest odporny, silny i ceni życie. Przedkładał tych ze szramami po ciosach nożem. Akceptował tych, którzy nie wstydzili się swojej nagości. Tych, którzy reagowali na nią wrogością, oglądał bardzo starannie, wiedząc, że morze i przemoc to dobrzy towarzysze. Niektórych wybrał dla ich nienawistnych spojrzeń, a innych jedynie za podszeptem intuicji, zajrzawszy im w twarze. Scragger przyglądał się tej selekcji z rosnącym zniecierpliwieniem. Wyciągnął nóż i raz po raz ciskał nim, wbijając go w ziemię. Wreszcie Struan skończył. - Tych ludzi chcę - oświadczył. - Wszyscy mogą się już ubrać. Scragger rzucił rozkaz i Chińczycy ubrali się. Struan wydobył plik kartek i wręczył jedną Scraggejpwi. - Odczytaj im to - powiedział. - Co to jest? - Umowa. Wysokość zarobków i warunki pięcioletniej służby. Każdy musi ją oddzielnie podpisać. - Ja nie umiem czytać, A poza tym na kiego ten papier, co? Wu Fang Czoi kazał im należeć do ciebie przez piec łat. Struan podał mu jeszcze jedną kartkę pokrytą chińskimi hieroglifami. - Daj to komuś, kto potrafi czytać. Każdy to podpisze, bo jak nie, to ich nie przyjmę i zerwę umowę. - Wszystko robisz leguralnie, co? Scragger wziął kartkę i przywołał niskiego, ospowatego Chińczyka, jednego z wybranych. Chińczyk wystąpił z tłumu i wziąwszy pismo przestudiował je w świetle latarni. Scragger kciukiem dał znak odrzuconym i zniknęli w sampanach.
Chińczyk zaczął czytać. - Jak On się nazywa? - spytał Struan. - Fong. - Fong jaki? - Fong jaki chcesz. Kto ich tam wie, te małpy, jak się zwą. Chińczycy pilnie przysłuchiwali się Fongowi, a w którejś chwili wybuchnęli zduszonym, nerwowym śmiechem. - Z czego się śmiejecie? - spytał po kantońsku Scragger. Wytłumaczenie zajęło Fongowi sporo czasu. - O co się tu rozchodzi? - spytał Scragger, zwracając się do Struana. - Mają przyrzec, że nie będą dupczyć i że nie ożenią się przez te pięć lat? To nie jest w porządku. Za kogo ty ich masz? - To najzwyklejszy punkt umowy, Scragger. Znajdziesz taki we wszystkich. - Ale nie W papierach marynarzy, jak pragnę Boga! - Oni mają być kapitanami i oficerami, a więc muszą mieć umowy. Żeby wszystko było legalnie. - Na mój rozum, to bardzo nie w porządku. Znaczy, że przez pięć łat nie wolno im spać z dziewuchami? - To tylko formalność. Ale nie wolno im się żenić. Scragger odwrócił się i wygłosił krótką przemowę. Znów się roześmiali. - Zapowiedziałem im, że mają cię słuchać jak Boga Wszechmogącego. Z wyjątkiem dupczenia - oznajmił Struanowi i otarł spoconą twarz. - Wu Fang rozkazał im należeć do ciebie. Więc nie ma zmartwienia. - Coś taki zdenerwowany? - Wcale nie. Wcale, słowo. Fong czytał dalej. Uciszyło się, a któryś z Chińczyków poprosił o powtórzenie mu jakiegoś punktu umowy. Zainteresowanie Scraggera wzrosło. Punkt ten dotyczył zapłaty. Przyszli potencjalni kapitanowie mieli dostać pięćdziesiąt funtów za pierwszy rok, siedemdziesiąt za drugi i trzeci, sto po zdobyciu licencji pierwszego oficera i sto pięćdziesiąt po zostaniu kapitanami. Poza tym mieli dostawać jedną sześćdziesiątą z zysków statku, którym dowodzili. A za wyuczenie się angielskiego w ciągu trzech miesięcy czekała ich dwudziestofuntowa premia. - Sto pięćdziesiąt funtów to więcej, niż tu zarabiają przez dziesięć lat - powiedział Scragger. - Szukasz zajęcia? - Uprzejme dzięki, odpowiada mi ta robota, co mam - odparł Scragger i skrzywił się bo wpadła mu do głowy pewna myśl. - Wu Fang nie zapłaci takiej forsy - powiedział z wahaniem. - Nikt tego od niego nie zażąda. Bądź pewien, że ci ludzie zapracują na każdego pensa. Albo wylecą ze statku. - Aby tylko nie płacił mój szef, to możesz se marnować własną forsę i dawać im, ile chcesz.
Po przeczytaniu dokumentu przez Fonga Struan kazał wszystkim Chińczykom podpisać się hieroglifami na poszczególnych umowach. Wszyscy umieli pisać. Kazał też wszystkim pomazać tuszem do stempli lewe dłonie i odcisnął je na odwrocie dokumentów. - A to po co? - zdumiał się Scragger. - Każda dłoń jest inna. Teraz znam już wszystkich, bez względu na ich nazwiska. Gdzie są ci chłopcy? - Ci ludzie mają wsiąść do łodzi? - Tak. Struan podał Fongowi latarnię i gestem nakazał mu iść na brzeg. Pozostali Chińczycy w milczeniu podążyli za nim. - Mądrze żeś to załatwił, ten wybór i papiery, Tai-Panie. Faktycznie masz łeb na karku - rzekł Scragger, ssąc w zamyśleniu czubek noża. - Słyszałem, żeś załatwił Brockana cacy. A także samo sprawę ze srebrem. Struan przyjrzał mu się, natychmiast nabierając podejrzeń. - W tym napadzie brali udział Europejczycy, tak powiedział Brock. Byłeś wśród nich? - spytał. - Gdyby mi to kazał zrobić Wu Fang, nie byłoby wpadki, Tai-Panie. Wu Fang Czoi nie lubi wpadek. Pewno to sprawka jakichś miejscowych zasrańców. Fatalnie. - Scragger rozejrzał się bystro w ciemnościach. Upewniwszy się, że są sami, przemówił konspiracyjnym tonem: - Wu Kwok to fukieńczyk. Pochodzi z Kuemoi, w górze wybrzeża, ha? Znasz tę wyspę? - Tak. - W noc świętojańską ma tam być święto. Wu Kwok zjawi się na pewno. Ma to jakiś związek z jego przodkami. - Oczy Scraggera błysnęły złowrogo. - Gdyby przypłynęła tam jedna albo dwie fregaty, to jak nic schwytałyby go niczym parszywego szczura w beczce. - A jakże! - odparł Struan z pogardliwym uśmiechem. - Jak pragnę Boga, że to prawda, słowo honoru! Przysięgam! Ten sukinsyn zażył mnie tak, żem ci przysiągł na coś, co nie było prawdą, i tego mu nie wybaczę. Słowo Scraggera jest tak samo dobre jak twoje. - Tak. Pewnie. Myślisz że zaufałbym komuś, kto wydaje swojego pana jak szczura? - To nie jest mój pan. Moim szefem jest Wu Fang Czoi, i tylko on. Jemu przysiągłem posłuszeństwo, i tylko jemu. Słowo honoru. Struan zastanawiał się nad nim. Pomyśle o tej nocy świętojańskiej - powiedział. - Słowo honoru. Chcę, żeby zginął, jak pragnę Boga! Oprócz siebie samego i potępienia człowiek ma tylko swoje słowo honoru. Ta świnia, skarż ją Bóg, mi je zabrała, więc chcę, żeby zapłacił za to śmiercią. - Gdzie są ci chłopcy? - Zostaną panami, tak jak żeś przyrzekł? - Pośpiesz się, chcę odjechać.
Scragger odwrócił się i gwizdnął w ciemność. Z sampanów wyłoniły się trzy małe cienie. Chłopcy zeszli ostrożnie po chwiejącej się kładce na brzeg i pośpieszyli dróżką. Kiedy wstąpili w krąg światła, Struan zrobił wielkie oczy. Jeden był Chińczykiem. Drugi Eurazjatą. A ostatni brudnym małym angielskim ulicznikiem. Chiński malec był bogato ubrany, a warkocz miał gruby i porządnie zapleciony. Niósł torbę. Pozostałych dwóch było ubranych pożal się Boże, w powalane, niby to angielskie chłopięce ubranka - surduty mieli z samodziału, małe cylindry powyginane, a spodnie i buty domowej roboty I pozszywane byle jak. Na ramionach obu spoczywały kije, a z ich końców zwisały węzełki. Wszyscy starali się rozpaczliwie - i bez powodzenia -ukryć lęk. - To jest Wu Pak Czuk - rzekł Scragger i chiński malec złożył stremowany ukłon. - Wnuk Wu Fang Czoia. Jeden z jego wnuków, ale nie syn Wu Kwoka. A te dwa to moje synki. - Wskazał z dumą na małego andrusa, który cofnął się mimowolnie. - To jest Fred. Ma sześć lat. A to Bert, ma siedem. Na ruch jego ręki obaj chłopcy zdjęli kapelusze, ukłonili się, bąknęli coś spłoszeni i ponownie spojrzeli na ojca, żeby sprawdzić, czy wszystko zrobili tak jak trzeba. Bertowi, Eurazjacie, zwinięty i schowany pod kapelusz warkocz spadł na plecy z powodu tych wszystkich nerwowych ruchów Andrus włosy miał brudne i tak jak ojciec związane na karku pękiem nasmołowanych konopi. - Podejdźcie tu, chłopcy - powiedział Struan ze współczuciem. Andrus wziął przyrodniego brata za rękę i we dwójkę wolno się zbliżyli. Zatrzymali się, wstrzymując oddechy, Anglik wierzchem dłoni starł sobie gil pod nosem. - Nazywasz się Fred? - Tak, wielmożny panie - wyszeptał ledwo dosłyszalnie chłopczyk. - Mów głośniej, synu - upomniał go Scragger. - Tak, wielmożny panie, jestem Fred - zawołał malec. - Jestem Bert, wielmożny panie - zawtórował mu Eurazjatą, drżąc pod spojrzeniem Struana. Był wysokim ładnym chłopcem o pięknych zębach i złotawej cerze. Najwyższym z całej trójki. Struan spojrzał na Wu Paka. Chłopiec spuścił wzrok i przesunął nim po ziemi. - Nie mówi po angielsku? - spytał Struan. - Nie. Ale Bert mówi jego językiem. A Fred zna trochę słów. Mama Berta jest fukienką - odparł Scragger z jeszcze większym skrępowaniem. - A gdzie jest twoja mama, Fred? - Nie żyje, wielmożny panie - wydusił z siebie andrus. - Umarła, psze pana. - Nie żyje od dwóch lat. Dopadł ją szkorbut - wyjaśnił Scragger. - W waszej flocie macie Angielki? Owszem, niektórzy mają. Odejdźcie tam, chłopcy - polecił Scragger, a jego synowie zemknęli na wskazane miejsce i zastygli w bezruchu, nie mogąc ich słyszeć. Wu Pak stał przez chwilę niezdecydowanie, po czym odbiegł i zatrzymał się obok nich. - Mama Freda była więźniarką - powiedział Scragger. - Zesłali ją na dziesięć lat za kradzież węgla w luty
mróz. Pożenił nas ksiądz w Australii, ale to był odszczepieniec, więc może małżeństwo nie było leguralne. W każdym razie wzięliśmy ślub. Przed śmiercią żem jej przysiągł, ze zadbam o chłopaka. Struan wydobył kolejne dokumenty. - Dadzą mi one prawo do opieki nad tymi chłopcami - wyjaśnił. - Aż do ukończenia przez nich dwudziestu jeden lat. Ty możesz podpisać je za swoich synów, ale co z Wu Pakiem? Powinien to zrobić jego krewny. - Postawię swój znak za wszystkich. Masz dla mnie jeden, żebym mógł pokazać Wu Fongowi? Co żem podpisał? - Tak, dostaniesz go. Struan zaczął wypisywać nazwiska, ale Scragger powstrzymał go. - Nie wpisuj nazwiska Scragger moim chłopcom, Tai-Panie. Wstaw inne. Jakie chcesz... nie, nie mów mi jakie - dodał prędko. - Jakiekolwiek nazwisko. Wymyśl jakieś dobre. - Czoło miał spocone. Kiedy brał ołówek i stawiał swój znak, palce mu drżały. - Fred o mnie zapomni. I o swojej mamie. Zrób ile można dla Berta, co? Nadal żyję z jego mamą, a nie jest to zła kobita, jak na pogankę. Zrób dla nich, co możesz, a zyskasz przyjaciela na całe życie. Przysięgam ci. Oba wyuczyli się prawidłowo zmawiać pacierze. - Wysmarkał nos używając palców i wytarł je o spodnie. - Wu Pak ma pisać raz na miesiąc do Żin-kua. Aha, kosztami za naukę i co tam trzeba obciążysz jego. Raz na rok. Wszyscy mają pójść do jednej szkoły i jeść razem. Przywołał ręką małego Chińczyka. Wu Pak zbliżył się z ociąganiem. Scragger wskazał mu kciukiem łodzie i malec posłusznie odszedł. Scragger przywołał gestem swoich synów. - Odpływam, chłopcy - rzekł. Malcy podbiegli, przytulili się do niego i zastrachani z płaczem błagali go, by ich nie wysyłał. Ale odepchnął ich od siebie, z trudem przybierając surowy ton. - Idźcie już. Słuchajcie się Tai-Pana - powiedział. - Będzie dla was jak ojciec. - Nie wysyłaj nas, tato - poprosił żałośnie Fred. - Będę grzeczny, ja i Bert będziemy grzeczni, tato, nie wysyłaj nas. Stali zdjęci olbrzymim żalem, a ich ramiona drgały. Scragger odchrząknął głośno i splunął. Chwilę się wahał, po czym wyszarpnął nóż zza pasa i chwycił warkocz Berta. Eurazjata krzyknął przestraszony i próbował mu się wyrwać. Ale Scragger obciął mu warkocz i mocno - ale nie za mocno - szturchnął histeryzującego chłopca, żeby się opanował. - Och, tato - powiedział trzęsącym się, piskliwym głosikiem Fred. - Przecie wiedziałeś, że Bert przyrzekł swojej mamie dbać o włosy. - Lepiej, że to zrobiłem ja, Fred, niż ktoś obcy - odparł łamiącym się głosem Scragger. - Bert już go nie potrzebuje. Będzie panem, tak jak ty. - Nie chcę być panem, chcę zostać w domu!
Scragger po raz ostatni zmierzwił Bertowi włosy. I Fredowi. -Żegnajcie, synkowie - powiedział. Pośpiesznie odszedł i wchłonęła go noc.
ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY - Dlaczego idziesz tak wcześnie, Tai-Panie? - spytała Mei-mei, tłumiąc ziewnięcie. - Dwie godziny snu zeszłej nocy to dla ciebie za mało. Stracisz wigor. - Odczepże się, dziewczyno! Poza tym zakazałem ci czuwać. Struan odepchnął talerz ze śniadaniem. Mei-mei dolała mu herbaty. Był przepiękny ranek. Przez kratowane okna wpadało słońce, znacząc podłogę delikatnym wzorem. Mei-mei starała się nie słyszeć odgłosów walenia i piłowania dochodzących z budynków wznoszonych na całym obrzeżu Szczęśliwej Doliny, ale bez powodzenia. Od chwili jej przyjazdu trzy dni temu te przytłaczające hałasy trwały bez ustanku dzień i noc. - Jest mnóstwo roboty, a poza tym chcę mieć pewność, że przygotowania do balu idą dobrze - dodał Struan. - Ma się rozpocząć w godzinę po zachodzie słońca. Mei-mei zadrżała z uciechy na myśl o swojej uszytej po kryjomu sukience i o jej piękności. - Śniadanie o świcie to barbarstwo! - powiedziała. - Barbarzyństwo - poprawił ją. - Poza tym nie o świcie. Jest dziewiąta. - Ale jest tak jak o świcie. - Poprawiła jedwabną bladożółtą szatę, czując, jak jej materia ciaśniej opina jej piersi. - Ile będą trwały te przelękliwe hałasy? - Za jakiś miesiąc ścichną. W niedzielę naturalnie się nie pracuje - odparł, słuchając jej jednym uchem i myśląc o tym, ile jeszcze ma dziś do załatwienia. - Za dużo tych hałasów - powiedziała. - W dodatku jest coś niedobrego z tym domem. - Co mówisz? - spytał z roztargnieniem, nie słuchając jej. - Jest w nim coś złego, okrutnie złego. Jesteś pewien, że ma właściwe feng szui, hej a? - Feng co? Zaskoczony podniósł wzrok i skupił całą uwagę na niej. - Nie sprowadziłeś tu pana od feng szui*?! - spytała z trwogą Mei-mei. - A co to za jeden? - Rany boskie, Tai-Panie! - zawołała, wyprowadzona z równowagi. - Budujesz dom i nie radzisz się feng szui?! To czyste szaleństwo! Ajiii ja! Załatwiam to dzisiaj! - A co robi ten pan od feng szui? Poza tym, że bierze pieniądze? - spytał z przekąsem. - Upewnia się oczywiście, czy feng szui jest właściwe. - A co to jest to feng szui, na miłość boską?! -Jeżeli feng szui jest niedobre, złe duchy wchodzą do domu i spotyka cię okrutnie zły dżos i straszna choroba! Jeżeli feng szui jest dobre, wtedy żadne złe duchy nie wejdą do środka. Wszyscy wiedzą o feng szui. - Przecież jesteś dobrą chrześcijanką i nie wierzysz w żadne złe duchy i czary mary.
- Całkiem zgoda, Tai-Panie, ale w domach feng szui jest niesamowicie ważne. Nie zapominaj, że to są Chiny, a w Chinach... - Dobrze, Mei-mei - rzekł zrezygnowany. - Jeżeli musisz, to sprowadź sobie pana od feng szui i niech, rzuci tu urok. - On nie rzuca uroków - odparła z wielką powagą. - On upewnia się, czy dom stoi właściwie względem prądów Niebios, Ziemi i Powietrza. I że nie jest wzniesiony na szyi smoka. - Na czym?! - Jezu miłosierny, jak czasami mówisz! To byłaby straszliwość, bo smok, który śpi w ziemi, nie mógłby dłużej spać spokojnie. Rany boskie, mam nadzieję, że nie stoimy na jego szyi! Albo łbie! Spałbyś z domem na szyi albo łbie?! Oczywiście, nie! Jeżeli temu smokowi zakłóci się sen, oczywiście dzieją się niesamowicie najgorsze rzeczy. Musielibyśmy się natychmiast wyprowadzić! - Nonsens! - Niesamowity nonsens, ale i tak się wyprowadzamy. Ja nas uchronię. O, tak. To bardzo ważne chronić swojego męża i dzieci. Jeżeli zbudowaliśmy się na smoku, wyprowadzamy się. - W takim razie może poradź temu panu od feng szui, żeby lepiej nie znalazł tu żadnych smoków! Mei-mei wysunęła brodę do przodu. - Pan feng szui nie będzie cię wyuczał, jak żeglować statkiem... czemu więc ty miałbyś go wyuczać o smokach, hej a? Być panem od feng szui jest bardzo wielmożnie trudno. Struan cieszył się, że Mei-mei zaczyna wracać do formy. Odkąd powróciła z Makau do Kantonu i w czasie podróży na Hongkong była jakaś rozżalona i roztargniona. Zwłaszcza w ostatnich kilku dniach. Poza tym miała rację co do hałasu - był rzeczywiście potworny. - Wychodzę - powiedział. - Czy zgadzasz się, że zaproszę dziś Ma-ri Sin-kler? - Tak. Ale nie wiem, gdzie ona jest... ani czy już przyjechała. - Jest na okręcie flagowym. Przyjechała wczoraj ze swoją amą, A Tat, i z suknią balową. Czarną i bardzo ładną. Będzie cię kosztować dwieście dola. Ajiii ja, gdybyś pozwolił mi załatwić tę sukienkę, zaoszczędziłabym ci sześćdziesiąt, siedemdziesiąt, na pewno. Jej kajuta jest obok kajuty brata. - Skąd to wszystko wiesz? - Jej arna jest czwartą córką siostry matki A Sam. Co warta byłaby taka mląca ozorem niewolnica jak A Sam, gdyby stale nie informowała swojej matki i nie miała znajomości? - A jakim cudem matka A Sam jej o tym powiedziała? - Och, Tai-Panie, jesteś taki zabawny - zawołała Mei-mei. - Nie matka A Sam, chodzi o mnie! Wszystkie chińskie niewolnice tytułują swoje panie „Matkami”. Tak jak ciebie nazywa ona „Ojcem”. - Naprawdę? - Wszystkie niewolnice nazywają pana domu Ojcem. To pradawny zwyczaj i bardzo grzeczny. Tak więc A
Tat, niewolnica Ma-ri, powiedziała A Sam. A Sam zaś, ta nic niewarta, prosząca się o baty, leniwa larwa powiedziała swojej Matce. Mnie. To naprawdę bardzo proste. O tak, a w dodatku jak najwłaściwsze. Gdybyś umiał mówić po chińskiemu, nazywałbyś A Sam Córką. - Dlaczego chcesz się spotkać z Mary? - Nie ma kogo porozmawiać. Nie bój się, będę mówić tylko po kantońsku. Ona wie, że tu jestem. - Skąd? - A Sam powiedziała A Tat - odparła Mei-mei takim tonem, jakby tłumaczyła dziecku. - A Tat naturalnie powtórzyła takie ciekawe wieści swojej Matce - Ma-ri. Ta stara dziwka A Tat jest nefrytową kopalnią tajemnic. - A Tat jest dziwką? - Rany boskie, Tai-Panie, tak się tylko mówi! Naprawdę powinieneś wrócić do łóżka. Dziś rano jesteś bardzo wielki kiep. Struan dopił herbatę i odsunął od siebie talerz. - Nic-dziwnego, po wysłuchaniu tylu bzdur - rzekł. - Obiad jem z Longstaffem, więc dam Mary znać. Jaką jej podać godzinę? - Dziękuję, Tai-Panie, nie martw się, A Sam załatwi to lepiej. Wtedy nie dowie się nikt prócz służących, a te i tak wszystko wiedzą, na pewno. Lim Din otworzył drzwi. Ten w jednej osobie służący Struana i jego kucharz był niskim przysadzistym Chińczykiem po pięćdziesiątce, odzianym schludnie w białą bluzę i czarne spodnie. Miał okrągłe, zadowolone oblicze i bystre, chytre oczy. - Panie. Przyjść, widzieć pan i pani. Może? - Jaki pan? - spytał Struan zaskoczony, że ktoś mógł być do tego stopnia niegrzeczny, żeby zjawić się bez zaproszenia. - Lim Din wzruszył ramionami. - Pan i pani. Chce wiedzieć, jaki pan, jaki pani? - Och, nieważne -rzekł Struan i wstał od stołu. - Spodziewasz się gości? - spytała Mei-mei. Struan wyszedł z jadalni do małego przedpokoju. Otworzył drzwi na jego drugim końcu i zamknął je za sobą. Znalazł się w korytarzu prowadzącym do hallu i oddzielnych pomieszczeń z przodu domu. A kiedy tam wszedł, natychmiast zorientował się, ze jednym z niespodziewanych gości jest .Shevaun. Jej zapach, woń niezwykłych tureckich perfum, jakich używała tylko ona, subtelnie odmienił powietrze. Serce zabiło mu szybciej, a gniew opadł, kiedy stukając obcasami miękkich skórzanych półbutów o kamienną posadzkę kroczył korytarzem i skręcał do salonu. - Witaj, Tai-Panie- powiedziała Shevaun. Miała dwadzieścia lat i wdzięk gazeli. Jej ciemnorude włosy, ciemniejsze od włosów Struana, były uczesane w anglezy. Pełne piersi pod zieloną aksamitną suknią z dyskretnym dekoltem falowały ponad jej
osiemnastocalową kibicią. Spod tuzina halek wyzierały delikatne kostki i stopy. Czepiec miała zielony, a parasolkę jaskrawopomarańczową. Nie ma co, pięknieje z każdym dniem, pomyślał Struan. - Dzień dobry, Shevaun, dzień dobry panu, Wilf - przywitał się. - Dzień dobry. Przepraszam za przybycie bez zaproszenia - rzekł ogromnie zakłopotany Wilf Tillman. - Och, dajże spokój, wuju - powiedziała wesoło Shevaun. - Życzyć domowi pomyślności to dobry amerykański zwyczaj. - Nie jesteśmy w Ameryce, kochanie - odparł Tillman. Żałował, że tam nie jest. I że Shevaun nie wyszła szczęśliwie za mąż za Jeffa Coopera, a on musi dalej się nią opiekować. Bodaj ją diabli! I bodaj diabli Jeffa, pomyślał. Dałby Bóg, żeby wreszcie oficjalnie poprosił o jej rękę. Wówczas mógłbym ogłosić o ich małżeństwie i po sprawie. Ale ten jego brak zdecydowania jest doprawdy idiotyczny. „Dajmy jej czas. Jest mnóstwo czasu”, wciąż powtarza Jeff. Ale ja doskonale wiem, że odkąd Struan owdowiał, zostało go bardzo mało. Ani chybi, że ona chce złapać Tai-Pana na męża. Bo dlaczegóż to upierałaby się, żeby przyjść tu dziś rano? Dlaczego wciąż o niego pyta? Przez całą drogę do domu Struana rozważał sensowność takiego małżeństwa. Finansowe korzyści byłyby oczywiście bezsporne, ale Struan był zdeklarowanym przeciwnikiem amerykańskiego stylu życia; po prostu go nie rozumiał. Na pewno zbuntowałby Shevaun przeciw nam, pomyślał. Za jej pośrednictwem narzuciłby nam swoją wolę. Jeffa rozwścieczyłaby strata Shevaun i prawdopodobnie wystąpiłby ze spółki. Nie mógłbym temu zapobiec. A jeżeli nasza spółka się rozleci, to nie będzie pieniędzy na rozrzutne przyjęcia, które wydaje w Waszyngtonie braciszek John. Polityka jest bardzo kosztowna, a bez politycznych wpływów rodzinę czeka ciężkie życie, a przecież potrzebna nam jest wszelka pomoc przeciwko tym przeklętym stanom północnym. Nie, na Boga, Shevaun wyjdzie za Jeffa, a nie za Tai-Pana, koniec i kropka. - Przepraszam za przybycie bez zaproszenia - powtórzył. - Jesteście państwo oboje mile widzianymi gośćmi - odrzekł Struan, wskazując Lim Diaowi karafkę i kieliszki. - Sherry? - Hmm, dziękuję, ale chyba powinniśmy już iść - powiedział Tillman. Shevaun roześmiała się na to i ślicznie zmarszczyła swój zadarty nos. - Przecież przed chwilą przyszliśmy. Chciałam jako pierwsza odwiedzić pana w nowym domu, Tai-Panie powiedziała. - I odwiedza pani. Proszę usiąść. Miło mi panią widzieć. - Kupiliśmy kilka podarków dla tego gospodarstwa. - Shevaun otworzyła torbę i wyjęła z niej mały bochenek chleba, małą solniczkę i butelkę wina. - To stary zwyczaj, przynoszący domowi szczęście - wyjaśniła. Przyjechałabym sama, ale wuj oświadczył, że byłoby to w najgorszym guście. On nic tu nie zawinił.
- Cieszę się, że państwo przyjechaliście. Struan wziął chleb. Był złotobrązowy, chrupiący i pachniał. - Upiekłam go wczoraj wieczorem. Struan odłamał kawałek i spróbował. - Przepyszny! - pochwalił. - Właściwie nie jest przeznaczony do jedzenia. A przynajmniej... to po prostu symbol. - Shevaun znów się roześmiała, a potem wzięła torbę i parasolkę. - A więc skoro wywiązałam się z obowiązku, pójdziemy sobie. - Moi pierwsi goście nie zrobią mi tego - powiedział Struan. - Nalegam przynajmniej na kieliszek sherry. Lim Din podał kieliszki. Shevaun wzięła sherry i usadowiła się wygodnie, na co Wilf Tillman spochmurniał. Służący odszedł. - Naprawdę sama pary go upiekła? Bez niczyjej pomocy? - spytał Struan. - Umiejętność gotowania jest bardzo ważna dla panny - odparła i rzuciła mu wyzywające spojrzenie. - Shevaun dobrze gotuje - powiedział Tillman, popijając sherry. - Będę brał codziennie po bochenku - rzekł Struan. Usiadł w dużym skórzanym fotelu i podniósł kieliszek. - Wasze zdrowie! - I pańskie. - Ma pan śliczny dom, Tai-Panie. - Dziękuję. Po jego wykończeniu pragnąłbym panią po nim oprowadzić - odparł, dobrze wiedząc, że bardzo chciałaby się przekonać, czy plotki o Mei-mei są prawdziwe. - Kiedy widziałem się ostatnio z Arystotelesem, powiedział mi, że pani chorowała. - To było zwykłe przeziębienie. - Czy namalowała pani sobie drugi portret? - Rozważam tę sprawę - odparła niespeszona. - Drogi pan Quance - jakże podziwiam jego obrazy. Wuj i ja staramy się namówić go do spędzenia jakiegoś czasu w Waszyngtonie. Moim zdaniem, zrobiłby majątek. - W takim razie będziecie mieli gościa - powiedział Struan zastanawiając się, czy jej niewinna mina jest udana, czy prawdziwa. Zerknął na Tillmana. - Jak interesy? - spytał. - Dziękuję, doskonale. Jeff wraca dziś po południu z Kantonu. W Kolonii interesy kwitną. Jedzie pan tam? - Za kilka dni. - Słyszałem, że „Błękitna Chmura” i „Siwa Czarownica” idą łeb w łeb. Jeden z naszych statków wracając z Singapuru, minął je dwa dni temu. Płynęły na pełnej szybkości. Powodzenia. Kiedy dwaj mężczyźni gawędzili grzecznie o interesach, nieciekawi właściwie wzajemnych opinii, Shevaun popijała sherry i przyglądała się Struanowi. Miał na sobie lekkie wełniane ubranie, dobrze uszyte i eleganckie. Piękny z ciebie mężczyzna, pomyślała. Być może się nie domyślasz, ale zamierzam wyjść za ciebie, Dirku Struanie. Ciekawam, jaka jest ta twoja wschodnia kochanka. Wyczuwam tu jej obecność. Ale z kochanką czy bez, to ja jestem dziewczyną dla ciebie. A kiedy zostanę twoją żoną, bardzo długo nie będziesz musiał szukać innych
kobiet. Bardzo długo. - No cóż, chyba już pójdziemy - powiedział Tillman i wstał. - Jeszcze raz przepraszam za przybycie bez zaproszenia. - Zawsze jest pan mile widzianym gościem. - Aha, przy okazji Tai-Panie - powiedziała Shevaun. - O ile mi wiadomo, damy nie są zaproszone na dzisiejszą walkę bokserską. Czy postawi pan za mnie gwineę na zawodnika marynarki? - Mój Boże, Shevaun! - powiedział zgorszony Tillman. - Nie wolno ci mówić takich rzeczy. Damie to absolutnie nie przystoi. - Za to ty jesteś absolutnie zakłamany i staroświecki - odgryzła się Shevaun. - Wam, mężczyznom, wolno oglądać walki bokserskie, a czemu nie nam? Wam, mężczyznom, wolno się hazardować, a czemu nie nam? - Dobre pytanie, Shevaun - rzekł Struan, rozbawiony zakłopotaniem Tillmana. - W końcu to wschodni zwyczaj - powiedziała patrząc na niego z miną niewiniątka. - Słyszałam, że Chińczycy hazardują się bez przerwy, zwłaszcza kobiety. Struan grzecznie puścił tę uwagę mimo uszu. - Hazard to zły nawyk - powiedział Tillman. - Całkowicie się z tobą zgadzam, wuju. Ile pieniędzy postawiłeś? - To nie ma nic do rzeczy. Struan roześmiał się. - Za pańskim pozwoleniem, Wilf, spełnimy jej życzenie. Gwineę na marynarkę? - spytał. -Dziękuję, Tai-panie - odparła zanim Tillman otworzył usta, i podała Strunowi dłoń w rękawiczce. - Chodzi mi wyłącznie o zasadę. Jest pan nadzwyczaj wyrozumiały. : Przytrzymał jej rękę odrobinę dłużej niż potrzebne, złożył na niej pocałunek, rozkoszując się myślą o poskromieniu Shevaun, a potem odprowadził gości do drzwi. - Do zobaczenia wieczorem - rzekł. - Jeżeli nie zdobędę tej nagrody, to się wścieknę. A ponadto trafię do więzienia dla dłużników. - Ty nie, Shevaun, ale możliwe, że twój biedny, pobłażliwy ojciec oraz wuj - powiedział Tillman. Po ich wyjściu Struan wrócił do pokoju Mei-mei. Zmierzyła go chłodnym spojrzeniem. - Co się stało? - spytał. - Ta parszywa, mląca ozorem dziwka chce cię złapać. To się stało! - odparła. Przestań wygadywać głupstwa i przeklinać! W jaki sposób ją wypatrzyłaś? - Ha! A bo to nie mam oczu? Nie. mam nosa? Po co ślęczałam całymi, psiakrew, godzinami nad planami domu? Bo chciałam go zaplanować tak, żebym niepostrzeżenie widziała, kto do niego wchodzi i kto koło niego przechodzi! Ta zafajdana, wiercąca tyłkiem wy włoka chce cię złapać za mąż!
- Na męża - poprawił ją. -Całuj w rękę, ha?! A czemu to nie całujesz mojej, co? - Z trzaskiem postawiła dzbanek na stole. - Co się tak gapisz jak cielę, hej? Ajiii ja! - Ja ci dam ajiii ja! Jeszcze jedna taka uwaga, a dostaniesz klapsa. Chcesz dostać klapsa? - Mężczyzny! - Targnęła głową. - Mężczyzny! - Mężczyźni, nie „mężczyzny”. Ile razy muszę ci powtarzać? Mężczyźni! - Trzęsącą się ręką nalała sobie herbaty, z hałasem postawiła filiżankę i wstała. - „Słyszałam, że chińskie mężczyzny hazardują się wielce, zwłaszcza kobiety” - powiedziała, przedrzeźniając Shevaun, podnosząc piersi, żeby wydawały się większe, i kręcąc pośladkami. - A ten siedzi tam i zażera wzrokiem jej cycki! Czemu to na moje cycki się nie gapisz, heja? Struan cicho postawił filiżankę i wstał. Mei-mei umknęła na drugi koniec stołu. - Nie powiem nic, na pewno - oświadczyła pośpiesznie. - Tak też myślałem - odparł. Spokojnie dopił herbatę, a ona obserwowała go nie ruszając się z miejsca, ale gotowa do ucieczki. Postawił filiżankę na stole. - Podejdź tu - powiedział. - Aha! Nie poufam ci, kiedy z oczu mówi ci zielony ogień. - Podejdź tu!!! Proszę - dodał z tą samą łagodnością. O mało nie zezowała z wściekłości, w czym przypominała syjamską kotkę, którą kiedyś widział w Bangkoku. Pomyślał, że jest równie zła jak tamta. Ostrożnie podeszła do niego, w każdej chwili gotowa uciec albo udrapać go paznokciami. Delikatnie pogładził ją po policzku i ruszył do drzwi. - Grzeczna z ciebie dziewczyna - powiedział. - Tai-Panie! Mei-mei władczo wyciągnęła rękę do pocałowania. Powstrzymując uśmiech, wrócił i szarmancko pocałował ją w dłoń. A potem, zanim spostrzegła, co się dzieje, obrócił ją i wymierzył jej mocnego klapsa w pośladki. Sapnęła ze złości, wyrwała mu się i skoczyła, żeby się schronić za stół. Zapewniwszy sobie bezpieczeństwo, cisnęła w niego filiżanką, która roztrzaskała się na ścianie blisko jego ucha. Chwyciła następną. - Nie rzucaj! - powiedział. Odstawiła ją. - Grzeczna ż ciebie panna. Jedna, owszem. Ale dwie to przesada - rzekł i ruszył do drzwi. - Powiedziałam ci to tylko po to, żeby cię ochronić - krzyknęła za nim. - Ochronić cię przed tą mlącą ozorem, szpetną, starą dziwką z krowimi wymionami! - Dziękuję, Mei-mei - odparł i zamknął za sobą drzwi. Udał, że odchodzi korytarzem i zaczął nasłuchiwać, starając się nie roześmiać. O drzwi po drugiej stronie rozbiła się jeszcze jedna filiżanka. Po jej brzęku rozległ się potok przekleństw,
imię A Sam i znowu przekleństwa. Rozbawiony, odszedł na palcach. Schodząc z małego wzniesienia na brzeg Struan odczuwał niemałą dumę, bo cała Szczęśliwa Dolina pulsowała ruchem. Rozpoczęto już wznosić liczne budynki. Największymi wśród nich były dwie duże dwupiętrowe faktorie firm Noble House oraz Brock i Synowie, których fronty wychodziły na Drogę Królowej, mieszczące składy, biura i mieszkania - ogromne budowle, cieszące się estymą europejskich kupców i podobne do tych z Kolonii Kantońskiej. W tej chwili były to jeszcze zaledwie szkielety z bambusowych rusztowań wzbijających się w niebo, na których mrowiły się setki chińskich robotników. Zaś wokół tych głównych konstrukcji wznoszono tuziny innych budynków, siedzib i nabrzeży. W oddali, w połowie drogi do Cypla Glessinga spostrzegł, że zaczęto tam budować stocznię. Nie kończący się strumień kulisów wrzucał do wody kamienie i skały, żeby utworzyć pierwsze głębokowodne nabrzeże. Naprzeciwko przeznaczonego dla komendanta portu małego domu, któremu do wykończenia brakowało tylko dachu, wznosiły się kamienne mury wybudowanego w trzech czwartych więzienia. Natomiast za przystanią stały pierwsze baraki wojskowych koszar i ich rusztowania. Struan skręcił na zachód, w stronę rzędów dużych namiotów, w których mieściły się tymczasowe siedziby kupców. Rozbito je na obrzeżach doliny. Nie rozpoczęto jeszcze budowy kościoła, choć Struan widział ludzi mierzących dokładnie szczyt wzgórza. -. Dzień dobry, Robb - przywitał się wchodząc do namiotu. - Witaj w domu - odparł Robb. Był me ogolony i miał podkrążone oczy. - Załatwiłeś z Aberdeen. - Tak. A jak tutaj? - Dobrze i źle. Na Drodze Królowej nie można zrobić kroku, żeby natychmiast nie opadł cię rój śmierdzących że braków. A co gorsza, przywozimy tu codziennie dżonkami z Makau po dziesięć tysięcy cegieł, a do następnego rana znika ponad dwa tysiące. Machnął znienacka rękami. - I nic tylko cegły - deski, stoły, cement, pióra, papier kradną wszystko. Przy tym tempie nasze koszty budowlane się podwoją. - Rzucił bratu spis wydatków. - Prezent dla ciebie: koszty budowy twojego domu - do tej pory. Trzykrotnie większe, niż szacował Vargas. - Dlaczego tak dużo? - No, przecież chciałeś, żeby go wzniesiono w trzy tygodnie. - Dalibóg, za tysiąc funtów kupiłbym prawie jedną piątą klipra! - Jeżeli „Błękitna Chmura” nie dopłynie do Londynu wpadniemy znowu w straszne kłopoty. - Dopłynie. - Chciałbym mieć twoja pewność. Struan usiadł przy jego biurku. - O co ci naprawdę chodzi, bracie? - spytał. - Och, sam ale wiem. To złodziejstwo, żebractwo... i nawał roboty. Do tego ten ciągły, piekielny hałas.
Chyba jestem przemęczony. Nie, nieprawda. Chodzi o dwie sprawy. Po pierwsze, o Sarę. Powinna urodzić dwa tygodnie temu. Nie masz pojęcia, jak to rozdrażnia kobietę. Biedaczka boi się, że umrze. I ma rację. Nic się na to nie poradzi, pozostaje ci tylko zapewniać, że wszystko będzie dobrze. A poza tym, jest ta sprawa z moim pozostaniem na Wschodzie. Nie rozmawiamy już ze sobą, a tylko okropnie się kłócimy. Postanowiła nieodwołalnie wyjechać stąd za jakiś miesiąc, jak tylko odzyska siły. - Chcesz, żebym z nią pogadał? - Nie. To nic nie da. Już podjęła decyzję, a u niej to koniec i kropka. Oczywiście cieszy się, że znowu jesteśmy bogaci, niemniej wraca do kraju. Bal nic tu nie pomógł... piekli się, że jest w ciąży i - jak powiada „gruba i brzydka”. Żadne słowa tego nie zmienią. - To „po pierwsze”. A druga sprawa? - Culum. Ty i Culum. Struan wyjrzał przez drzwi namiotu na zatokę i liczne kotwiczące w ordynku statki. - Wygląda raczej zdrowo - powiedział. - Nie to miałem na myśli. - Zostawmy na razie ten temat. - To bardzo niedobra sytuacja. Niedobra i dla was dwóch, i dla firmy. - Zostawmy to, Robb. - Błagam cię. Proszę, przebacz mu. Proszę cię. - Odłóżmy tę sprawę - rzekł Struan i odwrócił się. - Na krótki czas. - Dobrze, Dirk - odparł Robb, wsuwając ręce do kieszeni. - Jak poszło wczoraj w Aberdeen? Struan opowiedział mu i przekazał umowy oraz dokumenty wyznaczające go opiekunem. Ale nie powiedział nic o Wu Kwoku, wyspie Kuemoi i nocy świętojańskiej. Noc świętojańska wypadała w czasie, kiedy nadal będzie Tai-Panem a tylko Tai-Pan mógł podjąć decyzję, co zrobić z tą sprawą - i tylko on. - Gdzie są teraz ci chłopcy? - spytał z zaciekawieniem Robb. - Na „Spokojnej Chmurze”. Oddałem ich pod opiekę Wolfgangowi. Wybrani Chińczycy są na „Chińskiej Chmurze”. - Lepiej będzie jak najprędzej zawieźć tych chłopców do kraju. Jeżeli wszyscy dowiedzą się o naszych powiązaniach z tą piracką swołoczą... to Bóg jeden wie, jakie wynikną kłopoty. - „Gromowa; Chmura” jest już prawie załadowana. Za cztery, pięć dni będzie gotowa do rejsu. Popłyną na niej. - Odesłałbym ich dzisiaj na Whampoa. - Nie, bracie, sam ich jutro zawiozę. Tak jest bezpieczniej. Za dużo mamy do stracenia w Kantonie, więc najlepiej będzie, jeśli wrócą prosto tam. Chcesz pojechać? - Nie mogę, Dirk. Nie teraz, kiedy Sara jest tak bliska rozwiązania. Czemu nie zabierzesz Culuma? - Tu jest wiele do zrobienia.
- Musi wiele się nauczyć o herbatach, jedwabiach i załadunku. A zostały tylko cztery miesiące. - Dobrze. - Jakie masz plany co do tych Chińczyków? - Najpierw Wolfgang i Gordon będą uczyć ich angielskiego. Za trzy miesiące damy ich na klipry. Najwyżej po jednym na statek. Rusz tą swoją mądrą głową, w jaki sposób zjednać ich sobie. - Postaram się. Ciekaw jestem, co za diabelstwo szykują Wu Kwok i Scragger. Nie ufam im ani trochę. - Tak - powiedział Struan. Ciekaw jestem, co byś zrobił w noc świętojańską, Robb, myślał. Gdybyś o niej wiedział. Na pewno wysłałbyś fregaty. I prawdopodobnie posłałbyś je w pułapkę. A ja? Jeszcze nie wiem. Robb popatrzał przez wejście do namiotu na krzątaninę przy budowach. - Jak Bóg da, to w tym roku zdecydowanie wyprzedzimy Brocka - powiedział. - Owszem - przyznał Struan i pomyślał: „Tylko co z nim zrobić? I z Gorthem?” - Uważam, że powinniśmy odzyskać część lądu z morza i wydłużyć nabrzeża do głębokiej wody - rzekł Robb. - Można to równie dobrze zrobić w przyszłym roku, jak i teraz. - Przepraszani pana - powiedział Cudahy, który nadszedł spiesznym krokiem - ale kazał mi pan stawić się natychmiast. Proszę wejść, panie Cudahy - rzekł Robb. Jak poszło? - Śpiewająco, proszę pana. Statek z pocztą był tam, gdzie pan mówił. Mam listę pasażerów, jak pan chciał. Dopadliśmy go przy Lammie. Wpłynie do zatoki za trzy godziny. - Cudahy uśmiechnął się i położył na biurku mały worek z listami. - Mhmm, za pańskim przeproszeniem, ale skąd pan wiedział, że nadpływa statek z pocztą? Pośpieszył się o dzień. - Po prostu przeczułem to, panie Cudahy. Zechce pan poczekać na zewnątrz? - spytał Robb i zaczął przeglądać pocztę. Cudahy zasalutował i wyszedł. - Miałeś wspaniały pomysł, żeby umieścić obserwatora na tej górze - powiedział Robb do brata. - A więc Culum pamiętał o tym? - rzekł ucieszony Struan i przeleciał wzrokiem listę pasażerów, tym bardziej rad, że Robb z Culumem zrealizowali jego plan potajemnie. - W jaki sposób przekazaliście sygnał? - Wyznaczyliśmy jednego z urzędników, siostrzeńca starego Vargasa, Jesusa de Vargasa, żeby co kwadrans patrzył na szczyt góry. Przez lunetę oczywiście i dyskretnie. Culum opracował system szyfrów flagowych. Dlatego wiemy teraz, czy jakiś statek wiezie pocztę, bądź czy jest nasz, Brocka czy Coopera i Tillmana. Przejrzeli pocztę: gazety i periodyki sprzed trzech miesięcy, które odłożyli na bok, żeby nacieszyć się nimi w wolnej chwili; książki, nuty, sztuki, żurnale mody dla Sary; nowinki żeglarskie dla Struana i gazety finansowe dla Robba.
Interesy miały pierwszeństwo. Londyńskie ceny rynkowe przypraw - imbiru, gałki muszkatołowej, pieprzu, cynamonu - znacznie wzrosły. Ceny melasy spadły. Cena herbaty wskutek jej braków poszła w górę o pięćdziesiąt procent, co znaczyło, że jeżeli „Błękitna Chmura” dotrze pierwsza, to zarobią na tym dwieście czterdzieści tysięcy funtów. Poważne rozruchy czartystowskie wpłynęły na zmniejszenie produkcji w przędzalniach w Lancashire i spadek wydobycia węgla w walijskich kopalniach, co oznaczało podrożenie oleju węglowego do lamp i wyższe od spodziewanych ceny na ubrania z bawełny. W Kalkucie ceny opium spadły z powodu rekordowych zbiorów. Dlatego też Struan zmienił rozkazy dla „Morskiej Chmury”, jednego z kliprów stojących na redzie w Hongkongu, wysyłając ją czym prędzej do Manili po przyprawy, zamiast do Whampoa po herbatę, i rozkazał jej mknąć pod pełnymi żaglami do Anglii trasą przez Przylądek Dobrej Nadziei. Robb zaś polecił Vargasowi zakupić każdy dostępny jard bawełny ubraniowej, przędzy bawełnianej i nici, natomiast pozbyć się zapasów melasy, zwiększyć zamówienie na opium nabywane w Kalkucie i upłynnić jak najszybciej jego obecne zapasy. Zanim więc statek z pocztą zatrzymał się w zatoce, „Morska Chmura” płynęła już do Manili, a trzygodzinne zabiegi handlowe Struanów wzbogaciły ich potencjalnie o czterdzieści tysięcy gwinei. Bowiem przez te trzy godziny wykupili z rynku wszystkie dostępne zapasy importowanego oleju do lamp, wyrobów z bawełny, przędzy bawełnianej, nici, przypraw oraz z góry zarezerwowali dla siebie całą zbywającą przestrzeń w ładowniach wszystkich dostępnych statków angielskich i amerykańskich, z wyjątkiem należących do Brocka i Synów. Wiedzieli, że natychmiast po rzuceniu kotwicy przez statek z pocztą i rozejściu się nowin kupcy rzucą się do ich drzwi kupować bawełnę i przyprawy oraz wynajmować statki, by czym prędzej płynęły do kraju. Tylko braciom Struanom wiadomo było, że „Morska Chmura” wysforowała się do przodu, zyskując co najmniej dzień przewagi, i że zgarnie z londyńskiego rynku całą śmietankę. ? - Szkoda, że załatwienie zleceń wszystkich naszych klientów i wyprawienie statków do Manili zajmie nam co najmniej dwa dni - powiedział rozradowany Robb. - Szkoda, Robb, wielka szkoda. - Odwaliliśmy dziś rano kawał roboty. Stali w wejściu do namiotu, przyglądając się statkowi z pocztą, który rzucał kotwicę. Otaczały go roje łodzi z ludźmi pragnącymi otrzymać swoje przesyłki. Struan przebiegł wzrokiem listę przybywających pasażerów. - Wielki Boże, spójrz! - powiedział i podał kartkę bratu. Robb przemknął oczami po liście nazwisk. Zatrzymał wzrok. Na nazwisku J.K.W. arcyksiążę Siergiejew. - Co rosyjski arystokrata robi w Azji? - spytał. - Nie, nie o niego mi chodzi, bracie, choć jasne, że jego obecność daje do myślenia. Przeczytaj listę do końca. Robb czytał dalej. Figurowały tam żony kupców, trzech kupców powracających na Wschód oraz nazwiska ludzi, które nic mu nie mówiły. Wreszcie doszedł do właściwego.
- Maureen Quance z rodziną?! - wykrzyknął i ryknął śmiechem. - Nie ma się czego śmiać, do diabła! - ostudził go Struan. - Co będzie z sędziowaniem na balu? - O mój Boże! Przed sześciu laty żona Arystotelesa' Quance'a rozwścieczona wsiadła na statek do kraju, wierząc - jak to jest w zwyczaju żon - że jej mąż, który bał się jej śmiertelnie, uciekł do Anglii. Gdy tymczasem on zamiast zbiec, ukrywał się w Zakładzie dla Wytwornych Młodych Dam pani Fortheringill, w Zet Efie, albo - jak nazywali ten dom publiczny miejscowi - w „Zabójczych Figlach”. Arystoteles wyłonił się z ukrycia w tydzień po wyjeździe Maureen i minęły miesiące, nim doszedł do siebie i pokonał „wapory”. Kupcy przypisywali owe „wapory” nazbyt wyczerpującemu przyjęciu, jakiego doznał w tym przybytku. Gwałtownie temu zaprzeczał. - Kiedy człowiek wpadnie w takie tarapaty, to, dali bóg, wcale nie ma chęci do uczestniczenia w tym, co z braku lepszego słowa mogę nazwać jedynie quentem. Pewnie, że rozkosznym, wszelako jednak quentem. Nie, moi tkwiący w błędzie przyjaciele, strach i zaquencanie nie dzielą ze sobą łoża - oświadczył. Nikt mu nie uwierzył. - Co zrobimy? - spytał Robb. - Kiedy Arystoteles dowie się o tym, na pewno zniknie. Umknie do Kantonu, a wtedy koniec z nami. Musimy go odnaleźć i usunąć z widoku aż do wieczora. - Gdzie on jest? - Nie wiem. Wyślij grupy na poszukiwania. Wszystkich, jakich masz.. Pod jakimkolwiek pretekstem przewieź go na „Gromową Chmurę” i przetrzymaj go tam, aż będziemy gotowi do konkursu. Natychmiast poślij Cudahy'ego na statek pocztowy. Niech powie Maureen, że ona i dzieci są naszymi gośćmi - ulokuj ich na małym statku bazie. Może uda nam się zająć ją do jutra. - To się nie uda. Ona ma nosa do Arystotelesa. - Musimy spróbować. Jesteś gotów być sędzią na balu? - A co z walką bokserską? On na pewno jej nie przepuści! - W zamian za namalowanie portretu Sary albo któregoś z dzieci zrobi to. Robb wypadł z namiotu. Struan spojrzał na zegarek. Na okręcie flagowym miał być za godzinę. Posłał po Gordona Czena i poprosił go, żeby zwerbował trzydziestu Chińczyków do pilnowania namiotu. - Uważam, Tai-Panie, że mądrze byłoby dodatkowo się zabezpieczyć i wystawić strażników także przy twoim domu - powiedział Gordon. - Byłbym szczęśliwszy, gdybyś to zrobił. - Dobra myśl, Gordonie. Zwiększ liczbę strażników do trzydziestu pięciu. - Niestety, Chińczycy, którzy zjechali na Tai Ping Szan, to przeważnie bardzo źli ludzie. Większość z nich jest poszukiwana w Kwantungu za przestępstwa, a tu na Hongkongu są poza zasięgiem mandarynów. - Z głębokiego rękawa chałatu Gordon wydobył zwinięty pergamin. - Aha, przy okazji, Tai-Panie. Umówiłem się z Królem Żebraków co do dzisiejszego balu. - Położył pergamin na biurku. - Oto kwit. Czy twój faktor mógłby mi
zwrócić pieniądze? - Kwit? Za co? - Za trzy liangi. Ten skromny haracz zapewnia ci, że nikt z twoich gości nie będzie dziś nagabywany o jałmużnę. Zawarłem z nim też w twoim imieniu bardzo godziwą miesięczną umowę - za trzy liangi - na omijanie przez żebraków okolic twojego domu i Noble House. - Nie zapłacę za to! - wybuchnął Struan. - Nie obchodzi mnie, czy swojego Króla Żebraków ma Makau i wszelkie inne miasta w Chinach. Dalibóg, na Hongkongu tego nie będzie! - Ale on już tu jest i wszystko zorganizował – odparł spokojnie Gordon Czen. - Któż jak nie on będzie pozwalał na żebry? Któż jak nie on będzie odpowiadał za żebraków? Kto inny będzie pobierał haracz, żeby zapewnić względy stosowne do bogactwa i pozycji ludzi takich jak my? Błagam cię, żebyś to rozważył, TaiPanie. Bardzo mocno ci to doradzam. Zapewniam cię, że będą to dobrze wydane pieniądze. A przynajmniej wypróbuj całą rzecz przez miesiąc. To niewielka prośba. A wówczas przekonasz się, jaki to mądry zwyczaj. Na pewno też ochroni twoją własność, bo żebracy będą ci donosić o złodziejach. Wierz mi, że jest to bardzo potrzebne. - Dobrze - zgodził się po dłuższej chwili Struan - ale tylko przez miesiąc, nie więcej. Podpisał inicjałami pokwitowanie zdając sobie sprawę, że od tej pory będzie stale opłacał się Królowi Żebraków. Nie było sposobu zwalczyć tego zwyczaju - chyba żeby wyrzucić z Hongkongu wszystkich Chińczyków. - Pieniądze możesz odebrać jutro od Czen Szenga - powiedział. - Dziękuję. - Jakim prawem ten właśnie człowiek mieni się Królem Żebraków, co? - Przypuszczam, że ma zaufanie innych, Tai-Panie. Gordon Czen odnotował sobie w pamięci, żeby porozmawiać dziś po południu z Królem Żebraków i upewnić się, czy w sprawie przyszłego miesiąca wszystko poszło zgodnie z planem. Był ogromnie zadowolony nie tylko z niskiego haraczu, który wynegocjował na rachunek Struana - dwa liangi za dzisiejszy wieczór i dwa za miesiąc, bo trzeci należał się całkiem słusznie jemu jako własny haracz - ale także dlatego, że okazał się taki przezorny, prosząc Żin-kua o przysłanie tu z Kantonu Króla Żebraków. Był to młodszy brat kantońskiego Króla, co znaczyło, że jest fachowcem, kimś, kto zna metody wyłudzania jak najwięcej jak najmniejszym wysiłkiem. A poza tym człowiek ten został oczywiście wprowadzony jako podrzędny działacz Hung Munu do loży na Hongkongu. Idealny układ, przyznał w duchu Gordon. Haracz od żebraków będzie cenną i stałą pozycją w dochodach tongu. I wówczas usłyszał,} jak ojciec zadaje mu pytanie, na które czekał. - Słyszałeś o Triadach, Gordon? - Rzecz jasna, czytałem proklamację Longstaffa - odparł spokojnie. - A dlaczego pytasz, Tai-Panie? - Wiesz coś o nich? - Prawdę mówiąc, to słyszałem, że w historii tajne stowarzyszenia zawsze były formą obrony przeciwko
obcym najeźdźcom. Miały wiele nazw. - Miej oczy otwarte i informuj mnie dyskretnie o ich poczynaniach, jeżeli nastąpią. Jeszcze jedno, mam w swojej flocie dwudziestu chińskich nowicjuszy. Zamierzam wyszkolić ich na oficerów. Wraz z panem Maussem będziesz ich uczył angielskiego. A dziesięciu innych pojedzie do Anglii, żeby się wyuczyć na szkutników. - Tak jest. Gordon rozpromienił się. Trzydziestu ludzi. To oczywiście trzydziestu nowych członków Triad. Tak, nazwa Triady brzmi ładnie, lepiej niż Hung Mun. A dwudziestu takich ludzi, strategicznie rozmieszczonych na statkach Noble House, to ogromnie cenny dodatek do potęgi loży na Hongkongu. Był wielce z siebie rad. Werbunek udał się wybornie. Wszyscy służący należący do Triad zostali poddani jego władzy - bowiem odkąd tylko barbarzyńcy znaleźli się w Azji, dobrano im starannie na służących samych członków bractwa. Jako następny Gordon zamierzał utworzyć cech kulisów okrętowych, złożony z samych członków tongu. Cech robotników budowlanych już zaczął się formować. Niedługo cała siła robocza i wszyscy Chińczycy na Hongkongu będą płacić składki jako członkowie stowarzyszenia - ku chwale ich ojczyzny i dla wspólnego dobra. Tak jest, zapewnił siebie podniecony, tu, na Hongkongu, wolni od strachu przed mandarynami, staniemy się najsilniejszą lożą w Chinach. A kiedy wyrzucimy Mandżurów, przywództwo tej loży znajdzie się na czele tych, którym nowy cesarz będzie dłużny wdzięczność. Śmierć Cingom! -przyśpieszmy powrót prawowitych, władców z, naszej poprzedniej chińskiej dynastii Mingów! -Kiedy mogę zacząć? – spytał. - Jutro. - Wspaniale. Możesz być pewien, że się do tęgo przyłożę - zapewnił Gordon i lekko się ukłonił. - Czy mógłbym, za twoim przyzwoleniem pokłonić się i złożyć uszanowanie pani Cz'ang? I dzieciom? Nie widziałem ich od miesięcy. - Oczywiście, Gordonie - odparł Struan. Przyjdź jutro w południe. A może wznowiłbyś cotygodniowe lekcje angielskiego? Myślę, że dobrze, by jej zrobiły. - Z przyjemnością. Porozmawiam też z dziećmi. -Gordon wyciągnął z rękawa jeszcze dwa zwinięte pergaminy. - Mam tu rachunek za ostatni miesiąc, zgodnie z naszą poufną umową. Chciałbyś przejrzeć liczby, Tai-Panie? - Tak. Gordon rozwinął pergaminy. Jeden był zapisany hieroglifami, na drugim było rozliczenie po angielsku. - Z radością zawiadamiam cię, Tai-Panie, że wykorzystując wstępny kapitał dziesięciu tysięcy dolarów, osiągnęliśmy do spółki zysk w Wysokości sześciu tysięcy pięćdziesięciu ośmiu dolarów i czterdziestu centów. Struan- zrobił wielkie oczy. - To duży zysk jak na miesiąc handlu - powiedział. - Ja też jestem z tego dumny. Poza tym ulokowaliśmy wspaniale nasze pieniądze w gruntach. Zapowiadają nam ogromne zyski. - Ale ty przecież nie kupiłeś żadnych gruntów.
- Nie kupiłem na waszej aukcji ziemi. Ale... zakupiłem parcele w osiedlu Tai Ping Szan. Zostały zatwierdzone przez, mmm, Urząd Ziemski w zeszłym tygodniu. Mamy też spore działki wokół wioski Aberdeen i Zatoki Głębokiej: -Przecież jeszcze nie wystawiono ich na sprzedaż. - Są to... ziemie należące do tubylców, Tai-Panie. Na mocy pradawnych praw. Wykupiłem wszystkie akty własności ziemi, które istnieją, a przynajmniej wszystkie, o których istnieniu mi wiadomo. Chłopcze, przecież te akty nie są legalne; Całą ziemię przekazano Koronie Brytyjskiej. - Tak. Ale rzecz jasna trzeba będzie jakoś załatwić, Mmm, odszkodowanie dla miejscowej wioski. Ta wioska istnieje tutaj od wielu lat, no, a Korona Brytyjska... jest wspaniałomyślna - tłumaczył Gordon, patrząc mu szczerze w oczy. - Pan Culum przypuszcza, że jego ekscelencja rozpatrzyłby przychylnie akty własności ziemi, które są, mmm, „uprawomocnione”, tak to się chyba nazywa, przez starszyznę wioski. Ciekaw jestem, ile z tej „własnościowej” ziemi nie należy ani do wioski, ani do nikogo i nigdy nie należało, zastanawiał się Struan. - Wszystkie „nasze” akty własności są „uprawomocnione”? - spytał. - Ależ jak najbardziej, Tai-Panie. Bardzo dokładnie. W innym przypadku byłyby nic niewarte, prawda? Gordon uśmiechnął się. - Nasze posiadłości są na nazwiska, mmm, różnych naszych „przedstawicieli” i oficjalnie nie posiadamy oczywiście żadnej ziemi. Jedynie główne prawo własności. Inne podprawa oraz pod-pod i podpod-podpra-wa można skrupulatnie zbadać. Byłem odpowiednio ostrożny. - Myślę, że masz przed sobą wielką przyszłość w interesach - rzekł Struan i dokładnie przeczytał rozliczenie. - Co to za pozycja? Te dwa tysiące dziewięćset siedemdziesiąt osiem dolarów? - Renty dzierżawne z naszych posiadłości na Tai Ping Szan. - Pomyliłeś się. Zgodnie z wystawionymi przez ciebie datami ten rachunek jest za dwa miesiące, a ziemia należy do ciebie od miesiąca. - Prawdę mówiąc, Tai-Panie, jak tylko Chińczycy zaczęli się osiedlać na naszej ziemi na Tai Ping Szan, zacząłem pobierać od nich opłaty za usługę. Fakt, że nabyliśmy tę ziemię właściwie miesiąc później, to nie jest zmartwienie. Prawda? - Tak. Ale to oszustwo. - O nie, Tai-Panie. Nie w świetle faktów. Nowi przybysze chcieli, rzecz jasna, dostać jak najlepszą ziemię. Pobraliśmy więc opłaty z góry, oddając im w dobrej wierze w używanie ziemię z wyprzedzeniem. Byli szczęśliwi, bo płacili „rentę”, jako że każdy, rzecz jasna, musi ją płacić. Ta suma to naprawdę należność za usługę. Bardzo się narażałem, żeby im ją wyświadczyć. Gdybym nie zdołał zakupić tej parceli i nie obdarzył ich w ten sposób dobrodziejstwem długiej dzierżawy, to nie ma co, z całą pewnością wpadliby w łapy lichwiarzy, złodziei i bandytów. Struan chrząknął. - A co zamierzasz zrobić z resztą tych pieniędzy? - spytał.
- Jeżeli mogę cię prosić o cierpliwość, to chciałbym odłożyć tę sprawę do przyszłego miesiąca. Będę nadal korzystał z kredytu, który tak łaskawie mi załatwiłeś, ale bardzo ostrożnie. Struan zwinął pergamin i zwrócił go Gordonowi. - O nie, Tai-Panie. To twój odpis. - Doskonale. Struan przez chwilę coś rozważał.. - Słyszałem, że Chińczycy mają zwyczaj pożyczać pieniądze na wysoki procent - powiedział łagodnym tonem. - Mam nadzieję, że żaden z naszych wkładów nie zostanie użyty w takim celu. - Utkwił spojrzenie w Gordonie. Zapadło długie milczenie. - Lichwiarstwo to podły interes. - Pożyczanie pieniędzy to bardzo ważny interes. - Jeżeli oprocentowanie jest do przyjęcia. Gordon bawił się koniuszkiem warkocza. - Jeden procent poniżej zwykłego? - spytał. Dwa. - Półtora to byłoby już dobrze, bardzo uczciwy procent. - Owszem. Bardzo uczciwy. Mądry z ciebie biznesmen, Gordon. Możliwe, że w przyszłym roku zwiększę ci kredyt. - Dołożę starań, żeby twoja decyzja przyniosła ci wspaniały zysk, Tai-Panie. - Nie mam co do tego wątpliwości, Gordonie - rzekł Struan. Spojrzał przez wejście do namiotu i zdumiał się widokiem dowódcy straży okrętowej, który pędził w ich stronę. - Panie Struan? - Dowódca straży zasalutował dziarsko. - Jego ekscelencja przesyła pozdrowienia i prosi o natychmiastowe przybycie na okręt flagowy. Struan spojrzał na zegarek. Nie był spóźniony, ale odpowiedział tylko, że oczywiście.
ROZDZIAŁ OSIEMNASTY Odwrócony plecami do drzwi Longstaff wpatrywał się przez okna głównej kabiny w statek, który przywiózł pocztę. Struan zauważył, że stół jest nakryty dla czterech osób. Na biurku leżało wiele urzędowych przesyłek. - Dzień dobry, Will - przywitał się. - Witam, Dirk. - Longstaff odwrócił się i wyciągnął do niego rękę. Od miesięcy nie wyglądał tak młodo jak w tej chwili. - Ciekawa sprawa, prawda? - Co takiego? - spytał Struan wiedząc, że pytanie z pewnością dotyczy Rosjanina. Udał jednak, że o niczym nie wie, żeby sprawić Longstaffowi przyjemność. Poza tym chciał usłyszeć jego zdanie na ten temat, bo chociaż Longstaff nie znał się na Azji i jako Naczelny Inspektor Handlu był do niczego, to jego sądy o europejskiej dyplomacji były, jak wiedział, wnikliwe i odznaczały się wielką znajomością rzeczy. - Jeszcze pan o tym nie wie, ale mamy niespodziewanego gościa. - O, kogo? - Ni mniej, ni więcej tylko arcyksięcia. Rosyjskiego arcyksięcia Aleksego Siergiejewa. Przyjechał statkiem pocztowym. Struan zrobił odpowiednio zaskoczoną minę. - Czemu ten „zaszczyt” spotyka nas tu, w Azji? - spytał. - Otóż właśnie, czemu? - Longstaff z zadowoleniem zatarł ręce. - Zje z nami obiad. Przywiezie go tutaj Clive. Clive Monsey był zastępcą Naczelnego Inspektora Handlu, państwowym urzędnikiem, tak jak Longstaff, mianowanym przez Ministerstwo Spraw Zagranicznych. Zazwyczaj obowiązki zatrzymywały go w Makau, gdzie Longstaff miał swoją stałą siedzibę. - Jest też trochę interesujących listów urzędowych - ciągnął Longstaff. Ciekawość Struana wzrosła. Wiedział, że żaden z nich nie zawiera oficjalnego uznania traktatu z Czuenpi i aktu mianowania Longstaffa na pierwszego gubernatora kolonii Hongkong, ponieważ wieści o pomyślnym zakończeniu wojny właśnie docierały do Anglii. Przyjął zaproponowaną mu sherry. - W sprawie Środkowego Wschodu? - spytał i wstrzymał oddech. - Tak. Kryzys zażegnany, dzięki Bogu! Francja zgodziła się na rozwiązanie zgłoszone przez naszego ministra spraw zagranicznych i nie ma już obaw o powszechną wojnę. Sułtan turecki jest nam tak wdzięczny za poparcie, że podpisał z nami układ handlowy znoszący wszystkie tureckie monopole w handlu i otwierający na oścież całe Imperium Otomańskie przed angielskim handlem. - Boże przenajświętszy! - wykrzyknął Struan. - Dawno nie słyszałem tak dobrych wieści! - Wiedziałem, że się pan ucieszy - rzekł Longstaff. Długotrwały kryzys dotyczył Dardaneli, cieśniny należącej do tureckiego Imperium Otomańskiego. Była
ona kluczem do śródziemnomorskiej Europy i stałym casus belli pomiędzy wielkimi mocarstwami - Anglią, Francją, Rosją, Austro-Węgrami i Prusami - ponieważ Dardanele skracały drogę rosyjskim okrętom wojennym na arcyważne strategicznie Morze Śródziemne, a okrętom innych państw trasę na Morze Czarne, gdzie zagrażały newralgicznemu podbrzuszu Rosji. Osiem lat temu Rosja zmusiła Turcję do podpisania traktatu zapewniającego jej współwładanie Dardanelami i od tego czasu trwało silne napięcie międzynarodowe. Potem, przed trzema laty, Muhammad Ali, samozwańczy dowódca wojskowy i pasza Egiptu, zaatakował Konstantynopol i ogłosił się kalifem Imperium Otomańskiego. Francja otwarcie i z radością poparła go w walce przeciwko sułtanowi. Ale zablokowanie Dardaneli przez francuskiego sprzymierzeńca zagroziłoby interesom pozostałych mocarstw, co nasuwało obawy, że całą Europę ogarnie natychmiast kolejny otwarty konflikt. Brytyjski minister spraw zagranicznych, lord Cunnington, nakłonił wielkie mocarstwa - poza plecami Francji - do użycia swoich wpływów po stronie sułtana, a przeciwko Muhammadowi Alemu. Rozgniewało to Francję, która zagroziła wojną. Proponowane rozwiązanie zakładało, że Muhammad Ali wycofa się do Egiptu, otrzyma dozgonne zwierzchnictwo nad Syrią, zostanie zatwierdzony jako nie zależny władca Egiptu, że będzie płacić jedynie symboliczny trybut roczny sułtanowi tureckiemu i że, co najważniejsze, wszystkie mocarstwa będą wieczystymi gwarantami dawnego prawa obowiązującego w Cieśninie Dardanelskiej, a mianowicie: iż w przypadku nieprowadzenia przez Turcję wojny cieśnina ta będzie zamknięta dla wszystkich okrętów wojennych wszystkich państw. Przyjęcie takiego rozwiązania przez Francję i odwrót jej egipskiego sprzymierzeńca oznaczały dla Noble House fortunę. Robb i Struan mogli teraz utrwalić skomplikowane umowy finansowe, na które tak ryzykownie stawiali dwa lata temu. Z pomocą tych finansowych macek ich potęga mogła sięgnąć do stolic wszystkich wielkich mocarstw, zabezpieczając ich tym samym przed kłopotami, jakie przynosiły długotrwałe kryzysy międzynarodowe, i otwierając przed nimi nowe duże rynki zbytu na herbatę i jedwab. Co więcej, skoro brytyjskie interesy wzięły górę w Imperium Otomańskim, to istniała możliwość, że uda się powstrzymać tam produkcję opium. Brak tureckiego opium równoważącego odpływ srebra z firm amerykańskich zmusiłby je do zwiększenia wymiany handlowej z Anglią, co pozwoliłoby Noble House nawiązać bliższe związki z Ameryką. Tak, ucieszył się Struan, to bardzo pomyślny dzień. Był zaskoczony i zdumiony tym, że Longstaff otrzymał oficjalne wiadomości prędzej niż on sam. Jego informatorzy z parlamentu zwykle zawiadamiali go o takich ważnych wydarzeniach ze znacznym wyprzedzeniem. - To wspaniale - powiedział. - Teraz na długo zapanuje pokój. Aż do chwili, kiedy Francja spróbuje nowych sztuczek. - Albo Austro-Węgry, Prusy czy Rosja. - Tak. A to odsyła nas z powrotem do Siergiejewa. Po co ważna rosyjska osobistość przyjeżdżałaby akurat teraz do Azji? I jak to możliwe, że nikt nas o tym oficjalnie ani nieoficjalnie nie uprzedza? Skoro przecież zawiadujemy wszystkimi morskimi szlakami na wschód od Afryki? - Może składa urzędową wizytę na rosyjskiej Alasce i popłynął trasą przez Przylądek Dobrej Nadziei.
- Stawiam sto gwinei, że tak powie - oświadczył Longstaff. Usadowił się wygodnie w fotelu i zarzucił nogi na stół. - Nazwisko Siergiejew liczy się w Petersburgu. W dzieciństwie mieszkałem tam przez pięć lat - mój ojciec był dyplomatą przy dworze carów. Tyrani, jeden w drugiego. Obecny, Mikołaj Pierwszy, to typowy przykład. - Dlaczego ten Siergiejew jest taki ważny? - spytał Struan, zaskoczony tym, że chociaż tak długo go zna, to Longstaff nigdy nie wspomniał mu o Petersburgu. - To wielcy Właściciele ziemscy. Spokrewnieni z carem. „Posiadają” dziesiątki tysięcy chłopów pańszczyźnianych i setki wiosek, o ile dobrze pamiętam. Przypominam sobie słowa ojca, że książę Siergiejew - na pewno chodziło o tę samą rodzinę - ma dostęp do najbliższego otoczenia cara i jest jednym z najbardziej wpływowych ludzi w Rosji. Ciekawe, że jeden z Siergiejewów trafił właśnie tutaj, nieprawdaż? - Sądzi pan, że Rosja ma zamiar wmieszać się w sprawy Azji? - Moim zdaniem, to zbyt wygodny człowiek, żeby zjawiał się tu przypadkiem. Teraz, kiedy na Środkowym Wschodzie ponownie osiągnięto status quo, a sprawa Dardaneli jest rozstrzygnięta, znienacka wyskakuje tu arcyksiążę! - Myśli pan, że jedno ma związek z drugim? Longstaff zaśmiał się cicho. - Cóż, układ w sprawie Środkowego Wschodu skutecznie powstrzymuje ekspansję Rosjan na zachód, ale Rosja może sobie pozwolić na bezczynne wyczekiwanie. Francja pali się do walki, tak samo Prusy. Ten austrowęgierski czort Metternich ma kłopoty z opanowaniem zdobyczy włoskich i jest wściekły na Francję i Anglię za to, że dopomogły Belgom w utworzeniu własnego państwa kosztem Holendrów. Zanosi się na poważne niesnaski pomiędzy Francją i Anglią o tron hiszpański - hiszpańska królowa ma dwanaście lat i niedługo zostanie wydana za mąż. Ludwik Filip chce, żeby poślubiła jego kandydata, ale my nie możemy dopuścić do połączenia tronów Francji i Hiszpanii Prusy pragną; rozszerzyć swoją supremację w Europie, co w przeszłości Francja zawsze uznawała za swoje wyłączne, dane jej; przez Boga prawo. Tak jest, Rosja może sobie pozwolić na czekanie powtórzył Longstaff z uśmiechem. - W razie upadku Imperium Otomańskiego Rosjanie z zimną krwią zajęliby całe Bałkany- Rumunię, Bułgarię, Besarabię, Serbię - a ponadto tyle cesarstwa austro-węgierskiego, ile zdołaliby połknąć. Naturalnie nie dopuścimy do tego, więc wybuchnie powszechna wojna, chyba że przystaną na uczciwy układ. Tak więc; z rosyjskiego punktu widzenia, Europie nic w tej chwili nie grozi. Rosję skutecznie powstrzymano; ale to nieważne. Jej odwieczną polityką było zawsze podbić podstępem - przekupić przywódców kraju albo przywódców opozycji, jeśli taka istniała. Nie uciekając się do wojny, rozszerzać swoją „sferę wpływów”, po czym przywódców usunąć, a lud zasymilować. Skoro z zachodu nic jej nie zagraża, myślę, że skieruje oczy na wschód. Bo i ona wierzy, że ma boską pozycję na ziemi, że i jej - tak jak Francji i Prusom - Bóg powierzył misję władania światem. Na wschód od niej aż do Pacyfiku nie ma innego mocarstwa. - Z wyjątkiem Chin. - A jak obaj wiemy, Chiny są słabe i bezradne. Nie jest to dla nas korzystne, co? Żeby Chiny były słabe, a Rosja bardzo silna, mogąca je sobie nawet podporządkować?
- Owszem - przyznał Struan. - Wówczas mogłaby nas dusić do woli. Oraz Indie. Zamilkli pogrążeni w«; własnych myślach. - Ale po co przysyłaliby tu ważną osobistość? - spytał Struan. - Żeby nas wybadać. Historia jasno to tłumaczy. Rosja to siewczyni niezgody i zawsze nią będzie, aż sama uzna, jakie są, według niej, jej naturalne granice. Graniczy z Turcją - Turcja ma kłopoty. Graniczy z Indiami - są kłopoty w Indiach. Graniczy z Chinami - a o ile wiem, graniczy - więc muszą być kłopoty w Chinach. Siergiejew przybył zbadać nasze sukcesy. Im słabsze są, jego zdaniem, Chiny, tym więcej powodów dla Rosjan do przyspieszenia ekspansji na wschód. Tak więc musimy się postarać o unieszkodliwienie go i wprowadzenie go w błąd, wmówienie mu, że Chiny są silne. Będę potrzebował wszelkiej możliwej pomocy z pana strony. Mógłby go pan zaprosić na dzisiejszy bal? - Oczywiście. - Musimy mu wykazać - na wszelki wypadek - że Chiny to wyłączna strefa wpływów Jej Wysokości... że rząd Jej Wysokości nie ścierpi tu żadnej ingerencji. Struan pomknął myślami naprzód. Im bardziej Anglia była zaangażowana w Azji, tym bardziej służyło to jego głównemu planowi, a mianowicie: włączenia Chin do rodziny narodów świata jako mocarstwa. Im silniejsze, wspomagane i szkolone przez Anglików były Chiny, tym więcej korzystał na tym świat. Tak jest, zapewnił się w duchu. Teraz, kiedy stoimy na progu sukcesu, nie wolno nam dopuścić do wtrącania się w to rosyjskich despotów. Zapukano do drzwi i stanął w nich Clive Monsey. Był to szczupły mężczyzna pomiędzy czterdziestką a pięćdziesiątką, spokojny, skromny, z przerzedzonymi włosami i dużym bulwiastym nosem. - Wasza ekscelencjo, pozwolę sobie przedstawię jego wysokość arcyksięcia Aleksego Siergiejewa powiedział. Longstaff i Struan wstali. Longstaff podszedł do arcyksięcia i przemówił czystą ruszczyzną: - Ogromnie się cieszę z poznania pana, wasza wysokość. Zechce pan wejść i usiąść. Miał pan przyjemną podróż? - Znakomitą, wasza ekscelencjo - odparł wcale tym nie zaskoczony Siergiejew i uścisnął wyciągniętą rękę Longstaffa, kłaniając się lekko i z największą gracją. - Jest pan nader uprzejmy zapraszając na obiad kogoś, kto nie wykazał na tyle ogłady, żeby powiadomić pana o swoim przyjeździe. A zwłaszcza, że moja wizyta jest nieoficjalna i nie planowana. - A więc mamy szczęście. - Miałem nadzieję, że okaże się pan synem wypróbowanego przyjaciela Rosji, sir Roberta. To niezwykle szczęśliwy zbieg okoliczności. - A tak, w samej rzeczy - odparł chłodno Longstaff. - A jak się ma pański ojciec, książę? - spytał w ciemno. - Miło mi donieść, że cieszy się dobrym zdrowiem. A pański? - Umarł przed kilkoma laty.
- Och, tak mi przykro, A pańska matka; lady Longstaff? - Z radością mogę donieść, że zupełnie zdrowa. Struan badał Rosjanina wzrokiem. Siergiejew był dobrze zbudowany, wysoki, ubrany nieskazitelnie i bogato. Szeroki w ramionach, wąski w biodrach. Z wysokimi kośćmi policzkowymi i dziwnymi, lekko skośnymi niebieskimi oczami, przydającymi egzotyki jego twarzy. Paradna szpada, którą miał u pasa pod rozpiętym surdutem, pasowała jak ulał. Na jego szyi, pod śnieżnobiałym halsztukiem, wisiała na cienkiej czerwonej wstążce dyskretna ozdoba - jakieś odznaczenie. Z kimś takim lepiej nie szukać zwady, pomyślał Struan. Założę się, że włada szpadą jak sam szatan i zamienia się w demona, jeśli dotknie się go „na honorze”. - Pozwoli pan sobie przedstawić Dirka Struana? - spytał Longstaff po angielsku. Arcyksiążę wyciągnął rękę, uśmiechnął się i przemówił po angielsku z nieznacznym tylko obcym akcentem: - A, pan Struan, miło mi poznać. Struan uścisnął jego dłoń, przekonując się, że Siergiejew ma stalowy uścisk. - Zaskoczył mnie pan, wasza wysokość – powiedział celowo wprost i niedyplomatycznie. - Mam nieodparte wrażenie, że pan wie o mnie mnóstwo, a ja o panu zgoła nic. Siergiejew zaśmiał się. - Sława Tai-Pana Noble House jest tak wielka, że sięga aż do Petersburga - odparł. - Liczyłem na zaszczyt poznania pana. Cieszę się, że będę mógł z panem porozmawiać i opowiedzieć o sobie, jeśli to pana interesuje. Uśmiechnął się do Longstaffa. - Jest pan aż nadto uprzejmy wobec mnie, ekscelencjo. Zapewniam pana, iż powiadomię Jego Wysokość Cara Rosji, że pełnomocnik Jej Wysokości Królowej Brytanii jest bardzo gościnny. A teraz, skoro już miałem przyjemność poznania panów, opuszczę ich, żebyście mogli omawiać dalej sprawy państwowe. - O nie, wasza wysokość, proszę, oczekujemy, że zje pan z nami obiad - rzekł Longstaff, ożywiając się na myśl o zadaniu, do którego był przyuczony i na którym się znał. - Bylibyśmy niepocieszeni. A poza tym, jak pan widzi, jest on najzupełniej prywatny. - W takim razie, dziękuję. Poczytuję to sobie za zaszczyt. Otworzyły się drzwi i wszedł steward z mrożonym szampanem i kieliszkami. Podsunął tacę Siergiejewowi, a potem Longstaffowi, Struanowi i Monseyowi. - Za szczęśliwą podróż do kraju - wzniósł toast Longstaff. Wypili. - Wyśmienity szampan, ekscelencjo. Wyśmienity. - Usiądźmy, proszę. Obiad podano w absolutnej zgodzie z etykietą - Siergiejew siedział po prawej ręce Longstaffa, a Struan po lewej. Stewardzi wnieśli wędzone kiełbasy i ostrygi, yorkshirską szynkę, wrzący gulasz ze świeżo ubitego wołu, smażony udziec barani, gotowane kartofle i kiszoną kapustę.
- Przepraszam za brak kawioru - rzekł Longstaff. - Z przyjemnością trochę go panu podaruję, ekscelencjo, kiedy tylko przypłynie mój statek. Mieliśmy pecha, bo w Cieśninie Sundajskiej złapała nas burza. Statek zaczął przeciekać i zawinął do waszego portu w Singapurze. Statek z pocztą odpływał stamtąd z tą samą wysoką wodą, więc opłaciłem swój przejazd na Hongkong. Unikając w ten sposób zawiadomienia nas o swoim przyjeździe, pomyślał Longstaff. Cieśnina Sundajska oznacza rejs przez Przylądek Dobrej Nadziei. Co on, u licha, zamierza? - Słyszałem, panie Struan, że o tej porze roku w Singapurze są nieznośne upały - powiedział Siergiejew. - Owszem - odparł Struan. - Czy to pana pierwsza podróż do Azji, wasza wysokość? - Tak. - W takim razie może uda nam się jakoś umilić pański pobyt. Dziś wieczorem wydaję bal. Byłbym zaszczycony, gdyby raczył pan wziąć w nim udział. Miałby pan okazję poznać wszystkich. - Jest pan nadzwyczaj uprzejmy. - Jak długo zamierza pan tu zabawić? - Tylko do przybycia mojego statku. Wizytuję nieoficjalnie nasze posiadłości na Alasce. - Czy statek został mocno uszkodzony? - Doprawdy nie wiem, panie Struan. Nie mam za dużego doświadczenia w tych sprawach. Przypłynie tak prędko, jak to możliwe. - A więc potrzebuje pan kwatery - rzekł Struan, podejrzewając, że Siergiejew zna się znakomicie na „tych sprawach” i że „niezdatność” jego statku do żeglugi będzie dogodną wymówką do przedłużania jego pobytu tutaj do woli. Coś mówiło mu, że Singapur jest pierwszym portem, w którym Rosjanin zatrzymał się po wypłynięciu z Petersburga. - Radzi będziemy oddać panu apartament na naszym stacjonarnym statku bazie. Nie będzie on luksusowy, ale zadbamy o pańskie wygody. - To niezwykle uprzejmie z pańskiej strony. Mam ze sobą tylko czterech służących. Mogą spać gdziekolwiek. - Dopilnuję, żeby dostali dobre kwatery do spania. O, dziękuję - powiedział Struan do stewarda, który napełnił mu kieliszek. - Pański statek to czteromasztowy bryg? - Trzymasztowy. - Ja też wolę trójmasztowce. Znacznie łatwiej nimi płynąć na pełnym morzu. Łatwiej refować żagle. Ma pan bombramsle i bramsle górne? - Jest tam chyba odpowiednia ilość żagli, panie Struan. Jakkolwiek się nazywają. Struan zauważył jego ledwo uchwytne zawahanie się przy odpowiedzi, po czym poznał, że Siergiejew jest żeglarzem. Jaki więc miał powód to ukrywać? - Słyszałem, że rozwiązano kryzys na Środkowym Wschodzie - rzekł Siergiejew. - Tak - odparł Longstaff. - Wiadomości o tym nadeszły właśnie tym statkiem pocztowym.
- To bardzo pomyślne wydarzenie. Francja wykazała niemały rozsądek, wycofując się ze swojego wojowniczego stanowiska. - Ważność Dardaneli dla Brytanii jest oczywista - rzekł Longstaff. - Utrzymanie tego pokoju leży w interesie nas wszystkich. Szkoda, że Francja i Prusy mają, jak się zdaje, całkiem odmienne zdanie w tym przedmiocie. No i Habsburgowie. Brytania i Rosja są tradycyjnymi sojuszniczkami i mają jednakowe interesy. Cieszy mnie, że w przyszłości będziemy ze sobą współpracować bliżej. - Tak - odrzekł uprzejmie Longstaff. - Paryż wszakże leży bardzo blisko Londynu. - Czyż nie szkoda, że takie wspaniałe miasto jakoś zawsze wybiera sobie najdziwniejszych przywódców? spytał Siergiejew. - To piękny naród, piękny. A jednak jego przywódców nieodmiennie rozdyma pycha i wyraźnie chcą za wszelką cenę rozerwać świat na części. - To właśnie największy problem naszego świata, wasza wysokość. Europa i poskromienie jej próżnych książąt. Naturalnie my w Anglii mamy na szczęście parlament i potęga brytyjska nie wszczyna już wojen dla kaprysu jednego człowieka. - Tak. To wspaniały i piękny eksperyment, licujący z prześwietnymi przymiotami pańskiego narodu, ekscelencjo. Ale nie pasujący do wszystkich nacji. Czyż to nie starożytni Grecy doszli do wniosku, że najdoskonalszą formą rządów jest oświecony absolutyzm.? Panowanie jednego człowieka? - Oświecony, tak. Ale z wyboru. A nie władca z mocy prawa boskiego. - Kto może powiedzieć z absolutną pewnością, że prawo boskie nie istnieje? - O, wasza wysokość, nikt nie kwestionuje istnienia Boga - odparł Longstaff. - Kwestią jest tylko prawo króla do postępowania jak i kiedy chce, bez radzenia się ludu. Mieliśmy długi szereg angielskich „boskich” królów, których uznaliśmy za omylnych. Omylność wodza jest bardzo przykra. Prawda? Wodzowie przelewają tyle cudzej krwi. Siergiejew zaśmiał się. - Lubię angielski humor - powiedział, spoglądając na Struana..- Jest pan Szkotem, panie Struan? - Owszem. Brytyjczykiem. Obecnie nie ma różnicy pomiędzy Szkotami i Anglikami. - Struan łyknął wina. - Znudziło nam się podkradanie Anglikom bydła. Doszliśmy do wniosku, że lepiej ukraść im cały kraj, więc opuściliśmy, Szkocję i przenieśliśmy się na południe. Wszyscy się roześmieli i napili wina.. Longstaff zauważył z rozbawieniem, że Monsey nie odezwał się podczas obiadu ani razu, oburzony bezceremonialnością Struana. - Jak pan myśli, panie Struan? - zagadnął Siergiejew. - Mógłby pan kierować Noble House, mając „parlament”, z którym trzeba walczyć? - Nie, wasza wysokość. Ale ja angażuję moje przedsiębiorstwo w konflikt - rywalizację - z innymi kupcami. Narażam tylko siebie i swoją firmę. Nie narażam życia innych. - A jednak prowadzicie w tej chwili wojnę z Chinami. Ponieważ poganie ośmielili się przeszkodzić wam
w handlu. Mam rację? - Częściowo. To nie ja, rzecz jasna, podjąłem decyzję o wojnie. - Oczywiście. Chodziło mi o to, że ma pan wyłączne prawo zarządzać wielkim przedsiębiorstwem handlowym i że jest to najbardziej skuteczna metoda. Władza jednego człowieka. Słuszna tak w przypadku firmy, jak floty i narodu. - Owszem. Przy założeniu, że wszystko się panu udaje - odparł Struan żartem, po czym dodał poważnym tonem: - Możliwe, że w tej chwili system parlamentarny nie jest odpowiedni dla Rosji - i paru innych krajów - ale jestem przekonany, że nie będzie pokoju na tej ziemi dopóty, dopóki wszystkie narody nie przyswoją sobie angielskiego systemu parlamentarnego, wszyscy nie uzyskają praw wyborczych i już nigdy jeden człowiek nie będzie decydował o losie narodu, tak na mocy prawa boskiego, jak za sprawą niemądrych głosów głupich wyborców. - Zgadzam się - rzekł Siergiejew. - Pańska hipoteza jest trafna. Ma jednak ogromną wadę. Zakłada pan istnie nie oświeconej Jedności świata - wszystkich równie dobrze wykształconych równie dobrze sytuowanych co jest naturalnie niemożliwe, prawda? Powinien pan odbyć podróż po Rosji, żeby przekonać się, jak bardzo niemożliwe. Nie bierze pan również pod uwagę nacjonalizmów i rożnie religijnych. Gdyby dodał pan „dopóki wszystkie narody nie staną się chrześcijańskie wówczas być może miałby pan słuszność, Ale jak pan może sobie wyobrażać, że francuscy katolicy zgodzą się z angielskimi protestantami? Albo rosyjska cerkiew ortodoksyjna ź hiszpańskimi jezuitami? Albo oni wszyscy z masami niewiernych mahometan, a ci z nieszczęsnymi Żydami. Żydzi zaś z bałwochwalcami i poganami? Struan zaczerpnął powietrza. - Cieszę się, że zadał pan to pytanie - powiedział takim tonem, jakby uznał temat za wyczerpany. - Widzę, że czeka nas wiele interesujących dyskusji - rzekł swobodnie Longstaff. - Herbaty, wasza wysokość? Mniej więcej za godzinę rozpocznie się walka bokserska. Jeżeli nie jest pan zbyt zmęczony, może zechciałby pan ją obejrzeć. Zapowiada się dobry pojedynek. Marynarka przeciwko wojsku. - Z największą przyjemnością, ekscelencjo. Na kogo pan stawia? Ja postawię na przeciwnika. - Stawiam gwineę na marynarkę. -Przyjmuję. Po obiedzie pili herbatę i palili cygara, a po jakimś czasie Monsey odwiózł arcyksięcia na statek pocztowy. Longstaff odprawił stewardów. - Myślę, że jakaś fregata powinna natychmiast „przypadkiem” złożyć wizytę w Singapurze - powiedział do Struana. - Pomyślałem o tym samym, Will Jestem pewien, że Siergiejew to żeglarz. - Tak. To była sprytna zagrywka, Dirk - pochwalił Longstaff, bawiąc się filiżanką. - To niezwykle przebiegły człowiek. Ktoś taki będzie zapewne ogromnie ostrożny, jeśli idzie o urzędowe dokumenty.
- Pomyślałem o tym samym. . - Dobrze mi było w Petersburgu, Z wyjątkiem długich godzin w szkole. Musiałem się nauczyć czytać i pisać po rosyjsku, no i naturalnie po francusku. Rosyjski to bardzo trudny język. Struan dolał sobie herbaty, - Pan nie lubi walk bokserskich; prawda, ,Will? - Tak. Chyba tylko odwiozę go na brzegi wrócę na pokład. Zdrzemnę się u siebie. - Longstaff zaśmiał się kostycznie. I przygotuję do wieczornych szaleństw, nieprawdaż? Struan wstał. - Tak. A ja pomyślę o posianiu jakichś ziaren niezgody - rzekł. Kiedy stewardzi sprzątali stół, Longstaff wpatrywał się gnuśnie w liście herbaty na dnie filiżanki. - Zostaw - rzekł do stewarda, trzymając filiżankę i dzbanek z herbatą. - I dopilnuj żeby mi nie przeszkadzano. Wejdź do mnie za godzinę. - Tak jest. Longstaff stłumił ziewnięcie i oddał się miłym rozmyślaniom w ciszy swojej kabiny. Słowo daję, powiedział sobie, ogromnie się cieszę z przyjazdu Siergiejewa. Możemy teraz trochę poużywać życia. Dyplomatycznie odparowywać ciosy i zadawać sztychy. Wybadać, co zamyśla, oto jest zadanie. Zapomnieć o nieustannych denerwujących sprawach kolonii, o kupcach i o przeklętym cesarzu tych parszywych pogan, o tej całej złodziejskiej bandzie. Otworzył drzwi swojej prywatnej kabiny i podłożywszy ręce pod głowę, ułożył się wygodnie na koi. O czym to mówił Dirk? Aha, o ziarnach niezgody. Trafne określenie. Jakie to ziarna możemy zasiać? Czy to groźna aluzja do potęgi Chin? Ogromu jej ludności? Do tego, że rząd Jej Wysokości może zająć ten kraj w razie wtrącenia się jakiegokolwiek mocarstwa? Do komplikacji w handlu opium? Herbaty? Z pokładu na górze dobiegł go tupot nóg zmieniających się wacht i dźwięki orkiestry piechoty morskiej, rozpoczynającej próbę. Znów ziewnął i z zadowoleniem zamknął oczy. Nie ma to jak poobiednia drzemka, pomyślał. Dzięki Bogu, że jestem dżentelmenem i nie muszę siać prawdziwych ziaren, tak jak śmierdzący chłop albo brudny rolnik. Do diaska, cóż za pomysł pracować cały dzień rękami! Siać. Uprawiać. Nawozić. Potworne! Sianie dyplomatycznych ziaren jest znacznie ważniejsze, to zajęcie godne dżentelmena. Zaraz, na czym to ja skończyłem? Aha! Na herbacie. Okropne musiało być życie bez herbaty. Bezwzględnie. Nie wyobrażam sobie, jak ludzie mogli się bez niej obejść. Szkoda, że nie rośnie w Anglii. Oszczędziłoby to nam wielu kłopotów. - Wielki Boże w niebiesiech! - wykrzyknął nagle i usiadł prosto. - Herbata! Oczywiście, herbata! Miałeś ją tuż pod nosem tyle lat i nie dojrzałeś! Jesteś genialny! Tak się podniecił swoim pomysłem, że wyskoczył z koi i zatańczył. Potem wypróżnił się do nocnika, wszedł do głównej kabiny i z bijącym sercem usiadł przy biurku. Odkryłeś, jak rozwiązać koszmar rozchwianego bilansu wymiany handlowej herbata - srebro - opium! Ty to naprawdę wiesz! - powiedział sobie, oszołomiony i zdumiony genialną prostotą pomysłu, który wyzwoliła w jego głowie ostatnia uwaga Struana. - Wielki Boże, Dirk, gdybyś tylko wiedział! - rzekł z chichotem. - Podciąłeś sobie gardło, a tym samym
gardła wszystkich kupców handlujących z Chinami. Na chwałę Brytanii i moją nieśmiertelność! Tak, bezwzględnie. Więc lepiej trzymaj gębę na kłódkę, ostrzegł się w duchu. Ściany mają uszy. A pomysł był taki prosty - należało zniszczyć monopol chińskiej herbaty. Kupić, wyżebrać albo ukraść - w wielkiej tajemnicy - tonę nasion herbacianych. Przewieźć je potajemnie do Indii. Na pewno są tam setki miejsc, w których może rosnąć herbata, orzekł. Setki. A za mojego życia plantacje się rozprzestrzenia i będziemy mogli uprawiać własną herbatę na własnej ziemi. A mając własną herbatę, nie będziemy już potrzebowali srebra ani opium, żeby płacić nimi za herbaty Chinom. Zysk ze sprzedaży herbat indyjskich szybko dorówna, dwakroć, trzykroć przewyższy dochody z handlu opium, więc nie ma problemu. Będziemy uprawiali herbaty z całego świata i światu je sprzedawali. Korona zyska na niesłychanym wzroście dochodów z herbaty, ponieważ będziemy ją uprawiać rzecz jasna taniej, lepiej i jej cena będzie niższa ód cen herbat chińskich. Nie ma to jak angielskie głowy! A poza tym osiągniemy wielkie korzyści moralne kończąc z handlem opium. Ci przeklęci szmuglerzy zwiną interesy, bo bez dyktatu handlu opium przestaną być potrzebni, więc zdelegalizujemy ten handel. Indie zyskają ogromnie. Chiny zyskają, bo ustanie przemyt opium, a zresztą i tak wypijają swoje herbaty. A ty, Williamie Longstaff - który jako jedyny potrafisz przeprowadzić taki plan - zyskasz olbrzymi prestiż. No, a przy odrobinie szczęścia książęcy tytuł, nadany ci przez wdzięczny parlament, bo ty i tylko ty rozwiążesz nierozwiązywalny problem. Ale komu by tu powierzyć zdobycie nasion herbaty? I jak skłonić Chińczyków do ich sprzedania. Naturalnie, od razu połapaliby się w następstwach. A poza tym, komu mógłbym powierzyć przewiezienie tych nasion bezpiecznie do Indii? Nie mogę użyć do tego żadnego z kupców, bo gdyby nabrali najmniejszych podejrzeń, od razu by mi w tym przeszkodzili. No i jak zjednać sobie wicekróla Indii, żeby nie ukradł dla siebie całej zasługi za ten pomysł?
ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY Kiedy bokserzy i ich sekundanci wspięli się na ring, który wzniesiono w pobliżu masztu flagowego na Cyplu Glessinga, w tłumie widzów zaległa cisza jak makiem zasiał. Obaj rywale byli krzepkimi dwudziestoparolatkami o zawziętych twarzach i mierzyli po sześć stóp wzrostu. Głowy mieli ogolone, by przeciwnik nie mógł chwycić za włosy. A kiedy zdjęli grube koszule, obnażyli identyczne
sfalowane
sploty
stalowych
mięśni
i plecy
poznaczone
starymi
bliznami
po
razach
dziewięciorzemiennego kańczuga. Byli świetnie dobrani i wszyscy wiedzieli, że stawka jest duża. Admirał i generał osobiście zatwierdzili ich wybór i zachęcili do walki. W ich rękach spoczywał honor ich formacji i oszczędności kolegów. Na zwycięzcę czekała rozkoszna przyszłość. Dla pokonanego nie było żadnej. Henry Hardy Hibbs przeszedł przez pojedynczą linę i stanął na środku ringu, gdzie wyrysowano kredą jardowy kwadrat. - Wasza ekscelencjo, wasza wysokość, mości lordowie i waszmoście - zaczął. - Oto walka do samego końca pomiędzy bosmanem Jemem Gramem z Królewskiej Marynarki, w tem narożniku... Stojący po wschodniej stronie ringu tłum marynarzy gromko ryknął, a stłoczone szeregi angielskich i hinduskich żołnierzy zaczęły gwizdać i miotać sprośności. Longstaff, arcyksiążę, admirał i generał zasiadali na honorowych miejscach po pomocnej stronie ringu, w otoczeniu gwardii honorowej kamiennie spokojnych żołnierzy piechoty morskiej. Za plecami arcyksięcia stali dwaj odziani w liberie adiutanci z ochrony osobistej, uzbrojeni i czujni. Struan, Brock, Cooper, Tillman, Gorth i wszyscy tai-panowie firm handlowych siedzieli po południowej stronie ringu, a za nimi pośledniejsi kupcy oraz oficerowie wojska i marynarki, rozpychający się łokciami, żeby mieć lepszy widok. Zaś na samym skraju tego tłumu tłoczyła się ciągle rosnąca i napierająca ciżba Chińczyków, którzy napłynęli tu z ruder Tai Ping Szan, teraz zaś, czekając, trajkotali i chichotali. - A w tem narożniku przedstawiciel Królewskiej Armii, sierżant Bill Tinker... Ochrypły ryk ponownie przerwał Hibbsowi zapowiedź. Hibbs podniósł ręce, a jego zawszony surdut odchylił się mu od kulistego, wydatnego brzucha. Kiedy umilkły gwizdy i wiwaty, zawołał: - Walka podług przepisów londyńskich: runda trwa do upadku zawodnika. Przerwy pomiędzy rundami są trzydziestosekundowe, a w osiem sekund po gongu zawodnik musowo musi się znaleźć przy linii i przyjąć postawę bokserską. Nie wolno kopać, uderzać bykiem, bić poniżej pasa ani dusić. Ten, któren nie wyjdzie z narożnika, albo ten, którego sekundant rzuci ręcznik, przegrywa. Skinął z ważną miną na sekundantów, a ci obejrzeli pięści rywali swoich pupili, czy są natarte sokiem z orzecha włoskiego, co należało do zwyczaju, i czy nie ściskają w nich kamieni, a potem zbadali buty do walki, żeby upewnić się, czy podeszwy zaopatrzone są w trzy tylko dozwolone przepisami kolce. - A teraz uściśnijcie sobie ręce i niech wygra lepszy! - zawołał Hibbs. Bokserzy wyszli na środek ringu. Mięśnie barków drżały im z powstrzymywanego podniecenia, mięśnie brzuchów mieli napięte, a nozdrza poruszały im się, gdy wciągali nosem zapach kwaśnego, lepkiego potu
przeciwnika. Doszli do linii kwadratu wyrysowanego na środku ringu i przywitali się. A potem zacisnęli twarde jak kamienie pięści i czekali, gotowi do błyskawicznej reakcji. Hibbs i sekundanci zanurkowali pod linami i odsunęli się od ringu. - Wasza wysokość - przemówił Longstaff, powierzając Siergiejewowi zaszczyt rozpoczęcia walki. .. Arcyksiążę wstał i podszedł do okrętowego dzwonu przy ringu. Uderzył weń młotkiem i na plaży rozpętał się dziki szał. Natychmiast po rozbrzmieniu dzwonu bokserzy zaczęli się okładać, silni jak dęby i wrośnięci w ring przy wyznaczonych liniach. Kłykcie Gruma trzasnęły w twarz Tinkera, pozostawiając na niej krwawą pręgę, a pięść Tinkera wbiła się z mocą w brzuch Gruma. Tłukli się pięściami bez ustanku, zagrzewani panującą wrzawą, własną złością i nienawiścią. W ich walce nie było fachowości, żadnej próby uniknięcia ciosów. Po ośmiu minutach ich ciała pokryły się czerwienią, a twarze spłynęły krwią. Obaj mieli złamane nosy,, a pięści obdarte ze skóry i śliskie od potu i krwi. Obaj ciężko dyszeli, piersi pracowały im jak potężne miechy, a w ustach mieli krew. Aż wreszcie w dziewiątej minucie walki Tinker rąbnął prawym sierpowym, który trafił Gruma w szyję i go powalił. Wojsko ryknęło radośnie, marynarze zaklęli. Grum wstał, nie posiadając się z bólu i wściekłości, ruszył na przeciwnika zapominając, że pierwsza runda skończona, zapominając o wszystkim, z wyjątkiem tego, że musi zabić tego czorta. Chwycił Tinkera za gardło i zaczęli się walić, dusić, a żołnierze wrzasnęli: „Faul”. Sekundanci wpadli na ring i starali się rozdzielić walczących, zaś pomiędzy żołnierzami, marynarzami i ich oficerami o mało nie doszło do bójki. - Do kaduka! - wykrzyknął nie wiadomo do kogo Glessing. - Tamten dusi naszego zawodnika! - A kto zaczął tę bijatykę, na miły Bóg? Runda się skończyła! - odparł mu major Turnbull, porwany złością,
trzymając
rękę
na
szpadzie.
Był
to
schludny
trzydziestopięciolatek,
sprawujący
funkcję
przewodniczącego sądu na Hongkongu. - Tylko dlatego, że mianowano pana komendantem portu, rości pan sobie prawo do przymykania oczu na faule?! - Nie, dalibóg! Radzę jednak panu nie mieszać całego majestatu pańskiego stanowiska do spraw publicznych! Glessing odwrócił się do niego plecami, a potem przecisnął przez tłum. - Cześć, Culum! - zawołał. - Cześć, George. Dobra walka, no nie? - Widziałeś, jak ten łobuz dusił naszego zawodnika? Sam też chyba dusił, co? Nie w tym rzecz, do kaduka! Pół minuty minęło i bokserzy ruszyli na siebie. Druga i trzecia runda trwały prawie tyle co pierwsza, a widzowie wali sobie sprawę, że żaden człowiek nie wytrzyma długo takiego lania. W czwartej rundzie szybki lewy hak trafił żołnierza pod ucho i powalił go na brezent. Zadźwięczał dzwon i sekundanci chwycili swojego
zawodnika. Po okrutnie krótkim półminutowym wypoczynku żołnierz rzucił się do linii, zasypał marynarza gradem ciosów, a potem oplótł mu rękami klatkę piersiową i z wściekłością cisnął nim o ziemię. Następnie znów był narożnik, trzydzieści sekund przerwy i wznowienie walki. Na przemian to padali, to powalali przeciwnika. Runda po rundzie. W piętnastym starciu pięść Tinkera trafiła w złamany nos Gruma. W głowie Gruma wybuchnął płomień i oślepił Marynarz krzyknął i w popłochu zaczął dziko walić celi. Trafił prawą pięścią, na chwilę przewidział na oczy, strzegł, że odkryty przeciwnik słania się na nogach, i usłyszał blisko, a jednak bardzo daleko potężny wrzask i wity. Rąbnął prawą pięścią, zaciskając ją mocno jak nigdy, strzegł, jak wbija się ona w brzuch żołnierza. Lewym cepem trzasnął rywala z ukosa w bok twarzy, czując, że pęka w dłoni jakaś chrząstka, i raptem znalazł się sam. Znów rozbrzmiał ten sam nieludzki dzwon, a jego chwyciły czyjeś ręce i ktoś wepchnął mu między wybite zęby butelkę z trunkiem. Pociągnął głęboki łyk, zwrócił pomieszany z krwią alkohol i wychrypiał: - Która runda, bracie? - Dziewiętnasta - odpowiedziano mu. Stanął więc do walki raz jeszcze, i znów czekał na niego przeciwnik, który haratał go, katował, on zaś musiał stać i zwyciężyć albo umrzeć. - Dobra walka, co, Dirk? - ryknął Brock, przekrzykując wrzawę. - Owszem. - A może się rozmyślisz i założysz? - Nie, dziękuję, Tyler - odparł Struan, podziwiając męstwo walczących. Obaj byli u kresu sił, straszliwie pobici. Oram nie miał już prawie żadnego pożytku z prawej ręki a Tinker ledwo widział na oczy. - Bóg świadkiem, że nie chciałbym się zmierzyć z żadnym z nich na ringu! - Mają charakter jak mało kto! - odkrzyknął Brock, odsłaniając w uśmiechu ciemne, połamane zęby. Któren wygra? - Wybierz swojego faworyta. Ale idę o zakład, że żaden się nie podda, a ich sekundanci nie rzucą ręcznika. - Święta prawda! - Dwudziesta czwarta runda - zapowiedział Hibbs. Bokserzy poczłapali ciężko na środek ringu, nogi i ręce mając jak z ołowiu, i grzmotnęli jeden drugiego. Trzymali się na nogach tylko siłą woli. Tinker wypuścił straszliwy lewy, który powaliłby wołu, ale jego cios ześlizgnął się po ramieniu Gruma, który potknął się i upadł. Marynarze zaczęli wiwatować, a żołnierze ryczeć, kiedy sekundanci nieśli żołnierza do narożnika. Gdy upłynęło pół minuty, żołnierze z zapartym tchem śledzili, jak Tinker chwyta się lin i dźwiga w górę. Żyły na szyi nabrzmiały mu z wysiłku, ale wstał i na chwiejnych nogach dotarł do kreski. Struan miał wrażenie, że ktoś go obserwuje, a kiedy się odwracał, spostrzegł, że przywołuje go ręką arcyksiążę. Przecisnął się dookoła ringu, zastanawiając się nerwowo, czy Orłow, którego posłał, żeby „pomógł” Rosjaninowi w przeprowadzce na statek bazę, przechytrzył jego służących i znalazł jakieś cenne dokumenty.
- Wybrał pan już zwycięzcę, panie Struan? - spytał Siergiejew. - Nie, wasza wysokość. - Struan spojrzał na generała i admirała. - Obaj zawodnicy są chlubą waszych jednostek, panowie - rzekł. - Ten marynarz ma, dalibóg, charakter, jest wspaniały, ale myślę, że nasz żołnierz ma dość pary, żeby wytrzymać - powiedział wesoło generał. - Nie, to nasz chłopak zostanie przy linii, ale muszę przyznać, że i pański wojak jest dobry, milordzie. Byłby chlubą każdej broni. Nie przysiadzie się pan do nas, panie Struan? - spytał Siergiejew wskazując wolne krzesło. - Może wyjaśniłby mi pan subtelności tej walki? - Za pozwoleniem, panowie - powiedział grzecznie Struan. - A gdzie jego ekscelencja? - Odszedł na samym początku - odparł generał. – Z powodu jakichś listów. Znów zadźwięczał dzwon. Siergiejew poruszył się niespokojnie na krześle. - Ile rund trwała najdłuższa walka w historii? - spytał. - Widziałem walkę Burke'a z Byrnem w trzydziestym trzecim - odparł generał. - Miała dziewięćdziesiąt dziewięć rund. Chryste Panie, to dopiero był kapitalny pojedynek! Fantastyczna odwaga! Byrne zmarł z pobicia. Ale się nie poddał. - Tych dwóch również się nie podda, będą się bić do nieprzytomności - rzekł Struan. - Szkoda, żeby się pozabijali, nie sądzicie, panowie? - Przerwać walkę? - spytał z niedowierzaniem arcyksiążę. - Celem walki jest sprawdzenie siły i odwagi w pojedynku - wyjaśnił Struan. - Są siebie godni i równie dzielni. Uważam, że udowodnili, co są warci. - Ale wtedy nie będzie zwycięzcy. To nie uchodzi, jest nieszlachetne i o niczym nie rozstrzyga. - Zabić dzielnego człowieka to czyn nieszlachetny, owszem - odparł chłodno Struan. - Tylko odwaga trzy ma ich na nogach. - Zwrócił się do pozostałych. – W końcu obaj są Anglikami. Ocalcie ich panowie na prawdziwego wroga. Nagły wybuch entuzjazmu odciągnął uwagę generała i admirała, ale nie Siergiejewa. - To brzmi prawie jak wyzwanie, panie Struan - rzekł Rosjanin, uśmiechając się z lodowatym spokojem. - Nie, wasza wysokość - odparł bardzo uprzejmie Struan - to najzwyklejszy fakt. Szanujemy odwagę, ale w tym przypadku zwycięstwo to sprawa drugorzędna wobec ocalenia ich godności ludzkiej. - Co pan na to, admirale? - spytał generał. - Struan ma rację, hmm? Która to runda? Trzydziesta piąta? - Trzydziesta szósta - rzekł Struan. - Ograniczmy więc ten pojedynek, powiedzmy, do pięćdziesięciu. Jeden z nich Wcześniej odpadnie, niemożliwe, żeby utrzymali się na nogach aż tyle. Ale jeżeli staną do walki w pięćdziesiątej pierwszej rundzie, to obaj rzucimy ręczniki, zgoda? Uznamy walkę za nie rozstrzygniętą. Hibbs ogłosi werdykt.
- Zgoda. Ale pański żołnierz nie wytrzyma. - Stawiam jeszcze sto gwinei, że wytrzyma, do diabła! - Przyjmuję! Zakłada się pan, panie Struan? - spytał arcyksiążę, kiedy admirał i generał odwrócili się z zawziętymi minami i dali znak Hibbsowi. - Proszę wyznaczyć stawkę i wybrać swojego faworyta. - Jest pan naszym gościem wasza wysokość, a więc ma pan pierwszeństwo wyboru... jeżeli odpowiada panu stawka. Przegrany odpowie dziś wieczorem na osobności na jedno pytanie. Szczerze i otwarcie. - Na jakie pytanie? - spytał wolno Siergiejew. - Każde, jakie zada zwycięzca. Siergiejewa bardzo kusił taki zakład, jednakże pełen był poważnych obaw. Ryzyko było olbrzymie, niemniej opłacalne. Bardzo wiele chciałby się dowiedzieć o Tai-Panie Noble House. - Przyjmuję - powiedział. - Na kogo pan stawia? Siergiejew natychmiast wskazał na bosmana Gruma. - Stawiam na niego swój honor! - oświadczył i natychmiast ryknął do marynarza: - Zabij go! Rund przybywało. Czterdzieści trzy. Czterdzieści cztery. Czterdzieści pięć, czterdzieści sześć. Czterdzieści siedem, osiem, dziewięć. Widzowie byli już prawie tak wyczerpani, jak walczący. Wreszcie sierżant upadł. Zwalił się jak obumarły dąb, a odgłos jego upadku słychać było na całej plaży. Marynarz, zamroczony bólem, w dalszym ciągu grzmocił na oślep powietrze, bezsilnie szukając przeciwnika. A potem sam też upadł, równie bezwładny jak tamten. Sekundanci przenieśli bokserów do narożników, minęło pół minuty i żołnierze krzykiem wezwali swojego zawodnika, żeby wstał. Generał z czerwoną twarzą walił ręką w podłogę ringu, błagając Tinkera: „Wstań, wstań, chłopie, na miłość boską!”, admirał zaś spurpurowiał, kiedy Grum zmusił się do dźwignięcia na nogi i chwiejąc się stanął w narożniku. „Dojdź do linii, chłopie, dojdź do linii!” - wołano. Także Struan dopingował żołnierza, a arcyksiążę wyrzucał z siebie potok rosyjsko-francuskoangielskich zachęt dla marynarza, żeby dotarł na środek. Jeden i drugi wiedział, że przeciwnik jest pobity. Obaj słaniając się podeszli do linii i stanęli tam chwiejąc się, z bezwładnie opuszczonymi rękami. Obaj unieśli ręce i starali się zadać ciosy. Ale uszły z nich wszystkie siły. Upadli. Tłum oszalał, bo stało się jasne, że niepodobna, aby któryś z nich opuścił za pół minuty narożnik i wrócił do linii. Znowu rozległ się dzwon i zaległa niesamowita cisza. Bokserzy wstali po omacku, zawiśli na linach i chwiejąc się stali w swoich narożnikach. Marynarz jęknął i zrobił pierwszy udręczony krok w stronę linii. Potem, po upływie zapierającej dech wieczności, następny. Żołnierz nadal stał w swoim narożniku, drżąc i słaniając się, bliski upadku. Potem jego noga zatoczyła żałosny łuk i rozległy się obłędne wrzaski - ponaglenia, zachęty, błagania, modlitwy, przekleństwa, które zlały się w jeden ostateczny ryk nieprawdopodobnego podniecenia, kiedy
rywale posuwali się chwiejnie cal po calu. Raptem żołnierz zatoczył się bezradnie i prawie że się poślizgnął, na co generała o mało nie trafiła apopleksja. A wtedy także marynarz zakołysał się jak pijany, admirał zaś na ten widok zaniknął oczy i z twarzą zlaną potem modlił się. Kiedy obaj bokserzy dotarli do linii i ponad linami frunęły na ring ręczniki, rozpętało się piekło, lecz dopiero gdy na ringu zakotłowało się od skaczących ludzi, walczący przestali wątpić, że to koniec mordobicia. I dopiero wtedy pozwolili sobie na zatracenie się w potwornym bólu, nie wiedząc, kto wygrał, a kto przegrał, czy to jawa, śmierć, sen czy życie - a tylko to, że dali z siebie wszystko. - Na brodę świętego Piotra! - wychrypiał z trudem arcyksiążę. Ubranie miał mokre od potu. - Co za walka! Struan, również spocony i wyczerpany, wydobył płaską butelkę i poczęstował sąsiada. Siergiejew chwycił ją i pociągnął głęboki łyk rumu. Struan napił się i podał butelkę admirałowi, ten zaś generałowi i tak wspólnie ją wypili. - Rany boskie! - wychrypiał Struan. - Rany boskie.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY Słońce skryło się już za górami, lecz zatoka nadal kąpała się w złotym świetle. A Sam odjęła lornetkę od oczu i odbiegła zalękniona od zamaskowanego otworu w ogrodowym murze. Pomknęła wśród stosów kamieni i ziemi, z których wkrótce miał powstać prawdziwy ogród, i wbiegła przez drzwi do salonu. - Matko! Do brzegu zbliża się łódź Ojca - zawołała. - Oh-ko, jest bardzo zagniewany. Mei-mei przerwała zszywanie halek. - Przypływa z „Chińskiej” czy „Spokojnej Chmury”? - zapytała. - Ze „Spokojnej Chmury”. Lepiej się strzeż. Mei-mei wyrwała jej lornetkę, wybiegła do ogrodu, stanęła przy malutkim zakratowanym okienku i przyjrzała się dokładnie przybrzeżnym falom. Skierowała lornetkę na Struana. Siedział na śródokręciu barkasu, na którego rufie powiewała bandera z Lwem i Smokiem. A Sam nie myliła się. Rzeczywiście był bardzo zły. Zamknęła i zaryglowała okiennice okienka do obserwacji i wróciła biegiem. - Posprzątaj to wszystko i na pewno dokładnie schowaj - poleciła, a kiedy A Sam niedbale zgarnęła balową suknię i halki, mocno uszczypnęła ją w policzek. – Nie pognieć ich, ty mląca ozorem dziwko! Kosztowały majątek. Lim Din! - wrzasnęła. - Biedny Ojciec prędko się wykąpie, dopilnuj porządnie ułożyć jego ubranie i o niczym nie zapomnij. Aha, jeżeli miła ci twoja skóra, to dopilnuj też, żeby kąpiel była gorąca. Połóż nowy kawałek perfumowanego mydła. - Tak, Matko. - I strzeż się. Wygląda na to, że gniew Ojca wyprzedza jego samego. - Oh-ko! - Właśnie, oh-ko! Radzę wam wszystko przygotować na jego przyjście, bo inaczej oboje oberwiecie. A jeżeli cokolwiek pokrzyżuje mi moje plany, to obojgu wsadzę palce w śruby i będę was tłukła, aż wam oczy wyjdą na wierzch! Uciekajcie! A Sam i Lim Din zemknęli. Mei-mei weszła do sypialni i upewniła się, że po sukni balowej nie zostało śladu. Poperfumowała się za uszami i odpowiednio nastroiła. Mój Boże, pomyślała. Nie chcę, żeby wieczorem był w złym humorze. Podminowany Struan kroczył do bramy w wysokim murze. Sięgnął do klamki, ale rozpromieniony Lim Din w pokłonach otworzył ją przed nim na oścież. - Piękny zachód słońca, heja, panie? - zagadnął. Struan odpowiedział mu ponurym mruknięciem. Lim Din zamknął drzwi w murze, pomknął do frontowych drzwi domu, a tam uśmiechnął się jeszcze szerzej i jeszcze niżej pokłonił. Struan odruchowo spojrzał na okrętowy barometr, który wisiał na ścianie w przedpokoju. Miał on
kardanowe zawieszenie, a jego cienki, otoczony szkłem słupek rtęci wskazywał 757 milimetrów, czyli dobrą, ładną pogodę. Lim Din cicho zamknął drzwi, biegiem popędził przed Struanem korytarzem i otworzył drzwi do sypialni. Struan wszedł, kopniakiem zamknął drzwi i zaryglował je. Lim Din wzniósł oczy w górę. Kilka chwil potrzebował na uspokojenie się, a potem zniknął w kuchni. - Ktoś oberwie - szepnął zalękniony do A Sam. - To pewne jak haracz i śmierć. - Nie przejmuj się naszym barbarzyńskim diabelskim Ojcem - odszepnęła A Sam. - Założę się o przyszłotygodniową wypłatę, że Matka w godzinę zamieni go w turkaweczkę. - Przyjmuję! W drzwiach stanęła Mei-mei. - A o czym to tak szepczecie, psie ochłapy, niewolnicy bez ojca i matki? - syknęła. - My tylko się modlimy, żeby Ojciec nie gniewał się na naszą biedną drogą piękną Matkę - odparła A Sam, mrugając oczami. - No to pośpiesz się, ty przypochlebna dziwko. Za każde gniewne słowo, które mi powie, uszczypnę cię! Struan stał na środku sypialni wpatrując się w dużą, brudną chustkę z węzełkami, którą wyjął z kieszeni. Piekło i szatani, co ja teraz zrobię?! - zadał sobie pytanie. Po walce odwiózł arcyksięcia do jego nowej kwatery na „Spokojnej Chmurze”. Poczuł ulgę, kiedy Orłów powiedział mu na osobności, że nie miał najmniejszych kłopotów z przetrząśnięciem bagażu Rosjanina. - Ale nie było tam żadnych dokumentów - oznajmił. - Tylko mała kasetka, ale powiedziałeś, żeby niczego nie rozbijać, Tai-Panie, więc jej nie ruszałem. Miałem mnóstwo czasu, bo marynarze zajęli służących. - Dziękuję. Ani słowa o tym. - Bierzesz mnie za głupca?! - oburzył się dotknięty Orłow. - Przy okazji, pani Quance z pięciorgiem dzieci ulokowała się na mniejszym statku bazie. Powiedziałem jej, że Quance jest w Makau i że ma przyjechać jutro z południowym przypływem. Miałem niezłą przeprawę z uniknięciem jej przeklętych pytań. Wydobyłaby odpowiedź nawet z nieboszczyka. Struan zostawił Orłowa i poszedł do kajuty chłopców. Byli już czyści i mieli nowe ubrania. W dalszym ciągu opiekował się nimi Mauss, którego się nie bali. Struan powiadomił ich, że nazajutrz zawiezie ich do Kantonu i tam wsadzi na statek do Anglii. - Jaśnie panie - odezwał się mały Anglik, kiedy Struan odwrócił się do wyjścia. - Czy mogę z panem porozmawiać? Na osobności? -Tak. - odparł Struan i zaprowadził chłopaka do innej kajuty. - Tato przykazali mi dać panu to, wielmożny panie, i nie mówić nikomu, ani panu Wu Pakowi, ani nawet Bertowi. Drżącymi palcami Fred rozwiązał sukienny węzełek, który wciąż jeszcze miał przytroczony do kija, i rozłożył go. Zawierał on mały nóż, szmacianą lalkę i brudną zawiązaną w węzełek chustkę. Pełen obaw podał ją
Struanowi, a potem ku jego zdumieniu odwrócił się i zamknął oczy. - Co robisz Fred? - Tato zabronili mi patrzeć i kazali odwrócić się tyłem, wielmożny panie. Żebym nie widział - odparł Fred, mocno zaciskając powieki. Struan rozwiązał chustkę i wytrzeszczył oczy na widok jej zawartości: rubinowych kolczyków, diamentowych wisiorków, pierścionków, wielkiej szmaragdowej broszy i wielu połamanych, pogiętych złotych sprzączek od pasów, gęsto wysadzanych brylantami i szafirami. Były warte od czterdziestu do pięćdziesięciu tysięcy funtów. Piracki łup. - Co chce, żebym z tym zrobił? - spytał. - Mogę otworzyć oczy, wielmożny panie? Nie spojrzę. Struan związał chustkę i schował ją do kieszeni surduta. - Tak. No więc, co twój tata chce, żebym z tym zrobił? - Tato powiedzieli, że to moje... zapomniałem tego słowa. To szło, to było coś jak ;,bractwo”, „dzictwo”, Oczy Freda napełniły się łzami. Jestem grzeczny, wielmożny panie, ale żem zapomniał. Struan kucnął i przytulił go mocno, ale delikatnie.. - Nie płacz, synku. Pomyślmy. Czy to było „dziedzictwo”? - spytał. Chłopczyk wpatrzycie w niego, jakby miał przed sobą czarodzieja. - Tak. „Dzictwo”. Skąd pan wie? - Nie płacz. Jesteś mężczyzną. Mężczyźni nie płaczą. - Co jest „dzictwo”? -To podarunek, zwykle pieniężny, od ojca dla syna. Fred rozważał to przez jakiś czas. - Czego tato kazali mi nie mówić o tym bratowi Bertowi? - spytał wreszcie. - Czort go wie. - Proszę, wielmożny panie? - Może chciał, żebyś miał je ty, a Bert nie. - Czy „dzictwo” może być dla wielu synów? - Tak. - Czy ja i brat Bert dzielimy „dzictwo”, jeżeli dostaniem? - Owszem. Jeżeli dostaniecie. - To dobrze - powiedział chłopiec, ocierając łzy. - Brat Bert to mój najlepszy przyjaciel. - Gdzie mieszkacie ty i ojciec? - spytał Struan. - W domu. Z mamą Berta. - A gdzie jest ten dom? - Blisko morza. Blisko statków. - Czy to miejsce ma w ogóle jakąś nazwę?
