Wydawnictwo Literackie
Kraków 2013
Spis treści
Karta redakcyjna I II III IV Epilog Dedykacja Przypisy
Tytuł oryginału: CITIES OF THE PLAIN Opieka redakcyjna: PAWEŁ CIEMNIEWSKI Redakcja: WERONIKA KOSIŃSKA Korekta: BEATA BEDNARZ, ANNA RUDNICKA, MAŁGORZATA WÓJCIK Opracowanie typograficzne: MAREK PAWŁOWSKI Ilustracja na okładce: MICHAŁ KARCZ Redakcja techniczna: BOŻENA KORBUT Skład i łamanie: Infomarket Copyright © Cormac McCarthy 1998 © Copyright for the Polish translation by Maciej Świerkocki © Copyright for this edition by Wydawnictwo Literackie ISBN 978-83-08-05071-2 Wydanie pierwsze Wydawnictwo Literackie Sp. z o.o. ul. Długa 1, 31-147 Kraków tel. (+48 12) 619 27 40 e-mail:
[email protected] Księgarnia internetowa: www.wydawnictwoliterackie.pl Konwersja: eLitera s.c.
I
Stali w drzwiach i przytupywali, strząsając deszcz z butów, strzepując kapelusze i ocierając mokre twarze. Na ulicy deszcz ciął stojącą wodę, zmuszając krzykliwą czerwień i zieleń neonów, żeby błądziły wokół i kipiały, i tańczył na stalowych dachach samochodów zaparkowanych przy krawężniku. Niech mnie szlag, jak żem się o mało nie utopił, powiedział Billy. Strzepnął ociekający wodą kapelusz. Gdzie nasz wielki amerykański kowboj? Siedzi zaś już w środku. To chodźmy. Bo wszystkie najlepsze grubaski wybierze dla siebie. Kurwy w wyświechtanym dezabilu podniosły wzrok z wyświechtanych kanap, na których siedziały. Było prawie pusto. Znowu przytupnęli, podeszli do baru, stanęli, kciukami podsunęli kapelusze wyżej na głowy i wsparli nogi na poprzeczce nad wykafelkowanym odpływem, a tymczasem barman nalewał im whisky. W krwistoczerwonym świetle barowym i snującym się dokoła dymie podnieśli na chwilę szklaneczki i skinęli głowami, jak gdyby chcąc pozdrowić jakiegoś czwartego, utraconego już kompana, wychylili po stopce, odstawili puste naczynia na kontuar i otarli usta wierzchem dłoni. Troy wysunął podbródek w stronę barmana i zakręcił palcem kółko nad pustymi szklaneczkami. Barman kiwnął głową. Johnie Grady, niech cię jasny szlag trafi, wyglądasz jak zmokła kura. Bo tak się czuję. Barman nalał im whisky. Nigdy żem nie widział, żeby lało mocniej. Chcecie popchnąć piwem? Daj nam trzy piwa. Wybrałżeś sobie którą z tych małych ślicznotek? Chłopak pokręcił głową. Która zaś ci się podoba, Troy?
Ja jestem taki jak ty. Przychodzę tu po grubaski i grubasek używam. I zaś powiem ci od razu, kuzynie, że jak człowieka najdzie chętka na grubaskę, to nic innego go nie zadowoli. Dobrze znam to uczucie. Lepiej już coś sobie wybierz, Johnie Grady. Chłopak odwrócił się i przyjrzał kurwom pod przeciwległą ścianą. Co powiesz na tą taką fajną dużą w zielonej piżamie? Weźże, nie wsadzaj go na moją dziewczynę, powiedział Troy. Bo będziesz przyczyną bójki, co tu zaraz wybuchnie. Rusz się. Patrzy w tę stronę. Jak wszystkie. Rusz się. Widzę, że wpadłeś jej w oko. Ta podrzuciłaby Johna Grady’ego tak, że by się odbił od sufitu. Naszego wielkiego amerykańskiego kowboja? Na pewno nie. Nasz kowboj przykleiłby się do niej jak rzep. A może tamta owinięta tą niebieską firanką? Nie zwracaj na niego uwagi, Johnie Grady. Ta dziewczyna wygląda, jakby jej twarz stanęła kiedyś w ogniu i ktoś go zgasił grabiami. Powiedziałbym, że bardziej w twoim stylu jest ta blondynka z brzegu. Billy pokręcił głową i sięgnął po swoją whisky. Nie ma zaś o czym gadać z tym facetem. On po prostu nie zna się na kobietach i to jest matematycznie udowodnione. Lepiej trzymaj się swojego starego kumpla, powiedział Troy. Już on cię wsadzi na coś poważnego. Parham, co tam siedzi, twierdził w gruncie rzeczy, że mężczyzna nie powinien umawiać się z kobitą, której by nie mógł podźwignąć. Pytał się, co by było, jakby w domu wybuchł pożar. Albo w stajni. Albo w stajni. Pamiętasz, jak sprowadziliśmy tutaj Clyde’a Stappa? Jak najbardziej, i to był znawca. Wybrał sobie taką babkę, co zaś naprawdę trochę ważyła. JC i reszta chłopaków wsunęli starej parę dolców, żeby pozwoliła im tu
wrócić i podglądać. Chcieli mu zrobić zdjęcie, ale zaczęli się śmiać i wszystko się zaś wydało. Powiedzieliśmy Clyde’owi, że wyglądał jak małpa dymająca piłkę futbolową. Myślałem, że będziemy go musieli związać. A tamta w tym czerwonym, tam? Nie słuchaj go, Johnie Grady. Dziewczyny na wagę, po dolarze od funta. On nawet nie chce rozważyć takiej możliwości. Wy idźcie, powiedział John Grady. Wybierz sobie którąś. Nie trzeba. Widzisz, Troy? Tylko żeś namieszał chłopakowi w głowie. JC powiedział wszystkim, że Clyde się zakochał w tej fajnej babce i chciał ją zabrać do siebie, ale mieli tylko furgonetkę i musieliby zaś posłać po przyczepę. Ale wtedy Clyde już wytrzeźwiał i wziął się odkochał, a JC powiedział, że więcej go do żadnego burdelu nie zabierze. Powiedział, że Clyde nie zachowywał się odpowiedzialnie, jak na mężczyznę przystało. Wy idźcie, powiedział John Grady. Słyszał deszcz bębniący o blaszany dach na tyłach lokalu. Zamówił następną whisky i stał, obracając powoli szklaneczkę na wypolerowanej desce i obserwując lokal za swoimi plecami w żółknącym lustrze starego brunszwickiego kredensu w głębi baru. Jedna z dziwek przeszła przez całą salę, wzięła go pod ramię i poprosiła, żeby jej kupił coś do picia, ale on odpowiedział, że tylko czeka tutaj na przyjaciół. Po chwili wrócił Troy, usiadł na stołku barowym i zamówił jeszcze jedną whisky. Siedział z rękami złożonymi przed sobą na kontuarze, jakby był w kościele. Wyciągnął papierosa z kieszonki koszuli. Nie wiem, Johnie Grady. Czego nie wiesz? Nie wiem. Barman nalał mu whisky.
Nalej mu jeszcze jedną. Barman nalał. Podeszła kolejna dziwka, żeby wziąć Johna Grady’ego pod rękę. Puder na jej twarzy popękał niczym klej. Powiedz jej, że masz trypra, powiedział Troy. John Grady rozmawiał z dziewczyną po hiszpańsku. Szarpała go za ramię. Billy tak powiedział tu kiedyś jednej takiej. Odpowiedziała, że to nie szkodzi, bo ona też ma trypra. Troy zapalił papierosa zapalniczką Zippo, ozdobioną godłem 3. Dywizji Piechoty, położył ją na pudełku, wydmuchnął dym nad wypolerowanym drewnianym blatem i spojrzał na Johna Grady’ego. Dziwka wróciła na kanapę, a John Grady przyglądał się czemuś w lustrze barowym. Troy odwrócił się i powiódł za nim spojrzeniem. Na oparciu kanapy siedziała jakaś, nie więcej niż siedemnastoletnia, a może młodsza dziewczyna z rękami splecionymi na kolanach i spuszczonymi oczami. Bawiła się rąbkiem swojej jaskrawej sukienki jak uczennica. Podniosła głowę i popatrzyła na nich. Jej długie czarne włosy opadały na ramiona, a ona odgarnęła je powoli dłonią. Ładna bestyjka, co nie?, powiedział Troy. John Grady skinął głową. Rusz się, przyprowadź ją. Nie trzeba. Do cholery, rusz się. O, idzie Billy. Billy podszedł do baru i poprawił kapelusz. Chcesz, żebym ja po nią poszedł, spytał Troy. Sam ją przyprowadzę, jak będę chciał. Otra vez[1], powiedział Billy. Odwrócił się i spojrzał w głąb sali. Rusz się, powiedział Troy. Poczekamy na ciebie, do cholery. Chodzi wam o tą małą, co się na nią patrzycie? Założę się, że nie ma piętnastu lat.
Ja też, odparł Troy. Weź tą, co ja ją miałem. Jest pięciochodowa albo nie znam się na jeździe konnej. Barman nalał im whisky. Ona się zaraz tu wróci. Nie trzeba. Billy spojrzał na Troya. Odwrócił się, wziął szklaneczkę i przyglądał się wzbierającemu na brzegach czerwonawemu alkoholowi, podniósł stopkę, wypił, wyciągnął pieniądze z kieszonki koszuli i gwałtownym ruchem głowy wskazał obserwującego go barmana. Wszyscy gotowi?, spytał. Taa. To chodźmy coś zjeść. Coś mi się zdaje, że zaraz przestanie padać. Nie słyszę zaś więcej deszczu. Ignacio Mejía Street poszli na Juárez Avenue. Rynsztoki spływały szarawą wodą, a światła barów, kafejek i sklepów z osobliwościami krwawiły powoli na mokrej, czarnej ulicy. Nagabywali ich właściciele sklepów, a uliczni handlarze rzucili się z biżuterią i szalami, żeby obskoczyć klientów ze wszystkich stron. Przeszli na drugą stronę alei, ruszyli dalej przez Mejía do Napoleón i usiedli przy stole pod oknem. Podszedł kelner w liberii i zamiótł poplamiony obrus miotełką. Caballeros[2], powiedział. Zjedli befsztyki, wypili kawę, słuchali wojennych opowieści Troya, palili papierosy i przyglądali się, jak stareńkie żółte taksówki przeprawiają się przez zalane ulice. Potem ruszyli aleją Juárez na most. Tramwaje już nie jeździły, a z ulic prawie zniknęły handel i ruch. Tory lśniące w mokrym świetle latarni biegły w stronę budki i dalej, gdzie przystawały, osadzone w moście niczym wielkie kleszcze chirurgiczne, spajające te fundamentalnie odmienne i kruche światy. Pokrywa chmur zeszła niżej znad Franklins i przesunęła się na południe, w kierunku ciemnych
kształtów gór Meksyku, stojących na tle rozgwieżdżonego nieba. Przeszli przez most i przepchnęli się kolejno przez kołowrotek na rogatkach, z lekko przekrzywionymi kapeluszami, podpici, i poszli dalej El Paso Street na południe. Było jeszcze ciemno, gdy zbudził go John Grady. Chłopak już wstał, ubrał się, zdążył nawet pójść do kuchni, wrócić i porozmawiać z końmi, a teraz z kubkiem kawy w dłoni stał w drzwiach izby dla robotników, którą zajmował Billy; płócienna stora była odsunięta. Hej, kowboju, powiedział. Billy jęknął. Chodźmy. Wyśpisz się w zimie. Niech to szlag. Chodźmy. Leżysz tu już prawie cztery godziny, do cholery. Billy usiadł, opuścił nogi na podłogę i siedział z twarzą ukrytą w dłoniach. Nie rozumiem, jak możesz się tak wylegiwać. Niech to szlag, ale z ciebie rankiem wesolutki skurwysyn. Gdzie moja kawa, na boga? Nie będę ci zaś nosił żadnej kawy. Podnieś dupsko. Żarcie stoi na stole. Billy wyciągnął rękę w górę, z kołka w ścianie nad łóżkiem zdjął kapelusz, włożył go i rozprostował rondo. Okej, wstałem, powiedział. John Grady ruszył przez stajnię w kierunku domu. Konie, kiedy je mijał, na jego widok rżały w swoich boksach. Wiem, która jest godzina, zwrócił się do zwierząt. Na końcu stajni, z poddasza, zwieszał się nad jego głową sznur do wiązania snopków. John Grady dopił kawę, wytrząsnął fusy z kubka, podskoczył, trącił sznur, rozkołysał go i wyszedł. Wszyscy już jedli przy stole, kiedy Billy pchnął drzwi i wszedł do środka. Podeszła Socorro, wzięła talerz z sucharami, zaniosła je do pieca, wrzuciła na patelnię, włożyła ją do podgrzewacza, po chwili wyjęła z niego gorące
pieczywo, ułożyła je na talerzu i zaniosła na stół. Stały tam już miska jajecznicy, miska kaszy, talerz z kiełbaskami, sosjerka z sosem, miseczki z rozmaitymi przetworami i z pico de gallo[3], a także masło i miód. Billy umył twarz nad zlewem, Socorro podała mu ręcznik, wytarł się nim, po czym odłożył go na bufet, podszedł do stołu, przełożył nogę nad oparciem pustego krzesła, usiadł i sięgnął po jajka. Oren zerknął na niego znad gazety i czytał dalej. Billy nałożył sobie jajecznicy, odstawił miskę i sięgnął po kiełbaskę. Dzień dobry, Oren, powiedział. Dzień dobry, JC. JC podniósł wzrok znad talerza. Ty pewnie też przez całą noc walczyłeś z kacem. Walczyłem z kacem, powiedział Billy. Wyciągnął rękę, wziął suchara, z powrotem zakrył talerz serwetką i sięgnął po masło. Pokaż mi jeszcze raz oczy, powiedział JC. Z moimi oczami wszystko jest zaś w porządku. Podajcie no tam salsę. Polał jajecznicę pikantnym sosem. Klin wybijaj klinem. Dobrze mówię, Johnie Grady? Do kuchni wszedł starzec ze zwisającymi szelkami u spodni. Miał na sobie staromodną koszulę, taką, do której przypina się kołnierzyk; była rozpięta pod szyją i bez kołnierzyka. Starzec dopiero co skończył się golić, na szyi i płatku ucha miał resztki kremu. John Grady odsunął swoje krzesło. Proszę, panie Johnson, powiedział. Siednijcie tutaj. Ja zaś już skończyłem. Wstał, zabierając talerz, żeby go zanieść do zlewu, ale starzec najpierw machnął ręką na znak, by usiadł, a potem podszedł do pieca. Siednij, powiedział, siednij. Ja tam tylko bierę sobie kawę. Socorro zdjęła biały porcelanowy kubek z haczyka pod półką w kredensie, napełniła, odwróciła uszkiem do starca i podała mu go. Wziął naczynie, skinął głową i ruszył z powrotem przez kuchnię. Zatrzymał się przy stole, wsypał do kubka dwie kopiaste łyżeczki cukru z miski i wyszedł, zabierając łyżeczkę ze sobą. John Grady odstawił kubek i talerz na kredens, wziął z bufetu pojemnik z drugim śniadaniem i też wyszedł. Co mu jest?, spytał JC.
Nico, odparł Billy. Chodziło mi o Johna Grady’ego. Wiem, o kogo ci chodziło. Oren złożył gazetę i położył ją na stole. Tylko nawet nie próbujcie zaczynać, powiedział. Troy, jesteś gotowy? Jestem. Odsunęli się od stołu, wstali i wyszli. Billy siedział i dłubał w zębach. Spojrzał na JC. Co będziesz robił dziś rano? Pojadę ze starym do miasta. Billy kiwnął głową. Na podwórku zaskoczył silnik ciężarówki. No, powiedział. Chyba już robi się widno. Wstał, przeszedł przez kuchnię, wziął z bufetu swój pojemnik z drugim śniadaniem i wyszedł. JC wyciągnął rękę i sięgnął po gazetę na drugim końcu stołu. John Grady siedział za kierownicą pracującej na jałowym biegu ciężarówki. Billy wsiadł, postawił pojemnik na podłodze, zamknął drzwi i spojrzał na niego. No, powiedział. Jesteś gotów do pracy przez cały dzień, żeby zarobić dniówkę? John Grady wrzucił bieg i ciężarówka ruszyła po podjeździe. Od świtu do garba za dolara z bożej łaski, powiedział Billy. Uwielbiam takie życie. A ty, synu? Bo ja tak. Uwielbiasz je, prawda? Bo ja, na boga, tak. Normalnie je uwielbiam. Sięgnął do kieszeni koszuli, wytrząsnął papierosa ze schowanej tam paczki, zapalił go swoją zapalniczką i siedział, paląc, kiedy toczyli się po podjeździe przez długie poranne cienie ogrodzeń, słupków i dębów. Słońce świeciło oślepiającą bielą na brudnej przedniej szybie. Zwierzęta stojące wzdłuż ogrodzenia ryczały za przejeżdżającą ciężarówką, a Billy się im przyglądał. Krowy, powiedział. Zjedli około południa na trawiastym wzniesieniu wśród czerwonych, gliniastych wzgórz, dziesięć mil na południe od domu na ranczo. Billy leżał
z kurtką zwiniętą pod głową i kapeluszem zsuniętym na oczy. Spod przymrużonych powiek wypatrywał szarych cypli Guadalupes, leżących osiemdziesiąt mil na zachód. Nie cierpię tu przyjeżdżać, powiedział. W tej przeklętej ziemi nie utrzyma się nawet słupek od ogrodzenia. John Grady siedział ze skrzyżowanymi nogami, żując źdźbło trawy. Dwadzieścia mil dalej na południe ciągnął się w dół ku Rio Grande pas żywej zieleni. Na pierwszym planie szare, ogrodzone pola. Szary pył za traktorem wlokącym kultywator po szarych bruzdach jesiennego pola bawełny. Pan Johnson mówił, że wojsko przysłało tu ludzi z rozkazami, żeby przyjrzeli się siedmiu stanom na południowym zachodzie, znaleźli najżałośniejszą w nich krainę i złożyli raport po powrocie. A ranczo Maca było w samym środeczku tej krainy. Billy popatrzył na Johna Grady’ego i z powrotem na góry. Myślisz, że to prawda?, spytał John Grady. Do diabła, kto to wie. JC mówi, że stary dostaje coraz większego świra. No, ale i tak ma więcej rozumu jako świr niż JC jako zdrowy na umyśle, więc jak nazwać JC? Nie wiem. Nic się z nim złego nie dzieje. Po prostu jest stary i tyle. JC mówi, że staremu pomieszało się w głowie po śmierci córki. No i nie dziwota. Świata poza nią nie widział. Taa. Może powinniśmy zapytać Delberta. Dowiedzieć się, jak on to widzi. Delbert nie jest taki głupi, na jakiego wygląda. Na Boga, mam nadzieję, że tak. W każdym razie stary zawsze miał jakieś swoje dziwactwa, i ciągle je ma. A to już nie jest to samo miejsce co kiedyś. I więcej nie będzie. Może wszyscyśmy dostali lekkiego świra. Jakby wszyscy zwariowali jednocześnie, to nikt by tego nie zauważył, co? Jak myślisz? John Grady pochylił się, splunął przez zęby i wsunął łodyżkę z powrotem do
ust. Spodobała ci się, co? Normalnie strasznie. Nikt w życiu nie był dla mnie milszy. Z krzaków wyszedł kojot i podreptał wzdłuż grzbietu pagórka jakieś ćwierć mili na wschód. Popatrz no się na tego skurwysyna. Wezmę karabin. Pryśnie, zanim zdążysz wstać. Kojot biegł truchtem wzdłuż grani, zatrzymał się, obejrzał, a potem pognał z góry w krzaki. Jak myślisz, co on tutaj robi w środku dnia? Pewnie się zastanawia, co ty tutaj robisz. Myślisz, że nas widział? No, jakoś nie zauważyłem, żeby wpadł łbem w te tam kaktusy, więc zupełnie ślepy to on chyba nie był. John Grady wypatrywał, czy kojot nie pojawi się raz jeszcze, ale zwierzę już znikło. Zabawne jest to, powiedział Billy, że jużem się szykował, żeby odejść, kiedy zachorowała. Byłem gotów ruszać dalej. Kiedy umarła, miałem o wiele mniej powodów, żeby zostać, a mimo to zostałem. Bo pewnie żeś sobie wykombinował, że Mac cię potrzebuje. Gówno prawda. Ile miała lat? Nie wiem. Pod czterdziestkę. Może i czterdzieści. Ale zaś w ogóle nie było tego po niej widać. Myślisz, że dochodzi już do siebie? Mac? Taa. Nie. Nie można dojść do siebie po stracie takiej kobiety. Nie dochodzi do siebie ani trochę. I nigdy nie dojdzie. Usiadł, włożył kapelusz i poprawił go. Jesteś gotowy, kuzynie?
