Tytuł oryginału GIRLS IN WHITE DRESSES
Copyright © 2011 by Jennifer Close All rights reserved. This translation publis...
12 downloads
16 Views
1MB Size
Tytuł oryginału GIRLS IN WHITE DRESSES
Copyright © 2011 by Jennifer Close All rights reserved. This translation published by arrangement with Alfred A. Knopf, an imprint of The Knopf Doubleday Group, a division of Random House, Inc., New York.
Projekt okładki Marta Weronika Żurawska-Zaręba
Zdjęcie na okładce © Roberto Pastrovicchio / Arcangel Images
Redaktor prowadzący Grażyna Smosna
Redakcja Ewa Charitonow
Korekta Anna Sidorek
ISBN 978-83-7961-504-9
Warszawa 2012
Wydawca Prószyński Media Sp. z o.o. 02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28 www.proszynski.pl
Mamie i Tacie z miłością
Reguły życia Siostra Isabelli, Molly, wychodziła za mąż w asyście dziesięciu druhen w jednakowych sukienkach od Laury Ashley, niebieskich w kwiaty, sięgających za kolano. Isabella uważała, że był to najpiękniejszy ślub, jaki można sobie wyobrazić. Miała wówczas dwanaście lat. – Wyglądasz piękniej niż księżna Diana – powiedziała z zachwytem matka tamtego ranka, pomagając Molly przy ubieraniu. – Potrzebuję więcej spinek do włosów – odrzekła na to Molly. Isabella siedziała na łóżku uczesana we francuski warkocz. Wcześnie rano fryzjerka splotła jej włosy, wsunęła w nie drobne kwiatki gipsówki i spryskała je całym pojemnikiem lakieru. Z boku Isabella wyglądała tak, jakby rośliny wyrastały jej z głowy. Co chwilę dotykała warkocza, żeby sprawdzić, czy wciąż jest na swoim miejscu, i za każdym razem zaskakiwała ją lepka skorupa na włosach. – Isabello – powiedziała Molly. – Jeśli będziesz tak ciągle dotykała swojej fryzury, to ją zniszczysz. Isabella opuściła więc rękę i przyglądała się, jak siostra poprawia własne wylakierowane na sztywno włosy. Molly wpatrywała się w swoje odbicie w lustrze, aż w końcu zrobiła się biała na twarzy. – Dziwnie się czuję – stwierdziła. – Niedobrze mi. Isabella zeszła na dół, gdzie zobaczyła mamę, biegającą w kółko jak osoba niespełna rozumu, i przechadzającego się tam i z powrotem szybkim krokiem tatę, który próbował udawać, że jest zajęty, żeby na niego nie krzyczano. – Molly się wydaje, że zaraz zwymiotuje – oznajmiła. Mama natychmiast pognała do starszej córki, a tata rozciągnął usta w uśmiechu, nie przestając krążyć. Rodzina Macków przygotowywała się do tego ślubu od ponad roku. Tylko o nim mówili i tylko o nim myśleli. Zaczynało to być męczące. Rodzice Isabelli chcieli, żeby wszystko wypadło perfekcyjnie. Cała stolarka w domu została odmalowana, a ogród urządzony na nowo. – I po co? – dziwiła się Isabella. – Przecież nikt nie będzie oglądał domu. W odpowiedzi rodzice jedynie pokręcili głowami, a Molly wymownie wzniosła oczy ku niebu. Matka i ojciec Isabelli przeszli na dietę. Codziennie rano
spacerowali, a na obiad jedli ryby. Kiedy ojcu Isabelli zdarzyło się zamówić stek albo posmarować chleb masłem, jej matka potrząsała głową i wzdychała: – Och, Frank. – Co za różnica? – spytała któregoś razu Isabella. – I tak nikt nie będzie na was patrzył. Natychmiast po wypowiedzeniu tych słów poczuła się fatalnie. Nie zdawała sobie sprawy, jak nieprzyjemnie brzmią, dopóki nie wyszły z jej ust. Ostatnio często jej się to zdarzało; potrafiła być zdumiewająco niemiła, wcale tego nie chcąc. Matka Isabelli w holu naprzeciw wejścia powiesiła ślubne zdjęcie. Było ono pierwszą rzeczą, jaką widzieli ludzie wchodzący do domu Macków. Jeśli szybko przebiegło się po nim wzrokiem, widać było jedynie plamy niebieskich sukien i okazałych fryzur. Z czasem zaczęło jednak przypominać zdjęcie z jakiegoś czasopisma, ilustrujące artykuł zatytułowany Nieudane kreacje z początku lat dziewięćdziesiątych. Nawet twarze uwiecznionych na nim osób jakby się zmieniły; druhny sprawiały wrażenie zażenowanych, że dały się uwiecznić w tak niebieskich sukienkach. Nic jednak nie mogły na to poradzić. Tkwiły, uwięzione w ramce, i mógł je oglądać cały świat. – O kurczę… – mawiali znajomi Isabelli na widok zdjęcia. – Wiem – odpowiadała. – Okropieństwo. Zanim Isabella przeprowadziła się do Nowego Jorku, mama kazała jej opróżnić szafę. – Są tam rzeczy, których nie nosiłaś od lat. Wyciągnijmy je wszystkie, a ja potem te niepotrzebne oddam do Armii Zbawienia. – Powiedziała to takim głosem, jakby chodziło o świetną zabawę. – A kiedy już to zrobimy, poczujesz się znacznie lepiej – dodała. – Mocno w to wątpię – odparła Isabella. Isabella przejrzała stare notesy i buty. Wyrzuciła podkoszulki z nadrukami nazw drużyn sportowych (z liceum) i swoje prace plastyczne z gimnazjum. W zakamarkach szafy znalazła to niebieskie paskudztwo w kwiatki. W rzeczywistości wyglądało jeszcze gorzej niż na zdjęciu. Isabella spodziewała się, że z latami kolor spłowieje, ale był tak samo jaskrawy, jak dawniej. Przez chwilę trzymała sukienkę przed sobą
w wyciągniętych rękach, a potem zaniosła ją na górę do pokoju zabaw, uznawszy, że może przyda się jej siostrzenicom do przebieranek. Upchnęła ją w kufrze z kostiumami piratów i sukniami księżniczek, po czym całkiem o niej zapomniała. We wrześniu w Nowym Jorku panował ruch, jakby wszystkim pilno było wrócić do prawdziwego życia po wakacyjnym lenistwie. Isabella lubiła tę atmosferę i ten wszechobecny pośpiech na chodnikach, w który sama także się włączała. Chodziła szybko, podążając wraz z tłumem, jakby i ona musiała zdążyć na jakieś ważne spotkanie. Jakby stanowiła część produktywnej siły tego miasta, podczas gdy tak naprawdę szła jedynie do sklepu z wyposażeniem mieszkań, by kupić zasłonę do prysznica. Isabella postanowiła zamieszkać w Nowym Jorku, ponieważ nie miała żadnego planu, a Nowy Jork wydawał się całkiem niezłym wyborem. Jej przyjaciółka Mary przeprowadzała się tam, żeby studiować prawo na Uniwersytecie Columbia. Kiedy jej o tym powiedziała, Isabella omal nie padła z wrażenia. – Idziesz na Columbię? – zapytała. – Jak to możliwe? – Dzięki – odburknęła Mary. Isabella jednak wiedziała, że tak naprawdę przyjaciółka wcale nie poczuła się urażona. Ona sama nie uważała jej za tępą, dziwiła się po prostu, że Mary znalazła czas na planowanie życia, uczenie się do egzaminów wstępnych i składanie papierów w szkołach, podczas gdy Isabella ledwie zdołała dokończyć swój projekt fotograficzny w ostatniej klasie liceum. – Nie to miałam na myśli – próbowała się tłumaczyć. Po chwili zastanowienia dodała: – Może ja też się przeniosę do Nowego Jorku? – Nie brała tego wcześniej pod uwagę, ale nagle pomysł wydał jej się całkiem dobry. Miała już współlokatorkę i miasto, a zawsze to coś na początek. Isabella powiedziała rodzicom o wyprowadzce. Oczekiwała, że będą jej zadawać pytania, zechcą wiedzieć dokładniej, co zamierza tam robić. Jednak była najmłodszą z sześciorga rodzeństwa i jej rodzice bez żalu patrzyli, jak ich potomstwo wyfruwa z gniazda. Za każdym razem, gdy któreś z dzieci odchodziło, inne wracało i powoli zaczynali już myśleć, że nigdy nie będzie im dane pobyć znowu we dwoje. – Nowy Jork brzmi nieźle – stwierdzili. – Będziemy ci pomagali
płacić czynsz, dopóki nie znajdziesz pracy. Isabella niemal się obraziła, ale w gruncie rzeczy rozumiała rodziców. Chcieli, żeby się wyniosła z domu i zamieszkała na swoim, by nie skończyła tak jak jej brat Brett, który po studiach wprowadził się z powrotem do domu na dwa lata i większość czasu spędzał w piżamie, grając w gry komputerowe. Przez te dwa lata rodzice odbyli wiele szeptanych rozmów, podczas których tata mówił rzeczy w rodzaju: „Pięć lat poświęconych na ukończenie college’u, a teraz dzieciak będzie nam tu siedział i dłubał w nosie? Ani myślę na to pozwalać!”. Mieszkanie, które znalazły z Mary, było niewiele większe od pokoju Isabelli, ale pośredniczka zapewniła je, że o niczym lepszym nie może być mowy. – W tej okolicy, z portierem, możecie liczyć wyłącznie na lokum tego rozmiaru – oznajmiła tonem tak znudzonym, jakby wygłaszała tę kwestię do tysięcy im podobnych dziewcząt, zszokowanych sumą, jaką trzeba było zapłacić za własny, nędzny kąt w tym mieście. Pośredniczce tak naprawdę wcale nie zależało, by przyjęły ofertę, bo wiedziała, że na ich miejsce czeka całe mnóstwo podobnych kandydatek, świeżo przybyłych i rozpaczliwie poszukujących jakiegokolwiek lokum. Gdyby one się nie zdecydowały, z pewnością znalazłaby inne chętne. Isabella i Mary podpisały umowę najmu i wprowadziły się do mieszkania z szarymi ścianami, które miały uchodzić za białe, i pęknięciem na suficie, biegnącym od drzwi wejściowych do okien wychodzących na podwórze. Stojąc w łazience, Isabella słyszała, jak sąsiadki z góry myją zęby i rozmawiają o tym, jak im minął dzień. Pochodziły z Południa i przez ich akcent wszystko wydawało się jeszcze bardziej zabawne. Isabelli nierzadko zdarzało się przysiąść na brzegu wanny ze szczoteczką do zębów w ręce, by zapomniawszy, po co tam weszła, posłuchać, jak któraś z dziewcząt opowiada o niedawnej randce. Czasami sąsiadki paliły w łazience papierosy, a dym przedostawał się na dół przewodami wentylacyjnymi i u Isabelli powietrze robiło się mgliste. Dziewczęta pozawieszały na ścianach lustra, żeby mieszkanie wydawało się większe, i kupiły do pokoju dziennego jaskrawożółte zasłony, które miały odciągać uwagę od szarości ścian. Postawiły przepierzenie, tworząc oddzielną sypialnię dla Mary; wąski prostokąt, w którym mieściło się łóżko, biurko i niewiele poza tym. Ścianka była cienka, więc Isabella słyszała, jak Mary kicha albo przewraca stronę w książce. Mary zawsze siedziała zamknięta u siebie i pracowała, co
bardzo Isabellę denerwowało. – Co robisz? – pytała zza przepierzenia. – Uczę się – niezmiennie odpowiadała Mary. – Znowu? – pytała wówczas Isabella. Mary wzdychała. – Owszem. Znowu. Po upływie pierwszego miesiąca Mary zaczęła częściej wychodzić do biblioteki. – Zbyt łatwo się rozpraszam – wyjaśniła. Przy tak częstej nieobecności współlokatorki w mieszkaniu było ciszej, ale Isabella nigdy nie czuła się tak naprawdę samotna. A jeśli już jej się to zdarzało, szła do łazienki i przysłuchiwała się pogawędkom sąsiadek, wdychała ich dym i śmiała się wraz z nimi, gdy mówiły: „Wszyscy wiedzą, że on jest kołkiem” czy: „Znów trzeba uczyć się wszystkiego od początku!”. Isabella dostała pracę jako asystentka dwóch osób pełniących kierownicze funkcje w firmie marketingowej. Nie wiedziała dokładnie, czym się zajmują. Nazywali ją swoją „asystentką wykonawczą”, a jej główne zadanie polegało na dostarczaniu co rano Billowi zbożowej mufinki z dżemem malinowym, a Sharon mufinki z kawałeczkami czekolady. Bill prosił o swoją mufinkę, a Sharon nie. Takie były reguły gry. Każdego ranka, kiedy Isabella kładła ciastko na biurku Sharon, ta mówiła: „Och, nie powinnam!” i zabierała się do jedzenia. – Byłam po mufinkę dla Billa i pomyślałam, że może też będziesz miała ochotę – odpowiadała wówczas Isabella. Dopóki tego przestrzegała, wszyscy sprawiali wrażenie zadowolonych. Z czasem dni i tygodnie stały się do siebie podobne, jednak Isabella zawsze miała poczucie, że powinna robić coś innego, że gdzieś tam czeka na nią lepsze zajęcie. Czasami w sobotnie popołudnia chodziły z Mary do parku po drugiej stronie ulicy i jadły na słońcu hot dogi. Mary zawsze zabierała ze sobą podręczniki, robiła notatki i czytała. Isabella po prostu gapiła się na ludzi. – To pierwsza jesień bez szkoły – powiedziała kiedyś. – Uhm – mruknęła półprzytomnie Mary. Odwróciła stronę i zdjęła zatyczkę z jaskrawego pisaka. – Może dlatego cały czas tak dziwnie się czuję… – dodała Isabella. – Może. – Mary pokreśliła całą stronę żółtymi liniami. Isabella poczuła zazdrość. Nie chciała studiować prawa, ale Mary miała cel
i zadania, i tego przyjaciółka jej zazdrościła. Sama miała jedynie dwoje szefów, którzy żądali mufinek. I czasami dżemu. Ich koleżanki z college’u, Kristi i Abby, mieszkały w tym samym budynku co one. To Kristi poleciła im kwaterę. – Trzeba mieszkać w domu z portierem – powiedziała do Isabelli takim tonem, jakby to było oczywiste. – Inaczej nie jest bezpiecznie. Czasami Isabella wychodziła z nimi do miasta, ale ich towarzystwo ją męczyło. Kristi i Abby bez przerwy chciały się stroić i chodzić na sushi albo w miejsca, gdzie wpuszczano wyłącznie ludzi, których nazwiska figurowały na liście. Obie pracowały w public relations i cały czas mówiły o różnych imprezach i o tym, jak się na nich znaleźć, przy czym Kristi z lubością podkreślała konieczność posiadania imiennego zaproszenia. – Mogę cię wciągnąć na listę – proponowała często Isabelli, ale ta nie chciała się znaleźć na żadnej liście. Chciała się po prostu napić. Czasami, przy odrobinie szczęścia, Isabelli udawało się namówić Mary na wyjście. Zwykle chodziły wówczas do baru o nazwie Gamekeepers. Przy tej samej ulicy. – No chodź – kusiła Isabella. – To tak blisko! Dwie minuty stąd. Napijemy się i za godzinę będziemy z powrotem. – Rzecz jasna, zawsze miała nadzieję, że już na miejscu Mary da się przekonać i zostanie dłużej, najpierw jednak należało wyciągnąć ją z domu. Bar był jasno oświetlony, z neonami na ścianach i podłogą z czarnobiałych kafelków. W sali znajdującej się w głębi całą ścianę zajmowały półki zapchane chyba wszystkimi grami planszowymi, jakie kiedykolwiek wyprodukowano. Pierwszego wieczoru, gdy się tam znalazły, Isabella i Mary stały i gapiły się na tę niesamowitą kolekcję. Mieli największe przeboje – Scrabble’a, Trivial Pursuit, Monopol – oraz wiele starszych, jak Operacja, Boggle, Życie i Sorry! – No nie! – westchnęła Mary, kiedy patrzyły na półki. – To jakieś wariactwo. Wszędzie wokół nich, przy długich drewnianych stołach grali ludzie, rzucając kostkami i wykładając karty. – O mój Boże! – zawtórowała jej Isabella. Zdjęła z półki jedno z pudełek. – Patrz, mają Świnki. Nie do wiary. – Co to jest? – spytała Mary, patrząc na pudełko. – To właśnie ta gra. Chyba z lat siedemdziesiątych. Rzucasz świnkami jak kostkami i dostajesz punkty za różne rzeczy.
– Dziwne – stwierdziła Mary. – Bo lata siedemdziesiąte były dziwne – powiedziała Isabella. – Chodź, zagramy. Rzucały świnkami, ale Isabella widziała, że Mary gra nie wciąga. Przysiedli się do nich dwaj faceci; z początku było miło, ale potem zaczęli chrząkać i kwiczeć za każdym razem, gdy któraś ze świnek zatrzymała się w pozycji mogącej uchodzić za sprośną. – Mam „robienie bekonu”! – zawołała radośnie Isabella, co tylko pobudziło ich do głośniejszego rechotu. Jeden był tak pijany, że chwiał się i obijał o stół, rozchlapując drinki i zakłócając przebieg gry. – Chyba powinnyśmy już iść – powiedziała Mary. – I tak muszę wcześnie wstać, żeby się uczyć. – Dobrze – zgodziła się Isabella. Oddała świnki chłopcom, żeby sami mogli nimi porzucać. – Wychodzicie? – zapytał ten bardziej pijany. Zamknął oczy, a kiedy Isabella zaczynała się już zastanawiać, czy przypadkiem nie zasnął, otworzył je ponownie i powtórzył: – Wychodzicie? – Owszem – potwierdziła Isabella. Mary czekała na nią przy drzwiach. – Mam jutro mnóstwo rzeczy do zrobienia – dodała. – Wyjątkowo pracowity dzień. Isabella poznała chłopca imieniem Ben i umówiła się z nim na randkę. Chciała wypełnić czymś pusty weekend, kiedy Mary się uczyła, a Kristi i Abby robiły rzeczy zupełnie dla niej nieciekawe, jak odwiedzanie siłowni czy zakupy w SoHo. Isabella raz wybrała się z nimi do siłowni; Kristi ćwiczyła na bieżni w kolczykach i w naszyjniku, co tak przeszkadzało Isabelli, że nie potrafiła się zmusić, by pójść tam ponownie. – Nigdy wcześniej nie byłam na randce – powiedziała do Mary, szykując się tamtego wieczoru do wyjścia. – Byłaś na mnóstwie randek – odparła Mary. – Nie – upierała się Isabella. – Bywałam w restauracjach z moimi sympatiami, ale nie można tego nazwać randkowaniem. To było zaledwie równoczesne jedzenie. Mary podniosła wzrok znad książki i przechyliła głowę. – Równoczesne jedzenie – powtórzyła. – Aha. Czasami myślę, że powinnaś zostać prawnikiem. Isabella i Ben zaczęli spędzać ze sobą dużo czasu, ale Benowi tak naprawdę nigdy nic się nie chciało. Wystarczało mu przesiadywanie
na sofie w mieszkaniu dziewcząt. – Może powinniśmy gdzieś pójść? – sugerowała czasem Isabella. – Do muzeum albo do zoo, albo jeszcze gdzieś indziej? – Ben tylko się śmiał i klepał ją po kolanie. Bywali w barach ze stołami do drużynowych zawodów w piciu piwa i szafami grającymi piosenki Neila Diamonda. Tańczyli na parkietach wysypanych trocinami i pili drinki o wymyślnych nazwach w rodzaju Baby Guinness czy Buttery Nipples1. W ciągu tygodnia zwlekali się z łóżka, kupowali bajgle w sklepie na rogu i jechali do pracy różnymi liniami metra. W weekendy spędzali w łóżku większą część dnia; wstawali dopiero późnym popołudniem, żeby coś zjeść. 1 Ang. Niemowlęcy Guinness i Maślane Sutki (przyp. tłum.). Przebywali głównie w mieszkaniu Isabelli, ponieważ lokum Bena cuchnęło japońskim rosołem i brudnymi skarpetkami, a do tego nad drzwiami wisiała tabliczka z napisem: „Uwaga na kieszonkowców i rozwiązłe kobiety”. Miał dwóch współlokatorów, rosłych osiłków, którzy siedzieli na kanapie w bokserkach, zawsze z wielkimi michami płatków, i oglądali programy sportowe. Nic nie wskazywało na to, by obecność Isabelli im przeszkadzała, ale też właściwie nie zauważali gościa. Każda podejmowana przez nią próba nawiązania rozmowy kończyła się zniechęcającym mruknięciem, więc w gruncie rzeczy Isabella była zadowolona, że Ben woli jej mieszkanie. Czuł się swobodnie w jej łóżku; spał z otwartymi ustami, z kołdrą skopaną na bok. Czasami Isabella budziła się z bólem głowy i nienawidziła go za to, że może tak po prostu spać. Bywało, że wślizgiwała się za przepierzenie do Mary i wchodziła do jej łóżka. – On chrapie – usprawiedliwiała się szeptem, na co Mary mruczała coś sennie i odwracała się na drugi bok. Jednak im więcej czasu spędzał u nich Ben, tym częściej Mary przesiadywała w bibliotece. Mieszkanie, ciasne już dla dwóch osób, z trudem mieściło trzy. Isabella odnosiła wrażenie, że Mary jest na nią coraz bardziej zła, wytyka jej przepełniony kosz na śmieci, robi uwagi w stylu: „Chyba pójdę dokupić papieru toaletowego”, i zdecydowanie głośniej zamyka drzwi po powrocie do domu. Kiedyś w środku nocy Ben zostawił podniesioną deskę klozetową i Mary korzystając z toalety, wpadła do sedesu. Isabella próbowała jej to zrekompensować, sprzątając łazienkę i kupując cukierki. Widziała, że Mary docenia jej starania, ale w mieszkaniu nadal panował tłok, a Mary wciąż zdarzało się głośno wzdychać albo utyskiwać na brudne naczynia, w zależności od humoru.
Isabella dziwiła się, że potrafi wykonywać swoją pracę w stanie permanentnego kaca. Nie była pewna, czy to odkrycie powinno ją cieszyć, czy skłonić do ucieczki. Tak czy inaczej, uzyskiwała doskonałe oceny za wywiązywanie się ze służbowych obowiązków. – Wytrzymaj przy mnie rok, a daleko zajdziesz – mawiał do niej Bill. Miał wielki brzuch i codziennie jadał na lunch grecką sałatkę, po której nieodmiennie śmierdział cebulą. Isabella wiedziała, że Bill uważa grecką sałatkę za superzdrowe danie, i współczuła mu szczerze. I żałowała, że facet śmierdzi. Sharon była mniej bezpośrednia. – Mam oczko w rajstopach – ogłaszała. A potem gapiła się na Isabellę z wypisanym na twarzy pytaniem: „I jak wybrniemy z tej sytuacji?”, dopóki ta nie zaproponowała, że pójdzie kupić nową parę. Stojąc w drogerii i wybierając rajstopy dla innej kobiety, myślała: „To się dzieje naprawdę”. Wzięła takie ze wzmocnioną górą, dobrze trzymające pośladki, i poszła zapłacić. Pod koniec października siostra Isabelli Molly przywiozła obie swoje córki na cały dzień do miasta. Przyjechały pociągiem z Filadelfii, ubrane w podobne kraciaste spódnice na szelkach, każda z lalką American Girl, trzymaną w kurczowym uścisku. Molly uparła się, żeby wstąpić do siostry; chciała zobaczyć, gdzie mieszka. Wszystkie trzy stanęły w pokoju z telewizorem i rozejrzały się dokoła. Missy i Caroline skorzystały z łazienki, a potem usiadły na łóżku ciotki. – Bardzo wygodne – powiedziała Molly, zbierając swoje rzeczy przed wyjściem. Kiedy szły ulicą, Missy, starsza z dziewczynek, opowiedziała Isabelli o ich podróży do Nowego Jorku. – Koło stacji spał jakiś człowiek – powiedziała. – Dokonał w życiu złych wyborów. – Doprawdy? – zdziwiła się Isabella, zerkając kątem oka na Molly. – Tak – potwierdziła Missy. Chwyciła Caroline za ramię i zaczęła ją pouczać: – Uważaj na psie kupy na chodniku. I nie patrz na ludzi, bo mogą cię zabrać. – Missy, nikt was nie zabierze – powiedziała Isabella. Dziewięciolatka pokręciła głową w taki sposób, jakby uważała, że Isabella jest głupia. – Mówili nam o tym na lekcjach, ciociu Iz. Porywacze są wszędzie.
A najwięcej w Nowym Jorku. Wszystkie siostrzenice i bratankowie nazywali Isabellę ciocią Iz; otrzymała to idiotyczne przezwisko od swego najstarszego brata, kiedy mu się urodziło pierwsze dziecko. Brzmiało jak imię jakiejś niegodziwej ciotki z bajki, zapomnianej postaci z Czarnoksiężnika z krainy Oz. Missy ściągnęła usta i wytrzeszczyła oczy, jakby chciała ostrzec Isabellę przed niebezpieczeństwami Nowego Jorku. Mała była klonem Molly i czasami, choć miała dopiero dziewięć lat, trudno było ją lubić. Isabella nachyliła się do Caroline. – Nikt cię nie porwie – wyszeptała jej do ucha. Caroline się uśmiechnęła. Obeszły całe centrum American Girl Place, obejrzały film, kupiły trochę nowych ubrań i zrobiły sobie herbatkę z lalkami. Ta należąca do Caroline miała irokeza z przodu, w miejscu, gdzie dziewczynka próbowała obciąć jej grzywkę. – Chciałam, żeby nie miała grzywki – wyjaśniła. Dotknęła swojego czoła. – Tak jak ja. – Dlatego nie dostanie następnej lalki przynajmniej przez rok – powiedziała Missy. Udała, że poi swoją lalkę herbatą. – Ponieważ pięciolatki tak naprawdę nie wiedzą, jak się nimi opiekować. Po herbacie Ben dołączył do nich w Central Parku i gonił dziewczynki, udając potwora, podczas gdy Molly z Isabellą przysiadły na ławce. – Wygląda na niezłą zdobycz – powiedziała Molly, szturchając siostrę łokciem. – Może to ten właściwy? Isabella westchnęła. Molly próbowała ją wydawać za mąż od siódmej klasy. – Isabello, musisz dopilnować, żeby nie przestał cię szanować. Dziewczyna ma tylko jeden skarb – swoją reputację. – O Boże – jęknęła Isabella. – Molly, proszę cię, przestań. – Możesz posłuchać mnie teraz albo później przekonać się o tym na własnej skórze – powiedziała Molly. – Jeśli zaczniesz mówić o krowach i mleku, to wysiadam – ostrzegła ją Isabella. – Zupełnie jakbym słyszała mamę. Missy podbiegła do nich z włosami wymykającymi się spod gumki ściągającej je w kucyk, zaróżowiona na buzi. Wyglądała uroczo; przez moment Isabella miała ochotę porwać ją w ramiona i mocno uściskać. Ale zaraz potem Missy oznajmiła: – Ben jest taki zabawny. – Odwróciła się i uśmiechnęła do ciotki.
– Mam nadzieję, że za niego wyjdziesz. Później nachyliła się do ucha matki i powiedziała coś szeptem. Sprawiała wrażenie zatroskanej, ale Molly kazała jej się nie martwić. Missy pobiegła z powrotem do Bena, który ruszył w jej stronę z wyciągniętymi ramionami, groźnie przytupując. Mała pisnęła i zaczęła uciekać. – Missy właśnie mnie spytała, czy jesteś biedna – odezwała się Molly. – Pytała, czy będziesz musiała się do nas wprowadzić. Powiedziała, że nie widziała jeszcze tak małego mieszkania. – Molly odchyliła głowę do tyłu i zaczęła się śmiać. Śmiała się z ustami otwartymi tak szeroko, że widać było plomby. Isabella zawsze sądziła, że w Nowym Jorku nie ma żadnych zwierząt, ale się myliła. Były wszędzie. I to ten ich rodzaj, którego woli się nie widywać. – Czytałam gdzieś, że w Nowym Jorku nigdy nie jesteś oddalony bardziej niż na półtora metra od jakiegoś stwora – powiedziała Mary. Ta świadomość prześladowała Isabellę. Zarząd budynku raz na miesiąc wystawiał dla firm zwalczających szkodniki listę, na którą należało się wpisywać i za każdym razem natychmiast pojawiały się na niej pełne dużych liter i podkreśleń nazwy tego wszystkiego, czego ludzie chcieli się pozbyć. „MYSZY!!!” – widniało na liście. „ZNOWU KARALUCHY!!!”. Isabella i Mary słyszały skrobanie między ścianami i były pewne, że to mysz, chociaż nigdy jej nie widziały. – Słyszę ją – mówiła Isabella. Nazwały ją Brad i udawały, że to jedyna mysz w ich mieszkaniu. Kiedy skrobała w nocy, Isabella wiła się na łóżku. Jeśli ją słyszała, nie wstawała aż do rana ze strachu, że na nią wpadnie w drodze do łazienki. Czekała, nawet jeśli chciało jej się sikać. Prawdopodobnie z powodu myszy nabawiła się zapalenia pęcherza. Ponieważ w ich mieszkaniu zawsze było grubo ponad trzydzieści stopni, musiały zostawiać otwarte okna. A że nie miały w nich siatek, Isabella często, budząc się, widziała przed sobą kuper gołębia. Nazwały go Pete i usiłowały odgadnąć, dlaczego przylatuje tylko do okna Isabelli. A przysiadał tam niemal co rano, gruchając i pstrząc odchodami parapet. Trudno było sobie wyobrazić coś bardziej obrzydliwego. – Pete, wynoś się stąd! – krzyczała Isabella. – Nie wydzieraj się na niego – karciła ją Mary. – Wystraszysz go
i jeszcze wleci do mieszkania. Isabella uważała, że jej współlokatorka przesadza, aż pewnego ranka, kiedy krzyknęła na Pete’a, ten zdecydował się wlecieć. Pobiegła po Mary, która chwyciła za miotłę i zatrzasnęła drzwi do pokoiku przyjaciółki. Zawsze dobrze sobie radziła w takich sytuacjach. – Okej – powiedziała. – Kiedy otworzymy drzwi, ty podbiegniesz do okna i otworzysz je najszerzej, jak się tylko da. A ja go wypędzę. – Jesteś taka odważna – pochwaliła ją Isabella. Trwało to prawie godzinę i wymagało wiele krzyku, ale w końcu Pete znalazł drogę powrotną na zewnątrz. Stały spocone i zdyszane, kręcąc głowami. – Nigdy bym nie przypuszczała, że w Nowym Jorku będzie tyle dzikich zwierząt – stwierdziła Isabella. – Ja też nie – przyznała Mary. Ben pojechał z nią pociągiem do Filadelfii na Święto Dziękczynienia. Jadł indyka, bawił się z dziećmi i był czarujący w sposób, o jaki nigdy by go nie podejrzewała. Mama Isabelli uparła się, by zapakować dla niego kawał pozostałego z uczty ciasta. Wracali razem, pociągiem, i przez całą drogę Ben trzymał dłoń na jej udzie. W następnym tygodniu ani razu nie dał znaku życia, aż Isabella zaczęła się zastanawiać, czy przypadkiem nie wymyśliła sobie całego tego świątecznego wyjazdu. Zrobiło się chłodniej, ale w ich mieszkaniu nadal utrzymywała się temperatura powyżej trzydziestu stopni. Na Rockefeller Center przychodziły pięcioosobowe rodziny, żeby oglądać choinkę. Otaczały drzewko kołem, trzymając się za ręce, i stanowiły zaporę, przez którą Isabella musiała się przedzierać w drodze do pracy. Miała wrażenie, że bierze udział w grze w przepychanki i nie ma w niej żadnych szans na wygraną. Na Boże Narodzenie pojechała do domu sama, z dwiema torbami brudnych rzeczy do prania. Ostatniego wieczoru przed jej wyjazdem poszli z Benem się napić. Było dużo śmiechu, dobrze się bawili, a kiedy w drodze z baru do domu wstąpili na pizzę, Isabella zaczęła myśleć, że bezzasadnie doszukiwała się w ich związku problemów. Później, kiedy leżeli w łóżku, a on bawił się jej włosami, wydała z siebie pełne zadowolenia westchnienie, na co Ben powiedział:
– Moja była dziewczyna kazała mi się bawić jej włosami, kiedy zasypiała. Isabella odsunęła się od niego gwałtownie, a ponieważ miał jej włosy oplecione na palcach, kilka kosmyków zostało mu w dłoni. – O co chodzi? – zdziwił się. – O nic. – Jak miała mu to wytłumaczyć? Zostawiła go bez odpowiedzi, z włosami, które jej wyrwał z głowy, żeby sam się zastanowił. Boże Narodzenie w domu Macków było głośne i tłumne. Z kątów wyzierały pluszowe renifery, wszędzie widać było taśmę klejącą i świąteczne ciasteczka. Wszyscy dorośli grali w gry planszowe, a dzieci biegały na górze. Isabella wiedziała, że tak jest bezpieczniej. Wieczory gier u Macków nie były przeznaczone dla dzieci. Dzień przed Wigilią grali w Scattegories2 i już zaczęły się nieporozumienia. Jej brat John przyniósł Cranium, ale spotkał się z niechętnym przyjęciem. 2 Gra przypominająca nieco zasadami polskie Państwa-Miasta (przyp. tłum.). – Według mnie nie powinniśmy grać w coś, co wymaga użycia gliny – powiedział Brett. – Właśnie – poparła go Isabella. – Mogłoby dojść do rękoczynów. Grało dwanaście osób, więc nie sposób było się zorientować, czy ktoś oszukuje. Partnerka Isabelli, jej bratowa Meg, przez cały wieczór popijała appletini3 i szydziła z przeciwników. 3 Koktajl z martini, wódki, jabłkowego sznapsa, midori lub likieru cytrusowego i lodu (przyp. tłum.). – Ooo! – pokrzykiwała. – Ooo! Skopiemy wam tyłki! – Po czym wyciągała rękę, zmuszając Isabellę do przybicia piątki. Matka Isabelli postawiła szlaban na wszelkiego rodzaju gotowe drinki po incydencie z koktajlem martini z sokiem z granatów podczas Święta Dziękczynienia w 1998, ale ktoś musiał o tym zapomnieć. Tego wieczoru, wchodząc do kuchni, Isabella zobaczyła duży dzbanek nienaturalnie zielonego płynu. – Appletini – poinformowała ją radośnie Meg. – Masz ochotę się napić? – To było ostatnie pełne zdanie, jakie wymówiła przed końcem dnia. Brat Isabelli Joseph spokojnie ignorował swoją żonę – wielbicielkę zielonego koktajlu – pozostawiając ją całkowicie siostrze, której mogła do woli przybijać piątki.
Brett prawie się nie odzywał od chwili, gdy próbował przepchnąć słowo „kurwa” w kategorii „rzeczy, które się lepią”. Matka Isabelli krzyknęła: „Słodki Jezu!” i zamknęła oczy ze zgrozy. Mniejsza o to, że w tej rundzie należało podawać słowa na „H”, a matka Isabelli powinna się raczej martwić tym, że jej dwudziestosiedmioletni syn nie zna alfabetu. Molly mówiła o Benie, a Isabella żałowała, że w ogóle przedstawiła go rodzinie. – Tak miło się bawił z dziewczynkami – zachwycała się Molly. – Po prostu uroczo. Isabella dostrzegła Caroline, przebiegającą obok z prędkością błyskawicy, a chwilę potem wszystkie pozostałe dzieci zaczęły hałaśliwie schodzić po schodach, opuściwszy pokój zabaw. Większość była poprzebierana i z niewiadomych powodów niosła plastikowe kubki na herbatę. W jednej chwili zapomniano o Scattegories. Molly zasugerowała, że wszystkie dzieciaki mogłyby spać w pokoju Isabelli, tak dla frajdy. Oczywiście tylko pod warunkiem, że Isabella wyrazi zgodę. – Możemy, ciociu Iz? – rozległy się pytania. – Możemy spać w twoim pokoju? Isabella popatrzyła na Molly, która nie odwzajemniła spojrzenia. – Jasne – powiedziała. – Możecie spać w moim pokoju. Caroline pisnęła z radości, a potem zaplątała się w długą, niebieską suknię, którą miała na sobie, i zaczęła płakać. Isabella podniosła dziewczynkę i wzięła na kolana. Caroline zawsze była jej ulubienicą. Kiedy próbowała szeptać, mówiła ludziom prosto do ust. W ostatnie Święto Dziękczynienia, kiedy kurze udko spadło jej na podłogę, rzuciła: „Pieprzyć to”. A kiedy Molly zapytała córkę, skąd zna takie słowo, wzruszając ramionami, odpowiedziała: „Od babci Kathy”. – Masz dla mnie prezent, Iz? – spytała Caroline. – Caroline, to niegrzeczne – napomniała ja Missy. Poklepała Isabellę po ramieniu. – Ciocia Iz nie musi nam kupować prezentów. – Missy, wciąż przejęta domniemanym ubóstwem ciotki, traktowała ją jak przygarniętą przez rodzinę bezdomną. Molly popatrzyła na swoje córki i zmrużyła oczy na widok przebrania Caroline. – Czy to moja suknia druhny? – spytała. – Nie – odpowiedziała jej Isabella. – To moja suknia druhny. Molly wymownie uniosła wzrok ku sufitowi. – Wiesz, co mam na myśli. Caroline, skąd to wzięłaś? – Ze skrzyni z kostiumami do przebieranek – powiedziała Caroline.
Molly zwróciła się do Isabelli: – Jak ta sukienka tam trafiła? – A co niby miałam z nią zrobić? – zapytała Isabella. – Nie nadawała się dla instytucji dobroczynnych. Brett zaśmiał się z drugiego końca pokoju; Molly skarciła go wzrokiem. – Wtedy takie rzeczy były na topie – powiedziała. – Nie pamiętasz tego, ale wtedy się nosiło takie sukienki. – Bez wątpienia – powiedziała Isabella. – Ta sukienka, nawiasem mówiąc, leży w skrzyni od zawsze. Caroline obserwowała rozmawiające, patrząc raz na jedną, raz na drugą, w zależności od tego, która akurat była przy głosie. Isabella widziała, że Molly ma ochotę jeszcze coś dodać, ale ta odwróciła się i pociągnęła łyk wina. „Ciocia Iz” zaś zabrała dzieci na górę, żeby je ułożyć do snu w swoim pokoju. Usłyszała, jak Molly mówi do kogoś w kuchni: – Więc Missy pomyślała, że Izzy jest biedna. – Roześmiała się głośno. – Tak! Dasz wiarę? W łóżku Isabelli znalazło się naraz tyle ciał, że aż się bała, że mebel może się zarwać. Wszędzie były drobne dziecięce kończyny. Cztery dziewczynki leżały upchnięte pod kołdrą, a Isabellę wciąż budziły latające w powietrzu stópki i ręce. W końcu udało jej się zasnąć, ale już po niecałej godzinie obudził ją krzyk. Jej bratanek Connor został zamknięty w szafie. – Och, wy… – zaczęła, ale nie zdołała wykrzesać z siebie dość energii, żeby nakrzyczeć na dzieci. Pozostali chłopcy leżeli na podłodze; widziała tylko niewyraźne zarysy ich sylwetek. Po uratowaniu Connora kazała im być cicho i spać. Rano wszystkie dzieciaki gdzieś zniknęły, poza Caroline, która siedziała na łóżku i rozmawiała ze swoim pomarańczowym pluszowym misiem. Tłumaczyła mu, jak Święty Mikołaj dostał się do domu. Isabella uśmiechnęła się do małej. – Gdzie są wszyscy? – spytała. – Zeszli na dół – odpowiedziała dziewczynka. – Nie chciałam, żebyś została sama. Caroline dotknęła czubka głowy ciotki pulchną dziecięcą rączką. A Isabella zastanawiała się, jakim cudem Molly zdołała wydać na świat tak urocze dziecko. Skoro sama była okropna.
W telefonie zauważyła nieodebrane połączenie od Bena, bez wiadomości. Myślała, że będzie jej lepiej w rodzinnym domu, z dala od niego. Ale nie było. Oddzwoniła. Nie odebrał. Nie nagrała się. W Wigilię cała rodzina poszła do kościoła świętego Antoniego obejrzeć jasełka. Caroline grała krowę i wyraźnie zdenerwowana machała kopytem, kiedy jej matka cykała zdjęcia jak niezdarny paparazzo. W kościele panował hałas spowodowany rozmowami i szuraniem butów, dopóki w żłóbku nie pojawiła się Maria z miniaturowym Jezuskiem. Wtedy zapadła cisza. Isabella wciąż pamiętała, jak w czwartej klasie wyznaczono ją do roli Marii. Nauczycielka poprosiła, żeby przyniosła ze sobą lalkę, która miała grać Jezuska, a Isabella potraktowała zadanie bardzo poważnie. Wróciła do domu i po głębokim namyśle wybrała lalkę o imieniu Rosco, z kolekcji Cabbage Patch Kids. Przeprosiła pozostałe i wyjaśniła im, że Rosco jest mały i łysy, więc nadaje się do roli. Będzie świetnym Jezusem. Co wieczór Isabella myła Roscowi głowę w umywalce, a potem starannie suszyła. Ubierała go w jego niebieską frotową piżamkę i kładła obok siebie w łóżku. – Będziesz Jezusem – mówiła do niego szeptem. – Ale się nie denerwuj. Będziesz świetny. Tamtego wieczoru, kiedy grała Marię, czuła uniesienie, jakby była kimś w rodzaju świętej. „To było moje najbardziej świąteczne Boże Narodzenie”, zapisała w pamiętniku. Przy ołtarzu mała Maria powiedziała coś do Caroline, a następnie pogłaskała ją, jakby stała przed nią prawdziwa krowa. Caroline wpatrywała się w leżącą w żłobie lalkę, a Isabella poczuła coś na kształt zazdrości. Po jasełkach wszyscy wyszli z kościoła na zimne powietrze; kiedy życzyli każdej napotkanej osobie wesołych świąt, z ich ust wydobywały się białe obłoczki pary. Isabella pomyślała, że jakoś wcale nie czuje ducha Bożego Narodzenia. Wszystkie dzieci wróciły do swoich domów, żeby czekać na Świętego Mikołaja, i tej nocy, kiedy już położyła się do łóżka, brakowało jej odgłosu cudzych oddechów. Po powrocie do Nowego Jorku wszystko wydało się jej zimne i rozmokłe. – Przynajmniej przez parę minut śnieg ładnie wyglądał, no nie?
– zwróciła się do Mary, ale ta tylko potrząsnęła głową i zamknęła drzwi. Miała katar, a poza tym musiała się przygotować do zajęć z nowych przedmiotów. Ben spędzał z Isabellą coraz mniej czasu, a kiedy byli razem, przeważnie się kłócili. – Przestań o nim myśleć – radziła jej Kristi. – Ten chłopak, tak czy inaczej, nie był dla ciebie. Powiedziała to z takim przekonaniem, że Isabella niemal jej uwierzyła. Sprawiła sobie kalosze do kolan, żeby w nich chodzić do pracy. Kiedy po raz pierwszy zobaczyła takie na nogach innych ludzi, pomyślała, że noszą je, by wyglądać zabawnie, ale z czasem do niej dotarło, że takie obuwie jest niezbędne do pokonywania metrowej średnicy kałuż z brudną, zimną wodą, zbierających się wzdłuż krawężników i na jezdniach. Sharon postanowiła przed sylwestrem przejść na dietę, więc cała zabawa z mufinkami jeszcze się skomplikowała. – Jesteś pewna? – musiała pytać Isabella. – Nie mogę uwierzyć, że naprawdę jesteś na diecie – dodawała czasami. Kiedy któregoś ranka nie przyniosła mufinki z czekoladą, Sharon kazała jej segregować klientów według numeru ubezpieczenia. Podobny błąd nie przytrafił się Isabelli nigdy więcej. Mimo odpowiednich butów wciąż miała wrażenie, że jej stopy są mokre i zimne. A ogrzewanie w ich mieszkaniu było włączone na maksymalną moc i nie mogły nic zrobić, żeby je przykręcić. Żeby się nie udusić, musiały trzymać okna otwarte, i Isabella wiecznie się bała, że kiedyś powróci Pete. Budziła się w nocy spocona, czując suchość w ustach i opędzając się od wyimaginowanych ptaków. Wyglądało, jakby wiosna miała nigdy nie nadejść, ale jednak nadeszła. I z jakiegoś tajemniczego powodu coraz częściej zaczął pojawiać się Ben. Nie próbował wyjaśniać, gdzie był w te wszystkie wieczory, kiedy Isabella próbowała się do niego dodzwonić. Po prostu znowu przychodził, w tej swojej białej bejsbolowej czapce, pogodny i uśmiechnięty. Stawiał jej drinki, tańczył z nią i budził się w jej łóżku. – Co się, według ciebie, stało? – zapytała przyjaciółkę. Mary wzruszyła ramionami. – Może był zahibernowany? – podsunęła. W pracy Isabella dostała awans, a do tego przyjęto nową asystentkę
do przynoszenia mufinek dla Billa i Sharon. Kiedy Isabella objaśniała nowej pracownicy zakres obowiązków, Bill powiedział: – Niełatwo ci będzie dorównać poprzedniczce. Była jak torpeda. – Położył przy tym dłoń na ramieniu Isabelli. Natychmiast wyczuła cebulę; miała nadzieję, że zapach nie pozostanie na swetrze. Sharon życzyła jej szczęścia, pokiwała głową i wręczyła rysunek przedstawiający biuro pełne małp. Wewnątrz był napis: „Będzie nam Ciebie brakowało w tym zoo!”. Isabella przeniosła się piętro wyżej i odtąd rzadko widywała oboje. Czasami, odwiedzając piekarnię na dole, łapała się na tym, że chce kupić mufinki, ale zaraz sobie przypominała, że nie musi już tego robić. Wyobraziła sobie Sharon mówiącą: „Och, nie mogę”, w momencie gdy mufinka pojawiała się na jej biurku. Isabella miała nadzieję, że nowo przyjęta dziewczyna zrozumiała zasady i pamięta, jak ma się zachowywać. Mary rozpoczęła letni staż w firmie prawniczej w centrum miasta, ale przynajmniej wykazywała więcej chęci do wychodzenia wieczorami z domu. W barze Gamekeepers, przy partyjce Scrabble’a, oznajmiła Isabelli, że jesienią będzie się wyprowadzać. – Potrzebuję własnego kąta – powiedziała. – Uwielbiam cię jako współlokatorkę, ale cały czas muszę się uczyć. Poza tym powinnam mieszkać bliżej kampusu. A ty zapewne nie chciałabyś mieć tak daleko do centrum. – Wiem – powiedziała Isabella. – Ja cię rozpraszam. Znalazła sobie kawalerkę w West Side. Było jej smutno, że nie mieszka już z Mary, ale do nowego lokum przynajmniej nie musiała kupować zasłon. Ostatniego wieczoru przed opuszczeniem dotychczasowego wspólnego mieszkania obie wybrały się do Gamekeepers z Benem i jego współlokatorem Mikiem. Grano w Connect Four4 i Sorry!, a potem Ben zdjął z półki Życie. 4 Zasadami przypomina nieco grę w kółko i krzyżyk (przyp. tłum.). – Co powiecie na tę? – zapytał. – Nie ma to jak klasyka. Kręcili bączkiem, kolekcjonowali zawody, czeki i dzieci. Ponieważ Isabella nie grała od dawna, trochę ją to nudziło. Mary i Mike stracili zainteresowanie i poszli do baru zamówić nowe drinki. – Wiesz co? – odezwała się Isabella do Bena. – Kiedy byłam mała
i moja rodzina grała w tę grę, mieliśmy pewną zasadę. Jeśli z twojego auta wypadł któryś z kołeczków-ludzików, traciłeś go. Uznawano, że nastąpił wypadek i kołeczek jest martwy. Przepadał. – Naprawdę? – zapytał Ben obojętnie. – Owszem. – Isabelli zdarzało się już opowiadać tę historię wcześniej i zwykle wzbudzała ona choć trochę wesołości. Ben jedynie rozejrzał się po barze. – Nie sądzisz, że to dość złośliwa reguła? – spytała. – Chyba tak. – Zagrzechotał kostkami lodu w swojej szklance. – Muszę wyjść do winiarni po papierosy. – Okej – powiedziała Isabella. A kiedy wyszedł, wyciągnęła jeden z jego kołeczków i położyła obok autka. Rodzinna zasada zawsze doprowadzała Isabellę do płaczu. Tak się jakoś składało, że jej kołeczki nie chciały się utrzymać na swoim miejscu i zawsze wypadały. – Takie są reguły, Izzy – mawiał jej brat Marshall, kiedy usiłowała protestować. Uważała za okropne to, że wszyscy piszczeli i wybuchali śmiechem, gdy komuś się przytrafiło to nieszczęście, klaskali, ciesząc się z cudzego niepowodzenia. Molly za każdym razem klepała Isabellę po plecach. – Jeśli nie potrafisz przestrzegać zasad, to może nie powinnaś grać – mówiła. Ben wrócił, ale nie zauważył martwego kołeczka. Isabella poszła do baru i zamówiła po wódce dla siebie i Mary. – Proszę. – Podała przyjaciółce kieliszek. – Żadnych wykrętów. To czas żałoby. Już nigdy nie będziemy mieszkać razem. – Nie mów tak – poprosiła Mary. – Kiedy to prawda – upierała się Isabella. Czuła, że zaraz popadnie w sentymentalizm, do którego zawsze miała skłonność. Zdarzało jej się tęsknić za ludźmi, jeszcze zanim ją opuścili, i martwić końcem wakacji, zanim się zaczęły. – W takim razie: na zdrowie – powiedziała Mary. Stuknęły się kieliszkami, dotknęły nimi lady i wypiły. – Jeszcze za mną zatęsknisz – odezwała się Isabella. – Nie będziesz miała kogo winić za brudne gary w zlewie. – Ja nie zostawiam brudnych garów w zlewie – przypomniała jej Mary. – Rzeczywiście. Dołączyli Ben z Mikiem i zaproponowali zmianę lokalu.
– Tu jest nudno – powiedział Ben. Odchylił się do tyłu i rozprostował ramiona. – Nie możemy nigdzie iść – powiedziała Isabella. – Musimy dokończyć pakowanie. Ludzie od przeprowadzek przyjeżdżają wcześnie rano. – Okej. Jutro się odezwę. Nie zaproponował pomocy, a Isabella nie powiedziała, co o tym sądzi. Wypiły z Mary jeszcze po jednym drinku i wróciły do mieszkania, w którym wszędzie stały pudła, a po podłodze walało się mnóstwo rzeczy. – Co to jest, to wszystko na podłodze? – spytała Mary. – Śmieci – odpowiedziała Isabella. – Po prostu same śmieci. – Kopnęła różowe hantle. – Kiedy któraś z nas podnosiła ciężarki? – Kupiłam je, myśląc, że będę ćwiczyć w swoim pokoju – przyznała się Mary. – I jak ci szło? – zainteresowała się przyjaciółka. – Kiepsko. Pewnie dlatego wylądowały pod kanapą. – Proszę. – Isabella wyciągnęła coś z kieszeni. – Ukradłam dla ciebie. – Otworzyła dłoń i pokazała dwa różowe kołeczki-ludziki z gry Życie i dwie figurki świnek ze Świnek. Podała Mary jeden kołeczek i jedną świnkę. – To my – powiedziała. – Na zawsze współlokatorki. Mary parsknęła śmiechem. – A która jest świnią? W nowym mieszkaniu Isabella przykleiła świnkę i ludzika do kawałka tektury i powiesiła w ramce obok drzwi. Wchodząc do środka, ludzie zawsze robili uwagi na ich temat. „Hej, patrzcie”, mówili. Czasami rozpoznawali, że ludzik-kołeczek pochodzi z gry Życie, a niektórzy wiedzieli nawet, skąd jest świnka. I zwykle ich to bawiło. Kiedy klej wysychał i kołeczek lub świnka odpadały, Isabella nie wyrzucała ich, tylko przyklejała z powrotem. I modliła się w duchu, żeby pozostały jedynymi stworzeniami w jej domu.
Sucha kiełbasa Nasza przyjaciółka Ellen umawia się z brzydkimi chłopakami – powtarzała Lauren przez cały okres nauki w college’u. Próbowała w ten sposób ostrzec atrakcyjnych młodzieńców interesujących się Ellen. – Nie jesteś w jej typie – mówiła. – Wiem, że to zabrzmi dziwnie, ale jesteś zbyt przystojny jak na jej gust. W ogromnej większości wypadków chłopcy jej nie słuchali. Kiwali tylko głowami, a potem i tak gapili się na Ellen, zastanawiając się, jak nawiązać z nią znajomość. Głos Lauren pobrzmiewał zaledwie słabym echem. „Nasza przyjaciółka Ellen umawia się z brzydkimi chłopakami”. Dziwactwo to akceptowały wszystkie jej koleżanki. Nie były zaskoczone, gdy przedstawiała im chłopaków z początkami łysiny albo łagodnymi przypadkami trądziku. Nie śmiały się, kiedy pewnego razu w barze wypatrzyła młodego człowieka z aparatem ortodontycznym i powiedziała z zachwytem: „Spójrzcie na niego!”. Ona entuzjastycznie zachwalała nowego adoratora, a one przygotowywały się w duchu na spotkanie faceta z groteskowymi wąsami i łupieżem. Na pierwszym roku college’u, kiedy jedynymi młodymi ludźmi płci męskiej, w których ewentualnie można było ulokować uczucia, okazali się Jon Armstrong i Chris Angelo, Ellen oznajmiła, że podoba jej się szkaradny Matthew Handler. Taka już była. Umawiała się z brzydkimi chłopakami. Ten fakt naprawdę mógł zaskakiwać, ponieważ Ellen była ładna, i to nie tylko dlatego, że bardzo dbała o swoją powierzchowność. Prezentowała typ urody, który przyciąga uwagę; mężczyźni oglądali się za nią na ulicy. Miała długie rzęsy i nieskazitelną cerę. Emanowała jakimś nieokreślonym blaskiem, który nieustająco wabił ku niej chłopców. Gdyby chodziło o kogoś innego, Lauren mogłaby mieć kłopoty z przyjaźnią z powodu zazdrości, w tym jednak wypadku nie miało to znaczenia. Ellen przebiegała wzrokiem po otaczającym ją wianuszku adoratorów, po czym wybierała jakiegoś koszmarnego grubasa, a Lauren mogła spokojnie zajmować się całą resztą. Niektóre przyjaciółki są okropnymi plotkarami, inne nie dbają o siebie i za dużo piją. Jeśli naprawdę je lubisz, nie zwracasz uwagi na ich wady i pozostajecie w dobrych stosunkach. Tak właśnie było z Ellen – koleżanki tolerowały jej gust, jeśli chodzi o mężczyzn.
Pewnego razu w college’u Ellen pocałowała chłopca mieszkającego na tym samym piętrze. Zyskał przydomek „Gnu”, ponieważ był korpulentny, miał niesforną grzywę dziwnie poskręcanych włosów, a jego śmiech przypominał parskanie. Gnu upijał się na imprezach, a wtedy rozbierał się do naga i wił się na podłodze, tańcząc w kałuży piwa. Wszystkie dziewczyny znały go i lubiły. Przeżyły jednak szok, gdy Ellen powiedziała im, że pocałowała Gnu poprzedniego wieczoru, kiedy odprowadzał ją do drzwi. – Chwileczkę – powiedziała Isabella. – Zaczekaj. Całowałaś się z Gnu? Ellen wzruszyła ramionami. – Nie planowałam tego – odpowiedziała. – Zaproponował, że mnie odprowadzi, a jest taki zabawny. – Pewnie, że jest zabawny – stwierdziła Lauren. – Mówimy przecież o Gnu. Antylopy najczęściej bywają zabawne. Ellen nie dała się zbić z tropu. Uśmiechnęła się, wzruszyła ramionami i weszła do swego pokoju. Pozostałe dziewczęta popatrzyły po sobie i pokręciły głowami. – Całowała się z Gnu – szeptały jedna do drugiej. – Co teraz będzie? Kawalerowie Ellen w większości byli kompletnie nieszkodliwi. Nie nadrabiali braku urody osobowością ani bystrością. Byli naprawdę nijacy. Mimo to dziewczęta nigdy nie kwestionowały wyborów Ellen. – To jest ładne, co się komu podoba, a każdemu podoba się co innego – mawiała Mary, gdy Ellen przyprowadzała kolejnego chłopaka. Śmiały się, ale nie zgłaszały zastrzeżeń. – Co w tym złego? – powtarzały i akceptowały osobliwe zachcianki przyjaciółki. Potem jednak Ellen poznała Louisa. A Louis był naprawdę koszmarny. Ważył około czterdziestu kilogramów, miał cienkie, jasne włosy i przez cały trzeci rok nosił te same sztruksowe spodnie w rdzawym kolorze. Był pretensjonalny i nieobyty towarzysko, a jednak Ellen oszalała na jego punkcie. Louis przesiadywał w mieszkaniu dziewcząt i palił papierosa za papierosem, ignorując obecność gospodyń. Pewnego razu, kiedy Lauren spytała Ellen, jaką bluzkę powinna włożyć na wieczór, Louis uznał za stosowne przedstawić swoją opinię. – Zbytnie przywiązywanie wagi do ubiorów może zaprowadzić na manowce. Grozi spłyceniem poglądów – powiedział. Potem wyjął z kieszeni spodni egzemplarz Ecce homo Nietzschego, w miękkiej
okładce, otworzył na rozdziale zatytułowanym Dlaczego jestem taki mądry i zaczął czytać. – Nie cierpię tego faceta – oznajmiła Lauren późnym wieczorem. – To straszny palant. – Wyluzuj – mitygowała ją Isabella. – To nie potrwa długo. To nigdy nie trwa długo. Kiedy po raz pierwszy Louis rzucił Ellen, przyjaciółki cieszyły się w duchu. Jednak tydzień później tych dwoje znów było razem, a Louis ponownie zawitał do ich mieszkania. Palił papierosy i robił uwagi na temat tego, jak głupie bywają dziewczyny. Zrywał potem z Ellen jeszcze wiele razy, a ona niezmiennie przyjmowała go z powrotem. Nikt tego nie rozumiał. – Wygląda jak Ichabod Crane5 – powiedziała kiedyś Lauren. – To znaczy myślę, że tak wyglądałby Ichabod Crane, gdyby przez rok nosił te same spodnie. 5 Ichabod Crane – nauczyciel, bohater opowiadania Washingtona Irvinga Legenda o Sennej Kotlinie (przyp. tłum.). – Nie wiem, kiedy on znajduje czas, żeby je wyprać – powiedziała Mary. – Ma je na sobie dosłownie codziennie. To po prostu okropne. Wszystkie przyznały jej rację. Po ukończeniu college’u Louis znów zerwał z Ellen. Oznajmił jej, że nie chce czuć się uwiązany, że zamierza samotnie podróżować po Europie i potrzebuje wolności. – Niech ten stan się utrzyma – mówiły wtedy do siebie przyjaciółki. Owszem, Ellen była zdruzgotana, ale z pewnością wkrótce spotka kogoś, kto uczyni ją szczęśliwą. Nie miały co do tego wątpliwości. Tak było lepiej dla wszystkich. Rok po ukończeniu college’u spędziły, mieszkając z rodzicami na przedmieściach, oszczędzając i szukając pracy. Ciężko i smutno było im spać w jednoosobowych łóżkach w dawnych dziecięcych pokojach, wysyłać tysiące życiorysów i starać się nie denerwować, kiedy rodzice zadawali pytania w rodzaju: „Kiedy wrócisz do domu?”, albo napominali: „Nie pij w swojej sypialni”. Lauren, Ellen i ich przyjaciółka Shannon tego lata przeniosły się do Chicago. Wprawdzie Ellen dostała propozycję pracy z Bostonu, ale odmówiła, twierdząc, że zawsze chciała mieszkać właśnie w Chicago. – To takie cudowne miasto – powiedziała. – Jezioro jest naprawdę
wspaniałe. Lauren i Shannon wywróciły oczami. Wiedziały, że przyjaciółka kłamie. Z Chicago pochodził Louis i Ellen miała nadzieję, że chłopak wkrótce tam powróci. To jest smutne, myślały. A nawet żałosne. Zbytnio się jednak nie przejmowały. Rok po ukończeniu college’u nareszcie uzyskały samodzielność. Wynajęły na Armitage mieszkanie z trzema sypialniami (w tym jedną niepełnowymiarową), niewielką łazienką, bez klimatyzacji, ale z ogromnym tarasem. Czuły się jak w college’u, z wyjątkiem faktu, że codziennie rano musiały wstawać, by pójść do pracy. Nastało tak upalne lato, że trudno było wytrzymać w domu. Mimo to dziewczęta próbowały (choć były już dorosłe) nie szukać każdego wieczoru atrakcji w mieście. Siadywały na tarasie, każda uczesana w koński ogon i w szortach, czytały czasopisma, malowały paznokcie i wyobrażały sobie, że czują na twarzach bryzę znad jeziora Michigan. W końcu któraś proponowała piwo albo kieliszek wina. Nie ruszały się z miejsc jeszcze przez chwilę, a potem znów któraś mówiła, że można by pójść do baru, tylko na jednego drinka, i skorzystać z dobrodziejstw klimatyzacji. I tak niespodziewanie nadchodziła druga nad ranem, a one siedziały w Shoes Pub i słuchały Karen, postrzelonej barmanki z ubytkami w uzębieniu, opowiadającej im o Craigu, łajdaku, który złamał jej serce. Lauren obwiniała pogodę za wiele rzeczy, które zdarzyły się tego lata. To duszna, gorąca aura sprawiała, że wychodziły z mieszkania, przesiadywały w barach, bywały na festiwalach ulicznych i na koncertach. Niespokojne i drażliwe, czekały, kiedy coś się wreszcie zacznie dziać. Wiedziały, że powinny czuć się w nowym miejscu jakoś inaczej, tymczasem trwał okres stagnacji i to wprawiało je w irytację. Spocone, niecierpliwe, przechadzały się w upale, zadając sobie nawzajem pytanie: „Co dalej?”. Ellen bez Louisa czuła się zagubiona. Odkąd wyjechał do Europy, nie flirtowała z żadnym brzydkim chłopcem. A on przysyłał jej pocztówki z Paryża i Florencji, z sentencjami w rodzaju: „Bądź sobą, bo inaczej będziesz nikim” czy: „Żyj skromnie, ale uczciwie”. Lauren i Shannon wyciągały te kartki ze stosu korespondencji, zanim jeszcze zrobiła to Ellen. Dostarczały im świetnej rozrywki. – Żyj skromnie? – szydziła Shannon. – Jasne. Mam dziwną pewność, że jego rodzice tęgo bulą na tę skromną podróż po Europie.