- A, tak, nazywa się Port. Mieszkaliśmy w domu w Porcie - odparł z dumą Fred. - Tato kazali mi mówić panu samą prawdę. - Wróćmy już, dobrze? Chyba że masz do mnie jeszcze coś. - A, tak. - Fred prędko zawiązał węzełek. – Tato kazali go związać jak poprzednio. Po cichu. I nie mówić. Jużem gotów, wielmożny panie. Struan rozwiązał chustkę jeszcze raz. Do kata, co mam zrobić z tym skarbem? - zapytywał siebie. Wyrzucić? Tego nie zrobię. Odnaleźć właścicieli? Jak? Mogą to być Hiszpanie, Francuzi, Amerykanie bądź Anglicy. A poza tym, w jaki sposób wyjaśnić im, jak wszedłem w posiadanie tych klejnotów? Podszedł do wielkiego łoża z baldachimem i odsunął je od ściany. Zauważył, że jego nowe wieczorowe ubranie skrupulatnie ułożono. Ukląkł przy łóżku. W podłodze znajdował się wcementowany żelazny sejf. Otworzył go i dołożył węzełek do osobistych dokumentów. Jego wzrok padł na Biblię zawierającą trzy pozostałe połówki monet i zaklął. Zamknął sejf, przysunął łóżko na miejsce i podszedł do drzwi . - Lim Din! - zawołał. Lim Din pojawił się natychmiast, oczy miał błyszczące i promieniał. - Kąpiel bardzo mig! - Kąpiel cały gotów, panie! Na pewno! - Herbaty! Lim Din zniknął. Struan przeszedł przez sypialnię do specjalnego pokoju, który był przeznaczony wyłącznie na kąpiele i toaletę. Robb na widok planów tego domu roześmiał się. Ale mimo to Struan nalegał, żeby tę nowinkę wybudowano dokładnie tak, jak zaplanował. Na niskim podwyższeniu stała miedziana wysoka wanna, z której biegła rura odpływowa .przechodząca przez ścianę i wpadająca do głębokiego dołu z kamieniami, wykopanego w ogrodzie. Z belek nad wanną zwisało podziurawione wiadro. Wchodziła do niego rura biegnąca ze zbiornika świeżej wody na dachu. Przy rurze był kurek. Klozet miał postać szafki z ruchomym wiekiem i wyjmowanym wiadrem do załatwiania się w nocy. Wanna była pełna gorącej wody. Struan zdjął przepocone ubranie i z przyjemnością wszedł do niej. Położył się na plecach i zanurzył. Drzwi sypialni otworzyły się i weszła Mei-mei, za nią podążała A Sam niosąc tacę z herbatą i gorącymi dim sum, a tuż za jej plecami Lim Din. Wszyscy weszli do łazienki i Struan zamknął oczy z cichej irytacji. Żadne tłumaczenia i kary nie mogły przekonać A Sam, że nie wolno jej wchodzić do łazienki, kiedy on się kąpie. - Witaj, Tai-Panie - powiedziała wspaniale uśmiechnięta Mei-mei i nagle całe rozdrażnienie mu przeszło. Napijemy się herbaty - oznajmiła. - Dobrze - zgodził się. Lim Din wziął zabrudzone ubranie i wyszedł. A Sam z uciechą postawiła tacę, wiedząc już, że wygrała zakład. Powiedziała coś po kantońsku do Mei-mei, która roześmiała się na to, zaś A Sam zachichotała, wybiegła z łazienki i zamknęła drzwi.
- Co ona ci, do diabła, powiedziała?! - spytał. - Kobiece gadanie! Złapał gąbkę, żeby nią rzucić, więc Mei-mei wyjaśniła pośpiesznie: - Powiedziała, że jesteś kawał mężczyzna. - Na miłość boską, czemu A Sam wreszcie nie zrozumie, że kąpiel to rzecz intymna? - A Sam jest bardzo intymna, na pewno. Po co jesteś wstydliwy, hej? Jest z ciebie mnóstwo dumna. Nie masz się czego wstydzić. Zdjęła szatę, weszła do wanny i usiadła z drugiego końca; Potem nalała herbaty i podała mu ją. - Dziękuję - powiedział. Wypił herbatę, a potem sięgnął ręką i wziął dim sum. - Walka była dobra? - spytała. Spostrzegła na jego przedramieniu szramę po jej ugryzieniu i ukryła uśmiech. - Wspaniała. - Czemu byłeś zły? - Bez powodu. Smaczne - powiedział, jedząc kolejny pasztecik. Uśmiechnął się do niej. - Jesteś piękna i nie umiem wyobrazić sobie milszego sposobu picia herbaty. - Ty też jesteś piękny. - Czy dom przeszedł już feng szui? - Kiedy będzie konkurs na najpiękniejszą suknię? - O północy. A dlaczego pytasz? Wzruszyła ramionami. - Czy wrócisz tu o wpół do dwunastej? - Po co? - Chcę zobaczyć swojego mężczyznę. Zabrać go tej nie zamykającej się szczekaczce z krowimi cyckami. Stopa Mei-mei prześlizgnęła się pod wodą. Struan cofnął się przed tym pieszczotliwym atakiem i omal nie wypuścił filiżanki. - Dalibóg, nie rób tego i uważaj; - Chwycił ją za rękę i roześmiał się. - Bądź grzeczna. - Tak, Tai-Panie. Jeżeli i ty będziesz uważał. - Mei-mei uśmiechnęła się miło, a jej spokojna ręka pozostała w jego dłoni. - Nie patrz tak na mnie jak na tę diablicę, nawet jeżeli jestem naga. Czy mam złe piersi? - Są idealne. Cała jesteś idealna. Jak najbardziej. A teraz przestań się ze mną droczyć. - A więc wrócisz pół godziny przed tym? - Czego się nie robi dla świętego spokoju. - Struan popił herbaty. - Aha, nie odpowiedziałaś mi na pytanie. Czy dom przeszedł feng szui? - Tak. Wzięła mydło i zaczęła się namydlać. Ale nie powiedziała nic więcej. - No więc, przeszedł czy nie przeszedł? - Tak.
Znów zamilkła, drażniąco świeża i powabna. - Co się stało? - spytał. - To straszna historia, Tai-Panie, jesteśmy tuż nad okiem smoka i musimy się przeprowadzić. - Nie przeprowadzimy się, koniec i kropka. Kończąc się namydlać nuciła jakąś melodyjkę. Opłukała się i przyjrzała mu się łagodnie wielkimi oczami. - Obróć się, namydlę ci plecy - powiedziała. - Nie przeprowadzimy się - powtórzył podejrzliwie. - Po południu przyszła Ma-ri i miło sobie pogawędziłyśmy. - Nie przeprowadzimy się! Koniec .i kropka! - Doprawdy, Tai-Panie, nie jestem głucha. Usłyszałam cię niesamowicie dobrze za pierwszym razem. Mam ci wyszorować plecy czy nie? - Obrócił się tyłem i zaczęła go namydlać. - Przeprowadzimy się, koniec i kropka. Ponieważ twoja stara matka tak postanowiła - powiedział- po kantońsku. - Co mówisz? - spytał, przesuwając odrobinę szyję i napawając się przeszywającym dotykiem jej rąk, kiedy rozkosznie masowała mu mięśnie ramion. - Stare kantońskie przysłowie mówi: „Kiedy jaskółki budują gniazda, słońce się uśmiecha”. - A cóż to znaczy? - To, o czym mówi - odparła, bardzo z siebie zadowolona. - Po prostu trafna myśl, nic więcej. Zaczerpnęła wody i spłukała mydło. - A Sam, aaa! - krzyknęła. A Sam wbiegła z dużym ręcznikiem. Mei-mei wstała, a służąca otuliła ją nim, drugi ręcznik przytrzymując dla Struana. - Na miły Bóg, powiedz jej, że zrobię to sam! - powiedział. Mei-mei przetłumaczyła to A Sam, na co ta odłożyła ręcznik, zachichotała i wybiegła. Struan wyszedł z wanny, a Mei-mei owinęła go ręcznikiem. Ku jego zdziwieniu, był ogrzany. - Powiem A Sam, żeby na przyszłość trochę podgotowywała ręczniki - powiedziała Mei-mei. - To zdrowo. - Wspaniałe uczucie - przyznał, wycierając się. Otworzył drzwi łazienki i spostrzegł, że jego łóżko jest odkryte, a nowe ubranie leży na komodzie. - Masz czas na krótki odpoczynek - wyjaśniła Mei-mei, a kiedy zaczął protestować, dodała władczo: -Odpoczniesz! Struan spojrzał na zegarek. Ocenił, że ma mnóstwo czasu, wiec wszedł do łóżka i wyciągnął się wygodnie. Mei-mei przywołała ręką A Sam, która weszła do łazienki i zamknęła drzwi. Klęcząc, odbandażowała Mei-mei stopy i wytarła je. Potem posypała je pudrem, zastąpiła zdjęte bandaże czystymi i suchymi, a na koniec nałożyła na nie nowe haftowane pantofle. - Masz takie piękne stopy, Matko - powiedziała.
- Dziękuję, A Sam. - Mei-mei czule uszczypnęła służącą w policzek, - Ale proszę cię, żebyś nie robiła tak często uwag o przyrodzeniu Ojca. - Ja okazałam mu tylko grzeczność, a przecież zasługuje ono na niemały szacunek. - A Sam wyjęła szpilki z włosów Mei-mei i zaczęła je czesać. - Ojców zwykle bardzo cieszą komplementy. Doprawdy nie pojmuję naszego barbarzyńskiego Ojca ani w ząb. Ani razu nie wziął mnie do łóżka. Czy jestem taka szpetna? - Przecież wciąż ci powtarzam, że barbarzyńscy ojcowie nie śpią ze wszystkimi kobietami w domu odparła ze znużeniem Mei-mei. - On po prostu tego nie robi. To wbrew jego religii. - Co za straszny dżos - powiedziała A Sam, prychając pogardliwie - mieć takiego Ojca, tak szczodrze obdarowanego przez naturę, a religia mu tego zabrania! Mei-mei roześmiała się i podała jej ręcznik. Biegnij, ty mała podlizucho - powiedziała. - Za godzinę przynieś herbatę, a spóźnij się, to dostaniesz baty! A Sam wybiegła. Mei-mei uperfumowała się i myśląc z biciem serca o swojej sukni balowej oraz drugiej niespodziance weszła do sypialni. Liza Brock otworzyła drzwi kabiny i podeszła do koi. Czuła, jak spod pach spływa jej zimny pot. Zdawała sobie sprawę, że dla Tess jest to niepowtarzalna okazja. - No, złociutki - powiedziała, potrząsając raz jeszcze mężem, - Pora wstawać. - Zostaw mnie - mruknął Brock, obracając się ponownie na drugi bok, kołysany łagodnie odpływem, który trącał kadłub „Białej Czarownicy” - Ubiorę się na czas. - Jużeś to mówił pół godziny temu. Wstawaj, bo się spóźnisz. Brock ziewnął, przeciągnął się i dźwignął z koi. - Przecie jeszcze nie zaszło słońce - powiedział zaspanym głosem wyglądając przez bulaj. - Niezadługo przyjedzie Gorth, a chciałeś być gotów zawczasu. Masz też przejrzeć z faktorem księgi. Prosiłeś, żeby cię obudzić. - Dobra, przestań, Lizo. - Brock znowu ziewnął i spojrzał na żonę. Miała na sobie nową ozdobioną dużą sprzączką suknię z ciemnoczerwonego jedwabnego brokatu, spod której wyglądało wiele halek. Włosy związała w kok. - Galancie wyglądasz - powiedział odruchowo i znów się przeciągnął. Liza obracała w palcach duży kapelusz z piórami. - Pomogę ci się ubrać - powiedziała, odkładając go. - A to co! Powiedziałem ci, że moje stare ubranie jest w sam raz! - wybuchnął, gdy zobaczył na krześle nową odzież. - Myślisz, że forsa przychodzi tak łatwo, żeby chlapać nią jak morską wodą?! - Nie, złotko, potrzebowałeś nowego ubrania, a musisz wyglądać jak najlepiej. Podała mu mały gorset, który moda nakazywała nosić mężczyznom, żeby byli zgrabni w pasie. Brock zaklął i wstał z łóżka. Po zasznurowaniu gorsetu, który nałożył na długą wełnianą bieliznę, z pomocą żony niechętnie dał się wbić w nowe ubranie.
Ale kiedy przejrzał się w lustrze, ogarnęło go niezmierne zadowolenie. Nowa plisowana koszula falowała mu na piersi, a kasztanowy surdut z haftowanymi złotem klapami leżał doskonale - szeroki w ramionach, wcięty w pasie. Obcisłe wąskie spodnie zachowywały linię prostą dzięki rzemykom przechodzącym pod podeszwami wyczyszczonych, miękkich czarnych wieczorowych butów. Strój uzupełniały pomarańczowa haftowana kamizelka i kieszonkowa pieczęć na złotym łańcuszku. - O cie Pietrek, wyglądasz jak król angielski, skarbie!- pochwaliła Liza: Brock uczesał brodę, która mu się mocno dzięki temu napuszyła. - Wiesz ty co - powiedział burkliwie, próbując ukryć zadowolenie - możeś i miała rację. - Stanął bokiem do lustra i przygładził aksamit na piersi. - Mogłoby ściślej leżeć na piersi, co? Liza roześmiała się. - A idźże ty, chłopie - powiedziała, już z mniejszą obawą - Myślę, że rubinowa szpilka w halsztuku byłaby lepsza od tej brylantowej. Brock zmienił szpilki, nie przestając podziwiać się w lustrze. A potem roześmiał się, chwycił ją w pasie i nucąc wal-ca zmusił ją do tańca. - Jesteś królową balu, serdeńko - powiedział. Liza starała się okazywać wesołość, ale wyczytał z jej oczu, że coś się stało. - O co chodzi? - spytał. Wyjęła chusteczkę, otarła spocone czoło i usiadła. - Idzie... idzie o Tess. - Źle się czuje? - Nie. Jest... zabieramy ją na bal! - Czyś ty na łeb upadła? - Uszyłam jej suknię - och, jest naprawdę śliczna - i uczesałam ją, więc czeka na twoją zgodę, zanim... - To każ jej iść do łóżka, do diabła! Nie pójdzie na żaden bal! Więc ty żeś uszyła jej suknię?! - spytał i podniósł rękę, żeby ją uderzyć. - Posłuchaj chwilę - powiedziała Liza, siłą woli pokonując strach. - Wpierw posłuchaj. Nagrek... i ona... Cios zawisł w powietrzu. - Co z Nagrekiem? - To szczęście, że zginął tamtej nocy. Tess... Tess... - Do oczu Lizy napłynęły łzy. - Nie chcę cię martwić, ale ona... - Jest w ciąży? - Nie. Byłam przerażona przez ten miesiąc, jakżeś wyjechał do Kantonu. Żem może się pomyliła. Ale w zeszłym tygodniu zaczęła miesiączkować, chwała Bogu, więc ta troska odeszła. - Ale nie jest dziewicą? - spytał przerażony. - Dalej jest dziewicą - odparła, a po twarzy ciekły jej łzy.
- No to, na miłość boską, jeżeli ona dalej jest dziewicą, to czym ty się, do diabła, frasujesz? No, no, Lizo powiedział głaszcząc ją w policzek. Liza wiedziała, że nigdy nie zdoła mu powiedzieć, iż Tess straciła wianek. Ale błogosławiła Boga za to, że udało jej się przekonać córkę, iż wszystko jej się przywidziało i że wciąż jest tak czysta, jak musi być dziewczyna. - Ten przeszły miesiąc był okropny - powiedziała. - Okropny. Ale to dla nas przestroga, Tyler. Martwię się o ciebie, bo nie widzisz, że ona dorosła, więc się boję. Nie widzisz tego, co masz przed oczami. - Brock chciał jej odpowiedzieć, ale prędko mówiła dalej. - Proszę cię, Tyler. Błagam. Przyjrzyj się jej, a jeżeli uznasz, że dorosła, to ją zabierzemy. Zapowiedziałam jej, że decyzja zależy od ciebie. - Gdzie jest teraz Tess? - W głównej kabinie. - Zaczekaj tutaj. - Tak skarbie.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY Kiedy noc na dobre spowiła Hongkong, Culum poszedł na skraj pokładu rufowego „Gromowej Chmury” i dał sygnał. Huknęło działo i na statkach stojących w zatoce na chwilę wszystko ucichło. Culum wpatrywał się niespokojnie w brzeg Szczęśliwej Doliny. Jego podniecenie wzrosło, kiedy dostrzegł rozbłysk światła, potem następny i wkrótce cała ósma parcela nadmorska przemieniła siew morze roztańczonych świateł. Służący na wybrzeżu pośpieszyli zapalić resztę lampionów, których setki rozmieszczono wokół dużego kręgu z heblowanych desek tworzących parkiet do tańca, a ich światło wabiło ciepłem. Stoły i krzesła ustawiono w miłych oku grupach, a na każdym stole stała lampa i kwiaty z Makau. Dalsze lampiony wisiały na linach rozciągniętych pomiędzy cienkimi bambusami nie opodal zastawionych jedzeniem stołów na kozłach. Jeszcze inne umieszczono nad beczkami z francuskimi i portugalskimi winami, rumem, koniakiem, whisky, wytrawnym winem i piwem. Na podorędziu czekało czterdzieści skrzynek schłodzonego lodem szampana. We wszystkie strony pędzili służący, ubrani bez wyjątku w schludne czarne spodnie i białe bluzy, a ich warkocze podrygiwały. Doglądał ich władczo Czen Szeng, faktor Noble House. Był to niezwykłej tuszy grubas w bogatych szatach i czapce wyszywanej klejnotami. Sprzączkę u pasa miał z bezcennego śnieżnobiałego nefrytu, a nogi obute w czarne jedwabne pantofle z białymi podeszwami. Siedział na krześle pośrodku parkietu tanecznego niby ogromny pająk i bawił się długimi włosami, które wyrastały mu z małej brodawki na podbródku. Wachlował go osobisty niewolnik, chociaż noc nie była upalna. Kiedy wszystko przygotowano gwoli jego satysfakcji, wstał ociężale i uniósł rękę. Służący pośpieszyli na swoje miejsca i stanęli jak figury bożków, on zaś dokonał ostatniej inspekcji. Na kolejne skinienie jego ręki jeden ze służących wybiegł z kręgu świateł i z woskowanym knotem w ręku zniknął w nadbrzeżnych ciemnościach. W chwilę później wybuchła potworna kanonada ogni sztucznych, która trwała kilka ładnych minut, a wszyscy na statkach i na brzegu rzucili się, żeby ją obejrzeć. Potem były ogniste kule, kolorowe światła, jeszcze więcej dymu, hałasu i huku, a następnie znowu race. Ogłuszające huki trwały jeszcze kilka minut, a wówczas rozległ się grzmot, jakby jakiś okręt wystrzelił salwę burtową, i w niebo wzbiła się setka rakiet. Ciągnące się za nimi smugi poszybowały wysoko i przepadły. A po chwilowej ciszy na całym niebie rozkwitły szkarłatne, zielone, białe i złote pióropusze. Pióropusze te sfrunęły majestatycznie w dół i wpadły do morza. Służący zapalił ostatni woskowany knot i odbiegł pędem. Czerwony i zielony ogień wspiął się wężowym ruchem na duże rusztowanie z bambusów, które szybko zapłonęło, tworząc obraz Smoka i Lwa. Godło to gorzało wiele minut, a potem sczezło w potężnej eksplozji tak nagle, jak się pojawiło. Przez chwilę panowała ciemność, wypełniona jedynie potężnymi wiwatami, które odbiły się echem od otaczających dolinę wzgórz. Kiedy oczy patrzących przywykły do mroku, ponownie zapaliły się kuszące swym światłem lampiony nad kręgiem tanecznym. Hongkong spowił nastrój radosnego wyczekiwania. Shevaun jęczała z bólu. - -Wystarczy - błagała. Jej pokojówka jeszcze mocniej chwyciła sznurówki gorsetu i zaparła się kolanami o pośladki swojej pani.
- Niech panienka wypuści powietrze - poleciła. A kiedy Shevaun posłuchała, pociągnęła sznurówki po raz ostatni i zawiązała je. Shevaun straciła dech. - Proszę bardzo, kochaneczko - oznajmiła pokojówka w czepku. - Gotowe. Ta drobna schludna Irlandka o stalowych nadgarstkach służyła Shevaun za niańkę i pokojówkę od powijaków i uwielbiała ją. Nazywała się Kathleen O'Rourke. Twarz z roześmianymi oczami i dołeczkami w brodzie okalały jej ciemne włosy. Miała trzydzieści osiem lat. Shevaun przytrzymała się stojącego w kabinie krzesła, ledwie mogąc oddychać. - Nim się ten wieczór skończy, zemdleję - oznajmiła. Kathleen odszukała centymetr i zmierzyła jej kibić. - Święta Dziewico Maryjo czterdzieści cztery centymetry! A jak będziesz mdlała, kochaneczko, to pamiętaj, że masz tyle wdzięku co chmurka i że wszyscy patrzą. Shevaun miała na sobie pantalony z falbankami, a na nogach jedwabne pończochy. Fiszbinowy gorset pił ją w biodrach, wściekle cisnął w talii, a piersi podnosił i wypychał w górę. - Muszę na chwilę usiąść - powiedziała osłabłym głosem. Kathleen znalazła sole trzeźwiące i podsunęła je Shevaun pod nos. - Proszę, gołąbeczko. Jak tylko te baby cię zobaczą, to nie będzie ci słabo nic a nic. Matko Boska i Józefie święty, zostaniesz królową balu! Do drzwi zapukano energicznie. - Jeszcześ niegotowa, Shevaun? - zawołał Tillman. - Nie, wuju. Już niedługo. - No, to pośpiesz się, kochanie. Musimy tam zdążyć przed jego ekscelencją - powiedział i odszedł. Kathleen zaśmiała się cicho. - Niemądry człowiek, gołąbeczko - powiedziała. - Nie wie, że dziewczyna musi wejść efektownie. Quance odłożył farby. - Gotowe! - powiedział. - Wspaniale, Arystotelesie - rzekł Robb i podniósł małą Karen, żeby zobaczyła swój portret. - Prawda, Karen? - Czy ja tak wyglądam? - spytała z niezadowoleniem dziewczynka. - Jest okropny. - Jest nieśmiertelny, Karen - powiedział zbulwersowany Quance, wziął ją z rąk ojca i mocno objął. Spójrz na te prześliczne rumieńce na twoich policzkach, na światło w twoich pięknych oczach, na to szczęście, które otacza cię jak aureola. Na brodę Alcazabedabry, tak jak wyglądasz, wyglądasz wspaniale. - Och, to dobrze. - Karen uścisnęła go, a kiedy postawił ją na podłodze, jeszcze raz spojrzała na portret. Kto to jest Alcaza... ten, którego pan wymienił? - Mój znajomy - odparł ze śmiertelną powagą Quance. - Brodaty znajomy, który strzeże malarzy i
pięknych dziatek. - Jest bardzo, bardzo ładny - powiedziała Sara; twarz miała napiętą. - A teraz zmykaj, w tej chwili, o tej porze powinnaś już spać. - Jeszcze za wcześnie - odparła nadąsana Karen. - Przyrzekłaś, że mogę zostać aż do odjazdu tatusia. Quance uśmiechnął się, wytarł palce terpentyną i zdjął fartuch. - Zabiorę swoje farby jutro, Robb - powiedział. Oczywiście. - Tak, no to lepiej jedźmy. Quance wygładził przeraźliwie fioletową haftowaną kamizelkę i nałożył surdut ze złotego jedwabiu. - Lubię pana, panie Quance - powiedziała Karen. - Pan jest bardzo piękny, nawet jeżeli pańskie obrazy są okropne. Malarz roześmiał się, uściskał ją i nałożył cylinder. - Zaczekam w łodzi, Robb - powiedział. - Może byś odprowadziła pana Quance'a, Karen? -rzeki Robb. - O, tak - odparła i w tanecznych podskokach podbiegła do drzwi. Quance wyszedł za nią niczym paw. - Dobrze się czujesz, Saro? - spytał troskliwie Robb. -Nie - odpowiedziała chłodno. - Ale to nieważne. Lepiej idź. Spóźnisz się. - Gdyby to coś pomogło, zostałbym - powiedział zdenerwowany. - Pomogą mi tylko narodziny dziecka i statek do kraju - odparła Sara, z irytacją odgarniając z oczu cienkie kosmyki włosów. - Wyjazd z tej przeklętej wyspy! - Och, nie gadaj bzdur! - powiedział, nie mogąc się powstrzymać, a gniew zwyciężył w nim nad postanowieniem, żeby nie wszczynać kłótni. - To nie ma nic wspólnego z Hongkongiem! - Odkąd należy do nas, mamy same kłopoty - odparła. - Ty się zmieniłeś, zmienił się Dirk, Culum, ja. Na miłość boską, co się dzieje? Wreszcie postanowiliśmy wyjechać... i nagle bankrutujemy. Wszyscy żyjemy w śmiertelnej trwodze, szkaradnie się kłócimy, a tymczasem biedna Ronalda i rodzina Dirka umierają. A potem zbawia nas to srebro, ale nic z tego, bo Dirk przypiera cię do muru, a ty jesteś za słaby, żeby się wywinąć, więc przysięgasz, że zostaniesz. Culum nienawidzi Dirka, Dirk Culuma, a ty jak głupi stoisz pomiędzy nimi, nie mając odwagi wziąć co z prawa nasze i wyjechać, żeby korzystać z tego w kraju. Jeszcze nigdy nie miałam przenoszonej ciąży. Jeszcze nigdy nie czułam się tak podle, a teraz czuję się tak, jakbym stała nad grobem. Jeżeli chcesz wiedzieć, kiedy zaczęły się nasze wszystkie kłopoty, to stało się to dwudziestego szóstego stycznia tysiąc osiemset czterdziestego pierwszego roku! - Wierutne bzdury! - odparował jej oskarżenie, wściekły, że wypowiedziała na głos to, co go nurtowało tak długo, i zdał sobie sprawę, że i on pośród strawionych na rozmyślaniach nocnych godzin równie mocno przeklina ów dzień. - Niedorzeczne zabobony - dodał, bardziej żeby przekonać siebie niż ją. - Zaraza była w zeszłym roku.
Plajta w banku w zeszłym. Dowiedzieliśmy się o tym dopiero po znalezieniu się w Hongkongu. A poza tym nie jestem głupi! Musimy mieć pieniądze, dużo pieniędzy, a rok tu, czy rok tam nie ma znaczenia. Myślę o tobie, o dzieciach i o wnukach. Muszę zostać. To postanowione. - Czy zarezerwowałeś już nam przejazd do kraju? - Nie. - Więc ucieszę się, jeżeli to zrobisz natychmiast. Ja się me rozmyślę, jeżeli na to liczysz! - Nie, Saro - odparł lodowato. - Nie liczę na to, że się rozmyślisz. Czekałem, żeby się przekonać, jak się będziesz czuła. Statków nam nie brakuje. Dobrze o tym wiesz. - Za miesiąc od dziś wydobrzeję na tyle, żeby... - Nie wydobrzejesz, a wyjazd tak szybko jest niebezpieczny. I dla ciebie, i dla dziecka! - W takim razie może ty sam odwieziesz nas do kraju. - Nie mogę. - Pewnie, że nie. Masz do załatwienia ważniejsze sprawy - powiedziała Sara i porwał ją gniew. - Pewnie masz następną pogańską dziwkę, która jest gotowa na każde za-wołanie! - Zamilcz, na miłość boską! Mówiłem ci tysiąc razy... - Dirk już sobie sprowadził jedną na wyspę. Czemu miałbyś być gorszy? - Sprowadził? - A nie? . Mierzyli się wzrokiem nienawistnie. - Lepiej idź - powiedziała i odwróciła się do niego plecami. Drzwi otworzyły się i tanecznym krokiem wbiegła Karen. Skoczyła w ramiona ojcu, a potem podbiegła do Sary i objęła ją. - Tata załatwia nam statek do kraju, kochanie - powiedziała Sara czując, jak dziecko mocno kopie w jej łonie. Poród był już nareszcie blisko. Nagle zdjął ją nieokreślony lęk. - Boże Narodzenie spędzimy tym razem w domu. Czy tonie wspaniałe? Będzie śniegi kolędy i cudowne prezenty. Ą do tego jeszcze Święty Mikołaj. - Och, to świetnie, ja kocham Świętego Mikołaja. A co to jest śnieg? - Wszystko jest białe - drzewa, domy - to deszcz, który zamienił się w lód. Jest bardzo piękny, a w sklepach będzie pełno zabawek i wspaniałych rzeczy - wyjaśniła Sara drżącym głosem, a jej cierpienie ostro ugodziło w Robba. - Tak, miło będzie znowu znaleźć się w prawdziwym mieście. A nie... na odludziu. - Idę - powiedział Robb, trawiony żalem. Prędko pocałował Sarę, która ledwo dostrzegalnie odwróciła twarz, czym doprowadziła go do wściekłości. Uścisnął Karen i wyszedł. Mary Sinclair po raz ostatni poprawiła uczesanie i wpięła we włosy malutki diadem z kwiatów polnych, które przysłał jej Glessing. Sukienkę - z kruczoczarnego jedwabiu szantuńskiego, falującą i z turniurą - nałożyła na mnóstwo halek, szeleszczących przy każdym ruchu. Była modnie skrojona i odsłaniała jej gładkie ramiona i falujące piersi.
Mary beznamiętnie przyjrzała się swojemu odbiciu. Twarz, która patrzyła na nią z lustra, była obca. Z jej oczu wyzierał przewrotny powab, policzki miała blade, a usta ciemnoczerwone i błyszczące. Zdawała sobie sprawę, że jeszcze nigdy nie wyglądała tak ślicznie. Westchnęła i wzięła kalendarz. Ale i bez tego wiedziała, że nie potrzebuje liczyć od nowa dni. Wynik był zawsze taki sam, więc mogła tylko powtórzyć to, co z przerażeniem odkryła dzisiejszego ranka: „Jesteś w ciąży!” Boże! Boże! Boże! - pomyślała.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI Culum grzecznie się ukłonił. - Dobry wieczór - przywitał się odruchowo i kolejny gość wtopił się w balowy tłum. Już od blisko godziny stał u boku ojca i wuja, oficjalnie witając gości, i z niecierpliwością czekał na zakończenie tego rytuału. Zlustrował wzrokiem parkiet. Pośród nagich ramion, różnokolorowych sukien, paradnych mundurów i bezustannie trzepoczących wachlarzy wypatrzył Mary Sinclair. Na chwilę stropił się widząc, że gawędzi z Glessingiem. W końcu jednak nie powinieneś być zazdrosny, pomyślał. Mary to z pewnością najładniejsza kobieta na balu, a George ma bezwzględnie prawo jej towarzyszyć. Nie miej o to do niego pretensji. Z dwóch stron tanecznego kręgu wzniesiono dwie estrady dla orkiestr, jedną dla orkiestry marynarskiej, drugą dla wojskowej. Na wieść, że admirał zgodził się wypożyczyć swoją orkiestrę na ten wieczór, generał zrobił to samo. W tej chwili grali żołnierze w szkarłatnych mundurach. Wszyscy rwali się do tańca, ale musieli czekać na przybycie Longstaffa. A Longstaff spóźniał się, co było jego przywilejem. Culum ukłonił się kolejnemu gościowi, jeszcze jednemu i z ulgą spostrzegł, że kolejka przybyłych na bal zmniejsza się. Spojrzał w stronę brzegu, gdzie ustawiona z latarni wstążka światła wiodła gości od łodzi, i zobaczył, że kuter Longstaffa dobił do plaży. Longstaff, arcyksiążę i admirał zeszli w asyście na brzeg. Doskonale, pomyślał. Już niedługo. Znów przesunął wzrokiem po parkiecie i tym razem zatrzymał go na Manoelicie de Vargas. Przyglądała się mu sponad wachlarza. Była bardzo piękna - miała śniadą cerę, ciemne oczy, a w czarnych włosach mantylkę. Uśmiechnął się do niej i lekko ukłonił. Twarz dziewczyny zmarszczyła się w uśmiechu, zatrzepotała wachlarzem i odwróciła się. Culum przyrzekł sobie, że zatańczy z nią przynajmniej jeden taniec. Strzepnął z klapy surduta jakieś pyłki, świadom, że jest ubrany podług najnowszej angielskiej mody i znacznie wyprzedza pod tym względem większość z obecnych tu mężczyzn. Surdut miał błękitny, z granatowymi jedwabnymi klapami, wcięty w talii i rozszerzony na biodrach. Bladoniebieskie obcisłe spodnie wetknięte w buty z cholewkami ponad kostkę. Włosy nad uszami i ponad stojącym, sztywnym kołnierzem ufryzowane w podwinięte loki. Krawiec Robba spisał się świetnie. I jak tanio wziął! Tak, przy zarobkach sto pięćdziesiąt gwinei miesięcznie można sobie pozwolić na tuziny wspaniałych ubrań i butów. Życie było cudowne. Ukłonił się następnej grupie mijających go gości, za którymi ciągnęła się woń zawilgoconych ubrań skropionych perfumami. Dziwne, pomyślał. Teraz już czuł zapach innych ludzi - rzeczywiście śmierdzieli! Był. zdumiony, że przedtem tego nie zauważał. Z pewnością miał się lepiej, znacznie lepiej, odkąd codziennie się kąpał i zmieniał ubranie. Tai-Pan miał rację. Spojrzał na ojca, który pogrążony był w rozmowie z Morleyem Skinnerem. Wiedział, że ludzie go obserwują i że ma nieprzyjazną minę. Co do gości, to nie zobaczyli żadnych oznak zmniejszenia się wrogości ojca i syna. W rzeczywistości pogłębiła się ona, zamieniając w lodowatą uprzejmość, odkąd obaj zaczęli grać.
Culumowi coraz łatwiej przychodziło zwodzić ludzi. Bądź szczery, powiedział sobie. Przestałeś go ubóstwiać. Wprawdzie nadal go szanujesz, ale to przecież heretyk, cudzołożnik i ma niebezpieczny wpływ na ludzi. Tak więc wcale nie udajesz - naprawdę jesteś chłodny, chłodny i rozważny. - Dajże spokój, Culum - szepnął mu zaniepokojony Robb. - Słucham, wuju? - Och, nic. Tyle tylko, że dzisiejszy wieczór jest świętem. - Właśnie. Culum wyczytał w oczach Robba, że tamten ma kłopoty, ale nie powiedział nic i obrócił się, żeby witać następnych gości, przyglądać się Mary, a przy okazji Manoelicie. Postanowił, że nie powie wujowi, co zaszło pomiędzy nim a Tai-Panem na tamtej górze. - Nie zna pani jeszcze mojego siostrzeńca, Culuma - usłyszał głos Robba. - Culumie, to panna Tess Brock. Obrócił się. Serce podskoczyło mu i zakochał się. Tess składała mu właśnie ukłon. Dół jej sukni był obszerną, sfalowaną krynoliną z białego jedwabnego brokatu, spod której rąbka wylewała się pieniście kaskada halek. Talia pod wezbranym krótkim gorsem była niewiarygodnie cienka. Jasne włosy opadały dziewczynie w miękkich lokach na obnażone ramiona. Culum spostrzegł, że Tess ma niebieskie oczy i ponętne usta. A patrzyła na niego tak, jak on na nią. - To dla mnie zaszczyt poznać panią - usłyszał swój nierzeczywisty nawet dla niego samego głos. - Zechce mnie pani zaszczycić pierwszym tańcem? - Dziękuję, panie Struan - zadźwięczała mu w uszach jak dzwoneczek jej odpowiedź i Tess odeszła. Liza przypatrywała im się pilnie. Zauważyła minę Culuma i reakcję córki. O Boże, niechże to się spełni, spraw, żeby się spełniło! - pomyślała, idąc za mężem przez parkiet. - Nie poznałem małej Tess, a ty? - spytał Struan Robba. Także jemu nie uszła wymiana zdań pomiędzy synem a córką Brocka i w głowie zakłębiło mu się od myśli o korzyściach i niebezpieczeństwach tkwiących w małżeństwie Culuma z Tess. Jezu miłosierny! - Nie - odrzekł Robb. - Spójrz na Brocka. Pęka z dumy. - Owszem. - I spójrz na Mary. Nie przypuszczałem, że może być... taka oszałamiająca. - Owszem. Struan przyglądał się przez krótką chwilę Mary. Czarna suknia podkreślała eteryczną, świetlistą bladość jej cery. Potem przyjrzał się badawczo Manoelicie. A potem znowu Tess. Uśmiechała się do Culuma, a on do niej, tak jak ona zapomniawszy o całym świecie. Dobry Boże, pomyślał, Culum Struan i Tess Brock! - Przeklęty Szekspir! - wyrwało mu się. - Co mówisz, Dirk? - Nic. Myślę, że Mary rzeczywiście ma szansę na nagrodę. - Dalibóg, to nie ta sama klasa - wtrącił mijający ich Quance i mrugnął. - Nie ta, co Manoelita de Vargas.
- Ani,, założę się, Shevaun, kiedy raczy zaszczycić nas swoją obecnością - rzekł Struan. - Ach ta rozkoszna panna Tillman. Podobno nosi tylko pantalony i muślin. Nic więcej! Na wielkie jądra Jupitera, ha?! - O, Arystoteles! - zawołał Jeff Cooper, podchodząc do nich. - Mogę z panem zamienić słówko? Chodzi o zamówienie na obraz. - Boże, zlituj się nad moją piękną duszą! Doprawdy nie rozumiem, co wszystkich napadło - odparł podejrzliwie Quance. - Jak dzień długi, nic tylko zamówienia. - Nagle doceniliśmy świetność pańskiego pędzla - powiedział prędko Cooper. - Dalibóg, w samą porę, bo to nieśmiertelna prawda. Zdrożałem. Pięćdziesiąt gwinei. - Omówmy to przy szampanie, dobrze? - zaproponował Cooper, mrugnąwszy ukradkiem ponad głową Quance'a do Struana i poprowadził małego malarza dalej. Struan zaśmiał się. Rozpuścił wici, żeby absorbować Quance'a cały czas i trzymać go z daleka od ludzkich języków aż do konkursu. Poza tym skutecznie odciął od świata Maureen Quance na małym statku bazie, zabierając stamtąd wszystkie łodzie. W tym momencie w kręgu świateł pojawili się Longstaff, arcyksiążę i admirał. Zawarczały bębny i wszyscy wstali, bo orkiestry zaczęły grać Boże, zbaw królową. Potem odegrały - z potknięciami - rosyjski hymn narodowy, a wreszcie Władaj, Brytanio. Buchnęły wiwaty. - Trudno o większą grzeczność z pańskiej strony, panie Struan - rzekł Siergiejew. - Cała przyjemność po mojej stronie, wasza wysokość. Chcieliśmy, żeby czuł się pan tu jak w domu. Struan był pewien, że oczy wszystkich zwrócone są na nich dwóch i że bardzo mądrze wybrał dla siebie strój na dzisiejszy wieczór. W przeciwieństwie do reszty towarzystwa, ubrany był na czarno, a tylko wstążka, którą związał włosy na karku, była zielona. - Zechciałby pan łaskawie poprowadzić pierwszy taniec? - To dla mnie zaszczyt. Ale, niestety, nie znam tu żadnej damy. Siergiejew miał na sobie olśniewający mundur kozacki, z kurtką wytwornie zarzuconą na jedno ramię, a z ozdobionego klejnotami pasa zwisała mu paradna szpada. Dwóch służących w liberiach czekało z uniżeniem na jego rozkazy. Łatwo to naprawić -? odparł z ożywieniem Struan. - Może raczyłby pan wybrać sobie partnerkę. Rad będę dokonać formalnej prezentacji. - Popełniłbym wobec pana nietakt. Może to pan zadecyduje, która z pań raczy mi wyświadczyć ten zaszczyt. - I w zamian mieć wydrapane oczy? Dobrze. Struan odwrócił się od księcia i ruszył przez parkiet. Najlepsza byłaby Manoelita. Byłby to wielki zaszczyt i powód do dumy dla portugalskiej społeczności, na której Noble House i wszyscy kupcy polegali bez reszty, jako źródle urzędników, księgowych, magazynierów tych wszystkich, dzięki którym działają firmy handlowe. Prawie równie dobrą kandydatką byłaby Mary Sinclair,
bo wyglądała dziś dziwnie intrygująco i była tu najpiękniejszą z kobiet. Ale na jej wyborze nic by nie zyskał, z wyjątkiem poparcia Glessinga. Zauważył, jak wiernie Glessing jej asystuje... Odkąd został mianowany komendantem portu, jego wpływy wzrosły. A poza tym byłby pożytecznym sprzymierzeńcem. Idąc w stronę tych dwóch dziewcząt spostrzegł, że oczy Manoelity rozszerzają się, a Mary Sinclair wstrzymuje oddech. Zatrzymał się jednak przed Brockiem. - Za pozwoleniem, Tyler, czy Tess może poprowadzić pierwszy taniec z arcyksięciem? - spytał, ciesząc się z wyczuwalnego poruszenia, które wywołał. Brock skinął głową, pokraśniały z dumy. Liza była wniebowzięta. Tess zapłoniła się i omal nie zemdlała. Culum zaś przeklinał i nienawidził ojca, a jednocześnie błogosławił go za to, że obdarzył takim zaszczytem Tess. Natomiast wszyscy kupcy zachodzili w głowę, czy Tai-Pan zawarł pokój z Brockiem. A jeżeli tak, to dlaczego? - Nie do wiary - powiedział Glessing. - Właśnie - przyznał zatroskany Cooper, wiedząc, że pokój pomiędzy Struanem a Brockiem nie wyjdzie mu na dobre. - To nie ma sensu. - Ma, i to bardzo duży - wtrąciła Mary. - Ona jest tu najmłodsza i powinien jej przypaść ten zaszczyt. - Za tym kryje się coś więcej, panno Sinclair - powiedział Glessing. - Tai-Pan nigdy nie robi nic pochopnie. Może liczy, że ona upadnie i złamie nogę albo coś takiego. On nienawidzi Brocka. - Uważam, że bardzo krzywdzi pan Tai-Pana taką opinią, komandorze - zaprotestowała ostro Mary. - Tak jest, a więc przepraszam, że powiedziałem głośno to, co Wszyscy myślą. - Glessing wyrzucał sobie własną głupotę, powinien był przewidzieć, że taka wcielona niewinność jak Mary ujmie się za tym czartem. Jestem rozdrażniony tylko dlatego, że jest pani najpiękniejszą z obecnych tu dam i to pani z całą pewnością zasługuje na ten zaszczyt. - Bardzo pan miły. Ale nie wolno panu myśleć, że Tai-Pan postępuje w złej wierze. Bynajmniej. - Pani ma rację, a ja się mylę? odrzekł Glessing. - Zechce pani zatańczyć ze mną pierwszy taniec... i przyjąć zaproszenie na kolację? Będzie to dla mnie znak, że mi przebaczono. Od ponad roku Mary rozważała możliwość wyjścia za mąż za George'a Glessinga. Lubiła go, ale nie kochała. Teraz jednak wszystko stracone, pomyślała. - Dziękuję -. powiedziała. Spuściła oczy i zaczęła się wachlować. - Jeżeli przyrzeknie mi pan, że będzie bardziej... bardziej miły. - Przyrzekam - odparł uszczęśliwiony. Struan poprowadził Tess przez parkiet - Tańczysz walca, moja panno? - spytał. Skinęła głową, starając się nie spojrzeć na syna Tai-Pana. - Pozwoli pan przedstawić sobie pannę Tess Brock, wasza wysokość. Arcyksiążę Aleksy Siergiejew przedstawił ich sobie Struan, Tess Stała jak sparaliżowana, trzęsły się pod nią kolana. Ale myśl o Culumie i o tym, jak na nią patrzał, dodała jej śmiałości i przywróciła pewność siebie. - To dla mnie zaszczyt, wasza wysokość - powiedziała, składając ukłon.
Arcyksiążę skinął jej głową i szarmancko pocałował w rękę. - To dla mnie zaszczyt, panno Brock - rzekł. - Miał pan przyjemną podróż? - spytała wachlując się. - Tak, dziękuję - odparł i spojrzał na Struana. - Czy wszystkie angielskie młode damy są tak piękne? Nim Struan zdążył mu odpowiedzieć, w krąg świateł weszła sunąc Shevaun, wsparta na ręce Tillmana. Jej suknia z zielonego tiulu była jak mgiełka, a dół miała obszerny, w kształcie dzwonu. Jej wierzchnia warstwa sięgała kolan, aby podkreślić tuzin warstw; szmaragdowych, spadających kaskadami halek. Nosiła długie zielone rękawiczki, a w jej rudych włosach tkwiły pióra rajskich ptaków. Nie do wiary ale gorsu sukni nie przytrzymywały żadne rękawy. - Wasza ekscelencjo, panie Struan, proszę wybaczyć nam spóźnienie - powiedziała, składając w ciszy, która zapadła, ukłon. Ale tuż przed wyjściem pękła mi sprzączka u buta. Longstaff oderwał zaciekawione spojrzenie od jej dekoltu, zastanawiając się tak jak wszyscy, w jaki, u diabła, sposób jej suknia trzyma się i czy nie spadnie. - Zjawia się pani zawsze w najwłaściwszej chwili, Shevaun - powiedział Struan i zwrócił się do Siergiejewa. - Pozwoli pan, że przedstawię pannę Shevaun Tillman z Ameryki. A, i pana Tillmana. Jego wysokość, arcyksiążę Siergiejew. Stojąc w zapomnieniu, Tess przypatrywała się, jak Shevaun składa jeszcze jeden ukłon, nienawidząc jej za to, że zabrała jej moment chwały. Po raz pierwszy zazdrościła jakiejś kobiecie. I po raz pierwszy w życiu pomyślała o sobie jako o kobiecie, a nie dziewczynie. - Co za piękna suknia, panno Tillman – powiedziała słodziutko. - Sama pani ją uszyła? Oczy Shevaun zapłonęły, ale odpowiedziała równie słodkim tonem: - Och, nie, kochanie, brak mi pani talentu, niestety. A w duchu dodała: „Ty zasmarkana, jędzowata dziwko!” - Czy zaszczyci mnie pani pierwszym tańcem, Shevaun? - spytał Longstaff. - Z największą przyjemnością, ekscelencjo - odparła, uradowana zazdrością i nienawiścią, jaką wywołała. - Wszystko tu jest takie piękne - dodała z uśmiechem do Struana. - Mmm, dziękuję - odrzekł, odwrócił się i dał znak kapelmistrzowi orkiestry marynarskiej. Pałeczka kapelmistrza opadła w dół i rozległy się pierwsze podniecające takty wiedeńskiego walca. Chociaż na walce krzywiono się, były one najpopularniejszymi z tańców. Kiedy arcyksiążę prowadził Tess na środek parkietu, Shevaun modliła się, żeby tamta potknęła się i upadła, albo jeszcze lepiej - żeby tańczyła jak krowa. Ale Tess płynęła lekko jak liść. Longstaff powiódł Shevaun do tańca. Obracając się z cudownym wdziękiem, spostrzegła, że Struan idzie w stronę ciemnookiej portugalskiej piękności, której jeszcze nie widziała, i zawrzała ze złości. Ale kiedy okręciła się powtórnie, ujrzała, że wprowadził na parkiet Lizę Brock, i pomyślała: „Och, mądry jesteś, Tai-Panie. Kocham cię za to.” A potem wpadła jej w oczy Tess i arcyksiąże tańczący na środku parkietu, więc poprowadziła tam Longstaffa, wcale
dobrego tancerza, w taki sposób, aby się nie zorientował, że jest prowadzony. Culum stał z boku i obserwował. Wziął kieliszek szampana, wypił go nie kosztując, a potem znalazł się przy Tess i kłaniając się poprosił ją o drugi taniec. Nie zauważył zmarszczonych brwi Brocka ani Lizy, pośpiesznie odciągającej uwagę męża. Ani też nagłego zaciekawienia Gortha. Tańczono walce, polki, skoczne szkockie gigi i galopy. Po zakończeniu każdego tańca Shevaun była oblegana, podobnie jak Manoelita, jednakże ją adorowano z większą ostrożnością. Culum zatańczył z Tess trzykrotnie, a zwyczaj pozwalał na cztery tańce z jedną partnerką w ciągu wieczora. Przed ostatnim tańcem poprzedzającym kolację Struan przepchnął się przez tłum oblegający Shevaun. - Panowie - oświadczył spokojnym i nie znoszącym sprzeciwu tonem - przepraszam was, ale ten taniec należy do gospodarza balu. Mężczyźni jęknęli i pozwolili mu zabrać ją do tańca. Nie czekał na muzykę, lecz od razu ruszył z Shevaun na parkiet. Jeff Cooper przyglądał się im zazdrośnie. To z nim powinna teraz zatańczyć. - Dobrze się razem prezentują - powiedział do Tillmana. - Tak. Czemu nie starasz się o jej wzajemność? Znasz moje zdanie. I mojego brata. - Mam czas. - Nie masz, odkąd Struan został wdowcem. Oczy Coopera zwęziły się. - Poparłbyś takie małżeństwo? - spytał. - Ależ skąd. Niemniej jest dla mnie całkiem oczywiste, że Shevaun szaleje za nim - odparł Tillman i dodał gniewnie: - Czas, żeby się ustatkowała. Od jej przyjazdu spotykają mnie same kłopoty i mam dość pilnowania jej; Wiem, co do niej czujesz, więc oświadcz się oficjalnie o jej rękę i załatwmy tę sprawę. Dopiero wtedy, kiedy będę pewien, że mnie przyjmie z własnej nieprzymuszonej woli, i to z radością. Nie jest inwentarzem, który sprzedaje się i kupuje. - Owszem. Ale jest kobietą, jest niepełnoletnia i zrobi to, co ja i jej .ojciec uznamy dla niej za najlepsze. Muszę przyznać, że nie pochwalam twojej postawy, Jeff. Sam się prosisz o kłopoty. Cooper nie odpowiedział. Doskwierały mu lędźwie; spojrzał na Shevaun. - Tworzą idealną parę - powiedziała Mary, rozpaczliwie pragnąc być Shevaun. I w tej samej chwili poczuła się zbrukana - z powodu swojego utajonego podwójnego życia, z powodu dziecka i z powodu Glessinga. Był dziś dla niej taki czuły; taki czuły, męski, bardzo angielski i bardzo przyzwoity. Omal się nie rozpłakała, dręcząc się z powodu swojej daremnej miłości do Tai-Pana. - Owszem - przyznał Glessing. - Ale jeżeli istnieje sprawiedliwość, to pani zdobędzie dziś nagrodę, panno Sinclair. Zdobyła się na uśmiech i jeszcze raz spróbowała dociec, kto jest ojcem dziecka - nie dlatego, żeby to miało znaczenie, bo jego ojciec na pewno był Chińczykiem. Urodzić chińskiego bękarta?! Prędzej umrę, powiedziała
sobie. Jeszcze dwa, trzy miesiące i ciąża zacznie być widoczna. Ale ja nie dożyję, by ujrzeć przerażone i potępiające miny tych tu. Do oczu napłynęły jej łzy. - No, no, Mary - powiedział Glessing, czule dotykając jej ręki. - Nie wolno pani płakać dlatego, że po wiedziałem pani komplement. Naprawdę jest tu pani najpiękniejsza... nie znam piękniejszej od pani. Naprawdę. Wytarła łzy, zasłaniając się wachlarzem. I wówczas przez mgłę przerażenia przypomniała sobie o Meimei. Może mogłaby pomóc? Może Chińczycy znają lekarstwo na pozbycie się dziecka? Ależ to byłoby morderstwo. Morderstwo! Nie, to przecież moje ciało, przecież Boga nie ma, a jeżeli urodzę dziecko, wyklną mnie, argumentowała. - Przepraszam pana, drogi George -w powiedziała, bardziej pogodzona ze sobą, bo już podjęła decyzję. Przez chwilę było mi słabo. - Na pewno już pani lepiej? - O, tak. Glessing był przepełniony opiekuńczą miłością. Biedna, krucha, mała dziewczynka, pomyślał. Potrzebuje kogoś do opieki, a ten opiekun to ja. Tylko ja. Struan zatrzymał się na samym środku parkietu. - Byłam ciekawa, kiedy wyświadczy mi pan ten zaszczyt - powiedziała Shevaun, promieniejąc zuchwałą radością. Rozległy się pierwsze takty najbardziej podniecającej muzyki na święcie. Melodia kankana. Dzikiego, wesołego, hałaśliwego tańca, który w latach trzydziestych szturmem podbił Paryż i zawojował stolice Europy, ale w najlepszych kołach towarzyskich był zakazany jako skandaliczny, bo wymagał wysokiego zadzierania nóg. - Tai-Panie! - żachnęła się osłupiała Shevaun. - Przekupiłem kapelmistrza - szepnął Struan. Zawahała się, ale czując na sobie liczne zgorszone spojrzenia, jak gdyby nigdy nic podała Struanowi rękę i smagnął ją rytm muzyki. - Mam nadzieję, że nic pani nie opadnie - powiedział Struan. Mam nadzieję, że jeżeli opadnie, to pan mnie zasłoni - odparła. A potem zaczęli wyrzucać nogi w górę. Shevaun wyrwała się z ramion Struana, zadarła spódnice i zaczęła wierzgać wysoko nogami, odsłaniając pantalony. Mężczyźni ruszyli do partnerek pośród radosnego wrzasku. Wszyscy puścili się w tany i wierzgali, opętani zaraźliwym, żywiołowym rytmem. Melodia podbiła ich. Wszystkich bez wyjątku. Kiedy się skończyła, wybuchły entuzjastyczne wiwaty i nieustające domagania się bisu, więc orkiestra zagrała jeszcze raz. Mary zapomniała o dziecku, a Glessing postanowił, że dziś poprosi - do diabła, zażąda! - od Horatia zgody na ich małżeństwo. Tańczący dalej wirowali, wierzgali nogami, weselili się, dyszeli, aż wreszcie taniec się skończył. Młodzież obiegła Struana i Shevaun, jemu dziękując, a jej gratulując. Zaborczo włożyła mu rękę pod ramię i poczęła się wachlować, niezmiernie z siebie rada. Struan otarł spocone czoło, bardzo
zadowolony, że dwa jego ryzykowne posunięcia - Tess i kankan - powiodły się. Wszyscy wrócili na miejsca, a służący zaczęli roznosić do stołów tace z jedzeniem. Wędzone łososie i szynki, ryby, ostrygi, małże i kiełbasy. Świeże owoce przeszwarcowane przez Czen Szenga lorszą, która odbyła niebezpieczny rejs z Manili. Połówki świeżo ubitego wołu, zakupionego od marynarki wojennej i upieczonego nad ogniskiem. Prosiaki. Peklowane wieprzowe nóżki w słodkiej galarecie. - Żebym tak był zdrów, w życiu nie widziałem takiej góry jadła i od lat tak dobrze się nie bawiłem, panie Struan - rzekł Siergiejew. - Ba, wasza wysokość - powiedziała Shevaun, unosząc brew - dla Noble House to rzecz całkiem zwyczajna, Struan roześmiał się wraz z innymi i zasiadł u szczytu stołu. Siergiejew siedział po jego prawej ręce, Longstaff po lewej, przy arcyksięciu Shevaun, przy Longstaffie Mary Sinclair, a obok niej nadskakujący jej Glessing. Przy tym samym stole zajmowali też miejsca Horatio, Arystoteles Quance, Manoelita i admirał. A dalej Brock, Liza i Jeff Cooper. Robb i Culum byli gospodarzami oddzielnych stołów. - Ten kankan, słowo daję - mówił właśnie Longstaff. - To diabelski, niebezpieczny hazard, Tai-Panie. - Dla bardzo wielu nowoczesnych ludzi, ekscelencjo, nie. Chyba wszyscy świetnie się bawili. - Ale gdyby panna Tillman nie wzięła sprawy w swoje ręce, Wątpię, czy ktoś z nas by się odważył – rzekł Siergiejew. A cóż mi pozostawało, wasza wysokość? - spytała Shevaun. - W grę wchodził honor. Obróciła się do Struana. - Zachował się pan jak psotnik, Tai-Panie. Owszem przyznał Struan. - Przepraszam państwa na chwilę, muszę sprawdzić, czy zadbano o moich gości. Przeszedł wśród stołów, pozdrawiając wszystkich. Kiedy podszedł do stołu Culuma, uciszyło się nieco, więc Culum podniósł wzrok. Witaj - powiedział. - Wszystko w porządku, Culumie? Tak, dziękuję - odparł Culum z największą grzecznością, ale całkiem chłodno. Gorth, który siedział naprzeciwko Tess przy jego stole zaśmiał się w duchu. Struan odszedł. Po skończonej kolacji panie udały się do dużego namiotu, który rozstawiono specjalnie dla nich. Mężczyźni zgrupowali się przy stołach paląc i popijając porto, szczęśliwi, że na jakiś czas są sami. Odprężeni, rozmawiali o rosnących cenach rynkowych przypraw, a Robb i Struan zawarli korzystne transakcje w sprawie przypraw i frachtu. Powszechnie uznano, że Shevaun zwyciężyła, ale Arystoteles Quance nie był o tym przekonany. - Jeżeli nie przyzna pan jej tej nagrody, zabije pana - postraszył go Robb. - Och, Robbie, mój drogi prostaczku! - odparł Arystoteles. - Zniewala was wszystkich widok jej cycuszków - nie przeczę, wspaniałych - ale jest to konkurs na najlepiej ubraną, a nie najbardziej rozebraną kobietę! - Przecież jej sukienka jest cudowna. Najlepsza, bez dwu zdań.
- Biedaku, pan nie ma malarskiego oka... ani odpowiedzialności, której wymaga nieśmiertelny wybór. Tak więc najbardziej stawiano na Shevaun. Darzono względami Mary. Swoich zwolenników miała Manoelita. - Komu dajesz pierwszeństwo, Culum? – spytał Horatio. - Pannie Sinclair, oczywiście - odrzekł rycersko Culum, choć jeśli o niego chodziło, to tylko jedna dama zasługiwała na ten zaszczyt. - Jesteś bardzo uprzejmy - powiedział Horatio. Obejrzał się, bo zawołał go Mauss. - Przepraszam na chwilę. Culum usiadł przy jednym ze stołów, zadowolony, że jest sam ze swoimi myślami. Tess... Co za śliczne imię! Go za miła panna, myślał. Wtem spostrzegł, że nadciąga ku niemu Gorth..- Można słówko na ucho, Struan? - spytał Gorth. - Oczywiście. Usiądzie pan? - odparł Culum, starając się zamaskować niepokój. - Dzięki. - Gorth usiadł. Położył wielkie dłonie na stole. - Najlepiej, jak powiem wprost. Inszego sposobu nie znam. Rozchodzi się o twojego tatę i mojego. Są wrogami, fakt. Nic nie możem na to zaradzić, ty i ja. Ale dlatego, że z nich wrogi, my nie musim nimi być. Takie mam bynajmniej zdanie. W; Chinach jest dość miejsca i dla ciebie, i dla mnie. Tak myślę, bynajmniej. Postępować tak głupio jak oni te śmiertelny grzech. Tak jak z tym wzgórzem - dlaczego każden z nich ryzykuje firmę, bo sfiksował na punkcie prestiżu? Jak nie będziem uważali, to się sami zaczadzim wrogością, obadwa, nie mając się za co nienawidzić. Co ty na to? Kierujmy się własnym rozumem. Co myśli moi stary albo twój, niech to będzie ich sprawa, Zacznijmy, ty i ja, być ze sobą uczciwi:; Szczerzy. Może będziem przyjaciółmi, kto wie? Ale myślę, że to nie po chrześcijańsku nienawidzić się z powodu naszych starych. Co ty na to? - Zgoda - odparł Culum, nie bardzo wiedząc, co myśleć o tej propozycji przyjaźni. - Ja nie mówię, że mój stary się myli, a twój ma rację. Mówię tylko, że trza spróbować żyć po swojemu, jak mężczyźni, najlepiej jak umiemy - powiedział Gorth, a na jego kostropatej twarzy pojawił się uśmiech. Wyglądasz; jakby cię mocno wstrząsnęło, bracie. - Przepraszam. Tylko że... tak, chciałbym się zaprzyjaźnić. Nie podejrzewałem, że... że masz otwartą głowę. A widzisz? O to się właśnie rozchodzi. W życiu nie zamieniliśmy więcej niż cztery słowa naraz, a jednak żeś myślał, że cię nienawidzę. Bzdury. - Tak. - Nie jest to łatwe, co próbujem. Pamiętaj, żeśmy inaczej się chowali. Moja szkoła to statek. Pływam od dziesiątego roku życia. Wiec się nie przejmuj moimi manierami i językiem, Ale i tak znam się na handlu z Chinami lepiej od większości i jestem najlepszym żeglarzem na tych wodach. Wyjąwszy mojego starego... i tego drania Orłowa. - To Orłow jest taki dobry? - Tak. Tego sukinsyna spłodził rekin, a wykarmiła Syrena. - Gorth wziął ze stołu trochę rozsypanej soli i
przesądnie rzucił ją przez ramię za siebie. - Skóra mi cierpnie, jak go widzę. - Mnie również - wyznał Culum. - Starym nie podobałoby się ani trochę, gdybyśmy się pokumali - odezwał się South po krótkim milczeniu. - Tak. Wiem. - Będę z tobą szczery, Struan. To Tess powiedziała dziś, że jest dobra okazja porozmawiać z tobą w cztery oczy. Nie ja to wymyśliłem,; żeby;. z tobą pogadać otwarcie. Ale bardzo żem się ucieszył, że to powiedziała. Co ty na to? Spróbujemy, co? Oto moja graba. Culum z zadowoleniem uścisnął wyciągniętą rękę Gortha. Po drugiej stronie parkietu rozdrażniony Glessing popijał koniak, czekając niecierpliwie na okazję. Miał właśnie wtrącić się do rozmowy Culuma z Horatiem, kiedy brata Mary przywołał Mauss. Coś taki zdenerwowany? - zapytywał się w duchu. Nie jestem zdenerwowany, odpowiedział sobie. Tylko bardzo pragnę to powiedzieć. Do pioruna, Mary wygląda oszałamiająco! Absolutnie oszałamiająco! - Przepraszam, komandorze Glessing - zagadnął go zwięźle major Turnbull, podchodząc do niego. Był pedantycznie schludny, miał szare oczy i bardzo poważnie traktował swoje obowiązki naczelnego sędziego Hongkongu. - Dobra zabawa, co? - Owszem. - Sądzę, że już czas. Jeżeli ma pan ochotę. Jego ekscelencja jest właśnie wolny. Lepiej złapmy go, kiedy jest okazja. - Dobrze - odparł Glessing, odruchowo poprawiając pas ze szpadą, i idąc za Turnbullem pomiędzy stołami dotarł do Longstaffa. Możemy zająć panu chwilę, ekscelencjo? - spytał Turnbull. - Naturalnie. - Wybaczy pan, że na towarzyskiej imprezie wyciągamy sprawy urzędowe, ale to ważne. Jedna z naszych patrolujących fregat pochwyciła bandę pirackiej hołoty. - To wspaniale. Żadnych komplikacji? - Nie, wasza ekscelencjo. Marynarka pochwyciła tych łajdaków na południe od wyspy, przy Aberdeen. Łupili jakąś dżonkę. Wymordowali jej załogę. - Przeklęte świnie - rzekł Longstaff. -Osądziliście ich? - W tym cały problem - powiedział Turnbull. - Komandor Glessing uważa, że powinni stanąć przed sądem marynarki wojennej, a ja, że to proces cywilny. Mnie jednak podlegają mniejsze przestępstwa, a na pewno nie sprawy gardłowe. Ten proces powinien mieć prawdziwego sędziego, sędziów przysięgłych i słusznie należy do ich kompetencji. - To prawda. Ale nie dostaniemy sędziego, dopóki oficjalnie nie staniemy się kolonią. Potrwa to miesiące. Żadnego przestępcy nie wolno nam przetrzymywać w więzieniu bez szybkiego i sprawiedliwego procesu, jest to sprzeczne z prawem. - Longstaff zastanawiał się przez chwilę. - Moim zdaniem, to sprawa cywilna. Jeżeli
sędziowie przysięgli skażą winnych, proszę mi przesłać dokumenty, a ja zatwierdzę wyrok. Zawczasu wznieście przed więzieniem szubienicę. - Tego nie mogę zrobić, ekscelencjo. Byłoby to niezgodne z prawem. Prawo wyraża się bardzo jasno: tylko prawdziwy sędzia może sądzić w takiej sprawie. - No, ale przecież nie możemy ludzi oskarżonych o przestępstwo przetrzymywać w nieskończoność bez publicznego i sprawiedliwego procesu. Co pan proponuje? - Nie wiem, ekscelencjo. - Diabli nadali! -orzekł Longstaff. - Ma pan oczywiście rację. - Może powinniśmy przekazać ich władzom chińskim - zaproponował Glessing, pragnąc już zakończyć tę sprawę i porozmawiać z Horatiem. - Jestem przeciwny - rzekł ostrym tonem Turnbull. - Przestępstwa dopuszczono się na brytyjskich wodach. - Słusznie - powiedział Longstaff. - Na razie przetrzymajcie wszystkich takich oskarżonych, a ja wyślę pilny list do Ministerstwa Spraw Zagranicznych i poproszę o decyzję.! - Tak; wasza ekscelencjo. - Turnbull zamilkł. - Wobec tego chciałbym pobrać fundusze na rozbudowę więzienia. Mamy tuziny przypadków rabunku z użyciem przemocy, jedno włamanie i wtargnięcie z bronią w ręku. - Dobrze .- rzekł ospałe Longstaff. - Porozmawiamy o tym jutro. - A może ja mógłbym się spotkać jutro z panem, Wasza ekscelencjo - powiedział Glessing. - Muszę mieć jakieś pieniądze na wynajęcie pilotów, poza tym powinniśmy ustalić opłaty postojowe i brzegowe, chcę również otrzymać pozwolenie na rekwizycję szybkich pirackich statków. Krążą poważne pogłoski, że ten czort Wu Fang Gzoi ma na północy flotę. Potrzebuję też upoważnienia na objęcie naszą jurysdykcją wszystkich wód wokół Hongkongu. Należy pilnie znormalizować odprawy statków w porcie i tym podobne sprawy. - Dobrze, komandorze. W południe - odparł Longstaff. - O dziewiątej? - spytał Turnbulla. - Dziękuję, ekscelencjo. Ku zmartwieniu Glessinga Longstaff odwrócił, się od nich i ruszył w stronę Horatia. O mój Boże, pomyślał, nie uda mi się porozmawiać z nim dziś sam na sam. Struan przypatrywał się kotwiczącym statkom i badał wzrokiem niebo. Dobra pogoda, powiedział w duchu. - Piękna zatoka, panie Struan - zagadnął przyjaźnie Siergiejew, podchodząc do niego. - Owszem. Dobrze jest mieć wreszcie własne wody - odparł swobodnym tonem Struan, mając się jednak na baczności. - Hongkong stanie się kiedyś nieskazitelną perłą w koronie naszej królowej. - Przejdziemy się? Struan zrównał się z arcyksięciem, który szedł spacerowym krokiem w stronę przybrzeżnej kipieli. - O ile wiem, to macie tę wyspę dopiero od nieco ponad dwóch miesięcy? - Siergiejew wskazał ręką
zaczątki budynków widoczne: w całej Szczęśliwej Dolinie. - A mimo to prawie wybudowaliście miasto. Zdumiewa mnie wasza energia i pracowitość. - No cóż, wasza wysokość, jeżeli coś trzeba koniecznie zrobić, to nie ma na co czekać, prawda? - Tak. Ale zadziwia mnie, że wzięliście sobie tylko nagą skałę, kiedy Chiny są takie słabe. Na pewno jest tam o wiele więcej cenniejszych zdobyczy. - Nie szukamy w Chinach zdobyczy. Jedynie małej bazy, gdzie można remontować swoje statki. Trudno powiedzieć o trzystumilionowym narodzie, że jest słaby. - Ponieważ wojna jeszcze nie skończona, domyślam się, że oczekujecie znacznych posiłków. Armii, zamiast kilku tysięcy żołnierzy. Flot - a nie trzydziestu mniej więcej okrętów. - Jego ekscelencja zna się na tym lepiej ode mnie. Ale moim zdaniem, każde mocarstwo, które zamierzy się na Chiny, czeka bardzo długa walka. Bez niezbędnych do tego celu map i ludzi. - Struan wskazał ręką stały ląd po drugiej stronie zatoki. - Ta ziemia jest bezkresna. - Rosja jest bezkresna - rzekł Siergiejew. - Ale tylko w znaczeniu symbolicznym... W rzeczywistości nawet ona ma granice. Ogranicza ją Morze Arktyczne i Himalaje. Bałtyk i Pacyfik. - Zajęliście ziemie na północy? - spytał Struan, starając się nie zdradzić głosem zaskoczenia. Jakie, na miłość boską? - zadał sobie pytanie. Północną część Mandżurii? Mandżurię? Chiny, moje Chiny?! - Matka Rosja rozciąga się od morza do morza. Z woli Boga, Tai-Panie - odparł na to Siergiejew. - Żeby zrozumieć, o czym mówię, musiałby pan zobaczyć ziemię Matki Rosji. Jest czarna, żyzna, pełna życia. A jednak wyjałowiliśmy ją na połaci tysiąca pięciuset mil, żeby powstrzymać Bonapartego i jego Grandę Armee. Pan należy do morza. Ale ja należę do ziemi. Pozostawiam panu morze, Tai-Panie. - Spojrzenie Siergiejewa jakby spochmurniało. - Południowa walka była wspaniała. A zakład ciekawy. Niezmiernie ciekawy. Bruzdy na policzkach Struana pogłębiły się od uśmiechu. - Szkoda, że padł remis - powiedział. - Już nigdy nie dowiemy się - prawda, wasza wysokość? - kto był lepszy. - Pan mi się podoba, panie Struan. Chciałbym być pańskim przyjacielem. Moglibyśmy być sobie bardzo przydatni. - Będę zaszczycony mogąc służyć panu pomocą. Siergiejew zaśmiał się, zęby miał olśniewająco białe. - Mamy dużo czasu. W jednym Azja przewyższa Europę, - swoim stosunkiem do czasu. Moja rodzina pochodzi z Karagandy. Leży ona po tej stronie Uralu, a więc być może jestem częściowo Azjatą. Jesteśmy „kazaki”. Niektórzy nazywają nas Kozakami. - Nie rozumiem. Uralu? - To łańcuch górski, który biegnie od Morza Arktycznego do Kaspijskiego. Dzieli Rosję na Wschód i Zachód. - Tak mało wiem o Rosji i prawdę mówiąc, o Europie - wyznał Struan.
- Powinien pan do nas przyjechać. Niech pan poświęci mi pół roku swojego życia i pozwoli się ugościć. Wiele jest do zobaczenia, miasta... i morza traw. Byłoby to bardzo pożyteczne doświadczenie. Wielkie rynki zbytu na herbatę, jedwabie i wszelkie towary. Oczy Rosjanina rozbłysły. - A kobiety są prześliczne. -W tym tygodniu jestem trochę zajęty, .może w przyszłym? - Nie, nie żartujmy sobie, potraktujmy rzecz odrobinę poważniej. Proszę to sobie przemyśleć. Może w przyszłym roku, może za dwa lata; To bardzo ważne. Rosja i Anglia nigdy ze sobą nie walczyły. Przez całe wieki byliśmy sojusznikami i oba nasze kraje mają na pieńku z Francją, naszym odwiecznym wrogiem. Rosja ma wielkie bogactwo ziemi i miliony ludzi, silnych ludzi. Wam ziemi niedostaje, więc potrzebujecie Imperium, i my to popieramy. Panujecie nad morzami i my to i również popieramy. Macie zdumiewająco silny przemysł i bogactwa, które on przynosi. Ogromnie nas to cieszy. Wy macie towary ł środki do ich dostarczania, a my rynki zbytu. Niemniej i my mamy towary, z których możecie mieć korzyści: surowce, którymi zasilacie swoje niewiarygodne maszyny, i żywność dla waszego zadziwiającego narodu. Razem jesteśmy nie do pokonania. Razem możemy wziąć górę nad Francją. A także nad Świętym Cesarstwem Rzymskim, Prusami i niewiernymi Turkami. Razem możemy zapewnić pokój. Rozwijać się i kwitnąć z korzyścią dla wszystkich. - Owszem - odparł z równą powagą Struan. - Jestem za tym. Ale pan mówi o szczeblu państwowym. Pan przyjmuje historyczny punkt widzenia. To nierealne. A poza tym trudno chyba .winić Francuzów za ambicje ich władców. Bądź usprawiedliwiać nawracanie Turków za pomocą miecza. Wyłożyłem swoje poglądy w czasie obiadu. Na szczeblu międzynarodowym, bez jakiejś formy kontroli nad królami - i królowymi - zawsze będziemy mieć wojny. Jego ekscelencja bardzo dobrze to ujął. Królowie - wódz w obojętnie jakiej postaci - przelewają cudzą krew. Praktycznie biorąc, niewiele mogę zrobić. Nie działam na szczeblu państwowym - i nie mam, jak pan dobrze wie, rzeczywistych wpływów w parlamencie. - Ale pańskiej opinii o Azji słucha się uważnie. Ja natomiast mam wielkie wpływy w Petersburgu. - Struan głęboko zaciągnął się dymem z cygara i po chwili wydmuchał go. - Czego pan szuka w Azji? - spytał. - A czego pan szuka w Chinach? - Handlu - odparł bez zastanowienia Struan, ale ogromnie się pilnując, żeby nie zdradzić swojego prawdziwego celu. Azja a Chiny, to piekielna różnica, rzekł w duchu. - Być może mógłbym załatwić przyznanie Noble House wyłączności ha import herbaty dla całej Rosji. A w odwrotnym kierunku - cały eksport rosyjskich futer i zboża. :- W zamian za co? - spytał Struan, przytłoczony ogromem tej oferty. Podobny monopol oznaczał miliony. A taka mocna pozycja ogromnie by mu się przydała w angielskich kołach politycznych i zdobyła mu olbrzymi prestiż. - Za przyjaźń - odparł Siergiejew. - - Słowo to ma mnóstwo znaczeń, wasza wysokość. - Ma tylko jedno znaczenie, panie Struan. Naturalnie jest wiele sposobów pomagania przyjaciołom.
- A jaką konkretnie pomoc chciałby pan uzyskać w zamian za konkretną umowę handlową z moją firmą? Siergiejew zaśmiał się. - Za dużo konkretów jak na jeden wieczór, panie. Struan- odrzekł. - Ale warto o tym pomyśleć i warto rzecz rozważyć. A także w konkretnym czasie omówić, hmm? Spojrzał ponad statkami przez zatokę na stały ląd. - Powinien pan przyjechać do Rosji powtórzył. - Kiedy mam to przetłumaczyć, ekscelencjo? - spytał Horatio podnosząc wzrok znad kartki, którą wręczył mu Longstaff. - W dowolnej chwili, mój drogi. W ciągu najbliższych paru dni, nieprawdaż? Ale niech pan wypisze chińskie hieroglify nad angielskimi słowami, dobrze? - Tak, ekscelencjo. Mam go komuś przesłać? - Nie. Po prostu zwróci mi go pan. Naturalnie, to prywatna sprawa. Longstaff odszedł zadowolony z postępów swojej intrygi. Jego list brzmiał: „Jego Ekscelencja, angielski Naczelny Inspektor Handlu pragnie zakupić pięćdziesiąt funtów nasion morwy albo tysiąc jej sadzonek, z jak najszybszą dostawą”. Po zwróceniu tłumaczenia listu przez Horatia pozostawało mu już tylko zamienić „morwę” na „herbatę”. A tego mógł dokonać sam chiński hieroglif oznaczający herbatę był wypisany - na wszystkich eksportowanych skrzynkach. Dopiero wtedy miał postanowić, komu może zaufać na tyle, żeby powierzyć mu ten list. Zostawszy sam Horatio jeszcze raz przeczytał list. Zdziwił się, po co Longstaffowi morwa. Na południu Francji rosło dziesiątki tysięcy drzew morwowych i hodowano jedwabniki, więc łatwo było zdobyć nasiona stamtąd. Natomiast zdobyć je w Chinach - trudno. Czyżby Longstaff planował zasadzić gaj morwowy?! Ale po co mu aż pięćdziesiąt funtów? To ogromna ilość nasion, a on przecież nie jest ogrodnikiem. I dlaczego podkreślił: „Naturalnie, to prywatna sprawa”? - Horatio? - A, cześć, George. Jak się masz? - Świetnie, dziękuję. Horatio spostrzegł, że Glessing jest spocony i skrępowany. - Co się stało? - spytał. - Nic. Chodzi o to? że -cóż, rozumiesz - na każdego mężczyznę przychodzi pora... kiedy powinien... no, spotyka kogoś, kto... nie znajduję odpowiednich słów... Chodzi o Mary. Pragnę ją poślubić i dlatego chcę twojego błogosławieństwa. Horatio opanował się z trudem i odpowiedział tak, jak wcześniej postanowił. Był doskonale świadom troski, jaką George otaczał dziś Mary, i nie zapomniał jego miny tamtego pierwszego dnia. Nienawidził go za to, że ośmiela się komplikować życie jemu i siostrze i pozwala sobie zuchwale sądzić, że Mary choć przez chwilę mogłaby w nim widzieć kandydata na męża.
Ogromnie mi to pochlebia, George - odparł. - I Mary też by pochlebiło. Ale ona, cóż, wątpię, czy jest już gotowa do małżeństwa. - Ależ jest, na pewno. Poza tym ja mam świetne widoki na przyszłość, a dziadek chce mi zostawić swój dwór. Będę całkiem zamożny. Mam przed sobą diablo dobre widoki awansu w marynarce, a ponadto... - Nie tak szybko, George. Wszystko trzeba bardzo starannie rozważyć. Rozmawiałeś o tym z Mary? - Dobry Boże, nie. Chciałem wpierw usłyszeć, co ty na to. To przecież oczywiste. - Czy pozwolisz, że to ja załatwię tę sprawę? - zaproponował Horatio. - Nie wiedziałem, że masz poważne zamiary. Niestety, musisz mi okazać cierpliwość - zawsze uważałem Mary za znacznie młodszą, niż jest, w rzeczywistości. A jest naturalnie niepełnoletnia - dodał od niechcenia. - A więc ogólnie się na to zgadzasz? - O, tak, ale do głowy mi nie przyszło, że... cóż, w odpowiednim czasie, gdy dorośnie, na pewno przyjmie twoje oświadczyny i będzie nimi zachwycona. - Twoim zdaniem, mam czekać, aż skończy dwadzieścia jeden lat? - Wiesz, mam na sercu tylko jej interes. To moja jedyna siostra i sam rozumiesz - jesteśmy bardzo ze sobą zżyci Od śmierci ojca to ja ją wychowuję. - Tak - powiedział zdeprymowany Glessing. – I diablo dobrze się spisałeś. Piekielnie miło z twojej Strony, że w ogóle widzisz we mnie kandydata na jej męża. Ona jest taka... uważam, że jest cudowna. - Niemniej, najlepiej uzbroić się w cierpliwość. Małżeństwo to taki nieodwołalny krok. Zwłaszcza dla kogoś takiego jak Mary. - Tak. Całkowita racja. Cóż, może więc napijemy się za przyszłość? Nie śpieszy mi się do... ale chciałbym otrzymać wyraźną odpowiedź. Wszystko trzeba zaplanować, prawda? - Oczywiście. Wypijmy za przyszłość. - Bodaj to diabli! - zaklął Brock, kiedy podszedł do niego Gorth - Przeklęty Struan wykupił każdą wolną piędź powierzchni w ładowniach wszystkich statków, oprócz naszych. Jak oni to zrobili? Rano? We łbie się nie mieści! : - Wygląda, jakby miał zawczasu wiadomości... ale to przecie niemożliwe. - No nic, psiakrew, nie szkodzi - powiedział Brock, zadowolony, że jego statek pędzi do Manili, bo nie wiedział, że kliper Struana wyprzedza go o wiele godzin. - Niczego sobie był ten taniec, nie? - Nasza Tess całkowicie podbiła Culuma, tato. - Tak, przyuważyłem. Pora, żeby poszła do domu. - Nie przed rozstrzygnięciem konkursu. - Gorth spojrzał ojcu w oczy świdrującym wzrokiem. - Bardzo byśmy skorzystali na ich małżeństwie. - Do diabła, nigdy! - odparł zwięźle Brock z poczerwieniałą twarzą. - A ja mówię tak, do diabła! Słyszałem plotkę - od jednego z naszych portugalskich urzędników, a on dowiedział się o tym od jednego z urzędników Struana - że za pół roku Tai-Pan płynie do kraju.
- Że co? - Wyjeżdża na dobre. - Nie. wierzę.. - Jak ten diabeł wyjedzie, to kto będzie Tai-Panem. I co? Robb - odpowiedział sobie Gorth i wprawnie splunął. - Z Robbem to my się załatwimy bez niczego. Przed sprzedażą gruntów myślałem, że Culuma to my zjemy w kaszy. Teraz już nie jestem tego pewien. Ale gdyby Tess została jego żoną, to byłaby firma Brock-Struan i Spółka. Po Robbie Tai-Panem będzie Culum. - Dirk nigdy stąd nie wyjedzie. W życiu. Na łeb upadłeś. To, że Culum z nią tańczył, nie znaczy jeszcze... - Wbij to sobie do głowy tato! - przerwał mu Gorth. - Struan kiedyś wyjedzie. Wszyscy wiedzą, że chce wejść do parlamentu. Tak jak i ty zechcesz odejść z interesu. Kiedyś. - Do tego, dalibóg, jeszcze daleko. - Tak. Alę kiedyś się wycofasz z interesu, nie? A wtenczas ja będę Tai-Panem. - Ton głosu Gortha nie był szorstki, ale spokojny i kategoryczny. - Będę Tai-Panem Noble House, jak pragnę Boga, a nie podrzędnej firmy. Małżeństwo Culuma z Tess to chytra zagrywka. - Dirk nigdy nie wyjedzie - powtórzył Brock, nienawidząc Gortha za to, iż dał mu do zrozumienia, że tam, gdzie on sam zawiódł, jemu może się udać. - Myślę o nas, tato! I o naszej firmie. O tym, jak żeśmy obaj tyrali, żeby go pobić. No i o przyszłości. Ożenek Culuma z Tess to idealne rozwiązanie - zakończył z niezachwianą pewnością siebie Gorth. Brock zjeżył się na to wyzwanie. Wiedział, że za jakiś czas będzie musiał przekazać wodze. Ale dalibóg, nie tak szybko! Gdyby stracił firmę i władzę nad nią, zmarniałby, nie przeżyłby tego. - Dlaczego myślisz, że to będzie firma Brock-Struan? - spytał. - A dlaczego nie Struan-Brock - on TaiPanem, a ty won? - Nie bój się, tato. Z tobą i ze Struanem jest tak jak z tą dzisiejszą walką. Jesteście sobie równi. Obaj tak samo silni i tak samo chytrzy. Ale ją i Culum? To insza sprawa. - Pomyślę o tym, co żeś mi powiedział. A potem zadecyduję. - Jasne, tato. Ty jesteś Tai-Panem. Jak dopisze dżos, to będziesz Tai-Panem Noble House przede mną. Gorth uśmiechnął się i ruszył w stronę Culuma i Horatia. Brock poluzował opaskę na oku i przyjrzał się synowi - był taki wysoki, tryskający energią, silny i młody. Spojrzał na Culuma, a potem rozejrzał się dookoła, szukając wzrokiem Struana. Zobaczył, że Tai-Pan stoi nad brzegiem i patrzy na zatokę. Brock ważył w myślach miłość do Tess i pragnienie, żeby była szczęśliwa, a z drugiej strony prawdę słów Gortha. Wiedział też, że taką samą prawdą jest, iż Gorth w razie konfliktu z Culumem zniszczy go i po jakimś czasie narzuci mu swoją wolę. Gzy to słuszne? Pozwolić Gorthowi zniszczyć męża Tess, którego być może kocha? Zastanawiał się, co też by naprawdę zrobił, gdyby ich miłość rozkwitła… co by zrobił Struan? Byłoby to dla nas wyjście, odpowiedział sobie w duchu. W dodatku wcale niezłe, no nie? Tak. Ale Wiesz, że stary Dirk
nigdy nie wyjedzie z Kitaju - ani ty- i że się ze sobą porachujecie. Zaciął się w sobie, nienawidząc Gortha za to, że dał mu odczuć jego wiek. Wiedział, że tak czy owak musi się porachować z Tai-Panem. Bo dopóki Struan żył, Gorth nie mógł wystąpić przeciw Culumowi. Po powrocie pań znowu były tańce, ale kankana nie powtórzono. Najpierw Struan zatańczył z Mary, czym sprawił jej ogromną przyjemność. Bijąca z niego siła uspokoiła ją, oczyściła i dodała ducha. Potem wybrał Shevaun. Przytuliła się do niego na tyle blisko, żeby go podniecić, ale nie aż tak, by popełnić nietakt. Spowiły go ciepło jej ciała i zapach jej perfum. Kątem oka spostrzegł, że Horatio sprowadza Mary z parkietu, a kiedy ponownie się obrócił, ujrzał, że idą w stronę brzegu. Potem usłyszał okrętowe dzwony. Było wpół do dwunastej. Pora zobaczyć się z Mei-mei. Po skończonym tańcu odprowadził Shevaun do stołu. - Mogę panią na krótko przeprosić? - spytał. - Oczywiście, Dirk. Proszę szybko wrócić. - Wrócę - odparł. - Piękna noc - powiedziała niepewnie Mary. - Tak - przyznał Horatio, lekko ściskając jej rękę. - Chcę ci powiedzieć coś zabawnego. George odciągnął mnie na bok i oświadczył się o ciebie. - Dziwi cię, że ktoś chciałby się ze mną ożenić? - spytała chłodno. - Ależ nie, Mary. Chciałem przez to powiedzieć, że to absurd z jego strony myśleć, że mogłabyś w takim nadętym ośle widzieć kandydata na męża, tylko tyle. Przyjrzała się wachlarzowi, a potem zmartwiona wpatrzyła się w noc. - Powiedziałem, że uważam go... Wiem, co mu powiedziałeś, Horatio - przerwała mu ostrym tonem. - Byłeś milusi i zbyłeś go „czasem” i „moją kochaną siostrzyczką”. Mam zamiar wyjść za Georga. - Nie możesz! Wykluczone, żebyś w takim nudziarzu którego nie zdołasz polubić, mogła widzieć swojego przyszłego męża. - Mam zamiar wyjść za George'a. Na Boże Narodzenie. Jeżeli w ogóle jest coś takiego jak Boże Narodzenie. - Co chcesz przez to powiedzieć: „Jeżeli jest coś takiego jak Boże Narodzenie”? - Nic Horatio. Lubię go na tyle, żeby go poślubić, a poza tym jestem... chyba pora jechać. - Nie wierzę. -Ja sama w to nie wierzę - powiedziała drżącym głosem. - Ale jeżeli George chce mnie poślubić... uznałam, że dla mnie będzie dobrym mężem. - Ależ, Mary, jesteś mi potrzebna. Kocham cię i wiesz... Jej oczy nagłe rozbłysły, a za gardło chwyciły ją tłumione latami gorycz i cierpienie. - Tylko ty mi nie mów o miłości! - wybuchnęła.
Horatio zbladł jak ściana, usta mu zadrżały. - Po milionkroć błagałem Boga, żeby nam przebaczył - powiedział. - Trochę za późno na błaganie Boga, żeby „nam” przebaczył, prawda? Wszystko zaczęło się po jakiejś chłoście, kiedy on był młokosem, a ona bardzo młoda. Wślizgnęli się razem do łóżka, tuląc się do siebie, żeby stłumić paniczny strach i ból. Ciepło ich ciał ukoiło ją, a potem poczuła inny ból i zapomniała o chłoście. Po pierwszym razie nastąpiły kolejne, bardzo miłe - była za młoda, żeby to rozumieć, ale nie Horatio. Potem on wyjechał uczyć się do Anglii. Kiedy wrócił, ani razu nie wspomnieli o tym, co między nimi zaszło. Bo wówczas oboje wiedzieli już, co to znaczy. - Bóg mi świadkiem, że błagałem o przebaczenie. - Ogromnie się cieszę, drogi bracie. Ale Boga nie ma - powiedziała stanowczym i okrutnym tonem. Przebaczam ci. Ale to nie przywróci mi dziewictwa, prawda? - Mary, błagam cię, proszę, na miłość boską, proszę... - Przebaczam ci wszystko, bracie drogi. Z wyjątkiem twojej paskudnej hipokryzji. To nie my zgrzeszyliśmy - to ty zgrzeszyłeś! Módl się o swoją duszę, a nie moją. - O twoją modlę się żarliwiej niż o swoją. Zgrzeszyliśmy, Boże, zmiłuj się nad nami. Ale Pan Bóg wybaczy nam. On wybaczy, Mary. - W tym roku, jeżeli dopisze dżos, poślubię George'a i zapomnę o tobie i Azji. - Jesteś niepełnoletnia. Nie możesz wyjechać. Jestem twoim prawowitym opiekunem. Nie puszczę cię. Z czasem przekonasz się, jaka to mądra decyzja. Tak jest dla ciebie najlepiej. Zabraniam ci wyjechać. Ten chłystek nie jest ciebie wart! Słyszysz? Nie wyjedziesz! - Kiedy zdecyduję się wyjść za Glessinga - syknęła, raniąc go głosem - to radzę ci nie zwlekać z udzieleniem swojego zasranego „pozwolenia”, bo jak go nie dasz, to rozpowiem wszystkim... nie, najpierw powiem Tai-Panowi, a on dopadnie cię z batem. Nie mam nic do stracenia, nic! I nic tu nie pomogą żadne twoje parszywe modlitwy do nie istniejącego Boga i do Ojca słodkiego Jezusa. Ponieważ Boga nie ma, nie było i nie będzie, a Chrystus był tylko człowiekiem - świętym, ale człowiekiem! - Ty nie jesteś Mary, ty jesteś... - głos mu się załamał - jesteś zła! Oczywiście, że jest Bóg. Oczywiście, że mamy dusze. Jesteś heretyczką! Jesteś opętana! To była twoja wina, nie moja! O Boże, zmiłuj się nad nami... Mary wymierzyła mu policzek. - Przestań, bracie drogi! Mam potąd twoich bezcelowych modlitw. Słyszysz? Całe lata na twój widok robiło mi się niedobrze. A po twoich lubieżnych spojrzeniach poznaję, że nadal chciałbyś iść ze mną do łóżka. Mimo że wiesz, co to kazirodztwo, i wiedziałeś o tym, zanim się do mnie dobrałeś. - Roześmiała się przerażająco. - Jesteś gorszy od ojca. On był opętany przez wiarę, ale ty... ty tylko udajesz że wierzysz. Mam nadzieję, że twój Bóg istnieje bo po wieczność będziesz się smażył w piekle. Krzyż na drogę! Odeszła. Brat wpatrywał się w nią; a potem na oślep pobiegł w noc.
ROZDZIAW DWUDZIESTY TRZECI Heja, panie! - przywitał go Lim Din, z rozmachem otwierając drzwi na oścież. Heja, Lim Din - odparł Struan, spoglądając na barometr. Wskazywał 757 milimetrów - dobrą pogodę. Wspaniale! Ruszył korytarzem, ale służący zastąpił mu drogę i wskazał znacząco drzwi salonu. - Pani mówi: być tutaj. Może? - spytał. - Może. - mruknął Struan. Lim Din podał mu zawczasu nalany koniak, z ukłonem zaprosił go na skórzany fotel z wysokim oparciem i szybko Wyszedł. Struan zarzucił nogi na otomanę. Fotel pachniał skórą, starością i wygodą, których woń mieszała się przyjemnie ze zdającym się spowijać go wciąż zapachem perfum Shevaun. Zegar na gzymsie kominka wskazywał za dwadzieścia dwunastą. Struan zanucił żeglarską piosenkę. Usłyszał odgłos otwieranych drzwi i zbliżający się szelest jedwabi. Czekając, aż w progu pojawi się Mei-mei, jeszcze raz porównał ją z Shevaun. Porównywał je cały wieczór, starając się o bezstronną ocenę. Shevaun była piękną zabawką, z pewnością efektowną i pełną życia. Kobietą, którą chciałby poskromić, o tak. Jako żona byłaby świetną panią domu - pewną siebie, mądrą i taką, przed którą otwiera się wiele drzwi. Mei-mei stanowiłaby w Anglii wielkie ryzyko - jako żona. Jako kochanka, nie. Tak jest, zapewnił się. Lecz mimo to chcę ją poślubić. Mając za sobą potęgę Noble House, a w kieszeni wyłączność na handel z Rosjanami, mogę podjąć ryzyko gwizdania na konwenanse i przełamać nieprzezwyciężalną barierę pomiędzy Wschodem a Zachodem. Mei-mei ponad wszelką wątpliwość udowodni - raz na zawsze - osobom liczącym się w towarzystwie, że mieszkańcy Wschodu to ludzie wartościowi i warci względów. Ona sama przyśpieszy ów dzień nastania równości. A nastąpi to za mojego życia. Tak jest, zapewnił się radośnie. Mei-mei to wspaniały hazard. Razem dokonamy tego. Po wsze czasy. Jeżeli dopisze dżos cały Londyn będzie u jej stóp. v Raptem jego radość prysła. W progu stała Mei-mei, okręcając się z promiennym uśmiechem. Jej europejska suknia była krzykliwa, wielobarwna, ozdobiona klejnotami, z obszernym dołem i turniurą. Włosy spadały jej w lokach na obnażone ramiona, na głowie miała kapelusz z piór, Wyglądała szkaradnie. Koszmarnie. - Chryste Panie! - wykrzyknął. Patrzyli na siebie w straszliwej ciszy. - To... to bardzo... ładne - powiedział bez przekonania, zdruzgotany jej zgnębionym spojrzeniem. Mei-mei niesamowicie pobladła na twarzy i tylko wysoko na policzkach wykwitły jej dwie purpurowe plamy. Wiedziała, że strasznie się przed nim zbłaźniła. Zachwiała się, bliska zemdlenia. A potem jęknęła i uciekła. Struan pośpieszył za nią korytarzem. Wpadł do jej pokojów. Ale zaryglowała się przed nim w sypialni.
- Mei-mei, dziewczyno, otwórz drzwi - poprosił. Nie odpowiedziała. Wyczuwał za plecami obecność Lim Dina i A Sam. Kiedy się odwrócił, zniknęli mu z oczu struchlali. - Mei-mei! Otwórz! Nadal się nie odzywała. Był wściekły na siebie, że nie potrafił ukryć swoich uczuć, że był aż tak głupi i nie przygotowany na tę niespodziankę. To oczywiste, że pragnęła wziąć udział w balu i że wszystkie jej pytania powinny go o tym ostrzec, więc naturalnie uszyła sobie suknię balową i... Chryste Panie! - Otwórz! - powtórzył. Nadal milczała. Rąbnął nogą w drzwi. Otworzyły się z trzaskiem i zawisły niepewnie na rozbitych zawiasach. Mei-mei stała przy łóżku, patrząc w podłogę. - Nie powinnaś ryglować drzwi, dziewczyno. Ty... ty... na widok ciebie w tej sukni po prostu na chwilę zbaraniałem. - Wiedział, że musi jej przywrócić utraconą dumę, bo w przeciwnym razie Mei-mei umrze. Umrze z rozpaczy albo z własnej ręki. - Chodź - powiedział. - Idziemy na bal. Kiedy padała na kolana, żeby mu bić pokłony i błagać o przebaczenie, zaplątała się w suknię i potknęła. Otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk. Kapelusz z piór zsunął jej się z głowy. Struan szybko znalazł się przy niej i zaczął ją podnosić z podłogi. - Daj spokój, dziewczyno, nie wolno ci tego robić - powiedział. Ale nie dała mu się podnieść. Mocniej przywarła twarzą do dywanu, starając się weń wczepić paznokciami. Podniósł ją i niezgrabnie przytulił. Nie spojrzała na niego. Ujął mocno jej rękę. - Chodź - powiedział. - Co? - spytała głucho. - Idziemy na bal. Zdawał sobie sprawę, że pójście na bal będzie dla obojga katastrofą. Jego zniszczy towarzysko, a ją ośmieszy. Lecz mimo to był przekonany, że musi ją zabrać na bal, bo w przeciwnym razie jej dusza umrze. - Chodź - powtórzył z lekkim rozdrażnieniem, ale bez przerwy patrzyła w podłogę, drżąc. Przyciągnął ją do siebie, lecz o mało nie upadła. Przygnębiony podniósł ją w górę. Leżała mu na rękach jak kłoda. Zaczął ją nieść do drzwi. - Idziemy, koniec i kropka - powiedział. - Zaczekaj - wychrypiała. - Ja, ja, ja muszę... kapelusz.! Postawił ją na podłodze i kołyszącym się, zeszpeconym przez suknię chodem wróciła do sypialni. Wiedział, że pomiędzy nimi wszystko odtąd się zmieni. Popełniła niewybaczalny błąd. Powinien był go przewidzieć, tak, ale...
Zobaczył, że rzuca się do ostrego jak brzytwa sztyletu, którego używała przy haftowaniu. Dopadł do niej w chwili, kiedy zwracała nóż ku sobie, i chwycił go za rączkę. Jego czubek ześlizgnął się po fiszbinach jej gorsetu. Odrzucił sztylet w bok i próbował ją objąć, ale krzycząc po chińsku odepchnęła go i wbiła paznokcie w suknię, szarpiąc ją na sobie. Struan szybko okręcił Mei-mei i rozpiął haftki. Mei-mei rozdarła przód sukni, zrzuciła z siebie ją i gorset, a potem zaatakowała pantalony. Uwolniwszy się z nich, z wrzaskiem przystąpiła do deptania sukni. - Przestań! - krzyknął i chwycił ją, ale odepchnęła go rozszalała. - Przestań!!! Uderzył ją otwartą dłonią w twarz. Zatoczyła się jak pijana i upadła na łóżko. Zatrzepotała rzęsami i straciła przytomność. Chwilę trwało, zanim przezwyciężył dudnienie w uszach. Odciągnął kołdrę i przykrył nią Mei-mei. - A Sam! Lim Din! - zawołał. W wyłamanych drzwiach pojawiły się dwie skamieniałe ze strachu twarze służących. Herbata, mig-mig! Nie. Da koniak. Lim Din przyniósł butelkę. Struan delikatnie uniósł Mei-mei i napoił ją. Lekko zakaszlała. Powieki jej zadrżały i otworzyła oczy. Patrzyła, nie poznając go. - Nic ci nie jest, dziewczyno? Nic ci nie jest, Mei-mei? Nie dała żadnego znaku, że go słyszy. Jej przerażone spojrzenie padło na sponiewieraną suknię i skuliła się żałośnie. Jęknęła i wymamrotała coś po chińsku. A Sam podeszła z ociąganiem, trawiona strachem. Uklękła i zaczęła zgarniać ubranie. - Co ona mówi? Co pani mówić? - spytał Struan, nie spuszczając oczu z Mei-mei. - Diabli ubrań palić, panie. - Nie palić, A Sam. Położy mój pokój. Ukryć. Ukryć. Rozumi? - Rozumi, panie. - Potem wróci tu.. - Rozumi, panie. Struan odprawił gestem Lim Dina, który natychmiast zemknął. - Chodź, dziewczyno - powiedział łagodnie, przestraszony jej nieruchomym - i obłędnym - wzrokiem. Ubierzesz się w zwykłe ubranie. Musisz pójść na bal. Chcę, żebyś poznała moich znajomych. Kiedy zrobił krok w jej kierunku, cofnęła się gwałtownie jak osaczony wąż. Zatrzymał się. Twarz miała wykrzywioną, a palce jak szpony. W kąciku ust zebrała się jej kropla śliny. Wzrok miała przerażający. Przeląkł się o nią. Widywał już taki wyraz oczu u innych ludzi. Widział go pierwszego dnia na Hongkongu u żołnierza piechoty, tuż przed tym jak ten zwariował. Pomodlił się w duchu do Nieskończonego i zebrał wszystkie siły. - Kocham cię, Mei-mei - powiedział cicho, a potem powtórzył to jeszcze raz i znowu, idąc wolno przez pokój.
Zbliżał się. Powoli, bardzo powoli. Zatrzymał się, patrząc Szaleństwo w jej oczach zmieniło się w cierpienie i łkając padła mu w ramiona. Przytulił ją i wyczerpany podziękował Bogu. - Ja... ja przepraszam - wyjąkała. - Nie przepraszaj, dziewczyno. Już dobrze, wszystko dobrze. - Zaniósł ją do łóżka i usiadł na nim, trzymając ją w ramionach i kołysząc jak dziecko. - Już dobrze, wszystko dobrze. - Teraz... zostaw mnie. Już... już mi przeszło. - Tego nie zrobię - odparł. - Najpierw zbierz siły, a potem ubierzemy się i pójdziemy na bal. - Płacząc, potrząsnęła głową. - Nie, nie mogę. Ja... proszę cię... Przestała płakać i wysunąwszy się z jego ramion wstała chwiejnie. Struan chwycił ją i doprowadził do łóżka, a potem pomógł jej ściągnąć podarte ubranie. Przykrył ją kołdrą. Leżąc bez sił, wyczerpana, zamknęła oczy. - Proszę cię. Już mi przeszło. Muszę... spać. Ty idź. Pogłaskał ją delikatnie po głowie, odsuwając jej z twarzy wstrętne loki. W jakiś czas potem zorientował się, że w drzwiach stoi A Sam. Dziewczyna weszła do sypialni, po policzkach płynęły jej łzy. - Ty iść, panie - szepnęła. - A Sam pilnować, na pewno. Nie bój. Może. Ze znużeniem skinął głową. Mei-mei zasnęła głęboko. A Sam uklękła przy łóżku i czule pogładziła ją po głowie. - Nie bój, panie - powtórzyła. - A Sam pilnować bałdzo, jak panie iść. Struan wyszedł na palcach z sypialni.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY CZWARTY Culum pierwszy powitał ojca, kiedy ten powrócił na bal. - Możemy ogłosić werdykt? - spytał obcesowo. Nic nie było w stanie zniszczyć jego zachwytu z powodu znalezienia ukochanej i przyjaciela w osobie jej brata. Niemniej nie wypadł ze swojej roli. - Nie powinniście byli czekać - odparł szorstko Struan. - Gdzie Robb? Chryste Panie, czy ja muszę zajmować się wszystkim? - Musiał odpłynąć, Nadeszła wiadomość, że ciotce Sarze zaczęły się bóle porodowe. Chyba ma jakieś kłopoty. - Jakie? - Nie wiem. Ale pani Brock pojechała z nim zobaczyć, czy na coś się przyda. Culum odszedł. Do Struana ledwo to dotarło. Znów zaczął się martwić o Mei-mei, lecz po chwili tę troskę zastąpiła obawa o Sarę i Robba. Niemniej Liza Brock była najlepszą akuszerką w Azji, więc gdyby pomoc okazała się potrzebna, to Sara by ją otrzymała. Nadeszła Shevaun, przynosząc mu koniak. Wręczyła mu bez słowa kieliszek i lekko wsunęła rękę w jego dłoń. Wiedziała; że nie muszą ze sobą rozmawiać. W takich razach najlepiej było milczeć; „Myśl sobie, ile tylko chcesz, ale o nic nie pytaj”. Bo nawet najmożniejszy człowiek, jak wiedziała* potrzebował niekiedy milczenia, zrozumienia, wyrozumiałej serdeczności. Więc czekała, aż podbije go swoją obecnością. Struan pił koniak powoli. Rzucał szybkie spojrzenia na tłum i widział, że wszystko jest jak należy - tu i ówdzie wybuchał śmiech, trzepotały wachlarze, błyskały szpady. Przyjrzał się Brockowi, który rozmawiał na osobności z arcyksięciem. Brock słuchał, niekiedy kiwał głową i był nadzwyczaj skupiony. Czy Siergiejew proponował mu koncesję na handel z Rosją? Mary stała przy Glessingu, wachlują się. Coś między nimi zaszło, orzekł. Tess, Culum i Gorth śmieli się do siebie. Doskonale! Kiedy dopił koniak i doszedł do siebie, spuścił wzrok na Shevaun. - Dziękuję - powiedział, porównując groteskowy wygląd Mei-mei w europejskiej sukni i uczesaniu z nieskazitelną urodą i strojem Shevaun. - Jest pani bardzo piękna i bardzo wyrozumiała. W jego głosie brzmiało przygnębienie, po czym poznała, że ma to jakiś związek z jego konkubiną. Nie szkodzi, pomyślała, i współczująco ścisnęła mu rękę. - Już mi lepiej - dodał. - Nadchodzi pan Quance - ostrzegła go cicho. - Pora na werdykt. Jasnozielone oczy Struana pociemniały. - Pani jest nie tylko piękna, Shevaun, ale i mądra - rzekł. Na końcu języka miała już podziękowanie muza ten komplement, ale nie odezwała się, a tylko poruszyła nieznacznie wachlarzem. Wyczuła, że koniak, milczenie i wyrozumiałość - a nade wszystko brak pytań - bardzo pomogły mu dojrzeć do podjęcia jakiejś decyzji. - O, mój drogi przyjaciel, Tai-Pan - zawołał zbliżając się Quance. Oczy miał wesolutkie i był
zarumieniony od trunków. - Czas na werdykt! - Proszę bardzo, Arystotelesie. - A więc niech pan to zapowie i bierzmy się do dzieła! - Panie Quance!!! - rozległy się słowa, które przeorały noc jak huk gromu. Wszyscy obrócili się zaskoczeni. Quance przeraźliwie jęknął. Przed nim stała Maureen Quance, miażdżąc męża wzrokiem na proch. Była to wysoka, grubokoścista Irlandka, z gębą jak podeszwa, o wielkim nosie i nogach mocarnych jak dęby. W wieku swojego małżonka ale silna jak wół, szpakowata, z włosami związanymi w niechlujny kok. W młodości była powabna, lecz w tej chwili, z brzuchem wyhodowanym na piwie i kartoflach, budziła prawdziwy postrach. - Dobry ci wieczór, panie Quance, kochaneczku - powiedziała. - To ja we własnej osobie, chwała Bogu Wszechmogącemu! Zadudniła idąc do niego przez parkiet, niepomna ludzkich spojrzeń i zakłopotanego milczenia, i stanęła przed mężem. - Naszukałam się ciebie, kochaneczku. - Tak? - spytał drżącym falsetem. - A tak! - Odwróciła głowę. - Dobry wieczór, panie Struan, dzięki za wikt i lokum. Chwała Bogu, że chwyciłam tego szelmę. Mmm... dobrze pani wygląda, pani Quance. - Bo zaiste czuję się tak dobrze, że już lepiej nie można. To święty Patryk sprawił ten cud, że przysłał do mnie miejscową łódź i skierował moje kroki w to wiekopomne miejsce. - Pani Quance spojrzała ponuro na Arystotelesa, który zadrżał. - A teraz powiemy państwu dobrej nocy, kochasiu! - Ależ pani Quance - rzekł prędko Struan, przypominając sobie o konkursie. - Pan Quance ma tu do zrobienia coś, Co... - Powiemy dobrej nocy - burknęła. - Powiedz dobrej nocy; mój mały. - Dobranoc, Tai-Panie - pisnął Arystoteles. Potulnie pozwolił Maureen wziąć się pod rękę i odprowadzić. Kiedy odeszli, cały bal ryknął śmiechem. - Rany boskie - powiedział Struan. - Biedny, kochany Arystoteles. - Co się przydarzyło panu Quance'owi? - spytał Siergiejew. Struan wyjaśnił mu rodzinną gehennę Arystotelesa. - Może powinniśmy go odbić? - zaproponował Siergiejew. - Bardzo go polubiłem. - Nie możemy się mieszać do spraw małżeńskich, prawda? - Tak Sądzę.- Ale kto w takim razie wyda werdykt w konkursie? -Chyba będę musiał sam to zrobić. Wokół uśmiechniętych oczu Rosjanina pojawiły się zmarszczki. -. Czy wolno mi zgłosić się na ochotnika? spytał. - Jako przyjacielowi?
Struan przyjrzał się mu badawczo, po czym obrócił ssę na pięcie i dużymi krokami poszedł na środek parkietu. Orkiestry odegrały głośno tusz. -: Wasza ekscelencjo, wasza wysokość, panie i panowie-rzekł. Mamy do rozstrzygnięcia konkurs na najlepiej ubraną damę wieczoru. Niestety nasz nieśmiertelny Quance znalazł sobie inne zajęcie. Jednakże z dokonaniem wyboru zaofiarował się jego wysokość arcyksiążę Siergiejew. Struan spojrzał na Rosjanina i zaczął klaskać. Jego brawa podchwycono, a kiedy Siergiejew wystąpił naprzód, rozległy się gromkie pochwały. Arcyksiążę wziął sakiewkę z tysiącem gwinei. - Kogo mam wybrać, Tai-Panie? - spytał. - Pannę Tillman? Pannę Vargas? Pannę Sinclair, bo najbardziej intrygująca? Niech pan wskaże zwyciężczynię. - Wybór należy do pana, przyjacielu - odparł Struan i odszedł z chłodnym uśmiechem. Siergiejew odczekał chwilę, rozkoszując się emocjami sędziowania. Wiedział, że musi wybrać tę, którą życzy sobie Tai-Pan. Podjął decyzję, przeszedł przez parkiet, ukłonił się i złożył sakiewkę ze złotem u jej stóp. - Sądzę, że należy ona do pani, panno Brock - powiedział. Tess spojrzała zmieszana na arcyksięcia. A kiedy przerwano milczenie, zapłoniła się. Rozległy się głośne oklaski, a ci, którzy stawiali na Tess od początku, krzyknęli z uciechy. Shevaun klaskała wraz z tłumem gości i tłumiła złość. Wiedziała, że to mądry wybór. - Wybór godny prawdziwego dyplomaty, Tai-Panie - szepnęła chłodno. - Jest pan bardzo zręczny. - Decyzję podjął arcyksiążę, a nie ja. - To jeszcze jeden powód, dlaczego pan mi się podoba. Jest pan wielkim hazardzistą i ma pan niewiarygodny dżos. - A pani jest nadzwyczajną kobietą. - Tak - odparła bez zarozumiałości. - Bardzo dobrze znam się na polityce. Mój ojciec - albo jeden z moich braci - zostanie kiedyś prezydentem Stanów Zjednoczonych. - Powinna pani mieszkać w Europie - rzekł Struan. - Tu się pani marnuje. - Naprawdę? - spytała, patrząc na niego wyzywająco.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIĄTY Struan wszedł cicho do domu. Prawie świtało. Lim Din, który spał przy drzwiach, obudził się ze wzdrygnięciem. - Helbate, panie? Śniadanie? - spytał sennie. - Lim Din łóżko - powiedział życzliwie Struan. - Tak, panie - rzekł służący i odszedł. Idąc korytarzem Struan zajrzał do salonu i przystanął. Na skórzanym fotelu siedziała nieruchomo blada Mei-mei i przyglądała mu się. Kiedy wszedł do pokoju, wstała i ukłoniła się mu z wdziękiem. Włosy miała zaczesane i ściągnięte do tyłu, oczy koloru tarniny, łagodne, a brwi jak łuki. Ubrana była w długą, fałdzistą szatę. - Jak się masz dziewczyno? - spytał. - Dziękuję, panie, niewolnica czuje się już dobrze. - Bladość i zimna zieleń jedwabnego ubioru tylko przydawały Jej niezwykłej godności. Napijesz się koniaku? - Nie, dziękuję. - Herbaty? Potrząsnął przecząco głową podziwiając jej dostojeństwo. - Cieszę się, że lepiej się czujesz.. - powiedział. - Powinnaś być w łóżku... - Twoja niewolnica błaga cię o wybaczenie. Niewolnica... - Nie jesteś niewolnicą i nigdy nie byłaś. Nie mam ci czego przebaczać, dziewczyno, więc idź do łóżka. Czekała cierpliwie, aż skończy mówić. - Niewolnica błaga o wysłuchanie - powiedziała. - Musi powiedzieć po swojemu, co musi być powiedziane. Zechciej usiąść. Z kącików oczu wypłynęły jej pojedyncze łzy i zsunęły się po bladych policzkach. Usiadł, prawie przez nią zahipnotyzowany. - Niewolnica błaga swojego pana, żeby ją sprzedał. - Nie jesteś niewolnicą, więc nie możesz być sprzedana ani kupiona. . - Prosi o sprzedanie. Komukolwiek. Do domu publicznego albo innej niewolnicy. - Nie jesteś na sprzedaż. - Twoja niewolnica obraziła cię ponad ludzką wytrzymałość. Prosi o sprzedanie. - Nie obraziłaś mnie. - Wstał i powiedział głosem jak stal: - Marsz do łóżka! Padła na kolana i pokłoniła się mu do ziemi. - Niewolnica straciła całą twarz wobec swojego pana i właściciela. Nie może tutaj mieszkać. Prosi o sprzedanie - powiedziała. - Wstań! - rozkazał Struan ze ściągniętą twarzą.
Podniosła się. Twarz miała widmową i nieziemską. - Nie jesteś na sprzedaż, bo do nikogo nie należysz - powiedział. - Zostaniesz tutaj. Nie obraziłaś mnie. Zaskoczyłaś, i to wszystko. W europejskim stroju nie jest ci do twarzy. Podobają mi się ubrania, jakie nosisz. I podobasz mi się taka, jaka jesteś. Ale jeżeli nie chcesz tu zostać, możesz odejść. - Prosi o sprzedanie. Jest twoją niewolnicą. Niewolnica nie może odejść, dopóki właściciel jej nie sprzeda. Struan był bliski wybuchu. Opanuj się, ostrzegł się z rozpaczą. Jeżeli teraz się rozzłościsz, stracisz ją na zawsze. - Idź spać - powiedział. - Musisz sprzedać twoją niewolnicę. Sprzedaj tę niewolnicę albo każ jej odejść. Struan pojął, że nie ma co się sprzeczać ani przekonywać Mei-mei. Nie możesz jej traktować jak Europejki, powiedział w duchu. Postępuj z nią tak, jakbyś był Chińczykiem. To znaczy jak? Nie wiem. Traktuj ją jak kobietę, przykazał sobie, obierając taktykę. - Do diabła z taką nędzną niewolnicą! – wybuchnął udanym gniewem. - Korci mnie, żeby sprzedać cię na ulicę Niebieskich Lampionów! - krzyknął, wymieniwszy najgorszą z ulic w Makau odwiedzanych przez marynarzy. - Chociaż nie wiem, kto chciałby kupić takiego wycierucha jak ty! Same z tobą kłopoty i korci mnie, żeby oddać cię trędowatym. Dalibóg, tak! Zapłaciłem za ciebie osiem tysięcy liangów szczerego srebra, więc jak śmiałaś mnie rozgniewać?! Na Boga, oszukano mnie! Jesteś do niczego! Ty podła niewolnico - jak wytrzymałem z tobą tyle lat, nie mam pojęcia! - Potrząsnął jej pięścią przed twarzą. Cofnęła się. - Czy nie jestem dla ciebie dobry? Co?! Hojny? Co?! Co?!!! - ryknął i ucieszył się, odkrywając w jej spojrzeniu strach. - No więc?!!! - Tak, wielmożny panie - szepnęła, przygryzając wargę. - Ośmieliłaś się szyć za moimi plecami suknię wkładać ją bez mojej zgody? No, ośmieliłaś się?!!! - Tak, wielmożny panie. - Jutro cię sprzedam. Korci mnie, żeby wyrzucić cię natychmiast, ty nędzna bezdomna dziwko! Bij pokłony Dalej, bij pokłony, do diabła! Zbladła na ten wybuch wściekłości i zaczęła prędko bić przed nim czołem. - A teraz bij pokłony bez przerwy, aż wrócę! Wypadł z pokoju i wszedł do ogrodu. Wyjął nóż i z nowo posadzonego zagajnika wybrał cienki bambus, uciął go, smagnął nim powietrze i wbiegł do salonu. - Zdejm ubranie, nędzna niewolnico! Będę cię bił, a mnie zabolą ręce. Drżąc, rozebrała się. Wyrwał jej okrycie z rąk i odrzucił na bok. - Połóż się tam - polecił, wskazując otomanę. Zrobiła, co kazał. - Proszę, nie bij mnie mocno - od dwóch miesięcy jestem w ciąży - powiedziała i wtuliła głowę w otomanę.
Chciał ją wziąć w ramiona, ale wiedział, że straci przez to twarz. I że chłosta to jedyny sposób na przywrócenie jej utraconej godności. Tak więc zaczął ją smagać po pośladkach bambusem Na tyle mocno, żeby ją bolało, ale nie na tyle, żeby rozciąć. Wkrótce rozpłakała się, szlochała i piszczała, a chłostał ją dalej. Dwukrotnie umyślnie chybił i mocno uderzył w skórę otomany, więc hałas był przerażający, to po to, żeby zrobić wrażenie na Lim Dinie i A Sam którzy, był tego pewien, podsłuchiwali. Po dziesiątym razie przerwał bicie i nakazawszy jej się nie ruszać, poszedł po butelkę koniaku. Pociągnął głęboki łyk, cisnął butelką o ścianę i powrócił do chłostania. Ale uderzał nieodmiennie z wielką ostrożnością. Wreszcie przestał i pociągnął ją za włosy. - Ubierz się, nędzna niewolnico! - polecił. A kiedy się ubrała, huknął: - Lim Din! A Sam!!! W okamgnieniu zjawili się w drzwiach, trzęsąc się. - Czego nie być herbata, nie być jeść, wy nędzne niewolniki! Jeść! Cisnął bambusem o drzwi i odwrócił się do Mei-mei. - Bij pokłony, ty bezdomna szmato! Przerażona jego nieokiełznaną wściekłością pośpiesznie wypełniła polecenie. - Umyj się i wróć tutaj. Za trzydzieści sekund bo jak nie, to zacznę od nowa! Lim Din podał herbatę i chociaż była w sam raz, Struan oświadczył, że jest za zimna, i cisnął dzbankiem o ścianę. Mei-mei, Lim Din i A Sam wypadli z pokoju i pośpiesznie przynieśli nową herbatę. Jedzenie również podali mu z niewiarygodną szybkością, a Struan przyzwolił Mei-mei usługiwać sobie przy stole. Kiedy jęknęła z bólu, krzyknął: - Zamknij się, bo pasy z ciebie zedrę! Zamilkł złowieszczo i jadł, torturując ich swoim milczeniem. - Podnieś ten bambus! - krzyknął, kiedy skończył. Mei-mei przyniosła bambus i podała mu go. Szturchnął ją w brzuch. - Do łóżka! - rozkazał szorstkim tonem. Lim Din i A Sam zemknęli, uspokojeni przekonaniem, że Tai-Pan wybaczył swojej Tai-tai, która zdobyła nieograniczony prestiż znosząc jego usprawiedliwioną wściekłość. Mei-mei obróciła się cała we łzach i ruszyła korytarzem do swoich pokojów, ale krzyknął za nią opryskliwie: - Do mojego łóżka, psiakrew! Wbiegła do jego pokoju. Poszedł za nią, zatrzasnął drzwi i zaryglował je. - A więc jesteś w ciąży. Z kim? - Z tobą, panie - powiedziała płaczliwym głosem. Usiadł i wyciągnął obutą nogę. - Ruszże się, prędzej! - ponaglił. Uklękła, ściągnęła mu buty i stanęła przy łóżku.
- Jak śmiałaś myśleć, że chciałbym cię przedstawić swoim znajomym? Do diabła, kiedy zechcę gdzieś z tobą wyjść, to ci powiem! - Tak, panie. - Miejsce kobiety jest w domu. Tutaj!!! - Tak, panie. Złagodził zagniewaną minę. - Tak ma być, dalibóg. - Nie chciałam iść na bal - wyszeptała cichutko. - Tylko ubrać się jak... wcale nie chciałam na bal. Po co iść na bal... wcale a wcale nie chciałam. Tylko się przypodobać. Przepraszam. Bardzo przepraszam. - Czemu miałbym ci wybaczyć, co? - Zaczął się rozbierać. - Co? - Bez powodu... żadnego. Skruszona, płakała żałośnie, po cichu. Wiedział jednak, że jeszcze nie czas, by złagodniał do końca. - Możliwe, że - ponieważ jesteś w ciąży - dam ci jeszcze jedną szansę. Ale radzę ci, żeby to był syn, a nie nic niewarta córka. - O tak... proszę, proszę. Proszę o wybaczenie Mei-mei pokłoniła się i stuknęła czołem w podłogę. Jej płacz rozdzierał mu serce, ale zdejmował ubranie z rozeźloną miną. A potem zdmuchnął lampę i położył się do łóżka. Mei-mei nie poruszyła się. Wejdź do lóżka .Zimno mi - rozkazał jej po chwili. Później kiedy już nie mógł znieść jej płaczu czule wziął ją w ramiona i pocałował. Wybaczam ci, dziewczyno -powiedział. Pochlipując usnęła w jego ramionach.
KSIĘGA CZWARTA
Wraz z mijającymi miesiącami wiosna zmieniła się w początek lata. Słońce zaczęło grzać mocniej, a powietrze nasyciło się wilgocią. Europejczycy w swoich codziennych ubraniach i długiej wełnianej bieliźnie, turniurach i fiszbinowych gorsetach cierpieli ogromnie. Pot zasychał im w pachwinach, pod pachami i tworzyły się tam ropiejące wrzody. Zaczęły się zwykłe letnie choroby - kantoński katar kiszek, makauska biegunka, rozstrój azjatycki. Zmarłych opłakano. Żywi ze stoicyzmem znosili męki, jako nieuniknione plagi, zesłane przez dobrego Boga, by pokarać rodzaj ludzki, i nadal zamykali okna przed powietrzem, które niosło, jak powszechnie wierzyli, niezdrowe gazy wydzielane latem przez ziemię. Nadal pozwalali lekarzom, by dawali im na przeczyszczenie i przystawiali pijawki, bo wszystkim wiadomo było, że to jedyne prawdziwe lekarstwo na choroby. Nadal pili wodę skażoną przez muchy i jedli zapaskudzone przez nie mięso. Nadal unikali kąpieli, które, jak wszyscy wiedzieli, były niebezpieczne dla zdrowia. Nadal również modlili się o zimowe chłody, które znowu oczyszczą ziemię z jej najbardziej śmiertelnych trucizn. Do czerwca rozstrój azjatycki zdziesiątkował żołnierskie szeregi. Sezon handlowy już się prawie skończył. Ten rok zapowiadał ogromne fortuny. Przy sprzyjającym dżosie. Nigdy dotąd bowiem w Kantońskiej Kolonii nie kupowano i nie sprzedawano z takim ferworem. Kupców, ich portugalskich urzędników, chińskich faktorów i kupców z Ko-hongu wyczerpał upal, ale jeszcze bardziej tygodnie żywiołowej aktywności. Wszyscy byli gotowi odpocząć aż do rozpoczęcia zimowych zakupów. Poza tym tego roku, w odróżnieniu od wszystkich ubiegłych lat, Europejczycy mogli się wreszcie cieszyć na spędzenie lata we własnych domach, na własnej ziemi na Hongkongu. Ich rodziny na wyspie już przeniosły się z ciasnych pomieszczeń na statkach do Szczęśliwej Doliny. Budowano się na potęgę. Miasto Królowej - Queen's Town - już nabierało kształtów - dzięki ulicom, magazynom, więzieniu, nabrzeżom, dwóm hotelom, tawernom i domom. Tawerny zaspokajające potrzeby żołnierzy wybudowano w sąsiedztwie namiotów przy Cyplu Glessinga. Zaś tawerny obsługujące marynarzy stały naprzeciwko stoczni przy Drodze Królowej. Niektóre z nich były prymitywnymi, prowizorycznymi konstrukcjami namiotowymi. Inne zaś z trwalszych materiałów. Z kraju przypływały statki przywożąc zaopatrzenie, krewnych, znajomych i wielu obcych. A każda wysoka woda przynosiła więcej łudzi z Makau - Portugalczyków, Chińczyków, Eurazjatów, Europejczyków żaglomistrzów, tkaczy, krawców, urzędników, służących, ludzi interesu, kupujących i sprzedających, kulisów, szukających pracy albo takich, których zajęcie zmusiło do przyjazdu na Hongkong - tych wszystkich, którzy służyli handlowi z Chinami, wszystkich, którzy z niego żyli albo którym zapewniał on przeżycie. Wśród przyjezdnych były burdelmamy, panienki, opiumiści, gorzelnicy, szulerzy, przemytnicy, kieszonkowcy, porywacze, złodzieje, żebracy i piraci - zbieranina szumowin wszelkich nacji. Oni również znaleźli sobie pomieszczenia albo zaczęli budować domy i lokale. Spelunki, burdele i palarnie opium stały się zmorą Queen's Town i zbrukały Drogę Królowej. Liczba przestępstw gwałtownie wzrosła przerastając możliwości istniejących sił policyjnych. Środę wyznaczono dniem kar chłosty. Ku uciesze prawych obywateli skazanych przestępców publicznie batożono przed więzieniem, żeby zniechęcić innych do złego.