Taa. Wstał sztywno, sięgnął w dół po kubełek, przetarł ręką siedzenie spodni, a potem schylił się i podniósł kurtkę. Popatrzył na Johna Grady’ego. Jeden stary kowboj powiedział mi kiedyś, że nie słyszał jeszcze, żeby jaka kobieta, co się wychowała w domu z kanalizacją, była cokolwiek warta. A ona się chowała w twardych warunkach. Stary Johnson nigdy nie robił nic innego, był tylko kowbojem, a wiesz, jakie to popłatne zajęcie. Mac poznał ją na jakiejś uroczystej kolacji dobroczynnej w Las Cruces, jak miała siedemnaście lat, i tyle ją tam widziano. On już nie dojdzie do siebie. Ani teraz, ani niedługo, ani w ogóle nigdy. Gdy wrócili, było ciemno. Billy otworzył okno w ciężarówce i patrzył w stronę domu. Padnięty ze mnie sukinkot, powiedział. Chcesz zostawić wszystko na ciężarówce? Wnieśmy linociąg. Może zacząć padać. Może. I to pudło z ankrami. Zardzewieją. Ja je wezmę. John Grady zdjął ładunek z platformy ciężarówki. W stajni zapaliły się światła. Billy stał, wymachując ręką w górę i w dół. Ile razy sięgam do tego skurwysyna, to mnie kopie prąd. To przez te gwoździe w podeszwach twoich butów. W takim razie dlaczego nie razi mnie w nogi? Nie wiem. Powiesił linociąg na gwoździu i postawił pudełko z ankrami na wystającej części belki, tuż za drzwiami. Konie rżały w boksach. Ruszył wzdłuż stajni i przy ostatnim boksie huknął otwartą dłonią w drzwi. Deskami z drugiej strony natychmiast wstrząsnęła eksplozja. W świetle unosił się pył. John Grady odwrócił się do Billy’ego i uśmiechnął szeroko. Drażnij go, drażnij, powiedział. Wybije dziurę kopytem w tych skurwysyńskich drzwiach. Joaquín cofnął się, trzymając ręce na desce, o którą się opierał, i spuścił
głowę, jakby zobaczył za korralem coś tak strasznego, że nie można było na to patrzeć. Ale cofał się jedynie po to, by splunąć, co uczynił na swój powolny, kontemplacyjny sposób, po czym podszedł bliżej i znowu zerknął przez szparę między deskami. Caballo[4], powiedział. Cień kłusującego konia przesunął się po deskach i po twarzy Joaquína i popłynął dalej. Joaquín pokręcił głową. Podeszli do ogrodzenia, tam gdzie zostało zbite z najszerszych desek, wdrapali się na nie, usiedli na szczycie, wbijając obcasy niżej między deszczułki, palili papierosy i przyglądali się, jak John Grady układa źrebaka. Po co mu w ogóle ten skurwiel z sowim łbem? Billy pokręcił głową. Może jest tak, jak mówi Mac. Każdy człowiek kończy z takim koniem, jaki mu pasuje. Co on ma na sobie? To się nazywa kawecan. A czemu nie użyć zwykłego hackamore’a? Musiałbyś się spytać kowboja. Troy pochylił się i splunął. Spojrzał na Joaquína. Qué piensas?[5], zapytał. Joaquín wzruszył ramionami. Patrzył, jak koń na końcu długiej linki okrąża korral. Tego konia układano z wędzidłem, powiedział Troy. Taa. Pewnie zamierza go okiełznać i zacząć od nowa. No, powiedział Billy, podejrzewam, że cokolwiek zamierza, to pewnie mu się uda. Obserwowali, jak koń okrąża korral. Nie tresuje go do cyrku, co? Nie. Cyrk to mieliśmy tu wieczorem, jak się na nim rozkraczył. Ile razy go zrzucił? Cztery. A ile razy John wsiadł na niego z powrotem?
Przecież wiesz. Czy to jest jakiś specjalista od rozpuszczonych koni? Chodźmy, powiedział Billy. Bo będzie tak prowadzał tego skurwysyna przez całe popołudnie. Ruszyli w kierunku domu. Spytaj się zaś Joaquína, powiedział Billy. O co się ma mnie spytać? Czy nasz kowboj zna się na koniach. Nasz kowboj powiada, że się na niczym nie zna. Wiem. Twierdzi, że po prostu to lubi i że ciężko pracuje. A ty jak uważasz?, spytał Billy. Joaquín pokręcił głową. Joaquín uważa, że jego metody są nieurtoduksyjne. Mac też. Joaquín nie odpowiedział, dopóki nie doszli do bramy. Potem zatrzymał się i obejrzał na korral. W końcu oświadczył, że nie ma znaczenia, czy ktoś lubi konie, czy nie, jeżeli konie nie lubią tego kogoś. Powiedział, że od najlepszych treserów, jakich znał, konie nie mogły się po prostu oderwać. Powiedział, że za Billym Sánchezem konie szły do wychodka, stawały przed drzwiami i czekały na niego. Kiedy wrócił z miasta, Johna Grady’ego nie było w stajni, a gdy poszedł do domu na kolację, też go tam nie zastał. Troy siedział przy stole, dłubiąc w zębach. Billy usiadł przed swoim talerzem i wyciągnął rękę po sól i pieprz. Gdzie się wszyscy podziali?, spytał. Oren dopiero co poszedł. JC wyszedł ze swoją dziewczyną. A Johna Grady’ego to widzi mi się, że położyli do łóżka. Wcale nie. No to może gdziesik poszedł, żeby wszystko przemyśleć.
Co się stało? Ten koń się przewrócił na grzbiet i na niego. Mało nie złamał mu nogi. Wszystko z nim w porządku? Chyba tak. Zanieśli go do lekarza, a on bluzgał i gadał. Doktór owinął nogę, dał mu dwie kule i kazał na niej nie stawać. Chodzi o kulach? Owszem. Tak mu kazali. To wszystko, co się stało dzisiaj po południu? Owszem. Przez chwilę było tutaj tak wesoło, że zawsze by się tak chciało. Przyszedł Joaquín, zabrał Orena i Oren tam poszedł, i powiedział naszemu kowbojowi, żeby dał spokój, a ten nie chciał. Oren gadał, że myślał, że będzie musiał mu wtłuc. John Grady kuśtykał za tym cholernym koniem i chciał na niego wsiadać. W końcu go namówili, żeby ściągnął buta. Oren gadał, że jeszcze dwie minuty, a musieliby mu go rozcinać. Billy skinął głową i w zamyśleniu wgryzł się w suchar. Był gotów bić się z Orenem? No. Billy zaczął jeść. Pokręcił głową. Bardzo źle z jego nogą? Skręcona w kostce. Co powiedział Mac? Nic. To on go zaniósł do lekarza. Pewnie nic mu nie będzie, jak Mac się nim zajmuje. Tu to masz rację. Billy znów pokręcił głową. Sięgnął po salsę. Omija mnie każde przedstawienie, co przyjeżdża do miasta, powiedział. To pewnie może kapkę osłabić jego reputację superkowboja, co nie? Wcale nie wiem. Joaquín gada, że John Grady stanął w jednym strzemieniu i ujeżdżał tego skurwysyna na stojaka.
Po co? Nie wiem. Widzi mi się, że po prostu nie lubi się poddawać, jak układa konia. Spał może z godzinę, kiedy obudziło go jakieś zamieszanie w ciemności stajni. Przez chwilę leżał, nasłuchując, potem wstał, sięgnął po sznur, pociągnął go, żeby zapalić światło nad głową, włożył kapelusz, podszedł do drzwi, odsunął zasłonę i wyjrzał. O stopę od jego twarzy przebiegł koń, zadudnił w głębi stajni, odwrócił się i stanął, dysząc ciężko i tupiąc w ciemności. Niech to szlag, powiedział. Brachu? John Grady przeszedł obok niego, kulejąc. Co ty wyprawiasz, do cholery? John Grady kuśtykał dalej, opuszczając krąg światła. Billy wyszedł na środek stajni. Jesteś przeklętym idiotą, co nie? Co jest z tobą, do diabła? Koń znowu zaczął biec. Usłyszał go i wiedział, że się zbliża, ale zdążył tylko schować się za framugę, zanim zwierzę wpadło w przestrzeń oświetloną pojedynczą żarówką z boksu, pędziło z otwartym pyskiem i oczami jak jajka. Niech to szlag trafi, powiedział. Zdjął spodnie z żelaznej poprzeczki swojego łóżka, wciągnął je, poprawił kapelusz i znów wyszedł. Koń ponownie ruszył biegiem. Billy przywarł do drzwi końskiego boksu sąsiadującego z jego pokoikiem. Zwierzę minęło go w pędzie, jakby budynek stał w ogniu, wpadło z impetem na drzwi na końcu stajni, odwróciło się i stało, rżąc przeraźliwie. Niech to szlag, mógłbyś zostawić tego szurniętego skurwysyna w spokoju? Co w ciebie wstąpiło, do cholery? John Grady przekuśtykał obok, znów wchodząc w krąg zapylonego światła i ciągnąc za sobą sznur z pętlą, po czym wkroczył w mrok z drugiej strony. Nic nie widać, nie dasz rady złapać tego skurwiela, powiedział Billy. Koń zastukotał, biegnąc pod przeciwległą ścianą. Był osiodłany i strzemiona latały mu na boki. Jedno z nich zaczepiło widocznie o jakąś deskę, kiedy
odwracał się w cienkich smugach światła z podwórzowej latarni, bo rozległ się trzask pękającego drewna i klekotanie w ciemności, a potem koń stanął na przednich nogach i tylnymi wyrżnął w deski na drugim końcu stajni. Minutę później w domu zapaliły się lampy. W stajni pył unosił się jak dym. No właśnie!, zawołał Billy. Cały dom jest na nogach, do cholery. Ciemny cień konia przesunął się w zakratowanym świetle. Zwierzę wyciągnęło długą szyję i przeraźliwie zarżało. Na końcu stajni otworzyły się drzwi. John Grady ponownie przekuśtykał obok niego z lassem. Ktoś włączył światło. Oren stał, machając ręką na wszystkie strony. Niech to szlag trafi, powiedział. Ktoś mógłby to wreszcie naprawić. Oszalały koń stał dziesięć stóp dalej, mrugając powiekami. Oren patrzył na zwierzę i na Johna Grady’ego, stojącego pośrodku stajni z lassem. Co tu się dzieje, do najjaśniejszej cholery?, zapytał. No już, rzekł Billy. Powiedz mu coś. Bo ja na pewno nie znam odpowiedzi, do diabła. Koń się odwrócił, podbiegł kilka kroków, zatrzymał się i znieruchomiał. Wprowadź to cholerne zwierzę do boksu, powiedział Oren. Daj mi lasso, odezwał się Billy. John Grady odpowiedział mu spojrzeniem. Myślisz, że nawet nie potrafię go złapać? No to już. Złap go. Mam nadzieję, że cię skurwysyn stratuje. W każdym razie niech któryś z was go złapie, powiedział Oren. I skończmy z tymi przeklętymi głupstwami. Za plecami Orena otworzyły się drzwi i stanął w nich pan Johnson w kapeluszu, butach i koszuli nocnej. Niech pan zamknie drzwi, panie Johnson, powiedział Oren. Proszę wejść, jak pan chce. John Grady zarzucił koniowi pętlę na szyję, przyciągnął go do siebie, złapał cugle, po czym wsunął rękę w pętlę i odrzucił sznur. Nie wsiadaj na tego konia, powiedział Oren.
To mój koń. Powiedz to Macowi. Będzie tu lada chwila. No już, brachu, powiedział Billy. Wprowadź tego cholernego konia do boksu, jak cię prosił Oren. John Grady popatrzył na niego i na Orena, a potem odwrócił się, poprowadził konia z powrotem w głąb stajni i zamknął go w boksie. Szczyt głupoty, cholera, powiedział Oren. Chodźmy, panie Johnson. Niech to szlag. Starzec odwrócił się i wyszedł, a Oren za nim, zamykając za sobą drzwi. Kiedy John Grady, kulejąc, wyłonił się z boksu, niósł siodło, trzymając je za rożek, a strzemiona ciągnęły się po ziemi. Przeszedł przez całą stajnię w stronę magazynku. Billy oparł się o framugę, obserwując go. Po wyjściu z magazynku John Grady minął Billy’ego bez jednego spojrzenia. Niezły z ciebie aparat, powiedział Billy. Wiesz o tym? John Grady odwrócił się przy drzwiach swojego pokoiku, popatrzył na Billy’ego i w głąb korytarza oświetlonej stajni, po czym splunął na ziemię i znów spojrzał na Billy’ego. To w ogóle nie była twoja sprawa, powiedział. Prawda. Billy pokręcił głową. Niech mnie szlag trafi, odparł. W górach, w blasku samochodowych reflektorów, zobaczyli jelenie, które w tym świetle były blade i bezszelestne jak duchy. Zwróciły czerwone oczy w kierunku tego nieoczekiwanego słońca, szły boczkiem, zbiły się w stadko i pojedynczo albo dwójkami przeskakiwały przez rów odpływowy. Niewielka łania straciła równowagę na asfalcie, szamotała się szaleńczo, osunęła na zad, wstała i zniknęła wraz z innymi w zimozielonym chaparralu przy drodze. Troy podniósł butelkę whisky pod światło padające z deski rozdzielczej, żeby sprawdzić, ile w niej zostało, zdjął zakrętkę, napił się, zamknął butelkę i podał ją Billy’emu. Coś mi wygląda na to, że nie zabraknie jeleni na polowania. Billy odkręcił flaszkę, napił się i przyglądał się białej linii na środku ciemnej drogi. Nie wątpię, że to dobra okolica. Nie powinieneś tak zostawiać Maca.
Nie wiem. Na pewno nie bez powodu. Wierność mundurowi. To nie tylko to. Trzeba wreszcie znaleźć sobie jaką dziuplę. Mam dwadzieścia osiem lat, do cholery. A nie wyglądasz. Taa? Wyglądasz na czterdzieści osiem. Podaj whisky. Billy wyjrzał na wysoką pustynię. Wybrzuszone druty elektryczne pędziły na tle nocy. Nie będą mieli do nas pretensji, że pijemy? Ona tego raczej nie lubi. Ale nie za wiele może na to poradzić. Poza tym nie pojawimy się tam przecie tak pijani, żebyśmy mieli chodzić na czworakach. Twój brat się napije? Troy uroczyście skinął głową. Szybciej niż uklejka przepłynie z jednej strony chochli na drugą. Billy pociągnął łyk i podał mu flaszkę. Co ten nasz chłopak chciał zrobić?, spytał Troy. Nie wiem. Pokłóciliście się? Nie. On jest w porządku. Po prostu powiedział, że ma coś do załatwienia. Na pewno umie jeździć konno. Tyle ci powiem. Tak, umie. To smarkacz. Jest w porządku. Tylko ma własne poglądy na różne sprawy. Ten koń, który mu się tak podoba, to zwyczajny bandyta, jak chcesz znać moje zdanie. Billy skinął głową. No. To po co mu on? Pewnie właśnie dlatego mu się podoba.