Zawsze odkładały kartki na miejsce, by Ellen mogła zabrać je do swego pokoju i czytać je stale od nowa. Wiedziały, że przyjaciółka usycha z tęsknoty. – Musimy ją jakoś z tego wyrwać – powtarzała Lauren. Ciągały więc Ellen ze sobą do barów i wyszukiwały nieatrakcyjnych mężczyzn. Kilka razy napatoczyli się odpowiednio pospolici, a Ellen pozwoliła im nawet postawić sobie drinka i chwilę z nimi rozmawiała. Ale kiedy przyjaciółki podchodziły bliżej, słyszały, co mówiła do tych nieszczęśników: – Naprawdę złamał mi serce. Bardzo mi go brakuje. – Co możemy zrobić? – Dziewczęta nieustannie zadawały sobie to pytanie, ale natychmiast bezradnie kręciły głowami. Dlaczego Ellen tak po prostu nie mogła sobie odpuścić Louisa? Kupiły bilety na koncert w starej stalowni przy tej samej ulicy co ich mieszkanie, by posłuchać młodego, przystojnego piosenkarza, śpiewającego o nieszczęśliwej miłości i problemach trapiących dwudziestopięciolatków. Gościły właśnie Isabellę, która przyjechała z Nowego Jorku. Przed koncertem wyszły na taras, żeby czegoś się napić, ale Isabella nie potrafiła długo usiedzieć w miejscu. Przechadzała się po całym mieszkaniu, powtarzając co chwila: – Macie tu mnóstwo przestrzeni. To duże, świetne mieszkanie! – Owszem, lubimy je – powiedziała Lauren. – Nawet nie wiecie, jaki macie skarb. Powinnyście zobaczyć moje mieszkanko w Nowym Jorku. Jest maciupeńkie. I bardzo drogie. Tutaj… To jest prawdziwa rezydencja. – W takim razie wprowadź się do nas – zaproponowała Lauren. – Przenieś się do Chicago! Isabella tylko się uśmiechnęła, nie przestając rozglądać się z zachwytem. Lauren i Shannon znajdowały się właśnie w stanie wojny, która wybuchła, gdy Shannon nazwała Lauren niechlujem. – Isabello, nie uważasz, że to okropne, kiedy ktoś zostawia waciki na umywalce? – spytała Shannon. Isabella pokręciła głową i nie odezwała się ani słowem. – To ty przesiadujesz w łazience całymi godzinami, depilując swoje włochate brwi – odgryzła się Lauren. – Jeśli ktoś tu świni, to na pewno nie ja.
Isabella uśmiechnęła się po raz kolejny, wyraźnie zadowolona, że nie musi się wypowiadać na ten temat. Lauren i Shannon wzdychały, unikając swego wzroku, by pokazać całemu światu, że się do siebie nie odzywają. Ellen akurat była w kuchni i nalewała wino. – Widziałaś się z Louisem po jego powrocie? – zapytała ją Isabella. Nastąpiła filmowa scena: Ellen rozlała wino, Isabella podskoczyła jak oparzona, a Lauren i Shannon zapomniały o swoim sporze i popatrzyły na siebie szeroko otwartymi oczami. – To Louis wrócił?! – spytała Ellen. – Tak. – Isabella się skrzywiła. – Przepraszam. Myślałam, że wiesz. Ellen potrząsnęła głową i upiła łyk wina. – Nie. Nie wiedziałam. – Przepraszam – powtórzyła Isabella. – Myślałam, że do ciebie zadzwonił. W zeszłym tygodniu spotkałam Phila i powiedziałam mu, że wybieram się do was na weekend. I wtedy się dowiedziałam. Louis wrócił kilka tygodni temu. Jestem pewna, że się do ciebie odezwie. Wszystkie popatrzyły na Ellen, która w milczeniu popijała wino. Lauren miała wrażenie, że przyjaciółce wcale nie jest przykro. Owszem, była zaskoczona, ale nie smutna. Znały Ellen wystarczająco długo, żeby poznać jej nastrój po postawie, jaką przybierała, a teraz stała sztywno wyprostowana, czujna i podekscytowana. – Cholera – powiedziała cicho Shannon. – No tak – mruknęła Lauren. – Jasne. Na koncercie Lauren i Shannon pogodziły się, a następnie znów pokłóciły, po tym jak Shannon zapomniała o pilnowaniu toalety, do której udała się Lauren. Zamek był zepsuty i drzwi otworzył jakiś mężczyzna. – Wszyscy w kolejce widzieli mnie z opuszczonymi gaciami! – rozpaczała Lauren. – No i co z tego? – odparła Shannon. Poszły do baru Life’s Too Short6 w pobliżu starych budynków Cabrini-Green. Na całym terenie trwały prace budowlane; wzdłuż ulic ciągnęły się niewykończone wysokościowce i szkielety domków szeregowych. Jako że okolica była niezamieszkana, w barze nie przestrzegano prawa nakazującego zamykanie lokali o czwartej nad ranem. Barmani pozwalali też na przesiadywanie na zewnątrz lokalu. Mimo że nigdy nic dobrego z tego nie wynikło, dziewczęta powracały tu często. 6 Ang. – życie jest zbyt krótkie (przyp. tłum.).
Zajęły miejsce w rogu patio, skąd mogły obserwować przychodzących. Zafascynowane przyglądały się Margaret Applebee, którą znały z college’u. Zawsze była tęga, ale tego roku zrzuciła około dwudziestu kilo i jak twierdziła Shannon, „puszczała się na prawo i lewo”. Margaret rozmawiała teraz z ich kolegą Mitchem McCormickiem, ocierając się o jego ramię, a one czekały tylko, aż on ją odprawi. – Co ona sobie myśli? – zdziwiła się Shannon. – Chyba wydaje jej się, że Mitch może się nią zainteresować. To żenujące. – Trzeba przyznać, że jest uparta – powiedziała Lauren. – W ogóle bym jej nie poznała – mruknęła Isabella. – Schudła dwadzieścia kilo? Bardzo się zmieniła. Żadna z nich nie zauważyła nadejścia Louisa. Były tak skupione na oczekiwaniu na nieuchronne fiasko starań Margaret Applebee, że podniosły wzrok, dopiero gdy Louis stanął przy ich stoliku i powiedział: – Hej, Ellen. Ellen próbowała się uśmiechnąć, a zaraz potem wybuchnęła płaczem. – Okropnie się upiła – powiedziała Lauren do Louisa. A on chwycił wtedy Ellen za ramię i odprowadził na bok. Patrzyły, jak rozmawiali cicho, z pochylonymi ku sobie głowami. – Cholera – odezwała się Shannon. – Margaret Applebee już wyszła. Przeoczyłyśmy to. Gdzie jest Mitch? Ellen wróciła do stolika zalana łzami. Nie mogła wydusić z siebie słowa, ale przyjaciółki i tak się domyśliły, co się stało. – To kretyn – podsumowała Lauren. – Nie jest tego wart. – Isabella pocieszającym gestem potarła plecy Ellen. – Powinnaś o nim zapomnieć – dodała Lauren. – Myślę, że Mitch poszedł do domu z Margaret Applebee – powiedziała Shannon. Następnego ranka Ellen wstała pierwsza i wyszła z mieszkania. Po pewnym czasie wróciła ze składnikami potrzebnymi do przyrządzenia Krwawej Mary, dużym kawałkiem cheddara i laską suchej kiełbasy. – Przepraszam, dziewczyny, za moje bziki wczoraj wieczorem – powiedziała. – Nie ma sprawy – uspokoiła ją Shannon. Zdążyła już zrobić sobie koktajl, a teraz odcinała kawałki sera i kiełbasy i wsuwała je do ust.
Isabella leżała na kanapie, przysłuchując się rozmowie. Miała zbyt potężnego kaca, by wstać, zdołała jednak wydobyć z siebie słaby głos i wskazać na przyniesione produkty. Lauren podała jej kilka kawałków. – Zadzwoniłam dziś rano do Louisa, żeby go przeprosić – oznajmiła Ellen. – Po co?! – zdziwiła się Shannon. – Chcę, żebyśmy pozostali przyjaciółmi – odpowiedziała Ellen. – Przynajmniej tyle. – Myślisz, że to się uda? – zapytała Lauren. – Myślę, że nie mam wyboru. W pokoju przez chwilę panowała cisza. – W suchej kiełbasie jest coś niesamowitego – przerwała milczenie Shannon. – W suchych kiełbasach jest mnóstwo niesamowitych rzeczy – powiedziała Ellen. – Teoretycznie powinna być okropna – dodała Lauren. – Nie wkłada się jej do lodówki, a tymczasem kiedy się po nią sięga po dłuższym czasie, smakuje wspaniale. To jeden z największych cudów świata. – Mam wrażenie, że cudownie leczy mój ból głowy – oznajmiła Isabella. Spróbowała usiąść, ale podejrzanie szybko opadła na łóżko. – Mniejsza o to – dodała, machnąwszy ręką. – Myślę, że wciąż jesteście trochę pijane – powiedziała Ellen. Później wszystkie były zgodne co do tego, że już wtedy w powietrzu wisiało nieszczęście. Lauren poznała Trippa w barze w Bucktown, gdzie ściany zdobiły wszelkiego rodzaju mapy, a w rogu stały stoły do bilardu. Spotykała się z nim, mimo że Tripp znaczył dla niej niewiele. Na urodziny dał jej talon do baru na parterze i jakieś sprośne romansidło z supermarketu. – Wiem, że lubisz czytać – powiedział. Na załączonej karcie okolicznościowej napisał: „Droga Lorin, wszystkiego najlepszego z okazji urodzin życzy Tripp”. – Myślisz, że on wie, że źle napisał twoje imię? – spytała Ellen. – Strasznie suche te życzenia – powiedziała Shannon. – Dzwonię do niego tylko dlatego, że się nudzę – wyjaśniła Lauren, wybierając numer. – Musisz naprawdę strasznie się nudzić – odpowiedziały.
Tego lata Chicago wydawało się bardzo małe. Gdziekolwiek się ruszyły, wpadały na znajomych: w pobliżu zdawali się nieustannie przebywać Tripp, Louis, a nawet Margaret Applebee. Jeśli dziewczęta nie spotykały ich w barach Shoes czy Kincade’s, mogły być pewne, że zastaną ich w Big John’s albo Marquee Lounge. A już na pewno w Life’s Too Short. Co pewien czas Ellen mówiła, że chciałaby kogoś poznać; wdawała się w rozmowę z pierwszym facetem, który proponował jej drinka. Przyjaciółki uśmiechały się do niej i dodawały otuchy, ale potem pojawiał się Louis. Ellen natychmiast przerywała rozmowę i powracała do ich stolika. – Powinnaś go ignorować – radziły, a Ellen przyznawała im rację skinieniem głowy. Jakieś pół godziny później dochodziła jednak do wniosku, że przywita się z Louisem. – Muszę zachowywać się kulturalnie – mówiła. A potem zaczynała chlipać i zwierzała się Louisowi z tego, jak trudno jest jej ograniczyć ich znajomość jedynie do przyjaźni. W niektóre wieczory Louis poświęcał jej wiele uwagi, odciągał ją na bok i długo rozmawiali głowa przy głowie. Kiedy indziej wpadał w złość i mówił, że nie ma dla niej czasu, po czym pośpiesznie opuszczał bar. Potem Ellen niemal zawsze płakała w domu, podczas gdy przyjaciółki późną nocą jadły makaron w sosie serowym i piły piwo. – Znajdziesz sobie kogoś innego – powtarzała Shannon z ustami pełnymi żywopomarańczowego makaronu. – To wszystko robi się już tragicznie łatwe do przewidzenia – mówiła Lauren. Poniewczasie Lauren stwierdziła, że powinny były zmienić sposób spędzania wolnego czasu i chodzić tam, gdzie nie spotykałyby ciągle tych samych ludzi. Tylko że wtedy, owego upalnego lata, żadnej z nich nie przyszło to do głowy. Ich ulubioną niedzielną rozrywką stało się przesiadywanie na tylnym tarasie, picie Krwawej Mary, jedzenie suchej kiełbasy i rozmowy o weekendzie. Shannon, która miała obsesję na punkcie Margaret Applebee, mogła gadać o niej bez końca. – Uważacie, że to w porządku, że kiedy nie jest już gruba, zachowuje się jak dziwka? – zachęcała do dyskusji.
– Może po prostu chce mieć faceta – powiedziała Ellen. – Chyba nigdy nie spotykała się z chłopakiem. Ellen wyraźnie nie lubiła rozmów o Margaret. – Teraz też nie ma – prychnęła Lauren. – Może ma opryszczkę? – Oj, Lauren. – Ellen spojrzała na przyjaciółkę karcącym, niemal matczynym wzrokiem i pokręciła głową. – A co z Trippem? – zapytała, chcąc za wszelką cenę zmienić temat. Lauren wzruszyła ramionami. – Nic specjalnego. Spotykamy się, kiedy się spotykamy. Tripp i Lauren potrafili nie szukać z sobą kontaktu nawet przez kilka dni. Lauren myślała, że lada chwila zdecydują się albo ze sobą chodzić, albo przestaną się widywać, ale tymczasem wszystko pozostawało bez zmian. I w pewien sposób nawet jej to odpowiadało. Lecz gdy pewnego razu zobaczyła Trippa idącego do domu z dziewczyną z Life’s Too Short, poczuła się, jakby ktoś dał jej w twarz, i pomyślała, że to już koniec. Mimo to podczas spotkania z chłopakiem jakiś tydzień później nie wspomniała o tym ani słowem. Postanowiła zignorować tamto wydarzenie. Nie umawiali się przecież na wyłączność. Miło jej było spędzać z nim czas, dopóki nie pojawi się ktoś lepszy. Pod koniec lipca przyjaciółka dziewczyn Sallie zadzwoniła z wiadomością, że właśnie się zaręczyła i za miesiąc wychodzi za mąż. A poza tym jest w ciąży. Nie wiedziały, co mają powiedzieć, więc złożyły jej gratulacje. Nie mogły uwierzyć własnym uszom. Sallie i Max chodzili ze sobą w college’u, gdzie Max słynął z picia piwa prosto z beczki w pozycji do góry nogami, aż do wymiotów, a Sallie czasem zapominała, że ma chłopaka, i całowała się na imprezach z kolegami. I teraz tych dwoje miało zamiar się pobrać? Mieć dziecko? – To wspaniałe – powiedziała Ellen. – Co wspaniałego może być w tym, że życie się dla nich kończy? – spytała Lauren. Sprawiała wrażenie przerażonej. – Przecież ich znasz – przekonywała Ellen. – Oni się kochają. Lauren prychnęła pogardliwie. – Za pięć lat się rozwiodą. – Przykro mi to mówić – podsumowała Shannon. – Ale chyba się z tobą zgadzam.
Na weselu Sallie i Maksa Lauren dowiedziała się, że ta z grona przyjaciółek, która wychodzi za mąż pierwsza, musi pogodzić się z faktem, że na imprezie będzie panował nieopisany chaos. Znajomi w większości wciąż pozostają singlami, możliwość picia darmowego alkoholu bez ograniczeń kusi jeszcze zbyt wielu, i niezależnie od tego, jak elegancko ma wypaść uroczystość, wszystko potoczy się jak w scenariuszu mało wyrafinowanej komedii. Cudem zdążyły na ceremonię, bo Lauren wymiotowała przez cały ranek. – Dziewczyny, błagam, poczekajcie na mnie! – prosiła, biegając do łazienki. – Za chwilę będę gotowa. Gościły w swoim mieszkaniu pięć dziewczyn, które przyjechały specjalnie na wesele i spały na kanapach i dmuchanych materacach rozłożonych we wszystkich pokojach. Poprzedniego dnia Lauren, Shannon i Ellen stawały na głowie, by okazać się dobrymi gospodyniami i zapewnić gościom miły wieczór. W rezultacie zbyt późno poszły spać, a rano zostało im niewiele czasu na prysznic i zmianę stroju. – Czy msza będzie długa? – zapytała ich przyjaciółka Mary. Już ubrana do wyjścia, w eleganckiej sukni, postanowiła się jeszcze zdrzemnąć na kanapie. – Pognieciesz kieckę – ostrzegła Ellen. – Nieważne – odpowiedziała Mary i zamknęła oczy. Chyba tylko Ellen czuła radosne podniecenie z powodu wesela. W nocy nie siedziała do późna i była gotowa na czas: świeża, w nienagannie odprasowanym stroju. Przysiadła na brzegu jednej z kanap, skrzyżowała nogi w kostkach i patrzyła, jak reszta się guzdrze. Na imprezie panował straszliwy bałagan. Wszyscy rzucili się do baru i zamawiali tequilę, dopóki ojciec panny młodej nie zakazał podawania alkoholu. Isabella, która była jedną z druhen, poinformowała przyjaciółki, że matka panny młodej przepłakała cały ranek. – Powtarzała: „Nie mogę uwierzyć w to, co się stało”, mówiła. – To było straszne. Ich przyjaciel Joe zwymiotował na parkiet i zanim można było powrócić do tańca, trzeba było wyczyścić podłogę. Jedna z druhen zemdlała w odświętnym stroju i została odwieziona do domu. Całowano się po kątach, dziewczęta przewracały się i rozdzierały sukienki. W końcu zespół przestał grać i wszystkich wyrzucono. Większość towarzystwa
postanowiła udać się do Life’s Too Short. Shannon bełkotała bez przerwy: – Ich życie legło w gruzach, legło w gruzach… Wśród weselników był też Louis, a to oznaczało, że Ellen wkrótce będzie płakać. Para tańczyła wprawdzie razem na przyjęciu, a potem siedziała przy stoliku w barze, ale przyjaciółki były pewne, że lada chwila Louis zerwie się na równe nogi i wybiegnie. Tymczasem, ilekroć spoglądały w tamtą stronę, Ellen i Louis śmiali się, a on dotykał jej kolana. Tripp stał przy barze. – O, jesteś tutaj – powiedział na widok Lauren. – Widzisz? – Lauren zwróciła się do Shannon. – Są jeszcze na świecie prawdziwi rycerze. Tripp milczał, a Lauren wyczuła, że on nie wie, o co jej chodzi. Z każdą chwilą utwierdzała się w przekonaniu, że jest po prostu głupi, i uznała, że musi to zakończyć. Zanim jednak zdążyła się odezwać, chłopak odszedł. – Co za oferma! – powiedziała, a Shannon ze zrozumieniem pokiwała głową. Wieczór w barze dobiegł końca, kiedy opuścili go ręka w rękę Tripp i Margaret Applebee. Lauren zaczęła szlochać. Shannon i Isabella postanowiły pójść coś zjeść do taniej restauracji. Lauren zamówiła zapiekankę z wołowiną i jajkami, obficie nalała na talerz keczupu, po czym nie tknęła niczego. – On nie jest tego wart – powtarzały jej przyjaciółki, ale Lauren poszła do domu, rzuciła suknię na podłogę, wsunęła się do łóżka i płakała, dopóki nie zmorzył jej sen. Kiedy się obudziła, wyjechała już większość gości. Pozostała jedynie Isabella, siedząca teraz obok Shannon na kanapie. Obie wyglądały okropnie. – Gdzie Ellen? – spytała Lauren. Isabella rozłożyła ręce. – Nie wróciła do domu. Pewnie została u Louisa. – Nie mogę uwierzyć, że poszła do niego – powiedziała Shannon. – Ellen czy Margaret Applebee? – spytała Isabella. – To dotyczy ich obu… Ale miałam na myśli Ellen. – Czy możemy nie rozmawiać o tej cholernej Margaret Applebee? – syknęła Lauren. Była pewna, że Shannon i Isabella wymieniły za jej plecami
spojrzenia. Ellen wróciła do domu po południu. Jak zwykle przyniosła składniki do Krwawej Mary i suchą kiełbasę. Przygotowując drinki, nuciła jakąś melodię i niemal fruwała po kuchni, sięgając po szklanki i noże. – Sprawiasz wrażenie ogromnie szczęśliwej – zauważyła Shannon. – Bo jestem – powiedziała Ellen i uśmiechnęła się szeroko. – Dziewczyny, przeżyłam naprawdę supernoc. Louis i ja zdecydowaliśmy się do siebie wrócić. – Och! – westchnęła ciężko Lauren, czekając na poparcie. – Nie możesz się z nim spotykać – powiedziała w końcu Shannon. – Jest okropny. Źle cię traktuje, zachowuje się koszmarnie w stosunku do nas… I w ogóle jest straszny. – Mam wrażenie, że przede wszystkim cierpisz z jego powodu – dodała Isabella. – Naprawdę tak uważacie? – zdziwiła się Ellen. Popatrzyła na Lauren. – Lauren? Ty też? Lauren nie miała pojęcia, dlaczego powiedziała wówczas to, co przyszło jej do głowy. Ilekroć wracała pamięcią do tamtej chwili, żałowała, że nie może cofnąć swoich słów. W duchu próbowała usprawiedliwiać się poweselnym kacem, obwiniała Margaret Applebee, ale tak naprawdę nie znajdowała dla siebie wytłumaczenia. – On po prostu jest paskudny. Ellen kroiła właśnie suchą kiełbasę i wszystkie widziały, jak przecina sobie nożem palec. Zanim zdążyła spojrzeć w dół, jej ręka była zalana krwią. – Cholera! – krzyknęła Shannon. Isabella pobiegła po ręcznik, a Shannon zadzwoniła pod 911. Uzyskawszy połączenie, przeprosiła, po czym przez następne kilka minut tłumaczyła, dlaczego nie potrzebują karetki. – Chodź – powiedziała Lauren. – Pojedziemy do szpitala taksówką. Ellen, biała jak kreda, za nic nie chciała odwinąć ręcznika, by spojrzeć na palec. – Myślę, że go sobie odcięłam – powtarzała. – Obcięłam sobie palec. Lauren zapewniła ją, że palec pozostaje na swoim miejscu. – Nie martw się – pocieszała. – Wystarczy kilka szwów. Na oddziale urazowym musiały odczekać ponad dwie godziny. Siedzący naprzeciw nich mężczyzna opierał głowę o ścianę. Kiedy
nadeszła jego kolej, wstał, zostawiając za sobą krwawy ślad. Lauren i Ellen milczały przez większość czasu; Ellen wyglądała, jakby za chwilę miała zemdleć, a Lauren uznała, że to nie jest odpowiednia pora na kontynuowanie rozmowy. Być może Ellen nawet nie usłyszała mojej okropnej uwagi, myślała. Siedziały więc w milczeniu, dopóki lekarka nie wezwała ich do środka. Lauren weszła do sali zabiegowej, mimo że przyjaciółka nie prosiła jej o to. Lekarka zerknęła na palec i od razu znieczuliła go do szycia. – Paskudna rana – powiedziała. – Jak to się stało? – Nóż – odparła Ellen. – Kroiłam suchą kiełbasę. – Suche kiełbasy potrafią się odgryzać – mruknęła Lauren. Lekarka zajęła się palcem, a Ellen popatrzyła na przyjaciółkę ze zmarszczonymi brwiami. Później Lauren przeprosiła ją za swoje słowa, ale obie wiedziały, że co się stało, to się nie odstanie. – Nie wiem, co jest dla ciebie najlepsze – powiedziała Lauren. – Tylko ty to wiesz. Ellen zapewniła, że ją rozumie. – Lauren – zwróciła się do przyjaciółki. – Naprawdę załapałam. Wiem, że jesteś mi życzliwa. Nie martw się. Dam sobie radę. Na wieść o zaręczynach Ellen i Louisa, Shannon zaczęła krzyczeć. – No cóż – powiedziała, gdy zdołała się nieco uspokoić. – Myślę, że niektórzy po prostu lubią być nieszczęśliwi. Wszystkie wzięły udział w weselu, starając się udawać radość. Były w końcu przyjaciółkami panny młodej i z całego serca życzyły jej szczęścia. A potem straciły z nią kontakt. Traciły go stopniowo, nawet tego nie zauważając. Może Ellen, wiedząc, że nie akceptują jej małżeństwa, czuła się w ich towarzystwie niezręcznie? A może ich drogi po prostu się rozeszły? Lauren i Shannon przeniosły się do Nowego Jorku, a Ellen zamieszkała w domu na przedmieściach. Czasami dziewczęta myślały, że za wszystkim stoi Louis. Że to on zabrania Ellen spotkań z nimi. W końcu jednak Lauren doszła do wniosku, że zadziałał po trochu każdy z tych czynników. Lecz, oczywiście, zdawała sobie sprawę, że w tej kwestii nigdy nie będą mieć pewności.
Teraz często powraca wspomnieniami do tamtego lata. Z pewnością z tamtych wydarzeń wypływa jakiś morał, jakieś przesłanie, ale na razie Lauren nie wie, jak je odczytać. Kiedy ludzie mówią, że ich przyjaciółka wychodzi za mąż za faceta, którego nie cierpią, proponuje: – Opowiem wam pewną historię. Kiedy dostaje bożonarodzeniową kartkę od Sallie i Maksa, ze zdjęciem ich dwóch synków, pokazuje ją znajomym i mówi: – Muszę wam koniecznie opowiedzieć o tym weselu. A kiedy na jakimś przyjęciu podawana jest sucha kiełbasa, pyta: – Czy już ci opowiadałam o mojej przyjaciółce Ellen? – Jeśli rozmówca przecząco kręci głową, Lauren dodaje: – W takim razie pozwól, że ci przybliżę całą historię. Miałyśmy przyjaciółkę. Ellen. I ona… hm… Ellen umawiała się z brzydkimi chłopcami.
JonBenét7 i inne tragedie 7 JonBenét Ramsey (1990–1996), sześcioletnia dziewczynka, uczestniczka konkursów piękności. Znaleziono ją zamordowaną w piwnicy rodzinnego domu (przyp. tłum.). Isabella nie chciała iść na ten ślub. To byli przyjaciele Bena. Nigdy nie widziała na oczy ani panny młodej, ani pana młodego, a poza tym była niemal pewna, że lada dzień ona i Ben się rozstaną. Szykując się tego ranka, usiadła na łóżku i powiedziała: – Boli mnie głowa. – Nie musisz iść, jeśli nie chcesz – odparł Ben. Nie patrzył na nią, zajęty wiązaniem krawata. Isabella wiedziała, że gdyby rzeczywiście nie poszła, nie zrobiłoby mu to różnicy. I to ją wkurzało. – Krzywo zawiązałeś – powiedziała, wstając, by dokończyć przygotowań. Do kościoła przyszli wcześnie, co nigdy jeszcze im się nie zdarzyło. Ben nie znosił ślubów. Podczas ceremonii zawsze przewracał oczami, a czasem mówił: „O Boże”, jeśli para czytała treść przysięgi z kartki albo któreś zaczynało płakać. Usiedli w ławce i Isabella przejrzała program. – Wiesz, kto tutaj będzie? – zapytał Ben. – Dziewczyna Mike’a. Wiesz, ta, która wygląda jak JonBenét. Isabella wysłuchiwała wiadomości o tej pannie od miesięcy, ale nigdy dotąd jej nie spotkała. Jakiś czas temu Ben zastał Isabellę, gdy leżąc na kanapie, oglądała w telewizji dokument o JonBenét w serii Prawdziwych hollywoodzkich historii. – Po co to oglądasz? – spytał. – Bo nic innego nie ma – powiedziała. Po scenie paradowały kilkuletnie dziewczynki z mocno umalowanymi twarzami. JonBenét stała pośrodku, uśmiechnięta, i kręciła parasolką. – To kompletne dno – stwierdził Ben. – Wiem. Isabella nie mogła oderwać wzroku od ekranu. Nieduże dziewczynki
z olbrzymimi fryzurami. – Znam małą, która wygląda jak ona – powiedział Ben. – Jak kto? – Jak JonBenét. Isabella odwróciła się do niego. – Znasz małą dziewczynkę, która wygląda jak ona? – zapytała, a Ben pokręcił głową. – Nie – powiedział. – Kojarzysz mojego kumpla Mike’a? Jego dziewczyna tak właśnie wygląda. To jest naprawdę niesamowite. Aż ciarki chodzą po plecach. Isabella nie uwierzyła. – Spytaj moich kumpli. Wygląda dokładnie tak samo. Przysięgam! Wszystkie zaprzyjaźnione z Benem dziewczyny potwierdziły jego słowa. – Wykapana JonBenét – mówiły, po czym wybuchały śmiechem. – Poza tym – poinformowały Isabellę – stuknięta. Ma świra na punkcie zamążpójścia i w kółko o tym gada. Przedstawia się ludziom jako „dziewczyna i przyszła narzeczona Mike’a”. Ciągle przysyła mu zdjęcia pierścionków zaręczynowych. Kupuje magazyny dla nowożeńców i nosi je przy sobie! Isabella nie była przekonana, czy wierzyć w te rewelacje, mimo to nie mogła się doczekać spotkania. Rozejrzała się po kościele, szukając kogoś, kto pasowałby do opisu. – Czy to ona? – zapytała Bena szeptem, wskazując na drobną blondynkę w ławce przed nimi. Pokręcił głową z uśmiechem. – Nie – powiedział. – Kiedy ją zobaczysz, będziesz wiedziała. Padniesz. Ben wprawdzie nie wprowadził się oficjalnie, ale ponieważ zmieniał mieszkanie, jego rzeczy zajmowały u Isabelli coraz więcej miejsca. A gdy skończył mu się okres najmu, ona powiedziała, że może się u niej zatrzymać, dopóki nie znajdzie czegoś nowego, i więcej nie rozmawiali na ten temat. Tymczasem minęły trzy miesiące. – Wierzyć mi się nie chce, że on u ciebie mieszka – powiedziała któregoś wieczoru Lauren. – Mnie pozwoliłaś zostać tylko przez dwa tygodnie. – Wcale nie kazałam ci się wyprowadzać – odparła Isabella.
– No nie. Ale wyrzuciłaś mnie na kanapę. – To dlatego, że lizałaś mnie przez sen. – Tłumaczyłam ci, że coś mi się przyśniło. – Co nie oznacza, że lizanie jest w porządku – stwierdziła Isabella. – Zresztą jestem pewna, że Ben wkrótce znajdzie jakieś mieszkanie. – Może powinnaś go o to zapytać? – powiedziała Lauren. Isabella nie chciała tego zrobić, choć prawdopodobnie rzeczywiście powinna. Postanowiła jednak na razie się tym nie przejmować. Ben był sprzedawą sprzętu medycznego niewielkiej firmy z Tennessee. Isabella nie wiedziała, co dokładnie robi. Nie chodził do biura. Pracował w domu, przy komputerze, a potem wsiadał do samochodu, dostarczał produkty i robił prezentacje. Dzień roboczy Bena trwał od mniej więcej jedenastej do piętnastej; o tej porze wracał do domu, oglądał Simpsonów i zapalał jointa. Gdy to odkryła, Isabelli zrobiło się smutno, że ona też nie może spędzać w domu tyle czasu. – Dlaczego wróciłeś tak wcześnie? – spytała. Przemknęło jej przez myśl, że może przyszedł coś dla niej zrobić. Może przyniósł jej zupę albo piwo imbirowe? – Zwykle kończę mniej więcej o tej porze – powiedział. Usiadł na kanapie, a Isabella wydmuchała nos w papierową chusteczkę. Stała i czekała, aż Ben zainteresuje się, czy czegoś jej nie trzeba, lecz gdy wreszcie spytał, pokręciła głową. – Nic – powiedziała. Wzięła środek na przeziębienie i wróciła do łóżka. Śniło jej się coś nieuchwytnego, dopóki Ben jej nie zbudził, włączając w sypialni telewizor. Tej nocy przyglądała się śpiącemu obok mężczyźnie i próbowała dociec, skąd właściwie się tutaj wziął. Bo nie przestawali się kłócić. Awantura wybuchła nawet pierwszego wieczoru, gdy się poznali. Ben wepchnął się przed Isabellę bez kolejki do toalety w barze. Zdążyła jeszcze na niego wrzasnąć, a później wrzeszczała już tylko przez drzwi. – Przepraszam – powiedział, gdy wyszedł. – Miałem wyjątkowo pilną potrzebę. Ben był opalony, miał potargane włosy i piękny uśmiech, więc
Isabella wybaczyła mu i jeszcze tego samego wieczoru wylądowała w jego mieszkaniu. Było tam ultrafioletowe oświetlenie i fajka bongo. A Ben przypominał jej chłopców, w których kochała się w szkole średniej: wyluzowanych i nieziemsko pewnych siebie. Ich ostatnie zatargi bywały dużo gorsze; Isabella nigdy z nikim nie kłóciła się w ten sposób. Urządzali z Benem awantury na całego, trwające godzinami pijackie maratony. Sąsiedzi musieli ich uważać za kompletnych czubków. Po takich zatargach Isabella budziła się rano z gardłem bolącym od krzyków i zapuchniętymi od płaczu oczami, pewna, że uszkodziła sobie wnętrzności. Ben był dupkiem, pojebem, fiutem. A mimo to, gdy wydawało jej się, że nadchodzi koniec, czuła, jak w jej duszy otwiera się dziurka, przez którą sączy się panika. Ben bywał też przecież zabawny, a potrafił być uroczy. Czy naprawdę jest gotowa z tego zrezygnować? Czy sama nie ponosi części winy za ostatnią kłótnię? Ceremonia była połączona z mszą. Ben przez większą jej część głośno wzdychał i szurał nogami, a Isabella wciąż odwracała głowę, by spojrzeć na niego wymownie. Często posyłała mu takie znaczące spojrzenia; jak małemu dziecku, któremu trzeba oznajmić, że zachowuje się niestosownie. Tyle że on zwykle nie zwracał na nią uwagi. Po ślubie wszyscy stanęli przed kościołem w oczekiwaniu na wyjście państwa młodych. Ben zapalił papierosa i zaczął rozmawiać z przyjaciółmi, a Isabella oddała się obserwacji chmury i spróbowała oszacować czas, który upłynie, zanim znajdą się na przyjęciu i będzie można wypić kieliszek wina. Z zamyślenia wyrwał ją głos Bena: – Hej! Popatrz tylko, kto to. Isabella zobaczyła, jak Ben przybija piątkę Mike’owi, który otacza go ramieniem i klepie po plecach. – Mike, pamiętasz Isabellę? Ben uśmiechnął się, więc odwzajemniła uśmiech. Prawie nigdy nie pamiętał, żeby ją przedstawić, teraz jednak najwyraźniej zależało mu na tym, żeby Isabella poznała JonBenét. – Jasne. Co słychać? – Mike skinął jej głową. – To jest moja dziewczyna. Znacie się, prawda? Isabella zapatrzyła się w wyłaniającą się zza pleców Mike’a drobną istotę, której wcześniej nawet nie zauważyła. Istny chochlik, o rysach twarzy jak u nastolatki i niemal po dziecięcemu drobnych dłoniach
i palcach! Isabella mimo woli zagapiła się na dziewczynę. To była JonBenét! Ludzie ani trochę nie przesadzali, wskazując na podobieństwo, ale Isabella nie wierzyła własnym oczom. Aż ciarki przebiegły jej po plecach. – Cześć, Ben. – JonBenét miała chropawy, zdyszany głos, który brzmiał tak, jakby właśnie skończyła przebieżkę. – Prawda, że piękny ślub? W połowie powiedziałam Mike’owi, że jeśli jeszcze jeden facet z jego bractwa zaręczy się przed nami, to z nim kończę! – Roześmiała się i zwróciła do Mike’a: – Prawda, chłopczyku? Mike ją zignorował. – Wybieracie się na przyjęcie? Zacznie się najwcześniej za godzinę, ale może przekonamy barmana, żeby podał nam jakieś drinki. – Pewnie – powiedział Ben. – Chcecie pojechać z nami? Isabella ustąpiła Mike’owi miejsca obok kierowcy, żeby usiąść z tyłu. Przy JonBenét. – Mike kupił nowy samochód – powiedziała do niej sąsiadka. – No to ja wtedy do niego: „A co to takiego? Na palec tego nie włożę”. Roześmiała się i zamachała lewą dłonią z wysuniętym serdecznym palcem. Isabella zawtórowała ochoczo. We wstecznym lusterku pochwyciła wzrok Bena. Uśmiechnęli się do siebie. Przyjęcie urządzono w country clubie na przedmieściach New Jersey; Isabella czuła się tak, jakby odwiedziła już milion podobnych wesel. W jej głowie wszystkie utworzyły jedną wielką barwną plamę – wraz z obiciami krzeseł, różowymi serwetkami i pulpecikami z kraba. Isabella rozejrzała się dokoła; dekoracja pośrodku stołów sprawiła, że posmutniała. – Czyż to nie piękne? – zwróciła się do Bena i Isabelli JonBenét. Głos miała rozmarzony, jakby nie wierzyła własnym oczom. Mike, nie patrząc, położył dłoń na jej plecach, a ona uśmiechnęła się do niego. Kiedyś w telewizji emitowano Korony ze skazą, program ujawniający prawdę o dziecięcych konkursach piękności. Skupiono się w nim na pewnej matce, która chcąc zarobić trochę pieniędzy, oferowała samoopalacz w spreju dla małych dziewczynek. Isabella wbiła wzrok w JonBenét i już miała na końcu języka pytanie o opaleniznę z aerozolu. Powstrzymała się jednak. Barmani, akurat w samym środku przygotowań, zerknęli nieufnie
na zbliżającą się do kontuaru czwórkę gości. – Cześć – powiedział Ben do jednego z nich. Skinął mu głową, unosząc podbródek, a barman odpowiedział tym samym gestem. Isabella zawsze się dziwiła, że ludzie tak często okazują Benowi natychmiastową sympatię. Zarówno obcy w barze, jak i przechodnie na ulicy traktowali go jak starego znajomego. Witano go życzliwie, gdziekolwiek się pojawił, ale Isabelli wydawało się, że Ben tego nie zauważa. Pewnie sądził, że mu się to należy. – Macie red bulla? – spytał. Barman pokręcił głową. – Ben – odezwała się Isabella. – Nie możesz zamówić czegoś takiego. – Dlaczego? – Co ty? Masz piętnaście lat? Jesteśmy na weselu. Ben wywrócił oczami. – Wyluzuj – powiedział. – I tak nie mają. – Przecież nie możesz pić red bulla na takiej imprezie! – Masz mnóstwo zasad – odparł. – Idę po papierosy. Isabella zamówiła białe wino i stanęła pod ścianą. Obserwując przyjazd państwa młodych, miała nadzieję, że do niej nie podejdą. W końcu nie mieli pojęcia, kim jest. Ben wrócił jakieś dziesięć minut później, z szarą torbą w ręce i uśmiechem na twarzy. – Co tam masz? – zapytała. – Red bull – odpowiedział. – Poszedłem do spożywczego kawałek dalej. Teraz mogę zamówić po prostu czystą z lodem. Sprytne, co? W którejś chwili, między daniem głównym a deserem, Isabella straciła Bena z oczu. Wszyscy goście przy jej stole poszli tańczyć, prowadząc życie towarzyskie, i tylko ona siedziała i popijała wino. I czuła się jak głupia. JonBenét uśmiechnęła się do niej z końca sali. – Hej, Isabello – powiedziała, podchodząc. – Hej – odpowiedziała Isabella. I ucieszyła się, że już nie jest sama. – Gdzie się podział twój mężczyzna? – zapytała z uśmiechem JonBenét. – Och, nie wiem. Nie widziałam go już dość dawno. – Pewnie poszli gdzieś z Mikiem i właśnie proszą się o kłopoty…
Faceci potrafią być czasem strasznie głupi, nie sądzisz? JonBenét była bardzo miła i Isabella parsknęła śmiechem, ale trudno jej było patrzeć na swoją towarzyszkę przez dłuższy czas. Widok dziewczyny jeżył jej włosy na ramionach. Isabella pomyślała o filmie pokazującym prawdziwą JonBenét, wychodzącą na scenę w kostiumie kąpielowym podczas konkursu piękności, i pożałowała, że obejrzała tę część dokumentu. Nie dawała jej spokoju. – Jak poznaliście się z Benem? – zapytała JonBenét. – W barze – powiedziała Isabella. Czasem ubarwiała tę historię, ozdabiając ją szczegółami. W tej chwili jednak nie miała nastroju. – Mike i ja poznaliśmy się na weselu… – Naprawdę? – Tak. Jego kuzyn żenił się z moją koleżanką z college’u. Zabawne, nie? Taki zbieg okoliczności? Isabella skinęła głową. – Owszem. Uświadomiła sobie, że historia jej pierwszgo spotkania z Benem nadaje się na całkiem zabawną opowieść. Gdyby w końcu zdecydowali się być razem, mówiłaby ludziom: „Ach, ten Ben! Taki niecierpliwy, taki nieznośny!”. Tyle że, aby tak się stało, Ben musiałby być innym człowiekiem. Nic z tego. On po prostu był tupeciarzem, który nie chciał poczekać na swoją kolejkę. To wszystko. Musiał iść do toalety. Taka była ich prawdziwa przygoda. Isabella postanowiła, że następnym razem, gdy ktoś ją o to zapyta, odpowie: „Benowi zachciało się siusiu”. JonBenét trajkotała jak najęta o różnych obecnych na weselu ludziach. Płynnie przeszła do ślubu koleżanki, wypadającego w następnym miesiącu. – Druhny będą miały piękne suknie – zapewniła. Isabella nigdy nie spotkała nikogo, kto by tak uwielbiał śluby. Próbowała wyobrazić sobie JonBenét w roli panny młodej, ale wciąż miała przed oczami tę prawdziwą, wystrojoną w kiczowatą kreację dziewczynkę. Ben wrócił jakieś dwadzieścia minut później. JonBenét wstała. – Powinnam chyba poszukać mojego księcia. – Gdzie byłeś? – zapytała Isabella. – Siedzę tutaj sama prawie od godziny. – Jak to: sama? Dokoła jest mnóstwo ludzi. – To nie są moi przyjaciele, Ben. Zostawiłeś mnie. Wszyscy się na mnie gapili. Siedziałam tu sama jak palec. Dopóki ona nie podeszła.
– I co z tego? Zła jesteś, że musiałaś tu tkwić z tą stukniętą JonBenét? – Wcale nie jest z nią tak źle, Ben. – Jest stuknięta – oświadczył takim tonem, jakby stwierdzał fakt. Coś, o czym wiedzą wszyscy. Isabelli zrobiło się żal dziewczyny; wszyscy na weselu mówili o niej w ten sam sposób. Jakby była eksponatem z wystawy osobliwości. Nikt nie wiedział, jak wygląda jej związek z Mikiem. Nikt tak naprawdę jej nie znał. A może kochała Mike’a bardziej, niż on ją lubił? Czy to nie byłoby okropne? I smutne? Ale ludzie o tym zapominali. Zafascynowani fajną historią, nie zauważali tragedii. Dla nich JonBenét była po prostu kimś, kogo można pokazać palcem ze słowami: „No, przynajmniej nie mam aż tak spieprzonego życia”. – I co z tego, że ona chce wyjść za mąż? – zapytała. – Dlaczego ma to być coś złego? Przecież pomysł wcale nie jest dziwaczny. Są już razem dosyć długo. Czy nie wydaje ci się dziwniejsze, że to Mike robi uniki? Ben wzruszył ramionami. Wyjął słomkę ze szklanki i wychylił resztkę drinka. – A co cię to obchodzi? – spytał. – Uważam po prostu, że ty i twoi przyjaciele postępujecie z nią podle. A Mike? Jeśli nie chce się ożenić… Dlaczego po prostu z nią nie zerwie? – Nie wszyscy umierają z tęsknoty za małżeństwem, Isabello. – Wcale tego nie twierdzę. Ale ona wyraźnie chce wyjść za mąż. Jeśli więc on nie ma ochoty na ożenek, czy nie powinni się rozstać? – Dlaczego się ze mną kłócisz? – zapytał Ben. Nienawidziła, gdy to robił. Gdy odwracał kota ogonem. Benowi wolno było się zachowywać byle jak i mówić, co mu ślina na język przyniesie, ale jeśli Isabella zwracała mu uwagę, stawała się winowajczynią, która wywołuje kłótnie. – Nie kłócę się – zaprzeczyła. Wiedziała już, że wieczór jest nieodwracalnie zepsuty. Powinni natychmiast wyjść, bo inaczej przez cały czas będą się spierać i licytować w oskarżeniach. – Ale tak to, niestety, wygląda. Mam ochotę na jeszcze jednego drinka – powiedział Ben i odszedł. Ben uwielbiał ten idiotyczny teleturniej Grasz czy nie grasz. Kochał
tę chwilę, gdy uczestnik miał szansę odejść z toną pieniędzy, ale dokonywał błędnego wyboru i zostawał z niczym. Bardzo go to śmieszyło. – Nie współczujesz im? – pytała wtedy Isabella. – Nie – odpowiadał niezmiennie. – To głupcy. Zasłużyli sobie. A ona patrzyła, jak Ben śmieje się z graczy, i czuła się tak, jakby siedziała obok najbardziej okrutnego człowieka na świecie. Niecały tydzień po weselu Ben się wyprowadził. Wreszcie ze sobą zerwali; było to dokładnie tak okropne, jak Isabella się spodziewała. Ponieważ nie mogła spać, nocami wpatrywała się w ciemność. Była sama i przy wszystkim, co robiła, doskwierała jej samotność. Ale tylko na początku. Potem to uczucie ją opuściło. A może po prostu przestała zwracać na nie uwagę? Bena nie spotykała nigdy, choć często wydawało się jej, że widzi go w zatłoczonym barze albo na ulicy; dokądkolwiek poszła, wzrok płatał jej figle. Omamy jednak również się skończyły i Isabella myślała o Benie już tylko wtedy, gdy paliła marihuanę w fajce wodnej. Jeszcze długo po wyleczeniu się z Bena Isabelli nie opuszczała myśl o JonBenét. Nie mogła nawet przypomnieć sobie prawdziwego imienia tej dziewczyny, a mimo to myśl o niej powracała z alarmującą częstotliwością. Isabella przypominała sobie, jak się z niej wyśmiewała, kiedy jeszcze nie znała jej ani trochę, i jak miło zachowała się dziewczyna w weselny wieczór. Czy wiedziała, że wszyscy o niej plotkują? Przede wszystkim jednak Isabella zastanawiała się, czy JonBenét w końcu zaręczyła się albo wzięła ślub, i z ciekawości omal nie wysłała mejla do Bena. Dedykowała JonBenét swoje milczące życzenia, gdy wrzucała „na szczęście” drobniaki do fontann, gdy dmuchnięciem strącała z palca rzęsę i gdy na wyświetlaczu zegara była piąta pięćdziesiąt pięć. Życzyła dziewczynie zamążpójścia. I pięknego ślubu. Miała nadzieję, że JonBenét jest szczęśliwa.
Pawice Rodzina Abby była dziwna. Dziewczyna zawsze to czuła, ale w miarę upływu czasu coraz lepiej uświadamiała sobie, w czym rzecz. Gdy miała cztery lata, umarł wuj jej ojca i zapisał im wszystkie swoje pieniądze – całe mnóstwo. Zamiast kupić za nie dom czy jacht, jak normalni ludzie, rodzice Abby nabyli farmę w Vermoncie, gdzie całe dnie zajmowało im palenie trawki i renowacja starych mebli. Czasem ojciec wołał na mamę „Mała”, czasem oboje pozwalali, by ich kumpel Patches zaparkował koło domu przyczepę mieszkalną. Tak, jej rodzice byli dziwni, siostra jeszcze dziwniejsza, a cała banda razem bywała nie do wytrzymania. Abby nie starała się ukrywać tej informacji. I zazwyczaj dzieliła się nią jako pierwszą, gdy tylko wypływał temat jej rodziny. – Moi rodzice są dziwni – oznajmiała. – To hipisi. Ludzie, z którymi rozmawiała, często kiwali głowami, jakby doskonale rozumieli. – Wiem, moi starzy to też kompletne świry – mówili. Abby czuła się zobowiązana do dalszych wyznań. – Moi uprawiają marihuanę. A mama hoduje kurczaki na obiad. – A gdy i to nie bulwersowało rozmówcy, dorzucała: – Tata kiedyś porwał sąsiadowi pawie. Po tym zdaniu zwykle wszyscy milkli. Abby wcale się nie skarżyła. Po prostu wolała mieć to z głowy. Zdążyła już się przekonać, że ostentacyjna szczerość jest lepsza niż oczekiwanie na pytania w rodzaju: „A co robi twój tato?”. Nie chciała, żeby dopiero wówczas się wszystko wydało. Gdy miała trzynaście lat, rodzice wysłali ją do ekskluzywnej szkoły z internatem. Wcześniej rozmawiali wprawdzie o miejscowej szkole średniej. Zastanawiali się nawet, czy nie zapisać Abby do hipisowskiej szkółki mieszczącej się w jeżdżącym po całym kraju volkswagenie-busie i edukującej dzieci przez prawdziwe życiowe doświadczenie, skończyło się jednak na Chattick, dobrze znanym, snobistycznym liceum w Connecticut. Wszystkie dzieciaki stamtąd miały za rodziców prawników czy bankowców, którzy kurczaki zawsze kupowali w sklepie. W szkole Abby nauczyła się zdobywać wiedzę. Przyjechawszy na pierwszy rok z płócienną torbą pełną ubrań i domowej roboty
patchworkową narzutą na łóżko, od razu wiedziała, że czeka ją wiele pracy. Uczyła się pilnie, zapamiętywała wzory noszonych przez koleżanki bransoletek ze srebrnych łańcuszków i podziwiała kolorowe wory marynarskie, z jakimi jechały do domu na święta i ferie. Robiła notatki i kupowała sobie podobne rzeczy, szybko i dyskretnie, tak by nikt nie skojarzył, że nie miała ich wcześniej i że na początku wyglądała zupełnie inaczej. Czasem myślała nawet, że powinna zostać szpiegiem. W pierwszej klasie college’u miała już wszystkie te umiejętności w małym palcu. Według Kristi, koleżanki z pokoju, wyglądała zupełnie normalnie, ale i tak przy pierwszej nadarzającej się okazji szybko opowiedziała jej o swojej rodzinie. Tę pięciominutową rólkę miała już wyćwiczoną do perfekcji. Kristi śmiała się w odpowiednich momentach i Abby zyskała pewność, że wkrótce się zaprzyjaźnią. Mimo to starała się trzymać koleżanki na dystans. Była od nich cichsza, zasłuchana w to, co mówią; zawsze gotowa robić to, czego od niej oczekiwano. Takie zachowanie męczyło ją wprawdzie, wiedziała jednak, że alternatywa jest jeszcze gorsza. Do ostatniego roku nauki gościła w domach wszystkich dziewcząt z college’u – była w Chicago, Filadelfii, a nawet w Kalifornii – sama natomiast nikogo nie zaprosiła do Vermontu. Odradzała też rodzicom przyjazdy na Rodzinne Weekendy. – To nic szczególnego – mówiła wtedy. – Prawie nikt nie przyjeżdża. Oczywiście, było to kłamstwo i czuła się z nim źle, ale nie miała wyboru. Usłyszeć o jej rodzinie to jedno. Zobaczyć ją na własne oczy – to zupełnie inna historia. Ten niewygodny temat podjęła Kristi w któryś weekend, kiedy z tego czy innego powodu wyjechała większość koleżanek. – Tak mi nudno, że wyć się chce – powiedziała. Przewróciła się na plecy. – Chyba umrę z nudów – dodała. – Nie przesadzaj – zaśmiała się ich wspólna przyjaciółka Isabella. – Mówię poważnie – stwierdziła Kristi. – Nie możemy tu siedzieć przez cały weekend. Nic się tutaj nie dzieje. Zróbmy coś. – A co chcesz zrobić? – zapytała Isabella. Abby milczała. Siedziały właśnie w jej pokoju, co zawsze nieco ją deprymowało. Po pierwszym roku, niezależnie od tego, gdzie mieszkały inne dziewczęta, zawsze załatwiała sobie jedynkę. Uspokajało ją, że ma przynajmniej jedno miejsce, do którego może pójść, zamknąć za sobą drzwi i nie przejmować się czyimś wzrokiem. Nie cierpiała nasiadówek u siebie. – Pojedźmy gdzieś – zaproponowała Kristi. Przetoczyła się
na brzuch i wstała. – Już wiem! Pojedźmy do Vermontu. – Wycelowała palcem w Abby. – Przecież nigdy tam nie byłyśmy. Chcę zobaczyć waszą farmę. – Zaczęła skakać na łóżku. – No proszę! Błagam! Pojedźmy na farmę! – Słuchajcie, tam jest okropnie nudno – powiedziała Abby. Starała się zachować spokój. – Jeśli tutaj się nudzisz, to tam umrzesz z nudów. Dziewczęta były jednak uparte, a protesty Abby słabe (z obawy, że mogłyby się wydać podejrzane). Niebawem cała trójka siedziała w samochodzie Kristi i podążała do Vermontu. Ledwie przyjechały, Abby wiedziała już, że katastrofa wisi w powietrzu. Matka otworzyła im drzwi rozczochrana, w termoaktywnych kalesonach i podkoszulku. – Witam, dziewczyny – powiedziała na ich widok, a potem objęła każdą z osobna. Abby zauważyła, że matka nie ma na sobie stanika. – Tak się cieszymy, że już dotarłyście – dodała. – Leonard gdzieś sobie poszedł, ale wróci na kolację. Dziewczęta skinęły głowami, wzięły torby i poszły za Abby na górę. Gapiły się przez okna na pola i Abby pożałowała, że nie wychowywała się na przedmieściach. Ojciec nie wrócił, usiadły więc do kolacji bez niego. – Nie wiem, gdzie się podziewa – powtarzała matka. Przyszedł, gdy już prawie zjadły. – Mary Beth, musisz mi pomóc – powiedział. Potem odwrócił się i spojrzał na tłumek za stołem. – O, cześć, dziewczyny. Witamy w Vermoncie – dodał. Isabella i Kristi uśmiechnęły się do niego. – Dziękujemy, że mogłyśmy tu przyjechać. Ojciec jednak nie słuchał. – Co się stało, tato? – zapytała Abby. – Sąsiedzi zaniedbują swoje egzotyczne ptaki – odpowiedział. Tupnął nogą w wycieraczkę. – Sąsiedzi zaniedbują swoje egzotyczne ptaki – powtórzył, a matka tylko kiwnęła głową, jakby zakomunikował coś zupełnie zwyczajnego. – Wiem – powiedziała. – To smutne. – Właśnie je wypuścili. Ptaszyska łażą po całej działce i trzeba je połapać. Mary Beth, znajdziesz mi latarkę i jakąś torbę, do której zmieści się paw? Abby miała ochotę zapaść się pod ziemię; było gorzej, niż się spodziewała. Isabella i Kristi siedziały w milczeniu. Mama wstała, żeby
spełnić prośbę ojca. – Sąsiedzi hodują ptaki… – zaczęła Abby. – Egzotyczne – wtrącił jej tata. – No właśnie. Egzotyczne ptaki. I nie pilnują ich należycie. – Zwróciła się do ojca. – Masz zamiar je ukraść? – zapytała. – Nie, chcę je tylko przywabić. Pomoże mi Bob z naprzeciwka. – Bob to weterynarz – wyjaśniła Abby Isabelli i Kristi. Czuła się jak tłumaczka. – Musimy zaczekać, aż zapadną ciemności – powiedział ojciec. – Pawie nic w nocy nie widzą, więc uda się nam po prostu wsadzić je do worka i na pakę. A z pawicami już pójdzie łatwo. Pawica zawsze idzie za pawiem. Wiedziałyście o tym? – Ciekawostki z farmy – mruknęła Abby pod nosem. – Uważaj na siebie – odezwała się mama. – Lepiej, żeby cię nie aresztowano przez jakieś pawie. Tato skinął głową, wziął torbę i wyszedł. A Abby patrzyła na przyjaciółki, zastanawiając się, co powiedzieć. – Super masz rodziców – szepnęła Isabella do Abby już w nocy. Wcześniej paliły na werandzie marychę ojca, a teraz obie leżały w łóżku. Kristi leżała na drugim, zupełnie bez życia. Abby zaproponowała dziewczętom trawę zaraz po kolacji; chociaż tyle dobrego po tej aferze z egzotycznymi ptakami. – Nie, nie – zaprzeczyła. – Są straszni. Isabella tylko się roześmiała. – To nieprawda. Po prostu nie dostrzegasz pewnych rzeczy, bo to twoi rodzice. – Nie myślałabyś tak, gdyby to byli twoi. Wierz mi. – Może. Ale dla mnie są super. Kiedy Abby była z wizytą u Isabelli, jej mama zrobiła im spaghetti z klopsikami, które jadły przy kuchennym stole razem z całą rodziną. Oglądały filmy w suterenie, a Abby spała w pokoju dla gości, pod kołdrą w kwiatki, doskonale komponujące się z wzorkiem tapety. I mama Isabelli miała na sobie stanik. Weekend był idealny. Późno w nocy Abby usłyszała wjeżdżającą na drogę furgonetkę ojca. Wstała i podeszła do okna. Isabella stanęła obok. Za ich plecami chrapała Kristi. – Co się dzieje? – zapytała Isabella.
– Tato chyba złapał te ptaki – odpowiedziała Abby. Patrzyły, jak ojciec otwiera tylne drzwi samochodu, a potem cofa się i wydaje głośne dźwięki. – Jezus. Naśladuje pawi krzyk. – Skąd on to umie? – Nie umie… Dziewczęta zobaczyły, jak paw, mimo to, gramoli się z paki i idzie za ojcem do zagrody. – O! – sapnęła Isabella. – O! – Za samcem wyskoczyły dwie pawice. – Popatrz tylko. Faktycznie za nim idą! Wciąż jeszcze lekko zamroczone przyjaciółki gapiły się na ptaki jak wół na malowane wrota. W nowym miejscu paw rozwinął ogon w wysoki, żółto-błękitny wachlarz, a pawice stanęły po obu jego bokach. Obie śnieżnobiałe, przez co pióra samca wydawały się jeszcze barwniejsze. – Ooo… – Głos Isabelli brzmiał tak, jakby na jej oczach właśnie wydarzył się cud. Kristi parsknęła przez sen. – Nikomu o tym nie mów, dobrze? – poprosiła Abby. Isabella kiwnęła głową, nie odrywając oczu od ptaków. – Dobra. Jasne. Abby zapytała kiedyś, czemu posłano ją do takich, a nie innych szkół. Nie mogła pójść do państwowych? – Chcieliśmy, żebyś się dobrze wykształciła – odpowiedziała jej mama, ale Abby uznała to za zbyt błahy powód. Czyżby jej rodzice nie wiedzieli, że ją skazują na samotność? Że jak tylko pozbędą się córki z domu, ta oddali się od nich i zapewne nigdy już nie wróci naprawdę? Nie czuli, że nie mogą ot tak posłać jej do szkoły z internatem, a potem po prostu wejść do kuchni z tekstem: „Sąsiedzi zaniedbują swoje egzotyczne ptaki”. I jeszcze myśleć, że wszystko jest w porządku. Kiedy poznała Matta, była pewna, że on ją uratuje, sprawi, że stanie się normalna, jak inni. Pracował w Morgan Stanley, pochodził z przedmieścia Bostonu i kibicował Red Soxom. Był tak normalny, że serce Abby aż waliło z emocji. – Wspaniała zdobycz – oceniła Kristi. Ale Abby wiedziała o tym już wcześniej i tym razem aprobata przyjaciółki nie była jej do niczego potrzebna. W Nowym Jorku czuła się szczęśliwa. Zapewne dlatego, że w tym mieście trudno uchodzić za dziwaczkę. Z każdym spędzonym tutaj dniem
Abby rozluźniała się coraz bardziej, aż w końcu przestała się nieustannie zamartwiać, co też pomyślą o niej ludzie. Wychodziła z domu, nie spoglądając po sto razy w lustro, a gdy potknęła się na ulicy, nie czuła ani odrobiny zażenowania. Z Mattem zamieszkali ze sobą po paru miesiącach spotkań. – Bardzo szybko – oceniła Kristi, lecz Abby się nie przejęła. A kiedy się zaręczyli, zaskakując tym wszystkie koleżanki, nie obchodziły jej ich komentarze. Była na dobrej drodze do normalnego życia i chciała dotrzeć do celu najszybciej, jak się da. Matt tylko raz przyjechał do domu w Vermoncie. Wcześniej dwa razy widział się z rodzicami Abby, gdy odwiedzili ich w mieście; poza swoim naturalnym środowiskiem mama i tata mogli w zasadzie uchodzić za normalną parę. Po zaręczynach Abby zdecydowała jednak, że czas zawieźć narzeczonego do domu, choć ostrzegła go, że tam rodzice są całkiem inni. – Abby – odpowiedział, wywracając oczami. – Ja wszystko rozumiem. Mogą sobie być nawet nudystami. Mnie to nie przeraża. – Skąd wiesz, że są nudystami? – zapytała. Popatrzył na nią przez chwilę, lecz wreszcie się uśmiechnął. – Dowcipnisia z ciebie – powiedział. – Nic się nie bój. Wszystko będzie dobrze. Na ten sam weekend zjechała do domu również siostra Abby, Thea. – Powinnam poznać twojego przyszłego – powiedziała jej przez telefon. – Może i tak. Thea przywiozła swoją niedawno urodzoną córeczkę, Rain. Mieszkały na farmie w Vermoncie. – Pracujemy na gospodarstwie i z tego się utrzymujemy – wyjaśniła Mattowi. Karmiła Rain; kiedy odstawiała małą od jednej piersi i przystawiała do drugiej, obie majtały się swobodnie. Abby wiedziała, że Matt ze wszystkich sił stara się nie patrzeć w tamtą stronę. – Krępuje cię to? – zapytała go Thea. Matt pokręcił głową. – Nie. Nie ma sprawy. Thea się uśmiechnęła. – Karmienie piersią, Matt, to najbardziej naturalna rzecz na świecie. Zapomniałam, jak to wygląda dla kogoś z zewnątrz. Na farmie, kiedy Rain jest głodna, a mnie akurat nie ma w pobliżu, daje jej jeść inna karmiąca matka.