Angielska sprawiedliwość, choć rychła i surowa, nie wydawała się Chińczykom okrutna. Publiczne tortury, bicie aż do śmierci, miażdżenie śrubami palców, okaleczanie, pozbawianie oka albo oczu, ręki albo rąk, stopy albo stóp, piętnowanie rozpalonym żelazem, ćwiartowanie, duszenie garotą, lepianie, wyrywanie, „języka, miażdżenie jąder - wszystko to były kary stosowane w Chinach powszechnie. Chińczycy nie znali procesów przed sądem. A ponieważ na Hongkong chińska sprawiedliwość nie sięgała, wszyscy kryminaliści ze stałego lądu, którzy mogli uciec, chronili Się w Tai Bing. Szan i szydzili ze słabości barbarzyńskiego prawa. Poza tym wraz z rozkwitem cywilizacji na wyspie zaczęły się gromadzić śmieci. A wraz ze śmieciami pojawiły się muchy. W nie używanych beczkach, w potłuczonych garnkach i naczyniach zaczęła się gromadzić woda. Gromadziła się w bambusowych rusztowaniach, w powstających ogrodach i mokradłach na dnie doliny. W owych małych cuchnących zbiornikach wodnych zakipiało życie - zaroiło się od larw, które zamieniły się w komary. Były one z gatunku Anopheles - malutkie, wątle i bardzo osobliwe, a tak wrażliwe, że wyfruwały wyłącznie po zachodzie słońca. I wówczas ludzie ze Szczęśliwej Doliny zaczęli umierać.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SZÓSTY - Na miłość boską, Culum, wiem tylko tyle, co ty. Że w Mieście Królowej panuje zabójcza gorączka. Nikt nie wie, co ją wywołuje, a teraz złapała ją mała Karen - rzekł przygnębiony Struan. Od tygodnia nie miał wiadomości od Mei-mei. Nie był na Hongkongu od dwóch miesięcy, nie licząc dwudniowej pośpiesznej wizyty przed kilkoma tygodniami, kiedy już nie mógł dłużej bez niej wytrzymać. Rozkwitła, jej ciąża przebiegała bez komplikacji i jeszcze nigdy nie było im ze sobą tak dobrze. - Dzięki Bogu, że odpłynął już ostatni statek i jutro wyjeżdżamy z Kolonii! - Wuj Robb pisze, że to malaria - powiedział wzburzony Culum, wymachując listem, który właśnie przyszedł od wuja. Szalał z obawy o Tess. Ledwie wczoraj dostał od niej list, w którym pisała, że wraz z siostrą i matką przeniosła się ze statku do częściowo wykończonej faktorii Brocka. Ale nie wspomniała ani słowem o malarii, - Czym się leczy malarię? - spytał. - Nie znam żadnego leku. Nie jestem lekarzem. A Robb pisze, że tylko kilku z nich uważa tę chorobę za malarię. - Struan gniewnie odpędził muchę. - Malaria znaczy po łacinie „złe powietrze”. Wiem tylko tyle - to, co każdy. Matko Boska, jeżeli w Szczęśliwej Dolinie jest złe powietrze, to jesteśmy zrujnowani! - A mówiłem ci, żeby tam nic nie budować! - wściekł się Culum. - Znienawidziłem tę dolinę od pierwszego wejrzenia! - Na rany Chrystusa, a więc twierdzisz, że wiedziałeś zawczasu o skażonym powietrzu?! - Nie. Nie o tym mówię. Myślałem... w każdym razie znienawidziłem to miejsce, i już. Struan zatrzasnął okno, by nie wpadał do środka smród z placu Kolonii, i odpędził muchy. Modlił się, żeby gorączka nie okazała się malarią. Gdyby tak było, zaraza mogła dopaść każdego, kto spał w Szczęśliwej Dolinie. Powszechnie wiadomo było, że gleba w pewnych rejonach świata jest zatruta malarią i z jakiegoś powodu wydziela nocą śmiercionośne gazy. Według Robba, gorączka pojawiła się w tajemniczy sposób cztery tygodnie temu. Najpierw poraziła chińskich robotników. Potem dotknęła innych - tu europejskiego kupca, ówdzie dziecko. Ale tylko w Szczęśliwej Dolinie. Nigdzie indziej na Hongkongu. W tej chwili zarażonych nią było około pół tysiąca Chińczyków i kilkudziesięciu Europejczyków. Chińczycy bali się przesądnie, przekona ni, że bogowie karzą ich za pracę na Hongkongu wbrew dekretowi cesarza. Tylko podwyżka, zarobków skłoniła ich do powrotu. A teraz zachorowała mała Karen. List Robba kończył się następująco: „Sara i ja jesteśmy zrozpaczeni. Choroba przebiega podstępnie. Najpierw przez pół dnia okropna gorączka, później poprawa zdrowia, a po dwóch, trzech dniach nawrót jeszcze gorszej gorączki. Cykl ten powtarza się wciąż od nowa, a każdy atak jest silniejszy od poprzedniego. Lekarze dali Karen na przeczyszczenie kalomel, najsilniejszą dawkę, jaką śmieli. Odciągnęli biednemu dziecku krew, ale nie mamy wielkiej nadziei. Kulisi umierają po trzecim, czwartym ataku. A Karen jest taka słaba po środku przeczyszczającym i pijawkach, taka słabiusieńka. Boże miej nas w opiece, myślę, że już po niej”.
Struan podszedł do drzwi. Dobry Boże, pomyślał, najpierw ten noworodek; a teraz Karen! Sara powiła syna, Lochlina Rossa, w dzień po balu, ale dziecko urodziło się słabiutkie, z uszkodzoną lewą rączką. Poród miała strasznie ciężki i omal nie umarła. Uniknęła jednak okropnej gorączki poporodowej i chociaż pokarm jej skwaśniał, a włosy posiwiały, to powoli odzyskała siły. Kiedy przyjechał na wyspę zobaczyć się z Mei-mei, odwiedził Sarę. Cierpienie i gorycz wyryły na jej twarzy głębokie bruzdy i wyglądała jak stara kobieta. Jeszcze bardziej przygnębił go widok dziecka - z bezwładną lewą rączką, chorowitego, żałośnie płaczącego - po którym nie oczekiwano, że przeżyje. Ciekaw jestem, czy urosło, pomyślał otwierając szarpnięciem drzwi. Robb nie wspomniał o nim w liście. - Vargas! - zawołał. - Tak, senhor? - Czy w Makau była kiedykolwiek zaraza? - Nie, senhor. - Vargas pobladł. Jego syn i siostrzeniec pracowali dla Noble House i obecnie mieszkali na Hongkongu. - Są pewni, że to malaria? - Nie. Tak uważa tylko paru lekarzy. Nie wszyscy. Niech pan znajdzie Maussa. Powie mu, że natychmiast chcę się widzieć z Żin-kua. W jego towarzystwie. - Tak, senhor. Jego ekscelencja pragnie, żeby dziś o dziewiątej zjadł pan kolację z nim i arcyksięciem. . - Przyjmuję zaproszenie. - Tak, senhor. Struan zamknął drzwi i przygnębiony usiadł. Miał na sobie cienką koszulę bez halsztuka, cienkie spodnie i lekkie buty. Inni Europejczycy uważali, że zwariował i naraża się na straszliwe przeziębienie, które, jak wszyscy wiedzieli, brało się z letnich wiatrów. - To nie może być malaria - powiedział. - Nie malaria. Coś innego. - Ta wyspa jest przeklęta - rzekł Culum. - Gadasz jak baba. - Przed przyjazdem kulisów gorączki nie było. Pozbądźmy się ich, a uwolnimy się od zarazy. Przywożą ją ze sobą. To oni zarażają! - A skąd mamy pewność, że to oni, Culum? Przyznaję, że choroba zaczęła się wśród kulisów. Mieszkają w niżej położonych częściach doliny, zgoda. Przyznaję również, że malarią można się zarazić, o ile nam wiadomo, tylko wdychając zatrute nocne powietrze. Ale dlaczego gorączka jest tylko w dolinie? Czy tylko Szczęśliwa Dolina ma złe powietrze? Powietrze to powietrze, na miłość boską, a tam przez większość dnia i nocy wieje świeży, wiatr. Zupełnie tego nie rozumiem. A ja rozumiem bardzo dobrze. To wola boska. - Do diabła z taką odpowiedział. Culum zerwał się z fotela. - Byłbym ci wdzięczny gdybyś nie przeklinał.- rzekł.
- A ja byłbym ci wdzięczny, gdybyś pamiętał, że jeszcze nie tak dawno temu ludzi palono na stosie za twierdzenie, że Ziemia krąży wokół Słońca! To nie jest żadna wola boska! - Cokolwiek myślisz, Bóg wciąż decyduje i stale wpływa na nasze życie. Fakt, że gorączka panuje w tym miejscu, które wybraliśmy sobie w Azji do życia, jest, tak uważam, wolą Boga. Nie możesz temu zaprzeczyć, bo nie jesteś w stanie udowodnić, że tak nie jest - nie bardziej, niż ja mogę udowodnić, że to prawda. Ale ja wierzę, że to prawda - tak jak większość - i wiem, że powinniśmy opuścić Szczęśliwą Dolinę. Jeżeli to zrobimy, opuścimy Hongkong. - Możemy się pobudować na gruntach przy Cyplu Glessinga. - A czy wiesz, ile pieniędzy my i wszyscy kupcy zainwestowaliśmy w Szczęśliwej Dolinie? - A czy wiesz, iloma pieniędzmi się nacieszysz, jeżeli będziesz leżał sześć stóp pod ziemią?! Struan na chłodno ocenił syna. W ciągu minionych tygodni doszedł do wniosku, że wrogość Culuma jest coraz bardziej rzeczywista. Ale to mu nie przeszkadzało. Zdawał sobie sprawę, że im więcej syn wie, tym bardziej będzie dążył do wcielenia w życie własnych pomysłów i tym bardziej pragnął władzy. Uznał to za słuszne i bardzo się cieszył z jego postępów. A jednocześnie martwił się o jego bezpieczeństwo. Culum zbyt wiele czasu spędzał w towarzystwie Gortha, a był niebezpiecznie szczery. Dziesięć dni temu odbyli zajadłą i nie rozstrzygniętą kłótnię. Culum wygłosił teorię na temat parostatków powtarzając z pewnością poglądy Gortha - on zaś był odmiennego zdania. I wówczas Culum poruszył sprawę nienawiści pomiędzy Brockiem a nim i oświadczył, że młode pokolenie nie powieli błędów starszego. Że Gorth jest przekonany, iż młodsze pokolenie niekoniecznie musi wpaść w pułapkę zastawioną przez starsze. Że on i Gorth zgodzili się puścić w niepamięć wszelką wrogość i dążyć do pogodzenia swoich ojców. A kiedy zaczął to kwestionować, Culum odmówił wysłuchania go i odszedł wzburzony. Poza tym był jeszcze problem z Tess. Culum ani razu mu o niej nie wspomniał. Ani on jemu. Wiedział jednak, że syn usycha z tęsknoty za dziewczyną i że przeszkadza mu to trzeźwo myśleć. Przypomniał sobie własną młodość - swoją tęsknotę za Ronaldą. W tym wieku wszystko wydawało się takie proste, ważne i oczywiste. - Och, Culumku, nie trap się tym - odparł, nie chcąc się z nim kłócić. - Jest gorąco i wszyscy są wybuchowi. Usiądź i ochłoń. Choruje Karen i wielu naszych znajomych. Podobno Tillman gorączkuje, a kto wie ilu jeszcze. - Panna Tillman? - Nie sądzę. - Gorth powiedział, że jutro zamykają swoją faktorię. Na lato jedzie do Makau. Wszyscy Brockowie jadą. - My pojedziemy na Hongkong. Nasza faktoria tutaj pozostanie otwarta. - Gorth powiedział, że lepiej spędzić lato w Makau. Ma tam dom. My nadal mamy tam swoją posiadłość, prawda? Struan poruszył się w fotelu.
- Owszem. Weź sobie z tydzień wolnego, jeśli sobie życzysz. Spędź go w Makau, ale chcę, żebyś wrócił do Miasta Królowej. I ostrzegam cię jeszcze raz: miej się na baczności. Gorth nie jest twoim przyjacielem. - A ja muszę ci powtórzyć raz jeszcze, że moim zdaniem jest. - Stara się ciebie urobić, aż któregoś dnia pokroi cię na kawałki. - Mylisz się. Rozumiem go i lubię. Jesteśmy w dobrej komitywie. Przekonałem się, że mogę z nim rozmawiać i lubię jego towarzystwo. Obaj zdajemy sobie sprawę, że tobie - i jego ojcu - trudno jest to zrozumieć, ale cóż, niełatwo to wytłumaczyć.. - Rozumiem Gortha aż za dobrze! - Nie mówmy o tym - rzekł Culum. - Uważam, że powinniśmy. Jesteś pod jego urokiem. A to dla Struana jest śmiertelnie niebezpieczne. - Patrzysz na Gortha innymi oczami. To mój przyjaciel;. Struan otworzył pudełko, wybrał hawańskie cygaro i uznał, że nadeszła właściwa pora. - Sądzisz, że Brock zgodzi się na twoje małżeństwo z Tess? - spytał. - Nie widzę powodu, dlaczego miałby się nie zgodzić - odparł impulsywnie Culum, czerwieniejąc. - Gorth nam sprzyja. - Rozmawiałeś z nim o tym? - Nie rozmawiałem o tym z tobą. Ani z nikim. Więc czemu miałbym rozmawiać z Gorthem? - Więc skąd wiesz, że jest za tym? - Nie wiem. Ale wciąż powtarza, jak dobrze panna Brock i ja pasujemy do siebie, jak ona lubi moje towarzystwo, jak zachęca mnie, żebym do niej pisał, i tym podobne. - Uważasz, że nie mam prawa pytać o twoje zamiary wobec Tess? - Naturalnie, że masz prawo, tylko że... a więc tak, myślałem o jej poślubieniu. Ale nie wspomniałem o tym Gorthowi. - Culum urwał zakłopotany i potarł czoło. Tak nagłe poruszenie przez ojca tematu, który był dla niego najważniejszy, wytrąciło go z równowagi, więc chociaż pragnął o tym mówić, to jednak nie chciał sprofanować swojej miłości. Do diabła, powinienem być na to przygotowany, pomyślał i z jego ust popłynął potok słów, których nie mógł powstrzymać. - Uważam jednak, że moje... moje uczucie do panny Brock nie powinno nikogo obchodzić. Nic nie zostało powiedziane, i w ogóle.. a to co czuję do niej, to moja prywatna sprawa. - Rozumiem cię, ale to nie znaczy, że masz rację - rzekł Struan. - Czy, przyszło ci do głowy że się tobą posługują? - Panna Brock? - Gorth. I Brock. - A czy przyszło ci do głowy, że twoja nienawiść do nich zabarwia wszystkie twoje sądy? - spytał z wściekłością Culum.
- Owszem. Przyszło mi to do głowy. Ale czy przyszło tobie, synu? Czy pomyślałeś o tym, że mogą się tobą posługiwać? - - Powiedzmy, że masz słuszność. Powiedzmy, że poślubiłem pannę Brock. Czy nie skorzystają na tym twoje interesy? Struan był rad, że ten temat ujrzał światło dzienne. Nie. Ponieważ Gorth wykończy cię, kiedy zostaniesz Tai-panem. Zabierze nam wszystko, a ciebie zniszczy... żeby samemu objąć firmę Noble House. - Dlaczego miałby niszczyć szwagra? Dlaczego nie połączyć naszych firm - Brocków i Struanów? Ja prowadzę interesy - on statki. - A kto będzie Tai-Panem? - Możemy dzielić stanowisko - Gorth i ja. - Tai-Panem może być tylko jeden człowiek. Taki jest sens tej funkcji. Takie prawo. - Ale twoje prawo nie musi być koniecznie moim prawem. Ani prawem Gortha. Możemy uczyć się nawzajem na swoich błędach. Połączenie naszych firm przyniosłoby niezmierne korzyści. - I to właśnie o tym myśli Gorth? - spytał Struan, zastanawiając się, czy się nie pomylił w ocenie syna. Urzeczenie Culuma Tess i jego zaufanie do Gortha stałyby się kluczem do zniszczenia Noble House i oddania Brockom wszystkiego, o co zabiegali. Jeszcze tylko trzy miesiące i wyjeżdżam do Anglii, pomyślał. Boże miłosierny! - O tym?! - powtórzył. - Nie rozmawialiśmy na ten temat. Mówiliśmy o handlu, żeglarstwie i firmach - o takich sprawach. I o tym, jak was pogodzić. Ale połączenie byłoby korzystne, prawda? - Nie z tymi dwoma. Nie dorównujesz im. Jeszcze nie. - Ale kiedyś dorównam? - Może. - Struan zapalił cygaro. - Naprawdę myślisz, że uda ci się rządzić Gorthem? - A może nie będę musiał nim rządzić. Nie bardziej, niż on mną. Powiedzmy, że poślubię pannę Brock. Gorth ma swoje przedsiębiorstwo, a my swoje. Oddzielnie. Nadal możemy rywalizować. Lecz w przyjaźni. Bez nienawiści. - Ton głosu Culuma zaostrzył się. - Będę przez chwilę myślał jak Tai-Pan. Brock ma ukochaną córkę. Ja wkradam się w łaski jej i Gortha. Przez małżeństwo z nią osłabiam stopniowo jego niechęć do mnie, a sam zdobywam doświadczenie. I bez przerwy wyciągam do nich przynętę, którą jest nadzieja na fuzję firm. A potem w upatrzonym momencie atakuję ich bez pardonu. Bezpieczny i świetny podstęp. Pal sześć dziewczynę. Wystarczy tylko ją wykorzystać - ku większej chwale Noble House. Struan milczał. - Nie rozważałeś na zimno takich możliwości? - ciągnął Culum. - Zapomniałem, że jesteś za bystry, abyś przeoczył to, że jestem w niej zakochany. - Tak - przyznał Struan. Starannie strząsnął popiół z cygara do srebrnej popielniczki. - Zastanawiałem się nad tobą - i Tess - „na zimno”. - I do jakiego wniosku doszedłeś?
- Że niebezpieczeństwa, jakie ci grożą, przeważają nad korzyściami. - A więc ani trochę nie pochwalasz mojego małżeństwa z nią? - Nie pochwalam, żeś się w niej zakochał. Niemniej faktem jest, że ją kochasz albo tak ci się wydaje. Faktem jest również, że poślubisz ją, jeżeli będziesz mógł. - Struan głęboko zaciągnął się dymem cygara. Myślisz, że Brock się zgodzi? - Nie wiem. Wątpię w to, Boże zlituj się nade mną! - A ja nie wątpię. I dopiero wtedy będzie ci potrzebna Boża litość. - Ale ty się nie zgodzisz? - Już ci powiedziałem: jestem jedynym człowiekiem na tym świecie, któremu możesz ufać całkowicie. Pod warunkiem, że z wyrachowaniem nie zwrócisz się przeciwko naszej firmie. - Ale uważasz, że takie małżeństwo byłoby wbrew jej interesom? - Tego nie powiedziałem. Powiedziałem, że nie rozumiesz niebezpieczeństw. - Struan odłożył cygaro i wstał. -; Tess jest niepełnoletnia. Zaczekasz na nią pięć lat? - Tak - odparł Culum, przerażony, że to aż tak długo. - Dalibóg, tak. Nie wiesz, ile ona dla mnie znaczy. To jest... jedyna dziewczyna, którą mogę naprawdę miłować. Nie zmienię się, a ty tego nie zrozumiesz, nie potrafisz. Tak, zaczekam pięć lat. Kocham ją. - A ona ciebie? - Nie wiem. Ja... chyba jej się podobam. Modlę się, żeby mnie kochała. Boże w niebiesiech, co ja zrobię? Bogu dzięki, że nie jestem znowu młody, pomyślał ze współczuciem Struan. Teraz już wiem, że miłość jest jak morze, czasem spokojna, czasem burzliwa - niebezpieczna, piękna, uśmiercająca, życiodajna. Ale nietrwała, wiecznie zmienna. A w obliczu czasu niepowtarzalna jedynie na krótko. - Nic nie zrobisz, synu - rzekł. - Ale ja dziś wieczorem porozmawiam z Brockiem. - Nie - zaprotestował z niepokojem Culum. - To jest moje życie. Nie chcę, żebyś... - To co chcesz zrobić, krzyżuje się z życiem Brocka i moim - przerwał mu Struan. - Porozmawiam z nim. - To znaczy, że mi pomożesz? Struan odpędził z twarzy muchę. - No a co z tymi dwudziestoma gwineami, Culum? -spytał. - Słucham? - Pieniędzmi na moją trumnę. Dwudziestoma złotymi monetami, które Brock dał mnie, a ty je zatrzymałeś. Zapomniałeś? Culum otworzył usta, żeby zaprzeczyć, ale zmienił zamiar. - Tak, zapomniałem o nich. A przynajmniej wyleciało mi to z głowy - odparł. Z głębi oczu wyzierała mu udręką. - Po co miałbym ci kłamać. O mało co nie skłamałem. To straszne. - Owszem - rzekł Struan, zadowolony, że syn przeszedł pomyślnie kolejny egzamin i znów się czegoś nauczył.
- Co z tymi monetami? - Nic. Tylko to, że powinieneś o nich pamiętać. Taki jest Brock, A Gorth jest gorszy od ojca, bo brak mu nawet jego hojności. Dochodziła północ. - Siadaj, Dirk - powiedział Brock, pocierając brodę. - Gorzałki, piwa, koniaku? - Koniaku! - Koniak-a! - polecił Brock służącemu, a potem wskazał jedzenie stojące na stole oświetlonym błyszcząc świecą. - Skosztuj żarcia, Dirk. - Podrapał się pod pachami pełnymi potówek. Przeklęta pogoda! Czemu ty, do diabła, nie cierpisz jak cała reszta? - Bo odpowiednio żyję - odparł Struan i wygodni wyciągnął nogi. - Mówiłem ci tysiąc razy. Jeżeli kąpiesz się cztery razy dziennie, to nie dostaniesz potówek. Znikną wszy i... - Jedno z drugim nie ma nic wspólnego - przerwa mu Brock. - To głupota. Dalibóg, przeciw naturze. - Za śmiał się. - Ci, co gadają, żeś kompanem diabła, być może utrafili w sedno, czemu żeś taki, a nie inny. Co? Podsuną pusty ponad dwulitrowy kufel służącemu, który natychmiast napełnił go z antałka stojącego przy ścianie. Na stojakach obok wisiały muszkiety i pałasze. - Ale już niedługi otrzymasz nagrodę, no nie, Dirk? - spytał i wskazał grubym kciukiem w dół. Struan ujął duży kulisty kryształowy kieliszek i powąchał koniak. - Każdy z nas dostanie swoją, Tyler - odparł, trzymając koniak blisko nosa, żeby zneutralizować smród panujący w pokoju. Zastanawiał się, czy Tess cuchnie jak jej rodzice i czy Brock zna powód jego wizyty. Okna były szczelnie zamknięte z powodu nocy i potwornego fetoru na placu Brock chrząknął, podniósł napełniony kufel i łapczywie go wypił. Był w swoim zwykłym wełnianym surducie, v grubej bieliźnie, wysokim halsztuku i kamizelce. Ponurym wzrokiem badał Struana, który wydawał się spokojny i silny w butach za kostki, białych spodniach i lekkiej koszuli odsłaniającej potężną owłosioną pierś połyskującą rudozłoto w świetle świecy. - Wyglądasz, jakbyś był dokumentnie nagi, chłopie - powiedział. - Zgoła obrzydliwie. - To nadchodząca moda, Tyler. Zdrowie! Struan podniósł kieliszek i wypili. - Podobnież Maureen Quance niemożebnie tresuje biednego Arystotelesa. Chodzą słuchy, że z następnym przypływem wyjeżdżają do kraju. - Prędzej ucieknie albo podetnie sobie gardło. Brock zaśmiał się rubasznie: -Od czasu jak cycki mamuśki wkręciły się w magiel, żem się tak nie uśmiał jak wtedy, kiedy ona tak ni z tego, ni z owego zjawiła się na balu. - Machnął ręką, odprawiając służącego. Chińczyk wyszedł.; - Słyszałem, że wszystkie twoje statki odpłynęły. - Owszem! Wspaniały rok, co?
Tak. A będzie jeszcze lepszy, kiedy „Błękitna Czarownica” pierwsza dopłynie do Londynu. Podobnież ma dzień przewagi. -Brock pociągnął duży łyk piwa i obficie się spocił. - Jeff Cooper powiedział, że odpłynął jego ostatni statek, więc w Whampoa jest pusto. - Zostajesz w Kantonie? Brock potrząsnął głową. - Jutro wyjeżdżamy. Do Miasta Królowej, a potem do Makau. Ale tutaj będziem mieć roztwarte, nie jak za poprzednią rażą. - Longstaff zostaje. Przypuszczam, że pertraktacje będą się toczyć dalej. Struan poczuł, że atmosfera staje się napięta i jego niepokój wzrósł. - Wiedziałeś, że się tu nie zakończą. - Brock bawił się opaską na oku. Podniósł ją i przetarł pokiereszowany zabliźniony oczodół. Pasek, który przez lata przytrzymywał czarny okular, wyżłobił mu na czole równy czerwony rowek. - Gorth powiedział, że najmłodsza Robba gorączkuje. - Tak. Chyba wie o tym od Culuma? - Owszem. - Uwagi Brocka nie uszedł ostry ton w głosie Struana. Pociągnął potężnie z kufla i wierzchem dłoni starł pianę z bokobrodów. - Przykro mi z tego powodu. Zły dżos. - Znów się napił. - Twój chłopak i mój są jak starzy kumple ze statku. - Ucieszę się, kiedy znów wypłynę w morze - odrzekł Struan, puszczając mimo uszu docinek Brocka. Dziś po południu odbyłem długą rozmowę z Żin-kua. O tej gorączce. O ile mu wiadomo, to w Kwantungu jej nie mieli. - Jeżeli to faktycznie malaria, będziem mieć kupę kłopotów. - Brock sięgnął ręką i wziął kurzą pierś. Częstuj się. Podobnież zdrożeli kulisi. Ceny na Hongkongu strasznie poszły w górę. - Nie na tyle, żeby nam zaszkodzić. Ta gorączka minie. Brock mozolnie poprawił pas i opróżnił kufel. - Chciałeś się ze mną widzieć, sam na sam? Żeby pogadać o gorączce? - Nie - odparł Struan, czując się zbrukany panującym tu smrodem, perfumami Brocka i odorem zwietrzałego piwa. - O mojej starej obietnicy, że cię obiję kańczugiem. Brock wziął ze stołu ręczny dzwonek i zadzwonił nim gwałtownie. Dzwonienie odbiło się echem od ścian. Ponieważ drzwi nie otworzyły się natychmiast, zadzwonił jeszcze raz. - Przeklęta małpa - powiedział. - Prosi się o porządnego kopa w dupę. Podszedł do beczki z piwem i napełniwszy kufel usiadł, przyglądając się Struanowi. Czekał. - I co z tego wynika? - spytał po dłuższej chwili. - Tess Brock. - Co? - odrzekł Brock, zdumiony, że Struan chce przyśpieszyć decyzję, nad którą on sam - a i niewątpliwie Struan - gryzł się tyle nocy. - Mój syn jest w niej zakochany.
Brock znowu łyknął piwa i ponownie otarł usta. - Spotkali się tylko raz. Na balu. Potem jeszcze spacerowali z Lizą i Lillibet. Trzy razy - odparł. - Tak. Ale jest w. niej. zakochany. Na pewno jest w niej zakochany. - Jesteś pewien? - Tak. - Co o tym myślisz? - Że powinniśmy rzecz obgadać. Szczerze. - Dlaczego już? - spytał podejrzliwie Brock, starając się odgadnąć prawdziwą odpowiedź. - Jak wiesz, jest bardzo, młoda. - Owszem. Ale nie za młoda do małżeństwa. Brock w zamyśleniu bawił się kuflem przyglądając się swojemu odbiciu w wypolerowanym srebrze. Ciekaw był, czy właściwie odgadł zamiary Struana. - Czy prosisz oficjalnie o rękę Tess dla swojego syna? - spytał. - Prosto oficjalnie to jego obowiązek, a nie mój. Ale my musimy porozmawiać nieoficjalnie. Najpierw. - Co myślisz?. - powtórzył pytanie Brock. - O tym małżeństwie. -Przecież wiesz. Jestem mu przeciwny. Nie ufam ci. Nie ufam Gorthowi. Ale Culum ma własny rozum i przejrzał mnie, a ojciec nie zawsze może zmusić syna, by wypełniał jego wolę. Brock pomyślał o Gorthie. - Jeżeli jesteś tak stanowczo przeciw niemu, to wbij mu trochę rozumu do głowy albo odeślij go do kraju, wygoń - powiedział zjadliwie. - Łatwo się pozbyć tego miglanca. - Przecież wiesz, że jestem w pułapce - rzekł z goryczą Struan. - Ty masz trzech synów - Gortha, Morgana i Toma. Mnie został już tylko Culum. A więc bez względu na to, co chcę, on musi być moim następcą. - Jest Robb i jego synowie - powiedział Brock, ucieszony, że trafnie odgadł myśli Struana, bawiąc się nim teraz jak kot myszą. - Znasz odpowiedź na to. To ja stworzyłem Noble House, nie Robb. A ty jak się zapatrujesz na ich małżeństwo? Brock w zamyśleniu opróżnił kufel. Jeszcze raz zadzwonił. 1 znowu nikt się nie pojawił. - Pasy zedrę z tego małpiszona! - powiedział. Wstał i zajął się napełnianiem kufla. - Ja również jestem przeciwny temu małżeństwu - oznajmił szorstko. Dostrzegł, że przez twarz Struana przemknęło zaskoczenie, i dodał: - Ale i tak przyjmę oświadczyny twojego syna, jeżeli mnie poprosi. - Tak też myślałem, do diabła! Struan wstał, zaciskając pięści. - Będzie miała najbogatsze wiano w Azji. Wesele zrobim w przyszłym roku. - Prędzej zobaczę cię w piekle! Dwaj mężczyźni starli się złowrogim wzrokiem.
Brock ujrzał przed sobą tę samą wyrazistą, pomnikową twarz, co przed trzydziestoma laty, pełną tej samej żywotności. Te same cechy charakteru, na które tak gwałtownie zareagował całą swoją duszą. Jezu Chryste, zaklął, nie pojmuję, czemu żeś postawił tego diabła na mej drodze! Wiem tylko, żeś postawił go tam, żebym go wykończył - bez wbijania mu noża w plecy, a szkoda. - To będzie potem, Dirk - odparł. - A najprzód się pożenią, jak Pan Bóg przykazał. Faktycznie wpadłeś w pułapkę. Nie moja w tem zasługa, więc nie śmieję się z twojego nieszczęścia. Ale tak samo jak ty, wiele myślałem o nich i o nas i uważam/że i dla nas, i dla nich tak będzie najlepiej. - Znam twoje zamiary. I zamiary Gortha. - Kto tam wie, co będzie, Dirk. Może w przyszłości się połączym. Po moim trupie. - Może też być, że nie będzie połączenia - ty zachowasz swoją firmę, a my swoją. - Nie dostaniecie i nie zniszczycie Noble House z pomocą dziewczyńskiej kiecki! - A teraz ty mnie posłuchaj, do diabła! Sam żeś poruszył ten temat. Sam żeś chciał pogadać szczerze, a ja żem jeszcze nie skończył. Więc słuchaj, jak pragnę Boga! Chyba że zgubiłeś gdzieś odwagę, tak jak żeś zgubił dobre maniery i rozum: - Dobrze, Tyler . - powiedział Struan i nalał sobie koniaku. - Powiedz, co myślisz. Brock nieco ochłonął, znowu usiadł i zabrał się do żłopania piwa. - Nienawidzę cię i zawsze będę nienawidział. Ja też ci nie ufam.. Mam śmiertelnie dość zabijania, ale klnę się na Jezusa Chrystusa, że zabiję cię w dniu, kiedy zobaczę, że zamierzasz się na mnie kańczugiem. Nie ja rozpocznę tę walkę. Nie ja chcę cię zabijać, chcę tylko zmiażdżyć cię na fest. Ale myślałem, że młodzi naprawią to, co my... co dla nas jest niemożebne. Dlatego powiadam, niech będzie, co ma być. Jeżeli będzie połączenie, to będzie połączenie. Zależy od nich a nie ode mnie i ciebie. Jeżeli nie będzie połączenia, także samo zależy to od nich. Od nich zależeć będzie, cokolwiek zrobią. Nie od nas. Dlatego powiadam, że to małżeństwo jest dobre. Struan dopił koniaku i popchnął kieliszek po stole. - Nie spodziewałem się po tobie, że okażesz tak mało charakteru, żeby wykorzystywać Tess, skoro jesteś równie przeciwny ich małżeństwu, jak ja - powiedział. Brock wbił w niego wzrok, lecz tym razem bez gniewu. - Nie wykorzystuję Tess, Dirk - odparł. - Bóg mi świadkiem. Ona kocha Culuma, jest to szczera prawda. To jedyny powód, dlaczego mówię tak, a nie inaczej. Oba żeśmy w pułapce. Powiedzmy to sobie szczerze. Ona jest jak Julia dla Romea, tak jest, dalibóg, i tegom się właśnie bał. A po prawdzie, ty także. Nie chcę, żeby moja Tess skończyła na marmurowym sarkofagu tylko dlatego, że cię nienawidzę. Ona go kocha. Myślę tylko o niej! - Nie wierzę ci. - Ani ja tobie, dalibóg! Ale Liza już wiele razy brzęczała mi za uszami o Tess. Mówiła, że jest gnuśna, że wzdycha i mówi o balu, ale tylko o Culumie. A Tess wyjeżdżała mi ze szesnaście razy albo więcej o tym, co to Culum powiedział, a co nie powiedział, co ona powiedziała Culumowi, jak Culum wyglądał i co mówił, i tak w
kółko Macieju, aż o mało mnie krew nie zalała. Tak jest, ona faktycznie go kocha. - Szczeniacka miłość. Bez znaczenia. - Chryste Panie, strasznie ciężko rozmawiać z tobą do rzeczy. Mylisz się, Dirk. - Brock poczuł się nagle bardzo zmęczony i bardzo stary. Pragnął mieć już to wszystko za sobą. - Gdyby nie bal, nigdy by do tego nie doszło. Sam żeś ją wybrał do pierwszego tańca. Sam żeś ją wybrał do nagrody. Sam... - Wcale nie! Wybrał ją Siergiejew, nie ja! - Do diabła, gadasz prawdę? - Tak. Brock przyjrzał się mu przenikliwie. - A więc może jest w tym ręka boska. Tess nie była najlepiej ubrana na balu. Ja o tym wiedziałem, wiedzieli wszyscy, z wyjątkiem Culuma i niej. - Dokończył piwa i usiadł. - Coś ci zaproponuję: nie kochasz swojego Culuma tak, jak ja moją Tess, ale daj tym dwu pomyślny wiatr, otwarte morze i spokojną przystań, a ja zrobię to samo. Ten chłopak zasługuje na to - ocalił ci tym wzgórzem kark, bo przysięgam na Jezusa Chrystusa, że zdusiłbym cię z jego pomocą. Jeżeli chcesz walki, to ją będziesz miał. Jeżeli wynajdę twój słaby punkt, któren pozwoli mi cię zrujnować na dobre, to Bóg świadkiem, zrobię to! Ale nie tych dwoje. Przysięgnij? że dasz im pomyślny wiatr, otwarte morze i bezpieczną zatokę. Brock wyciągnął rękę. - Co do Culuma i Tess, zgoda, podam ci rękę – rzekł chrapliwie Struan. - Ale nie co do Gortha! Ton, jakim wymówił imię jego syna, przyprawił Brocka o ciarki. Jednakże nie cofnął ręki, chociaż wiedział, że ich umowa obfituje w niebezpieczeństwa. Mocno uścisnęli sobie dłonie. - Napijem się jeszcze po jednym, żeby to zaklepać jak trza, a potem możesz sobie iść w diabły z mojego domu - rzekł Brock. Wziął dzwonek, zadzwonił nim po raz trzeci, a kiedy nikt się nie pojawił, cisnął nim o ścianę. - Li Tang! - ryknął. Jego głos odbił się dziwnym echem. Rozległ się tupot nóg biegnących po wielkich schodach i w drzwiach pojawiła się wystraszona twarz portugalskiego urzędnika. - Wszyscy służący zniknęli, senhor - powiedział. - Nie mogę ich nigdzie znaleźć. Struan popędził do okna; Potok sokolników, straganiarzy, gapiów i żebraków wylewał się w milczeniu z placu. W Ogrodzie Angielskim zbici w gromadki i zamarli w bezruchu kupcy patrzyli i nasłuchiwali. Struan obrócił się i pobiegł po muszkiety, dopadłszy stojaka jednocześnie z Brockiem. - Sprowadź pan wszystkich na dół! - krzyknął Brock do urzędnika. - Do mojej faktorii, Tyler. Bij na alarm – powiedział Struan i wybiegł. W ciągu godziny wszyscy kupcy ze swoimi urzędnikami wypełnili faktorię Struana i stanowiący jej dziedziniec Ogród Angielski. Przy jego bramie stał w szyku bojowym oddział pięćdziesięciu uzbrojonych żołnierzy. Ich dowódca, zaledwie dwudziestoletni kapitan Oxford, był gibkim, przystojnym młodzieńcem z
cienkim jasnym wąsem. Struan, Brock i Longstaff stali pośrodku ogrodu. W pobliżu nich Jeff Cooper i Siergiejew. Noc była wilgotna, gorąca i ponura. - Niech pan zarządzi natychmiastowe opuszczenie Kolonii, ekscelencjo - powiedział Struan. - Tak jest - powiedział Brock. - Nie ma potrzeby działać pochopnie, panowie - odparł Longstaff. - To już się zdarzało, nieprawdaż? - Owszem. Ale zawsze Ko-hong albo mandaryni w jakiś sposób ostrzegali nas. Nigdy nie zdarzyło się to tak znienacka. - Struan wsłuchiwał się uważnie w nocne odgłosy, ale wzrokiem liczył cumujące u nabrzeży lorsze. Ocenił, że wszyscy się zmieszczą. - Ta noc źle mi pachnie - dodał. - Dalibóg, mnie również - powiedział Brock i wściekle splunął. - Moim zdaniem, najlepiej wyjść w morze. - Ależ z pewnością nie myśli pan, że coś nam grozi? - rzekł Longstaff. - Nie wiem, ekscelencjo. Ale coś mi mówi, żeby się stąd wynieść - odparł Struan. - Albo przynajmniej wyjść w morze. Tegoroczny handel już się skończył, więc możemy odjechać albo zostać, co wolimy. - Przecież nie ośmielą się nas zaatakować - oświadczył szyderczo Longstaff. - Po co im to? Co by im to dało? Pertraktacje posuwają się tak dobrze. Nonsens. - Ja tylko proponuję, żebyśmy zrobili to, co pan zawsze powtarza: że lepiej jest być przygotowanym na każdą możliwość. Longstaff niespokojnym gestem przywołał oficera. - Proszę podzielić oddział na trzy grupy - polecił. - Obstawić wejścia od wschodu, zachodu i ulicy Świńskiej. Nie wpuszczać na plac nikogo, aż do nowych rozkazów. - Tak jest! W pobliżu latarni Struan zobaczył stojących razem Culuma, Horatia i Gortha. Gorth wyjaśniał słuchającemu go uważnie Culumowi, jak ładować muszkiet. Przy Culumie wydawał się silny, energiczny i potężny. Struan odwrócił głowę i w cieniu mignął mu Mauss rozmawiający z wysokim Chińczykiem, którego nie znał. Zaciekawiony podszedł do nich. - Słyszał pan coś, Wolfgang? – spytał. - Nie, Tai-Panie. Żadnych plotek, nic. Horatio tez nie. Gott im Himmel, nie rozumiem tego! Struan przyglądał się Chińczykowi z uwagą. Miał chyba tuż po trzydziestce, na sobie brudne chłopskie ubranie. Powieki grube i ciężkie, spojrzenie przenikliwe i patrzył na niego z równym zaciekawieniem. - Kto- to jest? - spytał Struan. - Hung Siu-cz'uan - odparł z wielką dumą Mauss. To hakka. Jest ochrzczony, Tai-Panie. Ja go ochrzciłem. Nie miałem jeszcze takiego. Ogromnie inteligentny, pilny w nauce, chociaż chłop. Nareszcie mam nawróconego, który będzie szerzył słowo Boże - i pomagał mi w dziele Wszechmogącego. - Niech pan lepiej każe mu odejść. Jeżeli będą kłopoty i złapią go u nas mandaryni, będzie pan miał jednego nawróconego mniej.
- Kazałem mu odejść, ale powiedział: „Dziwne są zrządzenia Pana, a ludzie boży nie odwracają się od pogan.” Bez obawy. Bóg będzie go strzegł, a ja bronił na śmierć i życie. Struan skinął krótko głową Chińczykowi i wrócił do Longstaffa i Brocka. - Wsiadam na statek, nieodwołalnie - oznajmił Brock. - Tyler, przyślij tu Gortha z jego ludźmi, żeby wzmocnili tamtych żołnierzy - powiedział Struan, wskazując wylot ulicy Świńskiej. - Ja Wzmocnię wschodnie wejście na plac i w razie kłopotów będę cię osłaniał. Możesz wycofać się tutaj. - Ty się martw o siebie - odparł Brock. - A ja o siebie. Nie jesteś naczelnym wodzem, do diabła! Przywołał ręką Gortha, - Pójdziesz ze mną. Ty, Almejda i reszta urzędników weźmie księgi i na pokład. Wraz ze swoimi ludźmi wymaszerował z ogrodu i poszedł przez plac. - Culum! - Tak, Tai-Panie? - Zabierz wszystko z sejfu i wsiadaj na lorszę. - Dobrze - odparł Culum i zniżył głos.- Rozmawiałeś z Brockiem? - Tak. Nie w tej chwili, synu. Pośpiesz się. Porozmawiamy później. - Zgodził się, czy nie? Struan czuł, że go obserwują, i chociaż bardzo pragnął odpowiedzieć Culumowi, jak przebiegła rozmowa, to jednak ogród nie był do tego odpowiednim miejscem. - Na rany Chrystusa, zrobisz, co kazałem?! - odparł. - Chcę wiedzieć - powiedział Culum z oczami pałającymi gniewem. - W tej chwili nie mam ochoty rozmawiać o twoich problemach! Zrób, co kazałem!!! Struan ruszył ciężkim krokiem do frontowych drzwi. Po drodze zatrzymał go Jeff Cooper. - Dlaczego mamy wyjechać? - spytał. - Po co ten pośpiech, Tai-Panie? - Zwykła ostrożność, Jeff. Ma pan lorszę? -Tak. - Chętnie wezmę wszystkich pańskich ludzi, którzy się nie zmieszczą - powiedział Struan i spojrzał na Siergiejewa.. -Gdyby wasza wysokość zechciał się do nas przyłączyć, to z rzeki jest bardzo ładny widok. - Zawsze pan ucieka, kiedy plac się wyludnia i znikają służący? Tylko wtedy, kiedy uznam za stosowne. - Struan przepchnął się z powrotem przez tłum w ogrodzie Vargas niech pan zabierze na pokład księgi i wszystkich urzędników. Uzbrojonych. - Tak, senhor. Kiedy inni kupcy ujrzeli, że Struan i Brock rzeczywiście szykują się do szybkiego odwrotu, pośpiesznie powrócili do swoich faktorii, zabrali księgi rachunkowe, konosamenty i wszystko, co dokumentowało tegoroczny handel - a więc swoją przyszłość - i zaczęli pakować to na łodzie. Skarbów, o które boli głowa, było niewiele, większość transakcji zawierano bowiem wekslami trasowanymi, a Brock i Struan odesłali już swoje srebro do
Hongkongu. Longstaff opróżnił biurko, schował książkę szyfrów i tajne dokumenty do kasetki na pilną korespondencję i dołączył w ogrodzie do Siergiejewa. - Spakował się pan, wasza wysokość? - spytał. - Nie mam nic ważnego. Jestem tym wszystkim ogromnie zdziwiony. Albo coś wam grozi, albo nic. Jeżeli grozi, to czemu nie ma tu waszych oddziałów? A jeżeli nie grozi, to jaki sens uciekać? Longstaff roześmiał się. - Poganin, drogi panie, rozumuje całkiem inaczej niż człowiek cywilizowany - odparł. - Rząd Jej Królewskiej Wysokości miał z tym do Czynienia przez ponad wiek. Tak więc nauczyliśmy się, jak traktować chińskie sprawy. Naturalnie - dodał oschłym tonem - nie interesuje nas podbój, tylko pokojowy handel. Chociaż istotnie uważamy ten rejon za wyłączną brytyjską strefę wpływów. Struan przeglądał zawartość sejfu, upewniając się, czy wszystkie niezbędne dokumenty zabrano na pokład lorszy. - Już to zrobiłem - powiedział Culum, wpadając do pokoju i zatrzaskując drzwi. - A więc, co ci odpowiedział, jak miły Bóg?! - Przyjął oświadczyny - odparł spokojnie Struan. - Bóg z tobą. Culum był zbyt oszołomiony, żeby odpowiedzieć. - Brock jest zachwycony, że zostaniesz jego zięciem. Możesz się ożenić w przyszłym roku. Brock się zgodził?! - Tak. Moje gratulacje. - Struan spokojnie przeszukał zawartość szuflady biurka i zamknął ją na klucz, zadowolony, że rozmowa z Brockiem przebiegła tak, jak zaplanował. - To znaczy, że się zgodził? 1 że ty się zgodziłeś? - Tak. Musisz oświadczyć się oficjalnie, ale powiedział, że cię przyjmie. Musimy omówić jeszcze sprawę posagu i szczegóły, ale oświadczył, że możesz się ożenić w przyszłym roku. Culum objął Struana.. - Och, ojcze, dziękuję ci - zawołał. Nie usłyszał, że powiedział „ojcze”. Ale Struan usłyszał. Noc przeszyły strzały z broni palnej. Struan i Culum podbiegli do okna w samą porę, żeby zobaczyć przy zachodnim wejściu na plac pierwsze szeregi chińskiej tłuszczy chwiejące się pod gradem kul. Setki z tyłu popychały tych na czele i rzeka wrzeszczących Chińczyków, która wlała się na płac „po jego drugiej Stronie, żałośnie prędko wchłonęła angielskich żołnierzy. Tłum niósł pochodnie, topory, włócznie…. i proporce Triad. Obiegł rojem najbardziej wysuniętą na zachód faktorię, która należała do Amerykanów. Przez okno wrzucono do środka pochodnię i rozwalono drzwi. Motłoch zaczął plądrować, podpalać i demolować budynek.
Struan chwycił muszkiet. - Ani słowa o Tess, bądź bardzo dyskretny, dopóki nie spotkasz się z Brockiem - powiedział do syna i wypadł z pokoju. - Pal je diabli, Vargas! - krzyknął na widok Portugalczyka, który uginał się pod naręczem kopii rachunków. - Niech pan wsiada na statek! Vargas wybiegł z budynku. Plac przed faktorią Struana i ogrodem wypełniali kupcy pędzący do swoich lorsz. Część żołnierzy zajęła stanowiska na ogrodowym murze, gotowa bronić do końca tej ostatniej reduty, więc dołączył do nich, żeby dopomóc im w osłanianiu uciekających, kupców. Kątem oka zobaczył, że Culum wraca biegiem do faktorii, ale przestał na niego patrzeć, kiedy w ulicę Świńską, wdarło się czoło kolejnego tłumu. Żołnierze pilnujący tego wejścia na plac wystrzelili salwę i w ordynku wycofali się do Ogrodu Angielskiego, gdzie wraz z innymi żołnierzami zajęli pozycje, żeby bronić ostatnich kupców biegnących do łodzi. Ci, którzy już byli na statkach, naładowali muszkiety, ale motłoch zajął się wyłącznie faktoriami po drugiej stronie placu i - o dziwo - mało interesował się kupcami. Struan z ulgą zobaczył, że Cooper i Amerykanie są na pokładzie jednej z lorsz. Już myślał, że zostali w swojej faktorii. - Słowo daję, spójrzcie na tę hołotę - powiedział nie Wiadomo do kogo Longstaff, stojąc z laską w ręku pod murem na zewnątrz ogrodu i obserwując tłuszczę. Zdawał sobie sprawę, że oznacza to koniec pertraktacji i że wojna jest nieuchronna. - Oddziały Jej Królewskiej Wysokości szybko położą kres tym bzdurom! 'Wkroczył do ogrodu, gdzie zastał Siergiejewa, który przyglądał się niszczeniu faktorii w asyście dwóch uzbrojonych i zaniepokojonych służących. - Może zechce pan wsiąść na mój statek, wasza wysokość - zaproponował, przekrzykując zgiełk. Wiedział, że jeżeli Siergiejew zostanie ranny, będzie to incydent międzynarodowy, który stworzy carowi doskonałą okazję do przysłania w odwecie okrętów wojennych i wojska. A do tego, do diaska, nie dopuszczę, rzekł w duchu. - Na tę swołocz jest tylko jeden sposób - powiedział Siergiejew. - Sądzi pan, że uda wam się zaszczepić u nich demokrację? - Naturalnie. Trzeba im tylko dać czas - odparł beztrosko Longstaff. - Wsiądźmy na statek. Mamy szczęście, że noc jest przyjemna. Jeden z rosyjskich służących powiedział coś do Siergiejewa, na co ten tylko zmierzył go bez słowa wzrokiem. Służący zbladł i milczał. - Proszę bardzo, wasza ekscelencjo - rzekł Siergiejew, nie chcąc być gorszy od Longstaffa w jego wyraźnej pogardzie dla motłochu. - Ale ja chyba zaczekam na Tai-Pana. Wyjął tabakierkę, poczęstował tabaką i z zadowoleniem spostrzegł, że palce mu się nie trzęsą. - Dziękuję - powiedział Longstaff, biorąc szczyptę proszku. - Przeklęta sprawa, ot, co! - Podszedł do Struana. - Co, u licha, ich podjudziło, Dirk? - spytał. - Na pewno mandaryni. Takiego tłumu tu jeszcze nie było. Nigdy. Najlepiej wsiąść na statek.
Struan obserwował plac. Kupcy wsiedli na statki. Nie zrobił tego jeszcze tylko Brock. Gorth ze swoimi ludźmi nadal strzegł wejścia do rodzinnej faktorii po wschodniej stronie placu. Struan wściekł się widząc, jak syn Brocka strzela do plądrującej hałastry, która bezpośrednio mu nie zagrażała. Kusiło go, żeby zarządzić natychmiastowy odwrót, a potem - korzystając z zamieszania - podnieść muszkiet i strzelić do Gortha. Był pewien, że nikt by tego nie zauważył: Oszczędziłby sobie trudu na przyszłość. Ale nie strzelił. Pragnął zabić Gortha tak, żeby nasycić się strachem w jego oczach. Ci na lorszach pośpiesznie odbijali od nabrzeża, a wiele łodzi płynęło już na środek rzecznego rozlewiska. Tłuszcza, o dziwo, nadal nie zwracała na nich uwagi. Z faktorii Coopera i Tillmana buchał dym. A kiedy raptem zerwał się wiatr, podsycając ogień, cały budynek stanął w płomieniach, które zaczęły lizać mrok. Struan zobaczył Brocka, który wypadł jak burza ze swojej faktorii, z muszkietem w jednej ręce, szablą w drugiej i z kieszeniami pełnymi dokumentów. Szef jego urzędników, Almeida, przygięty ciężarem ksiąg rachunkowych, pobiegł przodem; osłaniany przez Brocka, Gortha i jego ludzi. I wtedy wschodnie wejście na plac zaatakowała następna horda, pochłaniając pilnujących je żołnierzy. Struan pojął, że najwyższy czas uciekać. - Na pokład! - ryknął, kierując się do bramy ogrodu, i stanął jak wryty. Siergiejew stał oparty o ogrodowy mur, z pistoletem i rapierem w ręku, a przy nim Longstaff. - Czas uciekać! - zawołał, przekrzykując tumult. Siergiejew zaśmiał się. - Którędy? - zapytał. Huknęło potężnie, bo ogień dotarł do zbrojowni Amerykanów i budynek rozleciał się na kawałki, jego płonące szczątki zaś uderzyły W tłum, jednych raniąc, innych zabijając. Proporce Triad przebyły ulicę Świńską, a za nimi rozszalał się rabujący motłoch, metodycznie włamując się do kolejnych faktorii po wschodniej stronie placu. Dopiero znalazłszy się za bramą Struan przypomniał sobie o Culumie. Krzyknął do swoich ludzi; żeby go osłaniali, i popędził z powrotem. - Culum! Culum! - krzyknął. Culum zbiegł jak burza po schodach. - Zapomniałem czegoś! - wyjaśnił i puścił się pędem do lorszy. Siergiejew z Longstaffem i żołnierzami nadal czekali przy bramie ogrodu. Drogę ucieczki zagrodził im trzeci tłum, który przewalił się przez plac i rzucił się na sąsiednią faktorię. Struan wskazał mur i wszyscy przeleźli przez niego na drugą stronę. Culum upadł, ale Struan chwycił go, podniósł i razem pobiegli do statków, a tuż przy nich Siergiejew i Longstaff. Motłoch przepuścił ich, ale kiedy tylko zaczęli biec przez plac, a dostęp do faktorii stanął otworem, przywódcy tłumu wpadli do ogrodu. Wielu Chińczyków miało pochodnie. Spadły one na Noble House. Płomienie dobywały się już z większości budynków, a dach któregoś zwalił się z potężnym westchnieniem i nowe płomienie oświetliły tysiące zgromadzone na placu. Brock stał na pokładzie głównym swojej lorszy i ponaglał przekleństwami załogę. Wszyscy byli uzbrojeni,
a działa wymierzone w ląd. Stojący na rufie Gorth doglądał oddania cum rufowych i dziobowych. Kiedy lorsza zaczęła odbijać od nabrzeża, ścisnął muszkiet, wycelował w Chińczyków tłoczących się przy drzwiach faktorii Brocków i nacisnął spust. Zobaczył, że któryś z nich upadł, i uśmiechnął się szatańsko. Wziął drugi muszkiet... i wówczas spostrzegł Struana biegnącego wraz z innymi do swojej lorszy, a przed nim i za nim kłębiących się Chińczyków. Upewniwszy się, że nikt go nie obserwuje, starannie wycelował. Struan biegł pomiędzy Culumem i Siergiejewem, a obok nich Longstaff. Gorth nacisnął cyngiel. Siergiejew okręcił się w miejscu i zwalił na ziemię. Gorth wziął następny muszkiet, ale na pokład rufowy wpadł Brock. - Idź na dziób i osadź przednie działo! - krzyknął. - Nie strzelać, póki nie powiem! - Popchnął syna i ryknął do marynarzy. - Przekręcić ster, psiamać! Odwiązać refy i postawić wszystkie żagle! Spojrzał na wybrzeże i zobaczył Struana i Lorigstaffa pochylonych nad Siergiejewem, przy Rosjaninie Culuma, a także pędzący na nich tłum. Chwycił muszkiet upuszczony przez Gortha wycelował i strzelił. Herszt Chińczyków upadł i motłoch zwolnił biegu. Struan zarzucił sobie Siergiejewa na ramię. - Strzelać nad głowami! - rozkazał. Jego ludzie rozwinęli się dla bezpieczeństwa w luźny szereg i z najbliższej odległości wystrzelili salwę. Chińczycy na przedzie cofnęli się na tych za nimi, prących do przodu. Szaleńcza kotłowanina, która powstała zapewniła Struanowi i towarzyszom dość czasu na dotarcie do statków. Mauss czekał na nabrzeżu przy lorszy, a przy nim dziwny chiński neofita. Obaj mieli broń. Trzymający w rękach Biblię i kordelas Mauss krzyknął: - Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus, przebacz Boże tym biednym grzesznikom! Sieknął kordelasem W powietrzu, na co tłum cofnął się. Kiedy wszyscy znaleźli się na pokładzie, a lorsza na środku rzeki, spojrzeli na siebie. Cała Kolonia stała w ogniu. Tańczące płomienie, kłęby dymu i opętańczy wrzask stopiły się w jedno piekło. Longstaff klęczał przy Siergiejewie, który leżał na pokładzie rufowym. Struan pośpieszył do nich. - Na dziób! - ryknął do Maussa. - Obserwować! Pobladły z szoku Siergiejew przyciskał ręką prawą pachwinę. Spod dłoni wypływała mu krew. Pilnujący go służący lamentowali przerażeni. Struan odepchnął ich i rozerwał przód spodni Rosjanina, Odciął nogawkę. Kula z muszkietu-wbiła się w brzuch głęboko, nisko i skośnie, ułamek cala powyżej przyrodzenia i weszła w prawe udo. Krew płynęła obficie, ale nie tryskała. Struan podziękował Bogu, że pocisk nie przebił żołądka, jak podejrzewał. Obrócił Siergiejewa na brzuch; Rosjanin stłumił jęk. Tył uda był rozerwany i w miejscu wyjścia kuli krwawił. Struan ostrożnie zbadał ranę i wyjął z niej odprysk kości. - Przynieś koce, koniak i kociołek z węglem - rzucił polecenie majtkowi. Wasza wysokość, czy może pan
ruszać prawą nogą? Siergiejew przesunął nogę nieznacznie i skrzywił się z bólu, niemniej władał nią. Biodro ma pan chyba całe. Niech pan się teraz nie rusza - powiedział Struan. Kiedy przyniesiono koce, zawinął w nie Rosjanina, oparł go wygodnie o siedzenie za sternikiem i dał mu koniaku. Po przyniesieniu kociołka odsłonił ranę i polał ją obficie koniakiem. A potem rozgrzał nóż w rozżarzonych węglach. - Niech go pan przytrzyma, Will! - polecił. - Culum, pomóż nam! Uklękli - Longstaff u nóg, Culum przy głowie Siergiejewa. Struan przyłożył rozgrzany do czerwoności nóż do wlotu rany na brzuchu, koniak, zapalił się, a Siergiejew zemdlał. Struan przyżegł ranę, a potem prędko i głęboko spenetrował ją nożem, chcąc zrobić to szybko, póki Rosjanin jest nieprzytomny. Obrócił Siergiejewa na brzuch i ponownie wsadził nóż do rany. W powietrzu zaśmierdziało przypalonym mięsem. Longstaff odwrócił się i zwymiotował, ale Culum wytrzymał i pomagał dalej, Longstaff zaś odwrócił się znów w ich stronę. Struan ponownie rozżarzył nóż, polał koniakiem ranę wylotową, a potem przyżegł ją głęboko i dokładnie. Od swądu bolała go głowa, a z brody skapywał pot, ale ręce miał spokojne - wiedział, że jeżeli starannie nie przypali rany, to wywiąże się gangrena i Siergiejew z pewnością umrze. Od takich ran na dziesięciu umierało dziewięciu. Wreszcie skończył. Zabandażował Siergiejewa i przepłukał usta koniakiem, którego aromat usunął zapach krwi i przypalonego ciała. Pociągnął głęboki łyk i przyjrzał się uważnie arcyksięciu. Twarz Rosjanina była szara i bezkrwista. - Teraz jest w rękach swojego dżosu - powiedział. -Dobrze się czujesz, Culum? - Tak. Tak, chyba tak. -. Zejdź pod pokład. Załatw gorący rum dla całej załogi. Sprawdź magazyny. Jesteś tu teraz zastępcą kapitana. Porozdzielaj zadania wszystkim. Culum opuścił rufę. Dwóch rosyjskich służących klęczało przy Siergiejewie. Jeden z nich dotknął Struana i przemówił załamującym się głosem, najwyraźniej dziękując mu. Struan pokazał im gestem, żeby zostali przy swoim panu. Przeciągnął się ze znużeniem, położył dłoń na ramieniu Longstaffa, odciągnął go na bok i nachylił się nisko do jego ucha. - Czy widział pan u Chińczyków muszkiety? - spytał. - Ani jednego - odparł Longstaff, potrząsając głową. - Ja również. Tam wszędzie strzelano - powiedział Longstaff. Był blady i ogromnie zatroskany. - Zwykły nieszczęśliwy wypadek. Struan przez chwilę milczał.
- Jeżeli on umrze, wynikną bardzo poważne kłopoty, co? - spytał. - Miejmy nadzieję, że nie umrze, Dirk. - Longstaff przygryzł wargę. - Musiałbym natychmiast zawiadomić o wypadku Ministerstwo Spraw Zagranicznych. Musiałbym przeprowadzić śledztwo. - Owszem. Longstaff spojrzał na szarą, trupią twarz leżącego. Siergiejew oddychał płytko. Diablo przykre zdarzenie, nieprawdaż? - powiedział. - Położenie rany i miejsce, w którym upadł, nie pozostawiają wątpliwości, że była to nasza kula. - To był po prostu nieszczęśliwy wypadek. - Owszem. Ale ten strzał mógł być mierzony. - Niemożliwe. Kto chciałby go zabić? - A kto chciałby zabić pana? Albo Culuma? Albo być może mnie? Biegliśmy bardzo blisko siebie. - Kto? - Mam tuzin wrogów. - Brock nie zabiłby pana Z zimną krwią.: - Wcale tego nie powiedziałem. Niech pan wyznaczy nagrodę za informację. Ktoś mógł coś widzieć. Obaj przyglądali się Kolonii. Pozostała daleko za rufą - widać było już tylko dym i płomienie nad dachami Kantonu. - To szaleństwo tak łupić. Tego jeszcze nie było. Dla czego to zrobili? Dlaczego? - spytał Longstaff. - Nie wiem. - Jak tylko dotrzemy do Hongkongu, popłyniemy na północ, tym razem, Bóg świadkiem, aż do bram Pekinu! Cesarz gorzko pożałuje tego rozkazu. - Tak. Ale najpierw niech pan natychmiast przypuści atak na Kanton. - Ależ to strata czasu, nieprawdaż? - Niech pan zaatakuje przed upływem tygodnia. Nie trzeba ich przyciskać do końca. Tylko znowu nałożyć haracz na miasto. Sześć milionów liangów. - Dlaczego? - Przygotowanie floty do wypadu na północ zajmie miesiąc albo więcej. Pogoda nie jest jeszcze odpowiednia. Musi pan zaczekać na posiłki. Kiedy mają przypłynąć? - Za miesiąc, sześć tygodni. Dobrze - Twarz Struana przybrała zacięty wyraz. - A w tym czasie Ko-hong musi zdobyć sześć milionów liangów. To nauczy ich, co znaczy nas nie ostrzec. Przed wypadem na północ musi pan zademonstrować swoją siłę tutaj, bo w przeciwnym razie utracimy twarz. Gdyby im uszło płazem spalenie naszej Kolonii, to już nigdy nie bylibyśmy tu bezpieczni. Niech pan rozkaże „Nemesis” zająć pozycję pod miastem. Dwunastogodzinne ultimatum - w razie odmowy zniszczy pan Kanton. Siergiejew jęknął, więc Struan podszedł do niego. Rosjanin nadal był w szoku i prawie nieprzytomny.
I wtedy Struan spostrzegł, że przypatruje mu się nawrócony przez Maussa Chińczyk. Stał na pokładzie głównym, przy prawym nadburciu. Przeżegnał Struana znakiem krzyża, zamknął oczy i w milczeniu zaczął się modlić.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SIÓDMY Struan zeskoczył z łodzi na nowe nabrzeże w Mieście Królowej i ruszył nim spiesznie w stronę ogromnego, prawie gotowego dwupiętrowego budynku. Niebo nad jego głową było rozżarzone do białości, utykał wyraźniej niż zwykle. Na szczycie masztu flagowego łopotała flaga z Lwem i Smokiem. Zauważył, że w całej Szczęśliwej Dolinie ukończono wiele mniejszych budynków i domów, a na wzgórzu rozpoczęto wznosić kościół. Nabrzeże Brocków na drugim końcu zatoki było już gotowe, a przylegająca do niego faktoria na ukończeniu. Inne budynki i rezydencje nadal otaczały wysokie osłony bambusowych rusztowań. Drogę Królowej wybrukowano. Ale chociaż było dopiero wczesne popołudnie, pracowało bardzo niewielu kulisów. Dzień był upalny i bardzo parny. W dolinie zerwał się lekki przyjemny wschodni wietrzyk. Struan wkroczył do głównego hallu, koszula lepiła m się do pleców. Spocony portugalski urzędnik podniósł wzrok, kompletnie zaskoczony. - Madre de Deus, pan Struan! Dzień dobry, senhor. Nie spodziewaliśmy się pana. - Gdzie pan Robb? - Na górze, senhor, ale tam... Struan wbiegał już po schodach. Korytarze na pierwszym piętrze rozbiegały się na północ, wschód i zachód głąb budynku. Na morze i ląd wychodziło wiele okien. Flotylla marynarki wojennej stała spokojnie na kotwicach, jego lorsza bowiem dopłynęła z Kantonu do macierzystego portu jako pierwsza. Skręcił na wschód i przeszedł przez na wpół wykończoną jadalnię, a jego kroki na kamiennej, nie wyłożonej dywanem posadzce odbijały się ostrym echem. Zapukał do drzwi i otworzył je. Prowadziły one do przestronnego mieszkania, częściowo umeblowanego. Były tam fotele, sofy, kamienna podłoga, na ścianach obrazy Quance'a, wspaniały dywan i pusty kominek. Przy jednym z okien, w fotelu z wysokim oparciem siedziała Sara z ażurowym, bambusowym wachlarzem w ręku. Patrzyła na niego. - Witaj, Saro. - Witaj, Dirk. - Co z Karen? - Nie żyje. Bladoniebieskie oczy Sary były nieruchome, a zaróżowiona twarz tłusta od potu. W jej włosach pojawiły się siwe pasma, postarzała się na twarzy. - Przykro mi, tak mi przykro - powiedział. Z roztargnieniem poruszyła wachlarzem. Lekki powiew spowodowany tym ruchem zdmuchnął jej cienki kosmyk włosów na twarz, ale go nie odgarnęła. - Kiedy to się stało? - spytał. - Trzy dni temu. Może dwa - odparła obojętnie. -Nie wiem. Wachlarz poruszał się tam i z powrotem, najwyraźniej samorzutnie. - Jak dzieciak?
- Jeszcze żyje. Lochlin jeszcze żyje. - Struan starł palcami z podbródka kroplę potu. - Przypłynęliśmy z Kantonu pierwsi. Spalili nam Kolonię. Przed wyjazdem dostaliśmy list od Robba. Właśnie przyjechałem. - Widziałam, jak dobija twoja łódź. - Gdzie Robb? - spytał. Wskazała wachlarzem drzwi i spostrzegł chudość jej poznaczonych niebieskimi żyłami nadgarstków. Wszedł do sypialni. Był to duży pokój, a stojące tam łóżko z baldachimem stanowiło kopię jego własnego łoża. Robb leżał na łóżku, oczy miał zamknięte, a jego spoczywająca na przepoconej poduszce twarz była szara i wymizerowana. - Robb? - zawołał Struan, ale oczy brata pozostały zamknięte, a usta lekko rozchylone. Zamarło mu serce. Dotknął twarzy Robba. Była zimna. Trupio zimna. Gdzieś w pobliżu zaszczekał pies, a o szybę stuknęła mucha. Struan odwrócił się, wyszedł z sypialni i cicho zamknął drzwi. Sara nadal siedziała w fotelu z wysokim oparciem. Wachlarz poruszał się wolno. W przód, w tył, w przód, w tył... Znienawidził ją za to, że mu nie powiedziała. - Robb umarł godzinę temu - odezwała się. - Dwie, może trzy, a może jedną. Nie pamiętam. Przed śmiercią przekazał wiadomość dla ciebie. Chyba dzisiaj rano. A może w nocy. Chyba dziś rano. Powiedział: „Przekaż Dirkowi, że nigdy nie chciałem być Tai-Panem”. - Załatwię wszystko, co konieczne, Saro. Najlepiej przenieś się z dzieckiem na „Spokojną Chmurę”. - Zamknęłam mu oczy. I zamknęłam oczy Karen. Kto zamknie oczy tobie, Tai-Panie? Kto zamknie moje? Załatwił wszystko co konieczne do pogrzebu, a potem ruszył w górę małego wzniesienia w stronę swojego domu.. Myślał o dniu, w którym Robb przyjechał z Anglii do Makau. - Dirk! Koniec twoich kłopotów, przyjechałem! - powiedział ze swoim wspaniałym uśmiechem. – Rozbijemy Spółkę Wschodnioindyjską i usuniemy Brocka. Będziemy jak lordowie i damy początek dynastii, która władać będzie Azją po wiek wieków! Mam dziewczynę, którą chcę poślubić! Sarę McGlenn. Ma teraz piętnaście lat, jesteśmy zaręczeni i za dwa lata pobierzemy się. Powiedz mi Boże, gdzie popełniliśmy błąd? - zadał sobie pytanie Struan. Czemu ludzie się zmieniają? W jaki sposób z powabu, młodości, czułości i miłości wyrastają sprzeczki, gwałt, nienawiść i dokuczanie sobie? Dlaczego? Bo przecież wyrastają zawsze. Tak było z Sarą. Z Ronalda. I tak samo będzie z Culumem i Tess. Dlaczego? Znalazł się przy furcie w wysokim murze, który otaczał jego dom. Otworzył ją i spojrzał na budynek. Panował tu spokój - złowieszczy spokój. Mózg wypełniło mu jedno słowo - „malaria”! Lekki wiatr huśtał
wysokimi bambusami. Ogród był już w pełni urządzony - rosły w nim kwiaty, krzewy, buszowały pszczoły. Wspiął się po schodkach i otworzył drzwi. Ale nie wszedł od razu. Nasłuchiwał na progu. Nie usłyszał powitalnego śmiechu, nie usłyszał przytłumionego śpiewnego trajkotania służących. Dom zionął pustką. Spojrzał na barometr. Wskazywał 757 milimetrów - piękną pogodę? Poszedł wolno korytarzem dziwnie przesyconym ciężkim zapachem kadzidła. Spostrzegł kurz tam, gdzie przedtem nigdy go nie było. Otworzył drzwi do sypialni Mei-mei. Łóżko było zasłane, puste, a pokój nienormalnie schludny i czysty. Pokój dzieci również był pusty. Brakowało łóżeczek i zabawek. -Nagłe zobaczył ją przez okna. Wyszła z ukrytej części ogrodu, niosąc w ręku ścięte kwiaty i osłaniając twarz pomarańczową parasolką. W chwilę potem znalazł się przed domem, a ona w jego ramionach. - Rany boskie, Tai-Panie, pogniotłeś mi kwiaty! - powiedziała, odłożyła bukiet i zarzuciła mu ręce na szyję. - Skąd przyjeżdżasz heja? Tai-Panie, miażdżysz mnie za mocno! Proszę cię! Co masz taką dziwną minę? Podniósł ją i usiadł na skąpanej w słońcu ławce. Zadowolona, pozostała w jego ramionach, pokrzepiona jego siłą i ulgą, jaką okazał na jej widok. Uśmiechnęła się do niego. - No tak - powiedziała. - Tęskniłeś za mną niesamowicie, heja? - Tęskniłem za tobą niesamowicie, heja. - To dobrze. Czemuś taki nieszczęśliwy? I dlaczego jak cię widzę, jesteś jak upiora? - Kłopoty, Mei-mei. A w dodatku myślałem, że cię utraciłem. Gdzie dzieci? W Makau. Wysłałam je do domu Czen Szenga pod opiekę Starszej Siostry. Kiedy zaczęła się choroba gorączkowa, pomyślałam, że to okrutnie mądre. Wysłałam je z Ma-ri Sin-kler. Dlaczego myślałeś, że mnie utraciłeś, heja? - Nic, nic. Kiedy wyjechały? - Tydzień temu. Ma-ri dopilnuje ich bezpieczeństwa. Wraca jutro. - A gdzie A Sam i Lim Din? - Wysłałam ich po jedzenie. Kiedy wyśledziliśmy twoją lorszę, pomyślałam, ajiii ja, w domu okrutnie brudno, nic jedzenia, więc zapędziłam ich do sprzątania i wysłałam po żywność, nie myśl sobie. - Targnęła głową w tył. - Te leniwe, nic niewarte dziwki wymagają batów. Strasznie się cieszę, że wróciłeś Tai-Panie, ach jak bardzo. Utrzymanka domu wzrosła, a ja nie mam pieniędzy, więc będziesz musiał dać mi więcej, bo utrzymujemy całe rody Lim Dina i A Sam. Ha, nie sprzeciwiam się, żeby Utrzymywać ich najbliższe rodziny, to oczywiście uczciwy haracz, na pewno, ale żeby całe rody? Po tysiąckroć nie, dalibóg! Jesteśmy bogaci, owszem, ale nie aż tak, więc musimy zachować bogactwa, bo inaczej zostaniemy niedługo bez pensa przy duszy! - Przyjrzała mu się, marszcząc twarz. - Dlaczego kłopoty? - Umarł Robb. I mała Karen. Jej oczy powiększyły się, radość znikła.
- Wiedziałam o małej dziewczynce. Ale nie o bracie Robbie. Słyszałam, że ma gorączkę - trzy, cztery dni temu. Ale nie, że umarł; Kiedy to się stało? - Kilka godzin temu. - To straszny dżos. Lepiej wyjedźmy z tej przeklętej doliny. - Wcale nie jest przeklęta, dziewczyno. Ale rzeczywiście panuje w niej gorączka. - Tak. Wybacz, że znowu o tym przypominam, ale pamiętaj, że mieszkamy na oku smoka. - Wywróciła oczami i wyrzuciła z siebie potok próśb w dialektach kantońskim i mandaryńskim. - Pamiętaj, że nasze feng szui jest okropnie strasznie okrutnie złe. Struan musiał rozstrzygnąć dylemat, który męczył go od tygodni. Gdyby opuścił dolinę, wszyscy by z niej się wynieśli, gdyby zaś pozostał, Mei-mei mogła się zarazić gorączką i umrzeć, a na takie ryzyko nie mógł jej narażać. Gdyby został; a ona wyjechała do Makau zmarliby inni, którzy nie musieli umrzeć. Jak uchronić wszystkich od gorączki, a zarazem ocalić Miasto Królowej i Hongkong? – zapytywał siebie. - Tai-Panie, słyszymy, że miałeś poważne kłopoty w Kantonie. Opowiedział Mei-mei, co się stało. - Niesamowita głupota! Po co rabować, heja? - Właśnie. - Ale okrutnie mądrze dla wszystkich, że nie spalili Kolonii aż do końca handlu. Bardzo mądrze. Co teraz będzie? Ruszycie na Pekin? - Najpierw rozniesiemy Kanton. Potem Pekin. -Czemu Kanton, Tai-Panie? To nie oni, to cesarz. Oni tylko robią rozkazy. - Owszem. Ale powinni byli ostrzec nas o kłopotach. Zapłacą sześć milionów okupu, i to prędko, albo, dalibóg, zostaną bez miasta! Najpierw Kanton, a potem na północ. Mei-mei jeszcze mocniej zmarszczyła brwi. Wiedziała, że musi przesłać tę wiadomość dziadkowi Żin-kua, ostrzec go. Bo to właśnie Ko-hong musiałby znaleźć całą sumę na okup, a gdyby Żin-kua nie przygotował się na to, zostałby zrujnowany. Jeszcze nigdy nie przesyłała wiadomości dziadkowi, nigdy nie wykorzystywała potajemnie tego, co wiedziała. Tym razem jednak coś jej mówiło, że musi to zrobić. A myśl, że weźmie udział w intrydze, bardzo ją podniecała. W końcu bez intryg i tajemnic traci się bardzo wiele z przyjemności życia, powiedziała sobie. Ciekawa jestem, dlaczego ten motłoch plądrował, jeżeli nie musiał. To głupota. - Czy będziemy opłakiwać twojego brata przez sto dni? - spytała. - Bardziej niż w tej chwili opłakiwać go nie umiem - odparł bezsilnie. - Te sto dni to zwyczaj. Załatwię z Gordonem Czenem chiński pogrzeb. Pięćdziesiąt zawodowych płaczek. Z bębnami, kołatkami i chorągwiami. Wuj Robb będzie miał pogrzeb pamiętany przez lata. Nie będziemy na nim nic oszczędzać. A wtedy i ty będziesz zadowolony, i bogowie. - Nie możemy tego zrobić - powiedział, wstrząśnięty jej pomysłem. - To nie jest chiński pogrzeb. Nie
możemy wynająć chińskich płaczek! - To w jaki sposób oddasz cześć kochanemu bratu i zapewnisz mu szacunek u prawdziwego ludu Hongkongu? Naturalnie, że muszą być płaczki. Czyż nie jesteśmy Wspaniałym Domem Handlowym? Mamy utracić twarz przed najmarniejszym kulisem? Nie mówiąc już o tym, że są to nadzwyczaj złe maniery i zły dżos, to po prostu nie wolno ci tego zrobić! - To nie jest nasz zwyczaj, Mei-mei. My załatwiamy to inaczej. - Oczywiście - zapewniła z zapałem. - O to mi właśnie chodzi, Tai-Panie. Ty doglądasz swojego szacunku u barbarzyńców, a ja robię to samo ze swoimi rodakami. Będę opłakiwała go skrycie przez sto dni, bo oczywiście nie mogę pojawić się na waszym ani chińskim pogrzebie. Będę się ubierać na biało, bo to jest kolor żałoby. Każę zrobić dla niego tabliczkę, tak jak zawsze się robi, i co wieczór będziemy jej bić pokłony. Później, zgodnie ze zwyczajem, spalimy tę tabliczkę, tak jak zawsze, i jak zawsze jego dusza szczęśliwie się odrodzi. To dżos, TaiPanie. Bogowie potrzebowali Robba, na pewno. Ale Struan nie słuchał jej. Głowił się nad odpowiedzią na pytania: jak walczyć z gorączką, jak zachować dolinę i jak ocalić Hongkong.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY ÓSMY Robb został pochowany w trzy dni potem, obok grobu Karen. Wolfgang Mauss odprawił mszę żałobną pod gołym niebem, w kościele bez dachu. Obecni byli wszyscy tai-panowie z wyjątkiem Wilfa Tillmana, który nadal przebywał na pokładzie statku bazy firmy Cooper-Tillman, złożony gorączką Szczęśliwej Doliny i dogorywający. Longstaffa nie było na mszy. On, generał i admirał wypłynęli już do Kantonu - wraz z flotyllą marynarki wojennej, okrętami transportowymi i z wszystkimi zdrowymi żołnierzami. Azjatycki rozstrój - czerwonka - zdziesiątkował ich szeregi. Okręt parowy „Nemesis” wysłano tam wcześniej. Sara zasiadała na pierwszej z gruba ciosanej ławie. Ubranie i woalkę miała czarne. Również Shevaun była w czerni. Podobnie jak Mary, Liza, Tess i inne. Mężczyźni byli ubrani na ciemno i mocno się pocili. Shevaun przyglądała się uważnie Struanowi, który wstał, żeby odczytać lekcję. Wczoraj złożyła mu kondolencje i zdawała sobie sprawę, że nic więcej w tej chwili zrobić nie może, I że za tydzień, dwa znów wszystko będzie dobrze. Teraz, po śmierci Robba, musiała skorygować swoje plany. Zamierzała szybko poślubić Struana i zabrać go stad - najpierw do Waszyngtonu, żeby poznał ważne osobistości, a stamtąd do Londynu i parlamentu - jednakże wzmocnionego bliskimi związkami z Ameryką. Później zaś z powrotem do Waszyngtonu jako ambasadora. Lecz obecnie musiała odłożyć te projekty, wiedziała bowiem, że on nie wyjedzie stąd, dopóki Culum nie dojrzeje do przejęcia przedsiębiorstwa. Równocześnie z milczącym, ponurym, czarnym pogrzebem w Szczęśliwej Dolinie i konduktem żałobnym idącym Drogą Królowej na cmentarz, wąskimi uliczkami Tai Ping Szan wił się ogłuszająco głośny chiński orszak pogrzebowy w bieli, który wołał z płaczem do bóstw o wielkiej stracie Noble House, wrzeszcząc, lamentując, jęcząc, drąc na sobie szaty i waląc w bębny. Kultura Tai-Pana i szeroki gest Noble House zrobiły wielkie wrażenie na mieszkańcach Tai Ping Szan. Znaczenie Gordona Czena wzrosło wraz z szacunkiem dla jego ojca, bo nikt z zamieszkujących to wzgórze nie przypuszczał, że Tai-Pan tak uhonoruje ich bogów i zwyczaje, choć właściwie Gordon miał wystarczający mir i poważanie. Czyż nie stał się najmożniejszym właścicielem ziemskim na Hongkongu i czyż macki jego interesów nie sięgały we wszystkie strony? Czyż nie do niego należała większość budynków? I przedsiębiorstwo lektykarskie? I trzy pralnie? Czternaście rybackich sampanów? Dwie apteki? Sześć restauracji? Dziewiętnastu czyścibutów? Warsztaty krawieckie, szewskie i nożownicze? I czyż nie miał pięćdziesięciojednoprocentowe-go udziału w pierwszej pracowni jubilerskiej, zatrudniającej fachowych snycerzy z Kwantungu, zarówno takich od klejnotów, jak takich od drewna? A oprócz tego wszystkiego olbrzymi interes pożyczkowy. Ajiii ja, i to jaki! Nie do wiary, ale był tak bogaty, że pożyczał pieniądze na półtora procent mniej, niż to było przyjęte, i zmonopolizował tę dziedzinę. Plotkowano też, że ma spółkę z samym Tai-Panem i wraz ze śmiercią wuja barbarzyńcy otrzyma nowe wielkie bogactwa. Gordon Czen nie musiał już dłużej umacniać swojej pozycji pośród Triad. Znano go i darzono
bezwzględnym posłuchem. Ale i tak członkowie Triad: robotnicy budowlani i portowi, sprzątacze i szambiarze, rybacy, kucharze, sokolnicy, pracze, służący i tragarze musieli niekiedy zaciągać pożyczki i mieć dach nad głową, stąd też i ich przepełnił wielki smutek z powodu śmierci barbarzyńskiego wuja ich przywódcy, więc chętnie zapłacili dodatkowy tygodniowy haracz. Dobrze wiedzieli, że mądrze jest trzymać z Tai-Panem Tai Ping Szan; wiedzieli, że część ich haraczu pójdzie na ofiary dla bóstw - na niepoliczone pieczone prosięta, pasztety, słodkie i gotowane mięsiwa, homary, krewetki, ryby, kraby, ile tylko pomieści ich sampan, chleby i góry ryżu; wiedzieli, że jak tylko bogowie spojrzą łaskawie na tyle dobra, ofiary te zostaną rozdzielone, a oni zrobią z nich sobie taką ucztę, ze nasycą się nawet najgłodniejsi. Dlatego wszyscy ci ludzie jęczeli głośno wraz z płaczkami, zachwyceni tym teatrem śmierci, błogosławiąc swój dżos za to, że żyją, mogą opłakiwać zmarłych, jeść, kochać, zarabiać pieniądze, a być może - przy szczęśliwym dżosie - osiągnąć równe bogactwo, dzięki czemu zapewne sobie tak olbrzymi szacunek sąsiadów po śmierci. Gordon Czena szedł za tym konduktem. Rozdzierał na sobie szaty lecz z wielką godnością - kroczył bardzo uroczyście i skarżył się głośno z płaczem bogom na swą wielką stratę. Za nim podążał Król Żebraków, czym zapewnił szacunek i jemu, i sobie. A bogowie przyglądali się temu łaskawym okiem. - Kiedy grób zasypano suchą, jałową ziemią, Struan odprowadził Sarę tło łodzi. - Przyjadę na twój statek wieczorem - powiedział. Nie odpowiedziawszy mu, Sara usiadła na rufie łodzi i odwróciła się plecami do wyspy. Po jej odpłynięciu Struan skierował się do Szczęśliwej Doliny. Droga roiła się od żebraków i tragarzy lektyk. Ale nic zaczepiali Tai-Pana - nadał płacił miesięczny haracz Królowi Żebraków. Pośród rodziny Brocków w komplecie Struan zobaczył Culuma, który stał przy Tess. Podszedł do nich i uprzejmie uchylił przed paniami kapelusza. Spojrzał na syna. - Przeszedłbyś się ze mną, Culum? – spytał. - Oczywiście. Culum nie rozmawiał z ojcem od ich powrotu - w każdym razie nie o ważnych sprawach, jak ta, w jaki sposób śmierć wuja zaważy na ich planach życiowych albo kiedy Oficjalnie zostaną ogłoszone zaręczyny. Nie było tajemnicą, że podczas odwrotu z Kantonu na Whampoa uroczyście poprosił Brocka o rękę Tess i otrzymał burkliwą zgodę. Nie było również tajemnicą, że z powodu nagłej tragedii plany ogłoszenia zaręczyn musiano odłożyć. Struan ponownie uchylił kapelusza i odszedł z Culumem u boku. Poszli w milczeniu drogą. Inni, którzy widzieli ich z Brockami, potrząsali z niedowierzaniem głowami, wciąż od nowa dziwując się, że Brock zgodził się na małżeństwo, którego pomysł zrodził się z pewnością w głowie Tai-Pana. - Dzień dobry, Mary - przywitał Struan nadchodzącą z Glessingiem i Horatiem Mary Sinclair. Wyglądała
na wyczerpaną i chorą. - Dzień dobry, Tai-Panie. Czy mogę wpaść po południu? - spytała. - Mógłby mi pan poświęcić parę chwil? - Tak, oczywiście. O zachodzie słońca? U mnie w domu? - Dziękuję. Nie umiem wyrazić, jak mi przykro... z powodu pańskiej straty. - Tak. To straszne nieszczęście - powiedział Glessing. Przez minione tygodnie jego szacunek do Tai-Pana ciągle wzrastał. Do diaska, każdy, kto służył w Królewskiej Marynarce, kto był pod Trafalgarem chłopcem do noszenia prochu, zasługiwał, dalibóg, na największe poważanie. Kiedy Culum mu o tym powiedział, natychmiast spytał: „A na jakim okręcie?”, i zdziwiła go niepomiernie jego odpowiedź: „Nie wiem, nie spytałem”. Ciekaw był, czy Tai-Pan służył z jego ojcem. Bardzo go korciło, żeby spytać o to Struana, ale nie mógł, bo Culum zwierzył mu się z tego w zaufaniu. - Piekielnie mi przykro, Tai-Panie - dodał. - Dziękuję. Co u pana słychać? - Dziękuję, wszystko dobrze. Piekielnie dużo roboty, to na pewno. - Nie zaszkodziłoby, gdyby okręty wojenne rzuciły głębokowodne kotwice sztormowe. Glessing natychmiast stał się czujny. - Przeczuwa pan sztorm? - spytał. - Nie, Ale to pora tajfunów: Czasem pojawiają się wcześnie, czasem późno. - Dziękuję za zwrócenie mi uwagi. Każę im się do tego zabrać dziś po południu. Diablo mądra rada, dodał Glessing w duchu. Ten człowiek dobrze znosi tak wielką tragedię. Nie ma bardziej przezornego i sprytniejszego żeglarza od niego. Mary ogromnie go ceni, a jej opinia jest najważniejsza, na Jowisza! Dalibóg, to właśnie dzięki niemu nasza flota uderza na Kanton w dwa dni potem, jak te diabły ośmieliły się spalić Kolonię. Niech szlag trafi admirała! Dlaczego ten głupi drań nie odda mi, psiakrew, mojego okrętu?! Czy ośmielę się prosić Tai-Pana; żeby się za mną wstawił? - Czy zamierza pan dołączyć do naszej floty? - spytał. - Nie wiem - odparł Struan i spojrzał na Horatia. -Kiedy wróciłeś, chłopcze? - Wczoraj wieczorem Tai-Panie. Jego ekscelencja przysłał mnie, żebym reprezentował go na pogrzebie. Cieszę się, że mogłem złożyć wyrazy szacunku. Wracam z przypływem. To bardzo uprzejmie z jego strony i z twojej. Pozdrów go ode mnie, proszę. Był ogromnie ciekaw, jak się czuje jego wysokość arcyksiążę. - Nienajgorzej, Jest na „Chińskiej Chmurze”, Czemu go nie odwiedzisz? Chyba ma uszkodzone biodro, ale tak wcześnie nie da się tego ustalić. Do zobaczenia później, Mary. Struan jeszcze raz uchylił kapelusza i odszedł z Culumem. Myślał o Mary. Chyba chce mi powiedzieć o moich dzieciach, orzekł. Mam nadzieję, że nie stało się nic złego. Co się dzieje z Horatiem i Glessingiem? Są tacy napięci i nastroszeni. -Wolno mi będzie odprowadzić panią do hotelu, panno Sinclair? - spytał Glessing. - A może obydwoje zechcielibyście zjeść ze mną obiad w porcie?
- Z przyjemnością, drogi George, ale Horatio nie będzie mógł nam towarzyszyć - odparła Mary i zanim jej brat mógł się odezwać, dodała cicho: - Mój drogi brat powiedział mi, że oficjalnie poprosił pan o moją rękę. - Tak, mmm tak, poprosiłem - odparł zaskoczony Glessing, - Mam nadzieję... Właściwie, tak. - Chcę panu powiedzieć, że się zgadzam. - Na Jowisza! - Glessing wziął jej rękę i ucałował. - Mój Boże, Mary, niech mnie diabli, na Jowisza! Obrócił się, żeby podziękować Horatiowi, i jego rozradowanie prysło. - O Boże, co się stało? Horatio świdrował Mary wrogim wzrokiem. Zmusił się do krzywego uśmiechu, ale nie oderwał od niej oczu. - Nic - odparł. - Nie zgadzasz się? - spytał Glessing. - Ależ tak, Zgadza się, prawda, drogi bracie? - wtrąciła się Mary. - Rzecz w tym... jesteś bardzo... bardzo młoda i... - Ale zgadzasz się, prawda? Pobierzemy się na trzy dni przed świętami Bożego Narodzenia. Czy to ci odpowiada, George? Glessinga zmroziła bijąca w oczy antypatia pomiędzy siostrą a bratem. - Czy dogadza ci ten termin, Horatio? - spytał. - Jestem pewna, że Tai-Pan pochwali twoją zgodę, bracie powiedziała Mary. Była zadowolona, że zdecydowała się poślubić George'a. Teraz musiała pozbyć się dziecka. Gdyby Mei-mei nie zdołała jej pomóc, byłaby zmuszona zwrócić się do Tai-Pana o przysługę, którą był jej winien. - Przyjmuję oświadczyny George'a - oznajmiła wyzywającym tonem, maskując swój strach. - A bodaj diabli was oboje! - wykrzyknął Horatio i odszedł dumnym krokiem. - Na miły Bóg, co się z nim dzieje? Czy to znaczy, że się zgadza? Gzy że się nie zgadza? - spytał gniewnie Glessing. - Zgadza się, mój drogi. Nie martw się. I wybacz mi, proszę, że zrobiłam to wszystko tak nagle, ale chciałam załatwić tę sprawę od razu. - Nie, Mary. To ja przepraszam. Nie miałem pojęcia, że twój brat jest tak bardzo przeciwny naszemu małżeństwu. Gdybym choć przez chwilę podejrzewał... tobym się tak z tym nie śpieszył. Jego radość z przyjęcia oświadczyn mąciło cierpienie, które czytał w jej twarzy. A do tego nie opuszczająca go wściekłość na to, że nie pływa we flocie wojennej. Przeklęty admirał! Niech szlag trafi to przeklęte stanowisko na brzegu, niech szlag trafi Sinclaira! Jak, u diabła, mogłem lubić tego łajdaka? - zapytywał siebie. Jak śmiał być tak grubiański? - Tak się cieszę, że tu jesteś George - usłyszał głos Mary. Zobaczył, że ociera łzy, i jego radość powróciła. Bez tej pracy na brzegu w żaden sposób nie mógłby spędzać z nią tyle czasu. Pobłogosławił swój los. Przyjęła go i tylko to się liczyło. Wziął ją za ręce. Dość już łez - powiedział. - To najpiękniejszy dzień w moim życiu, zjemy obiad i uczcimy to. A wieczorem zjemy razem kolację - wszystkie obiady i kolacje razem od tej chwili O naszym małżeństwie ogłosimy w przyszłym miesiącu. Odtąd ja się będę tobą opiekował. Jeżeli ktokolwiek ci dokuczy, to dalibóg, odpowie mi za
to! Struan i Culum popijali koniak w biurze faktorii. Pokój był olbrzymi, z kamienną posadzką. Stały tu lśniące tekowe biurka, przyjemnie pachnące dobrze zakonserwowaną skórą fotele i kanapa, na ścianach wisiały obrazy Quance'a, latarnie okrętowe, a przy tekowych drzwiach barometr z zawieszeniem kardanowym. Struan stał przy oknie i wyglądał na zatokę. Bez okrętów wojennych i transportowców jej spokojna przestrzeń wydawała się pusta. Z kliprów pozostały jedynie „Chińska Chmura” i „Biała Czarownica”. Cumowało też kilka statków handlowych, które jeszcze nie znalazły pełnego ładunku na rejs do kraju, i kilka nowych statków, które dopiero co. przypłynęły z .towarami zamówionymi w zeszłym roku. Culum z uwagą oglądał obraz, który wisiał nad kominkiem był to portret Chinki, mieszkanki łodzi, w pelerynie. Oszałamiająco pięknej. Pod pachą trzymała koszyk i uśmiechała się. Zastanawiał się, czy plotka głosząca, że obraz ten przedstawia kochankę ojca, która mieszka w jego domu, kilkaset jardów stąd-, jest prawdziwa. - Nie mogę teraz wyjechać, jak planowaliśmy. Postanowiłem zostać - powiedział Struan, nie odwracając się od okna. Culum poczuł ukłucie zawodu. - Dałbym sobie radę - odparł. - Jestem pewien, że bym dał. -. Owszem. Za jakiś czas. Culuma znów ogarnął podziw dla mądrości jego przyjaciela Gortha. Zeszłego wieczoru powiedział mu na rufie „Białej Czarownicy”: Zapamiętaj moje słowa, przyjacielu. On już stąd nie wyjedzie. Założę się, o co chcesz, ale zawoła cię i powie, że nie jedzie. To straszne, co ci powiem, ale ty i ja czekamy na ich śmierć. - Przecież ja bym sobie nie poradził, Gorth. Nie jako Tai-Pan. Nie sam. - Jasne, że byś se poradził. Gdyby trza ci było pomóc, a przecież nie trza, to ja bym ci pomógł, w czym byś tylko chciał. Także samo mój stary. W końcu teraz będziemy rodziną, Culum. Pewno, że byś se poradził. A jeżeli tak powiesi Tai-Panowi, to odpowie ci na to: „Jasne, że tak, Culum. Za jakiś czas”. Naprawdę myślisz, że dałbym radę? - To pewne, jak ta boża ziemia jest zielona! :A co w tym trudnego? Kupujesz, sprzedajesz, a najwięcej ryzykuje twój faktor. Statki są statkami, herbata herbatą, a opium to opium. Tai-Pan decyduje, i to wszystko. Wystarczy mieć zdrowy rozum! No a popatrz, jak ci wyszło z tym pagórkiem! Mądrze zdecydowałeś. Ty sam, nikt inny! I żeś zmusił go do rozmowy z tatą o Tess, a tato zmusił go, żeby dał wam spokojną przystań. - W spokojnych czasach może dałbym radę pokierować firmą. Ale nie przy Longstaffie, wojnie i Żin-kua. - Oni się nie liczą. Ta wojna wymsknie nam się z rąk, choć twój stary chciałby wszystkim wmówić, że jest na odwrót. A względem tego starego lisa Żin-kua, to pomogę ci utrzymać tę małpę na wodzy. Nie, Culum, musimy czekać, aż oni pomrą, co jest straszne, bo jesteśmy młodzi, mamy nowe pomysły i wszystko. A gdyby nawet dali nam wodze do rąk już teraz, to co w tym złego? Nasi starzy osłanialiby przecież interesa w kraju, a my
szukali ich pomocy przy lada okazji. Wcale nie byliby odsunięci. To by była dalej ich firma. Ale oni w życiu w to nie uwierzą. Oba mają we łbach morską wodę. Muszą wszystko zachować dla siebie i dopiero Wtedy, i tylko wtedy, będą szczęśliwi. On zbędzie cię: „Potrzebujesz doświadczenia - dwóch, trzech lat”, ale to oznacza, że zawsze... Culum wpatrzył się w plecy ojca. - Poradzę sobie, Tai-Panie - powtórzył. Struan obrócił się do niego. - Z Longstaffem? Z Żin-kua, z wojną? - Nie ty ją prowadzisz, prawda? - Nie ja. Ale bez moich wskazówek Longstaff zniszczyłby nas już wiele lat temu. - Gdybyś wyjechał, to... nie umyłbyś rąk od działalności firmy, prawda? Gdybym nie potrafił czegoś załatwić, to przy pierwszej okazji musiałbym zwrócić się do ciebie. - Kiedy wyjadę, synku, będziesz miał całkowitą władzę. Poczta wędruje w obie strony w sumie sześć miesięcy. Zbyt wiele może się wydarzyć w takim czasie. Potrzebujesz doświadczenia. Jeszcze nie jesteś gotów. - A kiedy będę? - To zależy od ciebie. - Przyrzekłeś, że zostanę Tai-Panem po roku... w każdym razie w rok po wuju Robbie. - Owszem. Jeżeli będziesz gotów. A jeszcze nie jesteś na tyle, żebym mógł wyjechać, jak planowałem. Brock i Gorth zniszczyliby cię. Tak, pomyślał Culum, Gorth znowu ma rację. Z tym czekaniem na ich śmierć. - Dobrze. A więc co mam robić, żeby udowodnić swoją wartość? - spytał. - Nic oprócz tego, co robisz, synu. Potrzebujesz więcej doświadczenia. Dwóch, trzech lat... powiem ci, kiedy się upewnię. Culum wiedział, że tym razem sprzeczką nic nie zyska. - Chcesz, żebym przejął działy wuja Robba? - spytał. - Tak. Ale na razie nic nie zamawiaj, nic nie sprzedawaj i nie zwalniaj nikogo bez mojej zgody. Dam ci szczegółowe instrukcje. Pomożesz Vargasowi oszacować nasze straty w Kolonii i doprowadzić do porządku księgi rachunkowe. - Kiedy, twoim zdaniem, należy ogłosić nasze zaręczyny? - Mówiłeś o tym z Brockiem? - Tylko podczas naszego spotkania na Whampoa. Zaproponował noc świętego Jana. Struan przypomniał sobie nagle o Scraggerze i o tym, co powiedział mu o Wu Kwoku, że w noc świętojańską łatwo zastawić na niego pułapkę przy wyspie Kuemoi. Wiedział, że nie pozostaje mu nic innego, jak postawić na to, że Scragger nie skłamał, i dopaść pirata. Śmierć Wu Kwoka oznaczała jedno mniej niebezpieczeństwo dla Culuma. A co z trzema pozostałymi połówkami monet? Jakich machiawelicznych
„przysług” za nie zażądają? I kiedy? Spojrzał na kalendarz stojący na biurku. Dziś był piętnasty czerwca. Noc świętojańska wypadała za dziewięć dni. - Niech zostanie ta noc świętego Jana? - rzekł. - Ale jedynie małe przyjęcie. Tylko dla rodziny - dodał z leciutką ironią. - Wymyśliliśmy prezent ślubny, który chcielibyśmy od ciebie otrzymać. To pomysł Tess powiedział Culum i podał ojcu kartkę. - Co to jest? Uroczysta .umowa o puszczeniu w niepamięć przeszłości i zawarciu przyjaźni. Do podpisania przez Brocków i Struanów. - Ja już zawarłem jedyną transakcję, jaką mogłem zawrzeć z tymi dwoma - odparł Struan, zwracając kartkę bez czytania. Gorth jest gotów to podpisać i powiedział, że ojciec leż podpisałby. Jasne, że Gorth jest gotów! Ale Tyler nie podpisze takiego dokumentu. A jeżeli będzie gotów to zrobić, to ty podpiszesz? - Nie. - Proszę cię. - Nie. - Nasze dzieci będą należeć do was obu i... - Dokładnie rozważyłem sprawę waszych dzieci, Culumie - przerwał mu Struan; - I wiele innych spraw. Bardzo wątpię, czy twoje dzieci będą miały jeszcze wuja i dziadka ze strony matki; kiedy dorosną na tyle, żeby zrozumieć, co z nich za jedni. Culum ruszył do drzwi. - Zaczekaj, Culum! - Czy zechcesz dać nam prezent, o który prosimy, o który błagamy? - Nie mogę. Oni nigdy tego nie uhonorują. Oni dybią na twoją skórę i… Culum trzasnął mu drzwiami przed nosem. Struan wypił jeszcze jeden koniak, a potem cisnął kieliszek w kominek. Tej nocy leżał rozbudzony przy Mei-mei w łóżku z baldachimem. Okna były otwarte, wpuszczając światło księżyca i wietrzyk przynoszący orzeźwiającą woń soli. Za wielką siatką spowijającą łoże szukało wejścia kilka niezmordowanych komarów, pragnących dopaść żeru w środku. W przeciwieństwie do większości Europejczyków Struan zawsze zakładał moskitierę. Wiele lat temu doradził mu to, jako środek służący zdrowiu, Żin-kua. Struan rozmyślał o malarycznych gazach nocnych, bojąc się, że on i Mei-mei właśnie je wdychają. Martwił się też Sarą. Kiedy widział ją kilka godzin temu, oświadczyła mu, że postanowiła wyjechać do Anglii pierwszym statkiem.
- Jesteś za słaba - przestrzegł ją. - I Lochlin również. - Mimo to wyjeżdżamy. Ty mi to załatwisz, czy mam to sama zrobić? Masz odpis testamentu Robba? - Tak. - Właśnie go przeczytałam. Dlaczego to ciebie, a nie mnie wyznaczył powiernikiem swoich udziałów w firmie? -Bo to nie jest zajęcie dla kobiety, Saro! Ale nie Obawiaj się. Dostaniesz wszystko, co do pensa. -Moi adwokaci zajmą się tym, Tai-panie. Z trudem powściągnął gniew. - Jest pora tajfunów - powiedział. - Zły okres na podróż do kraju. Zaczekaj do jesieni. Do tego czasu wzmocnicie się. - Wyjeżdżamy natychmiast. ; - Niech będzie, jak chcesz - rzekł na odchodnym. Poszedł odwiedzić Siergiejewa. Rana Rosjanina była zaogniona, ale nie wdała się w nią gangrena. Istniała więc nadzieja, że się zagoi. Potem wrócił do biura i napisał list do Longstaffa, zawiadamiając go, że podobno pirat Wu Kwok będzie na wyspie Kuemoi w noc świętojańską, że powinny się na niego zaczaić fregaty, że on dobrze zna te wody i rad będzie poprowadzić na życzenie admirała ekspedycję. Wysiał ten list do Horatia. Zaś tuż przed jego wyjściem z biura do domu odwiedzili go lekarze wojskowi. Zawiadomili go, że nie mają już najmniejszych wątpliwości. Gorączka ze Szczęśliwej Doliny to malaria. Przekręcił się gwałtownie na łóżku. - Chcesz zagrać w trik-traka? - spytała Mei-mei, równie jak on zmęczona i niespokojna. - Nie, dziękuję, dziewczyno. Też nie możesz zasnąć? - Tak. Nie szkodzi -odparła. Martwiła się o niego. Dziwnie się dziś zachowywał. Martwiła się również o Mary Sinclair. Mary odwiedziła ją wczesnym popołudniem, przed powrotem Tai-Pana do domu. Opowiedziała jej o dziecku i o swoim sekretnym życiu w Makau. Nawet o Horatiu. I o Glessingu. - Przepraszam - powiedziała, płacząc. Rozmawiały w dialekcie mandaryńskim, który wolały od kantońskiego. - Musiałam komuś się z tego zwierzyć. Nie mam do kogo zwrócić się o pomoc. Nikogo. - Uspokój się, Ma-ri, kochana - odparła jej na to - Nie płacz. Najpierw napijemy się herbaty, a potem postanowimy co robić. Tak Więc wypiły herbatę, a Mei-mei zdumiała się barbarzyńcami i ich poglądami na życie i erotykę. - Jakiej pomocy oczekujesz? - spytała. - Pomocy... w pozbyciu się dziecka. Mój Boże, już zaczyna być widać. - To dlaczego nie poprosiłaś mnie kilka tygodni temu? - Nie miałam odwagi. Gdybym nie zmusiła się do rozmówienia z Horatiem, to też bym się nie odważyła. Ale teraz, co mam zrobić?
- Jak długo nosisz je w łonie? - Prawie trzy miesiące, bez tygodnia. - Niedobrze, Ma-ri. Po dwóch miesiącach staje się to niebezpieczne- odparła jej, rozważając, jak można rozwiązać problem Mary oraz towarzyszące temu niebezpieczeństwa. - Poślę A Sam na Tai Ping Szan powiedziała. - Słyszałam, że jest tam zielarz, który może ci pomóc. Czy naprawdę zdajesz sobie sprawę, że to może być bardzo niebezpieczne? - Tak. Jeżeli możesz mi pomóc, zrobię wszystko. Wszystko! - Jesteś moją przyjaciółką. Przyjaciółki muszą sobie pomagać. Ale nie wolno ci nigdy, przenigdy wyjawić tego nikomu. - Przysięgam, Bóg mi świadkiem. - Kiedy dostanę te zioła, poślę A Sam do twojej służącej, A Tat. Ufasz jej? - Tak. - Kiedy są twoje urodziny, Ma-ri? - Dlaczego pytasz? - Bo astrolog musi oczywiście znaleźć pomyślny dzień na zażycie tego lekarstwa. Mary podała jej dzień i godzinę urodzin. - Gdzie zażyjesz lekarstwo? Nie możesz tego zrobić w hotelu... ani tutaj. Ozdrowienie może ci zająć wiele dni. - W Makau. Pojadę do Makau. Do mojego... do własnego domu. Tak, tam będę bezpieczna. - Te lekarstwa nie zawsze skutkują, kochana, I nie działają łagodnie. - Nie boję się. Poskutkują. Muszą poskutkować - odparła jej Maty. Mei-mei poruszyła się na łóżku. - Co ci, jest? - spytał Struan. Nic. Tylko dziecko się porusza. Struan położył rękę na jej łagodnie wypukłym brzuchu. - Trzeba będzie sprowadzić lekarza, żeby dbał o ciebie. - Nie, dziękuję, Tai-Panie, nie warto. Żadnego z tych barbarzyńskich diabłów, dziękuję bardzo. W tej sprawie postąpię tak jak zawsze -: po chińsku. - Położyła się płasko na wznak, ciesząc się ze swojego dziecka i smucąc Mary. - Ma-ri nie wygląda najlepiej, prawda? - spytała badawczo. - Owszem. Poza tym czymś się gryzie. Powiedziała ci, czym? Mei-mei nie chciała kłamać, ale nie kwapiła się mówić mu o sprawach, które właściwie go nie dotyczyły. - Chyba martwi się z powodu brata - odparła. - A co z nim? - Powiedziała, że chce wyjść za mąż za tego Glessinga.
- A, rozumiem -. powiedział Struan. Wiedział, że Mary przyszła głównie po to, żeby zobaczyć się z Meimei, a nie z nim. Poza tym, że podziękował jej za przewiezienie dzieci do Makau, nie rozmawiał ż nią wcale. Przypuszczam, że Horatio się nie zgadza, i Mary chce, żebym z nim pogadał? Czy po to przyszła? - Nie. Jej brat się zgadza - odparła Mei-mei. - To niespodzianka. - Dlaczego? Ten Glessing to zły człowiek? - Nie, dziewczyno. Tylko że Mary i Horatia łączyły przez długie lata bliskie więzy. Bez niej będzie tu bardzo samotny - wyjaśnił Struan, ciekaw, jak by zareagowała na wieść o trzymanym w tajemnicy domu Mary w Makau. - Pewnie czuje się kiepsko, bo się zamartwia. Mei-mei nie odpowiedziała mu i ze smutkiem potrząsnęła głową na myśl o udrękach kobiet i mężczyzn. - A jak się mają młodzi kochankowie? - spytała, starając się odgadnąć, co go gnębi. - Dobrze - odparł. Nie zdradził jej dotąd, co powiedzieli sobie z Brockiem. - Postanowiłeś, co zrobić z tą diabelską gorączką? - Jeszcze nie. Myślę, że powinnaś wrócić do Makau. - Proszę bardzo, Tai-Panie. Ale nie prędzej, nim postanowisz, co z Hongkongiem. - Tutaj jest niebezpiecznie. Nie chcę, żeby ci się coś stało. - Dżos to dżos - odparła, wzruszając ramionami. - Nasze feng szui jest naturalnie bardzo wielmożnie złe. Położyła mu rękę na piersi, pogłaskała go, a potem delikatnie pocałowała. - Kiedyś powiedziałeś, że musisz załatwić trzy sprawy, zanim zdecydujesz się na Tai-tai. O dwóch wiem. Jaka jest ta trzecia? - Przekazanie Noble House w pewne ręce - odparł. A potem opowiedział jej o rozmowie z Brockiem i o dzisiejszej sprzeczce z Culumem. Przez dłuższy czas milczała, rozpatrując w myślach ów trzeci warunek. A ponieważ rozwiązanie było aż tak proste, ukryła je głęboko w sercu i odezwała się niewinnym tonem: - Powiedziałam, że pomogę ci załatwić pierwsze dwie sprawy, a nad trzecią zastanowię się. Ta trzecia mnie przerasta. Nie umiem ci pomóc tak, jak bym chciała. - Właśnie - powiedział Struan. - Nie wiem co robić. W końcu - dodał - pozostaje tylko jedno rozwiązanie. Rozwiązanie przez zabicie jest niemądre - oświadczyła stanowczo.- - Bardzo niemądrze niebezpieczne. Brocki się tego spodziewają. Wszyscy się spodziewają. A do tego grozi ci zemsta waszego strasznego prawa, które głupio domaga się oka za oko, od każdego, kto je ma, a to przecież szalona głupota. No bo po co być w takim razie bogatym, heja? Nie wolno ci tego zrobić, Tai-Panie! Poza tym doradzam ci, żebyś dał synowi i synowej podarek, którego pragną. - Tego, dalibóg, nie zrobię! Byłoby to równoznaczne z własnoręcznym podcięciem mu gardła! - Mimo to, tak ci radzę. A poza tym radzę ci niesamowicie zaraz małżeństwo. - Wykluczone! - wybuchnął. - Byłoby to w bardzo złym tonie, uchybiałoby pamięci Robba, niedorzeczne. - Zgadzam się z tobą z całego serca, Tai-Panie - odparła Mei-mei. - Ale chyba dobrze pamiętam, że
zgodnie z barbarzyńskim zwyczajem - który choć raz naśladuje mądry zwyczaj chiński- dziewczyna zamieszkuje w domu męża. Nie odwrotnie, heja? Tak więc im prędzej dziewczyna Brocków wydostanie się spod ręki Gortha, tym szybciej Brock straci wpływ na twojego syna. - Co takiego?! - A to! Czemu to twojemu synowi padło na głowę szaleństwo? Bo niesamowicie mocno chce się z nią położyć - powiedziała i podniosła głos, gdyż Struan siadł na łóżku. - Tylko się ze mną, dalibóg, nie sprzeczaj, ale słuchaj, a potem ja ciebie wysłucham rzetelnie. Właśnie dlatego szaleje - bo biedakowi jest w nocy zimno,, tęskno i z nikim nie leży. To są fakty. Dlaczego nie mówisz szczerze, heja? Ja mówię szczerze. Wariuje z żądzy; Więc z wywieszonym jęzorem słucha wszystkich głupot Gortha. Na jego miejscu też bym tak zrobiła, bo przecież brat ma władzę nad siostrą! Ale daj tylko synowi Culumowi tę dziewczynę, to czy wtedy twój Culum będzie wysiadywał, psiakrew, godzinami, słuchając brata Gortha? Dalibóg, nie! Każdą minutę spędzi w łóżku, zabawiając się jej cycuszkami, wyładowując się, robiąc dzieci, i nie ścierpi, żebyś przerywał mu to ty, Brock czy Gorth. - Spojrzała na niego przymilnie. - Tak? - Tak - przyznał. - Kocham cię za twoją przenikliwość. - Kochasz mnie, bo doprowadzam cię do wściekłości, ale tak śpię ciebie, tak śpię, aż wystrzelisz. Roześmiała się, ogromnie z siebie rada. - Dalej: niech zaczną stawiać dom, ich własny dom! Jutro. Zajmij tym ich myśli, odciągnij od tego fan-kuai Gortha. To młódka, co? A więc myśl o własnym domu zajmie ją niesamowicie. To rozgniewa Brocków i zaczną decydować, jaki ma być ten dom i tak dalej, a to z kolei rozgniewa ją i zbliży do ciebie, który jej go dałeś. Gorth musi bezwzględnie przeciwstawić się szybkiemu ślubowi - w ten sposób obróci Culuma przeciw sobie, bo straci swój - jak ty to nazywasz? - batut. - Atut - powiedział Struan i objął ją zachwycony. - Jesteś niesamowita! Sam powinienem był o tym pomyśleć. W przyszłym tygodniu jest następna aukcja ziemi. Kupię ci działkę nad morzem. Ponieważ jesteś mądra! - Ha! - odparła gniewnie. - Myślisz, że ocalam swojego mężczyznę dla tego parszywego Hongkongu? Jednej nędznistej miejskiej działki? Dla liangów srebra? Dla nefrytów? Za kogo ty masz bezcenną Cz'ung Meimei, heja?! Za psi ochłap, za szmatławą dziwkę? Trajkotała tak bez ustanku, z wolna pozwalając mu się udobruchać, dumna, że docenił wartość ziemi dla osoby cywilizowanej, i wdzięczna mu za to, iż okazał jej tyle szacunku, udając przed nią, że nie wie, jak bardzo jest uradowana. W sypialni zapadła cisza i słychać było jedynie nikłe brzęczenie komarów. Zwinąwszy się w kłębek Mei-mei przytuliła się do Struana i zajęła się obmyślaniem planu rozwiązania trzeciej sprawy. Postanowiła to robić w dialekcie mandaryńskim, a nie po angielsku, ponieważ brakło jej angielskich słów o odpowiednich odcieniach znaczeniowych. „Niuansach”, pomyślała. Jak to powiedzieć po barbarzyńsku? A może „subtelnościach”? Rozwiązanie trzeciej sprawy wymagało iście chińskich niuansów i niezrównanej subtelności.
To rozwiązanie jest takie zachwycająco proste, pomyślała rozradowana. Zabić Gortha. Zabić go w taki sposób, aby wszyscy myśleli, że zamordowali go albo zbóje, albo piraci.: Jeżeli zrobi się to właśnie tak, potajemnie, odpadnie jedno z niebezpieczeństw grożących mojemu Tai-Panowi, Culuma uchroni przed pewnym zagrożeniem w przyszłości, a ojciec Brock nie będzie mógł zrobić nic związany nadal niepojętą i zdumiewającą nieodwołalnością, z jaką barbarzyńcy traktują swoje „święte” przysięgi. Niezwykle proste. Ale ogromnie niebezpieczne. Muszę być bardzo ostrożna. Gdyby mój Tai-Pan dowiedział się o tym, postawiłby mnie przed barbarzyńskim sędzią - prawdopodobnie tym ohydnym Maussem! Mój Tai-Pan oskarżyłby mnie, nawet mnie, swoją uwielbianą konkubinę! I by mnie powiesili. Co za nonsens! Po tak długim czasie, po tylu naukach - wyuczeniu się ich języka i wytrwałych staraniach, żeby ich pojąć, zrozumieć - niektóre postępki barbarzyńców nie mieszczą mi się w głowie. To absurd mieć jedno prawo dla wszystkich - biednych i bogatych. Jaki sens ma bowiem praca i harówka po to, żeby stać się bogatym i możnym? A więc, jak będzie najlepiej? -zadawała sobie pytanie. Tak mało się znam na zabójstwach. Jak tego dokonać? Gdzie? Kiedy? W ogóle nie spała tej nocy. Wraz ze świtaniem wybrała najlepszy sposobi A potem błogo zasnęła.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DZIEWIĄTY Do nocy świętojańskiej Szczęśliwa Dolina pogrążyła się w rozpaczy, Malaria wciąż się rozprzestrzeniała, ale epidemia atakowała bez żadnego wyraźnego planu. Nie wszyscy mieszkańcy jednego domu zarażali się. Nie wszystkie domy w jednej okolicy dotykała choroba. Kulisi schodzili do Szczęśliwej Doliny dopiero wtedy, gdy słońce stało wysoko, a wracali na Tai Ping Szan przed zmierzchem. Struan, Brock i kupcy znaleźli się w kropce. Nic nie mogli zrobić - co najwyżej wyjechać, ale wyjazd równał się katastrofie. Pozostanie w dolinie oznaczało jeszcze większą klęskę. 1 chociaż wielu twierdziło, że to nie zatruta gleba ani skażone nocne powietrze są przyczyną malarii, zarażali się tylko ci, którzy spali w dolinie. Bogobojnie wierzyli, tak jak wierzył Culum, że gorączka to wola boska, zdwoili więc swoje błagania do Wszechmogącego o ocalenie. Bezbożnicy, choć równie wystraszeni, wzruszali ramionami i mówili: „Dżos”. Potok łodzi wracających na statki wezbrał zamieniając się w potop i Miasto Królowej stało się miastem-widmem. Rozpacz ta nie miała jednak dostępu do Longstaffa. Upojony powodzeniem powrócił zeszłego wieczora z Kantonu na okręcie flagowym, a ponieważ zamieszkiwał na nim i nie miał zamiaru rezydować w Szczęśliwej Dolinie, pewien był, że jego trujące nocne gazy nie dosięgną. Osiągnął wszystko, co zaplanował, a nawet więcej. Nazajutrz po rozpoczęciu oblężenia Kantonu zapłacono mu w całości sześć milionów liangów srebra, których zażądał, więc odwołał atak. Niemniej zarządził podjęcie natychmiastowych przygotowań do wojny na pełną skalę na północy. Przyrzekł, że będzie sieją toczyć bez ustanku - aż do ratyfikowania traktatu. Za kilka tygodni nadejdą z Indii obiecane posiłki wojskowe. A potem angielska armada znów popłynie na północ do rzeki Pei Ho - nią do Pekinu - i Wschód stanie otworem raz na zawsze. - Tak jest, bezwzględnie - powiedział ze śmiechem. Był sam w swojej kwaterze na okręcie „Zemsta”, podziwiając się w lustrze. - Jesteś doprawdy zręczny, mój drogi - pochwalił się na głos. - O tak. Znacznie sprytniejszy od Tai-Pana, który jest wcieleniem sprytu. - Odłożył lusterko, natarł twarz wodą kolońską i spojrzał na kieszonkowy zegarek. Za kilka minut miał przyjść Struan. - Mimo to niema potrzeby, żeby twoja prawa ręka wiedziała, co robi lewa, hmm? Zarechotał. Ledwie mógł uwierzyć że tak łatwo zdobył nasiona herbaty; Zresztą, przypomniał sobie z zadowoleniem, załatwił je Horatio! Ciekawe, czemu tak się wścieka, że jego siostra chce wyjść za Glessinga? To chyba znakomita partia, W końcu ona jest mimo wszystko jakaś szara i bezbarwna... Chociaż na balu wyglądała oszałamiająco. Wyśmienicie się złożyło,, że tak nienawidzi komandora, nieprawdaż? Wyśmienicie się złożyło, że jest takim wrogiem handlu opium. A jak diablo chytrze podsunąłem mu pomysł - haczyk z przynętą w postaci przeniesienia Glessinga! - Słowo daję, Horatio, ten handel opium to przeklęta sprawa, nieprawdaż? - zagadnął go przed tygodniem w Kantonie. - A wszystko przez to, że musimy płacić za herbatę srebrem. Szkoda, że nie uprawia się jej w
Brytyjskich Indiach. Wtedy nie potrzebowalibyśmy opium. Zwyczajnie zdelegalizowalibyśmy je, oszczędzając pogan do ważniejszych spraw. Zamiast tego przeklętego narkotyku posialibyśmy wśród nich ziarna dobroci! A wówczas flota mogłaby odpłynąć do kraju, a my tu już na wieki mielibyśmy spokój i porządek. W dwa dni potem Horatio odciągnął go na stronę i podniecony wyjawił mu pomysł wydostania nasion herbaty od Chińczyków i posłania ich do Indii. Naturalnie odpowiednio go to zaskoczyło, ale dał mu się przekonać, że ten plan ma szansę się powieść. - Dobry Boże, Horatio, ale jak, u licha zdobędzie pan nasiona herbaty? - Spytał go. - Plan jest taki: pomówię prywatnie z namiestnikiem cesarza, Czatg-so, wasza ekscelencjo. Powiem mu, że jest pan zamiłowanym ogrodnikiem i że zamyśla pan przemienić Hongkong w ogród. Poproszę go o pięćdziesiąt funtów nasion morwy, pięćdziesiąt funtów nasion bawełny, wiosennego ryżu, kamelii i innych kwiatów, jak również pięćdziesiąt funtów wyborowych herbat. To odwróci jego uwagę od samej herbaty. - Ależ Horatio, on jest bardzo sprytny, musi przecież wiedzieć że niewiele z tych roślin, jeśli już w ogóle, przyjmie się na Hongkongu. - Naturalnie. Złoży to na karb głupoty barbarzyńców - odparł rozentuzjazmowany Horatio. - Ale jak zmusi go pan do zachowania tajemnicy? Czing-so powie o tym mandarynom - albo Ko-hongowi - a ci z pewnością powtórzą naszym kupcom. Ci przeklęci piraci, sam pan wie, gotowi są poruszyć niebo i ziemię, byleby nie dopuścić do tego, co pan proponuje. Na pewno przejrzeliby pański zamiar. A co z Tai-Panem? Z pewnością zdaje pan sobie sprawę, że coś takiego zniszczyłoby mu interes. - Jest już dostatecznie bogaty, ekscelencjo. Musimy wyplenić to opiumowe zło. To nasz obowiązek. - Tak. Ale zarówno Europejczycy, jak Chińczycy bezlitośnie przeciwstawiają się temu planowi. A kiedy Czing połapie się, do czego naprawdę pan zmierza, a połapie się na pewno, no to wówczas nie zdobędzie pan tych nasion. Horatio zastanawiał się przez chwilę. - Tak - przyznał. - Ale gdybym powiedział, że w zamian za przysługę dla mnie - pragnę bowiem jedynie uszczęśliwić pana, mojego chlebodawcę, niespodziewanym podarunkiem - ja, do którego obowiązków należy liczenie skrzynek ze srebrem i ich rejestracja, mogę jedną z nich pominąć... a wtedy na pewno nie wspomni o tym nikomu. - Jaka jest wartość takiej skrzynki? Czterdzieści tysięcy liangów srebra. - Ależ Horatio, to srebro należy do rządu Jej Królewskiej Wysokości! - Oczywiście. Podczas pertraktacji może pan „prywatnie” zapewnić, że ma pan jedną dodatkową skrzynkę, która nie będzie urzędowo zarejestrowana, więc skarb państwa na tym nie straci. Nasiona te będą podarunkiem dla rządu Jej Królewskiej Wysokości, ekscelencjo. Będę zaszczycony, jeżeli powie pan, że to pański pomysł. Jestem pewien, że był pański. Powiedział pan coś, co dało mi do myślenia. A więc słusznie panu winien przypaść cały zaszczyt. W końcu to pan jest pełnomocnikiem królowej.
- Ale jeżeli ten plan się powiedzie, to zniszczy pan nie tylko naszych kupców, ale także siebie. To przecież nie ma sensu. - Opium to straszliwy grzech, ekscelencjo. Każde nasze ryzyko jest usprawiedliwione. Jednakże to, czy zachowam pracę, zależy od powodzenia pańskiego planu, a nie od opium. - W razie jego powodzenia, ugodzi pan tym samym w samą rację bytu Hongkongu. - Tak, ale rozwinięcie uprawy herbaty gdzie indziej zajmie wiele lat. Za pańskiego życia Hongkongowi nic nie grozi. Hongkong pozostanie ośrodkiem handlu z Azją. Kto wie, co wydarzy się w ciągu tych lat. - Jak z tego wnoszę, chce pan, żebym wybadał wicekróla Indii co do możliwości uprawy herbaty? - Któż, jak nie pan, ekscelencjo, może doprowadzić ten pomysł - pański pomysł - do idealnego rozwiązania? Z ociąganiem dał się przekonać do sprawy i ostrzegł go, że musi zachować całkowitą dyskrecję. - Czing-so zgodził się! - oznajmił mu już nazajutrz uszczęśliwiony Horatio. - Powiedział, że za sześć tygodni, najdalej dwa miesiące, skrzynki z nasionami zostaną dostarczone do Hongkongu, wasza ekscelencjo. Do pełnego szczęścia pozostaje już tylko, jeśli chodzi o mnie, natychmiastowe odesłanie Glessinga do kraju. Podejrzewam, że Mary po prostu straciła głowę. Widuje go codziennie, a gdyby tak mogła uwolnić się na jakiś rok od jego wpływu, żeby upewnić się, iż wie co robi... Longstaff jeszcze raz zaśmiał się z tej niby subtelnej, oczywistej, aluzji. Przyczesał włosy, otworzył drzwi kajuty i wszedł do kabiny nawigacyjnej. Przeszukał dokumenty w sejfie i znalazł list, który Horatio przełożył mu kilka tygodni temu. - Już nie jest potrzebny- powiedział na głos. Podarł list, wychylił się przez bulaj i wydawszy kawałki papieru do morza przyglądał się im, jak odpływają.. Może rzeczywiście należy odesłać Glessinga do kraju, pomyślał. Dziewczyna jest niepełnoletnia, a Horatio w bardzo trudnej sytuacji. No cóż, rozważę to sobie. Kiedy nasiona wyruszą do Indii. Zobaczył nadpływający barkas Struana, który siedział strapiony pośrodku łodzi. Poważna mina Tai-Pana przypomniała mu o malarii. I co my z tym, do diabła, zrobimy? - zadał sobie pytanie. To przekreśla całą strategię Hongkongu, nieprawdaż? Struan wyglądał przez okna na rufie, czekając cierpliwie, aż Longstaff skończy. - Słowo daję, Dirk, odbyło się to prawie tak, jakby Gzing-so zawczasu, wiedział, że zażądamy sześciu milionów liangów srebra. Okup był gotów natychmiast, co do pensa. Ogromnie przepraszał za pogwałcenie neutralności Kolonii. Oświadczył, że winni są ci przeklęci anarchiści - Triady. Zarządził gruntowne śledztwo w tej sprawie i ma nadzieję, że zmiażdży ich raz na zawsze. Zdaje się, że jeden z ich przywódców wpadł mu w ręce. Jeżeli jemu nie uda się wydobyć nic ze schwytanego, to nie uda się to nikomu. Przyrzekł mi, że poda mi wtedy bezzwłocznie nazwiska tutejszych Triad. Struan odwrócił się od okna i usiadł w głębokim skórzanym fotelu. To świetnie, Will - powiedział. - Uważam, że spisał się pan znakomicie. Znakomicie.