I mimo wszystko myślisz, że będzie go dalej prowadzał na smyczy jak psa? Taa. Tak myślę. Uwierzę, jak to zobaczę. Chcesz postawić na to trochę forsy? Troy wytrząsnął papierosa z paczki leżącej na desce rozdzielczej, wsunął go do ust i wcisnął zapalniczkę samochodową. Nie chcę cię golić z forsy. Nie krępuj się, do cholery. Chyba spasuję. Nie podobają mu się te kule. Ani trochę. Jak długo ma ich używać? Nie wiem. Kilka tygodni. Lekarz powiedział, że zwichnięcie może być gorsze niż złamanie. Założę się, że nie pochodzi o kulach nawet tydzień. Ja też. Na drodze zastygł dziki królik. Jego czerwone oczy świeciły w ciemności. Ruszaj się, głupi ośle, powiedział Billy. Królik zadudnił głucho i cicho pod ciężarówką. Troy wyjął zapalniczkę, przypalił papierosa i wsunął ją z powrotem w oprawkę. Jak wyszedłem z wojska, to pojechałem do Amarillo z Genem Edmondsem na rodeo i na wystawę bydła. Umówił nas z jakimiś dziewczynami i w ogóle. Mieliśmy po nie przyjechać o dziesiątej rano, a z El Paso wyruszyliśmy po północy. Gene miał nowiutkiego oldsa osiemdziesiąt osiem, rzucił mi kluczyki i kazał prowadzić. Jak tylko wjechaliśmy na autostradę, spojrzał na mnie i powiedział, żebym dał trochę po garach. Nieźle się podjarałem. Wcisnąłem gaz do osiemdziesięciu, osiemdziesięciu pięciu. A do deski miałem pod nogą jeszcze co najmniej jard. Znowu na mnie spojrzał. Zapytałem: Jak szybko chcesz jechać? Odpowiedział, żebym jechał z taką prędkością, jaka mi odpowiada. Do diabła. No to co żem zrobił? Rozbujałem budę sto dziesięć na godzinę i jechaliśmy. Piękna, długa, płaska droga. Mieliśmy jej przed sobą jakie sześćset mil.
No i na tej drodze było pełno królików. Siedziały tylko i zastygały w światłach reflektorów. Klap. Klap. Spojrzałem na Gene’a i zapytałem: Co chcesz zrobić z tymi królikami? Popatrzył na mnie i spytał: Z królikami? Rozumiesz, chodzi mi o to, że jakbyś szukał kogoś, kogo te króliki coś by obchodziły, to mogę ci od razu powiedzieć, że to nie był Gene, do diabła. Jego nie obchodziło nawet to, czy syrop klonowy zdrożeje do trzydziestu centów za porcję. Zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej w Dimmit, w Teksasie, mniej więcej o świcie. Podjechaliśmy pod dystrybutor, wyłączyliśmy silnik i siedzimy. Obok stał jakiś samochód, a gość, co tam pracował, nalewał do niego paliwa i mył przednią szybę. W tym samochodzie siedziała jakaś babka. Facet, który prowadził, poszedł się odpryskać czy coś takiego. W każdym razie stanęliśmy obok tego wozu, półleżę sobie miło z zadartą głową i czekam, aż tamten wróci, i nawet nie myślałem o tej kobiecie, ale ją widziałem. Po prostu siedziała, jakby się rozglądając. No, tylko że po chwili wyprostowała się i zaczęła wrzeszczeć, jakby ją kto zarzynał. Normalnie po prostu wrzeszczała. Wstałem, nie wiedziałem, co się dzieje. Patrzyła się na nas i pomyślałem, że może Gene coś zmalował. Że się wziął obnażył albo coś. Z nim to nigdy nie było wiadomo, co zrobi. Popatrzyłem na Gene’a, ale on nie miał pojęcia, co się wyprawia, do diabła, nie bardziej niż ja. No i z toalety wychodzi tamten gość, a rozumiesz mnie, potężny był z niego skurwysyn. Wysiadłem i obszedłem samochód dokoła. Pomyślałem, że dostaję świra. Nasz oldsmobile miał taką dużą owalną kratkę z przodu, wyglądała jak ogromna łyżka, i kiedy stanąłem przed tym samochodem, to okazało się, że ta kratka jest kompletnie zapchana króliczymi łbami. Rozumiesz mnie, było ich tam wbitych ze sto, a z przodu zderzak pokryty krwią i bebechami tych królików, pewnie jakoś odwracały łby w momencie zderzenia, bo wszystkie patrzyły oszalałymi oczami. Zęby z boku. Wyszczerzone w uśmiechu. Nie umiem ci opowiedzieć, jak to wyglądało. Sam o mało nie zacząłem krzyczeć. Zauważyłem, że wóz się przegrzewa, ale kładłem to na karb prędkości, cośmy ją rozwijali. Tamten gość chciał się z nami trzaskać z tego powodu. Powiedziałem: Niech to szlag, koleś. Króliki. Wiesz. Cholera. Gene wysiadł i zaczął go opieprzać, a ja kazałem mu posadzić dupsko
z powrotem w samochodzie i się zamknąć. Tamten facet poszedł, powiedział tej babce, żeby się uciszyła, przestała mazać i w ogóle, ale mnie jakby nie udało się go uspokoić do końca. Zacząłem po prostu gadać dalej, walnąłem tego wielkiego skurwysyna i tak to się skończyło. Billy siedział i patrzył, jak za szybą sunie noc. Przydrożny chaparral, płaska czarna tapicerka gór wcięta w eksplodujące gwiazdami pustynne niebo w górze. Troy palił papierosa. Sięgnął po whisky, zdjął zakrętkę i siedział z butelką w ręku. Do cywila zwolnili mnie w San Diego. Wsiadłem w pierwszy autobus odjeżdżający z miasta. Ja i jeszcze taki jeden gość upiliśmy się w autobusie i o mało nas nie wyrzucili. Wysiadłem w Tucson, wszedłem do sklepu i kupiłem sobie nowe buty zapinane na ekspres i garnitur. Nie wiem, po jaką cholerę był mi ten garnitur. Wydawało mi się, że garnitur to wypada mieć. Wsiadłem w inny autobus i pojechałem do El Paso, a wieczorem poszedłem do Alamagordo i odebrałem swoje konie. Włóczyłem się po całym kraju. Pracowałem w Colorado. Robiłem za żebraka. Wsadzili mnie do pudła w jakimś takim zasranym miasteczku, co to nie podam ci nawet jego nazwy. W każdym razie w Teksasie. W stanie Teksas. Nic żem nie zrobił. Po prostu znalazłem się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie. Mało brakowało, a nigdy bym stamtąd nie wyszedł. Wdałem się w bójkę z jakimś Meksykaninem i mało żem go nie zabił. Przesiedziałem w tym więzieniu dziewięć miesięcy, co do jednego dnia. Za nic nie napisałbym do domu. Jak żem wyszedł i poszedł zobaczyć, co z końmi, to okazało się, że je sprzedali na pokrycie kosztów mojego wyżywienia. O pierwszego nie dbałem, ale o tego drugiego owszem, bom go długo znał. Wiedziałem, że jakbym się rzucił na tego gościa, to zaraz wylądowałbym z powrotem w tym cholernym więzieniu. Rozpytywałem wszystkich naokoło. Wreszcie ktoś mi powiedział, że mojego konia sprzedali w innym stanie. Wydawało im się, że kupiec był z Alabamy albo skądś, niech to szlag. Miałem tego konia, odkąd skończyłem trzynaście lat. W Meksyku straciłem raz konia, co to też strasznie żem był do niego przywiązany, powiedział Billy. Miałem go od dziewiątego roku życia. O to nietrudno.
Co, o stratę konia? Troy przechylił flaszkę, napił się, opuścił flaszkę, zakręcił ją, otarł usta grzbietem dłoni i odstawił whisky na fotel. Nie, odpowiedział. O to, żeby się przywiązać do konia. Pół godziny później zjechali z szosy, przejechali ze stukotem po prętach opuszczonej zastawki dla bydła i ruszyli długą na milę piaszczystą drogą do domu na ranczo. Na ganku paliło się światło, na podwórze wyszły trzy pasterskie heelery i biegły za ciężarówką, poszczekując. Wyszedł też Elton i stanął na ganku z rękami w tylnych kieszeniach spodni i w kapeluszu na głowie. Jedli przy długim stole w kuchni, przekazując sobie miski z mamałygą i piżmianem oraz wielki półmisek ze smażonymi stekami i sucharami. Bardzo dobre, psze pani, powiedział Billy. Żona Eltona spojrzała na niego. Nie miałbyś nic przeciwko temu, żeby nie mówić do mnie „psze pani”, co? Nie, psze pani. Bo jak tak mówisz, to czuję się jak stara baba. Tak, psze pani. To jest silniejsze od niego, odezwał się Troy. Trudno, rzekła kobieta. Mnie nigdy żeś tak łatwo nie odpuszczała. Zawsze ci się łatwo odpuszczało i nie trzeba było więcej, powiedziała. Spróbuję tak nie mówić, odparł Billy. Przy stole siedziała siedmioletnia dziewczynka i obserwowała ich szeroko otwartymi oczami. Jedli. Po chwili zapytała: Dlaczego tak nie można? Jak? Mówić „psze pani”. Elton podniósł głowę. Nie chodzi o to, że tak nie można, kochanie, ani trochę. Po prostu twoja mama to taka bardziej nowoczesna kobieta.
A co to jest nowoczesna kobieta? Jedz, odezwała się żona Eltona. Jakbyśmy żyli tak, jak chce twój ojciec, to nie używalibyśmy nawet koła. Usiedli na ganku na krzesłach z siedzeniami wyplatanymi z trzciny, a Elton postawił na deskach podłogi między swoimi nogami szklaneczki, otworzył butelkę, nalał trzy miarki, zakręcił flaszkę, odstawił ją, rozdał szklanki i rozparł się na bujanym fotelu. Salud[6], powiedział. Zgasił światło na ganku i siedzieli w kwadracie łagodnego blasku wpadającego przez okno. Podniósł szklankę pod światło i przyjrzał się jej niczym aptekarz. Nie zgadniesz, kto wrócił do Bell. Nawet nie wymawiaj jej imienia. No to zgadłeś. A mógł to być ktoś inny? Elton nachylił się w fotelu i zakołysał. Psy stały na podwórku u stóp schodków, patrząc w górę na niego. Co, stary ją wreszcie wypędził?, spytał Troy. Nie wiem. Podobno przyjechała w odwiedziny. Tylko że okazały się coś bardzo długie. Taa. Jeśli jest w tym jaka pociecha. To żadna pociecha. Elton skinął głową. Masz rację, powiedział. Żadna. Billy popijał whisky i spoglądał na zarysy gór. Wszędzie spadały gwiazdy. Rachel wpadła na nią nos w nos w Alpine, powiedział Elton. A ta laleczka tylko się uśmiechnęła i uciekła szybciej niż masło rozpuszcza się w ustach. Troy siedział pochylony do przodu, z łokciami opartymi na kolanach trzymał przed sobą szklankę. Elton się kołysał. Pamiętasz, jak chodziliśmy do Bloya podrywać dziewczyny? Tam ją poznał. Na obozie biblijnym. Takie coś to daje do myślenia o wyrokach boskich. Zaprosił ją na randkę, a ona na to, że nie umówi się z mężczyzną, który pije.
Spojrzał jej prosto w oczy i powiedział, że jest niepijący. Mało nie zemdlała. Pewnie doznała czegoś w rodzaju wstrząsu, bo spotkała jeszcze większego kłamcę od siebie. Ale on gadał szczerą prawdę. A ona oczywiście go sprawdziła. Powiedziała, że wie na sto procent, że on pije. Gadała, że cały okręg Jeff Davis wie, że pije, i to bardzo dużo, i jest niesforny jak kozioł. Nawet nie mrugnął okiem. Powiedział, że kiedyś pił, ale przestał. Spytała się kiedy, a on odpowiedział, że właśnie przed chwilą. Więc się z nim umówiła. I o ile mi wiadomo, już nigdy nie tknął alkoholu. Dopóki od niego nie odeszła, oczywiście. Wtedy miał już duże zaległości do nadrobienia. Nie trzeba mi opowiadać o szkodliwości alkoholu. Alkohol to nic. Ale on się zmienił od tamtej pory. Ciągle jest taka ładna? Nie wiem. Nie widziałżem jej. Rachel mówiła, że tak. Szatan posiada moc przybierania takiej postaci, jaka mu się spodoba. Te wielkie niebieskie oczy. Znała zaś więcej sposobów, żeby zawrócić w głowie mężczyźnie niż babcia samego diabła. Nie wiem, gdzie one się uczą takich rzeczy. Do diabła, miała nie więcej niż siedemnaście lat. One się z tym rodzą, odpowiedział Troy. Nie muszą się tego uczyć. Kapuję. Nie uczą się widać tylko tego, żeby nie jeździć po jakimś nieszczęsnym skurwysynie po prostu ot, tak, dla czystej przyjemności. Billy popił whisky. Podaj mi swoją szklankę, odezwał się Elton. Postawił ją na podłodze między nogami, nalał, zakręcił butelkę, wyciągnął rękę i oddał szklankę Billy’emu. Dzięki. Byłeś na wojnie?, spytał Elton. Nie. Dostałem kategorię E. Elton skinął głową. Trzy razy próbowałem się zaciągnąć, ale mnie nie chcieli.
Wiem, żeś próbował. Ja próbowałem się dostać do wojsk ekspedycyjnych, ale spędziłem wojnę w Camp Pendleton. Johnny walczył na całym Pacyfiku. Wokół niego wystrzeliwali do nogi kompanie. A on nie zarobił nawet draśnięcia. Chyba go to wkurzało. Troy podał mu swoją szklankę i Elton postawił ją na podłodze, napełnił i oddał. Potem nalał sobie. Usiadł. Na co się patrzysz?, zapytał psa. Zwierzę odwróciło wzrok. Co mnie wkurza, i już zaraz przestanę pieprzyć na ten temat, to to, że pokłóciliśmy się wtedy rano jak cholera i nigdy nie miałem okazji się z nim pogodzić. Powiedziałem mu w oczy, że jest cholernym idiotą, bo był głupi, i najgorsze, co może zrobić tamtemu gościowi, to pozwolić mu ją mieć. Bo tak było. Wtedy już wiedziałem o niej wszystko. Mało żeśmy się nie pobili. Nigdy ci tego nie mówiłem. Porządnieśmy się pożarli. Potem nigdy już nie widziałem go żywego. Powinienem był się zwyczajnie nie wtrącać. W takim stanie, w jakim on był wtedy, w takim stanie z nikim się nie da pogadać. Nawet nie ma co próbować. Troy patrzył na niego. Mówiłeś mi już o tym, powiedział. Taa. Pewnie tak. On już mi się nie śni. A kiedyś ciągle mi się śnił. Odbywałem z nim nawet różne rozmowy. Myślałem, że zamierzasz zejść z tego tematu. W porządku. Chociaż zdaje mi się, że to jedyny temat, jaki mamy. A nie? Wstał ciężko z fotela z butelką i szklanką w ręku. Chodźmy do stajni. Pokażę ci źrebię, co to je wypluła ta Jonesowa klacz, ta, co ci się nie bardzo podobała. Weźcie nasze szklanki. Ja mam flaszkę. Jechali cały ranek przez porośniętą jałowcem okolicę, trzymając się żwirowatego pobocza. Nad Sierra Viejas zbierała się burza, na zachodzie, ponad szeroką równiną biegnącą od Guadelupes wokół łańcucha Cuesta del Burro i dalej, w stronę Presidio i granicy. Około południa przekroczyli górny bieg strumienia, usiedli pośród żółtych liści, patrzyli, jak wirują w stawie, i jedli drugie śniadanie, które zapakowała im Rachel.
Spójrz na to, powiedział Troy. Co to jest? Obrus. Cholera. Nalał kawy z termosa do kubków. Kanapki z indykiem, które właśnie jedli, były zawinięte w ściereczkę. Co jest w drugim termosie? Zupa. Zupa? Zupa. Niech to szlag. Jedli. Od jak dawna on jest tu kierownikiem? Od jakichś dwóch lat. Billy skinął głową. Nie proponował ci wcześniej, żebyś u niego pracował? Owszem. Odpowiedziałem, że praca z nim mi nie przeszkadza, ale co do pracy dla niego, to już nie jestem tego taki pewien. Czemu zmieniłeś zdanie? Nie zmieniłem. Po prostu się nad tym zastanawiam. Jedli. Troy wskazał głową dal. Ludzie mówią, że w tej dolinie nie ma takiego miejsca, gdzie nie robiło się zasadzek na białych. Billy rozejrzał się po okolicy. Wygląda na to, że nauczyli się już tu nie przyjeżdżać. Kiedy skończyli jeść, Troy rozlał resztę kawy do kubków, zakręcił termos i postawił go koło termosu z zupą, ściereczek po kanapkach i nierozłożonego obrusa, żeby schować to wszystko z powrotem do juków. Siedzieli, pijąc kawę. Niżej konie stały obok siebie w strumieniu i podnosiły łby znad wody, którą piły. Mokre liście przylepiały im się do nosów. Elton ma swoje zdanie o tym, co się stało, powiedział Troy. Jakby Johnny nie
znalazł tej dziewczyny, znalazłby kogoś innego. Nie pozwalał się prowadzić za rączkę. Elton mówi, że się zmienił. Na pewno nie. Był cztery lata starszy ode mnie. To niewiele. Ale widział rzeczy, jakich ja nigdy nie zobaczę. I się z tego cieszę. Ludzie zawsze gadali, że jest uparty jak osioł, ale to nie tylko to. Bił się kiedyś z tatką, miał nie więcej niż piętnaście lat. Bił się z nim na pięści. Zmusił do tego starego. Powiedział mu w oczy, że go szanuje i w ogóle, ale nie będzie wysłuchiwał jego gadania. Strasznie go wkurzyło coś, co stary powiedział. Ja płakałem jak dziecko. A on nie. Ciągle wstawał. Rozkwaszony nos i w ogóle. Stary mu powtarzał, żeby nie wstawał. Cholera, stary płakał. Mam nadzieję, że więcej nic podobnego już nie zobaczę. Nawet teraz robi mi się niedobrze, jak o tym myślę. I żaden śmiertelnik nie mógłby nic zrobić, żeby powstrzymać tę bójkę. Jak to się skończyło? Stary w końcu poszedł. Johnny przegrał i wiedział o tym. Stał tylko. Ledwo się podniósł. Wołał za ojcem, żeby wracał. Ale stary nawet nie chciał się na niego obejrzeć. Po prostu poszedł do domu. Troy zajrzał na dno swojego kubka. Wytrząsnął fusy na liście. Tu nie szło tylko o nią. Są tacy ludzie, którzy jak nie mogą mieć tego, co chcą, to zamiast czegoś prawie równie dobrego biorą to najgorsze. Elton uważa, że on był po prostu takim dobrym człowiekiem, i może był. Ale myślę, że kochał tę dziewczynę i wiedział, jaka ona jest, i nie dbał o to. Myślę, że był ślepy i po prostu czuł się zagubiony. Ten świat nie był stworzony dla niego. Przeżył już wszystko, zanim się nauczył chodzić. Ożenić się. Do cholery. On nie znosił nawet sznurowanych butów. Mimo to go lubiłeś. Troy spojrzał w dal między drzewa. No, powiedział. Nie wydaje mi się, żeby lubić to było dobre słowo. Nie umiem o tym gadać. Chciałem być taki jak on. Ale nie byłem. Próbowałem. Widzi mi się, że był ulubieńcem twojego ojca. O, taa. Nikt nie miał z tym problemu. Po prostu się o tym wiedziało. Akceptowało. Cholera. To nie była żadna rywalizacja. Jesteś gotów?