– Co to za farma? Gdzie ona mieszka? – wyszeptał Matt w nocy, w łóżku. Przeszli się już, wypalili wspólnie jointa; narzeczony Abby był teraz w chichotliwym nastroju. – Coś jak Świątynia Ludu Jima Jonesa? Matki karmiące… Co to ma, kurna, być? – Więc nie chcesz tam ze mną zamieszkać? – zapytała Abby, a on tylko się roześmiał. – Z tobą zamieszkałbym wszędzie – powiedział, wsuwając jej ręce pod koszulę. Oparł głowę na szyi Abby, ale gdy myślała, że już zasnął, poczuła, że drżą mu ramiona. – Ale nie dam się otumanić. – Udało mu się wykrztusić przez śmiech. Uniósł głowę, popatrzył. – Nawet dla ciebie, Abby. Nawet dla ciebie nie dam się ogłupić karmiącym matkom. Po wizycie u rodziców Abby miała wrażenie, że cofa się w czasie. Wybranie butów do włożenia zabierało jej całe wieki, a podjętej decyzji żałowała niemal natychmiast. Nawet ubrania wydawały się leżeć inaczej – to, co wcześniej pasowało jak ulał, teraz było za ciasne lub za luźne w najmniej spodziewanych miejscach. Obciągała je i układała, zachodząc w głowę, co jest z nimi nie tak. – Jak wyglądam? Może być? – pytała coraz częściej. Gapiła się w lustro na swoje odbicie, aż Matt się niecierpliwił i odpowiadał, że dobrze, choć wcale na nią nie patrzył. Nie była w stanie nic na to poradzić. Cały czas chciała mieć Matta przy sobie. Czuła się zdezorientowana, gdy go nie było, chodziła za nim po mieszkaniu, deptała po piętach, kiedy się zatrzymywał. – Twoje zapotrzebowanie na moją obecność… – powiedział jej którejś nocy. – Ono mnie przytłacza. – Zabrzmiało to trochę jak poezja, choć Matt nie miał jej w sobie ani krztyny. Gdy którejś nocy Abby obudziła się z zaciśniętą w dłoni koszulką narzeczonego, Matt wytrzeszczył oczy w ciemności, potem otrząsnął ramiona jak wychodzący z wody pies i odwrócił się do niej tyłem. Wiedziała, że jego odejście to tylko kwestia czasu. Trzy miesiące po tym wydarzeniu znów pojechała do rodziców. Tym razem sama. Już wjeżdżając na podjazd, pomyślała: „Sąsiedzi zaniedbują swoje egzotyczne ptaki”. I nie było w tym nic niezwykłego; od czasu afery z pawiami to zdanie przychodziło jej do głowy w różnych dziwnych momentach. Miała ochotę wygłaszać je, zarówno gdy na przyjęciu
zapadała cisza, jak i kiedy przyjaciółka wyjawiała jej, że jest w ciąży. Nic zatem dziwnego, że i tego wieczoru, kiedy jechała do rodziców, by oznajmić im, że jednak nie wychodzi za mąż, przeleciały je przez głowę znajome słowa: „Sąsiedzi zaniedbują swoje egzotyczne ptaki”. Zdanie dobre jak każde inne, wcale nie dziwniejsze od tego, co miała do powiedzenia: że ślubu nie będzie, że Matt się wyprowadził, że z wydanych pieniędzy zapewne prawie nic nie da się odzyskać. Abby wyłączyła silnik i rozważyła różne możliwości. – Sąsiedzi zaniedbują swoje egzotyczne ptaki – powiedziała głośno do siebie; w zimowym powietrzu jej oddech skraplał się w białe obłoczki. Siedziała w samochodzie, aż zrobiło się zimno. Dopiero wtedy weszła do domu. – Mamo, ślubu nie będzie – zakomunikowała od drzwi. Matka siedziała na kanapie i czytała książkę. Zanim podniosła wzrok, założyła ją palcem. – Co? – zapytała. – Nie będzie ślubu. – Abby stanęła w progu. – No i dobrze – odpowiedziała matka. – Wejdź może. Rozbierz się i pogadamy. – Odłożyła książkę na kanapę i wstała. – Chcesz herbaty? Abby skinęła głową. Mama nie sprawiała wrażenia zdziwionej, choć przecież w końcu Abby przejechała kawał drogi z Nowego Jorku i weszła do domu bez zapowiedzi. Lecz matka zachowywała się tak, jakby spodziewała się tej wizyty. I chyba nic nie było w stanie jej zaszokować. Kiedyś w college’u Abby zagadnęła Isabella: – Wyobrażasz sobie, co by się działo, gdybyś musiała powiedzieć mamie, że jesteś w ciąży? – Przyjaciółka aż się wzdrygnęła, a Abby mruknęła coś współczująco, choć właściwie nie rozumiała problemu. Swojej mamie mogłaby powiedzieć, że aresztowano ją za posiadanie heroiny i że pozostaje w lesbijskim związku, a ta nawet nie mrugnęłaby powieką. Ewentualnie zaproponowałaby rozmowę. – Ale impreza będzie? – zapytała teraz; obie siedziały przy kuchennym stole i piły herbatę. Abby dopiero po pewnym czasie zrozumiała, że matka mówi o weselu. Sama, oczywiście, nigdy nie wzięła ślubu z tatą, więc zapewne założyła, że jej córka z narzeczonym darowali sobie część oficjalną i podobnie jak oni zamieszkają ze sobą na kocią łapę. – Nie, mamo – powiedziała Abby. – Nie będzie ani ślubu, ani
imprezy. – Więc ty i Matt… – Zerwaliśmy. To już koniec. – Abby kiwnęła głową i dmuchnęła w unoszący się nad herbatą obłoczek pary. – Tak mi przykro, skarbie. Taka szkoda… Abby wolałaby, żeby mama wrzasnęła, rozpłakała się albo wskoczyła na stół. Mocno zacisnęła powieki, żeby nie wypłynęły spod nich zebrane łzy. – Och, skarbie. Moja Abby – powiedziała matka. – Chodź tu do mnie. Abby pozwoliła mamie wciągnąć się na kolana, jakby była małą dziewczynką. Popłakała tam przez jakieś dwie minuty, a potem poczuła się idiotycznie i nie na swoim miejscu, więc wstała i usiadła z powrotem na krześle. – Nic mi nie jest – powiedziała. – Dobrze się stało. – W takim razie to dobre rozwiązanie. – Ale mamo… Nie wiem, czy zwrócą nam cokolwiek. Wycofaliśmy się zaledwie na trzy tygodnie przed ślubem. Nie wiem, jak będzie. Matka machnęła ręką. – Tym się w ogóle nie przejmuj. To tylko pieniądze. Abby nie po raz pierwszy zastanowiła się, czy mama powiedziałaby to samo, gdyby była biedna. – Będę musiała posiedzieć tu przez parę dni. Dopóki Matt nie spakuje swoich rzeczy. – Dobrze. Pomóc ci jeszcze w czymś? – Nic mi nie przychodzi do głowy. Ale chyba trzeba będzie obdzwonić ludzi, powiedzieć im, że odwołuję wesele. I powinnam to zrobić sama. – Załatwię sprawę za ciebie – powiedziała mama. – Takie rzeczy się zdarzają. To nic strasznego. Wszystko odkręcimy. – Dziękuję. A mogę dostać coś mocniejszego do picia? – Oczywiście, skarbie. Wina czy wódki? – Wódki. Na to chyba trzeba wódki. Nazajutrz rano Abby zeszła na dół i zastała w kuchni smażącego jajka ojca. Objął ją i przytulił. – Mama mówiła mi, co się stało, dziecinko. Naprawdę strasznie mi przykro.
– Dzięki, tato. – Zjesz jajka? Sadzone czy jajecznicę? – Chętnie – odparła. – Jajecznicę. Ojciec skinął głową i odwrócił się do kuchenki. Rozbijając jajka i roztrzepując je widelcem, pogwizdywał. – Jeśli chcesz, możesz mi później pomóc nakarmić kury – powiedział, stawiając przed Abby talerz. – Dobrze, tato. Odczekała, aż ojciec wyjdzie z kuchni, po czym wstała i wyrzuciła jajecznicę do śmieci. Włożyła stojące przy kuchennych drzwiach kalosze i pożyczyła zimową kurtkę od mamy; nadal w piżamie, poczłapała przez śnieg do kurnika. Pomyślała, że powinna uczesać włosy, ale właściwie nie było to konieczne. Otworzyła drzwi i poczuła zapach ptasich odchodów. – Tato? – zawołała. – Tu jestem, dziecinko. Abby przeszła obok klatek, marszcząc nos na widok brudnych ptaków. Rodzice zaczęli je hodować, kiedy miała dwanaście lat. – Tyle jemy tego drobiu… – wyjaśniała mama. – I coraz więcej mówi się o tym, w jakich warunkach hoduje się kurczaki. Tak jest o wiele bardziej humanitarnie. Wiemy przynajmniej, że są dobrze karmione i dobrze traktowane. Rodzice nigdy sami nie zabijali ptaków. Przychodził ktoś, kto robił to za nich i dodatkowo rozbierał mięso. Abby nigdy nie widziała tej czynności, a mimo to rok po zbudowaniu kurnika przeszła na wegetarianizm. – Abby, przecież to bez sensu! – mówiła mama. – To jest zdrowe. I pyszne! – Ale mi się robi niedobrze! – nieodmiennie odpowiadała Abby. I mówiła prawdę. Na samą myśl o jedzeniu kurzego mięsa wszystko podchodziło jej do gardła. Gdy próbowała, rosło jej w ustach. Raz nawet połknęła kawałek, ale błyskawicznie zwróciła na talerz. – No dobrze – powiedziała wtedy mama. – Nie musisz już jeść kurczaka. Tato przesypywał ziarno z worka do koryta. – Podsypiesz im? – zapytał. Abby wzięła plastikowy dzbanek i napełniła go karmą. Każdej kurze sypała odpowiednią ilość do karmnika. A za każdym razem, gdy ptak podchodził do niej, gdacząc, pokazywała mu język.
Po południu zadzwoniła Thea. – Dowiedziałam się, co się stało – powiedziała. – Mama nagrała się na sekretarkę. To smutne. – No tak. Ale i ty masz kłopot z głowy. Nie musisz robić za druhnę. – Na to wychodzi. – Abby usłyszała, jak siostra zapala papierosa i zaciąga się dymem. – Mama i tato są bardzo spokojni – dodała. – Jakby nic się nie stało. – Taka już ich uroda – odpowiedziała Thea, wypuszczając dym i pokasłując nieznacznie. – Poza tym, chyba nie lubili tego Matta. – Lubili. – Abby poczuła się urażona. – Och, Abby. Nie miałam na myśli, że go nie cierpieli. Ale rozumiesz… Nie był w ich typie. – Bo co? Bo się kąpał i nosił czyste ciuchy? – Nie. Bo zawsze uważał, że wszystko wie najlepiej. To się czuło. Ale mnie to nie przeszkadzało. Miał naprawdę ciekawy rodzaj energii. – Taa… – Chcesz się przywitać ze swoją siostrzenicą? Stoi tu przy mnie. – Pewnie, daj ją. Abby usłyszała szelest, a potem głos Thei: – Przywitaj się z ciocią Abby. Powiedz: „Cześć, ciociu”. – Twoja matka to kretynka – powiedziała Abby do telefonu i odłożyła słuchawkę. – Chodź, założymy rakiety śnieżne i się przejdziemy – zaproponowała matka trzeciego dnia. – Dobrze ci zrobi, jak wyjdziesz na świeże powietrze. – Chętnie – zgodziła się Abby. – Jesteś jeszcze taka młoda… – powiedziała matka, kiedy szły po śniegu. – Zobaczysz, to wszystko wyjdzie ci na dobre. – Mam dwadzieścia pięć lat. Ty w moim wieku miałaś już Theę. – Ale ślubu nie miałam. – To co, myślisz, że powinnam zajść w ciążę? – Och, Abby. Tak mi przykro, że jesteś smutna. – Thea dzwoniła. Powiedziała, że ty i tato i tak nie lubiliście Matta. – To nieprawda. Lubimy każdego, kogo tu przywozisz. Każdego, kogo lubisz.
– To nie to samo. Czy wy lubiliście go tak naprawdę? Czy cieszycie się, że za niego nie wychodzę? Matka westchnęła. – Abby… – zaczęła. – Zawsze wiedziałaś, czego chcesz. I nigdy w ciebie nie wątpiłam. Ale nic się nie dzieje bez przyczyny. Skoro więc były jakieś problemy, to owszem, cieszę się, że za niego nie wychodzisz. – Nie mówiłam nic o żadnych problemach. – Nie odwołuje się ślubu, jeśli wszystko jest w porządku. – Mamie ciekło z nosa, więc otarła go rękawicą. Abby opuściła wzrok na śnieg. – Chodźmy, powinnyśmy już wracać. Ojciec będzie się niepokoił. Abby widziała, że matka poklepuje ją po ramieniu, ale nie czuła tego przez grube warstwy ubrań. Klap, klap, klap w rękaw. Potem matka odwróciła się i ruszyła przodem, depcząc świeży śnieg. Abby odczekała, aż oddali się o kilka metrów, po czym ruszyła za nią. Zanim wyjechała z Nowego Jorku do domu, wysłała do wszystkich znajomych mejla o treści: „Ślub odwołany. Nie z jednego dużego powodu, raczej z wielu małych. Później wytłumaczę wszystko dokładnie. Abby”. Była pewna, że przyjaciele i znajomi będą dzwonić i mejlować, ale u rodziców nie było zasięgu. Tym razem była z tego zadowolona, choć zwykle zdenerwowana stawała na krzesłach i unosiła komórkę do góry, żeby złapać jakikolwiek sygnał. – No rusz się! – krzyczała na telefon. – Połącz się! Tym razem nawet nie wyciągnęła go z torby. Wiedziała, że w końcu trzeba będzie wrócić do Nowego Jorku i stawić wszystkiemu czoła – spotkać się ze znajomymi, napić się wódki i posłuchać, jak mówią, że na dobre wyszło, że na dłuższą metę będzie szczęśliwsza. Abby będzie padać na nos, chodząc po knajpkach niemal każdego wieczoru, dopóki kompletnie nie rozłoży na czynniki pierwsze swojego związku z Mattem. Owszem, zrobi to wszystko, ale jeszcze nie teraz. – Nadal możemy mieszkać razem – zaproponował jej Matt w tym samym momencie, w którym powiedział, że trzeba odwołać ślub. – Nie – odparła. – Nie możemy. Rodzice nie mieli kablówki, Abby oglądała więc stare filmy, dopóki nie zmorzył jej sen. I czytała pozostawione dawno temu w pokoju książki: Anię z Zielonego Wzgórza, Małe kobietki, Skrawek ziemi, Most
do Terabithii. Nie pamiętała, że są takie smutne. A były. Wszystkie. Przez cały czas starała się mieć zaprzątniętą czymś głowę. Bo kiedy nie była zajęta, wciąż słyszała słowa Matta: – Abby, nie wiem z tym ślubem. – Czego nie wiesz? – zapytała. – Nie wiem, czy dam radę – powiedział łagodnie. Nawet nie zabrzmiało to podle, tylko przepraszająco. Jakby było mu przykro, że burzy jej życie. Kiedy miała już dość czytania, zaczęła pisać. Zrobiła listę spraw do załatwienia po powrocie do miasta oraz spis rzeczy do kupienia po wyprowadzce Matta. Zastanowiła się, teraz, gdy już go nie było, jakie będzie mogła obejrzeć spektakle. Wypisała imiona osób, którym przydarzyły się gorsze rzeczy: ciocia Eda, wojenna wdowa, Crystal, przyjaciółka, której rodzice zginęli w wypadku samochodowym. Helen Keller8, Jessica McClure Morales9. 8 Głuchoniema i niewidoma pisarka amerykańska (przyp. tłum.). 9 Zasłynęła tym, że w wieku 18 miesięcy wpadła do wyschniętej studni, gdzie przesiedziała 58 godzin (przyp. tłum.). Gdy próbowała zasnąć, w jej głowie kotłowały się różne dziwne zdania wypowiadane przez innych ludzi. Abby leżała zasłuchana, lecz w końcu wstała, żeby je zapisać, pomyślała bowiem, że jeśli trafią na papier, przestaną ją dręczyć. Wyciągnęła notatnik. „Sąsiedzi zaniedbują swoje egzotyczne ptaki”, napisała. Pod spodem zaś: „Nie dam się otumanić”, „Tak jest o wiele bardziej humanitarnie”. Jeszcze niżej: „Nadal możemy mieszkać razem”. I na końcu: „Ślubu nie będzie”. Czytała je w kółko, aż przestały znaczyć cokolwiek. A wtedy Abby zamknęła oczy i zasnęła. Obudził ją krzyk dziecka; usiadła w łóżku z bijącym sercem. Śniło jej się coś koszmarnego, ale nie pamiętała dokładnie co. Zszedłszy na dół, Abby zastała matkę wyglądającą przez kuchenne okno. – To paw – powiedziała matka, nie odwracając się. – Robi się coraz bardziej hałaśliwy. Jedna pawica kuleje, a jego chyba to złości. Samiec wałęsał się po zagrodzie, pokrzykując, a pawice podążały za nim. Jedna chodziła wolniej i kuśtykając, usiłowała nadążyć za parą. – Czemu ona tak za nim łazi? – zapytała Abby. – Zamiast zatroszczyć się o siebie? Zdenerwowało ją durne ptaszysko, które za wszelką cenę starało się
nadążyć za przewodnikiem. Matka wzruszyła ramionami. – Gdybyśmy to wiedzieli – powiedziała – znalibyśmy odpowiedź na wszystkie pytania świata. Abby patrzyła na rozpościerającego ogon pawia. Ptak był przepiękny. Samice też rozwinęły ogony, ale mniejsze i już nie tak piękne. Dziewczynie wydało się to niesprawiedliwe, że drepczą tak w ślad za swoim kurakiem, który nie widzi po nocy i pęta się po zagrodzie bez celu. „Idź sobie gdzie indziej!”, miała ochotę wrzasnąć do kulawej pawicy. „Przestań się nim przejmować i po prostu odpocznij!”. Miała wrażenie, że paw popisuje się swym upierzeniem przed niewidzialną nocną publicznością. Jakby w ogóle nie przejmował się pawicą. Wydawał się skupionym na samym sobie egoistą, doskonale zdającym sobie sprawę z własnej urody. Abby patrzyła na poruszające się na wietrze pióra, na wytrwałą wędrówkę pawic za swoim samcem. Chodziły za nim, bo tylko to umiały robić.
Ślepa Gdy w czasach college’u Isabella pracowała jako kelnerka, ciągle widywała ludzi przychodzących na randki w ciemno. – Czy jest już pan Stuart? – pytali. Albo: – Czy jest tu może ktoś, kto czeka na Jessikę? – A gdy kręciła głową przecząco, rozglądali się nerwowo dokoła. – Umówiłem się z kimś – tłumaczyli, a ona potakiwała. Z kimś, myślała. Z kimś, kogo nie znasz. Zawsze było jej ich żal, że tak wchodzą do restauracji, szukają czegoś, choć sami nie wiedzą, co to ma być. Smutne, myślała w głębi duszy. Bardzo smutne i trochę żałosne. Tamte wrażenia powróciły tuż przed jej pierwszą taką randką. – Sama nie wierzę, że to robię – powiedziała do Lauren. – Obiecałaś. Nie masz wyjścia – usłyszała na to. Miały wtedy „lato na tak”. – Będziemy odpowiadać „tak” na każde zaproszenie, jakie tylko się pojawi – obiecały sobie. – Będziemy promieniować pozytywną energią, a wtedy na pewno kogoś poznamy. Mary postanowiła ograniczyć się do roli obserwatorki całej akcji. Uczyła się właśnie do egzaminu końcowego na aplikacji i wyraźnie dała dziewczętom do zrozumienia, że nie może na wszystkie propozycje odpowiadać twierdząco. – Muszę się wycofać – powiedziała. – Ale popieram was z całego serca. – Myślisz, że nam odbiło? – zapytała Lauren. – No, może trochę – przyznała Mary. – Ale to przecież nie szkodzi. Poza tym, jeśli Isabella umówi się na choćby jedną randkę, to znaczy, że było warto. – Tak właśnie pomyślałam! – powiedziała Lauren. – Ejże, ja tu jestem – wtrąciła Isabella. – Dobrze, już dobrze. Wiemy. Odkąd Ben się wyprowadził, Isabella nie umawiała się z nikim. – Do dzieła! – powtarzały jej przyjaciółki, ale jakoś nie miała ochoty
na spotkania. – Wracaj na giełdę – mówiła jej siostra Molly. – Sama sobie wracaj – odpowiadała Isabella. – Ale jesteś miła. I kulturalna. Kuzynka podpowiedziała jej randki przez sieć. – Tak poznałam Roya – przypomniała. Roy był dentystą, miał nos jak dziób i mlaskał, kiedy mówił. – Super – odparła Isabella. – Zastanowię się nad tym. – Chyba tęsknię za Benem – zwierzyła się Lauren któregoś wieczoru. – Co ty! Wcale nie! – Ale czasem naprawdę tak mi się wydaje… Przyjaciółka westchnęła. – Isabello, ty tęsknisz za chłopakiem w ogóle. I tyle. – Jesteś pewna? – No jasne. Dobrze, że on sobie poszedł. To był ćpun, nie pamiętasz? – A ty to niby kto? – Ja jestem tylko entuzjastyczną użytkowniczką marihuany – wyjaśniła Lauren. – Aha. Isabella nigdy wcześniej nie mieszkała naprawdę sama. Od lat miała wprawdzie własny kąt, ale niemal co wieczór był on okupowany przez Bena. Ale Ben się wyprowadził, a ona została sama. Nie licząc kotów z kurzu po kątach. Czasami mówiła do siebie, tylko po to, żeby usłyszeć swój głos. I żałowała, że nie ma z kim porozmawiać o tym, co zjeść na kolację. – Chyba zrobię sobie kanapkę z tuńczykiem – mówiła w powietrze. – A może wegetariańskiego burgera – dodawała w stronę kanapy. Zaczęła sypiać przy włączonym telewizorze, w którym leciały powtórki wywołujące u niej dziwaczne sny. Którejś nocy obudziła się na odgłos pyknięcia i zobaczyła ciemny ekran. Usiadła w łóżku i rozejrzała się po pokoju. Zapachniało spalenizną, więc Isabella wyłączyła telewizor. Próbowała zasnąć. – Mogłam zginąć – powiedziała następnego dnia do Mary. – Telewizor mógł wybuchnąć i wzniecić wielki pożar. – Pewnie byś się obudziła – odparła przyjaciółka. – Może. – Ciekawe, co się stało.
– Sama go załatwiłam – wyjaśniła Isabella. – Za bardzo go eksploatowałam. Za długo chodził. – Musisz poznać mojego kolegę Jacksona – powiedziała jej koleżanka z pracy. – Jest księgowym, chodzi na degustacje win i bywa szalenie zabawny. – No dobra. Niech będzie. Koleżanka zorganizowała to tak, że Isabella i Jackson mieli spotkać się w barze, a potem pójść na mecz bejsbola. – Zobaczysz, będzie fajnie! – zapewniła. Isabella uśmiechnęła się, ale zrobiło jej się niedobrze. – Aha, mały drobiazg, żebyś się nie zdziwiła. Jackson jest trochę większy niż większość facetów. – Okej – odpowiedziała Isabella. – Dzięki, że mnie uprzedziłaś. Okazało się, że Jackson jest po prostu otyły. A przed trzecią rundą tak się zdążył upić, że Isabella nie rozumiała, co mówi. Darł się na siedzącego przed nim mężczyznę, żeby nie wstawał, wrzeszczał na barmana, że ten rusza się jak mucha w smole, krzyczał na sprzedawcę hot dogów, któremu skończył się sos. – Czy ja mam gdzieś napisane „umów mnie z otyłym facetem”? – wypłakiwała się jeszcze tego samego wieczoru przed przyjaciółkami. Dotrwała do końca meczu, a potem poszła na wino do Lauren. – Nigdzie – stwierdziła stanowczo Mary. – Nigdzie nie masz napisane, że powinnaś umawiać się z otyłym facetem. Lauren potwierdziła te słowa energicznym skinieniem głowy. – Ta twoja koleżanka z pracy to idiotka. Albo szuja – powiedziała. – Nie wiem, które, ale na pewno albo jedno, albo drugie. – Wiecie, dziewczyny, on naprawdę był potwornie gruby. Poważnie. – Isabella wydmuchała nos. – No tak – powiedziała. – Jestem podła. Umawiam się z grubasami, a potem plotkuję. Teraz to już na pewno pójdę do piekła. Z wizytą do Isabelli przyjechała koleżanka z liceum, Kerry Mahoney, energiczna, rozświergotana blondynka, która wszystkich chciała swatać. – Absolutnie muszę cię spiknąć z takim moim kuzynem – powiedziała. – Jest fajny, zabawny, macie absolutnie takie samo poczucie humoru. Dam mu twój numer, może w przyszłym tygodniu jakoś się umówicie.
– Dobrze. A mogę zobaczyć jego zdjęcie? Isabella weszła do Mexican Radio i rozejrzała się za kimś pasującym do fotografii. Przy barze siedział chłopak o brązowych włosach. Popijał gigantycznego mrożonego drinka w różowym kolorze, z unoszącym się na powierzchni mango. Popatrzył na nią, uśmiechnął się, a ona odwzajemniła uśmiech. – Isabella? – zapytał melodyjnym głosem, przekrzywiając głowę. – Cze-e-eść – rzuciła. Chciała to powiedzieć normalnie, ale nie wyszło. Po prostu wstrząsnął nią fakt, że umówiła się z gejem. – Najpierw spaślak, potem pedał – skarżyła się później Lauren. – Dobrze, że nie dwa w jednym. – Boisz się czasem, że nikogo nie będziesz mieć? – zapytała wieczorem Isabella; dopijały właśnie ostatnie drinki w barze. W końcu zadała na głos pytanie, które chodziło jej po głowie od pewnego czasu. Czuła się zakłopotana, że ma takie myśli, i spodziewała się, że Lauren wygłosi wykład pod tytułem: „Jak być mocną kobietą”. Przyjaciółka jednak dopiła drinka i zgryzła kostkę lodu. – Boję się cały czas – odparła. – Jestem wyczerpana – powiedziała Lauren. – Wystąpiła w dwóch drużynach kickballa, jednej softballa i zastąpiła kogoś w lidze siatkówki plażowej. – Całe nogi mam podrapane – dodała, podciągając spodnie. – Zobaczcie tylko! – Chyba nie trzeba było tak dosłownie traktować tego „lata na tak”… – stwierdziła Isabella. – Nie musisz przecież robić wszystkiego, o co poproszą cię ludzie. – Właśnie, że muszę. Tak sobie postanowiłam i zamierzam się tego trzymać. Po prostu nie miałam pojęcia, że wszyscy będą mnie zapraszać do jakichś studenckich drużyn. Wyglądam na wysportowaną? – Hm… Nie bardzo. – No właśnie! Isabella poznała faceta sprzedającego obrazy na ulicznym targu na Upper East Side. – Staram się po prostu utrzymać z tego, co robię – powiedział. – I doskonalę rzemiosło. Był przystojny, więc zgodziła się na spotkanie. Nie będę zwracać
uwagi na jego dziwactwa, obiecała sobie. Nie będę go osądzać. To jest „lato na tak”. Dała mu swój numer telefonu. Zadzwonił następnego dnia. – Mój kumpel z akademii robi imprezę na Greenpoincie. Przejdziesz się? Jak chcesz, możesz wziąć parę koleżanek. – Tak – odpowiedziała Isabella. Rozłączyła się i poszła do Lauren z zamiarem ubłagania przyjaciółki. – Proszę – mówiła. – Proszę. Dla tego „lata na tak”. – No, zgoda. Ale jak ktoś będzie mnie ciągnął do grania w jakiejś drużynie, na pewno się nie zgodzę. – Nie ma sprawy. Aha, to jest bal przebierańców – dodała szybko Isabella. Lauren wytrzeszczyła oczy. – Jakich przebierańców? – Eee, no… Kirk wyjaśnił, że… że każdy ma się przebrać za swoje duchowe zwierzę. – Poważnie? – No tak. Rzucił takie zdanie na samym końcu… – To chyba jakiś świr. – Możliwe. – Nie cierpię tego „lata na tak” – powiedziała Lauren. Na imprezie Lauren zaczęła romansować z facetem w zielonym dresie i rogami jak koniczynki. – Za co jesteś przebrany? – zapytała zaraz po wejściu. – Jestem awatarem Dnia Świętego Patryka. – Idiotyczny pomysł – mruknęła. – Ale to właśnie moje przebranie. Dwadzieścia minut później już kręcili biodrami na parkiecie, a Lauren miała na głowie jego rogi z koniczynkami. Kirk przebrał się za jelenia. – Jestem bardzo delikatny – powiedział do Isabelli. A ona zapragnęła przejechać go samochodem. – A ty kim jesteś? – zapytał. – Króliczkiem. – To twoje duchowe zwierzę? – Nie. Taki miałam kostium. – Isabello, pozwolę sobie na małą uwagę. Mogę? – Wal. – Wydajesz mi się strasznie zamknięta w sobie.
– Naprawdę? – Tak. – No to szkoda – odparła Isabella. Obserwowała Lauren i próbowała ocenić, ile jeszcze czasu będzie musiała spędzić na tej imprezie. – Może umówilibyśmy się na kolację? – zapytał Kirk. Zastanawiała się tylko przez chwilę. – Nie ma mowy – odparła. Postanowiła rzucić pracę w firmie sporządzającej listy adresowe. – Sama nie rozumiem, co robię – odpowiadała, kiedy ją pytano. – Przygotowuję listy, rozumiecie. Problem polegał na tym, że była w swoim fachu doskonała. Awansowała już trzy razy. – Jestem teraz account managerem – opowiadała swojej przyjaciółce Mary. – Account managerem w firmie od list adresowych. – To dobra praca – stwierdziła Mary. – Masz przyzwoitą pensję, nie siedzisz za długo. – Ale jej nie cierpię. – To powinnaś ją zmienić. Jeśli naprawdę jej nie cierpisz. Ale zaraz, chwileczkę. Gadasz i gadasz, że jej nie cierpisz, ale jednak się jej trzymasz. A im dłużej będziesz tam pracować, tym trudniej będzie ci odejść. – Chcę pracować w wydawnictwie. – No to się za to zabierz. Isabella skinęła głową. Nie aktualizowała życiorysu od pięciu lat. Teczki, w którym go trzymała, szukała przez tydzień, a kiedy już ją znalazła, uświadomiła sobie, że właściwie powinna napisać CV od zera. – Ostatnia pozycja w mojej cefałce to staż w „Harper’s Bazaar” – powiedziała, patrząc na kartkę. – Kiedyś i tak musisz to zaktualizować – mruknęła Mary. – Zrób to teraz i sprawa z głowy. Isabella wysłała mejle do wszystkich znajomych, którzy mogli mieć jakieś kontakty w branży wydawniczej. Napisała listy motywacyjne, doszlifowała życiorys. Zaatakowała działy kadr we wszystkich wydawnictwach, jakie przyszły jej do głowy. I nie dostała ani jednego zaproszenia na rozmowę. – I po co straciłam tyle czasu? – poskarżyła się Lauren któregoś wieczoru. – Czemu tego nie zrobiłam dwa lata temu?
Lauren nie odpowiedziała; nie było zresztą takiej potrzeby. Isabella znała odpowiedź: przy Benie nie zauważała, jak bardzo nienawidzi swojej pracy. Chłopak odwracał jej uwagę od żałosnego sporządzania list adresowych. Teraz było to oczywiste. – Skończę jako dyrektor tej zakichanej firmy – powiedziała. – Będę najlepszą twórczynią i kompilatorką list na całym świecie. A wszystko dzięki Benowi. – To się nadaje do mowy po kolejnym awansie – stwierdziła Lauren. Zadzwoniła Mary, okropnie zasapana. – Kolega mojego brata, Andrew, który pracuje w Cave Publishing, powiedział, że potrzebują nowej asystentki. Mam mejla do babki prowadzącej te rozmowy, od razu do niej pisz. Tak? Jesteś gotowa? To literuję. – Asystentki? – Isabelli wydłużyła się mina. W obecnej firmie sama miała asystentkę. – Isabella… – Ton Mary zabrzmiał ostrzegawczo. – Co takiego? – Zapisz tego mejla i wyślij CV. Od czegoś trzeba zacząć, prawda? – No tak. Isabella pociła się przez całą rozmowę. W życiu nie miała tak mokrej górnej wargi. No i była pewna, że nie dostanie tej pracy. Zapewniała wprawdzie rozmówczynię, że nie przeszkadza jej, iż zaczyna od nowa jako asystentka, że nie przeszkadza jej mniejsze wynagrodzenie, że pali się do nauki, ale… Ona mówiła, a kobieta notowała. – Chcę coś zmienić w swoim życiu. Obecna posada nie stanowi dla mnie wyzwania, a poza tym zawsze chciałam pracować w branży wydawniczej. – Isabella miała nadzieję, że jej głos zabrzmi zdecydowanie, a nie żałośnie. Przyjęto ją. Z pensją mniej więcej dwa razy mniejszą niż dotychczasowa. – No nic, najwyżej będę się żywić makaronem z serem – powiedziała, przekonując samą siebie. Rodzice obiecali, że na początku jej pomogą. Isabella żałowała, że nie może zaprotestować: „Nie, dzięki, dam sobie radę”, ale nowe zarobki
ledwo wystarczały jej na czynsz. Zakomunikowała więc bliskim: – Dziękuję. Mam nadzieję, że to nie potrwa zbyt długo. W starej pracy wszyscy traktowali Isabellę jak geniusza. – Ależ pani jest zorganizowana! – piali, przechodząc obok jej gabinetu. – Jak fachowo pani to robi! – mówili z podziwem, kiedy rozdzielała zadania. Teraz siedziała w boksie zasłanym papierami. – Nie mam bladego pojęcia, co robić z tą makulaturą – przyznała się Mary. – A w dodatku cały czas dokładają mi coś nowego. – Niedługo się połapiesz – uspokoiła ją przyjaciółka. – Nie przejmuj się. To dopiero parę tygodni. Wieczorami, w mieszkaniu, Isabella coraz częściej gadała do siebie. – Jestem zmęczona – mówiła w stronę telewizora. – To wyczerpujące, tak przez cały dzień nie rozumieć, co się robi – zwierzała się dywanowi. – Chyba zamówię sobie chińszczyznę – wyznawała stolikowi do kawy, leżąc na kanapie. – Może powinnaś wziąć sobie psa? – podsunęła Lauren. – Albo kota. – Lauren, jeszcze raz mi powiesz, że powinnam mieć kota, a przestaniemy być przyjaciółkami. Rozumiesz? – Boże, jaka wrażliwa! – mruknęła Lauren. Zastanowiła się przez chwilę. – Zresztą dobrze, nie ma sprawy – dodała. – Poznałam faceta – powiedziała Lauren. – Jest świetny. Isabella natychmiast pomyślała, że może ten związek się nie uda, a potem poczuła się okropnie. Lauren była jej przyjaciółką, tyle że ona sama nie miała ochoty pozostać ostatnią singielką w paczce. – Może dzisiaj pójdziesz gdzieś z nami? – zaproponowała Lauren. – On weźmie swoich kolegów. Co ty na to? – Dobrze – zgodziła się Isabella. Gdy weszła do baru, Lauren podbiegła do niej. – Wiesz… Żaden z jego kumpli nie mógł przyjść. Przepraszamy! Ale musisz go poznać. – Chwyciła przyjaciółkę za rękę i pociągnęła do stolika. – To właśnie jest Brian – powiedziała, a Isabella poczuła ulgę. Chłopak wyglądał jak Bert z Ulicy Sezamkowej, a dokładniej – jak dziobaty Bert
z Ulicy Sezamkowej. – Bardzo mi miło – uśmiechnęła się. Usiadła, napiła się wódki. Lauren i Bert tulili się do siebie namiętnie. – A jak tam nowa praca? – zapytała Lauren, z twarzą wciśniętą w ramię Berta. – Super – odparła Isabella. – Jest dokładnie taka, jakiej się spodziewałam. Nowa szefowa Isabelli nazywała się Snowy. Miała we włosach siwe pasmo, jak skunks na grzbiecie, i była przerażająco chuda. Czasami, kiedy szła korytarzem, Isabella obawiała się, że nogi Snowy odłamią się jak u Barbie. Przełożona była zaledwie dziesięć lat starsza od Isabelli, ale w branży wydawniczej uchodziła za gwiazdę. Kiedy Isabella zaczynała pracę, Snowy powiedziała, że chce być jej mentorką, nie szefową. – Chcę ci pomóc w nauce. A z czasem pomogę ci zostać gwiazdą. Miała dwie asystentki; Isabella została tą drugą. Pierwszą była dwudziestodwuletnia Cate, o lśniących, brązowych włosach i w oszałamiających ciuchach. Pierwszego dnia Cate zabrała Isabellę na lunch do modnej francuskiej knajpki i zapłaciła kartą kredytową Snowy. – Też byłam drugą asystentką, ale pierwsza odeszła, bo stwierdziła, że u Snowy nie da się pracować – powiedziała. – A to prawda? Cate wzruszyła ramionami. – Snowy jest koszmarna. Ale się nie przejmuj. Rób, co do ciebie należy, i staraj się nie denerwować, jak na ciebie wrzeszczy. – Rozumiem – odparła Isabella. Wróciły do pracy i Cate pokazała jej, jak rozliczać wydatki Snowy. Wieczorem, kiedy Mary zapytała, jak tam praca, Isabella odpowiedziała: – Dzisiaj dwudziestodwulatka udzielała mi porad zawodowych. – Będzie coraz lepiej. – Jezus, mam nadzieję, że tak. Mniej więcej trzy razy w tygodniu Snowy rzucała na biurko Isabelli stertę papierów i karteczek Post-it z odręcznie zapisanymi notatkami, w większości niezrozumiałymi. – Masz – mówiła. – Zarchiwizuj to. Isabella, niepewna, co ma robić, przepisywała notatki, a oryginały składała w teczkach, na wypadek gdyby Snowy kiedyś o nie zapytała.
Któregoś razu między papierami znalazła jednorazową chusteczkę. – Co mam z tym zrobić? – zapytała Cate. Cate tylko zmarszczyła nos. – Fuj – powiedziała. Któregoś ranka Snowy rzuciła na biurko maszynopis. – Może to przeczytasz i coś mi o tym powiesz? Isabella, jadąc metrem do domu, trzymała maszynopis oburącz, przerażona, że mogłaby go zgubić. Przesiedziała nad nim prawie całą noc, czytając i robiąc notatki. Wszystko, co notowała, brzmiało głupio. „Główny bohater jest zbyt jednowymiarowy”, napisała. Potem skreśliła to i poprawiła na: „Portret psychologiczny głównego bohatera jest mało głęboki”. W pewnym momencie życia byłam inteligentna, pomyślała. Rano bolały ją głowa i oczy. Gdy weszła do gabinetu Snowy, żeby oddać maszynopis, myślała, że zsika się ze strachu. Przez chwilę zatęskniła za firmą od list adresowych, po czym wręczyła szefowej notatki. Kiedy później dostała je z powrotem, zobaczyła, że niemal wszystko, co napisała, zostało skreślone. „Niejasne”, „nieczytelne”, dopisała Snowy wściekle czerwonym pisakiem. – Nauczysz się jeszcze – powiedziała do Isabelli. A ona poszła do łazienki dla niepełnosprawnych, gdzie płakała przez dziesięć minut. Potem wstała, ochlapała twarz wodą i wróciła za biurko. Cate przywitała ją smutnym uśmiechem. Przez ostatni tydzień sierpnia wydawnictwo Cave Publishing było zamknięte, więc Isabella zdecydowała się pojechać do domu. Na zaproszenie mamy, które niemal przyprawiło ją o łzy radości. Miała serdecznie dość parzenia Snowy kawy. Miała powyżej uszu jej uwag, że robi wszystko źle. Miała dość samej Snowy. – Świetnie, mamo – odpowiedziała. Ucieszyła się, że ktoś coś dla niej ugotuje. I że jak tylko zechce, będzie mogła cały dzień chodzić w spodniach od dresu. – Na pewno będzie miło – powiedziała mama. – A poza tym zajmiesz się trochę Connorem. Na pewno się ucieszy, że przyjeżdżasz. Connor, bratanek Isabelli, prawie całe lato spędzał u dziadków. Kazano go zabrać z letniego obozu po tym, jak nakrzyczał na wychowawcę, że ten zmienił plan dnia. Podobno grupa Gupików miała po pracach ręcznych mieć pływanie, ale skromny, miły nastolatek pomieszał coś i zabrał ją na strzelanie z łuku. Connor dostał szału, napadł
na wychowawcę, uderzył go z byka i krzyknął: „Ty idioto!”. Komendant obozu uznał atak za „niezwykłą agresję”, kazał dzieciakowi opuścić obóz i już nie wracać. Joseph, ojciec Connora, nie miał żadnego planu awaryjnego. Musiał poprosić rodziców o pomoc. – Nie wiedziałam, że można wylecieć z obozu – powiedziała Isabella do matki. – Ja też nie. Dobrze, że posiedzisz z Connorem parę dni. Ostatnio bywa trochę trudny. Brat Isabelli przywoził syna każdego ranka o wpół do dziewiątej. Joseph strasznie szybko łysiał; wydał się Isabelli stary i zmęczony. Pewnie był też zdenerwowany i zaniepokojony, tylko ukrywał to pod maską powściągliwości. Tak było od zawsze. – Dzień dobry, Isabello – mówił. Potem kucał i rozmawiał z Connorem, który patrzył na ojca spode łba i milczał. Connor został przebadany na wszystkie możliwe sposoby i zdiagnozowano u niego kilka zaburzeń zachowania o groźnie brzmiących skrótach. Teraz pracowali z terapeutą nad „pokonywaniem trudności”. Connor był dziwny, to nie ulegało wątpliwości. Ale dawał się lubić. Był najstarszym bratankiem Isabelli i zawsze powtarzał, że właśnie ona jest jego ulubioną ciocią. Zawsze chciał siadać koło niej. Był bardzo wrażliwy (w końcu jego matka uciekła z facetem poznanym przez Internet, zostawiając Connora i jego siostrę z ojcem. Chłopcu należało się trochę więcej tolerancji). W ostatnie Święto Dziękczynienia Connor wymyślił grę. Narysował ramkę, a w niej trzy przedmioty. – No dobrze – powiedział. – Jesteś zamknięta w pokoju, z pistoletem, bombą i telefonem. Co teraz zrobisz? Nikt poza Isabellą nie chciał z nim w to grać. – Co byś zrobiła, ciociu Iz? – ponaglił. – Zadzwoniłabym do ludzi stojących na zewnątrz – odpowiedziała Isabella. – Ostrzegłabym ich, żeby się oddalili, potem wysadziłabym ścianę bombą. A pistolet przydałby się na wszelki wypadek, gdyby znalazł się tam ktoś niebezpieczny. Connor wydawał się zadowolony. – Dobrze ci poszło – stwierdził. Cztery razy skinął głową. A potem zaczął rysować kolejny pokój. Z kolejnymi trzema przedmiotami.
Przez cały tydzień Isabella starała się zapewniać bratankowi zajęcie. Zabierała go na basen albo na tenis. Poszli do kina, do biblioteki, by wypożyczyć książki. Ale ostatniego dnia jej pobytu u rodziców pomysły się skończyły. Siedzieli więc we dwoje w pokoju dziecięcym i gapili się na siebie. – Ciociu Iz, a chcesz zagrać w grę? – zapytał Connor. Isabella nie chciała, ale wyraziła zgodę. – Gra wygląda tak. Nazywa się „Głuchy czy ślepy”. Najpierw musisz mi powiedzieć, czy wolałabyś być głucha, czy ślepa. – Ślepa – odpowiedziała Isabella, a Connor się skrzywił. Trzymał w dłoni zatyczki do uszu, które znalazł u dziadka w sypialni. – Powinnaś chcieć być głucha – powiedział. – Tak byłoby lepiej. – Ale zależy mi na słuchaniu muzyki. Wolę być ślepa. Connor pokręcił głową, jakby nie dowierzał, że ciotka mogła dokonać takiego wyboru. – Dobrze, zaczekaj. – Podszedł do komody i grzebał w niej przez chwilę. Dopóki nie znalazł bandany, która stanowiła kiedyś część kowbojskiego stroju. – Wiesz co? – mruknął. – O wiele straszniej jest stracić wzrok. – Isabella kiwnęła głową. – Tak – dodał. – Racja. Nigdy nie wybrałbym bycia ślepym. – Myślę, że nic mi nie będzie. – A co, boisz się? – zapytał. – Trochę, ale nie bardzo. Connor spojrzał na nią z podziwem. Stanął za plecami ciotki i przewiązał jej oczy bandaną. Isabella zobaczyła ciemność, a później, kiedy Connor zacisnął chustkę mocniej, świetlne mroczki. – Widzisz coś, ciociu? Nic nie widzisz, prawda? Isabella przytaknęła. – Super. To zrobimy tak. Ja pójdę do drugiego pokoju, a ty policzysz do stu, a potem przyjdziesz i będziesz mnie szukać. Możesz mnie zawołać po imieniu, trzy razy. Albo nie, dwa. I ja się odezwę, żebyś mogła usłyszeć, gdzie jestem. – Rozumiem. – Ale wiesz, ciociu Iz, to jest trudne. Trzeba słuchać całym sobą. Tak słuchać, jak nie słuchałaś nigdy dotąd. Rozumiesz? – Rozumiem. Connor wyszedł z pokoju. Isabella usłyszała, że przystanął.
– Ale wiesz, ciociu? Jak się przestraszysz albo przewrócisz, to możesz to zdjąć, wiesz? Wtedy można. – Isabella skinęła głową. Poczuła, jak Connor dotyka delikatnie jej oczu. – Naprawdę nie widzisz, tak? Dobrze, to zaczynamy. Usłyszała, że bratanek wybiega z pokoju i krzyczy: – No to start! – Zaczęła liczyć w myślach do stu. – Ciociu Iz, trzeba liczyć na głos! – Raz, dwa, trzy, cztery… – powiedziała, a on wrzasnął: – Wolniej! – Więc zwolniła. Z dołu dobiegło trzaśnięcie drzwiami, a potem rozległy się głosy. Matka mówiła coś do Connora, rozżalonego, że przerywa mu zabawę. Potem Isabella usłyszała głos brata. Zwracał się do syna tak, jakby chłopiec był młodszy niż w rzeczywistości. Zrobiło jej się żal bratanka. Nie zauważyła dotąd, że dorośli, zwracając się do niego, tak bardzo zmieniają głos. Usłyszała, że pytają o nią. – Ciocia nie może teraz przyjść. Jest ślepa – odpowiedział. Isabellę uderzyło, że chłopiec wyraźnie zaakcentował ostatnie słowo. Był z niej dumny. Zaimponowała mu, że wybrała ślepotę. Podniósł głos. – Nie. Powiedziałaś „wpół do czwartej”, a jest dopiero trzecia. Nie jestem gotowy. Jeszcze nie skończyłem. Isabella wiedziała, że Connor kręci teraz głową, unosi ręce i potrząsa nimi szybkimi, urywanymi ruchami. W zeszłym tygodniu kilka razy była świadkiem jego ataku złości. Tym razem tylko słuchała. – Nie jestem gotowy, jeszcze nie skończyłem! – krzyczał. – A Izzy jeszcze jest ślepa! Nie wiedziałem, że przyjdziesz tak wcześnie! Nie skończyłem! Nie skończyłem! Darł się tak głośno, że na pewno słychać go było u sąsiadów. – To nie tak miało być! Isabella słuchała, jak matka i brat nadaremnie próbują uspokoić Connora. A chłopak walczył o swe prawa ze wszystkich sił. Przecież chciał tylko wiedzieć, czego się może spodziewać, tymczasem wszystko przestało wyglądać tak, jak według niego powinno. Jak wobec tego miał zachować spokój? Isabella potrafiła to zrozumieć. Leżąc na podłodze w dziecinnym pokoju na piętrze, słuchała wrzasków i dobrze wiedziała, co czuje teraz Connor. Jej bratanek miał rację – słyszała to całą sobą.
Zwierzę zwane szynką Barman u McHale’a wyglądał niechlujnie, ale, paradoksalnie, był atrakcyjny. Denerwowało to Lauren. Nie rozumiała zjawiska. Była zdegustowana wyglądem Prestona, a mimo to cieszyła się, gdy zza baru rzucał w nią limonką. – Jest ohydny – próbowała tłumaczyć przyjaciółkom. – Ma brudne blond włosy, które zatyka za uszy. Na końcach tak mu się dziwnie skręcają w loczki… Zawsze wyglądają na tłuste. A oczy ma niebieskie i jakieś takie mętne, jakby cały czas miał świńskie myśli. I wielką szramę na podbródku. Zawsze mnie kusi, żeby jej dotknąć. – Czyli sexy flejtuch – podsumowała Shannon. – Flejtuch? Zgoda – podsumowała Lauren. – Ale niby czemu sexy? – Bo sexy flejtuch to coś niewytłumaczalnego. Coś jak sexy paskuda. Czujesz się z tym fatalnie, ponieważ cały czas myślisz, że jednak powinnaś być ponad to – tłumaczyła Shannon. Po tym wyjaśnieniu Lauren poczuła się lepiej, choć towarzystwo barmana deprymowało ją bezustannie. Nie prześpię się z nim, powtarzała w myślach. Ale po dwóch tygodniach została z Prestonem po pracy na drinka, a potem uprawiała z nim seks w chłodni. W jednej sekundzie piła jeszcze vodka sodę, w kolejnej nad jej głową trząsł się już pojemnik z sałatą. Przez tydzień, ilekroć ją komuś podawała, czuła się jak wielkie zero. – I to by było na tyle – powiedziała do Shannon. Przyjaciółka po prostu wzruszyła ramionami. Lauren była pewna, że Preston nie jest odpowiednim facetem, a mimo to wylądowała w jego łóżku. Leżała za jego plecami i ssała te blond loki, kiedy spał. Było jasne, że to się nie może dobrze skończyć. Kiedy Lauren postanowiła zostać kelnerką, była prawie kompletnie bez pieniędzy. Od miesiąca szukała w Nowym Jorku pracy w PR, ale nikt nawet nie zaprosił jej na rozmowę. Zaczęła więc odwiedzać bary na SoHo i gastropuby na West Village (pomyślała, że skoro ma już być kelnerką, to chociaż w takim miejscu, gdzie spotyka się sławnych ludzi). Jednak w żadnym z tych lokali nikt się nią nie zainteresował. Okazało się, że posada kelnerki w Nowym Jorku jest bardziej rozchwytywana niż praca
w PR. Dziewczyny marzące o karierze modelek i aktorek oblegały wszystkie restauracje, przepychając się kościstymi łokciami jedna przez drugą, żeby tylko móc podawać jedzenie. Lauren nie miała szans. Kolega podpowiedział jej, żeby zgłosiła się do McHale’a, staroświeckiego lokalu w centrum, z jadalnią wyłożoną boazerią, gdzie w środy specjalnością szefa kuchni był klops. U McHale’a czuło się nostalgię za czasami, gdy biznesmeni pili do lunchu alkohol, a w niedzielę jadało się gulasz. Był tam bar z czerwonymi skórzanymi stołkami i podła namiastka gimletu z wódki z limonką. Zaproponowano Lauren pracę od zaraz, a ona się zgodziła. W jednej chwili została kelnerką. Oczywiście, było to zajęcie tymczasowe, żeby jakoś się utrzymać, dopóki nie wykona się następnego ruchu. Lauren widziała, że klientom jest miło, kiedy mówi im coś takiego; czuli się lepiej, wiedząc, że dziewczyna ma ambitne plany. Bo była zbyt ładna i zbyt miła, żeby tak po prostu być kelnerką. Lauren myślała, że popracuje w restauracji trzy miesiące. Maksimum sześć. Ale minął rok, a ona wciąż tam tkwiła. Przestała wysyłać cefałki do firm PR-owskich. Już nawet nie pamiętała, kim chciała zostać. Preston, w najlepszym razie, odwracał jej uwagę od zastoju w karierze. Nie był zbyt rozmowny; Lauren uważała, że to ona musi wypełniać ciszę, kiedy są razem. Tak właśnie wypłynęła historia o szynce. Na lekcji biologii w liceum Lauren robiła sekcję świni – każda para uczniów dostawała do pokrojenia zakonserwowanego w formalinie prosiaczka. Kroili go i patroszyli, podczas gdy nauczyciel podawał różne fakty dotyczące układu pokarmowego i rozrodczego. Podszedł do prosiaczka Lauren i wskazał na zad. – A z tego bierze się szynka – powiedział. Lauren uniosła głowę. – To szynka jest ze świń? – zapytała. – To szynka nie jest z szynki? – zdumiała się, a wszyscy się roześmiali. Już wypowiadając pytanie, wiedziała, że coś jest nie tak. Oczywiście, szynka nie była zwierzęciem. Coś jej się pomyliło. Ale prawdziwy problem polegał na tym, że Lauren wiedziała, jak wyglądałaby szynka, gdyby była zwierzęciem. Mogła ją sobie doskonale wyobrazić. Opowiedziała o tym Prestonowi, kiedy leżeli w łóżku, choć właściwie nie wiedziała, dlaczego naszło ją na zwierzenia. Nienawidziła tej historii, nie cierpiała tłumaczyć, dlaczego jej się wydawało, że szynka
to pełzające po ziemi, owalne, bryłowate stworzenie. – Szynka… – Lauren w powietrzu wykonała ręką kolisty ruch. – Myślę, że tak właśnie powinna wyglądać – dodała, jakby to tłumaczyło wszystko. Preston uśmiał się do łez. – I co? Myślałaś, że ona ma tylko tę jedną kość? – zapytał. – No nie wiem. Chyba się nad tym nie zastanawiałam. Chłopak trzymał się za brzuch i kołysał tam i z powrotem. – Auu! – zawył, otaczając się ramionami. – Auu, brzuch mnie już boli! Nie mogę przestać! A tydzień później obudził się i powiedział: – Wiesz co? Chyba nam się nie uda. Lauren leżała w łóżku w koszulce narzuconej na bieliznę i nie wiedziała, co ma teraz zrobić. Pożałowała tej rozmowy o szynce. To był błąd. Tego akurat była pewna. Kiedy Preston z nią zerwał, Lauren zaczęła chodzić w dzień do parku. Wszystkie jej koleżanki pracowały w biurach, a ona nie mogła wytrzymać samotności w mieszkaniu. Kładła się na trawie, czekając na koniec dnia, żeby móc zacząć pracę w restauracji. Lubiła patrzeć na chmury. Podobało się jej, że są w ciągłym ruchu, nawet jeśli poruszały się tak wolno, że trudno było poznać, w którą stronę. Kupiła sobie książkę o meteorologii i nauczyła się nazw chmur. Patrząc w niebo, nuciła je sobie pod nosem. – Cumulus, stratus, cirrus, altostratus. – Zabijając czas, dowiedziała się o chmurach wielu ciekawych rzeczy. Chociażby tego, że po łacinie cirrus oznacza „lok”. – Cirrus – szeptała, stając za Prestonem i gapiąc się na jego włosy. – Co takiego? – pytał. – Nic – odpowiadała. Jej ulubioną chmurą był cumulonimbus. Czarodziejskie słowo… Jak coś nieprzyzwoitego. Przyjaciółki zaczęły się obawiać, że Lauren traci zmysły. – Powinnaś rzucić tę pracę – poradziła jej Shannon. – To chyba dobre rozwiązanie – przyznała Isabella. – Nie zaprzątaj sobie głowy tym gościem. To tylko flejtuchowaty barman. – Sexy flejtuchowaty barman – poprawiła ją Lauren. Shannon pokiwała głową ze smutkiem. – No właśnie. Naprawdę musisz rzucić tę robotę.
Preston spóźnił się na obiadową zmianę i szybko wśliznął się za bar, żeby kroić owoce. Lauren, znajdująca się po drugiej stronie sali, gdzie akurat rozkładała sztućce, uniosła brwi. – Spóźniłeś się – powiedziała. – Naprawdę, kochana? – zapytał. – A myślałem, że przyszedłem w samą porę. – Preston pozwalał sobie mówić „kochana” do dziewczyn, z którymi dopiero co zerwał. Lauren nienawidziła go za to. – Nie spałeś chyba zbyt długo? Wyglądasz strasznie. Zaśmiał się, pewien, że to nieprawda, i wetknął koszulę do spodni. Carly, druga kelnerka, wpadła na salę, rzuciła torbę na podłogę i pognała do łazienki. Już pierwszego dnia pracy Lauren dowiedziała się od niej, że dziewczyna ma na wzgórku łonowym wytatuowaną kosiarkę do trawy. – Widzisz? O tutaj. – Carly wskazała miejsce tuż nad kroczem. – A włosy golę sobie tak, żeby wyglądały jak skoszone. Upierdliwe w utrzymaniu, ale faceci to uwielbiają. Chcesz zobaczyć? – Dzięki. Może innym razem. Lauren była pewna, że umrze młodo. Być może zachoruje na raka? A może zginie w niecodziennym wypadku w metrze? Nie, najpewniej zabije ją seryjny morderca. „Dateline”10 poświęci temu odcinek i zrobi wywiady z załogą restauracji. 10 Nadawany raz w tygodniu magazyn informacyjny stacji NBC (przyp. tłum.). – To była miła i ładna dziewczyna – podsumuje ją Carly, a potem być może zaproponuje kamerzyście obejrzenie tatuażu. Preston uda przygnębionego, ale w duchu będzie się cieszył z występu w telewizji. – Spotykaliśmy się – powie. – To była niezwykła dziewczyna – doda, a potem dla wywołania dramatycznego efektu opuści wzrok. Obejrzą to znajomi z college’u, zastanawiając się, co się z nią porobiło. Będą się pytać nawzajem, czemu Lauren zadawała się z takimi typkami jak Pani Kosiarka Łonowa i Pan Barman-Weneryk. Będą ubolewać, że tak potoczyło się jej życie, a potem wyłączą telewizor i zapomną o wszystkim. Lauren starała spotykać się z przyjaciółkami i prowadzić normalne życie towarzyskie. Umawiała się z nimi po pracy, udając, że nie jest zmęczona i nie śmierdzi hamburgerami. Powtarzała sobie, że musi to robić.
– Postanowiłam znaleźć prawdziwą pracę – mówiła. – To znajdź – odpowiadały. Nie rozumiały niczego. Cały czas gadały o programach obsługujących mejle i firmowych wyjazdach integracyjnych, porównywały ubezpieczenia medyczne i plany emerytalne. A Lauren czuła się straszliwie samotna. Carly wyszła z łazienki i poprosiła Prestona o szklankę soku żurawinowego. – Mam infekcję układu moczowego – wyznała. Lauren tylko skinęła głową i dalej układała sztućce. – To przez tego nowego faceta, z którym się spotykam. Nigdy nie mam dość! – Carly szturchnęła ją biodrem, jakby były starymi przyjaciółkami, dwiema rozplotkowanymi koleżankami, które nieustannie wymieniają opowieści o seksie. Lauren wymówiła się od słuchania historii o zakażeniu, mówiąc, że musi pójść do kierownika. Zamierzała wziąć wolne na przyszły weekend, musiała więc dopilnować, żeby Bill nie wpisał jej do grafiku. Jechała na Cape Cod, na ślub koleżanki, Annie. Ona i jej narzeczony kupili dom w Bostonie i cały czas wysyłali wszystkim zdjęcia z postępów remontu, opatrywane komentarzami Annie w rodzaju: „Mitchell sam położył kafelki w łazience na górze. Wiedziałam, za kogo wychodzę!”. Annie należała do osób, które we wszystkim muszą być pierwsze. Lauren wyobrażała ją sobie w szkole, jak kończy klasówkę, podnosi rękę i woła do nauczycielki: „Już! Skończyłam!”. Kiedy w zeszłym roku Lauren dowiedziała się o terminie ślubu, była pewna, że do tego czasu znajdzie pracę odpowiadającą jej ambicjom. Dwa miesiące temu, gdy przyszło zaproszenie, wciąż miała nadzieję. Teraz wiedziała już, że będzie musiała stanąć przed przyjaciółmi i powiedzieć im, że jest kelnerką. Kelnerką, która uprawia seks w chłodni. Tego dnia pierwszymi klientkami Lauren były dwie kobiety, brunetka i blondynka. Z małym chłopczykiem, dzieckiem blondynki (po tym, jak popisywał się przed brunetką, od razu było widać, że to nie jego matka). Wiercił się na krześle, mówił rzeczy w rodzaju: „Koń robi „ihaha”. A potem, kiedy na niego patrzyła, śmiał się i zsuwał na podłogę, udając zakłopotanie. Lauren nie czuła niechęci do dzieci, ale nie można było powiedzieć,
żeby lubiła je jakoś szczególnie; myślała, że kiedyś może się to okazać sporym problemem. Shannon zapewniała ją, że to normalne, za to Kristi twierdziła, że nie. – Smutno mi z tego powodu – mówiła, a Lauren robiło się wstyd. Obie kobiety zamówiły po sałatce z kurczakiem, z beztłuszczowym malinowym sosem winegret, a mały wziął boczek i frytki. Jego matka parsknęła śmiechem, jakby powiedział coś błyskotliwego. Spojrzała na brunetkę, pokręciła głową i uśmiechnęła się, myśląc zapewne: „Musisz przyznać, że jest świetny. To najcudowniejszy dzieciak, jakiego w życiu widziałaś, prawda?”. Lauren czekała z długopisem zawieszonym nad bloczkiem, aż blondynka zamówi dla dziecka coś innego, ale kobieta milczała. – Czyli jedną porcję frytek i jedną porcję boczku? – zapytała w końcu. Matka spojrzała na nią jak na osobę niespełna rozumu i skinęła głową. Lauren podeszła do komputera, żeby wbić zamówienie. Nie miała bladego pojęcia, jak zamówić boczek. U McHale’a kładło się go na burgera albo do sandwicza, razem z sałatą i pomidorem, ale nikt nie zamawiał boczku na talerze. – Preston? – zawołała przez bar. – Wiesz może, jak zamówić boczek? – Boczek? A z czego się robi boczek? Z szynki? – Preston parsknął śmiechem. – Nie bądź świnią. – Jagódko, czemu jesteś taka wredna? – zapytał. – To taki żart. Lubisz przecież żarty, no nie? Lauren westchnęła i odwróciła się z powrotem do komputera. W końcu zamówiła sandwicza z dodatkowym boczkiem, za to bez chleba, pomidora i sałaty. Potem ruszyła do kuchni, żeby wytłumaczyć Albertowi, o co jej chodzi, zanim przyleci z wrzaskiem. Kiedy wróciła, w jej rewirze siedział jeszcze jeden klient. – Dopiero co przyszedł – powiedziała Carly. Siedziała na stołku przy barze i popijała sok żurawinowy. Wyglądała niezbyt korzystnie. Lauren nie miała dziś ochoty na kłótnię ani wysłuchiwanie wiadomości o jej układzie moczowym, wzięła więc bloczek i podeszła do stolika. – Dzień dobry. – Dzień dobry – odpowiedział mężczyzna. Na oko trzydziestoletni, ubrany jak ktoś znacznie starszy: włosy staromodnie zaczesane, nieskazitelny garnitur. W prawym mankiecie tkwiła spinka z niedźwiedziem, zaś w lewym – z bykiem. Wyglądały na bardzo ciężkie.
Lauren poczuła do niego niechęć od pierwszego wejrzenia. – Coś na początek? – zapytała. – Na początek mogłaby się pani uśmiechnąć. Czy wymagam zbyt wiele? Lauren podniosła wzrok i przez chwilę patrzyła na klienta. Bez przerwy słyszała, że powinna się uśmiechać. Budowlańcy na ulicy, przypadkowi faceci w barach wołali do niej: „Ej, ślicznotko, uśmiechnij się!”. Zupełnie jakby robili jej uprzejmość. Jakby miała się cieszyć z tej swoistej podpowiedzi. – Mam takie kąciki ust – powiedziała. – Nie jestem niezadowolona. – Hola! O takie szczegóły nie pytałem. Lauren westchnęła. – Powiedział pan, że mam się uśmiechnąć, więc zasugerował, że jestem niezadowolona, podczas gdy nie jestem. Tak to tylko wygląda. Wyłącznie przez moje usta. – To jaka pani jest? – zapytał. – O co panu chodzi? – Nie jest pani niezadowolona, ale zadowolona też pani nie jest. To widać. Więc jaka jest pani dzisiaj? – Obojętna. – Bardzo dobrze. Miło mi panią poznać, pani Obojętna. Poda mi pani glenlivet z lodem? Lauren skinęła głową i odwróciła się na pięcie. Przyzwyczaiła się już do obleśnych facetów, a doświadczenie podpowiadało jej, że ten tutaj jest nie tylko obleśny, ale również zarozumiały. Najgorszy typ. Uważał zapewne, że obsługiwanie go powinno być dla Lauren przyjemnością, bo oczywiście jest wyjątkowy. Lepszy niż inni klienci. Zamówiła drinka przy barze, a potem zaniosła jedzenie na drugi stolik. Kiedy postawiła talerze z frytkami i boczkiem, chłopczyk klasnął w dłonie. – I ogórki konserwowe! – zawołał. – Chcę ogórki! Lauren miała ochotę opowiedzieć mu o epidemii otyłości wśród dzieci, wróciła jednak do kuchni, wyjęła z wiaderka cztery ogórki i położyła je na talerzu. Kiedy je podała, chłopczyk powiedział: – Ty jesteś konserwowa. – I wskazał na brunetkę. Potem zatkał sobie usta dłońmi, zaśmiał się i zaczął podskakiwać na krześle. Lauren wzięła z baru glenlivet i postawiła na stoliku mężczyzny. – Czy mogę przyjąć zamówienie? – zapytała. Zerknęła na bloczek. Nie chciała patrzeć klientowi w oczy.