Longstaff bardzo się ucieszył. - Muszę powiedzieć, że wszystko poszło zgodnie z planem. Aha, przy okazji. Chodzi o tę informację o piracie Wu Kwoku. Wolałbym, żeby to pan poprowadził flotyllę, ale admirał był nieugięty. Sam popłynął. - To jego prawo. Miejmy nadzieję, że dobrze się dziś spisze. Spałbym spokojniej, gdyby ten bies zatonął. - Słusznie. - Teraz pozostaje panu już tylko uratować Hongkong, Will. Tylko pan może to zrobić - powiedział Struan, modląc się w duchu, żeby Longstaff raz jeszcze zrealizował plan, który w końcu obmyślił jako jedyne wyjście, żeby ocalić ich wszystkich. - Uważam, że zrobiłby pan mądrze zarządzając natychmiastowe opuszczenie Szczęśliwej Doliny. - Na miły Bóg, Dirk! - zawołał Longstaff. - Jeżeli to zrobię, to... będzie to równoznaczne z opuszczeniem Hongkongu! - W Mieście Królowej panuje malaria. A przynajmniej w Szczęśliwej Dolinie. Tak więc trzeba ją opuścić. Longstaff drżącą ręką wziął szczyptę tabaki. - Nie mogę nakazać opuszczenia doliny - odparł. - Spadnie na mnie odpowiedzialność za wszelkie straty. - Owszem. Postanowił pan użyć tych sześciu milionów liangów srebra na zwrot wszystkim poniesionych kosztów. - Boże Święty, tego nie mogę zrobić! - wybuchnął Longstaff. - To srebro należy do skarbu państwa. Skarb państwa - i tylko on - może podjąć decyzję, jak je wykorzystać! - Uznał pan, że Hongkong jest zbyt ważny, żeby go narażać. Pan wie, że trzeba działać szybko. To posunięcie godne gubernatora. - W żadnym razie nie mogę, Dirk! Za nic! To niemożliwe! Struan podszedł do kredensu i nalał do dwóch kieliszków sherry. - Od tego zależy cała pańska przyszłość - powiedział. - Co? Naprawdę? Jak to? Struan podał mu kieliszek. - Pańska opinia u dworu jest związana z Hongkongiem. Pańska polityka w całej Azji - a to znaczy: polityka państwowa - skupia się na Hongkongu. Słusznie. Bez bezpiecznego Hongkongu jego gubernator nie będzie w stanie - w imieniu królowej - panować nad sprawami azjatyckimi, tak jak powinien. Bez wybudowanego miasta ani pan nie jest bezpieczny, ani Korona. Ze Szczęśliwą Doliną koniec. A więc trzeba wybudować nowe miasto, i to szybko. - Struan łyknął sherry i posmakował je. - Jeżeli od razu zwróci pan koszty tym, którzy się pobudowali, natychmiast odzyska pan zaufanie. Wszyscy kupcy zjednoczą się w poparciu dla pana, co z pewnością przyda się panu w przyszłości. Proszę nie zapominać, Will, że wielu ma znaczne wpływy na dworze. To wspaniałe posunięcie, godne pana. A poza tym w rzeczywistości ów zwrot kosztów i tak pokryją Chińczycy. - Nie rozumiem. Za trzy miesiące stanie pan u bram Pekinu, jako naczelny wódz niezwyciężonej armii. Ekspedycja będzie kosztować, powiedzmy, cztery miliony. Plus sześć milionów za zniszczenie Kolonii. Razem dziesięć milionów.
Ale pan zażąda czternastu, co będzie godziwą rekompensatą za straty. Dodatkowe cztery miliony staną się podstawą skarbu gubernatora Hongkongu, a tym samym jednego z najbogatszych skarbów kolonialnych w Imperium. W rzeczywistości jednak zamiast czternastu milionów zażąda pan dwudziestu - dodatkowe sześć pokryje te sześć, które tak przewidująco zainwestował pan w Hongkong w imieniu Korony. Proszę pamiętać, że bez bezpiecznej bazy nie może pan sobie pozwolić na zaatakowanie północnych Chin! Bez bezpiecznego Hongkongu koniec z Anglią w Azji! Bez bezpiecznego Hongkongu koniec z panem! Pan myśli o całej przyszłości Anglii, Will! Ni mniej, ni więcej! Struan wyczuwał, że Longstaff gorączkowo rozważa to, co usłyszał. Rozwiązanie możliwe do przyjęcia było tylko jedno. Tylko w jeden sposób można było ocalić prestiż Wszystkich i uratować wyspę. Kiedy Longstaff otworzył usta, żeby odpowiedzieć, Struan w tej samej chwili dodał: - Jeszcze jedno, Will. Wypłacone pieniądze, ich większość, dostanie pan od razu z powrotem. - Co? - Natychmiast przeprowadzi pan aukcję ziemi. Ludzie będą zażarcie licytować się o nowe działki. Gdzie pójdą uzyskane pieniądze? Z powrotem do skarbu gubernatora. Zyskuje pan na wszystkim. Ziemia, którą pan sprzedaje, nie kosztuje pana nic. Przecież orientuje się pan; jak bardzo potrzebne są panu pieniądze na wszystkie sprawy administracyjne - pensje, policję, pałac gubernatora, drogi, sądy, jednostki obsługi portu i tysiąc innych rzeczy, a na pewno nie wolno panu użyć na to pieniędzy z okupu. Moim zdaniem, byłoby to mistrzowskie pociągnięcie, godne męża stanu. Decyzję musi pian podjąć natychmiast, bo absolutnie nie wolno panu czekać sześciu miesięcy, potrzebnych na dotarcie pańskiego listu do Anglii i dojście z powrotem do oczywistej zgody. Uratuje pan Hongkong małym kosztem. Ale co najważniejsze da pan jasno do zrozumienia Siergiejewowi, że Anglia zamierza na stałe pozostać w Azji. Uważani, Will, że pańska rzutkość zrobi wrażenie na całym gabinecie. A już na pewno na Jej Wysokości Królowej. No, a z taką pochwałą wiążą się stałe zaszczyty. Osiem razy wybił okrętowy dzwon. Longstaff wyjął z kieszonki zegarek: Późnił się więc nastawił wskazówki na południe, równocześnie starając się znaleźć słaby punkt w rozumowaniu Struana. Nie ma żadnego, orzekł. Zrobiło mu się słabo, kiedy dotarło do niego, że gdyby nie Tai-Pan, to palcem by nie kiwnął w sprawie gorączki. Po prostu unikałby doliny licząc, że pojawi się gdzieś jakieś lekarstwo. Epidemia niepokoiła także jego, ale przecież ważniejsze było pokonać Kanton. Tak, nie ma słabego punktu, powtórzył w duchu. Do diabła, o mało co naraziłbym swoją przyszłość. Oczywiście, jest to przekroczenie dyrektyw, ale przecież gubernatorzy i pełnomocnicy mają niepisane prawa i dlatego jest to tylko usprawiedliwione nagięcie działań do konieczności. Nie możemy czekać do przyszłego roku z narzuceniem woli Jej Królewskiej Wysokości poganom. W żadnym razie. A plan z nasionami herbaty świetnie pasuje do tych zamierzeń i świadczy o przezorności na skalę przewyższającą nawet przezorność Tai-Pana. Ogromnie korciło go, żeby powiedzieć Struanowi o nasionach. Ale powstrzymał się. - Chyba ma pan rację - rzekł. - Natychmiast to ogłoszę. - A może zwołałby pan na jutro zebranie tai-panów? - podsunął Struan. - Niech pan da im dwa dni na
przedstawienie pańskiemu skarbnikowi rachunków za nabytą ziemię i roboty budowlane. I wyznaczy za tydzień od dzisiaj nową aukcję ziemi. Da to panu czas na zmierzenie nowych działek. Podejrzewam, że pragnie pan, aby nowe miasto powstało na terenach w pobliżu Cypla Glessinga. - Tak. Z ust mi pan to wyjął. Tam będzie najlepsze miejsce. W końcu to właśnie nad nim zastanawialiśmy się dawno temu. - Longstaff wstał, dolał Sobie sherry, a potem pociągnął za taśmę dzwonka. - Jestem, jak zwykle, zadowolony z pańskich rad, Dirk. Naturalnie, zje pan ze mną obiad. - Muszę iść. Sara wyjeżdża do kraju z jutrzejszym przypływem na pokładzie „Maharadży Kalkuty” i mam mnóstwo spraw do załatwienia. - Co za wielkie nieszczęście. Z Robbem i pańską siostrzenicą. Otwarto drzwi. - Słucham, wasza ekscelencjo? - zapytał dowódca straży okrętowej. - Proszę' zapytać generała, czy zje ze mną obiad. - Rozkaz! Przepraszam, ekscelencjo, ale na wizytę czeka pani Quance. Poza tym są wszyscy ci... dowódca straży podał Longstaffowi długą listę nazwisk - którzy przyszli prosić o posłuchanie. Mani powiedzieć pani Quance, że jest pan zajęty? - Nie. Lepiej, jak przyjmę ją teraz. Niech pan jeszcze nie odchodzi, Dirk. Obawiam się że będzie mi potrzebne pańskie duchowe wsparcie. Do kabiny wkroczyła Maureen Quance. Za nią wszedł Arystoteles. Martwo spoglądające oczy miał podkrążone. Przemienił się w zwykłego, szarego człowieczka. Nawet jego ubranie było zaniedbane i bezbarwne. - Dzień dobry, pani Quance - przywitał ją Longstaff. - Święci pańscy zachowali jego ekscelencję na ten dzień: - Dzień dobry, ekscelencjo - odezwał się ledwo dosłyszalnie Arystoteles ze wzrokiem wbitym w podłogę kabiny. - Dzień dobry, Tai-Panie - powiedziała Maureen. Za kilka dni, za łaską samego świętego Patryka; ureguluję pański weksel. Nie ma pośpiechu. Dzień dobry, Arystotelesie. Arystoteles Quance wolno podniósł wzrok na Tai-Pana. Na widok jego serdecznej twarzy do oczu napłynęły mu łzy. - Połamała mi wszystkie pędzle, Dirk - poskarżył się zdławionym głosem. - Dziś rano. Wszystkie. A moje.;, wyrzuciła moje farby do morza. - Właśnie dlatego przychodzimy do pana, wasza ekscelencjo - wyjaśniła ochryple Maureen. - Pan Quance nareszcie postanowił skończyć z malowaniem głupot. Chce się zająć jakąś stałą dobrą robotą. 1 właśnie w sprawie roboty przyszliśmy się widzieć z jego ekscelencją. - Obejrzała się na męża i zmarszczyła twarz. - Może być cokolwiek. Byleby była stała i godziwie płatna. - Obróciła się do Longstaffa. - Może jaka dobra praca na urzędzie. Biedny Quance nie ma wiele doświadczenia. - Czy... właśnie tego pan pragnie, Arystotelesie? - Połamała mi pędzle - powtórzył z rozpaczą Arystoteles. - Nic mi nie zostało. Ani farb, ani pędzli.
- Zgodziliśmy się, kochaneczku, a teraz nie zgadzamy? Przysięgałeś na wszystkie świętości? No?! Koniec z malowaniem. Dobra, stała robota, wypełnianie swoich obowiązków względem rodziny i żadnego uganiania się za kieckami! - Tak - odparł głucho Arystoteles. - Chętnie dam panu jakieś stanowisko, panie Quance - wtrącił Struan. - Potrzebuję urzędnika. Pensja piętnaście szylingów tygodniowo. Kwatera na statku bazie gratis przez rok. Potem sami zadbacie o mieszkanie. - Święci pańscy niech mają pana w opiece! Zgoda. A teraz podziękuj Tai-Panowi - poleciła mężowi Maureen. - Dziękuję, Tai-Panie. - Proszę przyjść jutro do mojego biura o siódmej, Arystotelesie. Tylko punktualnie. - Przyjdzie, Tai-Panie, już pan bądź spokojny. Niech pana święty Piotr błogosławi w tych ciężkich czasach za opiekę nad biedną żoną i jej głodującymi dzieciskami. Do widzenia się z panami. Quance'owie wyszli. Longstaff nalał sobie do pełna. - Boże Święty! - westchnął. - Nigdy bym w to nie uwierzył. Biedny, biedny Arystoteles. Naprawdę chce pan zrobić urzędnika z Arystotelesa Quance'a? Tak. Lepiej ja niż ktoś inny. Brakuje mi ludzi - odparł Struan i bardzo z siebie zadowolony włożył kapelusz. - Nie należę do tych, co wtrącają się do małżeńskich stadeł. Ale dalibóg, nikt kto zrobił coś takiego Arystotelesowi, nie zasługuje na miano „żony”! Longstaff nagle się uśmiechnął. - Odkomenderowałbym do pańskich potrzeb okręt wojenny; gdyby to coś dało. Wszelkie środki rządu Jej Wysokości są do pańskiej dyspozycji – powiedział. Struan pośpieszył brzegiem. Zatrzymał zamykaną lektykę i powiedział kulisom, gdzie go mają zanieść. - Czekać, rozumi? - spytał, kiedy dotarli na miejsce. - Rozumi, panie. Minął zaskoczonego portiera przy drzwiach i wszedł do salonu. Pokój był wyłożony dywanami - z dużymi kanapami, kwiecistymi lnianymi zasłonami, lustrami i bibelotami. Z wnętrza domu dobiegł go szelest, a potem odgłos zbliżających się kroków. Zza zasłony z koralików wyłoniła się drobna starsza dama. Była. schludna, kostyczna, siwowłosa, miała duże oczy i nosiła okulary. Moje uszanowanie, pani Fortheringili - przywitał się uprzejmie Struan. - No, no, miło mi pana widzieć, Tai-Panie, - odparła. Od bardzo dawna nie miałyśmy przyjemności pana gościć. Jeszcze za wcześnie na klientów, ale nasze młode damy doprowadzają się już do prezencji. Uśmiechnęła się, odsłaniając pożółkłe sztuczne zęby. - Właściwie, Pani Fortheringili, to... - Wszystko rozumiem, Tai-Panie - powiedziała domyślnie, - W życiu każdego mężczyzny nadchodzi chwila, kiedy....
- Chodzi o mojego znajomego. - Niech pan się nie obawia, Tai-Panie, w tym przybytku trzyma się buzię na kłódkę. Nie ma obawy. Załatwimy pana w sekundeczkę.- Pośpiesznie wstała. - Dziewczęta! - zawołała. - Proszę usiąść i wysłuchać mnie! Chodzi o Arystotelesa! - A! Ten biedak wpadł w straszną kabałę. Struan powiedział jej, czego chce, a dziewczęta zasmuciły się, że odchodzi. - Po co byłeś w burdelu, heja? - spytała go Mei-mei, kiedy tylko wrócił do domu. Westchnął i powiedział jej. - Myślisz, że w to uwierzę, heja? - spytała, patrząc na niego ze złością. - Tak. Radzę ci. - Wierzę ci, Tai-Panie. - No to przestań patrzeć na mnie jak smoczyca! - powiedział i poszedł do swojej sypialni. - Dobrze - oznajmiła Mei-mei, zamykając drzwi. - Teraz się przekonamy, czy mówiłeś prawdę. Będziemy się kochać, ale już. Natychmiast się pokochamy. Szaleńczo ciebie pragnę, Tai-Panie. - Dziękuję ci, ale jestem zajęty - odparł, z trudem powstrzymując śmiech. - Ajiii ja z twoimi zajęciami! - odparła, zabierając się do rozpinania miodowej piżamy. - Pokochamy się natychmiast. Zaraz się przekonam, czy jakaś wyszczekana dziwka nie odebrała ci sił! A wtedy, dalibóg, twoja stara matka ci pokaże! - Ty też jesteś zajęta - powiedział Struan. - Jestem bardzo zajęta. - Pozbyła się jedwabnych spodni. Kolczyki zadźwięczały jej jak dzwoneczki. - I ty lepiej zajmij się bardzo dużo szybko! Przyglądał się jej, nie zdradzając niczym, jak bardzo jest szczęśliwy. Brzuch miała ślicznie zaokrąglony przez czteromiesięczne dziecko w jej łonie. Wziął ją prędko w ramiona, gwałtownie pocałował, położył na łóżku i przycisnął lekko swoim ciężarem. - Ostrożnie, Tai-Panie - powiedziała bez tchu. - Nie jestem jedną z twoich cycatych barbarzyńskich olbrzymek! Całowanie to żaden dowód. Rozdziej się, a wtedy przekonamy się o prawdzie! Znów ją pocałował. - Zdejmij odzież - powiedziała zmienionym tonem. Wsparł się na łokciach i spojrzał na nią, a potem potarł nosem o jej nos, już się z nią nie drocząc. - Teraz nie mam czasu - powiedział. - Muszę iść na przyjęcie zaręczynowe, a ty się spakować. - Po co spakować? - spytała zaskoczona. - Przenosisz się na „Spokojną Chmurę”. - Dlaczego? - Bo tu mamy złe feng szui, dziewczyno. - Och, to dobrze, och, to bardzo niesamowicie dobrze! - Zarzuciła mu ręce na szyję. - Naprawdę stąd
idziemy? Na zawsze? - Tak. Pocałowała go, prędko wymknęła mu się spod ramion i zaczęła ubierać. - Myślałem, że chciałaś się kochać - powiedział. -Ha! A po co mi dowód? Za dobrze cię znam. Nawet jeżeli miałeś przed godziną dziwka to jesteś na tyle jurny, żeby udać i zamydlić oczy twojej biednej starej matce. - Roześmiała się i znowu zarzuciła mu ręce na szyję. - Och, jak dobrze zostawiać złe feng szui. Pakuję się pośpiesznie. Podbiegła do drzwi i wrzasnęła: - A Sam-aaaaa! A Sam nadbiegła zalękniona, za nią Lim Din i po nawałnicy okrzyków i szturchańców pomknęli z powrotem, w ogromnym i hałaśliwym podnieceniu zaklinając bóstwa. Mei-mei powróciła, usiadła na łóżku i zaczęła się wachlować . - Pakuję się - oznajmiła wesoło. - A teraz pomogę ci się ubrać. - Dziękuję, ale sam potrafię to zrobić. - W takim razie popatrzę. I podrapię cię w plecy. Kąpiel czeka. Bardzo wielmożnie cieszę się, że postanowiłeś wyjechać. Paplała tak bez miary dalej, kiedy się przebierał. Wykąpał się. Krzyknęła o gorące ręczniki, a kiedy je przyniesiono, wytarła mu plecy. Przez cały ten czas wszakże zastanawiała się, czy po załatwieniu sprawy tego śmiesznego małego malarza, który tak pięknie namalował jej portret, Struan wziął sobie dziwkę. Nie żebym miała coś przeciwko temu, zapewniła się w duchu, energicznie wycierając mu plecy. Po prostu nie powinien chodzić do takich lokali. W żadnym razie! To bardzo szkodzi jego prestiżowi. I bardzo szkodzi mojemu. Niedługo te podłe psie ochłapy sługi zaczną rozpuszczać plotki, że nie umiem dbać o swojego mężczyznę. O bogowie, uchrońcie mnie od tych podłych plotek, a jego od wszelakich podłych dziwek! Zanim wraz z A Sam i Lim Dinem była gotowa, zapadł zmierzch, a całą trójkę wyczerpały dramatyczne i podniecające okoliczności odjazdu. Jedni kulisi zabrali bagaże. Inni czekali cierpliwie przy zamkniętej lektyce, w której mieli zanieść ją do łodzi. Mei-mei była mocno zawoalowana. Stanęła na chwilę ze Struanem przy ogrodowej furcie i spojrzała za siebie na swój pierwszy dom na Hongkongu. Gdyby nie złe feng szui - a gorączka była jego częścią wyjeżdżałaby stąd z ciężkim sercem. Był przyjemny zmierzch. W pobliżu nich zabrzęczały komary. Któryś usiadł jej na kostce, ale nie zauważyła tego. Owad napił się do syta i odleciał. Struan wszedł do wielkiej kabiny na „Białej Czarownicy”. Czekali tam na niego wszyscy Brockowie oprócz Lilli bet, która poszła spać. Culum siedział przy Tess. - Dobry wieczór - przywitał się. - Sara .prosi o wybaczenie. Nie czuje się dobrze.
- Witaj na pokładzie - rzekł szorstkim, zatroskanym tonem Brock z zadumaną miną. - Co z wami, tak nie wolno zaczynać szczęśliwej uroczystości - powiedział ze śmiechem Struan. Nie o nią się rozchodzi, jak pragnę Boga, dobrze o tym wiesz! Wszyscy zbankrutujemy, a przynajmniej poniesiemy straszne straty przez tę zapowietrzoną malarię. - Owszem - rzekł Struan, uśmiechnął się do Culuma i Tess, a spostrzegając ich niepokój, postanowił od razu przekazać im wszystkie dobre wieści. Podobno Longstaff zarządza opuszczenie Miasta Królowej powiedział niedbałym tonem. - Jak rany Chrystusa! - wybuchnął Gorth. - Nie możemy go opuścić. Za dużo forsy włożyliśmy w budynki i ziemię. Nie możemy. Gdybyś to nie ty, Tai-Panie, wybrał, psiamać, tę przeklętą dolinę, to nie... - Milcz! - przerwał mu Brock i obrócił się do Struana. - Ty stracisz na tym więcej niż my, jak pragnę Boga, a jednak się uśmiechasz. Dlaczego? - Ojcze - wtrąciła Tess, przerażona, że gniew popsuje im cały wieczór i niewiarygodne przyjęcie oświadczyn Culuma przez ojca. Możemy się napić? Szampan jest już oziębiony. - Tak; oczywiście kochanie - odparł Brock. – Ale czy nie rozumiecie, co powiedział Dirk? Tracimy ogromną forsę. Jeżeli opuścimy to miasto, to nasza przyszłość jest czarna jak czeluście piekieł. I jego, dalibóg, także samo! Przyszłość Noble House jest jasna jak skały Dover - odparł spokojnie Struan. - Nie tylko nasza, ale i wasza. Longstaff zwróci nam wszystkim pieniądze, które włożyliśmy w Szczęśliwą Dolinę. Co do pensa. Gotówką. - Nie może być! - wykrzyknął Brock. - Kłamstwo! - zawtórował mu Gorth. Struan obrócił się w jego stronę. - Coś ci poradzę, Gorth. Mnie można nazwać kłamcą tylko raz - powiedział, a potem wyjawił im zamiary Longstaffa. Culuma ogarnął podziw dla tak wspaniałego rozwiązania całej sprawy. Nie miał najmniejszej wątpliwości, że chociaż ojciec nie mówi o swoim wpływie na decyzje Longstaffa, to tak misterne załatwienie wszystkiego jest jego zasługą. Przypomniał sobie swoje pierwsze spotkanie z Longstaffem i to, jak ojciec manipulował tym człowiekiem niczym marionetką. Znów mocno zwątpił w siebie. Pojął, że nie wszystko, co mówił mu Gorth, jest prawdą i że nigdy nie zawładnie Longstaffem tak, jak to zrobił ojciec - żeby jeszcze raz ich uratować. - To zakrawa na cud - powiedział i wziął Tess za rękę. - Boże przenajświętszy, Tai-Panie - rzekł Gorth. - Cofam, com powiedział. Moje przeprosiny... wyrwało mi się z nerwów. Tak jest, zwracam honor. - Dirk - powiedział Brock z zadowoleniem kryjącym się pod ponurą miną. - Cieszę się, naprawdę się cieszę, że będziesz moim krewnym. Bóg świadkiem, uratowałeś nasze głowy. - Nic podobnego. To był pomysł Longstaffa.
- No pewnie - odparł ironicznie Brock. - Niech nam żyje! Liza, dawaj pić. Dałeś nam fest okazję do uczczenia tego wieczoru, Dirk. Diabła tam, całej nocy! Pijmy więc i weselmy się. - Wziął kieliszek z szampanem, a kiedy wszyscy mieli swoje w rękach, wzniósł toast. - Za Tess i Culuma, żeby przez całe życie zawsze mieli spokojne morze i bezpieczną przystań! Wszyscy wypili. Brock z Culumem uścisnęli sobie ręce, a Struan wziął w ramiona Tess i zapanowała powszechna przyjaźń. Ale tylko chwilowo. Wiedzieli to wszyscy. Dziś jednak gotowi byli o tym zapomnieć. Tylko Tess i Culum czuli się bezpieczni. Zasiedli do kolacji. Tess była w sukni korzystnie podkreślającej jej dojrzałe kształty, Culum zaś niemal bezradny z uwielbienia dla niej. Powtórnie napełniono kieliszki winem, znów rozległy się śmiechy i wzniesiono nowe toasty. W spokojniejszej chwili Struan wyjął sztywną kopertę i wręczył ją synowi.. - Mały prezent dla was obojga – powiedział. - Co to jest? - spytał Culum. Otworzył kopertę. Tess wyciągnęła szyję, żeby także spojrzeć. W; kopercie był plik kartek, w tym jedna gęsto pokryta chińskimi hieroglifami. - To akt własności kawałka ziemi tuż nad Cyplem Glessinga. - wyjaśnił Struan. - Przecież tam nigdy nie było ziemi na sprzedaż - rzekł podejrzliwie Brock. - Jego ekscelencja zatwierdził kilka aktów własności będących w posiadaniu Chińczyków z wioski do których należała ta ziemia, zanim przejęliśmy Hongkong. To jeden z nich. Ty i Tess, Culumie, jesteście teraz współwłaścicielami jednego akra. Piękny stamtąd widok. Aha, wraz z tym aktem dostajecie również materiały budowlane, które wystarczą na dom z siedmioma sypialniami, ogrodem i letnim domkiem. - Och Tai-Panie - powiedziała Tess z przepięknym uśmiechem - dziękuję ci! Dziękuję! - Nasza własna ziemia?! nasz własny dom? Naprawdę mówisz to poważnie? - spytał Culum, oszołomiony wielkodusznością ojca. - Tak, synu. Pomyślałem, że zechcesz rozpocząć budowę natychmiast. Umówiłem was oboje na jutro W południe z moim architektem. Żeby ruszyć z planami tego domu. - Jutro wszyscy wyjeżdżamy do Makau - oświadczył ostrym tonem Gorth. - Ależ Gorth, chyba nie masz nic przeciwko odłożeniu wyjazdu o dzień, dwa? - spytał Culum. W końcu to bardzo ważna sprawa... - O, tak... - poparła go Tess. - ...a ponieważ rozwiązany został problem z Miastem Królowej i sprzedażą ziemi... - Culum urwał i z ożywieniem zwrócił się do narzeczonej. - Sousa to najlepszy architekt na Dalekim Wschodzie - powiedział. - Uważam, że nasz Remedios jest lepszy - zaoponował Brock, wściekły na siebie, że sam nie pomyślał o tym, aby pozwolić młodym wybudować sobie dom. Planował podarować im w prezencie ślubnym jeden z domów
firmy Brocków w Makau, żeby znaleźli się jak najdalej od Struana. - O tak, jest bardzo dobry, panie Brock - odparł prędko Culum, wyczuwając jego zazdrość. - Jeżeli Sousa nas nie zadowoli, wtedy może porozmawiamy z nim. Zgadzasz się? -i spytał Tess i zwrócił się do Struana. - Nie wiem, jak ci dziękować. - Nie dziękuj, Culum. Młodym ludziom potrzebny jest dobry start życiowy i własne mieszkanie - odparł Struan, ciesząc się, że tak wzburzył Brocka i Gortha. - Tak - powiedziała zadowolona Liza. - Do licha, święta prawda! Brock wziął akt własności i przyjrzał się mu z powagą. - Pewien żeś, że jest prawdziwy? - spytał. - Nie jest przepisowy. - Jestem pewien. Longstaff zatwierdził go: Urzędowo. Na ostatniej kartce jest jego pieczęć. Brock spojrzał na Gortha marszcząc krzaczaste brwi, które grubą krechą przecinały mu czerstwe oblicze. - Myślę, że może by trza się rozpatrzyć w tych miejscowych aktach własności - powiedział. - Owszem - odrzekł Gorth i utkwił wzrok w Struanie. - Może być, że już nic nie zostało do sprzedania, tato. - Mam wrażenie, że są jeszcze inne, Gorth, jeżeli masz ochotę je wyśledzić - odparł swobodnie Struan. Przy okazji, Tyler, może zaraz po zmierzeniu nowych działek omówilibyśmy, co kto weźmie. - Też tak myślę - zgodził się Brock. - Jak poprzednio, Dirk. Ale tą razą ty wybierzesz pierwszy. - Oddał akt własności córce, a ta czule pogładziła papier. - Nadal jesteś zastępcą sekretarza kolonii, Culum? - spytał. - Tak sądzę - odparł Culum ze śmiechem. - Chociaż nigdy nie wyszczególniono mi moich obowiązków. A dlaczego pan pyta? - Bez powodu. Struan dopił wino i zdecydował, że czas działać. - Ponieważ Szczęśliwa Dolina jest opuszczona i jej kwestia rozwiązana, a nowe miasto powstanie na koszt państwa, Hongkong ma zapewnioną przyszłość - powiedział. - Tak - rzekł serdecznie Brock, odzyskując częściowo dobry humor - teraz oprócz nas będzie ryzykować także samo państwo. - Dlatego uważam, że nie ma co odkładać ich małżeństwa. Proponuję, żeby Tess i Culum pobrali się w przyszłym miesiącu. Zapadła przeraźliwa cisza. Wszystkim zdawało się, że czas stanął w miejscu. Culum dociekał, co kryję się za wymuszonym uśmiechem Gortha, dlaczego Tai-Pan wybrał przyszły miesiąc i... Boże mój, pomyślał, spraw, żeby to było w przyszłym miesiącu! Gorth zdawał sobie sprawę, że ślub w przyszłym miesiącu odebrałby mu wpływ na Culuma, a do tego, dalibóg, nie wolno mu było dopuścić. Cokolwiek powie stary, małżeństwa szybko nie będzie, poprzysiągł sobie. Może w przyszłym roku. Tak, może. Co ten czort knuje?
Także Brock próbował odgadnąć cel Struana, bo Struan musiał mieć w tym jakiś cel, który nie wróżył nic dobrego dla niego ani dla Gortha, Instynktownie czuł, że powinien z miejsca odwlec ich ślub. Jednakże poprzysiągł przed Bogiem- tak jak Struan -że zapewni im bezpieczną przystań, i wiedział, że taka przysięga zobowiązuje zarówno Struana, jak i jego. - Pierwsze zapowiedzi można by odczytać w przyszłą niedzielę - powiedział z rozmysłem Struan, przerywając napiętą atmosferę. -.Myślę że przyszła niedziela to dobry termin - dodał i uśmiechnął się do Tess. - Jak myślisz, córko? Och, tak. Tak - odparła i ścisnęła rękę Culuma. - Nie - sprzeciwił się Brock. - Za prędko - burknął Gorth. - Dlaczego? - spytał Culum. - Myślałem tylko o tobie, Culum - odparł pojednawczo Gorth i o przykrej stracie twojego wuja. Pośpiech byłby niestosowny, bardzo niestosowny. - Lizo, serce - rzekł chrapliwie Brock. - Przeprosimy teraz ciebie i Tess. Spotkamy się przy porto. Tess zarzuciła ojcu ręce na szyję i szepnęła: „Och, proszę cię, tato”, a potem czterej mężczyźni zostali sami. Brock wstał ciężko od stołu i wyszukał butelkę porto. Nalał do czterech kieliszków i podał im je. - Świetne porto Tyler - pochwalił Struan, łyknąwszy z uznaniem trunku. - Z trzydziestego pierwszego rocznika. - To wspaniały rok dla porto. Znów zapadło milczenie. - Nie sprawi panu kłopotu odłożenie wyjazdu o kilka dni? - spytał Brocka z niepokojem Culum. - To znaczy, jeżeli to niemożliwe... ale naprawdę chciałbym, żeby Tess zobaczyła tę ziemię i spotkała się z architektem. - Ze względu na opuszczenie miasta, sprzedaż ziemi i wszystko, nie wyjedziemy - odparł Brock. - A bynajmniej Gorth i ja. Liza, Tess i Lillibet powinny wyjechać, i to jak najszybciej. Makau jest zdrowe o tej porze roku. I chłodniej tam. No nie, Dirk? - Tak. W Makau jest teraz ładnie .- odparł Struan, zapalając cygaro. - Słyszałem, ze w przyszłym tygodniu przeprowadzą śledztwo w sprawie wypadku arcyksięcia - dodał i spojrzał badawczo na Gortha. - To był zły Dos. -rzekł Brock. - Tak jest - powtórzył Gorth. - Tam wszędzie strzelano. - Owszem - powiedział Struan. - Tuż po trafieniu go ktoś zastrzelił przywódcę tego motłochu. - Ja to zrobiłem - przyznał Brock. - Dziękuję ci, Tyler - powiedział Struan. - Ty też walczyłeś, Gorth? - Byłem na dziobie, bo żeśmy odpływali.
- Tak - potwierdził Brock. Próbował przypomnieć sobie, czy widział, żeby ktoś strzelał. Pamiętał tylko, że posłał Gortha na dziób. - Zły dżos. Motłoch jest straszny, a w takich razach kto wie, co się może zdarzyć. - Właśnie - odrzekł Struan. Był pewien, że jeśli tamtą kulę w kogoś wymierzono, to wystrzelił ją Gorth. Nie Brock. - Wypadki chodzą po ludziach. Olejowe lampy wiszące na belkach sufitu zakołysały się łagodnie wraz z przechyłem statku, bo wiatr nieco zmienił kierunek. Marynarze Gorth, Brock i Struan natychmiast stali się czujni. Brock otworzył bulaj i powąchał wiatr. Gorth wyjrzał na morze przez okna na rufie, a Struan wsłuchał się w odgłosy z trzewi statku. - To nic - powiedział Brock. Wiatr zmienił się o kilka stopni, i tyle. Struan wyszedł na korytarz, gdzie wisiał barometr. Wskazywał 757 milimetrów, bez zmian. Od wielu tygodni różnice w ciśnieniu były minimalne. - Stała piękna pogoda - oznajmił. - Tak - rzekł Brock. - Ale niedługo się zmieni i trza będzie uszczelnić luki. Widziałem, żeś ustawił sztormowe boje na głębokiej wodzie przy swoim nabrzeżu. - Owszem. - Struan dolał sobie porto i wyciągnął butelkę w stronę Gortha. - Chcesz jeszcze? - Dzięki - odparł Gorth. - Przeczuwasz rychły sztorm, Dirk? - Nie Tyler. Ale lubię mieć boje gotowe, na wszelki wypadek. W każdym razie Glessing nakazał ustawić je flocie wojennej. - Ty żeś mu to podsunął? - Tak. - Podobnież ma się żenić z młodą siostrzyczką Sinclaira. - Zdaje się, że jest urodzaj na śluby. - Myślę, że będą bardzo szczęśliwi - powiedział Culum. - George ją ubóstwia. - Dla Horatia to ciężki cios, że tak nagle go opuszcza - wtrącił Gorth. - Ona to cała jego rodzina. No i młoda jest, niepełnoletnia. - Ile ma lat? - spytał Culum. - Dziewiętnaście - odparł Struan. Napięcie w kabinie wzrosło. - Tess jest bardzo młoda - powiedział Culum udręczonym głosem. - Nie chciałbym jej za nic skrzywdzić. Ale mimo wszystko... cóż, możemy... co pan myśli, panie Brock? O naszym ślubie? W przyszłym miesiącu? Zgadzam się na wszystko, co uszczęśliwi Tess. - Jest bardzo młoda, chłopcze - odparł Brock, odurzony winem - ale cieszę się, że mówisz, co mówisz. - Kilka miesięcy dłużej wam dwojgu nie zawadzi, co, Culum? - spytał Gorth, zachowując uprzejmy i spokojny ton. - Do nowego roku zostało ledwo sześć miesięcy. - Do stycznia jest całe siedem miesięcy Gorth - powiedział niecierpliwie Culum.
- Ode mnie to nie zależy. Powiadam, że co dobre dla was dwojga, to i dla mnie. - Gorth opróżnił szklankę i dolał sobie jeszcze. - Co ty na to, ojciec? - spytał, z rozmysłem stawiając Brocka w trudnej sytuacji. - Właśnie nad tym myślę - odparł Brock, przeglądając się pieczołowicie w swojej szklance. - Tess jest bardzo młoda. Pośpiech byłby niestosowny. Znacie się raptem trzy miesiące i... - Ale ja ją kocham, panie Brock - rzekł Culum, nie rezygnując. - Trzy miesiące czy trzy lata to żadna różnica. - Wiem, synu - odparł Brock w miarę uprzejmym tonem. Przypomniał sobie radość, jaką zapłonęła Tess, kiedy powiedział jej, że przyjmie oświadczyny Culuma. - Zastanawiam się właśnie, co będzie dobre dla ciebie, dobre dla niej. Trza mi na to czasu, czasu do namysłu. Żeby połapać się, co ty knujesz, Dirk, dopowiedział w myślach. - Uważam, że wyszłoby to na dobre i im, i nam -odezwał się Struan, wyczuwając serdeczność promieniującą z syna. - Owszem, Tess jest młoda. Ale Liza też była młoda i tak samo matka Culuma. Wychodzenie młodo za mąż jest w modzie. Oni zaś mają dość pieniędzy. I wspaniałą przyszłość przed sobą. Jeżeli dopisze im dżos. Dlatego jestem zdania, że ślub wyszedłby im na dobre. Brock potarł czoło wierzchem dłoni. -Zastanowię się. Wtenczas ci odpowiem, Culum. To niespodziewany pomysł, dlatego trza mi czasu. Culum uśmiechnął się, ujęty poważnym tonem Brocka. Po raz pierwszy polubił go i mu zaufał. - Oczywiście - powiedział. - Jak myślisz, Tyler, ile czasu ci to zajmie? – spytał prosto z mostu Struan. Spostrzegł, że pod wpływem fałszywej grzeczności Brocków Culum mięknie, uznał więc, że jeżeli przyprze ich do muru, zdradzą, co w nich naprawdę siedzi. - Nie powinniśmy trzymać młodych ma haczyku jak złowionych ryb, a poza tym trzeba mnóstwo zaplanować. Musimy urządzić najwspanialsze wesele, jakiego w Azji jeszcze nie widziano. - O ile sobie przypominam to przyjęcie weselne wydaje ojciec panny młodej - odparł szorstko Brock. - A ja wyznaję się na tym na tyle dobrze, że wiem co się należy, a co nie należy. - Zdawał sobie sprawę, że Struan wrobił go w to wszystko i że sobie z nim igra. - Także to wesele zaplanujemy wyłącznie my. - Oczywiście - rzekł Struan. - Kiedy więc dasz odpowiedź Culumowi? - Niedługo - odparł Brock i wstał. - Dołączymy do pań - powiedział. - Kiedy, Tyler? - Nie słyszałeś, co mówi ojciec, Tai-Panie? – spytał zapalczywie Gorth. - Co się go czepiasz? Jednakże Struan nic mu nie odpowiedział, cały czas wpatrując się w Brocka. Culum zląkł się, że dojdzie do bitki i Brock rozmyśli się co do ich małżeństwa. Zarazem jednak pragnął wiedzieć, ile mu przyjdzie czekać, i był rad, że ojciec ciśnie o to Brocka. - Proszę was - powiedział. - Pan Brock na pewno nie będzie... starannie rozważy tę myśl. Zostawmy na razie ten temat. - Co chcesz zrobić ty, to twoja sprawa, Culum! - rzekł z udanym gniewem Struan. - Ja natomiast chcę to
wiedzieć już! Dalibóg, chcę wiedzieć, czy cię nie wykorzystują i czy nie grają z tobą w kotka i myszkę, do diabła! - Mówisz straszne rzeczy! - powiedział Culum. - Owszem. Ale z tobą chwilowo skończyłem rozmowę, wiec milcz; Struan obrócił się do Brocka wiedząc, że skarcenie przez niego Culuma ucieszyło tak Brocka, jak Gortha. - Ile ci to zajmie, Tyler? - Z tydzień. Tydzień, ani mniej, ani więcej. – Brock spojrzał na Culuma i znów przybrał uprzejmy ton. – Nie zawadzi pytać się o czas, nie zawadzi też żądać jeden od drugiego odpowiedzi. Tak się należy. Za tydzień. Dirk. Czy to zadowala twoje sakramencko złe maniery? - Tak. Dziękuję, Tyler. Struan podszedł do drzwi i otworzył je na oścież. Goście mają pierwszeństwo - powiedział Brock. Znalazłszy się w zaciszu swojej kwatery na „Spokojnej Chmurze”, Struan opowiedział Mei-mei, co się wydarzyło. Wysłuchała go uważnie i z radością. - To dobrze, Tai-Panie! To doskonałe! - powiedziała. Wzięła od niego surdut, który zdjął, i odwiesiła go do szafy. Z rękawa tuniki wypadł jej zwitek papieru. Podniósł go i obejrzał.. Była to subtelna chińska akwarela z wieloma hieroglifami; Przedstawiała nadmorski pejzaż: malutki mężczyzna bił pokłony przed maleńką kobietą: u stóp ogromnych zamglonych gór a od skalistego brzegu odpływał sampan. - Skąd to masz? - spytał. - A Sam dostała ten obrazek w Tai Ping Szan - odparła. - Śliczny. - Tak - przyznała ze spokojem, znów pełna podziwu dla wspaniałej przebiegłości swojego dziadka. Przesłał ten zwój jednej ze swoich faworyt w Tai Ping Szan, od której Mei-mei kupowała czasem nefryty. Nic nie podejrzewając A Sam przyjęła akwarelę jako okolicznościowy podarek dla swojej pani. Dlatego też choć Mei-mei była pewna, że A Sam i Lim Din bardzo dokładnie obejrzeli obrazek i hieroglify, wiedziała, iż do głowy im nie przyszło, że zawiera sekretną wiadomość. Była ona za dobrze ukryta. Nawet na prywatnej rodowej pieczęci dziadka starannie odbito inną. No a wiersz: „Sześć gniazd uśmiecha się do orłów, Zielony Ogień jest częścią wschodzącego słońca, a wystrzelona strzała zwiastuje pisklęta nadziei...”, był taki piękny i prosty. Bo przecież tylko ona wiedziała, że dziadek dziękuje jej za wiadomość o sześciu milionach liangów, że „Zielony Ogień” oznacza Tai-Pana oraz że dziadek wyśle posłańca, którego znakiem rozpoznawczym będzie przedmiot w kształcie strzały i który udzieli jej wszelkiej dostępnej pomocy. - Co znaczą te hieroglify? - spytał Struan. - Trudno je przemówić, Tai-Panie. Nie znam wszystkich słów, ale oznacza to: „Sześć ptasich gniazd uśmiecha się do wielkich ptaków, zielony ogień jest we wschodzie słońca, a strzała przynosi - Mei-mei zmarszczyła brwi, szukając angielskiego słowa - przynosi małe ptaki nadziei”?
- Ależ to jakiś bełkot - rzekł ze śmiechem Struan. Westchnęła uszczęśliwiona. - Uwielbiam cię, Tai-Panie - powiedziała. - Uwielbiam cię, Mei-mei. –
Jak wybudujemy drugi raz dom, najpierw, proszę, będzie pan od feng szui, co?
–
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY
O świcie Struan popłynął na pokład „Maharadży Kalkuty”, handlowca, którym Sara wracała do kraju. Należał on do Spółki Wschodnioindyjskiej. Miał wyruszyć za trzy godziny wraz z przypływem i marynarze czynili ostatnie przygotowania do drogi. Struan zszedł pod pokład i zapukał do luksusowej kabiny Sary. - Proszę - usłyszał jej głos. - Dzień dobry, Saro - powiedział i zamknął za sobą drzwi. Kabina była duża i wygodna. Wszędzie walały się porozrzucane zabawki, ubrania, torby, buty. Lochlin, który leżał w maleńkim łóżeczku przy bulaju, kwilił przez sen. - Wszystko załatwione, Saro? - Tak. Wyjął kopertę. - To jest weksel aa okaziciela na pięć tysięcy funtów - powiedział. - Będziesz dostawać taką sumę co dwa miesiące. - Jesteś bardzo szczodry. - To twoje pieniądze... a przynajmniej Robba, nie moje. - Położył kopertę na dębowym stole. - Ja tylko wypełniam jego wolę. Poleciłem listownie utworzyć fundusz kredytowy, czego pragnął, i otrzymasz odpowiednie dokumenty. Poprosiłem też ojca, żeby wyszedł po ciebie na ten statek. Chcesz zamieszkać w moim domu w Glasgow aż do czasu, kiedy znajdziesz dla siebie taki, który ci się spodoba? - Nie chcę nic twojego. - Napisałem do naszych bankierów, aby honorowali twój podpis - także zgodnie z życzeniami Robba - do sumy pięciu tysięcy gwinei rocznie ponad przydzielone ci pieniądze. Musisz zdać sobie sprawę, że jesteś spadkobierczynią, ja zaś zalecam ci ostrożność, bo wielu będzie się starało zabrać ci majątek. Jesteś młoda i życie przed tobą...
- Nie życzę sobie żadnych twoich rad, Dirk - odparła kategorycznie Sara. - Co do wzięcia tego, co moje, sama umiem o to zadbać. Zawsze umiałam. Co zaś do mojej młodości, to widziałam się w lustrze. Jestem stara i brzydka. Ja to wiem i ty to wiesz. Jestem skończona! Ty zaś wygodnie nie angażuj się po niczyjej stronie i napuszczaj mężczyzn na mężczyzn, a kobiety na kobiety. Cieszysz się, że Ronalda umarła - wykonała swoje zadanie z naddatkiem. To dogodnie otwiera ci drogę do następnej. Kto nią będzie? Shevaun? Mary Sinclair? A może córka księcia? Zawsze mierzyłeś wysoko. Ale bez względu na to, kim jest, będzie młoda, bogata, a ty wyssasz ją do ostatniej kropli krwi, tak jak wszystkich. Pożerasz innych i w zamian nie dajesz nic. Bóg mi świadkiem, że przeklinam cię i modlę się, żebym żyła tak długo, aby móc napluć na twój grób! Dziecko zapłakało żałośnie, ale żadne z nich nie usłyszało jego płaczu, kiedy mierzyli się wzrokiem. - Zapominasz o jednej prawdzie, Saro – powiedział Struan. - Cała twoja gorycz płynie z przekonania, że poślubiłaś niewłaściwego brata. I z tego powodu uczyniłaś z życia Robba piekło. Otworzył drzwi i wyszedł. - Nienawidzę tej prawdy! - krzyknęła Sara w otaczającą ją pustkę.. Przygnębiony Struan Usiadł ciężko przy biurku w biurze faktorii nienawidząc Sary, ale rozumiejąc ją. Dręczyła go jej klątwa. Czy ja pożeram innych? - powiedział niechcący na głos. Spojrzał na portret Mei-mei. - Tak, chyba tak. Czy to źle? A czy oni nie zjadają mnie? Cały czas. Kto się myli, Mei-mei? Kto ma rację? - Wtem przypomniał sobie o Arystotelesie Quansie. - Vargas! - zawołał. - Tak, senhor. - Jak się miewa pan Quance? - Jest bardzo smutny, senhor. Bardzo smutny. - Niech pan go tu przyśle, proszę. Wkrótce potem w drzwiach pojawił się Quance. - Niech pan wejdzie, Arystotelesie - rzekł Struan. - I zamknie drzwi. Quance spełnił jego życzenie, podszedł do biurka i zmartwiony stanął przed nim. - Arystotelesie, nie ma pan czasu do stracenia - powiedział prędko Struan. - Niech pan się wymknie z faktorii i zejdzie, na nabrzeże. Czeka tam na pana sampan. Wsiądzie pan na „Maharadżę Kalkuty” - odpływa za kilka minut. - Co takiego, Tai-Panie? - Odsiecz jest blisko, chłopie. Kiedy znajdzie się pan na pokładzie „Maharadży Kalkuty”, niech pan odegra wielką scenę - wypływając z zatoki, macha rękami i krzyczy. Niech wszyscy wiedzą, że jest pan na pokładzie. - Bóg zapłać, Tai-Panie - odparł Quance, a jego oczy na chwile rozbłysły. - Aleja nie chcę wyjeżdżać z Azji. Nie mogę. - W tym sampanie jest ubranie kulisa. Po wypłynięciu z zatoki może się pan przekraść chyłkiem na lorszę pilota. Przekupiłem chińską załogę, ale nie jego, więc niech pan zejdzie mu z oczu.
- Do stu piorunów! - wykrzyknął Quance, który nagle jakby urósł o kilka cali. - Ale, , ale gdzie ja się ukryję? W Tai Ping Szan? - Pani, Fortheringill oczekuje pana. Załatwiłem panu dwumiesięczny pobyt. Ale dalibóg, jest mi pan winien zwrot wydatków, które w związku z tym miałem! Quance wyciągnął ręce, objął Struana i zaryczał. - Rany boskie, co pan robi! - ostudził go prędko Struan: - Jeżeli Maureen nabierze najmniejszych podejrzeń, zatruje nam życie i nigdy stąd nie wyjedzie! - Słusznie - przyznał Quance schrypłym szeptem i popędził do drzwi. Wtem stanął jak wryty. - Pieniądze! - wykrzyknął. - Potrzebuję pieniędzy! Mógłby mi -pan udzielić małej pożyczki, Tai-Panie? - Oto sto gwinei - rzekł Struan, który zdążył już wziąć do ręki sakiewkę ze złotem; - Dopiszę je do pańskiego rachunku. Sakiewka zniknęła i w kieszeni Quance'a, który jeszcze raz objął Struana i posłał całusa portretowi nad kominkiem. - Dziesięć portretów najnadobniejszej Mei-mei. Po dziesięć gwinei poniżej mojej zwykłej ceny - obiecał. – O nieśmiertelny Quansie, uwielbiam cię! Jesteś wolny! Wolny, na Boga żywego! Zatańczył kankana, śmignął w górę i już go nie było. Mei-mei wpatrzyła się w nefrytową bransoletę. Przysunęła ją bliżej słonecznego światła, które wpadało przez otwarty bulaj, i dokładnie ją obejrzała. Nie uszła jej uwagi ani subtelnie wyrzeźbiona strzała, ani zapisane hieroglifami słowa „pisklęta nadziei”. - To piękny nefryt- powiedziała w dialekcie mandaryńskim. - Dziękuję, Pierwsza Żono Pierwszego - odparł Gordon Czen w tym samym języku. - Tak, bardzo piękny - dodała i zwróciła mu bransoletkę. Wziął ją, przez chwilę cieszył się jej dotykiem, ale nie założył jej już na przegub. Zamiast tego wyrzucił ją zręcznie przez bulaj, patrząc, jak znika w wodzie. - Byłbym zaszczycony, gdybyś przyjęła ją w darze, Pierwsza Żono - powiedział. - Ale niektóre dary należą do ciemnych morskich głębin. - Jesteś bardzo mądry, mój synu - odrzekła. - Ale nie jestem Pierwszą Żoną. Zaledwie konkubiną. - Ojciec nie ma żony. Dlatego ty jesteś Pierwszą Żoną Pierwszego. Mei-mei nie odpowiedziała. Była zdumiona, że posłańcem dziadka okazał się Gordon Czen. Dlatego pomimo nefrytowej bransoletki postanowiła być bardzo ostrożna i mówić zagadkami na wypadek, gdyby Gordon zabrał tę bransoletkę komuś innemu, przekonana, że okaże on równą ostrożność i też będzie mówił zagadkami. - Napijesz się herbaty? - spytała. - To za wielki kłopot, Matko. - Żaden kłopot, mój synu - odparła, i przeszła do sąsiedniej kabiny. Gordon Czen poszedł za nią, podziwiając, jak pięknie stąpa i jakie małe ma stopy, a w głowie kręciło mu
się od jej delikatnych perfum. Pokochałeś ją od pierwszego wejrzenia, rzekł w duchu. W jakimś sensie jest twoim dziełem, bo to ty wpoiłeś jej barbarzyńską mowę i barbarzyńskie myśli. Pobłogosławił swój dżos za to, że Tai-Pan jest jego ojcem i że tak ogromnie go szanuje. Wiedział, że gdyby nie ten szacunek, jego miłość do Mei-mei nie mogłaby pozostać synowską. Służący przynieśli herbatę i Mei-mei odprawiła Lim Dina. Ale dla przyzwoitości pozwoliła zostać A Sam. Wiedziała, że służąca nie rozumie dialektu Suczou, w którym podjęła rozmowę z Gordonem, Strzała może być bardzo groźna - powiedziała. - Tak, Pierwsza Żono, w niewłaściwych rękach. Interesujesz się łucznictwem? - Kiedy byłam bardzo mała, puszczaliśmy latawce, ja i moi bracia. Pewnego razu wystrzeliłam z łuku, ale przelękłam się go. A jednak myślę, że czasem strzała może być podarunkiem bogów i nie jest groźna. Gordon Czen namyślał się przez chwilę. - Tak. - rzekł. - Jeżeli miał ją w rękach głodujący, wycelował nią w zwierzynę i trafił swoją zdobycz. Ślicznie poruszała wachlarzem. Cieszyła się, że pojęła sposób jego rozumowania. Dzięki temu przekazanie mu informacji stało się łatwiejsze i bardziej pasjonujące. - Taki człowiek musi działać jak najostrożniej, jeżeli ma zaledwie jedną szansę trafienia w cel powiedziała. - To prawda, Pierwsza Żono. Ale mądry myśliwy ma wiele strzał w kołczanie - odparł, zadając sobie pytanie, jaką to zwierzynę trzeba upolować. - Biednej kobiecie nie dane jest zaznać męskich rozkoszy polowania - powiedziała ze spokojem. - Mężczyzną rządzi zasada jang - jest myśliwym z wyboru bogów. Kobietą rządzi zasada jin - jest tą, której myśliwy przynosi jedzenie do przyrządzenia. - Bogowie są bardzo mądrzy. Bardzo. Uczą myśliwego, jaka zwierzyna jest jadalna, a jaka nie. Gordon Czen pił herbatę małymi łyczkami. Chce przez to powiedzieć, że trzeba kogoś odnaleźć? zastanawiał się. A może wytropić i zabić? Kogo chce odszukać? Może byłą kochankę wuja Robba i jej córkę? Raczej nie, bo wtedy nie robiłaby z tego tajemnicy, a Żin-kua na pewno by mnie w to nie wciągał. Na wszystkich bogów, jaki wpływ ma ta kobieta na myśli Żin-kua? Co dla niego zrobiła, że zmusiła go do rozkazania mi - a poprzez moją osobę całej potędze Triad - żebym spełniał wszystkie jej życzenia? I nagle skojarzył to sobie z plotką, którą zasłyszał, jakoby Żin-kua wiedział przed wszystkimi, że flota wojenna natychmiast powróci do Kantonu, a nie popłynie na północ, jak wszyscy przewidywali. Mei-mei musiała przesłać potajemnie tę wiadomość Żin-kua i w ten sposób uczyniła go swoim dłużnikiem! Ajiii ja, i to jakim dłużnikiem! Wiedząc o tym zawczasu, na pewno ocalił ze trzy, cztery miliony liangów. Szacunek Gordona dla Mei-mei wzrósł. - Czasem myśliwy może użyć broni, żeby ocalić życie przed dziką bestią leśną - rzekł, stwarzając jej nową możliwość wyrażenia myśli. - To prawda, mój synu. - Mei-mei złożyła z trzaskiem wachlarz i zadrżała. - Bogowie chronią biedną kobietę przed takim złem.
A więc chce, żeby kogoś zabić, pomyślał Gordon. Obejrzał dokładnie porcelanową filiżankę, zastanawiając się kogo. - To dżos że zło wciska się w wiele miejsc - odrzekł. - Na górze i na dole. Na lądzie i na tej wyspie. - Tak, mój synu - potwierdziła Mei-mei. Zatrzepotała wachlarzem, a jej usta lekko zadrżały. - Nawet na morzu; Nawet pomiędzy wysoko urodzonych i bardzo bogatych. Straszne są zrządzenia bogów. Gordon Czen omal nie wypuścił z rąk filiżanki. Odwrócił się plecami do Mei-mei i starał się uspokoić skołatany rozum. „Morze” i „wysoko urodzony” oznaczało jedynie dwóch ludzi. Longstaffa albo samego TaiPana. Na smoki śmierci, zwrócenie się przeciwko któremukolwiek z tych dwu sprowadziłoby zagładę!... Zrobiło mu się niedobrze. Ale dlaczego? - zadał sobie pytanie. Czy chodzi jej o Tai-Pana? Byle nie o mojego ojca, o, bogowie! Niech to nie będzie mój ojciec! -Tak, Pierwsza Żono - przyznał odrobinę przygnębiony, wiedząc, że przysięga zobowiązuje go do wykonania każdego -rozkazu. - Zrządzenia bogów są straszne. Mei-mei zauważyła nagłą zmianę w jego zachowaniu i nie mogła pojąć, co jest jej przyczyną. Zdezorientowana, zawahała się. Wstała i podeszła do okien na rufie. W zatoce, w otoczeniu sampanów unoszących się po skrzącym morzu, kotwiczył spokojnie okręt flagowy. Dalej, za nim, stała na kotwicy „Chińska Chmura”, a w pobliżu niej „Biała Czarownica”. - Te statki są takie piękne - powiedziała Mei-mei. - Który ci się podoba najbardziej? Gordon podszedł do okien. Wątpił żeby mogło chodzić jej o Longstaffa. Nie wynikała z tego żadna korzyść - dla niej. Może dla Żm-kua, ale dla niej nie. - Myślę, że ten - odparł ponuro, skinąwszy głową w stronę „Chińskiej Chmury”. Mei-mei aż zatkało z oburzenia i upuściła wachlarz. - Rany boskie! - powiedziała po angielsku. A Sam na chwilę podniosła wzrok, więc Mei-mei natychmiast się opanowała. Gordon Czen podniósł wachlarz i zwrócił go jej z niskim ukłonem. - Dziękuję - ciągnęła w dialekcie Suczou. -: Ja jednak wolę tamten statek. - Wskazała wachlarzem „Białą Czarownicę”, Wciąż jeszcze drżała, uświadomiwszy sobie ze zgrozą, że Gordon Czen sądził, iż ona pragnie śmierci swojego uwielbianego Tai-Pana. Tamten to bezcenny nefryt. Bezcenny, słyszysz?! Nietykalny, dla wszystkich bogów! Jak śmiałeś myśleć co innego?! Gordonowi najwyraźniej ulżyło. -Wybacz mi, Pierwsza Żono. Złożyłbym tysiąc pokłonów, żeby natychmiast okazać ci swoje nikczemne przeprosiny, ale mogłoby to zdziwić twoją niewolnicę.- odparł prędko mieszaniną; słów z dialektów Suczou i mandaryńskiego, umyślnie je przeplatając. - Na chwilę wszedł do mojej szalonej głowy diabeł i nie zrozumiałem cię jasno. Naturalnie, że nigdy, przenigdy nie śmiałbym porównywać takich statków, jednego z drugim. - Tak - powiedziała. - Gdyby ktoś dotknął na tym drugim statku choćby jednej nitki konopnej liny, choćby jednej drzazgi, to podążyłabym za tym, który ośmielił się zbezcześcić taki nefryt, do samego piekła, a potem
wyrwałabym mu jądra, wydrapała oczy i nakarmiła go jego własnymi flakami! Gordon Czen zamrugał oczami, ale zachował spokojny ton. - Bądź spokojna, Pierwsza Żono. Bądź spokojna -zapewnił. - Pokłoniłbym ci się stokrotnie za to, że nie odróżniłem nefrytu od drewna. Nigdy nie posunąłbym się do wniosku... Nie chciałbym, abyś myślała, że tego nie rozumiem. - To dobrze. - Jeżeli wybaczysz mi, Pierwsza Żono, to zajmę się teraz swoimi sprawami. Jeszcze nie załatwiłeś swoich spraw - oświadczyła. - A dobre wychowanie nakazuje, żebyśmy napili się jeszcze herbaty. - Klasnęła po królewsku w dłonie na A Sam i zażądała świeżej herbaty oraz gorących ręczników. Kiedy służąca powróciła, Mei-mei przeszła w rozmowie na dialekt kantoński. - Podobno już bardzo niedługo wiele statków odpływa do Makau - powiedziała i Gordon Czen od razu zrozumiał, że natychmiast po przyjeździe Brocka do Makau trzeba go uziemić. A Sam rozpromieniła się. - Myślisz, że wyjedziemy, Matko? - spytała. - Och, z rozkoszą zobaczyłabym znów Makau. - Uśmiechnęła się nieśmiało do Gordona Czena. - Zna pan Makau, wielmożny panie? - Oczywiście- odparł. Zwykła niewolnica nie ośmieliłaby się do niego zwrócić z pytaniem. Wiedział jednak, że A Sam jest powiernicą i osobistą niewolnicą Mei-mei i jako taka ma liczne przywileje. Poza tym, jak na dziewczynę z pływającej wioski, wydała mu się bardzo ładna. Spojrzał znów na Mei-mei. - Niestety, w tym roku nie będę mógł wyjechać. Chociaż wielu moich znajomych kursuje tam i z powrotem. Mei-mei skinęła głową. - Słyszałeś, że wczoraj wieczorem odbyły się zrękowiny barbarzyńskiego syna Ojca? - spytała. Wyobrażasz sobie?! Z córką jego wroga! Zadziwiający są ci barbarzyńcy! - Tak - potwierdził Gordon Czen, zaskoczony, że Mei-mei uznała za konieczne jaśniej naświetlić sprawę usunięcia Brocka. Na pewno nie pragnęła zagłady całej ich rodziny. - Niewiarygodne. - O ojca rodziny nie dbam - jest stary, a jeśli bogowie są sprawiedliwi, to jego dżos wkrótce się skończy. Mei-mei targnęła głową w tył, a jej nefrytowe i srebrne ozdoby zadzwoniły. - Co do córki, cóż, sądzę, że urodzi zdrowych synów, choć doprawdy zupełnie nie pojmuję, co mężczyzna może widzieć w takiej grubonogiej, krowiastej sztuce. Owszem - przyznał zgodliwie Gordon Czen. A zatem to nie Brocka trzeba zabić, pomyślał. I nie córkę.. W takim razie pozostają matka i brat. Niepodobna, żeby chodziło o matkę, a więc chodzi o brata. O Gortha. Ale dlaczego tylko o brata, dlaczego tylko o Gortha Brocka? Dlaczego nie o ojca i syna? Bo na pewno obaj zagrażają Tai-Panowi. Szacunek Gordona dla ojca ogromnie wzrósł. Co za wspaniała chytrość żeby stworzyć pozory, iż to Mei-mei jest sprężyną tej intrygi! Co za przebiegłość, żeby podsunąć jej zwrócenie się z tym do Żin-kua, a jego do mnie! Jakie to misterne! Naturalnie, oznacza to, że Tai-Pan wie o przekazaniu przez Mei-mei tajnej wiadomości - na pewno wyjawił jej to rozmyślnie
po to, aby Żin-kua stał się jej dłużnikiem. Co zatem wie o Triadach? I o mnie? Z pewnością nic. Poczuł się bardzo zmęczony. Umysł miał przeciążony tak wieloma podnietami i niebezpieczeństwami. Do tego ogromnie troskały go rosnące naciski mandarynów wywierane na Triady w prowincji Kwantung. I na Triady w Makau. A nawet w Tai Ping Szan. Mandaryni mieli wśród mieszkańców wzgórza wielu swoich szpiegów i choć większość z nich była znana, a czterech zlikwidowano, zaniepokojenie z powodu ich obecności bardzo mu ciążyło. Gdyby wyszło na jaw, że jest przywódcą Triad na Hongkongu, nigdy nie mógłby wrócić do Kantonu, a jego życie stałoby się warte tyle, co gówno właściciela sampanu. Na dodatek rozkoszne perfumy Mei-mei i bijąca w oczy kobiecość A Sam mąciły mu zmysły. Chciałby przespać się z tą niewolnicą, pomyślał. Ale to niemądre i niebezpieczne. Chyba że zaproponuje to Matka. Lepiej wracaj prędko do Tai Ping Szan w ramiona najdroższej konkubiny na wzgórzu. Na wszystkich bogów, niemal warta jest tych tysiąca liangów, które kosztowała. Dziś wieczorem będziemy się kochać dziesięć razy na dziesięć różnych sposobów. Uśmiechnął się do siebie. Bądźże szczery, Gordon, skarcił się w duchu, to będą tylko trzy razy. A potem jeszcze trzy, jeżeli dżos pozwoli - za to jakie cudowne! - Żałuję, że nie będę mógł popłynąć do Makau - powtórzył. - Krewni Ojca przez to małżeństwo wyjadą wszyscy, jak sądzę? Zwłaszcza syn? - Tak - powiedziała Mei-mei z rozkosznym westchnieniem, wiedząc już na pewno, że jej zlecenie zostało zrozumiane. - Tak myślę. - Ha! - prychnęła z pogardą A Sam. - Wielkie szczęście zapanuje na Hongkongu, kiedy ten syn wyjedzie! - Dlaczego? - spytała badawczo Mei-mei, a Gordon Czen, któremu natychmiast przeszło zmęczenie, stał się równie czujny. A Sam przechowywała tę niezwykłą wiadomość na taką właśnie dramatyczną chwilę. - Ten syn to prawdziwy barbarzyński diabeł - powiedziała. - Dwa albo trzy razy w tygodniu chodzi do jednego barbarzyńskiego burdelu. Zamilkła i nalała sobie herbaty. - No mów dalej, A Sam - ponagliła ją zniecierpliwiona Mei-mei. - Bije je - oznajmiła A Sam z ważną miną. - Może go nie zadowalają. - powiedziała Mei-mei. -Dobre baty jeszcze nie zaszkodziły żadnej barbarzyńskiej dziwce. - Tak. Ale on chłosta je i katuje, zanim się z nimi położy. - To znaczy, że za każdym razem? -spytała ż niedowierzaniem Mei-mei. - Za każdym - potwierdziła A Sam. - Płaci za to bicie a potem płaci za... za wsadzenie, bo do tego sprowadza się reszta. Szuuu! Do środka i koniec - strzeliła palcami - ot tak! - Ha! A skąd ty to wszystko wiesz, co? - spytała Mei-mei. - Zasługujesz, żeby cię mocno wyszczypać. Wymyślasz to wszystko, ty strzępiąca jęzor niewolnico! - Na pewno nie, Matko. Ta barbarzyńska burdelmama, ta stara wiedźma o nie dającym się wymówić
nazwisku... Ta z jednym szklanym okiem i niewiarygodnymi zębami, co się same poruszają... - Fortheringill? - spytał Gordon Czen. - Właśnie, wielmożny panie. Fortheringill. No więc ona ma największy burdel w Mieście Królowej. Ostatnio zakupiła sześć dziewczyn ho-klo i jedną kantonkę. Jedna z... - Pięć dziewczyn ho-klo - sprostował Gordon Czen. - To ty działasz także w tej branży? - spytała grzecznie Mei-mei. - O, tak - odparł. - Zaczyna być bardzo zyskowna. - A Sam, mów dalej, pieszczoszko. - No więc, Matko, jak już mówiłam, jedna z tych dziewczyn ho-klo to powinowata A Tat, która, jak wiesz, jest spokrewniona z moją matką. I tę dziewczynę wyznaczono mu na partnerkę tej nocy. Ten jeden raz wystarczył! - A Sam jeszcze bardziej ściszyła głos. - Mało jej nie zabił. Bił ją po brzuchu i pośladkach, aż zaczęła krwawić, a później kazał jej robić dziwaczne rzeczy z jego przyrodzeniem. I wtedy... - Co za dziwaczne rzeczy? - spytał równie cichym szeptem Gordon Czen, pochylając się ku niej. - Tak, co za rzeczy? - zawtórowała mu Mei-mei. - Ja na pewno nie jestem w stanie opowiadać o takich dziwactwach i świństwach, o nie, w żadnym razie, ale ona musiała poddać się im z całą uległością i udostępnić mu wszystkie części ciała! - Wszystkie?! - Wszystkie, Matko. Przez to straszliwe bicie, to gryzienie, kopanie i katowanie biedna dziewczyna o mało co nie umarła! - Coś podobnego! - wykrzyknęła Mei-mei i dodała ostrym tonem: - Ale i tak uważam, że wszystko zmyślasz. A sam. Powiedziałaś, zdaje się, ze było to - władczo strzeliła palcami - szuuu, że on robi to tak. - Właśnie. Tak robi. I zawsze szpetnie obwinia dziewczynę, chociaż ona nigdy nie jest winna. Z tym właśnie największy kłopot. Z tym i z tym, że ma takiego małego i miękkiego. - A Sam wzniosła ręce do niebios i poczęła zawodzić. - Obym nigdy nie miała dzieci, jeśli kłamię! Obym zmarła zwiędłą starą panną! Oby moich przodków zżarły robaki! Oby przodkowie moich przodków nigdy nie zaznali spokoju i się nie odrodzili! Oby moi... - No dobrze, A' Sam - powiedziała rozdrażniona Mei-mei. - Wierzę ci. Obruszona A Sam powróciła do picia herbaty. - Jakżebym śmiała okłamywać moją wspaniałą Matkę i jej szanownego krewniaka? - powiedziała. - Myślę jednak, że bogowie powinni niechybnie pokarać śmiercią takie barbarzyńskie bydlę! - Tak - powiedział Gordon Czen. A Mei-mei uśmiechnęła się do siebie.
KSIĘGA PIĄTA
Tego popołudnia Struan wszedł na pokład „Chińskiej Chmury”. Odesłał kapitana Orłowa na jedną ze swoich lorsz, a Siergiejewa do przestronnych apartamentów na „Spokojnej Chmurze”. Nakazał postawić wszystkie żagle, oddać cumy i wypłynął z zatoki na głębinę. Przez trzy dni „Chińska Chmura” mknęła jak strzała na południowy zachód, a jej reje skrzypiały pod żaglami nabrzmiałymi wiatrem. Wypłynął w morze, żeby się oczyścić. Oczyścić z wszelakiego brudu, ze słów Sary, ze straty Robba i Karen. A również po to, żeby błogosławić Mei-mei i radować się, że ją ma. Dotarł do łona oceanu, jak kochanek, który odjechał na wieczność, ocean zaś powitał go szkwałem i przyjął sztormem, ale powściągliwie, nawet przez chwilę nie zagrażając statkowi ani jemu, który nim żeglował. Obdarzał go swoimi skarbami łaskawie, wracając mu siły, dodając witalności, ofiarowując godność i błogosławiąc mu tak, jak tylko ocean może błogosławić człowiekowi, oczyszczając go tak, jak tylko ocean potrafi oczyścić człowieka. Wypróbowywał siebie tak, jak wypróbowywał własny statek - badając, gdzie leży kres jego sil. Zmieniała się wachta za wachtą, a on nie spał, wciąż chodził po pokładzie od jednego wschodu słońca do drugiego i następnego, podśpiewując sobie cicho i prawie nie ruszając jedzenia. Z nikim też nie rozmawiał, chyba że chciał wymusić zwiększenie prędkości statku, nakazać zmianę zerwanej wanty lub postawienie jeszcze jednego żagla. Płynął w głąb Pacyfiku, do nieskończoności. Czwartej doby zmienił kurs i przez pół dnia płynął na północny zachód. A potem zawrócił statek, zszedł pod pokład, ogolił się, wykąpał, przespał dzień i noc, a następnego dnia o świcie zjadł pełny posiłek. Później zaś wyszedł na pokład. - Dzień dobry, panie kapitanie - powitał go Cudahy. - Proszę wziąć kurs na Hongkong. - Tak jest. Pozostał na pokładzie cały dzień i część nocy, a potem znów poszedł spać. O świcie zmierzył wysokość słońca na niebie, zaznaczył pozycję statku na mapie i ponownie kazał go zawrócić. Później dał nurka za burtę i pływał nago w morzu. Marynarze żegnali się przesądnie. Wokół krążyły rekiny. Ale rekiny trzymały się z daleka. Struan wspiął się na pokład i nakazał sprzątanie nieskazitelnie utrzymanego statku: szorowanie pokładów piaskiem, szczotkami i wodą - zmianę takielunku, konserwację żagli oraz czyszczenie splywników i dział. Wyrzucił za burtę całą swoją odzież i odzież załogi. Wydał marynarzom nową garderobę i sam włożył marynarskie ubranie. Cała załoga otrzymała podwójną porcję rumu. O świcie siódmego dnia żeglugi na wprost przed statkiem zamajaczył na horyzoncie Hongkong. Piętrzący się nad nim Pik tonął we mgle. W górze wisiały białe obłoki, w dole kipiało morze. Struan stal na dziobniku, pod nogami kotłowały mu się bryzgi fal.
Rób, co chcesz Wyspo - krzyknął w ślad za wschodnim wiatrem. - Wróciłem!
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY PIERWSZY „Chińska Chmura” wpłynęła do zatoki przez zachodni kanał. Wschodzące słońce świeciło silnie, a wschodni wiatr był stały - i wilgotny. Nagi do pasa, mocno opalony, z rudozłotymi pojaśniałymi od słońca włosami Struan stał na pokładzie rufowym. Skierował lornetkę na statki w zatoce. Najpierw na „Spokojną Chmurę”. Flagi sygnałowe łopoczące na bezanmaszcie obwieszczały „Zenit” - wezwanie do właściciela, aby natychmiast stawił się na pokładzie. Pomyślał, że tego należało się spodziewać. Przypomniał sobie, jak ostatnim razem - wieczność temu - odczytał hasło „Zenit” z flag „Gromowej Chmury”, które zwiastowało tyle zgonów i przyjazd Culuma. W zatoce przybyło transportowców z wojskiem. Wszystkie nosiły bandery Spółki Wschodnioindyjskiej. Doskonale, pomyślał. To pierwsze z obiecanych posiłków wojskowych. Obok okrętu flagowego zobaczył dużą trójmasztową brygantynę. Na jej rufie powiewała rosyjska bandera, a na grotmaszcie carski proporzec. Po falach zatoki pomykało znacznie więcej sampanów i dżonek. Kiedy dokładnie przyjrzał się reszcie kotwiczącej tam floty, zwrócił się w stronę brzegu, czując zapach morza, który mile mieszał się z zapachem lądu. W pobliżu Cypla Glessinga panował ruch, a Drogą Królowej szło wielu Europejczyków i grupki żebraków. Miał wrażenie, że Tai Ping Szan wyraźnie się rozrosło. Nad opuszczoną faktorią Noble House i pustką porzuconej przez ludzi Szczęśliwej Doliny powiewała flaga z Lwem i Smokiem. - Cztery rumby w prawo! - polecił. - Tak jest, panie kapitanie! - odkrzyknął mu śpiewnie sternik. Struan zręcznie podpłynął do burty „Spokojnej Chmury”.. Nałożył koszulę i wszedł na jej pokład. Dzień dobry - przywitał go kapitan Orłow. Za dobrze znał Tai-Pana, żeby go pytać, gdzie był. - Dzień dobry. Wywiesił pan „Zenit”. Dlaczego? - Z rozkazu twojego syna, Tai-Panie. - Gdzie on jest? - Na brzegu. - Proszę go ściągnąć na pokład. - Posłano po niego, kiedy wpłynęliście do zatoki. - To dlaczego go tu nie ma? - Mogę dostać z powrotem swój statek? Na Tora, Zielonooki, mam śmiertelnie dość bycia kapitańskim pachołkiem. Daj mi być kapitanem wożącym herbatę albo opium, albo wyślij mnie na wody Arktyki: Znam pół setki miejsc, z których można zabrać ładunek futer - i jeszcze bardziej napchać twoje skrzynie srebrem. To niewielka prośba. - Pan mi jest potrzebny tutaj - odparł Struan z uśmiechem i ubyło mu wiele lat. - Na napletek Odyna! Łatwo ci się śmiać - rzekł Orłow, wykrzywiając twarz w sobie właściwym uśmiechu. - Byłeś w morzu, a ja tkwiłem na zakotwiczonym wraku.
Wyglądasz niczym bóg, Zielonooki. Trafiłeś na burzę? Tajfun? A czemu to zmieniony jest mój grotżagiel, fokbombramsel, sterżagiel i latacz?! Wszędzie widzę nowe fały, sztagi i giejtawy! Dlaczego, co?! Czy wydarłeś serce mojej ślicznotce po to tylko, żeby oczyścić sobie duszę? - Co to za futra, kapitanie? - Z fok, soboli, norek - znajdę każde, jakie wymienisz - póki tylko będę mógł powiedzieć każdemu: „Precz mi do Hadesu z mojego statku!”, nawet tobie. - W październiku popłynie pań na północ, Sam. Czy to pana zadowala? Futra dla Chin, hmm? Orłów podniósł wzrok na Struana i od razu poznał, że nie popłynie w październiku na północ. Przebiegł go lekki dreszcz i znienawidził nękające go złe przeczucie. Zadał sobie pytanie, co mu Się przydarzy pomiędzy czerwcem a październikiem. - Mogę dostać swój statek w tej chwili? - spytał. - Tak czy nie?! Październik to zły miesiąc i odległy. Mogę dostać swój statek już, tak czy nie?! - Tak. Orłow przełazi przez burtę i zeskoczył na pokład rufowy „Chińskiej Chmury”. - Rzuć cumę dziobową! - krzyknął, a potem pomachał ręką Struanowi i ryknął śmiechem.. „Chińska Chmura” odbiła od statku bazy i zgrabnie klucząc popłynęła na sztormowe miejsce cumowania naprzeciwko Szczęśliwej Doliny. Struan zszedł pod pokład do pomieszczeń Mei-mei. Głęboko spała. Zakazał A Sam budzić ją i powiedział, że wróci później. Udał się na pokład wyżej do swoich apartamentów, wykąpał się, ogolił i włożył czyste ubranie. Lim Din przyniósł mu jajka, owoce i herbatę. Wtem drzwi kabiny otworzyły się i wpadł Culum. - Gdzie byłeś? - zapytał pośpiesznie. - Do załatwienia są tysiące spraw, a dziś po południu jest aukcja ziemi. Mogłeś mnie uprzedzić, że znikniesz. Cała wyspa wrze i... - Czy ty nie masz zwyczaju pukać do drzwi, Culum? - przerwał mu Struan. - Mam, oczywiście, ale śpieszy mi się. Przepraszam. Usiądź. Co to za tysiące, spraw? - spytał Struan. - Myślałem, że poradzisz sobie ze wszystkim. - To ty jesteś Tai-Panem, a nie ja. - odparł Culum. - Owszem. Ale przypuśćmy, że bym dziś nie wrócił, co byś wtedy zrobił? Culum zawahał się z odpowiedzią. - Poszedłbym na aukcję ziemi - odparł.- Zakupił ziemię. - Czy umówiłeś się z Brockiem, o jakie działki nie będziemy się ze sobą licytować? Culuma speszył wzrok ojca. - No, w pewnym sensie. Zawarłem prowizoryczną umowę. Zależną od twojej zgody. Wyjął mapę i rozłożył ją na biurku. Otaczające Cypel Glessinga parcele pod nowe miasto leżały dwie mile na zachód od Szczęśliwej Doliny. Płaskich terenów pod zabudowę było niewiele z powodu okolicznych gór, rozciągały się one na pół mili i kończyły pół mili od wybrzeża. Nad działkami wznosiło się wzgórze Tai Ping
Szan, powstrzymując rozrastanie się miasta na wschód. - To są wszystkie działki. Wybrałem ósmą i dziewiątą. Gorth powiedział, że Brockowie chcą czternastą i dwudziestą pierwszą. - Uzgodniłeś to z Tylerem? - Tak. Struan spojrzał na mapę. - Dlaczego wybrałeś dwie sąsiadujące działki? - Cóż, nie znam się na ziemi, faktoriach, nabrzeżach, dlatego poradziłem się George'a Glessinga. I Vargasa. A potem, po cichu, Gordona Czena. I... - Dlaczego Gordona? - Nie wiem. Po prostu uznałem, że to dobry pomysł. Wydaje się bardzo sprytny. - Mów dalej. No więc, wszyscy oni byli zgodni, że spośród działek nadmorskich najlepsze są ósma, dziewiąta, dziesiąta, czternasta i dwudziesta pierwsza. Gordon podsunął mi myśl o dwóch działkach razem, na wypadek, gdybyśmy mieli rozwinąć interes, a wtedy jedno nabrzeże służyłoby dwu faktoriom. Za radą Glessinga kazałem kapitanowi Orłowowi wysondować po cichu głębokość przy brzegu. Powiedział, że jest tam dobre, skaliste dno, ale płytki szelf. Będziemy mu sieli odzyskać teren z wody i wysunąć nabrzeże spory kawałek w morze. - A które miejskie działki wybrałeś? Culum nerwowo wskazał je na mapie. - Zdaniem Gordona, powinniśmy się licytować o tę tutaj. Jest to... no więc, jest to wzgórze i… uważam, że było by to świetne miejsce na Wielki Dom. Struan wstał, podszedł do okien na rufie i spojrzał przez lornetkę na wzgórze. Leżało na zachód od Tai Ping Szan, na drugim końcu terenów pod zabudowę. - Musielibyśmy wybudować drogę na nie, hmm? - zagadnął. - Vargas powiedział, że gdybyśmy nabyli miejskie działki dziewięć A i piętnaście B, to wówczas mielibyśmy - zdaje się, że nazwał to „prawem przejazdu” albo jakoś podobnie - które chroniłoby naszą własność. Później, gdybyśmy chcieli, moglibyśmy coś na nich zbudować i puścić w dzierżawę. Albo odsprzedać. - Mówiłeś o tym z Brockiem? - Nie. - Z Gorthem? - Nie. - Z Tess? - Tak. - Dlaczego? - Bez powodu. Lubię z nią rozmawiać. Rozmawiamy o wielu sprawach. - Niebezpiecznie jest rozmawiać z nią na takie tematy. Chcąc nie chcąc wystawiłeś ją na próbę.
- Jak to? - Jeżeli Gorth albo Brock przystąpią do licytacji działek dziewięć A i piętnaście B, przekonasz się, że nie możesz jej ufać. Bez tych dwu mniejszych działek zakupienie tego wzgórza jest nadzwyczaj ryzykowne. - Ona niczego nie powtarza - odparł wojowniczo Culum. - To było tylko do jej wiadomości. A może Brockowie myślą o tym samym. Jeżeli zaczną się z nami licytować, nie będzie to żaden dowód. Struan przyjrzał się mu uważnie. - Napijesz się czegoś mocniejszego, czy herbaty? - spytał. - Poproszę herbaty - rzekł Culum czując, że ma lepkie ręce. Zastanawiał się, czy Tess rzeczywiście rozmawiała z Brockiem albo Gorthem. - Dokąd popłynąłeś? - spytał. - Jakie jeszcze sprawy wymagają podjęcia decyzji? Culum z trudem pozbierał myśli. - Jest mnóstwo przesyłek pocztowych, i dla ciebie, i dla wuja Robba. Nie wiedziałem, co z nimi zrobić, więc wsadziłem je do sejfu. Poza tym Vargas i Czen Szeng podsumowali wszystkie nasze wydatki ze Szczęśliwej Doliny, a ja... zgłosiłem się po srebro. Longstaff zapłacił wszystkim, tak jak zapowiedziałeś. Zgłosiłem się po nie i przeliczyłem. No a wczoraj na statku Siergiejewa przypłynął pewien Anglik... Roger Blore. Mówi, że wsiadł na niego w Singapurze. Pilnie chce się z tobą widzieć. Nie zdradził, w jakiej sprawie, ale... w każdym razie umieściłem go na mniejszym statku bazie. Kto to jest? - Nie wiem, synu - odparł w zamyśleniu Struan. Zadzwonił dzwonkiem stojącym na biurku, a kiedy wszedł steward, polecił mu, żeby wysłano po Blore'a łódź. - Co poza tym? - spytał. - Zamówienia na materiały budowlane i sprzęt żeglarski rosną. Trzeba zamówić nowe partie opium... jest tysiące spraw. Struan obracał w dłoniach kubek z herbatą... - Brock dał ci już odpowiedź? - spytał. - Dzisiaj jest ostatni dzień. Zaprosił mnie na wieczór »a „Białą-Czarownicę”. - Tess nie sugerowała ci, jaka będzie decyzja ojca? - Nie. - A Gorth? Culum jeszcze raz potrząsnął przecząco głową. - Wyjeżdżają jutro do Makau - powiedział. - Wszyscy ż wyjątkiem Brocka. Zaprosili mnie, żebym pojechał z nimi. - Jedziesz? Ponieważ wróciłeś; to chciałbym pojechać. Na tydzień... jeżeli powie, że możemy niedługo wziąć ślub Culum popił herbaty. -Trzeba kupić meble... i tym podobne. Widziałeś się z Sousą? - O tak, widzieliśmy się. Ta ziemia jest wspaniała, a plany domu już rozrysowane. Nie wiemy, jak ci
dziękować. Myśleliśmy... wiesz, Sousa powiedział nam o oddzielnym pokoju z wanną i klozetem, który zaprojektowałeś w swoim domu. My... poprosiliśmy go, żeby zbudował nam taki sam. Struan poczęstował syna cygarem i przypalił mu je. Jak długo byś na mnie czekał, Culumie? - spytał. - Nie rozumiem. Na mój powrót. Przecież mogło mnie pochłonąć morze.. - Nie ciebie, Tai-Panie. - Kiedyś może mnie pochłonąć... kiedyś mnie pochłonie . - Struan wypuścił z ust strużkę dymu i obserwował, jak płynie. - Jeżeli jeszcze raz zdarzy się, że wypłynę nie mówiąc ci gdzie, czekaj czterdzieści dni. Nie więcej. Albo nie będę już żył, albo nigdy nie wrócę. - Dobrze - odparł Culum, zastanawiając się; do czego ojciec zmierza. -Dlaczego tak nagle wyjechałeś? - A dlaczego ty rozmawiasz z Tess? - To nie jest-odpowiedź. - Co jeszcze wydarzyło się od mojego wyjazdu? Culum ze wszystkich sił starał się zrozumieć ojca, ale nie potrafił. Bardziej go teraz szanował, jednakże nadal nie czul do niego synowskiej miłości. Rozmawiał godzinami z Tess i odkrył, że ma niezwykłą i wrażliwą duszę. Rozmawiali o swoich ojcach, próbując pojąć tych dwu, których kochali, a czasem nienawidzili najbardziej na świecie, a przecież mimo to biegli do nich przy najmniejszym zagrożeniu. - Spod Kuemoi powróciły fregaty - odparł. - I co? - Zniszczyły od pięćdziesięciu do stu dżonek. Dużych i małych. I trzy gniazda pirackie na brzegach tej wyspy. Może zatopiły Wu Kwoka, a może nie.. - Wkrótce się o tym przekonamy. - Przedwczoraj poszedłem sprawdzić, co z twoim domem w Szczęśliwej Dolinie. Strażnicy... zresztą wiesz, że nikt; tam nie zostaje na noc... Niestety, włamano się do środka i mocno go splądrowano. Struan ciekaw był, czy dobrano się do ukrytego sejfu. - Nie ma żadnych dobrych wiadomości? - spytał. - Arystoteles Quance uciekł z Hongkongu. - Tak? - Tak. Pani Quance nie daje temu wiary, ale wszyscy - prawie wszyscy - widzieli go na statku, tym samym, którym ciotka Sara popłynęła do kraju. Biedna kobieta wierzy, że on nadal jest na Hongkongu. Czy już wiesz o George'u i Mary Sinclair? Chcą się pobrać. To świetnie, nawet jeśli Horatio jest tym okropnie przybity. Ale i z nimi jest nie najlepiej. Właśnie dowiedzieliśmy się, że Mary jest bardzo chora.
- Na malarię? - Nie. W Makau, na jakąś biegunkę. Dziwna sprawa. George dostał wczoraj list od matki przełożonej katolickiego klasztoru Samarytanek. Biedak zamartwia się na śmierć. Tym papistom nie wolno ufać. - Go napisała matka przełożona? - Tylko tyle, że uznała za stosowne powiadomić najbliższych krewnych Mary. I że Mary kazała jej napisać do George'a. Struan zmarszczył brwi. - Czemu, do diabła, nie poszła do Szpitala Misjonarzy?! dlaczego nie zawiadomiła Horatia? - spytał. - Nie wiem. - Powiedziałeś Horatiowi? - Nie. - Glessing by mu powiedział? - Wątpię. W tej chwili chyba się nienawidzą. - A więc pojedź z Brockami i sprawdź, jak ona się czuje. - Pomyślałem, że zechcesz mieć wiadomości z pierwszej ręki, więc wczoraj wysłałem lorszą Jesusa, siostrzeńca Vargasa. Biedny George nie może otrzymać urlopu od Longstaffa, więc chciałem tym dopomóc także jemu. Struan dolał sobie herbaty, a potem spojrzał na Culuma z nowym szacunkiem. - Bardzo dobrze zrobiłeś - pochwalił go. - Wiem, że ona jest jakby pod twoją kuratelą. - Owszem. - Mam jeszcze tylko wiadomość, że parę dni temu odbyło się śledztwo w sprawie wypadku z arcyksięciem. Przysięgli orzekli, że to był przypadek. - Myślisz, że tak było? - Naturalnie. A ty? - Odwiedzałeś Siergiejewa? - Przynajmniej raz dziennie. Oczywiście uczestniczył w śledztwie... i bardzo cię komplementował. Jak to pomogłeś mu, jak ocaliłeś mu życie i tym podobne. Siergiejew nikogo nie obwinił i powiedział, że to samo przekazał carowi. Publicznie oświadczył, że zawdzięcza życie tobie. Skinner wydał specjalny numer „Wschodnich Czasów” z opisem śledztwa. Zachowałem go dla ciebie. - Culum wręczył ojcu gazetę. - Nie byłbym zaskoczony, gdybyś otrzymał list pochwalny od samego cara. - Jak się czuje Siergiejew? - Już chodzi, ale biodro ma bardzo sztywne. Chyba mocno cierpi, ale nic o tym nie wspomina. Twierdzi, że już nigdy nie dosiądzie konia. - Ale jest zdrów?
- Zdrów jak ktoś, kto urodził się do jazdy konnej. Struan podszedł do kredensu i nalał dwa kieliszki sherry. Chłopak się zmienił, pomyślał. Tak, bardzo zmienił. Jestem dumny z mojego syna. Culum wziął kieliszek i wpatrzył się w niego. - Na zdrowie, Culum. Świetnie się spisałeś. - Na zdrowie, ojcze - odparł Culum, z rozmysłem używając słowa „ojciec”.. - Dziękuję. - Nie dziękuj mi. Chcę zostać Tai-Panem Noble House. Bardzo. Ale nie pragnę zostać nim wskutek twojej śmierci. - Do głowy mi to nie przyszło - odrzekł ostro Struan. - Tak, aleja rozważałem taką możliwość. I wiem z całą pewnością, że wolę o niej nie myśleć. Struan zadał sobie pytanie, jak jego syn może o tym mówić - i to z takim spokojem. - Bardzo się zmieniłeś w ciągu paru ubiegłych tygodni - powiedział. - Może poznaję siebie. To wpływ Tess... i tego, że przez siedem dni byłem sam, Przekonałem się, że jeszcze nie jestem na to gotów. - Czy Gorth podziela twoje zdanie co do dziedziczenia wskutek śmierci ojca? - Nie mogę odpowiadać za niego, Tai-Panie. Tylko za siebie. Wiem, że przeważnie masz rację, że kocham Tess i że pomagasz mi wbrew swoim najszczerszym .przekonaniom. Jeszcze raz Struan przypomniał sobie słowa Sary; W zadumie pociągnął łyk sherry. Roger Blore był niskim drobnym dwudziestokilkulatkiem o włosach ciemnoblond, niebieskich, ogromnie zmęczonych oczach i szczupłej sylwetce. Minę miał stanowczą i takież wejrzenie. Ubranie zaś kosztowne, ale podniszczone. - Proszę usiąść, panie Blore - powiedział Struan. - Co znaczy ta cała tajemniczość? Dlaczego chciał się pan ze mną. widzieć koniecznie w cztery oczy? Blore nie usiadł. - Pan się nazywa Dirk Lochlin Struan? - spytał. Struan zdziwił się. Bardzo niewielu ludzi znało jego drugie imię.. - Tak. A kim jest pan? - spytał. Ani twarz, ani nazwisko przybysza nic mu nie mówiły. Ale wymowę miał wykształconą - w prywatnych szkołach Eton, Harrow albo Chartefhouse. - Czy może mi pan pokazać swoją lewą stopę, proszę pana? - spytał grzecznie młodzieniec. - Chryste Panie! Ty bezczelny młokosie! Proszę przejść do rzeczy albo wynieść się stąd! - wybuchnął Struan? - Ma pan pełne prawo być zirytowanym, panie Struan - odparł młodzian. - Szanse, że jest pan Tai-Panem, są pięćdziesiąt do jednego. Sto do jednego. Ale muszę się upewnić, że jest pan tym, za kogo się podaje.
- Dlaczego? - Ponieważ mam wiadomość dla Dirka Lochlina Struana, Tai-Pana Noble House, który ma odstrzelone pół stopy - wiadomość niezwykłej wagi. - Od kogo?! - Od mojego ojca. - Nie znam pańskiego nazwiska ani pańskiego ojca, a do nazwisk mam dobrą pamięć, do diabła! - Nie nazywam się Roger Blore, proszę pana.. To tylko pseudonim - dla dobra mojego ojca w parlamencie, jestem prawie pewien, że jest pan Tai-Panem Noble House. Ale zanim przekażę wiadomość, muszę się upewnić całkowicie. Struan wyjął z prawego buta sztylet i podniósł lewą nogę. - Proszę zdjąć mi but - powiedział groźnie. - Ale jeżeli nie będzie to wiadomość „niezwykłej wagi”, wyrżnę panu na czole swoje inicjały. - A więc ryzykuję życie. Raz kozie śmierć. Przybysz ściągnął Struanowi but, westchnął z ulgą i usiadł bez sił. - Nazywam się Richard Crosse - powiedział. - Moim ojcem jest sir Charles Crosse, poseł do parlamentu z okręgu Chalfont Saint Giles. Struan spotkał się z sir Charlesem dwa razy w życiu, przed kilku laty. W owym czasie był on drobnym niezamożnym właścicielem ziemskim, który z zapałem popierał wolny handel i rozwój wymiany handlowej z Azją i którego lubiano w parlamencie. Od lat Struan wspomagał go finansowo i nigdy nie żałował tej inwestycji. Pomyślał z entuzjazmem, że na pewno chodzi o ratyfikację traktatu z Chinami. - Dlaczego nie powiedział pan tego od razu? - rzekł. Crosse zmęczonym ruchem potarł oczy. - Czy mogę się napić? - spytał. - Wódka, koniak, sherry - niech się pan częstuje. - Dziękuję panu - odrzekł Crosse i nalał sobie koniaku. - Dziękuję. Przepraszam, ale jestem... wie pan, odrobinę zmęczony. Ojciec nakazał mi wielką ostrożność, polecił używać pseudonimu. Rozmawiać wyłącznie z panem albo, gdyby pan nie żył, z panem Robbem Struanem. – Rozpiął koszulę i otworzył woreczek, który miał umocowany przy pasie. - Przesyła panu to - powiedział wręczając Struanowi przybrudzoną, mocno zalakowaną kopertę i usiadł. Struan wziął kopertę. Była zaadresowana do niego i datowana „Londyn, 29 kwietnia”. Gwałtownie podniósł wzrok, znad listu. - Kłamie pan! - powiedział szorstko. - Niemożliwe, żeby dotarł pan tu tak szybko. To zaledwie sześćdziesiąt dni. - Zgadza się, proszę pana - odparł z ożywieniem Crosse. - Dokonałem rzeczy zgoła niemożliwej! - Zaśmiał się nerwowo. - Ojciec nie wybaczy mi tego chyba nigdy. - Nikt jeszcze nie dojechał tu z kraju w sześćdziesiąt dni, Co pan knuje?
- Wyjechałem we wtorek, dwudziestego dziewiątego kwietnia. Dyliżansem z Londynu do Dover. W ostatniej chwili złapałem statek pocztowy do Calais. Potem dyliżansem do Paryża, a stamtąd do Marsylii, gdzie w ostatniej chwili dostałem się na statek płynący do Aleksandrii. Dalej lądem do Suezu, dzięki uprzejmości Muhammada Alego, którego mój ojciec kiedyś poznał, a potem W ostatniej sekundzie złapanym statkiem pocztowym do Bombaju. W Bombaju utknąłem bezczynnie na trzy dni, a wówczas cudownie uśmiechnęło się do mnie szczęście. Zapłaciłem za przejazd do Kalkuty kliprem z opium. Potem... - Jakim kliprem? - „Latającą Czarownicą”, należącą do firmy Brock i Synowie. - Niech pan mówi-dalej - powiedział Struan, unosząc brwi. - Potem statkiem Spółki Wschodnioindyjskiej do Singapuru. „Bombajskim Księciem”. A tam pech - żaden statek nie miał w planie rejsu na Hongkong. I znów wielkie szczęście. Namówiłem do zabrania mnie rosyjski okręt... tamten - powiedział Crosse wskazując ręką przez okna na rufie. - Było to dla mnie najniebezpieczniejsze ryzyko, ale nie miałem wyboru. Oddałem kapitanowi wszystkie swoje gwinee, co do jednej. Zapłaciłem z góry. Bałem się, że jak tylko wypłyną z Singapuru, poderżną mi gardło i wrzucą do. morza, ale była to moja ostatnia szansa. Ściśle biorąc, jechałem z Londynu do Hongkongu pięćdziesiąt dziewięć dni, proszę pana. Struan wstał i nalał Crosse'owi drugi kieliszek, a sobie dużą porcję. Owszem, to jest możliwe, pomyślał. Nieprawdopodobne, ale możliwe. - Zna pan treść tego listu? - spytał. - Nie, panie Struan. A właściwie to znam tylko tę część, która dotyczy mnie. - To znaczy? - Ojciec pisze, że jestem darmozjadem, nicponiem, hazardzistą i że tylko konie mi w głowie - odparł z rozbrajającą szczerością Crosse. - Że więzienie Newgate wydało nakaz aresztowania mnie za długi. Że poleca mnie pańskiej wspaniałomyślności i ma nadzieję, że zdoła pan spożytkować jakoś moje „talenty” - bylebym tylko trzymał się z daleka od Anglii i ojca do końca jego życia. Podaje też warunki zakładu. - Jakiego zakładu? - Przypłynąłem wczoraj, proszę pana, dwudziestego ósmego czerwca. Pański syn i wielu innych są świadkami. Może przeczytałby pan list. Zapewniam pana, że ojciec nigdy nie założyłby się ze mną, gdyby nie były to wiadomości „niezwykłej wagi”. Struan jeszcze raz sprawdził pieczęcie i złamał je. List brzmiał: „Westminster, godzina 11 wieczorem, 28 kwietnia 1841. Drogi Panie Struan. Właśnie wtajemniczono mnie poufnie w treść listu, który minister spraw zagranicznych lord Cunnington wysłał wczoraj do wielmożnego Williama Longstaffa, pełnomocnika Jej Królewskiej Wysokości w Azji. Fragment owego listu brzmi, jak następuje: «Okazał pan nieposłuszeństwo, lekceważąc moje polecenia i traktując je jak czcze frazesy. Wygląda na to, że chce pan załatwiać sprawy rządu Jej Wysokości według pańskiego
widzimisię. Zuchwale ignoruje pan moje zarządzenia, aby zapewnić brytyjskiemu handlowi dostęp do pięciu, sześciu chińskich portów i założyć tam placówki zapewniające stałe i pełne kontakty dyplomatyczne, a ponadto załatwić to szybko, najlepiej w drodze negocjacji, a gdyby okazało się to niemożliwe, przy użyciu naszych oddziałów wojskowych wysłanych do Chin znacznym kosztem w tym właśnie celu. Zamiast tego wynegocjowuje pan nędzną, prawię nie zamieszkaną skałę, zgadza się na układ całkowicie nie do przyjęcia, a jednocześnie - jeśli wierzyć raportom wojska i marynarki - uporczywie nie wykorzystuje, pan jak należy Wojsk Jej Królewskiej Wysokości będących pod pana komendą. Hongkong w żadnym razie nie stanie się nigdy rynkiem handlowym w Azji, a na pewno w nie większym stopniu, niż stało się nim Makau. Odrzucamy w całości traktat z Czuenpi. Pański następca, sir Clyde Whalen, przybędzie niebawem, drogi panie. Po otrzymaniu tego listu zechce pan przekazać łaskawie urzędowe obowiązki swojemu zastępcy, panu C. Monseyowi, i opuścić niezwłocznie Azję na fregacie, którą niniejszym odkomenderowano do tego zadania; Proszę przy najbliższej okazji stawić się w moim biurze. Jestem w całkowitej kropce...” Niemożliwe! Niemożliwe, żeby mogli popełnić tak parszywy, potworny, śmierdzący, kretyński, niewiarygodny błąd! - pomyślał z gniewem Struan. „Jestem w całkowitej kropce - czytał dalej. - Nie mogę nic zrobić, dopóki ta wiadomość nie zostanie oficjalnie ogłoszona w Izbie. Nie ośmielę się użyć tej tajnej informacji publicznie. Cunnington ściąłby mi głowę i jako polityk byłbym skończony. Nawet napisanie o tym w liście stwarza moim wrogom - a kto zajmujący się polityką ma ich mało? - okazję do zniszczenia mnie, a wraz ze mną tych wszystkich, którzy popierają wolny handel i jego pozycję, o którą tak żarliwie walczył pan przez tyle lat. Modlę się do Boga, by mój syn oddał ten list osobiście do pańskich rąk. (Nawiasem mówiąc, nie wie nic o jego poufnej treści.) Jak panu wiadomo, minister spraw zagranicznych to despota, sam dla siebie będący prawem, ostoja naszej partii wigów. Jego stanowisko wyrażone w liście nie zostawia najmniejszych wątpliwości. Obawiam się, że Hongkong to stracona sprawa. I jeżeli rząd nie przegra, a konserwatyści sir Roberta Peela nie dojdą do władzy co, moim zdaniem, jest niemożliwe w najbliższej przyszłości - Hongkong prawdopodobnie zostanie pogrzebany. Wiadomości o upadku pańskiego banku rozeszły się w londyńskich wewnętrznych kołach finansowych - z dużą pomocą pańskich konkurentów, pod wodzą młodego Morgana Brocka. Morgan Brock przemyślnie posiał «w wielkim zaufaniu ziarna nieufności wraz z wieścią, że Brockowie są w tej chwili właścicielami jeżeli nie wszystkich, to większości udziałów w pańskiej znakomitej gazecie, co niezmiernie zaszkodziło pańskiej pozycji tutaj. Ponadto równocześnie z nadejściem raportu Longstaffa zawierającego traktat z Czuenpi przyszedł list od pana Tylera Brocka i przybyło kilku kupców, bardzo krytycznie nastawionych do układu w sprawie Hongkongu i sposobu prowadzenia przez Longstaffa działań wojennych. List ten zaadresowany był do premiera, ministra spraw zagranicznych, a jego kopie do ich przeciwników, których, jak panu wiadomo, jest wielu. Wiedząc, że może pan zainwestować resztę swoich środków pieniężnych, jeśli je pan ma, w umiłowaną wyspę, piszę, żeby dać panu sposobność wycofania się i ocalenia czegoś z katastrofy. Być może zawarł pan już
jakąś umowę z Brockiem - modlę się, żeby tak było - choć jeśli wierzyć temu zarozumiałemu Morganowi Brockowi, jedyne zadowalające ich rozwiązanie to likwidacja pańskiej firmy. (Mam wszelkie podstawy przypuszczać, że nagłe wycofywanie wkładów z pańskiego banku spowodowali Morgan Brock z grupą europejskich finansistów - francuskich i rosyjskich, jak podaje inna plotka. Owa europejska grupa zaproponowała tę całą intrygę po przecieku wiadomości, że pan Robb Struan ma zamiar utworzyć międzynarodową sieć handlową. Zrujnowali pański bank w zamian za pięć-dziesięcioprocentowe udziały w podobnym zamierzeniu, które stara się obecnie zrealizować Morgan Brock. Przykro mi przekazywać tak niedobre wieści. Robię to wszakże w dobrej wierze, mając nadzieję, że moje informacje okażą się przydatne i że zdoła pan przetrwać, ażeby od nowa podjąć walkę. Nadal wierzę, że pańskie plany względem Hongkongu są słuszne. I zamierzam dalej zabiegać o wcielenie ich w życie. 0 nowym naczelnym inspektorze handlu, sir Clydzie Whalenie, wiem niewiele. Odznaczył się służąc w Indiach i cieszy się opinią doskonałego żołnierza. Sądzę, że nie zna się na administrowaniu. O ile wiem, to odpływa do Azji jutro, a więc jego przyjazd nastąpi niebawem. 1 ostatnia sprawa. Polecam panu mojego najmłodszego syna. Jest darmozjadem, czarną owcą i nicponiem, którego jedynym celem w życiu jest gra na wyścigach konnych. Więzienie Newgate wydało nakaz aresztowania go za długi. Oświadczyłem mu, że ureguluję je tu po raz ostatni; jeżeli bezzwłocznie wyruszy w tę niebezpieczną podróż. Przystał na to, założywszy się ze mną, że jeżeli dokona niemożliwej sztuki dotarcia do Hongkongu w czasie krótszym niż sześćdziesiąt pięć dni - a więc połowę krótszym, niż trwa zwykła podróż - dołożę mu tysiąc gwinei. Żeby zapewnić jak najszybsze dostarczenie tego listu, obiecałem mu pięć tysięcy gwinei, jeżeli dotrze tam w sześćdziesiąt pięć dni - minus pięćset gwinei za każdy dzień ponad wyznaczony termin. Wszystko to pod warunkiem, że póki żyję, nie wróci do Anglii, a pieniądze będą mu wypłacane po pięćset gwinei rocznie aż do skutku. Załączam jego pierwszą wypłatę. Proszę powiadomić mnie listownie o dacie jego przyjazdu. Jeżeli w jakikolwiek sposób będzie pan mógł spożytkować jego «talenty» i pokieruje nim, zaskarbi pan sobie dozgonną ojcowską wdzięczność. Starałem się, Boże miej jego i mnie w opiece, ale mi się nie udało. Chociaż kocham go z całego serca. Zechce pan przyjąć mój żal z powodu pańskiego nieszczęścia. Proszę pozdrowić ode mnie pana Robba. Kończę z nadzieją, że będę miał przyjemność spotkać się z panem w bardziej sprzyjających okolicznościach. Mam zaszczyt pozostać pańskim najuniżeńszym sługą. Charles Crosse.” Struan wyjrzał na zatokę i wyspę. Przypomniał sobie krzyż, który spalił tam pierwszego dnia. I dwadzieścia złotych gwinei Brocka. I pozostałe trzy połówki monet Żin-kua. I liangi srebra, które zainwestował dla kogoś, kto miał kiedyś zjawić się u niego z pewną pieczęcią. Wszystkie trudy, cała praca, planowanie i śmierć tylu ludzi poszły na marne. Przez głupią butę jednego człowieka - lorda Cunningtona. Jezu przenajświętszy, pomyślał, co ja teraz pocznę?!!!
Otrząsnął się z szoku, o jaki przyprawiły go wiadomości, i zmusił się do myślenia. Minister spraw zagranicznych to błyskotliwy umysł. Nie odrzuciłby Hongkongu pochopnie. Na pewno miał po temu jakiś powód. Co nim może być? I jak zdobyć wpływ na Whalena? Jak tu dopasować „żołnierza”, który „nie zna się na administrowaniu”, do przyszłości? A może nie powinienem kupować ziemi. Niech kupują inni kupcy i pal ich sześć. Brock wraz z pozostałymi zostanie zrujnowany, bo Whalen przywiezie wiadomości najwcześniej za miesiąc. A wtedy wszyscy będą tkwili po uszy w gorączkowych inwestycjach. Owszem, można i tak, a kiedy nowina zostanie podana do publicznej wiadomości, my wycofamy się do Makau... bądź do jednego z portów przy znanych na mocy traktatu, który zawrze Whalen, zaś cała reszta zbankrutuje. Albo poniesie wielkie straty. Tak. Lecz jeśli ja zdobyłem taką informację, więc może ją zdobyć także Brock. Więc a nuż nie pójdzie na dno. A nuż. No tak. Ale w ten sposób tracisz swój klucz do Azji - tę nędzną, lichą skałę, bez której wszystkie wolne porty i cała przyszłość są diabła warte. Druga możliwość to kupować, budować i stawiać na to, że Whalen - tak jak Longstaff - da się przekonać i wyjdzie poza dyrektywy, a nawet, że zrozumie to sam Cunnington. Zainwestować bogactwo Noble House w nowe miasto. Zaryzykować. Doprowadzić Hongkong do rozkwitu. I w ten sposób zmusić rząd do uznania tej kolonii. To śmiertelnie niebezpieczna taktyka. Nie możesz zmusić rządu, ażeby to zrobił. Stawka jest potworna, potworna! Ale przecież i tak nie masz wyboru. Musisz zaryzykować. Słowo „stawka” przypomniało mu o młodym Crossie. Zaraz, przecież to bardzo cenny chłopak. Jak by go tu wykorzystać? Zapewnić sobie jego milczenie, żeby nie wygadał się o swojej niesłychanej podróży? Właśnie - i jak sprawić, żeby Whalenowi spodobało się na Hongkongu? Jak dotrzeć do Cunningtona? Jak zachować traktat w takiej postaci, jaka mi odpowiada? - Tak, panie Crosse, odbył pan nadzwyczajną podróż - pochwalił gościa. - Kto wie, ile czasu panu zajęła? - Tylko pan. - Więc proszę zatrzymać to dla siebie - rzekł Struan i napisał coś na bloczku papieru. - Niech pan to odda szefowi moich urzędników. Crosse przeczytał treść kartki Struana. - Daje mi pan całe pięć tysięcy gwinei? - spytał. - Wystawiłem to zlecenie wypłaty na Rogera Blore'a. Chyba lepiej będzie, jeżeli zatrzyma pan to nazwisko - w każdym razie przez jakiś czas. - Dobrze, panie Struan. Obecnie nazywam się Roger Blore - powiedział gość i wstał. - Czy mogę już odejść? - Chce pan jakąś pracę, panie Blore? - Obawiam się, że... cóż, panie Struan, imałem się tuzinów różnych zajęć, ale mi nie wychodzi. Ojciec próbował wszystkiego, ale cóż... jestem skazany na to, żeby być - może to przeznaczenie - tym, kim jestem. Pan
wybaczy, ale szkoda pańskiego zachodu. - Założę się o pięć tysięcy gwinei, że przyjmie pan pracę, którą zaproponuję. Młodzieniec nie wątpił, że wygra ten zakład. Nie było takiej pracy, żadnej pracy, którą mógł mu zaproponować Tai-Pan, a on przyjąć. Ale zaraz, pomyślał. Z tym człowiekiem nie można igrać, nie można się z nim pochopnie zakładać. Te diablo spokojne oczy niczego nie zdradzają. Za nic nie chciałbym widzieć ich naprzeciwko siebie przy stole pokerowym. Ani przy grze w bakarata. Strzeż się, Richardzie Crossie, alias Rogerze Blorze. To taki człowiek, który nie spocznie, nim nie ściągnie należnego długu. - No więc, panie Blore? - spytał Struan. - Co z pańską odwagą? A może nie jest pan takim graczem, jakiego pan udaje? - Te pięć tysięcy to moje życie, panie Struan. Nie miałbym już o co więcej grać. - Więc niech pan postawi swoje życie, na miły Bóg! - Pan swojego nie ryzykuje. A więc to nierówny zakład. Dla pana jest to drobna suma. Niech pan podniesie swoją stawkę. Postawi sto do jednego. Struana wprawił w podziw tupet młodzieńca. - Doskonale... zakład stoi, panie Blore. Bóg mi świadkiem - powiedział Struan i wyciągnął rękę. Blore'owi zakręciło się w głowie, bo stawiał na to, że żądając tak nierównego zakładu, przekreśli go. Nie rób tego głupcze, ostrzegł się. No, ale przecież tu chodzi o pół miliona gwinei! Uścisnął rękę Struana. - Ta praca to stanowisko sekretarza Klubu Jeździeckiego Hongkongu - powiedział Struan. - Co takiego?! - Właśnie utworzyliśmy Klub Jeździecki. Jest pan jego sekretarzem. Zadaniem pana będzie znaleźć konie. Zbudować tor wyścigowy. Pawilon klubowy. Stworzyć najbogatszą, najlepszą stajnię wyścigową w Azji. Tak dobrą jak w Aintree czy gdziekolwiek indziej na świecie. Kto wygrywa, chłopcze? Blore ze wszystkich sił pragnął ochłonąć. Na miłość boską, skup się! - krzyknął na siebie w duchu. - Tor wyścigowy. - spytał. - Tak. Założy go pan, będzie go pan prowadził – tor z końmi, hazardem, trybunami, zakładami, nagrodami, wszystkim. Zacznie pan od dzisiaj. - Ale, Chryste Panie, skąd pan zdobędzie konie? - Skąd zdobędzie je pan! - Mój Boże, z Australii! - wykrzyknął Blore. Słyszałem, Se mają tam nadmiar koni! - Odsunął zlecenie wpłaty z powrotem do Struana i wrzasnął z entuzjazmem: - Nie pożałuje pan tego, panie Struan! Odwrócił się i skoczył do drzwi. - A pan dokąd? - spytał Struan. - Do Australii oczywiście.
- A może najpierw odwiedzi pan generała? - Słucham? - Przypominam sobie, że wojsko ma trochę kawalerii. Niech pan wypożyczy kilka koni. Uważam, że w następną sobotę mógłby pan zorganizować pierwsze zawody. - Naprawdę? - Tak. Sobota to dobry dzień na wyścigi. A Indie są bliżej niż Australia. Wyślę tam pana pierwszym dostępnym statkiem. - Naprawdę? Struan uśmiechnął się. - Tak - odparł i zwrócił mu kartkę. - Pięćset gwinei to premia do pana rocznej pensji, panie Blore, która wynosi pięćset funtów. Reszta to pieniądze na nagrody w pierwszych czterech, pięciu zawodach. Powiedzmy, po osiem gonitw, po pięć koni w każdej, co drugą sobotę. - Bóg zapłać, panie Struan. Struan został sam. Zapalił zapałkę i przyglądał się płonącemu listowi Crosse'a. Rozkruszył drobno spopielone kartki, a potem zszedł pokład niżej. Mei-mei jeszcze leżała w łóżku, ale była świeżo uczesana i wyglądała pięknie. - Heja, Tai-Panie - powitała go, pocałowała krótko i znów zaczęła się wachlować. - Wielmożnie się cieszę, że wróciłeś. Chcę, żebyś kupił mi mały kawałek ziemi, bo postanowiłam zająć się interesami. - Jakimi interesami? - spytał, lekko rozdrażniony jej niedbałym powitaniem, ale zadowolony, że przyjęła jego wyjazd i powrót bez zastrzeżeń i bez scen. - Zobaczysz, na pewno. Ale żeby zacząć, potrzebuję trochę liangów. Płacę dziesięć procent od zysku, czyli pierwsza klasa. Sto liangów. Będziesz cichym wspólnikiem. Wyciągnął rękę i położył ją na jej piersiach. - Skoro mowa o spółkowaniu, to... Zdjęła jego rękę z piersi. - Interesy przed spółkowaniem. Kupisz mi ziemię i pożyczysz liangi? - spytała. - Spółkowanie przed interesami! - Ajiii ja, w taki upał? - odparła ze śmiechem. - Okrutnie źle wysilać się w taki gorąc... koszula już ci się lepi do pleców! Ale chodź, niech tam. Posłusznie ruszyła do drzwi sypialni, lecz pochwycił ją. - Tylko się drażniłem - powiedział. - Jak się czujesz? Dziecko ci nie dokucza? - Jasne, że nie. Jestem bardzo troskliwą matką i jem tylko bardzo specjalne potrawy, żeby wyrósł piękny syn. I myślę wojowniczo, żeby był z niego Tai-Pan Dzielny. - Ile chcesz tych łiaagów?
- Sto. Już powiedziała. Nie masz uszu? Jesteś dziś okrutnie dziwny, Tai-Panie. Tak. Na pewno bardzo dziwny. Nie jesteś chory? Masz złe wiadomości? Czy, tylko jesteś zmęczony? - Tylko zmęczony. Sto liangów? Oczywiście. Co to za „interesy”?' Z entuzjazmem klasnęła w dłonie i rozsiadła się przy stole. - Och, zobaczysz. Wiele myślałam od twojego wyjazdu. Co mogę dla ciebie zrobić. Kochać się z tobą i dawać wskazówki - to na pewno okrutnie dobre, ale za mało. Więc teraz będę zarabiać liangi dla ciebie i dla siebie na stare lata. - Roześmiała się znowu, czym sprawiła mu wielką przyjemność. - Ale tylko na barbarzyńcach. Zarobię krocie. Ach, pomyślisz, że jestem przechytra. - Nie ma takiego słowa.. - Doskonale wiesz, o co mi chodzi, - Objęła go. - Chcesz się teraz kochać? - Za godzinę jest aukcja ziemi. - Prawda. Więc najlepiej zmień odzieże i prędko wracaj. Jakaś mała działka przy Drodze Królowej. Ale nie zapłacę więcej niż dziesięć liangów czynszu rocznie! Przywiozłeś mi prezent? - Co takiego? - Och to dobry zwyczaj, że kiedy mężczyzna opuszcza swoją kobietę to przywozi jej prezent. Nefryty. Coś takiego. - Nie mam nefrytów. Ale następnym razem lepiej się postaram. Wzruszyła ramionami. Dobry zwyczaj - powtórzyła. - Twoja biedna stara matka jest bardzo znędzniała. Zjemy później heja? - Tak - odrzekł i poszedł do swoich apartamentów pokład wyżej. - Kąpiel baldzo zimny, tak samo, panie. Chce? - spytał z ukłonem Lim Din. - Tak. Struan zdjął z siebie zmiękłe od potu ubranie, położył się w wannie i zaczął rozważać skutki wiążące się z wieściami nadesłanymi przez sir Charlesa, niemal dusząc się z wściekłości na głupotę Cunningtona. Wytarł się, włożył czyste ubranie i po kilku chwilach koszula znów zwilgotniała na nim od potu. Lepiej usiądź i przemyśl to, powiedział sobie. Niech Culum zajmie się kupnem ziemi. Daję głowę, że Tess zdradziła ojcu jego plany co do tego wzgórza. Mogą go wciągnąć w pułapkę tak, że się przelicytuje. No ale chłopak spisywał się dobrze... muszę mu zaufać. Posłał Culumowi wiadomość, żeby licytował w imieniu Noble House, i polecił mu nabyć dodatkowo małą, lecz dobrą działkę przy Drodze Królowej. Przesłał też wiadomość Horatiowi o chorobie Mary i załatwił lorszę, żeby natychmiast zawiozła go do Makau. Potem zaś usiadł w głębokim skórzanym fotelu, wpatrzył się przez bulaj w wyspę i oddał się swobodnemu biegowi myśli. Culum zakupił nadmorskie i miejskie parcele, dumny, że licytuje w imieniu Noble House i że wzrasta jego
autorytet. Wielu pytało go, gdzie jest Tai-Pan - gdzie był - ale odpowiadał krótko, że nie ma pojęcia, i dalej demonstrował swoją wrogość do ojca, której już nie czuł. Zakupił wzgórze - oraz działki zabezpieczające swobodny dostęp do niego - i ulżyło mu, że Brockowie nie licytowali się z nim o nie, co dowodziło, że Tess można ufać. Niemniej postanowił, że w przyszłości będzie ostrożniejszy i nie postawi jej więcej w takiej sytuacji. Zbytnia szczerość w ujawnianiu pewnych spraw była niebezpieczna. Niebezpieczna dla niej i dla niego. Na przykład świadomość, że sama myśl o niej, najlżejsze jej dotknięcie, wyzwala w nim niemal szaleńcze pożądanie. Świadomość, o której nie mógł mówić ani z nią, ani z ojcem, a jedynie z Gorthem, który to rozumiał. - Tak, Culum - powiedział mu. - Znam to aż za dobrze. To straszne katusze, straszne. Ledwo można chodzić. Tak... i bardzo trudno nad tym zapanować. Alę nic się nie martw, chłopie. Jesteśmy kumplami i ja ciebie rozumiem. Należy się być szczerym, między nami. To strasznie niebezpiecznie żyć jak mnich. Tak jest. A co gorsza, kiedyś to się na tobie odbije, albo i gorzej, bo słyszałem, że z tego ma się potem chore potomstwo. Ból w środku to przestroga od Boga. Tak jest, taki ból męczy potem człowieka przez całe życie, co jest świętą prawdą, jak Boga jedynego kocham! Ale nie martw się, znam takie jedno miejsce w Makau. Nie martw się,, stary. I chociaż Culum na dobrą sprawę nie wierzył w głoszone przez Gortha przesądy, to trwające dzień i noc cierpienia osłabiły jego wolę przeciwstawienia się żądzy. Pragnął sobie ulżyć. Jednakże poprzysiągł, że jeżeli Brock zgodzi się na ich ślub w przyszłym miesiącu, to nie pójdzie do burdelu. Nie pójdzie! O zachodzie słońca Culum i Struan popłynęli na „Białą Czarownicę”, Brock oczekiwał ich na pokładzie rufowym, a przy nim stał Gorth. Wieczór był chłodny i przyjemny. - Postanowiłem względem waszego ślubu, Culum - powiedział Brock. - W przyszłym miesiącu byłby niestosowny. Lepiej już w przyszłym roku. Ale za trzy miesiące Tess ma siedemnaste urodziny i w tym .dniu, dziesiątego, możecie się pobrać. - Dziękuję, panie Brock - powiedział Culum. - Dziękuję. Brock uśmiechnął Się do Struana. - Odpowiada ci to Dirk? - spytał. - To twoja decyzja, Tyler, nie moja. Ale myślę, że trzy miesiące, dwa czy jeden to żadna różnica. Dlatego upieram się przy przyszłym miesiącu. - Wrzesień ci odpowiada, Culum? Tak jak powiedziałem? Powiedz szczerze, synu. - Tak. Oczywiście. Liczyłem, że... ale cóż, dobrze, panie Brock - odparł Culum, przysięgając sobie, że wytrzyma te trzy miesiące. Jednakże w głębi duszy wiedział, że nie da rady. - No, to ustalone na fest. - Tak - potwierdził Struan. - Wobec tego za trzy miesiące. Tak, trzy miesiące, powtórzył w duchu. Właśnie podpisałeś na siebie wyrok śmierci, Tyler. A może dwa wyroki. - Aha, Dirk, możesz mi poświęcić jutro czas? Ustalimy posag i te rzeczy. - W południe?