Jestem. Wstał. Położył otwartą dłoń na kark i się przeciągnął. Spojrzał na Billy’ego. Kochałem go, powiedział. Elton też. Nie można go było nie kochać. I to wszystko. Wsunął ściereczki pod pachę razem z termosami. Nawet nie zajrzeli, żeby sprawdzić, jaka to zupa. Troy odwrócił się i spojrzał na Billy’ego. To jak ci się podoba ta okolica? Podoba mi się. Mnie też. Zawsze mi się tutaj podobało. Czyli się tu przenosisz? Nie. Kiedy wjechali do Fort Davis, zmierzchało. Po drodze nad starym dziedzińcem defiladowym krążyły lelczyki, a niebo z tyłu, nad górami było krwistoczerwone. Elton czekał z ciężarówką i końską przyczepą przed hotelem Limpia. Rozsiodłali konie na żwirowanym parkingu, wrzucili siodła na platformę ciężarówki, wytarli swoje wierzchowce, wprowadzili je na przyczepę, weszli do hotelu i przez recepcję do kawiarni. Jak ci się podobał tamten konik?, spytał Elton. Bardzo, odparł Billy. Świetnie się dogadywaliśmy. Siedzieli, studiując jadłospis. Co zaś tam chcecie zjeść?, spytał Elton. Wyszli około dziesiątej. Elton przystanął na podwórzu, trzymając ręce w tylnych kieszeniach spodni. Długo tak stał, w świetle padającym z ganku było widać tylko jego sylwetkę, kiedy minęli zakręt na końcu podjazdu i pojechali dalej w stronę szosy. Prowadził Billy. Spojrzał w bok na Troya. Nie będziesz spał, co? Taa. Nie śpię. Jużeś się zdecydował? Taa, tak myślę. Będziemy gdzieś musieli stąd wyjechać.
Taa. Wiem o tym. Nie zapytałżeś mnie, co ja myślę. No. Nie przeniesiesz się tutaj, jeżeli ja się tu nie przeniosę, a ja się nie przeniosę. To po kiego grzyba miałbym się pytać, co myślisz? Billy nie odpowiedział. Po chwili Troy dodał: Do cholery, wiedziałem, że tu nie wrócę. Taa. Przyjeżdżasz do domu i wszystko, co byś chciał, żeby się zmieniło, jest ciągle takie samo, a wszystko, co byś chciał, żeby zostało jak dawniej, jest już inne. Wiem, o co ci chodzi. Myślę, że zwłaszcza jak jesteś najmłodszy. Nie byłeś najmłodszy w rodzinie, co nie? Nie. Najstarszy. Nie warto być najmłodszym. Od razu ci to mówię. Nie ma z tego żadnych korzyści. Jechali dalej przez góry. Jakąś milę za skrzyżowaniem z drogą 166 stała na trawie ciężarówka Meksykanów. Weszli prawie na jezdnię, machając kapeluszami. Billy zwolnił. Niech ich cholera weźmie, odezwał się Troy. Billy przejechał obok. Spojrzał w lusterko wsteczne, ale nie widział nic, tylko ciemność drogi i otchłań pustynnej nocy. Powoli zatrzymał ciężarówkę. Cholera, Parham, powiedział Troy. Wiem. Ale po prostu nie mogę im tego zrobić. Jak chcesz nas wpakować tu w kabałę, nie wrócimy do domu przed świtem. Wiem. Wrzucił wsteczny bieg i zaczął się powoli cofać wpatrzony w białą linię widoczną przed maską. Kiedy zrównał się z samochodem Meksykanów, zauważył, że nawaliła im przednia prawa opona. Stali wokół kabiny. Punchada, powiedzieli. Tenemos una llanta punchada[7].
Puedo verlo[8], powiedział Billy. Zjechał na pobocze i wysiadł. Troy zapalił papierosa i pokręcił głową. Potrzebowali lewarka. Czy mają zapas? Sí. Por supuesto[9]. Wyciągnął lewarek z łożyska, przenieśli go do meksykańskiej ciężarówki i zaczęli podnosić jej przód. Meksykanie mieli dwa koła zapasowe, ale z obu uchodziło powietrze. Zmieniali się przy staroświeckiej pompce do kół. W końcu wyprostowali się i spojrzeli na Billy’ego. Wyciągnął z szoferki narzędzia do opon, obszedł wóz, wziął zestaw do łatek i latarkę spod fotela. Wynieśli na drogę jedną z zapasowych opon, położyli i stanęli na niej, żeby zerwać drutówkę, a potem mężczyzna, który wziął narzędzia od Billy’ego, wystąpił naprzód i zaczął zdzierać oponę z obręczy, podczas gdy tamci mu się przyglądali. Dętka, którą wyciągnął z zagłębienia w oponie, była z czerwonej gumy i cała pokryta wysypką łat. Rozłożył ją na asfalcie, a Billy poświecił. Hay parches sobre los parches[10], powiedział. Es verdad[11], odrzekł mężczyzna. La otra?[12] Está peor[13]. Jeden z młodszych Meksykanów pokręcił korbą pompki, dętka powoli wzdęła się na drodze i osiadła z sykiem. Billy ukląkł, po czym przyłożył ucho do kilku dziur. Z rozmachem otworzył blaszaną pokrywkę pudełka i przesunął kciukiem po kilkunastu łatkach spoczywających w środku. Troy wysiadł z ciężarówki i stał, paląc w milczeniu papierosa, popatrując na oponę, dętkę i Meksykanów. Po chwili wrócił do auta. Meksykanie potoczyli rozprutą oponę wokół ciężarówki i Billy ją oświetlił. Z boku widać było wielką, nieregularną dziurę. Wyglądała, jakby rozszarpały ją buldogi. Troy splunął na drogę. Meksykanie wrzucili oponę na platformę ciężarówki. Billy wziął kawałek kredy z pudełka z łatkami, zaznaczył kółkami dziury w dętce, a potem wykręcili trzon zaworu; usiedli na dętce i zaczęli ją deptać, dopóki jej zupełnie nie rozpłaszczyli. Następnie siedli na drodze, biała linia biegła obok, nad ich głowami jaśniała pustynna noc, miriady konstelacji sunęły
po czarnym tle gładko niczym jakieś stworzenia morskie, a oni pracowali z matową czerwoną gumą na kolanach, przykucnąwszy na podobieństwo krawców albo łataczy sieci. Oczyścili gumę małym blaszanym tarnikiem, wyjętym spod wieka pudełka, nałożyli łatki i przypalali je kolejno zapałkami, aż wszystkie się zasklepiły i były gotowe do użytku. Kiedy znów napompowali dętkę, usiedli ponownie na drodze w cichej pustynnej ciemności i nasłuchiwali. Oye algo[14]?, spytał Billy. Nada[15]. Siedzieli, wytężając słuch. Znowu odkręcił trzon zaworu, a kiedy wypuścili z dętki powietrze, Meksykanin wsunął ją w oponę, upchnął wokół obręczy i wyciągnął zawór. Wtedy podszedł do niego chłopak z pompką i zaczął tłoczyć powietrze. Trwało to długo. Kiedy krawędź opony wskoczyła na miejsce, przestał, wykręcili wężyk, Meksykanin wziął zakrętkę, którą trzymał w ustach, i nałożył ją na syczący zawór, a później cofnęli się obaj i spojrzeli na Billy’ego. Ten splunął, odwrócił się i poszedł do swojej ciężarówki po ciśnieniomierz. Troy spał na przednim siedzeniu. Billy wyjął przyrząd ze schowka i wrócił do Meksykanów. Zmierzyli ciśnienie w oponie, a potem podtoczyli koło do ciężarówki, wsunęli je na piastę i dokręcili śruby kluczem zrobionym z oprawki przyspawanej do ciężkiej, żelaznej rury. Następnie Meksykanie opuścili lewarek, wyciągnęli go spod ciężarówki i oddali Billy’emu. Wziął lewarek i narzędzia, włożył pudełko i ciśnieniomierz do kieszeni koszuli, a latarkę do tylnej kieszeni dżinsów. Potem wszyscy uścisnęli sobie ręce. Adónde van[16]?, spytał Billy. Mężczyzna wzruszył ramionami. Odpowiedział, że do Sanderson w Teksasie. Odwrócił się i spojrzał na ciągnące się na wschód ciemne zagony. Młodsi Meksykanie stali dokoła. Hay trabajo allá?[17] Znów wzruszył ramionami. Espero que sí, powiedział. Spojrzał na Billy’ego. Es vaquero?[18]
Sí. Vaquero[19]. Mężczyzna skinął głową. To była kraina kowbojów, problemy innych ludzi były jej obce i właściwie tylko tyle można było powiedzieć. Znów uścisnęli sobie dłonie i Meksykanie wdrapali się na ciężarówkę, która zaskrzypiała, zakaszlała, zaskoczyła i powoli wytoczyła się chwiejnie na drogę. Stojący na platformie ciężarówki mężczyźni i chłopcy podnieśli ręce. Widział ich nad garbem szoferki, na tle ciemnego, palonego kobaltu nieba. Wskutek zwarcia pojedyncze tylne światło ciężarówki zapalało się i gasło niczym lampa sygnalizacyjna, aż wreszcie samochód zniknął za zakrętem. Włożył lewarek i narzędzia w odpowiednie przegródki, otworzył drzwi i obudził Troya, trącając go. Chodźmy, kowboju. Troy usiadł i zapatrzył się na pustą drogę. Obejrzał się. Gdzie oni się podziali? Już wzięli i pojechali. Jak myślisz, która godzina? Nie wiem. Skończyłeś się bawić w samarytanina? Skończyłem. Pochylił się, otworzył schowek, odłożył pudełko z łatkami, ciśnieniomierz i latarkę, zamknął drzwi i uruchomił silnik. Dokąd jechali?, spytał Troy. Do Sanderson. Do Sanderson? Taa. Skąd? Nie wiem. Nie mówili. Założę się, że wcale nie jadą do żadnego Sanderson, powiedział Troy. A jak myślisz, dokąd?
Do diabła, kto to wie? Dlaczego ktoś miałby kłamać, że udaje się do Sanderson? Nie wiem. Właśnie brali zakręt pod stromizną z prawej strony drogi, gdy nagle pojawił się jakiś biały błysk i rozległ się huk. Ciężarówka skręciła z piskiem opon. Stanęli na poboczu, prawie wpadając do rowu. Co jest, do cholery, powiedział Troy. Co jest, do cholery. Na przedniej szybie od strony kierowcy leżała rozkrzyżowana duża sowa. Przypominające laminat szkło było lekko wypukłe, podtrzymywało więc ptaka o szeroko rozpostartych skrzydłach, który spoczywał w koncentrycznych kręgach i promienistych pęknięciach szyby niczym olbrzymia ćma w pajęczynie. Billy wyłączył silnik. Patrzyli na sowę. Jedna z jej nóg zadrżała, szpony zacisnęły się i otworzyły powoli, a ptak przesunął lekko głowę, jakby chciał lepiej im się przyjrzeć, po czym zdechł. Troy otworzył drzwi i wysiadł. Billy siedział, przyglądając się sowie. Potem wyłączył światła i też wysiadł. Była miękka, puszysta i ciepła. Jej łepek zakołysał się. W dotyku pod piórami wydawała się bezwładna. Billy oderwał ptaka od szyby, przeniósł pod ogrodzenie, powiesił na jego drutach i wrócił. Wsiadł do ciężarówki i zapalił światła, żeby sprawdzić, czy może prowadzić z szybą w takim stanie, czy lepiej całkowicie wybić ją kopniakiem. Dolny prawy róg był nienaruszony, pomyślał więc, że jeśli się pochyli i postara tędy patrzeć, będzie widział drogę. Troy zrobił parę kroków w bok, przystanął i zaczął sikać. Billy uruchomił ciężarówkę, po czym wyjechał z powrotem na jezdnię. Troy odszedł jeszcze dalej i przysiadł w trawie na poboczu. Billy podjechał do niego, opuścił szybę i zmierzył go wzrokiem. Co się z tobą dzieje?, spytał. Nic, odparł Troy. Jesteś gotów do drogi?
Taa. Wstał, obszedł ciężarówkę z przodu i wsiadł. Billy odwrócił głowę, żeby na niego spojrzeć. Nic ci nie jest? Nie. Nic mi nie jest. To była tylko sowa. Wiem. To nie to. W takim razie o co ci chodzi? Troy nie odpowiedział. Billy przesunął umieszczoną w podłodze dźwignię zmiany biegów na jedynkę i wycisnął sprzęgło. Toczyli się po szosie. Widział całkiem dobrze. Mógł się przechylić na bok i wyglądać przez szybę na przeciwległy pas jezdni. Nic ci nie jest?, zapytał. Co się stało? Troy spoglądał przez okno na mijaną ciemność. Normalnie wszystko, odparł. Normalnie wszystko się stało. Cholera. Nie zwracaj na mnie uwagi. Przede wszystkim nie powinienem był pić. Pojechali dalej do Van Horn i zatrzymali się, żeby zatankować i napić się kawy, a wtedy ziemia, na której wychował się Troy, gdzie myślał, że może kiedyś powróci, i w której leżał pochowany jego brat, została daleko za nimi, a była już druga w nocy. Mac będzie miał do powiedzenia to i owo, jak zobaczy ciężarówkę. Billy skinął głową. Może uda mi się podskoczyć rano do miasta i naprawić szybę. Jak myślisz, ile to będzie kosztować? Nie wiem. Chcesz po prostu zapłacić po połowie? To by mi odpowiadało. W porządku. Jesteś pewien, że nic ci nie jest?
Taa. Nic mi nie jest. Po prostu myślę tylko o różnych sprawach, to wszystko. Taa. Ale to nic nie pomaga, co? Nie. Siedzieli, pijąc kawę. Troy wyciągnął papierosa, zapalił, po czym odłożył pudełko i zapalniczkę na stół. Dlaczego musiałeś się tam zatrzymać? Po prostu stanąłem. Powiedziałeś, że musisz się zatrzymać. Taa. O co chodziło? Miałeś jakie religijne powody? Nie. Nic z tych rzeczy. Tylko że najgorszy dzień w moim życiu zdarzył się kiedyś, jak miałem siedemnaście lat; ja z kumplem i mój brat, który był ranny, uciekaliśmy i trafiliśmy na ciężarówkę takich Meksykanów jak ci tutaj, zjawili się nie wiadomo skąd i ocalili nam skórę. Wątpiłem nawet, czy ta ich stara ciężarówka będzie szybsza od konia, ale była. Nie mieli powodu, żeby się dla nas zatrzymać. Ale się zatrzymali. Widzi mi się, że nawet by im nie przyszło do głowy, żeby się nie zatrzymać. To wszystko. Troy siedział, wyglądając przez okno. No, powiedział. To bardzo dobry powód. No. W każdym razie innegom nie potrzebował. Jesteś gotowy? Taa. Troy opróżnił kubek. Jestem. Zapłacił swoje dwa centy na rogatkach i przekroczył bramkę. Na brzegach rzeki pod mostem mali chłopcy podnosili blaszane wiadra, przybite gwoździami do kijów, i wołali o pieniądze. Przeszedłszy most, wpadł w morze czekających na niego straganiarzy, którzy handlowali tanią biżuterią, wyrobami ze skóry, kocami. Szli za nim spory kawałek, ale w handlarskiej sztafecie na Juárez Avenue i Ignacio Mejía Street zastępowali ich inni, aż po Santos Degollado, gdzie wszyscy się odczepili i obserwowali, jak odchodzi. Stanął przy barze, z boku, zamówił whisky, wsparł nogę na podpórce
i rozejrzał się po kurwach w sali. Dónde están sus compañeros?[20], spytał barman. Podniósł szklaneczkę i obrócił ją w dłoni. En el campo[21], odparł. Wypił. Stał tam dwie godziny. Kurwy przechodziły przez całą salę, żeby go podrywać, i jedna po drugiej wracały. Nie zapytał o nią. Kiedy wychodził, był już po pięciu kolejkach, zapłacił za nie dolara i położył na wierzchu drugiego, dla barmana. Przeszedł na drugą stronę Juárez Avenue i pokuśtykał przez Mejía do Napoleón, gdzie zajął miejsce przy wejściu i zamówił befsztyk. Pił kawę, czekając i obserwując życie na ulicy. Jakiś mężczyzna podszedł do drzwi i usiłował sprzedać mu papierosy. Inny facet zachęcał do kupna madonny z pomalowanego celuloidu. Trzeci z jakimś dziwnym urządzeniem z pokrętłami i dźwigniami spytał, czy nie chciałby śmiertelnie porazić się prądem. Po chwili podano mu befszyk. Poszedł tam jeszcze raz następnej nocy. W środku było sześciu żołnierzy z Fort Bliss, młodych rekrutów o głowach ogolonych niemal na łyso. Przyglądali mu się pijackim wzrokiem, spojrzeli na jego buty. Stanął przy barze i wypił powoli trzy kolejki whisky. Nie pojawiła się. Ruszył w górę Juárez Avenue pośród handlarzy i alfonsów. Zobaczył jakiegoś chłopca, sprzedającego wypchane pancerniki, i turystę, który wlókł się chodnikiem, niosąc pełną zbroję rycerską. Widział, jak jakaś piękna, młoda kobieta wymiotuje na ulicy. Psy odwróciły się na ten odgłos i pobiegły w jej stronę. Skierował się na Tlaxcala i Mariscal, wszedł do bliźniaczego przybytku i usiadł przy barze. Kurwy podchodziły i szarpały go za ramię. Powiedział, że na kogoś czeka. Po chwili opuścił lokal i wrócił piechotą na most. Obiecał Macowi, że nie będzie jeździł konno, dopóki nie wygoi mu się noga. W niedzielę po śniadaniu pracował z koniem w korralu, a po południu osiodłał Birda i pojechał do Jarillas. Posadził konia na nagim, skalistym urwisku i przyglądał się okolicy. Zalana wodą słona pustynia, błyszcząca w wieczornym słońcu, ciągnęła się siedemdziesiąt mil na wschód. Dalej szczyt El Capitan.