– Ja skądś panią znam… – powiedział. – Wielu ludzi tak mówi. Wydaje im się, że wyglądam znajomo. – Nie, ja zdecydowanie panią skądś znam. Jak się pani nazywa? Lauren patrzyła, zastanawiając się, czy nie podać mu fałszywego nazwiska. A jeśli to właśnie ten seryjny morderca, który ma ją zamordować? Carly powie potem przed kamerami coś o wyrzutach sumienia, że to nie ona do niego podeszła. „To mogłam być ja”, będzie płakać, rozmazując fioletowy tusz do rzęs. – Zapomniała pani? – zapytał. – Słucham? – Zapomniała pani imienia? Długo pani odpowiada. – Lauren – odparła. Uznała, że jeśli facet ma ją zamordować, zrobi to i tak, nieważne, czy pozna jej imię, czy nie. – Lauren… – powtórzył. – Nie, nie znam żadnej Lauren. – Przyjrzał się uważnie. – Mówiłam już panu, że wielu ludziom wydaję się znajoma. Jego spojrzenie było niepokojące i Lauren chciała, żeby przestał tak na nią patrzeć. Zamówił sandwicza ze stekiem i kolejnego drinka, a ona ze zdziwieniem spojrzała na stolik. Nie zauważyła, że podczas rozmowy wypił pierwszą whisky. Zabrała pustą szklankę i poszła. – Lauren, co to za ciacho, co tam siedzi? – Carly chyba nabrała energii po trzeciej szklance soku żurawinowego. – Taki tam facet. Trochę obleśny – odpowiedziała Lauren i zaczekała, aż Preston spojrzy w jej stronę, żeby mogła zamówić whisky. – To jak, w przyszły weekend masz wolne? Bo Bill pytał, czy mogę przyjść za ciebie. – Tak. Muszę jechać na ślub – wyjaśniła. – O, to fajnie! Uwielbiam śluby! – zawołała Carly, a potem westchnęła. – Sama bym chciała wyjść za mąż. – To oświadczyny? – zapytał Preston. – Jasne, a jak myślisz? No co, dałbyś radę? – Carly zakręciła się, kołysząc biustem. Preston się roześmiał. – Preston, zrobisz mi to? – Lauren przesunęła karteczkę po barze. – A co z tobą, smutasku? – spytał. – Czemu wszyscy mi to mówią? Nic mi nie jest. – To widać na kilometr – odparł. – Po prostu klienci działają mi dzisiaj na nerwy. Widzicie tamten stolik? Mamuśka pozwoliła dziecku zamówić boczek na obiad. – Fuj – powiedziała Carly.
– Fuj, i to jaki! – przedrzeźniał ją Preston. – A poza tym, masz pojęcie, ile małych boczusiów musiało zginąć, żeby był z nich dziś obiad? Strasznie mi ich żal. – Preston, cicho bądź. – Proszę, słoneczko. Oto twoja whisky! Kiedy Lauren przyniosła mu whisky, mężczyzna się uśmiechnął. – Ten pan to pani absztyfikant? – zapytał. – Absztyfikant? – zdziwiła się. – Nie, to nie mój „absztyfikant”. Skąd pan się wziął? Kto dzisiaj używa jeszcze tego słowa? – Ja – powiedział, nadymając się nieco. – Nie chciałam pana urazić. – Nie chciała pani i nie uraziła, więc nie ma problemu. – To dobrze. – Mój biznes bardzo dobrze się kręci – powiedział. – To świetnie. – Pewnie, że świetnie. Ludzie mi zazdroszczą. Zarabiam masę pieniędzy. – Super. – Naprawdę dużo. Nawet sobie pani nie wyobraża. – Naprawdę? – Tak. Nawiasem mówiąc, chyba już wiem, skąd panią znam. Serce Lauren zabiło mocniej. – Naprawdę? – Tak – powiedział. – Kiedyś widywałem panią w parku. – W parku? – W Madison Square Park. Leżała pani na trawie i mówiła do siebie. – Co takiego? – Lauren aż zakręciło się w głowie. – Pracowałem kiedyś w pobliżu i widywaliśmy panią, kiedy szliśmy na lunch. Któryś z moich kumpli myślał nawet, że jest pani stuknięta. – Ja nigdy… To nie byłam ja. Nie wiem, o czym pan mówi. – Oj, Lauren, proszę dać spokój. Widywałem panią. Codziennie. I proszę się nie denerwować tym moim kumplem, on się tylko wygłupiał. Zresztą i tak mu wtedy powiedziałem, że poszedłbym z panią do łóżka. Bo jest pani śliczna, i nie przeszkadzałoby mi nawet to, że niespełna rozumu. – Ja nie… – Tylko tyle była w stanie wykrztusić przez ściśnięte gardło. – A co pani tam w ogóle robiła? Przychodziła tam pani każdego dnia,
a potem nagle przestała. Ciągle się zastanawiałem, co się z panią dzieje. Byłem ciekaw, co pani tam robiła, kiedy pani tak leżała i gadała do siebie. – Nic nie robiłam. – No jak to, Lauren? Musiała pani coś robić. Lauren żałowała, że przedstawiła się temu gościowi prawdziwym imieniem. Nie podobało jej się, jak brzmi w jego ustach. Przyjaciółkom nigdy się nie przyznała, że zaczęła przesiadywać w parku po tym, jak Preston ją rzucił. Nie zrozumiałyby, że to jedyne miejsce, gdzie chciała wtedy przebywać. Myślała, że będzie chodzić tam już zawsze, kłaść się na trawie i obserwować chmury, szczęśliwa we własnym świecie. A potem któregoś dnia poszła do parku i spadł deszcz; wielkie, ciężkie krople uderzały o ziemię. Lauren patrzyła, jak ażurowe białe chmury zbijają się w szare kłęby, a potem stają się prawie czarne. Leżała, świadoma, że wszyscy wokół zbierają swe rzeczy i uciekają. Ona jednak została. Chmury zdawały się drżeć, a w końcu jakby coś w nich pękło. Lauren przez cały czas miała oczy otwarte. Nawet nie mrugnęła. Pierwsza kropla trafiła ją w pierś i została tam; maleńka kałuża deszczu, drżąca na jej skórze. Kolejne spadły na twarz, spłynęły rowkami wzdłuż nosa i ust. Inne trafiły w oczy. Lauren miała wrażenie, że wpływają jej do środka głowy, do mózgu. Nie poruszyła się, pozwalając im się obmywać i wsiąkać w nią, jedna po drugiej. Jedna z płynących po niebie chmur zaczęła nabierać znajomego kształtu. Jak szynka, ale nie ta z jej wyobraźni, tylko okropna, zdeformowana; Lauren patrzyła z odrazą, jak płynie po niebie – pryszczata, z wielkimi nozdrzami. Była tak obrzmiała, jakby zaraz miała pęknąć. Lauren z zapartym tchem obserwowała, jak szynka znika pożerana przez inne chmury. Dopiero potem poszła do domu. Po tamtym deszczowym dniu już nie wróciła do parku. Nie miała ochoty. Nie doszła jeszcze do siebie po przygodzie z Prestonem, tęskniła do niego, ale coś się w niej zmieniło. Czuła, że powrót do chłopaka byłby jak odcięcie ręki albo wbijanie igieł w palce u nóg. Nie miał sensu. Jej przyjaciółki nie wiedziały, co dokładnie zaszło, ale ucieszyły się, że Lauren wraca do normalności. – Rozstania są trudne – westchnęła sentencjonalnie Isabella. – Ale ty dałaś radę! – Cieszę się, że to już koniec – powiedziała Shannon. – Teraz tylko
musisz znaleźć sobie kolejnego palanta, żeby znów ci namieszał w głowie. Ale żadna nie miała pojęcia, że Lauren wszystko zawdzięcza szynce. Jakim cudem coś, co istniało wyłącznie w jej wyobraźni, mogło zrobić się aż tak paskudne? Jak mogło się aż do tego stopnia wymknąć spod kontroli? Lauren wciąż stała przy stoliku mężczyzny. Jakoś nie mogła zmusić się do odejścia. – Może pozwoliłaby się pani kiedyś zaprosić na kolację? – Uśmiechnął się i rozparł na krześle, jakby przekonany, że jej to pochlebia. – Nie, dziękuję – odparła. – Nie ma mowy. – Naprawdę bardzo dobrze prosperuję – powiedział. Trochę już bełkotał. – To czemu pan tu siedzi samotnie? – Dla uczczenia grubej transakcji. – Sam? – Interesy świetnie mi idą. Już to pani mówiłem. – Ale nie jest pan mężczyzną, z którym miałabym ochotę pójść na kolację. – A kto nim jest? Może tamten barman? Słowo „barman” zabrzmiało niemal jak „alfons” albo „włóczęga”. – Nie – powiedziała Lauren. – On też nie. – Patrzcie państwo, wybredna pani jak arystokratka! Może w parku kogoś pani pozna? – Jest pan głupi. – A pani jest wredną kelnerką. Wredną kelnerką, której właśnie przepadł napiwek. – Nie szkodzi. Nie mogłam inaczej. – A może po prostu usiądzie tu pani ze mną na chwilę? – poprosił mężczyzna pokorniejszym tonem. – Chyba trochę źle zaczęliśmy. Lauren przytrzymała się oparcia krzesła naprzeciwko. Uginały się pod nią kolana. – Nic się nie stało. – Nie pytałem, czy coś się stało. Pytałem, czy by pani nie usiadła. Postawiłbym pani drinka. Właśnie domknąłem bardzo dużą transakcję. – No, wiem przecież. Mówił mi pan. Czemu pan wciąż to powtarza? – Ludzie lubią wiedzieć takie rzeczy. A poza tym ma się je ochotę mówić każdemu. Lauren wyprostowała się i popatrzyła mężczyźnie w oczy.
Uśmiechnęła się szeroko. – W takim razie dziękuję, że podzielił się pan ze mną tą informacją. To powiedziawszy, odeszła od stolika. A on siedział bez ruchu, z drinkiem w dłoni. – Carly, mam prośbę, dokończ za mnie tamten stolik – powiedziała. – Nie mogę już obsługiwać tego gościa. – Nie ma sprawy. Jest bogaty? – Może i tak. Sama go zapytaj. – Ej, Lauren – wtrącił Preston. – Gość przy barze właśnie zamówił kanapkę z grillowaną szynką i serem. Może mu powiesz, że nie powinien jeść szynek, bo są pod ochroną? – Kretyn z ciebie – odparła. – Wiesz? – Tylko mówię. Tyle się teraz tych szynek u nas morduje… – dodał Preston z uśmiechem. Carly zerkała to na Lauren, to na Prestona, jakby czekała, czy się pobiją. – Ale o co chodzi? – zapytała. – O nic – odparła Lauren. Przy drugim stoliku chłopczyk wszedł na siedzenie krzesła, zaczął kołysać biodrami i śpiewać. Ooh, baby, baby. Ooh, baby! Jego matka klaskała w dłonie i śmiała się, dopóki mały nie przewrócił kolanem szklanki z wodą. Wtedy kazała mu usiąść i skinęła na Lauren, żeby przyszła wytrzeć stolik. Lauren nie po to studiowała, żeby być teraz w takim miejscu i z takimi ludźmi. Wzięła głęboki oddech. – Cumulonimbus – szepnęła. Zamknęła oczy i zobaczyła szynkę. Prawdziwą szynkę w całej okazałości. Która zupełnie nie przypominała tamtego potwora z parku. To była piękna szynka. Wiatr rozwiewał jej wąsy i Lauren pomyślała, że szynka się do niej uśmiecha. Otworzyła oczy. Czuła się zdecydowanie lepiej. – Coś mówiłaś? – zapytał Preston. Pokręciła głową. Wzięła z baru ścierkę i poszła wytrzeć stolik. Odzyskała swoją szynkę. Jutro, postanowiła w duchu. Jutro rzucam tę robotę.
Papierosy nocą Kiedy Mary miała dziewięć lat, ukradła modlitwę. Przypadkowo, niemniej jednak rzecz stała się faktem. Klęczała właśnie w kościele, przed rzędem świec i dmuchała delikatnie, obserwując drżenie płomyków. Ściągnęła wargi w kółeczko, dłonie trzymała tuż przed ustami, złożone jak do modlitwy. Pani Sugar obserwowała ją uważnie, posyłając jej ostrzegawcze spojrzenia spod szerokich brwi, a jednocześnie próbując uważać na resztę klasy stojącą w kolejce do spowiedzi. Pani Sugar miała miło brzmiące nazwisko, ale w rzeczywistości była wiedźmą. Mary zaciskała usta za każdym razem, kiedy patrzyła w jej stronę. Mary wyspowiadała się jako pierwsza. Zdążyła już odmówić swoje dwie „Zdrowaś Mario” i trzy „Ojcze nasz” i teraz nie miała żadnego zajęcia, poza klęczeniem w ciszy i dmuchaniem na świece. Kierowała płomień to w lewo, to w prawo, potem do tyłu; odchylał się i podskakiwał, ale zawsze powracał na środek świecy, wysoki i wyprostowany. A potem stało się. Mary dmuchnęła odrobinę za mocno i świeczka zgasła. Pani Sugar znalazła się obok niej, jeszcze zanim dziewczynka zorientowała się, co się dzieje. Pochyliła się, chwyciła Mary za ramię i wysyczała szeptem (bo przecież były w kościele): – Czy wiesz, co narobiłaś? Ukradłaś czyjąś modlitwę. Ktoś zapalił tę świeczkę w jakiejś intencji. A teraz zgasła. Nie ma jej. I to wszystko przez ciebie! Mary rozpłakała się, a pani Sugar kazała jej usiąść na ławce w przedsionku i czekać. Co chwila pociągając nosem, dziewczynka zastanawiała się, co opiekunka ma zamiar z nią zrobić. Ale tymczasem James Lemon głośno puścił bąka, cała klasa zaczęła śmiać się i krzyczeć, a pani Sugar miotała się bezradnie, próbując uspokoić rozbrykanych uczniów. Mary oczekiwała na swoją karę przez resztę dnia, ale pani Sugar najwyraźniej nie pamiętała ani o świeczce, ani o ukradzionej modlitwie. Mary jednak nie zapomniała o tym nigdy. Ilekroć zapalała świeczkę, czuła się winna. Myślała, że poczucie winy w końcu zniknie, że stanie się coś większego i ważniejszego, co zajmie miejsce niedobrego wspomnienia, ale nic się nie działo. Przez całe lata, bywając w kościele, wkładała do skrzynki dolara, żeby zapalić świeczkę. – To za tę, którą zdmuchnęłam – szeptała. Na trzecim roku zapaliła jedną świecę w Rzymie i jedną w Irlandii. Kiedy przeprowadziła się
do Nowego Jorku – u świętego Patryka. I to była ostatnia. Przestała je zapalać, bo rzadko odwiedzała kościoły, a poza tym zrozumiała, że niezależnie od wagi tamtej modlitwy zdążyła już odpokutować za swój czyn. Mary rzucała palenie. Tak po prostu. Zawsze mówiła, że skończy z tym, jak tylko zda egzamin adwokacki. Nigdy więcej papierosów. I tak nie była prawdziwą palaczką. Po prostu paliła, kiedy uczyła się do późna w nocy. I kiedy piła. Ale teraz koniec, mówiła sobie. Teraz jestem prawnikiem. Prawnikiem, który nie pali. Dostała pracę w firmie Slater, wielkiej kancelarii prawnej w samym środku Times Square. Prawdziwa nazwa firmy brzmiała Slater, McKinsey, Brown i Baggot, ale i tak nikt nigdy nie wymieniał wszystkich tych nazwisk. Tylko samo Slater. Została zatrudniona razem z dziewięciorgiem innych świeżo upieczonych, pełnych zapału prawników. Wszystkich zaproszono na wycieczkę statkiem, podczas której podano im piña coladę i przypomniano, że mieli nieprawdopodobne szczęście, dostając pracę swojego życia. W związku z tym muszą teraz dotrzymać obietnicy i zdać egzamin adwokacki. Mary spędziła lato, ucząc się do egzaminu, zaszyta w swoim mieszkaniu. Piła red bulla i jadła banany, bo słyszała, że są dobre na koncentrację. Znajomi wpadali czasem, żeby sprawdzić, jak się miewa, ale chociaż Mary doceniała ich życzliwość, wolałaby, żeby zapomnieli o niej, dopóki to wszystko się nie skończy. – To nienormalne, że tak długo możesz przebywać w tym samym miejscu – powiedziała jej któregoś wieczoru Isabella. Zajrzała do przyjaciółki po drodze i znalazła ją przy biurku, gdzie, jak przyznała Mary, siedziała od rana. – Myślę, że powinnaś wychodzić z domu przynajmniej raz dziennie. Może poszłybyśmy na spacer? Mary odmówiła. Nie miała czasu na wychodzenie z domu. Raz w tygodniu szła do sklepu po zakupy, w ramach gimnastyki skakała na skakance i odpoczywała, wychylając się przez okno i paląc w ciemności. – Tylko do egzaminu – mówiła czasem głośno do siebie, po czym gasiła papierosa tak mocno, że łamał się na pół. Jakby chciała mu powiedzieć: „Widzisz? Już niedługo nie będę cię potrzebować”. Sądziła, że po egzaminie nadejdzie odprężenie, ale długie tygodnie nauki nie przeszły bez echa i Mary czuła się dziwnie. Pochłonięta kofeina
nadal pulsowała w jej organizmie, a dłoń bez ołówka była jakaś obca; chwilami Mary wydawało się nawet, że trzyma go w ręku. Tak wyobrażała sobie odczucia ludzi po amputacji kończyn. Właśnie dlatego postanowiła nie wyrzucać napoczętej paczki papierosów zaraz po egzaminie, jak planowała wcześniej. Dokończy ją i przestanie palić, kiedy zacznie pracę. Nie ma sensu wprowadzać zbyt wielu zmian naraz. Jednak kiedy zaczęła pracować u Slatera, zrozumiała, że potrzebuje tytoniu bardziej niż kiedykolwiek. Pozostali młodzi prawnicy, z którymi chciała się zaprzyjaźnić, byli nieprzyjemni i nastawieni na rywalizację. Niektórzy ukrywali swoją chęć bycia najlepszymi, ale inni, jak na przykład Barbara Linder, łazili za Mary, wypytując ją, nad czym pracuje, ile godzin spędziła w pracy w tym tygodniu i co mówili do niej partnerzy. Tradycją firmy Slater było składanie nowo mianowanym adwokatom gratulacji przez głośnik oraz przyjęcie koktajlowe. Od tygodni Mary zastanawiała się, co będzie, jeśli nie usłyszy swojego nazwiska i okaże się jedyną osobą z grupy, która nie zdała. Przed ogłoszeniem wyników egzaminu nie mogła przestać palić, a potem, kiedy okazało się, że zdała, i natychmiast doznała obezwładniającej ulgi, wydała z siebie dziwny dźwięk i łzy napłynęły jej do oczu. Zmoczyła się przy tym odrobinę, i głównie z tego powodu pozwoliła sobie na papierosa. Skoro już popuszczam w majtki, pomyślała, to zasługuję przynajmniej na dymka. Codziennie przesiadywała w biurze, nawet i do dwudziestej pierwszej. O ile miała szczęście. Kładła się spać wykończona i smutna, bo wiedziała, że wkrótce wszystko zacznie się od nowa. Codziennie rano, w drodze ze stacji metra do biura, myślała: „Jeśli dzisiaj wpadnę pod samochód, nie będę musiała iść do pracy”. Oczywiście, nie chciała odnieść poważnych obrażeń. Wystarczyłoby coś drobnego, dzięki czemu mogłaby spędzić tydzień albo dwa w szpitalu, pooglądać telewizję i zjeść galaretkę. Nikt jej nie uprzedził, że tak to będzie wyglądało. Wysłuchała mnóstwa rad dotyczących pierwszego roku pracy w firmie prawniczej, ale nikt jakoś nie powiedział jej: „Będziesz się bez przerwy bała”. A tak właśnie było z Mary. Bała się zarówno tego, że ktoś zleci jej do wykonania zadanie, jak i tego, że nikt nie da jej żadnej pracy. Że coś przeoczyła; dokładnie sprawdzała wszystko przed oddaniem, a potem ogarniało ją przerażenie, że zostanie uznana za zbyt powolną. Gdy tylko ktoś mówił:
„Prawo precedensowe” albo: „Zapoznanie się z dokumentacją sprawy”, Mary w pierwszym odruchu miała ochotę schować się pod biurko. Czasami, kiedy kończyła pracę nad jakimś projektem i czuła, że wreszcie coś jej się udało, ktoś wchodził do jej pokoju i przynosił nowe zlecenie. Była pewna, że temu nie podoła. Wieczorem Mary robiła sobie przerwę i wychodziła na dach, by zapalić papierosa. Wiedziała, że postępuje źle, ale nie mogła nic na to poradzić. Paliła wyłącznie w nocy; w ciągu dnia kręciło się wokół niej za dużo ludzi, a ona nie chciała, żeby uważano ją za nałogowca. Przez cały dzień tęskniła za chwilą, kiedy wyjdzie na dach i zapali papierosa. Uwielbiała te pięć minut stania w ciszy i wydmuchiwania dymu. Wdychała i wydychała powietrze, powtarzając sobie, że palenie jest dla niej czymś w rodzaju medytacji. Czymś, co pomaga jej nie zwariować. W pierwszych miesiącach pracy martwiło ją wiele rzeczy, ale najbardziej fakt, że robi się gruba. Podczas każdej jedzonej w biurze kolacji niemal czuła, jak rośnie jej tyłek. Kiedy nadchodził czas składania zamówień, przeglądała menu, nie mogąc uwierzyć, że znowu została tak długo. Czasami, w przypływie kaprysu, zamawiała homara albo dwie różne przystawki. Skoro chcą, żebym tu siedziała, to mogą za to zapłacić, myślała, wstukując zamówienie do komputera. Innym razem, dla zachowania proporcji, zamawiała cheeseburgera, frytki i koktajl mleczny z kafeterii. Po tych gigantycznych posiłkach wychodziła na dach i paliła, przypominając sobie o rytmicznych wdechach i wydechach. W łazience badawczo przyglądała się swoim pośladkom. Odwracała się bokiem do lustra i przesuwała po nich dłońmi, starając się ocenić, jak bardzo powiększyły się od poprzedniego dnia. Pamiętała o swojej kuzynce Colleen, która w pierwszym roku pracy w kancelarii prawnej przytyła dwadzieścia pięć kilo. W ciągu kilku miesięcy przeszła od normalnej figury niemal do otyłości i nie mogła już zrzucić zbędnych kilogramów. – To gorsze niż urodzenie dziecka – powiedziała do Mary w poprzednie Święto Dziękczynienia. – Tak to już jest w tym zawodzie. – A potem zjadła dwa kawałki ciasta z orzechami pekan. Mary przysięgła sobie, że jej się to nie przydarzy, ale nie miała pojęcia, że tak trudno będzie jej wytrwać w tym postanowieniu. Marzyła, żeby wcześniej wyjść z biura, lecz z ochotą zostawała po godzinach. Chciała, żeby wszyscy partnerzy w firmie lubili ją i chwalili, żyła dla chwil, kiedy ktoś mówił: „Dobra robota” albo: „Dzięki za pomoc”. Nie
zdarzało się to często, ale za każdym razem Mary czuła się tak, jakby właśnie dostała szóstkę. Albo przynajmniej piątkę. A ona niczego nie uwielbiała tak, jak dobrych ocen. Może i było to żałosne, ale po prostu tak miała. Zostawała więc w pracy, siedziała na krześle po piętnaście godzin, jedząc chińskie pierożki i makaron w sosie sezamowym, w nadziei, że ktoś zauważy jej pracę. A potem szła do domu i przyglądała się sobie w wielkim lustrze, badając każde wybrzuszenie i zastanawiając się, kiedy stanie się prawdziwym grubasem. Kupując papierosy i odrywając folię z pudełka, za każdym razem mówiła sobie, że to ostatnia paczka. Powtarzała w myślach, że przecież właściwie rzuciła już palenie. Że jej oficjalny powrót do świata niepalących był tylko formalnością. Dlatego kiedy Isabella odwiedziła ją w domu, wciągnęła powietrze i zapytała: „Paliłaś tu?”, Mary odpowiedziała: „Nie, rzuciłam”. Wiedziała, że sprawy zaszły za daleko. Skoro zaczęła kłamać, nie było już odwrotu. – Nie obchodzi mnie, czy palisz – powiedziała Isabella. Popatrzyła na Mary dziwnie. – Po prostu pytałam. A mimo to Mary wyparła się nałogu. Chowała papierosy w szafce nocnej, owinięte w starą apaszkę i wepchnięte na dno szuflady. Po wypaleniu jednego zawijała pudełko razem z zapalniczką w tkaninę i ostrożnie odkładała je tam, gdzie nikt nie mógł go znaleźć. Brian Sullivan został młodszym partnerem w wieku trzydziestu trzech lat. Stał się tym, kim chcieli zostać wszyscy pierwszoroczniacy, więc budził powszechne zainteresowanie. Był przystojny urodą absolwenta prywatnego liceum i przypominał wszystkich ładnych chłopców, do których Mary wzdychała w szkole. To on pierwszy poprosił ją o napisanie notatki służbowej. Mary poczuła się wyróżniona. – Naprawdę? – zapytała. – Notatka służbowa? – powtórzyła jak echo. Brian roześmiał się i pochylił nad jej biurkiem. – Słuchaj – powiedział. – Wiem, że na razie wydaje ci się to niewykonalne, ale wkrótce będzie lepiej. Obiecuję. Położył dłoń na jej ramieniu i mało brakowało, aby Mary odwróciła głowę i pocałowała go w rękę. Po raz pierwszy od tygodnia ktoś jej dotknął, nie licząc bezzębnej kobiety, która chwyciła ją za nogę, kiedy Mary schodziła do metra. Teraz poczuła, że robi jej się gorąco, jakby
naprawdę pocałowała Briana. Lecz zanim zdążyła cokolwiek pomyśleć, mężczyzna cofnął dłoń i Mary została w biurze sam na sam z wprawiającymi ją w zakłopotanie myślami. Zawsze obawiała się swojej wyobraźni. Kiedy była w szkole, myślała: „Co by było, gdybym wstała i na oczach wszystkich kazała pani Sugar iść do diabła?”. Na samą myśl o tym rumieniła się, a serce zaczynało jej bić szybciej, jakby naprawdę zamierzała wstać i to powiedzieć. Nie, nie zrobię tego, napominała się i próbowała uspokoić, ale potem od nowa powracały myśli, że mogłaby tak po prostu wykrzyczeć swoje i że nikt by jej nie powstrzymał… I znowu zaczynała się denerwować. Mary przerażała jej własna zuchwałość. A Brian Sullivan na nowo obudził w niej te śmiałe myśli. Ilekroć wchodził do jej pokoju i stawał przy biurku, Mary wyobrażała sobie, co by było, gdyby położyła ręce na klamrze jego paska i zaczęła zdejmować mu spodnie. Gdy rozpaczliwie próbowała zapewniać samą siebie, że nie ma zamiaru tego zrobić, krew pulsowała jej w uszach. A później mijała go w korytarzu, myśląc: „Co by było, gdybym podeszła do niego i zaproponowała mu łóżko? Teraz, zaraz?”. Przekonywała się w duchu, że panuje nad swoim zachowaniem, że jej myśli nie przejmą nad nią kontroli. A potem przyszło jej do głowy, że tak właśnie zachowują się ludzie, którzy zaczynają wariować. Któregoś wieczoru Brian spotkał Mary na dachu. Siedziała właśnie z głową odchyloną do tyłu na jednej z kamiennych ławek i powolutku paliła swojego marlboro lighta, pozwalając, by dym wypływał z jej ust i snuł się w powietrzu. – Hej – powiedział. – To ty palisz? Mary szybko odwróciła głowę, co wywołało atak kaszlu. Zanim mogła odpowiedzieć, krztusiła się przez kilka sekund. – Nie – odparła w końcu. – Nie palę. Rzucam palenie. – Aha – powiedział. – Okej. Wyciągnął zapieczętowaną paczkę i uderzył nią o dłoń, po czym odwinął folię i zgniótł ją w kulkę, nie spuszczając z Mary oczu. – Ja rzucam od lat. – Uniósł brwi, wyjął papierosa z pudełka i z uśmiechem włożył go pomiędzy zęby. Mary uśmiechnęła się blado i opuściła dłoń, w której trzymała marlboro. – Naprawdę myślałam, że uda mi się rzucić – powiedziała. – Ale to
trudniejsze, niż przewidywałam. – Dlatego, że cię onieśmielam? – zapytał Brian. – Co takiego? Nie! – zaprzeczyła. Trochę zbyt gwałtownie. Chciała, by wyszło to spokojnie, a niemal krzyknęła. Brian się roześmiał. – W porządku – powiedział. – Chodzi mi o to, że kiedy ja zaczynałem pracę, onieśmielały mnie nawet sekretarki. Wszyscy wiedzieli więcej. – Aha – odrzekła Mary. Zrozumiała, o co chodziło Brianowi, i zmusiła się do uśmiechu. – No tak. To chyba w końcu przechodzi, prawda? – To akurat tak – odparł Brian, wydmuchując w powietrze kółka dymu. Od tego wieczoru Brian i Mary zaczęli palić razem. Ona zawsze miała nadzieję, że go spotka, i niezmiennie kręciło jej się w głowie na jego widok. Wmawiała sobie, że nie powinna ulegać takim emocjom. On był partnerem. Jej szefem. Jednak przez cały dzień Mary wyczekiwała na rozmowę. Była zrozpaczona, kiedy przez dwa dni z rzędu Brian nie przychodził na dach. Kiedy trzeciego dnia wreszcie się pojawił, dziewczyna niemal zeskoczyła z ławki. Każdy skrawek informacji na jego temat był jak prezent. Mary zbierała je wszystkie i starannie układała w głowie. Miał dwóch braci, był najmłodszy z rodzeństwa, lubił korniszony i kwaśne landrynki Altoids, ale nie znosił gazowanych napojów w żadnej postaci. Kibicował drużynie Yankees, swojego dziadka nazywał „dziadziem” i najlepiej wyglądał w jasnoróżowej koszuli. Rozmawiali o studiach i Mary dowiedziała się, że Brian grywał w lacrosse. – No tak – powiedziała. – Jakoś mnie to nie dziwi. – Co masz na myśli? – zapytał. – No wiesz… Po prostu wyglądasz jak gracz w lacrosse. – Naprawdę? To znaczy jak? – Jak ktoś, kto chodził do prywatnego liceum i grywał w to, w co grywał. Nie wiem dlaczego. – Mary zaciągnęła się dymem. Nie chciała wyjść na idiotkę. – Wszyscy chłopcy z mojego college’u, ci po liceach z internatem, grali w lacrosse i wyglądali właśnie tak, jak ty. – Hm… Chodziłem do prywatnego liceum – powiedział Brian. – Ale bez internatu. Mój współlokator chodził do liceum z internatem i był… dziwny.
Brian urwał, ale Mary wcale nie była pewna, czy skończył. Po chwili strzepnął popiół z papierosa. – Nigdy nie posłałbym dzieci do szkoły z internatem – ciągnął. – To by im zepsuło charakter. Wszystko, czego Mary dowiadywała się podczas tych pięciominutowych rozmów, sprawiało, że Brian podobał jej się coraz bardziej. Kiedy któregoś razu została przydzielona do jego zespołu podczas dużego zebrania, mrugnął do niej, a ona pomyślała, że chyba właśnie przestała panować nad własnym mózgiem. Z każdym dniem wzrastało ryzyko, że w końcu organ zacznie działać zgodnie z tym, co podpowiadają mu jej całkowicie absurdalne myśli. Ale nie mogła już tego cofnąć. Mary opowiedziała przyjaciółkom o przystojnym prawniku, ale nie pozwoliła sobie na dalej idące wyznania. Któregoś wieczoru, gdy poszły na drinka, zapragnęła po prostu wymówić jego imię. – W mojej firmie jest taki facet… Brian, całkiem przystojny. Ale jest partnerem. Po chwili pożałowała swej szczerości. – Nie jestem nim zainteresowana ani nic takiego – dodała. – Może nawet nie jest aż tak przystojny. Sama już nie wiem. Lauren skinęła głową. – To zapewne syndrom najprzystojniejszego chłopaka w klasie. – Czego? – zapytała Mary. – Syndrom najprzystojniejszego chłopaka w klasie – powtórzyła Lauren. – No wiesz, kiedy spędzasz masę czasu w szkole, nudzisz się i zaczynasz się bujać w chłopaku, który na tle klasy wydaje się superprzystojny. Ale kiedy umawiasz się z nim w realnym świecie, czar pryska. To dlatego, że postrzegałaś go dotychczas przez pryzmat małej grupy i oceniałaś wyżej. – Hm – mruknęła Isabella. – Nigdy nie myślałam o tym w ten sposób. – To się odnosi do najróżniejszych spraw. Na przykład: dlaczego chłopcy z wakacji zawsze okazywali się głupkami? Albo: jak można zadurzyć się w facecie z pracy, który wcale nie jest wspaniały? – Wzruszyła ramionami z miną odkrywcy zjawiska. – Dobrze jest sobie czasem o tym przypomnieć, żeby nie wylądować w łóżku z barmanemnieudacznikiem albo kimś w tym rodzaju.
– Albo kimś w tym rodzaju… – powtórzyła Isabella. Mary kiwnęła głową na znak aprobaty, wiedziała jednak, że Brian nie mieści się w tej kategorii. Wprawdzie nie miała pojęcia gdzie, ale na pewno nie tam. Pocałowali się któregoś wieczoru w biurze. Było późno, wszyscy już poszli do domu. Zamówili tajskie jedzenie, ale Mary ledwie je skubnęła, w obawie, że wkrótce spódnice będą na nią za ciasne i że Brian, patrząc na nią, widzi jedynie jej wielki tyłek. Wszedł do jej pokoju i stanął za nią, a ona straciła oddech. Kiedy wstała, żeby wziąć arkusz papieru z drugiego końca pokoju, odwróciła się i stanęła z Brianem twarzą w twarz, usta przy ustach. A potem już się całowali i Mary czuła smak curry, które jadł wcześniej mężczyzna. Była oszołomiona. Wszystko wydawało się trochę nierzeczywiste, jak chodzenie po ulicy w piżamie. Później, już w domu, z trudem docierało do niej, że to wydarzyło się naprawdę. Prawie nie spała, a kiedy zadzwonił budzik, była szczęśliwa, że może wreszcie wstać. Pod prysznicem nie przestawała się śmiać; w roztargnieniu, zmęczona, namydliła włosy i roześmiała się ponownie. Nie widziała się z Brianem przez cały dzień. A wieczorem, kiedy nie przyszedł na dach, zrozumiała, że coś jest nie tak. Minęły kolejne dwa dni, podczas których mignął Mary zaledwie raz, w holu, gdy wchodził na zebranie. Okazała się idiotką. No tak, był jej szefem. Nie zrobiłaby tego nigdy więcej. Postanowiła wyjaśnić sprawę, kiedy tylko nadarzy się okazja. Kilka wieczorów później przechodził obok jej pokoju i Mary, zanim zdążyła się zorientować, co robi, zawołała go po imieniu. Wyglądał na zdziwionego, ale tylko uniósł brwi i wszedł do środka. – Tak? – zapytał. – Cześć – odparła Mary. – Chciałam cię przeprosić za tamten wieczór. To było bardzo nieprofesjonalne. Żałuję. – W porządku. – No to okej – powiedziała Mary. Wyglądało na to, że Brian zamierza wyjść, ale ona chciała powiedzieć coś jeszcze. – To znaczy, może gdyby okoliczności były inne… Ale jesteś moim szefem i pracujemy razem. – To akurat najmniejszy problem – powiedział Brian. – Co takiego? – zapytała Mary. – Co masz na myśli?
– Mary… – odrzekł Brian. – Jestem zaręczony. Wiedziałaś przecież. – Nie wiedziałam – odparła. – Skąd niby miałabym wiedzieć? Brian się roześmiał. Zabrzmiało to trochę złośliwie. – Wiedziałaś – powiedział. – Nie wiedziałam – powtórzyła Mary, ale brzmiało to tak, jakby nie była pewna, czy wierzy w to, co mówi. – Oczywiście, że wiedziałaś. – Brian sprawiał wrażenie zniecierpliwionego. – Pamiętasz, tydzień po tym jak zaczęłaś pracę… Wszyscy jedli tort w dużej sali konferencyjnej. Z okazji moich zaręczyn. Carla to zorganizowała. Mary mgliście pamiętała i plastikowy talerzyk, i smak tortu z białym lukrem. Tort nie był smaczny, ale i tak lepszy niż siedzenie przy biurku. – Nie – powiedziała. Potrząsnęła głową. – Nie, nie pamiętam. Brian zaśmiał się tym nieprzyjemnym śmiechem i Mary pomyślała, że być może należy do facetów, którzy potrafią być bardzo okrutni. Z rodzaju tych, którzy wierzą we własne kłamstwa. – Więc dobrze – powiedział. – Tłumacz to sobie, jak chcesz. Tylko nie roznoś tego po biurze. – Nie powiedziałabym o tym nikomu. Ty też nikomu nie mów. Głupio wyszło. Jakby była dzieckiem, które powtórzeniem reaguje na obelgę. Brian tylko kiwnął głową. – Okej – powiedział. Odwrócił się i wyszedł z pokoju. Mary siedziała przez chwilę przy biurku, nie wiedząc, co robić. Nigdy w życiu nie zrobiła czegoś tak nikczemnego. Nigdy nikogo nie oszukała, nie odbiła chłopaka przyjaciółce, nie całowała się z zajętym facetem. „Zaręczony”. To słowo miało swoją wagę. Czy o tym wiedziała? Sądziła, że nie, ale może po prostu próbowała poprawić sobie samopoczucie. Zastanawiała się nad pójściem do spowiedzi, ale zrezygnowała. Nigdy nie znosiła spowiedzi, od pierwszego razu, kiedy powiedziała księdzu, że boi się szkolnego dozorcy-albinosa. – Boję się pana Andy’ego – wyznała. – Bo jest albinosem. – To nie jest grzech, Mary – odparł ojciec Kelly. W jego głosie słychać było irytację, jakby dziewczynka nie rozumiała, jak powinna wyglądać spowiedź. Ale ojciec Kelly nie miał racji. Mary wiedziała, że jej obawa przed albinosem Andym to grzech. Nie chciała opuszczać oczu na jego widok, nie chciała przechodzić na drugą stronę korytarza, kiedy
szedł z przeciwka. Zawsze uśmiechał się do niej, jakby ją rozumiał, a to tylko pogarszało całą sprawę. Kiedy tak robił, Mary zbierało się na płacz. Nie chciała się bać, ale nie mogła nic na to poradzić i przez to czuła się okropnie. Jak najgorsza osoba na świecie. Niezależnie od tego, co mówił ojciec Kelly, to był grzech. Mary wiedziała przynajmniej tyle. Odwróciła się z powrotem do ekranu, jakby chciała jeszcze popracować, ale zmieniła zdanie. Musi wyjść z biura. Szła pieszo przez całą drogę do domu, chociaż było tak zimno, że po minięciu pierwszego kwartału nie czuła palców u nóg. Nie chciała się zatrzymywać, nie miała zamiaru czekać na metro. Musiała po prostu iść – i tak też zrobiła. Przeszła na piechotę czterdzieści przecznic, a kiedy dotarła do swojego mieszkania, ciekło jej z nosa, a łzy spływały po twarzy. Nie płakała, chociaż wolałaby się wypłakać. Było jej po prostu zimno. Zaczęła nalewać wodę do wanny, czego nie robiła od czasu, kiedy tu zamieszkała. Trudno jej było rozpiąć guziki bluzki zdrętwiałymi palcami, ale jakoś się udało i w końcu Mary weszła do kąpieli, tak gorącej, że przez pierwsze kilka minut woda parzyła jej skórę. Siedziała w wannie ponad godzinę. Za każdym razem, kiedy robiło się chłodniej, spuszczała trochę wody i dolewała gorącej. Kiedy nabrała pewności, że odzyskała już czucie w palcach, wyszła i włożyła swoją najwygodniejszą piżamę – cienkie flanelowe spodnie i miękki, znoszony podkoszulek z długim rękawem. Zwinęła się w kłębek pod kocem na kanapie. Miała ochotę na papierosa, ale nie zamierzała sobie na niego pozwolić. Ani dziś, ani nigdy więcej. Siedziała więc przez chwilę, po czym podniosła się i zaczęła zapalać wszystkie świeczki, jakie miała w domu. To bardzo zaniepokoiłoby jej matkę; „Zaśniesz i spalisz cały dom”, powiedziałaby. Ale Mary nie była ani trochę senna i nie bała się, że wznieci pożar. Wyłączyła światło i usiadła na kanapie, obserwując wszystkie oświetlające pokój płomienie. Wdychała i wydychała powietrze, dopóki nie przeszła jej ochota na papierosa. Posiedziała jeszcze jakiś czas, patrząc na światełka, a potem pochyliła się nad najbliżej stojącą świeczką i dmuchnęła. Z początku delikatnie, a potem mocniej, aż płomień zniknął. Wstała i zdmuchnęła po kolei wszystkie, przyglądając się płomykom zmieniającym się w długie, wijące się smugi dymu. Patrzyła, jak płyną i skręcają w powietrzu, dopóki zupełnie się nie rozpłynęły. A potem weszła do łóżka.
Czarny szlak, niebieski szlak Miał na imię Harrison, ale nikt nie mówił do niego Harry. Isabella dowiedziała się tego od razu. Była pijana. Trwała właśnie happy hour, a koledzy zignorowali jej prośby, żeby pójść gdzieś, gdzie podają również coś do jedzenia. Skończyło się na tym, że Isabella siedziała teraz na barowym stołku w pogniecionym biurowym ubraniu, planując, że w drodze do domu wstąpi gdzieś po pizzę. Kiedy Harrison podszedł i się przedstawił, zapytała (ponieważ nic lepszego nie przyszło jej do głowy): – Czy wszyscy mówią do ciebie Harry? – Nie – odpowiedział. Miał taką minę, jakby zapytała, czy mówią do niego Bob albo Walter. – Aha – mruknęła. Nie powinna była pić tego trzeciego martini. Isabella słyszała swój głos, dochodzący gdzieś z głębi głowy. Brzmiał, jakby należał do kogoś opóźnionego w rozwoju. Isabella była zmęczona. Dochodziła już ósma wieczór i rozmowa z kimś nowo poznanym wydawała się jej ponad siły. Następnego dnia musiała być w biurze z samego rana, więc rozważyła możliwość przeproszenia, wstania i wyjścia. Za pół godziny siedziałaby w domu w piżamie i jadła pizzę. Ale potem nawet ten plan wydał jej się zbyt trudny do zrealizowania, więc po prostu zostawiła sprawy ich własnemu biegowi. A po kilku minutach przechyliła się chwiejnie na stołku i pocałowała Harrisona. W tym zatłoczonym barze. I tak właśnie się poznali. Jej przyjaciółki mówiły, że jest przystojny, ale zdecydowanie lepszym określeniem było „ładny”. Harrison miał wystające kości policzkowe, delikatne rysy i porcelanową cerę bez skazy. W przypływie emocji jego policzki pokrywał naturalny rumieniec. A ubrania nigdy nie bywały pogniecione. Nawet pod koniec dnia, w koszuli wyciągniętej na spodnie i poluzowanym krawacie, wyglądał na ucharakteryzowanego. Jakby ktoś ubrał go w kostium do sceny „koniec dnia w pracy”.
W jego towarzystwie Isabella czuła się wiecznie spocona i gruba. Miała ochotę przepraszać, kiedy wyskoczył jej pryszcz albo kiedy musiała wytrzeć nos. Była niemal pewna, że Harrison nigdy nie dłubie w nosie. A on z wdziękiem poznawał nowych ludzi, potrząsał dłońmi mężczyzn, chwytając ich za ramię lewą ręką. Dziewczyny całował w policzki i zapamiętywał ich imiona. Kiedy z kimś rozmawiał, zawsze okazywał zainteresowanie – przechylał głowę, słuchając mówiącego, co jakiś czas potakując lub wtrącając jakąś uwagę, nie na tyle jednak często, żeby wydać się nieznośnym. – To ten jedyny! – mówiły przyjaciółki Isabelli. – Nie możemy uwierzyć, że go znalazłaś! Te, które miały chłopaków i narzeczonych, odczuwały ulgę. Isabella miała już dwadzieścia siedem lat i wszystkie były zgodne co do tego, że najwyższy czas, by sobie kogoś znalazła. Samotne były nieco zirytowane. Przecież one również były w barze tamtego wieczoru! Fakt, Isabella jest ładna, ale przecież nie olśniewająca. Gdzie myśmy się podziewały, kiedy Harrison do niej podszedł? – myślały (choć oczywiście w gruncie rzeczy były zadowolone). Harrison znał się na randkowaniu. Planował kolacje w restauracjach, gdzie można było popijać margaritę i słuchać siebie nawzajem. Zabierał Isabellę do kina, a potem do kafeterii na grillowany ser. Zawsze płacił rachunki. Dzwonił o umówionej porze i przytrzymywał przed Isabellą drzwi. Kiedy pierwszy raz została u niego na noc, wstał wcześnie i przyniósł jej kawę do łóżka. – Lubię go – powiedziała przyjaciółkom. Zabrzmiało to jakoś smutno. – Jest naprawdę w porządku. Aż mi się od tego robi niedobrze. Isabella znała życie wystarczająco dobrze, by rozumieć, że takie rzeczy po prostu się nie zdarzają. Nie co dzień wpada się na miłego faceta, który się na dodatek podoba. Była przekonana, że w końcu coś zepsuje. Harrison i Isabella chodzili ze sobą już od trzech tygodni, kiedy on zaproponował wspólny wyjazd na narty. Wspomniał o tym mimochodem któregoś dnia, jakby właśnie przyszło mu to do głowy. – Chcesz pojechać na narty w Nowy Rok? Isabella natychmiast wpadła w panikę. Od jakiegoś czasu spędzała bezsenne noce, zastanawiając się, czy ma kupić mu świąteczny prezent
i wyobrażając sobie z przerażeniem, że oto wręcza zapakowane pudełko, a on w zamian odpowiada spłoszonym spojrzeniem. O Nowym Roku nie myślała jeszcze wcale. – Isabella? – Co? – Mówię o Nowym Roku. Znajomi wynajmują dom w Vermoncie. Powinno być miło. „Miło” było określeniem względnym i Isabella dobrze o tym wiedziała. Coś, co wydawało się fajne w porównaniu z nudą, mogło w rzeczywistości okazać się koszmarną pomyłką. Weekendy z obcymi ludźmi bywają równie zabawne, jak wypadki samochodowe. – Znam kogoś? – Hm… Nie jestem pewien. Poznałaś Parkera, prawda? Isabella pokręciła głową. – Myślałem, że go znasz… No wiesz, to śmieszna ekipa. Nic strasznego. Jeśli chcesz jechać, to świetnie. Jeśli nie, nie przejmuj się zaproszeniem. – A chcesz, żebym pojechała? – Jasne. – Bo zabrzmiało to tak, jakbyś właściwie nie bardzo sobie życzył mojego towarzystwa… – Gdybym nie chciał, nie pytałbym cię o to. – Aha. – Nie bądź takim dziwadłem – powiedział, żartobliwie dźgając ją palcem w brzuch. – To naprawdę nic wielkiego. Daj mi znać. – No dobrze. Isabella zastanawiała się, jak to jest być chłopakiem. Wiedziała, że Harrison naprawdę uważa, że ten wyjazd to nic wielkiego, i wcale by się nie przejął, gdyby odmówiła. Nie musiał zamartwiać się jej odpowiedzią ani tym, czy Isabella pojedzie, czy nie. Gdyby ona była chłopakiem, byłoby jej o wiele łatwiej, to pewne. Na razie jednak traciła czas w pracy na analizowanie słów Harrisona. Kiedy powiedział, że to ciekawe, iż Isabella ma w domu złotą rybkę, jej wydajność zawodowa spadła na cały tydzień. Poza tym co ona właściwie wiedziała o randkach? Nic. Wróciła wspomnieniem do lekcji wychowania seksualnego w szóstej klasie, w szkole świętego Antoniego. Dziewczęta zostały posadzone w ławkach,
a szkolna pielęgniarka zmuszała je do odczytywania scenariuszy ze starej broszurki: „Kate i Michael chodzą ze sobą od miesiąca. Michael namawia Kate, aby spróbowali ostrego pettingu, ale Kate nie czuje się gotowa. Co twoim zdaniem powinna zrobić dziewczyna?”. Pielęgniarka odkaszlnęła, zaczerwieniła się i zwróciła do uczennic: – A więc… Czy któraś z was ma jakiś pomysł, co powinna zrobić Kate? W klasie zapanowała cisza. W końcu ktoś zapytał: – Co to jest ostry petting? W klasie obok, jak później opowiadali im chłopcy, ksiądz wyrysował na tablicy coś na kształt wielkiej kopuły. – Czy wiecie, co to jest? – zapytał. W jego głosie pobrzmiewał gniew. Na szczycie kopuły narysował kropkę. – To penis – powiedział. To miała być edukacja? Jak niby miała przygotować Isabellę do prawdziwego życia? W szkolnej książce nie było scenariusza dotyczącego związku z Harrisonem. Nie było wskazówek, czy należy decydować się na wspólny wyjazd w tak wczesnej fazie związku (a nawet jeśli były, dziewczęta nigdy ich nie przeczytały. Bo kiedy dowiedziały się, co to jest ostry petting, śmiały się przez półtora tygodnia). – Powinnaś pojechać – orzekły wszystkie przyjaciółki. Nie przejmowały się tym, że Isabella od lat nie jeździła na nartach i wcale jej nie brakowało tej rozrywki. I że dojazd na miejsce zajmie około pięciu godzin. O czym niby ma przez tyle czasu rozmawiać z Harrisonem? Nigdy tak długo nie jechali tylko we dwójkę samochodem. Co będzie, jeśli zapadnie cisza? Po kilku nieprzespanych nocach i niezliczonych konsultacjach Isabella w końcu zgodziła się pojechać. A zaraz potem zrobiło jej się niedobrze. Domek narciarski zaprojektowano tak, aby pomieścił jak najwięcej osób. W większości pokoi znajdowały się po dwa piętrowe łóżka i schody prowadzące do drugiego pokoiku z materacem na podłodze. Kiedy Isabella z Harrisonem dotarli na miejsce, było już ciemno; z wnętrza domu dobiegały śmiechy. Było tak zimno, że dziewczyna, oddychając, czuła, jak zamarza jej wnętrze nosa. Po mieście noc wydała się jej ciemniejsza i Isabella zadrżała. W tej chwili pragnęła tylko jednego: znaleźć się gdzie indziej. Co sobie właściwie myślała, jadąc tutaj? Przecież nie znała tych wszystkich ludzi. Przepuściła Harrisona przodem i poszła za nim, udając, że szuka
czegoś w torebce. W kuchni i salonie siedziało przy drinkach kilkanaście rozbawionych osób. W telewizji leciał mecz futbolowy, którego nikt nie oglądał. Wszyscy uśmiechali się i wykrzykiwali: „Hej” i „Co słychać?”. Isabella poczekała, aż Harrison ją przedstawi, a potem, stojąc obok niego, patrzyła, jak chłopak wskazuje wszystkich po kolei i wymienia ich imiona. Nie zapamiętała żadnego. Harrison zaniósł jej torbę na górę. Isabella podążyła za nim. Zaglądali do pokojów, szukając wolnego, ale na wszystkich podwójnych łóżkach leżały już bagaże. Puste było tylko piętrowe w rogu. – Wygląda na to, że przeznaczono je dla nas – powiedział Harrison. – Wolisz górę czy dół? Isabella nie wiedziała, co odpowiedzieć. Jeśli wybierze dół, będzie miała przed oczami drugą parę śpiącą w tym samym pokoju. Wybierając górę, ryzykowała wypadnięcie z łóżka, postawienie całego domu na nogi i paraliż. – Hm… Chyba wolę dół. – W porządku. Harrison rzucił torby na łóżka i odwrócił się do Isabelli. – Masz ochotę na drinka? – zapytał. Kiwnęła głową i w milczeniu zeszli na dół. W ten weekend Isabella siadywała blisko Harrisona, trzymając go za rękę i opierając głowę na jego ramieniu, czego nie robiła nigdy przedtem. Kiedy wychodził z pokoju na dłużej niż dwie minuty, ogarniała ją panika na myśl o wszystkich obcych ludziach. Nie była sobą, ale Harrison wydawał się tego nie zauważać. Pierwszego wieczoru Isabellę osaczyła koleżanka Harrisona z uczelni, Jocelyn. Była pijana i miała zwyczaj przysuwać się zbyt blisko do rozmówcy. – Właściwie nie znam swojego ojca – zwierzyła się. – Tak naprawdę on nigdy nie chciał córki i nie jestem pewna, czy w ogóle mnie kochał. Jej obfity biust niemal opierał się o ramię Isabelli, jej oddech owiewał policzek. Czy ta dziewczyna ją podrywała? Isabella miała ochotę się rozpłakać. Próbowała zwrócić na siebie uwagę Harrisona, licząc, że wybawi ją z opresji, ale on posyłał jej tylko spojrzenia z gatunku „cieszę się, że dobrze się bawisz”. Pod koniec wieczoru Jocelyn przytrzymała Isabellę w zbyt długim
uścisku i szepnęła, jak bardzo się cieszy ze spotkania i rozmowy. A potem dodała: „Kocham cię”. Isabella poczuła się jak w domu wariatów. – Jocelyn to miła dziewczyna, prawda? – zapytał Harrison. Stali obok siebie w łazience, szczotkując zęby. Podłoga była lodowata i Isabella czuła zimno nawet przez skarpetki. Wypiła trochę za dużo i musiała teraz przymykać jedno oko, żeby ich odbicia w lustrze przestały się poruszać. – Byłaby miła, gdyby poszła na terapię – odparła. Zachwiała się, a Harrison chwycił ją za ramię. – Nie bądź taka surowa – powiedział. Miało to zabrzmieć żartobliwie, ale Isabella wyczuła poirytowanie. Wypluła pastę i wypłukała szczoteczkę. – Na koniec powiedziała do mnie, że mnie kocha. Nie wydaje ci się to trochę dziwne? – Jest bardzo uczuciowa. Po prostu musisz się do niej przyzwyczaić. – Chodziliście ze sobą? Harrison się roześmiał. – Nie nazwałbym tego chodzeniem. I to było dawno temu. Harrison pogłaskał Isabellę po plecach okrytych ciepłą piżamą, a ona wtuliła głowę w zagłębienie jego ramienia. Marzyła, by znaleźć się z powrotem w mieście, w mieszkaniu któregoś z nich, gdzie mogliby spać w jednym łóżku. – Dobranoc – powiedział, podciągając się na górę. – …branoc – wyszeptała Isabella w poduszkę. Tak naprawdę nie miała ochoty bawić się w narciarkę, jednak alternatywą było siedzenie przez cały dzień w domu z kilkoma osobami, które również nie wybierały się na narty. Dowiedziawszy się, że w tej grupce jest Jocelyn, Isabella włożyła ciepłą bieliznę, narciarskie spodnie, termoaktywną koszulkę i puchową kurtkę. Wyglądała jak beza. Wprawdzie chętnie jeździła na nartach, kiedy była młodsza, ale ostatnio nie sprawiało jej to szczególnej przyjemności. Był to właściwie kompletny absurd – włazić na metalowe ustrojstwo, które wciąga człowieka na górę tylko po to, żeby mógł zjechać z powrotem. Z przedwyjazdowych rozmów jasno wynikało, że Harrison jest świetnym narciarzem. Wspominał zimy w Vail i Beaver Creek, a także wiosenne wyjazdy na narty do Aspen. Znał nazwy swoich ulubionych tras zjazdowych i mówił rzeczy w stylu: „Na Pepe’s Face można rozwinąć naprawdę szaloną prędkość”. Isabella wyłącznie potakiwała.
– Możesz zjeżdżać ze swoimi znajomymi, jeśli chcesz – zaproponowała i poczuła ulgę, kiedy odmówił. – Przecież chodzi o to, żebyśmy byli razem – odparł, naciągając Isabelli czapkę na oczy. Zupełnie jakby był jednym z jej starszych braci. – No dobrze – powiedziała. – Po prostu nie jestem pewna, czy będę potrafiła dotrzymać ci kroku. Od dawna nie jeździłam. – Nie ma sprawy – odparł. – Dopóki się nie rozkręcisz, będziemy jeździć niebieską trasą. Przy drugim zjeździe Isabella była już prawie pewna, że nie rozkręci się nigdy. Harrison jechał przodem, śmigając po śniegu jak zawodowiec, podczas gdy ona zjeżdżała pługiem i szeroko brała zakręty. Gdy czuła, że za chwilę straci panowanie nad nartami, przykucała i przewracała się na ziemię. – Więcej wiary – radził jej Harrison. – Zabawa zaczyna się wtedy, kiedy jedziesz naprawdę szybko. – Zabawa trwa, dopóki się nie rozbijesz – odparła. Jak mogła zapomnieć, że jazda na nartach jest tak przerażająca? Isabella bała się nawet wyciągu krzesełkowego, telepiącego się powoli wysoko nad ziemią, bez żadnych zabezpieczeń. – Czy mógłbyś przestać machać nogami? – poprosiła Harrisona. Starała się nie dać poznać po sobie strachu. – Och, histeryzujemy troszeczkę! – roześmiał się. Dzień ciągnął się w nieskończoność. Śnieg był zmrożony, a rękawiczki Isabelli przemoczone od ciągłych upadków, więc dziewczyna przysiadła na chwilę w chatce narciarskiej, żeby się rozgrzać. Harrison wykonał w tym czasie kilka samotnych zjazdów. Kiedy wrócił po nią na górę, Isabella uśmiechnęła się z przymusem i poszła za nim na stok. Wciąż liczyła na to, że się „rozkręci”, ale jej nogi nadal drżały i odmawiały posłuszeństwa. Kiedy w końcu Harrison powiedział: „Jeszcze jeden zjazd i wracamy”, była tak szczęśliwa, że niemal się popłakała. W domu zjawili się ostatni, w momencie gdy właśnie skończyła się ciepła woda. Isabella trzęsła się pod letnim prysznicem i powtarzała sobie, dla dodania otuchy, że weekend już niedługo się skończy. Wszyscy, zmęczeni po nartach, mieli na sobie dresy albo piżamy i Isabella, która zeszła na dół w dżinsach i swetrze, poczuła się jak idiotka. Urządzono sobie tradycyjne imprezowe zawody, zupełnie jak na uczelni. Jocelyn wybrała Isabellę do swojej drużyny w turnieju picia piwa i rzucania kubkiem, a ona poczuła ulgę. Była marną narciarką, za to dobrze grała we flip-cupa. Nie przeszkadzało jej nawet to, że Jocelyn
ściskała ją po zakończeniu każdej zwycięskiej tury. Zrozumiała, że dziewczyna próbuje wynagrodzić jej to, że kiedyś sypiała z Harrisonem. Co na swój sposób było miłe. Isabella upiła się i ogarnęło ją uczucie szczęścia. Doszła do wniosku, że ci ludzie nie są wcale tacy źli, i pociągnęła Harrisona na środek pokoju, żeby z nim zatańczyć. Niech jego przyjaciele widzą, że jest naprawdę fajna! Namówiła wszystkich na kieliszek tequili i chciała nawet zaproponować zawody w spijaniu jej z ciał partnerów, ale Harrison odwiódł ją od tego pomysłu. – Czas spać, panno Tequilo – powiedział, zarzucił ją sobie na ramię i dał jej klapsa w pupę. Ostatnią rzeczą, jaką zapamiętała, było lądowanie na łóżku. Oboje śmiali się jak wariaci. Następnego dnia Isabella obudziła się z bólem głowy. Czekała, aż Harrison zejdzie po drabince z górnego łóżka, ale chłopak wciąż spał. Ludzie dzielący z nimi pokój wstali i założyli ubrania; Isabella leżała twarzą do ściany, udając, że śpi, dopóki nie wyszli. Słuchała dobiegających z innych części domu odgłosów rozpoczynającego się dnia: szmeru rozmów, brzękania garnków. Czuła zapach kawy. Ktoś włączył telewizor i dopingował jakąś drużynę. – Harrison, śpisz? – wyszeptała w stronę górnego łóżka. Odpowiedzią było niewyraźne chrapnięcie. Tak długie spanie nie było w stylu Harrisona. Isabella wyśliznęła się z pościeli i przyjrzała mu się uważnie. Spał na boku, z szeroko otwartymi ustami. Wyglądał jak mały chłopczyk. – Harrison – powiedziała i szturchnęła go w ramię. Wydał gulgoczący dźwięk, kilka razy otworzył i zamknął usta, ale się nie obudził. Co ja tu robię? – pomyślała. Zastanawiała się nad tym przez cały weekend, ale teraz po prostu chciało jej się płakać. Oczami wyobraźni widziała miejsca, w których mogłaby być teraz ze znajomymi, a zamiast tego znajdowała się w domu pełnym obcych. Zaczęła przypominać sobie wydarzenia poprzedniego wieczoru i ogarniał ją coraz większy wstyd. Nie może pokazać się tym ludziom na oczy. A i Harrison zapewne znielubił ją całkowicie. Wspięła się po drabince i usiadła przy jego stopach, przez kilka minut próbując zmusić go do przebudzenia się siłą woli. Potem położyła się obok niego, tuż przy ścianie i zagapiła się na jego twarz. Kiedy Harrison w końcu otworzył oczy, krzyknął zdziwiony.
– Isabella, co się dzieje? – Uniósł się na łokciu i rozejrzał dokoła, próbując przypomnieć sobie, gdzie jest. Uspokojony, położył się z powrotem i zakrył oczy ręką. – Moja głowa – powiedział. – Boli jak skurwysyn. Isabella się roześmiała. Harrison nigdy nie używał takiego języka. – Och, więc to ci się podoba? Uważasz, że to zabawne? Sama też chyba nie czujesz się najlepiej, panienko Tequilo? – Nie wymawiaj nawet tego słowa – ostrzegła go Isabella. Jedyną rzeczą gorszą od przebywania w domu pełnym obcych ludzi, było wymiotowanie w takim miejscu. Harrison uśmiechnął się i znowu zamknął oczy. – Nie sądzę, żebym mógł dzisiaj jeździć na nartach – powiedział. – Och, dzięki Bogu! – Isabella odetchnęła z ulgą. Po wczorajszej imprezie czuła się tak źle, że nawet mówienie sprawiało jej trudność. – Może pojedziemy do miasteczka na lunch? – Isabello, nie sądzę, żebym dał radę nawet wstać. Harrison nigdy nie mówił do niej Iz ani Izzy. Zawsze była Isabellą. Pomyślała o Benie i o tym, jak każdego ranka podśpiewywał: „Izzy, Isabella”, całując ją w brzuch, dopóki się nie obudziła. Myśl o byłym chłopaku wywołała uczucie nieoczekiwanej samotności. Isabella nie cierpiała Bena, ale przynajmniej znała go i wiedziała za co. Gdyby to on był teraz na miejscu Harrisona, nie musiałaby silić się na uprzejmość. Mogłaby mu powiedzieć, żeby natychmiast wstał i zszedł z nią na dół. Zamiast tego tkwiła u boku niemal obcego faceta, który nigdy nie zdrabniał jej imienia i nigdy nie był wobec niej niemiły. A ona czuła się przy nim tak, jakby przebywała z nauczycielką dobrych manier. Harrison spał, Isabella leżała obok. Wstała tylko raz, żeby pójść do łazienki i zjeść zbożowy batonik, który miała w torebce. Przez chwilę posiedziała na dolnym łóżku, czytając książkę, ale nie mogła się skupić, więc wspięła się z powrotem po drabince i ponownie ułożyła obok Harrisona. Może i rzeczywiście go nie znała, ale w porównaniu z tymi ludźmi na dole był jej najbliższym przyjacielem. Sprzymierzeńcem. Nie zamierzała go teraz opuszczać. Obudził się niedługo po tym, jak zaszło słońce i znowu nastała noc. Isabella wpatrywała się w sufit. – Co robisz? – zapytał. – Myślę – odparła. – Niezła z ciebie wariatka – powiedział i lekko się roześmiał. – Byłaś
tu przez cały dzień? Skinęła głową. – Nie chciałam schodzić na dół – powiedziała. Do oczu zaczęły napływać jej łzy. – Nie znam tam nikogo, więc po prostu zostałam tutaj. Harrison odwrócił się do niej i przygładził jej włosy. Isabella z całej siły zaciskała powieki, by się nie rozpłakać. Nie może, zbyt krótko się znają. Jeszcze gotów ją uznać za prawdziwą wariatkę! – Przepraszam – wyszeptał tuż obok jej ucha. – Nie ma za co – odparła. – Wiesz, oni pewnie myślą, że się tu obściskujemy… Przez cały dzień nikt nie wszedł na górę. Harrison się uśmiechnął. – Może w takim razie powinniśmy uprawdopodobnić te domysły – powiedział i ostrożnie położył się na Isabelli. – Nigdy nie uprawiałam seksu na piętrowym łóżku – powiedziała. – Zawsze musi być ten pierwszy raz – odparł. – Tylko nie spadnij. Harrison spędził ten wieczór wyłącznie z Isabellą, zaskarbiając sobie jej wdzięczność. Poszli do miejscowego baru, co również bardzo jej odpowiadało. Tam trzymała się jeszcze bliżej niego niż poprzedniej nocy. Dotykała go niemal przez cały czas. – To co, chcesz jutro iść na narty? – zapytał. – To nasza ostatnia szansa. Moglibyśmy zjechać jakimś czarnym szlakiem. – Jestem za – odparła. Drugi dzień nart zaczął się lepiej. Poprzedniej nocy padał śnieg, więc Isabella upadała na miękki puch, a nie na lód. Na dworze zrobiło się odrobinę cieplej, a Isabelli lżej na duszy. Harrison pamiętał o niej przez cały czas. Był od niej szybszy, ale zawsze czekał w umówionym miejscu, żeby mogła do niego dołączyć. Góra była ogromna, więc istniało wiele możliwości wyboru trasy. Harrison przed każdym zjazdem rozkładał mapę i ustalał z Isabellą, którędy będą zjeżdżać. Pod koniec dnia postanowił wypróbować nowy szlak, a Isabella się zgodziła, dręczona wyrzutami sumienia, że więzi Harrisona na łatwiejszych trasach. Mieli wjechać na górę dwoma wyciągami krzesełkowymi i zjechać najpierw niebieskim szlakiem, potem czarnym, a potem znowu niebieskim.