- Tak. W południe. A teraz chyba zejdziemy do naszych pań. Zostaniesz na kolacji, Dirk? - Dziękuję, ale mam do załatwienia kilka spraw wymagających mojej obecności. - Na przykład wyścigi, co? Moje uznanie. Świetnie żeś zrobił sprowadzając tu z kraju tego Blore'a. To naprawdę bystry miglanc. Ostatnia gonitwa na każdych zawodach będzie o nagrodę Brocków. Dajemy pieniądze na wygraną. - Tak. Słyszałem o tym. Wypada, żebyśmy mieli najlepszy tor wyścigowy w Azji. Blore ogłosił o tym podczas aukcji ziemi. Longstaff zgodził się zostać pierwszym prezesem Klubu Jeździeckiego. Opłatę członkowską ustalono na dziesięć gwinei rocznie i do klubu zapisali się natychmiast wszyscy Europejczycy na wyspie. Blore'a obiegli ochotnicy, chętni dosiąść wierzchowców kawalerii, które zgodził się dostarczyć generał. - Jeździsz konno, Dirk. - spytał Brock. - Owszem. Ale nigdy się nie ścigałem. - Ja tak samo. Ale może byśmy się spróbowali, co? Jeździsz konno, Culum? - O, tak. Ale nie za dobrze. Gorth klepnął Culuma po plecach. - Możemy dostać wierzchowce w Makau, Culum, trochę poćwiczyć. A może byśmy tak pościgali się z naszymi tatami, co? . Culum uśmiechnął się z zażenowaniem. - Owszem, moglibyśmy, Gorth - odparł Struan. -No to dobrej nocy. Do zobaczenia w południe, Tyler. - Tak. Dobranoc, Dirk. Struan odjechał. Podczas kolacji Culum próbował załagodzić konflikt ojca z synem. Był zdziwiony, że lubi ich obu, że ich obu przejrzał - że rozumie, dlaczego Gorth chce być! tai-panem i dlaczego Brock nie przekaże mu władzy, choćby na trochę. Dziwił się też, czemu czuje się pod tym względem mądrzejszy od Gortha. Na dobrą sprawę to wcale nie jest aż takie dziwne, pomyślał. Gortha nie pozostawiono nagle na siedem długich dni samego i obarczonego całą odpowiedzialnością. W dniu mojego ślubu z Tess wyrzucę tych dwadzieścia suwerenów Brocka. Nie byłoby w porządku trzymać je dłużej. Cokolwiek się stanie, zaczniemy od nowa. To tylko trzy miesiące. Dziękuję Ci, Panie Boże. Po kolacji Culum i Tess wyszli na pokład. Pod rozgwieżdżonym niebem obojgu brakowało tchu trzymali się za ręce i cierpieli. Culum musnął usta Tess pierwszym próbnym pocałunkiem, co przypomniało jej o nieokrzesanym pocałunku Nagreka, o żarze; jaki rozniecił w niej dotykiem swoich rąk, i o bólu, jaki jej zadałwłaściwie nie bólu, bo był to gwałtowny spazm rozkoszy, na wspomnienie której rozpala się od nowa. Cieszyła się, że już niedługo będzie mogła ugasić ten wewnętrzny ogień. Jeszcze tylko trzy miesiące, a potem spokój. Wrócili do cuchnącej kabiny pod pokładem, a kiedy Culum wyszedł, Tess położyła się na koi. Dręczyło ją pożądanie i płakała. Wiedziała bowiem, że Nagrek dotykał jej tak, jak powinien dotykać tylko Culum, i że musi to
trzymać przed nim w tajemnicy po wiek wieków. Ale jak? O mój ukochany, ukochany! - Mówię ci tato, to był błąd - mówił właśnie w wielkiej kabinie przyciszonym głosem Gorth. - Straszny błąd! Brock trzasnął kuflem w blat, rozlewając piwo na stół i podłogę. - Tak żem postanowił, Gorth, i na tym koniec. Pobiorą się we wrześniu - powiedział. - Nielicytowanie się o to wzgórze to też błąd. Ten diabeł jeszcze raz nas ubiegł, psia jego mać! - Puknij się w łeb, Gorth! - syknął Brock. - Gdybyśmy to zrobili, wtenczas Culum przekonałby się, że Tess prostodusznie mówi mi, o czym rozmawiali, a o czym nie. Ten pagórek nie był ważny. Może się zdarzyć, że kiedyś powie coś, co załatwi Dirka, a ja tylko to chcę wiedzieć, nic więcej. - Brock pogardzał sobą za to, że wysłuchuje Tess, że wykorzystuje ją bez jej wiedzy do szpiegowania Culuma i jako narzędzie przeciw Dirkowi Struanowi. Ale jeszcze bardziej brzydził się Gorthem i ufał mu jeszcze mniej niż przedtem. Wiedział bowiem, że Gorth ma rację. Ale ponieważ nade wszystko w świecie pragnął szczęścia Tess, był przez to niebezpieczny. No a teraz ten owoc przeklętych lędźwi Struana miał połączyć się z jego umiłowaną córką! - Bóg mi świadkiem, że zabiję Culuma, jeśli strąci jej z głowy choć jeden włos - powiedział strasznym głosem. - To dlaczego, jak pragnę Boga, dajesz mu poślubić ją tak prędko? To jasne, że strąci i nastawi ją przeciw nam. - A dlaczegoś to nagle zmienił zdanie, co?! – wściekł się Brock. - Popierałeś ten ślub, popierałeś gorąco. - I dalej popieram, ale nie za trzy miesiące, psiamać! To zrujnuje wszystko! - Dlaczego? - Jasne, że zrujnuje wszystko. Byłem za tym jak żył Robb, nie? Tai-Pan miał wyjechać w to lato na dobre i przekazać stanowisko Tai-Pana Robbowi, a potem, za rok, Culumowi. Taka jest prawda. Świetnie, że ich ślub odbyłby się w» przyszłym roku. Ale teraz Tai-Pan zostaje. A ponieważ żeś się zgodził na ich ślub za trzy miesiące, to Tai-Pan ci ją zabierze i nastawi Culuma przeciwko nam, a widzi mi się, że teraz on już stąd nigdy nie wyjedzie. A na pewno nie, dopóki ty jesteś Tai-Panem Brocka i jego synów! - Nigdy by nie wyjechał z Azji, cokolwiek by powiedział Culumowi. Czy Robbowi. Już ja znam Dirka. - A ja znam ciebie! Kiedy on wyjedzie - albo umrze - wtenczas wyjadę i ja. - Więc lepiej, żeby umarł raz-dwa. - A ty lepiej bądź bardziej cierpliwy. - Jestem cierpliwy, tato - odparł Gorth, mając na końcu języka słowa, że poprzez osobę Culuma zamierza w Makau zemścić się na Struanie. Ale nie powiedział mu o tym. Ojcu bardziej zależało na szczęściu Tess, niż na zostaniu Tai-Panem Noble House. Brakowało mu już tej: nieodzownej, ślepej bezwzględności, która cechowała Struana w takim stopniu, że mógł być prawdziwym Tai-Panem. - Pamiętaj, tato, przechytrzył cię już z tym srebrem, z ich domem, małżeństwem, a nawet z bałem Tess to twój słaby punkt! - dodał napastliwie. On o tym wie, a ty żeś zapatrzył się na nią jak rozbitek na stawę i nie widzisz, że zmierzasz do katastrofy. - Nie. Nie! Wiem; co robię - odparł Brock, starając się mówić cicho, a żyły na skroniach nabrzmiały mu
jak supły dziewięciorzemiennego kańczuga. - Jużem cię ostrzegał. Nie atakuj tego diabła sam. Obetnie ci jaja i zmusi cię do ich zeżarcia! Już ja go znam! - Tak, znasz go, tato! - Gorth zwęszył w odpowiedzi ojca symptom starości i po raz pierwszy nabrał przekonania, że w walce sam na sam naprawdę by go zmiażdżył. - Więc usuń się z drogi, psia jego mać, i daj załatwić męską sprawę mężczyźnie! Brock zerwał się, z trzaskiem przewracając krzesło. Gorth stał i czekał, aż ojciec sięgnie po nóż, wiedząc, że odtąd już zawsze może sobie pozwolić na czekanie, bo zdobył nad nim przewagę. Brock jasno zdawał sobie sprawę, że stoi przed ostatnią szansą poskromienia syna. Że jeśli nie sięgnie po nóż, to przegra. A jeśli za niego chwyci, to musi zabić Gortha. Był pewien, że dałby mu radę, ale już nie samą siłą, a tylko sprytem. Gorth to twój syn, najstarszy syn, powiedział sobie. To nie wróg. - Źle - odezwał się, tłumiąc chęć zabicia syna. – Źle dla ciebie - dla ciebie i dla mnie - że tak się zachowujemy. Tak jest, dalibóg! Ostatni raz ostrzegam cię – napadniesz go, to staniesz przed Stwórcą! Gorth zadrżał, przeczuwając zwycięstwo. - Tylko dżos wyciągnie nas z tej kabały – powiedział i odkopnął z drogi swoje krzesło. - Idę na brzeg. Brock został sam. Wypił kufel piwa, po nim jeszcze jeden i następny. Liza otworzyła drzwi, ale nie zauważył jej, więc pozostawiła go samotnemu piciu, położyła się do łóżka i zaczęła się modlić o szczęśliwe małżeństwo córki. A także o swojego męża. Gorth popłynął na brzeg. Do przybytku pani Fortheringill. - Nie potrzebuję tu pańskich wyskoków, panie Gorth - powiedziała mu. - Pan brutalnie poranił tę ostatnią dziewczynę. - A cóż cię obchodzi jakaś żółta małpa, stara wiedźmo? Masz! - Gorth rzucił na stół dwadzieścia złotych suwerenów. - A tu masz drugie tyle za zamknięcie japy! Dała mu młodą hakka i piwnicę daleko na tyłach domu. Gorth zgwałcił dziewczynę, brutalnie ją wychłostał i zostawił umierającą. Nazajutrz odpłynął „Białą Czarownicą” do Makau, leżącego czterdzieści mil na południowy zachód od Hongkongu. Popłynęła nią cała rodzina Brocków, z wyjątkiem ojca. Na pokładzie rufowym stał także Culum, obejmując ramieniem Tess.
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY DRUGI W pięć dni potem wypadł dzień wyścigów. Do tego czasu zdążono już położyć podwaliny pod nowe miasto. Idąc za przykładem Noble House kupcy zaprzęgli wszystkich robotników i fachowców z Tai Ping Szan do kopania, noszenia i budowania. Włożyli w tę ziemię całe srebro, jakie dał im Longstaff. Cegielnicy z Makau, robotnicy tartaczni z Kwantungu - oraz wszyscy związani z budową domów, faktorii i nabrzeży zaczęli pracować dzień i noc, żeby sprostać szalonemu zapałowi kupców, pragnących zastąpić miasto, które opuścili. Płace rosły. Zaczęło brakować kulisów - sam tylko Noble House zatrudniał trzy tysiące najrozmaitszych murarzy, robotników budowlanych i rzemieślników - chociaż z każdym przypływem przybywało nowych rąk do pracy. Przybysze zaś szybko zdobywali dobrze płatną pracę. Tai Ping Szan rozrosło się jeszcze bardziej. Wybrzeże wokół Cypla Glessinga tętniło ruchem. Dzień wyścigów wypadł w dwa tygodnie po tym, jak Struan i Mei-mei opuścili swój dom w Szczęśliwej Dolinie i przenieśli Kię na „Spokojną Chmurę”. - Nie wyglądasz najlepiej, dziewczyno - rzekł Struan. - Lepiej zostań dziś w łóżku. - Chyba tak zrobię - odparła. Przez całą noc spała niespokojnie i rozbolały ją głowa, kark i plecy. - To nic, na pewno. Wyglądasz okrutnie dobrze. - Dziękuję. Struan miał na sobie nowe ubranie, uszyte z okazji zawodów. Ciemnozielony surdut do konnej jazdy z najdelikatniejszej, najlżejszej wełny. Białe drelichowe plisowane spodnie z paskami pod butami do kostek, bladożółtą kaszmirową kamizelkę i zielony halsztuk. Ból w plecach Mei-mei zelżał i A Sam wygodniej ułożyła jej poduszkę. - To tylko letni postrzał - zapewniła Mei-mei. - Poślę po doktora. Jedziesz na brzeg? - Tak. Za godzinę początek zawodów. Chyba sprowadzę ci naszego lekarza. On... - To ja poślę po lekarza. Chińskiego lekarza. Koniec i kropka. Tylko nie zapomnij postawić dwadzieścia liangów na konia numer cztery w czwartej gonitwie. Astrolog powiedział, że to absolutnie dobry zwycięzca. - Nie zapomnę - przyrzekł Struan i pogłaskał ją po policzku. - Wypoczywaj. - Kiedy wygrywam, czuję się niesamowicie lepiej, he-ja? Idź już. Otulił ją i dopilnował, aby przyniesiono jej świeżej herbaty i glinianą butelkę z gorącą wodą do ogrzewania pleców. A potem popłynął na brzeg. Tor wyścigowy, który wytyczono na zachód od Cypla Glessinga, był zatłoczony. Część plaży, blisko słupa wyznaczającego tak start, jak i metę, zostawiono dla Europejczyków, odgradzając ich kordonem żołnierzy od kłębiących się wokół hord zaciekawionych Chińczyków. Gdzieniegdzie rozstawiono namioty. Wzniesiono stanowiska przyjmujące zakłady i wytyczono padok. Chorągiewki na bambusowych kijach wyznaczały owalny tor. Zakładano się o duże sumy, a najwięcej zakładów przyjął Henry Hardy Hibbs. - Brać, wybierać, szanowni panowie - krzyczał donośnie, uderzając w tablicę, na której zapisywał kredą
wysokość stawek. - Major Trent, na tym czarnym ogierze, Szatanie, to faworyt pierwszej gonitwy. Wypłaty jeden za jeden. Za wygraną każdego innego konia z tej stawki wypłaty trzy do jednego. A bodaj cię, Hibbs - powiedział gniewnie Glessing, pocąc się w upale. - Trzy do jednego za inne konie ze stawki i pewna wygrana?! Stawiam sześć do jednego na siwą klacz. Gwineę! Hibbs spojrzał na tablicę i szepnął ochryple. - Pan komandor obstawia piątkę. Jedna gwinea. Na Mary Jane! Glessing odwrócił się od niego. Był wściekły, że nie jest w Makau i że nie nadszedł obiecany list od Culuma. Boże w niebiesiech, pomyślał, szalejąc ze zmartwienia, do tej pory powinienem już dostać od niego wiadomość. Skąd, do . diabła, ta zwłoka? Co robi ten łajdak Horatio? Czy znowu się nad nią pastwi? Zachmurzony poszedł w stronę padoku, gdzie ujrzał Struana i Siergiejewa, ale ponieważ dołączył do nich Longstaff, więc się nie zatrzymał. - Na którego pan stawia, wasza wysokość? - spytał jowialnie Longstaff. - Na wałacha - odparł Siergiejew, wspierając się na lasce. Podniecony tłum i zapach koni ożywiły go i znacznie uśmierzyły nie opuszczający go ból. Żałował, iż nie może dosiąść konia, ale błogosławił swoje szczęście, że udało mu się przeżyć taką ranę. I błogosławił Struana. Wiedział, że umarłby, gdyby nie jego operacja. - O, wasza wysokość! - powiedziała Shevaun, która podeszła wspierając się na ramieniu Jeffa Coopera. Ubrana była w błyszczącą zieloną suknię, ocienioną pomarańczową parasolką. - Ma pan dla mnie jakiegoś faworyta? Obdarzyła wszystkich mężczyzn uśmiechem. A zwłaszcza Struana. - Najlepszym koniem jest ten wałach, ale kto najlepszym jeźdźcem, tego nie wiem - odparł Siergiejew. Shevaun spojrzała na dużego brązowego konia ze lśniącą sierścią i klapkami na oczach. - Ol - powiedziała z szelmowskim zmrużeniem oka. - Biedny koń! Gdybym była nim i tak by ze mną postąpiono, przysięgam, że bym nie pobiegła. Dla nikogo! To barbarzyństwo! Roześmieli się wraz z nią. - Stawia pan na tego wałacha, Tai-Panie? - spytała. - Nie wiem - odparł, zmartwiony stanem Mei-mei. - Jakoś wolę tę klaczkę. Ale ostatecznie wybiorę dopiero wtedy, kiedy staną na starcie. Przez chwilę przypatrywała się mu uważnie, zastanawiając się, czy to aluzja. - Przyjrzyjmy się bliżej tej klaczce - powiedział Jeff, zmuszając się do śmiechu. - Czemu nie, mój drogi. Ja zostanę tutaj i zaczekam na ciebie. - Pójdę z panem - rzekł Longstaff, nie spostrzegając błysku rozdrażnienia w oczach Coopera. Cooper zawahał się, po czym odeszli razem. Mijający Struana, Shevaun i Siergiejewa Brock uchylił grzecznie kapelusza, ale nie zatrzymał się. Był rad,
że Struan nie zdecydował się dosiąść żadnego z koni, bo nie uśmiechało mu się jeździć konno, a tamta uwaga o koniach wyrwała mu się przy Struanie niechcący. Skarż go Bóg, pomyślał. - Jak pańska rana, wasza wysokość? - spytała Shevaun. - Świetnie. Już prawie wyzdrowiałem, dzięki Tai-Panowi. - Ja doprawdy nic takiego nie zrobiłem - rzekł Struan, zakłopotany pochwałą Rosjanina. Spostrzegł na padoku Blore'a, który rozmawiał ze Skinnerem. Ciekaw jestem, czy słusznie postawiłem na tego chłopaka, pomyślał. - Skromność staje się pańską drugą naturą - skomplementowała go Shevaun i ukłoniła mu się z wdziękiem. - Czyż nie mówi się, że „noblesse oblige”? Struan zauważył, że Siergiejew nie ukrywa swojego zachwytu dla dziewczyny. - Ma pan piękny statek, wasza wysokość - powiedział. Osiemsettonowy rosyjski okręt miał trzy maszty i wiele dział. - Mój kapitan chętnie pana po nim oprowadzi, a dla mnie byłby to zaszczyt: - odparł Siergiejew. Moglibyśmy porozmawiać o szczegółach. Kiedy tylko pan zechce. - Dziękuję, z przyjemnością - odparł Struan i byłby mówił dalej, gdyby nie Blore, który nadbiegł ku nim, zziajany i zakurzony. - Prawie gotowe do rozpoczęcia, Tai-Panie... kapitalnie pani wygląda, panno Tillman... dzień dobry, wasza wysokość - zawołał w biegu. - Wszyscy stawiają na numer cztery w czwartej gonitwie, więc postanowiłem sam dosiąść tej klaczy... Aha, Tai-Panie, zeszłego wieczoru wypróbowałem tego ogiera. Dał sobie założyć wędzidło, więc będziemy go mogli puścić w następnych zawodach... Wasza wysokość, pozwoli pan, że zaprowadzę pana na start, wypuszcza pan pierwszą gonitwę. - Ja? - Czy jego ekscelencja nie wspomniał o tym? Psiakrew... to znaczy, czy zgodzi się pan łaskawie to zrobić? - spytał Blore. Jeszcze nigdy nie pracował tak ciężko i nigdy nie był tak podekscytowany. - Zechce pan pójść ze mną, bardzo proszę. Spiesznie powiódł Siergiejewa przez tłum. - Ten Blore to miły młody człowiek - powiedziała Shevaun, ucieszona, że nareszcie zostali sami. - Gdzie pan go znalazł? - To on znalazł mnie - odparł Struan. - I bardzo się z tego cieszę. Jego uwagę przyciągnęła sprzeczka przy jednym z namiotów. Grupa wojskowych strażników wypędzała poza ogrodzenie jakiegoś Chińczyka. Kulisowi spadł z głowy kapelusz... a wraz z nim długi warkocz. Chińczykiem tym był Arystoteles Quance. - Przepraszam na chwilę - powiedział Struan. Pośpieszył na miejsce wydarzenia i stanął przed niskim mężczyzną, zasłaniając go swoim potężnym ciałem. - W porządku, chłopcy, to mój znajomy! - powiedział do żołnierzy.
Wzruszyli ramionami i odstąpili od nich. - Do stu wielkich grzmiących kul armatnich, Tai-Panie - wydusił zdławionym głosem Quance, poprawiając brudne ubranie. - Uratował mnie pan w samą porę. Bóg zapłać! Struan wsadził mu na głowę kapelusz kulisa i wepchnął go za płachtę namiotu. - Co pan tu robi, do diabła?! - wyszeptał. - Mój Boże, musiałem zobaczyć te wyścigi - odparł Quance poprawiając kapelusz tak, żeby przyprawiony warkocz opadł na plecy. - No i chciałem z panem porozmawiać. - Na to nie ma czasu! Gdzieś w tym tłumie jest Maureen! Quance zbladł. - Uchowaj Boże! - zawołał. A jakże, ale nie mam pojęcia, czemu Bóg miałby te robić. Zmykaj pan stąd, pókiś cały. Słyszałem, że opłacił; podróż do kraju statkiem odpływającym w przyszłym tygodniu. Jeżeli podejrzewa... no cóż, dalej będzie to już wyłącznie pańskie zmartwienie! - Tylko pierwszą gonitwę, Tai-Panie! - błagał Quance. - Proszę! A poza tym mam dla pana wiadomości. - Jaką? - spytał Struan. A potem z oburzeniem wysłuchał opowieści Quance'a o tym, co Gorth zrobił z prostytutką. - Ohyda! Biedaczka ledwo żyje Gorth to wariat Tai-Panie. Wariat! - Jeżeli ta dziewczyna umrze, proszę mnie zawiadomić. A wtedy... cóż, muszę pomyśleć, co zrobić Z tym fantem. Dziękuję, Arystotelesie. Niech pan zniknie, póki jeszcze może. Tylko pierwszą gonitwę, co? Na miłość boską; proszę! Pan nie wie, co to znaczy dla biednego, starego człowieka. Struan rozejrzał się. Shevaun uporczywie nie zauważała ich. Spostrzegł przechodzącego Glessinga. - Komandorze! - zawołał. Rozpoznawszy Quance'a, Glessing wzniósł oczy w górę. - Do pioruna! - wykrzyknął. - Myślałem, że pan jest na pełnym morzu! - Może ani pan wyświadczyć .przysługę? - spytał prędko Struan. - Pani Quance jest tam, przy słupie startowym. Mógłby pan wybawić Arystotelesa z kłopotów i usunąć go jej z oczu? Najlepiej niech pan go zaprowadzi tam. - Wskazał na rojący się tłum Chińczyków. - Pozwoli obejrzeć pierwszą gonitwę, a potem odprowadzi do domu. - Oczywiście. Dobry Boże, Arystotelesie, cieszę się, że pana widzę - powiedział Glessing i zwrócił się do Struana. - Czy miał pan wiadomość od Culuma? - spytał. - Ogromnie martwię się o pannę Sinclair. - Nie. Ale kazałem mu odwiedzić ją natychmiast po przyjeździe. Wiadomość powinna nadejść lada chwila. Z pewnością nic się jej nie stało.
- Mam nadzieję. Aha, a gdzie mam zabrać Arystotelesa po tej gonitwie? - Do pani Fortheringill. - Do pioruna! Jak tam jest, Arystotelesie? - spytał Glessing, w którym ciekawość wzięła górę. - Strasznie, moje dziecko, przerażająco - zapewnił Quance, chwycił go za rękę i dodał schrypłym głosem: Oka nie można zmrużyć, a jedzenie paskudne. Nic tylko quent i quent, na śniadanie, podobiadek, obiad, podwieczorek i kolację. Pożyczy mi pan parę gwinei, Tai-Panie? Struan mruknął coś i odszedł. - Co to jest quent, Arystotelesie? - To?... Taki kleik. Struan powrócił do Shevaun. - To pański znajomy, Tai-Panie? - spytała. - Dyplomatyczniej byłoby nie zauważać niektórych znajomych, Shevaun. Stuknęła go lekko w rękę wachlarzem. - Mnie nie trzeba przypominać o dyplomacji, Dirk. Brakowało mi pana - powiedziała cicho. - Właśnie - odparł, uświadamiając sobie, że małżeństwo z nią byłoby i łatwym, i mądrym wyjściem. Ale nie było możliwe. Ze względu na Mei-mei. - Dlaczego chce pani być namalowana nago? - spytał znienacka, a po błysku w jej oczach poznał, że przeczucie go nie myliło. - Tak powiedział Arystoteles? - spytała spokojnie. - Wielki Boże, nie. Nigdy by tego nie zrobił. Ale kilka miesięcy temu droczył się z nami. Powiedział, że otrzymał nowe zamówienie. Na akt. Dlaczego pani pyta? Zaczerwieniła się wachlując i roześmiała. - Goya namalował księżnę Alba. O ile wiem, dwukrotnie. Zaczął ją podziwiać cały świat. Wokół oczu Struana pojawiły się zmarszczki rozbawienia. - Diablica z pani, Shevaun - powiedział. - Czy naprawdę pozwoliła mu pani... zobaczyć modelkę? - Z jego strony była to licentia poetica. Omówiliśmy pomysł z dwoma portretami. Pan tego nie pochwala? - Podejrzewam, że pani wuj - i pani ojciec - wyszliby z siebie, gdyby się o tym dowiedzieli, albo gdyby te portrety dostały się w niepowołane ręce. Kupiłby je pan, Tai-Panie? - Żeby je ukryć? - Żeby cieszyć się nimi. - Dziwna z pani dziewczyna, Shevaun. - Może gardzę hipokryzją. - Spojrzała na niego badawczo, - Tak jak pan. - Tak. Ale żyje pani w świecie rządzonym przez mężczyzn i pewnych rzeczy nie wolno pani robić. - Jest mnóstwo „pewnych” rzeczy, które mam ochotę zrobić. Rozległy się wiwaty i rozpoczęła się parada koni. Shevaun podjęła ostateczną decyzję. - Chyba wyjadę z Azji - powiedziała. - Przed upływem dwóch miesięcy.
- To brzmi jak groźba. - Nie, Tai-Panie. Rzecz w tym, że jestem zakochana... a ponadto kocham również życie. Zgadzam się z panem. Że zwycięzcę wybiera się wtedy, kiedy konie stają na starcie. - Puściła w ruch wachlarz; modląc się w duchu, żeby ten ryzykowny krok jej się opłacił. -Którego pan wybiera? Nie spojrzał na konie. - Klaczkę, Shevaun - odparł cicho. - Jak się nazywa? – spytała. - Mei-mei - powiedział z łagodnymi ognikami w oczach. Jej wachlarz zwolnił na chwilę, a potem zaczął trzepotać jak przedtem. - Wyścig nigdy nie jest przegrany, dopóki nie ogłosi się i nie udekoruje zwycięzcy - powiedziała i odeszła z wysoko uniesioną głową, piękna jak nigdy. Klaczka przegrała gonitwę. Zaledwie o krótki pysk. Niemniej przegrała. -:,,Tak wcześnie wróciłeś Tai-Panie? - spytała piskliwie Mei-mei. - Tak. Zmęczyły mnie te zawody i martwiłem się o ciebie. - Wygrałam? Pokręcił przecząco głową, Uśmiechnęła się i westchnęła. - Trudno, nie szkodzi - powiedziała. Białka oczu miała zaróżowione, a twarz pod złocistą skórą zszarzałą. - Był lekarz? - spytał Struan. - Jeszcze nie. - Mei-mei zwinęła się, kładąc na boku, ale to jej nie przyniosło ulgi. Odsunęła poduszkę, lecz i to nie pomogło, więc przysunęła ją z powrotem. – Twoja biedna kochana matka po prostu się starzeje – powiedziała ze sztucznym uśmiechem. - Gdzie cię boli? - Nigdzie, wszędzie. Długi sen wszystko uleczy, na pewno. Wymasowal jej kark i plecy, nie dopuszczając do siebie myśli o najgorszym. Kazał przynieść świeżej herbaty i lekki posiłek, starając się namówić ją do jedzenia, ale nie miała apetytu. O zachodzie słońca weszła A Sam i przemówiła krótko do Mei-mei. - Przyszedł lekarz. I Gordon Czen - wyjaśniła Mei-mei Struanowi. - To świetnie. Wstał i przeciągnął się. A San. podeszła do szafki z kosztownościami i wyjęła z niej małą figurkę z kości słoniowej, przedstawiającą kobietę leżącą na boku. Ku zaskoczeniu Struana Mei-mei wskazała na figurce różne części ciała i przez dłuższy czas tłumaczyła coś A Sam. Służąca skinęła głową i wyszła, a zdezorientowany Struan poszedł za nią. Lekarz był Chińczykiem w starszym wieku, nosił długi, dobrze natłuszczony warkocz i staroświecki, podniszczony chałat. Oczy miał bystre, z brodawki na policzku wyrastało mu kilka długich włosów, pałce długie i
cienkie, a szczupłe dłonie pokryte niebieskimi żyłkami. - Tak mi przykro, Tai-Panie - powiedział Gordon i wraz z lekarzem ukłonili się. - To jest Ki Fa Tan, najlepszy lekarz z Tai Ping Szan. Przyjechaliśmy najprędzej, jak to było możliwe. - Dziękuję. Może więc wejdziemy... - Struan urwał. Do lekarza podeszła A Sam, skłoniła mu się nisko i pokazała na figurce różne części ciała, tak jak to zrobiła Mei-mei. Zaczęła obszernie odpowiadać na jego pytania. - Co on, do diabła, robi? - spytał Struan. - Stawia diagnozę - odparł Gordon Czen, przysłuchując się z uwagą A Sam i lekarzowi. - Przy pomocy figurki? - Tak. Nie wypada, żeby odwiedzał Panią bez potrzeby, Tai-Panie. A Sam wyjaśnia, gdzie umiejscowione są bóle. Bądź cierpliwy, proszę, to na pewno nic poważnego. Lekarz w milczeniu medytował nad figurką. Wreszcie podniósł wzrok na Gordona i powiedział coś cichym głosem. Mówi, że trudno mu postawić diagnozę - przetłumaczył Gordon. - Za twoim pozwoleniem chciałby zbadać Panią. Gotując się z niecierpliwości, Struan zaprowadził Chińczyka do sypialni. Mei-mei spuściła zasłony wokół łóżka. Widać było przez nie tylko jej nikły cień. Lekarz podszedł do łóżka i znów zamilkł. Po paru chwilach przemówił cicho. Mei-mei posłusznie wysunęła spod zasłony rękę. Chińczyk wziął ją i starannie obejrzał. Potem dotknął palcami pulsu i zamknął oczy. Jego palce delikatnie Uderzały w skórę. Minęły minuty. Palce lekarza bębniły wolno, jakby szukały czegoś, czego niepodobna znaleźć. - Co on teraz robi? - spytał Struan. - Wsłuchuje się w jej puls, Tai-Panie - szepnął Gordon. - Musimy być bardzo cicho. W każdym przegubie jest dziewięć pulsów. Trzy na powierzchni, trzy nieco niżej i trzy głęboko. Po nich rozpozna przyczynę choroby. Najtrudniej jest osłuchiwać palcami. Pukanie palcami w skórę trwało. Był to jedyny dźwięk w ciszy kabiny. A Sam i Gordon Czen przypatrywali się temu urzeczeni. Struan poruszył się niespokojnie, lecz bez szmeru. Wydawało się, że lekarz zapadł w mistyczną zadumę. I wtedy nagle - tak jak drapieżnik spada na umykającą zwierzynę - pukanie ustało, a Chińczyk mocno nacisnął przegub ręki Mei-mei. Na jakiś czas zamarł jak posąg. Potem położył badaną rękę na kołdrze, Mei-mei bez słowa podsunęła mu drugą, prawą, i powtórzył całą procedurę. I znowu po wielu minutach pukanie palcami raptem ustało. Lekarz otworzył oczy, westchnął i położył rękę Mei-mei na kołdrze. Skinieniem ręki dał znak Gordonowi Czenowi i Struanowi, żeby z nim wyszli. Gordon Czen zamknął drzwi do sypialni. Lekarz zaśmiał się cicho, nerwowo i zaczął szybko mówić
ściszonym głosem. Oczy Gordona powiększyły się. - O co chodzi? - spytał ostro Struan. - Nie wiedziałem, że Matka jest w ciąży, Tai-Panie - odparł Gordon. Odwrócił się do lekarza, zadał mu pytanie, a ten odpowiedział mu na nie wyczerpująco. Zapadło milczenie. - No, co on, u licha, powiedział?! Gordon spojrzał na ojca, bez powodzenia starając się zamaskować niepokój. - Mówi, że Matka jest bardzo chora, Tai-Panie - rzekł. - Że trucizna weszła jej do krwi przez dolne członki. Ta trucizna skupiła się w jej wątrobie i wątroba jest teraz - poszukał odpowiedniego słowa - rozstrojona. -.Wkrótce zacznie się gorączka, zła gorączka. Bardzo zła gorączka. Potem trzy, cztery dni przerwy i znowu gorączka. I jeszcze raz. - Malaria? Gorączka Szczęśliwej Doliny? Gordon odwrócił się od Struana i zadał pytanie lekarzowi. - Mówi, że tak - odparł. - Wszyscy wiedzą, że to nocne gazy, a nie żadne zatrucie poprzez skórę, do diabła! - huknął na niego Struan. - Ona nie była tam od tygodni! Gordon wzruszył ramionami. - Powtarzam tylko jego słowa, Tai-Panie - odrzekł. - Nie jestem lekarzem. Ale ja wierzyłbym temu doktorowi, myślę, że powinieneś mu ufać. - Jakie ma na to lekarstwo? Gordon zapytał lekarza. - Mówi, Tai-Panie, tak: „Leczyłem niektórych chorych cierpiących z powodu trucizny Szczęśliwej Doliny. Pomyślnie ozdrowieli sami silni mężczyźni, którzy zażyli pewien lek przed trzecim atakiem gorączki. Ale ta pacjentka jest kobietą i chociaż ma dwadzieścia jeden lat, jest silna i ma gorącego ducha, to wszystkie jej siły idą w dziecko, które od czterech miesięcy nosi w łonie. - Gordon urwał, zakłopotany. - Boi się o Panią i dziecko. - Powiedz mu, niech przyniesie to lekarstwo i leczy ją natychmiast. Nie po żadnym ataku. - Z tym właśnie bieda. Nie może. Nie zostało mu już nic tego leku. - Więc powiedz mu, żeby zdobył, jak Boga kocham! - Na Hongkongu nie ma go wcale, Tai-Panie. Jest tego pewien. Struan spochmurniał. - Trochę musi być - oświadczył. - Powiedz mu, żeby go zdobył. Cena nie gra roli. - Ależ Tai-Panie, on... - Na rany Chrystusa, powiedz mu! Znów zaczęli trajkotać między sobą. - Mówi, że na Hongkongu nie ma go wcale. Że nie będzie go wcale w Makau ani w Kantonie. To
lekarstwo robi się z kory bardzo rzadkiego drzewa, które rośnie gdzieś na południowych morzach albo w zamorskich krajach. Miał jej odrobinę od swojego ojca, który też był lekarzem, a dostał ją od swojego ojca powiedział Gordon i dodał bezradnie: - Mówi, że jest całkowicie pewien, że więcej go nie ma. - Zapłacę dwadzieścia tysięcy liangów za jej wyleczenie - oświadczył Struan. Gordon zrobił wielkie oczy. Zastanawiał się przez chwilę, a potem przemówił szybko do lekarza. Obaj ukłonili się i pośpiesznie odeszli. Struan wyjął chusteczkę, otarł spoconą twarz i wrócił do sypialni. - Hejaj Tai-Panie - powitała go Mei-mei jeszcze piskliwszym głosem. - Jaki jest mój dżos? - Poszli po specjalne lekarstwo, które cię wyleczy. Nie ma zmartwienia. Ułożył ją najlepiej jak umiał, zadręczając się myślami. A potem pośpieszył na okręt flagowy i zapytał naczelnego lekarza marynarki o wspomnianą przez Chińczyka korę. - Przykro mi, panie Struan, ale to bajki - odpowie dział mu lekarz. - Jest taka legenda o hrabinie Cinchón, żonie hiszpańskiego wicekróla Peru, która w siedemnastym wieku sprowadziła do Europy jakąś korę z Ameryki Południowej. Znano ją pod nazwą „kory jezuitów”, a niekiedy nazywano „korą cinchony” albo „korą chiny”. Starta na proszek i popita wodą, miała ponoć leczyć tę gorączkę. Ale kiedy zastosowano ją w Indiach, całkowicie zawiodła. Okazała się do niczego! Przeklęci papiści chwytają się wszystkiego, byleby tylko zdobyć przechrztów. - Gdzie mogę dostać jej trochę? - Doprawdy nie wiem, drogi panie. Chyba w Peru. Ale do czego panu ona? Przecież ludzie opuścili już Miasto Królowej. Nic panu nie grozi, jeżeli nie wdycha pan nocnych gazów. - Pewien mój znajomy właśnie zachorował na malarię. - O! A więc trzeba przeczyścić go silnie kalomelem. Jak najszybciej. Oczywiście, nic nie mogę obiecać. Natychmiast przystawimy pijawki. Struan odwiedził naczelnego lekarza wojskowego, a potem - z upływem czasu - wszystkich pomniejszych lekarzy, zarówno wojskowych, jak cywilnych, i wszyscy powiedzieli mu to samo. Wówczas zaś przypomniał sobie, że żyje Wilf Tillman. Pomknął na statek bazę spółki Cooper-Tillman który kiedyś woził opium. W czasie kiedy Struan wypytywał lekarzy, Gordon Czen powrócił do Tai Ping Szan i posłał po dziesięciu przywódców Triad, będących jego podwładnymi. Powrócili oni do swoich siedzib i każdy z nich posłał po dziesięciu przywódców, których mieli pod swoją komendą. Z niewiarygodną prędkością rozeszła się wieść, że trzeba znaleźć korę pewnego drzewa. Sampanami i dżonkami wiadomość o korze przedostała się przez zatokę na półwysep Koulun, a wkrótce potem dotarła do siół, wiosek, miasteczek i miast. W dole wybrzeży, w górze wybrzeży i w głębi Chin. W krótkim czasie Chińczycy na Hongkongu - członkowie Triad i nie-Triady - wiedzieli, że poszukiwana jest jakaś rzadka kora. Nie wiadomo było, kto jej szuka i z jakiego powodu, a tylko to, że wyznaczono wielką nagrodę. Wieść o tym dotarła do zwalczających Triady agentów mandarynów. Oni również zaczęli szukać owej kory, i to nie tylko dla wyznaczonej nagrody. Wiedzieli, że jej porcja może posłużyć za
przynętę, dzięki której zdemaskują przywódców triad. - Przepraszam, że zjawiam się bez zaproszenia, Wilf, mam... - Struan urwał, zatrwożony wyglądem Tillmana. Tillman siedział podparty zapoconą poduszką, twarz koloru starej nie pranej bielizny miał chudą jak u trupa, a białka oczu zżółkłe. - Proszę wejść - powiedział ledwo zrozumiale. I wtedy Struan spostrzegł, że Tillman, który miał piękne mocne białe zęby, nie ma ich. - Co się stało z pańskimi zębami? - spytał. - To przez kalomel. Tak działa na niektórych... - Tillman wyczerpany zamilkł. Oczy zaświeciły mu się dziwnym blaskiem. - Oczekiwałem pana - rzekł. - Odmawiam. - Słucham? - Nie. Mówię: nie! - powiedział głośniej Tillman. - Jestem jej opiekunem i ona nigdy za pana nie wyjdzie. - Nie przyszedłem tu prosić o jej rękę. Przyszedłem, żeby zobaczyć, jak się pan ma i jak malaria... - Nie wierzę! - przerwał mu Tillman, histerycznie podnosząc głos. - Pan liczy na moją śmierć. - Mówi pan bzdury! Dlaczego miałbym pragnąć pańskiej śmierci? Tillman z trudem podniósł ręczny dzwonek, który leżał na przepoconej, zleżałej kołdrze, i zadzwonił. Drzwi otworzyły się i wszedł wysoki Murzyn, niewolnik Tillmana. - Jebidiaszu, poproś pana Coopera i panienkę, żeby tu w tej chwili przyszli. Jebidiasz skinął głową i zamknął drzwi. - Dalej handlujecie ludźmi, Wilf? - spytał Struan. - Jebidiaszi nie narzeka na swój los, do diabła! My postępujemy. po swojemu, a wy po swojemu, ty francowata świnio! - A bodaj cię zaraza zżarła z takim postępowaniem ty parszywy handlarzu niewolników! Drugi statek, na którym pływał Struan, wrył mu się mocno w pamięć i niekiedy nawiedzały go koszmarne sny, że znów jest na jego pokładzie. Za pieniądze, które przypadły mu z podziału łupów pod Trafalgarem, wykupił się z marynarki wojennej i zamustrował jako chłopiec kabinowy na angielski handlowiec kursujący po Atlantyku. Dopiero kiedy wypłynęli daleko w morze, odkrył, że jest to statek trudniący się nielegalnym handlem niewolnikami. Płynął do Dakaru po „towar”, a potem przez południowy Atlantyk i równikowy pas ciszy do Savannah, wioząc mężczyzn, kobiety i dzieci upchanych pod pokładami jak bydło. Krzyki konających i jęki świdrowały Struanowi uszy, dusił się panującym smrodem, i tak przez całe tygodnie. W Savannah uciekł ze statku. Był to jedyny statek w jego życiu, z którego zbiegł. - Jesteście gorsi od łapaczy niewolników - dodał bezlitośnie. - Po prostu kupujecie ludzkie ciała, stawiacie je na podeście i zgarniacie zyski. Widziałem targ niewolników! Traktujemy ich dobrze! - wrzasnął Tillman. - To są zwykłe dzikusy, a my zapewniamy im godziwe życie! Właśnie tak! - Z wykrzywioną twarzą leżał .na brzuchu, żeby zebrać siły, rozpaczliwie zazdroszcząc Struanowi jego żywotności i zdrowia, bo czuł, że śmierć blisko. - Nie skorzystasz na mojej śmierci, bodaj cię Bóg skazał na
wieczne potępienie! Struan zawrócił ku drzwiom. - Radzę ci zaczekać. To, co mam do powiedzenia, dotyczy ciebie - powiedział Tillman. . - Nic, co pan powie, nie będzie mnie dotyczyć! - Nazwałeś mnie handlarzem niewolników? A w jaki sposób zdobyłeś swoją kochankę, przeklęty hipokryto?! Drzwi otworzyły się na oścież i wpadł Cooper. - O, witam, Tai-Panie! Nie wiedziałem, że jest pan na pokładzie. - Cześć, Jeff - odparł Struan, ledwie mogąc powściągnąć gniew. Cooper spojrzał na Tillmana. - Co się stało, Wilf? - spytał. - Nic. Chciałem zobaczyć się z tobą i siostrzenicą. Weszła Shevaun i zatrzymała się, zaskoczona. - Witaj, Tai-Panie - powiedziała. - Dobrze się czujesz, wuju? - Nie, dziecko. Bardzo źle. - O co chodzi, Wilf? - spytał Cooper. Tillman kaszlnął słabowicie. - Tai-Pan przypłynął „z wizytą”. Pomyślałem, że to idealna okazja na załatwienie ważnej sprawy. Jutro będę miał następny atak gorączki, myślę więc... - jego mętny wzrok spoczął na Shevaun - jestem szczęśliwy mogąc ci oznajmić, że Jeff oficjalnie poprosił mnie o twoją rękę, a ja z radością się zgodziłem. Shevaun zbladła. - Nie chcę jeszcze wychodzić za mąż - powiedziała. - Rozważyłem wszystko bardzo dokładnie... - Nie wyjdę za mąż!!! Tillman z wielkim wysiłkiem podciągnął się w górę i oparł na łokciu. - Teraz ty mnie posłuchasz! - krzyknął, bo gniew dodał mu sił. - Jestem twoim prawowitym opiekunem. Od miesięcy korespondowałem z twoim ojcem. Mój brat oficjalnie zgodził się na to małżeństwo, jeżeli ja uznam, że wyjdzie ci ono na dobre. I uznałem, że tak. Tak więc… - Ty tak, wuju, ale nie ja! Żyjemy w dziewiętnastym wieku, a nie w średniowieczu. Nie chcę jeszcze wychodzić za mąż! - Nie obchodzą mnie twoje życzenia, ale masz całkowitą rację, rzeczywiście żyjemy w dziewiętnastym wieku. Jesteś zaręczona! Wyjdziesz za mąż! Liczyliśmy z twoim ojcem na to, że w czasie pobytu tutaj zyskasz względy Jeffa. Zyskałaś je! - Tillman położył się, wyczerpany. - To jest jak najbardziej pożądane małżeństwo. Bez dyskusji. Cooper podszedł do Shevaian.
- Shevaun, kochanie - powiedział. - Znasz moje uczucia. Nie miałem pojęcia, że Wilf... Liczyłem, że... Shevaun cofnęła się przed nim i odnalazła wzrokiem Struana. - Tai-Panie! Niech pan powie wujowi. Niech pan mu powie, że nie może tego zrobić - nie może mnie zaręczyć! - proszę mu powiedzieć, że nie może! - Ile pani ma lat, Shevaun? -. spytał Struan. - Dziewiętnaście. - Jeżeli pani ojciec i wuj się zgadzają, to nie ma pani wyjścia - powiedział Struan i spojrzał na Tillmana. Ma pan to na piśmie, jak sądzę? Tillman wskazał ręką na biurko. - Tam jest list - odparł. - Choć to nie pański interes! - Takie jest prawo, Shevaun. Jest pani niepełnoletnia i zobowiązana do podporządkowania się woli ojca. Zasmucony Struan ruszył do drzwi, ale Shevaun zatrzymała go. - Czy wie pan, dlaczego mnie sprzedają?! - wybuchnęła. - Zamilcz, dziewczyno! - krzyknął Tillman. - Odkąd tu przyjechałaś, mam z tobą same kłopoty, pora więc nauczyć się dobrych manier i szacunku dla starszych i mądrzejszych od siebie! - Sprzedają mnie za udziały - powiedziała z goryczą. - Za udziały w firmie Cooper-Tillman. - To nieprawda! - zaprzeczył Tillman z okropnym grymasem twarzy. - Jesteś za bardzo zdenerwowana, Shevaun - odezwał się zmartwiony Cooper. - To dlatego, że nagle i... Struan chciał wyminąć dziewczynę, ale nie pozwoliła mu przejść. - Niech pan zaczeka, Tai-panie. To transakcja. Wiem, jak myślą politycy. Polityka to kosztowne zajęcie. - Zamilcz!!! - krzyknął Tillman, zawył z bólu i opadł na łóżko. - Bez dochodów stąd - ciągnęła pośpiesznie trzęsącym się głosem - ojciec nie mógłby pozwolić sobie na urząd senatora. Wuj jest najstarszym bratem, więc jeżeli umrze, to Jeff ma prawo wykupić jego udziały Tillmanów za sumę nominalną i wówczas... - Przestań, Shevaun - przerwał jej ostrym tonem Cooper. - To nie ma nic wspólnego z tym, że cię kocham. Za kogo ty mnie masz? - Powiedz szczerze, Jeff. To prawda, tak czy nie?! Z tą nominalną sumą? - Tak - przyznał Cooper, który przez chwilę groźnie milczał. - W takim przypadku mogę wykupić udziały Tillmanów. Ale przecież takiej umowy nie zawarłem. Nie kupuję cię jak bydła. Kocham cię. Chcę, żebyś została moją żoną. - A jeżeli nie zostanę twoją żoną, to wykupisz udziały wuja? - Nie wiem. Zdecyduję o tym we właściwym czasie. Gdybym ja umarł przed twoim wujem, to wówczas on mógłby wykupić moje udziały. - Niech pan mnie kupi, Tai-Panie. - powiedziała Shevaun, zwracając się do Struana. = Nie mogę, dziewczyno. Ale wątpię też, czy kupuje panią Jeff. Wiem, że jest w pani zakochany.
- Niech pan mnie kupi - powtórzyła załamującym się głosem. -Nie mogę, dziewczyno. To jest sprzeczne z prawem. - Nie! Nie! - zaprzeczyła i rozpłakała się, nie panując nad sobą. Udręczony Cooper objął ją. Kiedy Struan powrócił na „Spokojną Chmurę”, Mei-mei nadal spała, rzucając się niespokojnie przez sen. Czuwając nad nią, zastanawiał się zgnębiony; co począć z Gorthem i Culumem. Zdawał sobie sprawę, że powinien natychmiast popłynąć do Makau. Ale nie przed wyleczeniem Mei-mei... Boże, niech ona wyzdrowieje! modlił się. Wyślę „Chińską Chmurę” i Orłowa... a może Maussa? Czy też zaczekam? Ostrzegłem Culuma, żeby się pilnował, ale czy będzie się pilnował? Jezu Chryste, dopomóż Mei-mei! O północy zapukano do drzwi. - Tak? - powiedział. Wszedł cicho Lim Din. Spojrzał na Mei-mei i westchnął. - Duży Gluby Pan przyjść widzieć Tai-Pan, może? Heja? - spytał. Kiedy Struan wspinał się po schodni do swoich apartamentów pokład wyżej, bolały go plecy i ramiona, a głowa dążyła. - Przepraszam, że zjawiam się bez zaproszenia i o takiej porze, Tai-Panie - powiedział Morley Skinner dźwigając swoje tłuste spocone cielsko z fotela. - Ale sprawa jest dość ważna. - Zawsze rad spotykam się z prasą, panie Skinner. Proszę usiąść. Napije się pan? - spytał Struan. Zmusił się, żeby nie myśleć o Mei-mei, i z trudem się skupił, dobrze wiedząc, że nie jest to przypadkowa wizyta. - Dziękuję. Poproszę whisky. Skinner objął wzrokiem bogato urządzone wnętrze dużej kabiny: zielone chińskie dywany na wyszorowanej do czysta podłodze, fotele, kanapy, i wciągnął w nozdrza zapach czystej, impregnowanej oliwą skóry, soli i konopi. Z ładowni w dole dobiegała słaba, mdła, oleista woń opium. Dobrze utrzymane lampy olejne dawały ciepłe czyste światło, które kładło cienie na belkach głównego pokładu. Porównał to wszystko z norą, którą zajmował na Hongkongu - ze zniszczonym, brudnym, śmierdzącym pokojem nad dużym pomieszczeniem, gdzie stała maszyna drukarska. - To miło, że przyjął mnie pan o tak późnej porze - rzekł. - Na zdrowie! - powiedział Struan unosząc szklaneczkę. - Właśnie, „na zdrowie”. To dobry toast na złe dni. A jeszcze ta malaria i reszta. - Małe świńskie oczka Skinnera spojrzały bystrzej. - Podobno ktoś z pańskich znajomych ma malarię. - Wie pan, gdzie znaleźć korę chiny? Skinner potrząsnął głową. - Nie, Tai-Panie. Wszędzie, gdzie czytałem, twierdzą, że to gruszki na wierzbie. Legenda. - Wyjął odbitkę korektorską „Wschodnich Czasów” i wręczył ją Struanowi. - Pomyślałem, że zechce pan zobaczyć artykuł o
dzisiejszych wyścigach. Jutro wydaję numer specjalny. - Dziękuję. Czy to w tej sprawie chciał pan się ze mną widzieć? - Nie, proszę pana - odparł Skinner. Chciwie łyknął whisky i spojrzał na pustą szklankę. Jeżeli chce pan więcej, proszę się częstować. - Dziękuję - odparł Skinner i podszedł ciężko do karafki, trzęsąc słoniowatymi pośladkami. - Chciałbym mieć pańską figurę, panie Struan. To niech pan tyle nie je. - Jedzenie nie ma nic wspólnego z tuszą - rzekł ze śmiechem Skinner. - Jest się grubym albo nie. To jedna z tych nieuniknionych rzeczy, które dobry Pan Bóg ustala przy narodzinach człowieka. Zawsze byłem ciężki. – Nalał sobie do szklanki i wrócił. - Zeszłego wieczoru wpadła mi w ręce pewna informacja. Nie mogę ujawnić jej źródła, ale chciałbym ją z panem omówić, zanim wydrukuję. Co za śmierdzącą tajemnicę wyniuchałeś, mój miły przyjacielu? - pomyślał Struan. Jest ich do wyboru, do koloru. Mam tylko nadzieję, że właściwą. Owszem, jestem właścicielem „Wschodnich Czasów”. - rzekł. O ile mi wiadomo, to wiemy o tym tylko; pan i ja. Ale nigdy nie dyktowałem panu, co drukować, a czego nie. To pan jest redaktorem i wydawcą. Pan odpowiada za wszystko i jeżeli wydrukuje pan zniesławiający artykuł, to pana podadzą do sądu, Ci których pan zniesławi. - Tak, panie. Struan. I doceniam swoboda jaką mi pan zostawia - odparł Skinner a oczy zapadły mu się jakby głębiej między roztrzęsione wałki tłuszczu, - Swoboda wymaga od człowieka odpowiedzialności - -w siebie, za gazetę, wobec społeczeństwa. Niekoniecznie w takiej hierarchii ważności. Lecz tym razem jest inaczej, bo - jak by to wyrazić? - „ewentualne skutki” są dalekosiężne. - Wydobył kartkę. Była pokryta znakami stenograficznymi, czytelnymi wyłącznie dla niego samego. Podniósł wzrok. - Traktat z Czuenpi został odrzucony przez rząd, a wraz z nim Hongkong - oznajmił. - To jakaś humoreska, panie Skinner? - spytał Struan. Ciekaw był, jak przekonywający okazał się Blore. Czy słusznie zaryzykowałeś, chłopie? - zadał sobie pytanie. Ten chłopak ma pyszne poczucie humoru. „Ogier dał sobie założyć wędzidło”, powiedział mu dziś na wyścigach. „Koń pociągowy” byłoby w przypadku Skinnera trafniejszym epitetem. - Nie, proszę pana. Może lepiej, żebym to odczytał - odparł Skinner. I odczytał wiadomość - niemal słowo w słowo to, co napisał sir Charles Crosse i co Struan kazał Blore'owi po cichu szepnąć mu do ucha. Uznał, że to właśnie Skinner najlepiej nadaje się do wzbudzenia zbiorowego gniewu kupców, tak żeby wszyscy, każdy po swojemu, sprzeciwili się zagładzie Hongkongu i rozpoczęli kampanię na jego rzecz, podobną do tej, jaką wiele lat temu prowadzili przeciwko Spółce Wschodnioindyjskiej i w końcu wzięli nad nią górę. - Nie wierzę - powiedział Struan. - Chyba jednak powinien pan uwierzyć, Tai-Panie. - Skinner dopił szklankę. - Można?
- Oczywiście. Niech pan przyniesie karafkę tutaj. Oszczędzi to panu chodzenia tam i z powrotem. Od kogo ma pan tę wiadomość? - Nie mogę powiedzieć. - A jeśli będę nalegał? - I tak panu nie powiem. Zniszczyłbym tym sobie moją dziennikarską przyszłość. Chodzi o niezwykle ważną kwestię etyki zawodowej. - Dziennikarz jest niczym bez gazety - powiedział prosto z mostu Struan, chcąc go wypróbować. - To prawda. Rozmawiając z panem, ryzykuję. Ale jeżeli stawia pan sprawę w ten sposób, to i tak panu nic nie powiem. - Jest pan pewien, że wiadomość jest prawdziwa? - Nie. Ale wierzę, że tak. - Jaką datę nosi ten list? - Dwudziestego siódmego kwietnia. - Serio wierzy pan, że mógłby tu dotrzeć tak szybko? Nonsens! - Też tak zareagowałem. A jednak wierzę, że ta wiadomość jest prawdziwa. - Jeżeli jest prawdziwa, to wszyscy jesteśmy zrujnowani. - Być może. - Nie być może, tylko na pewno. - Zapomina pan o potędze prasy i zbiorowej potędze kupców. - Na ministra spraw zagranicznych nie ma siły. A czas pracuje przeciwko nam. Chce pan to wydrukować? - Tak. W odpowiednim czasie. Struan przesunął szklankę i patrzył, jak migotliwe światło odbija się od jej rżniętych krawędzi. - Moim zdaniem, kiedy pan to zrobi wybuchnie olbrzymia panika. A Longstaff natychmiast wezwie pana i zbeszta. - O to się nie martwię, panie Struan. Skinner był zdezorientowany. Struan nie zachowywał się tak, jak tego oczekiwał. Chyba że Tai-Pan już o tym wie, powtórzył sobie po raz setny. Ale przysłanie przez niego do mnie Blore'a nie miałoby sensu. Blore przyjechał przed tygodniem... a w tym czasie Tai-Pan zainwestował niezliczone tysiące liangów w Hongkong. Tak by postąpił tylko wariat. A więc do kogo przybył Blore jako kurier? Do Brocka? Nieprawdopodobne. Brock wydaje pieniądze tak samo rozrzutnie jak Struan. Na pewno do admirała lub generała... albo Monseya. Do Monseya! Kto jak nie Monsey ma znajomości na wysokim szczeblu? Kto jak nie on nienawidzi Longstaffa i pożąda jego stanowiska? Kto jak nie on jest żywotnie zainteresowany w pomyślności sprawy Hongkongu? Bo bez pomyślności Hongkongu dla Monseya nie ma przyszłości w dyplomacji. - Wygląda na to, że to koniec Hongkongu - powiedział. - Tyle pieniędzy i wysiłku; które pan weń Włożył które wszyscy weń włożyliśmy - wyrzucone w błoto!
- Hongkong nie może zginąć. Bez tej wyspy porty na lądzie, które zdobędziemy, nie mają żadnej przyszłości. - Wiem, proszę pana. Wszyscy to wiemy. - Tak. Ale minister spraw zagranicznych jest innego zdania. Dlaczego? Ciekawe dlaczego. Jak temu zaradzić. Jak go przekonać, co? W jaki sposób? Skinner popierał istnienie Hongkongu równie mocno jak Struan. Bez Hongkongu nie byłoby Noble House. A bez Noble House nie byłoby tygodnika „Wschodnie Czasy” i pracy. - Może nie będziemy musieli przekonywać tego sukinsyna - oświadczył, patrząc lodowato. - Słucham? - Ten drań nie będzie rządził wiecznie. Zainteresowanie Struana wzrosło. Była to myśl zgoła nowa i nieoczekiwana. Skinner zachłannie czytał wszystkie gazety i periodyki i najlepiej orientował się w „ogłoszonych” wydarzeniach w parlamencie. A ponadto dysponując nadzwyczajną pamięcią i namiętnie interesując się ludźmi - był rezerwuarem różnych źródeł informacji. - Myśli pan, że jest szansa na zmianę rządu? - spytał Struan. - Założę się, że sir Robert Peel i konserwatyści usuną wigów przed upływem tego roku. - Byłby to diablo niebezpieczny hazard. Założyć się z panem musiałbym ja sam. - Postawiłby pan „Wschodnie Czasy” przeciwko upadkowi wigów w tym roku - i utrzymaniu Hongkongu przy Koronie? - Struan świadom był, że taki zakład całkowicie zjedna mu Skinnera i że gazeta jest niewielką ceną za to. Gdyby się jednak zgodził za szybko, to odkryłby karty. - Nie ma pan najmniejszej szansy na wygranie takiego zakładu - rzekł. - Mam bardzo dużą, panie Struan. Jeszcze nie było w kraju tak złej zimy jak w tym roku - tak pod względem ekonomicznym, jak przemysłowym. Bezrobocie jest niesłychane. Zbiory były przeraźliwie niskie. Czy wie pan, że według informacji, jakie nadeszły ostatnią pocztą, w zeszłym tygodnia cena za bochenek chleba wzrosła do szylinga i dwóch pensów? Cukier w kostkach jest po osiem pensów za funt, funt herbaty po siedem szylingów osiem pensów, mydło po dziewięć pensów za kawałek, jajka po cztery szylingi za tuzin. Funt ziemniaków kosztuje szylinga. Funt bekonu trzy szylingi sześć pensów. A teraz weźmy zarobki: najrozmaitsi rzemieślnicy, murarze, kanalarze, cieśle zarabiają siedemnaście i pół szylinga tygodniowo za sześćdziesiąt cztery godziny pracy. Robotnicy rolni dziewięć szylingów tygodniowo za Bóg wie ile godzin. Robotnicy fabryczni około piętnastu szylingów, i to tylko wtedy, kiedy znajdą pracę! Mój Boże, panie Struan, pan żyje na niebotycznych szczytach, niewiarygodnie bogaty, gdzie można dać tysiąc gwinei dziewczynie za to tylko, że ma piękną suknię, a więc nie wie pan, nie może pan wiedzieć, że co jedenasty człowiek w Anglii jest nędzarzem. W zeszłym roku blisko dziesięć tysięcy mieszkańców Stockton zarabiało poniżej dwóch szylingów tygodniowo. Trzydzieści tysięcy ludzi z Leeds poniżej jednego szylinga! Prawie wszyscy głodują, a jesteśmy najbogatszym narodem
świata! Wigowie chowają głowy w tyłki i nie zajmą się tym, co dla wszystkich jest krzyczącą niesprawiedliwością. Nie zrobili nic w sprawie czartystów poza stworzeniem pozorów, że są to anarchiści. Nie obchodzą ich przerażające warunki w fabrykach i warsztatach. Jezu Chryste, sześcio-, siedmioletnie dzieciaki pracują po dwanaście godzin dziennie, także kobiety; a to tania siła robocza, która pozbawia pracy mężczyzn. Dlaczego wigowie mieliby cokolwiek robić. Przecież większość fabryk i warsztatów należy właśnie do nich. A ich bożkiem jest mamona - więcej, więcej^ coraz więcej, a resztę pal diabli! Wigów nie obchodzi problem Irlandczyków. Mój Boże, w zeszłym roku była tam klęska głodu, a jeśli w tym przydarzy się następna, cała Irlandia znowu się zbuntuje, i to niedługo. A do tego wigowie nie kiwnęli palcem, żeby zreformować bankowość. A po co - przecież banki też należą do nich! Niech pan spojrzy na swoje własne niepowodzenia! Gdybyśmy mieli naprawdę sprawiedliwe prawo, broniące depozytorów przed bezczelnymi machlojkami przeklętych wigów... Skinner urwał z trudem, szczęki mu drżały, a twarz miał zaczerwienioną. - Przepraszam, nie chciałem wygłaszać mowy. Naturalnie, że wigowie muszą odejść. Moim zdaniem, jeżeli nie odejdą w najbliższych sześciu miesiącach, to w Anglii zacznie się krwawa rzeź, przy której rewolucja francuska będzie wyglądać na majówkę. Jedynym, który może nas uratować, jest sir Robert Peel, na miły Bóg! Struan przypomniał sobie, co mówił mu Culum o warunkach panujących w Anglii. Wraz z Robbem wzięli to za gardłowanie studenta idealisty, a on sam uznał sprawy, o których pisał mu ojciec, za nieważne. - Jeżeli lord Cunnington straci urząd, to kto zostanie ministrem spraw zagranicznych? - spytał. - Sam sir Robert. A jeżeli nie on, to lord Aberdeen. - Ale oni obaj są przeciwko swobodzie handlu. - Tak, niemniej obaj są liberałami i pacyfistami. Więc kiedy dojdą do władzy, muszą się zmienić. Opozycja zawsze zmienia się, kiedy przejmuje władzę i odpowiedzialność. Anglia może przetrwać tylko dzięki wolnemu handlowi - sam pan wie najlepiej - więc oni muszą go poprzeć. A będzie im potrzebne jak największe poparcie możnych i bogatych. - Twierdzi pan, że powinienem ich poprzeć? - Założę się o „Wschodnie Czasy” ze wszystkimi przyległościami i maszyną drukarską, że wigowie upadną w tym roku. I o Hongkong. - I mógłby pan w tym pomóc? - Hongkongowi, tak. O, tak. Struan poprawił dla wygody lewy but i ponownie rozsiadł się w fotelu. - Pięćdziesiąt procent zysków i umowa stoi - zaproponował po chwili umyślnego milczenia. - Wszystko albo nic. - A może powinienem pana wyrzucie i na tym zakończyć sprawę? - Możliwe. Ma pan aż nadto bogactw, żeby wystarczyło ich i dla pana, i dla pańskich bliskich do grobowej deski. Ja natomiast pytam, jak bardzo zależy panu na Hongkongu - i przyszłości Anglii. Myślę, że wiem, jak go ocalić.
Struan dolał sobie whisky i napełnił szklankę Skinnera. - Przyjmuję. Wszystko albo nic - rzekł. - Zechce pan łaskawie zjeść ze mną kolację? Trochę zgłodniałem. - Ależ oczywiście. Dziękuję. Od gadania człowiek głodnieje. Dziękuję uprzejmie. Struan zadzwonił dzwonkiem! pobłogosławił swój dżos za to, że postawił na Skinnera. Kiedy nadszedł Lim Din, polecił mu przynieść jedzenie. Skinner wytrąbił whisky, dziękując Bogu, że tak dobrze ocenił Tai-Pana. - Nie pożałuje pan tego, Tai-Panie - powiedział. - Niech pan posłucha. Strata Longstaffa - wiem, że to pański przyjaciel, ale mówię o politycznym wymiarze tej sprawy - to ogromne szczęście dla Hongkongu. Po pierwsze, to arystokrata, po drugie - wig, a po trzecie - dureń. Sir Clyde Whalen to ziemiański syn, po wtóre - nie jest głupi, po trzecie - to człowiek czynu. A po czwarte, zna Indie - przez trzydzieści lat pracował dla Spółki Wschodnioindyjskiej. Przedtem zaś służył w królewskiej marynarce. I po ostatnie, najważniejsze ze wszystkiego, chociaż z pozoru jest wigiem, to w głębi duszy z pewnością nienawidzi Cunningtona i obecnego rządu, tak więc zrobi wszystko, co w jego mocy, żeby przyczynić się do jego upadku. - Dlaczego? - To Irlandczyk. Przez minionych piętnaście lat Cunnington był sprężyną większości ustaw dla Irlandii i osobiście odpowiada w odczuciu wszystkich Irlandczyków za naszą katastrofalną politykę na tej wyspie: Oto jest metoda na Whalena... jeżeli znajdziemy sposób, jak jej użyć - zakończył Skinner i zaczął gryźć poplamiony atramentem kciuk. Lim Din i drugi służący wrócili z talerzami z zimnym mięsem, peklowanymi kiełbaskami, słodyczami, pasztecikami, ciastkami, dużymi kuflami schłodzonego piwa i szampanem w cebrzyku z lodem. Skinner uśmiechnął się łakomie. - Uczta godna fabrykanta! - zawołał. - Godna wydawcy i właściciela gazety! Proszę, się częstować. Struan gorączkowo myślał. W jaki sposób zjednać sobie Whalena? Czy Wigowie Stracą władzę? Czy przenieść swoje wpływy na konserwatystów? Zaniechać popierania takich ludzi jak Crosse? Do Anglii powinna już dotrzeć wieść, że-Noble House nadal istnieje, i to potężny jak nigdy dotąd. Czy postawić na sir Roberta Peela? - Kiedy opublikuje pan wiadomość o tym liście, wszyscy wpadną w popłoch - powiedział, przypierając go do muru. - Owszem, panie Struan. Nawet gdybym nie był całkowicie przeciwny utracie przez nas Hongkongu, to muszę myśleć o przyszłości mojej gazety. - Skinner znów wypchał sobie usta jedzeniem i żując je, mówił: - Ale wiadomości można przedstawiać na różne sposoby. Właśnie dlatego praca w gazecie jest taka ekscytująca. Zaśmiał się i trochę jedzenia pociekło mu po brodzie. - Tak, muszę myśleć o przyszłości swojej gazety! Całą uwagę skoncentrował na jedzeniu, napychając się potwornie. Struan jadł wstrzemięźliwie, pogrążony w myślach. Wreszcie, kiedy już nawet Skinner najadł się do syta, wstał i podziękował mu za wiadomość i radę.
- Przed opublikowaniem tej wiadomości zawiadomię pana o tym osobiście, Wydrukuję ją za kilka dni, ale potrzebuję czasu na zrobienie planów, Dziękuję, Tai-Panie - powiedział obżarty Skinner i wyszedł. Struan zszedł pokład niżej. Mei-mei w dalszym ciągu rzucała się we śnie. Kazał sobie pościelić koję w jej kabinie i zapadł w półsen. O świcie Mei-mei zaczęła się trząść. Żyły, głowę i łono wypełniał jej lód. Od ukąszenia komara minęło piętnaście dni.
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY TRZECI Słaba i bezradna jak dziecko Mei-mei leżała pod ciężarem tuzina pledów. Twarz miała szarą, spojrzenie upiorne. Przez cztery godziny szczękała zębami. A potem nagle dreszcze zamieniły się w gorączkę. Struan obmył jej twarz wodą z lodem, ale to jej nie przyniosło ulgi. Zaczęła majaczyć. Rzucała się na łóżku, mamrocząc i wykrzykując bez ładu i składu angielskie i chińskie słowa, trawiona straszliwym ogniem. Struan tulił ją i próbował pocieszać, ale nie rozpoznawała go, nie słyszała. Gorączka zniknęła tak raptownie, jak się pojawiła. Z Mei-mei lał się pot, mocząc ubranie i pościel. Jej usta rozchyliły się lekko i wydobył się z nich ekstatyczny jęk ulgi. Otworzyła oczy i powoli odzyskała ostrość widzenia. - Czuję się tak dobrze, taka zmęczona – powiedziała słabym głosem. Struan pomógł A Sam zmienić przepocone poduszki, pościel i ubranie. . A potem Mei-mei zasnęła i spała jak zabita, ani drgnąc. Usiadł w fotelu i czuwał przy niej. Obudziła się po sześciu godzinach, pogodna, lecz wyczerpana. - Witaj, Tai-Panie - powiedziała. - Mam goryczkę Szczęśliwej Doliny? - Tak. Ale twój lekarz ma lekarstwo na nią. Dostanie je za jakiś dzień. - To dobrze. Bardzo dobrze. Nie przejmuj się, na pewno. - Czemu się uśmiechasz, dziewczyno? - Aaa - odparła, ż zadowoleniem zamknęła oczy i umościła się głębiej w czystej pościeli i poduszkach. Jak inaczej możesz poskromić dżos. Jeżeli się uśmiechasz, kiedy przegrywasz, to wtedy wygrywasz w życiu. - Wyjdziesz z tego - powiedział. - Wyjdziesz. Nie martw się. - Nie martwię się o siebie. Tylko o ciebie. - O czym ty mówisz? - spytał Struan, wyczerpany czuwaniem i udręczony tym, że wychudła, a oczy ma podkrążone i wygląda jak widmo. No i starzej. - O niczym. Chciałabym zjeść zupy. Rosołu z kury. - Lekarz przysłał ci lekarstwo. Na wzmocnienie. - To dobrze. Jestem niesamowicie słaba. Zażyję to lekarstwo po zupie. Kazał przynieść rosół. Mei-mei wypiła go troszeczkę i znów położyła się na wznak. - Odpocznij teraz, Tai-Panie - powiedziała. Nastroszyła brwi. - Za ile dni zacznie się następna gorączka? - Za trzy albo cztery - odparł przygnębiony. - Nie martw się. Cztery dni to wieczność, na pewno. Proszę, idź i odpocznij, a potem porozmawiamy. Poszedł do swojej kabiny i spał, ale źle, budząc się co kilka chwil, znowu zasypiał, śniąc, że jest rozbudzony albo że jest bliski zaśnięcia i ani trochę nie może odpocząć. Kiedy się obudził, nisko nad horyzontem stało zachodzące słońce. Wykąpał się i ogolił, ale w głowie miał chaos i zamęt. Przyjrzał się w lustrze swojej twarzy i nie spodobało mu się to, co zobaczył. Bo własne oczy powiedziały mu, że Mei-mei nie wytrzyma trzech takich walk z chorobą. Pozostało jej najwyżej dwanaście dni
życia. Zapukano do drzwi. - Tak? - powiedział. - Tai-Panie? - A, witam, Gordon. Jakie wiadomości? - Niestety, żadnych. Robię, co tylko mogę. Jak się czuje Pani? - Miała pierwszy atak, przeszedł. Niedobrze z nią, chłopcze. - Zrobiliśmy wszystko, co w ludzkiej mocy» Lekarz przesłał jej lekarstwo na wzmocnienie i trochę specjalnych potraw. A Sam wie, co robić. - Dziękuję. Gordon wyszedł i Struan powrócił do rozmyślań. Na ślepo, zadręczając się, szukał rozwiązania. Skąd zdobyć chinę? Przecież gdzieś musi jej być choć trochę! Gdzie w Azji mogłaby być peruwiańska kora? Nie peruwiańska - kora jezuitów! Raptem jego błądzące myśli eksplodowały, zamieniając się w pomysł. - Na miłość boską! - wykrzyknął, a jego nadzieje wzrosły. - Potrzebujesz końskich much, idź do koni. Potrzebujesz kory jezuitów, to gdzie masz jej szukać, głupcze?! W niespełna dwie godziny potem „Chińska Chmura” z kompletem postawionych, ale mocno zrefowanych żagli, bo wzmagał się monsun, wypadła niczym Walkiria z pomalowanej zachodzącym słońcem zatoki. Kiedy przepłynęła przez zachodni kanał, zderzając się z rozkołysanym na całego Pacyfikiem i wiatrem, przechyliła się, a jej takielunek zaśpiewał radośnie. - Kurs z południowego na południowo-wschodni! - ryknął Struan, przekrzykując wiatr. - Jest z południowego na południowo-wschodni, panie kapitanie! - odkrzyknął sternik. Struan spojrzał w górę na wanty, odcinające się ostro od tła nieubłaganie nadciągającej nocy, i zmartwił się widokiem tylu zrefowanych żagli. Wiedział jednak, że przy tym wietrze ze wschodu i przy takim morzu refy muszą pozostać. „Chińska Chmura” popłynęła nowym kursem i popędziła szybciej na spotkanie nocy, nieustannie zmagając się z wiatrem od dziobu i z falami. Wkrótce jednak miała znowu skręcić, ustawić się rufą do wiatru, a potem już pędzić swobodnie przed siebie. - Cała załoga na pokład! - krzyknął po godzinie Struan. - Zająć stanowiska! Marynarze wyprysnęli z kubryku i pośród ciemności stanęli w pogotowiu przy linach, cumach i fałach. - Kurs z zachodu na południowy zachód! - rozkazał Struan. Sternik ustawił koło steru na nowy kurs i kliper pomknął z wiatrem. Reje zatrzeszczały i odgięły się na zawietrzną, fały zajęczały i naprężyły się, a potem statek popłynął nowym kursem. - Odwiązać refy grota i grotbramsli! - krzyknął Struan. Opryskiwany kaskadami wody fal dziobowych, statek przedzierał się przez nie, z wiatrem zdecydowanie
za trawersem. - Tak trzymać! - polecił Struan. - Rozkaz, panie kapitanie! - odparł sternik, wytężając wzrok, żeby dojrzeć migoczące światło kompasu i utrzymać stały kurs, i zmagając się z opornym kołem sterowym. - Proszę przejąć dowództwo, kapitanie Orłow! - krzyknął Struan. - Najwyższy czas, Zielonooki. - Może popłynie pan prędzej. Chciałbym być w Ma-kau piorunem! - powiedział Struan i zszedł pod pokład. Orłow podziękował Bogu, że był - tak jak zwykle - gotów do błyskawicznego wypłynięcia w morze. Po minie Struana natychmiast poznał, że „Chińska Chmura” musi opuścić zatokę w rekordowym czasie, bo inaczej on Orłow, zostanie bez statku. I chociaż żeglarska ostrożność podpowiadała mu, że tyle żagli nocą na tak płytkich i najeżonych skałami wodach jest niebezpieczne, to krzyknął radośnie: „Odwiązać refy fokbombramsli i bramsli górnych!”, upajając się wolnością morskiej żeglugi i dowodzeniem statkiem po tak wielu dniach stania na kotwicy. Przesunął kliper o rumb w prawo, zluzował jeszcze więcej refów i gnał nim niepowstrzymanie naprzód. - Przygotować łódź dziobową, Cudahy! - krzyknął. - Bóg świadkiem, że lepiej być gotowym, kiedy on wyjdzie na pokład... I zawiesić na górze latarnię sygnałową dla pilota portowego! - Tak jest, panie kapitanie! - Odwołuję tę latarnię sygnałową! O tej porze nie będzie tam żadnego pilota - zawołał Orłów, prostując poprzedni rozkaz. - Nie będę czekał na świt i żadnego wyplutego przez rekina pilota portowego! Sam wprowadzę statek do portu. Mamy na pokładzie pilny ładunek. Cudahy pochylił się i przytknął wargi do ucha Orłowa. - Gzy to ta, panie kapitanie? - spytał. - Ta, którą kupił za tyle złota, ile ważyła? Widział pan jej twarz? - Idź na dziób, bo zrobię sobie z twoich flaków pasek do spodni! Na rany Jezusa, gęba na kłódkę, powtórz to wszystkim! Po dopłynięciu do Makau nikt nie zejdzie ze statku! - Tak jest, jaśnie panie kapitanie - odparł ze śmiechem Cudahy i wyprostował się, górując nad tym niepozornym mężczyzną, którego lubił i podziwiał. - Milczymy jak grób, na brodę świętego Patryka! Spokojna głowa! Zeskoczył ze schodni pokładu rufowego i poszedł na przód statku. Orłow przemierzał pokład rufowy, zastanawiając się, po co ta cała tajemniczość i co się stało drobniutkiej, zawoalowanej dziewczynie, którą Tai-Pan wniósł na rękach na pokład. Zobaczył krępego Chińczyka Fonga, który szedł za Cudahym jak cierpliwy pies, i znów zaczął dociekać, czemu to tego człowieka przysłano na statek, żeby go wyszkolić na kapitana, i dlaczego to Tai-Pan umieścił na wszystkich swoich kliprach po jednym poganinie. Chciałbym zobaczyć twarz tej dziewczyny, powiedział sobie w duchu. Jest na wagę złota, o tak, tak głosi legenda. Chciałbym... och, jakże chciałbym być inny, niż jestem, móc patrzeć w ludzkie twarze i nie widzieć w nich odrazy, nie być zmuszonym udowadniać, że jestem człowiekiem jak każdy, lepszym od wszystkich
pływających po morzach. Mam już dość bycia Stridem Orłowem - garbusem! Czy to dlatego przestraszyłem się, kiedy Tai-Pan powiedział: „W październiku popłynie pan na północ, sam”? Spojrzał ponuro ponad burtą na przemykające czarne fale. Jesteś, kim jesteś, a to morze czeka, powiedział sobie. Dowodzisz najpiękniejszym statkiem na świecie! Raz w życiu spojrzałeś w ludzką twarz i zobaczyłeś zielone oczy przyglądające ci się badawczo właśnie jak człowiekowi! O, Zielonooki, pomyślał, zapominając o swoim cierpieniu, poszedłbym do samego piekła za tę chwilę, którą mnie obdarowałeś. - Dosyć tego, wałkonie! - krzyknął. - Migiem włazić na bramstengi! Na ten rozkaz marynarze popędzili w górę, żeby jeszcze lepiej spożytkować siłę wiatru. Później zaś, kiedy na horyzoncie ujrzał światła Makau, polecił zrefować żagle i ostrożnie wprowadził statek do płytkiej zatoki, przy wtórze okrzyków marynarza, który badał głębokość wody ołowianą sondą. - To jest dopiero żeglarstwo, kapitanie! – pochwalił go Struan. Orłow obrócił się, zaskoczony. - A, nie zauważyłem cię, Tai-Panie. Podkradasz się do człowieka jak duch. Łódź gotowa do spuszczenia na wodę - powiedział. - Przyszło mi namyśl, że zamiast czekać na świt i pilota, równie dobrze mogę sam wprowadzić statek do zatoki - dodał niedbałym tonem. - Czyta pan w moich myślach, kapitanie. – Struan spojrzał na niewidoczne miasto 1 światła palące się nad powierzchnią wody, które unosiły się jak na grzbietach fal. - Rzucić kotwicę w naszym stałym miejscu. Proszę osobiście pilnować mojej kabiny. Nie wolno panu zejść ze statku - ani nikomu. Wszyscy zostają la pokładzie. Ani pary z gęby. - Już wydałem te rozkazy. - Kiedy na pokład wejdą władze portugalskie, niech pan przeprosi, że nie czekał na pilota, i wniesie stosowne opłaty. No i zapłaci haracz Chińczykom. Proszę powiedzieć, że jestem na brzegu. Orłow był na tyle mądry, żeby nie pytać, na jak długo Tai-Pan odjeżdża. Na horyzoncie pojawiły się pierwsze zwiastuny świtu, kiedy „Chińska Chmura” zakotwiczyła pół mili od spokojnych niewidocznych nabrzeży po południowo-zachodniej stronie zatoki. Podpłynąć bliżej bez ryzyka nie mogła, zatoka była bowiem niebezpiecznie płytka i dlatego prawie bezużyteczna - jeszcze jeden powód, dla którego Hongkong był ekonomiczną koniecznością. Śpiesząc łodzią ku brzegowi Struan dostrzegł światła kotwiczne innego klipra, stojącego dalej na południe - „Białej Czarownicy”. Kotwiczyło tam również kilka mniejszych europejskich statków i kursowało - cicho, jak to one - setki dżonek i sampanów. Struan pośpieszył po pustym molo, wynajętym przez Noble House. Zobaczył, że w wielkiej rezydencji jego firmy, którą także wynajął od Portugalczyków, jest zupełnie ciemno. Był to trzypiętrowy pałac z kolumnadą, stojący na drugim końcu wysadzanej drzewami prai. Skręcił na północ i poszedł praią, jak Portugalczycy nazywali promenadę, mijając budynek chińskiej komory celnej. Przeszedł na drugą stronę szerokiej ulicy i zaczął się wspinać na łagodnie wznoszące się wzgórze do kościoła Sao Francisco. Cieszył się, że znów jest w Makau, znowu w cywilizowanym świecie brukowanych ulic, okazałych katedr,
miłych domów w śródziemnomorskim stylu, pracas z fontannami i przestronnych ogrodów - rozkosznie wonnych od przepychu kwiatów. Przyrzekł sobie, że tak będzie kiedyś, wyglądał Hongkong... jeżeli zechce dżos. I wówczas przypomniał sobie o Skinnerze, Whalenie, malarii i leżącej na pokładzie „Chińskiej Chmury” Mei-mei, takiej wątłej, takiej słabej, którą za dwa, trzy dni czekał kolejny atak gorączki. A co z „Błękitną Chmurą”? Wkrótce powinna dopłynąć do kraju. Czy pokona „Siwą Czarownicę”? Czy też może została tysiące mil za nią, na dnie oceanu? A co z pozostałymi kliprami? Ile ich stracę w tym roku? Niech „Błękitna Chmura” dopłynie pierwsza! Co z Winifred? Czy nic nie jest Culumowi, gdzie się podziewa Gorth i czy to dzisiaj wypadnie dzień zapłaty? Miasto o świcie nadal spało. Ale czuł na sobie spojrzenia obserwujących go Chińczyków. Dotarł na szczyt wzgórza i przeszedł przez piękny Praca de Sao Francisco. Na północ od tego placu, w najwyższym punkcie międzymorza, wznosiły się mury obronne starego fortu Sao Paulo de Monte. Za nim zaś była chińska część Makau - wąskie zaułki, rudery na ruderach, oblepiające jak skorupa północny stok wzgórza i opadające dalej w dół. Pół mili stąd rozpościerała się równina, a przesmyk zwężał się do szerokości stu pięćdziesięciu jardów, Były tam ogrody, aleje, szmaragdowozielony mały tor wyścigów konnych i boisko do krykieta, które założyli i od wieków finansowali Anglicy. Portugalczycy nie pochwalali wyścigów konnych i nie grali w krykieta. Sto jardów za boiskiem krykietowym stał mur - na nim kończyło się Makau, a zaczynały Chiny. Mur miał dwadzieścia stóp wysokości, dziesięć stóp grubości i przecinał półwysep od brzegu do brzegu. Dopiero po wybudowaniu tego muru, trzy wieki temu, cesarz zgodził się wydzierżawić przesmyk Portugalczykom i pozwolił im osiedlić się na tym skrawku lądu. Pośrodku muru wyrastała ozdobiona portalem wieża strażnicza z jedną tylko majestatyczną bramą. Brama do Chin zawsze stała otworem, ale nie mógł jej przestąpić żaden Europejczyk. Buty śpieszącego przez płac Struana głośno .stukały. Otworzył wysoką żelazną kutą bramę pałacu biskupiego i przeszedł przez ogrody które pielęgnowano od trzech wieków. Przyrzekł sobie, że sam będzie miał kiedyś takie. Stukając obcasami przemierzył brukowany dziedziniec i podszedł do wielkich drzwi. Pociągnął za dzwonek, usłyszał ze środka jego dzwoniące echo, pociągnął zań znowu, a potem jeszcze raz natarczywie. Po jakimś czasie w oknach na parterze przesunęło się migoczące światło latarni, usłyszał kroki i zrzędliwy potok portugalskich słów; Drzwi otworzyły się. - Bom dia - powiedział. - Chcę się widzieć z biskupem. Na wpół ubrany, rozespany służący wpatrzył się w niego, nie poznając go i nie kojarząc, a potem wyrzucił z siebie nowy potok portugalskich słów i chciał zamknąć drzwi. Ale Struan wsadził w nie nogę, otworzył je pchnięciem i wszedł do. środka. Skręcił do pierwszego pokoju - pięknego, opasanego rzędami książek gabinetu - i usiadł na krześle z rzeźbionym oparciem. A potem przeniósł wzrok na gapiącego się sługę. - Z biskupem - powtórzył.
W pół godziny potem Falerian Guineppa, biskup Makau, Generał Kościoła Rzymskiego, wkroczył władczo do okupowanego przez Struana gabinetu. Był wysokim mężczyzną o dumnej postawie, wyglądającym młodo jak na swoje pięćdziesiąt lat. Nos miał orli, czoło wysokie, a rysy arystokratyczne. Ubrany był w karmazynowe szaty, na głowie nosił karmazynowa piuskę, a na wyprostowanej szyi wisiał mu ozdobiony klejnotami krucyfiks. Jego zaspane czarne oczy spoglądały nieprzyjaźnie. Ale kiedy spoczęły na Struanie, gniew i senność natychmiast z nich pierzchły. Biskup zatrzymał się w progu; cały czujny. Struan wstał. Dzień-dobry, eminencjo - przywitał się. - Przepraszam, że zjawiam się tak wcześnie i bez zaproszenia. - Witam w imię Boże, senhor - odparł uprzejmie biskup i wskazał gestem krzesło. - Myślałem właśnie o skromnym śniadaniu. Zje pan ze mną? - Dziękuję za zaproszenie. Biskup wydał po portugalsku krótkie polecenie służącemu, który ukłonił się mu i szybko wyszedł. Biskup, z dłonią na krucyfiksie, podszedł wolno do okna i spojrzał przez nie na wschodzące słońce. Daleko w zatoce dostrzegł na kotwicowisku „Chińską Chmurę” stojącą w otoczeniu sampanów. Zastanawiał się, co za nagła sprawa sprowadza do niego Tai-Pana Noble House. Wroga, o którym tyle wiedział, a jednak nie znał osobiście. - Dziękuję, że mnie pan obudził. Bardzo piękny ranek - rzekł. - Owszem. Obaj przybrali wobec siebie pozory grzeczności, której bynajmniej nie czuli. Dla biskupa Struan reprezentował materialistycznych, złych, fanatycznych angielskich protestantów, którzy złamali prawa boskie i którzy - na swe wieczne potępienie - wyparli się papieża, tak jak Żydzi Chrystusa. Był ich przywódcą i tym, który niemal w pojedynkę zniszczył Makau, a wraz z Makau panowanie katolików w pogańskiej Azji. Dla Struana biskup reprezentował to wszystko, czym pogardzał u katolików - dogmatyczny fanatyzm kastrujących się dobrowolnie, żądnych władzy ludzi, którzy kropla p» kropli krwawicy wysysali krocie z biednych w imię katolickiego Boga, z kropli tych wznosząc potężne katedry na chwałę własnej wersji Istoty Boskiej, i którzy bałwochwalczo ustanowili papieżem w Rzymie człowieka, czyniąc zeń nieomylnego sędziego bliźnich. Służący w liberiach z uniżeniem wnieśli srebrne tace z gorącą czekoladą, lekkimi jak piórko rogalikami, świeżym masłem i słodką galaretką z kumkwatu, z której słynął tutejszy klasztor. Biskup odmówił modlitwę po łacinie, co jeszcze bardziej skrępowało Struana, lecz się nie odezwał. Obaj jedli w milczeniu. Dzwony mnogich kościołów zadzwoniły na jutrznię, a ciszę wypełniła cicha basowa litania śpiewana niskimi głosami przez chór mnichów w katedrze. Po czekoladzie podano kawę z portugalskiej Brazylii - gorącą, słodką, mocną, pyszną. Biskup skinął ręką na służącego, który otworzył ozdobione klejnotami pudełko z cygarami i poczęstował nimi Struana.
- Są z Hawany, proszę, jeżeli panu smakują - wyjaśnił biskup. - Po śniadaniu raczę się „podarunkiem” sir Waltera Raleigha dla ludzkości. - Dziękuję. Struan wybrał jedno. Służący przypalili im cygara i na znak biskupa wyszli. Duchowny obserwował spiralę dymu. Czemu zawdzięczamy że Tai-Pan Noble House szuka mojej pomocy? - spytał. - Pomocy papisty?! - dodał z nieznacznym uśmiechem. - Może pan, eminencjo, bez żadnego ryzyka założyć, że nie szukam jej z błahego powodu. Czy słyszał pan o korze chiny? Korze jezuitów? - A więc to o to chodzi. Ma pan malarię. Gorączkę Szczęśliwej Doliny - rzekł cicho biskup. - Przykro mi rozczarować pana, księże biskupie. Nie, nie mam malarii. Ma ją ktoś, kogo miłuję. Czy china leczy malarię? Biskup przez chwilę obracał duży pierścień na środkowym palcu, a potem dotknął krucyfiksu. - Tak. Jeżeli malaria ze Szczęśliwej Doliny jest tą samą, która istnieje w Ameryce Południowej - odparł, patrząc przenikliwie. Struan czuł moc jego wzroku, ale odwzajemniał mu się równie nieustępliwym spojrzeniem. .Wiele lat temu byłem misjonarzem w Brazylii. Zaraziłem się tamtejszą malarią. Ale china wyleczyła mnie. - Czy macie tę korę tutaj, w Makau? W panującej ciszy słychać było tylko trzask paznokci stukających w krucyfiks, co przypomniało Struanowi chińskiego lekarza, ostukującego palcami przeguby Mei-mei. Zastanawiał się, czy się nie pomylił co do biskupa. - Nie wiem, senhor Struan - odparł biskup. - Jeżeli china leczy naszą malarię, gotów jestem zapłacić. Jeżeli chce pan pieniędzy, bardzo proszę. Wpływów? Zapewnię je panu. Jeżeli chce pan mojej duszy, oddam ją - nie podzielam pańskich poglądów, a więc jest to bezpieczna wymiana. Z radością nawet przyjmę katolicyzm, choć będzie to, jak obaj dobrze wiemy, bez znaczenia. Dam panu wszystko, czego pan zażąda, jeśli tylko będzie to w mojej mocy. Ale chcę dostać trochę tej kory. Chcę wyleczyć pewną osobę z gorączki. Proszę wymienić cenę. - Jak na petenta, który przychodzi prosić, zachowuje się pan osobliwie. -Owszem. Sądzę jednak, że bez względu na moje zachowanie i to, co o sobie nawzajem myślimy, dobijemy targu. Czy ma pan chinę? A jeśli tak, to czy wyleczy ona gorączkę Szczęśliwej Doliny? Jeśli zaś wyleczy, to ile pan za nią żąda? W gabinecie panowała wielka cisza, brzemienna ożywioną aktywnością uczuć, myśli, woli. - W tej chwili nie odpowiem na żadne z pańskich pytań - odparł biskup. - Wrócę wieczorem - powiedział Struan, wstając. - Wróci pan niepotrzebnie, senhor. - To znaczy, że nie zawrze pan transakcji?
- To znaczy, że dzisiaj wieczorem może być na to za wcześnie. Rozesłanie wieści do wszystkich uzdrowicieli i otrzymanie odpowiedzi wymaga czasu. Dam panu znać, jak tylko je dostanę. Odpowiedzi na wszystkie pańskie pytania. Gdzie pan będzie? Na „Chińskiej Chmurze”, czy w swojej rezydencji? - Przyślę człowieka, który będzie warował na pańskim progu i czekał.. - Nie trzeba. Prześlę wiadomość. - Biskup nie wstał z krzesła. - Proszę się nie martwić, senhor - dodał po chwili ze współczuciem, widząc jego głębokie zatroskanie. - Prześlę wiadomości tu, i tam, w imię Boże. - Dziękuję - powiedział Struan, a kiedy wychodził, usłyszał słowa biskupa „Z Bogiem”, ale nie zatrzymał się. Drzwi wejściowe zamknęły się za nim z hałasem. W ciszy małego gabinetu biskup głośno westchnął. Jego wzrok padł na ozdobiony klejnotami krucyfiks, wiszący mu na piersi. Zmówił cichą modlitwę. A potem wezwał swojego sekretarza i zarządził poszukiwania leku. Później, kiedy znowu został sam, roztroił się duchem, zamieniając w trzy osoby, którymi musieli być równocześnie wszyscy generałowie Kościoła. Pierwszą był pomazaniec Piotr, pierwszy biskup Chrystusowy, z tym wszystkim, co było domeną ducha. Drugą, wojowniczy strażnik doczesności Kościoła, z wszystkim, co się z tym wiązało. Trzecią zaś, zwyczajny prosty człowiek, wierzący w nauki innego prostego człowieka, który był Synem Bożym. Rozsiadł się w fotelu i pozwolił tym trzem osobom spierać się ze sobą. A słuchał ich uważnie.
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY CZWARTY Struan wszedł po marmurowych schodach rezydencji swojej firmy, utrudzony, ale dziwnie spokojny. Zrobiłem wszystko, co mogłem, pomyślał. Nim zdążył otworzyć drzwi, już rozwarły się przed nim na oścież. W drzwiach powitał go, uśmiechając się bezzębnymi ustami, Lo Czum, szef służby Noble House w Makau. Był drobniutkim staruszkiem z twarzą jak stara kość słoniowa i chochlikowatym uśmiechem, a służył u Struana, odkąd ten mógł sobie pozwolić na służącego. Ubrany był w schludną białą marynarkę, czarne spodnie i sznurkowe sandały. - Witaj-a, Tai-Panie - powiedział. - Kąpiel gotów, śniadań gotów, ubrań gotów, co Tai-Pan chcieć? Być na pewno. - Heja, Lo Czum. Struana nieodmiennie zdumiewała szybkość, z jaką rozchodziły się wieści. Wiedział, że gdyby tuż po przyjeździe na brzeg przebył biegiem molo i pośpieszył prosto do rezydencji, to drzwi i tak otworzono by przed nim na oścież, a Lo Czum stałby w nich, jak w tej chwili. - Kąpiel, ubrań chcieć - dodał. - Faktol Czen Szeng być pójść. Mówi wrócić dziewięć godzin, może? - Może - odparł znużony Struan. Lo Czum zamknął drzwi, wbiegł przed Struanem po marmurowych schodach i otworzył drzwi sypialni. Duża żelazna, sięgająca bioder wanna była, tak jak zwykle, wypełniona parującą wodą, na małym stoliku stała, tak jak zwykle, szklanka mleka i rozłożono przybory do golenia, a na łóżku, tak jak zwykle, leżały czysta koszula i ubranie. Jak dobrze znów znaleźć się w domu, pomyślał Struan. - Tai-Pan chcieć kłowa dziko kąpiel, heja? - spytał Lo Czum, rżąc ze śmiechu. - Ajiii ja! Lo Czum! Zawsze mówić o baldzo zły kłopot, zawsze mówić o krowa dziko fik-fik w kąpiel, po co darmo? Obudzi pan Culum, powie: przyjść tutaj! - polecił Struan, zdejmując zabrudzone ubranie. - Pan Culum nie sen-sen. - Gdzie pójść? - spytał Struan. - Lo Czum podniósł ubranie i wzruszył ramionami. - Nie być cały noc, panie - odparł. Struan zmarszczył brwi. - To samo każda noc, heja? - spytał. Lo Czum potrząsnął przecząco głową. - Nie, panie. Jeden, dwa noc on sen-sen tu - odparł i wyszedł z pokoju. Struan zanurzył się w wannie, zaniepokojony wieścią o nieobecności Culuma w domu. Boże, pomyślał, mam nadzieję, że ma dość rozumu, żeby nie wchodzić do chińskiej dzielnicy. Punktualnie o dziewiątej przed rezydencją Struana zatrzymała się kosztowna lektyka. Wysiadł z niej ociężale faktor Noble House, Czen Szeng. Wyglądał majestatycznie w purpurowym chałacie i przybranej
klejnotami czapce i nosił się bardzo dostojnie. Wmaszerował po schodach, a Lo Czum jak zwykle osobiście otworzył przed nim drzwi. Był to dla niego powód do wielkiej chwały, gdyż Lo Czum otwierał osobiście drzwi tylko Tai-Panowi i jemu. - Oczekuje mnie? - spytał po kantońsku Czen Szeng. - Naturalnie, ekscelencjo. Przepraszam, że umówiłem pana tak wcześnie, ale wiem, że chciałby spotkać się pan z nim jako pierwszy. - Podobno wyjechał z Hongkongu w szalonym pośpiechu. Wiesz, co się stało? - Udał się bezpośrednio do Tai-Pana długich sukien i... - Wiem o tym - przerwał mu z rozdrażnieniem Czen Szeng. Nie umiał zgłębić przyczyny tego, że Struan popędził do klasztoru. - Doprawdy nie rozumiem, dlaczego okazuję ci tyle wyrozumiałości, Lo Czum, i czemu nadal płacę ci co miesiąc łapówkę, żebyś donosił mi o wszystkim w tych ciężkich czasach. Wiedziałem, że statek jest w zatoce, zanim mnie zawiadomiłeś. To oburzający przejaw braku dbałości o moje interesy. - Naprawdę bardzo przepraszam, ekscelencjo - odrzekł Lo Czum. - Tai-Pan przywiózł tym statkiem oczywiście swoją konkubinę. - A! - sapnął Czen Szeng. Świetnie, pomyślał. Z radością oddam jej dzieci i pozbędę się tej odpowiedzialności. - To już coś, chociaż za godzinę dowiedziałbym się o tym od innych. - Jakie masz dla mnie inne perły wiadomości, zasługujące na apanaże, które ci płacę od tylu lat? Lo Czum wywrócił oczami, odsłaniając białka. - A jakież to wieści mogę mieć ja, skromny niewolnik, dla takiego mandaryna jak pan? - powiedział ze smutkiem. - Ciężkie czasy, ekscelencjo. Żony suszą mi głowę o pieniądze, a synowie trwonią Hangi na hazard, jakby srebro rosło niby ryż. Wielka bieda. Tylko kiedy wie się z góry o czymś ogromnie ważnym, można się obronić przed przeznaczeniem. Aż strach pomyśleć, że takie wieści mogłyby wpaść w niepowołane uszy. Czen Szeng bawił się warkoczem, w lot pojąwszy, że Lo Czum ma jakąś nadzwyczajną wiadomość. - To prawda. W takich ciężkich czasach bardzo ważne jest - tak też chcą bogowie - żeby pomagać biednym - rzekł ponuro. - Myślałem o tym, żeby ze względu na twoich znakomitych przodków posłać ci niegodny dar - trzy pieczone świnie, czternaście kur niosek, dwie sztuki szantuńskiego jedwabiu, perłę za dziesięć liangów najczystszego srebra, piękną nefrytową klamrę do paska z wczesnego okresu dynastii Cing, wartą pięćdziesiąt liangów, oraz trochę okolicznościowych słodyczy i pasztecików, całkiem niegodnych twojego podniebienia, lecz może zechcesz dać je swoim sługom. - Nie wypada mi przyjmować tak wspaniałego daru - odparł z wielkim szacunkiem Lo Czum. Uczyniłoby mnie to na zawsze twoim dłużnikiem, panie. Jeżeli odmówisz, to wyciągnę tylko z tego wniosek, że ofiara ta jest niegodna twojego znakomitego przodka, i stracę twarz. Po jakimś czasie Lo Czum dał się przekonać do przyjęcia darów, a Czen Szeng dał się przekonać, że są one iście królewskie.
- Słyszałem, że Tai-Pan szuka czegoś, bo jego konkubina jest bardzo chora - wyszeptał Lo Czum. - Chora od zatrucia gorączką Hongkongu. - Co takiego?! - zawołał Czen Szeng, przerażony tą wieścią, lecz zadowolony, że jego liczne dary są jej warte. - Mów dalej, proszę! Lo Czum opowiedział mu o lekarzu, bardzo dziwnym lekarstwie i o wszystkim, co A Sam wyszeptała tego ranka do ucha właściciela sampanu, którego do niej wysłał. - Plotka głosi też, że Tai-Pan wyznaczył dwadzieścia tysięcy liangów nagrody. Jego syn, znakomity syn twojej trzeciej żony i twój pasierb, przystąpiono szaleńczych poszukiwań lekarstwa na Hongkongu. W głowie Czen Szenga zaroiło się od myśli o możliwych następstwach tego faktu. Dał Lo Czumowi znak i został wprowadzony do gabinetu Struana. - Cześ-ci, Tai-Panie - powiedział wylewnie. - Dobrze cię widzieć w Makau, na pewno. - Witaj, Czen Szeng - odparł Struan i wskazał mu fotel. - Siadaj. - Statek - „Błękitna Chmura” - dojść kraj pierwszy, heja? - Nie wiem. Kiedy dojść, powie ci bardzo mig. Czen Szeng chcieć mnie widzieć, heja? Czen Szeng był zmartwiony. Żin-kua obarczył jego, przywódcę Triad w Makau, osobistą odpowiedzialnością za bezpieczeństwo Cz'ung Mei-mei i jej dzieci. Spośród wszystkich współpracowników Żinkua on jeden wiedział, że Mei-mei jest jego wnuczką i że jako konkubina Tai-Pana przedstawia dla nich wartość ogromną, a dla sprawy Triad w przyszłości - czyli dla sprawy całych Chin - bezcenną. Wiadomość o tym, że angielska flotylla wraca natychmiast pod Kanton, zamiast płynąć wprost na Pekin, zaoszczędziła im blisko cztery miliony liangów - stokroć więcej niż kosztowało wykształcenie Mei-mei. Pobłogosławił swój dżos za tę dziewczynę. Bez niej musiałby zapłacić pokaźną część tego okupu sam. A teraz tę głupią, bezwartościową kobietę spotkał zły dżos w postaci nieuleczalnej choroby. A przynajmniej, poprawił się szybko, nieuleczalnej, jeżeli nie wytropimy tego leku. A jeżeli go wytropimy, Mei-mei wyzdrowieje, a wówczas pokładane w niej - i Tai-Panie - nadzieje będą zabezpieczone i na dodatek zyskamy te dwadzieścia tysięcy liangów. Nagle skojarzył to sobie z innym strzępkiem informacji. A, pomyślał, to wyjaśnia, dlaczego Gordon Czen wysłał wczoraj potajemnie czterdziestu członków Triad loży z Hongkongu do Makau. Na pewno jest tu gdzieś trochę tego leku. Ciekaw był, jak Gordon przyjąłby wieść, że jego tajny „Nauczyciel” został do niego wysłany z rozkazu Żin-kua, że Żin-kua jest przywódcą Triad w całej prowincji Kwantung i że on, Czen Szeng, jest drugim w hierarchii po nim. Bardzo mądrze jest trzymać wiele spraw w tajemnicy, pomyślał. Nigdy nie wiadomo, kiedy komuś powinie się noga. - Tai-Pan małe dziko w mój dom baldzo dobly, baldzo wesoły - powiedział kordialnie. - Ty chce widzieć? Zabrać Hongkong? - Widzieć dziś. Zabrać niedługo. Ja powie bardzo, kiedy - odparł Struan, rozważając, czy powiedzieć Czen Szengowi o Mei-mei. -. Tai-Panie. Twój kłowa dziko mało dobly; - zaczął Czen Szeng. Ja myśleć: ty lepiej sprowadź chiński
dziko mama na brzeg. Zrobić dziko mama szczęście, może. Tu być baldzo pierszy klasa lekarz. Bardzo pierszy klasa lek być; Nie bój. Ja myśleć: lek być tu,, w Makau. Czen Szeng załatwić baldzo dużo dobrze. - Skąd wiesz, że ona tu jest, no i o malarii? - Co? Nie rozumi. - Skąd wie krowa dziko mój mieć zły choroba? Czeng Szeng zaśmiał się w duchu i wzruszył ramionami. - Wie tak siak, na pewno. - Lek tu? To prawda? - Jak tu, dostać. Pośle dżonka mig-mig do „Chińska Chmura”. Przywieźć krowa .dziko brzeg. Czen Szeng załatwi. Chińczyk ukłonił się uprzejmie i wyszedł. Struan popłynął na „Chińską Chmurę” i pozwolił załodze, wachta po wachcie, zejść na ląd, Wkrótce przypłynęła dżonka Czen Szenga. Mei-mei ostrożnie przewieziono na brzeg, w czym asystował chiński lekarz, a potem zaniesiono ją do jej domu przytulonego do wzgórza Sao Antonio. Dom był posprzątany i mieszkały w nim służące, a herbata czekała gotowa. A Sam obiegła go skrzętnie, wyściskała czekające w nim ze swoimi piastunkami dzieci, a kiedy ułożyła Mei-mei w wielkim łożu i podparła ją poduszkami, przyprowadziła je do niej. Popłynęły łzy szczęścia, a potem znów nastąpiła bieganina i krzyki, Meimei zaś i A Sam uradowały się, że nareszcie są z powrotem w domu. Chiński lekarz przyniósł specjalne jedzenie i lekarstwa dla wzmocnienia Mei-mei oraz podtrzymania sił dziecka w jej łonie, nakazując jej leżeć w łóżku. - Niedługo wrócę - powiedział Struan. - Dobrze. Dziękuję, Tai-Panie. Dziękuję ci. - Jadę do rezydencji, a potem być może do Brocków. - Są w Makau? - Tak. Wszyscy z wyjątkiem Tylera. Chyba ci wspominałem. Nie pamiętasz? Culum i Tess też tu są. - A, tak - powiedziała. Przypomniała sobie o tym, co załatwiła z Gordonem Czenem. - Przepraszam. Zapomniałam. Pamięć mam jak przetak. Naturalnie, przypominam sobie. Jest mi wielmożnie miło, że jestem nie na statku, a w domu. Dziękuję. Wrócił do swojej rezydencji. Culuma jeszcze nie było, poszedł więc wysadzaną drzewami aleją do rezydencji Brocków. Jednak ani Tess, ani Liza nie wiedziały, gdzie jest jego syn. Gorth oświadczył, że zeszłego wieczoru poszli pograć do Klubu Angielskiego, ale on sam wyszedł wcześnie. - Odprowadzę cię do drzwi, Tai-Panie - powiedział. Kiedy znaleźli się przy drzwiach, uśmiechnął się szyderczo, rozkoszując się słodyczą zemsty. - Wiesz, jak to jest... było się u damy. Może z nim jest to samo. Nic w tym złego, nie? Kiedy żem odchodził, wygrywał w karty, jeżeli to cię martwi. - Nie, Gorth. To mnie nie martwi. Sam wiesz, jak sumiennie traktuje przestępstwa angielskie prawo –
rychły proces i rychły stryczek, bez względu na osobę. Nawet jeżeli ginie prosty tutka. Gorth zbladł. - Co chcesz przez to powiedzieć? - Że każdemu, kto staje się szubienicznikiem, z chęcią posłużę za kata. - Grozisz mi? Do diabła, na to też. jest prawo! Jeżeli jest trup, to, dalibóg, będzie także oskarżenie o morderstwo. - Nie wiem, o czym gadasz. - odparł wojowniczo Gorth.- Ty mnie fałszywie pomawiasz! - O nic cię nie pomawiam, Gorth. Ja tylko przypominam ci fakty, -Tak jest. Podobno na każdą ewentualną śmierć znajduje się dwóch ewentualnych świadków gotowych zeznawać w sądzie. Gorth opanował popłoch. To, sprawka tej parszywej wiedźmy Fortheringill i tego drania Quance'a, orzekł. Dostała dość forsy; żeby trzymać jęzor za zębami! No, jak będzie trza, to załatwię się z nimi raz-dwa, ale nie będzie trza, bo ta mała dziwka nie umrze. - Nie boję się takich jak ty ani twoich zasranych fałszywych oskarżeń! - powiedział. - Ja cię nie oskarżam, Gorth - powtórzył Struan. Strasznie kusiło goj żeby sprowokować i tak czekającą go niechybnie walkę już teraz. Wiedział jednak, że musi zaczekać, aż Gorth zrobi pierwszy, błąd, żeby mógł go znieważyć nie do wybaczenia w obecności świadków. Tylko wtedy mógł otwarcie i bez przeszkód posłać mu sekundantów z oficjalnym wyzwaniem na pojedynek, a potem zabić go na oczach ludzi. Tylko w taki sposób mógł uniknąć zerwania małżeństwa Culuma z Tess i dostarczenia Brockowi środków; z pomocą których Tyler zniszczyłby go w sądzie. Bo Mei-mei miała rację - wszyscy w Azji wiedzieli, że on, Struan, aż pali się do zabicia Gortha. - Jeżeli zobaczysz Culuma, powiedz mu z łaski swojej, że go szukam. - Sam se biegaj na posyłki! Nie jestem twoim lokajem! Dalibóg, już niedługo nie będziesz Tai-Panem Noble House! - Strzeż się, Gorth - rzekł Struan. Ja się ciebie nie boję. Gorth połknął rzuconą przynętę. - Ani ja ciebie Dirk. Mówię ci jak mężczyzna mężczyźnie - ty też się strzeż; bo jak nie, to cię załatwię! Struan wrócił do swojej rezydencji, zadowolony z siebie. Złapałem cię na haczyka Gorth, powiedział w duchu. Culum jeszcze nie wrócił. Nie było też wiadomości od biskupa. Struan polecił Lo Czumowi żeby postarał się odnaleźć Culuma. Wyszedł na praię i skierował się na Wzgórze ku katedrze, a potem wszedł w mniej znane ulice; mijając przemiłe restauracyjki na świeżym powietrzu, pod kolorowymi parasolami. Przebył szeroki plac i wszedł przez duże drzwi. Siedząca przy biurku zakonnica podniosła wzrok. - Dzień dobry. Mówi pani po angielsku? - spytał Struan. - Trochę, senhor.
- Macie tu pacjentkę. Pannę Mary Sinclair. Jestem jej znajomym. - Pan chce widzieć? - spytała po dłuższej chwili. - Tak, proszę. Przywołała ręką zakonnicę Chinkę i przemówiła do niej prędko po portugalsku. Struan podążył za Chinką korytarzem i po jakichś schodach do pokoju Mary. Był on mały, plugawy i cuchnący, a okna w nim szczelnie zamknięte. Nad łóżkiem wisiał krzyż. Mary twarz miała wyczerpaną, a uśmiech blady. Cierpienia dodały jej lat. - Witaj, Tai-Panie - powiedziała. - Co ci jest; Mary? - spytał łagodnym totem. - Nic, na co bym nie zasłużyła. - Zabiorę cię z tego przeklętego miejsca - powiedział. - Nic mi nie trzeba, Tai-Panie. Traktują mnie tu bardzo dobrze. - Tak, ale to nie jest miejsce dla angielskiej dziewczyny protestantki. Do celi wszedł chudy i -posępny mnich z tonsurą. Miał na sobie zwykłą sutannę sztywną od dawno zaschniętych plam krwi i rozlanych medykamentów, i nosił prosty drewniany krzyż. - Dzień dobry przywitał się wykształconą, pozbawioną obcego akcentu angielszczyzną. - Jestem ojciec Sebastian. Lekarz tej pacjentki. - Dzień dobry. Chyba zabiorę ją spod pańskiej kurateli – powiedział Struan. - Tego bym nie radził, panie Struan. Nie powinno jej się stąd zraszać przez co najmniej miesiąc. - A co jej dolega? - Cierpi na rozstrój wewnętrzny. - Ojciec jest Anglikiem? - Czy to takie dziwne, panie Struan? Jest wielu Anglików - a również Szkotów - którzy uznają prawdziwy Kościół Chrystusowy. To, że jestem katolikiem, nie umniejsza w niczym moich umiejętności lekarskich. - Czy macie tu może korę chiny? - Jaką? - Korę chiny. Korę jezuitów. - Nie. Nigdy jej nie używałem. Nie widziałem jej na oczy. A o co chodzi? - O nic. Co jest pannie Sinclair? - To bardzo skomplikowana dolegliwość. Panny Sinclair nie powinno się przenosić przez miesiąc, a jeszcze lepiej przez dwa. - Czy czujesz się na tyle dobrze, żeby cię przenieść, dziewczyno? - spytał Struan. - Jej brat, pan Sinclair, nie sprzeciwia się jej pobytowi tutaj. A pan Culum Struan również akceptuje, jak sądzę, moją terapię. - Czy Culum był tu dzisiaj? - spytał Struan Mary.
Potrząsnęła głową. Proszę powiedzieć Tai-Panowi. O... o mnie - poprosiła z tragiczną miną mnicha. - Myślę, że mądrze robisz - pochwalił ją z powagą ojciec Sebastian. - Ktoś powinien o tym wiedzieć. Panna Sinclair jest bardzo chora. Wypiła napój z chińskich ziół - może trafniej byłoby powiedzieć: truciznę - żeby pozbyć się ciąży. Trucizna ta usunęła płód, ale spowodowała krwotok, który dzięki łasce Boga został już prawie opanowany. Struan poczuł, że się nagle spocił. - Kto jeszcze o tym wie, Mary? - spytał. - Horatio? Culum? Pokręciła przecząco głową. - Prawie opanowany? - spytał Struan, obracając się ponownie w stronę mnicha. - Czy to znaczy, że dziewczynie nic się nie stało? Że za jakiś miesiąc już nic jej nie będzie? - Pod względem fizycznym, tak. Jeżeli nie wda się gangrena. A jeżeli się wda - wola Boska. - Co to znaczy: pod względem fizycznym? - Znaczy to, panie Struan, że nie sposób rozpatrywać fizycznego zdrowia człowieka bez zdrowia duchowego. Ta pani strasznie zgrzeszyła przeciw prawom boskim - przeciw prawom Kościoła katolickiego, jak również pańskiego kościoła - tak więc przed wyzdrowieniem powinna się pojednać - zdać rachunek sumienia Panu Bogu. Tylko to chciałem powiedzieć. - Jak... jak się tu znalazła? - Przyprowadziła ją tu jej ama, która jest katoliczką. Uzyskałem specjalną dyspensę na leczenie jej tutaj i leczyliśmy ją, jak umieliśmy najlepiej. Przeorysza nalegała, żeby kogoś zawiadomić, ponieważ sądziliśmy, że pacjentka traci siły. Przeszliśmy wiadomość komandorowi Glessingowi. Przypuszczaliśmy, że jest on... ojcem, ale panna Sinclair przysięga, że nie jest nim... nie był. Błagała nas o nieujawnianie przyczyny jej choroby. - Ojciec Sebastian urwał. - Tamten kryzys dzięki łasce Boskiej minął. - Zachowacie to dla siebie? - To, co się jej przytrafiło? - spytał Struan.. - Wiedzą o tym tylko pan, ja i siostry. Złożyliśmy przysięgę Bogu, której nie wolno nam złamać. Z naszej strony może się pan niczego nie obawiać. Ale wiem, że ta biedna grzesznica nie ozdrowieje bez pogodzenia się rozdania rachunku sumienia Bogu. Ponieważ On o tym wie - rzekł ojciec Sebastian i zostawił ich samych. - Gzy... czy ojciec tego dziecka był jednym z twoich „znajomych” Mary? - spytał Struan. - Tak. Ja... ja nie żałuję życia, jakie prowadziłam, Tai-Panie. Nie... nie potrafię. Ani... ani tego, co zrobiłam. To dżos - powiedziała Mary patrząc w okno. - Zgwałcono mnie, kiedy byłam bardzo młoda, a przynajmniej... nie, nieprawda. Nie wiedziałam, co... nie rozumiałam, ale trochę zmuszono mnie za pierwszym razem. A potem.. nie trzeba mnie już było zmuszać... sama chciałam. - Kto to był? - Jeden z chłopców ze szkoły. Umarł. To było tak dawno temu.
Struan sięgnął do swojej pamięci, ale nie mógł sobie przypomnieć: żadnego chłopca, który umarł. Żaden chłopiec nie miał swobodnego wstępu do domu Sinclairów. - A kiedy to się stało - mówiła dalej z ociąganiem - zaczęłam odczuwać potrzebę. Horatio... Horatio był w Anglii, więc poprosiłam... poprosiłam jedną z am, żeby mi znalazła kochanka. Wytłumaczyła mi, że... że mogę mieć kochanka, wielu kochanków, że jeżeli ja i ona będziemy sprytne, to mogę prowadzić potajemne życie i mieć piękne rzeczy. Moje prawdziwe życie nigdy nie było przyjemne. Znałeś mojego ojca. Więc ta arna pokazała mi, jak to robić. Ona... rajfurzyła dla mnie. Razem... razem wzbogaciłyśmy się i cieszę się z tego. Kupiłam dwa domy, a ona zawsze sprowadzała mi tylko bardzo bogatych mężczyzn. - Mary urwała, a po dłuższej chwili wyjęczała: Och, Tai-Panie, tak się boję. Struan usiadł przy niej. Przypomniał sobie, co powiedział jej zaledwie kilka miesięcy temu. I jej dufną odpowiedź.
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY PIĄTY Struan stał przy otwartym oknie, markotnie obserwując zatłoczoną praię w dole. Zachodziło słońce. Portugalczycy w wieczorowych strojach przechadzali się tam i z powrotem, wymieniając ukłony i rozmawiając z ożywieniem - młodzi fidalgos i dziewczęta flirtowali ostrożnie pod bacznym okiem rodziców i pań do towarzystwa. Kulisi niosący kilka lektyk dreptali w poszukiwaniu klientów albo czyhali na tych, którzy spóźnili się na promenadę. Dziś wieczór w pałacu gubernatora odbywał się bal, na który go zaproszono, lecz nie był zdecydowany, czy na niego pójdzie. Culum jeszcze nie wrócił. Wiadomość od biskupa nie nadeszła. Po południu widział się z Horatiem. Horatio był wściekły, ponieważ ama Mary, A Tat, zniknęła. - Jestem pewien, że to właśnie ona podała ten napój biednej Mary - oświadczył. Mary powiedziała mu, że przez omyłkę wypiła trochę ziołowej herbaty, którą znalazła w kuchni. - Przecież to bzdura, Horatio. A Tat służy u was dwojga od wielu lat. Dlaczego miałaby zrobić coś takiego? To był wypadek. Po wyjściu Horatia Struan odszukał kompanów Culuma i Gortha z poprzedniego wieczoru. Byli to przeważnie bliscy kumple Gortha i wszyscy twierdzili, że Culum wyszedł w kilka godzin po wyjściu młodego Brocka i że pił, ale nie był pijany bardziej niż reszta i nie bardziej niż zazwyczaj. Culumie, ty niemądry idioto, pomyślał Struan. Powinieneś mieć więcej rozumu w głowie. Wtem spostrzegł, że zbliża się służący w nieskazitelnej liberii i peruce, i natychmiast rozpoznał herb biskupa. Sługa szedł bez pośpiechu promenadą, ale minął jego dom bez zatrzymywania się i zniknął w dole ulicy. Szybko zmierzchało się i blask olejowych latarń oświetlających promenadę zaczął brać górę nad mrokiem. Struan ujrzał, że przed jego domem zatrzymuje się lektyka z zaciągniętymi firankami. Dwóch słabo widocznych kulisów zostawiło ją i rozpłynęło się w alei. Struan wypadł z pokoju i zbiegł po schodach. Nieprzytomny Culum leżał rozwalony na oparciu siedzenia, ubranie miał podarte i zabrudzone wymiocinami. Cuchnął alkoholem. Struan był bardziej rozbawiony, niż zły. Postawił syna na nogi, przerzucił go sobie przez ramię i nie dbając o spojrzenia przechodniów wniósł go do domu. - Lo Czum! Kąpiel, mig-mig! - zawołał. Położył Culuma na łóżku i rozebrał go; Na piersi ani na plecach nie miał sińców. Obrócił go. Brzuch miał podrapany paznokciami. I ślady po miłosnych ugryzieniach. - Ty idioto - powiedział, oglądając syna szybko, lecz dokładnie. Żadnych złamanych kości.. Zęby wszystkie, Brak sygnetu i zegarka. Kieszenie puste. - Obrobili cię, synku. Być może po raz pierwszy, ale na pewno nie ostatni - powiedział Struan dobrze się orientując, że wrzucenie chłopakowi do szklanki środka odurzającego to stara burdelowa sztuczka. Służący przynieśli cebry z gorącą wodą i wlali ją do żelaznej wanny. Struan włożył do niej Culuma, namydlił go i obmył gąbką. Lo Czum podtrzymywał bezwładną, lecącą na wszystkie strony głowę chłopca.
- Pan duzio stlaszny szalony pic, stlaszny szalony fik-fik, heja? - Ajiiija! - potwierdził Struan. Kiedy wyjmował syna z wanny, w kostce lewej nogi poczuł rosnący, kłujący ból i natychmiast zrozumiał, że dzisiejszym chodzeniem sforsował ją sobie bardziej, niż sądził. Pomyślał, że będzie ją musiał mocno obandażować na kilka dni. Wytarł syna i położył go do łóżka. Klepnął go delikatnie po twarzy, ale go nie ocucił, zjadł więc kolację i czekał. Wraz z upływem godzin martwił się coraz bardziej, bo zdawał sobie sprawę, że do tego czasu - bez względu na stopień upojenia - Culum powinien był otrzeźwieć. Oddech miał głęboki i regularny. Serce biło mu mocno. Struan wstał i przeciągnął się. Pozostawało mu jedynie czekać. - Ja iść do pani numer jeden. Ty zostać baldzo dobrze pilnować, heja? - powiedział do służącego. - Lo Czum pilnować jak mamma! - Da znać, rozumi? Kiedy pan obudzić - da znać, na pewno. Rozumi? - Czego Tai-Pan mówić „lozumi”, heja? Zawsze lozumi baldzo dobly, na pewno. Heja? - odparł Lo Czum. Jednakże nie dał znać tej nocy. O świcie Struan opuścił dom Mei-mei i wrócił do rezydencji. Mei-mei spała spokojnie, za to on słyszał każdego przechodnia i każdą lektykę - a wiele z tego było tylko wytworami jego wyobraźni. Drzwi wejściowe otworzył mu Lo Czum. - Po co Tai-Pan wcześnie, heja? - spytał. - Śniadań gotów, kąpiel gotów, czego Tai-Pan chce może, heja? - Pan obudzić? - Po co pytać? Jak obudzić - dać znać. Ja lozumi du-zro baldzo dobrze, Tai-Panie - odparł Lo Czum, urażony w swojej godności. Struan wszedł na górę. Culum w dalszym ciągu spał mocno. Laz dwa lazy pan zlobić tak... - rzekł Lo Czum, po czym stęknął, kłapnął szczękami, sapnął, ziewnął i głośno jęknął. Po śniadaniu Struan przesłał wiadomość Lizie i Tess, że Culum wrócił, ale nie zdradził im, w jakim stanie. Potem spróbował zająć się interesami. Podpisał dokumenty i zatwierdził zwiększone wydatki budowlane na Hongkongu, wzburzony rosnącymi cenami drewna, cegieł, kosztami siły roboczej oraz wszelakich towarów okrętowych, napraw statków i sprzętu żeglarskiego. A bodaj to zaraza! - zaklął w duchu. Koszty wzrosły o pięćdziesiąt procent i nie zanosi się, żeby spadły. W przyszłym roku mam położyć stępki pod nowe klipry czy stawiać na te, które mamy? Trzeba kupić więcej, zadecydował. Tak więc zamówił nowy kliper. Miał go nazwać „Tessina Chmura” i podarować go Culumowi na urodziny. Ale nawet myśl o nowym pięknym kliprze nie podnieciła go tak, jak powinna. Przypomniał sobie o
„Lotosowej Chmurze”, której budowę miano wkrótce rozpocząć w Glasgow, i o przyszłorocznej bitwie z Wu Kwokiem - jeśli jeszcze żył -bądź z Wu Fang Czoiem, ojcem Wu Kwoka, i jego piratami. Ciekaw był, czy synkowie Scraggera szczęśliwie dotrą do kraju. Mieli tam dopłynąć najprędzej za miesiąc, a wieści o tym powinny wrócić tu po dalszych trzech miesiącach. Zamknął biuro i pojechał do Klubu Angielskiego, przez chwilę gawędził z Horatiem, później z kilkoma kupcami, a potem rozegrał partyjkę bilarda, ale ani towarzystwo, ani gra nie sprawiły mu przyjemności. Rozmawiano wyłącznie o interesach, wszyscy niepokoili się oznakami katastrofy na szczeblu międzynarodowym i rozmiarami ryzyka wiszącego nad tegorocznym handlem. Struan usiadł w wielkiej cichej czytelni i wziął gazety sprzed trzech miesięcy, które nadeszły ostatnim statkiem pocztowym. Z trudem skupił się na artykule redakcyjnym. Pisano nim o szerokiej fali niepokojów w przemyśle hrabstw Anglii Środkowej i twierdzono, że nakazem chwili jest uczciwa płaca za uczciwie przepracowany dzień. Inny artykuł ubolewał, że ogromna machina przemysłu angielskiego wykorzystuje tylko w połowie swój potencjał produkcyjny, i domagał się znalezienia nowych, większych rynków zbytu dla masy dóbr, które zostaną w przyszłości wytworzone; większa produkcja oznacza bowiem tańsze towary, wzrost zatrudnienia, wyższe zarobki. Gazeta zawierała też nowe artykuły o napięciu między Francją i Hiszpanią i wojennych chmurach gromadzących się nad nimi z powodu sukcesji na tronie hiszpańskim. Prusy wyciągały swoje macki po wszystkie państwa niemieckie, chcąc je sobie podporządkować, a francusko-pruskie starcie było bliskie. Wojenne chmury wisiały nad Rosją i Świętym Cesarstwem Rzymskim Habsburgów. Wisiały też one nad państewkami włoskimi, które pragnęły pozbyć się francuskiego uzurpatora, króla Neapolu, i połączyć się bądź nie połączyć, a na polityczną scenę wkroczył tam popierany przez Francuzów papież. Chmury wojny zawisły również nad południową Afryką za sprawą Burów, którzy w ciągu zeszłych czterech lat wywędrowali z Kolonii Przylądkowej, żeby założyć Transwal i Wolne Państwo Oranje, teraz zaś zagrażali angielskiej kolonii Natal i spodziewano się, że następnym statkiem nadejdą wiadomości o wojnie. W całej Europie wybuchły rozruchy antysemickie i pogromy. Katolicy walczyli z protestantami, mahometanie z hindusami, katolikami, protestantami i pomiędzy sobą. W Ameryce toczono walki z Indianami, istniały animozje pomiędzy stanami północnymi i południowymi, animozje pomiędzy Anglią a Stanami o Kanadę, niepokoje w Irlandii, Szwecji, Finlandii, Indiach, Egipcie, na Bałkanach... - Czytanie tego nie ma najmniejszego sensu! - wybuchnął Struan, nie kierując tych słów do nikogo. - Jak Boga kocham, cały świat zwariował! - Co się stało, Tai-Panie? - zapytał Horatio, wyrwany z nienawistnego zamyślenia. - Cały świat oszalał, oto co się stało!; Do diabła, czemu ludzie nie przestaną rozrywać się nawzajem na strzępy i nie zaczną żyć w pokoju?! - Święta facja!- krzyknął przez całą salę Masterson. - Całkowita. Dalibóg, to straszne chować w takim miejscu dzieci! Cały świat schodzi na psy. Zszedł na psy! Dawniej było znacznie lepiej, nieprawdaż? Ohyda. - Tak - wtrącił się Roach. - Świat pędzi za szybko. Ten przeklęty rząd wsadził głowę w przysłowiowy
tyłek, jak zwykle. Mój Boże, człowiek myślałby, że się nauczą, ale oni nie nauczą się nigdy. Codziennie, psiakrew, czyta się, że premier powiedział: „Wszyscy musimy zacisnąć pasa”! Na miły Bóg, a -czy słyszeliście choć raz, żeby ktoś powiedział, że możemy go kawałek popuścić?! - Słyszałem, że podatek importowy od herbaty podwojono - dorzucił Masterson. A jeżeli kiedyś ten wariat Peel przejmie władzę, to sukinsyn na pewno wprowadzi podatek dochodowy! Podatek to wymysł szatana! Podniósł się wrzask oburzenia i na głowę Peela wylano kubły pomyj. Ten człowiek to przeklęty anarchista! - krzyknął Masterson. Bzdury! - sprzeciwił się Roach. - Nie chodzi o podatki, rzecz w tym, że tam jest za dużo ludzi. Rozwiązanie to kontrola urodzin. -.. Co takiego?! -ryknął Masterson.. - Tylko znowu nie wyjeżdżaj mi tu z tymi paskudnymi, bluźnierczymi pomysłami! Na miłość boską, ktoś ty - antychryst?! Nie, dalibóg! Ale zalewają nas niższe klasy. Nie mówię, że to my powinniśmy to stosować, ale oni, jak Boga kocham! Szubienicznicy, ogół tej hołoty! Struan odrzucił? gazety i poszedł do Hotelu Angielskiego. Był to podobnie jak Klub, okazały budynek z kolumnadą. We fryzjerni umył głowę i przystrzygł włosy. A potem posłał po Svensona, szwedzkiego marynarza masażystę. Ten pokrzywiony starzec wyklepał go stalowymi dłońmi, natarł mu całe ciało lodem, a na koniec wysuszył szorstkim ręcznikiem, aż szczypało. - Do kaduka, Svenson, czuję się jak nowo narodzony - pochwalił go Struan. Svenson zaśmiał się, ale się nie odezwał. Wiele lat temu na Morzu Śródziemnym korsarze wyrwali mu język, Na migi pokazał Struanowi, żeby odpoczął na wyłożonym materacem stole, przykrył go szczelnie kocami i wyszedł, żeby mógł się przespać. - Tai-Panie! - rozległ się głos Lo Czuma. Struan natychmiast się ocknął. - Pan Culum? - spytał. Lo Czum potrząsnął głową i uśmiechnął się bezzębnymi ustami. - Pan długa suknia! - odparł. Struan podążył za ponurym mnichem jezuitą przez krużganki katedry otaczające wewnętrzny dziedziniec i jego piękny ogród. Katedralny zegar wydzwonił godzinę czwartą. W końcu krużganka mnich skręcił i przez wielkie teko-we drzwi wprowadził go do ogromnego przedpokoju. Na ścianach wisiały gobeliny, a mocno wytartą marmurową posadzkę przykrywały dywany. Mnich z szacunkiem zapukał do drzwi na końcu przedpokoju i weszli do komnaty. Falerian Guineppa, po królewsku władczy i imponujący, siedział na krześle z wysokim oparciem, które przypominało tron. Odprawił ruchem ręki mnicha, ten zaś ukłonił się i wyszedł.