Wszystkie wysokie góry Nowego Meksyku bladły w oddali na północy za czerwoną równiną, porośniętą prastarymi krzewami kreozotowymi. W ukośnie padającym świetle cienie płotów pełne oczek wyglądały jak tory kolejowe biegnące w głąb tej krainy, a niżej do zbiornika wody na terenie McNew leciały synogarlice. Nigdzie nie widział bydła na tej zdeptanej przez krowy ziemi, porośniętej karłowatą roślinnością. Wszędzie krzyczały gołębie i nie było wiatru. Kiedy wrócił do domu, zapadł zmrok, a gdy rozsiodłał konia, wprowadził go do stajni i poszedł do kuchni, Socorro już posprzątała i zmywała naczynia. Nalał sobie kubek kawy i usiadł, a ona podała mu kolację i kiedy jadł, przyszedł Mac, stanął w drzwiach w korytarzu i zapalił cygaro. Już prawie gotów?, zapytał. Tak, psze pana. Nie spiesz się. Nie spiesz się. Ruszył z powrotem korytarzem. Socorro przyniosła garnek z pieca i nałożyła mu na talerz resztkę gulaszu caldillo. Przyniosła też więcej kawy, nalała i postawiła parujący kubek po drugiej stronie stołu. Kiedy skończył jeść, wstał i zaniósł naczynia do zlewu, dolał sobie kawy, a potem podszedł do wiśniowej szafy, przywiezionej tu na wozie z Kentucky przed osiemdziesięciu laty, otworzył jej drzwi i spomiędzy należących do starego hodowcy bydła gazet, ksiąg rachunkowych oprawnych w półskórek, dzienników kasowych w skórzanych okładkach i zielonych pudełek po nabojach Remingtona do strzelb i karabinów wyciągnął szachownicę. Na górnej półce: drewniane pudełko łączone na jaskółczy ogon, niegdyś zawierające mosiężne odważniki; skórzana teczka z przyborami do rysowania; szklany powóz, w którym dawno temu trzymało się słodycze na Boże Narodzenie. Zamknął szafę, zaniósł szachownicę i drewniane pudełko na stół, rozłożył szachownicę, odsunął wieczko pudełka, wysypał bierki, rzeźbione w orzechu albo ostrokrzewiu, i rozstawił je. Potem usiadł i popijał kawę. Przyszedł Mac, wysunął krzesło naprzeciwko chłopaka, usiadł, spomiędzy butelek ketchupu i pikantnego sosu przysunął ciężką, szklaną popielniczkę,
położył w niej cygaro i wypił łyk kawy. Ruchem głowy wskazał lewą dłoń Johna Grady’ego. Ten otworzył rękę, postawił pionki z powrotem. Znowu gram białymi, powiedział Mac. Tak, psze pana. Mac posunął piona naprzód. Wszedł JC, nalał sobie kubek kawy przy piecu, podszedł do stołu. Siednij, powiedział Mac. Bo jak tak stoisz, to mam wrażenie, że w kuchni jest nieporządek. Nie trzeba. Już zaś idę. Lepiej siednij, odezwał się John Grady. Pan Mac musi się skupić z całych sił. I tu masz rację, powiedział Mac. JC usiadł. Mac przyjrzał się szachownicy. JC zerknął na stosik białych figur i pionków pod ręką Johna Grady’ego. Lepiej odpuść trochę staremu, synu. Bo można by cię tu zastąpić kimś, kto jest lepszym kowbojem i gorzej od ciebie gra w szachy. Mac wyciągnął rękę i przesunął jedynego pozostałego mu gońca. John Grady zrobił ruch skoczkiem. Mac sięgnął po cygaro i pykał cicho. Przesunął swoją królową. John Grady zrobił ruch drugim skoczkiem i rozparł się na krześle. Szach, powiedział. Mac przyglądał się szachownicy. Cholera, powiedział. Po chwili podniósł wzrok. Odwrócił się do JC. Chcesz z nim zagrać? Nie, psze pana. Załatwił mnie na cacy. Wiem, jakie to uczucie. Mnie rozłożył na łopatki. Spojrzał na zegar ścienny, znów wziął cygaro i wsunął je do ust. Zagram z tobą jeszcze raz, powiedział. Tak, psze pana, odparł John Grady. Socorro zdjęła fartuch, powiesiła go i stanęła w drzwiach. Dobranoc, powiedziała. Dobranoc, Socorro.
JC wstał z krzesła. Chcecie zaś tam może jeszcze kawy? Grali. Kiedy John Grady zbił czarną królową, JC odsunął krzesło i wstał. Ostrzegałem cię, synu. A zima będzie mroźna. Przeszedł przez kuchnię, odstawił kubek do zlewu i podszedł do drzwi. Branoc, powiedział. Mac siedział cicho, wpatrując się w szachownicę. Zgasłe cygaro leżało w popielniczce. Branoc, odparł John Grady. JC pchnął drzwi i wyszedł na zewnątrz. Zatrzasnęło się skrzydło z moskitierą. Zegar tykał. Mac rozparł się na krześle. Wziął niedopałek cygara i znów odłożył go do popielniczki. Chyba się poddam, powiedział. Jeszcze może pan wygrać. Mac spojrzał na niego. Gówno prawda, odparł. John Grady wzruszył ramionami. Mac popatrzył na zegar, potem na Johna Grady’ego. Następnie pochylił się i ostrożnie przekręcił szachownicę. John Grady przesunął jedynego pozostałego Macowi skoczka. Mac wydął wargi. Przyjrzał się szachownicy. Zrobił ruch. Pięć minut później John Grady dał mata białemu królowi. Mac pokręcił głową. Chodźmy spać, powiedział. Tak, psze pana. Zaczął chować bierki. Mac odsunął krzesło i wziął kubki. Co powiedzieli Billy i Troy, o której mają być z powrotem? Widzi mi się, że nic nie powiedzieli. Czemu ty żeś nie pojechał z nimi? Po prostu pomyślałem, że zostanę tutaj. Mac zaniósł kubki do zlewu. Prosili, żebyś z nimi pojechał? Tak, psze pana. Nie muszę jeździć wszędzie tam, gdzie oni. Zasunął wieczko pudełka, złożył szachownicę i wstał. Czy Troy się szykuje, żeby tam wyjechać i pracować dla brata?
Nie wiem, psze pana. Przeszedł przez kuchnię, schował szachy do szafy, zamknął drzwi i sięgnął po kapelusz. Nie wiesz, czy nie chcesz powiedzieć? Nie wiem. Jakbym nie chciał powiedzieć, to bym powiedział, że nie chcę. Wiem, że tak. Psze pana. Tak. Mam jakby wyrzuty sumienia co do Delberta. Niby dlaczego? No. Bo coś mi się zdaje, że zabrałem mu pracę. No, ale nie zabrałeś. Delbert i tak by odszedł. Tak, psze pana. Pozwól, że ja tu będę rządził. Dobrze? Tak, psze pana. Dobranoc panu. Włączże tam światło w stajni. Dobrze widzę. Widziałbyś lepiej przy zapalonym świetle. Tak, psze pana. No. Światło drażni konie. Światło drażni konie? Tak, psze pana. Włożył kapelusz i pchnięciem otworzył drzwi. Mac obserwował go, jak idzie przez podwórko. Potem zgasił światło, odwrócił się, przemierzył całą kuchnię i ruszył korytarzem. Światło drażni konie, powiedział. Niech to szlag. Kiedy rano wstał, poszedł obudzić Billy’ego, ale nie było go w izdebce. Łóżko wyglądało, jakby ktoś w nim spał, przekuśtykał więc koło boksów i wyjrzał na podwórko w stronę kuchni. Następnie obszedł stajnię, przy której stała ciężarówka. Billy siedział na miejscu kierowcy, pochylał się, wykręcał
śruby z metalowej ramy podtrzymującej przednią szybę i wrzucał je do popielniczki. Dzieńdoberek, kowboju, powiedział. Dzieńdoberek. Co się stało z szybą? Sowa. Sowa? Sowa. Wyjął ostatnie śruby, podważył ramę, zdjął ją i zaczął wydłubywać śrubokrętem kawałki wypukłego szkła z gumowej uszczelki. Przejdź z tamtej strony i wyciskaj je od zewnątrz. Zaczekaj chwilę. Masz tu rękawice. John Grady włożył je, pokuśtykał naokoło i zaczął wyciskać te odłamki szyby, które Billy podważał śrubokrętem. Usunęli szkło z uszczelki na dole i z jednego boku, a potem Billy wziął rękawice od Johna Grady’ego, wyciągnął prawie całą szybę w jednym kawałku, przełożył ją nad kierownicą i umieścił na podłodze ciężarówki od strony pasażera. Co żeś zrobił, prowadziłeś z głową wystawioną przez okno? Nie. Siedziałem bardziej na środku i patrzyłem na drogę z tej nierozbitej strony. Odsunął wycieraczkę, leżącą w szoferce na desce rozdzielczej. Myślałem, że może jeszcze nie przyjechaliście. Wróciliśmy koło piątej. Co robiłeś? Nic takiego. Nie wybrałeś się na rodeo do stajni, jak mnie nie było, co? Nie. Jak twoja noga? W porządku. Billy postawił zamontowane na sprężynie ramię wycieraczki na sztorc, podważył je śrubokrętem, zdjął z bolca i położył na siedzeniu.
Kupisz nową szybę? Poproszę Joaquína, żeby ją przywiózł, jak pojedzie do miasta. Nie chcę, żeby stary zobaczył, co się stało, jeśli to możliwe. Do cholery, każdy może mieć zderzenie z sową. Wiem. Ale nie każdemu się to zdarzyło. John Grady zajrzał przez otwarte okno w drzwiach do stojącej ciężarówki. Odwrócił głowę, splunął i wychylił się jeszcze raz. No, powiedział. Nie rozumiem tego. Billy odłożył śrubokręt na siedzenie. Ja też nie, odpowiedział. Nie wiem, dlaczego tak się wyraziłem. Chodźmy do domu zobaczyć, czy Socorro zrobiła już śniadanie. Mógłbym zjeść konia z kopytami. Kiedy usiedli, Oren podniósł głowę znad gazety i przyjrzał się Johnowi Grady’emu znad oprawek okularów. Jak tam twoja noga?, zapytał. W porządku. Jasne. Na tyle, że mogę jeździć konno. To chciałeś wiedzieć, nie? Możesz wsunąć ją w strzemię? Nie muszę. Oren wrócił do gazety. Jedli. Po pewnym czasie Oren odłożył gazetę, zdjął okulary i położył je na stole. Jeden facet przysyła nam tu dwuletnią klaczkę, którą chce podarować swojej żonie. Nie powiedziałżem, co o tym myślę. Nie wie nic o tym koniu, tylko jakiej jest krwi. Pewnie można powiedzieć, że na innych koniach też się nic nie zna lepiej. Jest ułożona? Żona czy klacz? Stawiam osiem do pięciu, że ani jedna, ani druga, powiedział J.C. Jeszczem
takich nie spotkał. Nie wiem, rzekł Oren. Jest ułożona trochę czy coś takiego. Chce ją tu zostawić na dwa tygodnie. Powiedziałżem, że nauczymy ją wszystkiego, czego tylko przez ten czas będzie się mogła nauczyć, i odniosłem wrażenie, że ten facet jest z tego zadowolony. To dobrze. Billy, będziesz zaś z nami robił w tym tygodniu? Widzi mi się, że tak. Ten facet powiedział, że o której tu będzie?, zapytał John Grady. Mówił, że po śniadaniu. JC. Tak w ogóle to jesteś gotowy? Od urodzenia. No, bo szkoda dnia, powiedział Oren. Włożył okulary do kieszonki koszuli i odsunął krzesło. Wjechali na podwórze półciężarówką około ósmej trzydzieści, ciągnąc za sobą przyczepę. John Grady wyszedł im na spotkanie. Przyczepa pomalowana była na czarno, a z boku wypisano złotą farbą nazwę jakiegoś rancza, o którym nigdy nie słyszał, leżącego gdzieś w Nowym Meksyku. Dwaj mężczyźni otworzyli przyczepę i zdjęli blokadę, po czym skinęli mu głową, a ten wyższy rozejrzał się po podwórzu i obaj wyprowadzili konia tyłem po rampie. Gdzie się podziewa Oren?, spytał wysoki mężczyzna. John Grady obserwował klacz. Wydawała się zdenerwowana, co było zrozumiałe w przypadku młodego zwierzęcia, przetransportowanego w nieznane mu miejsce. Obszedł ją, kuśtykając, by przyjrzeć się jej z drugiej strony. Klacz wodziła za nim wzrokiem. Oprowadź ją pan. Co? Oprowadź ją pan. Jest Oren? Nie, psze pana. Nie ma. Jestem ujeżdżaczem. Oprowadź ją pan trochę i daj mi
na nią popatrzeć. Pierwszy mężczyzna stał przez chwilę nieruchomo. Potem podał postronek drugiemu. Oprowadź ją chwilę, Louis. Mężczyzna spojrzał na Johna Grady’ego, który obserwował klacz. Kiedy się go spodziewacie? Nie przed wieczorem. Przyglądali się, jak zwierzę przechadza się tam i z powrotem. Na pewno jesteś ujeżdżaczem? Tak, psze pana. Czego szukasz? John Grady przyjrzał się badawczo klaczy i spojrzał na mężczyznę. Ten koń jest kulawy, powiedział. Kulawy. Tak, psze pana. Kurde, powiedział pierwszy mężczyzna. Drugi mężczyzna, oprowadzający konia, obejrzał się przez ramię. Słyszałeś, Louis?!, zawołał do niego ten pierwszy. Taa. Słyszałem. Chcesz ją może po prostu wziąć i zastrzelić? Dlaczego uważasz, że ten koń jest kulawy?, zapytał mężczyzna. No, proszę pana. To zasadniczo nie jest kwestia tego, co ja uważam. Ta klacz kuleje na przednią lewą nogę. Pozwól mi pan ją obejrzeć. Przyprowadź ją tutaj, Louis. Widzi ci się, że da radę przejść taki kawał drogi? Nie wiem. Drugi mężczyzna przyprowadził konia, a John Grady podszedł do klaczy, oparł się o nią ramieniem, podniósł jej przednią nogę, wcisnął ją między swoje kolana i przyjrzał się kopytu. Przesunął kciukiem wzdłuż korony i zbadał ścianę puszki kopytowej. Przylgnął do zwierzęcia, żeby usłyszeć, jak oddycha, mówił
coś do niego, wyciągnął chusteczkę z tylnej kieszeni spodni, napluł na nią i zaczął czyścić ścianę puszki kopyta. Kto ją tym wysmarował?, zapytał. Czym? Tą maścią opatrunkową. Podniósł chusteczkę, żeby im pokazać plamę. Nie wiem, odpowiedział mężczyzna. John Grady wyciągnął scyzoryk, otworzył go i przesunął ostrzem po boku kopyta. Mężczyzna podszedł bliżej, chcąc zobaczyć, co robi chłopak. John Grady podniósł ostrze. Widzisz pan?, zapytał. No? Ona ma rozpadlinę w tym kopycie i ktoś ją wypełnił woskiem, a potem posmarował maścią opatrunkową. John Grady podniósł się, opuścił nogę klaczy i pogładził ją po grzbiecie; wszyscy trzej stali, przypatrując się zwierzęciu. Wysoki mężczyzna włożył ręce do tylnych kieszeni spodni. Odwrócił się i splunął. No, powiedział. Drugi, który trzymał konia, wbił nosek buta w ziemię i odwrócił wzrok. Stary się zesra, jak się o tym dowie. Gdzieżeście w ogóle kupili tego konia? Wysoki wyjął jedną rękę z tylnej kieszeni i poprawił kapelusz. Popatrzył na Johna Grady’ego, który znów spojrzał na klacz. Mogę ją u was zostawić?, zapytał. Nie, psze pana. No to chociaż pozwól mi ją zostawić, dopóki nie wróci Oren, żebym mógł z nim o tym porozmawiać. Nie mogę tego zrobić. Dlaczego nie? Nie mogę. Każesz mi ją załadować z powrotem i odjechać.
John Grady nie odpowiedział. I nie spuszczał wzroku z mężczyzny. Na pewno da się coś zrobić, powiedział tamten. Nie wydaje mi się. Pierwszy mężczyzna spojrzał na drugiego, który trzymał konia. Popatrzył w stronę domu, a potem znów na Johna Grady’ego. Następnie sięgnął do kieszeni na biodrze, wyciągnął portfel, otworzył go, wyjął dziesięciodolarowy banknot, schował portfel i podał banknot chłopakowi. Weź, powiedział. Włóż to do kieszeni i nikomu nie mów, skąd to masz. Nie wydaje mi się, żebym mógł tak zrobić. No, bierz. Nie, psze pana. Twarz mężczyzny pociemniała. Stał, trzymając banknot w wyciągniętej ręce. Potem wcisnął go do kieszonki koszuli. Korona by ci z łba nie spadła, psiakrew. John Grady nie odpowiedział. Mężczyzna odwrócił się i splunął jeszcze raz. Nie miałżem nic wspólnego z tym tutaj leczeniem, jak może sobie myślisz. Nie powiedziałem, żeś miał pan z tym coś wspólnego. Mimo to nie chcesz pomóc człowiekowi, co? Nie w ten sposób. Mężczyzna stał i patrzył na Johna Grady’ego. Znów splunął. Popatrzył na drugiego mężczyznę i na równinę. Jedźmy, Carl, odezwał się ten drugi. Cholera. Odprowadzili konia przez podwórze w stronę ciężarówki i przyczepy. John Grady ich obserwował. Załadowali zwierzę, podnieśli blokadę, zatrzasnęli drzwi i zamknęli je na zasuwę. Wysoki obszedł półciężarówkę dokoła. Hej!, młody, zawołał. Tak, psze pana. Niech cię cholera weźmie. John Grady nie odpowiedział.