– To proste, widzisz? – powiedział Harrison, przesuwając palcem po mapie. – Trzymaj się prawej strony, a dojedziesz do następnej trasy. Będę tam na ciebie czekał. Isabella skinęła głową. Znowu było jej zimno i zaczynała mieć dość. Na szczęście jeszcze tylko ten zjazd i miłe zakończenie dnia. Drugi wyciąg okazał się wyższy od wszystkich, którymi jechali do tej pory. W połowie drogi na górę zatrzymał się i Isabellę dopadły czarne myśli. – Boisz się? – zapytał Harrison. Skinęła głową, a on tylko się roześmiał. Uważał to za naprawdę zabawne, podczas gdy Isabella czuła się tak, jakby miała umrzeć. Metal zatrzeszczał, szarpnął i wyciąg ruszył z miejsca. Isabella czekała, że krzesełko zniży się do poziomu ziemi, i zaskoczyło ją, kiedy okazało się, że można zjechać na nartach prosto z wyciągu. – Pamiętasz drogę? – zapytał Harrison. Z uśmiechem opuścił gogle na oczy. Skinęła głową. Uff, to już prawie koniec. Zaczęli zjeżdżać i szło im całkiem nieźle. Isabella przyzwyczaiła się już trochę do niebieskich tras i jej pług nie wyglądał już kompromitująco, jak ogromny klin. Czasami pozwalała sobie nawet na szusowanie. – Świetnie – powiedział Harrison, gdy się spotkali. – Gotowa na następny etap? To powiedziawszy, ruszył. Na początku trasy były muldy. Isabella zawahała się. Zobaczyła Harrisona, niemal sfruwającego ze stoku, a w następnej sekundzie leżała już na ziemi i bezwładnie sunęła w dół stromego zbocza; okazało się, że przewróciła innego narciarza i pociągnęła go za sobą. Zrobiło jej się ciemno przed oczami. Jedna z nart odpadła. W końcu zatrzymali się oboje. – Wszystko okej? – zapytał tamten. Kiwnęła głową. – Następnym razem uważaj. Nie powinnaś zjeżdżać tą trasą, jeśli sobie nie radzisz – powiedział, po czym wstał i odjechał. Isabella siedziała w śniegu. Miała tylko jedną nartę i nie miała pojęcia, co z drugą. Co za dupek z tego faceta! – myślała, wspinając się z powrotem na stok. Pacan! Mogli się zabić. A przecież to nie była jej wina. To on w nią wjechał! Człapiąc po trasie i usiłując przyczepić odnalezioną nartę uciekinierkę, dziękowała Bogu, że Harrison tego nie widzi. Musi to wyglądać naprawdę żałośnie! Isabella podniosła się na czworakach
i wpięła but w wiązanie. Usiadła na chwilę, żeby dojść do siebie, ale zaraz wstała. Trzeba zjechać na dół. Nie było innego sposobu zejścia z tej góry. Trochę zdezorientowana, trzymała się prawej strony. Tak jak jej kazał Harrison. Jadąc, nigdzie po drodze nie zauważyła Harrisona. Cóż, zapewne po upadku zmitrężyła za dużo czasu. Podjechała do chatki narciarskiej i odpięła narty. Było po wszystkim. Wtarabaniła się do środka w narciarskich butach i wyjęła komórkę, żeby zadzwonić do Harrisona. – Gdzie jesteś? – zapytał natychmiast. – Już zaczynałem się martwić. – Jestem w chatce narciarskiej – odparła. – Przewróciłam się. – Ja też jestem w chatce narciarskiej. Gdzie? – Przy barze. – Nie widzę cię. Isabella rozejrzała się dokoła i zorientowała się, że wnętrze wygląda jakoś inaczej. – Hm… Harrison, myślę, że jestem gdzie indziej. Na tabliczce jest napisane Blackbear Lodge. Wiesz, gdzie to jest? Milczał przez chwilę. – To po drugiej stronie góry. Jak się tam dostałaś? Isabella była pewna, że Harrison się śmieje. Do jej oczu ponownie napłynęły łzy. – Nie wiem! Gdzie ja jestem? – Zostań tam, dobrze? Przyjadę po ciebie – powiedział i się rozłączył. Isabella pokuśtykała do baru i zamówiła czekoladę na gorąco. Trochę się popłakała, więc bardziej niż zwykle ciekło jej z nosa. Sprzedawca, chłopak wyglądający na licealistę, sprawiał wrażenie przerażonego. Pewnie się bał, że Isabella zacznie się wywnętrzać i opowiadać mu o swoich problemach. Wzięła tyle serwetek, ile się dało, i zaniosła czekoladę do stolika. Po drodze wylała sobie gorący płyn na rękę. I znowu zaczęła płakać. Była żałosna. Harrison wszedł, kiedy wycierała nos. – Hej – powiedział. – A więc tu jest moja mała mistrzyni nawigacji. Isabella roześmiała się, po czym rozpłakała się znowu. Nie mogła przestać. Teraz już na pewno będzie z nimi koniec! Harrison zobaczy, jaka z niej nieudacznica, i zerwie z nią z pewnością. A potem jeszcze będą musieli razem wrócić do miasta! To jakiś koszmar.
– Co się stało? – Harrison przysunął sobie krzesło i wziął ją za rękę. – Nic – odparła, wycierając twarz wierzchem dłoni. – Nic, to głupstwo. Jestem po prostu naprawdę zmęczona i bardzo zmarzłam. I jest mi wstyd, że się zgubiłam. Harrison roześmiał się ciepło i pochylił się, żeby pocałować ją w policzek. – Tylko tyle? Będzie dobrze, mój śniegowy króliczku. Mój mały, zgubiony śniegowy króliczku… Isabella roześmiała się i nagle zrobiło jej się głupio, że płakała. – Więc jak się stąd wydostaniemy? – Musimy znowu wjechać wyciągiem i zjechać drugą stroną góry. Ale to fajna trasa – dodał szybko. – Nie wiem, czy dam radę – powiedziała. – Cóż, mógłbym wrócić sam, a potem zjechać na dół do głównego schroniska i wziąć samochód. Ale to trochę potrwa. Isabella odchyliła głowę. – Wiesz… – zaczął Harrison. Odchrząknął. – Naprawdę cieszę się, że przyjechałaś tu ze mną na weekend. Podniosła głowę i spojrzała mu prosto w oczy. – Nie żartujesz? – Ani trochę – powiedział. – Wiesz, naprawdę cię lubię. Isabella uśmiechnęła się do niego. – Pewnie za moją zdolność orientacji w terenie… – Pewnie tak. To jak? Chcesz się zmierzyć z tą górą? Obiecuję, że nie będę bujał krzesełkiem – powiedział, unosząc dłoń. Isabella była zmęczona, zziębnięta i zdecydowanie nie w nastroju na narty, a poza tym nadal przerażała ją jazda na wyciągu. Z drugiej strony jednak głupio byłoby siedzieć tutaj bezczynnie i czekać, aż Harrison przyprowadzi samochód. Może nie będzie tak źle? – To jak, gotowa? – zapytał z nadzieją. – Tak – odparła. – W porządku. Do dzieła.
Dzień, w którym złapano gołębie Bridget Carlson należała do tego rodzaju znajomych, których nie sposób się pozbyć. Można było próbować: ignorować jej mejle, przełączać jej telefony na pocztę głosową, przeprowadzić się do innego miasta, zapomnieć o jej urodzinach, wykasować jej numer telefonu z komórki… A mimo to i tak dopadała swe ofiary, prezentując przy tym niecodzienny upór i wytrwałość. Niestrudzenie namierzała nowe adresy oraz nowe numery telefonów, torując sobie zębami i pazurami drogę do ponownego kontaktu, aż w końcu nie było wyjścia. Nie można było jej nie zauważyć. Właśnie w ten sposób, wbrew zdrowemu rozsądkowi, Cate zgodziła się umówić z Bridget na lunch. Przez całe tygodnie koleżanka zostawiała jej wiadomości na poczcie głosowej, brzmiące niemal jak groźby. „Caitlin, to ja – mówiła. – Przyjeżdżam do Nowego Jorku i koniecznie musimy się spotkać. Zbyt długo się nie widziałyśmy”. Można je było odebrać jako rodzaj łagodnego nękania. Pojawiały się w telefonie Cate niemal każdego dnia, aż w końcu Bridget jakimś cudem zdobyła numer do jej biura i zaczęła wydzwaniać również tam. – Dlaczego nie odbierasz telefonu? – zapytała Isabella. Cate wpatrywała się w numer telefonu rozmówcy na wyświetlaczu i nadal nie podnosiła słuchawki. – To ta dziewczyna z college’u – odparła. – Nie daje mi spokoju. – To twoja przyjaciółka? – Nie – powiedziała Cate. – No, może… Ale nie, chyba jednak nie. Muszę po prostu doczekać do końca jej delegacji i dopiero wtedy oddzwonić. Aż któregoś dnia na wyświetlaczu pojawił się napis: „Numer prywatny” i Cate odebrała. – Mam cię – powiedziała Bridget po drugiej stronie. – Caitlin Johnson, strasznie trudno cię złapać. Musisz pójść ze mną na lunch! Cate była tak zaskoczona, że wykrztusiła tylko: – Okej. – Muszę wyjść z kimś na lunch – powiedziała do Isabelli. – Snowy cię zabije. Cate popadła w zamyślenie. Snowy spędziła większą część poranka na wrzaskach. „Trzy lata! – darła się. – Trzy lata tu pracujesz i niczego się nie nauczyłaś!”. Tak, Snowy najprawdopodobniej popełni tę zbrocnię.
– Muszę – powiedziała. – Już obiecałam. – To ta prześladowczyni? – zapytała Isabella. – Tak. Ale chcę to po prostu mieć z głowy. – To twój koniec – stwierdziła Isabella. – Nie zapomnij, że o trzeciej zebranie. – Nie zapomnę – powiedziała Cate. Chwyciła torebkę i ruszyła w kierunku drzwi. – Będę za godzinę! – zawołała jeszcze przez ramię. Cate poznała Bridget pierwszego dnia kursu wprowadzającego w college’u, kiedy ta zastukała do jej drzwi. – Halo! – zawołała. – Caitlin albo Maya… Jesteście tam? Cate była w pokoju sama i akurat układała bieliznę w szufladzie. Zanim zdążyła odpowiedzieć, gałka w drzwiach przekręciła się i Bridget weszła do środka. – Cześć – powiedziała. – Tak sobie chodzę korytarzem i przedstawiam się ludziom. Wszystkie imiona są wypisane na drzwiach, więc nie mam kłopotu. Jesteś Caitlin czy Maya? – Caitlin. Ale wszyscy mówią do mnie Cate. Bridget wskoczyła na łóżko Cate, oparła się o poduszki i podłożyła sobie ramiona pod głowę. – Uwielbiam imię Caitlin – powiedziała. – I tak zamierzam do ciebie mówić. Bridget była niska, z szerokim torsem i głosem schrypniętym tak, jakby poprzedniego wieczoru brała udział w suto zakrapianej imprezie. Była również apodyktyczna i denerwująca w swym entuzjazmie, ale Cate czuła się tak samotna w tych pierwszych dniach, że oddałaby duszę diabłu za kogoś, z kim mogłaby pójść do stołówki. Przez tydzień stanowiły nierozłączną parę, ale w miarę upływu czasu obie poznawały nowych przyjaciół i ich drogi rozchodziły się z wolna. Oczywiście, Bridget zawsze była w pobliżu, więc spotykały się co jakiś czas i zapraszały się nawzajem na swoje imprezy. Cate zresztą zawsze przyjmowała zaproszenia, czując, że jest to winna koleżance za przyjaźń okazaną jej w pierwszych, samotnych dniach na uczelni. Bo Bridget wcale nie była taka okropna. Była po prostu męcząca. Nie potrafiła spokojnie usiedzieć w jednym miejscu. Zawsze podekscytowana, śmiała się i przerywała innym opowieści, żeby przebić się ze swoją. Zapytana, jak się miewa, niezmiennie odpowiadała: „Świetnie, cudownie, doskonale!”. Kiedy straciła pracę, była „zachwycona, że ma wolny czas, żeby odkrywać nowe możliwości”. Żyjąc w związku, była „szaleńczo zakochana”, a kiedy chłopak ją rzucał,
„podniecona życiem singielki i poznawaniem samej siebie”. Jej obnoszenie się ze szczęściem i niezmąconą radością bycia sobą stanowiło ciężką próbę dla wszystkich wokół. Z początku można było pomyśleć, że to gra. Ale jeszcze bardziej denerwująca okazywała się świadomość tego, że Bridget wierzy we wszystko, co mówi. W college’u zakładała, że zapraszana jest wszędzie; nawet podsłuchana przez nią rozmowa o imprezie oznaczała, rzecz jasna, że Bridget ma zamiar przyjść. Nigdy nie pomyślała, że ludzie mogą nie życzyć sobie jej towarzystwa. Po prostu nie przychodziło jej to do głowy. Po powrocie ze stypendium w Londynie Bridget nabrała dziwacznego brytyjskiego akcentu i stylu wypowiedzi. – Ta winda – mówiła, czekając na dole – porusza się doprawdy jak ślimak. Aż chciało się ją uszczypnąć. Ale jeśli Cate miała być szczera, istniał powód, dla którego pozostawała z koleżanką w kontakcie. Chodziło o to, że oderwanie Bridget od rzeczywistości było w pewien sposób fascynujące. Jej historyjki bawiły i przerażały jednocześnie. Kiedy zdradzał ją chłopak, Cate okazywała współczucie, ale Bridget tylko potrząsała głową. – Czy uwierzysz – mówiła – że on mnie zdradził ze strachu przed miłością? Cate gromadziła w myślach historie Bridget, żeby później opowiadać je znajomym. Miała ich cały katalog, z którego chętnie korzystała na imprezach. Dominowały w nim nieprawdopodobne przypadki; ta dziewczyna była kompletnie zakręcona! Ale stanowiły swego rodzaju pociechę: Cate nie miała szans przebić ani szaleństwa Bridget, ani liczby popełnionych przez nią błędów. Był to jeden z tych ciepłych, jesiennych dni w Nowym Jorku, kiedy wszyscy chodzą bez kurtek i napawają się ostatnimi przebłyskami letniego słońca. Pod bezchmurnym niebem wszyscy wydawali się szczęśliwi, jednak idąc pośród uśmiechniętych ludzi, Cate odczuwała pewien niepokój. Powinna była zostać w pracy, ale przecież Bridget i tak nie przestałaby jej tropić… Lepiej mieć to już za sobą. Z rogu ulicy Cate dostrzegła koleżankę siedzącą przy stoliku w restauracyjnym ogródku. Bridget miała na sobie okulary przeciwsłoneczne i szal, i zapewne sądziła, że wygląda jak gwiazda filmowa. Najwyraźniej zadowolona z siebie, wystawiła twarz na promienie
słońca. Kiedy Cate podeszła bliżej, zobaczyła na stoliku dwa kieliszki do wina i poczuła natychmiastową ulgę. Z alkoholem ten lunch będzie o wiele łatwiejszy do zniesienia. Zauważywszy Cate, Bridget wykrzyknęła: – Caiiitliiin! Och, jak się masz? Wszyscy wokół odwrócili się jak na komendę, co wprawiło Cate w zakłopotanie, ale Bridget już zagarnęła ją w ramiona i ucałowała w oba policzki. Było to pretensjonalne i w złym guście, mimo że Bridget pochodziła z Pittsburgha11, co czyniło sytuację jeszcze bardziej groteskową. 11 Którego mieszkańcy słyną z doskonałych manier (przyp. tłum.). Koleżanka teatralnym gestem przesunęła okulary słoneczne na włosy i usiadła roześmiana. – Cholernie dobrze cię widzieć, Cate! Nie mogę w to uwierzyć! Doskonale wyglądasz! Zamówiłam dla nas wino. Tak, wiem, że to twój normalny dzień pracy, ale pomyślałam, że musimy uczcić nasze spotkanie. Odrobina alkoholu w ciągu dnia nikomu jeszcze nie zaszkodziła, prawda? Jak zwykle w towarzystwie Bridget, Cate nie mówiła prawie nic. Bridget zaś tokowała o swojej pracy. Zdradziła również, że w wolnym czasie pracuje nad pamiętnikami. – Pisanie zawsze szło mi świetnie – powiedziała chełpliwie. – Masa ludzi chciałaby je przeczytać, kiedy tylko skończę. A więc, kto wie? Może przed końcem roku zrobię świetny interes i wydam książkę?! A co u ciebie? Ale zanim Cate zdążyła się odezwać, Bridget już opowiadała o tym, jak odnowiła mieszkanie, o swoim talencie do dobierania kolorów i o antykach, które po prostu idealnie pasują do wnętrza. Zamówiły po drugim kieliszku. Cate piła, a Bridget mówiła o lekcjach gotowania, na które właśnie uczęszcza. A potem o planowanej podróży do Włoch. – Czuję się taka szczęśliwa – powiedziała. – Mam pracę, którą uwielbiam, i zarabiam wystarczająco dużo, żeby pozwalać sobie na przyjemności. Masz pojęcie, jak rzadko się to zdarza? – Tak – odparła Cate. Bridget westchnęła i upiła łyczek wina. – Caitlin – powiedziała. – Jest jeszcze coś, o czym chciałam ci powiedzieć. – Tak? – Spotykam się z Jimem.
– Z Jimem? – No wiesz, z Jimem. Z college’u. Okazało się, że pracuje niedaleko mojej firmy w Bostonie i wpadliśmy na siebie podczas happy hour. I rozumiesz, zaczęły się kłopoty! – Bridget podniosła i opuściła brwi, ułożyła usta w dzióbek, po czym roześmiała się głośno. – Och nie, nie rób takiej przerażonej miny! Chciałam ci to powiedzieć, bo wiem, że w college’u coś między wami było. – Spoważniała i łyknęła wina. – No ale mam wrażenie, że to jakieś miliony lat temu! Poza tym wiedziałam, że nie miałabyś nic przeciwko temu, ale mimo to chciałam cię poinformować osobiście. Wiesz, że dziewczyny bywają dziwne w tych sprawach… – Tak. Wiem. – Och, czułam, że to ci nie będzie przeszkadzać! Powiedziałam mu, że się nie przejmiesz. Chłopcy są tacy durni, prawda? – To jak długo jesteście, hm, razem? – Prawie rok. No, około dziewięciu miesięcy. Chciałam powiedzieć ci wcześniej, ale obie byłyśmy tak zajęte, że prawie ze sobą nie rozmawiałyśmy! – Wiem – odparła Cate i uniosła rękę w stronę kelnera, żeby zamówić jeszcze jedno wino. – O, jaka niegrzeczna dziewczynka! – zachichotała Bridget. – Więc to coś poważnego? – zapytała Cate. Czuła pustkę w głowie i zmuszała się do panowania nad głosem. – Tak – powiedziała Bridget. – To poważna sprawa. – Ale jesteście ze sobą dopiero dziewięć miesięcy. – No tak. Ale Jim ogląda już pierścionki. – Co takiego? Bridget zrobiła wielkie przedstawienie z przyciskaniem dłoni do ust i wytrzeszczaniem oczu. – No i masz – powiedziała. – Niczego nie potrafię utrzymać w tajemnicy! Ale, tak między nami, to jest właśnie to. Cate podniosła swoją szklankę z wodą i wypiła duszkiem. Bała się, że jeśli przestanie pić, rzuci szkłem o podłogę. Jim i Bridget? To nie miało sensu. Bridget musiała sobie to wszystko wymyślić. Może jest jeszcze bardziej szalona, niż wyobrażała to sobie Cate? Kelner przyniósł nowy kieliszek z winem i Cate rzuciła się na nie jak na wodę. Nagle poczuła nieprzeparte pragnienie. – Ponieważ jedziemy razem do Włoch, po prostu wiem, że Jim chce to zrobić właśnie tam – powiedziała Bridget. – Naprawdę?
– Tak – odparła. – Czy to nie romantyczne? Jim był facetem, ku któremu Cate nadal kierowała myśli, ilekroć sprawy przybierały zły obrót. Wiedziała, że to głupie, bo było oczywiste, że już nigdy do siebie nie wrócą, ale lubiła sobie wyobrażać, „co by było, gdyby”. Wiedziała, że będzie się spotykał z innymi i zapewne wkrótce się ożeni. Ale z Bridget? Nie. Nie z nią. – Caitlin – powiedziała Bridget. – Caitlin, czy to cię zabolało? Och, nie chciałam, żeby to tak wypadło… Cate potrząsnęła głową. – Nikt nie mówi do mnie Caitlin. Wiedziałaś o tym? Nikt inny na całym świecie nie mówi do mnie Caitlin. – Wiem – odpowiedziała Bridget. – To zawsze było coś tylko między nami dwiema. Uwielbiam twoje imię! Cate w pośpiechu opuszczała restaurację, tknięta nagłym impulsem, że musi stamtąd wyjść. – Muszę wracać do pracy – powiedziała, rzucając pieniądze na stół. – Moja szefowa wkroczyła na wojenną ścieżkę. Bridget mówiła coś jeszcze, ale Cate już jej nie słuchała. Wstając, uderzyła krzesłem w stolik za nimi. – Przepraszam – wymamrotała. – Przepraszam, przepraszam – powtarzała, przeciskając się między stolikami. Na ulicy skręciła w lewo i przeszła szybko kilka przecznic, zanim zdała sobie sprawę, że nie ma pojęcia, którędy do metra. Zatrzymała się na chwilę koło małego parku i oparła głowę o ogrodzenie, żeby zebrać myśli. Jakiś mężczyzna karmił gołębie. Cate patrzyła, jak rzuca ziarna brudnym ptakom, a one zbierają się wokół niego, dziobiąc ziemię. Jakie to obrzydliwe, pomyślała. Jak można pozwalać tym okropnym stworzeniom podchodzić tak blisko? Nie zauważyła leżącej na ziemi siatki. I wtedy to się stało: mężczyzna schylił się i jednym ruchem zgarnął do niej wszystkie gołębie. Podniósł je jak w worku, podszedł do białej furgonetki, wsiadł i odjechał. Cate rozejrzała się, czekając, aż któryś z przechodniów zareaguje, zrobi coś, by zatrzymać tego człowieka. Przecież on ukradł gołębie! Ale ludzie mijali ją obojętnie. Cate na próżno starała się pochwycić czyjeś spojrzenie. Nikt nawet nie zauważył tego, co się stało. Nikogo to nie obchodziło. „Czy nikt z was go nie widział? – chciała krzyknąć. – Między nami jest złodziej!”. Ale nie krzyknęła. I tak nikt by jej nie posłuchał. Do pracy wróciła spocona i oszołomiona. Kiedy podbiegła do biurka, Isabella podniosła wzrok.
– Co ci się stało? – zapytała. Cate potrząsnęła głową i chwyciła za butelkę z wodą, którą zostawiła na biurku. Odkręciła zakrętkę i łapczywie wypiła zawartość. – Nie uwierzysz mi – powiedziała w końcu. – Ale musisz mi uwierzyć. – Jesteś wstawiona? – zapytała Isabella. – Nie – odparła Cate. – Wypiłam trochę wina. Muszę ci coś opowiedzieć. – Snowy się wścieknie, jeśli nie przygotujesz się do zebrania. Początek za dwadzieścia minut. Wiesz o tym? – Wiem, ale posłuchaj! Posłuchaj! I Cate opowiedziała o gołębiach. Opisała mężczyznę, który je złapał i zabrał. Isabella słuchała, na przemian to podnosząc, to opuszczając brwi. – Dlaczego ktoś miałby kraść gołębie? – zapytała, kiedy Cate już skończyła. – Nie wiem – odparła Cate. – To jakieś szaleństwo, prawda? – Tak – potwierdziła Isabella. – To szaleństwo. – Ale mi wierzysz? – Cate… Dobrze się czujesz? – Tak, tak. Tylko mówię ci, to było coś niesamowitego. Ten facet po prostu je zgarnął, jakby to była jego praca. Jakby ktoś go tam wysłał, żeby to zrobił. Isabella wzruszyła ramionami. – Może tak było – powiedziała. – Może on pracuje w służbach miejskich. – Nie – powiedziała Cate. – Myślałam o tym. Furgonetka nie była oznakowana. Isabella westchnęła. – Okej, więc to jakiś wariat. Czemu tak cię to obchodzi? – Bo to nie w porządku – odparła Cate. – Że można ot tak sobie podejść i ukraść gołębie. W biały dzień – Gołębie są obrzydliwe – skrzywiła się Isabella. – To ptasia hołota. Jeśli ktoś ma taki kaprys, niech je sobie zabiera. – Ale wierzysz mi, prawda? Wierzysz, że mówię prawdę? – Tak – odrzekła Isabella. – Wierzę ci. Czy teraz możemy już przejrzeć materiały na zebranie? – Tak – powiedziała Cate. – Pewnie. – Cate, na pewno wszystko w porządku? Stało się coś jeszcze? – zapytała Isabella.
– Nie. Wszystko dobrze. Dajmy już sobie spokój, okej? Cate zaczęła pisać do znajomych mejla na temat Bridget, ale szło jej bardzo opornie. Czy to naprawdę taki dramat, że jej były chłopak spotyka się z Bridget Carlson? Popatrzyła na ostatnie zdanie i wykasowała je. Ta sytuacja wprawiała ją w zakłopotanie. Gapiąc się w komputer, Cate zastanawiała się, ile czasu upłynie, zanim wszyscy dowiedzą się o Bridget i Jimie. Znając Bridget, z pewnością napisała już o tym na Facebooku. W statusie zapewne stoi jak byk: „Bridget Carlson, szaleńczo zakochana w Jimie”. Cate zastanawiała się, czy koleżanka prowadzi bloga; nie wspominała o tym wprawdzie, ale wprost idealnie nadawała się do wysyłania w świat bezużytecznych informacji na temat swojego życia. A dzisiejszy lunch z pewnością zostanie opisany w jej pamiętnikach. Przez całe popołudnie Isabella posyłała Cate podejrzliwe spojrzenia. Cate ignorowała je, ale w końcu zaczęła opowiadać o tym, co zaszło, choć emocje sprawiły, że głos wiązł jej w gardle i nie była w stanie dokończyć. Zresztą Isabella nie znała Bridget, nie mogła więc zrozumieć skali problemu. Ale uratowała Cate na zebraniu. Mówiła za obie, zachowując się tak, jakby Cate uczestniczyła w pracach, które wykonała samodzielnie. – Dziękuję – powiedziała Cate, gdy wróciły do biurek. Isabella wzruszyła ramionami. – No co ty – odparła. – Nie ma sprawy. Isabella zawsze była taka poważna. Nieustannie przypominała Cate, że jest od niej starsza, mówiąc na przykład: „Kiedy byłam w twoim wieku…” albo: „Za kilka lat to zrozumiesz”. A kiedy Cate prosiła ją, żeby wyluzowała, odpowiadała: „Nie mam już czasu na wygłupy”. Była zaledwie o trzy lata starsza, a zachowywała się jak sędziwa staruszka. Gdyby Cate powiedziała jej o Bridget i Jimie, zapewne pokręciłaby głową i westchnęła: „Ach, ta dzisiejsza młodzież!”. Telefon Cate urywał się przez całe popołudnie, ale dziewczyna nie odbierała. – Co się dzieje? – spytała Isabella. – Po prostu staram się unikać pewnej rozmowy. – To ta prześladowczyni? Może chociaż sprawdź numer rozmówcy? – Nie. Nie znasz jej. Może dzwonić z jakiegokolwiek numeru. – No tak – mruknęła Isabella. Sprawiała wrażenie zmartwionej. Przygryzła wargę. – Wiesz, myślałam o tych gołębiach.
– Naprawdę? – Tak. To znaczy… chyba miałaś rację. To mógł być po prostu jakiś przypadkowy facet. – Wiem – odparła Cate. – Ale dlaczego nikt go nie powstrzymał? Isabella wzruszyła ramionami. – Czasami myślę, że w Nowym Jorku możesz zrobić wszystko, jeżeli tylko jesteś w tym przekonujący. Jeśli udajesz, że masz władzę, ludzie nigdy nie zakwestionują twoich poczynań. – Chyba trafiłaś w sedno. Cate przełknęła ślinę, spojrzała na ekran komputera i zaczęła pisać. Wyszła już z pracy i stała teraz na rogu, czekając na autobus. Jakiś gołąb przechylił głowę i podreptał w jej stronę. Cate sądziła, że się zatrzyma i odwróci, ale nie przestawał się zbliżać. Z otwartym dziobem, jakby zamierzał ją ugryźć. Cate tupnęła i cofnęła się o krok, a ptak w odpowiedzi zamachał skrzydłami. Ludzie na ulicy przyglądali się jej podejrzliwie. Gołąb podchodził coraz bliżej i Cate zastanowiła się, czy ptak nie ma wścieklizny. Czy gołębie w ogóle na nią chorują? Tupnęła ponownie i krzyknęła. W końcu ptaszysko odwróciło się i odeszło. – Pieprz się – powiedziała Cate do jego grzbietu. Mogłaby przysiąc, że odwrócił się i na nią spojrzał. – Lepiej uważaj – dodała. – Są tu ludzie, którzy mogą cię zabrać. Stojący obok mężczyzna odsunął się o dwa kroki. W drodze do domu Cate zatrzymała się, żeby kupić butelkę wina. Otworzyła je zaraz po wejściu do mieszkania, nalała trochę do kieliszka i wypiła łyk, zanim jeszcze zdjęła kurtkę. – Bridget i Jim – powtarzała na głos. – Bridget i Jim. Nie potrafiła tego pojąć, choć bardzo się starała. Po kilku kieliszkach podniosła słuchawkę i zadzwoniła do swojej koleżanki Julii. – Nie uwierzysz – powiedziała. – Byłam dzisiaj na lunchu z Bridget… Wiem, wiem, to wariatka. Ale słuchaj, co mi powiedziała. Prześladuje Jima. Ma obsesję na jego punkcie. Tak, tego Jima. Wiem, to niezła świruska. – Cate uśmiechnęła się i łyknęła wina. – Myślę, że doprowadza go do rozpaczy – powiedziała. – Wiesz, jaka ona jest. Prawie mi go żal. Biedaczysko.
Wieczory panieńskie Robi mi się niedobrze, kiedy siedzę tyłem do kierunku jazdy – powiedziała Lauren. Nikt nie zwrócił na nią uwagi. Dziewczęta zajmowały miejsca naprzeciwko siebie, dotykając się kolanami, w czteroosobowym przedziale pociągu linii Long Island. – Mówię poważnie, dziewczyny, mogę zwymiotować. Zawsze kiedy siedzę tyłem, dopada mnie choroba lokomocyjna. – Jest ci niedobrze, bo wczoraj wieczorem wypiłaś chyba ze czterdzieści wódek z tonikiem – powiedziała Mary. Pochyliła się do przodu i wciągnęła nosem powietrze. – Pachniesz, jakbyś przed chwilą łyknęła kieliszek czegoś mocniejszego. Naprawdę. W twoim oddechu czuć alkohol. – Przestań, proszę cię – powiedziała Lauren, zamykając oczy i opierając głowę o siedzenie. – Czy któraś z was nie mogłaby się ze mną po prostu zamienić? – No już dobrze. Ja mogę – powiedziała Isabella. Wstały i chwyciły się za łokcie, obracając się, dopóki nie znalazły się po przeciwnych stronach. Lauren, siadając, potrąciła kawę Mary, więc Mary ofuknęła przyjaciółkę. Wszystkie były podenerwowane. Jechały na Long Island na przedślubne przyjęcie. – To nie pomaga – powiedziała Lauren i pochyliła się, opierając twarz na kolanach. – Nienawidzę Long Island. – Bez żartów – ostrzegła ją Isabella. Ich koleżanka Kristi właśnie się zaręczyła. Wszystkie się ucieszyły. Wszystkie miały zostać druhnami. I wszystkie miały już dosyć. Kristi naprawdę poważnie traktowała swoją rolę przyszłej panny młodej. Nigdy nie powiedziała: „Porozmawiajmy o czymś innym niż mój ślub”albo: „Nie musicie kupować mi prezentu na każde przyjęcie”. Wprost przeciwnie, pragnęła skupiać na sobie uwagę i dostawać jak najwięcej prezentów. Cały czas przypominała im, że „to jest jej czas”. Jechały na szósty wieczór panieński Kristi. Najpierw rodzina narzeczonej ze strony matki urządziła dla niej przyjęcie pod hasłem „Najlepszy czas”. Każdemu wyznaczono godzinę, do której musiał dobrać
odpowiedni prezent. Isabelli przypadła druga w nocy. „Co ja mam im kupić na drugą w nocy?”, pytała wszystkich. Zadręczała się tym, zbywając śmiechem propozycję Lauren, żeby kupić młodym kajdanki, i w końcu nabyła prześcieradła. Drugie przyjęcie dla Kristi zorganizowała jej rodzina ze strony ojca (wyłączona z pierwszego przyjęcia z powodu jakiegoś rodzinnego dramatu, który nie obchodził żadnej z druhen). Dziewczyny pojechały więc na Rhode Island i siedziały w malutkim saloniku, słuchając narzekań ciotki Kristi, że nie została zaproszona na pierwsze przyjęcie. „Mogłam jej oddać moje zaproszenie”, szepnęła wtedy Mary do Isabelli. Trzeci wieczór urządzili drużbowie narzeczonego. Miało to być przyjęcie dla młodej pary, którego celem było wyposażenie barku. Dlatego każdy miał przynieść butelkę alkoholu i kieliszki. – To drużbowie urządzają wieczory panieńskie? – pytała Lauren. – Są gejami czy jak? Nigdy o czymś podobnym nie słyszałam. I wiecie co? Nie mam zamiaru tam iść. Nie dość, że nie mam pary, to jeszcze potrzebuję alkoholu bardziej niż Kristi. Ostatecznie Lauren poszła na przyjęcie, na którym wypiła prawie całą przyniesioną przez siebie butelkę. – Ja naprawdę bardziej tego potrzebuję – upierała się. Czwarte przyjęcie zorganizowały koleżanki Kristi z pracy, ale ona obstawała przy obecności kompletu druhen. – Będę was potrzebowała – mówiła. – Po co? – pytała później Lauren. – Żebyśmy podcierały jej tyłek? Piąte przyjęcie odbyło się dlatego, że Kristi marudziła: – Nikt nie może uwierzyć, że moje druhny nie urządziły mi przedślubnej imprezy. Żeby zamknąć jej usta, dziewczyny umówiły się na śniadanie w mieszkaniu Mary. – Są tylko bajgle? – zapytała Kristi, zobaczywszy jedzenie. A kiedy otworzyła kupiony na tę okazję prezent, powiedziała: – Od kogo to? Och, od was wszystkich… Jest jeszcze jakaś druga część? Tylko to? Teraz zaś przyjaciółki były w drodze na Long Island na szóste przyjęcie Kristi. Ich cierpliwość pomału się wyczerpywała. – Tym razem przyjęcie chce mi urządzić kółko brydżowe mojej mamy – poinformowała przyjaciółki szczęśliwa narzeczona. – Po prostu nie mogłam odmówić! Rzecz w tym, że Kristi wcale nie była pierwszą z ich paczki, która wychodziła za mąż. Dziewczęta bywały już na ślubach znajomych
z rodzinnych miejscowości, z college’u i z pracy. Lecz za każdym razem, kiedy łudziły się, że teraz nastąpi dłuższa przerwa, znowu ktoś się zaręczał, a to oznaczało spędzanie weekendów na kolejnych przyjęciach przedślubnych. Podczas imprez były dobrymi druhnami. Tłukły się w pastelowych sukienkach na Long Island i na przedmieścia New Jersey, wioząc prezenty. Podziwiały garnki ze stali nierdzewnej i tace malowane w kwiaty. Zbierały wstążki i robiły wielkie bukiety z papierowych talerzyków, notując jednocześnie, kto dał pannie młodej toster, a kto książkę kucharską. Chwytały powietrze w udawanym przerażeniu na widok zerwanych wstążek: „To już będzie szóste dziecko”, ostrzegały, uśmiechając się i unosząc brwi. Kiedy odpakowywano kieliszki do margarity, jedna z nich zawsze mówiła: „Postaramy się, żeby były często używane”, a starsze kobiety obecne na przyjęciu wybuchały śmiechem. Dziewczyny zaś organizowały zabawy, nastawiały minutniki i układały zgadywanki w rodzaju: „Jak dobrze znasz pannę młodą?”. W miarę jak wzrastała liczba ślubów, uśmiechy przychodziły im z coraz większym trudem. Po pięciu wieczorkach panieńskich to, co na początku było atrakcyjną nowością, stało się nudnym obowiązkiem. Przy piętnastym miały dosyć sprzątania opakowań po prezentach, a kiedy licznik wybił już ponad dwadzieścia przyjęć, były po prostu wykończone. Kto, u licha, potrzebuje maszynki do lodów? – zastanawiały się. Dlaczego ktoś miałby chcieć dostać frytownicę? I niby gdzie te szczęśliwe pary, gnieżdżące się w maleńkich mieszkankach na Manhattanie, mają trzymać dwadzieścia cztery kieliszki do wina i urządzenie do pieczenia chleba? Pociąg wjechał na stację. Przyjaciółki podniosły się i wysiadły w milczeniu. Przez chwilę stały w słońcu. – Dzisiaj jest naprawdę ładna pogoda – powiedziała Mary. Lauren podbiegła do kosza na śmieci na peronie i zwymiotowała. – Tak – powiedziała Isabella. – Jest pięknie. Podczas gdy Kristi odpakowywała miksery i podkładki na stół, Lauren i Isabella wymknęły się na patio, żeby zapalić papierosa. – Daję głowę, że od razu zajdzie w ciążę – powiedziała Lauren. Sączyła właśnie swoją trzecią mimozę i czuła się już o wiele lepiej. – Dlaczego tak myślisz? – zapytała Isabella. – Bo wtedy będzie miała powód, żeby żądać od wszystkich kolejnych prezentów. A my będziemy musiały urządzić jej przyjęcie
przedporodowe i rozmawiać o jej ciąży. A potem będziemy zajmować się bachorem. – Jakie to cudowne – odrzekła Isabella. Zajrzała przez szklane drzwi, żeby sprawdzić, czy aby ktoś nie zauważył nieobecności dwóch przyszłych druhen. Mary, która właśnie została schwytana i wybrana do spisywania wszystkich prezentów, rozpaczliwie rozglądała się za nimi po pokoju. Sprawiała wrażenie poirytowanej. Isabella poczuła ukłucie winy, ale uznała, że lepiej się stało, iż padło na Mary. Abby konstruowała kapelusz ze wstążek, które rzucała jej Kristi, odpakowując prezenty. Pracowała ze spuszczoną głową, jak wyzyskiwane w fabryce dziecko. Kristi z początku zastanawiała się nawet, czy wybrać Abby na druhnę. – To znaczy, wiem, że byłaby zachwycona – powiedziała. – Ale może to byłoby dla niej zbyt trudne, skoro niedawno odwołała własny ślub? Nie chcę, żeby wpadła w depresję. Abby przychodziła jednak na wszystkie przejęcia i nie traciła dobrego humoru. A teraz przewlekała wstążki przez papierowy talerz. Podniosła wzrok i za szklanymi drzwiami zobaczyła Isabellę, która ujrzała w oczach przyjaciółki smutek. Czyżby Abby uważała, że Kristi wychodzi za mąż wyłącznie po to, żeby ją ukarać? Ale ona tylko uśmiechnęła się lekko do Isabelli i pracowała dalej, skręcając i wiążąc wstążki, żeby powstał ten nieszczęsny kapelusz. Isabella odpowiedziała uśmiechem, a potem odwróciła wzrok. – To się staje śmieszne – powiedziała Lauren zrzędliwie. – To mój piąty ślub w tym roku. Mam tego serdecznie dość. I czegoś tu nie rozumiem: dlaczego jednej osobie urządza się tyle przyjęć? I dlaczego muszą być tematyczne? Po co? Żeby były jeszcze bardziej denerwujące? Isabella uciszyła ją i zajrzała do środka, chcąc się upewnić, że nikt nie słyszał narzekania Lauren. Temat przyjęcia brzmiał: „Moje ulubione rzeczy”. Wszyscy otrzymali zaproszenia następującej treści: „Dziewczęta w białych sukienkach z błękitnymi szarfami, moje płatki śniegu! Przyjedźcie i świętujcie z naszą przyszłą panną młodą, Kristi Kearney. Przywieźcie jej jedną ze swoich ulubionych rzeczy!”. – Powinnam była przywieźć jej papierosy – powiedziała Lauren w zamyśleniu. Zaciągnęła się jeszcze raz, po czym zdusiła niedopałek obcasem. – To właśnie jedna z moich ulubionych rzeczy. Dzięki Bogu, że mam je dziś ze sobą. Kristi robi się straszna, co? Isabella wolała się nie wypowiadać. Uważała, że Kristi nie jest podła, ale zachowuje się tak, że można ją o to podejrzewać.
– Może ona po prostu odreagowuje stres – rzuciła od niechcenia. Rozmawiały o Kristi od miesięcy. Jeśli ślub nie odbędzie się wkrótce, zapowiadał się koniec przyjaźni. W wigilię przyjęcia zaręczynowego Kristi zmarła cioteczna babka Todda. Mówiło się o zmianie terminu, po czym przyjaciółka przyszła do nich z płaczem. – Tak się cieszyłam na to przyjęcie! – powiedziała. – Jak oni mogą mi to robić? – Ale przecież ktoś umarł – powiedziała Lauren. – Uważam, że mimo to przyjęcie powinno się odbyć. Przecież ono jest dla mnie – odparła Kristi. Ukryła twarz w dłoniach, a przyjaciółki popatrzyły po sobie i powróciły do picia. Przyjęcie ostatecznie się odbyło, ale Kristi nie mogła odżałować, że śmierć ciotecznej babki popsuła atmosferę. – Nie mogłam być tak szczęśliwa, jak chciałam, wiecie? Żeby się odpowiednio zachować, musiałam powstrzymywać radość. To było naprawdę nie fair! – Nie sądzicie, że ona powinna się leczyć? – zapytała później Mary. Żadna z przyjaciółek się nie roześmiała. Czekały, aż to wszystko się skończy, aż Kristi zrozumie, że zachowuje się jak rozpuszczony bachor. Na próżno. Podczas wieczoru panieńskiego, kiedy jedna z koleżanek obwieściła, że jest w ciąży, Kristi rozpłakała się rzewnymi łzami. – A tak chciałam, żeby to był tylko mój wieczór – łkała. Kiedy Lauren wynajęła na przyjęcie kobietę sprzedającą erotyczne zabawki, Kristi powiedziała: – Wygląda na to, że potrzebujesz takich rzeczy bardziej niż ja. Bo ja mam teraz Todda i pobieramy się, więc naprawdę nie muszę mieć jeszcze wibratora. Ale sądzę, że samotnym dziewczynom może się przydać. – Wczoraj wieczorem podsumowałam wszystkie wydatki na tegoroczne wesela – powiedziała Lauren. – Wyszło mi ponad pięć tysięcy dolarów. Mogłabym pojechać za to na wycieczkę do Belize i kupić sobie nową szafę. – A ja wczoraj zdałam sobie sprawę, że nigdy nie spłacę mojej karty kredytowej. Nigdy – rzekła ponuro Isabella. Właściwie nie była to nawet rozmowa; mówiły tak, odkąd zaczęły
się śluby. W milczeniu dopaliły papierosy. – Musimy wracać do środka, bo Mary nigdy nam nie wybaczy – powiedziała Isabella. – Dobra – odparła Lauren i jednym haustem dopiła resztę swojej mimozy. Jedzenie na przyjęciach przedślubnych było zawsze takie samo: wytworne sałatki, maleńkie kanapeczki, pokrojone owoce, białe wino i drinki mimoza, a na deser minitorciki. Lauren nałożyła sobie na talerz całą górę mikroskopijnych kanapek. – Mogłabym cię zabić za cheeseburgera – szepnęła do Mary. – Mogłabym cię zabić po prostu dla zabawy – usłyszała w odpowiedzi. – Jak mogłyście zostawić mnie tam samą? Musiałam spisać wszystkie prezenty. I wszyscy mnie pytali, czy się z kimś spotykam. Potem jakaś przygłucha babka powiedziała: „Co? Z kim się spotykasz?”, a ja musiałam krzyknąć przez całą salę: „Nie spotykam się z nikim!”. – Nie drzyj się. – Przysięgam na wszystkie świętości, że tak było. Jedna z pań od brydża zaczęła stukać łyżeczką w kieliszek, dopóki na sali nie przycichł gwar. – Witajcie! Chciałam tylko powiedzieć kilka słów o naszej cudownej przyszłej pannie młodej! Cała sala zaczęła klaskać. – Dlaczego biją jej brawo? – zapytała Lauren. – Przecież nic jeszcze nie zrobiła. Mary i Isabella uciszyły ją, więc Lauren tylko przewróciła oczami. Kobieta mówiła o Kristi i o tym, jak obserwowała ich przyjaciółkę od dziecięcych lat. Lauren wpakowała sobie do ust całą kanapkę. Kiedy Mary posłała jej karcące spojrzenie, przełknęła i powiedziała: – No co? Jestem głodna. – Tematem dzisiejszego przyjęcia są „Moje ulubione rzeczy” – ciągnęła kobieta. – Więc mam nadzieję, że wszystkie jesteście gotowe, aby wyjaśnić znaczenie swojego prezentu! Później zaintonowała: „Dziewczęta w białych sukienkach z błękitnymi szarfami”, zachęcając zgromadzone panie do przyłączenia się do chóru. Wszystkie kobiety na sali podjęły wyzwanie. „Moje płatki śniegu…”, śpiewały i kołysały się na boki. Abby pechowo stanęła zbyt blisko kobiety, która objęła ją ramieniem, zmuszając do poruszania się
w rytm melodii i patrząc na nią wymownie, dopóki też nie zaczęła śpiewać. Kilka kobiet pstrykało palcami. Lauren popatrzyła na Isabellę i Mary. – To wszystko jest, kuźwa, jakiś żart – powiedziała. Przebrnęły jakoś przez lunch i rozmowy ze wszystkimi paniami. Posprzątały pogniecione opakowania i rozrzucone wstążki, pomogły opróżnić talerze i kieliszki, po czym zaniosły wszystkie dary do samochodu, podczas gdy Kristi dziękowała gościom. Abby powiedziała, że musi wracać do miasta na spotkanie. – Jedź – powiedziały przyjaciółki. Prawie wypchnęły ją na zewnątrz. – Uciekaj, póki możesz. Mary układała prezenty w bagażniku samochodu. – Już prawie koniec, prawda? Błagam, powiedzcie, że to prawie koniec. Kristi poprosiła dziewczęta, żeby jeszcze pojechały z nią do jej rodziców i pomogły rozładować prezenty, a potem uparła się, by weszły do środka i obejrzały zdjęcia planowanej dekoracji weselnego stołu. Dziewczęta usiadły na sofie i udawały, że podziwiają fotografie. Lauren odchyliła głowę do tyłu i zamknęła oczy. Isabella była pewna, że przyjaciółka zasnęła. – No, chyba powinnyśmy spróbować złapać następny pociąg – powiedziała Mary, jakby właśnie przyszło jej to do głowy. – Nie zostaniecie? – zdziwiła się Kristi. – Myślałam, że zjemy razem kolację i pogadamy. – Och, nie pomyślałyśmy o tym – powiedziała Mary. – Zaplanowałyśmy wieczorny powrót do miasta. – Przecież to moje przyjęcie przedślubne – nadąsała się Kristi. Czuła się tak zraniona, jakby powiedziała im właśnie, że to ostatni dzień jej życia, a one mimo to chcą ją opuścić. Isabella zauważyła u Mary i Lauren pierwsze objawy paniki. – Wiem, że musicie wracać, ale ja mogę zostać – powiedziała. Miała nadzieję, że przyjaciółki docenią jej poświęcenie. Mary poweselała od razu. – Naprawdę żałujemy – powiedziała, a Isabella zastanawiała się, czy jest jedyną osobą, która słyszała radość w jej głosie. – Zostaniesz na noc? – zapytała Kristi. – Jutro mam przymiarkę. Mogłabyś pójść ze mną.
– Pewnie – odparła Isabella. – Super. Kristi pokazała Isabelli płytę z muzyką, którą wybrano na wesele, a potem obie przeglądały prezenty i zastanawiały się, czy orkiestra powinna ogłosić rozpoczęcie przyjęcia, czy nie. W końcu zaczęły się szykować do snu w dawnym pokoju Kristi. Isabella leżała w jednym z dwóch wąskich łóżek i patrzyła na fotografię Freda Savage’a, nadal przyklejoną do nocnego stolika. – Iz, nie śpisz? – Mhm. – Mogę cię o coś zapytać? – Jasne. – Nie uważasz, że Lauren zachowuje się wobec mnie jakoś dziwnie? – Nie bardzo. W jakim sensie dziwnie? – Po prostu jakby nie cieszyła się z mojego ślubu – wyjaśniła Kristi. – Oczywiście, że się cieszy – zapewniła ją Isabella. – Nie wiem. Wydaje się jakaś nieobecna. Może po prostu trudno jej to wszystko zrozumieć? Isabella milczała. Nie chciała o tym rozmawiać. – Wiem, że Abby nie za bardzo odpowiada cała ta sprawa z byciem druhną, ale ona ma przynajmniej powód – ciągnęła Kristi. – Ale nie rozumiem nadąsania Lauren. – Ja uważam, że jest w porządku – odparła Isabella. – Wiesz, czasem się o nią martwię. – Dlaczego? – Bo czuję, że jest samotna. Nie spotyka się z żadnym facetem. I nigdy nie będzie się spotykać, skoro tak się zachowuje. Isabella milczała przez dłuższą chwilę. Nie wiedziała, co odpowiedzieć. – Bywa tak, że nie chodzi się z nikim, bo jeszcze się go nie poznało… – zaczęła powoli. – A im człowiek starszy, tym trudniej. Może się tak zdarzyć, że nie wszystkie kogoś poznamy. – Nie wolno ci tak myśleć – odparła Kristi. – Na przykład ty i Harrison. Wy się znaleźliście. – Ale kto wie, co się jeszcze zdarzy? A jeśli się skończy, a ja nie spotkam nikogo innego? Jeśli Lauren nigdy nie pozna nikogo? Czy to jest koniec świata? Przecież ludzie z tym żyją. W college’u chłopak Kristi zdradzał ją niemal w każdy weekend,
a Lauren zawsze pocieszała przyjaciółkę. Któregoś razu zaplanowała nawet rundę po barach, żeby dodać Kristi otuchy. Isabella nadal pamiętała, jak zaśmiewając się, jeździły zygzakiem na rowerach od baru do baru, z Lauren i Kristi na przedzie. Była zresztą zazdrosna o obie przyjaciółki, które były ze sobą tak blisko, że chwilami wydawały się jednym bytem w dwóch ciałach. – Cóż, po prostu cieszę się, że masz kogoś – powiedziała Kristi. – Jestem szczęśliwa, kiedy moje przyjaciółki w końcu zaczynają rozumieć, jakie to wspaniałe dzielić z kimś życie, wiesz? – Tak – odparła Isabella. – Wiem. Podczas ceremonii ślubnej Kristi i jej mąż stali pod chupą. – Nie będziemy brali tradycyjnego żydowskiego ślubu – powtarzała im przyjaciółka setki razy. – Ceremonię odprawi ksiądz. Ale nie chcę, żeby Todd czuł się zupełnie wyobcowany, więc będzie też rabin. Rabin wyjaśnił, że chupa symbolizuje nowy dom, który stworzy młoda para. Później rodzina owinęła szyje państwa młodych tkaniną. – Za pomocą tej tkaniny tworzymy chupę pod chupą – powiedział rabin. – Oznacza to, że Kristi i Todd będą ze sobą związani w szczególny sposób, właściwy tylko im dwojgu. – Młodzi stali owinięci, dotykając się ramionami, a Isabelli przypomniało się, jak Lauren i Kristi przytulały się ongiś do siebie, szepcząc i śmiejąc się z żartów, które rozumiały tylko one. – Chupa pod chupą – powiedział znowu rabin. Lauren westchnęła i zerknęła w stronę Isabelli. Ta próbowała się uśmiechnąć, ale po raz pierwszy tego dnia miała ochotę się rozpłakać. Patrzyła, jak Lauren wierci się w swojej sukience druhny, i widziała uśmiechniętych Kristi i Todda, niemal dotykających się twarzami. Chupa pod chupą, pomyślała. Poczuła, że łzy napływają jej do oczu, ale kiedy już miała się rozpłakać, Todd rozbił obcasem kielich. – Mazeł tow! – krzyknęli zgromadzeni.
Nadzieja Kiedy Shannon go zobaczyła, wiedziała od razu. Głos miał łagodny, aksamitny, kojący, ciało silne i wysportowane. Gdy mówił, jego oczy to nabierały ostrości, to mętniały, a ona nie potrafiła oderwać od nich wzroku. Był w telewizji, ale wydawało się jej, że jest w pokoju i mówi wyłącznie do niej. Dan siedział obok, na kanapie, wgapiony w ekran z otwartymi ustami. Gdy się odezwała, uciszył ją gestem. – Wiesz, kto to jest? – zapytał. Mówił szeptem, jakby siedzieli w kościele. – To nasz następny prezydent. – Naprawdę tak myślisz? – zapytała Shannon. Pogładziła Dana po plecach. – Będzie się musiał sporo napracować, żeby wygrać. Dan wreszcie odwrócił się od telewizora. Sprawiał wrażenie rozczarowanego. Pokręcił głową. – Zobaczysz, Shannon – powiedział. – Wierz mi. Zobaczysz. Później Shannon zamęczała wszystkich tą historią. Mówiła, że Danowi zmienił się głos, że w piersi poczuła pierwsze drgnienie niepokoju. Przyjaciółki potakiwały. – No tak, najwyraźniej miałaś przeczucie – mówiły. – Po fakcie każdy jest mądry – dodawały. Shannon nie przejmowała się ich słowami. Tylko ona wiedziała, jak się poczuła w dniu, gdy po raz pierwszy zobaczyła Kandydata. Jego głos sprawił, że oblała się potem, a jej serce zabiło szybciej. Tak reaguje zwierzę tuż przed atakiem. Dan od zawsze uwielbiał politykę. Był uzależniony od wiadomości z kablówki, darł się razem z politycznymi krzykaczami z lewego skrzydła, kiedy krytykowali stan państwa i wady obecnej administracji. O polityce rozprawiał na imprezach, w barach dyskutował o ustawach. Shannon poznała go właśnie w barze na Lower East Side, gdy oglądał debatę prezydencką w kampanii 2004 roku; pił millera lite i tłumaczył niuanse nieuczciwych ataków pod adresem przedstawicieli lewej strony sceny politycznej. Shannon, nieco wstawiona, pomyślała wtedy: „Bystry gość”. Wyszli na zewnątrz, wypalili po papierosie, pogadali o groteskowości ostatnich wyborów.
– Zmieniły w kpinę system wyborczy tego kraju – powiedział Dan. I wtedy Shannon go pocałowała. Przyjaciółki zaakceptowały jej wybór. – Ja ją rozumiem – powiedziała Lauren. – Jest fajny, w taki nerdziasty, naukowy sposób. – Jest całkiem przyjemny – dodała Isabella. – Może trochę za bardzo się emocjonuje, ale ogólnie jest okej. Shannon nie przejmowała się tym, że Dan łatwo ulega emocjom. Był jej facetem. Wkrótce po tym, jak poznali się podczas oglądania debaty, zaczęli się spotykać. Razem pracowali jako wolontariusze, namawiali ludzi, żeby wzięli udział w głosowaniu. Przez wiele dni, do samych wyborów, siedzieli w ośrodku wolontariatu i obdzwaniali domy, aż Shannon drętwiały palce od wybierania numerów. – Chyba się nam uda – powiedział Dan. Nie znała dotąd tak atrakcyjnego mężczyzny. Przez dziesięć minut pieścili się w pakamerze na tyłach ośrodka, a potem powrócili do telefonów. Tej nocy pili, patrząc, jak przegrywa kandydat demokratów. – Kolejne cztery lata tego samego – westchnął Dan. – Nie wiem, jak to wytrzymam. Shannon wzięła go za rękę i położyła ją sobie na kolanach. Nie była tak rozczarowana jak on, tylko udawała wściekłość. – Cieszę się, że jestem z kimś, kto mnie rozumie – powiedział, a Shannon tylko pokiwała głową. Shannon i Dan zamieszkali razem i zaczęli urządzać dla przyjaciół kolacje, przy których żywo dyskutowano, głównie na tematy polityczne. Dan siedział u szczytu stołu i cytował różnych autorów albo czytał gościom fragmenty artykułów z „New Yorkera”, by dowieść swych racji. Perorował, unosząc kieliszek wina w co ważniejszych momentach, jakby przewodził jakiemuś zgromadzeniu. Czasem trochę przesadzał, jak na przykład wtedy, gdy nazwał Lauren ignorantką, po tym, jak przyznała, że w roku dwutysięcznym głosowała na kandydata Partii Zielonych, bo było jej go żal. Przeważnie jednak imprezy przebiegały bezkonfliktowo, a Shannon, oszołomiona winem, czuła się szczęśliwa. Dan pracował w reklamie, ale nie wkładał w to serca. Siedział przez cały dzień, pisząc chwytliwe hasła. – Chcę robić coś, co się liczy – powtarzał, a Shannon
ze zrozumieniem kiwała głową. – Dobrze byłoby mieć pracę, na której człowiekowi zależy. – Tu Shannon wydawała jęk współczucia. Myślała, że to tylko puste narzekania, z rodzaju tych, które ludzie nieustannie powtarzają dla zabicia czasu. Ale im częściej na ekranie pokazywał się młody senator z Illinois, tym dobitniej Dan wyrażał niezadowolenie. Narzekał na godziny pracy, na pensję, na durne obowiązki. Rano trzaskał szufladami komody, wieczorem, siedząc z nadętą miną przed telewizorem, pił piwo. Aż w końcu któregoś dnia przyszedł do domu i obwieścił, że zgłosi się do kampanii na wolontariusza. – A masz na to czas? – zapytała. – To oczywiste. Jak mogę nie mieć? Zaczął organizować zebrania i szkolić ochotników. Chodził po domach, sprawdzając, czy mieszkańcy znajdują się na liście wyborców. Opuścił trzy dni w pracy, żeby pojechać do Chicago, na obóz szkoleniowy dla wolontariuszy. – A tydzień temu pytałam, czy możemy wybrać się gdzieś na wakacje, i powiedziałeś, że nie możesz wziąć ani dnia urlopu… – Ale tu nie chodzi o wakacje – odparł. – Tylko o nasz kraj. Z obozu szkoleniowego wrócił z dyplomem i ogromnym ładunkiem energii. – To jest to – powtarzał. – To jest ten czas. – Czas na co? – mruknęła Shannon. – Co? – Nic. Wieczorami rozmawiali wyłącznie o wyborach. Dan analizował każde słowo, jakie padało z ust kandydatów. Żeby niczego nie uronić, siedział pół metra od telewizora. – Słyszałaś to? – pytał, wskazując twarz na ekranie. – Słyszałaś, jakim tonem wypowiedziała jego nazwisko? Niewiarygodne. Shannon nauczyła się robić na drutach i kiedy Dan gadał do siebie przed odbiornikiem, siedziała spokojnie, tworząc rządki z włóczki. – Jak możesz robić na drutach, kiedy dzieją się wielkie rzeczy? – zapytał ją kiedyś. I spojrzał na nią tak, jakby to włóczka była przyczyną niskich notowań jego kandydata w sondażach. Czytał gazety, przeglądał strony internetowe i prawicowe blogi, żeby się dowiedzieć, co mówi przeciwna strona. Gdy pytała go, czy pójdzie gdzieś na kolację, tylko kręcił głową. Prawie co wieczór zamawiali kolację przez telefon i jedli ją przed telewizorem. Coraz częściej rano zastawała Dana śpiącego na kanapie, z komputerem pod ręką i gadającym w tle
CNN-em. Budził się, przecierał oczy i natychmiast skupiał uwagę na najnowszych wiadomościach. – Jak ja mogłem to przegapić! – wołał. Nastawiał głośniej odbiornik. – Shannon, możesz się przesunąć? – prosił. – Zasłaniasz mi. Dan podejmował się, w nieprawdopodobnym wymiarze, pracy związanej z kampanią. – Ile za to dostaniesz? – zapytała raz Shannon. – A czy to ważne? Nic nie rozumiesz. Robiłbym to nawet za darmo. – Ale wtedy nie mielibyśmy na czynsz. Dan odwrócił się i przełączył telewizor na CNBC. Shannon przeszła do pokoju, ale nawet na nią nie spojrzał. – Żartowałam – powiedziała. – Boże, nie bądź taki wrażliwy. – To jest dla mnie ważne. – Wiem. Dla mnie też. Dan uniósł brwi, ale się nie odezwał. Shannon usiadła obok niego na kanapie i patrzyła na hałaśliwego komentatora o rozbieganym wzroku. Ten nieprzyjemny blondyn, ciągle przerywający swoim gościom, bardzo ją denerwował. – Zawsze okropnie się zapluwa, jak się nakręci – nie wytrzymała. Resztę programu obejrzeli w milczeniu. Kiedy Dan rzucił pracę, Shannon okazała mu poparcie. – Ciężko będzie – powiedziała. – Ale skoro to jest dla ciebie takie ważne, to jest ważne także dla mnie. – Była przekonana, że mówi prawdę. – Będę często wyjeżdżał – dodał Dan. – Ale zawsze chciałem to robić. – Tak, wiem. Dobrze. – Nie do końca wiedziała, na co się zgadza, ale jej odpowiedź wyraźnie ucieszyła Dana. Później opowiedziała o tym przyjaciółkom. – Dan nie może tego przegapić – mówiła. – Taka okazja zdarza się raz w życiu. – No cóż, mogłaś przewidzieć, że tak będzie – stwierdziła Mary. – To chyba nie jest dla ciebie wielkie zaskoczenie. – Ale kiepska sprawa – podsumowała Lauren. – Niestety – przytaknęła Shannon. – Bardzo kiepska.