- Proszę usiąść, senhor - powiedział biskup. Struan usiadł na wskazanym krześle. Było nieco niższe od krzesła biskupa. Poczuł, że z tego człowieka bije taka siła, jakby biskup pragnął nim zawładnąć. - Wezwał pan mnie? - spytał. - Tak, poprosiłem; pana o spotkanie.. Chodzi o chinę. W Makau jej nie ma, ale sądzę, że mają jej trochę w naszej misji w Lo Ting. - Gdzie to jest? - W głębi lądu. - Biskup wygładził zmarszczkę na karmazynowej sutannie. - Około stu pięćdziesięciu mil stąd na północny zachód. - Natychmiast kogoś wyślę - powiedział Struan wstając. - Już kogoś wysłałem, senhor. Proszę usiąść - rzekł z powagą biskup; - Nasz kurier wyruszył o świcie z przykazaniem, żeby obrócił szybko jak nigdy. Myślę, że mu się powiedzie. To Chińczyk. i pochodzi z tamtych stron. - Ile, pańskim zdaniem, mu to zajmie? Siedem dni? Sześć? - Też się o to martwię, senhor. Ile ataków miała ta dziewczyna? Struan miał chęć spytać biskupa, skąd wie o Mei-mei, ale się powstrzymał. Uświadomił sobie, że katolicy mają legion tajnych informatorów, a tak przenikliwy człowiek jak biskup mógł i bez tego łatwo się domyślić, że chodzi o „dziewczynę”. - Jeden .. odparł. - Poty ustąpiły dwa dni temu, mniej więcej o tej porze. -W takim razie kolejny atak przyjdzie jutro, a na pewno w ciągu najbliższych czterdziestu ośmiu godzin. Dotarcie do Lo Ting i powrót zajmą kurierowi co najmniej siadem dni - jeżeli wszystko pójdzie dobrze i nie wynikną nieprzewidziane trudności. - Wątpię, czy zdoła wytrzymać jeszcze dwa ataki. - Słyszałem, że jest młoda i silna. Powinna być w stanie wytrzymać osiem dni. - Jest w czwartym miesiącu, ciąży. - To bardzo niedobrze. - Owszem. Gdzie leży Lo Ting? Poproszę o mapę. Może uda mi się skrócić tę podróż o dzień. - W tej podróży mam tysiąckroć większe możliwości niż pan .- rzekł biskup. - Mozę zajmie ona siedem dni. Jeśli taka jest wola Boska. - Tak, - pomyślał Struan. Tysiąckroć większe. Żebym tak miał tę władzę, którą nagromadzili katolicy w ciągu wieków uporczywych prób zbadania Chin! O które Lo Ting chodzi? W płomieniu dwustu mil może ich być z pięćdziesiąt. - Tak - odezwał się po dłuższej chwili - jeśli taka jest wola Boska. - Dziwny z pana człowiek, senhor. Cieszę się, że miałem okazję pana poznać. Ma pan ochotę na kieliszek madery?
- Jaka jest cena za tę korę? Jeżeli ją tam mają, zostanie dostarczona na czas i uleczy chorobę? - Ma pan ochotę na kieliszek madery? - powtórzył biskup. - Poproszę. Falerian Guineppa zadzwonił i w drzwiach natychmiast pojawił się służący w liberii i ze srebrną grawerowaną tacą, na której stały karafka i kieliszki. - Za lepsze zrozumienie wielu spraw, senhor - wzniósł toast biskup. Wypili i zmierzyli się wzrokiem. - Ile wynosi ta cena, wasza eminencjo? - spytał Struan. - W tej chwili jest jeszcze za dużo znaków zapytania. Odpowiedź na to musi poczekać. Ale nie dwie inne sprawy - rzekł biskup, delektując się winem. - Madera to taki świetny aperitif. - Skupił się. - Bardzo martwię się o senoritę Sinclair. - powiedział. - Ja również - odrzekł Struan. - Ojciec Sebastian to cudowny uzdrowiciel. Ale stara się mnie przekonać, że jeżeli panna Sinclair nie otrzyma pomocy duchowej, to gotowa jest odebrać sobie życie. - Nie Mary! Ma bardzo silny charakter. Nie zrobi tego. Faleriart Guineppa złożył palcami swoje piękne dłonie. Jego pierścień z rubinem rozlał się czerwienią, kiedy padł na niego promień słońca. - Gdyby oddała się całkowicie w ręce ojca Sebastiana - i w ręce Kościoła Chrystusowego - moglibyśmy jej wieczne potępienie przemienić w błogosławieństwo. Tak byłoby dla niej najlepiej. Wierzę z całej duszy, że to jedyne skuteczne rozwiązanie; Jeżeli jednak nie jest możliwe, zanim ją stąd wypuścimy, muszę przekazać odpowiedzialność za nią komuś, kto ją na siebie przyjmie. - Ja ją przyjmę. - Doskonale, wątpię wszakże, czy robi pan mądrze, senhor. No, ale pańskie życie i dusza - oraz jej - są również w ręku Boga. Modlę się, żeby panu i jej dane było to zrozumieć. Doskonale. Zanim stąd wyjdzie; zrobię wszystko co w mojej mocy, żeby ocalić jej duszę... ale jak tylko ozdrowieje na tyle, żeby stąd wyjść, dam panu znać. Katedralny zegar wydzwonił piątą. - A jak tam rana arcyksięcia Siergiejewa? - spytał biskup. - To jest ta druga sprawa, która nie może czekać? -odpowiedział pytaniem Struan, ściągnąwszy brwi. - Dla was, Brytyjczyków, być może. Falerian Guineppa otworzył szufladę biurka i wyjął skórzaną teczkę opatrzoną licznymi pieczęciami. - Proszono mnie, żebym dyskretnie to panu wręczył. Zdaje się, że pewne władze dyplomatyczne są ogromnie zaniepokojone obecnością arcyksięcia w Azji. - Władze kościelne? - Nie, senhor. Proszono mnie o poinformowanie pana, że może pan, jeśli zechce, przekazać te dokumenty dalej. O ile się orientuję, te kilka pieczęci dowodzi ich wartości. - Po twarzy biskupa przemknął lekki uśmiech. -
Teczka jest również zapieczętowana. Struan rozpoznał pieczęć urzędu gubernatora generalnego Makau. - Dlaczego to właśnie mnie miano by powierzać dyplomatyczne tajemnice? - spytał. - Są przecież kanały dyplomatyczne. O pół mili stąd urzęduje pan Monsey, a na Hongkongu Jego Ekscelencja. Obaj świetnie się znają na protokole dyplomatycznym. - To nie ja panu je powierzam. Spełniam tylko cudzą prośbę. Proszę nie zapominać, senhor, że chociaż tak bardzo mierzi mnie wszystko, co pan sobą reprezentuje, jest pan potęgą na Dworze Świętego Jakuba i ma pan kontakty handlowe z całym światem. Żyjemy w niebezpiecznych czasach, a Portugalia i Brytania to stare sojuszniczki. Brytania była przyjaciółką Portugalii, bo rozsądek każe przyjaciołom pomagać sobie, prawda? Może chodzi tu właśnie tylko o to. Struan wziął teczkę. - Jak tylko powróci kurier z Lo Ting, dam panu znać - przyrzekł Falerian Guineppa. - Bez względu na porę. Chciałby pan, żeby ojciec Sebastian zbadał tę panią? - Nie wiem, eminencjo - odparł Struan wstając. - Może. Chciałbym to sobie przemyśleć. - Jak pan sobie życzy, senhor - powiedział biskup i po chwili dodał: - Z Bogiem. - Z Bogiem, wasza eminencjo - odparł Struan. - Cześć, Tai-Panie - przywitał go Culum. W głowie mu dudniło, a język miał jak wyschnięte łajno. - Cześć, synu. Struan odłożył nie rozpieczętowaną teczkę, która przez całą powrotną drogę parzyła mu ręce. Podszedł do kredensu i nalał sobie pełen kieliszek koniaku. - Je, panie Culum? - spytał rozpromieniony Lo Czum. - Świnia? Ziemniaki? Sos? Heja? Culum słabowicie pokręcił głową, a Struan odprawił służącego. - Proszę - powiedział, podając synowi koniak. - Nie mogę - odparł Culum, czując mdłości. - Wypij. Culum przełknął koniak. Zakrztusił się i prędko napił herbaty, która stała przy łóżku. Położył się na plecach, w skroniach mu waliło. - .Chcesz porozmawiać? Powiedzieć co się stało? Culum twarz miął zszarzałą, a białka oczu brudnoróżowe. - Nic nie pamiętam - odparł. - Boże, czuję się okropnie.. - Zacznij od początku. - Grałem w wista z Gorthem i kilkoma znajomymi - rzekł z wysiłkiem Culum. - Pamiętam, że wygrałem około stu gwinei. Sporo piliśmy. Ale pamiętam, że włożyłem wygraną do kieszeni. A potem... cóż, reszta to pustka... - Pamiętasz dokąd poszedłeś?
- Nie. Niezupełnie - Culum łapczywie napił się herbaty i przeciągnął rękami po twarzy, jakby chciał się pozbyć w ten sposób kaca. - O Boże, czuję się potwornie! - Czy pamiętasz, do jakiego burdelu poszedłeś? Culum potrząsnął przecząco głową. - Czy masz jakąś stałą, do której chodzisz? - Boże Święty, nie! - To żaden powód do chwały, synku. Byłeś u jakiejś, to jasne. Obrabowano cię, to też jasne. Jasne też, ż«do trunku nasypano ci środka odurzającego. - Uśpiono mnie? - To najstarsza sztuczka na świecie. Właśnie dlatego ostrzegałem cię, żebyś nigdy nie chodził do domu publicznego, którego nie polecił ci ktoś zaufany. Czy to twoja pierwsza wizyta w domu publicznym w Makau? - Tak, tak, Chryste Panie, uśpiono mnie? - A teraz rusz głową. Pomyśl synku! Pamiętasz ten dom? - Nie, nic. Mam w głowie kompletną pustkę. - A kto ci go wybrał, co? Culum usiadł na łóżku. - Piliśmy i graliśmy. Byłem... mocno zalany. A potem wszyscy rozmawiali... o dziewczynach. I tych domach. No i... - Culum spojrzał na ojca z nie skrywanym wstydem i udręką .- ja po prostu... po tym alkoholu i... no więc, paliłem się do dziewczyny. Po prostu postanowiłem, że... że muszę iść do jakiegoś domu. - Nic w tym złego, synu. Kto ci dał adres? - Chyba..; nie wiem... ale myślę, że każdy dał mi jakiś. Zapisali mi adresy... albo podali mi adresy, nie pamiętam. Pamiętam tylko, że wyszedłem z Klubu. Czekała tam lektyka i wsiadłem do niej. Zaraz, teraz sobie przypominam. Kazałem zanieść się do zakładu pani Fortheringill. - Tam by cię nie obrabowano, synku. Ani nie nasypano narkotyku do kieliszka. Ani nie odniesiono w taki sposób. Nie opłacałoby się to im ze względu na opinię. :- Tak. Na pewno. Właśnie to powiedziałem temu mężczyźnie. Tak. Jestem całkiem pewien! - Którędy cię nieśli? Do chińskiej dzielnicy? - Nie wiem. Coś jakbym sobie przypominał... nie wiem. - Powiedziałeś, że się „paliłeś”. Jak to wyglądało? - No, to było jak... pamiętam, że było mi gorąco i... do diabła, szaleńczo pożądam Tess, a przez .ten trunek i wszystko... nie miałem spokoju, no i... no i poszedłem do tego domu, - Zamilkł. - Boże, głowa mi pęka roszę, daj mi spokój. - Nosisz przy sobie osłonki? Culum zaprzeczył potrząsając głową. - Czy ten płomień, ta żądza - były wczoraj inne? Culum jeszcze raz potrząsnął głową. Nie. Takie jak od tygodni, ale... tak, w pewnym sensie inne... chociaż nie, nie całkiem. Stwardniał mi,
jakby był z żelaza, lędźwie mnie paliły, po prostu musiałem mieć dziewczynę i... och, nic nie wiem. Zostaw mnie! Proszę... przykro mi, ale proszę cię... Struan podszedł do drzwi. - Lo Czum-aaaaa! - krzyknął. -Tak; panie? - idź dom Czen Szeng. Sprowadź tu pierwszy krowa dziko lekarz mig-mig. Rozumi? - Lozumi, baldzo dobly-eee! - odparł z oburzeniem Lo Czuim. - Już być na dół baldzo duzio dobly lekarz nacholy głowa, bum-bum i każdy chołób. Miody pan jak Tai-Pan - to samo, na pewno! Na dole Struan porozumiał się z lekarzem za pośrednictwem Lo Czuma. Lekarz zapewnił, że prędko przyśle lekarstwa i specjalne pożywienie, i przyjął hojną zapłatę. Struan wrócił na górę. - Gzy pamiętasz coś więcej, chłopcze? - spytał. - Nie…. nic. Przepraszam. Nie chciałem na ciebie krzyczeć. - Posłuchaj, synu! Skup się, Culum. To to ważne! - Ojcze, proszę, nie mów tak głośno - odrzekł Culum, otwierając znękane oczy. - Słucham? - Wygląda na to, że zadano ci środek podniecający. - Co?! - Tak, środek podniecający. Są tuziny takich, które można dodać do napoju! - Niemożliwe. -To była zwyczajna gorzałka, a moja... moja żądza... to niemożliwe! - Są tylko dwa wyjaśnienia. Pierwsze: że kulisi zanieśli cię do jakiegoś domu - a nie była to filia przybytku pani Fortheringill w Makau - gdzie dostają większą łapówkę za sprowadzenie bogatego klienta, a do tego udział w zyskach z obrabowania go. Tam dziewczyna albo dziewczyny dały ci narkotyk, obrobiły cię i dostarczyły z powrotem. Dla twojego dobra liczę, że tak było. Druga możliwość jest taka, że któryś z twoich znajomych zadał ci środek podniecający w Klubie, postarał się, żeby czekała na ciebie ta lektyka... i żebyś trafił do konkretnego domu. - Bzdury! Po co ktoś miałby to robić? Dla stu gwinei, pierścienia i zegarka? Jeden z moich znajomych? Idiotyzm! - Powiedzmy jednak, że ktoś cię nienawidzi. Powiedzmy, że jego plan zakłada, abyś trafił na zarażoną dziewczynę - taką, która ma france! - Co takiego?! - Owszem. Boję się, że właśnie tak się stało. Culumowi na chwilę zamarło serce. - Ty chcesz mnie tylko nastraszyć - powiedział. - Na miłość boską, synu, wcale nie! Ale taka możliwość rysuje się całkiem wyraźnie. Jest bardziej prawdopodobna od innych, ponieważ odniesiono cię. - Kto mógłby mi to zrobić?
- Sam musisz sobie na to odpowiedzieć. Ale jeśli nawet tak się stało, nie wszystko stracone. Jeszcze nie. Posłałem po chińskie lekarstwa. Zażyjesz je wszystkie, bezwarunkowo. - Ale na france nie ma przecież lekarstwa! - Owszem. Jeżeli choroba się utrwali. Ale Chińczycy wierzą, że można zlikwidować zatrucie franca czy to coś, co ją powoduje, jeżeli od razu zastosuje się środki oczyszczające krew. Kiedy przyjechałem tu po raz pierwszy, wiele lat temu, przydarzyło mi się to samo. Arystoteles znalazł mnie w rynsztoku, Sprowadził chińskiego lekarza i nic mi się nie stało. Tak właśnie się poznaliśmy i dlatego jest tak długo moim przyjacielem. Nie mam pewności, czy dom, w którym wtedy byłem, lub tamta dziewczyna były zarażone czy nie; w każdym razie nie złapałem francy. - O Boże, pomóż mi. - Właśnie. Nie będziemy mieć pewności przez tydzień. Jeżeli do tego czasu nie pojawi się spuchlizna, ból czy ropa, będzie to znak, że tym razem uniknąłeś nieszczęścia. - Struan dostrzegł przerażony wzrok syna i zdjęła go litość nad nim; - Masz przed sobą tydzień piekła; synku - rzekł. - Czekanie na to, co się okaże. Wiem jak to jest, więc się nie zamartwiaj. Pomogę ci z całych sił. Tak jak Arystoteles pomógł mnie. - Zabiję się. Zabiję się jeżeli… o Boże, jak mogłem być taki głupi? Tess! O Boże, muszę powiedzieć... - Ani mi się waż! Powiesz jej, że w drodze do domu napadli cię zbóje. Tak to przedstawimy. To samo powiesz swoim znajomkom. Że chyba za dużo wypiłeś - po zaliczeniu tej dziewczyny. Nie pamiętasz nie prócz tego, że na pewno wspaniale się bawiłeś i obudziłeś się tutaj. A ponadto przez najbliższy tydzień będziesz zachowywał się jak najnormalniej. - No a Tess?! Jak mogę... - Tak właśnie zrobisz, synku! Dalibóg, -tak właśnie zrobisz. - Nie mogę. ojcze, to niemoż... - I pod żadnym warunkiem nie wspomnisz nikomu o chińskich lekach. Nie chodź do żadnego domu publicznego, zanim się upewnimy i nie waż się tknąć Tess przed ślubem. - Tak mi wstyd. -Niepotrzebnie, synku. Trudno jest być młodym. Ale na tym świecie mężczyzna musi się pilnować. Dookoła jest pełno wściekłych psów. - Twierdzisz, że to Gorth? - Nic nie twierdzę. A ty tak myślisz? - Nie, oczywiście, że nie. Ale ty tak myślisz, prawda? - Pamiętaj, że musisz zachowywać się normalnie, bo inaczej utracisz Tess. - Dlaczego? - Myślisz, że Liza i Brock pozwoliliby ci ją poślubić, gdyby dowiedzieli się, żeś jest tak niedojrzały i głupi, żeby po pijanemu łajdaczyć się w Makau - w nie znanym burdeli, a do tego dać się spoić jakimś napojem
miłosnym i obrabować? Na miejscu Brocka powiedziałbym ci, że masz za mało oleju w głowie, żeby być moim zięciem! - Przepraszam. - Odpocznij trochę, synku. Wrócę później. Przez całą drogę do domu Mei-mei Struan rozważał, w jaki sposób zabije Gortha, jeżeli Culum ma france. W najokrutniejszy... Tak, pomyślał chłodno, potrafię być bardzo okrutny. Nie będzie to zwyczajne zabójstwo - ani szybkie. Dalibóg, nie! - Fatalnie wyglądasz, kochany - powiedziała Tess. - Naprawdę powinieneś wcześniej się położyć. - Tak - zgodził się Culum. Przechadzali się w cichy wieczór po promenadzie. Było po kolacji i myślał już nieco jaśniej, ale cierpiał niewymowne męki. - Co ci jest? - spytała Tess, wyczuwając jego katusze. - Nic, kochanie. Po prostu za dużo wypiłem. A ci bandyci nie byli delikatni. Jak Boga kocham, przysięgam, że przez rok nie tknę alkoholu! - odparł. Proszę cię, Boże, niech mi nic nie będzie, modlił się w duchu. Przyśpiesz ten tydzień - i niech mi nic nie będzie. - Wracajmy - powiedziała Tess i mocno wziąwszy go pod rękę zawróciła w stronę rezydencji Brocków. Dobrze przespana noc świetnie ci zrobi. - Obudziło się w niej macierzyńskie uczucie i nic nie mogła poradzić na to, że cieszy się z jego prawie całkowitej bezradności, - Cieszę się, że wyrzekasz się picia, kochany. Ojciec czasem strasznie się upijaj a Gorth, słowo daję tyle razów widziałam go zamroczonego. - Razy. - poprawił ją. - - Tyle razy: Och, tak się cieszę że niedługo będziemy po ślubie. Jakiż powód miałby Gorth, żeby zrobić mi coś podobnego? - zadał sobie pytanie Culum. Tai-Pan na pewno przesadza. Na pewno. Drzwi otworzył im służący i Culum wprowadził Tess do salonu. - Tak wcześnie wracacie, kochasie? - spytała Liza. - Troszkę się zmęczyłam, mamo. - No, to ja już pójdę. - rzekł Culum. - Do zobaczenia jutro. Idziesz na mecz krykieta? - O tak, pójdźmy, mamo! - Może byś nam towarzyszył, Culum? - Dziękuję. Z przyjemnością. Do jutra. - Culum pocałował Tess w rękę. - Dobranoc, pani Brock. - Dobranoc, chłopcze. Culum skierował się ku drzwiom w chwili, kiedy wszedł w nie Gorth. - Cześć, Gorth – powiedział. - Sie masz, Culum. Czekałem na ciebie. Właśnie idę do Klubu napić się. Chodź ze mną. - Dzisiaj nie, dziękuję. Jestem skonany. Za dużo nocy zarwałem. A jutro jest ten krykiet.
- Kieliszek ci nie zaszkodził Nie ma nic lepszego na pobicie. - Nie dziś, Gorth. Niemniej dziękuję za zaproszenie. Do jutra. - Jak tam chcesz, stary, uważaj na siebie - powiedział Gorth i zamknął za nim drzwi wejściowe. - Gorth, co się stało zeszłej nocy? - spytała go badawczo Liza. - Biedak popił se. Jużem ci mówił, że wyszłem z Klubu przed nim, więc nie wiem. A tobie co powiedział, Tesska? - Że po prostu za dużo wypił i że napadli go bandyci. - Tess zaśmiała się. - Biedny Culum, myślę, że wyleczy się na długo z picia tego szatańskiego trunku. - Mogłabyś przynieść mi cygara, Tessiu? - spytał Gorth. - Są w kredensie. - Oczywiście - odparła i wybiegła. - Słyszałem - zaczął Gorth - słyszałem, że nasz Culum zahulał podobnież na całego. - Co? - spytała Liza, przerywając szycie. - Nic w tym złego - rzekł Gorth. - A może nie powinnem tego mówić. Dalibóg, nic w tym złego, jeśli człowiek się pilnuje. Sama wiesz, jacy są mężczyźni. - Ale on się żeni z naszą Tess! Ona za żadnego hulakę nie wyjdzie. - Tak. Chyba pogadam z chłopakiem. Nie ma co, w Makau trza się pilnować. Insza rzecz, gdyby tu był tato. Ale muszę chronić naszą rodzinę - i tego biedaka - przed słabostkami. A teraz dość gadania o tym! - Pewno, że nie - ciągnęła Liza. Nienawidziła męskich cech u mężczyzn. Czemu oni nad sobą nie panują? myślała. Może lepiej jeszcze raz rozważyć to małżeństwo. - Tess za żadnego hulakę nie wyjdzie. Ale Culum nie jest taki. Na pewno wiesz, co mówisz? - Tak - odparł Gorth. - Tak, bynajmniej twierdzą niektóre chłopaki. - Szkoda, że nie ma tu twojego taty. - Tak - powiedział Gorth i dodał, jakby właśnie podjął nagłą decyzję: - Chyba na dzień, dwa pojadę na Hongkong. Pogadam z tatą. Tak będzie najlepiej. A potem rozmówię się porządnie z Culumem. Wyjeżdżam z tym odpływem.
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY SZÓSTY Struan skończył czytać ostatnią stronę przekładu rosyjskich dokumentów na angielski. Wolno uporządkował kartki, schował je do teczki i zostawił ją sobie na kolanach. - No i? - spytała Mei-mei. - Czego tak niesamowicie milczysz, heja? Siedziała w osłoniętym moskitierą łóżku, wsparta na poduszkach, a złota jedwabna koszula, którą miała na sobie, jeszcze bardziej podkreślała jej bladą cerę. - Nie przejmuj się, dziewczyno, to nic takiego. - Odłóż na bok interesy i porozmawiaj ze mną. Od godziny siedzisz jak uczony. - Pozwól mi pomyśleć przez pięć minut. Potem z tobą porozmawiam, dobrze? - Ha! - powiedziała. - Gdybym nie była chorobowa, to w ogóle nie wychodziłbyś z mojego łóżka! - Och, tak, dziewczyno.- odparł Struan, wyszedł do ogrodu i wpatrzył się w nocne niebo. Gwiazdy świeciły jasno, a nieboskłon wróżył dobrą pogodę. Mei-mei usadowiła się w łóżku, obserwując go. Pomyślała, że jest bardzo zmęczony. Biedny Tai-Pan, tyle kłopotów. Opowiedział jej o Culumie i o swoich obawach o niego, ale nie o Gorthie. Powiedział też, że za kilka dni dostanie korę na gorączkę. Powiedział jej również o Mary i przeklął A Tat. - Idiotka i zbrodniarka. Powinna mieć swój rozum. Gdyby Mary powiedziała mnie - albo tobie moglibyśmy ją gdzieś wysłać, żeby urodziła szczęśliwie dziecko w tajemnicy. Do Ameryki lub gdzie indziej. Dziecko mogłoby być zaadoptowane i… - A co z jej Glessingiem? - spytała Mei-mei. - Czy i wtedy by ją poślubił? Po dziewięciu miesiącach nieobecności? - Między nimi tak czy owak skończone! - Kto jest ojcem tego dziecka? - Nie powiedziała mi - odparł Struan, a Mei-mei uśmiechnęła się do siebie. - Biedna Mary -; dodał. Przegrała życie. - Bzdura, Tai-Panie. To małżeństwo może być zawarte, jeżeli ten Glessing i ten Horatio się nie dowiedzą. - Sfiksowałaś, kobieto? Naturalnie, że przegrała życie - mówisz o rzeczy niemożliwej. Nieuczciwej, bardzo nieuczciwej. - Owszem, ale to; o czym się nie wie, nie liczy się, a powód do ukrycia tego jest dobry, a nie zły, na pewno. - Jak on może się o tym nie dowiedzieć, na miłość boską?! Co?! Jasne, że to odkryje. Na pewno rozpozna, że ona nie jest dziewicą. Są na to sposoby, Tai-Panie, pomyślała Mei-mei. Sposoby na oszukanie. Wy, mężczyźni, jesteście w pewnych sprawach tacy naiwni. Kobiety wykazują znacznie więcej sprytu w większości ważnych spraw życiowych.
Postanowiła wysłać do Ma-ri kogoś, kto wytłumaczy jej, co koniecznie należy zrobić, i w ten sposób położy kres głupim samobójczym myślom. Kto? Naturalnie Starsza Siostra, trzecia żona Czen Szenga, która kiedyś pracowała w domu publicznym i zna wszystkie sekrety. Poślę ją jutro, postanowiła. Będzie wiedziała, co powiedzieć Ma-ri. Tak więc problem z Ma-ri rozwiązany. Jeśli zechce dżos. No a co z Culumem, Tess i Gorthem? Niedługo będzie po zmartwieniu, bo przydarzy się morderstwo. A co z moją gorączką? Będzie tak, jak zrządzi mój dżos. Wszystkie sprawy rozwiązują się za zrządzeniem dżosu, więc po co w ogóle się tym przejmować? Lepiej się z nim pogodzić. Żal mi ciebie, Tai-Panie. Tyle myślisz, tyle snujesz planów i starasz się nagiąć dżos na stałe do swoich zachceń... ale to przecież niemożliwe, prawda? - zadała sobie pytanie. To pewne, że Tai-Pan robi tylko to, co ja, co robią wszyscy Chińczycy. Śmieje się z przeznaczenia, dżosu, bogów i staja się używać ludzi do swoich planów. No i nagiąć do nich dżos. Tak, z pewnością postępuje słusznie. Pod wieloma względami jesteś bardziej chiński niż ja, Tai-Panie. Wtuliła się głębiej w cuchnący potem pled i czekała, aż Struan się odezwie. On jednak pochłonięty był bez reszty tym, czego .dowiedział się z teczki z dokumentami. Znajdował się pośród nich przekład tajnego raportu, sporządzonego dla cara Mikołaja Pierwszego w czerwcu 1840, czyli zeszłego roku, a także, o dziwo, mapy ziem leżących pomiędzy Rosją a Chinami. Już one same - pierwsze mapy tych ziem; jakie Struan widział na oczy - były bezcenne. Teczką zawierała również analizę znaczenia tych dokumentów. Ów tajny raport sporządził książę Tergin, szef tajnej Komisji Planowania Urzędu Spraw Zagranicznych. Napisano w nim: „Po głębokim namyśle doszliśmy do przekonania, że nie minie pół wieku, a Car Wszechrosji zawładnie ziemiami od Bałtyku do Pacyfiku, od lodowatych mórz północnych do Oceanu Indyjskiego i będzie mógł podporządkować sobie cały świat, jeśli w ciągu najbliższych trzech lat przyjmie następującą strategię. Kluczem do zdobycia hegemonii nad światem, jest Azja oraz Ameryka Północna. Ameryka Północna jest już prawie w naszych rękach. Jeżeli Brytania i Stany Zjednoczone pozostawią nam na dziesięć lat wolną rękę na rosyjskiej Alasce w Ameryce, to cała Ameryka Północna stanie się nasza. 'Zajmujemy tam silną pozycję i utrzymujemy przyjazne stosunki. Stany Zjednoczone bynajmniej nie Upatrują zagrożenia w naszej potężnej ekspansji terytorialnej na tych północnych pustkowiach. Rozszerzenie naszych zdobyczy z Alaski po najbardziej wysunięty na południe nasz fort handlowy w północnej Kalifornii - a stamtąd w głąb kontynentu, aż do Atlantyku - można osiągnąć naszą tradycyjną metodą: przez jednorazowe przerzucenie dużej liczby ludności. Większa część Stanów Zjednoczonych na zachodzie oraz cała Kanada, z wyjątkiem niewielkich terenów na wschodzie, jest obecnie prawie nie zasiedlona. Dlatego też rozmiary naszej emigracji w tę. północne głusze mogą i być, a jest to konieczne, utrzymane w tajemnicy. Z obszarów tych emigranci rosyjscy, którymi będą nasze twarde i zaprawione w bojach ludy Eurazji: Uzbecy, Turkmeni, Sybiracy, Kirgizi, Tadżykowie i Ujgurowie - celowo głównie ludy koczownicze - rozprzestrzenia się i niemal bez przeszkód zajmą cały kontynent.
Przez najbliższe dziesięć lat konieczne jest utrzymanie serdecznych stosunków z Brytanią i Stanami Zjednoczonymi. W tym czasie Rosja stanie się dzięki emigracji największą bojową potęgą w Ameryce, a wtedy wystarczy jedno nasze skinienie, żeby nowocześnie uzbrojone i dowodzone przez Rosjan plemiona, które w dawnych wiekach tworzyły hordy Tamerlana i Dżyngis-chana, zepchnęły Anglosasów do morza. Jednakże po tysiąckroć ważniejsza jest dla nas Azja! Moglibyśmy zrezygnować z obu Ameryk - z Azji nigdy! Kluczem do Azji są Chiny. A Chiny leżą w zasięgu ręki. Z Imperium Chińskim mamy wspólną granicę lądową, ciągnącą się nieprzerwanie przez prawie pięć tysięcy mil. Podporządkowanie Chin Rosji stanowi o naszym bezpieczeństwie!!! Nie wolno nam dopuścić do wzmocnienia Imperium bądź do zdominowania go przez inne wielkie mocarstwo, wówczas bowiem znajdziemy się w kleszczach pomiędzy Wschodem a Zachodem i grozi nam wojna na dwa fronty. Kierunek naszej polityki w Azji jest stały i niezmienny. Chiny muszą być państwem słabym, wasalnymi pozostawać w kręgu wpływów Rosji. Tylko jedno mocarstwo - Brytania - stoi nam na drodze do sukcesu, jeżeli - podstępem albo z pomocą nacisków - uda nam się zapobiec przejęciu przez nią na stałe i ufortyfikowaniu wyspy u wybrzeży; Chin, Azja będzie nasza. Naturalnie w tej chwili nie możemy pod< żadnym pozorem zrazić sobie Brytanii, która jest naszą sojuszniczką. Francji, Prus i Habsburgów bynajmniej nie zadowala ugoda w sprawie Dardaneli, podobnie zresztą jak Rosji, musimy przeto mieć się stale na baczności przed nieustającymi zaczepkami z ich strony. Bez angielskiego wsparcia nasza święta ojczyzna byłaby bezbronna wobec inwazji. Zakładając, że Brytyjczycy poprzestaną na deklarowanych przez siebie zamiarach wobec Chin, a więc chęci jedynie nawiązania stosunków handlowych i założenia placówek handlowych, z których jednako mogłyby korzystać wszystkie kraje Zachodu, możemy posunąć się naprzód w Sinkiangu, Turkiestanie, Mongolii, okrążając Chiny od strony lądu (Już w tej chwili zawiadujemy szlakami ewentualnej inwazji, w pobliżu przełęczy Khyber i Kaszmiru, a więc u progu Brytyjskich Indii.) Gdyby nie udało się utrzymać w tajemnicy naszych podbojów terytorialnych, ogłosimy oficjalnie, że »Rosja poskramia jedynie wraże dzikie plemiona na rubieżach kraju». Przed upływem pięciu lat powinniśmy stanąć na skraju ziem leżących w sercu Chin, na pomocny zachód od Pekinu. Wówczas zaś, stosując zwykłe naciski dyplomatycznej narzucimy naszych doradców cesarzowi mandżurskiemu, a za jego pośrednictwem będziemy wywierać wpływ na całe Imperium Chińskie aż do czasu, kiedy będzie można bez problemu rozbić je na mniejsze państwa wasalne. Wzajemna wrogość pomiędzy panującymi Mandżurami a chińskimi poddanymi ogromnie nam sprzyja i naturalnie będziemy w dalszym ciągu ją podsycać. Bezwzględnie powinniśmy wspomagać kupców brytyjskich i zachęcać ich do osiedlania się w chińskich portach na lądzie, gdzie ograniczą ich działalność bezpośrednie naciski Chińczyków, na które my z czasem zdobędziemy wpływ zabiegami dyplomatycznymi. Za wszelką cenę musimy też odwieść Anglików od kolonizowania i fortyfikowania jakiejkolwiek wyspy - tak jak to zrobili z Singapurem, Maltą, Cyprem (bądź niezdobytą twierdzą - Gibraltarem) - która nie podlegałaby naszym naciskom i służyła za trwały bastion
wojskowej i morskiej potęgi. Korzystne byłoby natychmiastowe/nawiązanie bliskich stosunków handlowych z wybranymi firmami kupieckimi w tym rejonie. Naczelna zasada naszej polityki zagranicznej winna brzmieć następująco: «Niech Anglia panuje nad morzami i szlakami handlowymi, niech będzie największą przemysłową potęgą świata. Ale niech Rosja panuje nad ziemiami. Kiedy zdobędziemy dla siebie te ziemie- a ucywilizowanie ich jest naszym świętym posłannictwem, przywilejem danym nam przez Boga - wówczas morza staną się rosyjskimi morzami, I tak oto car Wszechrosji zawładnie całym światem. Struan pomyślał, że Siergiejew może być kluczem do całego planu. Czy to jego przysłano, żeby wybadał naszą siłę w Chinach? Żeby nawiązał „stosunki handlowe z wybranymi firmami”? Czy powierzono mu także zadanie doniesienia, na podstawie wiadomości z pierwszej ręki, o stosunku Amerykanów do rosyjskiej Alaski? Czy przysłano go, żeby przygotował Alaskę na przyjęcie azjatyckich hord? Pamiętasz, jak ci powiedział: „Ziemia należy do nas, morze do was”?! Komentarz do rosyjskiego raportu był równie śmiały i wnikliwy. Stwierdzano w nim mianowicie, że: „Na podstawie tajnego dokumentu i załączonych map, których wartość jest niepodważalna, można wyciągnąć pewne bardzo doniosłe wnioski: Po pierwsze, odnośnie do naszej taktyki w Ameryce Północnej: należy zauważyć, że chociaż Stany Zjednoczone są obecnie poważnie zaangażowane w spór z Anglią o granicę kanadyjską, to nic widać, by dążyły do zdobycia nowych terytoriów na kontynencie północnoamerykańskim. Z uwagi na przyjazne stosunki pomiędzy Stanami Zjednoczonymi a Rosją - troskliwie podtrzymywane w wiadomym celu - w Waszyngtonie sądzi się w tej chwili powszechnie, iż zaangażowanie Rosji na Alasce i bardziej na południe, na wybrzeżu zachodnim, nie zagraża ich suwerenności. Krótko mówiąc, w stosunku do Rosji Stany Zjednoczone nie odwołają się do doktryny Monroe'a i dlatego, o dziwo, pozostawią wolny wstęp obcemu mocarstwu, wbrew swoim oczywistym i najżywotniejszym interesom. Z pewnością zaś wbrew interesom brytyjskiej Kanady. Jeżeli wprowadzi się potajemnie do Ameryki Północnej pół miliona Eurazjatów, co jest najzupełniej możliwe, pozycja Anglików i Amerykanów stanie się bez wątpienia nie do obrony. Należy również odnotować, że choć obecnie panujący car nie docenia rosyjskiej Ameryki, terytorium to stanowi dla Rosjan klucz do tego kontynentu. I jeżeli kiedyś w Stanach wybuchnie wojna domowa z powodu kwestii niewolnictwa, co wydaje się nieuniknione, rosyjskie plemiona będą mogły wziąć górę w tym konflikcie. Spowoduje to z całą pewnością przystąpienie do tej wojny Anglii i Francji. Hordy koczowników z Rosji, dysponujące krótkimi trasami komunikacyjnymi przez Morze Beringa i w prymitywny sposób samowystarczalne, będą miały dzięki temu wyraźną przewagę. A ponieważ większość zachodnich i południowo-zachodnich ziem Ameryki jest i tak słabo zaludniona, osadnicy ci- albo «wojownicy» - bez większych trudności będą mogli przemieścić się na południe. Dlatego też, jeżeli Brytania chce pozostać światowym mocarstwem i unicestwić nieustanne dążenia Rosji do hegemonii nad światem, musi wpierw zlikwidować zagrożenie Kanady i osłabionych Stanów Zjednoczonych
ze strony rosyjskiej Alaski. W tym celu z pomocą wszelkich dostępnych środków powinna przekonać Stany Zjednoczone, aby zastosowały doktrynę Monroe'a do zlikwidowania rosyjskiego zagrożenia. W przeciwnym razie powinny one bądź wywrzeć nacisk dyplomatyczny i kupić to terytorium, bądź zdobyć je siłą. Jeżeli bowiem Rosja nie zostanie stamtąd usunięta, w ciągu pół wieku cała Ameryka Północna znajdzie się pod jej butem. Po wtóre, Anglia musi zachować bezwzględny prymat w Chinach. Koniecznie należy prześledzić dotychczasowy podbój przez Rosjan ziem za Uralem i sprawdzić, jak daleko wdarli się na terytoria historycznie podporządkowane, chociażby w niewielkim stopniu, Chiom.” Następnie przy pomocy licznych map, dat, nazw geograficznych i tłumaczeń traktatów wyczerpująco udokumentowano parcie Rosjan na wschód. „Przez minione trzy stulecia (od roku 1552) - głosił dalej komentarz - armie moskiewskie nieustannie posuwały się na wschód w poszukiwaniu «ostatecznej» granicy. W roku 1640 dotarły do Ochocka nad Morzem Ochockim, w północnej Mandżurii nad Pacyfikiem. Bezpośrednio potem armie te ruszyły na południe i po raz pierwszy starły się z hordami mandżursko-chińskimi. Traktat chińsko-rosyjski podpisany w Nerczyńsku w roku 1689 ustalał północną granicę pomiędzy obu krajami wzdłuż rzeki Argun i Gór Stanowych. Cała mandżurska wschodnia Syberia została odstąpiona Rosjanom. Po dziś dzień linia ta stanowi «ostateczną» granicę Rosji z północą Chin. Mniej więcej w tym samym czasie, w roku 1690, Rosjanie wysłali do Pekinu ambasadora, niejakiego Zatieriewa. Odbywając podróż lądem wybadał on drogi ewentualnego najazdu na niesłychanie bogate środkowe Chiny. Najlepiej do tego celu, jak stwierdził, nadawała się, tworząc naturalny korytarz prowadzący do Chin, rzeka Selenga, wpływająca na równiny leżące na północ od Pekinu. Aby tę trasę wy korzystać, trzeba zawładnąć Turkiestanem, Mongolią Zewnętrzną i chińską prowincją Sinkiang. A rosyjskie wojska, jak stwierdza raport księcia Tergina, opanowały Eurazję, północną część Mandżurii, aż do Pacyfiku, i stoją na granicach Sinkiangu, Turkiestanu i Mongolii Zewnętrznej. To właśnie stamtąd wkroczą do Chin pierwsi Rosjanie, rozpoczynając długotrwałą, nieprzerwaną inwazję. Jeżeli Brytania nie będzie zdecydowanie obstawać przy tym, że Chiny i Azja to jej sfera wpływów dodawano w raporcie - rosyjscy doradcy zjawią się w Pekinie, nim dorośnie następne pokolenie. Rosyjskie wojska opanują wszystkie szlaki zapewniające łatwy dostęp z Turkiestanu, Afganistanu i Kaszmiru do Brytyjskich Indii i Rosja będzie mogła w każdej chwili najechać i wchłonąć całe angielskie Imperium Brytyjskie: Jeżeli więc Brytania chce pozostać światowym mocarstwem, musi nieodzownie zamienić Chiny w bastion przeciwko Rosji. Należy bezwzględnie powstrzymać zakusy Rosjan w prowincji Sinkiang. Należy też bezwzględnie wybudować w Chinach silną angielską twierdzę, bo Chiny, zdane wyłącznie na siebie, są bezbronne. Jeżeli nie zrobi się nic, żeby porzuciły zmurszałe obyczaje i wkroczyły w erę nowoczesności, to bez oporu ulegną podbojowi Rosjan, co zburzy równowagę wewnętrzną Azji. Wniosek: Ogromna szkoda, że Portugalia nie jest dość silna, aby przeciwstawić się rosyjskiej zaborczości. Jedyna nadzieja w tym, że Brytania, nasza z dawien dawna sojuszniczka, swoim znaczeniem w świecie i potęgą
zapobiegnie temu, co wydaje się - podkreślamy to z naciskiem - nieuchronne. Wyłącznie z powyższego powodu sporządziliśmy ten zbiór dokumentów, nie mając na to ani oficjalnego, ani nieoficjalnego przyzwolenia. Raport księcia Tergina wraz z mapami został zdobyty w Petersburgu i trafił do zaprzyjaźnionych osób prywatnych w Portugalii. A stamtąd tutaj. Zwróciliśmy się do Jego Eminencji, któremu zupełnie nie znana jest treść niniejszych dokumentów, z prośbą, aby oddał je do rąk Tai-Pana Noble House, jedynego, który dopilnuje - wierzymy w to święcie - by dotarły one pod właściwy adres, tak iżby wszczęto odpowiednie kroki, póki nie jest za późno. Miarą naszej szczerości są nasze nazwiska, którymi podpisujemy się prosząc Boga, ażeby nasze stanowiska, ba, nasze życie znalazło się w równie bezpiecznych rękach!” Raport był podpisany przez dwóch mniejszej rangi portugalskich ekspertów od spraw zagranicznych, których Struan wprawdzie znał, ale słabo. Rzucił niedopałek cygara do ogrodu i patrzył, jak się dopala. Tak, powiedział sobie w duchu, to jest nieuchronne. Albo i nie, jeśli zatrzymamy Hongkong. Przeklęty lord Cunnington! Jak użyć tych informacji? To proste. Zaraz po powrocie na Hongkong szepnę słówko Longstaffowi i Cooperowi. Ale co przez to zyskam? Czemu sam nie pojadę do kraju? Wiedzieć o czymś takim, to życiowa szansa. A co z Siergiejewem? Czy teraz przejdziemy do „szczegółów? Czy mam się z nim targować? - Tai-Panie? - Tak, dziewczyno? - Mógłbyś zamknąć drzwi do ogrodu? Robi się bardzo wielmożnie zimno. Noc była ciepła.
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY SIÓDMY Mei-mei wstrząsały dreszcze. Trawiły ją płomienie. Pośród majaków czuła, jak łono pęka jej na dwoje, krzyczała. Przyszłe życie uszło z niej, a uchodząc zabrało wszystko z wyjątkiem reszteczki duszy i sił. A później gorączka ustała i pot uwolnił ją od zmór. Przez cztery godziny wisiała na skraju życia i śmierci. Ale jej dżos postanowił, że ma powrócić do życia. - Witaj, Tai-Panie - powiedziała czując, że coś nieustannie wycieka z jej łona. - Tracić dziecko to zły dżos - wyszeptała. - Nie martw się. Niech ci się tylko poprawi. Lada chwila nadejdzie kora chiny. Wiem, że nadejdzie. Mei-mei zebrała siły i z odrobiną dawnej władczości wzruszyła ramionami. - Bodaj zaraza te długie suknie! Jak mężczyzna w sukni może się śpieszyć, heja? - spytała. Ten wysiłek tak ją jednak wyczerpał, że straciła przytomność. W dwa dni potem była już znacznie silniejsza. - Dzień dobry, dziewczyno. Jak się dzisiaj czujesz? -spytał Struan. - Niesamowicie dobrze - odrzekła Mei-mei. - Piękny dzień, heja? Widziałeś się z Ma-ri? - Tak. Wygląda znacznie lepiej. Ogromnie się zmieniła. To zakrawa na cud! - Skąd taka dobra zmiana, heja? - spytała niewinnie Mei-mei wiedząc, że wczoraj odwiedziła Mary Starsza Siostra. - Nie wiem - odparł Struan. - Tuż przed wyjściem od niej spotkałem Horatia. Przyniósł jej kwiaty. Przy okazji, Mary dziękuje ci za rzeczy, które jej przysłałaś. Co to było? - Owoce mango i trochę ziołowej herbaty zaleconej przez mojego lekarza. A Sam była u niej parę dni temu. Mei-mei chwilę odpoczywała. Nawet mówienie bardzo ją męczyło. Przyrzekła sobie, że musi być dzisiaj bardzo silna. Mnóstwo dziś spraw do załatwienia, a jutro gorączka. Trudno, lecz przynajmniej koniec z kłopotami Ma-ri - jest uratowana. Jakie to proste teraz, kiedy Starsza Siostra wyjaśniła jej to, czego w domach publicznych uczą wszystkie dziewczęta, a mianowicie, że odgrywając wszystko dokładnie i ze szczegółami, płacząc z udanego bólu i przemyślnie plamiąc prześcieradło, jako ostateczny dowód niewinności, dziewczyna może, jeśli to konieczne, być dziewicą dziesięć razy dla dziesięciu różnych mężczyzn. Weszła A Sam, ukłoniła się i coś szepnęła. Mei-mei rozpromieniła się. - Och, to świetnie, A Sam! Możesz odejść - powiedziała i zwróciła się do Struana. - Tai-Panie, potrzebuję kilku liangów srebra, proszę. - Ile? - Dużo. Jestem zbiedniała. Twoja stara matka bardzo cię lubi. Czemu pytasz o takie rzeczy? - Jeżeli się pośpieszysz i wyzdrowiejesz, dam ci tyle liangów, ile zechcesz. - Obdarzyłeś mnie wielkim prestiżem, Tai-Panie. Najogromniejszym prestiżem. Dwadzieścia tysięcy
liangów za lekarstwo na uzdrowienie! Ajiii ja, jestem dla ciebie warta tyle co cesarzowa! - Gordon ci powiedział? - Nie. Podsłuchałam pod drzwiami. A pewnie! Myślisz, że twoja stara matka nie lubi wiedzieć, co mówi lekarz i co mówisz ty, heja? Mei-mei spojrzała na drzwi. Struan obrócił się i ujrzał śliczną młodą dziewczynę, kłaniającą się z wdziękiem. Włosy miała zwinięte na czubku głowy w grubą ciemną spiralę i przystrojone ozdobami z nefrytu i kwiatami. Jej owalna twarz była jak z najczystszego alabastru. - To Jin-si - przedstawiła ją Mei-mei. - Moja siostra. - Nie wiedziałem, że masz siostrę, dziewczyno. Jest bardzo ładna. - Tak, ale właściwie... to nie jest moja siostra, Tai-Panie. Chińskie panie chętnie nazywają jedna drugą „siostrą” z grzeczności. Jin-si to prezent na twoje urodziny. -Słucham?! - Kupiłam ją ci na urodziny. - Postradałaś i rozum? - Och, Tai-Panie, jesteś czasem bardzo, trudny do zniesienia. - powiedziała Mei-mei i rozpłakała się. Twoje urodziny są za cztery miesiące. W tym czasie; byłabym już bardzo w ciąży, więc załatwiłam szukanie „siostry”. Trudno było dokonać najdobrzejszego wyboru. Ona jest najdobrzejsza, a teraz, ponieważ jestem chora, przekazuję ci ją już i bez czekania. Nie podoba ci się? - Boże Święty, dziewczyno! Nie płacz, Mei-mei. Posłuchaj. Nie płacz... Pewnie, że mi się podoba twoja siostra. Ale nie kupuje się dziewcząt na urodzinowe prezenty, na miłość boską! - Czemu nie? - No, bo po prostu nie kupuje się. - Jest bardzo miła... chcę, żeby byłą moją siostrą. Miałam ją uczyć przez te cztery miesiące, ale teraz... Głos jej się załamał i znowu się rozszlochała. Jin-si podbiegła od drzwi, uklękła przy Mei-mei, chwyciła ją za rękę, troskliwie otarła jej łzy i pomogła napić się herbaty. Mei-mei uprzedziła ją, że barbarzyńcy zachowują się czasem dziwacznie i okazują swoje zadowolenie krzycząc i klnąc, więc żeby się tym nie przejmowała. - Popatrz, Tai-Panie, jaka ładna! - powiedziała Mei-mei. - Podoba ci się, na pewno? -. Nie w tym rzecz, Mei-mei. Naturalnie, że mi się podoba. - W takim razie załatwione - powiedziała Mei-mei, zamknęła oczy i ułożyła się na stosie poduszek. - W takim razie nie załatwione - odparł. Zdobyła się na ostatni atak. - Załatwione, dalibóg, nie będę z tobą więcej dyskutować! Zapłaciłam ogromne pieniądze, jest najdobrzejsza i nie mogę jej odesłać, bo zupełnie straci twarz i będzie musiała się powiesić. - Nie pleć głupstw.
- Obiecuję ci, że się powiesi, Tai-Panie. Wszyscy wiedzą, że szukałam nowej siostry dla siebie i ciebie, więc jeżeli ją odeślesz, to koniec z jej twarzą. Niesamowity koniec. Ona się powiesi, naprawdę! - Nie płacz, dziewczyno. Proszę cię. - Ale tobie nie podoba się mój urodzinowy prezent dla ciebie. - Ona mi się podoba i nie musisz jej odsyłać - odparł prędko, gotów na wszystko, byleby tylko przestała płakać. - Trzymaj ją tutaj. Będzie... będzie dla ciebie siostrą, a kiedy wyzdrowiejesz, to... to znajdziemy jej dobrego męża. Dobrze? Nie masz powodu płakać. No, dziewczyno, przestań wylewać łzy. Po jakimś czasie Mei-mei przestała łkać i znowu się położyła. Wybuch płaczu odebrał jej zbyt wiele tak cennej energii. Ale warto było, cieszyła się w duchu. Jin-si zostanie. Jeśli umrę, będzie w dobrych rękach. Jeżeli przeżyję, będzie moją siostrą i drugą siostrą w tym domu, bo jasne, że on ją zechce. Jasne, że ją zechce, zapewniła siebie, zapadając w sen. Jest taka ładna. - Panie - powiedziała wchodząc A Sam. – Młody pan za drzwi. Może widzieć? Struana zatrwożyła przeraźliwa bladość Mei-mei. - Sprowadź lekarz baldzo mig-mig, rozumi? - powiedział. - Rozumi, panie. Przygnębiony, wyszedł z pokoju. A Sam zamknęła za nim drzwi i uklękła przy łóżku. - Druga Matko - powiedziała do Jin-si – przed przyjściem lekarza powinnam zmienić Pierwszej Żonie ubranie. - Tak. Pomogę ci, A Sam - odparła Jin-si. – Ojciec to naprawdę dziwny olbrzym. Gdybyście wy, Pierwsza Żona i ty, nie uprzedziły mnie, bardzo bym się wystraszyła. - Ojciec jest bardzo miły. Jak na barbarzyńcę. Naturalnie Pierwsza Żona i ja wychowywałyśmy go. - A Sam spojrzała na głęboko uśpioną Mei-mei i zmarszczyła brwi. - Wygląda naprawdę bardzo źle. - Tak. Ale astrolog przepowiedział dobre wieści, więc musimy cierpliwie czekać. - Cześć, Culum - powiedział Struan wchodząc do pięknego, otoczonego murem ogrodu na dziedzińcu. - Cześć, Tai-Panie. Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu, że przychodzę - odrzekł Culum, podnosząc się z ocienionej wierzbą ławki, i wyjął list. - Właśnie przyszedł i... pomyślałem sobie, że zamiast posyłać Lo Czuma, sam zobaczę, jak się masz. I dowiem się, co z nią. Struan wziął list. Był opatrzony słowami „Prywatny, pilny, do rąk własnych” i nadszedł od Morleya Skinnera. - Przedwczoraj straciła dziecko - oznajmił Struan. - To straszne! - powiedział Culum. - Czy ta china nadeszła? Struan potrząsnął przecząco głową. - Usiądź, synu - powiedział.
Rozdarł list. Morley Skinner pisał, że zamierzał wstrzymać się z ogłoszeniem wieści o „odrzuceniu” Hongkongu do jego powrotu - uważał, że ujawnienie ich pod jego nieobecność będzie niebezpieczne - lecz teraz natychmiastowe opublikowanie artykułu jest nakazem chwili. „Dziś rano - pisał - przypłynęła fregata z Anglii. Mój informator z okrętu flagowego doniósł mi, że admirała bardzo ucieszył poufny list, który otrzymał z admiralicji, i miał powiedzieć: «Najwyższy czas, do diaska! Przy szczęściu, w ciągu miesiąca dotrzemy na północ». Może to oznaczać jedynie to, że i on został wtajemniczony w owe wieści i że termin przyjazdu Whalena jest bliski. Nie muszę zbytnio podkreślać, jak niezbędny jest pański powrót tutaj. Przy okazji, doszły mnie informacje o osobliwym tajnym aneksie do umowy pomiędzy Longstaffem i Czing-so w sprawie okupu za Kanton. Na koniec wyrażam nadzieję, że zdołał pan, tak czy inaczej, sprawdzić wartość kory chiny. Żałuję, że tutaj - o ile mi wiadomo - jej nie znaleziono. Pański najuniżeńszy sługa, Morley Skinner.” Mei-mei nie przetrzyma następnego ataku gorączki, pomyślał z udręką Struan. Taka jest prawda i musisz jej spojrzeć w oczy. Jutro już nie będzie żyła... chyba że nadejdzie china. A kto wie, czy rzeczywiście ją wyleczy? Jeżeli ona umrze, musisz uratować Hongkong. Jeżeli przeżyje, musisz uratować Hongkong. Ale dlaczego? Czemu nie zostawisz tej przeklętej wyspy jej losowi? Możesz się przecież mylić - może Hongkong nie okaże się potrzebny Brytanii? Czego dowiedziesz swoją opętańczą kampanią, o otwarcie Chin i wprowadzenie ich w świat na twoich warunkach? Zostaw Chiny ich własnemu dżosowi i jedź do kraju. Z Mei-mei, jeżeli przeżyje. Niech Culum sam zadba o swoją pozycję jako Tai-Pan. Kiedyś umrzesz, a wówczas Noble House sam sobie wyznaczy pozycję w świecie. Takie jest prawo - prawo boskie, prawo natury i prawo dżosu. Jedź do kraju i korzystaj z tego, na co tak ciężko pracowałeś i dla czego się poświęcałeś. Zwolnij Culuma z obowiązku pięcioletniego serwitutu - pieniędzy wystarczy aż nadto na utrzymanie tak twoje, jak jego i jego wnuków. Jemu pozostaw decyzję, czy chce tu zostać, czy nie. Jedź do kraju i rzuć to wszystko. Jesteś bogaty, masz wpływy i jeśli zechcesz, możesz zasiadać na królewskich dworach. Jesteś prawdziwym Tai-Panem. Odejdź jako prawdziwy Tai-Pan i do diabła z Chinami. Zostaw Chiny - to kochanka wampirzyca! - Znowu złe wieści? - Och, przepraszam, Culumie, zapomniałem o tobie. Co mówiłeś? - Znowu złe wieści? - Nie, ale ważne. Struan spostrzegł, że siedem zeszłych dni odbiło się na Culumie. Już nie wyglądasz jak niedoświadczony młokos, synku, pomyślał. Stałeś się mężczyzną. I wtedy przypomniał sobie o Gorthie, uświadamiając sobie, że nie wyjedzie z Azji bez wyrównania rachunków - z Gorthem i z Brockiem. - Dzisiaj jest siódmy dzień, ostatni, prawda? - spytał. - Tak - odparł Culum. O Boże, pomyślał, uchowaj mnie przed drugim takim tygodniem w życiu! Dwa razy śmiertelnie się przeraził. Pierwszy raz, kiedy go zabolało przy oddawaniu moczu, a drugi, kiedy zdawało mu się, że pojawia się
opuchlina i wysypka. Ale Tai-Pan podniósł go na duchu i ojciec z synem zbliżyli się do siebie. Struan opowiedział mu o Mei-mei. W ciemne nocne godziny rozmawiał ze swoim synem tak, jak czasem rozmawiają ojcowie, kiedy smutek a niekiedy szczęście - otwiera im serca i usta. O planach na przyszłość, o kłopotach w przeszłości. Jak ogromnie trudno jest kogoś kochać i żyć z nim latami... - Chcę, żebyś zaraz pojechał na Hongkong - powiedział do syna i wstał. - Popłyniesz „Chińską Chmurą”, wraz z wysoką wodą. Oficjalnie oddam kapitana Orłowa pod twoje rozkazy. W tym rejsie ty będziesz dowodził statkiem. Culumowi spodobało się, że będzie dowodził prawdziwym kliprem. Bardzo spodobało. - Po dopłynięciu do Hongkongu natychmiast każ kapitanowi Orłowowi przywieźć na pokład Skinnera. Oddasz mu do rąk list, który ci przekażę. Potem zrób to samo z drugim listem do Gordona Czena. Sam pod żadnym pozorem nie schodź na brzeg ani nie pozwól nikomu poza tymi dwoma wejść na pokład. - Jak tylko Skinner i Gordon odpiszą mi na listy, odeślij ich na brzeg i natychmiast wracaj. Powinieneś być tu z powrotem jutro wieczorem. Wyrusz z południowym przypływem. - Doskonale. Nie wiem jak ci podziękować za... no, za; wszystko. - Któż to wie, synu? Mozę w życiu nie zbliżyłeś, się nawet na milę do francy. - Może. Ale i tak... dziękuję. - Za godzinę spotkamy się w, biurze. - Dobrze. Zdążę jeszcze pożegnać się z Tess. - Czy przyszło wam kiedyś na myśl, żeby wziąć swoje losy we własne ręce? Nie czekać trzech miesięcy? - To znaczy: uciec? - Pytałem, czy kiedyś to rozważaliście, o nic więcej. Nie mówię, że powinniście to zrobić. - Żebym tak mógł... żebyśmy tak mogli uciec. Rozwiązałoby to... nie, to niemożliwe, bo inaczej tak bym zrobił. Nikt by nam nie dał ślubu. - Brock na pewno by się wściekł. I Gorth. Nie radziłbym ci takiego rozwiązania. Czy Gorth już wrócił? spytał Struan wiedząc, że nie. - Nie. Ma wrócić wieczorem. - Zawiadom kapitana Orłowa, żeby spotkał się z nami w biurze za godzinę. - Oddasz go całkowicie pod moje rozkazy? - spytał Culum. - Jeżeli chodzi o żeglugę, to nie ma mowy. Ale we wszystkich innych sprawach, owszem. A dlaczego pytasz? - Bez powodu, Tai-Panie - odrzekł Culum. - Do zobaczenia za godzinę. - Dobry wieczór, Dirk - powiedziała Liza, wkraczając do jadalni w rezydencji Struana. - Przepraszam, że przeszkadzam w kolacji. - Nic nie szkodzi, Lizo - rzekł Struan wstając. - Proszę usiąść. Zje pani ze mną?
- Nie, dziękuję. Czy młodzi są tutaj? - Słucham? Jakże mogą tu być? - Czekałam na nich z wieczerzą ponad godzinę - odparła z irytacją Liza Brock. - Myślałam, że zamarudzili tutaj. - Skierowała się ku drzwiom. - Przepraszam, że przeszkodziłam w kolacji. - Nie rozumiem. Przecież Culum odpłynął „Chińską Chmurą” z południowym pływem. Jak może pani spodziewać się go na kolacji? - Co takiego?! - Wyjechał z Makau z południowym pływem - powtórzył cierpliwie Struan. - Ale Tess... myślałam, że jest z nim; Przez całe popołudnie na meczu krykieta. - Musiałem go nagle wysłać. Rano. Na odchodnym powiedział mi, że musi się pożegnać z Tess. O, to na pewno było tuż przed południem. - Nie mówili mi, że on dziś wyjeżdża, a tylko że zobaczą się ze mną później. Tak, to było przed południem! Więc gdzie jest teraz Tess? Nie pokazała się przez cały dzień. - Niepotrzebnie się pani martwi. Jest pewnie ze znajomymi - przecież pani wie jak młodym czas mija niepostrzeżenie. Zaniepokojona Liza przygryzła wargę. - Jeszcze nigdy się nie spóźniła - powiedziała. - Nie aż tak bardzo. To domatorka, nie jest z tych, co to ląfrują. Gdyby coś jej się stało, to Tyler... Jeżeli popłynęła z Culumem na tym statku, to się źle skończy! - Po co mieliby to robić, pani Brock? - spytał Struan. - Niech Bóg ma ich w opiece, jeżeli to zrobili. I pana, jeżeli pan im w tym dopomógł. Po wyjściu Lizy Struan nalał sobie kieliszek koniaku i podszedł do okna, żeby przyjrzeć się promenadzie i zatoce. Gdy zobaczył, że „Biała Czarownica” wpłynęła na swoje miejsce kotwiczenia, zszedł na dół. - Ja iść Klub, Lo Czum - powiedział. - Tak, panie - odparł służący.
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY ÓSMY Gorth wpadł do hallu w Klubie jak dziki byk, w ręku ściskał dziewięciorzemienny kańczug. Odepchnął z drogi przestraszonych służących i gości i wtargnął do sali gier. - Gdzie Struan? - zapytał. - Chyba w barze, Gorth - odparł Horatio, przerażony jego miną i złowieszczo drgającym kańczugiem. Gorth okręcił się na pięcie, jak strzała przemknął przez hall i wpadł do baru. Zobaczył Struana przy stole, w grupie kupców. Kiedy szedł wielkimi krokami w jego stronę, wszyscy ustępowali mu z drogi. - Gdzie jest Tess, skurwysynu?! - ryknął. W sali zapadła głucha cisza. Horatio i inni stłoczyli się w drzwiach. - Nie wiem. Nazwij mnie tak jeszcze raz, a zabiję cię - odparł Struan. Gorth chwycił go i poderwał na nogi. - Jest na „Chińskiej Chmurze”?! Struan oswobodził się z jego uchwytu. - Nie wiem. I co z tego, jeżeli nawet tam jest? - spytał. - Co złego w tym, że para młodych... - To twoja robota! Uplanowałeś to, ścierwo! Kazałeś Orłowowi ich pożenić! - I co z tego, jeżeli uciekli? Co z tego, jeżeli się pobrali? Gorth smagnął Struana kańczugiem. Jedna z okutych na końcu żelazem pletni rozcięła mu twarz. - To, że nasza Tess jest żoną francowatego rozpustnika! - krzyknął. - Ty parszywy skurwysynu! A więc miałem rację, pomyślał Struan. To twoja robota! Przyskoczył do Gortha i chwycił za rączkę kańczuga, - ale inni obecni w barze dopadli do nich i odciągnęli ich od siebie. W tym zamieszaniu z któregoś ze stołów spadł na podłogę świecznik i Horatio zadeptał butami płomienie, od których zajął się puszysty dywan. Struan wyrwał się trzymającym i spojrzał groźnie na Gortha. - Dziś wieczorem przyślę ci sekundantów - zapowiedział. - Mnie niepotrzebni sekundanci, psiamać! Załatwmy to od razu. Wybierz broń. No, wybieraj! A po tobie załatwię Culuma! Bóg mi świadkiem! - Dlaczego mnie prowokujesz, Gorth; co? I czemu grozisz Culumowi? - Dobrze wiesz, skurwysynu! On ma france! - Oszalałeś! - Do diabła, nie ukryjesz tego! - Gorth próbował wyrwać się czterem trzymającym ale nie mógł. – Puśta mnie, jak rany Boga! - Culum nie ma francy! Dlaczego twierdzisz, że ma? - Wszyscy o tym wiedzą. Był w chińskiej dzielnicy. Ty żeś o tym wiedział i właśnie dlatego oni wyjechali, zanim będzie wyglądać jak potwór! Struan podniósł prawą ręką kańczug.
- Puśćcie go; panowie - powiedział. Wszyscy cofnęli się. Gorth sięgnął po nóż i przygotował się do odparcia ataku, a w lewej ręce Struana jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki pojawił się sztylet. Gorth zamarkował atak, ale Struan ani drgnął, dając mu przez chwilę ujrzeć całą pierwotną żądzę mordu, jaka go pożerała. I przyjemność, jaką z tego czerpał. Gorth stanął jak wryty, przeszyty nagłą zgrozą. - To nie miejsce na walkę - powiedział Struan. - Nie chciałem tego pojedynku. Ale nie mam wyboru. Horatio, będziesz moim sekundantem? - Tak. Tak, oczywiście - odparł Horatio, gnębiony wyrzutami sumienia z powodu nasion, które załatwił dla Longstaffa. Czy tak się odpłaca za nieustanną pomoc i przyjaźń? - zapytywał siebie. Tai-Pan zawiadomił cię o Mary i dał lorszę, żebyś przyjechał do Makau. Był dla ciebie i dla niej jak ojciec, a ty wbijasz mu nóż w plecy. Tak... ale przecież nie znaczysz dla niego nic. Niszczysz jedynie wielki grzech. Jeżeli to ci się uda, tym samym odkupisz swój własny grzech, kiedy staniesz przed Bogiem, a staniesz przed Nim na pewno. - Byłbym zaszczycony mogąc być pańskim drugim sekundantem, Tai-Panie - zaofiarował się Masterson. - Wobec tego może pójdziecie ze mną, panowie - rzekł Struan. Starł z brody strużkę krwi, rzucił kańczug na bar i ruszył do drzwi. - Koniec z tobą! - krzyknął za nim Gorth, odzyskawszy pewność .siebie. - Tylko się pośpiesz, sukinsynu! Ty kurewski pomiocie! Struan nie zatrzymał się, aż wyszedł z Klubu i stanął na promenadzie. - Wybieram korbacze - oznajmił. - Jezu Chryste, Tai-Panie, to... to niezwykła broń - rzekł Horatio. - On jest bardzo silny, no i miał pan... jest pan... ostatni tydzień kosztował pana więcej, niż się panu zdaje. - Święta racja - poparł go Masterson. - Mądrzej wsadzić mu kulkę między oczy. Tak jest, Tai-Panie. - Wróćcie i powiedzcie mu to. Nie spierajcie się. Nie zmienię zdania! - Gdzie... gdzie pan... no, bo na pewno musi się to odbyć po cichu. Portugalczycy mogliby panu w tym przeszkodzić. - Owszem - przyznał Struan. - Wynajmijcie dżonkę. Wy dwaj, ja, Gorth i jego sekundanci wypłyniemy o wschodzie słońca. Chcę mieć świadków i uczciwy pojedynek. Na pokładzie dżonki wystarczy na to miejsca aż nadto. Nie zabiję cię, Gorth, pomyślał radośnie. To byłoby dla ciebie za mało. Ale klnę się na Boga, że od jutra nigdy więcej już nie zrobisz kroku, nigdy już nie zjesz nic własnoręcznie, nic więcej nie zobaczysz i nie zaznasz już więcej kobiety! Pokażę ci, co to zemsta! Do wieczora wieści o pojedynku krążyły z ust do ust, a wraz z nimi zaczęto się zakładać. Wielu postawiło na Gortha - tryskał nadmiarem sił i mimo wszystko miał słuszny powód wyzwać Tai-Pana, jeżeli prawdą była plotka, że Culum ma france, a Struan, wiedząc o tym, wysłał go z Tess na morze z kapitanem, który mógł im udzielić ślubu w odległości trzech mil od brzegu.
Ci, którzy postawili pieniądze na Tai-Pana, zrobili to, ponieważ liczyli na jego wygraną, a nie dlatego, że w nią wierzyli. Powszechnie wiadomo było, jak szaleńczo stara się zdobyć chinę i że jego legendarna kochanka umiera. Wszyscy też widzieli, jak go to wykończyło. Tylko Lo Czum, Czen Szeng, A Sam i Jin-si zapożyczyli się, gdzie tylko mogli, ufnie postawili na Tai-Pana i pomodlili się do bogów, by mieli ich w swej opiece. Bez TaiPana tak czy inaczej byli straceni. Mei-mei nikt nie wspomniał o pojedynku. Struan wyszedł od niej wcześnie i wrócił do rezydencji. Chciał się porządnie wyspać. Nie przejmował się pojedynkiem, pewien, że da sobie radę z Gorthem. Ale pojedynkując się z nim, nie miał ochoty być okaleczony i wiedział, że musi być bardzo silny i bardzo szybki. Spokojnie szedł cichymi ulicami w kolejną z rzędu piękną, rozgwieżdżoną noc. - Dobry wieczór, panie - przywitał go Lo Czum, otwierając drzwi i skinął lekko ręką w stronę przedpokoju. Czekała tam Liza Brock. - Dobry wieczór - powiedział Struan. - Czy Culum ma france? - spytała. - Oczywiście, że nie! Mój Boże, przecież nawet nie wiemy, czy już się pobrali. Może tylko wybrali się po kryjomu w podróż? - Ale on był w domu publicznym, kto go wie jakim. W tę noc z bandytami. - Culum nie ma francy, Lizo. - Więc czemu inni tak gadają? - Niech pani zapyta Gortha. - Pytałam i powiedział, że o tym słyszał. - Powtarzam jeszcze raz, Lizo. Culum nie ma francy. Dużymi ramionami Lizy Brock wstrząsnął szloch. - O Boże, co myśmy zrobili? - powiedziała. Chciałaby nie dopuścić do pojedynku. Lubiła Gortha, mimo że nie był jej rodzonym synem. Wiedziała, że przelana krew spadnie także na jej ręce - krew Gortha, Tai-Pana, Culuma albo męża. Gdyby nie wymusiła na Tylerze, aby pozwolił Tess pójść na bal, to może by do tego wszystkiego nie doszło. - Proszę się nie martwić, Lizo - powiedział łagodnie Struan. - Tess nic się nie stało, jestem pewien. Jeżeli się pobrali, to nie ma pani powodu do obaw. - Kiedy wraca „Chińska Chmura”? - Jutro wieczorem. - Pozwoli pan naszemu lekarzowi zbadać go? - To zależy od Culuma. Ale mu tego nie zabronię. On nie ma francy, Lizo. Gdyby miał, myśli pani, że bym pozwolił mu na to małżeństwo? - Tak, tak myślę - odparła z udręką. - Diabeł z pana i tylko diabeł wie, co siedzi w pańskiej głowie, Dirku
Struanie. Ale przysięgam Bogu, że jeżeli pan kłamiesz to jeśli nie zabiją pana moje chłopy, sama to zrobię! Puściła się jak ślepa do drzwi. Lo Czum otworzył i zamknął je za nią. - Najlepiej sen-sen, panie - powiedział serdecznym tonem. - Jutlo wcześnie, heja? - Idź do diabła! Odgłos żelaznej kołatki u drzwi wejściowych rozszedł się głuchym echem po uśpionym domu. Leżąc w ciepłej, przewiewnej, ciemnej sypialni Struan zamienił się w słuch, a potem usłyszał ciche kroki Lo Czuma. Zgarnąwszy jedwabną koszulę wyślizgnął się z łóżka, ściskając w ręku nóż, szybko i bezgłośnie wyszedł na podest schodów, a potem zerknął w dół przez balustradę. Dwa piętra niżej Lo Czum postawił lampę i odryglował drzwi. Stojący zegar wydzwonił kwadrans po pierwszej. W progu stał ojciec Sebastian. - Tai-Pan widzieć ja może? - spytał. Lo Czum skinął głową i odłożył rzeźniczy tasak, który chował za plecami. Zaczął się wspinać po schodach, ale zatrzymał go okrzyk Struana. - Tak?! Ojciec Sebastian zadarł głowę w ciemność, a włosy na karku zjeżyły mu się od tego nieoczekiwanego okrzyku. - Panie Struan? - zawołał. - Tak?! - powtórzył Struan zdławionym głosem. - Przysyła mnie jego eminencja. Mamy korę chiny. - Gdzie ona jest? Zakonnik podniósł w górę mały zabrudzony woreczek. - Tutaj - odparł. - Jego eminencja powiedział, że spodziewa się pan tej wizyty. - A ile kosztuje? - Nic mi o tym nie wiadomo, panie Struan - zawołał cicho w odpowiedzi ojciec Sebastian. - Jego eminencja polecił mi leczyć nią każdą osobę, do której mnie pan zaprowadzi. To wszystko. - Zejdę za chwileczkę! - krzyknął Struan i wpadł z powrotem do sypialni. Narzucił na siebie ubranie, wbił na nogi buty, popędził do drzwi i się zatrzymał. Po króciutkim namyśle wziął korbacz i zbiegł po schodach, biorąc po cztery stopnie naraz. Ojciec Sebastian ujrzał korbacz i wzdrygnął się. - Dzień dobry, ojcze - przywitał się Struan. Na widok powalanego habitu zakonnika ukrył obrzydzenie i od nowa znienawidził lekarzy. - Lo Czum - zwrócił się do służącego - pan Sinclair tu, ty go przyprowadzi, rozumi? - Lozumi, panie. - Chodźmy, ojcze Sebastianie! - Chwileczkę, panie Struan! Zanim pójdziemy, muszę coś wyjaśnić. Jeszcze nigdy nie stosowałem chiny, nikt z nas nie stosował.
- No, ale przecież to nie ma znaczenia, prawda? - Oczywiście, że ma znaczenie! - wykrzyknął chudy i ponury mnich. - Wiem tylko tyle, że muszę przyrządzić z tej kory „herbatę”, gotując ją. Rzecz w tym, że nie mamy pewności, ile czasu ją gotować i jaka ma być jej moc. Ani ile ma jej zażyć pacjent i jak często powinien ją brać. Jedyna rozprawa medyczna na temat chiny, jaką mamy, jest napisana staroświecką łaciną, a w dodatku niejasna! - Biskup mówił mi, że chorował na malarię. Ile brał? Jego eminencja nie pamięta. Tylko to, że wywar był bardzo gorzki i czuł do niego obrzydzenie. Wydaje mu się, że pił go przez cztery dni. Ksiądz biskup kazał mi zaznaczyć bardzo wyraźnie, że leczymy ją na pańską całkowitą odpowiedzialność. - Tak. Doskonale rozumiem. Chodźmy! Struan wypadł przez drzwi, a ojciec Sebastian u jego boku. Przeszli kawałek promenadą i ruszyli cichą, wysadzaną drzewami aleją. - Panie Struan, nie tak szybko, proszę – powiedział zadyszany ojciec Sebastian. Dziś powróci gorączka: Musimy się pośpieszyć. Struan przebył Praca de Sao Paulo i skierował się nie cierpliwym krokiem w następną ulicę. Nagle, ostrzeżony przez instynkt, zatrzymał się i błyskawicznie uskoczył w bok. W ścianę tuż przed nim wbiła się kula z muszkietu. Pociągnął w dół przerażonego zakonnika. Znowu strzelono. Kula drasnęła go w rękę i przeklął się za to, że nie zabrał pistoletów. - Niech ojciec biegnie co sił w nogach! - powiedział. Podniósł mnicha i popchnął go przez ulicę w stronę zapewniających schronienie drzwi. W domach zapalały się światła. - Tędy! - syknął i puścił się biegiem. Gwałtownie skręcił i kiedy z ciężko dyszącym zakonnikiem u boku dopadł gwarantującej im osłonę alei, wystrzelono następną kulę, która chybiła zaledwie o ułamek cala. - Ma pan jeszcze chinę? - spytał. - Tak - odparł mnich. - Na miłość boską, co się dzieje? - Bandyci! .Struan chwycił przerażonego zakonnika pod ramię, pobiegli w głąb alei i wypadli na otwartą przestrzeń fortu Sao Paulo do Monte. W cieniu fortowych murów Struan chwilę odsapnął. Gdzie jest ta china? - spytał. Ojciec Sebastian osłabłą ręką uniósł w górę woreczek. Światło księżyca oświetliło zsiniałą, zaschniętą ranę po uderzeniu kańczuga na brodzie Struana i zamigotało w jego oczach sprawiając, że wydał mu się jeszcze potężniejszy i bardziej diabelski. - Kto to był? Kto do nas strzelał? - spytał. - Bandyci - powtórzył Struan. Wiedział jednak, że w rzeczywistości to ludzie Gortha - albo on sam zastawili tę pułapkę. Przez chwilę rozważał możliwość, czy ojca Sebastiana nie przysłano do niego na wabia.
Nieprawdopodobne - przez biskupa i z chiną? Cóż, niedługo się przekonam, pomyślał. Ale jeżeli przysłano go na wabia, to poderżnę gardła paru papistom. Chciwie wpatrywał się w ciemności. Wysunął zza cholewy nóż i poprawił na przegubie rzemień korbacza. Kiedy ojciec Sebastian cokolwiek odsapnął, poprowadził go przez blanki fortu, przy kościele Sao Antonio i w dół wzgórza ulicą do ściany ogrodzenia otaczającego dom Mei-mei. Prowadziły tam drzwi osadzone w wysokim, grubym, granitowym murze. Zastukał gwałtownie kołatką. Po kilku chwilach przez judasz zerknął Lim Din. Rozwarł prędko furtę. Weszli na dziedziniec, a drzwi za nimi zaryglowano. - Jesteśmy bezpieczni - powiedział Struan. – Lim Din, herbaty - pić baldzo mig-mig! - Wskazał zakonnikowi krzesło i położył korbacz na stole. - Proszę wpierw odsapnąć. Zakonnik zdjął rękę z krzyża, który ściskał, i obtarł czoło. - Czy naprawdę chciano nas zabić? - spytał. - Na to wygląda - odparł Struan. Zdjął surdut i spojrzał za ramię. Kula oparzyła mu skórę. - Pozwoli pan, że obejrzę - powiedział mnich. - To drobiazg - rzekł Struan, wkładając surdut. - Bez obawy, ojcze. Leczy ją pan na moją odpowiedzialność. Nic się ojcu nie stało? - Nie. - Zakonnik miał spieczone wargi, a w ustach czuł przykry smak. - Najpierw zaparzę wywar z chiny. - Dobrze, ale zanim zaczniemy, proszę przysiąc na ten krzyż, że z nikim nie będzie ojciec rozmawiał o tym domu, kto w nim mieszka ani co tu zaszło. - Ależ to z pewnością niepotrzebne. Nie ma nic, co... - Owszem, potrzebne! Nie lubię rozgłosu! Jeżeli ojciec nie przysięgnie, będę ją leczył sam. Zdaje się, że wiemy tyle samo, jak stosować chinę. Proszę to rozważyć. Zakonnik był stropiony własną niewiedzą, a ogromnie pragnął leczyć w imię Jezusa Chrystusa. - Dobrze. Przysięgam na ten krzyż że nie wyjawię tajemnicy - powiedział. - Dziękuję. Struan wprowadził go przez frontowe drzwi do środka i poszli korytarzem, A Sam wyszła ze swojego pokoju i ukłoniła się niepewnie, obciągając na sobie piżamę. Włosy miała rozczochrane, a twarz zapuchniętą od snu. Z lampą w ręku podążyła za nimi do kuchni. Kuchnia byłą małym pomieszczeniem z paleniskiem i kociołkiem węglowym, które sąsiadowało z zaśmieconym ogrodem na tyłach domu. Stało tu mnóstwo garnków, rondli i czajników. Na zakopconych ścianach wisiały setki pęczków suszonych ziół, grzyby, warzywa, flaki i kiełbasy, Na zabrudzonej podłodze walały się rotangowe worki z ryżem. Dwie zaspane dziewki kuchenne uniosły się na brudnych pryczach, wpatrując się w Struana nieprzytomnym wzrokiem. Ale kiedy, żeby zrobić miejsce, bezceremonialnie zepchnął z zabałaganionego stołu masę garnków i brudnych talerzy, wyskoczyły z łóżek i uciekły z domu.
- Helbate, panie? - spytała, zakłopotana A Sam. Struan potrząsnął przecząco głową. Wziął zapocony woreczek z materiału od zdenerwowanego zakonnika i otworzył go. Kora była brązowa, wyglądała zwyczajnie i byłą połamana na drobne kawałki. Powąchał ją, ale nie miała zapachu. Co teraz? - spytał. - Potrzebujemy naczynia do ugotowania wywaru - odparł ojciec Sebastian i wziął w miarę czysty garnek. - Najpierw proszę umyć ręce - powiedział Struan, wskazując małą beczkę i leżące przy niej mydło. - Słucham? - Najpierw niech ojciec umyje ręce. Proszę. - Struan zanurzył ręce i podał mu mydło. - Nie tknie ojciec niczego, dopóki nie umyje rąk. - Dlaczego to takie konieczne? - Nie wiem. Stary chiński przesąd. Proszę umyć... no, ojcze, proszę. Kiedy Struan mył garnek i stawiał go na stole, A Sam przyglądała się zakonnikowi, który namydlił ręce, opłukał je i wytarł w czysty ręcznik. Potem zamknął oczy, złożył dłonie i zmówił szeptem cichą modlitwę. - A teraz potrzebuję czegoś do jej odmierzenia - powiedział, wracając na ziemię, i na chybił trafił wybrał małą filiżankę, którą napełnił po wrębek chiną. Wsypał korę do garnka, a potem wolno i metodycznie zalał ją dziesięcioma równymi miarkami wody. Ustawił garnek na kociołku z węglem drzewnym, żeby zagotować wodę. - Na początek w proporcji dziesięć do jednego - rzeki przez wyschnięte gardło. Nerwowo wytarł ręce w poły habitu. - A teraz chciałbym zobaczyć pacjentkę. Struan przywołał gestem A Sam i wskazał na garnek. - Nie ruszać! - przykazał jej. - Nie ruszać, panie! - przysięgła z zapałem A Sam. Ponieważ pierwszy wstrząs po nagłym obudzeniu minął, zaczęły jej się podobać te wszystkie dziwne zabiegi. - Nie ruszać, panie, na pewno! Struan z zakonnikiem opuścili kuchnię i weszli do sypialni Mei-mei. A Sam podążyła za nimi. Lampa rzucała w ciemności plamy światła. Jin-si czesała przed lustrem potargane włosy. Przerwała czesanie i ukłoniła się pośpiesznie. Przy ogromnym łóżku z baldachimem, które zajmowała Mei-mei, spoczywał materac, na którym spała. Mei-mei dygotała leciutko pod ciężarem pledów. - Cześć, dziewczyno. Mamy chinę – powiedział Struan podchodząc do niej. - Nareszcie! Już wszystko dobrze! - Tak mi zimno, Tai-Panie - odparła bezradnie. - Tak mi zimno. Co się stało z twoją twarzą? - Nic, dziewczyno. - Skaleczyłeś się. - Zadrżała, zamknęła oczy i znów pogrążyła się w otaczającej ją zewsząd zamieci. - Jest tak zimno.
Struan odwrócił się i spojrzał na ojca Sebastiana. Na jego ściągniętej twarzy ujrzał niepomierne zdumienie. - Co się stało? - spytał. - Nic. Nic. Zakonnik ustawił na stole malutką piaskową klepsydrę, ukląkł przy łóżku i ująwszy przegub ręki Mei-mei zaczął liczyć uderzenia jej serca. Jak Chinka może mówić po angielsku? - zadawał sobie pytanie. Czy ta druga dziewczyna to też nałożnica? Czy jestem w haremie tego diabła? O Boże, obroń mnie, użycz mi Swojej uzdrowicielskiej mocy, pozwól mi być dzisiejszej nocy Twoim narzędziem. Puls Mei-mei był tak wolny i słaby, że miał spore trudności z wyczuciem go. Z największą delikatnością obrócił jej twarz do siebie i zajrzał w oczy. - Nie bój się - powiedział. - Nie ma się czego bać. Jesteś w rękach Boga. Muszę zajrzeć ci w oczy. Nie obawiaj się, jesteś w Jego rękach. Bezbronna i sparaliżowana strachem Mei-mei zrobiła, co jej kazał. Jin-si i A Sam trzymały się z tyłu i przypatrywały się wszystkiemu z lękiem. - Co on robi? Kto to jest? - spytała Jin-si. - To znachor diabelskich barbarzyńców - odszepnęła jej A Sam. - Mnich. Jeden z tych księży w długich sukniach od nagiego człowieka - Boga, którego oni przybili do krzyża. - Och! - Jin-si zadrżała. - Słyszałam o nich. To wstrętne zrobić coś takiego! Prawdziwe diabły! Może przyniosłabyś Ojcu herbaty? Zawsze dobrze robi na nerwy. - Lim Din parzy ją, Druga Matko - szepnęła A Sam, przysięgając, że za nic się stąd nie ruszy, bo mogłoby ją ominąć coś bardzo ważnego. - Szkoda, że nie rozumiem ich wstrętnego języka. Zakonnik odłożył rękę Mei-mei na koce i podniósł wzrok na Struana. - Jego eminencja wspomniał mi, że malaria spowodowała poronienie. Muszę ją zbadać. - No to proszę zbadać. Kiedy zakonnik odsuwał na bok pledy i pościel, Mei-mei próbowała mu w tym przeszkodzić, a Jin-si i A Sam pośpieszyły jej na pomoc. - Nie! - powstrzymał je ostro Struan. - Zostać! - Usiadł przy Mei-mei i wziął ją za ręce. - Tak musi być, dziewczyno. Proszę, ojcze - powiedział do zakonnika. Ojciec Sebastian zbadał Mei-mei, po czym na powrót ułożył ją wygodnie. - Krwawienie prawie ustało - powiedział. - To bardzo dobrze. Dotknął długimi palcami podstawy jej czaszki i ostrożnie ją obmacał. Mei-mei czuła, jak palce mnicha łagodzą nieco jej cierpienia. Ale w jej ciele znów zaczął się ścinać lód, a zęby szczękać. - Tai-Panie. Tak mi zimno - poskarżyła się. - Czy mogę dostać ciepłą butelkę i koce? Proszę. Jest mi tak zimno. - Tak, dziewczyno, jedną chwilę.
Do pleców miała przyłożoną gorącą butelkę i leżała pod czterema pledami. - Ma pan zegarek? - spytał ojciec Sebastian. - Tak. - Proszę iść do kuchni. Jak tylko woda się zagotuje, niech pan zapamięta godzinę. Po godzinie gotowania na wolnym ogniu... - Z oczu zakonnika wyzierała wielka rozpacz. - Dwóch? Pół godziny? Po jakim czasie? O Boże, pomóż mi w tej godzinie potrzeby. - Po godzinie - powiedział stanowczo, pewnym siebie tonem Struan. - Tę samą ilość kory pogotujemy też przez dwie godziny. Jeżeli pierwszy wywar nie poskutkuje, spróbujemy drugiego. - Tak. Tak! W kuchni w świetle lampy Struan sprawdził godzinę na swoim zegarku. Zdjął wywar z chiny z kociołka i odstawił go do cebra z zimną wodą, żeby ostygł. W drugim garnku z korą już wrzało. - Jak się czuje? - spytał zakonnika, który wszedł, a tuż za nim A Sarn i Jin-si. - Ma silne dreszcze. Serce bardzo osłabione. Pamięta pan, jak długo się trzęsła, zanim przyszła gorączka? - Cztery godziny, może pięć. Nie wiem. - Struan nalał trochę gorącego wywaru do malutkiej filiżanki i spróbował. - Chryste Panie, strasznie gorzkie! Zakonnik pociągnął łyk i też się skrzywił. - No cóż - powiedział. - Zacznijmy. Mam tylko nadzieję, że ona to wytrzyma. Filiżanka co godzinę. Z okopconej półki wybrał na chybił trafił filiżankę i wziął ze stołu kawałek brudnej szmaty. - Po co to? - spytał Struan. - Muszę odcedzić wywar z kory. Ta się nada. Ma wystarczająco gęsty splot. - Ja to zrobię - powiedział Struan. Wyjął srebrne sitko do herbaty, które wcześniej przygotował, i jeszcze raz wytarł je czystą chusteczką. - Po co pan to robi? - spytał zakonnik. - Chińczycy zawsze bardzo dbają o to, żeby czajnik i filiżanki były czyste. Twierdzą, że dzięki temu herbata jest zdrowsza - wyjaśnił Struan. Zaczął nalewać przykro pachnący wywar z kory do nieskazitelnie czystej porcelanowej filiżanki. Bardzo pragnął, żeby napój miał odpowiednią moc. - Czemu z tym ma być inaczej, hmm? Zaniósł garnek i filiżankę do sypialni. Mei-mei zwymiotowała pierwszą porcję. I drugą. Pomimo jej żałosnych błagań Struan zmusił ją do wypicia jeszcze jednej. Mei-mei zatrzymała płyn w żołądku, gotowa na wszystko, byleby tylko nie pić następnej porcji. Jednak nic się nie zmieniło. Z wyjątkiem nasilenia się dreszczy. W godzinę potem Struan znowu zmusił ją do picia. Tym razem nie zwróciła wypitej porcji, ale dreszcze wciąż się nasilały. - Zwiększymy porcje do dwóch filiżanek - powiedział Struan, walcząc ze strachem. A potem zmusił ją do wypicia podwójnej dawki.
Czynność tę powtarzał co godzina. Zaczęło świtać. Spojrzał na zegarek. Była szósta. Żadnej poprawy. Dreszcze wstrząsały ciałem Mei-mei tak, że drżała niczym gałązka na jesiennym wietrze. - Na litość boską, przecież to musi poskutkować! -wybuchnął. - Z litością boską to skutkuje, panie Struan - odrzekł ojciec Sebastian. Trzymał Mei-mei za nadgarstek. Gorączka powinna była zacząć się dwie godziny temu. Jeżeli się nie zaczęła, to ona ma szansę przeżyć. Puls jest niewyczuwalny, owszem, ale china działa! - Trzymaj się, dziewczyno - powiedział Struan, ściskając rękę Mei-mei. - Jeszcze kilka godzin. Trzymaj się! W niedługi czas potem zapukano do furty w ogrodowym murze. Struan z załzawionymi oczami wyszedł z domu i odryglował drzwi. - Witaj, Horatio. Heja, Lo Czum - powiedział. - Umarła? Nie, chłopcze. Chyba wyzdrowiała, z łaski Boga. - Ma pan chinę? - Tak. - Masterson jest na dżonce. Czas na Gortha. Poproszę ich - jego sekundantów - żeby odłożyli pojedynek do jutra. Pan nie jest w stanie walczyć dzisiaj z nikim.: - Niepotrzebnie się martwisz. Węża można zniszczyć nie tylko przez zdeptanie mu nikczemnego łba. Są inne sposoby. Przyjdę za godzinę. - Dobrze, Tai-Panie - odparł Horatio i odszedł pośpiesznie, a z nim Lo Czum. Struan zaryglował drzwi i powrócił do Mei-mei. Leżała w łóżku całkiem spokojnie. Ojciec Sebastian mierzył jej puls. Twarz miał ściągniętą troską. Nachylił się i wsłuchał w bicie jej serca. Mijały sekundy. Podniósł głowę i spojrzał badawczo na Struana. - Przez chwilę myślałem... ale jest dobrze - powiedział. - Serce bije strasznie wolno, no, ale jest młoda. Z łaski Pana Boga... gorączka minęła, panie Struan. Peruwiańska china leczy gorączkę Szczęśliwej Doliny. Jakże wspaniałe są zrządzenia Boga! Struan był dziwnie zobojętniały. - Czy gorączka powróci? - spytał. - Możliwe. Raz na jakiś czas. Ale więcej chiny powstrzyma ją, nie ma już obawy. Gorączka minęła! Rozumie pan? Ona jest wyleczona z malarii. - Czy przeżyje? Powiedział ojciec, że serce ma bardzo osłabione. Przeżyje? - Wola Boska, ma duże szanse. Bardzo duże. Ale nie wiem na pewno. - Muszę iść -powiedział Struan wstając. - Czy zostanie ojciec, jeśli łaska, do mojego powrotu?
- Tak. - Ojciec Sebastian chciał go przeżegnać na drogę ale się rozmyślił. - Nie mogę pobłogosławić pana na odchodne, panie Struan. Pan idzie zabijać, prawda? - Człowiek rodzi się śmiertelnym, ojcze odparł Struan. - Ja tylko staram się bronić siebie i tego co moje najlepiej jak umiem i sam wybrać sobie czas na śmierć, to wszystko. Wziął korbacz, założył go na nadgarstek i wyszedł z domu. Idąc ulicami czuł na sobie spojrzenia obserwujących go ludzi, lecz wcale o to nie dbał. Czerpał siłę z poranku i słońca, z widoku i zapachu morza. Piękny dzień na rozdeptanie węża, pomyślał. Ale to nie on zginie, lecz ty. Brak ci dziś sił, żeby zmierzyć się z Gorthem na korbacze. Dziś ci ich brak.
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY DZIEWIĄTY W pobliżu dżonki stał wielki tłum. Kupcy, oddział portugalskich żołnierzy pod dowództwem młodego oficera, marynarze. Dżonka cumowała przy molo na wprost promenady. Kiedy pojawił się Struan, ci, którzy na niego postawili, przerazili się. Natomiast ci, którzy postawili na Gortha, wielce uradowali. Portugalski oficer grzecznie zatrzymał Struana. - Dzień dobry, senhor - powiedział. - Dzień dobry, kapitanie Machado - odrzekł Struan. - Gubernator Makau pragnie powiadomić pana, że w Makau pojedynki są zabronione. - Jestem tego świadom - rzekł Struan. - Może podziękuje mu pan ode mnie i zapewni, że byłbym ostatnim, który złamałby portugalskie prawa. Wiem, że wszyscy jesteśmy tu gośćmi, a goście mają obowiązki wobec gospodarzy. Poprawił rzemień korbacza i ruszył w stronę dżonki. Tłum rozstąpił się przed nim i spostrzegł złość na twarzach kompanów Gortha oraz tych, którzy życzyli mu śmierci. A było ich wielu. Lo Czum oczekiwał go na wysokim pokładzie rufowym, stojąc przy Horatiu. - Dzień dobly, Tai-Panie - powitał go i podał mu przyrządy do golenia. - Pan chcieci? - - Gdzie Gorth, Horatio? - spytał Struan. - Jego sekundanci szukają go. Struan pomodlił się o to, żeby Gorth leżał rozwalony jak długi w jakimś burdelu, pijany jak cztery dziwki. O Boże, pozwól mi walczyć jutro! - poprosił. Przystąpił do golenia. Tłum obserwował to w milczeniu, a wielu widząc jego spokój przeżegnało się z przestrachem. Ogolony, poczuł się nieco lepiej. Zadarł głowę. Nitki pierzastych chmur byty hen wysoko; ą morze gładkie jak jezioro. - Niech pan mnie pilnuje - zawołał do Cudahy'ego, którego ściągnął tuz pokładu ,;Chińskiej Chmury”. - Rozkaz! Struan wyciągnął się na pokrywie łuku i natychmiast zasnął. - Dobry Boże, to nie człowiek! - powiedział Roach. - Tak, to diabeł, na pewno - zgodził się Vivien.. -Jakżeś pan taki pewien, to podwój pan stawkę, hmm? - Nie. Chyba że Gorth przyjdzie pijany. - Powiedźmy, że zabije Gortha, ale co z Tylerem? - Myślę, że będą walczyć na śmierć i życie. - A co zrobi Culum? Jeżeli Gorth dziś wygra? - Nic. Co może zrobić? Najwyżej go znienawidzi. Biedny chłopak, naprawdę go lubię. Zresztą on nienawidzi Tai-Pana, więc może pobłogosławi za to Gortha, co? Zostanie Tai-Panem, to pewne. Ale gdzie, u
diabła, jest Gorth? Słońce wspinało się nieubłaganie po niebie; Z sąsiedniej ulicy wypadł biegiem portugalski żołnierz i przemówił z ożywieniem do oficera, ten zaś natychmiast poprowadził swój oddział szybkim marszem promenadą; Gapie podążyli za nimi. Struan ocknął się, powracając do bolesnej rzeczywistości, a każda cząsteczka jego jestestwa wołała o sen. Podźwignął się ociężale na nogi. Horatio przyglądał mu się dziwnym wzrokiem. Bestialsko sponiewierany trup Gortha leżał w nieczystościach zaułka opodal nabrzeży chińskiej dzielnicy, a wokół niego zwłoki trzech Chińczyków. Czwarty Chińczyk, dogorywający, któremu z pachwiny sterczała ułamana włócznia, jęczał u stóp patrolu portugalskich żołnierzy. Kupcy i Portugalczycy tłoczyli się, żeby przyjrzeć się temu z bliska. Ci, którzy zobaczyli Gortha, odwracali się, zdjęci mdłościami. - Żołnierze z patrolu mówią, że usłyszeli krzyki i odgłosy walki - relacjonował portugalski oficer Struanowi i innym w pobliżu. - Kiedy tu przybiegli, zobaczyli senhora Brocka na ziemi, tak jak tu leży. Kilku Chińczyków dźgało go włóczniami. Kiedy te diabły mordercy zobaczyli naszych żołnierzy, znikli tam. - Wskazał na skupisko cichych ruder, krętych uliczek i przejść. - Żołnierze rzucili się w pogoń, ale... - Wzruszył ramionami. Struan pojął, że ocalili go mordercy. - Wyznaczę nagrodę za schwytanie tych, którzy uciekli - oświadczył. - Po sto liangów za każdego martwego, po pięćset za żywego. - Na „martwych” szkoda pieniędzy, senhor. Chińczycy pokażą panu pierwsze lepsze trzy znalezione trupy. A co do żywych - oficer wskazał pogardliwie kciukiem na złapanego Chińczyka - to jeżeli ten bastardo degenerado nie powie nam, kim są pozostali, pańskie pieniądze są całkiem bezpieczne. Po namyśle wydaje mi się, że chińskie władze byłyby - że się tak wyrażę - bardziej kompetentne w przesłuchaniu go. Powiedział coś po portugalsku ostrym tonem do żołnierzy, ci zaś położyli rannego Chińczyka na połamanych drzwiach i ponieśli go na nich. Oficer strzepnął z munduru smugę kurzu. - Głupia i niepotrzebna śmierć - powiedział. - Senhor Brock powinien mieć dość rozumu, żeby nie kręcić się w tej okolicy. Zdaje się, że nikomu nie przyniosła honorowej satysfakcji. - Miałeś pan wielkie szczęście, Tai-Panie - powiedział któryś ze znajomków Gortha. - Wielkie szczęście. - Owszem. Cieszę się, że nie splamiłem sobie rąk jego krwią - odparł Struan. Odwrócił się od trupa i powoli odszedł. Skręcił w bok z promenady i wspiął się na wzgórze do starego fortu. Dotarłszy na szczyt i znalazłszy się sam pomiędzy niebem a morzem, usiadł na ławce i podziękował Nieskończonemu za dobrodziejstwa dzisiejszej nocy i dnia. Siedział niepomny przechodniów, żołnierzy u bram. fortu, melodii kościelnych dzwonów. Śpiewu ptaków, łagodnego wiatru, kojących promieni słońca. Czasu.
Później starał się podjąć decyzję, co ma dalej robić, ale nie był w stanie myśleć. - Weź się w garść - powiedział na głos. Zszedł ze wzgórza do rezydencji biskupa, ale go nie zastał. Poszedł do katedry i zapytał o niego. Jakiś mnich kazał mu zaczekać w klasztornym ogrodzie. Usiadł na ocienionej ławce i wsłuchał się w szmer fontanny. Nigdy jeszcze kwiaty nie wydawały mu się tak olśniewająco kolorowe, a ich zapach tak rozkoszny. Serce, które biło mu w ciele, siła, którą czuł w lędźwiach, a nawet uporczywy ból w kostce - nie były snem, były rzeczywiste. O Boże, westchnął w duchu, dzięki ci za życie. Biskup przyglądał mu się z klasztornej dróżki. - A, witam, księże biskupie - powiedział Struan, wspaniale odświeżony. - Przyszedłem podziękować. Biskup zacisnął cienkie wargi. - Co pan tam zobaczył, senhor? - spytał. - Nie wiem - odrzekł Struan. - Patrzyłem na ogród. Cieszyłem się nim. Cieszyłem się życiem. Doprawdy nie wiem. - Chyba był pan bardzo blisko Boga. Pan może być innego zdania, ale ja swoje wiem. Struan potrząsnął głową. - Nie, eminencjo. Po prostu rozkoszowałem się pięknym dniem w ślicznym ogrodzie. Nic więcej. Ale Falerian Guineppa nie zmienił wyrazu twarzy. Chudymi palcami dotknął krucyfiksu. - Przyglądałem się panu przez dłuższy czas - rzekł. - Czułem, że jest pan blisko Niego. Właśnie pan! Nie zasłużył pan na to! - Westchnął. - Ale co my, biedni grzesznicy, wiemy o zrządzeniach Boskich? Zazdroszczę panu, senhor. Chciał się pan ze mną widzieć. - Tak, eminencjo. Ta kora wyleczyła gorączkę. - Deo gratias!!! Ależ to wspaniale! Jak cudowne są zrządzenia Pańskie! - Chcę natychmiast wysłać statek do Peru, z poleceniem załadowania go chiną - powiedział Struan. - Z pozwoleniem waszej eminencji pragnąłbym wysłać ojca Sebastiana, żeby dowiedział się, jak się zbiera tę korę, skąd ona pochodzi, jak tam leczą malarię - wszystkiego. Kiedy wróci, podzielimy się ładunkiem i zdobytą wiedzą. Chciałbym, żeby zlecił mu pan napisanie naukowego artykułu na temat pańskiej udanej kuracji choroby malarycznej chiną i przesłanie go do redakcji pisma „Lancet” w Anglii - oraz do „Timesa”. - Taka oficjalna rozprawa medyczna wymaga przesłania urzędowym trybem obowiązującym w Watykanie - odparł Guineppa. - Ale polecę ojcu Sebastianowi, żeby to zrobił. Natomiast co do wysłania go, muszę rzecz rozważyć. Niemniej wyślę kogoś na tym statku. Kiedy odpływa? - Za trzy dni. - Doskonale .Podzielimy się równo ładunkiem i zdobyta wiedzą. To bardzo szczodra propozycja. - Nie ustaliliśmy jeszcze ceny za kurację. Ona jest wyleczona. Tak więc proszę powiedzieć, ile płacę? - Nic, senhor.
- Nie rozumiem. - Nie ma ceny za garść chiny, która uratowała życie jednej dziewczynie. - Oczywiście; że jest cena - każda, jakiej wasza eminencja zażąda! Jestem gotów zapłacić. Na Hongkongu zaofiarowałem za to dwadzieścia tysięcy liangów. Prześlę weksel na okaziciela. - Nie, senhor - odpad cierpliwie wysoki kapłan. - Jeżeli pan prześle, to tylko go podrę. Nie przyjmę zapłaty za tę korę. - Ufunduję na Hongkongu kościół katolicki - powiedział Struan. - Klasztor, jeśli wola. Proszę ze mną nie igrać, księże biskupie. Handel to handel. Proszę wymienić cenę. - Nie jest mi pan winien nic, senhor. Nie jest pan winien nic Kościołowi. Ale bardzo dużo pan winien Bogu. - Biskup podniósł rękę i zrobił znak krzyża. - In nomine Patris, et Filii, et Spiritus Sancti - powiedział cicho i odszedł.
ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY Mei-mei spostrzegła, że nie śpi. Struan podtrzymywał ją; przy ustach miała filiżankę. Słyszała jakby z oddali jego cichą rozmowę z ojcem Sebastianem, ale nie siliła się, żeby zrozumieć angielskie słowa. Posłusznie wypiła chinę i ponownie zapadła w półsen. Usłyszała, że zakonnik wychodzi, i ucieszyła się, uwolniona od obecności obcego. Poczuła, że Struan znowu ją unosi, wypiła drugą filiżankę płynu, którego wstrętny smak przyprawiał ją o mdłości. Przez otaczającą ją przyjemną mgiełkę usłyszała, że Struan usiadł w bambusowym fotełu a wkrótce potem po jego głębokim równym oddechu poznała, że zasnął. Ogarnęło ją poczucie wielkiego bezpieczeństwa. Szczebiotanie am, które dobiegało z kuchni, pyskatość i zjadliwość języka A Sam oraz perfumy Jin-si były tak przyjemne, że nie pozwoliła sobie usnąć na dobre. Leżała spokojnie i przez dobrą chwilę zbierała siły. Wiedziała już, że będzie żyć. Zapalę bogom kadzidło za mój dżos, pomyślała. A może świecę bogu długich sukien. W końcu tę korę mniejsza o jej wstrętny smak - przyniósł mnich, prawda? Może powinnam przystąpić do chrześcijan w długich sukniach. Zdobyłoby to temu mnichowi wielkie poważanie. Ale mój Tai-Pan nie zgodziłby się na to. A jednak i tak mogę to zrobić. Bo jeśli boga długich sukien nie ma, to co w tym złego, a jeżeli jest, w takim razie postąpię bardzo mądrze. Ciekawe, czy bóg barbarzyńców jest taki, jak nasi bogowie - którzy, jeśli się zastanowić, są bardzo głupi. Chociaż niezupełnie. Są jak ludzie, z ich wszystkimi słabościami i przymiotami. Znacznie to rozsądniejsze, niż udawać, tak jak barbarzyńcy, że ich bóg jest doskonały, wszystko widzi, wszystko słyszy, wszystko osądza i za wszystko karze. Cieszę się, że nie jestem chrześcijanką. Usłyszała szelest szat Jin-si i wyczuła jej wonną obecność. Otworzyła oczy. - Lepiej wyglądasz, Pierwsza Żono - szepnęła Jin-si, klękając przy, niej. - Popatrz, przyniosłam ci kwiaty. Mały bukiecik był śliczny: Mei-mei słabo skinęła głową, czując jednak, że wraca do sił. - Głęboko uśpiony Struan leżał rozwalony w fotelu, spokojną twarz miał młodą, oczy mocno podkrążone, a na brodzie nie zagojoną czerwoną pręgę. - Ojciec jest tu od godziny albo dłużej - powiedziała Jin-si. Miała na sobie jedwabne błękitne spodnie, sięgający do kolan, zapinany jedwabny kaftan koloru morskiej zieleni, a we włosach kwiaty. Mei-mei uśmiechnęła się, przesunęła głowę i ujrzała, że zmierzcha się. - Ile dni minęło od początku ostatniej gorączki, siostro? – spytała. - Rozpoczęła się zeszłej nocy. Ojciec przyszedł z mnichem w długiej sukni. Przyrządzili czarodziejski napój, nie pamiętasz? Dziś z samego rana posłałam tę nędzną niewolnicę A Sam do domu dżosu, żeby podziękowała bogom. Może pozwolisz, że cię umyję? Że ci ułożę włosy? Poczujesz się znacznie lepiej. - O tak, proszę, siostro - odparła Mei-mei. - Na pewno wyglądam okropnie. - Tak, Pierwsza Żono, ale to tylko dlatego, że omal nie umarłaś. Dziesięć minut, a będziesz tak piękna, jak zawsze. Przyrzekam!
- Zachowuj się cicho jak motyl, siostro - powiedziała Mei-mei. - Cokolwiek robisz, nie zbudź Ojca, i powiedz tym żółwie łajno wartym niewolnicom, że jeżeli Ojciec się obudzi, nim będę mogła pokazać mu się na oczy, ty osobiście-z mojego rozkazu - założysz im śruby na palce. Zachwycona Jin-si wybiegła posuwiście. W domu zrobiło się cicho. Jin-si i A Sam wróciły na paluszkach do sypialni, umyły Mei-mei perfumowaną wodą, przyniosły wywietrzone na słońcu spodnie z najlepszego czerwonego szantungu oraz czerwony kaftan i pomogły jej się ubrać. Umyły jej stopy i zmieniły bandaże, a kiedy myła zęby i płukała usta dziecięcym moczem, usadowiły ją wygodnie na łóżku. Na koniec Mei-mei zżuła wonne liście herbaty i poczuła się niezwykle odświeżona i czysta. Uczesały i wyszczotkowały jej włosy, splotły je i przystroiły szykownie świeżymi kwiatami o miłej woni, a potem zmieniły pościel i poszewki, spryskały je perfumą i włożyły pod poduszkę aromatyczne zioła A chociaż ruch i przebieranie się kosztowały Mei-mei sporo sił, to czuła się jak nowo narodzona. - A teraz trochę rosołu, Pierwsza Żono. A potem świeże mango - powiedziała Jin-si. - No a później - dodała z ważną miną A Sam, podzwaniając srebrnymi kolczykami - wyjawimy ci wspaniałe wiadomości. - Jakie? - Powiem dopiero wtedy, jak zjesz, Matko - odparła A Sam. A kiedy Mei-mei zaczęła protestować, stanowczo potrząsnęła głową. - Musimy dbać o ciebie, nadal jesteś pacjentką. Druga Matka i ja wiemy, że dobre wiadomości są świetne na trawienie. Ale najpierw musisz coś zjeść. Mei-mei napiła się trochę rosołu i zjadła kilka kawałków pokrojonego mango. Namawiały ją, żeby zjadła więcej. - Musisz nabrać sił, Pierwsza Żono. - Skończę mango, jeżeli wyjawicie mi te wieści teraz - przyrzekła Mei-mei. Jin-si zmarszczyła brwi. A potem skinęła głową A Sam. - Mów, A Sam - powiedziała. - Ale zacznij od tego, co wiesz od Lo Czuma - jak się to wszystko zaczęło. - Nie tak głośno! - ostrzegła je Mei-mei. - Nie zbudźcie Ojca. - No więc - zaczęła A Sam - w wieczór przed naszym przyjazdem - siedem strasznych dni temu barbarzyński syn Ojca wpadł w szpony jednego diabła wcielonego, barbarzyńcy. Ten potworny barbarzyńca uknuł intrygę tak podłą, tak szatańską - chcąc zniszczyć ukochanego syna Ojca - że prawie brak mi słów, żeby to wyrazić. A zeszłej nocy i dziś, kiedy ten zaczarowany czarci napój niszczył twoją gorączkę, nastąpił straszliwy, zgubny finał. Wigilię tej nocy spędziłyśmy na kolanach błagając bogów. Nadaremnie. Ojciec był stracony, ty stracona, my stracone, a co gorsza wróg wygrał tę partię! A Sam przerwała opowieść, udając, że omdlewa, podreptała do stołu, wzięła mały kieliszek z winem, które Jin-si przywiozła w darze dla Mei-mei, i wypiła go, nie mogąc opanować wzruszenia. Kiedy się pokrzepiła, opowiedziała całą historię, robiąc dramatyczne pauzy, niewiarygodnie wzdychając i mocno gestykulując.
- I tam, na zaświnionej ziemi - zakończyła płaczliwym szeptem, wbijając paznokcie w podłogę – posiekany na czterdzieści kawałków, w otoczeniu ciał piętnastu zabójców leżał trup tego barbarzyńskiego diabła! Gortha! I w ten sposób nasz Ojciec został ocalony! Mei-mei radośnie klasnęła w ręce i powinszowała sobie przezorności. Bogowie na pewno czuwają nad nami! - pomyślała. Co za szczęście, że rozmówiłam się z Gordonem Czenem akurat wtedy. Ale dla niego... - Och, jak cudownie! Och, A Sam, wspaniale to opowiedziałaś. O mało nie umarłam, kiedy doszłaś do tego, jak Ojciec wyszedł dziś rano z domu. Gdybyś nie zapowiedziała mi, zanim rozpoczęłaś opowieść, że są to wspaniałe wieści, naprawdę bym umarła. - Heja, dziewczyno! - zawołał Struan, obudzony klaskaniem Mei-mei. Jin-si i A Sam wstały prędko i złożyły mu ukłon. - Czuję się niesamowicie lepiej, Tai-Panie - oznajmiła Mei-mei. - Wyglądasz niesamowicie lepiej. - Musisz zjeść - powiedziała. Pewnie nic nie jadłeś cały dzień. - Dziękuję, dziewczyno, ale nie jestem głodny. Zjem coś później w rezydencji. Struan wstał i przeciągnął się. - Zjedz tutaj, proszę - powiedziała Mei-mei. - Zostań dziś tutaj. Proszę cię. Nie chcę, żebyś... proszę, zostań. To mnie uszczęśliwi. - Oczywiście, dziewczyno - odparł. - Musisz brać chinę jeszcze przez cztery dni. Trzy razy dziennie. - Ależ Tai-Panie, czuję się bardzo wielmożnie dobrze. Już wystarczy, proszę. - Trzy razy dziennie, Mei-mei. Jeszcze przez cztery dni.. - Rany boskie, to smakuje jak ptasie łajno z octem i wężową żółcią! Do sypialni wniesiono stół zastawiony jedzeniem. Usługiwała im Jin-si, a potem zostali sami. Mei-mei wzięła wytwornym ruchem kilka krewetek usmażonych we wrzącym tłuszczu. - Co dziś robiłeś? - spytała. - Nic ważnego. Ale jeden kłopot się rozwiązał. Zginął Gorth. - Tak? A w jaki sposób? - spytała, a słuchając z jego ust wieści, okazałą należyte zaskoczenie i zdumienie. - Jesteś bardzo mądry, Tai-Panie - powiedziała. - Ale masz niesamowicie dobry dżos. Struan odsunął od siebie talerz, stłumił ziewnięcie i pomyślał o swoim dżosie. - Owszem - przyznał. - Czy Brock będzie strasznie zły? - Nie ja zabiłem Gortha. A gdybym nawet go zabił, to i tak zasługiwał na śmierć. W pewnym sensie żałuję, że skończył w taki sposób - odparł Struan. Pomyślał, że śmierć syna i ucieczka córki na pewno rozwścieczą Brocka. Lepiej mieć pistolet i nóż w pogotowiu. Czy napadnie mnie jak morderca - nocą? Czy nie kryjąc się? Pomartwię się o to jutro. - Już niedługo powinien wrócić Culum.
- Dlaczego nie pójdziesz spać? Widać, żeś bardzo zmęczony - powiedziała Mei-mei. - Kiedy Lo Czum da znać, A Sam cię obudzi, heja? Ja też się z chęcią prześpię. - Chyba tak-zrobię - rzekł Struan, pocałował ją czule i wziął w ramiona. - Ach, dziewczyno, dziewczyno. Tak się o ciebie bałem. - Dziękuję, Tai-Panie. Teraz idź spać, a jutro będę się czuła znacznie lepiej - i ty też. - Muszę popłynąć na Hongkong. Jak najszybciej. Na kilka dni. Ścisnęło ją w piersiach. - Kiedy wyjeżdżasz? - spytała. - Jutro, jeżeli będziesz zdrowa. - Zrobisz coś dla mnie? - Oczywiście. - Zabierz mnie ze sobą. Nie chcę... być tu sama, jeżeli ty będziesz tam. - Nie jesteś jeszcze dość zdrowa na podróżowanie, a ja muszę tam pojechać, dziewczyno. - Och; ale jutro już będę zdrowa. Przyrzekam. Na statku zostanę w łóżku i będziemy mieszkać na „Spokojnej Chmurze”, jak przedtem. Proszę. - Nie będzie mnie tylko kilka dni, a dla ciebie lepiej, żebyś tu została, Mei-mei. Znacznie lepiej. Ale Mei-mei przytuliła się do niego mocniej, nie dając za wygraną. - Proszę cię - nalegała. - Będę bardzo grzeczna i bez kłopotu wypiję wszystkie filiżanki, będę leżeć w łóżku, zdrowieć, jeść, jeść, jeść i będę bardzo niesamowicie grzeczna. Przyrzekam. Proszę, nie zostawiaj mnie, dopóki na prawdę mi się nie poprawi. - No dobrze, teraz śpij, a jutro zadecydujemy. Pocałowała go. i . - Żadnych decyzjów jutro. Jeżeli wyjedziesz, to, dali bóg, nie będę ani jadła, ani wypijała tych filiżanek! Patrz! - powiedziała, małpując jego surową postawę. - Twoja stara matka wbije nogi w pokład i ani drgnie! Struan tulił ją do siebie. Z minuty na minutę czuł, że wracają jej siły. Pobłogosławił w duchu chinę. - Dobrze - powiedział - ale jutro nie pojedziemy. Pojutrze, o świcie. Jeżeli będziesz się czuła dostatecznie zdrowa. Jeżeli... - Och, dziękuję, Tai-Panie. Będę się czuła bardzo zdrowa. Odsunął ją od siebie, przytrzymał i przyjrzał jej się uważnie. Zdawał sobie sprawę, że trzeba miesięcy, aby odzyskała dawną urodę. Ale przecież o pięknie osoby stanowi nie tylko twarz, powiedział sobie. Stanowi o tym to, co w środku, co w oczach, w sercu. - Och, dziewczyno, jesteś taka piękna. Kocham cię. Dotknęła małym palcem jego nosa. - Po co mówisz takie rzeczy twojej starej matce? - Przywarła do niego. - Ja też myślę, że jesteś okrutnie piękny.
Później podał jej dwie filiżanki wywaru, które wypiła, ściskając palcami nos. Włożyła do ust aromatyczne liście herbaty i żując je, zabiła smak chiny. Otulił ją jak dziecko, jeszcze raz pocałował i poszedł do swojego pokoju. Zrzucił z siebie ubranie, wszedł do łóżka i ułożył się błogo w chłodnej pościeli. Szybko zasnął. A kiedy spał, chińskiego zabójcę przesłuchiwano dalej. Oprawcy byli bardzo cierpliwi - i mieli wielką wprawę w sztuce wydobywania zeznań.
ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY PIERWSZY „Chińska Chmura” powróciła do zatoki Makau tuż po świcie. Zanim jeszcze podpłynęła na miejsce kotwiczenia, Struan już pędził po molo. Czekała tam na niego łódź. - Dirk! Zaskoczony Struan podniósł wzrok. - Dzień dobry, Lizo - powiedział. - Jadę z panem - oświadczyła Liza Brock z twarzą szarą i ściągniętą. - Proszę bardzo. Struan wyciągnął rękę, chcąc jej pomóc przy wsiadaniu, ale nie przyjęła jej. - Odbijać! - polecił. Marynarze powiosłowali mocno i szybko. Pogoda była wspaniała, morze spokojne. Na pokładzie rufowym „Chińskiej Chmury” Struan dojrzał niską postać kapitana Orłowa. Był pewien, że go obserwuje. To dobrze, pomyślał. - Jutro zabieram ciało Gortha na Hongkong - odezwała się Liza. Struan nie odpowiedział. Tylko skinął głową i spojrzał na swój statek. : Kiedy dotarli do trapu, przepuścił Lizę Brock, pozwalając jej pierwszej wejść na pokład. - Dzień dobry -przywitał się kapitan Orłow. - Czy panna Brock jest na pokładzie? - spytał Struan. - Tak. - Czy pan... czy pan dał im ślub? Culumowi i mojej Tess? - spytała Liza. - Tak - odparł Orłow i zwrócił się do Struana. - Oddałeś mnie pod jego rozkazy, Tai-Panie. Kazał mi, żebym dał im ślub. Szef to szef - takie ustanowiłeś prawo. Wykonałem rozkaz. - Słusznie - rzekł spokojnie Struan. - Odpowiadał pan wyłącznie za żeglugę. Powiedziałem to Culumowi jasno. - A więc to było uplanowane! - wykrzyknęła Liza, obracając się z furią do Struana. - Wszystkoś pan ukartował! Pan wiedziałeś, że oni uciekają! - Nie, nie wiedział, pani Brock - odezwał się Culum, który wyłonił się z zejściówki, pewny siebie, lecz napięty. - To był mój pomysł. Cześć, Tai-Panie. Rozkazałem Orłowowi dać nam ślub. To ja za to odpowiadam. - Tak - rzekł Struan. - Zejdźmy pod pokład, synu. Liza z poszarzałą twarzą chwyciła Culuma za ramię. - Złapałeś france? - zapytała. - Oczywiście, że nie. Skąd to pani przyszło do głowy? Sądzi pani, że poślubiłbym Tess, gdybym był zarażony? - Modlę się do Boga, żeby to była prawda! Gdzie Tess? - W kabinie. My.. proszę na dół. - Czy... czy nic jej nie jest?