Słyszysz mnie? Tak, psze pana. Słyszę. Wsiedli do samochodu, wykręcili, przejechali przez podwórko i ruszyli podjazdem. Rzucił lejce na podwórzu przed drzwiami kuchni i wszedł do środka. Socorro nie było, więc ją zawołał, odczekał i znowu wyszedł. Podeszła do drzwi, kiedy wsiadał na konia. Osłoniła oczy rękami przed słońcem. Bueno[22], powiedziała. A qué hora regresa el Señor Mac?[23] No sé[24]. Skinął głową. Obserwowała go. Zapytała, kiedy wróci, a on odpowiedział, że o zmroku. Espérate[25], powiedziała. Está bien[26]. No. Espérate[27]. Weszła do kuchni. John Grady dosiadł konia, który zaczął tupać w nagą ziemię i potrząsał łbem. W porządku, odpowiedział. Jedziemy. Kiedy znów pojawiła się przed domem, przyniosła zawinięte w ściereczkę drugie śniadanie i podała mu je, wyciągając rękę na wysokość strzemienia. Podziękował, schował zawiniątko do kieszeni biodrówki, skinął głową i popędził konia. Patrzyła, jak podjeżdża do bramy, pochyla się, odciąga zasuwę, otwiera bramę, przejeżdża przez nią, zawraca, zamyka ją, wciąż siedząc na końskim grzbiecie, po czym rusza lekkim kłusem drogą, poranne słońce pada mu na ramiona, kapelusz ma zsunięty do tyłu. Trzyma się w siodle bardzo prosto. Owinięta noga bez buta z boku, puste strzemię. Herefordzkie krowy i ich cielęta porykiwały za jeźdźcem, podążając jego śladem wzdłuż płotu. Jeździł przez cały dzień wśród na wpół zdziczałego bydła po pastwiskach Bransford, a od gór Nowego Meksyku wiał zimny wiatr. Krowy uciekały przed
nim truchtem albo biegły z uniesionymi ogonami przez żwirowe równiny pośród krzewów kreozotowych, on zaś przypatrywał się im w poszukiwaniu zwierząt oddzielonych od stada, kiedy przebiegały obok. Zajmował się zarówno układaniem koni, jak i selekcją bydła, a mały, myszaty wierzchowiec, na którym jechał, odznaczał się typową dla koni pasterskich pogardą dla krów, które przypierał do ogrodzenia i gryzł. Jeździec popuścił mu cugli, koń oddzielił od stada duże, roczne cielę, a John Grady złapał je na lasso i obrócił się z koniem, ale cielak nie upadł. Myszaty stał tyłem, rozkraczony nad sznurem, na którego końcu wiło się cielę. Co chcesz teraz zrobić?, John Grady zwrócił się do konia. Zwierzę odwróciło się i cofnęło. Cielak nadal brykał. Pewnie myślisz, że zsiądę i zajdę tego wielkiego skurwysyna z boku, i to na jednej nodze. Odczekał, aż wierzgający cielak zapędzi się na wolne pole wśród krzewów kreozotowych, a potem spiął konia i ruszył galopem. Przełożył luźny sznur przez koński łeb i wyprzedził cielaka z drugiej strony. Cielak ruszył truchtem. Sznur opadał mu z karku na ziemię, zwisał łukiem między jego nogami i ciągnął się dalej z drugiej strony za koniem. John Grady sprawdził lasso, stanął w jednym strzemieniu i oswobodził drugą nogę ze sznura, którym była opleciona. Gdy sznur naprężył się z trzaskiem, chłopak pociągnął cielaka za łeb i szarpnął go za tylne nogi. Cielę obróciło się w powietrzu na grzbiet, grzmotnęło o ziemię w chmurze pyłu i leżało bez ruchu. John Grady tymczasem zsiadł z konia i pokuśtykał wzdłuż sznura, tam gdzie leżał cielak, przyklęknął na jego łbie, zanim zwierzę zdążyło dojść do siebie, złapał je za tylną nogę, wyrwał postronek zza pasa, związał roczniaka i czekał, aż ten przestanie się szamotać. Potem pochylił się i pociągnął cielę za nogę, żeby uważnie się przyjrzeć widniejącej od wewnętrznej strony opuchliźnie, z której powodu zwierzę jakoś dziwnie biegało, co John Grady od razu zauważył i dlatego właśnie je odseparował od stada i związał. Cielak miał drzazgę pod skórą. John Grady próbował dosięgnąć jej palcami, ale była złamana i prawie nie wystawała na zewnątrz. Obmacał ją na całej
długości, pchnął kciukiem z drugiego końca i spróbował wycisnąć. Udało mu się odsłonić jej nieco więcej i wreszcie pochylił się, chwycił ją zębami i wyciągnął. Z ranki wypłynęła wodnista surowica. Przysunął drzazgę do nosa, powąchał ją, odrzucił i wrócił do konia po butelkę wody utlenionej i waciki. Uwolniony cielak biegał gorzej niż przedtem, ale John Grady uważał, że nic mu nie będzie. W południe zjadł drugie śniadanie na odkrywce skał wulkanicznych, z widokiem na północ i zachód, na równinę, zalewaną każdego roku przez rzekę. Wśród ścian widniały prastare piktogramy, wyryte w kamieniu zwierzęta, księżyce, ludzie i zagubione hieroglify, których znaczenia żaden człowiek nie miał nigdy odszyfrować. Skały były rozgrzane od słońca, chłopak siedział osłonięty przed wiatrem i obserwował milczącą, pustą okolicę. Nic się nie poruszało. Po chwili złożył papier, w który owinięte było jego drugie śniadanie, wstał, ruszył przed siebie i złapał swojego wierzchowca. Czesał jeszcze zgrzebłem spocone zwierzę w świetle z boksu, gdy przyszedł do stajni Billy, przystanął, dłubiąc w zębach, i zaczął mu się przyglądać. Gdzieś bywał? W Cedar Springs. Siedziałżeś tam cały dzień? Taa. Był człowiek od tej klaczy. Takem sobie myślał, że przyjedzie. Nie był wkurzony ani nic. Nie miał powodu się wkurzyć. Pytał się Maca, czyby cię nie namówił, żebyś się przyjrzał paru jego koniom. No. John Grady obchodził konia wokoło, szczotkując go. Billy przypatrywał się chłopakowi. Socorro mówi, że jak nie przyjdziesz, to wyrzuci żarcie. Zaraz tam będę.
Dobrze. Jak ci się podobało w tamtych stronach? Całkiem, całkiem. Taa? Nigdzie zaś nie wyjeżdżam. Troy też nie. John Grady przeciągnął zgrzebło po końskich lędźwiach. Koń zadrżał. Wszyscy będziemy musieli gdzieś wyjechać, jak wojsko przejmie równinę. Taa, wiem o tym. Troy nie wyjeżdża? Billy popatrzył na czubek wykałaczki i włożył ją z powrotem do ust. Cień nietoperza, który przyleciał zapolować w świetle stajni, przesunął się po koniu i Johnie Gradym. Myślę, że po prostu chciał się zobaczyć z bratem. John Grady skinął głową. Pochylił się, opierając się ramieniem o konia, wyciągał pojedyncze włosy ze zgrzebła i patrzył, jak spadają na ziemię. Kiedy wszedł do kuchni, Oren wciąż siedział przy stole. Podniósł głowę znad gazety i po chwili wrócił do lektury. John Grady podszedł do zlewu i obmył się, a Socorro otworzyła drzwiczki podgrzewacza nad piecem i wyciągnęła talerz. Usiadł, jadł kolację i czytał wiadomości na ostatniej stronie gazety, którą trzymał Oren, siedzący po drugiej stronie stołu. Co to jest plebiscyt?, zapytał Oren. Zabiłeś mi ćwieka. Po chwili Oren powiedział: Nie czytaj ostatniej strony. Co? Powiedziałem, żebyś nie czytał ostatniej strony. Dobrze. Oren złożył gazetę, przesunął ją przez stół, wziął kubek z kawą i się napił.
Skąd wiedziałeś, że czytam ostatnią stronę? Intuicja. Co w tym złego? Nic. Po prostu mnie to denerwuje i tyla. Ludzie mają taki paskudny zwyczaj. Jak chcesz sobie poczytać cudzą gazetę, to powinieneś poprosić właściciela. Dobrze. Ten człowiek od tej klaczy, coś mu kazał odjechać z posiadłości, przyjechał tu jeszcze raz, żeby cię nająć. Mam już robotę. Myślę, że chciał tylko, żebyś z nim pojechał do Fabens obejrzeć jednego konia. John Grady skinął głową. On chce zaś czego innego. Oren wbił w niego wzrok. Tak powiedział Mac. A w każdym bądź razie to nie wszystko, czego chce. Oren zapalił papierosa i odłożył paczkę na stół. John Grady jadł dalej. Co powiedział Mac? Powiedział, że ci powie. No. Już mi zaś powiedziałeś. Do cholery, pojedź do tego faceta. Mógłbyś krzynkę pohandlować końmi w weekend. Zarobić trochę pieniędzy. Chyba nie umiem pracować dla więcej niż jednego człowieka naraz. Oren palił. Obserwował chłopaka. Byłem w Cedar Springs. Pracowałem z tym karłowatym bydłem. O to cię nie pytałem. Wiem. Wziąłem tego myszatego konika Watsona. Jak się sprawował? Moim zdaniem bardzo dobrze. Nie chwalę się ani nic. To był dobry koń, jeszcze zanim włożyłem mu siodło na grzbiet.
Mogłeś go zaś kupić. Wiem o tym. Co ci się w nim nie podobało? Nie było nic takiego. Teraz go nie kupisz. O nie. Skończył jeść, wytarł talerz ostatnim kawałkiem tortilli, zjadł go, odsunął talerz, wypił kawę, odstawił kubek i popatrzył na Orena. To po prostu koń dobry pod każdym względem. Nie jest jeszcze gotowy, ale wydaje mi się, że będzie koniem pasterskim. Miło mi to słyszeć. Chociaż oczywiście ty wolałbyś takiego, co to by się giął jak ostrze piły i wbiegał łbem w ścianę stajni. John Grady się uśmiechnął. Koń moich marzeń, powiedział. Ale to niezupełnie tak. No to jak? Nie wiem. Myślę, że chodzi o to, czy coś lubisz. Czy nie lubisz. Możesz zsumować wszystkie plusy danego konia na kartce, a i tak ci to nie powie, czy go polubisz, czy nie. A jak zsumujesz wszystkie jego minusy, to co będzie? Nie wiem. Powiedziałbym, że pewnie wtedy to już byś się zdecydował. Myślisz, że bywają konie aż tak narowiste, że nic się z nimi nie da zrobić? Tak, tak myślę. Ale pewnie jest ich mniej, niż ci się wydaje. Może i tak. Myślisz, że koń rozumie, co się do niego mówi? Znaczy się słowa? Nie wiem, czy rozumie, co się do niego mówi. John Grady wyjrzał przez okno. Na szybie perliła się woda. W świetle stajni polowały już dwa nietoperze. Nie, powiedział. Myślę, że koń rozumie, o co człowiekowi chodzi. Obserwował nietoperze. Popatrzył na Orena.
Mnie się chyba wydaje, że koń to się głównie boi tego, czego nie zna. Lubi widzieć człowieka. I lubi go słyszeć. Może myśli, że jak coś do niego mówisz, to nie możesz robić w tym czasie nic, o czym on by nie wiedział. Uważasz, że konie myślą? Jasne. A ty nie? Owszem, tak. Chociaż niektórzy ludzie twierdzą, że nie. No. Niektórzy ludzie mogą się mylić. Uważasz, że potrafisz odgadnąć, co koń sobie myśli? Uważam, że potrafię odgadnąć, co koń zamierza zrobić. Na ogół. John Grady uśmiechnął się. Taa, odpowiedział. Na ogół. Mac zawsze twierdził, że koń umie odróżnić dobro od zła. Ma rację. Oren zapalił papierosa. No, powiedział. W coś takiego już jednak nie mogę uwierzyć. Uważam, że gdyby koń nie myślał, to wcale nie można by go było ułożyć. Nie wydaje ci się, że chodzi tylko o to, żeby konie robiły to, czego od nich chcesz? Myślę, że nawet koguta można by przyuczyć, żeby robił, co chcesz. Ale nie będziesz przecież układał koguta. Jest taka metoda układania konia, że kiedy z nim skończysz, masz prawdziwego konia. Na jego własnych warunkach. Dobry koń sam dojdzie do pewnych rzeczy. Człowiek może zajrzeć w jego duszę. Nie jest tak, że jak go masz na oku, to koń zrobi jedno, a jak nie patrzysz, to drugie. Koń wszystko robi zgodnie ze swoją naturą. Jak go doprowadzisz do takiego punktu, to zaś nie będziesz go mógł właściwie zmusić, żeby zrobił coś, co on uważa za zło. Będzie ci się sprzeciwiał. A jak go potraktujesz niesprawiedliwie, to może nawet paść trupem. Dobry koń ma w sercu poczucie sprawiedliwości. Widziałem takie rzeczy. Masz o wiele lepsze zdanie o koniach niż ja, powiedział Oren. Jeżeli chodzi o konie, to zaś właściwie nie mam żadnego zdania. Jako
dzieciak myślałem, że wiem wszystko, co można o nich wiedzieć. Ale jeśli chodzi o konie, to ja tylko coraz bardziej głupiałem. Oren się uśmiechnął. Gdyby człowiek naprawdę rozumiał konie, powiedział John Grady. Gdyby człowiek naprawdę rozumiał konie, mógłby je układać, tylko się na nie patrząc. I nie byłaby to żadna sztuka. Mój sposób jest daleki od tłuczenia konia łańcuchem pociągowym. Ale jest też daleki od innych metod, które można stosować. Wyciągnął nogi. Wsparł zwichniętą stopę na zdrowej, obutej. Co do jednego masz rację, powiedział. Większość z nich zostaje zepsuta, jeszcze zanim ktoś je tu przywiezie. Psują je już od pierwszego siodła. A nawet jeszcze wcześniej. Najlepsze konie to te, co zaś przebywały trochę z dzieciakami. Albo może nawet po prostu dzikie konie, spoza pastwisk, co nigdy nie widziały człowieka. One nie mają się czego oduczać. Możesz mieć problem, coby ktoś się z tobą zgodził w tej kwestii. Wiem o tym. Ujeżdżałeś kiedy dzikiego konia? Taa. Ale takie rzadko się układa. Dlaczego? Bo ludzie nie chcą ich układać. Chcą tylko, coby były ujeżdżone. Trzeba by ułożyć właściciela. Oren pochylił się i zgasił papierosa. Rozumiem, powiedział. John Grady przyglądał się, jak dym wzbija się pod klosz nad stołem. To, co żem powiedział o koniu, co nigdy nie widział człowieka, to chyba nieprawda. Im trzeba ludzi. Po prostu potrzebują widzieć ich koło siebie. Może czego im trzeba, to tego, żeby myślały sobie, że ludzie to drzewa, dopóki nie pojawi się jakiś treser. Na dworze wciąż było widno, szare światło i znów zaczęło padać, uliczni
sprzedawcy kulili się po bramach, wyglądając beznamiętnie na deszcz. Tupnął, żeby strząsnąć wodę z butów, wszedł do środka, podszedł do baru, zdjął kapelusz i położył go na stołku. Innych klientów nie było. Dwie kurwy rozparte na kanapie przyglądały mu się bez większego zainteresowania. Barman nalał mu whisky. Opisał barmanowi dziewczynę, ale ten tylko wzruszył ramionami i pokręcił głową. Eres muy joven[28]. Barman ponownie wzruszył ramionami. Wytarł kontuar, przechylił się do tyłu, wyciągnął papierosa z kieszonki koszuli i zapalił go. John Grady gestem pokazał, że chce jeszcze jedną whisky, i odliczył monety na kontuarze. Wziął kapelusz i szklaneczkę, podszedł do kanapy i zaczął wypytywać kurwy, ale one tylko szarpały go za ubranie i prosiły, żeby postawił im drinka. Popatrzył im w twarze. Kim mogą być pod tą warstwą zaschniętego klajstru i różu, ich ciemne indiańskie oczy okalała farbka czarna niczym smar. Wydawały się obce i smutne. Jak wystrojone na wycieczkę wariatki. Spojrzał na neonowego jelenia wiszącego za nimi i na krzykliwe obicie ścienne z pluszu ozdobione staniolem i wstążkami. Z tyłu dobiegał go dźwięk deszczu bębniącego o dach i miarowe, ciche kapanie wody z sufitu, tworzącej kałuże na krwawoczerwonym dywanie. Wypił whisky, odstawił szklaneczkę na niski stół. Skinął dziwkom głową i przed wyjściem włożył kapelusz i przytknął dłoń do jego ronda. Joven, powiedziała najstarsza. Sí. Rozejrzała się ukradkiem dokoła, ale w pobliżu nie było nikogo, kto mógłby ich usłyszeć. Ya no está[29], powiedziała. Zapytał, gdzie się podziewa, ale nie wiedziały. Zapytał, czy wróci, odpowiedziały jednak, że chyba nie. Raz jeszcze dotknął ronda kapelusza. Gracias, powiedział. Ándale[30], odparły kurwy. Na rogu zawołał go potężnie zbudowany taksówkarz w niebieskim garniturze
z połyskliwej serży. W ręku trzymał staroświecki parasol, rzadkość w tych stronach. Jeden z płatów tkaniny pomiędzy drutami został zastąpiony kawałkiem kolorowego celofanu, pod którym twarz szofera zdawała się niebieska. Zapytał Johna Grady’ego, czy chce pojechać obejrzeć jakieś panienki, a on odpowiedział, że tak. Jechali przez zalane wodą, dziurawe ulice. Taksówkarz był lekko pijany i bez żenady wygłaszał różne uwagi na temat pieszych, którzy przechodzili przez ulicę albo stali w bramach. Komentował cechy charakteru tych osób, które da się wydedukować z ich wyglądu. Mówił, co myśli o przebiegających przez ulicę psach i o tym, co te psy myślą, dokąd być może idą i dlaczego. Siedzieli w barze w burdelu na obrzeżach miasta, a taksówkarz wymieniał zalety rozmaitych siedzących na sali kurew. Powiedział, że mężczyźni spędzający noc na mieście często przyjmują pierwszą lepszą propozycję, ale człowiek rozsądny będzie wybierał staranniej. Nie da się zwieść pozorom. Powiedział, że tam gdzie ma się do czynienia z kurwami, najlepiej działać na luzie. Że w zdrowym społeczeństwie wybór powinien być zawsze przywilejem kupującego. Odwrócił się, by zmierzyć chłopaka rozmarzonym wzrokiem. De acuerdo?[31], spytał. Claro que sí[32], odpowiedział John Grady. Wypili i pojechali dalej. Na zewnątrz było ciemno, a kolorowe światła, kładące się na zalanych drobnym deszczem ulicach, zlewały się ze sobą i wyglądały jak lekko rozwodnione. Usiedli przy barze w przybytku pod nazwą Red Cock. Taksówkarz wzniósł szklaneczkę w toaście, wypił. Przyglądali się badawczo kurwom. Ja móc cię zawieźć gdzie indziej, powiedział kierowca. A może ona pojechać dom. Może. Może wyjść za mąż. Takie dziewczyny czasami wychodzić za mąż. Widziałem ją zaś tutaj dwa tygodnie temu. Taksówkarz popadł w zadumę. Siedział i palił. John Grady skończył drinka
i wstał. Vamos a regresar a La Venada[33], powiedział. Usiadł w barze na Calle de Santos Degollado i czekał. Po chwili taksówkarz wrócił, pochylił się, wyszeptał coś do niego i rozejrzał się wokoło z daleko posuniętą ostrożnością. Ty musieć mówić z Manolo. Tylko Manolo może nam dać taka informacja. Gdzie on jest? Ja cię do niego zawieźć. Ja cię zawieźć. Jest załatwione. Ty musieć płacić. John Grady sięgnął po portfel. Taksówkarz przytrzymał go za ramię. Spojrzał na barmana. Afuera, powiedział. No podemos hacerlo aquí[34]. Na ulicy John Grady ponownie chciał wyciągnąć swój portfel, ale kierowca powiedział mu, żeby zaczekał. Rozejrzał się wokoło teatralnie. Es peligroso[35], syknął. Wsiedli do taksówki. Gdzie on jest?, spytał John Grady. My już do niego jechać. Ja cię zawieźć. Uruchomił silnik, ruszyli i skręcili w prawo. Przejechali pół kwartału, skręcili jeszcze raz, wjechali w jakiś zaułek i zaparkowali. Kierowca zgasił silnik i wyłączył światła. Siedzieli w ciemności. W oddali słyszeli radio. Słyszeli też deszczówkę, skapującą z rynien do kałuż w zaułku. Po chwili pojawił się jakiś mężczyzna, otworzył tylne drzwi taksówki i wsiadł. Podsufitowe oświetlenie w aucie było zgaszone i John Grady nie widział twarzy przybysza. Nieznajomy palił papierosa, którego trzymał pomiędzy kciukiem a palcem wskazującym, jak wieśniak. John Grady poczuł zapach jego wody kolońskiej. Bueno, powiedział mężczyzna. Ty mu zapłacić teraz, powiedział taksówkarz. On ci powie, gdzie jest ta dziewczyna. Ile mam mu zapłacić?