Z początku widywała Dana mniej więcej raz w tygodniu. Potem jego wyjazdy zaczęły się nakładać i zaczęło mu brakować czasu na powroty. Jeszcze później z trudem znajdował chwilkę pomiędzy lotami, żeby zadzwonić do Shannon i powiedzieć, gdzie będzie. A ona uświadomiła sobie, że jeśli chce go widywać, musi jeździć razem z nim. Dygotała z zimna w New Hampshire, kiedy organizował uliczny wiec. W Chicago uczestniczyła w przyjęciu, na którym zbierano fundusze. Pojechała autokarem do Iowy, by razem z uczniami przygotowywać w szkole transparenty. Na zewnątrz szalała zamieć, a Dan zamartwiał się, że nie dojadą starsi wiekiem mieszkańcy. Shannon malowała szturmówki na czerwono, biało i niebiesko. Pisała nazwisko kandydata wymyślnymi drukowanymi literami, robiła tablice z napisem „Davenport za zmianą”. Najczęściej przewijało się słowo „nadzieja”. Napisała je tak wiele razy, że tworzące je litery wydały się jej dziwne, a samo słowo straciło dla niej znaczenie. Pojechała do Bostonu, gdzie pewnego dnia poszła z Danem na trzy różne spotkania. Uścisnęła dłoń Kandydatowi, omal nie mdlejąc przy tym z emocji. Trzy razy wysłuchała tego samego przemówienia i za każdym razem płakała ze wzruszenia. Mówił o trudnościach, z jakimi muszą się borykać obywatele, o tym, że pragnie lepszego świata dla swoich dzieci. Shannon klaskała w dłonie, a łzy płynęły jej po policzkach. Krzyczała, że jest „pełna zapału, by iść”, w siedmiu różnych stanach. Rozdawała znaczki do przypinania, pomagała ustawiać krzesła. A czasami, kiedy kładła się spać, słyszała w łóżku okrzyki z wieców, ciche, jakby dobiegające z daleka. Wydawały się tak rzeczywiste, że Shannon naprawdę myślała, iż pod domem gromadzą się ludzie i zbici w gromadkę skandują nazwisko Kandydata, podczas gdy ona próbowała usnąć. Dan wrócił do Nowego Jorku, by zorganizować imprezę, a Shannon zwerbowała na nią wszystkie swoje koleżanki. Przez trzy godziny czekały w kolejce w Washington Square Park, miażdżone przez tłum. – Dan bardzo się ucieszy, że przyszłyście – powiedziała Shannon. – A gdzie on jest? – spytała Lauren. – Tam. – Shannon wskazała na scenę. Dan przebiegał właśnie z jednej strony na drugą. – Fajnie, że widziałaś się z nim wczoraj wieczorem – powiedziała Isabella. – Tak naprawdę to się nie widziałam – sprostowała Shannon. – Tak wyszło, że przez całą noc pracował. Spał gdzieś tutaj.
– W parku? – zdziwiła się Mary. – O Jezu. – To może zobaczycie się dzisiaj? Shannon pokręciła głową. – Jedzie do Pensylwanii. Przyjaciółki umilkły. – No cóż… – odezwała się w końcu Lauren. – Na szczęście niedługo koniec. Shannon już miała przytaknąć, gdy rozległa się muzyka i wszystkie odwróciły się w kierunku sceny, aby klaskać i wiwatować. W miarę zbliżania się prawyborów Dan zaczął wyjeżdżać tak często, że Shannon w ogóle przestała go widywać. Spędzał w jednym mieście dwanaście godzin i już jechał do następnego. Nawet telefony stały się rzadkością. Czasem w telewizorze, na skraju kadru, migała jej jego głowa – najczęściej przebiegał na drugą stronę sali gimnastycznej, gdy Kandydat kończył przemowę. Shannon wypatrywała go uważnie, czekając, aż blond czupryna pojawi się ponownie. – O, tam jest! – wołała, choć nie było przy niej nikogo. Ale gdy tylko dostrzegała Dana, ten uciekał z kadru i znikał. Kiedy Kandydat wygrał w Iowa, Dan zadzwonił ze sztabu wyborczego. Słabo go było słychać. W tle rozlegały się wiwaty, Dan musiał krzyczeć, żeby Shannon go usłyszała. Głos miał schrypnięty, jakby płakał albo był bliski łez. Do domu wracał wyczerpany. I źle wyglądał. Czasem miał za sobą kilka nieprzespanych nocy. Włosy sterczały skołtunione, łypał przekrwionymi oczami. Wchodził do mieszkania, brał prysznic i padał na łóżko. Shannon mówiła do niego, kiedy spał. Opowiadała mu o swojej pracy. Nie otwierał oczu. – Mhm… – mruczał. Dan nosił dwa blackberry, przypięte po obu stronach do paska. – Wyglądasz jak pieprznięty gadżeciarz – powtarzała mu Shannon, ale on niespecjalnie przejmował się jej słowami. Któregoś razu, kiedy akurat był w domu i leżał w łóżku, zobaczyła na jego biodrze czerwoną
pręgę. – Co to jest? – zapytała, dotykając delikatnie. – To chyba od telefonu – powiedział. – Masz bliznę od wibracji blackberry? – Pewnie tak. – I nie wydaje ci się to dziwne? Niepokojące? – Nie – odparł Dan. Odwrócił się do Shannon plecami i zgasił lampkę nocną. – Masz piętno – powiedziała. Ale on już spał. Kłócili się za każdym razem, kiedy Dan zbierał się do wyjścia. – Kiedy wrócisz do domu? – pytała. – Przecież wiesz, że nie wiem. – Czy ty w ogóle za mną tęsknisz? – Shannon… – prosił. – Nie zaczynaj znowu. Wiesz, że tęsknię za tobą. Nie kłóć się ze mną przed samym wyjściem. Czasem dawała mu spokój, czasem nie. Potrafiła go atakować i narzekać tak długo, aż dochodziło do kłótni. Gdy na niego wrzeszczała, czuła ulgę. – Wyobraźmy sobie, że możesz iść z kimś na kolację i musisz wybrać: ze mną, której nie widziałeś od miesiąca, czy z Kandydatem. Kogo wybierasz? – zapytała kiedyś. – Oczywiście ciebie – odpowiedział. Podszedł i pocałował ją na pożegnanie. To było kłamstwo. W głębi duszy Shannon wiedziała, że jest teraz na drugim miejscu. Dan był zafascynowany Kandydatem. I to zauroczenie wygrywało. Pewnego razu po wyjściu Dana pies wskoczył na łóżko i podniósł nogę. Shannon nawet na niego nie krzyknęła. – Rozumiem – powiedziała, ściągając prześcieradła. – Masz rację. To gówniana sytuacja. Mijały miesiące i Shannon pomału zapominała, jak wygląda życie pod jednym dachem z Danem. Czasami myślała, że odszedł na dobre. Jeśli faktycznie tak się stanie, ona zatrzyma sobie jego telewizor. Przyjaciółki zaczęły się martwić. Wzięły Shannon na brunch i przyniosły wino.
– Jak żyjesz? Dajesz radę? – pytały. – Daję, daję – odpowiadała niezmiennie. A co miała powiedzieć? Że Dan woli robić kampanię w Teksasie, niż z nią przebywać? Że ją porzucił? Że Kandydat ukradł jej faceta? Łatwiej było powiedzieć, że sobie radzi. – Jesteś bardzo dzielna – chwaliły. A Shannon popijała wino. – Taka już jestem – mówiła. To było lepsze niż prawda. Pod koniec sierpnia Dan dostał cztery dni urlopu. Shannon myślała, że spędzą ten czas razem, ale on, siedząc w mieszkaniu, wciąż mejlował do kampanijnych kolegów, nieustannie zagapiony w blackberry. Kiedy poszli na obiad, co chwila zerkał na ekranik i wstukiwał odpowiedzi. Czasem śmiał się z otrzymanej wiadomości albo kiwał głową z aprobatą. – Nie bolą cię palce? – zapytała. Uniósł głowę, zdziwiony. – Nie – odpowiedział. – Wcale. – A może mógłbyś odłożyć to na dwadzieścia minut? Żebyśmy mogli zjeść jak ludzie i chwilkę normalnie porozmawiać, skoro jakimś cudem jesteśmy w tym samym mieście? Gwizdnął przeciągle. – Ejże, Shannon, uspokój się. – Położył blackberry obok talerza i uniósł dłonie w afektowanym geście poddania. – Już, odłożyłem. Może być? – Nie – powiedziała, wyciągając rękę. – Odłóż to dalej. Albo mi to daj. Schowam do torebki. – Shannon, daj spokój. Przesadzasz. Nie cofnęła wyciągniętej ręki. – Nie przesadzam. Przecież ty nawet nie piszesz w sprawach służbowych. Po prostu brak ci kumpli z kampanii. Dan, patrząc spode łba, podał jej blackberry. – Musisz się zastanowić, jak sobie poradzić z problemami… – No jasne. To moja wina. W ostatnim dniu urlopu Dan zaproponował, żeby wieczorem poszli na kolację z jego koleżanką ze sztabu, Charlotte, i jej chłopakiem, Chetem. – Dlaczego mamy z nimi iść? – dziwiła się Shannon.
– Chcę, żebyś ją poznała – odpowiedział. – Jestem pewien, że bardzo przypadniecie sobie do gustu. – Jakoś w to wątpię. – Nie rób problemu – poprosił, więc w końcu Shannon wyraziła zgodę. W drodze do centrum Dan powiedział, że Charlotte i Chet mają kłopot. – Chetowi się nie podoba, że ona tak dużo jeździ. Gość nie za dobrze znosi tę kampanię. – A kto ją dobrze znosi? – zapytała. – Shannon. – Chyba się przesłyszałam. Żartobliwie pokręcił głową. Udali się do maleńkiej meksykańskiej knajpki na West Village, serwującej mangowe margarity, smakujące jak cukierki. Dan i Shannon przyszli pierwsi, stanęli przy barze i zamówili po drinku. – O! – zawołał w pewnej chwili Dan. – Już są! – krzyknął i zamachał ręką w stronę wysokiej blondynki. Charlotte miała niemal metr osiemdziesiąt wzrostu i była bardzo chuda. Należała do tych kobiet, których uroda nie rzuca się w oczy, i człowiek dopiero po pewnym czasie uświadamia sobie, że ma do czynienia ze zjawiskiem. Prosty nos, długie ręce i nogi, pełen gracji sposób poruszania się – przyprawiały o zawrót głowy. Charlotte mogłaby zostać modelką. Kiedy Shannon stanęła obok niej, sięgała jej do piersi. – Cześć, Shannon – powiedziała Charlotte. Niespodziewanie objęła ją i przytuliła tak mocno, że Shannon straciła dech. Wreszcie ją puściła, ale długo jeszcze trzymała rękę na jej ramieniu. – Tak się cieszę, że w końcu cię poznałam. Shannon dopiła margaritę i zamachała przed Danem pustą szklanką. – Poproszę o następną. Czekali mnóstwo czasu na stolik, wypijając jeszcze po dwa koktajle. Chet i Shannon sączyli drinki, podczas gdy Charlotte z Danem plotkowali o kolegach ze sztabu. – No i ta Kelly… – powiedziała Charlotte, przewracając oczami. – Widziałeś, jak ona organizuje imprezy? Żeby krzesła w półkole ustawiać? Za kogo ona się ma? Dan zgiął się wpół ze śmiechu, a Chet i Shannon wymienili spojrzenia. Shannon zlizała sól z krawędzi szklanki. – W półkole? – powtórzyła. – Czyste szaleństwo.
Dan przestał się śmiać i przechylił głowę w jej stronę. Shannon odpowiedziała mu uśmiechem. Kiedy wreszcie udało im się usiąść, poczuła, że mangowe margarity przelewają się w jej żołądku. Kelner postawił na środku stołu miskę chipsów, na które rzucili się wszyscy. Charlotte wzięła ich całą garść, wsunęła na raz do ust i niemal natychmiast zaczęła machać rękami, jakby prosząc: „Czekajcie, nic nie mówcie! Ja muszę coś opowiedzieć”. Chet zerknął na nią z ukosa i Shannon zaczęła się zastanawiać, czy ten facet lubi swoją dziewczynę. Charlotte przełknęła chipsy i otarła tłuszcz z ust. Potem upiła łyk drinka i na koniec się uśmiechnęła. – Zapomniałam wam powiedzieć, że dzisiejszej nocy miałam wyjątkowo realistyczny, wspaniały sen erotyczny. Z Kandydatem. – No to już chyba wiemy, kto będzie następną Moniką Lewinsky – rzuciła Shannon. Parsknęła śmiechem, ale nikt jej nie zawtórował. A Dan wytrzeszczył oczy i rozdziawił usta. – Co się dzieje? – zapytała. – Charlotte może mówić o tym, jak następny prezydent doprowadza ją do orgazmu, a ja nie mogę wspomnieć żartem o Lewinsky? Charlotte spuściła wzrok, udając zakłopotanie. – O mój Boże… – powiedziała Shannon. – Ale sama zaczęłaś. A twój facet siedzi obok. – Zamierzała wskazać na Cheta, a że ten siedział bliżej, niż myślała, dźgnęła go palcem w policzek. Podskoczył przerażony. Shannon miała wrażenie, że w ogóle nie słuchał rozmowy. Spokojnie dojedli enchilady, rozmawiając na neutralne tematy. W drodze do domu Dan udzielił Shannon reprymendy. – Jak mogłaś powiedzieć coś takiego? Charlotte strasznie się zdenerwowała. – Ojej. A myślisz, że Chet i ja nie zdenerwowaliśmy się, kiedy nasi partnerzy, których niemal wcale nie widujemy, przy wspólnej kolacji oplotkowywali kolegów ze sztabu? Przez cały czas. Ludzi, których nie znamy i w życiu nie widzieliśmy na oczy! To było okropnie nudne… i bardzo przykre. – Oczy Shannon napełniły się łzami. Pociągnęła nosem. Dan zwiesił ramiona. – Przepraszam, Shannon – powiedział. Chwycił ją za rękę i trzymał, dopóki na niego nie spojrzała. – Mówię szczerze. Wiem, że to wszystko jest dla ciebie trudne i bardzo doceniam twoje wsparcie. Wiesz o tym, prawda? Wiesz, ile ono dla mnie znaczy. Shannon wzruszyła ramionami, ale pozwoliła mu się przytulić. – Nie powinniśmy byli iść z nimi na kolację – powiedziała. – To nie fair. Jutro znowu wyjeżdżasz.
– Masz rację – zgodził się Dan. – Trzeba było pójść we dwoje. Ale to Charlotte zaproponowała wspólne wyjście, a ja nie wiedziałem, co mam zrobić. Ma kłopoty z Chetem. Chyba im się nie układa. Naprawdę mi ich żal. – Och – powiedziała Shannon. – Bardzo im współczuję. Shannon śnił się Kandydat. Roiła, że wpadają na siebie w sklepie spożywczym i śmieją się, bo kupili taki sam sos do makaronu. „To pan też lubi Ragú?” – zapytała, a potem znów się roześmiali i podali sobie ręce. Śniło jej się, że Kandydat przychodzi do niej na obiad, a ona opowiada mu, jak bardzo utrudnił jej życie. On się uśmiechał. Podawał jej dłoń. Mówił o „nadziei”, o „wierze”, o „pozytywnej energii”. Budziła się z tych snów wyczerpana i zdezorientowana. W końcu zauważała, że zostawiła telewizor włączony na CNN. Pokazywano właśnie nagranie z Kandydatem na jakimś kampanijnym przystanku. Uśmiechał się, marszczył czoło, śmiał się albo zafrasowany pochylał głowę. Gdy tak przemawiał i gestykulował, Shannon patrzyła na niego uważnie. Czy on wie, że ukradł jej faceta? Że niweczy jej plany życiowe? Że Shannon przez niego cierpi? Kandydat dokończył przemówienie, z głośników ryknęła piosenka Steviego Wondera; klasnął w dłonie, dając znak publiczności, potoczył dokoła poważnym wzrokiem, uśmiechnął się i zaczął ściskać dłonie. Zakręcił biodrami i poruszył rękami w rytm piosenki. Shannon pomyślała, że odpowiedzi na jej pytania brzmią „nie”. Kandydat nie ma zielonego pojęcia o jej problemach. Wszyscy pytali o Dana: koledzy z pracy, przyjaciele, rodzina. Nawet sąsiedzi chcieli wiedzieć, co u niego słychać. – Jak tam, daje sobie radę? – interesowali się. – Co on myśli o tej kampanii? Czy już wiadomo, kto ma największe szanse? Shannon wyczuwała ich podenerwowanie. Strach, że w Białym Domu wyląduje stary dziad, miłośnik zbrojeń. – Wszystko idzie świetnie – mówiła. – Jesteśmy pełni nadziei. – Ale co z tymi plotkami o muzułmanach? – dopytywali się, zatroskani. – Myśli pani, że damy sobie z tym radę? A co z tą plakietką z flagą? Shannon próbowała dodawać im otuchy, ale trudno jej było
wykrzesać z siebie choć odrobinę entuzjazmu. Kampania toczyła się dalej, a w miarę jej upływu plotki robiły się coraz bardziej paskudne. Zaczęto zarzucać Kandydatowi antyamerykańskie poglądy; wyciągnięto skądś obciążające go stare nagrania ze znajomym pastorem i puszczano je na okrągło. Kiedy to wyszło na jaw, Shannon nie miała okazji porozmawiać z Danem przez cały tydzień. Latał z wiecu na wiec, starając się sprawić, by ludzie zapomnieli, że kiedykolwiek w życiu słyszeli słowa Kandydata: „Boże, przeklnij Amerykę”. W końcu zadzwonił w środku nocy, a Shannon nie była pewna, czy jej się to nie śni. – Chciałem się tylko przywitać – powiedział beztrosko, najwyraźniej nie domyślając się, jak niewiele brakowało, aby zgłosić na policji jego zaginięcie. – No jak tam? Wszystko w porządku? – zapytała. – Tak – odpowiedział. – Tylko jestem trochę zmęczony. Cały czas myślę, że to się nie może stać po raz drugi. Nie mogą nam ukraść kolejnych wyborów. – No to dobrze – odpowiedziała Shannon, na wpół śpiąc. – Nie mogą nam odebrać zwycięstwa – powiedział. – Nasz Kandydat zasługuje na wygraną. Potrzebujemy go. Cały kraj go potrzebuje. – Mhm – mruknęła. – Nie mogą nam odebrać… – powtórzyła. – No właśnie. A jeśli, nie daj Boże, do tego dojdzie, wyprowadzamy się do Kanady. Któregoś wieczoru, wczesną jesienią, Shannon wyprowadzała psa na Broadwayu. Towarzyszyła jej Lauren. Zmieniała się pogoda, wiał wiatr i przenikał do kości. A one zastanawiały się, gdzie mogłyby pójść na drinka. Shannon próbowała ponaglić psa, odciągając go od hydrantów, które koniecznie musiał obwąchać, kiedy drogę zastąpił im uśmiechnięty chłopiec z clipboardem. – Przepraszam – powiedział. – Czy zechcą panie poświęcić minutkę Kandydatowi demokratów? Lauren chciała coś powiedzieć, ale Shannon odezwała się pierwsza. – Czy zechcę poświęcić minutkę Kandydatowi? – zapytała. Chłopczyk skinął głową i uśmiechnął się, a Shannon poczuła, jak
oblewa ją fala gorąca. Pies obwąchał nogę chłopca i znieruchomiał. – Tak. Jeśli macie panie minutkę, opowiem, jak można pomóc… – Czy ja mam minutkę dla Kandydata? Ja?! Minutkę? Dla Kandydata? – Chłopak pokiwał głową, wyraźnie zaniepokojony. – Coś ci powiem. Poświęciłam Kandydatowi tygodnie… nie, miesiące swojego życia. Nie mam już dla niego ani minuty. Chcesz wiedzieć dlaczego? Bo mój facet wyjechał, żeby mu towarzyszyć. Rzucił pracę, włączył się w kampanię i nie widziałam go od miesiąca. Od miesiąca! Nie wiem, czy w ogóle wróci, a on też ma to gdzieś! Chce tylko pracować przy tej cholernej kampanii, bo niby jest taka ważna. Ważniejsza niż wszystko inne. W tym ja! Chłopiec zaczął się cofać. – Tak. Ale ja… nie chciałem… – Nie chciałeś? Czego? Przerywać mi spaceru? Zatrzymywać mnie w chłodny wieczór, żebym wysłuchała, jak fantastyczny jest ten cały Kandydat? Ale właśnie to zrobiłeś! A ja już to wszystko słyszałam. Cały czas to słyszę. Od mojego faceta. Od wszystkich. Tak, wiem. Kandydat jest fantastyczny. – Bo jest – powiedział cicho chłopak. Shannon zmrużyła oczy. Lauren położyła rękę na ramieniu przyjaciółki, chcąc ją odciągnąć, ale ta nie ruszyła się z miejsca. – Po co ty tutaj w ogóle jesteś? – zapytała. – Żeby powiedzieć ludziom, jak powinien się zmienić świat. – Nie. Po co przyszedłeś tutaj? – Wskazała na chodnik pod nogami. – Czemu w ogóle szwendasz się po Nowym Jorku? Myślisz, że tutaj trzeba kogoś przekonywać do głosowania na Kandydata? To ja ci coś powiem, przyjacielu. Nowy Jork to on ma w kieszeni. Tu wszyscy są demokratami. A ty przyszedłeś na Upper West Side! Dobrze ci radzę, nie trać czasu. Jedź gdzie indziej! To, czy ja zagłosuję, nie ma znaczenia. Może mi się nie chcieć ruszyć z domu! Słyszałeś? Może wcale nie będę głosować! Chłopak cały czas się cofał, aż w końcu odwrócił się i uciekł, przyciskając clipboard do piersi. Obejrzał się jeszcze, czy Shannon go nie goni. Parę osób przystanęło i zaczęło się gapić. Lauren postąpiła parę kroków do przodu, udając, że nie zna przyjaciółki. – Każdy głos się liczy – powiedziała jakaś staruszka. – Niech pani nie będzie niemądra. – Odpieprz się – odpaliła Shannon. Pies zwiesił głowę. Sprawiał wrażenie zakłopotanego. Shannon ruszyła chodnikiem w stronę domu. Szła tak szybko, że Lauren musiała
truchtać, by dotrzymać jej kroku. – Wszystko w porządku? – zapytała. Shannon przystanęła. – Pewnie. Ale chyba nie radzę sobie z tym wszystkim tak dobrze, jak mi się wydawało. – O, czyżby? Naprawdę tak uważasz? – Nieważne. – Ja wszystko rozumiem – powiedziała Lauren. – Jak chcesz wrócić i dać wycisk tej babie, to jestem za. – Może później – odparła Shannon. – Najpierw drinki. W dniu wyborów Shannon spała długo. Potem wypiła kawę i nieśpiesznie udała się do państwowej szkoły, gdzie znajdowała się jej komisja. Przez wybory wszyscy się pospóźniają do pracy, pomyślała i postanowiła to wykorzystać. Chociaż tyle jej się należało. Czuła ucisk w żołądku, bynajmniej nie z podekscytowania. Od dawna odliczała dni do wyborów. Czekała na nie. A teraz nie wiedziała właściwie, co się z nią dzieje. Skręciwszy w Dziewięćdziesiątą, zobaczyła, że kolejka sięga aż do rogu. Ludzie śmiali się i machali do sąsiadów. Jakieś mamuśki sprzedawały ciastka i gorącą czekoladę. – Cały dochód jest przeznaczony na szkołę – powtarzały. Grupka z przodu kolejki zachowywała się hałaśliwie, znudzona zbyt długim oczekiwaniem. W pewnej chwili zaczęła oklaskiwać wychodzących z budynku ludzi. – Brawo! – krzyczeli. – Wpłynęliście na wynik wyborów! Gratulacje! Wszyscy zachowywali się jak na jarmarku. Shannon zastanawiała się nad powrotem do łóżka i rezygnacją z głosowania; jej decyzja i tak nie miała znaczenia. W końcu zdecydowała się zostać, włożyła jednak ciemne okulary i nie uśmiechała się do nikogo. Zobaczyła idącego wzdłuż kolejki znajomego z pracy. – Cześć! – rzucił. Uniósł rękę do przybicia piątki, a Shannon słabiutko klepnęła wystawioną dłoń. – Co za dzień! – Zwrócił twarz do słońca i uśmiechnął się, jakby było Boże Narodzenie. Jakby zdarzył się jakiś cud. – O, tak… To niezwykły dzień. Skąd się tutaj wziąłeś? Byłeś z przodu?
– Tak. Ale ustąpiłem miejsca jednej starszej pani. Powiedziałem jej, że stanę na końcu. Tyle przynajmniej mogłem zrobić. To nie był Nowy Jork, który uwielbiała Shannon. To nie byli ludzie, którzy tu normalnie mieszkali. Wszyscy powariowali. Dan gdzieś sobie pojechał i być może nigdy nie wróci. Stojąc w kolejce, Shannon pomyślała, że ona też zwariowała i że w ogóle nie powinna na niego czekać. Trzeba mu było kazać wybierać: ja albo Kandydat. Trzeba było postawić sprawę na ostrzu noża. Zastanawiała się nad tym, czekając w kolejce i głosując. Co ona narobiła? Czemu postanowiła wspierać Dana? W czym? W tym, że ją zostawiał? Gdy wychodziła z komisji, grupka czekających uśmiechnęła się do niej w nadziei, że odpowie uśmiechem. Shannon nie zamierzała jednak do niczego się zmuszać. – Mam nadzieję, że właściwie pani wybrała – mruknęła w końcu jedna z kobiet. Shannon spojrzała. – Ja też – odpowiedziała. Wieczorem zasiadła w barze z przyjaciółkami, żeby oglądać studio wyborcze. Zdenerwowane, szybko się napiły. – To jakie uczucie obowiązuje? Ostrożna nadzieja, tak? – zapytała Mary. – Oczywiście – odparła Shannon. Piła szybciej niż koleżanki. Wódka wchodziła jej jak woda. Nikt niczego nie zauważył, dopóki nie spadła ze stołka. – Ej – zaniepokoiła się Isabella. – Dobrze się czujesz? – Może byś coś zjadła? Paluszki z kurczaka? – Lauren skinęła na barmana. – Po prostu jest podekscytowana – tłumaczyła Mary komuś przy barze. – Jej chłopak pracował w sztabie wyborczym. Teraz wreszcie wróci do domu. – On nie wróci do domu – wybełkotała Shannon, ale nikt jej nie zrozumiał. Gdy Kandydat wygłosił wieczorem przemówienie, oczywiście się popłakała. Jak wszyscy. Cały bar oglądał go przez łzy, bo mowa była piękna, jakby natchniona, i zgromadzeni poczuli wielką ulgę. Shannon nie płakała jednak tak jak inni. Nie były to małe łezki w kącikach oczu. Twarz Shannon była czerwona, zwłaszcza nos, a ona sama sapała i dyszała. Tak
płakała, kiedy była małą dziewczynką, a matka powtarzała jej: „Musisz się uspokoić” i wyganiała do pokoju na górę. Teraz siedziała między ludźmi i ryczała jak bóbr. Przyjaciółki na zmianę poklepywały ją po plecach. W końcu Lauren zawiozła ją do domu i dopilnowała, żeby Shannon poszła do łóżka i wzięła ibuprom. – Po prostu się połóż – poradziła. – Jutro będzie lepiej. – Nic już nie będzie takie samo – powiedziała Shannon. – To prawda – przytaknęła Lauren, niewłaściwie odczytawszy jej wypowiedź. – Teraz wszystko będzie inne. Wkrótce potem Danowi zaproponowano pracę w Waszyngtonie. Shannon płakała, kłócili się, a jednak przyjął tę ofertę i pojechał. Jeszcze przez chwilę próbowali jakoś naprawiać swój związek. Ona jeździła do niego pociągiem, a on w wolne weekendy wracał do Nowego Jorku samochodem. Ale na dłuższą metę to się nie sprawdzało. Shannon nie mogła się pozbyć wrażenia, że jest dla niego tą drugą, że wybrał kogoś innego. A tego nie potrafiła mu wybaczyć. Podczas jednej z ostatnich wizyt u Dana Shannon spotkała dawnego kolegę z college’u. Siedział w ogródku przy pubie i pił piwo z jakimś znajomym. Powiedział jej, że jego długoletnia dziewczyna zgłosiła się do pomocy przy kampanii, a potem dostała pracę w administracji. Do jej obowiązków należało wyszukiwanie hoteli dla prezydenta i jego sztabu, więc teraz na przykład przebywała w Niemczech. – Nie widziałem jej od dwóch miesięcy – dodał. – I jeszcze jesteście ze sobą? – zapytała. Wzruszył ramionami i pociągnął tęgi łyk piwa. – Ile można być z kimś, kogo się nie widuje? – odpowiedział po dłuższej chwili. – Dobrze to ująłeś – stwierdziła Shannon. Dan i Shannon zerwali mniej więcej dwa tygodnie później, przez telefon. Obwiniała o to Kandydata (nie tytułowała go prezydentem, jak wszyscy. Dla niej na zawsze pozostał Kandydatem). Kiedy się nad tym głębiej zastanowiła, doszła do wniosku, że Kandydat musi być odpowiedzialny za całe mnóstwo rozstań. Oni z Danem byli tylko wierzchołkiem góry lodowej. W całej Ameryce w imię „nadziei”
rozpadały się pary. Shannon złościła się, że media w ogóle nie poruszają tego tematu. Można było w nich usłyszeć o problemach opieki zdrowotnej, ale nikt nie mówił o zjawisku „związków rozbitych przez Kandydata”. Zaczęła nawet pisać o tym felieton do „New York Timesa”, ale nie zaszła zbyt daleko. Nie potrafiła ubrać w słowa tego, co się stało. Przestała czytać gazety i oglądać CNN oraz MSNBC. Każdy dzień, gdy budziła się rano, wydawał się coraz mniej ważny. Czy był to wtorek, poniedziałek, piątek czy środa? Co za różnica? Shannon nie obchodziło, kto został prezydentem ani jakie zamierzał wprowadzić zmiany w kraju. Potrafiła myśleć wyłącznie o swojej samotności. Przyjaciółki usiłowały ją pocieszać. – Nie przejmuj się tak – mówiły. – Daj spokój. Zapomnij o Danie. Shannon jednak nie potrafiła zastosować się do tych rad. – Wiesz co? – powiedziała Lauren. – W sumie byłaś dla niego za dobra. – Ludzie zawsze tak mówią. – Pomyśl tylko, Shannon – ciągnęła Lauren. – Gość nosił na pasku dwa blackberry. Nie był chodzącym ideałem. – Ale Shannon tylko się rozpłakała na te słowa. W najtrudniejszych chwilach żałowała, że wszystko nie potoczyło się inaczej. Leżąc w nocy w łóżku, z głową pod kołdrą, ubolewała nad wygraną Kandydata. Nigdy nikomu nie przyznała się do tego, nie była nawet pewna, czy naprawdę tak uważa. Czuła, że te nocne myśli są niedorzeczne, podyktowane złością. Przez całe życie była za demokratami, a teraz żałowała, że republikanie nie pokonali ich po raz kolejny. Czasem sama się z tego śmiała, oszołomiona jak wtedy, gdy w czwartej klasie zwinęła ze sklepu baton. Ale by się rodzice wstydzili, gdyby o tym wiedzieli! A jak wstydziła się ona sama swego porannego odbicia w lustrze! Wpadło jej do głowy, żeby zadzwonić do Dana. Choćby tylko po to, żeby powiedzieć: „Szkoda, że nie przegrał” i się rozłączyć. Ale nie potrafiła się na to zdobyć. Bała się, że to jedynie wzmocni jego przekonanie, iż miał rację, wybierając z nich dwojga Kandydata. Że podjął najmądrzejszą decyzję w życiu. Żałowała, że nie jest silniejsza, bardziej skłonna do altruizmu, że nie jest w stanie przedłożyć potrzeb kraju nad swoje własne. Cóż… Okazała się jedynie słabą, samolubną, rozpieszczoną księżniczką, która interesowała się wyłącznie czubkiem własnego nosa. I bardzo się tego
wstydziła. Zaczęła oglądać reality show. Mijały godziny, a Shannon w końcu, zaskoczona, spoglądała na zegar i uświadamiała sobie, że oto kolejny dzień przeciekł jej przez palce. Uspokajało ją, kiedy patrzyła, jak ludzie jedzą robaki i szukają miłości, wymieniając się różami. To dodawało jej otuchy. Jeszcze niedawno krytykowała ludzi oglądających te mało ambitne programy, lecz teraz tylko na nie było ją stać. Patrzyła na wszystko jak leci – na dysfunkcyjne rodziny sławnych ludzi, bufonowatych nastolatków na obozach resocjalizacyjnych, na parkę ze stadkiem rozwrzeszczanych, płaczących dzieciaków, poczętych metodą in vitro. Jej ulubionym programem, na który czekała przez cały tydzień, był turniej odchudzania, gdzie chorobliwie otyłych wysyłano na farmę i zmuszano do ćwiczeń i głodówki w celu osiągnięcia normalnej wagi. Ci ludzie płakali, ale nie chcieli się poddać. Padali w siłowni na podłogę, a potem błagali, żeby nie odsyłano ich do domu. Usiłowali naprawić wszystkie błędne decyzje z przeszłości. Shannon oglądała grubasów, skulona pod kocami w łóżku, i płakała razem z nimi. Szczerze podziwiała ich za uporczywą walkę o wydobycie się ze swych gigantycznych cielsk, truchtających na bieżniach i dźwigających ciężary. Kibicowała im w dążeniu do osiągnięcia celu. Bo rozumiała ich doskonale. Wiedziała, że chcą zacząć wszystko od początku. Dostać nową nadzieję.
Świnki Isabella i Harrison wybierali się do Bostonu. On chciał wyruszyć wcześnie, więc nastawił budzik na piątą rano. – To nie jest „wcześnie” – powiedziała Isabella, kiedy rozległ się dzwonek. – To środek nocy. Przez cały ranek Harrison poganiał ją, co sprawiało, że miała ochotę zawrócić do łóżka. Wreszcie, piętnaście po ósmej, znaleźli się w samochodzie i ruszyli. Isabella zapytała, czy mogą podjechać po kawę do Dunkin’ Donuts, ale Harrison zmarszczył nos. – Dunkin’ Donuts? Serio? Zatrzymał się jednak i poszedł po tę kawę. – Proszę – mruknął, wręczając Isabelli wielki styropianowy kubek. – A ty nie chcesz jeść ani pić? – zapytała. – Poczekam. Jechali do Bostonu, żeby odwiedzić przyjaciół Harrisona, Brinkleya i Coco. Parze kilka miesięcy temu urodziło się dziecko, więc nalegała na wizytę. W ciągu ostatniego tygodnia Isabella słyszała imiona Brinkleya i Coco tak często, że myślała, iż trafi ją szlag. Wszyscy koledzy Harrisona mieli imiona jak zwierzęta z kreskówek. Kiedyś Isabellę to bawiło, lecz teraz jedynie denerwowało. – Zaraz… To jak się to dziecko nazywa? – zapytała, choć wiedziała doskonale. – Bitsy? – Elizabeth. – A, racja. Isabella popijała kawę i gapiła się przez okno. Mimo że kompletnie nie zależało jej na odwiedzeniu tych ludzi i obejrzeniu ich dziecka, cieszyła się z wyjazdu do Bostonu. Był październik, a ona miała ochotę gdzieś się ruszyć. Jesienią zawsze robiła się niespokojna, nękana obawą, że spóźni się na uczelnię, albo umykającym terminem zapisów na zajęcia czy kupowaniem ołówków, notatników i teczek, wszystkiego dopasowanego kolorystycznie. Na prezent dla dziecka wybrała różowe ubranko w małe groszki na stópkach. Przed zapakowaniem pokazała dziecięce wdzianko Harrisonowi. Skinął głową.
– Ładne – powiedział. Do kompletu Isabella kupiła miękkiego, różowego króliczka, ale w ostatniej chwili postanowiła zostawić go w domu. Królik miał dziwnie przestraszoną minę i czuła, że może się dziecku nie spodobać. Wyobraziła go sobie zagubionego na półce wśród większych zabawek i wcisnęła pluszaka do szuflady w nocnym stoliku. Harrison, podobnie jak ona, ukończył college w Bostonie. Isabella zastanawiała się często, czy kiedyś nie minęli się na ulicy albo nie otarli o siebie w barze. Zapytała go o to, gdy zaczynali ze sobą chodzić. Myśl, że przed laty mogli się znajdować w tym samym miejscu, budziła romantyczny nastrój. – Chyba się wcześniej nie widzieliśmy – odparł wtedy. – Chyba nie. Harrison chodził do Tufts i był o dwa lata starszy, Isabella zaś uczęszczała do Boston College, w innej stronie miasta. Czasami robiło jej się smutno na myśl o tym, że już nigdy nie wróci do college’u, nie będzie chodzić od baru do baru, by się napić i potańczyć, choćby dlatego że już jej wolno i że jest to dobrze widziane wśród koleżanek i kolegów. Nie tęskniła za samymi studiami. Owszem, to również budziło miłe wspomnienia, myślała jednak głównie o szalonych wieczorach na mieście, o siniakach, które wzięły się nie wiadomo skąd, o zgubionych portfelach, wymienianiu się numerami telefonów, o obłapiankach z prawie obcymi facetami w zatłoczonych barach… Tymczasem Harrison chyba w ogóle nie tęsknił za przeszłością. – Nie chciałbyś tam wrócić? Choćby na tydzień? – zapytała. – No… chyba tak – odpowiedział. Ale ona wiedziała, że nie mówi szczerze. Isabella mogła godzinami oglądać zdjęcia z college’u. Lubiła kłaść je obok nowszych fotografii ze ślubów oraz spotkań po latach i porównywać. Nie chodziło o to, że teraz wszyscy wyglądali staro – w końcu nie mieli nawet trzydziestki! Po prostu na zdjęciach ze studiów wyglądali tak młodo, z tymi dziecięcymi, niewinnymi twarzyczkami. Przyglądała się znajomym przebranym w groteskowe kostiumy albo splątanym podczas gry w futbol. Zdumiewało ją, jak bardzo byli wtedy pełni zapału. Wyglądali, jakby nie mogli się doczekać, kiedy pójdą na następną imprezę, żądni atrakcji. Nie mogła napatrzeć się na ich cerę. Świeżą, różowiutką. Trudno
było sobie wyobrazić, że kiedyś tak na nią narzekali, bo wyglądali tak, jakby kąpali się w korektorze do twarzy. Teraz wszyscy byli przygaszeni i bardziej matowi. I tak już zapewne zostanie. Isabelli robiło się smutno również na widok studenckich zdjęć Harrisona, uwiecznianego w jakimś zaśmieconym domu albo obok beczki z piwem. Na fotografiach nierzadko obejmował kumpli, a na jego twarzy błąkał się pijacki uśmieszek. Żałowała, że nie spotkała go wtedy. Poznali się, kiedy oboje już pracowali. Nigdy nie będzie znała Harrisona z college’u. Patrząc na jego zdjęcia z dziewczyną z czasu studiów, Isabella próbowała się domyślić, jacy wówczas byli. Była zazdrosna o to, że tamta dziewczyna znała go takiego, jakiego ona nie pozna już nigdy. Jazda do Bostonu trochę się dłużyła, więc przez większą część drogi słuchali National Public Radio. Leciał w nim teleturniej „Zaraz, zaraz… Nie mów”, ulubiony program Harrisona, który wywoływał u niego salwy śmiechu, lecz wcale nie bawi Isabelli. Miała ochotę zapytać go, z czego się śmieje, ale wiedziała, że w odpowiedzi otrzyma spojrzenie mówiące: „Nie jesteś tak bystra jak ja, więc tego nie kumasz”. Dlatego nie odzywała się w ogóle. Pod koniec drogi zasnęła. Obudziła się zdezorientowana i zmęczona, gdy już wjeżdżali na podjazd. Miała otwarte usta i ośliniony policzek. Wytarła go, po czym łypnęła na Harrisona ze złością. – Czemu mnie nie obudziłeś? – zapytała. – Przecież już wstałaś – odparł i wyłączył silnik. Brinkley stał przed domem ze swoim golden retrieverem; Isabella patrzyła, jak macha, i żałowała, że przyjechali. Jeszcze raz, na wszelki wypadek, otarła usta i przeczesała włosy palcami. – Gotowa? – zapytał Harrison. Otworzyła drzwi i wysiadła. Brinkley podszedł, by się przywitać. Ucałował ją w policzek. Wszyscy znajomi Harrisona byli bardzo kulturalni. Isabella powstrzymała się, żeby nie dygnąć. – Coco jest w środku z dzieckiem – powiedział. Niemowlę było śliczne (Isabella musiała to przyznać). Nie miało czerwonej, krostkowatej twarzy, jak niektóre noworodki, a różowośmietankową cerę, ciemne włosy i intensywnie niebieskie oczy. Isabella
zachwyciła się nim natychmiast, choć przed przyjazdem nigdy by się tego nie spodziewała. Coco prezentowała się ciekawie i zabawnie, może dlatego że podczas ciąży trochę przytyła. Zawsze była drobniutka, a teraz obrosła nieco charakterystycznym ciążowym tłuszczykiem. – Cały czas chce mi się kiełbasy – zwierzyła się Isabelli. – To bardzo dziwne. Mam ochotę na czerwone mięso i kiełbasę. Zaproponowała czerwone wino i nalała je do dwóch ogromnych kieliszków. – Niby nie powinnam pić, jak karmię piersią, ale pieprzę to. Dziewięć miesięcy bez drinka! Poza tym świruję pod koniec dnia, bo towarzystwa dotrzymuje mi wyłącznie mój maluch – powiedziała, uśmiechając się do dziecka. Isabelli Gruba Coco przypadła do gustu o wiele bardziej niż jej poprzednie wcielenie. Piły aż do kolacji, przegryzając serem i krakersami. Podawały sobie dziecko. Coco otworzyła prezent; Isabella, trzymając Elizabeth, żałowała, że jednak nie wzięła króliczka. Kiedy usiadły do stołu, obie już były lekko wstawione. Brinkley nałożył na talerze steki – Coco dostał się największy, co Isabelli wydało się niezwykle miłe. Zawsze myślała, że Brinkley należy do mężczyzn, którzy nie chcieliby mieć pulchnej żony, ale jemu najwyraźniej to nie przeszkadzało! Coco właśnie urodziła dziecko, a on był jej za to wdzięczny. Isabella poczuła, jak łzy napływają jej do oczu, i postanowiła nie pić już więcej. Harrison i Isabella zaplanowali, że pojadą na Newbury Street, przespacerują się i zjedzą gdzieś obiad, ale zanim Isabella wykąpała się, ubrała i zeszła rano do kuchni, wykluł się tam zupełnie inny plan. Coco pakowała właśnie kosz piknikowy na wycieczkę do parku Boston Common. Kto trzyma w domu kosz piknikowy? Czyżby mieli go wszyscy oprócz Isabelli? Isabella cały czas próbowała złowić spojrzenie Harrisona (w końcu ich plan był inny), ale on wydawał się nie zauważać jej obecności. Nalał sobie filiżankę kawy i rozmawiał z Brinkleyem o jakimś znajomym, którego wyrzucono z pracy za okradanie klientów. Isabella nie była pewna,
ale ten facet miał chyba na imię Mortimer. Harrison nachylił się nad kawą i zaciągnął jej aromatem. – No – powiedział, patrząc na Isabellę. – To jest prawdziwa kawa! A Isabella natychmiast znienawidziła go za te słowa. W dodatku wąchał tę kawę takimi wielkimi, rozdętymi nozdrzami. Zrobiło jej się niedobrze, ale uśmiechnęła się i zapytała, czy gospodarze mają ibuprom. Na pikniku nie była od wieków, a może i dłużej. W dodatku dobrze wiedziała, z jakiego powodu. Niewygodnie było tak siedzieć na wolnym powietrzu, podawać sobie z rąk do rąk termosy z zupą, uważając, żeby nie rozlać jej na ubranie, i przytrzymując odlatujące serwetki. Mimo to Isabella uśmiechała się, żeby nie wydać się nieuprzejma. Od wina bolała ją głowa; naprawdę wolałaby dłużej poleżeć w łóżku. A kiedy wiał wiatr, robiło się zimno. Zdecydowanie za zimno, żeby siedzieć na zewnątrz i jeść. Park Boston Common był bardzo malowniczy, z kolorowymi liśćmi i pięknymi domami z czerwonobrązowego piaskowca w tle. Wszyscy tutaj wyglądali na czyściejszych i bardziej bystrych niż w Nowym Jorku. Ale zdaniem Isabelli, Boston Common nie umywał się do Central Parku. Wydawał jej się mały i jakiś taki wycackany, jakby za bardzo się starał. Niemowlę opatulone było do granic możliwości; spod góry kocyków wystawał jedynie maleńki nosek. Coco nachyliła się i dotknęła go swoim, a Isabella poczuła coś, co najpewniej było ukłuciem zazdrości, które wzięło się nie wiadomo skąd. Żałowała, że nie siedzi bliżej Harrisona, który obejmuje ją ramieniem, ale nie zmieniła pozycji. Harrison tłumaczył, jak jego fundusz hedgingowy przystosowuje się do sytuacji gospodarczej i jak zmienia się w nim strategia zarządzania. Za każdym razem, gdy mówił „instrumenty pochodne”, Isabelli coś dudniło w skroniach, lecz Coco i Brinkley słuchali uważnie, nie tylko powodowani uprzejmością. To ich naprawdę interesowało. Jest nudny, pomyślała Isabella, patrząc na opowiadającego o pracy Harrisona. Jest nudny, jego znajomi są nudni i ten cały piknik też jest nudny. Harrison zapewne marzył skrycie o ożenku, przeprowadzce do Bostonu, kupnie golden retrievera i nudzeniu przez cały czas. A ona wcale go nie znała. Lub, co gorsza, może wcale nie chce się z nią ożenić i przeprowadzić do Bostonu. Wprawdzie Isabella nie była jeszcze do końca pewna, czy pragnie z nim dzielić życie, ale z pewnością życzyła sobie, żeby on tego
chciał. Kręciło jej się w głowie, więc zamknęła oczy i wystawiła twarz do słońca. Czasem Harrison wydawał jej się starym dziadem, zdziwaczałym i wypalonym. Wieczorami w dni robocze robił się drażliwy, rozluźniał krawat i zasiadał do oglądania wiadomości. Być może postąpili niewłaściwie, tak szybko decydując się na wspólne zamieszkanie, ale nie dość, że czynsze w Nowym Jorku były niebotyczne, to obojgu całkiem niedawno je podniesiono. A zresztą i tak prawie każdy wieczór spędzali razem, i decyzja wydawała się dobrym pomysłem. Wówczas. Bo teraz Isabella nawet nie wyobrażała sobie, jak mogliby odkręcić tę sytuację, nawet gdyby bardzo chcieli. – Zdarza ci się czasami nienawidzić Kena? – zapytała parę tygodni temu swoją przyjaciółkę Mary. W środowy wieczór po pracy umówiły się na robienie manikiuru, a to pytanie po prostu przyszło Isabelli do głowy. Ken był nowym chłopakiem Mary, fajnym facetem, na którego widok wszystkie przyjaciółki mówiły: „No, to jest ten, na którego czekała”. Jakby istniała gwarancja znalezienia idealnego partnera przy odrobinie cierpliwości. Mary uniosła brwi i zapatrzyła się na malowany właśnie paznokieć. – Nienawidzić? – zapytała. – No tak. Nienawidzić. Wczoraj tak patrzyłam na Harrisona i… Sama nie wiem. Po prostu nie wiem. – Nie wiem, czy zdarzyło mi się go nienawidzić – odparła Mary. – Ale czasami wnerwia mnie jak mało kto. Wieczorem wszyscy pojechali na North End na włoskie jedzenie. Jedli makaron, pili wino, choć w ilościach mniejszych niż dzień wcześniej, a Brinkley, Coco i Harrison przez cały czas wymieniali informacje o ludziach, z którymi chodzili do szkoły. – Cathleen znowu jest w ciąży – powiedziała Coco. – Ale na razie nikomu nie mówi, więc nie rozpowiadajcie. Coco zawsze miała pod ręką najświeższe plotki, ale prawie każdą z nich kończyła zastrzeżeniem, żeby nie powtarzać. Isabella poznała ją na ślubie innego kolegi Harrisona, Toma, gdzie Coco przez większość przyjęcia dzieliła się z nią różnymi informacjami. Panna młoda w college’u zdradziła pana młodego z innym kolegą, Dave’em, który nie został zaproszony, a za to jedna z druhen była w panu młodym zakochana od pierwszego roku!
Isabella odniosła wtedy wrażenie, że Coco naprawdę ją polubiła i że zabiega o jej przyjaźń. I nawet jej to pochlebiało. Jednak po paru kolejnych spotkaniach dotarło do niej, że Coco wcale jej nie wyróżnia. Po prostu nie potrafi zachować tajemnicy. Kiedy wrócili do domu, Coco wyciągnęła ciasteczka i nalała każdemu trochę wina. Dziecko, obudzone i pełne energii, leżało na podłodze na różowym kocyku, pod zawieszką-karuzelką z pluszowymi zwierzętami hodowlanymi. Gaworzyło do nich, jakby im coś opowiadało. – Masz dzisiaj sporo do powiedzenia, co? – zagadnęła małą Coco. – Jak mamusia – powiedział Harrison i wszyscy się roześmiali. Z jakiegoś powodu Isabella poczuła się jak nieproszony gość. Usiadła na podłodze obok niemowlęcia i udawała, że jest nim zainteresowana bardziej niż rozmową przy stole. Pozostała trójka nie przestawała plotkować o ludziach z college’u, ale teraz obmawiano dalszych znajomych, których Isabella nie znała w ogóle. – Dorotheę zwolnili z pracy! – Tym razem Coco prawie krzyknęła, zadowolona, że przypomniała sobie w porę. Usiadła na podwiniętych nogach, przymierzając się do opowiedzenia całej historii. – Właśnie miała dostać awans, a przynajmniej tak się jej wydawało. Szukała nawet jakiegoś lokum do kupienia w centrum, kiedy wezwano ją na dywanik. Uwierzycie? – Coco zrobiła dramatyczną pauzę i upiła łyk wina. – Strasznie się tego wstydzi, więc proszę, nie rozpowiadajcie nikomu. Musiała się z powrotem wprowadzić do rodziców na Long Island. Wyobrażacie sobie? Brr. – Aż się wzdrygnęła. Isabella doskonale mogła sobie wyobrazić tę sytuację, ale zastanawiała się, czy aby nie jest w tym odosobniona. Prowadziła życie na bardzo niewielką skalę i w razie potrzeby łatwo mogła zmienić miejsce; gdyby straciła pracę, zapewne wróciłaby do rodziców. Jak ta Dorothea. Nie mieli z Harrisonem ślubu, nie mieli dzieci. Wystarczyło po prostu sprzedać łóżko, kanapę i przenieść się do rodzinnego domu. Bułka z masłem. Uważała wprawdzie, że nie jest to normalne, ale czy życie Coco było normalniejsze? Były prawie w tym samym wieku, a Coco już zaczęła zupełnie nowe życie: z dziećmi, golden retrieverami i koszami piknikowymi. Isabelli wydawało się ono odległe o lata świetlne. Usiadła po turecku naprzeciwko małej i zaczęła łaskotać ją w palce u stóp.
– Ta mała świnka poszła do sklepu, ta mała świnka w domu została… – zaczęła po cichu. Elizabeth wytrzeszczyła oczy i spoważniała. – Ta mała świnka zjadła kotleta, ta mała świnka nic nie dostała. – Zapatrzone dziecko znieruchomiało. – I właśnie ona w drodze do domu ciągle płakała. Buu, buu, buu! – zakończyła Isabella i połaskotała niemowlę wzdłuż nóżek, aż po brzuszek. Elizabeth przez chwilę sprawiała wrażenie przestraszonej, a potem zaczęła się śmiać. – Masz z nią świetny kontakt – powiedziała Coco, wyraźnie zaskoczona, co odrobinę uraziło Isabellę. – Isabella ma całe mnóstwo siostrzeńców i siostrzenic – powiedział ciepłym tonem Harrison, a ona poczuła się jak niezgrabna nastolatka, którą ktoś próbuje pochwalić za wszelką cenę. Wkrótce wymówiła się od towarzystwa, poszła na górę i położyła się do łóżka. Trójka na dole gadała do późna, a ona, słuchając głosów z innego pokoju, czuła się samotna. W nocy źle spała, a rano wstała wcześnie i siedziała ubrana obok spakowanej torby, zanim Harrison wyszedł spod prysznica. Coco przygotowała bajgle, muffinki i kawę. Zasiedli do jedzenia. Isabella miała wrażenie, że ten weekend nigdy się nie skończy. Popijała kawę, chcąc mieć już z głowy wszystkie te pożegnania, uściski i obietnice rychłej ponownej wizyty. Harrison guzdrał się, zbierając rzeczy, i długo nie wstawał od stołu. Isabella miała ochotę na niego wrzasnąć. W końcu ruszyli w drogę. Isabella chciała jeszcze zajechać do Boston College, zajrzeć do księgarni i kupić sobie bluzę. Przez otwarte okna wdzierał się do samochodu jesienny wiatr. Wystawiła rękę na zewnątrz i poczuła tę charakterystyczną, cudowną rześkość, zmieszaną jeszcze z ciepłem lata. – Dobrze się bawiłaś? – zapytał ją Harrison, zerkając na nią. Położył jej rękę na udzie. – Przepraszam, jeśli przeżyłaś rozczarowanie. – Chciałbyś się kiedyś przeprowadzić do Bostonu? – zapytała. – Nie. – A co? Tobie coś takiego chodzi po głowie? Isabella poczuła natychmiastową ulgę i przecząco pokręciła głową. Uśmiechnęła się. – Fajnie się tu przyjeżdża, to świetne miejsce na studia, ale nie wyobrażam sobie powrotu na stałe – dodał. – To takie trochę nieprawdziwe miasto. Zaśmiała się lekko, zadowolona z odpowiedzi. Przez ten weekend
już tyle razy zmieniała zdanie na jego temat, że kompletnie pogubiła się w swoich opiniach. Czy to coś oznaczało? Chyba nic dobrego. Chwyciła Harrisona za rękę i ucałowała ją, a potem położyła sobie na kolanach. – Było świetnie – odpowiedziała. – Naprawdę. Uśmiechnął się i skupił uwagę na drodze. – Śliczne mają to dziecko, prawda? – zapytała. – Aha – mruknął i cofnął dłoń na kierownicę. Kiedy podjechali na uczelniany kampus, Isabella poczuła się tak samo, jak wówczas gdy wracała tam każdej jesieni. Ściskało ją w żołądku, czuła łaskotanie w gardle. Zaczęła rozglądać się dokoła, jakby spodziewając się, że spotka kogoś znajomego. Grupki dziewcząt szły do stołówki w spodniach od piżamy, z potarganymi końskimi ogonami. Śmiały się i pokrzykiwały, a Isabella zapragnęła nagle dołączyć do nich, pójść na jajka na bekonie i poplotkować o minionym wieczorze. Chciała wiedzieć, co się wydarzyło. Kto się z kim obściskiwał. Czy byli jacyś fajni faceci. Przeszli się z Harrisonem po okolicy, trzymając się za ręce. Isabella pokazała mu akademik, w którym mieszkała, oraz inne uczelniane budynki. Wiedziała, że go to nudzi, ale nie zamierzała się tym przejmować. – Ładnie tutaj, co? – zapytała. – Nie ładniej niż w Tufts? To najładniejszy campus, jaki widziałam w życiu. Roześmiał się i objął ją ramieniem. – Nie wydaje ci się, że możesz być troszkę nieobiektywna? – Powiedział to tonem „ale ty jesteś fajna”, którego tak często używał na początku znajomości, ale zaniechał ostatnio. Isabella nie wiedziała, czy powinno ją to niepokoić. Parę tygodni temu uświadomiła sobie, że ta znajomość to najdłuższy związek w jej życiu. Miała teraz dwadzieścia dziewięć lat. Porównywanie Harrisona do szalonego Willa z college’u albo do Bena Zielarza było pozbawione sensu. Bo to obecna relacja była prawdziwa, taka, z którą porównuje się wszystkie inne. Albo i nie porównuje. Jeśli związek okaże się trwały. W czasach college’u dwadzieścia dziewięć lat wydawało się Isabelli odległą starością. Myślała, że w tym wieku będzie już miała męża i dzieci. Jednak lata mijały, a ona wcale nie czuła się znacząco inaczej.
Wyglądało na to, że wszystkim innym proces doroślenia przychodził łatwiej. Wystarczyło popatrzeć choćby na znajomych Harrisona. Żenili się, mieli dzieci i za bardzo nie zastanawiali się nad życiem. Może problem Isabelli polega na tym, że niepotrzebnie dzieli włos na czworo? A może sam fakt, że tak się nad wszystkim zastanawia, oznacza, że z jej życiem coś jest nie tak? Niedawno, pewnego poranka, wylegiwali się w łóżku. Rzecz kompletnie do Harrisona niepodobna. W niedziele zawsze biegał i przeważnie wychodził z domu, zanim jeszcze Isabella zdążyła się obudzić. Lecz nie w tamtą niedzielę. Zamówili sobie śniadanie z Bagelry i oglądali program publicystyczny „Meet the Press” z rozłożonym na łóżku „New York Timesem”. Isabellę denerwowało trochę, że Harrison w weekendy od samego rana ma tyle energii. On biegał, a ona, leżąc w łóżku, czuła się jak ostatni leń. Tamtego ranka była nawet gotowa pokłócić się z nim o to wyjście, on jednak jakby czytał w jej myślach i pozostał w domu. – Nie biegasz dzisiaj? – zapytała. Wzruszył ramionami. – Jakoś nie mam ochoty. Isabella miała dwa malutkie pluszowe prosiaczki, które trzymała na nocnym stoliku. Nazywały się Buster i Stinky. Harrison zawsze uważał miłość Isabelli do pluszaków za dziwactwo i zdumiewało go, że tak ją ciągnie do małych, futrzastych zabawek. – Odmieniec z ciebie – powiedział ze śmiechem, kiedy zarechotała na niego pluszowa żabka. Ale Isabella wiedziała, że Harrison nie żartuje. Jej poprzedni faceci uznawali ten bzik za uroczy i rozbrajający, i dawali jej w prezencie masę pluszaków. Ben nawet (przeważnie wtedy, gdy był na haju) podkładał pod nie głos i udawał, że maszerują po łóżku. Żeby rozśmieszyć Isabellę. Harrison przeważnie nie zwracał uwagi na Bustera i Stinky’ego, tylko raz podczas długiej rozmowy telefonicznej zaczął grać Busterem w zośkę. Lecz tego ranka po wyjściu z łazienki Isabella znalazła pluszaki na łóżku w nieprzyzwoitej pozie. Gapiła się na nie dobrą chwilę, zanim dotarło do niej, że świnki leżą w pozycji sześć na dziewięć. Stała w nogach łóżka, dopóki Harrison nie zajrzał na górę. – Jezus Maria – powiedział. – Same zbereźne świnie w tym domu. Chyba nauczyły się tego od ciebie. – Wiesz przecież, że to dwaj chłopcy…? – A co, dwa samce nie mogą się kochać? Niczego się nie nauczyłaś
od tych pingwinów w zoo? Isabella roześmiała się i poszła z Harrisonem do łóżka. Przez resztę dnia, gdy wychodziła z pokoju, on ustawiał świnki w kolejnej nieprzyzwoitej pozie. Tak, pomyślała Isabella pod koniec dnia. Niech mu będzie. Mogę z nim zostać na zawsze. Martwiła się wprawdzie, że są ze sobą zbyt długo, by mogło z tego wyjść coś prawdziwego. Wyobrażała to sobie trochę tak, jak skoki do wody z wysokiej wieży. Jak się skoczy od razu, nie ma problemu. Ale jeśli ktoś stanie, zacznie patrzeć w dół, zastanawiać się, co złego może go spotkać, to już przepadło. Pozostaje mu tylko zejść po drabince z powrotem na ziemię. Harrison stał obok akademika i patrzył w swoje blackberry. A ona przyglądała się jego plecom. Czy to normalne, że jednego dnia go kochała, a drugiego nienawidziła? Co będzie, jeśli ta huśtawka nie ustanie nigdy? Podeszła do niego od tyłu, stanęła na palcach, aż sięgnęła mu nosem do ucha, i delikatnie dmuchnęła. Przekrzywił głowę, jakby go połaskotała, i opuścił dłoń z telefonem. Isabella nie przestawała dmuchać, aż się roześmiał. Wtedy pocałowała go w kark. – Ach ty zbereźna świnko! – powiedział. – Tu cię mam. – Tu cię mam – odpowiedziała. Przysunęła twarz do jego twarzy i dmuchnęła ponownie. A on uśmiechnął się i ją pocałował.
Łożysko Wszyscy gadali o dzieciach. Wszystko zaczęło się wówczas, gdy ktoś zasugerował, że Shannon wychodzi za mąż, bo jest w ciąży. – Poznała gościa sześć miesięcy temu – powiedziała Annie. – A proszę, już idziemy na ślub. Coś podejrzanie mi to wygląda. – Myślisz, że zaszła? – zapytała Lauren. – Nie sądzę. – Może zwyczajnie chce wyjść za mąż – powiedziała Isabella. A potem, żeby zmienić temat, zapytała Katie, jak przebiega jej ciąża, i musiała wysłuchać długiej opowieści o tym, jak bardzo musieli się z Timem starać o drugie dziecko. – Zawsze ci się wydaje, że to takie proste. A ponieważ już miałam Charlesa, więc myślałam, że zajdę, kiedy tylko zechcę. – Tu zrobiła przerwę na łyk wody. Lauren łudziła się, że to już koniec wypowiedzi, ale po chwili Katie podjęła ochoczo: – No ale kupiłam sobie książkę Kontroluj własną płodność i ona odmieniła moje życie. – Tak, ja też to mam! – pisnęła Annie. – Jest znakomita. – I zaczęły ze swadą dyskutować o wpływie śluzu szyjkowego na owulację. – Śluz szyjkowy? – wyszeptała Lauren do Isabelli. – No wiesz, wydzielina – odparła szeptem tamta. Lauren odłożyła ciasto i wzięła drinka. – A fuj – powiedziała. – To poważna sprawa – odparła Isabella. Lecz gdy Katie i Annie zaczęły omawiać różnicę między śluzem „jak surowe białko kurzego jaja” a „kłaczkowatym”, Lauren poszła po nowe drinki. Kiedy wróciła, panie rozmawiały o łożysku. Isabella z uśmiechem wyjęła z rąk przyjaciółki szklaneczkę. – A pamiętasz, jak Michael Jackson powiedział, że zabrał dziecko ze szpitala razem z łożyskiem? – zapytała Lauren. Isabella zaśmiała się i pokręciła głową. – No co? To chyba jedyna historia o łożysku, jaką znam. Ja tylko staram się wpasować w klimat. – Obie parsknęły śmiechem. Temat Michaela Jacksona wypływał zresztą co chwila. Twarz gwiazdora, który zmarł na początku tygodnia, pojawiała się na ekranie, ilekroć Isabella włączała telewizor. Nie sposób było o nim zapomnieć. Nawet weselna kapela grała wiele jego utworów. Impreza Shannon powoli zamieniała się w koncert ku czci Michaela Jacksona. To było dziwnie
niepokojące. – A wiesz, jaka piosenka od tygodnia chodzi mi po głowie? – spytała Lauren. – Billie Jean. Cały czas ją słyszę i nie mam pojęcia, co z tym zrobić. Chyba od tego zwariuję. Billie Jean is not my lover… – Jezu, jak ty fałszujesz! – skwitowała Isabella. – Jakie to smutne z tym Jacksonem… – powiedziała Katie. – E tam – burknęła Lauren. – Nie wiem czemu, ale mnie tam wcale smutno nie jest. – Już wiesz, jak nazwiesz dziecko? – zapytała Isabella. – Podoba mi się Jason, ale jeszcze nie jestem pewna. – Może powinnaś nazwać go Blanket? – rzuciła Lauren. Isabella miała już serdecznie dość rozmowy o noworodkach, jeszcze zanim do stołu podeszła Mary; dwa tygodnie temu i ona była w ciąży, ale nikt o tym nie wiedział. Któregoś wieczoru zwierzyła się Isabelli i Lauren, kiedy przyjaciółki złożyły jej wizytę. Lauren przyniosła szampana z okazji podjęcia nowej pracy w agencji nieruchomości. – Daj spokój – powiedziała, kiedy Mary stwierdziła, że nie pije. – Wreszcie mam robotę za jakieś sensowne pieniądze. Nie chcesz tego uczcić? Nalała szampana, podstawiła kieliszek pod nos Mary i trzymała, dopóki ta nie odwróciła wzroku. – Jestem w ciąży – powiedziała. Tak po prostu. – O cholera… – powiedziała Lauren, opuszczając kieliszek. – To czemu nic nie mówiłaś? – Bo sama jeszcze w to nie wierzę. – Moment całkiem dobry – zauważyła Isabella. – Za chwilę wychodzisz za mąż. – No tak – powiedziała powoli Mary. – Tyle że tego nie planowałam. Nie myślałam, że tak się stanie. Tydzień później zadzwoniła do Isabelli i powiedziała, że już po ciąży. – Nie wiem, co się stało. Lekarz powiedział, że tak bywa. Że to normalne. – No to pewnie normalne – mruknęła Isabella. – Strasznie głupio się czuję. Wiem, że tego nie planowałam, ale potem już chciałam. Teraz mam wrażenie, że wywołałam poronienie swoim myśleniem.