- Ależ oczywiście, że nic, pani Brock! - To nie jest miejsce na załatwianie spraw rodzinnych - powiedział Struan. Zszedł po schodni, a za nim Liza. - Dzień dobry - przywitała ich nieśmiało Tess wychodząc z głównej kabiny. - Cześć, mamo. - Dobrze się czujesz, złotko? - O tak, o tak. Matka i córka padły sobie w objęcia. Struan gestem wywołał Culuma z kabiny. - Przepraszam, Tai-Panie, ale postanowiliśmy, że tak będzie najlepiej - powiedział Culum. - Posłuchaj, synu, kiedy cię nie było, wynikły kłopoty - rzekł Struan i opowiedział mu o Gorthie. - Nie ma wątpliwości, że to on. Tak jak myśleliśmy, to była jego robota. - Nie ma... nie ma ryzyka, że po siedmiu dniach... prawda? - Nie, ale najlepiej zrobisz, jeśli pójdziesz do lekarza Brocków. To uspokoi Lizę. - Znowu miałeś rację. Ostrzegałeś mnie. Boże w niebiesiech, ostrzegałeś! Co Gorthowi by z tego przyszło? - spytał Culum, zadając sobie w duchu pytanie, jak ktokolwiek może zrobić drugiemu coś takiego. - Nie wiem. Pomiędzy tobą a Tess wszystko dobrze? - O tak - zapewnił Culum. - Przeklęty Gorth! Wszystko popsuł. - Wyjął z kieszeni dwa listy. - Tu masz odpowiedzi od Skinnera i Gordona. - Dziękuję, synu. Nie martw się... - Jedziemy na brzeg - oznajmiła Liza, stając groźnie w drzwiach. - Zabieram Tess, a potem... - Nigdzie pani nie zabierze mojej żony, pani Brock - przerwał jej Culum. - A co do plotek o francy, to natychmiast odwiedzimy waszego lekarza i załatwimy tę sprawę od razu. - Tyler zerwie to małżeństwo. Zostało zawarte bez pozwolenia. - Jesteśmy poślubieni przed Bogiem, zgodnie z prawem i na tym koniec - oświadczył Culum, mówiąc to, co oboje z Tess planowali powiedzieć. Lecz wobec faktu śmierci Gortha jego śmiałość wydawała się być bez pokrycia. - Przykro mi, że uciekliśmy... nie, nie jest mi przykro. Jesteśmy małżeństwem i uczynię wszystko co w mojej mocy, żeby być dobrym zięciem, ale Tess zostanie ze mną i zrobi co jej każę. - Tyler wybatoży cię! - Och, mamo, nie! - wybuchnęła Tess, podbiegając do Culuma. - Wzięliśmy ślub, a to jest to samo, co za trzy miesiące, i koniec. Proszę jej powiedzieć, Tai-Panie, proszę jej powiedzieć, że nie ma racji. - Twój ojciec na pewno będzie zły, Tess. I ma słuszny powód. Ale jestem też pewien, że wybaczy wam obojgu. Lizo, nie może im pani wybaczyć od razu? - Nie mnie tu wybaczać, panie Struan! - Przestań, mamo - powiedziała Tess. Nic gorszego już się nie wydarzy, pocieszała się w duchu. Jesteśmy mężem i żoną, kochał się ze mną i bolało mnie jak przedtem, ale inaczej; A poza tem jest zadowolniony, taki delikatny i wspaniały. Nagreka wyrzuciła z pamięci na zawsze. - Zjedzmy wszyscy razem śniadanie.
Liza otarła spocone usta. - Radzę ci wrócić do domu - powiedziała. - Zawiadomię ojca. - Zatrzymamy się w Hotelu Angielskim - oznajmił Culum. - Nie musisz tego robić, synu - rzekł Struan. - Jest dla was apartament w naszej rezydencji. - Dziękuję, ale postanowiliśmy, że tak będzie najlepiej. Uważamy, że powinniśmy zaraz wrócić na Hongkong, spotkać się z panem Brockiem i poprosić o przebaczenie. Proszę, pani Brock, bądźmy przyjaciółmi. Ojciec powiedział mi, co spotkało Gortha. On do tego nie przyłożył ręki. - Myślę, że jednak przyłożył, chłopcze. Poza tym nie możecie wyjechać zaraz. Jutro musimy zawieźć trumnę. - Co takiego? - spytała Tess. - Gortha zabito, kochanie - odparł Culum. - Wczoraj. - Co takiego? - Został podstępnie zabity przez morderców! - krzyknęła Liza. - O Boże, nie! Struan opowiedział jej o wszystkim. Z wyjątkiem tego, co Gorth próbował zrobić Culumowi. - Nie miałem innego wyjścia, jak tylko wyzwać go na pojedynek - zakończył. - Ale nie splamiłem sobie rąk jego krwią. Uważam, że powinniśmy zejść na brzeg. Tess łkała cicho. Culum obejmował ją ramieniem. - Już dobrze, kochana, wytrzyj oczy - mówił. - My nie mamy z tym nic wspólnego... ani ojciec. Wprowadził ją do kabiny. - Są po ślubie i są szczęśliwi, Lizo - odezwał się Struan, przerywając milczenie. - Czemu nie zostawić tego tak, jak jest? - Co do mnie, tobym powiedziała „tak”. Jeśli Culum mówi prawdę. Ale nie Tyler - pan go znasz tak dobrze, jak on pana. Wiem, Dirk, żeś pan to uplanował. On się w tym połapie. Zabije pana, albo postara się zabić, a pan, myślę, takie właśnie miałeś plany. Pozabijacie się z Tylerem, jak tylko on skoczy na pana albo pan na niego. Czemuś nie zostawił pan wszystkiego tak, jak było? Czekać trzy miesiące to niewiele. Ale teraz... Boże mój! Struan oderwał wzrok od przywiezionych listów, bo do biura wszedł strapiony Culum i usiadł. - Wszystko dobrze? - zagadnął go. - Tak. Ich lekarz powiedział, że jestem zdrów. - Jadłeś obiad? - Nie, nikomu z nas nie chciało się jeść; Mój Boże... wszystko szło tak dobrze; A bodaj diabli Gortha i jego przeklęty obłęd! - Jak tam pani Brock? - Zgodnie z oczekiwaniami, jak by napisano w gazetach, A jak... czy przywieziono chinę?
- Tak. Ona już ma się dobrze. - Och, to wspaniale. - Tak - rzekł Struan. Mimo że czuł się dobrze, nękał go nieokreślony; ale dojmujący lęk. Nie umiałby tego dokładnie określić - po prostu świadomość, że gdzieś czyha niebezpieczeństwo. W listach, które otrzymał, nie było najmniejszej wskazówki, co to może być. Gordon Czen pisał, że nie traci nadziei na znalezienie chiny, a Skinner donosił, że natychmiast opublikuje wiadomości i że spodziewa się jego przyjazdu dziś. Ale mnie tam dziś nie będzie, pomyślał. Wielka szkoda, że nie okazałem stanowczości i nie powiedziałem Mei-mei, że zostaje. - Jutro wracam na Hongkong - powiedział. - Radzę wam obojgu pojechać ze mną. - Wolelibyśmy popłynąć” „Białą Czarownicą” z panią Brock i Lillibet - odparł Culum. - Dziś rano pani Brock wysłała do męża lorszę z wiadomością. O nas... i o Gorthie. - Nie martw się, synu. Liza Brock się z wami pogodzi, a Tyler też da wam spokój. Złożył przysięgę, pamiętasz? Culum przez chwilę uważnie przyglądał się ojcu. - Wiedziałeś, że chcę zabrać Tess na „Chińską Chmurę”? - spytał. - No cóż, synu, kiedy zniknęła, liczyłem, że ją zabrałeś - odparł ostrożnie Struan. Culum wziął z biurka przycisk do papieru. Był ciężki, z białego jadeitu. - Postąpiłem bardzo głupio - powiedział. - Nie sądzę. Nic lepszego nie mogłeś zrobić. Usamodzielniłeś się. - Postąpiłem bardzo głupio, bo znów dałem z siebie zrobić marionetkę. - Słucham? - Myślę, że specjalnie podsunąłeś mi pomysł ucieczki. Sądzę, że z rozmysłem oddałeś Orłowa pod moje rozkazy, wiedząc, że każę mu dać nam ślub. Myślę, że celowo odesłałeś mnie i Tess, wiedząc, że to rozjuszy Gortha, że napadnie cię publicznie i da ci sposobność zabicia go przy świadkach. Czy tak? Struan siedział nieruchomo na krześle. Nie spuszczał wzroku z syna. - Nie całkiem wiem, jak ci na to odpowiedzieć - rzekł. - Nie jestem pewien, czy chciałbyś znać odpowiedź. Faktem jest, że chciałeś szybko poślubić Tess, no i jesteście małżeństwem. Faktem jest, że Gorth próbował cię zamordować w najpodlejszy sposób, jaki można sobie wyobrazić. Faktem jest, że nie żyje. Faktem jest, że żałuję, iż straciłem przyjemność zabicia go, ale faktem jest również, że nie splamiłem sobie rąk jego krwią. Faktem jest, że ponieważ on zginął, ty żyjesz - ty i Tess. Faktem jest, że cokolwiek Brock zechce zrobić z tym fantem, dał przenajświętsze słowo honoru, że zapewni wam spokojne gniazdo w spokojnej przystani. I fakt ostatni - że już niedługo przejmiesz firmę jako jej Tai-Pan. Culum odłożył przycisk. - Nie jestem jeszcze gotów być Tai-Panem - powiedział. - Wiem. Ale już niedługo będziesz. Za kilka miesięcy jadę do kraju - oświadczył Struan. - Wrócę w
przyszłym roku z „Lotosową Chmurą” i załatwię sprawę z Wu Kwokiem. Ale cała reszta to twój kłopot. Culum pomyślał o byciu Tai-Panem, o niezależności. Wiedział jednak, że nie jest niezależny. Miał przecież teraz Tess. - Myślę, że pogodzę się z Brockiem - rzekł – jeżeli ty nie postarasz się zrobić tego za mnie. Zaplanowałeś to wszystko? Możesz odpowiedzieć mi „tak” lub „nie”? Czekał, rozpaczliwie pragnąc usłyszeć zaprzeczenie. - Tak - powiedział z rozmysłem Struan. - Wykorzystałem pewne fakty, żeby osiągnąć zamierzony cel. - Kiedy zostanę Tai-Panem, połączę Struana i Spółkę z Brockiem i Synami - oświadczył Culum, Pierwszym Tai-Panem będzie Brock, a ja po nim! Struan zerwał się z krzesła. Ten drań nie będzie Tai-Panem Noble House! Nie będzie kierował moimi statkami! - To nie są twoje siatki! Należą do firmy. Czyż Brock nie jest jeszcze jednym pionkiem, którego można używać i nadużywać do woli? - Jak Boga kocham, Culum, nie rozumiem ciebie. Dostajesz w ręce całe swoje życie, a chcesz zrobić jedyną rzecz, która je zniszczy. Culum nagle ujrzał w swoim ojcu człowieka. Dostrzegł jego posturę, siłę, hart, ogorzałą twarz, rudozłote włosy, niesamowitą zieleń jego oczu. I zdał sobie sprawę, że zawsze będzie narzędziem w jego rękach. Wiedział, że nigdy się z nim nie zmierzy ani nie przekona go, że jedynym wyjściem, żeby on sam mógł przetrwać jako TaiPan, jest połączenie się z Brockiem, stawiając na to, że Brock da spokój jemu i Tess. - Nigdy nie będę prawdziwym Tai-Panem Noble House. Nie jestem taki jak ty - powiedział chłodnym, kategorycznym tonem. - Nie chcę być taki i nigdy nie będę. Zapukano do drzwi. - Tak? - odezwał sicz rozdrażnieniem Struan. - Żołnierz Pan przyjść, może? - spytał Lo Czum, otworzywszy drzwi. - Za chwilę. Culum wstał. - Chyba pójdę i... - Zaczekaj, Culum - powiedział Struan i zwrócił się do Lo Czuma. - Widzieć już, rozumi? Służący sapnął obruszony i szerzej otworzył drzwi. - Dzień dobry, senhor - przywitał się młody portugalski oficer. - Proszę usiąść, kapitanie Machado. Zna pan mojego syna Culuma? - spytał Struan. Młodzieńcy uścisnęli sobie ręce i oficer usiadł. - Moi przełożeni poprosili mnie, żebym panu, jako przywódcy angielskiej społeczności, przedstawił oficjalne wyniki śledztwa w sprawie zamordowania senhora Brocka... - zaczął mówić. - Schwytaliście pozostałych? - przerwał mu Struan. Oficer uśmiechnął się i potrząsnął przecząco głową.
- Nie, senhor - odparł. - Wątpię, czy kiedykolwiek ich schwytamy. Zgodnie ze zobowiązaniem, przekazaliśmy mordercę chińskim władzom. Chińczycy przesłuchali go na swój niepowtarzalny sposób. Przyznał się, że jest członkiem tajnego stowarzyszenia, Hung Munu. Triad, jak ich chyba nazywacie. Wygląda na to, że przypłynął tu parę dni temu z przystani. Hongkongu. Według niego, w Tai Ping Szan założono świetnie rozwijającą się lożę tego stowarzyszenia. - Machado znów się uśmiechnął. - Wygląda też na to, że ma pan wielu wrogów, senhor Struan. Ten cabrao utrzymuje, że pański... pański nieślubny syn, Gordon Czen, jest jej przywódcą. - To najlepszy dowcip, jaki słyszałem od lat - rzekł Struan, udając rozbawienie. Jednakże bardzo dokładnie rozważał prawdziwość takiej możliwości. A jeśli jest? - zadał sobie pytanie. Nie umiem rozstrzygnąć. Tak czy inaczej, najlepiej dowiedzieć się szybko, czy to prawda. - Mandarynów też to rozbawiło - tak oświadczyli. W każdym razie ten pogański czort umarł; zanim zdołali wydusić z niego nazwisko prawdziwego przywódcy - rzekł Machado i dodał z niedowierzaniem: - Twierdził, że przysłano go tu z rozkazu przywódcy loży, żeby zabił senhora Brocka. Oczywiście podał nazwiska swoich kompanów, ale nie mają one żadnego znaczenia, podobnie jak reszta tej historii. Był to najzwyklejszy rabunek. Te przeklęte Triady to zwykli bandyci. A może - powiedział znacząco - chodziło o zemstę. - Słucham? - No Cóż, senhor. Młody senhor Brock nie był - jak by to wyrazić - za bardzo lubiany w pewnych kręgach o wątpliwej sławie. - Jak się zdaje, często odwiedzał pewien dom publiczny, niedaleko od miejsca, gdzie go znaleziono. Jakiś tydzień temu bestialsko skatował pewną prostytutkę. Umarła przedwczoraj. Właśnie otrzymaliśmy od mandarynów skargę na niego. Kto wie? Może mandaryni postanowili oddać ząb za ząb, a cała reszta służy odwróceniu naszej uwagi od prawdy. Wie pan, jacy są przewrotni. Może to i dobrze, że zginął, bo musielibyśmy zająć się tą sprawą, co byłoby kłopotliwe dla wszystkich. - Portugalczyk wstał. - Moi przełożeni naturalnie prześlą urzędowy raport Jego Ekscelencji, ponieważ sprawa dotyczy waszego rodaka. Struan wyciągnął rękę do pożegnania. - Podziękuje im pan ode mnie? - spytał. - Mam też pytanie, czy nie dałoby się zatuszować tej sprawy. Sprawy z prostytutką. Mój; syn poślubił jego .siostrę, a chciałbym ochronić dobre imię Brocków. Tyler Brock to mój stary znajomy. - Wiem o tym - odparł oficer z leciutką ironią. Spojrzał na Culuma. - Moje gratulacje, senhor - powiedział. - Dziękuję. - Wspomnę o pańskiej sugestii moim przełożonym, senhor Struan. Jestem pewien, że docenią delikatność sytuacji. - Dziękuję - odrzekł Struan. - Jeżeli złapiecie pozostałych, to nagroda nadal czeka. Oficer zasalutował i wyszedł. - Dziękuję ci, że to zaproponowałeś - powiedział Culum do ojca. - Co by się stało z Gorthem? - Powieszono by go. Angielskie prawo odpowiednio karze za morderstwo.
- Byłoby ironią losu, gdyby ta historia okazała się prawdziwa. - Co mówisz? - Ta o Gordonie i tajnym stowarzyszeniu. Gdybyś w rzeczywistości nie planował wyzywać Gortha na pojedynek, bo wcześniej potajemnie zaaranżowałeś jego morderstwo. - To potworne oskarżenie! Potworne! - Wcale cię nie oskarżam - rzekł Culum. - Mówię tylko, że byłoby to ironią losu. Wiem przecież, jaki jesteś - jeżelibyś kogoś zabił, to otwarcie, w pojedynku. Tak właśnie myśli prawdziwy Tai-Pan. Ale nie ja. I nigdy nie będę tak myśleć. Mam dość chwytania ludzi w pułapki i wykorzystywania ich. Nie jestem tobą i nigdy nie będę. Musisz zaakceptować mnie na tyle, na ile możesz. I jeżeli twój Noble House zginie w moich rękach, to trudno, żeby użyć twojego wyrażenia, taki dżos. Twój prestiż jest bezpieczny. Odejdziesz jako ten prawdziwy Tai-Pan, bez względu na to, co nastąpi potem. Nigdy cię nie zrozumiem, a ty, jak wiem, nigdy nie zrozumiesz mnie, ale mimo to możemy być przyjaciółmi. - Ależ my jesteśmy przyjaciółmi - powiedział Struan. - Jest tylko jedna sprawa - przyrzeknij mi, że nigdy nie połączysz się z Brockiem. - Po zostaniu Tai-Panem muszę robić to, co uznam za najlepsze. Nie ty będziesz o tym decydował. Takie ustanowiłeś prawo, prawo, któremu ja przysiągłem posłuszeństwo. Do ich uszu dotarły dźwięki z promenady. Gdzieś w oddali rozdzwoniły się kościelne dzwony. - Zjesz z nami wieczorem kolację? - spytał Culum. - W Klubie? - Tak. Culum wyszedł. Struan pozostał przy biurku. Jak mam wykrzesać z niego pasję? - zadawał sobie pytanie. Nie potrafił znaleźć na to odpowiedzi. Posłał po swojego sekretarza i polecił mu przed swoim powrotem na Hongkong załatwić wszystkie interesy firmy. Wyszedł z biura, a w drodze do domu Mei-mei myślał o Brocku. Czy wieczorem wpadnie do Klubu tak, jak to zrobił Gorth? Na chwilę przystanął i spojrzał na morze. „Biała Czarownica” i „Chińska Chmura” pięknie wyglądały w popołudniowym słońcu. Przesunął wzrokiem po Makau i zobaczył katedrę. Dlaczego ten diabeł biskup nie wyznaczył uczciwej ceny za korę? Bądźże sam uczciwy, Dirk, skarcił się w duchu. To nie diabeł. Tak, ale schwytał cię w potrzask. Nie zapomnisz go do końca życia - i będziesz świadczył wszelkie usługi jego Kościołowi. I tym diabłom katolikom. Ale czy to są diabły? Powiedz prawdę. To nie diabły. Jedyny diabeł, jakiego znasz, to Gorth, a Gorth nie żyje... koniec z nim. Dzięki Bogu! Owszem. Gorth nie żyje. Ale go nie zapomniano.
KSIĘGA SZÓSTA
ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY DRUGI „Chińska Chmura” opuściła kotwicowisko o świcie. Morze było spokojne, a wiatr od wschodu stały. Jednakże w dwie godziny po jej wyjściu z zatoki w morze bryza wzmogła się, tak więc Struan zostawił Mei-mei w głównej kabinie i wyszedł na pokład. Orłow wodził wzrokiem po niebie. Było czyste aż po horyzont, lecz w oddali zgromadziło się trochę chmur kłębiastych. - Stamtąd nic nie grozi - powiedział. - Tam też nie widać nic złego - rzekł Struan, wskazując morze. Przeszedł przez pokład i zwinnie wskoczył na wanty fokmasztu. Wspinał się z łatwością, przyjemnie tarmoszony przez wiatr, i zatrzymał się dopiero na szczycie, uchwyciwszy się fałów bramsla. Przyjrzał się morzu i niebu, skrupulatnie poszukując wzrokiem zaczajonych gdzieś szkwału albo burzy, ukrytej rafy bądź mielizny, nie zaznaczonej na mapie. Ale aż po kraniec horyzontu nie było widać żadnych oznak niebezpieczeństwa. Przez chwilę napawał się pędem, wiatrem i bezkresem wód, błogosławiąc swój dżos za życie i za Mei-mei. Miała się już znacznie lepiej - nadal była słaba, lecz w porównaniu z dniem wczorajszym silna. Obejrzał wszystkie liny w zasięgu wzroku, sprawdzając, czy nie są uszkodzone lub nadwerężone, a potem zszedł na dół i powrócił na pokład rufowy. Po godzinie wiatr znowu wzmógł się, kliper przechylił jeszcze mocniej, a dolne żagle spryskał wodny pył. - Będę rad, jak wieczorem znajdę się w zatoce - powiedział z niepokojem Orłow. - Właśnie. Też pan to czuje? - Nic nie czuję. Tylko to, że będę rad, jak wieczorem znajdę się w zatoce. - Orłow splunął na zawietrzną i przesunął w ustach prymkę tytoniu. - Morze dobre, wiatr pomyślny, niebo czyste... a jednak w powietrzu wisi jakieś diabelstwo. - Na tych wodach zawsze coś wisi w powietrzu. - Za pozwoleniem, zrefuję żagle i poślę na dziób marynarza z sondą, żeby podawał głębokości. Może tu gdzieś jest po prostu jakaś mielizna albo parszywa, sakramencka skała. Orłow zadrżał i otulił się szczelniej marynarską kurtką, chociaż dzień był ciepły, a wiatr nieszkodliwy. - Dobrze. Tak więc na dziób posłano marynarza z sondą, który okrzykami zaczął podawać głębokości/Natomiast majtkowie wspięli się chyżo na maszty i zmniejszyli napór wiatru na żagle. Późnym popołudniem statek wpłynął bezpiecznie w węzinę zachodniego kanału. Na lewo była wyspa Hongkong, po prawej burcie ląd. Rejs przebiegł idealnie, bez najmniejszego wypadku. - Może po prostu starzejemy się - powiedział Struan i zaśmiał się krótko. - Im człowiek starszy, tym bardziej morze chce go wciągnąć - odrzekł bez goryczy Orłow, spoglądając na ocean za rufą. - Gdyby nie mój piękny statek, już dziś rzuciłbym tę robotę.
- Sternik! - zawołał Struan, idąc do koła sterowego. - Idź na dziób. Zastąpię cię przy zwrocie. - Tak jest, panie kapitanie - odparł marynarz i zostawił ich na pokładzie rufowym samych. - Dlaczego? - spytał Struan Orłowa. - Czuję, że morze mi się przygląda. Zawsze obserwuje żeglarza, poddaje go próbom. Aż nadchodzi czas, kiedy zaczyna mu się przyglądać inaczej - zazdrosne, tak jest, zazdrosne jak kobieta. I równie jak ona niebezpieczne. - Orłow wypluł prymkę tytoniu za burtę i przepłukał usta zimną herbatą, która stała w brezentowej torbie przy kompasie. - Jeszcze nigdy nie służyłem za księdza i nikomu nie dawałem ślubu. Byłem śmiertelnie zdziwiony... zdziwiony, Zielonooki, widokiem tych dwojga, takich młodych, ochoczych, pewnych siebie. I słuchając twojego napuszonego jak paw echa: „Dalibóg, Orłow, da nam pan ślub. Jestem kapitanem »Chińskiej Chmury«. Zna pan przecież, dalibóg, prawo Tai-Pana!” No a ja ględziłem, gardłowałem i straszliwie ociągałem się z tym po to, żeby dodać mu prestiżu, cały czas świadom, że to stary Zielonooki pociąga tu za sznurki. - Orłow zaśmiał się i spojrzał na Struana. - Ale grałem bardzo dobrze i pozwalałem mu sobą dyrygować, tak jak tego chciałeś. Był to jakby, hmm... jakby mój prezent ślubny dla tego chłopca. Powiedział ci o naszej umowie, TaiPanie? - Nie. - „Dasz nam ślub, a, dalibóg, zatrzymasz pan swój statek. Nie zrobisz tego, to, dalibóg, przegonię cię z mórz!” - ciągnął z uśmiechem Orłow. - Dałbym im ślub tak czy owak. - Sam myślałem o tym, żeby zabrać panu statek. Orłow przestał się uśmiechać. - Że co? - spytał. - Myślę o zreorganizowaniu przedsiębiorstwa, powierzeniu dowództwa nad całą flotą jednemu człowiekowi. Chciałby pan się tym zająć? - Na brzegu? - Jasne, że na brzegu. Czy można kierować flotą z pokładu jakiegoś klipra? Orłow zacisnął dłoń w pięść i potrząsnął nią przed twarzą Struana. - Ty diable z piekła rodem! Kusisz mnie władzą, o jakiej nie marzyłem, żeby odebrać mi jedyną rzecz, którą kocham na tej ziemi! Na pokładzie zapominam, kim jestem, dalibóg, wiesz o tym! A kimże ja jestem na brzegu, ha? Pokracznym Orłowem garbusem! - Może pan być pokracznym Orłowem, tai-panem najwspanialszej floty świata. Uważam, że to robota dla mężczyzny - rzekł Struan, nie spuszczając oczu z twarzy karła. Orłow okręcił się na pięcie; podszedł do nadburcia po nawietrznej i przez dłuższą chwilę miotał wściekle norweskie i rosyjskie przekleństwa. - Kiedy to ma być? - spytał, wróciwszy ciężkim krokiem. - Pod koniec tego roku. Może później. - A moja podróż na północ? Po futra. Zapomniałeś o niej, Tai-Panie? - Chciałby ją pan odwołać, hmm?
- Kto daje ci prawo robić z tego świata teatr marionetek? Co?! - Sternik! Na rufę! - krzyknął Struan, a potem oddał ster marynarzowi, bo „Chińska Chmura” opuściła kanał, wpływając na spokojne wody zatoki. Milę przed nią wystawał w morze półwysep Koulun. Ziemia po obu burtach statku, jałowa i wyschnięta, szybko zostawała w tyle. Na lewo, o jakąś milę dalej, znajdował się skalisty występ, nazwany Cyplem Północnym. Za Cyplem Północnym, niewidoczne z tego miejsca, leżały Szczęśliwa Dolina, Cypel Glessinga i niewielka, zajęta przez statki część zatoki. - Z północy na północny zachód! - polecił Struan. - Jest północ na północny zachód, panie kapitanie? -odpowiedział sternik. - Tak trzymać! - Struan spojrzał przez ramię na Orłowa. - No i? -:.- spytał. - Nie mam .wyjścia. Rozpoznaję, kiedy coś postanawiasz, Tai-Panie. Wyrzuciłbyś mnie na brzeg bez namysłu. Ale mam warunki. - Mianowicie? - Po pierwsze, chcę dostać „Chińską Chmurę”. Na sześć miesięcy. Popłynąć do kraju - po raz ostatni odparł Orłow. Albo twoja żona i synowie przyjdą tu z tobą, albo zostaną, rzekł w duchu. Zostaną, naplują ci w twarz i poślą cię do wszystkich diabłów, a ty zabierzesz na darmo temu statkowi pół roku życia. - Zgoda. Jak tylko będę tu miał jeszcze jeden kliper, dostanie pan „Chińską Chmurę”. Przywiezie pan z powrotem ładunek futer. A drugi warunek? - Drugi, Zielonooki, to twoje prawo, że kiedy wchodzisz na statek, stajesz się jego kapitanem. Dostanę je. - Zgoda. Następny? - Nie ma „następnego”. - Nie mówiliśmy jeszcze o pieniądzach. - Mam gdzieś pieniądze! Będę tai-panem floty Noble House. Czegóż można chcieć więcej? Struan znał odpowiedź na to pytanie. Mei-mei! Ale nie odezwał się. Na przypieczętowanie umowy uścisnęli sobie dłonie a kiedy ,,Chińska Chmura” znalazła się ćwierć mili od Koulunu, Struan polecił pohalsować kursem południowy zachód-zachód i skierować kliper prosto do zatoki. Cała załoga na pokład! Wszyscy na dziób! Przekazuję dowództwo, kapitanie - powiedział do Orłowa. Podpłynąć do burty „Spokojnej Chmury”. Nasi pasażerowie przejdą pierwsi. Potem rzucić kotwicę sztormową. - Dziękuję, kapitanie! - mruknął Orłow, - Mój Boże, dobrze być w zatoce! Struan przyjrzał się przez lornetkę brzegowi. Mógł teraz spojrzeć w głąb Szczęśliwej Doliny: opuszczone budynki, najmniejszego ruchu: Przesunął lornetkę odrobinę, nastawił ostrość i zobaczył wyraźnie place budów w nowym Mieście Królowej wokół Cypla Glessinga. Wzniesiono już rusztowania jego nowej, wielkiej faktorii i zobaczył kulisów rojących się jak mrówki: dźwigających, murujących, kopiących. Na wzgórzu, gdzie kazał wybudować siedzibę firmy - Wielki Dom, również zdążono wznieść rusztowania. Widział też cieniutką nitkę drogi, która wiła się już w górę, przecinając wzgórze. Tai Ping Szan znacznie się rozrosło. Tam gdzie przedtem kursowały w obie strony, do lądu i z powrotem,
setki dżonek, teraz płynęło ich tysiące. Przybyło okrętów wojennych i transportowców kołyszących się na kotwicach oraz kilka statków handlowych. Biegnącą wzdłuż brzegu wstążkę Drogi Królowej obrosły, poszerzając ją, domy, szopy i prowizoryczne budy. Całe wybrzeże pulsowało ruchem. Opływając cypel „Chińska Chmura” pozdrowiła okręt flagowy, skąd odpowiedziano jej wystrzałem z działa. - Sygnał z okrętu flagowego, panie kapitanie! - zawołał obserwator. Struan i Orłow skierowali swoje lornetki na flagi, które obwieszczały: „Kapitan proszony o natychmiastowe przybycie na pokład.” - Mam do nich podpłynąć? - spytał Orłow. - Nie. Kiedy znajdziemy się w odległości dwóch łańcuchów od nich, niech pan spuści łódź. Odpowiada pan za bezpieczne przenosiny moich pasażerów na „Spokojną Chmurę”. Tak, żeby mi tego nie śledził nikt obcy. - Zostaw już to mnie, Tai-Panie. Struan zszedł na pokład, zawiadomił Mei-mei, że wkrótce się z nią zobaczy, i przygotował ją, A Sam i Jinsi do przenosin na drugi statek. Orłow ciskał spojrzeniami po całym pokładzie Robota na brzegu, ha? Zobaczymy. Masz jeszcze przed sobą wiele mil morskich do przepłynięcia, powiedział sobie. Pal to diabli! Tak, ale przecież dla tego Zielonookiego - pomiotu Odyna, zmierzyłbyś się z samym diabłem! On potrzebuje kogoś takiego jak ty: Ale znów ma rację. To rzeczywiście zajęcie dla prawdziwego mężczyzny! Myśl ta bardzo go pocieszyła. - Ruszać się! - ryknął na załogę wiedząc, że skierowane jest na nich wiele lunet, więc pod wszystkimi żaglami pruł, nie zważając na nic, w stronę okrętu flagowego. Serce śpiewało mu wtórując śpiewowi takielunku, a potem w ostatniej chwili krzyknął: „Ster na nawietrzną!”, na co statek obrócił się i zamarł jak pies, który wstrzymując dech wystawia stado przepiórek. Przez burtę spuszczono łódź i Struan zsunął się do niej po linach do abordażu. Łódź odbiła, a „Chińska Chmura” odpadła o kilka rumbów od wiatru i idealnie podpłynęła do burty „Spokojnej Chmury”. - Cała załoga na dół! -rozkazał Orłow. – Opuścić pokłady, Cudahy. Nasz i ich. Przenosimy ładunek, który, niech was ręka boska broni, nie może zostać policzony! Struan otworzył drzwi do kabiny głównej okrętu flagowego. - Na Boga, Dirk! Koniec z nami! - wykrzyknął podminowany Longstaff podchodząc do niego i machając mu przed nosem egzemplarzem ,,Wschodnich Czasów”. -Czytał pan to? To koniec! Koniec! Struan wziął od niego gazetę. Na wewnętrznej stronie z artykułami redakcyjnymi bił w oczy tytuł:MINISTER SPRAW ZAGRANICZNYCH WYPIERA SIĘ KUPCÓW Z CHIN. - Nic, Will - odparł. - Boże przenajświętszy, jak on śmie robić takie głupstwo, co? Przeklęty dureń! I co my teraz zrobimy? - Pozwoli pan, Will, że przeczytam. Zobaczę, o co tu chodzi.
- Ten idiota Cunnigton odrzucił nasz traktat. O, to chodzi. Jestem zwolniony! Zastąpiony! Ja! Jak on śmiał?! Struan uniósł brwi i gwizdnął. - Nie zawiadomiono pana o tym listownie? - spytał. - Naturalnie, że nie! Kto, u diabła, zawiadamiałby pełnomocnika królowej, nieprawdaż? - Może ta wiadomość jest fałszywa. - Ten Skinner przysięga, że to prawda. Lepiej dla niego, żeby była, bo inaczej, dalibóg, oskarżę go o zniesławienie! - Kiedy to się ukazało, Will? - Wczoraj. Jak, u diabła, tej spasionej cuchnącej papudze Skinnerowi mógł wpaść w tłuste, brudne łapska tajny list, którego ja jeszcze nie dostałem?! Należałoby go wybatożyć! - Longstaff nalał sobie kieliszek porto, wychylił go i nalał następny. - Zeszłej nocy oka nie zmrużyłem, zamartwiałem się o naszą przyszłość w Azji! Proszę tylko przeczytać. Przeklęty Cunnington! Czytając artykuł Struan poczuł, jak zaczyna się w nim burzyć krew. Chociaż na pozór przedstawiał on nagie fakty i słowo po słowie przytaczał list, tak jak go napisał Crosse, Skinner dawał do zrozumienia, że Cunnington, doskonale znany z despotycznego sposobu prowadzenia spraw zagranicznych, nie tylko że całkowicie odrzucił sam traktat, ale i całą wiedzę i doświadczenie zdobyte przez tutejszą społeczność kupiecką, marynarkę i wojsko. „Lord Cunnington - pisał - który w życiu nie był na wschód od Suezu, uważa, że tylko on może się ze znawstwem wypowiadać na temat wartości Hongkongu. Najprawdopodobniej nie wie nawet, czy Hongkong leży na północ czy na południe od Makau, na wschód czy na zachód od Pekinu. Jak ktoś taki śmie dawać do zrozumienia, że admirał naszej wspaniałej floty to czczy gaduła, nie znający się na żeglarstwie i nie pojmujący historycznego znaczenia największej zatoki w Azji? Co byśmy zdziałali bez Królewskiej Marynarki? Albo bez wojska, którego równie nie docenia - więcej - które znieważa przez głupie ignoranckie podejście do naszych spraw. Gdzie, jeśli nie w Hongkongu, znajdą schronienie nasi żołnierze, gdzie schronią się nasze okręty? Jakże ten człowiek, który zdecydowanie za długo sprawuje urząd, śmie twierdzić, że doświadczeni kupcy, którzy słusznie zainwestowali swój majątek i związali swoją przyszłość z Hongkongiem, to głupcy? Jak śmie dawać do zrozumienia, że ci, którzy spędzili całe swoje życie w Chinach ku chwale Anglii, nie wiedzą nic o sprawach chińskich, o olbrzymim znaczeniu wolnego portu, ośrodka handlu i warownej wyspy...” Dalej artykuł oceniał wyspę i opisywał, jak kupcy, ogromnie się narażając, zagospodarowali Szczęśliwą Dolinę i jak po jej przymusowym; opuszczeniu nie zrażeni zaczęli wznosić nowe miasto - na chwałę Brytanii.” Był on więc mistrzowskim zinterpretowaniem faktów. Struan ukrył radość. Był przekonany, że jeżeli on - inspirator artykułu - jest nim poruszony, to innych musiał on rozjuszyć. - To oburzające! - rzekł. - Jak on śmiał! Cunnington powinien stanąć za to przed sądem! - Z ust mi pan to wyjął! - Longstaff opróżnił kieliszek i ze stukiem odstawił go na stół. - Cóż, zwolniono
mnie. Cała praca, cały trud, rozmowy i wojaczka - wszystko wyrzucone w błoto, bo ten wyniosły, narwany maniak uważa się za pana świata! - Niech mnie diabli, jeżeli puścimy mu to płazem, Will! Musimy coś z nim zrobić! Zapłaci nam za to! - Dalibóg, zapłaci! - Longstaff wstał i długimi krokami przemierzył kabinę, a Struanowi zrobiło się go żal. - Co teraz będzie? To koniec mojej kariery... to koniec nas wszystkich! - Co pan zrobi w tej sprawie, Will? Nic. - Longstaff wyglądał przez okna. - Ta przeklęta wyspa to źródło wszystkich moich nieszczęść. Ta skała z piekła rodem zniszczyła mnie. Zniszczyła nas wszystkich! - Usiadł przygnębiony. - Wczoraj o mało co nie doszło do buntu. Przybyła delegacja kupców z żądaniem, abym odmówił wyjazdu. Inny z popleczników Brocka domagał się, abym natychmiast odpłynął z Azji z flotą, pojechał do Londynu i zażądał postawienia Cunningtona w stan oskarżenia, a jeśli trzeba, to dokonał blokady londyńskiego portu. - Podparł brodę dłońmi. - Cóż, sam jestem sobie winien. Powinienem był wypełniać polecenia co do joty. Ale przecież to nie byłoby słuszne. Nie jestem żądnym władzy, zagrabiającym ziemie zdobywcą. A bodaj to wszystko zaraza! - Podniósł wzrok, twarz miał wykrzywioną upokorzeniem. - Admirał i generał są naturalnie zachwyceni. Napije się pan? - Tak, dziękuję. - Struan nalał sobie koniaku. - Nie wszystko stracone, Will. Przeciwnie. Kiedy tylko znajdzie się pan w kraju, będzie pan mógł wykorzystać swoje atuty. - Słucham? - To, co zrobił pan tutaj, jest słuszne. Zdoła pan przekonać o tym Cunningtona, jeśli jeszcze będzie ministrem. W bezpośredniej rozgrywce będzie pan w lepszej sytuacji. Słuszność jest po pańskiej stronie. Bez dwóch zdań. - Zna pan Cunningtona osobiście? - spytał z goryczą Longstaff. - Z tym potworem nie ma dyskusji. - To prawda. Ale mam paru znajomych. A gdyby tak pan dysponował niezbitym dowodem na to, że to pan ma rację, a on się myli? Longstaffowi zaświeciły się oczy. Skoro Struan nie przejął się tymi hiobowymi wieściami, zatem nie wszystko było stracone. - Jakim niezbitym dowodem, drogi przyjacielu? - spytał. Struan łyknął koniaku, smakując go. - Dyplomaci są stali, rządy się zmieniają - powiedział. - Zanim dopłynie pan do kraju, premierem będzie Peel. - Niemożliwe! - Bardzo prawdopodobne. Powie pan, że przywozi wieści najwyższej wagi, które są dowodem, że Cunnington to idiota. Jak na pana spojrzą Peel i konserwatyści? - Będą zachwyceni. Słowo daję! Ale jakie wieści, Dirk, przyjacielu? Za drzwiami zrobiło się jakieś zamieszanie i do kabiny wtargnął Brock, którego na próżno starał się zatrzymać niefortunny wartownik. Struan w ułamku sekundy zerwał się na nogi, gotów sięgnąć po nóż.
- Są po ślubie? - spytał Brock z miną zapowiadającą wszystko co najgorsze. - Tak. - Gorth zamordowany? - Tak. - Kiedy ma przypłynąć „Biała Czarownica”? - Powinna być przed zmrokiem. Miała wypłynąć rano. - Najprzód pogadam z Lizą. Potem z nimi. A później, jak pragnę Boga, rozmówię się z tobą! - powiedział Brock i wypadł z kabiny. - Okropny cham! - rzekł z rozdrażnieniem Longstaff. - Mógłby przynajmniej zapukać! Struan odprężył się tak, jak odpręża się kot po minięciu niebezpieczeństwa - mięśnie ma płynnie rozluźnione, lecz gotowe napiąć się w razie kolejnego zagrożenia, ale oczy patrzą, jak patrzyły, z nieustającą czujnością obserwując niebezpieczny teren. - Cunningtona nie musi się pan obawiać ani trochę, Will. Jest skończony - powiedział. - Tak, oczywiście, Dirk. Krzyż mu na drogę! - rzekł Longstaff, spojrzał na drzwi i przypomniał sobie tamtą walkę bokserską, świadom, że walka Dirka z Brockiem byłaby równie bezwzględna i zażarta. - O co chodziło Brockowi? Chce pana sprowokować? Naturalnie doszły nas wieści o awanturze Gortha z panem. Złe wiadomości mają zwyczaj rozchodzić się szybko, prawda? Okropna sprawa! Diablo szczęśliwie się złożyło, że zabili go inni. - Tak - przyznał Struan. Teraz, kiedy niebezpieczeństwo minęło, czuł mdłości, było mu słabo. - Co napadło tych dwoje młodych głupków, żeby uciekać. Było jasne, że Brock się wścieknie. Głupota! - Wcale nie głupota, Will. Nic lepszego nie mogli zrobić. - Oczywiście Skoro pan tak mówi - odparł Longstaff, zastanawiając się, czy prawdziwe są plotki, że TaiPan celowo przyśpieszył to małżeństwo i pojedynek. Tai-Pan jest o wiele za mądry na to, by tego nie zaplanował, orzekł. A więc... Tai-Pan kontra Brock. - A co z Peelem, Dirk? - spytał. - Jest pan dyplomatą, Will. Dyplomaci nie powinni wiązać się z konkretną partią. A przynajmniej powinni się cieszyć szacunkiem wszystkich stronnictw. - Całkowicie się z panem zgadzam - rzekł Longstaff z rozszerzonymi oczami. - Myśli pan o przejściu do konserwatystów... o poparciu Peela? - O popieraniu w równym stopniu i wigów, i konserwatystów. Hongkong jest potrzebny Anglii. Hongkong to pan, Will. Być może to - Struan potrząsnął gazetą - jest dla pana wielkim łutem szczęścia. Dowodzi bowiem, że Cunnington jest nie tylko wielkim głupcem, ale i paplą. To oburzające, że prywatne listy trafiają do gazet! oświadczył, po czym powiedział mu o teczce z dokumentami, ale tylko tyle, żeby mu zamieszać w głowie. - Wielki Boże! - wykrzyknął Longstaff. Jeżeli, jak napomknął Tai-Pan, był to odpis prawdziwego tajnego raportu z mapami chińsko-rosyjskich terenów przygranicznych i tych w głębi Chin, to były one, Boże Święty, paszportem do stanowiska ambasadora i tytułu lorda! - Skąd pan go ma?
- Ze źródeł całkowicie godnych zaufania - odparł Struan wstając. - Oddam go panu do rąk przed pańskim wyjazdem. Proszę go wykorzystać, jak pan chce. Poza wszystkim innym będzie to z pewnością niezbity dowód, że rację miał pan, a Cunnington się mylił. - Zje pan dziś ze mną kolację, Dirk? - spytał Longstaff, który od lat nie czuł się tak dobrze jak w tej chwili. - Porozmawiamy o starych czasach. - Jeśli pan wybaczy, to nie dziś. Może jutro? - Doskonale. Dziękuję. Tak się cieszę, że nasza ocena sytuacji znalazła potwierdzenie. - I ostatnia sprawa... jeszcze jedno wymaga natychmiastowej uwagi. Triady. -Słucham? - Gortha Brocka zabili członkowie Triad z Hongkongu. Z Tai Ping Szan. - Słowo daję! Dlaczego? - Nie wiem. Struan przekazał Longstaffowi to, co usłyszał o Triadach od portugalskiego oficera. I o Gordonie Czenie. Wiedział, że musi mu o tym powiedzieć, bo po urzędowym ujawnieniu sprawy wyglądałoby na to, że kryje swojego syna. Gdyby Gordon był z nimi związany, spłoszyłby się. Natomiast jeśli nie był, nic mu to nie szkodziło. - Niech mnie kaczki! - powiedział ze śmiechem Longstaff. - Absurdalna historia! - Tak, niewątpliwie rozpowszechniona przez moich wrogów, bez dwóch zdań. Ale proszę wydać proklamację i rozkazać majorowi Trentowi wytępić Triady. W przeciwnym razie ci przeklęci mandaryni wsiądą nam na głowy. - Dobry pomysł. Wspaniały, na Jowisza! Wezmę Horatia... do diaska, pozwoliłem mu wyjechać do Makau na dwutygodniowy urlop! Wypożyczy mi pan Maussa? - Oczywiście. Przyślę go panu. Po wyjściu Struana wniebowzięty Longstaff usiadł przy biurku. - Mój drogi sir Williamie - powiedział do kieliszka. - Czuję się wspaniale. Prawdę mówiąc, ogromnie się cieszę, że opuszczam tę śmierdzącą wyspę. Nie obchodzi mnie nic a nic, co się z nią stanie - co się stanie z kupcami, z Chińczykami i tymi zapowietrzonymi Triadami. - Podszedł do okna i parsknął śmiechem. - Zobaczymy, co jest w tej teczce. A po powrocie do Anglii zadecydujemy, co zrobimy. Jeżeli już nie będzie Cunningtona, z łatwością przywrócimy Hongkong do łask. A jeżeli Cunnington wciąż będzie ministrem, przyznam mu rację i wyrzucę tę wyspę z pamięci jak niemiłe wspomnienie. Dokumenty te otworzą mi drzwi do każdego ministra spraw zagranicznych, a do tego będę miał mnóstwo herbaty. - Ryknął śmiechem. Kilka dni temu przybył od Czing-so osobisty posłaniec z zawiadomieniem, że zamówione przez Horatia nasiona zostaną wysłane przed upływem dwóch tygodni. - Muszę przyznać, że sporo dzisiaj zdziałałeś, ekscelencjo! Na „Spokojnej Chmurze” Struan zastał Mei-mei w jej apartamencie; leżała już w łóżku. Wyglądała doskonale, tak jakby jeszcze przybyło jej sił.
- Bardzo wielmożnie cieszę się, że jestem w domu, Tai-Panie. Proszę, zobacz! Twoja stara matka jest posłuszna jak marynarz. Wypiłam dwie filiżanki chiny i jestem gotowa wypić jeszcze trzy. - Co mówisz? - spytał z rosnącą podejrzliwością. - O, absolutnie tak. Nie patrz tak na mnie. Mówię prawdę! Czy ze mnie jakaś dziwka ho-klo? Psa warta żebraczka? Czy ja bezczelnie kłamię? Obietnica to obietnica, nie zapominaj o tym. Naturalnie - dodała słodkim tonem - teraz piję tę czarodziejską truciznę o smaku łajna z sokiem mango, o którym natychmiast pomyśli każda normalna kobieta, ale nie mężczyzny, o, co to, to nie - to za proste! - Targnęła głową z dawną władczością. Mężczyzny! Struan ukrył uśmiech i radość z tego, że Mei-mei dochodzi do siebie. - Wrócę później - powiedział. - Ale nie wstawaj z łóżka. - Ha! Czyja łamię obietnice? Czy ze mnie nic niewarte żółwie łajno? - Wyciągnęła przed siebie rękę niby cesarzowa. - Tai-Panie! Szarmancko ucałował jej dłoń, na co wybuchnęła śmiechem i objęła go. - A więc pędź, mój synu, byle nie do plugawych burdeli! - powiedziała. Struan wyszedł od niej i udał się do swojej kabiny. Otworzył kluczem sejf i wyjął dwa odpisy dokumentów z teczki oraz skrupulatnie przerysowane mapy. Włożył je do kieszeni wraz z małym woreczkiem, zawierającym resztkę kory chiny. Ponownie wsiadł do łodzi. - Na „Bostońską Księżniczkę” - polecił, wymieniając nazwę statku bazy spółki Cooper-Tillman. Słońce na horyzoncie chyliło się ku zachodowi, ale świeciło matowo, jak gdyby ktoś przesłonił niebo gazą. - Co o tym myślicie, bosmanie? - spytał Struan podoficera. - Bo ja wiem, proszę pana - odparł bosman, - Widziałem już coś takiego na morzach południowych, przed dobrą pogodą i przed złą. Jak miesiąc będzie dziś z obwódką, to może być, że spadnie deszcz. Albo gorzej, dopowiedział w duchu Struan. Wstał i spojrzał na zachodni kanał. Nie zobaczył tam „Białej Czarownicy”. Cóż, pomyślał, może stracili „wiatr i dopłyną o świcie; Na razie nie będę zawracał sobie tobą głowy, Tyler. Łódź podpłynęła do burty „Bostońskiej Księżniczki”. Był to duży, trzypokładowy, przerobiony statek handlowy, zakotwiczony na stałe. Struan wbiegł po kładce. - Proszę o zgodę na wejście - powiedział do amerykańskiego oficera na pokładzie. - Może pan Cooper zechce mnie przyjąć. Mam pilną sprawę. - Chwileczkę, panie Struan - odparł oficer i zszedł pod pokład. Struan zapalił cygaro i wyrzucił zapałkę za burtę. „Chińska Chmura” odpłynęła na miejsce postoju, znajdujące się na głębokiej wodzie na wprost Szczęśliwej Doliny. - Witam, Tai-Panie - powiedział Jeff Cooper, energicznym krokiem wchodząc na pokład. - Chyba słyszał już pan, co zrobił ten głupi sukinsyn Cunnington? Było nam strasznie przykro na wieść o pojedynku. Czy ta para
młodych wariatów uciekła? - Owszem. Jak tam Wilf? - Nie żyje. - O, do diabła! Kiedy umarł? - Trzy dni temu. - Może zejdziemy na dół? - Dobrze. A co ze zwolnieniem Longstaffa i odrzuceniem traktatu? - To nic takiego. Zwykła głupia polityczna gafa. Na pewno zostanie naprawiona. Cooper sprowadził gościa pod pokład. Główna kabina była luksusowa. - Koniaku? - spytał. - Poproszę - odparł Struan i przyjął podany kieliszek. - Zdrowie! - Zdrowie. Struan otworzył woreczek i wyjął trochę chiny. - Widzi pan to, Jeff? - spytał. - To kora. Kora chiny. Niekiedy zwana „korą jezuitów”. Robi się z niej wywar i leczy nim malarię. - Jest pan pewien? - Tak. Wyleczyła moją kochankę. Mówię to tylko do pańskiej wiadomości, ale leczy na pewno. Cooper wziął drżącymi palcami kawałek kory. - O mój Boże, Tai-Panie, czy zdaje pan sobie sprawę, czego pan dokonał? Zdaje pan sobie sprawę z własnych słów? - Tak. Malaria występuje na całym świecie, macie ją w Stanach na całej Florydzie i w nabytej od Francuzów Luizjanie. Wiem, jak stosować i gdzie zdobyć tę korę. Mówi to panu coś? - Że jest to dobrodziejstwo dla ludzkości... i majątek dla tego kto zdobędzie ją pierwszy. - Właśnie, chłopie. Proponuję panu spółkę. - Struan schował korę do woreczka, nagle posmutniały. - Ironia losu, prawda? Kilka tygodni temu mogłaby uratować Robba i małą Karen. Wszystkich... nawet Wilfa, chociaż nim gardziłem. - Miał ciężką śmierć - powiedział Cooper. - Przykro mi. - Struan skosztował koniaku i przestał myśleć o przeszłości. - Moja propozycja jest prosta. Utworzymy nową spółkę, specjalizującą się w handlu tą korą. Sfinansujemy ją pół na pół. Czterech dyrektorów pan i wyznaczony przez pana człowiek, ja i Culum. Spółką pokieruje pan. Od razu powiem panu, gdzie, jak i co należy zrobić, a pan jutro wszystko zaplanuje. - Zgoda - powiedział Cooper, wyciągając rękę. Struan opowiedział mu, w jaki sposób zdobył korę i od kogo oraz o statku, który wynajął do jej przewozu, odpływającym jutro z Makau do Peru. - Biskup zawiadomił mnie, że popłynie nim ojciec Sebastian - rzekł. - Proponuję, żebyśmy wysłali drugi
statek i nie zostawiali wszystkiego przypadkowi. Spółka poniesie koszty wysłania tego statku, a potem wyślemy jeszcze jeden - ale już bezpośrednio z Ameryki. Wynajmiemy po dwóch lekarzy i biznesmenów, żeby popłynęli nim i dowiedzieli się o chinie wszystkiego co możliwe. W dniu wypłynięcia tego statku z Ameryki z pomocą pańskich znajomych rozgłosimy o tym w Stanach. Wyprzedzimy o krok naszych konkurentów i wypełnimy moją umowę z biskupem. Natychmiast ogłosimy o tym tutaj, żeby zdjąć klątwę ze Szczęśliwej Doliny, oraz najszybciej jak się da w Europie. Z chwilą powrotu naszych statków lekarze z całego świata rzucą się hurmem po chinę. Moje statki będą dowozić ją do Anglii, pan załatwi Amerykę, a resztę świata podzielimy między siebie. W samych tylko południowych Włoszech możemy sprzedawać ją na tony. - Kto jeszcze o tym wie? - Tylko pan. Dziś wieczorem powiem o tym Skinnerowi, jeżeli go znajdę. A więc interes ubity. No a co z Shevaun? - I dobrze, i źle. Pogodziła się z tym, że jest zaręczona. Ale muszę przyznać, że choć bardzo ją kocham, to ona mnie nie. - Wykupi pan udziały Tillmana? - Jeżeli ona za mnie wyjdzie, to nie. Gdyby się nie zgodziła, cóż, zrobiłbym zły interes, gdybym ich nie wykupił. Ponieważ Wilf nie żyje, muszę znaleźć innego wspólnika. A to oznacza wypuszczenie akcji - zna pan doskonale te kłopoty. - Owszem. A co zamierza Siergiejew? - O, nadal tu jest. Biodro już mu bardzo nie dokucza. Często go widujemy, kilka razy w tygodniu jemy razem kolację. - Cooper uśmiechnął się blado. - Bardzo przywiązał się do Shevaun, a ona chyba go lubi. W tej chwili jest z wizytą na jego statku. Struan potarł w zadumie brodę. - W takim razie mam dla pana jeszcze jedną ryzykowną grę. Niebezpieczniejszą od tej z chiną. - Jaką? Niech pan odeśle Shevaun na rok do kraju. Da jej wolną rękę - to dobrze wychowana panna. Jeżeli zechce wrócić przed upływem roku, to szczęśliwie ją pan poślubi. Jeżeli postanowi na pana niekorzyść, proszę jej zwrócić wolność. Jednakże bez względu na to, co zrobi, niech pan jej oświadczy, że będzie pan płacił jej ojcu jego „udział” do końca życia. Za to jej bracia mogą sobie sczeznąć. Proszę pamiętać, że znajomości senatora Tillmana mogą się okazać przydatne w naszym przedsięwzięciu z chiną. Pieniądze, które pan mu da, zwrócą się z naddatkiem. Cooper podszedł do biurka, żeby wyjąć cygara i zyskać na czasie. W jakim celu Tai-Pan mi to proponuje? Czy zamierza zdobyć ją dla siebie? - zastanawiał się. Nie, on nie potrzebuje takich podstępów - Shevaun przybiegłaby przecież do niego na pierwsze skinienie ręki. - Muszę to przemyśleć, Tai-Panie - powiedział. - Cygaro? - Nie, dziękuję. A skoro już pan to rozważa, to proszę dodać jeszcze jedną ryzykowną grę. Niech pan
poprosi Siergiejewa, żeby zaproponował jej podróż do Stanów na jego okręcie - naturalnie, w charakterze opiekuna. - Pan oszalał! - Nie, chłopcze. - Struan wyciągnął odpis dokumentów, porządnie związanych zieloną wstążką. - Proszę to przeczytać. Cooper wziął rulon. - Co to jest? - spytał. - Niech „pan to przeczyta. Proszę się nie śpieszyć. Cooper usiadł przy biurku i rozwiązał wstążkę. A więc sprawa z chiną ruszyła, pomyślał Struan. No a co z Culumem? Może chłopak ma rację, że potrzeba mu wspólnika. Jeff byłby do tego odpowiedni. Spółka Struan-Cooper-Tillman. A przynajmniej Struan-Cooper, bo z Tillmanem koniec. Czemu nie? Jeff na tym wiele skorzysta. A my skorzystamy na obu Amerykach. Jeff jest solidny i uczciwy. Rozważ to sobie dokładnie. To dobre rozwiązanie. A Longstaff? Z Longstaffa wyciągnąłeś już co się dało. Jak tylko stracisz go z oczu, zrobi to, co każe mu następny człowiek z silnym charakterem, na którego trafi. A co ze Skinnerem? Jak dotąd spisywał się dobrze. Blore? Muszę go wypróbować. Maussa również. Co dalej? Podróż do kraju i Mei-mei. Możliwe, że Orłow miał rację. Być może czujesz po prostu, że przygląda ci się morze - przyznaj, że miałeś nie najgorszą passę. Nie lekceważ takich przeczuć. Jego myśli. nieubłaganie pomknęły ku Brockowi. Nie ma co, powiedział sobie. Musisz go zabić. Liza miała rację. Kiedy już raz coś się zacznie, może się nigdy nie skończyć. Albo skończy się tym, że obaj zginiecie. - Ile jest w tym prawdy? - spytał Cooper, przeczytawszy dokumenty. - Ich źródło można nazwać „absolutnie wiarygodnym”. Co pan o tym myśli? - Szatański plan! To jasne, że Siergiejew jest takim emisariuszem - jednym z nich - przysłanym, żeby wybadać „brytyjską sferę wpływów” w Azji i zanalizować środki niezbędne do emigracji na rosyjską Alaskę. Cooper zastanawiał się przez chwilę. - Co zrobić z tym fantem? - rzekł. - Cóż, zastosować się do pańskiej propozycji - z Shevaun. Siergiejew z radością odwiezie ją do Ameryki. Shevaun oczaruje go z rozmysłem bądź niechcący i zabierze go do Waszyngtonu. Jej ojciec, który, ma się rozumieć, dostanie te dokumenty, zwierzy mu się w prywatnej rozmowie, że Stany Zjednoczone są zaniepokojone Rosjanami i pragną, żeby wycofali się z Ameryki. W myśl doktryny Monroe'a i tak dalej. Czy o to panu chodziło? - Bystry z pana człowiek, Jeff. - W świetle tych informacji lord Cunnington wychodzi na durnia. - W samej rzeczy. Potwierdzają też one absolutną konieczność i ogromne. znaczenie zachowania Hongkongu przez Anglię. - Owszem. - Pozostaje nam teraz decyzja, jak dostarczyć te informacje bezzwłocznie i szczęśliwie do rąk senatora. Dzięki nim jego akcje w kręgach politycznych ogromnie wzrosną, więc wyciągnie z nich, ile się da. Czy
zaryzykujemy wtajemniczenie we wszystko Shevaun, czy po prostu wręczymy jej odpis dokumentów, żeby zawiozła je ojcu? - Nie pozwoliłbym jej na ich przeczytanie ani nawet nie zdradziłbym, co zawierają. W końcu to kobieta. A na kobietach nie można polegać. Shevaun może się zakochać w Siergiejewie. A wówczas mogłaby poświęcić Stany Zjednoczone, bo kobieca logika każe kobiecie ochraniać swojego mężczyznę, bez względu na więzy krwi. Byłoby katastrofą, gdyby Siergiejew dowiedział się, że znamy tę dokumenty. - Chciałbym to wszystko przemyśleć - powiedział Cooper. Związał dokumenty i zwrócił je. - Zabrzmi to pompatycznie, Tai-Panie, ale mój kraj kiedyś panu za to podziękuje. - Nie chcę podziękowań, Jeff. Być może pomogłoby nam, gdyby senator Tillman i inni dyplomaci zaczęli kpić sobie z głupiego podejścia lorda Cunningtona do tego rejonu świata. - Dobrze. Może pan to uznać za załatwione. Przy okazji, jest mi pan winien dwadzieścia gwinei. - Za co? - Zapomniał pan o naszym zakładzie? Z pierwszego dnia na wyspie. O to, kto jest tą nagą modelką. Częścią tego zakładu był obraz Arystotelesa przedstawiający objęcie w posiadanie Hongkongu, nie pamięta pan? - Tak. I kto nią był? - spytał Struan. Dwadzieścia gwinei to niewielka suma jak na honor damy, pomyślał. Owszem, ale, do licha, ten obraz mi się podobał. - Shevaun. Wyjawiła mi to dwa dni temu, powiedziała, że chce mieć swój akt. Tak jak księżna Alba. - Pozwoli jej pan na to? - Nie wiem. - Cooper uśmiechnął się nieznacznie, marszcząc twarz, i na chwilę stracił swoją cierpiętniczą minę. - Morska podróż przekreśliłaby te plany, prawda? - Nie tej dziewczynie. Jutro prześlę panu wygraną. O ile pamiętam, to przegrany miał ponadto zlecić Arystotelesowi domalowanie zwycięzcy zakładu. Załatwię to. - A może zechce pan przyjąć ten obraz. W podarunku. Zlecę Arystotelesowi domalowanie nas obu, co? - Wobec tego, dziękuję. Ten obraz zawsze bardzo mi się podobał. Cooper wskazał ręką dokumenty. - Porozmawiamy o nich więcej jutro - rzekł. - Przez noc postanowię, czy odesłać Shevaun. Struan pomyślał o jutrzejszym dniu. Zwrócił dokumenty Cooperowi. - Niech pan je schowa do sejfu. Dla bezpieczeństwa. - Dziękuję. Dziękuję za zaufanie, Tai-Panie. Struan popłynął na brzeg do tymczasowego biura, które kazał wybudować na nowej nadmorskiej działce. Oczekiwał go tam Vargas. - Najpierw chcę wysłuchać wszystkich złych wiadomości, panie Vargas - powiedział. - Nadszedł raport od naszych agentów w Kalkucie, senhor. Według ostatnich doniesień „Siwa Czarownica” o trzy dni wyprzedza „Błękitną Chmurę”. - Co dalej?
- Koszty budowy są olbrzymie, senhor. Po wczorajszym artykule, prawdę mówiąc, wstrzymałem roboty. Może powinniśmy ograniczyć wydatki. - Niech pan natychmiast je wznowi i do jutra podwoi liczbę robotników. Tak, senhor. Wieści z giełdy w Anglii są złe. Rynek zachowuje się bardzo nerwowo. Budżet jest znowu niezrównoważony i oczekiwane są kłopoty finansowe. - To normalne. Nie zdarzyła się żadna wyjątkowa katastrofa? - Nie, senhor. Oczywiście rabunki są niewiarygodnie częste. Od pana wyjazdu zdarzyły się trzy napady pirackie, a próbowali atakować jeszcze z tuzin razy. Schwytano dwie pirackie dżonki i wszystkich piratów publicznie powieszono. W każdą środę chłoszcze się od czterdziestu do pięćdziesięciu złodziei, zbirów i rzezimieszków. Nie ma prawie nocy bez włamania. Czarna rozpacz. Aha, przy okazji, major Trent zarządził dla wszystkich Chińczyków godzinę policyjną od zmierzchu. To chyba jedyny sposób, żeby utrzymać ich w karbach. - Gdzie jest pani Quance? - W dalszym ciągu na małym statku bazie, senhor. Odłożyła podróż do Anglii. Najwidoczniej krąży plotka, że senhor Quance jest nadal w Hongkongu. - A jest? - Żal byłoby utracić naszego nieśmiertelnego Quance'a, senhor. -A co zdziałał Blore? - Wydaje pieniądze tak, jakby skały Hongkongu były ze złota. Naturalnie, to nie nasze pieniądze, a „fundusze Klubu Jeździeckiego” - odparł Vargas, starając się nie okazać po sobie, że ma to Blore'owi za złe. - O ile wiem Klub ma być niedochodowy, a wszystkie zyski mają iść na tor wyścigowy, konie i tak dalej. - Wytarł dłonie chusteczką. Było bardzo parno. - Słyszałem, że senhor Blore zorganizował walkę kogutów. Pod patronatem Klubu Jeździeckiego. - To świetnie - rzekł Struan z rozjaśnioną twarzą. - Kiedy ma się odbyć? - Nie wiem, senhor. - A co robi Glessing? - Wszystko, co należy do komendanta portu. Ale słyszałem, że jest wściekły na Longstaffa za to, że nie pozwolił mu pojechać do Makau. Krążą plotki, że zostanie odesłany do kraju. - A Mauss? - A, wielebny Mauss! Wrócił z Kantonu i mieszka w hotelu. - Skąd to „a”, panie Vargas? - Bez powodu, senhor. Jeszcze jedna plotka - odparł Vargas, strapiony, że się zdradził. - No więc, wygląda na to... oczywiście my, katolicy, go nie pochwalamy i jest nam przykro, że protestanci nie wierzą - tak jak my - w zbawienie swoich dusz. W każdym razie ma on umiłowanego wyznawcę, ochrzczonego hakkę, który nazywa się Hung Siu-cz'uan. - Czy ten Hung Siu-cz'uan ma coś wspólnego z Hung Munem - z Triadami?
- O nie, senhor. To pospolite nazwisko. - Tak, pamiętam go. Wysoki Chińczyk o dziwnym wyglądzie. Niech pan mówi. - Właściwie nie ma o czym. Tylko tyle, że zaczął wygłaszać kazania Chińczykom w Kantonie. Za plecami wielebnego Maussa nazywa się bratem Jezusa Chrystusa i twierdzi, że co noc rozmawia ze swoim ojcem Bogiem. Że jest nowym Mesjaszem, że oczyści świątynie, jak to zrobił jego brat, i mnóstwo innych przekręconych, heretyckich bzdur. To z pewnością szaleniec. Byłoby to bardzo zabawne, gdyby nie takie bluźniercze. Struan pomyślał o Maussie. Lubił go jako człowieka i współczuł mu. Znów przypomniały mu się słowa Sary. Tak, przyznał w duchu. Wykorzystałeś Wolfganga na różne sposoby. Ale w zamian za to dałeś mu to, czego pragnął - okazję do nawracania pogan. Gdyby nie ty, zginąłby dawno temu. Gdyby nie ty... zostaw już ten temat. Mauss sam musi znaleźć sobie zbawienie. Niebywale dziwne są zrządzenia Boże. - Któż to wie, panie Vargas. Może ten Hung Siu-cz'uan jest tym, za kogo się podaje - rzekł, a widząc, że Portugalczyk się żachnął, dodał: - W każdym razie zgadzam się z panem. To nie jest zabawne. Porozmawiam z Wolfgangiem. Dziękuję, że mi pan o tym powiedział. Vargas odchrząknął. - Czy mogę mieć następny tydzień wolny? - spytał. - Ten upał i... Miło byłoby zobaczyć się z rodziną. - Dobrze. Proszę wziąć dwa tygodnie urlopu, panie Vargas. Myślę też, że portugalskiej społeczności na wyspie przydałby się własny klub. Zacznę zbierać składki członkowskie. Pana mianuję tymczasowym skarbnikiem i sekretarzem. - Struan napisał coś na bloku papieru i wydarł kartkę. - Może pan natychmiast podjąć te pieniądze - rzekł. Był to weksel na okaziciela, opiewający na sumę tysiąca gwinei. - Dziękuję, senhor - powiedział Vargas, przytłoczony jego hojnością. - Niech pan nie dziękuje - odrzekł Struan. - Bez pomocy Portugalczyków nie byłoby tu teraz nikogo. - Ależ senhor, te wiadomości na pewno... ten artykuł! To koniec Hongkongu. Anglia odrzuciła traktat. Podwoić liczbę robotników? Tysiąc gwinei? Nic nie rozumiem. - Hongkong będzie żył dopóty, dopóki znajduje się na nim choć jeden kupiec, a w tej przystani choć jeden okręt. Proszę się nie martwić. Są jakieś listy dla mnie? - Pan Skinner zostawił wiadomość. Chciałby się z panem spotkać, kiedy panu wygodnie. Pan Gordon również. - Niech pan zawiadomi Skinnera, że podjadę pod redakcję wieczorem. A Gordona, że spotkam się z nim na „Spokojnej Chmurze” o ósmej. - Tak, senhor. Aha, przy okazji, jeszcze jedna sprawa. Pamięta pan Ramseya? Marynarza, który zdezerterował? No więc przez cały ten czas żył na wzgórzach w jaskini, jak pustelnik. Na Piku. Przeżył kradnąc jedzenie z wioski rybackiej w Aberdeen. Zdaje się, że zgwałcił kilka tamtejszych kobiet. Dlatego Chińczycy związali go i przekazali władzom. Wczoraj był sądzony. Skazano go na sto batów i dwa lata odsiadki.
- Równie dobrze mogliby go powiesić - rzekł Struan. - Za nic nie wytrzyma tam dwóch lat. Więzienia były ciemne jak mogiła; zbydlęcenie w nich nieopisane. - Tak. To potworne. Jeszcze raz dziękuję, senhor. Moi rodacy bardzo to docenią - powiedział Vargas. Wyszedł, ale prawie natychmiast powrócił. - Przepraszam, Tai-Panie. Czeka tu jeden z pańskich marynarzy. Chińczyk Fong. - Niech wejdzie. Fong skłonił się w milczeniu. Struan przyjrzał się uważnie temu krępemu, ospowatemu Chińczykowi. Trzymiesięczny pobyt na statku zmienił go pod wieloma względami. Nosił już całkiem swobodnie europejskie ubranie żeglarskie, a porządnie zwinięty warkocz miał schowany pod włóczkową czapką. Mówił po angielsku znośnie. Wspaniały marynarz. Karny, uprzejmy, pojętny. - Dlaczego nie jesteś na statku? - spytał go. - Kapitan mówi, że mogę iść na brzeg, Tai-Panie. Moja wachta iść na brzeg. - Czego sobie życzysz, Fong? Fong podał mu zmiętą kartkę. Pismo na niej było dziecinne. Wiadomość brzmiała: „Aberdeen. To samo miejsce, człowieku. Osiem szklanek, wachta po północy. Przyjdź sam.”, a podpis: „Tato Berta i Freda”. - Skąd to masz? - Kulis zatrzymać mnie. Dać. - Wiesz, co tu napisano? - Tak, czytał. Nie czyta łatwo. Bardzo trudno, fakt. Struan rozważał w myślach treść świstka papieru. - Niebo. Patrzałeś na nie? - spytał. - Tak, Tai-Panie. - Co ci ono mówi? - Tai-fung - odparł Fong wiedząc, że jest poddawany próbie. - Za ile? - Nie wiem. Trzy dzień, cztery, mniej, więcej. Tai-fung, na pewno. Słońce skryło się już za horyzont, światło dzienne szybko przygasało. Wybrzeże i budowy upstrzyły światełka latarń. Welon mroku na niebie zgęstniał. Olbrzymi krwistoczerwony księżyc rozsiadł się bardzo nisko nad czystym horyzontem. - Chyba masz dobrego nosa, Fong. - Dziękuję, Tai-Panie. Struan wyciągnął ku niemu kartkę.
- A co ci mówi twój nos o tym? - Nie idź sam - odparł Fong.
ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY TRZECI Wraz z zapadającą ciemnością niebo zaczęło się chmurzyć i zrobiło się jeszcze bardziej parno. Kupcy, którzy dobrze znali się na wietrze i morzu, wiedzieli, że niedługo się rozpada. Chmury zwykle zwiastowały pierwsze w roku deszcze, które miały złagodzić nieustanną duchotę i osadzić na ziemi kurz. Przy sprzyjającym dżosie mógł to być deszcz przelotny. A gdyby dżos był przeciw nim - burza. I tylko od dżosu zależało, czy burza ta przemieni się w tajfun. - Gorąco mi, Tai-Panie - powiedziała Mei-mei wachlując się na łóżku. - Mnie też - odparł Struan. Zmienił właśnie obwisłą, wilgotną koszulę na świeżą. - A mówiłem ci, żebyś została w Makau. Tam jest o wiele chłodniej. - Może chłodniej, ale, do diabła, nie miałabym przyjemności mówienia ci, że jest mi gorąco! - Wolałem już, kiedy chorowałaś. Nie byłaś zuchwała i nie przeklinałaś ordynarnie. - Ha! - parsknęła wyzywająco. - Nie bądź dwulicowy wobec mnie. - Jaki? - Dwulicowy, Tai-Panie. Nie znasz angielskiego? Kiedy nie było cię cały dzień i nie martwiłeś się o swoją starą matkę, byłam okrutnie zajęta czytaniem słownika waszego doktora Johnsona, doskonaląc swój umysł w barbarzyńskim języku. Wszyscy znają słowo „dwulicowy”. Znaczy ono „kłamliwy”. Taki właśnie jesteś, do diabła! - Zdobyła się na odęcie warg, jeszcze bardziej przez to ładniejąc. - Już mnie nie uwielbiasz! - Mam zbożny zamiar zdwulicować twoje pośladki! Mei-mei jęknęła przeciągle i boleśnie. - Tai-Pan chcieć fik-fik z kłowa dziko, heja, panie? Może, na pewno, oh ko! Struan podszedł do łóżka i Mei-mei cofnęła się. - Ależ Tai-Panie, żartowałam - powiedziała. Przytulił ją mocno. - Och, dziewczyno, wyzdrowiej, tylko to się liczy - rzekł. Miała na sobie miękki granatowy jedwabny kaftan, włosy doskonale uczesane, a jej perfumy pachniały odurzająco. - Nie śmiej chodzić do burdeli, ha? - ostrzegła go. - Nie bądź niemądra. Pocałował ją i dokończył ubierania. Do olstra pistoletu, które nosił z tyłu, wsunął nóż, do lewego buta schował mały sztylet i porządnie związał wstążką włosy na karku. - Po co obcinasz włosy, Tai-Panie? Zapuść sobie warkocz, jak człowiek cywilizowany. Bardzo ładnie. Do drzwi zapukał Lim Din. - Panie. Pan Czen być tu. Może? - spytał. - Widzieć kabina na góra. - Wrócisz, Tai-Panie? - spytała Mei-mei.
- Nie, dziewczyno. Płynę prosto na brzeg. - Poproś Gordona, żeby mnie odwiedził, dobrze? - Dobrze, dziewczyno. - Dokąd jedziesz? - Po prostu jadę, do licha. A ty lepiej bądź grzeczna, kiedy mnie nie będzie. Wrócę dopiero po północy. Ale zaraz po powrocie na statek zajrzę do ciebie. Dobrze - mruknęła. - Ale gdybym spała, to mnie obudź. Twoja stara matka chciałaby wiedzieć, czyjej dwulicowościowy syn jest bezpieczny. Pogłaskał ją czule i poszedł do kabiny pokład wyżej. Gordon Czen miał na sobie długi chałat z granatowego jedwabiu i jasne jedwabne spodnie. Był zgrzany i mocno zatroskany. - Dobry wieczór, Tai-Panie. Witam po powrocie. Tak się cieszę z powodu tej chiny - powiedział. - Jak się ma pani Cz'ung? - Bardzo dobrze, dziękuję. - Przykro mi, że moje niewystarczające starania okazały się bezowocne. - Dziękuję ci za nie. Gordona jeszcze raz ogarnęło rozdrażnienie na myśl, że musiał wyłożyć na nie znaczną sumę liangów, ale było ono niczym w porównaniu z obawą o los Hongkongu. Cała hierarchia Triad w prowincji Kwantung zatrzęsła się z powodu wieści z Anglii. Żin-kua wezwał go i polecił mu wybadać Tai-Pana, a ponadto użyć całej potęgi Triad i wszelkich koniecznych środków - srebra, łapówek, zwiększonej wymiany handlowej - byleby tylko zapobiec opuszczeniu wyspy przez barbarzyńców i zachęcić ich do pozostania. - Przychodzę ze sprawą najwyższej wagi, Tai-Panie, gdyż inaczej nie ośmieliłbym się ci narzucać powiedział. - Chodzi o Hongkong. O ten artykuł. Czy mówi prawdę? Jeżeli tak, to po nas - jesteśmy zrujnowani. - Słyszałem, że jesteś tai-panem Triad na Hongkongu. - Słucham? - Tai-panem tutejszych Triad - powtórzył spokojnie Struan i powiedział mu to, co usłyszał od portugalskiego oficera. - Głupia historia, co? - Wcale nie głupia, Tai-Panie, tylko straszna! Oburzające kłamstwo! Gdyby Gordon Czen był sam, rwałby sobie włosy z głowy, darł ubranie i wrzeszczał z wściekłości. - W jakim celu Triady mordowałyby Gortha? - Nie wiem. Skąd mogę wiedzieć, co robią ci anarchiści? Ja tai-panem Triad! Ja?! Co za podłe oskarżenie! - Moje życie nie jest warte gówna marnego kulisa! - krzyczało w nim. Zasrany zdrajca! Jak śmiał wyjawić tajemnicę! Opanuj się. Patrzy na ciebie Tai-Pan barbarzyńców, więc lepiej odpowiedz mu z sensem. - Po prostu w głowie się nie mieści. Wielkie nieba! Triady w Tai Ping Szan, tuż pod moim nosem? To straszne! - Masz wrogów, zdolnych rozpowszechnić taką historię?
- Na pewno ich mam, Tai-Panie. Wielkie nieba! Zastanawiam się, czy... - Gordon Czen wywrócił oczami. - Czy co? - No, że jestem... jesteś moim ojcem, panie. Czy ktoś chce dobrać się do ciebie, posługując się moją osobą? - Możliwe, Gordonie. Możliwe, że naprawdę jesteś szefem tutejszych Triad. - Ja? Anarchistą? O bogowie, pomyślał Gordon, czemu odwracacie się ode mnie? W jednym tylko zeszłym tygodniu wydałem pięćdziesiąt liangów na kadzidło, dary i zmówienie modlitw. Czyż nie jestem najhojniejszym ofiarodawcą, podporą wszystkich waszych świątyń, nic z tego nie mając? Czyż samemu nie ufundowałem trzech świątyń i czterech cmentarzy? Czyż nie wciągnąłem czterdziestu trzech mnichów buddyjskich na swoją listę płac? - Czemu miałbym się zadawać z tymi zbrodniarzami? Dzięki tobie, Tai-Panie, wzbogaciłem się. Nie muszę kraść i rabować - ciągnął. - Ale Chciałbyś, żeby Mandżurów zrzucono z tronu Chin? - Mandżurowie, Chińczycy, jaka to dla mnie-różnica, Tai-Panie. Co mnie to może obchodzić? Nie mam z tym nic wspólnego. -. O bogowie, zakryjcie na chwilę wasze oczy, poprosił w duchu. - Nie jestem Chińczykiem jestem Anglikiem. Jestem chyba ostatnią osobą, której zaufałby jakiś tajny chiński związek. Byłoby to niebezpieczne, prawda, Tai-panie? - Możliwe. Nie wiem. Może powinieneś wydać trochę liangów, Gordon. Założyć szpiegowską siatkę. Dowiedzieć się, kim są ci ludzie, kim są ich przywódcy. - Zrobię to natychmiast, Tai-Panie. - Trzy miesiące powinny wystarczyć komuś tak bystremu jak ty na wykrycie przywódców Triad. - Sześć miesięcy - odrzekł odruchowo Gordon Czen, rozpaczliwie próbując obmyślić wyjście z tej pułapki. Instynktownie znalazł rozwiązanie. Jasne! Niech tą antytriadową swołoczą zajmą się sami barbarzyńcy. Zwerbujemy szpiegów spośród niej, załatwimy im przyjęcie do jakiejś podłoży i wtajemniczymy w fałszywe obrzędy. Znakomicie! A potem... niech pomyślę! Niby niechcący wyjawimy, że prawdziwym przywódcą Triad jest... kto? We właściwym czasie pomyślę o jakichś wrogach. Ujawnimy ich barbarzyńcom jako prawdziwych członków Triad i polecą ich głowy. - O tak, Tai-Panie, zabiorę się do tego natychmiast. - Chyba powinieneś. Ponieważ tak czy owak mam zamiar zniszczyć Triady. - A ja pomogę ci w tym z całej duszy - zapewnił gorliwie Gordon. Dziesięć głów powinno zadowolić nawet ciebie, Tai-Panie, pomyślał. Szkoda, że Czen Szeng to rodzina, bo nadawałby się idealnie do wskazania go jako „szefa Triad”. Bez udziału dżosu stałbym się następnym z rodu do objęcia stanowiska faktora Noble House. Nie martw się, już Żin-kua pomoże ci jakoś z tego wybrnąć. - Tai-Panie, wracając do ważniejszych spraw... Co z tym artykułem? Czy to koniec Hongkongu? Grozi nam utrata majątków. Strata tej wyspy byłaby katastrofą! - Jest kilka pomniejszych problemów - odparł Struan. - Ale załatwi się je. Hongkong jest i pozostanie. Obecny angielski rząd niedługo straci władzę. Nie martw się. Noble House i Hongkong to jedno.
Gordon uspokoił się. - Czy na pewno? - spytał. - Ten Cunnington zostanie usunięty? - Owszem. W ten czy inny sposób. Gordon spojrzał na ojca z podziwem. A, więc nawet z pomocą zabójstwa! Wspaniale! Z ochotą pochwaliłby się Tai-Panowi, że to on zlikwidował Gortha, a tym samym uratował mu życie. Ale to może poczekać do ważniejszej chwili, postanowił uradowany. - To wspaniale, Tai-Panie! - zawołał. - Ogromnie mnie pocieszyłeś. Zgadzam się. Noble House i Hongkong to naprawdę jedno! - Bo jeśli jest inaczej, toś umarł w butach, pomyślał. Najlepiej dla ciebie, żeby twoja noga nie postała więcej na chińskim lądzie. Po puszczeniu w obieg tej historii o Triadach już nie możesz. Tak. Jesteś związany z Hongkongiem. To twój pałac albo grób. - Wobec tego rozkręcajmy interesy, grajmy wysoko. Zrobię wszystko, żeby Hongkong stał się potężny. O tak. Możesz na mnie liczyć, Tai-Panie. Dziękuję ci za dodanie mi ducha. - Moja pani chce się z tobą przywitać. Zejdź na dół, dobrze? - Dziękuję. I dziękuję za ostrzeżenie mnie o tej bezsensownej, ale groźnej historii - powiedział Gordon Czen, złożył ukłon i wyszedł. Struan bardzo uważnie obserwował syna. Jest przywódcą Triad czy nie jest? - zadawał sobie pytanie. Jego zaskoczenie mogło być prawdziwe, a to, co mówi, ma ręce i nogi. Trudno powiedzieć. Ale jeżeli Gordon jest przywódcą Triad, musisz wykazać wiele sprytu, żeby go przyłapać. A co potem? Struan zastał Skinnera w drukarni „Wschodnich Czasów”. Było tu duszno i hałaśliwie. Pochwalił dziennikarza za sposób przedstawienia wiadomości. - Spokojna głowa, Tai-Panie - rzekł Skinner. - Jutro będzie dalszy ciąg. - Wręczył mu korektę jutrzejszego wydania. - Ucieszę się, kiedy skończy się to przeklęte lato. Miał na sobie jak zwykle czarny sukienny surdut i grube spodnie. Struan przeczytał artykuł. Był pełen inwektyw, szyderstw i podkreślał, że wszyscy kupcy powinni się zjednoczyć żeby zasypać parlament petycjami i zniszczyć Cunningtona. - Myślę, że kilku naszych po przeczytaniu tego trafi szlag - powiedział z uznaniem Struan. - Na to właśnie liczę. - Skinner odsunął ręce od ciała, żeby złagodzić srogie swędzenie pod pachami. Przeklęty upał! Naraża się pan, Tai-Panie, chodząc tak po nocy. Struan był ubrany tylko w cienką koszulę, płócienne spodnie i buty z cienkiej skóry. - Powinien pan spróbować tego co ja. Mniej by się pan pocił i nie miał potówek - odparł. - Niech mi pan nie wspomina o tej przeklętej pladze. Jedno z drugim nie ma nic wspólnego, to letni fluks. Pocenie się to rzecz wrodzona. - Owszem, tak jak ciekawość. W swoim liście wspomniał pan o jakimś dziwnym dodatku do umowy Longstaffa z namiestnikiem Czing-so. Co to było?
- Jeden ze strzępków informacji, jakie gromadzą dziennikarze. - Skinner otarł twarz szmatką, która pozostawiła mu na niej atramentowe smugi, i rozsiadł się na wysokim stołku. Opowiedział Struanowi o nasionach. - Morwy, kamelii, ryżu, herbaty, wszelkich kwiatów. - Tak, to rzeczywiście dziwne - przyznał po zastanowieniu Struan. - O ile wiem, to z Longstaffa żaden ogrodnik. Może to pomysł Sinclaira - ma pociąg do ogrodnictwa. A przynajmniej jego siostra - rzekł Skinner, przyglądając się chińskim kulisom pracującym przy maszynie drukarskiej. - Podobno jest bardzo chora. - Miło mi donieść, że dziewczyna wraca do zdrowia. Lekarz stwierdził, że to krwotok wewnętrzny powiedział Struan. - Słyszałem, że Brock wpadł dziś po południu na okręt flagowy. - Jest pan doskonale poinformowany. - Rozważałem już, czy szykować klepsydrę. - Pański humor nie zawsze mnie bawi. Po szczękach Skinnera spływał pot i skapywał mu na poplamioną koszulę. - Ja nie żartuję, Tai-Panie. - Cóż, tak to odebrałem - odparł obojętnym tonem Struan. - Mówienie o klepsydrach to zły dżos. Przyglądał się maszynie drukarskiej, wyrzucającej z siebie egzemplarze jutrzejszej gazety. - Pomyślałem o Whalenie. Longstaff nazwał stare miasto Miastem Królowej. Obecnie mamy nowe miasto. Może zaszczyt wybrania nowej nazwy powinien przypaść Whalenowi. Skinner zaśmiał się. - To go ściśle zwiąże z wyspą. A na jaką nazwę pan się zdecydował? - spytał. - Wiktoria. - A to dobre. Wiktoria, co? Jeden mały ruch i Longstaff wymazany. Przyjąłem „propozycję”, Tai-Panie. Proszę zostawić to mnie. Whalen nie połapie się, że to nie jego pomysł - ręczę. - Skinner z zadowoleniem podrapał się po brzuchu. - Kiedy zostanę właścicielem gazety? - spytał. - W dniu, w którym Korona zaakceptuje Hongkong, a traktat zostanie ratyfikowany przez oba rządy odparł Struan i podał mu jakiś dokument. - Tam znajdzie pan wszystko. Nosi moje pieczęcie. Naturalnie, pod warunkiem, że „Wschodnie Czasy” będą jeszcze wtedy istnieć. - Ma pan jakiekolwiek wątpliwości, Tai-Panie? - spytał uszczęśliwiony Skinner. Widział wyraźnie swoją przyszłość. Jeszcze dziesięć lat, zapewnił się. A potem będę bogaty. Pojadę do kraju, poślubię ziemiańską córkę, kupię dworek w hrabstwie Kent i założę w Londynie gazetę. Tak, Morley, staruszku, kawał drogi dzieli cię od zaułków Lime-house, tego zasranego sierocińca i przeszukiwania rynsztoków. Bóg skarż piekielników, którzy mnie spłodzili i porzucili! - Dziękuję panu. Bez obawy, na pewno nie zawiodę. - Przy okazji, może zainteresuje pana pierwszorzędny temat? China leczy malarię Szczęśliwej Doliny. Skinner na chwilę zaniemówił z wrażenia.
- O mój Boże, Tai-Panie... to nie temat, to nieśmiertelność! - wyrzucił z siebie wreszcie. - Pierwszorzędny, powiada pan? Ależ to najwspanialszy temat na świecie! Oczywiście solą tej historii jest „ta” - lub „ten” - kto został wyleczony - dodał chytrze. - Może pan napisać, co chce, ale proszę nie mieszać w to mnie ani bliskich mi osób. - Jeżeli nie zobaczą ozdrowieńca na własne oczy, nikt w to nie uwierzy. Lekarze powiedzą, że to bajdy. - Niech sobie mówią. Ich pacjenci umrą. Niech pan tak napisze! - odparł bezceremonialnie Struan. Wierzę w to do tego stopnia, że inwestuję w tę korę znaczne sumy. Cooper i ja zostaliśmy wspólnikami w interesie z chiną..Za pół roku będziemy mieli towar do sprzedania. - Mogę wydrukować tę wiadomość? Struan zaśmiał się krótko. - Nie powiedziałbym panu o tym, gdyby to była tajemnica. Na Drodze Królowej uderzył w niego nocny upał. Na prawie całkowicie zachmurzonym niebie stał wysoko zamglony księżyc. Ale na razie nie było deszczowych chmur. Struan poszedł drogą i przystanął dopiero przy stoczni marynarki. Tam skręcił w nędzną, wyboistą uliczkę wiodącą w głąb wyspy i przeszedł nią kawałek. Wspiął się na krótkie schody i wszedł do jakiegoś domu. - Wszelki duch! - powiedziała pani Fortheringill, obnażając w groteskowym uśmiechu sztuczne zęby. Siedziała w salonie i jadła kolację składającą się z wędzonych śledzi, razowca i dzbanka piwa. - Panienki! zawołała i zadzwoniła dzwonkiem, który nosiła przy pasku. - Zawsze mówię, że w gorącą noc nie ma to jak dobrze pofiglować. Czy pański strój służy temu, żeby nie mitrężyć czasu na rozbieranie? - spytała spostrzegając, że Struan jest w samej koszuli. - Wpadłem tylko odwiedzić... hm, pani gościa. - Ten stary łajdak nadużył mojej gościnności - oznajmiła z przymilnym uśmiechem. Do salonu weszły bez pośpiechu cztery dziewczyny. Ich pikowane kimona z wełny były poplamione, a one same cuchnęły perfumami i starym potem. Miały po niespełna dwadzieścia lat, lecz były silne, ordynarne i przywykłe do życia, jakie wiodły. Czekały, aż Struan którąś wybierze. - Najlepsza dla pana będzie Nelly - powiedziała pani Fortheringill. - Ma osiemnaście lat, mocne uda i duży temperament. - Dziękuję, psze pani. - Nelly dygnęła i spod kimona wyskoczyły jej obfite piersi. Była silnie zbudowaną blondynką z lodowatym, doświadczonym spojrzeniem. - Chcesz ze mną pójść, Tai-Panie? Struan dał wszystkim czterem po gwinei i odesłał je. - Gdzie pan Quance? - spytał. - Pierwsze piętro od podwórza, na lewo. W Błękitnym Pokoju - odparła pani Fortheringill, spoglądając na niego przez okulary. - Czasy są bardzo ciężkie, Tai-Panie. Pański Quance żre jak koń i potwornie przeklina. Gorszy młode damy. Znacznie przekroczył rachunek. - Skąd pani wzięła te dziewczyny?
Oczy starej kobiety błysnęły zimno jak kamienie. - Tam, gdzie jest rynek, zawsze znajdą się panie, żeby go obsłużyć, prawda? Są z Anglii. Parę z Australii. Stąd i owąd. A dlaczego pan pyta? - Ile kosztuje panią jedna taka? - Tajemnica zawodowa, Tai-Panie. Pan ma swoje sekrety, a ja swoje. - Wskazała ręką stół i zmieniła temat. - Zje pan kolację? Te śledzie to specjał z kraju. Przywiózł je w tym tygodniu statek pocztowy. - Dziękuję, ale już jadłem. - Kto ureguluje rachunek drogiego pana Quance'a? - A jaka to suma? - Rozliczenie ma on. Słyszałam, że pani Quaitce jest na niego zła nie na żarty. - Pomówię z nim o tym rozliczeniu. - Pan ma u mnie zawsze pełny kredyt, Tai-Panie. - Czy ta dziewczyna Gortha umarła? - spytał znienacka Struan. Starucha znów stała się uosobieniem grzeczności. - Słucham? - spytała. - Nie wiem o czym pan mówi. W moim zakładzie nie dzieje się nic złego. Struan przytknął czubek noża do zwiędłych obwisłych fałdów skóry na szyi pani Fortheringill. - Umarła? – powtórzył. - Tutaj nie. Zabrali ją. Na miłość boską, niechże pan... - Umarła czy nie umarła? - Podobno umarła, ale ja nie mam z tym nic wspólnego. - Ile zapłacił pani Gorth za milczenie? - Dwieście gwinei. - Co się stało z tą dziewczyną? - Nie wiem. Przysięgam, jak Boga najświętszego kocham! Przyjechali po nią krewni. Zapłacił im sto funtów i byli zadowoleni. Zabrali ją. To była poganka. Struan cofnął nóż. - Będzie pani musiała powtórzyć to w sądzie - powiedział. - Ten łajdak nie żyje, jak słyszałam, więc chyba nie ma o czym mówić. Zresztą, co ja mogę powiedzieć? Nie znam jej nazwiska i nic nie wiem o żadnym trupie. Wie pan, jak to jest, Tai-Panie. Ale przysięgnę przed Brockiem na Pismo Święte, jeżeli o to panu chodzi. - Dziękuję, pani Fortheringill - rzekł Struan. Wspiął się po schodach do Błękitnego Pokoju. Pobielone ściany tego pomieszczenia były brudnoszare, a przez szpary wpadał wiatr. Na jednej wisiało duże lustro, a wielkie łoże z baldachimem osłaniały fałdziste zasłony z purpurowymi falbanami. Na upstrzonej wodnymi i olejnymi farbami podłodze piętrzyły się obrazy, inne zaś wisiały na ścianach. Pośrodku stały sztalugi, a przy nich w nieładzie tuziny słoików z farbami i pędzlami.
Arystoteles Quance chrapał w łóżku. Spod pościeli wystawały mu tylko nos i szlafmyca. Struan podniósł nadtłuczony dzbanek i rzucił nim o ścianę. Naczynie rozbiło się na kawałki, ale Quance tylko głębiej zaszył się w pościel. Struan podniósł większy dzbanek i roztrzaskał go o ścianę. Quance rozprostował członki i otworzył oczy. - Wszelki duch! - powiedział. - Wszyscy święci, toż to sam Diabeł we własnej osobie! Wyskoczył z łóżka i objął Struana. - Tai-Panie, mój kochany opiekunie! Ja pana czczę! Kiedy pan przypłynął? - No wie pan! Przecież dzisiaj! - odparł Struan. - Podobno Gorth nie żyje. - Tak. Dzięki Ci za to, Panie Boże. Trzy dni temu ten gównojad przyszedł tu i zaprzysiągł, że poderżnie mi gardło, jeżeli komukolwiek pisnę słówko o tej dziewczynie. - Ile panu dał za milczenie? - Ani pensa, podły kutwa! A prosiłem tylko o sto, do stu piorunów! - A jak się panu wiedzie? - Strasznie podle, drogi przyjacielu. Jejmość ciągle jeszcze tutaj. O Boże, miej mnie w opiece! Tak więc nadal muszę się tu ukrywać. Nie mogę się stąd ruszyć - nie ośmielam. - Quance wskoczył do łóżka i wziąwszy dużą laskę zastukał nią trzykrotnie w podłogę. - Zamawiam śniadanie - wyjaśnił. - Ma pan ochotę zjeść ze mną? A teraz proszę mi przekazać wszystkie wieści! - Je pan śniadanie o dziewiątej wieczorem? - Och, przyjacielu, kiedy człowiek mieszka w burdelu, zachowuje się jak dziwka! - Ryknął śmiechem, po czym chwycił się za pierś. - Rany boskie, Tai-Panie, alem osłabł. Ma pan przed sobą cień człowieka autentycznego ducha nieśmiertelnego Quance'a. Struan usiadł na łóżku. - Pani Fortheringill napomknęła mi o rachunku. Dalibóg, przecież ja dałem panu worek złota! - O rachunku? - Quance zaczął szperać pod poduszką, odsuwając na bok nie dojedzoną kanapkę, dwie książki, parę pędzli i kilka części kobiecej bielizny, aż wreszcie znalazł szukany papier. Dysząc, wcisnął go Struanowi do rąk. - No, niech pan spojrzy, za co liczy panu ta lichwiara! - To znaczy, panu! - poprawił go Struan. Odczytał sumę. - Boże Wszechmogący! - wykrzyknął. Rachunek opiewał na czterysta szesnaście funtów, cztery szylingi, cztery pensy i jeden farthing. Siedem szylingów i sześć pensów a dzień, z wiktem i opierunkiem. Sto siedem funtów za farby, pędzle, płótno. Resztę określono jako „koszty różne”. - Do diabła, co to za suma?!
Quance zacisnął usta. - Słowo honoru, właśnie tego starałem się dowiedzieć od tej starej wiedźmy - odparł. Struan podszedł do drzwi i zawołał w dół: - Pani Fortheringill! - Pan mnie wzywał, Tai-Panie? - spytała miłym tonem pani Fortheringill z klatki schodowej. - Tak. Zechce pani łaskawie tu zajść? - Chciał pan ze mną rozmawiać? - spytała jeszcze milszym tonem, kiedy weszła do pokoju. - Co to jest, do diabła?! - spytał Struan, ze złością prztykając palcem w rachunek. - Te „różne” - prawie trzysta dwadzieścia funtów?!!! - A! - odrzekła figlarnie. - To za usługi, Tai-Panie. - Co? - Pan Quance lubi mieć towarzystwo o każdej porze, a ta suma to opłaty za usługi świadczone mu, odkąd jest pod naszą pieczą. - Parsknęła pogardliwie. - Prowadzimy tu księgi rachunkowe. Zgadza się co do minuty! - Kłamstwa! - ryknął Quanee. - Sfałszowała te księgi, Tai-Panie! To szantaż! - Szantaż?! - wrzasnęła pani Fortheringill. - O żesz ty... ty... a ja z panienkami ocaliłam cię od czegoś gorszego niż śmierć, i to, na domiar złego, drugi raz! - Ale żeby aż ponad trzysta funtów? - wtrącił Struan. Zgadza się co do minuty, Bóg mi świadkiem. On tak samo lubi je malować, jak... mam najlepszego księgowego w Azji. Musi być najlepszy! - To niemożliwe - upierał się Struan. Quance stanął przy łóżku, jedną rękę położył na sercu, a drugą wskazał kobietę. - W pańskim imieniu, Tai-Panie, odrzucam ten rachunek w całości! - oznajmił i nastroszył się jak paw. To ordynarna lichwa! - A więc to tak? Dobrze, no to powiem ci prosto w oczy, ty ględzący stary zasrany grzmocie! Won mi stąd! Jeszcze dziś dam znać tej kobiecie! - Mała kobietka obróciła się i wrzasnęła: - Panienki! - Ależ pani Fortheringill, po co się zaraz unosić - rzekł niepewnie Quance. Nadbiegły dziewczęta. Osiem. - Zabierzcie je i wstawcie do mojego pokoju - poleciła pani Fortheringill wskazując farby, pędzle i obrazy. - Koniec z kredytem! Będą moje, aż rachunek zostanie zapłacony co do pensa! - oznajmiła i obrażona opuściła pokój. Quance w rozwianej koszuli wyskoczył z łóżka. - Panienki! Niczego nie dotykajcie, na miły Bóg! - wykrzyknął. - No, no, bądźże grzeczny - odparła spokojnie Nelly. - Jeżeli pani mówi, żeby je zabrać, to żeby tu stał sam Pan Bóg, i tak je wyniesiemy! - A pewnie, króliczku-zbereźniczku - dodała druga.
- Nasza Nelly dobrze gada. - Chwileczkę, moje panie - rzekł Struan. – Panu Quance'owi wręczono rachunek. To jest powód tych wszystkich kłopotów. Panno Nelly, czy miała pani z nim, że się tak wyrażę, styczność? Nelly zmierzyła Struana wzrokiem. - Miałam styczność, powiada pan? Nasz kochany pan Quance tak się pali do „stykania”, że takiego przykładu nie znajdzie się nawet w Biblii. - O tak, Tai-Panie - dodała ze śmiechem inna. -Czasem lubi mieć nas dwie naraz. Och, drugiego takiego się nie znajdzie! - Dwie, ale do pozowania, na miły Bóg! - wykrzyknął Quance. - A bodaj pana, panie Quance - powiedziała Nelly. - Przecież my się tu wszystkie przyjaźnimy. - Przez jakiś czas nas maluje - przyznała druga. - Kiedy? - spytała trzecia. - Mnie tam nigdy nie namalował. - Dalibóg, to kłamstwa! - zaprotestował Quance, zwracając się do Struana, ale kiedy ujrzał jego minę, zamrugał oczami i cofnął się do łóżka. - Ależ Tai-Panie - powiedział błagalnym tonem. - Nie wolno sądzić mnie pochopnie. Człowiek nic nie poradzi na to, że... ma powodzenie. - Jeżeli myśli pan, że płacę za pański quent, to ma pan źle w głowie! - Co to jest quent? - spytała obruszona Nelly. - Jesteśmy szanujące się kobiety, a tak! Szanujemy się jak wszyscy diabli i nie lubimy świńskich słów! - To znaczy „stykanie się” po łacinie, droga panno Nelly - wyjaśnił chrapliwie Quance. - Ach tak - powiedziała i złożyła głęboki ukłon. - Raczy pan wybaczyć, Tai-Panie. Quance chwycił się za serce i wywrócił oczami. - Tai-Panie, jeżeli pan się mnie wyrzeknie, koniec ze mną - zawołał. - Zgniję w więzieniu dla dłużników! Błagam pana - wygramolił się z łóżka i ukląkł w błagalnej pozie - niech pan się nie odwraca od starego przyjaciela! - Ureguluję ten rachunek i jako zaliczkę wezmę wszystkie pańskie obrazy. Ale to już ostatni pens, jaki na pana wydaję! Zrozumiał pan, Arystotelesie? Więcej nie zapłacę! - Niech pana Bóg błogosławi, Tai-Panie. Jest pan królem. -. 0, tak - powiedziała Nelly i podeszła ukradkiem do Struana. - Chodźmy, skarbie. Rachunek zapłacisz pani, a ja będę na koszt firmy. - A co ze mną?.. -spytała inna. - No tak, Nelly zna najwięcej sztuczek. Wszystkie dziewczęta skinęły z sympatią głowami i czekały. - Polecałbym... - zaczął Quance, ale spojrzenie Struana zamknęło mu usta. - Zawsze kiedy pan tak na mnie spojrzy, Tai-Panie, czuję, jakby śmierć była już blisko. Jakbym był skazany na stracenie. Zgubiony. Opuszczony. Pomimo rozdrażnienia Struan zaśmiał się.
- A bodaj pana diabli! - powiedział i dużymi krokami ruszył do drzwi, ale pod wpływem nagłej myśli zatrzymał się. - Dlaczego nazywacie ten pokój Błękitnym? - spytał. Nelly pochyliła się i wyciągnęła spod łóżka nocnik. Był błękitny. - Pani wprowadziła nową modę, Tai-Panie - wyjaśniła. - W każdym pokoju jest on innego koloru. Ja mam zielony. - Ja mam stary złoty z pęknięciami - powiedziała inna, prychając pogardliwie. - W ogóle nie dla damy! Struan bezradnie potrząsnął głową i wyszedł. - Słuchajcie, panienki - powiedział radosnym szeptem Quance i zapadła pełna wyczekiwania cisza. Ponieważ CO było, to nie jest, po śniadaniu proponuję skromną uroczystość. - Och to świetnie! - zawołały i obległy jego łóżko.
ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY CZWARTY O północy lorsza skierowała się ku plaży w Aberdeen i Struan z Fongiem u boku zeskoczył w płytką wodę. Wcześniej potajemnie wysadził swoich marynarzy tuż na zachód od wioski i rozstawił ich wokół studni. Ciężko ruszył w jej stronę przez plażę do rozwidlenia drogi. Niosący latarnię Fong był bardzo niespokojny. Księżyc skrył się za nisko wiszące chmury, przez które przesączała się jednak słabiutka poświata. W powietrzu wisiał zapach odpływu, a setki sampanów w wąskiej zatoce przywodziło na myśl masę śpiących snem zimowym korników. Ciemności rozcinało tylko światło latarni Fonga. Oprócz nieodłącznych odgłosów psów buszujących w poszukiwaniu żeru nie było słychać nic. Wioska robiła równie złowieszcze wrażenie. Doszedłszy do rozwidlenia drogi Struan rozejrzał się w ciemności. Czuł na sobie spojrzenia wielu par ludzkich oczu obserwujących go z sampanów. Poluzował zatknięte za pas pistolety, bacząc, żeby nie iść w krąg światła latarni, którą Fong postawił na krawędzi studni. Cisza zgęstniała. Nagle Fong najeżył się i wskazał coś trzęsącą się ręką. Tuż za zakrętem, na drodze leżał w poprzek niej worek. Wyglądał na worek z ryżem. Nie dowierzając Chińczykowi Struan z pistoletem w pogotowiu dał mu znak, żeby poszedł pierwszy. Zalękniony Fong ruszył przed siebie. Kiedy doszli do worka, Struan rzucił Chińczykowi sztylet rączką do przodu. - Rozetnij go - polecił. Fong ukląkł i rozciął konopny worek. Pisnął z przerażenia i cofnął się. W worku leżał Scragger. Nie miał rąk, nóg, oczu, języka, a kikuty jego kończyn były zasmołowane. - Dobry wieczór, człowieku! - zawołano. Noc rozorał jadowity, zwielokrotniony echem śmiech Wu Kwoka i Struan zerwał się na nogi. Śmiech zdawał się dobiegać z sampanów. - Czego chcesz, ty diable z piekła rodem?! - odkrzyknął. W odpowiedzi rozległ się gardłowy potok chińskich słów i Fong pobladł. Zawołał coś zdławionym głosem. - Co powiedział? - spytał Struan. - On... Wu Kwok mówi, że mam przyjść - tam. - Nigdzie nie pójdziesz - powiedział Struan. - Czego chcesz, Wu Kwok? - krzyknął w stronę sampanów. - Ciebie żywego! Za Kuemoi, do diabła! Ciebie i twoje zasrane fregaty! Z sampanów wyroiły się ludzkie postacie z włóczniami i kordelasami w ręku i z furią wspięły się na wzgórze. Struan odczekał, aż pierwszy z piratów stanie się dobrze widoczny, a potem powalił go kulą. Natychmiast wystrzeliły muszkiety jego zaczajonych marynarzy. Rozległy się wrzaski i pierwsza fala kilkudziesięciu piratów zniknęła. Drogą zaczęła pędzie następna fala rozkrzyczanych zbirów. I znowu muszkiety rozniosły ją na kawałki, ale czterech dotarło do studni. Struan powalił szablą jednego, Fong drugiego, a pozostałych dwóch zabiły kule z muszkietów.
Znów zapanował spokój. - Bodaj cię franca zżarła, człowieku! - I ciebie, Wu Kwok! - huknął w odpowiedzi Struan. - Moje flotylle ruszą znowu na Lwa i Smoka! - Wyjdź tylko z tej szczurzej nory i stań twarzą w twarz, a od razu zginiesz! Ścierwo! -Jak cię schwycę, człowieku, to skonasz tak: po kończynie na tydzień. Ten wszarz żył pięć, sześć tygodni, za to ty będziesz zdychał przez rok. Głowę daję. Spotkamy się twarzą w twarz za rok, jak nie prędzej! Znów rozległ się niegodziwy śmiech i zapadła cisza. Struana kusiło, żeby strzelić do sampanów, ale wiedział, że są tam setki ludzi - mężczyźni, kobiety, dzieci. Spojrzał na rozchylony worek. - Weź ten worek, Fong - polecił i zawołał w ciemność do swoich marynarzy: - Wracajcie na lorszę, chłopcy! Zapewnił Fongowi osłonę i wycofali się. Kiedy wypłynęli daleko w morze, obwiązał worek łańcuchem, zmówił nad nim modlitwę za zmarłych i wrzucił go w głębinę. Patrzył, jak znika w małym krążku morskiej piany. Chciałby opowiedzieć Scraggerowi o pożegnaniu z jego synami. Na wyspie Whampoa powierzył ich kapitanowi statku, wraz z listami do agentów Noble House w Londynie, czy ich odpowiedzialnymi za los chłopców i ich wykształcenie. - No to powodzenia, chłopaki - powiedział im. - Odwiedzę was, kiedy przypłynę do kraju. - Czy mogę się widzieć z tobą na osobności, wielmożny panie? - spytał mały Fred, starając się nie rozpłakać. - Tak, synku. Chodź - odparł Struan i zabrał go do kabiny, a wtedy Eurazjata Bert zaniepokoił się, że zostanie sam, Wu Pak zaś chwycił Berta za rękę. - Słucham Fred - powiedział Struan do chłopca, kiedy znaleźli się sami. - Tato powiedzieli, że musimy mieć prawdziwe nazwiska, zanim popłyniemy na krajowe wody, wielmożny panie. - Owszem. Macie je w papierach; Mówiłem ci o tym. Nie pamiętasz? - Bardzo przepraszam, ale nie, wielmożny panie. Zapomniałem. Możemy je usłyszeć jeszcze raz, proszę? - Nazywasz się Frederick MacStruan - odparł mu, bo polubił tego chłopca, a jego własne rodowe nazwisko było bardzo dobre. - A Bert nazywa się Bert Czen. - Aha - rzekł malec. - Tak, teraz zapamiętałem. Ale czemu mamy różne? Ja i brat? - No bo - zaczął Struan, mierzwiąc chłopcu włosy i przypominając sobie, jak boleśnie cierpiał po stracie własnych synów - macie różne matki, prawda? Właśnie dlatego. Tak. Ale my są bracia, szanowny panie - rzekł Fred z oczami pełnymi łez. - Bardzo pana proszę, czy moglibyśmy mieć jedno nazwisko? Czen to całkiem ładne nazwisko. Frederick Czen ładnie brzmi, Tai-Panie. Dlatego też Struan zmienił dokumenty, a kapitan statku poświadczył autentyczność jego podpisu.
- Proszę bardzo, chłopaki, teraz obaj nazywacie się MacStruan. Albert i Frederick MacStruanowie. Rozpłakali się uszczęśliwieni i objęli go za szyję. Struan zszedł pod pokład i starsi się zasnąć. Ale sen; nie przychodził. Śmierć Scraggera przepełniła go wstrętem. Wiedział, że jest to ulubiona tortura Wu Fang Czoia, ojca Wu Kwoka i dziadka małego Wu Paka. Ofierze, którą miano poćwiartować, dawano trzy dni na wybranie kończyny, którą chce mieć uciętą jak® pierwszą. Trzeciej nocy posyłano do nieszczęśnika potajemnie jego znajomka, aby szepnął mu, że pomoc jest w drodze. Tak więc człowiek ów wybierał tę kończynę, bez której, jak sądził, najłatwiej mu będzie się obejść do czasu nadejścia pomocy. Po zasmołowaniu kikuta i jego zagojeniu zmuszano ofiarę do wybrania następnej kończyny i znów częstowano go obietnicą nadciągającej pomocy która nigdy nie nadchodziła. Tylko bardzo silni przeżywali dwie amputacje. Struan wstał z koi i wyszedł na pokład. Morze lekko się wzburzyło; a pokrywa chmur zgęstniała poświata księżyca znikła. Fale były wysokie, ale wciąż niegroźne. - Jutro się rozpada, panie Struan - odezwał się Cudahy. - Owszem - odpowiedział mu. Spojrzał na wschód, skąd wiało. Czuł, że morze mu się przygląda. Pierwsza Żono - powiedziała. A Sam, budząc Mei-mei dotknięciem. - Nadpływa łódź Ojca. - Czy Lim Din napełnił mu wannę? - Tak, Matko, poszedł na górę go powitać. - Możesz wrócić do łóżka, A Sam. - Mam obudzić Drugą Matkę? Jin-si leżała zwinięta na łóżku przy ścianie kabiny. - Nie, wracaj do łóżka. Ale najpierw podaj mi szczotkę, grzebień i upewnij się, czy Lim Din ma gotowe śniadanie - na wypadek, gdyby Ojciec chciał jeść. Mei-mei leżała przez chwilę na plecach rozpamiętując to co usłyszała od Gordona Czena. Co za szkaradne żółwie łajno z tego mordercy! Dziwne, że oskarżył mojego syna o powiązania z tajnym stowarzyszeniem! Dostał aż nadto pieniędzy, żeby trzymać język za zębami i umrzeć milcząc. Co za głupota! Ostrożnie wstała z łóżka.-Przez kilka sekund czuła, że nogi ma słabe i niepewne. Potem jednak przestała się chwiać i wyprostowała. - Och, już mi lepiej - powiedziała na głos. Podeszła do lustra i przyjrzała się sobie krytycznie. - Wyglądasz staro - rzekła do swojego odbicia w lustrze. - Wcale nie. Poza tym nie powinnaś wstawać z łóżka - powiedziała Jin-si, siadając na posłaniu. - Pozwól, że ci wyszczotkuję włosy. Czy Ojciec wrócił? Tak się cieszę, że ci lepiej. Wyglądasz naprawdę bardzo dobrze. - Dziękuję, Siostro. Jego łódź właśnie nadpływa. - Mei-mei pozwoliła Jin-si wyszczotkować sobie włosy i spleść je. - Dziękuję, kochana. Poperfumowała się i wróciła do łóżka, czując się odświeżona. Drzwi otworzyły się i wszedł na palcach Struan.
- A dlaczego ty nie śpisz? - spytał. - Chciałam mieć pewność, że wróciłeś szczęśliwie. Kąpiel gotowa. I śniadanie. Bardzo się cieszę, że wracasz cały i zdrowy! - Chyba prześpię się kilka godzin. Pośpij jeszcze, dziewczyno, a śniadanie zjemy, kiedy się obudzę. Przykazałem Lim Dinowi, żeby mnie nie budził, chyba że w pilnej sprawie. Pocałował ją krótko, odrobinę skrępowany obecnością Jin-si. Mei-mei zauważyła- to i uśmiechnęła się do siebie. Ale dziwni są ci barbarzyńcy pomyślała. Struan niepewnie skinął głową Jin-si i wyszedł. - Posłuchaj, droga Siostro - powiedziała Mei-mei, kiedy zdobyła pewność, że Struan jej nie słyszy. Wykąp się w perfumowanej wodzie, a kiedy Ojciec mocno zaśnie, wejdź mu do łóżka i śpij z nim. - Ależ Pierwsza Żono, Ojciec z pewnością niczym nie okazał; że chce, abym z nim poszła. Patrzyłam bardzo uważnie. Gdybym poszła nie proszona, to mógłby się bardzo rozgniewać i odesłać mnie, a wówczas bardzo bym się zblamowała wobec niego i ciebie. - Jin-si, ty po prostu nie możesz zrozumieć, że barbarzyńcy bardzo się od nas różnią. Nie mają pojęcia o prestiżu w naszym rozumieniu. A więc zrób, jak mówię. Ojciec wykąpie się i pójdzie spać. Odczekaj godzinę. A wtedy wejdź do niego. Jeżeli się obudzi i rozkaże ci wyjść, bądź cierpliwa i powiedz.. - tu Mei-mei dodała po angielsku -”Przysłała mnie Pierwsza Żona”. Jin-si powtórzyła angielskie! słowa i zapamiętała je. - Jeżeli się nie uda, wróć tutaj - ciągnęła Mei-mei. - Przyrzekam ci, że wcale nie stracisz przez to twarzy. Nie bój się. Dobrze znam Ojca i wiem, co o tym myśli. Na pewno nie wolno nam dopuścić, żeby odwiedzał te wstrętne burdele. Ten nicpoń pojechał stąd wczoraj prosto do jednego z nich. - Nie! - wykrzyknęła Jin-si. - To dla nas straszna utratą twarzy. O, losie! Jestem oburzona na Ojca. Może lepiej sprzedaj mnie grabarzowi. - Ha! - powiedziała Mei-mei. - Już ja bym mu pokazała, gdybym była zdrowa. Nie martw się, Jin-si. On jeszcze ciebie nie zauważył. Powtarzam ci: to barbarzyńca. To obrzydliwe chodzić do burdelu, kiedy ty tu jesteś, a nawet A Sam. - Święte słowa. Och, to zły człowiek! - Oni wszyscy są źli, kochana - powiedziała Mei-mei. - Jest, mam nadzieję, tak zmęczony, że nie odeśle cię, jak tego oczekuję. Po prostu śpij w jego łóżku. Co do niego, to musimy go zachęcić. Mimo że ma swoje lata, w sprawach miłosnych jest wciąż bardzo nieśmiały. - Czy wie, że nie jestem dziewicą? - spytała Jin-si, pieszcząc głowę Mei-mei. - Jest jeszcze o wiele za młody, żeby do podniety potrzebował dziewic, droga Siostro. A z drugiej strony o wiele za stary, żeby mieć jeszcze cierpliwość do uczenia dziewicy sposobów miłosnych, Powiesz mu tylko: „Przysyła mnie Pierwsza Żona”. Jin-si jeszcze raz powtórzyła angielskie słowa.
- Jesteś bardzo ładna, Siostro. A więc biegnij. Odczekaj godzinę, a potem idź do niego. Mei-mei zamknęła oczy i z zadowoleniem rozmościła się w łóżku. Jin-si spojrzała na Struana. Jedną rękę miał ułożoną niedbale na poduszce i mocno spał. Zasłony w oknach kabiny szczelnie zaciągnięto, żeby nie wpadało tu poranne światło. Było bardzo cicho. Jin-si zdjęła piżamę, ostrożnie wślizgnęła się pod pościel i położyła przy Struanie. Ciepło łóżka podnieciło ją. Wstrzymując oddech, czekała, ale się nie obudził. Przysunęła się bliżej niego, delikatnie położyła dłoń na jego ręce i znów czekała. Mimo to nie obudził się. Przysunęła się jeszcze bliżej. Położyła mu rękę na piersi i nie cofnęła jej. Czekała dalej. Poprzez mgłę marzeń sennych Struan pewien był, że leży przy nim Mei-mei. Czuł zapach jej perfum, jej bliskość i cieszył się, że jej gorączka to odległa przeszłość i że znów jest zdrowa. Leżeli razem w słońcu i czuł, że jest jej dobrze. Spytał ją, co chciałaby dostać na urodziny, na co tylko roześmiała się i przywarła do niego mocniej w słońcu, ciemnym, dziwnym i nierzeczywistym, ale pięknym. A potem leżeli tuż przy sobie, słuchał jej szczebiotu, później zaś pływali razem, a on zastanawiał się, kiedy ona się tego nauczyła. A jeszcze później leżeli bok przy boku na plaży i dotykała go całym ciałem. Wtem zaczęła drżeć i przeraził się, że znowu ma gorączkę. Pojawił się też zakonnik w powalanej krwią sutannie i z filiżanką, a filiżanka ta spędziła gorączkę Mei-mei i ściemniło się. W górze jednak wisiały chmury i powinien być dzień, a panował mrok, Fong zaś krzyczał z morza „Tai-fung”! I wówczas umknęli przed chmurami i znaleźli się w łóżku - razem. Poruszył się we śnie, na wpół ocknął i poczuł dotyk ciepłego, delikatnego ciała. Wyciągnął rękę, zamknął dłoń na dziewczęcej piersi i poczuł, jak przez jej ciało przebiega dreszcz. Leżał w mrocznej kabinie, na krawędzi snu. Na szczycie miękkiej piersi, którą obejmował dłonią, czuł twardy gruzełek. Otworzył oczy. • Jin-si uśmiechnęła się z przesadną skromnością. Struan podźwignął się na łokciu. - Chryste panie, a co ty tu, do licha, robisz? - spytał. Jin-si zamrugała oczami, nic nie pojmując. - Przi-sła-ła mię Piel-sza Żo-na - odparła. - Co? Mei-mei? Zwariowała? - Wskazał ręką drzwi. - Wynoś się. - Przi-sła-ła mię Piel-sza Żo-na - powtórzyła Jin-si, kręcąc głową. - Nie wzruszyłoby mnie nawet, gdyby przysłała cię królowa Anglii! Wynoś się! Jin-si nadąsała się. - Przi-sła-ła mię Pieł-sza Żo-nal - powtórzyła głośniej. Zdecydowanym ruchem ułożyła głowę na poduszce i spojrzała na niego. Struan roześmiał się. Jin-si nie wiedziała, co o tym myśleć. O bogowie! - wykrzyknęła w duchu. Pierwsza Żona nie myliła się. Barbarzyńcy są zdumiewający. Ale nie ruszę się z tego łóżka. Jak śmiałeś pójść do burdelu i narazić mnie na
utratę twarzy wobec Tai-tai? Na miłość boską, czyż jestem wstrętną starą wiedźmą? O nie, Tai-Panie! Nie ruszę się! Jestem bardzo ładna, jestem Drugą Siostrą i Drugą Żoną w twoim domu, i koniec! - O bogowie - powiedział Struan, opanowując się. - Chcę poślubić Mei-mei, choćby to był mój ostatni uczynek na tym świecie. A resztę pal diabli! Położył się na plecach i zaczął obmyślać, co wraz z Mei-mei będzie robił w ojczyźnie, w Anglii. W Londynie będzie pięknością... o ile tylko nie ubierze się po europejsku. Razem wstrząśniemy posadami angielskiego dobrego towarzystwa. Muszę szybko pojechać do kraju. Może osobiście uda mi się zniszczyć ministra spraw zagranicznych! Albo zapobiec przyjazdowi Whalena. Tak jest! Klucz do sprawy Hongkongu spoczywa obecnie w Londynie. A więc do kraju - im prędzej, tym lepiej. Przekręcił głowę na poduszce, spojrzał na Jin-si i na dobrą sprawę zobaczył ją właściwie po raz pierwszy. Była bardzo powabna. Skórę miała równie wspaniałą, co perfumy. - Och, dziewczyno, srodze mnie kusisz - powiedział. Przytuliła się do niego mocniej.
ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY PIĄTY „Biała Czarownica” przywlokła się chwiejnie do portu tuż przed południem. Brakowało jej fokmasztu, a na pokładzie głównym leżała plątanina połamanych < drzewc i poskręcanego takielunku. Kiedy skierowała się na miejsce postoju, podpłynął do niej łodzią Brock. - Psiamać, ktoś za to zapłaci! - ryknął, kiedy wszedł na pokład, instynktownie odgadując z porwanych, nie zrefowanych i pookręcanych na fałach żagli, że statek miał ich postawionych za dużo. - Co się stało? - Dzień dobry, panie Brock - przywitał go Michaelmas, silny, ospowaty pierwszy oficer. - Przywiozłem pana Gortha. Bo żem wiedział, co pan zamyśla. - W wielkiej pięści dzierżył bat. - W dwie godziny po wypłynięciu z Makau wpadliśmy w szkwał. Ten pioruński szkwał o mało co nas nie obalił. Zniósł nam maszt i zepchnął z. kursu o pięćdziesiąt mil. Brock zacisnął dłoń w pięść i potrząsnął mu nią przed twarzą. - Toś ty taki mądry, że nie widzisz szkwału?! Takiś mądry, że o tej porze roku nie refujesz żagli?! - spytał. Nie, panie Brock - powiedział bez lęku Michaelmas. - Ale ten szkwał przyszedł od zawietrznej. Więc pan mnie za niego nie rugaj, jak pragnę Jezusa! Brock trzasnął go pięścią i Michaelmas zderzywszy się z nadburciem osunął się nieprzytomny na pokład. - Pennyworth! - krzyknął Brock do drugiego oficera, młodego, krępego i mocno zbudowanego. - Aż do odwołania jesteś kapitanem! Rzuć kotwice sztormowe. Będziem mieć złą pogodę. Wtem spostrzegł na pokładzie rufowym Culuma. Marynarze pierzchali przed nim, kiedy wspinał się po takielunku i wchodził po krótkiej schodni. Stanął groźnie nad Culumem. - Dzień dobry, panie Brock, chciałem... - zaczął Culum. Gdzie pani Brock? Na dole, proszę Pana. To nie była wina Michaelmassa. A ja chciałem... - Zamknij się! - warknął Brock i odwrócił się od niego z pogardą. Na taką zniewagę Culum zawrzał. Brock nigdy nie pokazałby pleców Tai-Panowi. - Nikomu nie wolno zejść na brzeg! - krzyknął Brock. - Posprzątaj ten bałagan, Pennyworth, bo inaczej wyrzucę cię ze statku jak tego sukinsyna Michaelmasa. Zabrać mi go stąd! - Obrócił się gwałtownie do Culuma. A z tobą zaraz się rozmówię! - Chciałbym porozmawiać teraz. - Jeszcze jedno słowo, zanim będę gotów, a zetrę cię na proch! Culum podążył za Brockiem pod pokład żałując, że nie ma tu Tai-Pana. O Boże, jak ja dam sobie z nim radę? - myślał. Dlaczego musieliśmy wpaść na ten przeklęty szkwał? Tess stała przy drzwiach swojej kabiny. Uśmiechnęła się niepewnie do ojca i dygnęła, ale Brock minął ją, otworzył drzwi głównej kabiny i zatrzasnął je za sobą. - Och, kochany, niech nas Bóg ma w swojej opiece - zawołała do Culuma. - Nie bój się. Nic nam nie zrobi - powiedział Culum, siląc się na zwykły ton i żałując, że nie ma pistoletu.