Masz mi zapłacić pięćdziesiąt dolarów, odpowiedział mężczyzna. Pięćdziesiąt dolarów? Nikt się nie odezwał. Nie mam pięćdziesięciu dolarów. Mężczyzna po chwili otworzył drzwi i wysiadł. Zaczekaj, powiedział John Grady. Mężczyzna stał w zaułku, z jedną ręką na drzwiach taksówki. John Grady widział go. Miał na sobie czarny garnitur i krawat w tym samym kolorze. Twarz nieznajomego była mała i trójkątna. Znasz tę dziewczynę?, spytał John Grady. Oczywiście, że tak. Tracę przez ciebie czas. Jak ona wygląda? Ma szesnaście lat. To epiléptica[36]. Jest tylko jedna taka. Nie ma jej tu już od dwóch tygodni. Tracę przez ciebie czas. Nie masz pieniędzy i tracę przez ciebie czas. Zdobędę pieniądze. Przywiozę je jutro wieczorem. Mężczyzna spojrzał na taksówkarza. Przyjadę do Venada. Przywiozę ci pieniądze do Venada. Mężczyzna nieznacznie odwrócił głowę, splunął i odwrócił się z powrotem. Nie możesz przyjechać do Venada. Nie w tej sprawie. Stuknięty jesteś? A ile masz? John Grady wyjął portfel. Trzydzieści i trochę, powiedział. Przejrzał banknoty. Trzydzieści sześć dolarów. Mężczyzna wyciągnął rękę. Daj mi je. John Grady wręczył mu pieniądze. Tamten zwinął banknoty i wcisnął do kieszonki koszuli, nawet nie patrząc. White Lake, powiedział. Potem zamknął drzwi i zniknął. W ogóle nie słyszeli
jego kroków, gdy wracał w górę zaułka. Taksówkarz odwrócił się na fotelu. Chcesz jechać do White Lake? Nie mam więcej pieniędzy. Kierowca zabębnił palcami o tył oparcia fotela. Ty nie mieć więcej pieniędzy? Nie. Kierowca pokręcił głową. Nie mieć pieniędzy, powiedział. Okej. Chcesz wrócić na Avenida? Nie mam ci czym zapłacić. Jest okej. Taksówkarz uruchomił silnik i tyłem wyjechał z zaułka na ulicę. Ty zapłacić mi następny raz. Okej? Okej. Okej. Kiedy przechodził koło pokoju Billy’ego, zauważył, że pali się u niego światło, przystanął więc, odsunął brezentową zasłonę i zajrzał do środka. Billy leżał w łóżku. Spojrzał znad książki, którą czytał, na Johna Grady’ego, a potem ją odłożył. Co czytasz? O przygodach Destry’ego. Gdzieżeś bywał? Byłeś kiedy w knajpie, co się nazywa White Lake? Owszem, byłem. Raz. Bardzo jest tam drogo? Bardzo. Dlaczego pytasz? Tak się po prostu nad tym zastanawiałem. Do zobaczenia rano. Pozwolił brezentowi opaść, odwrócił się i ruszył korytarzem do swojego pokoju. Lepiej trzymaj się z dala od White Lake, synu!, zawołał Billy.
John Grady odsunął swoją brezentową zasłonę i po omacku szukał łańcuszka od przełącznika światła. To nie jest miejsce dla kowboja. John Grady znalazł łańcuszek, pociągnął go i zapalił światło. Słyszysz mnie? Po śniadaniu pokuśtykał korytarzem, niosąc kapelusz w dłoni. Panie Mac?!, zawołał. McGovern podszedł do drzwi swojego biura. W ręku i pod pachą trzymał gazety. Wejdź, wejdź, synu, powiedział. John Grady stanął w drzwiach. Mac był już przy biurku. Wejdź, wejdź, powtórzył. Pewnie potrzeba ci czegoś, czego nie mam? Podniósł głowę znad gazet. John Grady nadal stał w progu. Chciałem zapytać, czy mógłbym dostać zaliczkę na poczet pensji za następny miesiąc. Mac sięgnął po swój portfel. Ile ci potrzeba? No. Chciałbym dostać stówę, jeżeli to możliwe. Mac popatrzył na niego. Jeśli chcesz, to możesz tyle dostać, powiedział. Tylko co zrobisz za miesiąc? Dam sobie radę. Mac otworzył portfel i odliczył pięć dwudziestodolarówek. No, powiedział. Jesteś już chyba dość duży, żeby sam kierować swoimi sprawami. To nie mój interes, co? Po prostu te pieniądze są mi do czegoś potrzebne. W porządku. Mac zsunął banknoty, pochylił się i położył je na biurku. John Grady wszedł, wziął je, złożył i wcisnął do kieszeni koszuli. Dziękuję, powiedział.
Nie ma za co. Jak tam twoja noga? Ładnie się goi. Widzę, że jeszcze się na niej nie opierasz. Jest w porządku. Ciągle chcesz sprzedać tego konia? Tak, psze pana. Chcę. Skąd wiedziałeś, że klaczka Wolfenbargera ma chore kopyto? Zauważyłem. Nie kulała. Nie, proszę pana. Poznałem to po jej uchu. Po uchu? Tak, psze pana. Zaś za każdym razem, jak stąpała tą nogą, jej ucho tak lekko drgało. Po prostu ją obserwowałem. To coś jak tik przy pokerze. Tak, psze pana. Coś takiego. Ale nie chciałeś pojechać ze starym na handel. Nie, pszę pana. To jakiś pana przyjaciel? Znajomy. Czemu pytasz? Nieważne. Co chciałeś powiedzieć? Nie ma o czym mówić. Możesz powiedzieć. Śmiało. No. Chyba chciałem powiedzieć, że moim zdaniem tak na pół etatu to zaś nie mógłbym go ustrzec od kłopotów. A to miało być zajęcie na pełny etat? Tego nie powiedziałem. Mac pokręcił głową. Zabieraj stąd swoje dupsko, powiedział.
Tak, psze pana. Nie powiedziałeś mu tego, co? Nie, psze pana. Ja żem z nim nie rozmawiał. No. Szkoda. Tak, psze pana. John Grady włożył kapelusz i odwrócił się, ale przed wyjściem jeszcze raz przystanął w progu. Dziękuję panu. Idź już. To twoje pieniądze. Gdy wrócił tego wieczoru, Socorro wyszła już z kuchni i przy stole nie było nikogo z wyjątkiem starego. Palił skręta i słuchał wiadomości w radiu. John Grady wziął talerz i kubek kawy, postawił je na stole, odsunął krzesło i usiadł. Dobry wieczór, panie Johnson, powiedział. Dobry wieczór, synu. Co tam w wiadomościach? Stary pokręcił głową. Pochylił się nad stołem ku parapetowi, gdzie stał odbiornik, i wyłączył go. To zaś już nie są żadne wiadomości, powiedział. Tylko wojny i pogłoski o wojnach. Nie wiem, po co tego słucham. To paskudny zwyczaj i chciałbym zaś z nim zerwać, ale myślę, że wciągam się coraz bardziej. John Grady nałożył sobie pico de gallo na ryż i flautas, zwinął tortillę i zaczął jeść. Stary przyglądał mu się. Skinął głową na widok butów chłopaka. Wygląda na to, żeś był dzisiaj w jakiej mocno błotnistej okolicy. Tak, psze pana. Byłem. Trochę. Taką cholerną tłustą glinę zawsze jest trudno wyczyścić. Oliver Lee powtarzał, że przyjechał tutaj, bo to nieszczęsna kraina, a że nikt jej nie chce, to będzie miał tu spokój. Oczywiście nie miał racji. W każdym razie co do tego spokoju. Tak, psze pana. Chyba nie miał racji.
Jak tam twoja noga? W porządku. Stary się uśmiechnął. Zaciągnął się papierosem i strzepnął popiół do stojącej na stole popielniczki. Niech cię zaś nie zmylą te rzęsiste deszcze, co tu niedawno padali. Te ziemie rychło wyschną i poniesie je wiatr. Skąd pan wie? Tak po prostu będzie. Chce pan jeszcze kawy? Nie, dzięki. Chłopak wstał, podszedł do pieca, napełnił swój kubek i wrócił. To niespłacona ziemia, odezwał się stary. Ludziska mają krótką pamięć. Powinni się cieszyć, że mogą ją oddać wojsku, zanim sami tu skończą. Chłopak jadł. Jak pan myśli, ile zabierze wojsko? Starzec zaciągnął się papierosem i zgasił go w zamyśleniu. Moim zdaniem wezmą całe dorzecze Tularosa. Tak mi się wydaje. Mogą je sobie tak po prostu zabrać? Taa. Mogą. Ludziska będą się wkurzać i narzekać. Ale nie mają wyboru. Powinni się cieszyć, że zamkną dla nich ten teren. Jak pan myśli, co zrobi pan Prather? John Prather zrobi wszystko, co powiada, że zrobi. Pan Mac mówił, że powiedział im, że wyjedzie stąd tylko w trumnie. To właśnie tak wyjedzie. To pewne jak w banku. John Grady wytarł sos z talerza i rozparł się na krześle z kubkiem kawy w ręce. Nie powinienem pana o to pytać, powiedział. Pytaj. Nie musi pan odpowiadać.
Wiem o tym. Jak pan myśli, kto zabił pułkownika Fountaina? Starzec pokręcił głową. Długo siedział bez ruchu. Nie powinienem był się zaś o to pytać. Nie. Nie ma sprawy. Wiesz, że jego córka też miała na imię Maggie. To ona powiedziała Fountainowi, żeby wziął chłopca ze sobą. Gadała, że nie zrobią krzywdy ośmiolatkowi. Ale się pomyliła, co nie? Tak, psze pana. Dużo ludzi myśli, że zabił go Oliver Lee. Dosyć dobrze go znałem. Byliśmy w tym samym wieku. Sam miał czterech synów. Ja w to po prostu nie wierzę. Pan nie uważa, że on mógł to zrobić? Wyrażę się zaś jeszcze jaśniej. Powiem, że tego nie zrobił. Ani za tym nie stał? No. To inna sprawa. Powiem, że w związku z tą sprawą nigdy nie uronił choćby jednej łzy. A w każdym razie nie nad pułkownikiem. Nie chciałby pan więcej kawy? Nie, dziękuję, synu. Nie spałbym całą noc. Myśli pan, że oni ciągle gdzieś leżą tam pogrzebani? Nie. A jak pan uważa, co się z nimi stało? Zawsze myślałem, że zabrano ciała do Meksyku. Mieli wybór, mogli ich zaś pochować gdzieś po południowej stronie przełęczy, gdzie można by znaleźć trupy, albo pojechać trzydzieści mil dalej i zrzucić je w bezdenną przepaść, i moim zdaniem właśnie tak zrobili. John Grady skinął głową. Popijał kawę. Brał pan kiedy udział w jakiej strzelaninie? Brałem. Raz. A byłem już dość duży, coby wiedzieć, żeby tego nie robić. Gdzie to było? Nad rzeką, na wschód od Clint. W tysiąc dziewięćset siedemnastym, tuż
przed śmiercią mojego brata, a my byliśmy na niewłaściwym brzegu i czekaliśmy na zmrok, coby przeprawić kilka koni, cośmy je odebrali złodziejom, i dostaliśmy cynk, że oni się na nas zasadzili. Czekaliśmy i czekali, i po jakimś czasie wzeszedł księżyc, taki malutki, nawet nie rogalik. Wzeszedł za naszymi plecami i widzieliśmy, jak się odbija w przedniej szybie samochodu tamtych, wśród drzew na brzegu, na zakolu rzeki. Wendell William popatrzył na mnie i powiedział: Mamy dwa księżyce na niebie. Chyba żem jeszcze czegoś takiego nie widział. A ja na to: Tak, i jeden z nich wisi do góry nogami. I zaczęliśmy do nich strzelać z karabinów. Odpowiedzieli ogniem? Pewnie, że tak. Leżeliśmy, wystrzelaliśmy coś po pudełku nabojów na głowę i tamci odjechali. Dostał któryś? Zaś nic nigdy o tym nie słyszałem. Trafiliśmy ich samochód raz czy dwa. Rozbiliśmy przednią szybę. Przeprawiliście te konie? Tak. Ile ich było? Trochę. Ze siedemdziesiąt. To spore stado. I owszem. I zaś dobrze nam za nie płacili. Ale nie warto było dać się zastrzelić za te pieniądze. Nie, psze pana. Chyba nie. Dziwne myśli chodzą wtedy człowiekowi po głowie. Kiedy, psze pana? Jak ktoś do ciebie strzela. Jak kula uderza i obsypuje cię ziemią. Jak tnie liście. To zmienia sposób widzenia pewnych spraw. Może ktoś ma apetyt na coś takiego. Ja żem go nigdy nie miał. Nie walczył pan podczas rewolucji? Nie.
Ale był pan tam. Tak. Tylko że ja żem się próbował stamtąd wydostać, do cholery. Za długo tam siedziałem. Nawet się ucieszyłem, jak to się zaczęło. Człowiek budził się w jakimś miasteczku w niedzielę rano, a tamci już strzelali do siebie na ulicy. Nic nie można było z tego zrozumieć. Mało brakło, żebyśmy się nigdy stamtąd nie wydostali. Widziałem okropne rzeczy w tym kraju. Śniły mi się potem przez długie lata. Pochylił się, oparł łokcie na stole, wyciągnął z kieszonki koszuli bibułki i tytoń, skręcił kolejnego papierosa i zapalił. Siedział, patrząc w stół. Długo opowiadał. Wymieniał nazwy miasteczek, wiosek i glinianych puebli. Mówił o egzekucjach pod glinianymi ścianami, na których świeża krew zbryzgiwała tę zakrzepłą, czarną, starą, gdzie z otworów po kulach sypał się drobny, gliniasty pył, kiedy rozstrzelani padali na ziemię, dym karabinowy snuł się powoli, stosy trupów leżały na ulicach albo na carretas[37] o drewnianych kołach, toczących się po bruku albo po nieutwardzonych drogach ku bezimiennym grobom. Tysiące ludzi poszło na wojnę w jedynych garniturach, jakie posiadali. W garniturach, w których brali ślub i w których mieli zostać pogrzebani. Stali na ulicach w płaszczach, krawatach i kapeluszach za przewróconymi wozami i stosami drewna i strzelali z karabinów. Wyglądali jak rozjuszeni księgowi. I małe, kołowe baterie artyleryjskie, które przy każdej salwie odjeżdżały do tyłu i trzeba było przetaczać je z powrotem, i nie kończący się bieg koni ku śmierci, jeźdźcy trzymali flagi, sztandary albo gobeliny, przypominające namioty z wymalowanymi portretami Najświętszej Marii Panny, unosząc je na drzewcach na pole bitwy, jak gdyby to Matka Boska we własnej osobie była autorką całej tej katastrofy, całego tego zniszczenia i szaleństwa. Wysoki zegar szafkowy w korytarzu wybił dziesiątą. Widzi mi się, żem się powinien położyć, powiedział stary. Tak, psze pana. Wstał. Nie bardzo mam ochotę, powiedział. Ale zaś nic na to nie mogę poradzić. Dobranoc panu.
Dobranoc. Taksówkarz miał go poprowadzić przez bramę z lanego żelaza w wysokim ceglanym murze i dalej ścieżką do drzwi. Jak gdyby ciemności otaczające peryferie miasta stanowiły jakieś niebezpieczeństwo. Albo ciągnące się dalej pustynne równiny. Pociągnął aksamitny sznur dzwonka we wnęce pod arkadami i cofnął się, nucąc pod nosem. Popatrzył na Johna Grady’ego. Jak ty chcieć, żeby na ciebie zaczekać, to ja czekać. Nie. Nie trzeba. Otworzyły się drzwi. Hostessa w wieczorowej sukni uśmiechnęła się do nich, zrobiła krok do tyłu i przytrzymała drzwi. John Grady wszedł do środka i zdjął kapelusz, a kobieta rozmawiała przez chwilę z taksówkarzem, po czym zamknęła drzwi i się odwróciła. Wyciągnęła rękę, a John Grady sięgnął do bocznej kieszeni. Uśmiechnęła się. Twój kapelusz, powiedziała. Podał jej kapelusz, hostessa wskazała mu salon i John Grady wszedł, przygładzając włosy otwartą dłonią. Z prawej strony znajdował się bar, dwa stopnie wyżej, wszedł po nich i przesuwał się za stołkami, na których siedzieli, pili i rozmawiali jacyś mężczyźni. Bar był mahoniowy, łagodnie oświetlony, barmani nosili kuse burgundowe marynarki i muszki. Dalej w salonie kurwy półleżały na kanapach z czerwonego adamaszku i złotego brokatu. Były w szlafrokach, sięgających podłogi wieczorowych sukniach, obcisłych sukienkach z białej satyny lub purpurowego aksamitu, z rozcięciami na udach, na nogach miały szkliste albo złote pantofle i siedziały w wystudiowanych pozach, wydymając w półmroku czerwone usteczka. Nad ich głowami wisiał kryształowy żyrandol, a na podeście z prawej strony grało trio smyczkowe. Przeszedł na drugi koniec baru. Gdy oparł dłoń na poręczy, barman już rozkładał przed nim serwetkę. Dobry wieczór panu, powiedział. Dobry wieczór. Poproszę whisky Old Grandad i osobno wodę.