– To chyba tak nie działa – stwierdziła Isabella. – No, chyba nie. Jednak Mary nie wyglądała na przekonaną. A teraz wszystkie były na weselu Shannon, na którym gadało się wyłącznie o dzieciach. – Wiesz, czemu Kristi nie mogła przyjść? – zapytała Katie. – Bo oni teraz wychodzą tylko wtedy, gdy przychodzi do nich jej teściowa, a dziś akurat była zajęta. Nie mogą zostawić małego nawet na wieczór, bo Kristi karmi wyłącznie piersią. Nawet nie ściąga pokarmu. Dziwne to wszystko jakieś. – Jej dziecko to chyba ma już z rok, co? – zapytała Isabella. Obie kiwnęły głowami. – Fuj – stwierdziła Lauren. Ken niepokoił się o Mary. Powiedział to Isabelli po ślubie. – Martwię się o nią. Isabella przytuliła Kena. Lubiła go. – Nic jej nie będzie – zapewniła. Skinął głową. I za każdym razem, gdy przystawał obok Mary, kładł dłoń na jej ramieniu. Katie opowiadała o tym, jak sobie zaplanowała poród drugiego dziecka, a Lauren patrzyła na nią z pewnym obrzydzeniem i lękiem. Ta opowieść to pikuś, myślała Isabella. Ona z Harrisonem widzieli wideo z narodzin Charlesa, całkiem nieoczekiwanie zresztą. Katie i Tim zaprosili ich któregoś razu na kolację. Kiedy goście pili wino, zachwycali się niemowlęciem i jedli miniaturowe tarty, Katie zapytała znienacka: – A może chcecie zobaczyć wideo z porodu? Isabella była pewna, że ani ona, ani Harrison nie powiedzieli „tak”, ale z drugiej strony nie powiedzieli też „nie”. Tak oto znaleźli się przed telewizorem i zaczęli oglądać wijącą się Katie i oślizgłego, przeciskającego się na świat Charlesa. Kiedy wyszli, Harrison nacisnął guzik windy. – Ja pierniczę! – powiedział po prostu. Isabella pokochała go za te słowa.
– Nie są, na szczęście, bardzo bliskimi znajomymi – poczuła się w obowiązku dodać, ale Harrison tylko pokręcił głową i wzniósł oczy ku niebu. – Ja pierniczę – powtórzył. – Ja pierrrniczę. Lauren zarzuciła pierwszą halkę sukienki druhny na głowę i wywijała w rytm Beat It. – Może niech już lepiej nie pije – rzuciła Isabella w powietrze. – To naprawdę niestosowne – powiedziała Katie, a Isabella pomyślała, że koniecznie musi powtórzyć jej słowa Harrisonowi. „Myślisz, że to niestosowne?”, spyta „A takie, na przykład, pokazywanie znajomym wideo z własną waginą w roli głównej?”. I się roześmieje. Isabella już dawno nie widziała Harrisona, który starał się trzymać z dala od Katie. Zapewne się jej bał po pamiętnym seansie i trudno było się dziwić. Wyszła na zewnątrz i zobaczyła Mary i Kena, stojących po drugiej stronie kamiennego patio z widokiem na ocean. Mary wtuliła głowę w ramię mężczyzny, a on całował ją w czubek głowy. Isabella poczuła się jak szpieg, ale mimo to stała i patrzyła. Harrison podkradł się do niej od tyłu i uśmiechnął się, gdy zobaczył jej łzy. – Płaczesz? – zapytał. Isabella przecząco pokręciła głową. – Co za kłamczucha! – dodał. Isabella zawsze płakała na ślubach (ale raczej podczas samej ceremonii, nigdy na weselu). – Wszystko w porządku? Skinęła głową. – Jestem szczęśliwa. Tak po prostu. – Właśnie widzę – mruknął. Wyciągnął z kieszeni chustkę i podał jej, żeby mogła wytrzeć nos. Harrison zawsze brał na śluby chustkę, by podać ją Isabelli w razie potrzeby. Oprócz niego i własnego dziadka dziewczyna nie znała nikogo, kto by jeszcze używał prawdziwych chustek. Za pierwszym razem poczuła się tak, jakby znalazła w zimowej kurtce dwudziestodolarowy banknot – niespodziewany szczęśliwy traf. Pomyślała, że to przynosi szczęście, a wrażenie to nigdy nie zbladło ani
nie osłabło. Za każdym razem, gdy Harrison podawał jej swoją chustkę, Isabella nie posiadała się ze szczęścia. – Przegapiłeś fantastyczną rozmowę o porodach – powiedziała. – Bardzo żałuję. Czyżby Katie wyciągnęła jakieś nowe zdjęcia Charlesa w kanale rodnym? – Nie tym razem. Po prostu dużo mówiło się o łożysku. Placenta. – „Placenta” to po łacinie „płaskie ciasto” – powiedział Harrison. – Skąd ty to wiesz? Z uśmiechem wzruszył ramionami. – Gdzieś słyszałem. – Chyba oglądasz za dużo Discovery – stwierdziła Isabella. Gdy na trzydzieste urodziny Harrison dał jej psa, Isabella poczuła ciężar odpowiedzialności. – Zdechnie przeze mnie – powtarzała bez przerwy, ale Harrison zapewniał ją, że nie stanie się nic podobnego. Isabella wprawdzie marzyła o psie od bardzo dawna, ale kiedy już go dostała, uznała, że nie jest na niego gotowa. Bała się, że nadepnie na szczeniaka, zapomni go nakarmić albo zostawi na wierzchu coś trującego. Możliwości było całe mnóstwo. O dugiej w nocy Winston skamlał tak bardzo, że Isabella w końcu położyła się przy nim na podłodze. Kiedy się obudziła, stał nad nimi Harrison. – Kto tu kogo niby ma? – zapytał. Winston spał zwinięty w ciasny kłębek, przyciśnięty do brzucha Isabelli. Dziewczyna przyjrzała się psiakowi uważnie, sprawdzając, czy zwierzę oddycha. Potem popatrzyła na Harrisona i przetarła oczy. – Może i on nas. Ale jeszcze zobaczymy – odpowiedziała. Harrison się uśmiechnął. – Dobra z ciebie mamusia – powiedział i poszedł myć zęby. Ni stąd, ni zowąd taki tekst! – Może chcesz wrócić do środka? – zapytała go Isabella. – Katie właśnie opowiada o tym, jak będzie wyglądał jej następny poród. Harrison zamyślił się przez chwilę. – Nie – odparł. – Nie chcę. Isabella z uśmiechem obróciła w dłoniach chustkę.
Malinka Ojciec Kena nie żył, więc Mary nie mogła być tak szczera, jak chciała. – Dla mamy jestem wszystkim – mówił Ken, ilekroć Mary wypowiadała się na temat teściowej. – Oprócz ciebie ma jeszcze troje innych dzieci – odpowiadała Mary. – Ale tylko jedno takie jak ja – puentował Ken, obejmując ją ramieniem. Mary próbowała okazać wyrozumiałość. Była w końcu katoliczką i potrafiła cierpieć w milczeniu. Starała się nic nie mówić, gdy Ken spędzał u mamy całe weekendy, pomagając jej w rozliczaniu podatków albo wybierając z nią bramę do nowego garażu. – Takimi rzeczami zawsze zajmował się tata – wyjaśniał, kiedy Mary narzekała, że za rzadko go widuje. Na pierwszej randce Ken odebrał telefon od mamy w trakcie kolacji. – Przepraszam – powiedział, kiedy wrócił do stolika. – Kiedy nie odbieram, mama zaczyna się denerwować. Tata umarł kilka lat temu, a ona została zupełnie sama. Mary omal nie rozpłakała się ze szczęścia. Była oto na randce w ciemno z naprawdę miłym facetem, który kocha swoją matkę i nie boi się do tego przyznać. Trzy randki później sytuacja nie wyglądała już tak uroczo. Ken wprowadził się do Mary, ale uprzedził ją, że nie może powiedzieć o tym mamie. – Przecież mamy po trzydzieści lat – zdziwiła się Mary. Nigdy jeszcze Ken nie wydał się jej tak mało atrakcyjny. – Mamusia jest po prostu staroświecka – odparł. – A ja nie chcę jej denerwować. Tyle przeszła po śmierci taty… Mary nie mogła powiedzieć niczego więcej. – Niektóre pępowiny bywają mocniejsze od innych – powiedziała jej Lauren. Zabrzmiało to jak pierwsze zdanie z horroru. – Mów mi „Malinka” – powiedziała matka Kena po zaręczynach. – Albo „mama”.
Wszyscy nazywali matkę Kena Malinką. Od zawsze. Większość ludzi nie wiedziała nawet, że naprawdę ma na imię Virginia. – Mój tatuś ciągle powtarzał, że jestem słodka jak malinka – wyjaśniła któregoś razu. – I to przezwisko jakoś do mnie przylgnęło. Mary nie potrafiła sobie wyobrazić, jak można nazywać dorosłą kobietę Malinką, ale mówienie do niej „mamo” było jeszcze gorsze. Czuła, że propozycja przyszłej teściowej nie jest szczera. Ona sama wolałaby nadal nazywać ją panią Walker, tak jak przedtem, nie mogła jednak odmówić. Grzecznie powiedziała „dziękuję” i przestała zwracać się do matki Kena bezpośrednio. – Co ja mam robić? – zapytała Isabellę. – Jego rodzina jest nienormalna. To oczywiste. – To tak jak rodzina Harrisona – odparła Isabella. – Nigdy się nie przytulają. Mówiłam ci już o tym? Tylko machają do siebie z drugiego końca pokoju, nawet jeśli nie widzieli się od paru miesięcy. To bardzo dziwne. – No wiesz… Mama Kena przytula swoje dzieci, kiedy nie widzi ich dłużej niż pięć minut. – Naprawdę? – Tak. – To też jakieś dziwne. – Wiem. – A członkowie rodziny Harrisona nigdy nie rozmawiają ze sobą przez telefon. Nigdy. Chyba że mają się gdzieś spotkać i chcą potwierdzić godzinę. – U Kena jada się wyłącznie w restauracji Friday’s albo Chili’s – powiedziała Mary. Isabella się roześmiała. – Brat Harrisona je palcami i nigdy nie mówi „przepraszam”, kiedy odchodzi od stołu. Po prostu wstaje i sobie idzie. – Myślę, że Malinka nie chce, żebyśmy się pobrali. – Naprawdę? – Tak. Wolałaby skupić uwagę Kena na sobie. – Ojej – powiedziała Isabella. – Tak, tak. Każdego lata rodzina Kena jeździła nad jezioro niedaleko Cable w stanie Wisconsin.
– Nigdy nie mieliście ochoty pojechać gdzie indziej? – zapytała Mary. – Jeździmy właśnie tam – wyjaśnił Ken – bo tata zaczął nas tam zabierać, kiedy byłem jeszcze dzieckiem. Mary spotykała się z Kenem już dwa lata, ale nigdy jeszcze nie została zaproszona „nad jezioro”. Natomiast Ken, choć bywał na wakacjach z jej rodziną, nigdy o tym nie wspominał swoim bliskim. Ale teraz, po zaręczynach, Malinka zadzwoniła do syna, żeby zaprosił Mary, a on powiedział jej o tym w taki sposób, jakby oczekiwał wybuchu entuzjazmu. – Będziesz mogła zobaczyć jezioro! Mary się uśmiechnęła. Uroda żadnego jeziora na świecie nie była w stanie zrekompensować jej tygodnia z Malinką. Dojazd zajął im cały dzień. Musieli polecieć samolotem na lotnisko St. Paul International w Minneapolis, a potem spędzić jeszcze trzy godziny w samochodzie, w drodze nad jezioro. Kiedy dotarli na miejsce, Malinka czekała na nich na ganku. – Tak się cieszę, że możesz być z nami – powiedziała do Mary z udawanym brytyjskim akcentem. Musiała chyba wcześniej ćwiczyć to zdanie. Mary widziała, że Malinka próbuje się uśmiechnąć, ale wargi najwyraźniej nie poddawały się jej woli. Ken poszedł przebrać się w kąpielówki i pobiegł ścieżką do jeziora, jeszcze zanim Mary weszła do domu. Posłała mu spojrzenie mówiące „nie zostawiaj mnie tu samej”, ale krzyknął tylko: – Dołącz do mnie, jak będziesz gotowa! Na ganku Mary i Malinka popatrzyły na siebie. – Pokażę ci twój pokój – powiedziała Malinka i zaprowadziła gościa do wąskiej wnęki za kuchnią. Stojące tam łóżko zajmowało większą część pomieszczenia. Mary postawiła torbę i usiłowała sprawiać wrażenie zadowolonej, że będzie spać w dawnej spiżarni. – Bardzo dziękuję za zaproszenie – powiedziała. – Bardzo się cieszę, że mogłam tu przyjechać. Ken tyle mi opowiadał o tym miejscu. Malinka była wyraźnie podenerwowana. – Och – powiedziała. – Jak to miło. – Czy mogłabym w czymś pomóc? Na przykład w przygotowywaniu kolacji? – Nie, wszystko jest gotowe – odparła Malinka. – Kolacja będzie o szóstej.
Kiedy Mary została w końcu sama w spiżarni, postanowiła położyć się i uciąć sobie drzemkę. To jest teraz moja rodzina, pomyślała. Będę oficjalnie związana z Malinką. Starała się nie dramatyzować, ale wyobraziła sobie spędzanie wszystkich wakacji z rodziną Kena i z jej oka spłynęła pojedyncza łza. Teściowa zwaną Malinką! Jezioro było ładne, ale lodowato zimne. Ken zabrał Mary na wycieczkę kajakiem, zapewniając, że nic się jej nie stanie. – Hej, włóż to – powiedział, rzucając jej kapok. Powiosłowali na środek ciemnej wody; ona z przodu, bo Ken powiedział, że cięższa osoba powinna siedzieć z tyłu. Ilekroć Mary odwracała się do niego, żeby o coś zapytać, kajak zaczynał się chwiać. Siedziała więc nieruchomo, patrząc przed siebie. Z wioseł kapało do wnętrza i wokół ich stóp zebrała się już spora kałuża. Jedyną dobrą stroną kajakarskiej wyprawy było to, że postać Malinki na brzegu robiła się coraz mniejsza i mniejsza. Mary poczuła się lepiej i pewniej. – Ojojoj! – usłyszała za plecami. – Co? – Gwałtownie odwróciła głowę do tyłu, a kajak przechylił się na prawą burtę. – Co ma znaczyć to „ojojoj”? – Nic wielkiego – powiedział Ken. – Ale powinniśmy zawrócić. Chyba mamy dziurę. Mary chwyciła za wiosło i zaczęła uderzać nim w wodę. Dobiegł ją śmiech Kena. – No dobrze – powiedziała. – Nawet jeśli kajak zatonie, to jesteśmy blisko brzegu. Dopłyniemy. Kiedy wrócili, Malinka stała na brzegu, trzymając się za serce. – Och, tak się martwiłam! – powiedziała. – Dlaczego, na litość boską, wzięliście akurat ten kajak? Nie używaliśmy go od lat! Mówiąc to, Malinka patrzyła na Mary. – Mamo, nic nam nie jest – odparł Ken. Był wyższy od matki, a kiedy objął ją ramieniem, wydała się kruszyną. – Owszem – powiedziała Malinka. – Ale ja się martwiłam. – Wiem, mamo, wiem! – Ken ruszył z matką przodem, w kierunku domu. Mary szła za nimi, drżąc z zimna w mokrych butach.
Zrozumiała, że Walkerowie mają swój wakacyjny grafik, który zaburza sama jej obecność. W niedzielę wieczorem szli do restauracji Lodge, gdzie zamawiali szczupaka i racuszki z białego sera. W poniedziałek były hot dogi z grilla, a wtorkowe popołudnia zarezerwowano dla meksykańskich tacos. Kiedy pojechali do sklepu spożywczego i Mary zaproponowała, żeby kupili łososia na grilla, cała rodzina spojrzała na nią jak na osobę z innej planety. – Rybę jadamy wyłącznie w Lodge – powiedziała siostra Kena, a Mary skinęła głową, jakby to wyjaśniało wszystko. Pojechali do Lodge w środę, zagrać w bingo. – Wiecie, co mi przypomina to miejsce? – powiedziała Mary. – Ten ośrodek wypoczynkowy z Dirty dancing. Pamiętacie ten film? Siostra Kena roześmiała się. – Dirty dancing? – zapytała Malinka. – A cóż to takiego? Mary poczuła się tak, jakby właśnie przyznała się Malince, że ogląda ostre porno, zamknęła więc usta i skoncentrowała się na swoich kartach do bingo. Ken w innej sali zamawiał akurat dżin z tonikiem dla mamy. Gdy wrócił, rozejrzał się po stolikach, a Mary i Malinka pomachały do niego jednocześnie. Uśmiechnął się i ruszył w ich stronę. – Och – powiedziała Malinka. – Ciebie zobaczył pierwszą. Widać jesteś teraz jego dziewczyną numer jeden. Przez chwilę Mary miała wrażenie, że się przesłyszała. A przez następną była zbyt przerażona, by odpowiedzieć. W końcu wykrztusiła przez ściśnięte gardło: – Mam ubranie w jaskrawym kolorze. Pewnie łatwiej mu było mnie dostrzec. Rodzeństwo Kena nie zajmowało się Malinką tak jak on. Byli dla niej, oczywiście, bardzo mili, nie obserwowali jednak każdego jej ruchu, by mieć pewność, że wszystko jest w porządku. – Może to dlatego, że Ken jest najstarszy – powiedziała Isabella przez telefon. Mary pojechała do miasteczka i zadzwoniła do niej z budki. W Cable jej komórka nie miała zasięgu, a ona musiała z kimś porozmawiać przed ostatecznym popadnięciem w obłęd. – Może… – odparła. Każdego roku rodzina Kena fotografowała się na tle jeziora. Tym
razem to Mary zaoferowała się, że zrobi zdjęcie. – Nie, ty też powinnaś znaleźć się na fotografii – zaprotestował Ken. Malinka wyprostowała plecy, więc Mary dodała szybko: – To może zrobię jedno zdjęcie wam, a potem zrobimy drugie, już ze mną? Malinka uśmiechnęła się do niej. W samolocie Mary liczyła ukąszenia komarów na nogach. – Dwadzieścia trzy! – oznajmiła Kenowi. – Nie, zaczekaj… Dwadzieścia cztery! – Mówiłem ci, żebyś nie wychodziła biegać bez sprayu przeciwko owadom – roześmiał się. – Nie wierzyłaś. – Po prostu myślałam, że będę od nich szybsza – odparła. – Cieszę się, że zobaczyłaś jezioro – powiedział Ken, a Mary się uśmiechnęła. – Myślisz, że damy radę tam pojechać w przyszłym roku? Będzie podróż poślubna… Nie wiem, czy wystarczy mi urlopu. – Coś wymyślimy. Nawet jeśli ty nie będziesz mogła, ja będę musiał tam wpaść na parę dni. – To zbyt długa podróż jak na taki wyskok – stwierdziła Mary. Ken poklepał ją po kolanie. Kiedy brali ślub, Malinka płakała. Mary była pewna, że to łzy smutku, nie radości. – Oszalałaś – powiedział Ken. – Moja matka cię uwielbia. Ken zatańczył z matką i dla Malinki był to najszczęśliwszy moment wieczoru. Podczas przyjęcia Mary stała przez chwilę przy teściowej. Kiedy mijał je kelner z tacą krewetek, Malinka powiedziała: – Wiesz, że Ken nie może jeść krewetek, prawda? Dostaje od nich wysypki. – Tak – odparła Mary. – Wiem. – Och, to dobrze. – Malince najwyraźniej ulżyło. – Po prostu nie wiem, skąd w ogóle te krewetki na waszym ślubie, skoro wiesz, że twój mąż dostaje od nich alergii. Mary poszła do łazienki i zamknęła się w kabinie dla niepełnosprawnych. Stała tam w swojej sukni ślubnej i oddychała głęboko, dopóki nie usłyszała wchodzącej Isabelli. – Mary! – zawołała Isabella. – Jesteś tutaj? Mary otworzyła drzwi.
– Malinka – powiedziała. Isabella pokiwała głową. – W ubiegłym tygodniu matka Harrisona oznajmiła mi, że kropki już wyszły z mody. – No i? – Miałam na sobie różową sukienkę w białe kropki – odparła Isabella. – No tak – powiedziała Mary. – Już mi lepiej. I obie z Isabellą wyszły z łazienki na salę. Kiedy Mary miała już pewność, że jest w ciąży, Ken od razu zadzwonił do matki. – Płacze – wyszeptał do żony, a Mary się uśmiechnęła. Żeby to uczcić, cała trójka wybrała się na kolację. – Niedługo będziemy już znali płeć – powiedziała Mary. – Och, nie! Chcecie się tego dowiedzieć? – Malinka sprawiała wrażenie przerażonej. – Tak. Byłoby miło zacząć przygotowania… – Przecież to największa niespodzianka w waszym życiu! Dlaczego chcecie ją zepsuć? Mary nie wiedziała, co odpowiedzieć. – Będziecie musieli wyprowadzić się z tej dzielnicy – dodała Malinka. – Nie możecie mieszkać tu z dzieckiem. To niebezpieczne. Dzielnica, owszem, była niebezpieczna, ale w latach siedemdziesiątych, teraz jednak roiło się w niej od kawiarni Starbucksa i sklepów Baby Gap. I nikt przy zdrowych zmysłach nie nazywał jej niebezpieczną. – Zastanowimy się nad tym – odparł Ken. – A myśleliście już o imieniu? – zapytała Malinka. Mary wiedziała, że teściowa stara się być miła. – Chłopiec mógłby nazywać się Parker. A dla dziewczynki… Podoba nam się Lola. – Lola? Nie możecie chyba dać dziecku na imię Lola! To imię dla prostytutki! – Mamo – powiedział Ken ze śmiechem. – To nie jest imię dla prostytutki. Mary siedziała w milczeniu. – A może Brittany albo Tiffany? – zasugerowała Malinka, patrząc
na Mary. – Albo Mandy, albo Christina? – Może… – odparła Mary. – Jest jeszcze czas na decyzję. Malinka kiwnęła głową. – No cóż. Jeśli nazwiecie ją Lola, to może ja będę mówić do niej jakoś inaczej? Wyglądała tak, jakby właśnie rozwiązała jakiś poważny problem. Mary próbowała pochwycić spojrzenie Kena, ale jej mąż uporczywie wpatrywał się w swojego cheeseburgera. – Chce, żeby jej wnuczka była jakąś plastikową panienką! – oburzała się Mary. – Brittany i Tiffany? Co to w ogóle jest? To imiona, które nadawałyśmy swoim wymyślonym dzieciom, jak byłyśmy w drugiej klasie! – Naprawdę? – zapytała Isabella. – Mnie w tym wieku najbardziej podobało się imię Brandy. – Isabello! – Okej, przepraszam. Więc Malinka ma zły gust, jeśli chodzi o imiona. – Zły gust? Chyba chce, żeby jej wnuczka została nastoletnią piosenkarką w skórzanych spodniach, która przysięga, że pozostanie dziewicą, a potem zachodzi w ciążę w wieku siedemnastu lat. Mary się rozpłakała, a Isabella poklepała ją po plecach. – Może to chłopiec – powiedziała. Dziecko urodziło się ze wszystkimi paluszkami na swoim miejscu i Mary była szczęśliwa. Nie martwiła się jakoś specjalnie, ale pewnego wieczoru, zanim jeszcze dowiedziała się, że jest w ciąży, wypiły z Isabellą całe morze wina. Kiedy więc osobiście policzyła wszystko, poczuła ulgę. I okazało się tłuściutkim chłopczykiem. Rodzice nazwali go Henry, po ojcu Kena; Mary wiedziała, że mąż się ucieszył, a poza tym podobało jej się to imię. Lubiła trzymać małego za stópki i wkładać je sobie do ust. Henry miał jasnoblond włoski i niebieskie oczy. Jak tata. Czasami podczas wypróżnienia wyglądał dokładnie tak samo, jak Ken przygotowujący się do procesu, który spodziewał się przegrać. – Jest najśliczniejszym dzidziusiem, jakiego kiedykolwiek widziałeś, prawda? – zapytała. – Tak – odpowiedział Ken. – O, tak.
Malinka odwiedziła ich, gdy tylko wrócili ze szpitala. – Nie mogłam się wprost doczekać, żeby go zobaczyć! – powiedziała do Mary, wchodząc do pokoju. – Mogłaś odwiedzić nas w szpitalu – odpowiedziała Mary. Malinka potrząsnęła głową. – Nie – powiedziała. – Pamiętam, jak to jest. Trzeba pobyć trochę sam na sam z dzieckiem, żeby się odnaleźć. Moja teściowa wpadła do szpitala zaraz po narodzinach Kena i to naprawdę była przesada! W tamtych czasach ludzie nie robili takich rzeczy. – Nachyliła się do Mary i dodała szeptem: – Tak między nami, moja teściowa była trochę straszna. – Po czym puściła do niej oko. Henry zamachał rączkami i nóżkami. – Och! – wykrzyknęła Malinka. – Tylko popatrz na te nóżki! Mam ochotę je zjeść! – Ja też – odparła Mary. Pochyliła się nad Henrym z uśmiechem. – Zobacz, kto to – zagruchała. – Zobacz, kto przyszedł do ciebie! Babcia Malinka! – Chyba trzeba go przewinąć – stwierdziła autorytatywnie Malinka. – To jedna z tych rzeczy, z którymi nie należy zwlekać. Mary wzięła niemowlę na ręce i zaniosła je na stolik do przewijania. Zaczęła wycierać mu pupę, ale Malinka podeszła i odsunęła synową. – Nie – powiedziała, wyrywając Mary chusteczkę. – To się robi tak. Pokażę ci. Popatrz.
Jezus się zbliża Jezus się zbliża. A po chwili: – Jezus się zbliża. Siostry i bracia, czuwajcie! Isabella przeczesywała wzrokiem tłum na peronie metra, w poszukiwaniu mężczyzny, który usiłował powiedzieć jej coś o Jezusie. Jej zabiegi zakończyły się niepowodzeniem, co wprawiło ją w stan niepokoju. Tubalny głos dobiegał gdzieś z bliska. – Czy jesteście gotowi? Jezus czyta w waszych sercach. Był piątkowy wieczór i Isabella chciała po prostu dojechać do domu. Ostatnio nie mogła pozbyć się wrażenia, że ktoś zamierza zepchnąć ją na tory, a przemowa mężczyzny o Jezusie nie oznaczała, że gość nie jest zdolny do takiego czynu. – Czy będziecie gotowi, kiedy nadejdzie? Czuwajcie. Czy będziecie gotowi? – Głos rozbrzmiewał echem. Isabella zadrżała. Miała nadzieję, że pociąg nadjedzie lada chwila. Przez cały tydzień Isabelli nic się nie udawało. Miała wrażenie, że wszystko w Nowym Jorku sprzysięgło się przeciwko niej. Zaczęło się w niedzielę, gdy jakiś brodaty wariat splunął w jej stronę na ulicy i nazwał dziwką. W poniedziałek, kiedy oglądała telewizję, zza półki z książkami wylazł ogromny karaluch wielkości małego psa i padł na środku pokoju. Trząsł się, wirował, aż w końcu przestał się ruszać. Isabella pomyślała, że owad prawdopodobnie miał jakiś atak. W środę wyniknęła nieprzyjemna sytuacja z jej bielizną. Poprzedniego wieczoru przyniesiono do mieszkania pranie. Zazwyczaj Isabella czuła się wówczas dumna, że jest tak gospodarna i doskonale zorganizowana (za jedyne dwa dolary za kilogram oddawała wszystkie brudne rzeczy do pralni i tego samego dnia otrzymywała je z powrotem, pięknie wyprane i wyprasowane), jednak tym razem, otworzywszy torbę, znalazła w niej również obcą bieliznę. Były to różowe, jedwabne, damskie majtki w dużym rozmiarze, z różyczką w pasie. Isabella trzymała je pomiędzy kciukiem a palcem wskazującym, jakby były brudne, chociaż dobrze wiedziała, że zostały wyprane z jej rzeczami. Winston z przechyloną głową również wpatrywał się w majtki, jakby się
zastanawiał, po co jego pani tak długo trzyma je w powietrzu. W końcu Isabella zdecydowała się je wyrzucić. Przez chwilę myślała wprawdzie o zwróceniu ich do pralni, jednak zapewne nie wiedziano by tam, do kogo należą. Niewielka sztuka bielizny sprawiła, że Isabella poczuła się tak, jakby ktoś włamał się do jej mieszkania i dokonał przeglądu rzeczy. Wiedziała, że reaguje zbyt emocjonalnie, niemniej jednak czuła się w pewien sposób oszukana. W końcu zapłaciła za pranie własnej bielizny i oczekiwała rzetelnej usługi. Niepokoiło ją, iż rzeczy należące do różnych osób tak łatwo się mieszają. Że czyjeś majtki przypadkowo mogą trafić do jej szuflady. W środę Isabella znalazła na swoim podbródku włos. Rano nie zauważyła niczego niepokojącego, ale gdy wieczorem dotknęła twarzy, wyczuła coś, co okazało się grubym, czarnym kudłem. Kiedy zdążył urosnąć? – To nie w porządku – powiedziała do lustra i wyrwała włos. – Tak nie może być! – Co? – zapytał Harrison z drugiej strony drzwi. – Nic – odparła. W czwartek Isabella dowiedziała się, że Beth White jest właśnie w trakcie rozwodu. Nie mogła w to uwierzyć. Ogarnął ją niepokój. Beth i Kyle pobrali się przed pięcioma laty podczas nijakiej ceremonii w New Jersey. Na weselu za muzykę odpowiadał didżej, nie zaproszono żadnego zespołu i podawano kurczaki, nie steki. Beth i Kyle nie byli parą, na widok której Isabella myślała: „Tak właśnie wygląda miłość” albo: „Chciałabym być tak szczęśliwa jak oni”, wydawali się jednak tak sympatycznie, zwyczajnie dobrani. A ona zawsze widziała w nich dobre małżeństwo. Isabella była na ich ślubie jedną z druhen. W tym uroczystym dniu Beth miała takie wzdęcie, że z trudem dopięto na niej zamek sukni. Isabella znała pannę młodą od dwunastu lat, z których dziesięć Beth spędziła u boku Kyle’a. – Przenoszę się teraz do miasta – oznajmiła jej Beth przez telefon. – O – powiedziała Isabella. – To wspaniale. A co z domem? – Sprzedajemy go. Lauren ci nie mówiła? Prosiłam ją, żeby pomogła nam znaleźć agenta nieruchomości i poleciła nam kogoś zaufanego. Szczęśliwie wyprowadzam się z tego zapyziałego przedmieścia. Będziemy teraz mogły częściej się spotykać w różnych ciekawych miejscach! – To świetnie. W piątek szefowa Isabelli kazała jej przepisać jakieś notatki (takie prace Isabella wykonywała jako asystentka, ale ponad rok temu
awansowała na stanowisko młodszego redaktora). Tak więc, kiedy tego dnia Snowy rzuciła papiery na jej biurko, Isabellę ogarnął niepokój. Czyżby została zdegradowana? A może awans tylko jej się przyśnił? Może cofnęła się w czasie? Przez dłuższą chwilę wpatrywała się w notatki, po czym ułożyła je w schludny stos w rogu biurka. – Wiesz, że Snowy poprosiła mnie o przepisanie notatek? – zwróciła się do Cate. – To zabawne, bo mnie poprosiła o to samo – odpowiedziała Cate. – Czyżby zapomniała, że ma dwie nowe asystentki? – zapytała Isabella. Cate tylko wzruszyła ramionami. – Całkiem możliwe. To niezła wariatka. A poza tym… – dodała, zniżając głos do szeptu. – Słyszałam, że boi się utraty posady. – To tak, jak wszyscy – podsumowała Isabella. Wydawnictwo Cave Publishing przeżywało kłopoty. Dyrektor finansowy rozsyłał mejle oględnie nawiązujące do kwestii ekonomicznych. Używał zwrotów takich jak „cięcia” i „program przystosowawczy”, ale nikt nie wiedział, co naprawdę chciał w nich wyrazić. Cate była przekonana, że wkrótce wszyscy zostaną zwolnieni. – To tylko kwestia czasu – mówiła do Isabelli. – Dobrze ci radzę, zadbaj o oszczędności. Ta zakichana firma z pewnością nie da nam godziwej odprawy. Więc w piątek, zanim jeszcze Isabella dotarła na stację metra, czuła się pokonana. Panował upał, a ona miała wrażenie, że się topi. – Jezus się zbliża – usłyszała. Otarła pot z czoła. Bała się, że za chwilę zemdleje. Po wejściu do domu włączyła klimatyzator i położyła się na łóżku. Pomyślała, że być może widzi wszystko w ciemnych barwach z powodu gorąca. Upały zawsze wprawiały ludzi w stan niepokoju – duszne powietrze wydawało się więznąć w budynkach, utrudniając oddychanie. W Nowym Jorku już dawno zapomniano, co to wiatr, i całe miasto cuchnęło jak jeden wielki śmietnik. Tak, to wszystko przez tę pogodę, pomyślała. Usiłowała leżeć zupełnie nieruchomo. Klimatyzator w oknie pracował, szumiąc głośno. Po pewnym czasie Isabella przestała się pocić i poczuła się lepiej. Harrison wyjechał w delegację na kilka dni, więc postanowiła zamówić tajskie jedzenie i nie ruszać się z domu. Wprawdzie teraz czuła się całkiem możliwie, ale w mieszkaniu było bezpieczniej. Wychodzenie na zewnątrz nie miało sensu.
Isabellę bolała lewa strona. Najpierw poczuła ból w ramieniu, potem przeniósł się na żuchwę i nogę. Narzekała na niego od miesiąca, aż w końcu Harrison kazał jej iść do lekarza. – Myślę, że to nowotwór w zaawansowanej postaci – powiedziała. – Lekarz nic mi na to nie pomoże. – Jestem pewny, że to nie rak – odparł. Isabella wiedziała jednak, że Harrison nie ma odpowiednich kompetencji, by składać podobne deklaracje. – No dobrze – oznajmiła w końcu. – Pójdę do kręgarza. – To łagodny przypadek dysfunkcji stawu skroniowo-żuchwowego – powiedział kręgarz. – Po tej stronie kumuluje się stres, który zakłóca równowagę. – Co mogę z tym zrobić? – spytała Isabella. – Zademonstruję pani kilka ćwiczeń rozciągających. Powinna też pani sprawić sobie ochraniacz na zęby, zapobiegający zaciskaniu szczęki w nocy. I zapraszam na ponowną wizytę. Ale przede wszystkim powinna pani postarać się obniżyć poziom stresu. – O – powiedziała Isabella. – To wszystko? Dziękuję. – Powinnaś uprawiać jogę – poradziła jej Mary. – To pozwoli ci się odprężyć. Isabella poszła więc na bikram jogę, gorącą odmianę ćwiczeń, co okazało się koszmarnym błędem. W pomieszczeniu było chyba ze czterdzieści stopni Celsjusza, więc prawie nie dawało się oddychać. – Mogą panie poczuć nudności, a nawet zemdleć podczas zajęć – powiedział instruktor. – To normalne, to naturalna reakcja organizmu. Należy to po prostu pokonać. To nie jest normalne, pomyślała Isabella. Przy wykonywaniu pozycji drzewa pot płynął jej po nogach. W rezultacie pośliznęła się i upadła. – Nie chodź więcej do tej sauny – poradziła jej Lauren. – To najgorsze zajęcia. Idź na hatha jogę. Ćwiczenia w nowej grupie okazały się dużo lepsze. W salce panowała normalna temperatura. Isabella, podczas intonacji, skłonów i składania dłoni jak do modlitwy, czuła się tam trochę jak w kościele. Pod koniec zajęć, gdy uczestniczki leżały nieruchomo, instruktor spryskał je wodą lawendową, i to było bardzo przyjemne. Jednak mata do ćwiczeń cuchnęła przepoconymi stopami, co zakłócało Isabelli proces
transcendencji. – Może powinniśmy się wyprowadzić z Nowego Jorku? – powiedziała Isabella do Harrisona. – Nie najlepiej się tu wszystko układa. – W innych miastach też wcale nie jest wesoło – rzekł Harrison. – A poza tym oboje mamy tutaj pracę. – Póki co – powiedziała Isabella. – Póki co – powtórzył. – Popchnęłam kogoś w metrze – wyznała. – Ruszał się jak mucha w smole, więc lekko go pchnęłam. Harrison się roześmiał. – I uważasz, że z tego powodu powinnaś opuścić Nowy Jork? – Tak – odpowiedziała Isabella. – Ilekroć kogoś popchnę, myślę, że czas na przeprowadzkę. – Hm. Będziemy musieli się nad tym zastanowić. Isabella, Lauren i Mary poszły do baru na drinka. Przede wszystkim jednak chciały porozmawiać o Beth White. – Ich dom jest niewiele wart – powiedziała Lauren. – Nie dbali o niego. A teraz, przy tej sytuacji na rynku? Dostaną za niego nędzne grosze. – Powiedziałaś to tonem rasowej pośredniczki – stwierdziła Mary. – Radziłam im, żeby go nie sprzedawać – kontynuowała Lauren. – Ale Beth nawet nie chce o tym słyszeć. Marzy, żeby się go pozbyć. – Boże! – westchnęła Isabella. – Ale co się tam naprawdę stało? Wiecie coś na ten temat? Lauren wzruszyła ramionami. – Beth mówi, że to się wypaliło z obu stron. – Cholera – mruknęła Mary. – A wiecie, że czasami się zastanawiałam, dlaczego oni nie mają dzieci? – powiedziała Lauren. – Czułam, że coś się święci. – Beth powiedziała mi, że wywalczyła opiekę nad psem – rzekła Mary. – To najsmutniejsze zdanie, jakie kiedykolwiek słyszałam – powiedziała Isabella. Tego dnia po powrocie do domu popatrzyła naWinstona.
– Pójdziesz za mną, prawda? – zwróciła się do psa. – Kochasz panią bardziej niż pana? Winston ziewnął i odwrócił wzrok. – Co tu się dzieje? – zapytała Isabella. Zostały uwięzione z Cate w pozbawionym klimatyzacji wagonie metra i spóźniły się do pracy o dobre dwadzieścia minut. Kiedy wysiadły na piętrze z windy, zobaczyły, że sala konferencyjna jest pełna ludzi. Niektóry płakali. – Zamknięto cały dział literatury młodzieżowej. I właśnie poinformowano pracowników. – Więc oni wszyscy zostali zwolnieni? – Tak – odpowiedziała Cate. – To czyste szaleństwo. – Jak można było zamknąć cały dział? – dziwiła się Isabella. Starała się dyskretnie poprawić przylepioną do nóg sukienkę. – Firma przeżywa kłopoty – powiedziała szeptem Cate. – Moim zdaniem będziemy miały szczęście, jeśli uda nam się tu utrzymać choć parę miesięcy. – Nic nie możesz na to poradzić – stwierdził Harrison. – Zaktualizuj swój życiorys i rób swoje. To wszystko. Isabella poczuła mdłości, a przez myśl przebiegły jej słowa instruktora jogi: „Może pani poczuć nudności. To naturalna reakcja organizmu”. – Ale przecież moje CV wygląda bardzo skromnie – zaniepokoiła się. – Jeśli zostanę zwolniona teraz, z dotychczasowym dorobkiem… Nigdzie nie dostanę pracy. – Na razie wciąż ją masz – rzekł Harrison. – A poza tym jesteś bardzo zaradna i pomysłowa. – „Zaradna i pomysłowa?”. Co ty mi próbujesz powiedzieć? Harrison poradził jej, żeby się uspokoiła. Ale Isabella zaczęła krzyczeć. – Nienawidzę, kiedy ktoś mi każe się uspokoić! To ty się uspokój! Najpierw mówisz jakieś dziwne rzeczy, że niby jestem zaradna i pomysłowa, a zaraz potem każesz mi się uspokajać! Spakowała torbę i ruszyła do wyjścia. – Wrócę jutro – powiedziała.
Harrison stał w drzwiach, wyraźnie zakłopotany. Isabella udała się do mieszkania Mary i Kena. Ken, ledwie na nią spojrzał, wyniósł Henry’ego do innego pokoju. – Myślę, że denerwuje cię ta sytuacja w pracy – oceniła Mary. – To możliwe – powiedziała Isabella. – Ale czuję, że nie tylko o to chodzi. – Nie wydaje mi się, żeby Harrison zachowywał się jakoś okropnie. – Nie – odparła Isabella. – To ja zachowuję się okropnie. Pomyślała o swoim chorym lewym boku, a potem wysłała esemesa do Harrisona: „Przepraszam. Odbiło mi”. Odpisał: „Nie ma sprawy”. Wypiły z Mary mnóstwo wina i w końcu Isabella zasnęła na kanapie. Obudziwszy się, zobaczyła przed sobą Henry’ego, który tańczył, oglądając Ulicę Sezamkową. – Cześć! – powiedział. Zanim jeszcze dobiegł ją charakterystyczny zapach, Isabella zobaczyła, że chłopczyk ma pełną pieluchę. Usiadła i uśmiechnęła się do niego. – Cześć – odpowiedziała, co wprawiło Henry’ego w doskonały humor. Odwzajemnił uśmiech i przykucnął. – Myślę, że małemu trzeba zmienić pieluszkę! – krzyknęła Isabella do Mary. Potem wstała i pobiegła do łazienki, żeby zwymiotować. Słyszała, jak Henry wali w drzwi. – Wpuść mnie! Co tam robisz? – Teraz nie mogę cię wpuścić! – zawołała. – Blee, baaa! – Wiem – powiedziała Isabella. – Powinnam się wstydzić. Codziennie w pracy Isabella czuła, że lada chwila zostanie zwolniona. Jakby tego stresu było mało, Peggy, korektorka, uwzięła się, by dotrzymywać jej towarzystwa. Pytała o każdy przecinek, każdy średnik, aż Isabelli chciało się wyć. Peggy miała czterdzieści parę lat i zawsze nosiła kostiumy ze spodniami; szerokie w ramionach stroje miały dziwne kolory i wymyślne guziki. Ilekroć Isabella na nią parzyła, przypominała sobie podręczniki do wiedzy o społeczeństwie z piątej klasy. Zdjęcie Peggy z podpisem: „Pewnego dnia, gdy rozpoczniecie pracę w biurze, będziecie tam mieli koleżanki i kolegów. Kobiety i mężczyźni pracują razem jako
równi sobie”, mogłoby zdobić książkę. Peggy albo działała na Isabellę odpychająco, albo wprawiała ją w stan przygnębienia. Niemal każdego wieczoru Isabella skarżyła się na nią Harrisonowi. A potem któregoś dnia przyszła do pracy i dowiedziała się, że Peggy została zwolniona. – Pozbyli się połowy korektorów – powiedziała Cate. – Szalony Kostium też wyleciał. Tego wieczoru Isabella wróciła do domu ze łzami w oczach. – Okropnie się czuję – powiedziała. Harrison pogładził ją po plecach. – Rozumiem. Lauren przez cały miniony rok planowała wycieczkę dla wszystkich przyjaciółek z college’u. Najpierw zaproponowała, żeby poleciały na Bahamy, ale gdy spotkała się ze zdecydowanym odporem, stanęło na weekendzie w Hamptons. – Żałosne – powtarzała. – Nie dość, że na wycieczkę z okazji naszych trzydziestych urodzin jedziemy z rocznym poślizgiem, to jeszcze w dodatku jedziemy na zwykłą plażę. – Będzie bardzo miło – zapewniała ją Mary. – Hamptons to doskonały pomysł. Beth bardzo cieszyła się na ten weekend i wysyłała do całej grupy mejle w rodzaju: „Uważajcie na rozwiedzioną damę” czy: „To będzie mój wieczór panieński w innym wydaniu”. Wprawiała tym wszystkie w zakłopotanie. – Myślę, że straciła umiar – oceniła Mary. – To poważna sprawa – powiedziała Isabella. Harrison leżał na kanapie i czytał gazetę, a Isabella pakowała się na wycieczkę. Winston skulił się na piersi pana; co pewien czas podnosił głowę i lizał Harrisona po brodzie. Winston był białym, puchatym psiakiem i kiedy siedział nieruchomo, wyglądał jak maskotka. Isabella szalała na jego punkcie. Kiedy wynosiła walizkę, pies odwrócił głowę i skupił się wyłącznie na Harrisonie. – Jeśli się rozstaniemy, oddasz mi psa? – zapytała. Harrison odłożył gazetę. – Co takiego?
– Beth White przyznano opiekę nad psem, ale musiała wcześniej stoczyć o to prawdziwą batalię z Kyle’em. – O – powiedział Harrison. – Teraz rozumiem. – Więc oddasz mi psa? – Nie – odpowiedział. – Jeśli ze mną zerwiesz, uprowadzę Winstona. Będę go woził po całym kraju i fotografował w różnych stanach, żeby potem wysyłać ci zdjęcia i cię denerwować. – Wyłożyłeś to jasno – stwierdziła Isabella. Usiadła na łóżku i oparła głowę na torsie Harrisona. – Kocham cię – powiedziała. Owinął kosmyk jej włosów wokół palca. – Dobrze wiedzieć. – Sprawiasz wrażenie zmęczonej – powiedziała Isabella do Mary. Siedziały na górnym pokładzie piętrowego pociągu do Hamptons. Mary patrzyła w okno. Pod oczami miała ciemne podkówki. – Nie wyspałam się tej nocy – wyjaśniła. – Mogę ci opowiedzieć coś dziwnego? – Zawsze. – Dobrze, ale obiecaj, że nikomu nie powiesz. Bo to naprawdę dziwne. – Obiecuję. – Obudziłam się, bo miałam koszmarny sen i ugryzłam Kena w ramię – powiedziała Mary. – Boże, a co ci się śniło?! – Otóż Ken żenił się z dużą, czarną kobietą. I powtarzał: „Tak mi przykro, tak strasznie mi przykro. Możemy być razem, ale muszę się z nią ożenić”. Ja płakałam, a ta kobieta podeszła do mnie i zaczęła się ze mną bić. Ugryzłam ją w kostkę, a potem już się obudziłam, bo Ken zaczął krzyczeć. – To rzeczywiście bardzo dziwne – oceniła Isabella. – Wiem. Boję się, co teraz będzie. Może co noc będę gryzła Kena przez sen? – Myślę, że to się już nie powtórzy – pocieszała przyjaciółkę Isabella. – Obyś się nie myliła. Poza tym – jestem złą matką. – To nieprawda – pośpieszyła z zapewnieniem Isabella. – Skąd ci to w ogóle przyszło do głowy? Mary westchnęła.
– W zeszłym tygodniu Henry był chory, a ja tego nawet nie zauważyłam. Tarł uchem o podłogę i wył: „Uuu, uuu”, podczas gdy jego matka nie od razu zorientowała się, co się dzieje. – No ale do lekarza zaprowadziłaś go w porę. – Chyba tak. Ale teraz czuję się okropnie z tym, że zostawiłam go na weekend. – W zeszłym tygodniu popchnęłam kogoś w metrze – powiedziała Isabella. – Naprawdę? – Tak, to mi się zdarzyło naprawdę. Czujesz się trochę lepiej po tym wyznaniu? – Chyba tak. Lauren kupiła chyba z milion butelek wina. Gdy któraś z przyjaciółek wchodziła do wynajętego domku, mówiła: – Ooo. Za dużo tego. Nie damy rady. – Zaplanowałam po pięć butelek na głowę na cały weekend – broniła się Lauren. – Wypijemy wszystko. – Nie – zarzekały się. – To za dużo. Ale drugiego wieczoru nie było już połowy zapasu i przestały o tym rozmawiać. Beth White przez cały weekend nie zamykała się buzia. Od chwili przyjazdu na miejsce opowiadała wszystkim o swoim rozwodzie. – To była bardzo trudna decyzja – mówiła. – Ale tak jest lepiej. Isabella unikała sytuacji, w której mogłaby znaleźć się z Beth sam na sam. – Wiem, że musi się wygadać – powiedziała do Lauren. – Ale przecież ma chyba terapeutę. Lauren rozłożyła ręce. – Mam taką nadzieję. Wiem już stanowczo zbyt wiele na temat tego, co się działo w jej małżeńskiej sypialni. – Nie zmieniam nazwiska – ciągnęła Beth. – Zastanawiałam się nad tym, ale pozostanę Beth White. Isabella nie pochwalała tej decyzji. – Dlaczego nie chce wrócić do Beth Bauer? – pytała Lauren. – Przecież nie ma dzieci. To bardzo dziwne.
– Nie mam pojęcia – odpowiedziała przyjaciółka. – Może się boi, że nikt nie będzie wiedział, kim jest. – To możliwe – przyznała Isabella, zaniepokojona słowami Lauren. Ostatniego wieczoru poszły do restauracji serwującej owoce morza. Wróciły do domu przejedzone i zmęczone. Popijając wino i rozmawiając, zauważyły płaczącą w kącie Beth White. Stała tam ze zwieszoną głową, a jej ramiona drżały. Szlochała tak, że przyjaciółki nie mogły zrozumieć tego, co mówiła. – Co się stało? – Mary spytała szeptem Isabellę. Isabella pokręciła głową. – Nie wiem – odpowiedziała. Słyszały, jak Beth walczy o złapanie tchu. Ona się dławi, pomyślała Isabella, usiłując sobie przypomnieć, jak należy przeprowadzać reanimację. Reszta stała i patrzyła na Isabellę, która przykucnęła przed Beth. Dotknąwszy jej nogi, stwierdziła: – Reaguje normalnie. Lauren, stojąca po prawej stronie Isabelli, pokręciła głową. W końcu Sallie ujęła Beth pod ramię i zaprowadziła na piętro, a pozostałe dziewczyny rozeszły się w milczeniu. Żadna nie miała ochoty na omawianie tego, co zaszło przed chwilą. Mary i Isabella usiadły na ganku. Isabella zapaliła papierosa. – Myślałam, że rzuciłaś palenie – powiedziała Mary. – Rzuciłam – odparła Isabella. – Ale to wyjątkowa sytuacja. – Wiesz, nie brakuje mi już palenia tak jak dawniej – oznajmiła Mary. – W twoim głosie słyszę żal – powiedziała Isabella. Mary wzruszyła ramionami. – Gdzie jest twoje wino? – Och, chyba zostawiłam je w domu. – Jesteś w ciąży? – Co? – O mój Boże, jesteś! Jesteś w ciąży, cholernico! – W takich sytuacjach ludzie przeważnie składają gratulacje… – Nie mogę uwierzyć, że jesteś w ciąży! Mary uśmiechnęła się, wyraźnie zakłopotana, a jednocześnie szczęśliwa. – Jeszcze bardzo wcześnie. Nie powiedziałam nawet mojej mamie. Przecież nie będę się chwalić, że jestem w ciąży od trzech dni.
– No, no – ucieszyła się Isabella. – Więc będziesz miała dwoje dzieci! Dwoje, zanim ja wyjdę za mąż. – Życzę ci, żebyś również zaszła w ciążę – powiedziała Mary. – Żebyś miała trzeźwą towarzyszkę? Mary skinęła głową. – Tak. Z tego też byłabym zadowolona. Ale tak w ogóle, gdybyś teraz zaszła, bardzo bym się ucieszyła. – Jesteś moją prawdziwą przyjaciółką – powiedziała Isabella. Mary się roześmiała. – Nie mów nikomu, dobrze? To jeszcze taka wczesna ciąża… Jeszcze wszystko może się zdarzyć. – Dobrze, nikomu nic nie powiem – obiecała Isabella. – Zawrzyjmy układ. Jeśli na mnie poczekasz, to obiecuję, że zadbam, by moja pierwsza ciąża zbiegła się w czasie z twoją trzecią. W ten sposób będziemy w ciąży razem. Umowa stoi? – Stoi. W niedzielę rano obudziły się z okropnym bólem głowy. Mary musiała wyjechać porannym pociągiem i gdy Isabella wstała, już jej nie było. W domku panował potworny bałagan. Przyjaciółki chodziły po nim w milczeniu, wyrzucając puszki i butelki. Lauren podjęła nawet próbę zamiecenia podłogi, ale podczas weekendu naniosły tyle piasku, że poddała się po kilku minutach. Beth White zeszła na dół ze spakowaną torbą. Miała mokre włosy, związane z tyłu w koński ogon. Wyglądała młodo, jak uczennica szkoły średniej, która właśnie wyszła z basenu. Abby i Shannon stały za nią po obu stronach. Wyglądały jak strażniczki więzienne albo pracownice firmy ochroniarskiej, gotowe wkroczyć do akcji w razie potrzeby. – Bardzo was przepraszam – powiedziała Beth. – Przepraszam, że zrobiłam z siebie widowisko. – Nie masz za co przepraszać – zapewniły ją przyjaciółki zgodnym chórem. – Nie przesadzaj. Isabella pożegnała się. Chciała złapać pociąg. – Boski weekend – powiedziała do Lauren. – Tak – odparła tamta. – Dobrze to ujęłaś. Udało nam się godnie uczcić nasze trzydziestki. – Podobno teraz zaczyna się najlepsza dekada w życiu – dodała Isabella.
– No, podobno. – Lauren była raczej sceptyczna. – Ale myślę, że to tylko gadanie, żeby ludzie czuli się lepiej. Tak jak się mówi, że człowiek będzie miał szczęście, jeśli ptak narobi mu na głowę, albo jeśli w dniu wesela spadnie deszcz. – Może i masz rację… – powiedziała Isabella. – Ale może nie. – Może nie. Isabella zasnęła w drodze powrotnej i obudziła się w złym humorze, potwornie spragniona, gdy pociąg wjeżdżał na Penn Station. Podróżni zaczęli się przepychać do wyjścia. Zazwyczaj to Isabella torowała sobie drogę łokciami, ale tego dnia poczekała, aż wszyscy wysiądą. Wspiąwszy się na schody prowadzące do wyjścia, zobaczyła, że idący przed nią mężczyzna zatrzymuje się i zaczyna ściągać spodnie. – Przepraszam – powiedziała i minęła go szybko. Gdy czekała na taksówkę i obserwowała powracających do miasta, słońce świeciło mocno. Ludzie wynurzali się kolejno z Penn Station w swych pogniecionych ubraniach. Opaleni i spoceni, śpieszyli do taksówek. Dziewczęta niosły kolorowe torby w indyjskie wzory, wypchane mokrymi kostiumami kąpielowymi i podkoszulkami. Szły szybko w swoich japonkach, pisząc esemesy. Wszyscy byli zmęczeni od nadmiaru słońca i drinków, i chcieli jak najszybciej znaleźć się w swych domach. Wszyscy mieszają się bezładnie, pomyślała Isabella. Mieszają, mieszają… Wsiadła do taksówki i opuściła szybę. Harrison właśnie przysłał jej wiadomość, że szykuje jedzenie; umiał przyrządzić dosłownie dwie rzeczy: kanapki z pysznymi dodatkami i fajitas. Telefon zadźwięczał znowu. Zerknęła na ekranik. „To fajitas”, napisał Harrison, a Isabella się uśmiechnęła. Przez otwarte okno do taksówki wdarł się podmuch wiatru. Isabella patrzyła na rojących się jak mrówki ludzi, zadowolona, że siedzi w aucie i jedzie do domu. Oczami wyobraźni widziała już Harrisona i Winstona, czekających na nią na kanapie. Gdy taksówka zatrzymała się na rogu 59. ulicy i Ósmej Alei, Isabella zobaczyła ubranego na biało, drobnego mężczyznę z okrągłą twarzą. – Jezus się zbliża – mówił. Isabella roześmiała się głośno. Taksówkarz zerknął w lusterko.
– Znam go – powiedziała, uznając całe zdarzenie za szczęśliwą wróżbę. A co jej szkodziło? Nie potrafiłaby wyjaśnić dlaczego, ale była bardzo zadowolona, że w końcu zobaczyła tego mężczyznę. Uśmiechnęła się i pomachała mu przez okno. Odwzajemnił pozdrowienie. Taksówka ruszyła. Isabella opadła na oparcie siedzenia, zamknęła oczy i wystawiła twarz na podmuchy wiatru.
Spławienie Willarda Na drugiej randce Mark dał Lauren złotą rybkę, czym wprawił ją w stan niepokoju. Lauren wiedziała, że przeciętna długość życia takiego stworzenia wynosi pięć dni, ale gdy była małą dziewczynką, wygrała złotą rybkę, która przeżyła pięć lat. Tak więc, kiedy Mark wręczył jej plastikową torebkę z zawartością, Lauren poczuła ciężar odpowiedzialności. – Hej, to dla ciebie – powiedział. Wyciągnął przed siebie torebkę takim gestem, jakby przed wejściem do mieszkania znalazł ją w korytarzu. Jakby robienie niedawno poznanej dziewczynie prezentu w postaci złotej rybki było najzwyklejszą rzeczą pod słońcem. – Och – powiedziała Lauren. – Dziękuję. Myślę, że powinnam włożyć ją do wody. Mark wcale się nie roześmiał. Nie zrozumiał żartu albo uważał, że nie ma się z czego śmiać. Lauren nie mogła się zdecydować, która z tych możliwości jest gorsza. Mark stał przy drzwiach, a ona otwierała kolejne szafki w poszukiwaniu odpowiedniego słoika. W końcu przeznaczyła na akwarium szklaną misę kuchenną, której nigdy nie używała. Nie wiedziała, czy woda powinna być letnia, czy zimna. Zdecydowała się na letnią i wpuściła do niej rybkę. Rybka trochę cuchnęła. Lauren wygrała tamtą rybkę na Festiwalu Dyni, organizowanym z okazji Halloween. Miała wtedy siedem lat. Nazwała ją Rudy na cześć Rudy Huxtable z Bill Cosby Show. Jej rodzice nie kryli niezadowolenia. „Wygrałaś rybkę?”, spytali, kiedy wróciła do domu, wznieśli oczy ku niebu i ostrzegli córkę, że rybka wkrótce zaśnie. Potem przynieśli z piwnicy stare akwarium i kupili pokarm. „Nie przywiązuj się zbytnio”, powiedzieli. Tymczasem mała Rudy radziła sobie doskonale. Mijały lata, a ona wciąż żwawo uwijała się w akwarium. Kiedy w końcu rodzina znalazła Rudy unoszącą się na powierzchni wody brzuszkiem do góry, przeżyła szok. Jakby wszyscy spodziewali się, że będzie żyć wiecznie, jakby zapomnieli, że podlega nieubłaganym prawom natury. Lauren patrzyła na pływającą teraz w misie nową rybkę. Ta sprawiała wrażenie słabowitej. W niczym nie przypominała Rudy. – Muszę wyjść po pokarm – powiedziała. – Daj jej parę okruchów chleba – poradził Mark takim tonem, jakby
nie był autorem prezentu. – Nie jestem pewna, czy rybki mogą jeść chleb – powiedziała Lauren, a Mark tylko wzruszył ramionami. Lauren zamyśliła się. Może powinna nazwać rybkę Rudy, na szczęście? Może dzięki temu rybka odzyskałaby nieco siły? – To jest Willard – powiedziała w końcu. – Tak jak Willard z Footloose. – Skąd? – Z Footloose. Z tego filmu. – Nigdy o nim nie słyszałem – mruknął Mark. Popatrzył na zegarek, a potem znów na Lauren. – W takim razie będziemy musieli go obejrzeć – powiedziała Lauren. – Jest niesamowity. – Jesteś gotowa? – zapytał. Lauren skinęła głową i włożyła płaszcz. – Dobranoc, Willardzie – rzuciła w stronę misy. Zostawiła w kuchni światło, żeby rybka poczuła się raźniej. Mark był dziwny i Lauren wiedziała o tym doskonale. Była tego pewna, odkąd podszedł do niej w barowej części delikatesów, kiedy wrzucała słodzik do kawy. – Cześć – powiedział, a Lauren podskoczyła w pół ruchu łyżeczką. – Cześć – odpowiedziała. Śpieszyła się właśnie na spotkanie z klientem i nie miała czasu na wymianę uprzejmości z nieznajomym. – Widziałem cię już tutaj – powiedział. – Codziennie rano, mniej więcej o tej porze, pijasz tu kawę. A czasami jesz bajgla. Lauren wpatrywała się w niego osłupiała. Nigdy dotąd nie widziała gościa na oczy. – Tak? – zapytała (dopiero po pewnym czasie dotarło do niej, że powinna się wówczas poważnie zaniepokoić). – Oto moja wizytówka – powiedział. – Zadzwoń do mnie. Chciałbym zaprosić cię na obiad. Lauren przyjęła bilecik, nawet na niego nie zerknąwszy. – Dobrze. – Będę czekał na telefon – dodał, a potem odwrócił się i wyszedł. Lauren pomyślała, że ten mężczyzna jest trochę zbyt pewny siebie. Musiała jednak przyznać, że jest przystojny. Mimo wszystko nie podchodzi się z zaproszeniem na obiad do nieznajomej pijącej właśnie poranną kawę. Czy tak postępują normalni ludzie? Z pewnością nie.