Podszedł do kołkownicy, wyrwał z niej kołek do obkładania lin i skinął na Tess, żeby weszła do kabiny. - Nie bój się. Dał przenajświętsze słowo honoru. Przysiągł. - Uciekajmy, póki jest sposobność - powiedziała błagalnie. - Teraz już nie mogę uciec, kochanie - odparł. - Nie bój się. Najlepiej wyjaśnić sprawę od razu. Musimy to zrobić. - A więc pozwoliłaś, żeby Tess się w y m k ł a, a ten łajdak zamydlił ci oczy, tak? - spytał Brock. - Tak - przyznała Liza, starając się opanować strach. - Pilnowałam uważnie i na myśl mi nie przyszło, ale pomyliłam się - oni uciekli. Jednak pobrali się, chłopie, i nic na to nie... - O tyra ja zdecyduję, psiamać! Co się stało z Goethem? Zrelacjonowała mu wszystko, co wiedziała. - To Gorth sprowokował Dirka Struana - powiedziała. Bała się nie tylko o siebie, ale jeszcze bardziej o Tess, Culuma i o swojego męża. Była pewna, że jeżeli Tyler zaatakuje tego diabła w takim stanie, to po nim. - To Gorth, Tyler. Obrzucił Tai-Pana strasznymi wyzwiskami. I trząsł go biczem. Przy ludziach! Mówiłam Gorthowi, żeby zaczekał - przyjechał tu i zabrał ciebie - ale uderzył mnie i poszedł. - Co takiego?! Odgarnęła włosy z prawego ucha. Było spuchnięte i czarne, a wewnątrz pokryte zaschniętą krwią. - Wciąż mnie okropnie rwie - powiedziała i rozpięła bluzkę. Pierś miała szkaradnie posiniaczoną. - To mi zrobił. Twój syn! To prawdziwy szatan, wiedziałeś o tym. - Na Boga, Lizo! Jeżeli on... gdybym wiedział... dobrze się stało, że zginął! Ale niedobrze, że z ręki morderców i niehonorowo, do diabła! Z przerażającą miną Brock nalał sobie z beczki kufel piwa, a Liza podziękowała Bogu, że przewidująco przygotowała nowy antałek. - Lekarz ma pewność co do francy? Co do tego młodego sukinsyna? - spytał. - On nie ma francy i nie jest sukinsynem. To twój zięć! - Wiem o tym. Skarż go Bóg! - Tyler, wybacz im. Błagam cię! To dobry chłopiec, strasznie zakochany w Tess, a ona jest szczęśliwa i... - Dość tęgo gadania! Brock łyknął piwa i z trzaskiem postawił kufel. - Dirk to wszystko uplanował. Wiedziałem. Mnie na złość! Najpierw wyjeżdża, żeby zniszczyć mi najstarszego syna, a potem jeszcze okrada mnie z godziwego wesela córki. Przeklęty Struan! Zabrał mi nawet to! - Cisnął kuflem o ścianę. - Dzisiaj pochowamy Gortha w morzu. - Tyler, kochany - zaczęła Liza i dotknęła jego ręki. - Tyler, jest jeszcze coś. Trza, żebyś o tym wiedział. Musisz wybaczyć... musisz wiele wybaczyć. Chodzi o Nagreka. - Co? - Gorth powiedział mi, co ty i on zrobiliście z Nagrekiem. To okropne, ale zasłużył sobie. Bo położył się z
Tess. Zrobił to. Ale Culum widać się na tym nie poznał. Więc twoja córka uniknęła strasznego losu. Mięśnie wokół oczodołu Brocka gwałtownie zadrgały. - Co mówisz?! - To prawda, Tyler - powiedziała Liza i dała upust swojej udręce. - Daj im chociaż szansę. Przecie żeś przysiągł przed Bogiem. I Bóg pomógł nam względem Tess, chłopie. Wybacz im. Schowała twarz w dłonie i rozszlochała się spazmatycznie. Brock poruszył ustami, ale milczał. Wstał ciężko, przeszedł przez korytarz i zatrzymał się przed Culumem i Tess. Ujrzał przerażenie w oczach córki. Uraziło go to i rozbudziło w nim okrucieństwo. - Wolałaś postąpić wbrew mojej woli. Powiedziałem: trzy miesiące. Ale ty... - Och, tato!... Och, tato!... - Panie Brock. Czy mogę... - Zamknij się! Niedługo będziesz miał głos! Tess, wolałaś uciec jak byle zdzira. A więc dobrze. Idź się pożegnać z mamą. A potem wynoś się z naszego życia, na brzeg ze swoim mężem! - Och, tato, proszę, wysłuchaj mnie!... - No, mów! Bo chcę się rozmówić z nim. - Nie odejdę! - krzyknęła histerycznie Tess. Chwyciła kołek do mocowania lin. - Nie tkniesz go! Zabiję cię! Brock wyrwał jej kołek z rąk, zanim spostrzegła, że zrobił jakikolwiek ruch. - Wynoś się na brzeg! - powtórzył. Obserwował swoje zachowanie, jakby to był jakiś straszny sen. Chciał jej przebaczyć, chciał, żeby go objęła, ale władała nim drugą, gorsza strona jego natury i nie mógł się powstrzymać. - Wynoś się, do diabła! - zawołał. - Nie przejmuj się, najmilsza - powiedział Culum. - Idź i spakuj się. Wycofała się tyłem z kabiny i umknęła. Brock kopnął w drzwi. - Przysiągł żem wam spokojną zatokę. Ale wtedy, kiedy pożenicie się jak Bóg przykazał. Niech pan posłucha, panie Brock... To ty posłuchaj, psiamać, bo zgniotę cię jak pluskwę! - Z kącika ust Brocka wyprysnęła nitka śliny. Zapytałem cię szczerze, jak mężczyzna mężczyznę, czy się godzisz na te trzy miesiące. Odpowiedziałeś, że tak. Ale żeś złamał dane słowo. A przecież mówiłem: „Odpowiedz szczerze, synu”. Culum nie odezwał się. Modlił się o siłę, wiedząc, że przegrał. Postanowił jednak, że, dalibóg, nie ustąpi. - Złamałeś czy nie złamałeś? - W takim razie uważam, żem zwolniony od przysięgi. - Mogę już mówić? - Jeszcze nie skończyłem. Ale chociaż żeś oszukał, to jesteś po ślubie. Odpowiesz mi na pytanie? Przed Panem Bogiem? Wtenczas będziem kwita.
Oczywiście odparł Culum. Chciał powiedzieć Brockowi o francy, burdelu i jak do tego doszło. - Przed Panem Bogiem? - Nie mam nic do ukrycia i... - Czy twój ojciec to wszystko uplanował? - przerwał mu Brock. Podsunął ci myśl o ucieczce? Wiedział, że to rozwścieczy Gortha? Wiedział, że rozwścieczy to Gortha tak, że znieważy go przy ludziach i da mu tym sposobność do pojedynku? Czy poszłeś pijany do burdelu, nie wiedząc gdzie żeś był ani z kim? Nie musisz odpowiadać. Masz to wypisane na twarzy. - Tak... ale musi mnie pan wysłuchać. Jest wiele... - Dam tobie spokojną przystań. Ale powiem ci bez ogródków, że dobiorę się do twojego taty. Dobiorę się do Noble House. Nie spocznę, dopóki ich nie zniszczę. Spokojną przystań znajdziesz tylko u Brocka i Synów. Tylko tam, Culumie! Tylko tam, przeklęty Struanie! A do tego czasu nie znam cię! Ciebie i Tess! Rozwarł gwałtownym ruchem drzwi. - Nie wysłuchał pan, co myślę o tym ja! - krzyknął Culum. - To nie jest uczciwe! - Ty mi tu nie gadaj o „uczciwości” - odparł Brock. - Prosiłem cię w oczy. O trzy miesiące! Powiedziałem: „Odpowiedz szczerze, synu.” Aleś ty i tak złamał dane słowo. Dla mnie, dalibóg, nie masz honoru! Odszedł, a Culum patrzył za nim, targany udręką, ulgą, wstydem i nienawiścią. - Nie jest pan uczciwy - powiedział, raniąc się własnym głosem. Brock wyszedł na pokład; załoga nadal trzymała się od niego z daleka. - Pennyworth! - zawołał. Drugi oficer oderwał się od sortowania drzewc i pozrywanego takielunku, które nadzorował, i przywlókł się do niego zmęczonym krokiem. - Znajdź Struana - polecił mu Brock. - Powiedz, że będę na niego czekał w Szczęśliwej Dolinie. Pomiędzy jego nabrzeżem a moim. - Urwał i wykrzywił twarz w niewesołym uśmiechu. - Nie. Na wzgórzu w Szczęśliwej Dolinie. Tak jest. Na wzgórzu, co miało być jego. Powiedz mu, że będę na niego czekał na wzgórzu w Szczęśliwej Dolinie... z tym, czym on chciał walczyć z Gorthem. Zrozumiałeś? - Tak jest - odparł Pennyworth, przygryzając wargę. - Tak jest. - A jak piśniesz słówko o tym komuś jeszcze, to jak pragnę Boga, oderżnę ci jaja - zapowiedział Brock i ruszył do schodni. - A kto wyrychtuje statek, panie Brock? - Ty. Przecież jesteś kapitanem „Białej Czarownicy”. Jak dostarczysz wiadomość. Struan przypatrywał się Jin-si. Wciąż jeszcze spała u jego boku. Porównał ją z Mei-mei. Mei-mei zaś ze swoją chińską kochanką sprzed wielu lat. I je trzy z Ronalda, swoją jedyną żoną. Taką inną. A jednak pod wieloma względami tak bardzo do nich podobną. Zastanawiał się, czemu te trzy Chinki podniecały go bardziej niż ona, którą przecież kochał... dopóki nie poznał Mei-mei. Zadał sobie pytanie, czym jest miłość. Wszystkie trzy Chinki miały ze sobą wiele wspólnego: niewiarygodnie jedwabistą skórę, humor,
przywiązanie i zamiłowanie do spraw doczesnych, jakiego dotąd nie znał. Ale Mei-mei znacznie przewyższała dwie pozostałe. Była ideałem. Czule dotknął Jin-si. Poruszyła się, ale nie obudziła. Ostrożnie wysunął się z łóżka i wyjrzał przez okna, żeby sprawdzić, jak wygląda niebo. Chmur przybyło. Ubrał się i zszedł pokład niżej. - No tak - powitała go Mei-mei. Siedziała wyprostowana w łóżku, wyglądała prześlicznie. - No tak - odparł. - Gdzie moja siostra? - „Przi-sła-ła mię Piel-sza Żo-na”. - Ha!.- powiedziała Mei-mei i targnęła głową. - Jesteś zwykłym lubieżnym dwulicowcą i już naprawdę nie uwielbiasz swojej starej matki. - To prawda - odparł, drażniąc się z nią. Nigdy jeszcze nie wyglądała tak pięknie i z wymizerowaniem było jej do twarzy. - Chyba spakujesz manatki i odeślę cię! - Ajiii ja! Ale się przejęłam! Roześmiał się i wziął ją na ręce. - Ostrożnie, Tai-Panie - powiedziała. - Podobała ci się Jin-si? Tak bardzo się cieszę. Słowo. - Chciałabyś zostać Tai-tai? - Co takiego? No, jeżeli cię to nie interesuje, to więcej o tym nie wspomnę. - Och, nie, Tai-Panie! Mówisz o Tai-tai? Prawdziwej Tai-tai, zgodnie z obyczajem? Och, nie żartujesz sobie ze mnie? Proszę, nie żartuj ze mną w tak poważnej sprawie. Nie żartuję, Mei-mei. - Usiadł w fotelu, trzymając ją w ramionach. - Jedziemy do kraju. Razem. Weźmiemy pierwszy dostępny kliper, a po drodze ślub. Za kilka miesięcy. - Och, to cudownie! - Uścisnęła go. - Puść mnie na chwileczkę. Kiedy wypuścił ją z objęć, lekko chwiejącym się krokiem podeszła do łóżka. - Widzisz? Już prawie wyzdrowiałam - powiedziała. - Teraz się położysz. - oświadczył. - Naprawdę myślisz o małżeństwie? Zgodnie z waszymi zwyczajami? I moimi? - Owszem. Takimi i takimi, jeśli chcesz. Uklękła przed nim z wdziękiem ,dotknęła czołem dywanu i zaczęła bić pokłony. - Przysięgam, że okażę się godną być Tai-tai. - powiedziała. Szybko ją podniósł i położył do łóżka. - Nie rób tego, dziewczyno - rzekł. Biję ci czołem, bo obdarzyłeś mnie najogromniejszym niesamowicie wielkim prestiżem na ziemi. - Znowu go objęła, a potem odepchnęła lekko od siebie i zaśmiała się. - Jak ci się podoba mój urodzinowy prezent, heja? Czy to właśnie dlatego zaślubiasz twoją biedną starą matkę?
- Tak i nie. Za to, że o mnie pomyślałaś. - Jest miła. Lubię ją bardzo wielmożnie. Cieszę się, że ty też. - Gdzie ją znalazłaś? - Była konkubiną w domu mandaryna, który zmarł pół roku temu. Mówiłam ci, że ma osiemnaście lat?, Złe czasy przyszły na jego dom, więc Tai-tai poprosiła swata, żeby znalazł jej dobrą partię. Dowiedziałam się o niej i spotkałam się z nią, żeby ją wypytać. - Kiedy? W Makau? - Och, nie. Kilka miesięcy temu. - Mei-mei przytuliła się do niego mocniej. - Rozmawiałam z nią w Kantonie. Powiedziała mi o niej Tai-tai Żin-kua. Kiedy zaczęłam chodzić z dzieckiem, pomyślałam: „O, to świetnie, poślę po nią. Bo mój mąż jest chutliwy i zamiast zostać w domu, może pójść do burdelu”. Przyrzekłeś, że nie pójdziesz, ale wczoraj wieczorem poszedłeś do burdelu. Ty podły żółwi bobku! - Nie poszedłem do żadnej z tamtych dziewcząt. Po prostu w odwiedziny do Arystotelesa. - Ha! - Mei-mei pogroziła mu palcem. - To ty tak mówisz. Nie mam nic przeciwko dziwkom, ale nie tym. No dobrze, tym razem ci uwierzę. - Uprzejmie dziękuję. - Jin-si jest wyjątkowo miła, więc nie potrzebujesz burdeli. Ach, jaka jestem szczęśliwa. Pięknie śpiewa i gra na wielu instrumentach, pięknie szyje i jest bardzo pojętna. Uczę ją angielskiego. Pojedzie z nami do Anglii. I A Sam z Lim Dinem. - Mei-mei zmarszczyła lekko brwi. - Ale zawrócimy z kraju do Chin, Bardzo często. - Tak. Możliwe. - To dobrze. Naturalnie, że zawrócimy. - Znów lekko się uśmiechnęła. - Jin-si to bardzo zdolna dziewczyna. Miła jest w łóżku? Wokół oczu Struana pojawiły się zmarszczki rozbawienia. - Nie kochałem się z nią, jeśli o to pytasz - odparł. - Co takiego?! - Lubię sam decydować, kogo wpuszczam do łóżka i kiedy. - Masz ją w łóżku i nie kochasz się z nią?! - Owszem. - Bój się Boga, Tai-Panie! Nigdy cię nie pojmę. Nie pożądasz jej? - Jasne, że pożądam. Ale dziś w nocy postanowiłem, że nie tym razem. Może dziś wieczorem. Albo jutro. Kiedy ja zechcę. Nie prędzej. Niemniej doceniam twoją troskliwość. - Bój się Boga, dziwny jesteś! A może po prostu tak wyczerpała cię jakaś nędzna dziwka, że nie mogłeś! Co? - Przestań! Zapukano do drzwi. - Tak? - powiedział Struan. Wszedł Lim Din. - Tai-Panie, pan tu. Widzieć Tai-Pan. Może? - spytał.
- Jaki pan? - Pan Penilers.
ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY SZÓSTY Z cienia opuszczonego, nie mającego dachu kościoła Brock przyglądał się Struanowi, który wspinał się ścieżką na wzgórze. Dostrzegł w jego ręku złożony korbacz i lekko go zemdliło. Jednakże cieszył się, że nareszcie dojdzie pomiędzy nimi do starcia. Poprawił rzemień korbacza, wstał i wyszedł na otwartą przestrzeń. Lewą rękę zacisnął na nożu. Struan zauważył Brocka natychmiast po tym, jak wyłonił się zza osłony kościoła, i od razu zapomniał o przygotowanym przez siebie planie. Zatrzymał się. Pamiętał tylko, że ma przed sobą wroga, którego musi zniszczeć: 2 trudem opanował się i znów zaczął iść ścieżką w górę, a mięśnie drżały mu z ochoty do walki. Wreszcie stanęli naprzeciwko siebie, twarzą w |warz. - Zaplanowałeś tę ucieczkę i pojedynek, może nie? - spytał opryskliwie Brock. - Owszem - odparł Struan, rozwierając dłoń ze złożonym korbaczem. Bicz bojowy szczęknął nienawistnie, Struan jeszcze raz musiał wysilić pamięć, żeby przypomnieć sobie, co chciał powiedzieć Brockowi. Brock zacisnął dłoń na uchwycie korbacza, zrobił krok do przodu i przygotował się do ataku. - Żałuję, że Gorth zginął tak, jak zginął – powiedział Struan, poruszając jedynie oczami, - Z przyjemnością sam bym go zabił. Brock nie odpowiedział, ale niepostrzeżenie przeniósł ciężar ciała na drugą nogę. Wschodni wiatr mierzwił mu włosy. Struan pochylił się lekko i w jego lewej ręce pojawił się sztylet. - Tess ma france - powiedział. Brock cały skamieniał. Nie ma - odparł. - Lekarz stwierdził, że Culum jest zdrowy. - Lekarzy można kupić - ciągnął Struan czując, jak ogarnia go żądza mordu. - Została zarażona z rozmysłem! O żesz ty... Brock z wściekłością zakręcił korbaczem i skoczył na Struana. Żelazny kolec minął zaledwie o ułamek cala jego oczy. Struan zamachnął się i sieknął swoim korbaczem, ale Brock uskoczył i obaj zaczęli krążyć wokół siebie jak dwie bestie. - Zarażona przez Gortha! On to zaplanował! – dodał Struan. Chciał zakończyć tę rozmowę. - Słyszysz? To robota Gortha! Brockowi dudniło w głowie. Myślał tylko o tym, żeby doskoczyć do wroga i go zabić. Znów starli się gwałtownie, zamachnąwszy się jeden na drugiego korbaczami. Brock sparował cios noża Struana, ten zaś wywinął się i odskoczył poza zasięg jego ciosów świadom, że nie zdoła już dłużej panować nad sobą i cofać się. - To Gorth zaplanował tę france!
- Łżesz jak pies! - odparł Brock, skradając się wolno. - Gorth dał Culumowi zaprawiony trunek. I środek podniecający. Gorth zapłacił w burdelu, żeby dali Culumowi zarażoną prostytutkę. Chciał, żeby złapał france! Twój przeklęty syn! Rozumiesz?! - Łżesz! - Ale, dzięki Bogu, Culum nie ma francy. Powiedziałem ci tamto tylko po to, żebyś pojął, dlaczego chciałem zabić Gortha. Culum nie ma francy, ani Tess. - Co? - Tak. Bóg mi świadkiem, że to prawda. - Ty diable! Ty bluźnierco! Łżesz przed Bogiem! Struan zamarkował atak, a Brock cofnął się i złowieszczo przygotował do jego odparcia. Ale Struan nie uderzył korbaczem. Wszedł przez otwarte drzwi porzuconego kościoła i stanął przed ołtarzem. - Przysięgam przed Panem Bogiem, że to prawda! - powiedział. Odwrócił się i przestał nad sobą panować. Miał wrażenie, że zniknęły wszelkie dźwięki, a cały świat to Brock i szaleńcza żądza zabijania. Powoli zaczął iść z powrotem nawą. - Gorth zamordował prostytutkę w Makau, a drugą tutaj! - syknął. - To jeszcze jedna prawda. Jego krew nie splamiła mi rąk, ale twoja splami. Brock wycofał się z wejścia do kościoła, ani na moment nie spuszczając Struana z oka. Wiatr ustał, co było, jak wiedział, dziwne, dziwne i nie wróżyło nic dobrego. Ale nie zaprzątał tym sobie głowy. - W takim... w takim razie... miałeś powód - przyznał. - Cofam... to, co żem powiedział. Dalibóg, miałeś powód. - Znalazł się już przed kościołem i zatrzymał się, wybity z konceptu. - Cofam wszystko, co żem mówił o Gorthie - rzekł. - Ale między nami nie ma zgody. Zapłonął gniewem na syna, Struana i całą przeszłość, wiedząc tylko jedno - że w tej chwili musi walczyć, walić, siec, zabić. Żeby przeżyć. I wtedy poczuł na policzku nowy powiew wiatru. Nagle oprzytomniał. Wpatrzył się w ląd. Nieoczekiwany ruch Brocka na chwilę zdezorientował Struana, który się zawahał. - Wiatr się zmienił - wychrypiał Brocki. - Co? - spytał Struan, z trudem skupił się i cofnął, nie dowierzając mu. Obaj spoglądali teraz na chiński ląd, pilnie nasłuchując i badając wiatr. Wiał z północy. Łagodnie, lecz z pewnością stamtąd. To chyba szkwał - powiedział Brock. Mówienie sprawiało mu ból, a serce waliło jak młotem. Całkiem osłabł. - Szkwał? Nie z północy! - powiedział Struan, równie wyczerpany. O Boże, pomyślał, przed chwilą byłem zwierzęciem. Ale ta zmiana wiatru.;. - Tajfun! - wykrzyknął Brock.
Spojrzeli na port. Dżonki i sampany pędziły do brzegu. - Owszem. - potwierdził Struan. Ale powiedziałem ci prawdę. O Gorthie. Brock posmakował gorycz, która zebrała mu się w ustach, i wypluł ją.. - Za Gortha przepraszam. Owszem. On to spowodował i szkoda wielka, że nie żyje - przyznał Brock. Gdzieżem popełnił błąd? - zapytywał siebie. Gdzie? - Co się stało, to się nie odstanie. Powiedziałem ci swoje w Kolonii. Tak, źle zrobiłem, żem cię wyzwał dziś na pojedynek, ale powiedziałem w Kantonie swoje, i tego nie zmienię. Nie zmienię się bardziej, niż ty sam. Ale w dniu, kiedy staniesz przeciw mnie z dziewięciorzemiennym kańczugiem, już nie powstrzymamy walki. Tak jak powiedziałem, ty wybierz ten dzień. Zgoda? Struan czuł się dziwnie słaby. - Zgoda - odparł. Cofnął się, zdjął z ręki korbacz i schował sztylet, obserwując Brocka, bo mu nie ufał. Brock również odłożył broń. - Wybaczysz Culumowi i Tess? - spytał Struan. - Tak jak żem powiedział, nie znam ich. Do czasu, aż Culum dołączy do Brocka i Synów, Brock i Synowie staną się Domem Wspaniałym - Noble House, a ja jego Tai-Panem. Struan upuścił żelazny bicz bojowy na ziemię, a Brock upuścił swój. Obaj zeszli szybko ze wzgórza dwiema różnymi ścieżkami.
ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY SIÓDMY W ciągu dnia wiatr z północy przybrał na sile. Pod wieczór Miasto Królowej było przygotowane, że trudno lepiej. Zatrzaśnięto okna, zabarykadowano drzwi, a ci, którzy przewidująco wykopali piwnice, błogosławili swój dżos. Mieszkający w prowizorycznych i tymczasowych pomieszczeniach znaleźli dla siebie miejsce w mocniejszych budynkach. Ale mocnych budynków było niewiele, z wyjątkiem tych w Szczęśliwej Dolinie. Niewielu miało ochotę narazić się na nocne gazy, mimo że przeczytali w dzisiejszym wydaniu „Wschodnich Czasów” o leku na malarię. W tej chwili china i tak była nieosiągalna. Zaryto głęboko w dnie wszelkie dostępne kotwice, a statki uszczelniono. Rozstawiono je jak najdalej od siebie, aby zapewnić im jak najwięcej miejsca na przechyły, kiedy zaczną wiać zmienne wiatry. Ale znaleźli się i tacy, którzy twierdzili, że ponieważ wiatr wieje bez przerwy z północy, to nie może zwiastować tajfunu. Nikt nie słyszał, żeby tajfun wiał tylko z samej północy. Tajfunowe wichry nieustannie zmieniały kierunki. Nawet Struan był skłonny zgodzić się z taką opinią. Nigdy słupek barometru nie stał tak wysoko. I jeszcze nie było takiego tajfunu, żeby barometr nie opadł. Wraz z nadejściem zmierzchu z nisko wiszących chmur zaczęło mżyć i upał zelżał. Struan starannie rozważył niebezpieczeństwa. Gdyby miał na głowie tylko troskę o własne życie, to wypłynąłby „Chińską Chmurą” na pełne morze i mknął na południe, aż wiatr zacznie wiać w przeciwną stronę lub się zmieni. Wówczas zaś obrałby najbezpieczniejszy kurs i uciekł. Jednakże jakiś niepojęty impuls kazał mu nie ryzykować wyjścia w morze. Zamiast tego przeniósł Mei-mei, Jin-si, A Sam i Lim Dina do ogromnej opuszczonej faktorii w Szczęśliwej Dolinie i wprowadził ich do swojego mieszkania na drugim piętrze. Miał wrażenie, że deszcz i wiatr przegonią nocne gazy. Mei-mei była bezpieczniejsza pod osłoną z cegieł i kamienia niż na morzu czy w dole wykopanym w ziemi, a tylko to się liczyło. Culum podziękował ojcu za propozycję schronienia się w faktorii, lecz oświadczył, że woli zaprowadzić Tess do biura komendanta portu. Był to niski budynek z granitu, w którym Glessing wydzielił dla Culuma i Tess pomieszczenie w swojej kwaterze, mieszczącej się w tym budynku. Struan opowiedział młodej parze, co wydarzyło się na wzgórzu i że w jakimś sensie zawarli z Brockiem pokój. Przez cały dzień, przygotowując się do tajfunu, który mógł nie nadejść, rozmyślał o brutalności i przemocy tkwiącej w człowieku. -Co cię trapi, mężu? - spytała Mei-mei. - Nie wiem. Brock, ja sam, tajfun... nie wiem. Może to, że chmury wiszą nisko. - Powiem ci, gdzie leży zło. Za dużo myślisz o tym, co się stało, a co gorsza, martwisz się o to, co się mogło stać. Ha! To głupota! Bądź Chińczykiem! Rozkazuję ci! Przeszłość to przeszłość! Zawarłeś z Brockiem pokój! Nie trać czasu, nie siedź osowiały jak stara baba cierpiąca na zaparcie. Zjedz coś, napij się herbaty, pokochaj z Jin-si. Mei-mei roześmiała się i przywołała Jin-si, która przeszła prędko przez wielką sypialnię, usiadła na łóżku i
wzięła ją za rękę. - Spójrz na nią, na miły Bóg! Już dałam jej dobry paternoster! Uśmiechnął się na to i poczuł ulgę. - To rozumiem - powiedziała. - Myślę o tobie cały czas, nie myśl sobie. Jin-si jest sama w pokoju obok. Czeka sumiennie całą noc. - Jesteś niemożliwa, dziewczyno - powiedział, parskając śmiechem, a Mei-mei powiedziała coś prędko po chińsku do Jin-si. Jin-si zamieniła się w słuch, po czym radośnie klasnęła w dłonie, uśmiechnęła się promiennie do Struana i wybiegła. Co jej powiedziałaś? - spytał podejrzliwie. - Powiedziałam jej, jak się kochasz. I jak cię niesamowicie podniecić. No i żeby się nie bała, kiedy pod koniec krzykniesz: - A bodaj cię diabli! Czy ty w ogóle nie rozumiesz spraw intymnych? - Tai-tai wie co najlepsze dla jej porywczego chłopca. Jin-si czeka na ciebie. - Co? - Jin-si. Kazałam jej się przygotować. Miło jest się kochać wieczorem, na pewno. Zapomniałeś? Struan chrząknął i ruszył do drzwi. - Uprzejmie ci dziękuję, ale jestem zajęty - powiedział. Zszedł na dół i nieoczekiwanie odkrył, że czuje się znacznie lepiej. Tak, to nonsens martwić się o przyszłość, powiedział sobie; I jeszcze raz pobłogosławił swój dżos za Mei-mei. Brock kazał usunąć złamany maszt „Białej Czarownicy” z gniazda i dla bezpieczeństwa przywiązać go: Wszystkie połamane drzewca i splątany takielunek posortowano, a statek uszczelniono, Brock kazał rzucić z przodu trzy kotwice, a na rufie kotwicę sztormową z płótna, żeby utrzymać kliper dziobem do wiatru. Cały dzień chodził otępiały. Bolała go głowa, bolało w piersiach i był pewien, że dzisiejszej nocy będzie miał złe sny. Miał ochotę upić się, pofolgować sobie. Zdawał sobie jednak sprawę z nadciągającego niebezpieczeństwa. Po raz ostatni z latarnią w ręku obszedł omywany deszczem pokład, a potem zszedł na dół, żeby sprawdzić, co ż Lizą i Lillibet. - Masz tu herbatę, złotko - powiedziała Liza. - Lepiej przebierz się w suche ubranie. Jest przygotowane. Wskazała na leżące na pryczy marynarską kurtkę, spodnie, siudwestkę i wysokie buty. - Dziękuję, serce - odparł Brock, usiadł przy stole i wypił herbatę. -.Tatusiu, pobawisz się ze mną? - spytała Lillibet, a kiedy nie odpowiedział, bo jej nie usłyszał, pociągnęła go za zmoczony płaszcz. -Tatusiu, czy zechcesz, proszę, pobawić się ze mną? - Zostaw ojca w spokoju.- ostrzegła ją Liza. - Ja się z tobą pobawię. Zabrała córkę do kabiny obok i podziękowała Bogu za rozejm pomiędzy mężem i Struanem. Opowiedział jej, co się wydarzyło, więc podziękowała Stwórcy za wysłuchanie jej modlitw. Ten wiatr to cud, powiedziała sobie. Teraz trza tylko cierpliwości. Po namyśle Tyler zgodzi się pobłogosławić Tess. Poprosiła Boga, żeby miał
w opiece córkę, Culuma, statek i wszystkich, a potem usiadła i zaczęła grać z Lillibet w szubienicę. Tego dnia spuszczono do łodzi trumnę z ciałem Gortha. Liza z Brockiem popłynęli na głęboką wodę, gdzie Brock zmówił modlitwę pogrzebową. Kiedy skończył, przeklął syna i cisnął trumnę w głębinę. Powrócili na „Białą Czarownicę”, Brock poszedł do swojej kabiny, zaryglował drzwi i zapłakał nad swoim synem i córką. Rozpłakał się po raz pierwszy od chwili, gdy stał się mężczyzną, a radość życia opuściła go. Wiatr i deszcz wzmagały się coraz bardziej przez całą noc. Z nadejściem świtu ulewa stała się silna, ale nie przerażająca, morze zaś wzburzone, ale nie groźne. Brock spał w ubraniu i na pokład wyszedł z załzawionym okiem. Spojrzał na barometr. Nadal wskazywał 757 milimetrów, ani drgnął. Stuknął w niego pięścią, ale nic to nie zmieniło. - Dzień dobry, panie Brock - przywitał go Pennyworth. Brock apatycznie skinął mu głową. - To chyba zwykła burza deszczowa - dodał Pennyworth, zaniepokojony jego przygaszeniem. Brock przyjrzał się niebu i morzu. Warstwa chmur wisiała zaledwie kilkaset jardów nad ziemią, skrywając góry na wyspie i Pik, ale i to nie było niezwykłe. Zmusił się do pójścia na dziób i sprawdził liny kotwiczne. Były mocne - trzy sztuki grubości ludzkiego .uda, z trzema kotwicami. Pomyślał, że przetrwają każdy sztorm. Ale nie ucieszyło go to. Nie czuł nic. Schludna i smukła „Chińska Chmura” unosiła się na kotwicach, a majtkowie trzymający na niej wachtę kulili się pod osłoną pokładu rufowego. Reszta statków stała na kotwicach bez kłopotów, a w przystani królował wielki okręt flagowy. Kilka zapóźnionych sampanów i dżonek szukało miejsca do cumowania obok pływających wiosek przy zawietrznym brzegu małej zatoczki w pobliżu Cypla Glessinga. Brock zszedł na dół, a Pennyworthowi i pozostałym marynarzom ogromnie ulżyło, że opuścił pokład. Postarza! się od wczoraj - powiedział Pennyworth. - Wygląda, jakby się załamał. W świetle brzasku Struan posprawdzał grube okiennice na pierwszym piętrze. Zszedł schodami ha parter i sprawdził pozostałe. Spojrzał na barometr. Wskazywał 757. milimetrów - bez zmian. O bogowie! - powiedział, a jego głos zagrzechotał echem wśród budynków. - Niech zacznie spadać albo niech przestanie lać ten przeklęty deszcz i się to wreszcie skończy. Co mówisz, Tai-Panie? - zawołała Mei-mei z podestu schodów. Wyglądała filigranowo i prześlicznie. - Nic, dziewczyno. Wracaj do łóżka - odparł. Mei-mei wsłuchiwała się w bębniący deszcz żałując, że nie jest w Makau, gdzie odgłos deszczu bijącego w dach brzmiałby milej. - Nie podoba mi się ten deszcz - oświadczyła. - Mam nadzieję, że z dziećmi wszystko dobrze. Bardzo za nimi tęsknię. - Oczywiście. Wracaj do łóżka, bądź grzeczna. Wyjdę na chwilę. - Tylko uważaj na siebie - powiedziała, serdecznie machając mu ręką. Struan wdział marynarski płaszcz i wyszedł na dwór.
Deszcz zacinał z ukosa. Od zeszłej godziny nie zgęstniał. Na dobrą sprawę chyba zelżał. Chmury wisiały bardzo nisko. Struan przyjrzał się uważnie stojącej na kotwicach „Chińskiej Chmurze”. Jest piękna i bezpieczna, orzekł. Wrócił i sprawdził barometr. Nic się nie zmieniło. Zjadł pożywne śniadanie i znów przygotował się do wyjścia. - W górę! W dół! Co się tak kręcisz? Dokąd idziesz teraz, heja? - spytała Mei-mei. - Do biura komendanta portu. Chcę zobaczyć, czy wszystko w porządku u Culuma. Pod żadnym warunkiem nie wychodź i nie otwieraj żadnych okien i drzwi, choćbyś nawet była Pierwszą Żoną Tai-tai. - Tak, mężu - przyrzekła Mei-mei i pocałowała go. Na prawie pustej Drodze Królowej stały głębokie kałuże. Ale wiatr z deszczem orzeźwiały i Struan czuł się tu lepiej niż w zamknięciu murów faktorii. Pomyślał, że wieje tak jak wiosenny północno-wschodni wiatr w Anglii, chociaż nie, nie tak mocno. Wszedł do biura Komendanta portu i otrząsnął się z deszczu. - Dzień dobry - powitał go Glessing, wstając od biurka. - Dziwny sztorm, prawda? Napije się pan herbaty? - Wskazał fotel. - Zdaje się, że szuka pan Culuma i pani Struan. Poszli na poranne nabożeństwo. - Słucham? - Wrócą lada chwila. Dziś niedziela. - A, zapomniałem. Glessing nalał herbaty z dużego dzbanka i odstawił go z powrotem na brzeg kociołka z węglem drzewnym. Pokój był duży, pełen map. Przez sufit z belek przechodził maszt, a obok niego była klapa włazu. Flagi sygnałowe leżały w porządnych przegródkach, muszkiety stały na stojakach, a całe pomieszczenie było czyste i wzorowo utrzymane. - Co pan myśli o tym sztormie? - spytał Lessing. Jeżeli to tajfun, to jesteśmy akurat na jego drodze. To jedyne wytłumaczenie. Jeżeli ten wiatr nie cofnie się i nie skręci, to wir przejdzie po nas. - Boże miej nas w opiece, jeżeli pan ma rację. - Owszem. - Raz natknąłem-się na tajfun przy Tajwanie. W życiu nie chciałbym płynąć drugi raz po takim morzu, a przecież nawet nie zbliżyliśmy się do tego wiru. Jeżeli coś takiego istnieję. Gwałtowny podmuch ciężkiego od deszczu wiatru zagrzechotał o okiennice sztormowe. Przyjrzeli się wiatrowskazowi. Wiało niezmiennie od północy. Glessing odstawił filiżankę. - Jestem pańskim dłużnikiem, panie Struan . - powiedział. - Przedwczoraj otrzymałem list od Mary. Napisała mi, jaki był pan dla niej dobry - pan i Culum. Zwłaszcza pan. Chyba czuje się już znacznie lepiej. - Widziałem ją tuż przed wyjazdem. Na pewno czuje się dziesięć razy lepiej, niż gdy widziałem ją za
pierwszym razem. - Pisze, że wypuszczą ją za dwa miesiące. I że oświadczył pan papistom, iż bierze odpowiedzialność za nią na siebie. Naturalnie z tą chwilą przejmuję ją od pana ja. - Jak pan sobie życzy. To tylko formalność. Struan zastanawiał się, co zrobiłby Glessing, gdyby dowiedział się prawdy o Mary. Jasne, że musiał się dowiedzieć. Jak Mary mogła myśleć, że się nie dowie? - Czy ten lekarz powiedział, co jej było? - Rozstrój żołądka. - Tak właśnie napisała. Jeszcze raz dziękuję. - Glessing przesunął na biurku mapę i starł z tekowego drewna rozlaną herbatę. - Culum wspominał mi, że jako chłopiec służył pan w Królewskiej Marynarce pod Trafalgarem - powiedział. - Mam nadzieję, że nie weźmie mi pan za złe mojej ciekawości, ale mój ojciec również miał zaszczyt tam służyć. Ciekaw byłem, na jakim okręcie pan pływał. On był oficerem flagowym lorda admirała Collingwooda na... - Na „Monarsze” - dokończył za niego Struan. - Tak, pływałem na tym okręcie. - Na Jowisza! - wykrzyknął Glessing, nie mogąc zdobyć się na nic więcej. Struan umyślnie zataił przed nim ten fakt ze świadomością, że ma do zagrania jeszcze jednego asa, którego może wykorzystać do zjednania sobie Glessinga. - Owszem - dodał. - Oczywiście nie pamiętam pańskiego ojca - byłem tam chłopcem do noszenia prochu, nieprzytomnym ze strachu. Ale ów admirał był na pokładzie, a ja służyłem na „Monarsze”. - Na Jowisza! - powtórzył Glessing. Jako chłopiec widział ów studziesięciodziałowy okręt w Spithead. Właściciel firmy okrętowej mającej osiemset trzydzieści sześć statków i przyszły Tai-Pan Noble House! Dalibóg, nic dziwnego, że zwyciężyliśmy! - Dziękuję - powiedział Struan. - Ale mój udział w tej bitwie był niewielki. Do kaduka, Tai-Panie - jeśli wolno mi tak pana tytułować - to cudowne! Bardzo Się cieszę. Naprawdę. Słowo honoru! Nie cierpiałem pana, jak pan dobrze wie. Ale to już przeszłość. Nadal uważam, że decyzja, jaką podjąłem w bitwie pod Czuenpi, była słuszna, teraz jednak uznaję, że ten przeklęty, poroniony, mendowaty łajdak Longstaff nie mylił się, kiedy mówił, że gdyby był pan mną, a ja panem, postąpilibyśmy tak samo. - Za co jest pan na niego taki wściekły? Z twarzy Glessinga zniknęła serdeczność. - Ten przeklęty drań miał czelność wtrącić się do spraw marynarki wojennej! „Podsunął” admirałowi pomysł odesłania mnie do kraju! Bogu dzięki, że to admirał zawiaduje Królewską Marynarką, a tego łajdaka zwolniono z urzędu. A skoro już mowa o durniach, to na pewno czytał pan wczorajszą gazetę. Co za skończony osioł z tego Cunningtona! Jak śmiał powiedzieć, że Hongkong to jakaś zapomniana przez Boga skała, ledwo zasiedlona! Szczyt bezczelności! Przecież to najlepszy port na świecie! Jak on śmiał powiedzieć, że nie znamy się nic na morzu!
Struan przypomniał sobie pierwszy dzień na wyspie - mój Boże, czyżby to było zaledwie pół roku temu? i nabrał pewności, że się nie pomylił. Choćby nawet Hongkong miał przepaść, to Glessing walczyłby o swój Cypel do ostatniej kropli krwi. - Ten nowy pełnomocnik, Whalen, może podzielać zdanie Cunningtona - rzekł. - Nie, jeżeli ja będę miał z tym coś wspólnego. Podobnie admirał. O mało nie dostał apopleksji, kiedy to przeczytał. To oczywiste, dlaczego. Niech pan spojrzy na naszą flotę. Kotwiczy wygodnie i bezpiecznie jak w porcie w Portsmouth. Gdzie, u diabła, bylibyśmy dzisiaj, gdyby nie Hongkong? Boże miłosierny! Bałbym się śmiertelnie, gdybym musiał stać teraz w Makau. Musimy mieć Hongkong i koniec! Nawet ten idiota generał chociaż raz to pojął i zgadza się całkowicie. Glessing perorował tak dalej, przeklinając ku rozbawieniu Struana Cunningtona i Longstaffa. Drzwi otwarły się i mapy zaszeleściły w podmuchu wiatru z deszczem. Weszli Culum i Tess, którzy pomimo takiej pogody byli we wspaniałych humorach. - O, witaj, Tai-Panie - powiedział Culum. - Glessing, możemy dostać herbaty, stary? Zmówiliśmy modlitwę w twojej intencji! - Dziękuję. - odparł Glessing i skinął na żelazny dzbanek stojący na kociołku z węglem drzewnym. Częstujcie się. Tess dygnęła przed Struanem i zdjęła przemoczony płaszcz. - Dzień dobry, Tai-Panie - powiedziała. - Prześlicznie pani dziś wygląda, pani Struan - skomplementował ją. Oblała się rumieńcem i zajęła się nalewaniem herbaty. - Wyglądacie na bardzo szczęśliwych - rzekł Struan. - Bo tak jest - odparł Culum. - Podziękowaliśmy Panu Bogu. Także za to, że wiatr się zmienił. - Nie zmienisz zdania, synu? Nie przeniesiesz się do rezydencji? - Nie, dziękuję, tu jesteśmy całkiem bezpieczni. Struan spostrzegł na jego łańcuszku od zegarka malutkie srebrne, ozdobione drogimi kamieniami puzderko. - Co to jest, Culumie? - spytał. - Pamiątka. Podarunek od Tess. W małym pudełeczku znajdowało się dwadzieścia suwerenów Brocka i Culum znów poczuł się winien, że nie wyjawił Tess ich znaczenia; Włożył je tam, kiedy po raz ostatni zeszli we dwoje z pokładu „Białej Czarownicy”, aby przypominały mu o Tylerze Brocku - o tym, że nie zachował się uczciwie, że nie dał mu przedstawić swoich racji. - Należało do mojej babci. To skromny prezent jak na ślub - wyjaśniła Tess Struanowi. - Ale jak się nie ma posagu i w ogóle, to się nie wybrzydza. - O to już się nie martw, dziewczyno. Należysz do Noble House. Kiedy wprowadzacie się do waszego
domu? - Za trzy tygodnie -. odpowiedzieli jednocześnie .Culum i Tess i jeszcze raz roześmieli się ze szczęścia. - Doskonale. Uświetnimy ten dzień. No, to do zobaczenia. - Niech pan spojrzy na tego durnia, Tai-Panie! - powiedział Glessing. Wycelował swoją lunetę przez okno w lorszę ze zrefowanymi żaglami, wpływającą do wschodniego kanału.. - Co oni, do diabła, robią? To nie dzień na żeglugę - powiedział Struan.. - Za pańskim pozwoleniem, panie Struan, dam im sygnał, żeby zacumowali przy pańskim nabrzeżu w Szczęśliwej Dolinie. Będzie im trudno zakotwiczyć na redzie. A pańskie nabrzeże jest puste. - Dobrze, bardzo proszę. Co to za jednostka? . - Lorsza marynarki wojennej. Ma wywieszony proporzec zastępcy Naczelnego Inspektora Handlu. Glessing z trzaskiem złożył lunetę. - Jej kapitan musi sobie zbadać głowę, skoro wypłynął z Makau w taką pogodę. Albo też to panu Monseyowi tak się piekielnie śpieszy do objęcia stanowiska. Jak pan sądzi? Struan uśmiechnął się. - Ja nie wróżę z kryształowej kuli, komandorze - rzekł. Glessing wydał niezbędne rozkazy marynarzowi, który szybko przywiązał odpowiednie ,flagi sygnałowe do fału i otworzył klapę w suficie. Kiedy flagi jechały w górę, stojących na dole zrosił deszcz. - Gdzie jest Longstaff?..- spytał Struan. - Na okręcie flagowym - odparł Glessing. - Muszę przyznać, że na wodzie czułbym się bezpieczniej. - A ja nie- powiedział Culum.. - Boże, tylko nie to - dodała Tess. Struan dopił herbatę. - No to idę - powiedział. - Gdybym był potrzebny, wiecie, gdzie jestem. - A czy tam bynajm... przynajmniej jest bezpiecznie, Tai-Panie? - spytała Tess. - Z tą gorączką Szczęśliwej Doliny i w ogóle? Siedzieć tam? - Wiatr i deszcz zduszą wszelkie trujące gazy - zapewnił Struan z przekonaniem, którego nie czuł. - Nie zapominaj, Tess, że zostało trochę chiny, a niedługo będziemy jej mieć pod dostatkiem - powiedział Culum. - Wspaniałe jest to nowe przedsięwzięcie, Tai-Panie. To dobrodziejstwo dla całej ludzkości. Struan powiedział mu o umowie z Cooperem, zanim wiadomość o tym ukazała się w gazecie. Zachęcił też syna, żeby dotrzymywał Amerykaninowi towarzystwa. Im więcej bowiem myślał o połączeniu interesów Coopera z Culumem, tym bardziej mu się ten pomysł podobał. - Jeff jest bardzo rzutki, synu. Spodoba ci się współpraca z nim - powiedział i włożył swój płaszcz od deszczu. - No to idę. Posłuchajcie. Nie przejmujcie się Brockiem. Nie przejmuj się ojcem, dziewczyno. Jestem pewien, że jeżeli da mu się czas, to odzyska rozum. Daj mu tylko czas.
- Liczę na to - odparła Tess. - Och, jak na to liczę! Wychodząc, Struan przystanął przy barometrze. - Jezu przenajświętszy! - zawołał. - Opadł do siedmiuset czterdziestu dziewięciu milimetrów! Glessing z niepokojem sprawdził godzinę. Dochodziła dziesiąta. - To prawie centymetr w ciągu pół godziny - powiedział. Odnotował to na wykresie ciśnienia i wyszedł za Struanem, który wybiegł przed budynek. Horyzont na wschodzie był czarny, a morze zlewało się z niebem. Wiatr stał się ostrzejszy, porywistszy i nadał wiał prosto z północy, ulewa zgęstniała. - Nie ma co, nadchodzi. Zamknijcie się tu jak najszczelniej - powiedział nerwowo Struan i puścił się biegiem Drogą Królowej ku Szczęśliwej Dolinie. - Do środka! Culum, Tess! - polecił Glessing, zatrzasnął drzwi i zaryglował je.; - Pod żadnym pozorem nie otwierajcie żadnych drzwi bez mojego polecenia. - Zakrył okna okiennicami sztormowymi, sprawdził wszystkie zasuwy i zdał sobie spraw- że Struan się nie mylił. Wir rzeczywiście pędził prosto na nich, - Bardzo się cieszę, że pogodziłeś się z ojcem, Culum. A teraz chyba zjemy śniadanie - powiedział, uspokajając ich. - Pani Struan, zechciałaby pani się tym zająć?
ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY ÓSMY Struan biegł Co sił w nogach. Kilku chińskich kulisów niosących lektykę śpieszyło do Tai Ping Szan, a pani zbłąkanych Europejczyków pędziło, żeby się schować. Poprzez ścianę deszczu widział na wprost siebie w zatoce lorszę marynarki wojennej, mknącą w pośpiechu ze zrefowanymi żaglami ku Szczęśliwej Dolinie. Kipiące morze miało posępny szarozielony kolor. Czarna linia szkwału pędziła z niewiarygodną prędkością przez zatokę jego skraj dogonił lorszę, zerwał jej grotżagiel i przechylił ją na burtę. Struan skulił się i w kilka chwil potem poczuł smagnięcie oślepiającego, miotanego deszczem wiatru. Znalazł się w burzy zaledwie na kilka sekund, ale o mało co nie zwaliła go ona z nóg. Kiedy zdołał otworzyć oczy, spojrzał w stronę morza. Lorsza, o dziwo, płynęła dalej, posuwając się z trudem naprzód - miała postawiony bezan, jej pokłady zalewała woda, a na rufie trzepotały strzępy grotżagla. Struan znów puścił się biegiem. Dotarł do nabrzeża przy Szczęśliwej Dolinie akurat na czas, by zobaczyć, jak spiętrzony grzywacz porywa lorszę i ciskają na pale. Z nadburcia zeskoczył marynarz z przednią cumą dziobową, ale poślizgnął się i spadł pomiędzy nabrzeże a statek. Rękami uchwycił się krawędzi nabrzeża i wrzasnął, bo statek rąbnął w molo i przeciął go na pół. Kiedy morze odrzuciło lorszę od nabrzeża, nieszczęśnik zniknął. Struan krzyknął do przerażonych marynarzy na pokładzie i popędził ku nim. Jeden z nich rzucił mu linę, którą szybko przywiązał do pala. Drugi marynarz z narażeniem życia skoczył i z cumą rufową w ręku wylądował szczęśliwie na nabrzeżu. Morze podnosiło się, lorsza i pale nabrzeża jęczały, aż wreszcie statek zacumowano i załoga poczęła wyskakiwać na brzeg. - Do faktorii! - krzyknął Struan, gestem pokazując im, żeby podążyli za nim, i pobiegł do drzwi wejściowych. Targany przez wiatr, otworzył je mocnym szarpnięciem. Złożona z ośmiu marynarzy załoga lorszy wbiegła do środka, klnąc i błogosławiąc swoje szczęście. Struan ściągnął z siebie przemoczone ubranie i wówczas spostrzegł Horatia i Monseya. - Boże Święty, co ty tu robisz, Horatio? Witam, panie Monsey! - powiedział. - Już myślałem, że nie zobaczymy więcej lądu - wycharczał Monsey. Horatio ciężko dysząc oparł się o ścianę i zwymiotował. Drzwi wejściowe otwarły się i w podmuchu wiatru z deszczem gniewnie wmaszerował do środka kapitan lorszy - młody porucznik, który otrząsnął się z wody jak pies. Struan podszedł do drzwi i zatrzasnął je. - Na Boga Mojżeszowego! - powiedział przybysz do Struana. - Widział pan to niebo?! - Co, u licha, robiliście na morzu w taki dzień? - spytał Struan. - Nie starczyło wam rozumu, żeby zorientować się, co się święci, w Makau? Starczyło, psiakrew! Ale kazano mi płynąć do Hongkongu więc dopłynąłem do Hongkongu. Wpadliśmy w ręce wariata!
- Francowatego Naczelnego Inspektora Handlu, sir Clive' francowata jego mać, Whalena! Przez tego durnego irlandzkiego sukinsyna o mało, psiakrew, nie utopiłem statku wraz z całą załogą. Tłumaczę mu, że jest zła pogoda, a ten tylko spojrzał w niebo i powiada: „Ma pan mnóstwo czasu, żeby tam dotrzeć. Rozkazuję panu wypłynąć!'' Dzięki Ci, Boże, za Hongkong! Jak wygląda morze na zewnątrz zatoki? - Jeszcze godzina, a nigdzie byśmy nie dopłynęli, Fale na dwadzieścia, trzydzieści stóp. Ale wieje ten przeklęty wiatr! Nie skręca ani się nie cofa - coś niemożliwego! To tajfun czy nie tajfun? Jak to możliwe? - Ponieważ burza jest na wschód od nas, a my jesteśmy wprost na jej drodze, chłopie. - Boże, miej nas w opiece! - Czujcie się jak u siebie w domu. Zajmę się herbatą i gorzałką dla całej załogi. - Dziękuję - rzekł młodzieniec. - Przepraszam pana za ten wybuch. Struan podszedł do Monseya i Horatia. - Może rozgości się pan na górze, panie Monsey? - zaproponował. - Dobrze. Dziękuję, Tai-Panie. Bardzo pan uprzejmy. Proszę mi pomóc wprowadzić Horatia. - Naturalnie. Nie wiem, co się stało temu biedakowi. Od wypłynięcia z Makau cały czas jęczał i narzekał ni w pięć, ni w dziewięć. Zachowywał się bardzo dziwnie. - To ze strachu. - powiedział Struan. Zdjęli z Horatia przemoczony surdut. Twarz miał brudnoszarą jak ścierka i nie był w stanie powstrzymać wymiotów. Pospołu z trudem wnieśli go po schodach i ułożyli na kanapie w zachodnim skrzydle faktorii, gdzie kiedyś mieszkał Robb. Struan podszedł do kredensu i nalał koniaku. Monsey wziął od niego rozdygotanymi rękami kieliszek i wypił trunek. - Dziękuję - powiedział, przyjmując dolewkę. - Niech pan da trochę Horatiowi - rzekł Struan. Za chwilę wracam. Poszedł korytarzem do podestu schodów, a stamtąd korytarzem we wschodnim skrzydle budynku. Jego mieszkanie mieściło się na tym samym piętrze od południa. Mei-mei, Jin-si, A Sam i Lim Din grali w madżonga przy małym stoliku w wielkim salonie. - Płomienie zapalonych lamp tańczyły wesoło. - Witaj, Tai-Panie - powiedziała Mei-mei. Wzięła następną kostkę z bambusa i kości słoniowej i z przekleństwem trzasnęła nią o stół. - Co za parszywy dzień! Mam dziś okrutnie zły dżos! Nie wygrałam nawet jednej partii! Przegrałam czterysta gotówką, a gramy wiele godzin. Aj, aj, aj! No, ale cieszę się, że cię widzę. Deszcz stukał w okiennice, a wiatr wzmagał się. - Przeklęty hałas! Możesz mi pożyczyć trochę liango w? Zbiedniałam.
- Potrącę ci je z twojej pensji. Wracaj do gry, dziewczyno - odparł z uśmiechem Struan. - Na dole i gdzie indziej mamy gości, więc nie wychodź. - Po co miałabym wychodzić? Struan powrócił do mieszkania Robba. Monsey wyglądał już lepiej. Zdjął przemoczone ubranie i owinął się kocem. Horatio spał niespokojnie. - Bóg nas tym razem ocalił, Tai-Panie! - powiedział Monsey. - Po jakiego diabła wypłynęliście z Makau? Szukaliście guza? Przecież widzieliście, jaka jest pogoda. W urzędowej sprawie, Tai-Panie - powiedział szyderczym tonem Monsey. - Jego wielmożność, ekscelencja Whalen przypłynął wczoraj fregatą. Rozkazał mi płynąć do Hongkongu z urzędowym listem do byłego pełnomocnika. Niech pan tylko pomyśli, w taką pogodę! Jak gdyby dzień czy dwa robiły różnicę! Nie odważyłem się mu powiedzieć, że jego „arcyważne wiadomości” zostały już wydrukowane w naszej gazecie. - Jaki on jest? - Moim zdaniem, trudny do zniesienia. Przypłynął fregatą do Makau około północy, bez zapowiedzenia. Po czterech minutach wezwano mnie na pokład. Przedstawił mi listy uwierzytelniające, dał do przeczytania list ministra spraw zagranicznych, słowo w słowo zgodny z artykułem Skinnera - jak ci przeklęci dziennikarze zdobyli tajne dokumenty? - a potem rozkazał mi wypłynąć o świcie i natychmiast dostarczyć ten list Longstaffowi. Oświadczył, że przypłynie na Hongkong bezzwłocznie i że Longstaff ma zaraz wyjechać. Mam pójść do admirała i generała i powiedzieć im, że wszystko ma być gotowe do natychmiastowego wypłynięcia na północ. - Monsey opadł na fotel. - To Irlandczyk! Cóż więcej mogę powiedzieć. - Dlaczego nie przypłynął bezpośrednio tutaj? - Nie może tu być dwóch pełnomocników królowej naraz, byłoby to bowiem wyraźnie wbrew przepisom, panie Struan. Dzięki Bogu, istnieje coś takiego jak protokół dyplomatyczny. Mam z miejsca przejąć obowiązki Longstaffa. A zaraz po opuszczeniu przez niego zatoki zawiadomić o tym jego ekscelencję. Wówczas dopiero tu przybędzie. Podmuch wiatru uderzył w okiennice i zaklekotał nimi. - Niech go szlag! Omal przez niego nie zginąłem! Pod jego władzą w Azji zagotuje się. Jego pierwsze słowa brzmiały: „Jeżeli o mnie chodzi, to ta przeklęta skała może zatonąć!” Słowo honoru! Jeżeli pan pozwoli, to trochę się zdrzemnę. Czuję się fatalnie. Horatio znów zaczął jęczeć i zwymiotował. - Niech pan mu da jeszcze koniaku - powiedział Struan. - Sypialnia jest obok. Zszedł na dół, żeby sprawdzić, jak radzi sobie załoga lorszy. Zdążyli już znaleźć spiżarnię i trunki. Ci, którzy nie jedli i nie pili, spali albo starali się zasnąć. Barometr wskazywał 739 milimetrów, a słupek wciąż opadał. - Chryste Panie, to prawie centymetr na godzinę - powiedział młody porucznik. Był wysoki i jasnowłosy. Aha, przy okazji, panie Struan, jestem Vasserly-Smith, porucznik Królewskiej Marynarki.
Struan uścisnął jego wyciągniętą dłoń. - Dziękuję za dach nad głową. Okno od północy otwarło się raptownie i do hallu wtargnął wiatr z deszczem. Trzej marynarze zatrzasnęli okno i ponownie zablokowali okiennice. - Chyba zerknę na swój statek - rzekł porucznik. - W takim razie proszę tędy. Struan poprowadził go korytarzem do bocznego okna zakrytego grubymi okiennicami, ale osłoniętego ścianami od wiatru z północy. Otworzył je i ostrożnie wyjrzał. Zobaczył, że „Chińska” i „Spokojna Chmura” unoszą się swobodnie na kotwicach. Lorsza porucznika podnosiła się i opadała na falach, trzeszcząc i zgrzytając w zderzeniu z palami nabrzeża. Na wschodzie nie było widać horyzontu. Tylko czerń. A czerń ta pędziła na nich. - Trudno o lepsze zabezpieczenie pańskiego statku, poruczniku - powiedział Struan. - Tak. - Młodzieniec po raz ostatni spojrzał z przestrachem na niebo i zaryglował okiennice. - To pierwsza jednostka, którą dowodzę. Pływam po tych wodach zaledwie od paru miesięcy. Co się dzieje podczas tajfunu? Wszechpotężne Wiatry atakują z łona wichury. - Jak wyglądają? - To zawieruchy. Szkwały. Czasem nazywają je Diabelskimi Wiatrami.
ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY DZIEWIĄTY Pierwsze z Wszechpotężnych Wiatrów runęły na zatokę w godzinę potem i spadły na „Spokojną Chmurę”. Jej cumy pękły i zdana na łaskę fal podryfowała bezradnie w ciemność. W jednej z kabin Mauss podniósł oczy znad Pisma Świętego i podziękował Bogu za Jego dobrodziejstwa i za Hung Siu-cz'uana. Wichura przechyliła „Spokojną Chmurę”, ciskając nim o ścianę i pozbawiając przytomności, a przewrócony niemal do góry dnem statek zniosło w stronę brzegu. Na jego drodze stała „Bostońska Księżniczka”, kliper spółki Cooper-Tillman. Dwa statki zderzyły się gwałtownie. Zanim dziobnik „Spokojnej Chmury” odpadł od amerykańskiego handlowca, zerwał mu z pokładu część nadbudówek, a potem przechylony na bok kliper Struana popłynął rufą do przodu ku brzegowi. Burza zapędziła go na pływającą wioskę sampanów, gdzie zatopi! mnóstwo tych niewielkich łodzi, po czym wściekle cisnęła go na mieliznę. Utonęły setki Chińczyków, ci zaś, którzy ocaleli w sampanach, kryli się za wątłymi osłonami z bambusa. Jednakże następny Wszechpotężny Wiatr porwał te osłony, a wraz z nimi wiele rodzin. Na „Bostońskiej Księżniczce” Jeff Cooper dowlókł się jakoś z górnego pokładu do głównej kabiny i pomógł wstać Shevaun. Wichura wzmagała się,, poniewierając statkiem, lecz jego cumy trzymały. - Nic ci nie jest? - wrzasnął Cooper, przekrzykując. - Chyba nie. Boże, zlituj się nad nami! - Zostań tutaj! Cooper otworzył drzwi kabiny i przez otaczające go zewsząd piekło utorował sobie drogę na górny pokład. Ale wiatr i poziomo siekąca ulewa strąciły go w dół. Zszedł trzy pokłady niżej i korytarzem dostał się do ładowni. Rozejrzał się, przyświecając sobie latarnią. W miejscu, gdzie uderzyła „Spokojna Chmura”, belki były zgniecione, zgruchotane, a spojenia zaczynały puszczać. Wrócił do Shevaun. Nic nam nie grozi - skłamał jej. - Dopóty dopóki nie puszczą kotwice. Wszechpotężny Wiatr uderzył w Cypel Glessinga i złamał maszt flagowy, ciskając nim jak oszczepem w biuro komendanta portu. Maszt przebił granitową ścianę i urwał Glessingowi rękę w łokciu. Przeleciał przez całe pomieszczenie i zanim znieruchomiał, odrzucił Culuma w bok, a Tess obsypał cegłami, gruzem i płonącymi węglami. Przez dziurę w zgruchotanej ścianie wdarły się deszcz i wyjący wicher, a sukienka Tess stanęła w ogniu. Culum po omacku zerwał się na nogi i zaczął walić płonącą suknię gołymi rękami. Kiedy ugasił ogień, przytrzymał Tess w ramionach. Była nieprzytomna. Twarz miała zbielałą, a włosy częściowo opalone. Zdarł z niej ubranie i dokładnie ją obejrzał. Na plecach miała oparzenia. I wtedy usłyszał krzyk. Obrócił się i ujrzał Glessinga, któremu z kikuta tryskała krew. Po drugiej stronie pokoju zobaczył jego odciętą rękę. Wstał, ale nogi odmówiły mu posłuszeństwa. - Zrób coś, Culum! - wrzasnął do siebie, przekrzykując wiatr. Jego mięśnie posłuchały tego rozkazu, chwycił linę do wciągania flag, obwiązał nią mocno kikut Glessinga i krwawienie ustało. Próbował podjąć decyzję co robić dalej, i wówczas przypomniało mu się, jak
postąpił ojciec, kiedy postrzelono Siergiejewa. - Oczyść ranę..- powiedział na głos. - To właśnie musisz zrobić! A potem przypal ją! Znalazł czajnik. Była w nim jeszcze woda, więc ukląkł przy Glessingu i jął obmywać kikut. - Trzymaj się, stary. - mruknął, czując jak cierpienie rannego rozrywa ma wnętrzności. Tess jęknęła, odzyskawszy przytomność. Wstała po omacku, bo wir papierów, flag sygnałowych i kurzu wzbitych w górę przez wiatr częściowo ją oślepiał. Przejrzała na oczy i krzyknęła. Culum odwrócił się przerażony i zobaczył, że Tess wpatruje się w odciętą rękę. Pomóż mi! - wrzasnąć przekrzykując burzę. - Znajdź szczypce do węgla! Potrząsnęła przecząco głową, cofnęła się histerycznie i zaczęła gwałtownie wymiotować. - Psiakrew, daj mi te szczypce! - krzyknął Culum, czując jak go palą poparzone ręce; - Rzygać możesz potem! Tess zmusiła się do wyprostowania, wstrząśnięta jadowitym tonem jego głosu. Zabrała się do szukania szczypiec. Prędzej jak Boga kocham! Znalazła szczypce i przerażona podała je Culumowi. Chwycił szczypcami płonący węgiel i przytknął go do kikuta. Glessing krzyknął i znowu zemdlał. Swąd przypalanego ciała był nieznośny. Culum powstrzymywał mdłości aż do chwili kiedy dokładnie opalił kikut. A wówczas odwrócił głowę i gwałtownie zwymiotował. Brock oderwał wzrok od barometru. Cały statek dygotał, drewno jęczało. - Siedemset szesnaście milimetrów, Lizo! Jeszcze nigdy ciśnienie nie było takie niskie! - zawołał. Liza trzymała Lillibet i starała się opanować strach. - Ciekawam, gdzie się teraz podziewa Tess. O Boże, ochroń ją! - powiedziała. - Tak - mruknął Brock. Nagle drewno zapiszczało i statek przechylił się, ale potem wyprostował. - Idę na pokład! - oświadczył Brock. - Zostań tu! Na miłość boską, człowieku, nie ryzykuj... - Liza urwała, bo zdążył wyjść. - Kiedy to się skończy, mamo? - spytała z płaczem Lillibet. - Lada chwila, słonko. Brock ostrożnie wystawił głowę z zejściówki pokładu rufowego po stronie zawietrznej. Wyciągnął szyję, żeby spojrzeć na maszty. Gięły się jak gałązki. Sztag stengi grot-masztu pękł z potwornym trzaskiem. - Do mnie! - krzyknął Brock w dół zejściówki. - Wachta lewej burty na pokład! Wszechpotężny Wiatr zawył przeraźliwie na północ od statku i pękł następny fał, po nim jeszcze jeden, a grotmaszt ułamał się tuż nad pokładem, uderzył w bezanmaszt i oba z drzewcami i takielunkiem zwaliły się na pokład, miażdżąc zejściówkę pokładu rufowego. „Biała Czarownica” przechyliła się zatrważająco. Brock wywikłał się z rumowiska i obrzucił przekleństwami sparaliżowaną strachem załogę.
- Na pokład, ścierwa! - ryknął. - Od tego zależy wasze życie! Odciąć maszty i do wody z nimi, bo inaczej po nas! Wypędził załogę na pokład, a sam, szarpany przez wiatr i oślepiany deszczem, przytrzymując się jedną ręką odcinał zapamiętale siekierą fały grota, wspominał inny tajfun, który kosztował go oko, i modlił się, żeby zachować drugie, żeby Tess była bezpieczna, a Liza i Lillibet nie utonęły. Rusztowania nowego miasta porwało dawno temu. Wszechpotężny Wiatr rzucił się na wybrzeże, rozwalił resztki żołnierskich namiotów i zrujnował stocznię. Zniszczył spelunki, knajpy i burdele w jej pobliżu i zdruzgotał zakład pani Fortheringill, rozrywając na strzępy obrazy Arystotelesa Quance'a i więżąc go w grobowcu z gruzów. Potem wykosił prosty jak strzała łan pośród ruder Tai Ping Szan, unicestwiając setki. rodzin, i poniósł szczątki rumowisk milę dalej na zbocze Piku. Głęboko pod ziemią na zboczu Tai Ping Szali, siedzący w sekretnej piwnicy, którą zbudował, Gordon Czen powinszował sobie przezorności. Piwnica miała kamienne ściany i była bardzo mocna, więc choć wiedział, że jego dom na górze zniknął, radośnie przypomniał sobie w myślach, że wszystkie cenne rzeczy mą szczęśliwie tutaj, a dom można prędko zastąpić innym. Przemknął wzrokiem po tomach głównych ksiąg rachunkowych, po, rejestrach aktów własności ziemi, skryptów dłużnych, zaległych długów i czynszów, po skrzyniach ze srebrem, skrzyniach z nefrytem, sztukach najdroższych jedwabiów i beczułkach z najlepszym winem. Spojrzał też na swoją konkubinę, której imię brzmiało Drogocenny Kwiat. Siedziała wygodnie na łóżku ustawionym pod ścianą, przykryta kołdrami z najdelikatniejszego puchu. Nalał sobie jeszcze jedną filiżankę herbaty i usiadł przy niej. Jesteś bardzo mądry, pochwalił się w duchu. Wiatr i ulewa waliły w północne ściany faktorii Struana w Szczęśliwej Dolinie, a od czasu do czasu dopadał ją jeden z Diabelskich Wiatrów. Ale jeśli nie liczyć sporadycznych wstrząsów i wściekłego łomotu, budynek stał mocno. ? - Struan palił cygaro. Nie cierpiał bezczynnego siedzenia w domu. - Za dużo palisz! - zawołała Mei-mei, przekrzykując burzę. - Palenie pomaga na nerwy! - Okropny nałóg! Smrodliwy! Nic nie odpowiedział, tylko jeszcze raz sprawdził barometr. - Po co wciąż patrzysz na niego co każde dziesięć minut. - Pokazuje mi, gdzie jest burza. Kiedy przestanie opadać, znajdziemy się w środku niej. Potem zacznie się podnosić. Chyba. - Nie czuję się bardzo szczęśliwie rada, że jesteśmy tutaj. Znacznie lepiej byłoby w Makau. - Wątpię. - Co mówisz?! - Wątpię! - Aha! Czy musimy dziś spać znowu tutaj? - spytała, wyczerpana krzykiem. - Nie chciałabym, żebyś ty, Jin-si, a nawet to żółwie łajno A Sam złapali gorączkę.
- Uważam, że nic nam nie grozi. - Co?! - Nic nam nie grozi! Spojrzał na zegarek. Było dwadzieścia po drugiej. Ale kiedy spojrzał przez szparę w okiennicy, nie zobaczył nic. Tylko niewyraźny ruch w ciemnościach i poziome strugi deszczu na szybach okiennych. Dziękował Bogu, że siedzą po zawietrznej stronie budynku. Ten róg rezydencji wychodził na wschód, zachód i południe, tak więc nie groziła mu furia burzy. Dziękował też Bogu, że jest na brzegu. Żaden statek tego nie przetrwa, pomyślał. Żaden port na świecie nie uchroni floty przed takim dopustem bożym na długo. Założę się, że Makau mocno ucierpiało. W Makau nie ma żadnej osłony. Założę się, że zatonęła tam połowa statków oraz dziesięć tysięcy dżonek i sampanów w promieniu pięciuset mil w obie strony wybrzeża Chin. Tak jest. No, a statek wysłany do Peru? Idę o zakład, że napotkał tajfun i zatonął, a wraz z nim ojciec Sebastian. - Pójdę zobaczyć, co z innymi. - powiedział. - Wróć niedługo, Tai-Panie. Poszedł korytarzem i sprawdził rygle okiennic. Przeszedł przez podest, w roztargnieniu wyprostował na ścianie obraz Quance'a i wszedł do mieszkania Robba. Horatio siedział skryty w półcieniu na bambusowym fotelu na którym dawno temu siedziała Sara. W wątłym migotliwym świetle lamp wyglądał tak, że Struan miał przez chwilę wrażenie, iż to naprawdę ona tam siedzi. - Cześć, Horatio. Gdzie Monsey? - spytał. Horatio spojrzał na Struana nie poznając go. - Znalazłem A Tat - powiedział dziwnym głosem. - Nie słyszę, chłopcze. Musisz krzyczeć!: - A Tat! O tak, znalazłem ją. - Co?! Horatio zaniósł się szkaradnym śmiechem, tak jakby Struana nie było w pokoju. - Mary usunęła ciążę. To parszywa dziwka dla śmierdzących pogan, od wielu lat! - Bzdury! Bzdury, chłopcze! Nie wierz w to - powiedział Struan. - Znalazłem A Tat i batem wydobyłem z niej prawdę. Mary to szatańska kurwa dla Chińczyków i nosiła w łonie bękarta mieszańca! Ale A Tat dała jej truciznę, żeby go zabiła. - Znów zawył ze śmiechu. - Ja jednak złapałem A Tat i biłem ją dotąd, aż wyznała prawdę. Była rajfurką Mary. Mary sprzedawała się poganom! - Jego oczy skoncentrowały się znowu na knocie lampy. - Glessing nigdy nie poślubi chińskiej kurwy! A więc znowu będzie moja. Tylko moja! Wybaczę jej, jeżeli będzie się czołgać i błagać! - Horatio. Horatio! - Będzie tylko moja. Jak za dawnych lat. Znów będzie tylko moja. Wybaczę jej. Następny diabelski poryw wstrząsnął budynkiem, a potem drugi, trzeci - tak jakby wpadli w sam środek
dziesięciu tysięcy wirów - i Struan usłyszał huk wylatujących okiennic i okien. Rzucił się pędem i pobiegł korytarzem do swojego mieszkania. Mei-mei i Jin-si zalęknione leżały na łóżku, a skamieniała z przerażenia A Sam jęczała. Struan dopadł łóżka i wziął Mei-mei w ramiona. Rozszalały gwałtowny huczący i wyjący żywioł osiągnął apogeum. Wtem burza zniknęła. Ucichło. Przez szpary w okiennicach zaczęło przesączać się światło, które w ciągu kilku sekund spotężniało. - Co się stało? - spytała Mei-mei, a jej głos zabrzmiał nierzeczywiście wśród przytłaczającej ciszy. Struan postawił ją i podszedł do okna. Wyjrzał przez szparę, a potem ostrożnie otworzył okno i odryglował okiennice. Wzdrygnął się, bo do pokoju wdarło się gorące, suche powietrze. Nie wierząc własnym oczom przyjrzał się zatoce. „Chińska Chmura” kotwiczyła tam gdzie przedtem. „Biała Czarownica” straciła maszty, a z jej burty zwisały końce fałów. „Spokojna Chmura” stała zaryta przy Cyplu Glessinga. Lorsza z Makau w dalszym ciągu była przywiązana do nabrzeża Noble House. Zobaczył też jedną z fregat, zarytą na mieliźnie, przechyloną, z kadłubem wysoko sterczącym nad przybrzeżną kipielą. Ale reszta okrętów wojennych, transportowców wojska i statków handlowych stała nietknięta na kotwicach. Wysoko w górze widać było pierzaste chmury, błękitne niebo i blask słońca. Ale w zatoce morze oszalało. Olbrzymie fale wybrzuszały jej powierzchnię i zderzały się ze sobą. Ujrzał, jak woda zalewa „Chińską Chmurę” jednocześnie z obu burt, dziobu i rufy. Daleko poza nią z morza wyrastał pierścień chmur burzowych i wznosił się hen, nieporównywalny z niczym, na kilkanaście kilometrów w górę. A nad tym wszystkim, jeśli nie liczyć rozbryzgujących się o siebie fal, panowała nieziemska cisza. Jesteśmy wewnątrz wiru! - wykrzyknął. Co takiego? - W oku sztormu. Tak jest. W samym jego środku! Mei-mei, Jin-si i A Sam pośpieszyły do okna. - Chwała Bogu, flota jest bezpieczna! – powiedział triumfująco Struan. - Statki są bezpieczne. Bezpieczne! Nagle jego radość prysła, zatrzasnął okiennice, okna i zaryglował je. - Chodźcie - powiedział naglącym tonem, rzucając się do drzwi, a one ze zdziwieniem podążyły za nim. Pobiegł długim korytarzem, przebył podest, wpadł do przeciwległego skrzydła budynku i otworzył drzwi mieszkania najbardziej wysuniętego na północ. Część okiennic była tu strzaskana, jedno z okien wybite i wszędzie leżało szkło. - Zostańcie tutaj - polecił. - Co się stało, Tai-Panie? Burza przeszła - powiedziała Mei-mei. - Rób, co każę - odparł i pośpiesznie wyszedł. Mei-mei wzruszyła ramionami i siadła na połamanym krześle. Co się stało Ojcu? - spytała Jin-si.
- Nie wiem. Czasem naprawdę go nie rozumiem. Niebiosom dzięki, że ustał ten hałas. Prawda, jak cicho? Tak cicho, że aż prawie boli. Jm-si podeszła do okna i otworzyła je. - Ach, spójrz! - zawołała, - Czy to nie piękne? Tak się cieszę, że burza przeszła.. Mei-mei i A Sam zgromadziły się wokół niej. Brock stał na pokładzie jak porażony. Widział fale nadbiegające ku niemu ze wszystkich kierunków, ale tu, pod osłoną brzegu, były one małe. Świeciło ciepłe, suche słońce, głośno kapała woda. Otaczające pierścieniem zatokę chmury były jak ściany potężnej katedry mającej pięć mil szerokości. Ale ściany te poruszały się. Wschodni ich sektor zbliżał się w jego stronę. - Co się dzieje, skarbie? - spytała Liza wchodząc na pokład z Lillibet. - Och, jak pięknie! - Och, jest tak ślicznie! - zawołała Lillibet. - Jesteśmy w oku burzy. To środek wiru! - wybuchnął Brock. Wychodzący na pokład majtkowie obrócili się i spojrzeli na niego. - O, patrzcie! - powiedziała Lillibet i wskazała ręką na wyspę. - Czy to nie śmieszne? Rosnące tam gdzieniegdzie drzewa były białe na tle brunatnej ziemi - ich gałęzie straciły wszystkie liście. Nowe Miasto Królowej prawie znikło z powierzchni ziemi, a osiedle na Tai Ping Szan leżało w ruinie. Brzegiem zaczęły wędrować maleńkie postacie. - Zejdźcie na dół - polecił im szorstko Brock. Nie rozumiejąc o co chodzi, posłuchały. - Kapitanie Pennyworth! - zawołał. - Słucham, panie Brock? - Najlepiej pogódźmy się ze Stwórcą. Tylko On wie, co jest po drugiej stronie tych piekielnych chmur. Zabierz wszystkich pod pokład! Wziął lunetę i skierował ją na siedzibę Noble House. Zobaczył Struana, który stał w grupie innych ludzi przed wejściem. Z okna na drugim piętrze wyglądało kilka głów. Złożył z trzaskiem lunetę. - Lepiej wejdź do środka, Dirk - powiedział cicho. Zaklinował rozbitą klapę zamykającą zejściówkę, uszczelnił ją jak się tylko dało i zszedł na dół. - Trza by się chyba pomodlić - powiedział serdecznie. - Och, to dobrze - ucieszyła się Lillibet. - Czy ja mogę pierwsza? Jak przed snem? Culum obejmował ramieniem Tess. - Jeżeli przeżyjemy; niech mnie diabli, jeżeli tu zostanę - poprzysiągł. - Jedziemy do kraju i pal sześć tę wyspę. - Tak - powiedziała Tess, załamana zniszczeniami, jakich dokonał tajfun. Spojrzała z przerażeniem na wolno nadciągającą zasłonę chmur, która pochłonęła półwysep Koulun. - Lepiej wejdźmy do środka. Culum zamknął za nią drzwi. Poparzone ręce przeraźliwie go bolały, ale zasunął rygle. . Tess przedostała się wśród rumowiska do Glessinga i uklękła przy nim. Twarz miał trupią, ale serce mu,
biło. : - Biedny George - powiedziała. Struan oszacował, w jakiej odległości od nabrzeża znajduje się „Chińska Chmura” i najbardziej na wschód wysunięte chmury burzowe. Wiedział, że nie zdąży dopłynąć do statku łodzią, więc pobiegł na koniec nabrzeża i przyłożył dłonie do ust. - Orłow! - ryknął. - Ahoj, „Chińska Chmura”! - Jego głos poniósł się niesamowitym echem po przystani w Szczęśliwej Dolinie. Zobaczył, że Orłow macha mu ręką, i doszła go jego słabo słyszalna odpowiedź: - Tak? - Ustaw ją na południe! - ryknął. - Wiatr będzie z południa! Dziobem na południe! - Tak - usłyszał odpowiedź Orłowa i po chwili zobaczył marynarzy, którzy pędzili na dziób. Spuszczono na wodę łódź i jej obsada zaczęła wiosłować gorączkowo, obracając statek dziobem. Struan wrócił w pośpiechu do grupki stojącej przed wejściem do faktorii. - Do środka! - zawołał. Cześć z nich weszła, ale młody porucznik w dalszym ciągu z niedowierzaniem wpatrywał się w swoją lorszę i przystań. - Wielki Boże w niebiesiech, trzyma się na wodzie! - wykrzyknął. - Niech pan spojrzy na flotę, niech pan spojrzy na te statki! Myślałem, że rozniesie je w diabły, ale tylko jedną fregatę cisnęło na brzeg, a tamten kliper stracił maszty. Nie do wiary, jak Boga kocham! Powiedział pan, że z południa? Dlaczego? - Chodźmy - powiedział Struan, ciągnąc go za rękę. - Do środka... i niech pan zabierze do środka swoich ludzi. - O co chodzi? - Na miłość boską, za kilka minut znajdziemy się poza środkiem wiru! A wtedy wichura obróci się w przeciwną stronę... myślę, że zmieni kierunek i zacznie dąć z południa. Proszę zabrać swoich ludzi... Struan omal się nie przewrócił, bo tuż przy nim przebiegł Horatio i pomknął Drogą Królowej w stronę stoczni. - Wracaj, głupcze, zginiesz! - krzyknął, ale Horatio go nie posłuchał. Pogonił za nim. - Horatio! Co się z tobą dzieje?! - zawołał, doganiając go i chwytając za ramiona. - Muszę powiedzieć Glessingowi. Skończyć z tą małżeńską ohydą! - wrzasnął Horatio. - Precz ode mnie, ty morderco! Dopilnuję, żebyście oboje zawiśli! Ty i ta twoja wstrętna dziwka, morderczyni! Wyrwał się mu i pobiegł. Struan puścił się za nim biegiem jeszcze raz, ale zatrzymał się, bo zaczęło padać. Burzowa chmura była już w połowie zatoki, a morze na jej spodzie wrzało. Zobaczył, że obsada łodzi wspina się na pokład „Chińskiej Chmury” i znika pod nim. Orłow pomachał mu ręką po raz ostatni i również zniknął. Struan odwrócił się i popędził skryć się w rezydencji. Dopadł go poryw wichru, więc zdwoił wysiłki. Dobiegł do progu wśród gęstej ulewy i obejrzał się. Horatio wybiegał właśnie ze Szczęśliwej Doliny, pędząc brzegiem. Ściana chmur przesłoniła już stocznię i
biegnący zaczął rozmywać się w deszczowej mgle. Struan zobaczył, jak przystaje i zadziera głowę i jak w chwilę potem jego maleńka figurka zostaje uniesioną w dal niby liść. Szarpnął drzwi otwierając je i zamknął pchnięciem, ale nim zdążył zasunąć rygle, zapadła ciemność i do środka wpadł Wszechpotężny Wiatr, ciskając go w głąb hallu. Wybił on wszystkie okna na parterze, uśmiercił trzech marynarzy… i przepadł. Struan podźwignął się, zdziwiony, że jeszcze; żyje. Popędził do drzwi i pchając je z całych sił, zaniknął je i zaryglował. Wir przeszedł przez okna, wysysając z wnętrza rezydencji śmieci, papiery, latarnie - wszystko, co nie było przytwierdzone do podłogi. Biegnąc do schodów Struan natknął się na zmiażdżone ciało młodego porucznika. Zatrzymał się, ale następny podmuch porwał zwłoki tamtego, a jego odrzucił w tył. Po chwili, zmagając się z ssaniem powietrza, zaczął się piąć po schodach, żeby znaleźć bezpieczniejsze miejsce. Kiedy wicher uderzył z południa, „Biała Czarownica” zatoczyła się jak pijana. Przechyliła się groźnie, zatańczyła na cumie dziobowej, jakimś cudem wyprostowałaś dygocząc ustawiła dziobem do wiatru. Brock podniósł Lizę i Lillibet i ułożył je z powrotem na koi. Krzyknął im słowa otuchy, ale nie usłyszały go i cała trójka zaczęła rozpaczliwie walczyć o przeżycie. Schodnię zalała woda i poczęła napierać na zaryglowane drzwi ich kabiny, przeciekając pod nimi. Diabelski Wiatr zwalił się na „Białą Czarownicę”. Huknęło i trzasnęło, statek zatrząsł się, Brock zaś zrozumiał, że pękła lina kotwiczna. Na pokładzie „Bostońskiej Księżniczki” Shevaun zakrywała oczy dłońmi, starając się przekrzyczeć wycie wichrów atakujących statek. Cooper poczuł, że poszła ostatnia cuma, Krzyknął do Shevaun, żeby się trzymała, ale nie usłyszała go. Zatoczył się ku niej i z całych sił przycisnął ją ciałem do podpory. Statek pochylił się. Zanurzył się lewym nadburciem w morzu, nabrał więcej wody i zaczął tonąć. Burza nasyciła się nim i cisnęła go na rosyjski okręt. W kabinie głównej wielkiej brygantyny oszklone drzwi szafki roztrzaskały się i na wszystkie strony poleciały butelki, kryształy i srebra stołowe, a Siergiejew przytrzymał się rękami, zaklął i zmówił modlitwę. Kiedy okręt uspokoił się, ustawiwszy dziobem do wiatru, odkopnął spod nóg roztrzaskane szczątki przedmiotów, zmówił jeszcze jedną modlitwę i dolał sobie koniaku. Pal diabli Azję! - pomyślał. Szkoda, że nie jestem w kraju. Pal diabli ten czarci sztorm! Pal diabli Anglików! Pal diabli tę plugawą wyspę! Pal diabli wszystko! Pal diabli księcia Tergina za to, że mnie tutaj wysłał! Pal diabli Alaskę - i emigrację na nią! Pal diabli obie Ameryki i Amerykanów! Za to chwała Shevaun! Tak, powiedział sobie, kiedy okręt znowu się przechylił i zajęczał pod gwałtownym naporem burzy. I chwała Matce Rosji, jej świętości, jej historycznej roli. Plan księcia Tergina jest wspaniały i słuszny, to oczywiste, więc pomogę go zrealizować. Tak. Do diabła z tą przeklętą kulą i piekielnym bólem! Już nie dla mnie jazda po bezkresnych równinach. Koniec z nią. Trzeba zapomnieć o takich przyjemnościach. Spójrz prawdzie w oczy, Aleksy. Ta kula to szczęście - jak to nazywa Tai-Pan? - aha, dżos. Ta kula to dżos. Teraz już możesz poświęcić
wszystkie swoje siły Rosji. Co robić? Natychmiast odpłynąć z Hongkongu. Koniec z nim. Ten dureń Cunnington spętał Anglię i dał nam klucz do Azji. Doskonale. Zawrzyj układ handlowy z Tai-Panem albo z Brockiem, a potem odjedź jak najprędzej i popłyń na Alaskę. Przygotuj grunt pod emigrację plemion. A potem do kraju. Nie, lepiej... do Waszyngtonu. Patrz, słuchaj, myśl i rób to, do czego jesteś stworzony: służ Matce Rosji aż po krańce ziemi. Jej ziemi! Zabolało go w biodrze i po raz pierwszy ucieszył się tym. To bardzo dobry dżos, pomyślał. A więc postanowione. Przeżyjemy - wyjedziemy. Ale co z Shevaun? Na krucyfiks, to ciekawa dziewczyna. Atrakcyjna ze względów politycznych, prawda? I fizycznych. Ale nie na tyle, żeby ją poślubić, nawet jeżeli jej ojciec to senator. A może jednak? Może byłoby to bardzo mądre posunięcie? Rozważ to, Aleksy. Będziemy potrzebować przywódców dla rosyjskiej Ameryki i cały ten kontynent zostanie podzielony na księstwa. Mieszane małżeństwa zawsze były formą podboju, prawda? Może mógłbyś przyśpieszyć ten dzień. Na świętego Piotra; chciałbym ją mieć za kochankę. Jak to załatwić? Zgodziłaby się? Czemu nie. Ten Cooper to skończony dureń; Bardzo źle, że nie jest pełnoletnia. Szkoda. Powiedziała, że go nie kocha. Tajfun osiągnął apogeum, ale pierścień gór i tak chronił zatokę przed jego gwałtownym rozpasaniem. „Bostońska Księżniczka” z jednym nadburciem nurzającym się w morzu dryfowała bezwładnie pośrodku zatoki, nabierając wielkie ilości wody. Cooper wiedział, że koniec jest blisko, trzymał Shevaun i krzyczał, że wszystko będzie dobrze. Statek zanurzył się jeszcze bardziej i popędził ku półwyspowi Koulun. A potem ciężko zarył się W mieliznę. Kadłub rozpruły mu skały, ładownie zalała woda, a wówczas Wszechpotężny Wiatr ocalił go od zagłady, porywając go z mielizny i ciskając bokiem w przybrzeżne fale. Ponieważ wicher wiał teraz z południa, przeleciał ponad pasmem gór w stronę lądu. W rynnie, którą tworzyła Szczęśliwa Dolina, przybrał jeszcze na swej niesłychanej mocy i zwalił się na Noble House, szukając jego słabego punktu. Struan tulił w ramionach Mei-mei, siedząc w stosunkowo bezpiecznym mieszkaniu w północnym skrzydle budynku. Latarnia migała niespokojnie, rzucając dziwaczne, tańczące cienie. Za wybitymi oknami, znajdującymi się po zawietrznej od wyjącej deszczowej zawieruchy, była tylko ciemność. A Sam klęczała na podłodze, a Jin-si przytulała się do Struana, szukając ochrony. Mei-mei obróciła się, przystawiła mu usta do ucha i krzyknęła: - Tai-Panie, jestem niemiłościwe nieszczęśliwa z powodu tych hałasów! Zaśmiał się i przytulił ją mocniej, na co zarzuciła mu ręce aa szyję. Był pewien, że nic już im teraz nie grozi. Najgorsze minęło. - Jeszcze trzy, cztery godziny i burza minie, dziewczyno. - Parszywa burza! Czy mówiłam ci, że to smok? Potworny smok morski?
- Owszem. - Rany boskie! - Co się stało? - Zapomniałam wypić ostatnią filiżankę tej trującej, smakującej jak. łajno chiny. Dziś ostatni dzień, na pewno! - Nie szkodzi, wypijesz ją za parę godzin! - Tak, mężu! - Mei-mei poczuła się bardzo szczęśliwa i bardzo zdrowa. Bawiła się długimi włosami na karku Struana. - Mam nadzieję, że dzieciom nic się nie stało. - Na pewno nic. Nie martw się, Czen Szeng o nie zadba. - Kiedy jedziemy, heja? Niesamowicie pilno mi do małżeństwa. - Za trzy miesiące. Nieodwołalnie przed świętami Bożego Narodzenia. - Uważam, że powinieneś wziąć sobie jeszcze jedną barbarzyńską żonę, jako Trzecią Siostrę. Zaśmiał się. - To bardzo ważne mieć wielu synów. Nie śmiej się, na miły Bóg! - Możliwe, że to dobry pomysł, dziewczyno - odparł. - Może powinienem mieć trzy barbarzyńskie żony. Mam ciebie i Jin-si. Wiesz, co jest okrutnie ważne? Sprawienie sobie przez nas przed wyjazdem jeszcze jednej chińskiej siostry. - Ha! Jeżeli twoje dotychczasowe poczynania z Drugą Siostrą o czymś świadczą, to, dalibóg, weźmiemy sobie kochanków! - Pocałowała go w ucho i krzyknęła: - Jestem bardzo wielmożnie rada ze swojego dżosu, że dał mi ciebie, Tai-Panie! Kanonada Wszechpotężnych Wiatrów wypchnęła okna po południowej stronie faktorii i cały budynek przesunął się jak przy trzęsieniu ziemi. Wyciągane z przemożną siłą ćwieki w dachu zapiszczały przeraźliwie i piekielny poryw wichury zerwał go, ciskając w morze. Struan poczuł, że Jin-si odpływa nagle w wir nad ich głowami. Wyrzucił rękę w górę, chcąc ją chwycić, ale zniknęła. Obejmowali się z Mei-mei z całych sił. - Nie daj się, Tai-tai! - krzyknął. - Nigdy! Kocham cię, mężu! - odparła. I wówczas runął na nich Wszechpotężny Wiatr.
ROZDZIAŁ PIĘĆDZIESIĄTY Na niebie wzeszło wspaniałe słońce i ogrzało zdruzgotane miasto i spokojną zatokę. Culum odnalazł ojca w zdewastowanej rezydencji. Struan leżał skurczony w kącie mieszkania w północnym skrzydle i trzymał w ramionach drobną, wymizerowaną Chinkę. Culum zastanawiał się, jak ojciec mógł ją kochać, bo jemu nie wydała się piękna. Ale śmierć ich nie zeszpeciła. Twarze mieli spokojne, jakby spali. Culum opuścił pokój, zszedł po połamanych schodach i wyszedł na dwór, gdzie wiał łagodny wschodni wiatr. Tess czekała mi niego. A kiedy zobaczyła, że bezradnie potrząsa głową, do oczu napłynęły jej łzy i wyciągnęła do niego rękę. Opuścili Szczęśliwą Dolinę idąc Drogą Królowej i nie widząc niczego. Nowe miasto leżało w ruinach, wszędzie walał się rozrzucony gruz. Ale gdzieniegdzie nadal stały budynki - z niektórych ocalały same mury, inne były tylko lekko uszkodzone. Wybrzeże roiło się od ludzi śpieszących w obie strony bądź stojących nieruchomo w grupach i oglądających gruzy swoich domostw i budynków swoich przedsiębiorstw. Wielu nadzorowało grupy kulisów, ratujących ich zamokły dobytek lub zajętych naprawami. Kulisi od noszenia lektyk zajmowali się swoim rzemiosłem. Podobnie żebracy. W strategicznych punktach ustawiono patrole żołnierzy, żeby zapobiec nieuchronnej w takich razach grabieży. Ale szabrowników było, o dziwo, niewielu. Ludzie na sampanach i dżonkach łowili ryby w spokojnej zatoce pośród mnóstwa rozbitych statków. Inne nadpływały przywożąc nowych osadników. Ruszył też już od nowa pochód Chińczyków ciągnących z wybrzeża na Tai Ping Szan. Nad stokiem wzgórza wisiał dym. Wśród szczątków ruder płonęły nieliczne ogniska. Ale w dole, pod tym dymem wrzała ożywiona działalność. Restauracje, kramy z jedzeniem i herbatą i uliczni sprzedawcy znów robili interesy, podczas gdy mieszkańcy wzgórza - stukając młotkami, piłując, kopiąc i paplając - łatali swoje siedziby albo zaczynali je odbudowywać, błogosławiąc swój dżos za to, że żyją. - Spójrz, najmilszy - powiedziała Tess do Culuma. Przechodzili właśnie obok stoczni. Culum był otępiały, ledwie mógł myśleć. Spojrzał tam, gdzie pokazywała. Ich stojący na łagodnym zboczu wzgórza, prawie ukończony dom stracił dach i odchylił się od fundamentów. - O mój Boże! - dodała. - I co my teraz zrobimy? Nie odpowiedział. Zlękła się jeszcze bardziej, wyczuwając jego popłoch. - Chodź, najmilszy. Pójdźmy… pójdźmy do hotelu, a potem... potem na „Białą Czarownicę'*. Chodź, najmilszy - powtórzyła. Nadszedł ku nim spiesznie Skinner. Twarz miał umorusaną, a ubranie porwane i brudne. - Przepraszam, panie Culum - powiedział. - Gdzie jest Tai-Pan? - Słucham? - Tai-Pan. Wie pan, gdzie on jest? Muszę się z nim natychmiast zobaczyć.
- Tai-Pan... nie żyje - odparła Tess, ponieważ Culum milczał. - Co?! - Nie żyje, panie Skinner. My... ja... Culum widział go. Nie żyje. Jest w faktorii. - O Boże; nie! - wykrzyknął ochryple Skinner. Ja mam, psiakrew, dżos! - pomyślał. Wybąkał kondolencje i wrócił do swojej drukarni i rozbitej maszyny drukarskiej. - Jesteś właścicielem i wydawcą! - krzyknął. - Czego?! Nie masz maszyny ani pieniędzy na kupienie nowej, a ponieważ Tai-Pan nie żyje, nie możesz pożyczyć od niego, a więc nie posiadasz nic i jesteś goły. Goły! Co teraz zrobisz, do diabła?! - Kopnął gruz, nie przejmując się kulisami, którzy czekali cierpliwie, stojąc z boku. Dlaczego, psiakrew, musiał zginąć właśnie teraz?! Perorował tak przez kilka minut, a potem usiadł na wysokim stołku. - Co teraz zrobisz? Weź się w garść! Pomyśl! - rozkazał sobie. A więc, rzekł w duchu, przede wszystkim wydrukujesz gazetę. Wydanie specjalne. Jak? Odbite ręcznie! - Tak, odbite ręcznie - powtórzył na głos. - Masz pracowników i możesz to zrobić. A potem co? Zauważył, że kulisi przyglądają mu się. A potem ani pary z gęby, ostrzegł się. Wydasz gazetę, a wtedy pójdziesz do tego młodego bezradnego idioty Culuma i namówisz go, żeby wyłożył pieniądze na nową prasę drukarską. Z nakłonieniem go nie będziesz miał trudności. Tak jest. Więc trzymaj gębę na kłódkę. Wszedł Blore. Twarz miał jak bez życia. - Dzień dobry - powiedział. - Co za straszna ruina! Nie ma trybun, nie ma padoku. Nie ma nic! Straciłem cztery konie - tego wałacha również, do stu diabłów! - Tai-Pan nie żyje. - O Boże! - Blore oparł się o strzaskane drzwi. - No to koniec! Cóż, tak też myślałem - wszystko co dobre, szybko się kończy. - Słucham? - Hongkong, Klub Jeździecki, wszystko. To pogrzeb wszystkiego. Nie ma co. Ta kolonia to katastrofa. Ten nowy drań Whalen tylko raz rzuci okiem, a uśmieje się jak głupi. Bez Tai-Pana nie ma już żadnej nadziei. Do diabła, lubiłem go! - Nakłonił pana do zobaczenia się ze mną, prawda? Do przekazania mi treści tego listu. Nie - odparł Blore, bo Tai-Pan zaprzysiągł go do dochowania tajemnicy. A tajemnica to tajemnica. Biedak. Na swój sposób szczęśliwy, że nie dożył żeby ujrzeć koniec kolonii na własne oczy. Skinner wziął go pod ramię i wskazał na zatokę. - A co jest tam? - spytał. - Co? Zatoka, na miłość boską. - Z tym właśnie kłopot. Że ludzie nie umieją korzystać z własnych mózgów i oczu. Flota ocalała wszystkie statki handlowe! Straciliśmy jedną fregatę, która osiadła na mieliźnie, ale ściągną ją i naprawią w tydzień. Tak samo „Spokojną Chmurę”. „Bostońska Księżniczka” leży rozpruta przy Koulunie. Ale to wszystko.
Nie rozumie pan? Ten najstraszliwszy tajfun w historii wystawił Hongkong na próbę. Z której - dalibóg! wyszedł zwycięsko! Ten tajfun to wielki dżos! Myśli pan, że admirał tego nie zrozumie? Myśli pan, że nawet ten cymbał Cunnington nie pojmie, że nasza siła to flota, bez względu na to, co sobie myśli ten matoł generał? Morska potęga, do diabła! - Boże Święty! Naprawdę pan tak uważa? Skinner już wrócił do środka i usuwał z drogi gruz. Usiadł, odszukał gęsie pióro, atrament, papier i zaczął pisać. - Naprawdę pan tak uważa? - powtórzył pytanie Blore. - Na pana miejscu zająłbym się planami nowych trybun. Mam wydrukować, że zawody odbędą się w wyznaczonym terminie? - Jak najbardziej. Och, to wspaniale! Tak! - Blore zastanawiał się przez chwilę. - Powinniśmy wprowadzić coś na stałe... już wiem, specjalną gonitwę o najwyższą nagrodę roku - ostatnią gonitwę sezonu wyścigowego. Nazwiemy ją gonitwą o nagrodę Tai-Pana. - Świetnie. Wieczorem pan o tym przeczyta! Blore przyglądał się piszącemu Skinnerowi. . - Pisze pan nekrolog? - spytał. Skinner otworzył szufladę i popchnął w jego stronę plik papierów. - Napisałem to kilka dni temu - powiedział. - Proszę przeczytać. A potem pomoże mi pan przy ręcznej prasie. Culum i Tess stali tam, gdzie zostawił ich Skinner. - Chodź, najmilszy - powtórzyła z udręką Tess, ciągnąc go za rękę. Culum z trudem pozbierał myśli. - Może popłyniesz na „Białą Czarownicę” - powiedział. - Jestem... jestem pewien, że bardzo się o ciebie niepokoją... czy jesteś cała i zdrowa. Ja przypłynę później. Zostaw mnie na trochę samego, dobrze, najdroższa? Ja... po prostu zostaw mnie samego. - Och, Culumie, co my teraz zrobimy? - Nie wiem. Nie wiem. Zobaczył, że patrzy na niego, a potem odchodzi. Ruszył w stronę Cypla Glessinga, nic nie słysząc i nic nie widząc, zatraciwszy poczucie czasu. Boże w niebiesiech, co ja teraz zrobię? - zadawał sobie pytanie. - Panie Struan? Culum poczuł, że ktoś ciągnie go za rękę, i ocknął się z oszołomienia. Spostrzegł, że słońce stoi wysoko na niebie, a on sam opiera się o strzaskany maszt flagowy na Cyplu Glessinga. Stał nad nim dowódca żandarmerii okrętowej. - Jego Ekscelencja pozdrawia pana, panie Struan - powiedział. - Zechce pan łaskawie pojechać na okręt flagowy? - Tak. Tak, oczywiście - odparł Culum, czując się wycieńczony i otępiały.
Bezwolnie dał się zaprowadzić dowódcy żandarmerii do czekającej łodzi. Wspiął się po trapie na okręt flagowy i zszedł pod pokład. - Co za straszna wiadomości, drogi Culumie - powitał go Longstaff. - Napije się pan porto? - Nie. Nic, dziękuję, ekscelencjo. - Proszę usiąść. Tak, straszna. Wstrząsająca. Jak tylko o tym usłyszałem, posłałem po pana, żeby złożyć moje kondolencje. - Dziękuję. - Wyjeżdżam z jutrzejszym przypływem. Nowy pełnomocnik zawiadomił mnie przez pana Monseya, że jest w Makau. - Pal sześć Whalena! - pomyślał Longstaff. Czemu nie zaczekał, do diabła! Pał sześć ten tajfun! Pal sześć Dirka! Pal sześć wszystko! - Spotkał pan Monseya, prawda? - Nie... nie, ekscelencjo. - Nieważne. Słowo daję, diablo przykra sprawa. Monsey był w rezydencji pańskiego ojca i nawet go nie drasnęło. Tak, to straszne. Dżos nie wybiera. - Longstaff zażył tabaki i kichnął. - Słyszał pan, że Horatio również zginął? - Nie... nie, ekscelencjo. Ostatnio... sądziłem, że jest w Makau. Przeklęty głupiec, pomyślał Longstaff, dlaczego dał się zabić?! Wszystko skomplikował. - Aha, przy okazji, pański ojciec miał dla mnie pewne dokumenty. Muszę je dostać przed wyjazdem. Culum zaczął szperać w pamięci. Wysiłek ten wyczerpał go jeszcze bardziej. - Mnie o nich nie wspominał, ekscelencjo. Nic mi o nich nie wiadomo. - No, z pewnością trzymał je w bezpiecznym miejscu - rzekł Longstaff ciesząc się, że Culum nie jest w nic wtajemniczony. - W sejfie, tam będą, panie Culum. Gdzie jest jego osobisty sejf? - Ja... nie wiem, ekscelencjo. Spytam Vargasa. - Ależ Culumie, niech pan się weźmie w garść. Życie nie stoi w miejscu. Daj umarłym grześć umarłe swoje i tak dalej. Nie wolno się poddawać, nieprawdaż? Gdzie jest jego sejf? Proszę pomyśleć! W rezydencji? Na „Spokojnej chmurze”? - Nie wiem. - Radzę więc panu poszukać, i to szybko - powiedział ostrzejszym tonem Longstaff. - To sprawa niebywałej wagi. A poza tym proszę zachować całą rzecz dla siebie. Wie pan, co grozi za zdradę stanu? - Tak... tak, naturalnie - odparł Culum, którego Longstaff przestraszył. - To dobrze. Ponadto proszę pamiętać, że nadal jest pan zastępcą sekretarza Kolonii i obowiązuje pana uroczysta przysięga wobec Korony. Przekazałem te papiery pańskiemu ojcu na przechowanie. Są to ściśle tajne dyplomatyczne dokumenty dotyczące „zaprzyjaźnionego mocarstwa”. Mapy, dokumenty w języku rosyjskim z angielskimi tłumaczeniami. Niech pan je odszuka. I stawi się na pokładzie zaraz po ich znalezieniu. Zresztą proszę się tu stawić tak czy owak o zachodzie słońca. Jeżeli to przerasta pańskie możliwości, zajmę się tym osobiście. Aha, powierzę też panu trochę nasion. Nadejdą za kilka dni. Prześle je pan na mój adres i potraktuje tę
sprawę z równą dyskrecją. Dyżurny! Drzwi otworzyły się natychmiast. - Tak jest! - Odwieźcie pana Culuma na brzeg! Culum wrócił przestraszony do łodzi. Popłynął w pośpiechu na „Spokojną Chmurę”. Utknęła pośrodku pływającej wioski sampanów, stając niemal dęba. Strzegli jej przed szabrownikami żołnierze. Culum wdrapał się na statek i zszedł pod pokład. Przed kabinami Struana stał na straży Lim Din z toporem rzeźniczym w ręku. - Pan nie żyć? - spytał. - Tak. Służący nic na to nie odpowiedział. Nie zmienił też miny. - Jak Tai-Pan mieć papier - ważny papier - gdzie chować? - spytał Culum. - Heja? - Papier... kłaść do sejf. Mieć sejf?! Kasa? Lim Din dał mu znak, żeby wszedł do środka i pokazał mu sejf w ścianie sypialni Struana. - Ten rzecz? - spytał. - Klucz-a? - Klucz-a nie mieć. Tai-Pan mieć, na pewno. Gdzie ojciec .trzymałby klucz? - zastanawiał się histerycznie Culum. Przy sobie! Jasne, że przy sobie! Muszę... czy Vargas ma zapasowe klucze? O Boże w niebiesiech, pomóż mi! Trzeba przecież... załatwić pogrzeb i trumnę. Gdzie mogę... a co z tą dziewczyną, z tą Chinką? Ma być pochowana z, nim? Nie. to nie uchodzi. Czy miał z nią dzieci? Czy nie wspominał ci, że ma? Gdzie one są? W tych ruinach? Pomyśl, Culum! Ocknij się, na miłość boską! A co ze statkami? I z pieniędzmi? Zostawił testament? Przestań o tym myśleć, to w tej chwili nieważne - żadna z tych spraw. Musisz znaleźć te tajne papiery. Co powiedział Longstaff? Mapy i rosyjskie dokumenty? Do kabiny wszedł niepostrzeżenie Brock. Dostrzegł strach i bezradność na twarzy Culuma, jego splamione krwią ręce i ubranie. - Dzień dobry, chłopcze - powiedział życzliwie. - Przyjechałem, jak żem tylko usłyszał. Przykro mi, ale się nie frasuj. Wszystko za ciebie załatwię. - Och, dziękuję, panie Brock - odparł z wyraźną ulgą Culum. - Wszystko dlatego, że ja... - Usiadł bezsilnie. - Tess powiedziała mi, że gdyby nie ty, toby zginęła. Także samo Glessing. Zły dżos spotkał twojego tatę, ale się nie frasuj. Byłem w rezydencji i przygotuję wszystko co trza, tak jak się należy. Kazałem Orłowowi spuścić do połowy masztu banderę z Lwem i Smokiem, a „Spokojną Chmurę” ściągnę na wodę piorunem. Ty se odpocznij. Wszystko załatwię.
- Och, dziękuję, panie Brock. Czy widział pan jego klucz? Potrzebny mi jest, bo chcę dostać się... - Culum już miał mu powiedzieć o dokumentach, ale przypomniał sobie słowa Longstaffa o zdradzie stanu i w porę zamilkł. - Pomyślałem tylko, że... - dodał niezręcznie - że chyba powinienem przejrzeć jego papiery. - Nie obszukiwałem mu kieszeni - odparł chłodno Brock. - Tylko żem ułożył go przyzwoicie i zabrał z widoku tę kobietę. - Och, Dirk - pomyślał - nigdy nie zapomnę, jak wyglądaliście, ty i ta poganka. Razem. Ale dla twojego własnego dobra, i dla dobra dzieci, zostaniesz pogrzebany sam, po chrześcijańsku. - Po cichu załatwiam jej pogrzeb. - Tak, oczywiście - rzekł Culum. - Połączymy się, Culum. Brocki ze Struanami. Tak będzie najlepiej dla wszystkich. Noble House będzie firmą Brocków i Struanów. Wyrychtuję zaraz papiery, i gotowe. - Tak jest, dopowiedział w myślach Brock. Nie wypomnę ci twojego dżosu, Dirk, ale teraz ja będę prawdziwym Tai-Panem. Nareszcie! A Culum, jeśli się nada, zajmie miejsce po Morganie i Tomie. - Pomiędzy mną a Tess wszystko zapomniane, chłopcze - powiedział. Najlepiej, jak pojedziesz na „Białą Czarownicę”. Tess trza pociechy.. - Tak. Dobrze, panie Brock. Dziękuję. Ale... jeśli pan pozwoli, to wolałbym... wrócić najpierw do rezydencji ojca. - Przypłyń na statek przed zachodem słońca - powiedział Brock i wyszedł. Culum potarł rękami twarz. To najlepsze wyjście, powiedział sobie. Połączenie. Najlepsze. Ciągle powtarzałeś, że tak zrobisz. Weź się w garść, Culum! Idź i weź klucz!!! - Panie? - Lim Din dał mu znak ręką, żeby za nim poszedł, i zaprowadził go do innej kabiny. Na podłodze leżał Mauss. Po śmierci wyglądał szkaradnie. - Dżos, Na pewno - powiedział Lim Din i zaśmiał się nerwowo. Przybity na duchu Culum wygramolił się ze statku, przedostał się ułożonymi z desek uliczkami pływającej wioski i znalazł się w pobliżu Cypla Glessinga. Poszedł Drogą Królowej, omijając gruzy i potrzaskany ludzki dobytek i bąkając niezrozumiale podziękowania licznym znajomym, którzy podchodzili, żeby okazać mu swoje współczucie. W rozkojarzonym mózgu kołatała mu tylko jedna myśl - ta, że musi przeszukać kieszenie ojca. - Culum! - usłyszał wołanie. Oszołomiony, zobaczył Coopera. Amerykanin stał przy hotelu w grupie innych kupców, a u jego boku Shevaun. Poszedłby dalej, ale zbliżyli się do niego. - Właśnie dowiedzieliśmy się o tym, Culumie. Bardzo mi przykro - powiedział Cooper. - Czy możemy w czymkolwiek panu pomóc? To potworny dżos. - Tak - dodała Shevaun. Twarz miała mocno posiniańczoną, a ubranie w strzępach. - Potworny! Właśnie wróciliśmy spod Koulunu. To straszne. Takie niesprawiedliwe! - Ja, ja... przepraszam, ale nie mogę teraz rozmawiać. Muszę... muszę... Patrzyli, jak szybko odchodzi. - Biedny młody chłopak. - Wygląda na śmiertelnie przerażonego.
- Nie dziwię mu się. To z powodu Tai-Pana i Glessinga. - Czy on wyzdrowieje? Mówię o Glessingu. - Nie wiem. Miejmy nadzieję. - Cooper spojrzał na drugą stronę zatoki. Zobaczył rozbitą „Bostońską Księżniczkę'1 i jeszcze raz podziękował Bogu za ocalenie ich dwojga. - Na jego miejscu zachowywałbym się podobnie. Biednemu chłopcu trzeba pomóc jak się tylko da, pomyślał. Dzięki Bogu Tai-Pan dożył dnia, że mógł mi przekazać te dokumenty. Ciekaw jestem, czy przeczuwał śmierć. Nie, na pewno nie. A co z Culumem? Co zrobi? Jest bezradny jak dziecko. A może się nim zaopiekować? Jestem to winien Tai-Panowi, i nie tylko to. Zostaliśmy wspólnikami w interesie z chiną. Zlikwidujemy stanowiska dwóch dyrektorów, tak więc zostanie nas dwóch, ja i Culum. A może by tak połączyć nasze siły? Dokonać pełnej fuzji naszych firm? Nowy Noble House - spółka Cooper-Struan? Nie! Struan-Cooper. Musisz być uczciwy wobec Culuma. On będzie następnym Tai-Panem. Takie połączenie stwarza ogromne możliwości, to jasne. Niemniej musisz się pośpieszyć, bo inaczej Brock się postara, żeby biedny chłopak jadł mu z ręki. Zostać Tai-Panem Noble House? Prawdziwym Tai-Panem? Czemu nie. - Dlaczego się uśmiechasz? - spytała Shevaun. - O czymś sobie pomyślałem - odparł i wziął ją za rękę. Wykazałeś wielką mądrość, Dirk, przyjacielu, rzekł w duchu. Co do obu ryzykownych gier. Na umocnienie firmy potrzeba mi roku. - Tak się cieszę, że żyję. Pójdźmy tym nabrzeżem. Powinniśmy sprawdzić, czy nic się nie stało Siergiejewowi. Posłuchaj, Shevaun. Postanowiłem odesłać cię na rok do kraju, najbliższym statkiem. - Co takiego? - spytała Shevaun i przystanęła. - Tak. Przed upływem tego jednego roku, jeżeli uznasz, że mnie kochasz i chcesz mnie poślubić, stanę się najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi - powiedział Cooper. - Nie, nic nie mów - dodał, kiedy zaczęła mówić. Pozwól mi dokończyć. Jeżeli postanowisz, że nie, jesteś wolna i masz moje błogosławieństwo. Jednakże bez względu na twoją decyzję nie wykupię udziałów Tillmana. Twój ojciec będzie dostawał, aż do końca życia... Shevaun odwróciła się od niego i znów zaczęli iść ramię przy ramieniu, on zaś mówił dalej. Ale przestała go słuchać. Za rok! - triumfowała w duchu, ukrywając radość. Za rok wolna! Uwolniona od tej przeklętej wyspy! A do tego ojciec zatrzyma swoje udziały. O Boże, wysłuchałeś moich modlitw. Dziękuję, dziękuję, dziękuję Ci! Biedny Dirku, moja miłości. Ja jestem wolna, a ty nie żyjesz. Spojrzała na rosyjską brygantynę. Tak, pomyślała, Tai-Pan nie żyje. Ale jestem wolna, a arcyksiążę byłby idealnym kandydatem na męża. - Przepraszam, Jeff. Co powiedziałeś? - spytała. - Tylko to, że chciałbym, abyś dostarczyła ojcu kilka poufnych dokumentów. - Naturalnie ,kochany. I dziękuję ci, dziękuję! Ten rok szybko minie. Gordon Czen ukłonił się Buddzie w zniszczonej świątyni i zapalił ostatnią trociczkę dżosu. Zapłakał nad losem swojego ojca i Mei-mei.
Nie czas jednak na płacz, powiedział sobie. Dżos to dżos. Czas pomyśleć. Z Noble House koniec. Culum jest za słaby, żeby go prowadzić. Brock owładnie nim i połączy firmy. Jemu nie dam rady i Jeśli Culum połączy się z Brockami, to po nim. A więc tak czy owak nie może mi pomóc. A ja jemu? Tak. Ale nie w jego stosunkach z barbarzyńcami, nie mogę też mu pomóc w staniu się prawdziwym Tai-Panemi. Taki tytuł mężczyzna zdobywa sobie sam. W powietrzu wiła się delikatnie nitka kadzidlanego dymu. Przypatrywał się jej, sycąc przyjemnym zapachem. O naszej umowie wiedział tylko ojciec. Mam lak srebra, który z czasem zmieni się w pięćdziesiąta w sto, laków. Jestem najbogatszym Chińczykiem na Hongkongu. I najmożniejszym. Jestem Tai-Panem Chińczyków. -Postawmy sprawę szczerze - ani ze mnie Chińczyk, ani Anglik. Ale cieszę się ze swojego dżosu i jestem bardziej Chińczykiem niż Anglikiem, Poślubię Chinkę. I to samo zrobią moi synowie i wnuki, na pewno. A Hongkong? Pomogę tej wyspie umocnić się. Dzisiaj powstrzymałem szabrowników. W przyszłości robotników będzie w bród i będą posłuszni. Wierzę słowom ojca, że brytyjski rząd upadnie. Musi upaść. O bogowie, domagam się od was, żeby upadł, przez wzgląd na przyszłość Chin! Jesteś Chińczykiem - myśl o Chinach. Ufunduję najpiękniejszą świątynię na południu Chin, a przynajmniej świątynię... nadającą się na główną siedzibę Triad i odpowiednią dla Tai Ping Szan - zaraz po upadku angielskiego rządu i przejęciu Hongkongu w suwerenne władanie przez Brytyjczyków. Pokłonił się i dotknął czołem podłogi przed posągiem, żeby potwierdzić tę transakcję. Tak, tylko ojciec wie, jak bardzo mieliśmy się wzbogacić. A jednak połowę z tego oddam Culumowi. Co miesiąc będę się z nim rozliczał i dzielił równo dopóty, dopóki będzie wypełniał zobowiązanie ojca, że ja zarządzam wszystkim bez zbędnych - bądź też jakichkolwiek - pytań, oraz że wszystko robimy po cichu, tylko do jego i mojej wiadomości. Idź zaraz i odszukaj go. Złóż mu uszanowanie. Szkoda, że Culum poślubił córkę Brocka. W tym jego zguba. Szkoda, że brak mu siły, aby rządzić samemu. Gdybyśmy tak mogli zamienić się miejscami. Pokazałbym barbarzyńcom, jak prowadzić Noble House. A jeśli już o tym mowa, to i cesarzowi Chin. Gdyby Culum miał w sobie choć trochę siły i był gotów słuchać rad, Czen Szeng i ja powstrzymalibyśmy Brocka i resztę tych szakali. Ale cóż, trudno. Urządzę ojcu i jego Tai-tai taki pogrzeb, że legenda o nim przetrwa wiek. Zrobię dla niego i Tai-tai tabliczki wotywne i będę ich opłakiwał przez sto dni. A potem spalę tabliczki za ich szczęśliwe powtórne narodziny. Sprowadzę też Duncana i dziewczynkę, wychowam te dzieci jak własne. I założę dynastię. Zachód słońca był blisko. Culum siedział na wzgórzu w Szczęśliwej Dolinie na stopniach bezpańskiego kościoła, rękami podpierając głowę. Wpatrywał się w dal. Musisz wziąć ten klucz, powtarzał sobie wciąż od nowa. Nie masz się czego bać. Musisz wziąć ten klucz, a potem dokumenty. Rusz się, Culum.
Przestał już się bać. Lecz w tej chwili trawiła go niechęć do samego siebie - i samotność. Spojrzał na rezydencję w dole. Vargas z Orłowem w dalszym ciągu stali przy drzwiach. Pamiętał mgliście, że zszedł do doliny - kilka godzin temu - zobaczył ich i zawrócił, żeby się z nimi nie spotkać, a kiedy ruszyli za nim, krzyknął: „Zostawcie mnie!” Spostrzegł, że dołączył do nich Gordon Czen. Przypomniał sobie, że przedtem go tam nie było. Czego on ode mnie chce? - zadał sobie pytanie. Szydzić? Litować się nade mną, tak jak pozostali? Longstaff... Brock... Cooper... Shevaun... Skinner... Vargas... Orłow... Nawet Tess! Tak, żono, ujrzałem tę litość nawet w twojej twarzy, kiedy przystanęliśmy na Drodze Królowej. Nawet w twojej! I masz rację. Wszyscy macie rację. Co ja zrobię? Co mogę zrobić? Nie jestem taki jak ojciec. Powiedziałem mu to. Szczerze. Weź klucz! Weź klucz i dokumenty. Musisz je dostarczyć. Longstaff kazał ci stawić się na pokładzie. Już prawie pora. O Boże! Boże! Przyjrzał się wydłużonym cieniom. Mam powiedzieć Brockowi o monetach Żin-kua? O pozostałych trzech połówkach monet, trzech przysługach, przysiędze na Pismo Święte i o „Lotosowej Chmurze”? Muszę. Mój Boże, a co z Wu Kwokiem? A z Chińczykami szkolącymi się na kapitanów i tymi malcami - podopiecznymi ojca? Brock nie uszanuje mojej przysięgi, wiem o tym. Wszystko mi jedno. Co za różnica? - Cześć. - A, witam, panie Quance. - Culum tępym wzrokiem przyjrzał się cieniom. - Niech pan mnie zostawi samego. Proszę. Arystotelesa Quance'a bolały wszystkie członki. Dopiero przed godziną wyciągnięto go z rumowiska. Włosy i twarz miał oblepione krwią i pyłem z gruzów, a ubranie porwane. - Tak mi przykro - powiedział. - To był dżos. Po prostu dżos. - Nienawidzę tego słowa! - Proszę pana, niech pan mnie zostawi. Quance ujrzał bezradność, cierpienie i nienawiść malujące się na tej młodej twarzy, nieuchwytnie przypominającej mu tego, kogo tak dobrze znał. Przypomniało mu się jego pierwsze spotkanie ze Struanem. W bocznej uliczce w Ma-kau, kiedy Dirk leżał nieprzytomny na ziemi. Równie bezradny, tak samo bezradny. Nie, nie tak samo, bo nic się nie powtarza. Dirk był jak bóg, nawet leżąc w gnoju. Och, Dirk, tyś zawsze miał boską twarz i boską moc - i na jawie, i we śnie. O tak, założę się, że boską nawet po śmierci. Twarz!!! Tak, ty ją miałeś! Tak inną od twojego syna. Owszem, ale nie tak bardzo inną. Bo przecież Culum przeciwstawił ci się na tym wzgórzu. I stanął przy tobie przeciwko Brockowi. Na twoich oczach uścisnął dłoń Gordona Czena. Uciekł też z tą dziewczyną, gwiżdżąc na następstwa. A ponadto ocalił życie Glessingowi. Jest w nim twoja iskra boża! Pamiętasz, co żeś mi powiedział, kiedy odzyskałeś przytomność? „Nie wiem, kim pan jest, ale dziękuję, że dopomógł mi pan odzyskać twarz.”
Nigdy jej nie straciłeś, Dirk, mój przyjacielu. Owszem. Ale dopomóż mojemu synowi odzyskać jego twarz. Czyż nie to byś powiedział, gdybyś tu był? Jesteś tutaj? Brakuje mi ciebie, chłopie. Arystoteles Quance zapomniał na chwilę o swoim smutku i usiadł na stopniu przy Culumie. - Wiem, że nie jest to najwłaściwszy moment, żeby wyciągać ten temat, ale czy mógłbyś mi pożyczyć czterysta pięćdziesiąt gwinei, Tai-Panie? - .zagadnął. - Co? Co pan powiedział? - Czy mógłbyś mi pożyczyć czterysta pięćdziesiąt gwinei, Tai-Panie? - powtórzył Quance. - Wiem, że to straszna chwila, ale ta wiedźma Fortheringill przeżyła - dalibóg, takiej jędzy nie ośmieli się tknąć żaden tajfun! Grozi, że wsadzi mnie do więzienia dla dłużników. Nie mam się do kogo zwrócić, tylko do ciebie. - Powiedział pan „Tai-Panie”. Nazwał mnie pan Tai-Panem. - No bo przecież pan nim jest. I wówczas Culum przypomniał sobie słowa ojca. O radościach i niedolach bycia Tai-Panem; o byciu mężczyzną; o samotności; o życiu i walce o nie. Osamotnienie pierzchło. Spojrzał na trzech mężczyzn w dole. Obawy powróciły. Arystotelesowi łatwo jest mówić „Tai-Panie”, pomyślał. Ale co z nimi? Musisz ich do siebie przekonać. W jaki sposób? Jak to powiedział ojciec? „Ludźmi włada się rozumem i sztuczkami.” Wstał niepewnie. - Ja... spróbuję. Spróbuję naprawdę. Bóg mi świadkiem. Nigdy pana nie zapomnę, Arystotelesie. Nigdy. Culum zaczął schodzić ze wzgórza, czując w żołądku nieprzyjemne pulsowanie. Przed wejściem do budynku faktorii spotkał dowódcę żandarmerii okrętowej, który nadszedł od łodzi. - Jego ekscelencja życzy sobie, aby stawił się pan zaraz na pokładzie - oznajmił mu marynarz. - Proszę mu powiedzieć, że zobaczę się z nim tak szybko, jak to będzie możliwe - odparł Culum ze spokojem, którego nie czuł. - Życzy sobie widzieć się z panem w tej chwili. - Jestem zajęty. Proszę mu powiedzieć, że jestem zajęty! Marynarz poczerwieniał, zasalutował i odmaszerował. Właśnie, a co jest w tych dokumentach? - pomyślał Culum. Zmobilizował się i stanął przed Orłowem, Vargasem i Gordonem Czenem. - Brock przysłał mi polecenia na statek! - powiedział Orłow. Spostrzegł smugi krwi na dłoniach i rękawach Culuma i zadrżał. - Polecenia, żeby obniżyć banderę, na Odyna! Zrobiłbym to i bez tego, zaraz po nadejściu wieści. To on ma mi teraz rozkazywać? Co? - Brock nas zniszczy, panie Culum. Co zrobimy? - spytał Vargas, załamując ręce. - Panie Vargas, proszę załatwić wszystko, co potrzeba do pogrzebu - powiedział Culum. - Ojciec i jego pani zostaną pochowani razem.
- Słucham? - Tak. Razem. Jest chrześcijanką i zostanie pochowana razem z nim. Gordon, zaczekaj na mnie. Chcę z tobą porozmawiać. Orłow, popłynie pan na statek i podciągnie banderę. Na szczyt masztu. Potem pojedzie pan na „Białą Czarownicę” i przywiezie moją żonę na brzeg. - Mam ją przywieźć, powiedziałeś? - Tak. A tu, proszę... - Culum wyjął dwadzieścia suwerenów. - Wręczy je pan Brockowi wraz z moimi pozdrowieniami. Powie mu pan, że daję mu je, żeby kupił sobie trumnę. Trzej mężczyźni spojrzeli na Culuma dziwnym wzrokiem, a potem powiedzieli: - Tak, Tai-Panie. I wykonali rozkazy. **********