Lauren myślała o tym facecie przez cały dzień, obwożąc młode małżeństwo z Kansas City po mieście; młodzi przenosili się do Nowego Jorku i chcieli szybko znaleźć odpowiednie mieszkanie. Żona miała blond włosy i sukienkę mini w pastelowych barwach. I nie odpowiadało jej żadne lokum. – Nie – powtórzyła w kolejnym mieszkaniu. – To jest za małe. Po prostu za małe. – To w Nowym Jorku standardowy metraż mieszkania z jedną sypialnią – powiedziała Lauren. Kobieta rzuciła jej gniewne spojrzenie. – Chcemy jak najszybciej mieć dzieci. Dzieci! Lauren skinęła głową. – Rozumiem. Wielu mieszkańców w tym domu postawiło przepierzenie i w ten sposób zyskało drugą sypialnię. Całość jest całkiem spora, więc te dwa pomieszczenia nie będą za ciasne. Żona zerknęła na rękę Lauren. – Jest pani zamężna? – zapytała. Lauren bez słowa pokręciła głową i zaraz napomniała się w duchu. Musi być uprzejma, bo w przeciwnym razie straci prowizję. A tym ludziom zależało na czasie. Nie chcieli wynajmować mieszkania. Musieli je kupić. Szybko. – Nie mam męża – odpowiedziała. – Ale jedna z moich przyjaciółek mieszka w bardzo podobnym budynku. Dzięki przepierzeniu wygospodarowali osobny pokój dla synka. Proszę spróbować sobie wyobrazić, jak to by wyglądało tutaj. – Myślę, że to dobry pomysł – powiedział mąż. – Nie uważasz? Otoczył swoją smutną, pastelową małżonkę ramieniem i uściskał. Tego dnia dwoił się i troił, by ją zadowolić. Czuł się winny, że to on zdecydował o przeprowadzce. – Jeśli chcą państwo obejrzeć większe lokale, możemy pojechać do Brooklynu albo Hoboken – zaproponowała Lauren. Żona pokręciła głową. – Nie – powiedziała. – Chcemy mieszkać na Manhattanie. Już to mówiliśmy. Czyżby pani nie słuchała? – Odeszła na bok, skrzyżowała ręce na piersiach i zapatrzyła się w ścianę; mąż uśmiechnął się lekko do Lauren i dołączył do żony. A Lauren czekała w milczeniu, aż para zwizualizuje nieistniejące dziecko w nieistniejącym pokoju. Wiedziała, że ludzie potrzebują czasu, by oczami wyobraźni zobaczyć siebie w nowym miejscu, wypełnić puste przestrzenie rozmaitymi aranżacjami. Czekała
więc cierpliwie. Tego wieczoru zadzwoniła do Marka. Nie szykowała się do tego jakoś specjalnie, ale jedząc zamówione na wynos sushi, zobaczyła w torebce wizytówkę. Zanim zdążyła się zastanowić, wybrała numer. – Cześć – powiedziała, kiedy odebrał telefon. – Mark? – Tak – odpowiedział. – To ja… Lauren. No… Ta z delikatesów – przedstawiła się i zdała sobie sprawę, że dotąd nie zdradziła mu, jak się nazywa. – Cześć, Lauren. Nie sprawiał wrażenia zaskoczonego. Jego głos brzmiał tak, jakby facet spodziewał się tego telefonu. – No więc… Postanowiłam do ciebie zadzwonić. – Więc zadzwoniłaś. Zamilkł. Lauren czekała. Zdecydowała, że pierwsza nie odezwie się już ani słowem, ale kiedy była bliska tego, by się rozłączyć, Mark zaprosił ją na obiad. – Dobrze – powiedziała. – Z przyjemnością. – To miłe, że jesz – powiedział Mark na ich trzeciej randce. Lauren właśnie zamówiła stek. Swoją uwagą Mark utwierdził ją w przekonaniu, że do tej pory spotykał się wyłącznie z anorektyczkami, wychudzonymi, zabiedzonymi dziewczynami, które zamawiały wyłącznie sałatkę. Ją męczyła sama myśl o takiej diecie. Tego wieczoru poszli do jego mieszkania. Było czyste. Nie, nie czyste. Wysprzątane. Obsesyjno-kompulsywnie. Na półkach prawie nic nie leżało, nie było rozrzuconych magazynów wokół stolika. Żadnych obrazków ani bibelotów. Nie było niczego. Wyglądało jak lokal przygotowany przez nią do sprzedaży, wytarte do czysta z wszelkich śladów życia poprzednich właścicieli. – Ładnie – powiedziała. – Wiem – potwierdził Mark. Niskie łóżko z ramą do ziemi przykrywała zwyczajna, granatowa narzuta. Mark stanął w sypialni i zaczął ściągać koszulę, absolutnie bezwstydnie, jakby byli ze sobą od lat. Powiesił ją w szafie, a potem zdjął spodnie. Lauren starała się temu nie przyglądać, choć jednocześnie nie chciała, by to oczywiste niegapienie się zostało wzięte za obojętność.
– Potrzebujesz koszuli do spania, czy wystarczy ci bielizna? – Koszula się przyda – powiedziała Lauren. Kim jest ten facet, do diabła? Mark podszedł do szuflady i wyjął z niej nienagannie złożoną, bawełnianą koszulkę z napisem „Colgate”. – Studiowałeś w Colgate? – zapytała. – Nie, w Princeton. – Aha. Lauren poszła się przebrać do łazienki i pierwszy raz tego wieczoru poczuła silne zdenerwowanie. Przecież w ogóle nie znała tego mężczyzny! Nigdy nie poznała żadnych jego przyjaciół, nie miała pojęcia, czy gość mówi prawdę o tym, gdzie pracuje, a nawet o tym, jak się nazywa. Przedwczoraj Lauren oglądała w telewizji American Psycho, co okazało się błędem. Teraz ją zatkało. Czy ja w ogóle zgodziłam się zostać na noc? – pomyślała. Bo on spytał tylko: „Chcesz przyjść do mnie?”. Chyba raczej dość bezczelnie, a przynajmniej tak jej się zdawało. Wyjęła z torebki telefon i wysłała do Isabelli esemesa z wiadomością, że jest w mieszkaniu Marka, a potem dodała jeszcze adres. Przynajmniej ktoś będzie wiedział, gdzie jej szukać. Chociaż gdyby była martwa, pomogłoby to raczej niewiele… Gdy wyszła z łazienki, Mark siedział na łóżku i czytał grubą książkę. Jesteś stuknięta, napomniała się Lauren w duchu. Jesteś świrnięta. Za długo byłaś sama. Lauren podejrzewała, że z każdym przemieszkanym samotnie rokiem odbija jej coraz bardziej. Oto zasklepia się w swoim dziwacznym sposobie życia i nigdy nie będzie potrafiła dopasować się do nikogo. Mark uśmiechnął się do niej, gdy stanęła w progu łazienki, poczekał, aż wdrapie się na łóżko, i zgasił światło. Lauren poczuła na szyi jego wargi, a później Mark usadowił się nad nią i przystąpił do delikatnego podszczypywania wargami skóry na jej obojczyku. Nie, uznała Lauren, on nie jest mordercą. Czekała, aż z czasem Mark przestanie być taki dziwny, ale na próżno. Co drugi wieczór zmieniał powłoczki na poduszkach, a w łazience zostawiał na widoku magazyny pornograficzne. Miał zbiór krawatów, które wkładał jedynie na zebrania, i nie pozwalał Lauren siadać na swoim łóżku w ubraniu, które nosiła poza domem. Zdecydowanie najbardziej osobliwe w Marku było jednak coś innego. Jego ulubionym
daniem okazał się makaron z sosem serowym. Nie lubił tego szpanerskiego rodzaju makaronu, modnego na fali retro, który w wytwornych restauracjach podawano z grojerem i homarem. Nie lubił nawet jego domowej wersji, ciągliwej i swojskiej. Nie, Mark był zwolennikiem jaskrawych, neonowych klusek produkowanych z proszku, mleka i masła, tego gatunku, który sprzedawano po dolar siedemdziesiąt dziewięć za opakowanie. Przynajmniej raz w tygodniu przygotowywał paczkę takiego makaronu i siadał przed telewizorem, by załadować całą porcję do ust. Nie dzielił się. Jadł prosto z garnka. Zjadał wszystko. Gdyby był innym człowiekiem, może nie wydawałoby się to tak szokujące. Ale nie. On był Markiem. Nosił garnitury, które (przekonanie Lauren graniczyło z pewnością) kosztowały więcej, niż wynosił czynsz za jej mieszkanie. W restauracjach kazał kelnerowi zabierać butelkę zamówionego wina, gdy po skosztowaniu uznał je za „marne”. Lauren nie poznała jego rodziny, ale była pewna, że jej członkowie byliby wstrząśnięci, gdyby dowiedzieli się, co Mark robi ze swoim ulubionym makaronem. Czy ona powinna spotykać się z kimś, kto w ten sposób rzuca się na jedzenie? Za każdym razem gdy to robił, bacznie mu się przyglądała, przekonana, że jest świadkiem czegoś głęboko osobistego i znaczącego. To było zupełnie tak, jakby obserwowała go podczas masturbacji. I nie potrafiła się odwrócić. Fascynowało ją to, budziło w niej odrazę i zachwycało jednocześnie. – Lubisz go? – zapytała jej przyjaciółka Mary po siódmej randce Lauren i Marka. Lauren wzruszyła ramionami. Nie miała nastroju na rozmowy o tym, czy lubi swojego chłopaka. Czuła się wtedy jak zabawiane przez wszystkich dziecko. W młodszym wieku Lauren i jej przyjaciółki rozmawiały o chłopakach nieustannie. Opowiadały sobie wszystko w najdrobniejszych szczegółach i dokonywały sekcji każdego wypowiedzianego zdania. To jednak zmieniło się w miarę upływu lat, odkąd przeprowadziły się do oddzielnych mieszkań. Teraz nie chodziło już o przypadkowych chłopców, z którymi umawiało się na randki i zrywało. To byli chłopcy, z którymi znajomość mogła zakończyć się małżeństwem. Dziewczyny nawet nie zauważyły, kiedy przestały się dzielić ze sobą każdym szczegółem. Prawie wszystkie. W tyle pozostała jedynie ich przyjaciółka
Annie, która kiedyś upiła się czerwonym winem i rozpowiadała naokoło, że jej chłopak Mitchell ma mały członek. Skutek był taki, że na jej ślubie Lauren nie mogła myśleć o niczym innym. Lauren chciała opowiedzieć Mary o makaronie z serem i o tym, że kiedy Mark poznał jej roczną siostrzenicę Lily, bez uśmiechu wziął ją za rękę i powiedział: „Cześć. Cześć, Lily”. Chciała spytać przyjaciółkę, czy to dziwaczne lubić faceta, który przynosi ci rybkę. Chciała, żeby Mary pomogła jej zdecydować, czy Mark jest socjopatą, czy tylko lekkim dziwakiem. Mary popatrzyła na nią wyczekująco, rozcierając sobie brzuch i pojękując przy wyimaginowanych skurczach. Jej synek Henry obijał się po pokoju, a Lauren zrozumiała, że nie może teraz wyjaśniać swoich wątpliwości. Byłoby kuriozalne, gdyby siedziała tutaj i opowiadała o tym wszystkim, gadała o Marku przynoszącym jej rybkę, podczas gdy Mary chodzi za swoim małym łazikiem. Lauren powiedziała więc tylko: – Tak, lubię. Naprawdę go lubię. I pomyślała, że to prawda. Tyle że nie cała. Tego dnia, gdy Rudy zakończyła życie, Lauren przyszła nakarmić rybkę przed wyjściem do szkoły i znalazła ją brzuchem do góry, kompletnie białą. Krzyknęła cicho i wtedy przybiegli jej rodzice. Tata wydawał się wstrząśnięty, a mama wyglądała tak, jakby po otwarciu hermetycznego pojemnika znalazła w nim mnóstwo pleśni. – Musimy to spuścić rurą kanalizacyjną – powiedział tata. – Rudy to ona – zauważyła Lauren. – Oczywiście. Tata położył jej dłoń na ramieniu. Mama zostawiła tę sprawę w ich rękach. Pozwoliła obojgu zanieść akwarium do toalety na górze i spuścić Rudy do kanalizacji. Tata wprawdzie ruszył najpierw ze słojem do tej na dole, ale mama krzyknęła za nim: – Nie w toalecie dla gości! Zabrzmiało to tak, jakby tata oszalał, podczas gdy wszyscy wiedzą, że nie spuszcza się ryb w toalecie dla gości. Mama pokręciła głową. – Weź ją na górę – dodała. – Chcesz to zrobić? – zapytał tata, ale Lauren pokręciła głową. Tata, któremu najwyraźniej ulżyło, nacisnął dźwignię spłuczki. Stali tam obok siebie i patrzyli, jak mała Rudy obraca się i obraca.
Lauren nie płakała podczas spuszczania wody, więc wpadła w zakłopotanie, kiedy tata ją uściskał przed wyjściem z domu. Jednak tego dnia w szkole, podczas dyktanda, popłynęły jej z oczu łzy. Co za wstyd! W szóstej klasie się nie płacze. A zwłaszcza nie płacze ona, Lauren. Jest twarda. Gdy jednak nauczycielka przeczytała słowa: „jaskółka, chudy, rzęsa”, łzy same pociekły na kartkę i zamazały tekst. Lauren czuła się okropnie z powodu śmierci Rudy. Nawet nie pamiętała, czy zajrzała do niej poprzedniego wieczoru. A jeśli Rudy umierała całą noc? Łzy popłynęły szybciej. Utworzyły już cienkie strużki na policzkach i jedna za drugą spadały ze stukiem na papier. Wreszcie Lauren podniosła rękę i nie czekając, aż nauczycielka coś powie, wstała i poszła do łazienki, gdzie zamknęła się w kabinie i płakała, dopóki nie wysłano tam jej przyjaciółki Lizbeth, by sprawdziła, co się dzieje. Klasie Lauren wyjaśniła, że miała alergiczną reakcję na płatki, które jadła rano na śniadanie. Ta reakcja, powiedziała, wywołała nagły ból, który doprowadził ją do płaczu. Kiedy Tina Bloom wyraziła przypuszczenie, że to bujda, ponieważ jej ojciec jest alergologiem, a ona o niczym takim nie słyszała, Lauren powiedziała jej, że jest głupia, a przede wszystkim podła, jeśli nie potrafi okazać więcej współczucia. I żadna dziewczynka w klasie nie rozmawiała później z Tiną przez cały tydzień. Na dziesiątej randce Mark wyjawił Lauren, że nigdy nie chciał z kimś mieszkać. – Nigdy? – zapytała. – Nigdy – potwierdził. I nie wydawał się żałować tego wyznania. Wprawdzie Lauren również nie była pewna, czy kiedykolwiek chciała z kimś zamieszkać, ale przecież czegoś takiego nie mówi się głośno. Zachowuje się to dla siebie, bo przecież jeśli okaże się, że spotkania z kimś są na poważnie albo że zbliża się ślub, należy po prostu robić swoje. Ponieważ tak właśnie postępują ludzie. – Co wobec tego zamierzasz? – spytała Lauren. – W jakiej sprawie? – Powiedzmy, że pewnego dnia kogoś spotkasz i weźmiesz ślub. Rozwiązaniem będą oddzielne mieszkania? – Może – powiedział Mark. – Jedno na peryferiach, a drugie w śródmieściu? Albo dwa różne mieszkania połączone w jakiś sposób? Zamyślił się, a Lauren popatrzyła na niego z przerażeniem. Zupełnie
takim samym, jak na ich piątej randce, kiedy na spacerze po zoo w Central Parku Mark obwiązał się w pasie sztormówką i kompletnie nie rozumiał, że powinien odczuwać z tego powodu zakłopotanie. – Może któregoś dnia zmienisz zdanie – powiedziała w końcu. Chciała, żeby Mark przestał o tym myśleć. – Może – zgodził się. – Chociaż wątpię. Nie lubię, kiedy inni ludzie dotykają moich rzeczy. Lauren spotkała się z małżonkami z Kansas City ostatniego dnia ich pobytu w Nowym Jorku. Tym razem kobieta miała na sobie kraciastą sukienkę, a na głowie opaskę. – Gratuluję – powiedziała. – Pokochacie państwo to miasto. Gdy para obchodziła puste mieszkanie, Lauren poleciła jej firmę sprzątającą, z której usług warto skorzystać, jeśli chce się mieć wszystko dokładnie wyczyszczone przed wstawieniem mebli. Żonę zastała stojącą przed nowo wymurowaną ścianą, która wydzielała dodatkową sypialnię. – Wszystko w porządku? – zapytała. Żona odpowiedziała uśmiechem. – Po prostu nigdy nie wyobrażałam sobie siebie w takim miejscu… Rozumie pani? – Tak – odparła Lauren. – Wiem, jak to jest. Podczas czternastej randki Lauren przyprowadziła Marka do mieszkania Mary na kolację. Mary i Isabella nalegały na to od dawna. – To naprawdę dziwne, że jeszcze go nie poznałyśmy – powtarzały. – Niech będzie – zgodziła się w końcu. – Przyjdziemy na kolację. Henry polubił Marka natychmiast. Zawsze zresztą wybierał osobę, która zwracała na niego najmniej uwagi, i spędzał cały wieczór, starając się zaskarbić sobie jej względy. Mary martwiło to niepomiernie, bo była pewna, że Henry skończy w jakimś krzywdzącym dla niego związku. – To niesamowite – mówiła zawsze. – Zupełnie jakby wyczuwał, kto nie lubi dzieci, a potem nie chciał zostawić go w spokoju. Ten wieczór nie był wyjątkiem. Henry siedział na podłodze przy butach Marka i bawił się jego sznurowadłami. Co pewien czas poufale klepał Marka po nodze. W pewnej chwili Mary posłała Lauren przepraszające spojrzenie, a Isabella roześmiała się i spróbowała odwrócić uwagę chłopca. – Nie! – krzyknął Henry na Isabellę. – Idź sobie. Zacisnął piąstkę na spodniach Marka i trzymał je tak mocno, jakby
od tego zależało jego życie. Czyli Mark nie znosi dzieci, pomyślała Lauren. W zasadzie podejrzewała to już wcześniej, a teraz Henry tylko to potwierdził. Patrzyła, jak mały wspina się Markowi na kolana i kładzie mu głowę na piersi. – Mark – powiedział bardzo wyraźnie. Imienia Lauren jakoś nigdy nie był w stanie wymówić poprawnie. Z przyczyn, których nikt nie potrafił zgłębić, nazywał ją Peg. – Młodemu trzeba chyba zmienić pieluchę – powiedział po pewnym czasie Mark. Kiedy Mary podeszła, żeby zabrać Henry’ego, ten zaczął krzyczeć tak, jakby była obcą osobą, siłą wyciągającą go z ramion rodzica. – Bardzo cię przepraszam – powiedziała Mary do Marka. – Nie ma sprawy – odparł i otrzepał spodnie w tym miejscu, w którym siedział Henry. – Nie mam pojęcia, co w niego wstąpiło – powiedziała Mary. Henry tymczasem kopał i krzyczał. Lauren pochwyciła wzrok Mary. Twój przyjaciel nie znosi dzieci, zdawała się mówić jej twarz. I co z tego? – pomyślała Lauren. Sama też nie przepadała za dziećmi, choć kłamstwem byłoby twierdzenie, że ich nie znosi. Nie wypada nie znosić dzieci, prawda? Nawet jeśli nie wiesz, czy chcesz je mieć, to powinnaś choć trochę je lubić. Lauren nigdy nie wyobrażała sobie, że będzie spotykać się z miłośnikiem dzieci, na pewno jednak nigdy nie przyszło jej do głowy, że będzie umawiać się na randki z kimś, kto ich nie trawi. Teraz wlepiła wzrok w Marka, szukając znaku, że ma on do dzieci stosunek neutralny, ale z jego twarzy nie potrafiła niczego wyczytać. W dniu, w którym siostra Lauren urodziła dziecko, Lauren pojechała do Bostonu, by obejrzeć je w szpitalu. Nie planowała tego, ale w miarę jak zbliżała się data porodu, stawało się jasne, że takie właśnie są wobec niej oczekiwania. Do szpitalnego pokoju wchodziła zmęczona i na lekkim kacu. Mama i teściowa Betsy stały nad łóżkiem, trzymając dziecko tak, jakby chciały je ukraść. Po wejściu Lauren od razu powiedziały, że właśnie idą na kawę. Zanim Lauren zdążyła powiedzieć choćby tyle, że dzidzia jest śliczna, zaczęła mówić sama Betsy. – Rozdarłam się. – Słucham? – nie zrozumiała Lauren.
– Rozdarłam się podczas porodu. Lekarz, który się mną zajmował, nie lubi już robić epizjotomii, więc nie zrobił jej i mnie. – Epi… co? Betsy westchnęła. – Epizjotomii. Wiesz, kiedy nacinają krocze, żeby łatwiej urodzić. – Nie – powiedziała Lauren. – Nie wiedziałam. Usiadła, bo nagle poczuła zawroty głowy. – Ten poród trwał strasznie długo i drętwota tam na dole zaczęła ustępować, więc czułam, że się rozdzieram. Powiedziałam: „Trzeba coś z tym zrobić”, ale nikt mnie nie słuchał. – Mhm – mruknęła Lauren. Zastanowiła się, czy jej siostra wciąż pozostaje pod wpływem leków, i uznała, że njwyraźniej tak. Inaczej nie mówiłaby przecież takich rzeczy. Betsy od zawsze wstydziła się absolutnie wszystkiego. Raz, gdy były nastolatkami i Lauren poprosiła ją o pożyczenie tamponu, Betsy spłonęła rumieńcem po czubki uszu i wyzwała ją od zboczonych. – Musieli mnie zszyć i wszystko dokładnie czułam – ciągnęła. – Założę się, że mam tam na dole wszystko poharatane. Nawet nie umiem sobie tego wyobrazić. A teraz muszę uważać, żeby nie złapać infekcji. Lauren spojrzała na siostrzenicę, czerwonego, dość szpetnego noworodka ze spiczastą główką. Mała wyglądała tak, jakby miała solidny trądzik. – Wróci do normalnego kształtu. – Słucham? – Jej główka. Jest teraz taka stożkowata, bo mała bardzo długo przeciskała się przez kanał rodny. – Jasne – powiedziała Lauren. – Posłuchaj, Lauren, możesz coś dla mnie zrobić? – Co? – Możesz mnie obejrzeć tam na dole i powiedzieć mi, jak to wygląda? Spodziewam się czegoś w rodzaju twarzy Freddy’ego Kruegera12, więc naprawdę pomogłoby mi, gdybyś powiedziała, że nie jest tak źle. 12 Bohater serii horrorów Koszmar z ulicy Wiązów (przyp. tłum.). – Chcesz, żebym obejrzała twoje zszyte krocze i zdała ci relację z jego stanu? – Nie zohydzaj – powiedziała siostra. – Po prostu popatrz. Lauren zacisnęła wargi. Przez piętnaście lat mieszkały w jednym pokoju i co wieczór Betsy odwracała się do ściany, żeby włożyć piżamę.
Lauren często zastanawiała się, czy ona pozwoli obejrzeć się nago jakiemuś chłopakowi, i była szczerze zdziwiona, gdy okazało się, że Betsy jest w ciąży. – Proszę cię, Lauren. Zrobisz to? Zanim mama i pani King wrócą. Popatrzysz? Nie chcę prosić o to Jerry’ego. To zbyt krępujące. Zaczęła pochlipywać; ciekło jej przy tym z nosa, a śluz spływał na usta. Lauren poczuła, że zaraz zwymiotuje. – O Boże, niech ci będzie – powiedziała. – Miejmy to już z głowy. Wiele miesiecy później, gdy siostrzenica zmieniła się już w śliczną, okrągłogłową dziewczynkę, a Betsy znów stała się wstydliwa, Lauren drażniła się z siostrą, przypominając jej tamtą chwilę. – Czuję dzisiaj straszną suchość w pochwie – oznajmiła kiedyś znienacka. – Jesteś obrzydliwa – odparła Betsy. – Och, przepraszam. Nie wolno nam rozmawiać o stanie naszych pochew? Miałam wrażenie, że to bezpieczna przestrzeń – powiedziała. Lily gaworzyła na tylnym siedzeniu. – Wiesz co, Lauren? Nie bądź podła. Niedawno zaliczyłam trzydzieści godzin porodu, powinni byli zrobić mi cesarkę, ale nie zrobili, a potem nie miałam z kim o tym porozmawiać. – Co się przejmujesz? – powiedziała Lauren. – Jak dla mnie wszystko jest w porządku. Kiedy indziej szły ulicą i Lauren zauważyła na trawniku martwego różowawego ślimaka. Klepnęła Betsy w ramię i wskazała go palcem. – Popatrz. Wypadł ci z pochwy? Betsy zmrużyła oczy. – Mam nadzieję, że kiedy będziesz rodziła, twoja pochwa podrze się na milion kawałeczków – powiedziała. – Hm. Dzięki tobie, droga siostro, nie jestem pewna, czy kiedykolwiek będę miała dziecko. – Będziesz, będziesz. – Betsy roześmiała się jak ktoś dobrze poinformowany. – Możesz mi wierzyć. Ton wtajemniczonej mocno spłoszył Lauren. Betsy była od niej zaledwie dwa lata starsza, ale Lauren musiała sobie od czasu do czasu powtarzać, że jej siostra nie wie przecież wszystkiego. Mimo to bała się myśleć, że poród zamienił Betsy w osobę głośno mówiącą o swoim rozdzierającym się kroczu. Jeśli zrobił coś takiego z jej siostrą, to co zrobi z nią? Na pewien czas Lauren przestała nawet podśmiewać się z Betsy; jeśli rzeczywiście istnieje karma, to takie żarciki nie są dobrym pomysłem,
uznała. Jednak w ostatnie Święto Dziękczynienia, gdy indyk był już nadziany i gotowy do upieczenia, a ze środka ptaka co chwila wypadały małe suszone żurawiny i skórki z chleba kukurydzianego, Lauren otoczyła siostrę ramieniem i wskazała danie. – Wiesz, co mi to przypomina? – zapytała. – A idź do diabła – powiedziała Betsy. Lauren śmiała się do rozpuku. Niech szlag trafi karmę! Podczas dwudziestej siódmej randki Mark przyrządził makaron z sosem serowym w mieszkaniu Lauren. Zamierzali zamówić chińszczyznę, ale Lauren zjadła chwilę przedtem późny obiad i nie była głodna, więc Mark postanowił zrobić dla siebie opakowanie Krafta. Siedzieli na kanapie i oglądali sitcomy, a on pałaszował jaskrawopomarańczowy makaron, jak zawsze kopiastymi łyżkami. Zjadł wszystko, a potem odchylił się na oparcie i pogładził po brzuchu. Beknął potężnie, po czym westchnął z zadowoleniem. – Uroczo – powiedziała Lauren. Uśmiechnął się. Oglądali telewizję w milczeniu. Potem położyli się do łóżka i czytali. W ciszy Lauren myślała o swojej pastelowej klientce z Kansas City, wpatrującej się w puste miejsce, w którym miała stanąć ściana dziecięcego pokoju. Popatrzyła na Marka. – Pierwszy raz jadłeś makaron z sosem serowym w moim mieszkaniu – powiedziała. Mark założył palcem czytany magazyn i zmarszczył brwi. – Aha – powiedział. – Na to wygląda. I oboje wrócili do lektury. Willard usnął w chłodny listopadowy poranek. Lauren znalazła go przewróconego na bok; była pewna, że dostał udaru. Bielał powoli i poruszał już tylko jedną płetwą. Przez chwilę Lauren siedziała przy nim w kuchni, a potem (uznawszy, że to humanitarne) zabrała go do łazienki i spuściła z wodą. Zrobiła to szybko. Umyła misę i natychmiast ją wyrzuciła. Powinna była kupić Willardowi prawdziwe akwarium. Na tyle zasługiwał. Kuchnia bez niego wyglądała dziwnie pusto i Lauren poczuła się samotna we własnym mieszkaniu.
– Jakie to głupie – powiedziała. – To była tylko rybka. A potem usiadła, położyła głowę na skrzyżowanych rękach i zapłakała. – Rybka usnęła – powiedziała Lauren. – To nie może być dobry znak. – Ech – westchnęła Isabella. – One często umierają. Kiedy dorastałam, mieliśmy w domu chyba ze cztery setki różnych złotych rybek. Kilka nawet popełniło samobójstwo, wyskakując z akwarium. – Co chciałaś przez to powiedzieć? – zapytała Lauren. – Tylko tyle, że mogło być gorzej. – Nie wiem – powątpiewała Lauren. – Mam przeczucie, że to zły omen. Wyszli razem na śniadanie (randka numer czterdzieści dziewięć) i właśnie jedli naleśniki z borówkami, gdy Mark powiedział: – Chciałbym cię wynająć. – Wynająć? – zapytała. – Przecież już to robię za darmo. Gdybyś zaczął mi teraz płacić, zmieniłoby to istotę naszego związku. Mark uśmiechnął się jakimś bardzo nikłym uśmiechem. – Chciałbym cię wynająć jako pośrednika. Zamierzam kupić nowe mieszkanie. – Ach, tak – powiedziała Lauren. – Zgoda. Pokazała Markowi zaledwie trzy mieszkania i okazało się, że znalazł wśród nich takie, które mu się spodobało. Odwiedził je siedem razy. Przy ósmej wizycie Lauren nawet nie zadała sobie trudu, by cokolwiek powiedzieć. Po prostu stali w nim oboje i przyglądali się sypialniom. Wreszcie Mark powiedział: – Myślę, że je kupię. Podoba mi się. – Mnie też. Obejrzyjmy jeszcze raz szafy. Mark skinął głową i poszedł do przedpokoju. Przejął się zadaniem i zanurzył się w szafie po pas. – Dobre miejsce na gniazdko. Powinnaś się zastanowić – powiedział po chwili. – Po co robić gniazdko w szafie? – zdziwiła się. Zabrzmiało to
absurdalnie. – Nie – odpowiedział i znów się wyprostował. – To fajny kącik. Powinnaś się zastanowić, czy chcesz tutaj zamieszkać. – Ach tak – powiedziała Lauren. – Może to nawet dobry pomysł. – Szafa jest wystarczająco pojemna. – Pewnie. Stali w milczeniu i wpatrywali się w pustą czeluść. W dniu gdy się wprowadzili, Mark przyniósł Lauren żółwia. – Masz – powiedział takim tonem, jakby właśnie znalazł go na korytarzu. – Żółw jako ekwiwalent rybki. Lauren wzięła plastikowy pojemnik i spojrzała na nieduże stworzenie. Zawsze chciała mieć żółwia. – Muszę iść do sklepu zoologicznego – powiedziała. – Nie mam pojęcia, czego potrzebuje taki zwierzak. – Jak go nazwiesz? – zapytał Mark. – Jeszcze nie wiem – odparła. – Postawiła pojemnik na stole i zapatrzyła się w niego. – Może Rudy? Rozważyła problem. Zdecydowanie widziała taką możliwość. Pojawiła się tam, gdzie przedtem jej nie było.
Aż los się nie odwróci Isabello – powiedziała mama. – Nie ma potrzeby tak się zamartwiać. Robak i tak będzie cię gryzł, aż los się nie odwróci. Za to potem będziesz wspominać te dni ze śmiechem. – Co będzie mnie gryzło? – spytała Isabella. – Robak – powiedziała mama. – Tak się mówi. Ton jej głosu wskazywał, że jest już Isabellą zmęczona. Isabella nie miała do niej pretensji. Potrafiła umęczyć nawet samą siebie. – W porządku, mamo. Lecę. Muszę się zająć pisaniem życiorysu. Trochę było to kłamstwo, a trochę nie. Rzeczywiście, musiała uaktualnić CV, wcale jednak nie zamierzała tego robić zaraz po odłożeniu słuchawki. Miała po prostu dość rozmowy z matką. Powiedziały sobie „do widzenia” i rozłączyły się. Isabella usiadła w swoim mieszkaniu i wlepiła wzrok w psa. Czy powinna pójść na siłownię? Był czwartek, wpół do trzeciej. Czy ludzie chodzą na siłownię o tej porze? Pies odwzajemnił jej spojrzenie. Wydawał się wiedzieć, że skłamała w sprawie życiorysu. – Czego? – zapytała Isabella napastliwie. Winston westchnął i ułożył się na podłodze. – Zdarza się – powiedziała Mary – że kogoś wywalają z pracy, a on znajduje w końcu fantastyczną nową robotę. Takie doświadczenie zmusza cię do wyjścia na zewnątrz i odkrycia, co chcesz robić. – Ja już przecież odkryłam – odparła Isabella. – Tylko tak się składa, że wybrałam upadającą branżę. Nigdy już nie dostanę takiej roboty jak ta, którą miałam. Jej po prostu nie będzie. – No tak – przyznała Mary. – To możliwe. Zmieniła pozycję na kanapie, wychyliła się do tyłu i zaczęła kiwać na boki. – Z tobą wszystko w porządku? – zaniepokoiła się Isabella. – Tak – odrzekła Mary. – Ale jeśli nie urodzę niedługo tego cholernego dzieciaka, to sama rozedrę sobie brzuch. – Aha – powiedziała Isabella. – Skoro tylko tyle, to nie jest tak źle.
– Może weźmiesz prysznic – zaproponował Harrison, gdy dotknął czubka jej głowy. Isabella leżała w łóżku od trzech dni. – Zaczyna się tutaj unosić jakiś dziwny zapaszek. – To podłe – powiedziała. – To naprawdę podłe, Harrison. – Wiem. Uściskał ją, ale gdy Isabella sięgnęła ręką do twarzy, by otrzeć łzy, dotknęła swoich tłustych włosów. Były jak wosk. Prysznic, pomyślała, to wcale niezły pomysł. – W porządku – zgodziła się. – Wezmę prysznic. Poszła i stanęła pod strumieniem gorącej wody z ramionami skrzyżowanymi na piersiach i zamkniętymi oczami. I stała tak, dopóki w łazience nie zgromadziło się tyle pary, że nic już nie można było zobaczyć. Później włożyła czyste spodnie od dresu i wyszczotkowała świeżo umyte włosy. – No i nie czujesz się lepiej? – zapytał Harrison. – Owszem, czuję – przyznała. Tak było. Mimo to większą część dnia Isabella i tak przesypiała, tyle że lepiej ukrywała to przed Harrisonem niż poprzednio. Kiedy dzwonił jego budzik, wstawała i nalewała sobie kawy do filiżanki, a potem siadała na kanapie i oglądała poranne wiadomości. Kiedy całował ją na do widzenia, czekała kilka minut, a później blokowała drzwi łańcuchem i wracała do łóżka. Wieczorem, około wpół do szóstej, wstawała, myła twarz i ubierała się. I siedziała na kanapie z laptopem, dopóki nie wrócił Harrison. – Właśnie szukam pracy – wyjaśniała, gdy stawał w drzwiach. – Wyglądasz podejrzanie – powiedziała Isabella do Harrisona, gdy tym razem przestąpił próg. Nigdy dotąd nie zdarzyło jej się użyć tego słowa do określenia kogokolwiek, jednak tego wieczoru wyłącznie ono wydawało się trafne. – Wyglądasz podejrzanie – powtórzyła. Harrison spojrzał na nią z ukosa i poszedł do lodówki po piwo. Otworzył je i oparł dłonie na blacie, ale nadal milczał. Isabella poczuła pierwsze oznaki paniki. Zaraz jej powie, że odchodzi. Albo że ma romans. Albo że ma dziecko. Harrison upił łyk piwa. – Redukują mój wydział – powiedział. Isabella potrzebowała czasu, by uświadomić sobie, że on mówi o swojej pracy. Była tak nastawiona na wiadomość o ukrywanym dziecku, że niemal jej ulżyło. Sens słów Harrisona dotarł do niej dopiero po chwili.
– Czekaj. To ciebie redukują? Ciebie, we własnej osobie? Harrison wzruszył ramionami. – Nie mówią tego wprost. W tej sprawie tylko ściemniają, ale szef wziął mnie dzisiaj do swojego gabinetu i powiedział, że są dla mnie możliwości w Bostonie. – Co to znaczy? – Brzmiało to tak, jakby chciał mi powiedzieć, że albo się przeniosę, albo zostanę zwolniony. – Do Bostonu? – Do Bostonu. Przez kilka minut milczeli oboje. Isabella nie bardzo wiedziała, dokąd zaprowadzi ich ta rozmowa. Nie byli małżeństwem. Nie działał automat nakazujący jej jechać wszędzie za mężem. W gruncie rzeczy działało raczej przeciwieństwo automatu, cokolwiek to oznaczało. – I rozważasz to? – spytała. – Na to wygląda. Zdaje się, że nie mam wyboru. – No tak – powiedziała Isabella. – Wygląda na to, że nie masz. I zaczęła płakać. Harrison tylko się przyglądał. – Chcesz jechać ze mną? – zapytał. Minęło sporo czasu. Był prawie środek nocy. Żadne z nich nie spało. – Dokąd? – spytała Isabella. – Do Bostonu, Isabello. – Ach – westchnęła. – Nie wiem. Chcesz, żebym z tobą pojechała? – Tak. Rozumiem, że taka prośba może ci się wydać nie w porządku, ale chcę, żebyś pojechała. – Okej – powiedziała Isabella. – Czyli pojedziesz? – Nie. Po prostu: okej. – To znaczy? – Sama nie wiem. A gdybyś po prostu został? – Nie mogę. – Mógłbyś spróbować – odparła Isabella. – Mógłbyś zrobić wszystko, co chcesz. – W każdym razie: nie zamierzam – powiedział Harrison. Oboje leżeli w milczeniu, póki nie nastał ranek.
– Isabello – powiedziała jej mama. – Najważniejsze, żeby zachować spokój i podjąć rozsądną decyzję. – Mówisz, jakby to było łatwe – odparła Isabella. – Mówię tylko, że nie ma sensu rozczulać się nad sobą. Raz gryzie cię robak, raz ty gryziesz robaka, ale pamiętaj – kiedy los się odwróci, będziesz silniejsza dzięki temu, że przeszłaś przez coś takiego. – Wiesz… – powiedziała Isabella. – Jakoś nigdy nie słyszałam, żebyś używała tego wyrażenia. Pierwszy raz dopiero kilka tygodni temu. Ale przedtem nie. – Na pewno słyszałaś. Poza tym jesteś śmieszna. – Przecież to ty ciągle gadasz o robakach! – Mała jest naprawdę super – powiedziała Isabella do Mary, którą odwiedziła w szpitalu. – Zbliżasz się do decyzji, jak jej dać na imię? – Nie – odpowiedziała Mary i zerknęła kątem oka na córeczkę. – Myślałam, żeby ją nazwać Ava, ale spójrz sama. Jest za duża na Avę, nie sądzisz? – Hm, nie zastanawiałam się nad tym – odparła Isabella. – Nie spodziewałam się, że urodzę dziecko ważące cztery kilo, więc trudno mi tak po prostu przejść nad tym do porządku. Wyobrażałam sobie Avę maleńką i teraz nic mi nie pasuje. Jeśli wkrótce nie wymyślę imienia, Ken chyba mnie zabije. Jemu Ava wciąż się podoba. – Henry i Ava. Dobrze razem brzmi – stwierdziła Isabella. – A Harrison dostał przeniesienie do Bostonu. – Nie! – zawołała Mary. – Nie wierzę. I natychmiast zaczęła płakać. – Mary? Nic ci nie jest? – spytała Isabella. – Nic – odpowiedziała Mary. – To tylko hormony. Zacznij od początku. – Chcesz się sprężyć i wymyślić imię dla dziecka, zanim wróci Ken? Mary westchnęła. – To może potrwać wiele dni. Lepiej najpierw ty. – Ale syf – powiedziała Lauren. – Wiem – przyznała Isabella. – Ciekawa byłam, po co chcesz się ze mną spotkać po południu w barze – powiedziała Lauren. – Nie żebym miała coś przeciwko temu.
– Wydawało mi się, że to jedyne właściwe miejsce. – Isabella upiła łyk wódki z sokiem grejpfrutowym. – No, i jest w tym sok, więc taki drink za dnia nie zwraca niczyjej uwagi. – Bezwzględnie – przyznała Lauren. – Wiesz już, co zrobisz? – Nie mam pojęcia. – Isabella zaczęła chlipać. – Oczywiście poza tym, że co dzień będę to opłakiwać. – To dobrze – powiedziała Lauren. – Powinnaś to opłakiwać każdego dnia. Wtedy się wyładowujesz. Kto płacze, ten dłużej żyje. – Naprawdę? – Isabella zrobiła wielkie oczy. – Nigdy o tym nie słyszałam. – Zdaje się, że właśnie to wymyśliłam. Mam taką teorię. Trzyma się kupy, nie sądzisz? – Może – powiedziała Isabella. – Posłuchaj, cokolwiek zdecydujesz, postąpisz słusznie. – Skąd wiesz? – Bo gdyby to nie było słuszne, nie zdecydowałabyś się tak postąpić. – To kompletnie bez sensu – powiedziała Isabella. – A może właśnie to ma mnóstwo sensu? – zapytała Lauren. – Upiłaś się? – Chyba tak. – To dobrze – stwierdziła Isabella. – Bo ja też. Zamówmy ser z grilla. – Myślałaś jeszcze o tym? – spytał Harrison. – Owszem – odparła Isabella. – Naprawdę chciałbym, żebyś ze mną pojechała. – Wziął ją za rękę i czekał, aż coś powie. – A ty nie chcesz być ze mną? – Zacznijmy od tego, że to ty wyjeżdżasz – powiedziała Isabella. – Isabello, sądzę, że nie powinnaś przeprowadzać się z Harrisonem do Bostonu, jeśli wcześniej nie będzie zaręczyn – powiedziała Molly. Przyszła do siostry specjalnie, żeby jej to oznajmić. – Mama też tak uważa. – Wiesz, co jeszcze uważa mama? – zapytała Isabella. – Uważa, że twoja fryzura to pomyłka. A ja jestem tego samego zdania. Nie powinnaś ścinać się na lesbijkę, chyba że ten styl cię kręci. – Próbuję ci pomóc – broniła się Molly. – Ja też probuję ci pomóc – powiedziała Isabella. – Nie ścinaj już włosów. Wiem, że minie ładnych parę lat, zanim odrosną tak, żebyś jakoś wyglądała, ale powinnaś cierpliwie poczekać. A tymczasem wepnij
kokardę albo zrób z nimi cokolwiek. Mary próbowała opowiedzieć Isabelli o tym, co się wydarzyło, ale potrafiła tylko płakać. – Przepraszam, nie wiem, co we mnie wstąpiło. – Nic nie szkodzi. – Przy Henrym nic takiego się nie działo – mówiła Mary. – Obawiam się, że raz na zawsze uszkodziło mi hormony. Nie mogę przestać. – Na pewno już niedługo wszystko wróci do normy – powiedziała Isabella. – Co było dalej? – Już lepiej. – Mary odetchnęła głęboko. – No, więc jestem w Targecie i probuję zwrócić butelki ze smoczkiem, a ta kobieta za ladą mówi mi, że zgodnie z ich zasadami mogę zwrócić tylko trzy rzeczy w ciągu miesiąca. Dlatego nie przyjmie tych butelek, nawet jeśli dostałam je w prezencie i ich nie potrzebuję. Mary urwała, żeby wydmuchać nos. – Rozumiem – powiedziała Isabella. – Postaraj się nie denerwować. – Wiem, no wiem. Powiedziałam tej wydrze, że dostaliśmy podwójne prezenty, a ona potraktowała mnie prawie jak złodziejkę. Powtarzała w kółko: „Proszę się uspokoić”. Zupełnie jakby to była moja wina! – Co za baba – podsumowała Isabella. – Okropna – przyznała Mary. Głos zadrżał jej lekko. – No dobra, wygadałam się. Teraz porozmawiajmy o tobie i o Bostonie. Sądzisz, że powinnaś tam jechać? – Jeszcze nie zdecydowałam. A ty co myślisz? – Czasem chciałabym, żeby Kena przenieśli do innego stanu – powiedziała Mary. – Naprawdę? Chcesz się przeprowadzić? – Nie, nie, broń Boże. Ale gdyby Kena przenieśli do Bostonu albo gdzie indziej, to przez cały tydzień nie byłoby go w domu. Fajnie. – Naprawdę? – zdziwiła się Isabella. – Tak. Co wieczór miałabym pilota dla siebie. Moglibyśmy się spotykać w weekendy. Naprawdę fajnie byłoby móc spędzać trochę czasu samotnie. – Masz dzieci – zwróciła jej uwagę Isabella. – Nie byłabyś naprawdę sama. – Rzeczywiście. Chyba więc nici z tego pomysłu.
– Wszystko w porządku? – Tak. Czasem po prostu czuję zmęczenie tym tłumem ludzi dokoła. A Ken potrafi zadawać tyle samo pytań, co Henry. Wczoraj zaofiarował się, że pójdzie do sklepu, a potem dzwonił do mnie stamtąd trzy razy. Jeśli teraz nie wie, jaki rodzaj sera amerykańskiego zwykle kupujemy, to czy będzie wiedział kiedykolwiek? – Pewnie nie – powiedziała Isabella. – Mnie też się tak wydaje. To jest męczące. Wolałabym już iść po zakupy sama. Przyszedł do domu z odtłuszczonym serem amerykańskim i wędzonym indykiem z pieprzem. Co z nim jest nie tak, kurczę? – Może po prostu potrzebna mu praktyka? – zapytała Isabella. Mary pokręciła głową. – Nie. Praktykę ma. On zwyczajnie nie wie, jak to robić. Już teraz widzę, jak za dziesięć lat dzwoni do mnie ze sklepu i pyta, czy pijamy sok pomarańczowy z drobinkami owoców, czy czysty. Pije go codziennie rano i nie wie. – Zawsze taki był? – Owszem – powiedziała Mary. – Dokładnie. Po prostu nie przyszło mi do głowy, że taki sam będzie przez całą resztę mojego życia. – Co wobec tego zamierzasz? – To znaczy? – No, czy jesteś szczęśliwa? – spytała Isabella, choć nie wiedziała, czy należy o to pytać. Ani nawet, czy wypada. – Tak – powiedziała Mary. – On mnie wkurza na maksa, ale kiedy o tym myślę, to bardziej lubię z nim być, niż nie lubię. – A co, gdyby zaczął pracować w Bostonie? – No dobra. To tylko takie moje gadanie. W rzeczywistości wcale by mi się to nie podobało, choć czasem miło pomarzyć. Ale wiem, że nie chcę tego naprawdę. Lubię tego sukinsyna. – To dobrze. Isabella odetchnęła. Już się martwiła, że Mary zamierza otrąbić swoje rozstanie z Kenem. – Pewnie tak właśnie powinnaś zdecydować w sprawie Harrisona i Bostonu – powiedziała Mary. – Czy lubisz go wystarczająco, by się z nim nie rozłączać. – Na to wygląda – powiedziała Isabella. – A wiesz co? – spytała Mary. – Co? – Zacznę dawać Kenowi bardzo szczegółowe listy zakupów. I jeśli
przyjdzie nie z tym, co trzeba, to będę go odsyłać. – Dobry pomysł. – Tak mi się zdaje. – Czasem życie nie układa się jak po różach – powiedziała jej mama. – Czasem musisz dokonywać naprawdę trudnych wyborów. – Wiem – odparła Isabella. – Tyle że niektórzy ludzie tego nie robią. Niektórzy ludzie w ogóle nie muszą podejmować takich decyzji. – A niektórzy na tym świecie głodują, Isabello. Życie nie jest sprawiedliwe. – Wiem – powiedziała Isabella. – Ale to wydaje się niesprawiedliwe. – Nie możesz się przeprowadzić – powiedziała Lauren. – Jesteś moją ostatnią bezdzietną przyjaciółką. Jeśli wyjedziesz, będę musiała zapisać się na kurs „Mama i ja”. Żeby się z kimkolwiek spotykać. – Nie przypuszczam, żeby spodobały ci się takie zajęcia – stwierdziła Isabella. – To prawda – przyznała Lauren. – Poza tym, jeśli będę tam chodzić bez dziecka, mogą mi postawić szlaban. – Prawdopodobnie. – I co, naprawdę wyjeżdżasz? – Owszem – powiedziała Isabella. – Tak mi się zdaje. – No cóż, stoisz przed decyzją wymagającą dojrzałości… – Tak? – zpytała Isabella. – Bo ja się czuję, jakbym miała czternaście lat. – Witaj w klubie. – Co myślisz o tym drugim mieszkaniu, które oglądaliśmy? – spytał Harrison. – Tym w okolicy Cleveland Circle. Miało naprawdę duże szafy. – Nie jestem pewna, czy mi się podobało – powiedziała Isabella. – Dlaczego? – Jest w Bostonie. – Słusznie – zauważył Harrison. – Zapomniałem. – Sądzę, że powinnaś więcej spotykać się z ludźmi – powiedział
Harrison. Isabella nie znalazła jeszcze pracy w Bostonie, ale nie martwiło jej to jakoś szczególnie. Dopóki nie miała pracy, mogła udawać, że właściwie wcale się nie przeprowadziła. – Moim zdaniem to ty powinieneś spotykać się z ludźmi – odparła. Harrison westchnął. – Mówię poważnie, Isabello. To nie jest dobry czas na poszukiwania. Naprawdę powinnaś więcej chodzić za pracą. – Chodzić za pracą? Zupełnie jakbym słyszała swojego siedemdziesięcioletniego ojca! – Ja tylko próbuję pomóc. – Nie robisz tego. – Wygląda, że tak naprawdę wcale nie chcesz jej znaleźć – powiedział Harrison. – Czym się martwisz? Że nie będę w stanie opłacić czynszu? Spokojnie, to mam pod kontrolą. – Nie o to chodzi. – Więc o co? No, o co? – O nic – powiedział. – Nic nie mówiłem. – Jak to: nic nie mówiłeś? Przecież wiesz, że przeprowadziłam się tutaj wyłącznie dla ciebie. – Wiem. Harrison wyszedł z pokoju i zostawił Isabellę leżącą na łóżku. Wrócił dwie godziny później. – Przepraszam – powiedział. – Już dobrze. – Nie obchodzi mnie, czy masz pracę. Po prostu chcę, żebyś była szczęśliwa i znalazła tu coś, co lubisz. – Wiem – powiedziała Isabella. – Wiem. – Czy na pewno chcesz się przeprowadzić na dobre? – Tak – odparła Isabella. – Na pewno. – Skąd wiesz? – Bo wolę cię mieć, niż nie mieć. – To brzmi całkiem prosto – powiedział Harrison. – I chyba takie jest. – Jedyna dziura w całym – powiedziała jej mama – jest taka, że nigdy nie prowadziłaś wozu meblowego.
– Dziura w całym? – zdumiała się Isabella. – Isabello… Nie bądź trudna. – Tak czy inaczej, to nie ja prowadzę, tylko Harrison. To on jest dziurą w całym. – Nie – zaprzeczyła mama. – Chciałam powiedzieć, że choć reszta waszego planu przeprowadzki wydaje się dobra, sam przejazd będzie trudny. – Może w tej dziurze zaklinuje się robak – powiedziała Isabella. – I nie będzie już dziury w całym. Mama westchnęła. – Isabello, mnie się zdaje, że ty specjalnie szukasz tej dziury. – Ludzie w metrze, którzy stoją zbyt blisko ciebie – powiedział Harrison. – Dołącz ich do listy. Rzucił pudła na podłogę. Winston aż podskoczył. Isabella wstała i podeszła do lodówki, na której powiesili listę tego, co drażni ich w Nowym Jorku. Miało im to pomóc w pozytywnym nastawieniu do wyjazdu. Jak dotąd wpisali tam szczury, karaluchy, wielkie kałuże, przez które trzeba przeskakiwać, ludzi z parasolami zahaczającymi o innych przechodniów, pracowników apteki Duane Reade. Teraz dodali ludzi w metrze, którzy stoją zbyt blisko. – A co z ludźmi w metrze, którzy trącają cię nogą, a kiedy się odsuwasz, przysuwają się znowu? – spytała Isabella. – A czy to nie to samo? – Stanowczo nie – odparła. Harrison skinął głową. – Dołącz ich do listy – powiedział. – Naprawdę mogę wziąć twoją kanapę? – spytała Lauren. Trzymała właśnie córeczkę Mary. Przez cały wieczór podawały ją sobie z Isabellą z rąk do rąk i na zmianę popijały wino. Mary siedziała na kanapie i tylko patrzyła. Wydawała się nie przejmować nawet tym, że ilekroć jedna podawała dziecko drugiej, mówiła: „Nie upuść”. – Jasne, bierz – powiedziała Isabella. – Jakoś nie widzę jej w nowym mieszkaniu. – A dlaczego nie zaproponowałaś tej kanapy mnie? – spytała Mary. – Ty masz dziecko – odparła Lauren. – Nie potrzebujesz kanapy.
– No właśnie dlatego – potwierdziła Isabella. – Dlaczego w tym mieszkaniu jest tyle śmieci? – spytała Isabella. – Czy my nigdy niczego nie wyrzucamy? Każda szuflada, którą otwierali, była pełna niepotrzebnych rzeczy. Na każdej półce leżało mnóstwo nigdy nienoszonych ubrań. – Jesteśmy świniami – stwierdziła. – Jesteśmy świnioludźmi. – Rozpostarła przed sobą stary sweter Harrisona, z czymś w rodzaju neonowego nadruku. – Harrison – spytała. – Co to jest? Wzruszył ramionami. – Sweter. – Tak – powiedziała Isabella. – To wiem. Tylko dlaczego sweter Billa Cosby’ego? Harrison wyrwał jej go z ręki i wrzucił do torby z ubraniami do oddania. – Jest stary – powiedział. – Włóż go, proszę – poprosiła Isabella. Harrison westchnął, wyjął sweter z torby i naciągnął go przez głowę. Zachowywał się ostatnio bardzo ugodowo. Sweter był kusy i jakiś taki kwadratowy, a do tego miał wzór przypominający błyskawicę. Isabella zgięła się wpół ze śmiechu i przez chwilę rechotała radośnie. Jednak wkrótce nogi odmówiły jej posłuszeństwa i usiadła na podłodze. – O, podoba ci się? – spytał. – No to go zatrzymuję. Wyłącznie z tego powodu. Złożył sweter i umieścił go na wierzchu piętrzącej się na kanapie sterty. Isabella położyła się na plecach i otarła oczy. – Nie – powiedziała. – Nie katuj się wyłącznie po to, żeby się na mnie odegrać. – Katować się? – zapytał. – Będę go nosił tylko wtedy, gdy będziemy razem. I będę cię wtedy trzymał za rękę. Żeby wszyscy widzieli, że jesteśmy parą. – Powinno nam to pomóc w zdobyciu wielu nowych znajomych w Bostonie. – Właśnie o to mi chodzi – powiedział Harrison. – Po co wciąż to trzymasz? – zapytała Mary. Dotknęła pełnej butelki tequili, którą Isabella dostała w Meksyku podczas przerwy wiosennej,
jeszcze na przedostatnim roku. – Po prostu nigdy jej nie wyrzuciłam – powiedziała Isabella. – Przewoziłam ją z miejsca na miejsce, ale zabieranie jej do Bostonu wydaje mi się absurdalne. – Twoje mieszkanie po usunięciu wszystkich rzeczy wygląda naprawdę przygnębiająco – powiedziała Lauren, rozglądając się dokoła. – Nie mogę uwierzyć, że będziecie dzisiaj spali na dmuchanych materacach. – Ja też nie – powiedziała Isabella. Siedziały w kręgu na pustej podłodze. Butelka tequili stała pośrodku. Mary przyjrzała się jej bacznie. – Może ten robak jest sztuczny? Nie powinien się już rozłożyć? – Alkohol ma właściwości konserwujące – powiedziała Lauren. – Czy dlatego wciąż tak młodo wyglądasz? – zapytala Isabella. Lauren dała jej klapsa w tyłek. Isabella pisnęła i przesunęła się do przodu. – Słuchajcie, dziewczyny – powiedziała. – Myślę, że powinnyśmy ją wypić. Nie pakuję jej. Będzie zabawnie. – Jestem prawie pewna, że umrzemy, jeśli damy jej radę – powiedziała Mary. – O Boże, taki masz zamiar? Chcesz się wykończyć, a przy okazji i nas, żeby się nie wyprowadzać? – spytała Lauren. – Ty zmyślna liszko! – powiedziała Mary. – Będzie to wyglądało na zbiorowe samobójstwo. – Obie macie świra, wiecie? – I kto to mówi? – spytała Lauren. – Patrzcie – powiedziała Isabella. – Zachowałam jakieś przypadkowe szklaneczki, specjalnie do tej tequili. Dalej, dziewczyny. Jutro przeprowadzka. Wypijmy. Uwaga, tutaj kładę telefon, żebyśmy mogły zadzwonić pod 911, gdyby się jednak okazało, że to trucizna. – Dobra już, dobra – powiedziała Lauren. – Jedziemy. Wypiły pierwszą kolejkę. Mary podsunęła sobie opróżnioną szklaneczkę pod nos i powąchała. – Potraficie sobie wyobrazić, że moje dzieci zostają bez matki z powodu trującej tequili? – spytała. – Moim zdaniem byłoby gorzej, gdyby Ava odkryła, że przez trzy dni nazywałaś ją Gertrude, zanim wreszcie zdecydowałaś się to zmienić – powiedziała Lauren. – Nie wyglądała na Avę, dopóki nie przyjechałyśmy do domu
– tłumaczyla się Mary. – Przecież wam mówiłam. – Jasne – stwierdziła Isabella. – Mała Gertie w pełni to zrozumie. – No, to następna kolejka. Za małą Gertie! – wzniosła toast Lauren. Znów nalała tequili do szklaneczek. – Zgoda – powiedziała Mary. – Ale przestańcie nazywać ją Gertie. Jak sobie pomyślę, że ją tak nazwałam, do dziś ogarnia mnie zgroza. Lauren wzięła butelkę i obróciła ją w dłoniach. Robak w tequili zaczął pływać. – Wiecie? – powiedziała. – Tak naprawdę to moja butelka. – Wiem, pamiętam – przyznała się Isabella. Trzeciej nocy spędzanej przez nie w Meksyku wszystkie pokotem zasnęły na plaży i obudziły się z nierównymi śladami poparzenia słonecznego na skórze i z piaskiem w ustach. Potem przez dwa dni Mary leżała w hotelu na łóżku obłożona aloesem i pojękiwała. Isabella siedziała przy niej, też poparzona i dręczona mdłościami, ale nie chciała wyjść z hotelu, dopóki intensywnie czerwone miejsca trochę nie zbledną. Skóra Lauren szybko pokryła się piękną opalenizną, więc kolejnego wieczoru tylko ona świętowała wiosenną przerwę w zajęciach. Wygrała wtedy konkurs na najładniejszą dziewczynę w bikini, zorganizowany przez hotelowy bar, a potem wróciła do pokoju z kilkoma sznurami koralików na szyi i butelką tequili z robakiem na dnie. – Popatrzcie, co wygrałam! – wykrzyknęła i zaczęła skakać po łóżku, aż w końcu Isabella zwymiotowała. Lauren przeprosiła przyjaciółkę, a jako rekompensatę wręczyła jej tequilę. – Nie mogę uwierzyć, że wzięłaś udział w bikiniarskim konkursie – powiedziała wtedy Mary ze swojego miejsca na łóżku; jej twarz przykrywała mokra ścierka. Skórę miała zielonkawą, w odcieniu aloesu. Lauren wstała i wzięła się pod boki. – Jestem dorosła – oznajmiła. – Mogę robić, co tylko zechcę. Jestem dojrzałą kobietą. Mary powoli zdjęła ścierkę z twarzy i cisnęła nią w Lauren. – Jesteś najbardziej pijaną dorosłą kobietą, jaką widziałam – powiedziała. Przez lata, ilekroć któraś zaczynała się mądrzyć na jakikolwiek temat, inne natychmiast mówiły: – No, powiedz im. Jesteś dorosłą kobietą! Isabella nalała następną kolejkę. – Za dorosłe kobiety – powiedziała, unosząc szklaneczkę. I zdała sobie sprawę, że to powiedzenie wcale nie jest takie zabawne.
Nie miały już poparzenia słonecznego i nie były w Meksyku. W którymś momencie w ciągu ostatnich dziesięciu lat przekroczyły granicę między tam a tutaj. Wypiły wszystkie. Mary wyciągnęła przed siebie nogi, a Lauren odchyliła się i splotła dłonie za głową. – Mark i ja chyba się pobierzemy – powiedziała. – Rozmawialiśmy o tym niedawno. Może po prostu pójdziemy do ratusza i już. – Jesteś w ciąży? – zapytała Isabella. – Tak, Isabello. Jestem w ciąży, więc postanowiłam przyjść tutaj, wypić z wami butelkę zatrutej tequili i ogłosić to publicznie. – Co takiego? – Mary nie wierzyła. – Och, na miłość boską! – powiedziała Lauren. – Nie jestem w ciąży, idiotki. – O… – Isabella potrząsnęła butelką i przyjrzała się krążącemu w niej robakowi. – To dobra wiadomość dla dziecka. – I naprawdę masz zamiar wyjść za mąż? – spytała Mary. – Będziesz miała wesele? Lauren pokręciła głową. – Nie. Bez wesela. Tylko tak rozmawialiśmy, że dobrze nam się mieszka razem, i on zaproponował, żebyśmy się pobrali, a ja uznałam, że to chyba niezły pomysł. – Co jest, do diabła? – Mary popatrzyła na Lauren, a potem na butelkę. Wzrok miała lekko rozbiegany. – Zdawało mi się, że ten robak właśnie się poruszył. Czknęła, zachichotała, a potem beknęła głośno. – Słodki Jezu! – powiedziała Isabella, patrząc na butelkę. – Miałaś rację. Robak się odwrócił.
Podziękowania Dedykuję tę książkę moim rodzicom, Pat i Jackowi Close, którzy zasługują na miliony podziękowań za to, że od zawsze mnie wspierali i we mnie wierzyli. Mamo i Tato, jesteście najlepsi. Na moją bezgraniczną wdzięczność zasłużyli także: Kevin Close, za bezustanną gotowość do czytania tego, co napisałam, i przekonanie, że jestem zabawna. Chris i Susan Close, za bardzo wiele rzeczy, lecz zwłaszcza za to, że obdarowali mnie Avą Jane Close, najcudowniejszą chrześnicą na świecie. Carol i Scott Hartz, za to, że otworzyli przede mną swój dom, służyli mi poradą prawną, i co najważniejsze: przyjęli mnie do swojej rodziny. Sam Hiyate, cudowny agent i przyjaciel, za to, że nie bał się podjąć ryzyka. Moriah Cleveland, za odpowiadanie na nocne maile z pomysłami na wątki, dokonywanie redakcji na poczekaniu i ogólnie utrzymywanie mnie przy zdrowych zmysłach. Lee Goldberg, który jako jeden z pierwszych widział ten tekst, od początku pomagał nadać mu właściwą formę i upewnił mnie, że to naprawdę jest książka. Steve Almond, nauczyciel, jakiego życzyłabym każdemu początkującemu pisarzowi. Helen Schulman, która zawsze radziła mi wziąć głęboki oddech i zacząć od nowa. Margaret Kearney Hoerster, za osiemnaście lat najlepszej przyjaźni. Mairead McGurrin Garry, Erin Murphy Claydon i Erin Foley Bradley, za rozśmieszanie mnie przez wszystkie lata studiów i później, aż do tej pory. Wrigley, yorkshire terrier, który przesiedział na moich kolanach większość czasu poświęconego na pisanie tej książki. Nie sposób znaleźć bardziej lojalnego współautora. Megan Angelo i Jessica Liebman, które od początku służyły mi uwagami i poprawkami i przez cały czas były równie mocno jak ja przejęte powstawaniem tej książki. Jon Claydon, za odpowiadanie na pytania dotyczące wszelkich
zagadnień prawnych. Jacob Lewis, najlepszy z szefów i dobry przyjaciel. Joanne Lipman, za zatrudnienie mnie w „Portfolio”, mimo iż twierdziłam, że chcę być pisarką. Przyjaciele z Politics and Prose, którzy przekazali mi wiedzę o sprzedawaniu książek; nigdy bym się nie spodziewała, że aż tyle można się nauczyć. Wszyscy w wydawnictwie Knopfa, którzy zajmowali się moją książką, sprawiając, że stawała się coraz lepsza: Sonny Mehta, Chris Gillespie, Pat Johnson, Paul Bogaards, Ruth Liebmann, Julie Kurland, Abby Weintraub, Molly Erman i Andrea Robinson. Mam szczęście, że moja książka trafiła w Wasze ręce. Niesamowita Jenny Jackson, która natychmiast zrozumiała bohaterki, nadała książce kształt i umiała przewidzieć moje zamiary wcześniej ode mnie. Tak się cieszę, że jesteś moją redaktorką i przyjaciółką! Na koniec podziękowania i serdeczności dla Tima Hartza, który pocieszał mnie i uspokajał, zawsze gdy tego potrzebowałam, cierpliwie słuchał czytanych przeze mnie na głos zdań i zawsze wierzył. Naprawdę jesteś moim ulubieńcem.