Tak, psze pana. Barman oddalił się. John Grady oparł nogę w kowbojskim bucie na poprzeczce podnóżka z polerowanego mosiądzu i przyglądał się kurwom w lustrze w głębi lokalu. Mężczyźni siedzący przy barze byli w większości dobrze ubranymi Meksykanami, ale piło tu też paru Amerykanów w kwiecistych, niemiłosiernie cienkich koszulach. Przez salon niczym duch kurwy przedefilowała jakaś wysoka kobieta w przezroczystej sukni. Karaluch, który wędrował po kontuarze za butelkami, wszedł do szklanki, gdzie spotkał samego siebie i znieruchomiał. John Grady zamówił drugą kolejkę. Barman nalał. Gdy chłopak spojrzał znowu w lustro, dziewczyna siedziała samotnie na ciemnej, aksamitnej kanapie, zebrawszy suknię wokół bioder i trzymając ręce złożone na kolanach. Sięgnął po kapelusz, nie spuszczając z niej oczu. Przywołał barmana. La cuenta por favor[38]. Spuścił wzrok. Przypomniał sobie, że kapelusz zostawił hostessie przy drzwiach. Wyciągnął portfel, przesunął pięciodolarówkę po mahoniowym blacie, złożył resztę banknotów i wcisnął je do kieszonki koszuli. Barman przyniósł resztę, a John Grady popchnął z niej dolara w jego stronę, odwrócił się i popatrzył na dziewczynę siedzącą po drugiej stronie sali. Wyglądała na niepozorną i zagubioną. Miała zamknięte oczy i John Grady zrozumiał, że słucha muzyki. Przelał whisky do szklanki z wodą, odstawił szklaneczkę na bar, wziął swojego drinka i ruszył na salę. Być może dziewczynę wyrwał z zadumy jego słaby cień pod wiszącą wyżej wielką, szklaną tiarą. Spojrzała na niego i uśmiechnęła się słabo umalowanymi usteczkami dziecka. Omal nie podniósł dłoni do kapelusza. Dzień dobry, powiedział. Nie masz nic przeciwko, żebym siednął? Zebrała się na odwagę i wygładziła spódnicę, żeby zrobić mu miejsce obok siebie na kanapie. Z cienia pod ścianą wyłonił się kelner, rozłożył na stojącym przed nimi niskim, szklanym stoliku dwie serwetki i znieruchomiał. Proszę Old Grandad i osobno wodę. A dla niej to, co zwykle pija. Kelner skinął głową i odszedł. John Grady popatrzył na dziewczynę.
Pochyliła się i znów wygładziła spódnicę. Lo siento, powiedziała. Pero no hablo inglés[39]. Está bien. Podemos hablar español[40]. Och, powiedziała. Qué bueno[41]. Qué es su nombre?[42] Magdalena. Y usted?[43] Nie odpowiedział. Magdalena, powtórzył. Spojrzała pod nogi. Jak gdyby dźwięk jej imienia przyprawiał ją o zakłopotanie. Es su nombre de pila?[44], spytał. Sí. Por supuesto[45]. No es su nombre... Su nombre profesional[46]. Przyłożyła rękę do ust. Och, powiedziała. No. Es mi nombre propio[47]. Przyglądał się jej. Powiedział, że widział ją w La Venada, ale dziewczyna skinęła tylko głową i nie wydawała się zdziwiona. Kelner przyniósł im drinki, John Grady zapłacił i dał mu dolara napiwku. Magdalena nie sięgnęła po swojego drinka ani wtedy, ani później. Mówiła tak cicho, że musiał się pochylić, żeby ją słyszeć. Powiedziała, że obserwują ich pozostałe kobiety, ale to nie szkodzi. Chodzi im tylko o to, że ona jest tu nowa. Skinął głową. No importa[48], powiedział. Zapytała, dlaczego nie zagadnął jej wtedy w La Venada. Odpowiedział, że wtedy był z przyjaciółmi. Zapytała, czy ma jakąś dziewczynę w La Venada, ale odpowiedział, że nie. No me recuerda?[49], spytał. Pokręciła głową. Podniosła wzrok. Siedzieli w milczeniu. Cuántos años tiene?[50], zapytał. Bastantes[51].
Odparł, że to nie szkodzi, jeśli nie chce powiedzieć, ale nie zareagowała. Uśmiechnęła się tęsknie. Dotknęła jego rękawa. Fue mentira, powiedziała. Lo que decía[52]. Cómo?[53] Odpowiedziała, że skłamała, mówiąc, że go nie pamięta. Powiedziała, że on stał przy barze, a ona myślała, że podejdzie, żeby z nią porozmawiać, ale nie podszedł, a kiedy znowu spojrzała w jego stronę, już go nie było. Verdad?[54] Sí. Powiedział, że właściwie przecież nie skłamała. Że zaprzeczyła tylko ruchem głowy, ale ona znów pokręciła głową i odparła, że takie kłamstwa są najgorsze. Zapytała, dlaczego przyjechał do White Lake bez towarzystwa, a on popatrzył na nietknięte drinki na stoliku przed nimi i zastanawiał się nad odpowiedzią i kłamstwami, a potem odwrócił się i spojrzał na dziewczynę. Porque la andaba buscando, powiedział. Ya tengo tiempo buscándola[55]. Nie odpowiedziała. Y cómo es que me recuerda?[56] Odwróciła nieco głowę, prawie szeptała. También yo[57], powiedziała. Mande?[58] Odwróciła się i popatrzyła na niego. También yo. W pokoju odwróciła się i zamknęła za nimi drzwi. W ogóle nie wiedział, jak się tam dostali. Pamiętał tylko, że trzymał ją za małą, zimną i bardzo dziwną w dotyku rękę. Kiedy przechodzili pod żyrandolem, rozszczepione światło oblewało jej nagie ramiona niczym rzeka. Szedł za nią, potykając się jak dziecko. Podeszła do łóżka, zapaliła dwie świece, potem zgasiła lampę, a on stał z opuszczonymi po bokach rękami. Rozpięła zatrzask swojej sukni na karku, sięgnęła niżej i rozpięła suwak. John Grady zaczął rozpinać koszulę. Pokój był
mały, mieściło się w nim właściwie tylko łóżko. Miało cztery podpórki, baldachim i organzowe zasłony koloru wina, przez które na poduszki padało światło świec. Rozległo się ciche pukanie do drzwi. Tenemos que pagar[59], powiedziała. Wyjął z kieszeni zwinięte banknoty. Para la noche[60], powiedział. Es muy caro[61]. Cuánto?[62] Odliczał banknoty. Miał osiemdziesiąt dwa dolary. Podał je dziewczynie. Spojrzała na pieniądze, a potem na niego. Znowu zabrzmiało pukanie. Dame cinquenta[63], powiedziała. Es bastante?[64] Sí, sí. Wzięła pieniądze, otworzyła drzwi, wręczyła banknoty stojącemu na korytarzu mężczyźnie i zaczęła coś do niego szeptać. Był wysoki i szczupły, palił papierosa w srebrnej cygarniczce i miał na sobie czarną jedwabną koszulę. Przez krótką chwilę przyglądał się klientowi przez szparę w drzwiach, przeliczył pieniądze, skinął głową i odwrócił się, a wtedy Magdalena zamknęła drzwi. Nagie plecy dziewczyny były blade pod rozpiętą suknią. Jej czarne włosy lśniły. Odwróciła się, wysunęła ręce z rękawów i przytrzymała suknię na piersiach. Pozwoliła jej opaść wokół nóg, powiesiła ją na krześle, weszła za zwiewne zasłony, odchyliła kołdrę, zsunęła z barków ramiączka halki, która osunęła się na podłogę, weszła nago do łóżka, podciągnęła satynową kołdrę pod brodę, odwróciła się na bok, podłożyła rękę pod głowę i leżała, obserwując Johna Grady’ego. Zdjął koszulę i stał, szukając wzrokiem miejsca, gdzie mógłby ją odłożyć. Sobre la silla[65], szepnęła. Przewiesił koszulę przez oparcie krzesła, usiadł, ściągnął buty, wsunął do nich skarpetki, odstawił buty na bok, wstał i rozpiął pasek od spodni. Przeszedł
goły przez pokój, a ona wyciągnęła rękę, odgarnęła dla niego kołdrę i John Grady wślizgnął się w kolorowo cieniowaną pościel, położył głowę na poduszce, po czym spojrzał na łagodnie pofałdowany baldachim. Odwrócił się i popatrzył na dziewczynę. Nie spuszczała z niego oka. Uniósł ramię, a ona przylgnęła do niego całym swoim miękkim, nagim i chłodnym ciałem. Zebrał jej czarne włosy w dłoni i okrył nimi swoją pierś niczym błogosławieństwem. Es casado?[66], spytała. Nie. Zapytał, dlaczego ją to interesuje. Przez chwilę milczała. Potem odpowiedziała, że gdyby miał żonę, byłby to większy grzech. Zastanowił się nad jej słowami. Spytał, czy naprawdę dlatego o to zapytała, ale ona odparła, że jest zbyt ciekawy. Potem pochyliła się i pocałowała go. O świcie przytulił ją śpiącą i nie odczuwał potrzeby, żeby pytać ją jeszcze o cokolwiek. Obudziła się, kiedy się ubierał. Wzuł buty, podszedł do łóżka, usiadł, dotknął policzka dziewczyny i pogładził ją po głowie. Odwróciła się sennie i popatrzyła na niego. Świece się wypaliły, a pośród zaskorupiałych kawałków stearyny leżały drobiny knotów. Tienes que irte?[67] Sí. Vas a regresar?[68] Sí. Badawczo patrzyła mu w oczy, by sprawdzić, czy mówi prawdę. Pochylił się i pocałował ją. Vete con Dios[69], szepnęła. Y tú[70]. Otoczyła go ramionami i przyciągnęła do piersi, a potem puściła. Wstał i podszedł do drzwi. Odwrócił się i stanął, patrząc na dziewczynę. Wymów moje imię, poprosił. Wyciągnęła rękę i rozsunęła zasłonę zwieszającą się spod baldachimu. Mande?[71], zapytała.
Di mi nombre[72]. Leżała, przytrzymując zasłonę. Tu nombre es Juan[73], powiedziała. Tak, odpowiedział. Potem wyszedł na korytarz i zamknął za sobą drzwi. W salonie zrobiło się pusto. Pachniało stęchłym dymem tytoniowym, słodką fermentacją, więdnącymi liliowymi różami i perfumami nieobecnych kurew. Przy barze nikogo nie było. W szarym świetle dało się zauważyć plamy na dywanie, wytarte podłokietniki foteli, wypalone papierosami dziury. W foyer John Grady otworzył wymalowane holenderskie drzwi do małej szatni i odebrał swój kapelusz. Potem wyszedł w chłód poranka. Tu, na peryferiach miasta, pejzaż niskich szop z blachy i desek z drewnianych skrzyń. Parcele nagiej ziemi i żwiru, a dalej równiny szałwii i krzewów kreozotowych. Piały koguty, a w powietrzu unosił się zapach tlącego się węgla drzewnego. John Grady skierował się na wschód w szarym świetle dnia i ruszył do miasta. O zimnym świcie pod ciemnym płaszczem gór paliły się wciąż latarnie, z typową dla pustynnych miast kompletną beztroską. Drogą zbliżał się z przeciwka jakiś mężczyzna poganiający osła, który dźwigał na grzbiecie wysoki stos drewna na opał. W oddali zaczęły bić kościelne dzwony. Mężczyzna posłał chłopakowi chytry uśmiech. Jak gdyby dzielili jakąś tajemnicę. Dotyczącą po trosze starości i młodości, ich roszczeń oraz uzasadnień tychże. I roszczeń wobec tych roszczeń. Świat, który już przeminął, i świat, który nadejdzie. Ich wspólna przemijalność. A nade wszystko głęboko zakorzeniona świadomość, że piękno i strata to jedno. Stara jednooka criada[74] znalazła się przy niej pierwsza, przydreptała stoicko korytarzem w zniszczonych kapciach i jednym pchnięciem otworzyła drzwi, by zastać ją w łóżku zgiętą wpół i rozszalałą, jak gdyby wstąpił w nią jakiś inkub. Starucha nosiła klucze przywiązane rzemieniem do kawałka kija od szczotki, który owinęła szybkim ruchem w prześcieradło i wcisnęła dziewczynie między zęby. Magdalena sztywno wygięła plecy w łuk, a criada wgramoliła się na łóżko, unieruchomiła dziewczynę i trzymała ją. W drzwiach stanęła jakaś druga
kobieta z szklanką wody w ręce, ale jednooka odesłała ją gwałtownym ruchem głowy. Es como una mujer diabólica[75], powiedziała kobieta. Vete!, zawołała criada. No es diabólica. Vete[76]. Ale w drzwiach zbierały się już kurwy, mieszkające w tym domu, zaczęły się wciskać do pokoju, wszystkie miały nakremowane twarze i wałki we włosach, były w koszulach nocnych o najróżniejszych fasonach, zgromadziły się wokół łóżka, wrzeszcząc, jedna z nich przepchnęła się naprzód z posążkiem Najświętszej Marii Panny i podniosła go w górę, a druga wzięła dziewczynę za rękę i przywiązała ją do słupka baldachimu szarfą swojego szlafroka. Usta epileptyczki były zakrwawione i niektóre kurwy podchodziły, żeby przytknąć do nich swoje chusteczki do nosa, jak gdyby chciały zetrzeć krew z jej warg, ale zaraz chowały te chustki z powrotem, by zabrać je ze sobą, a Magdalena wciąż krwawiła. Pociągnęły ją za drugą rękę, którą także przywiązały do słupka, jedne śpiewały, a inne błogosławiły się nawzajem, dziewczyna wyginała się wpół i miotała, a potem zesztywniała i oczy wywróciły się białkami do góry. Inne kurwy przyniosły jej ze swoich pokoi różne posążki i ołtarzyki wotywne z pozłacanego, malowanego gipsu, a niektóre brały się do zapalania świec, gdy w drzwiach pojawił się właściciel przybytku, w samej koszuli, bez marynarki. Eduardo! Eduardo!, zawołały. Wszedł do pokoju, odpędzając dziwki szerokim ruchem ręki. Pozrzucał ikony i świece na podłogę, chwycił starą criadę za ramię i gwałtownie odciągnął ją do tyłu. Basta!, zawołał. Basta![77] Kurwy skuliły się, pojękując i przyciskając szlafroki do swoich rozkołysanych piersi. Cofnęły się pod drzwi. Tylko criada nie ustępowała. Por qué estás esperando?[78], syknął. Starucha zamrugała swoim jedynym okiem. Ani drgnęła. Eduardo wyciągnął skądś włoski nóż sprężynowy o czarnej onyksowej rękojeści i srebrnych okuciach, pochylił się, rozciął szarfy krępujące ręce dziewczyny, pochwycił kołdrę, okrył jej nagość, po czym schował nóż równie bezszelestnie, jak przedtem go wyciągnął.
No la moleste, zasyczała criada. No la moleste[79]. Calláte[80]. Golpéame si tienes que golpear a alguien[81]. Eduardo odwrócił się, chwycił kobietę za włosy, zaciągnął ją na próg, wypchnął na korytarz razem z kurwami i zatrzasnął drzwi. Zamknąłby je na zasuwę, lecz można to było zrobić tylko od zewnątrz. Mimo to starucha nie weszła z powrotem do pokoju, lecz pozostała na korytarzu, wołając, że potrzebuje swoich kluczy. Eduardo przyglądał się dziewczynie. Kawałek kija od szczotki wypadł jej z ust i leżał w zakrwawionej pościeli. Podniósł go, podszedł do drzwi i otworzył je. Starucha cofnęła się z przestrachem i podniosła rękę, ale Eduardo tylko rzucił grzechoczące klucze na podłogę w korytarzu, po czym zatrzasnął znów drzwi. Dziewczyna leżała, oddychając cicho. Eduardo dostrzegł na łóżku chusteczkę, podniósł ją i trzymał przez chwilę w ręku, jakby chciał się schylić i wytrzeć Magdalenie krew z ust, ale potem odrzucił chustkę, odwrócił się, raz jeszcze spojrzał na pobojowisko w pokoju, zaklął cicho pod nosem i wyszedł. Ward wyprowadził ogiera z boksu i ruszył z nim przez stajnię. Koń przystanął na jej środku, dygotał na całym ciele i drobił, jak gdyby ziemia rozstępowała mu się pod nogami. Ward stał blisko ogiera, przemawiał do niego, a koń podnosił i opuszczał łeb, jakby gorączkowo przytakując. Przerabiali to już kiedyś, ale ogier wcale nie był z tego powodu mniej ognisty, a Ward mniej cierpliwy. Poprowadził wierzgające zwierzę wzdłuż boksów, gdzie pozostałe konie kręciły się w kółko i przewracały oczami. John Grady trzymał klacz na dutce, a kiedy ogier wszedł do zagrody, spróbowała stanąć dęba. Odwróciła się, wystrzeliła zadnią nogą do tyłu, po czym znowu spróbowała stanąć na dwóch nogach. To całkiem przyzwoicie wyglądająca klacz, powiedział Ward. Tak, psze pana. Co jej się stało w oko? Człowiek, do którego należała, wybił je kijem.
Ward oprowadzał cierpiącego na rozbieżnego zeza ogiera wokół zagrody. Wybił jej oko kijem, powtórzył. Tak, psze pana. Ale nie potrafił wstawić go z powrotem, co? Nie, psze pana. Spokojnie, powiedział Ward. O tak, spokojnie. Słodka z niej klaczka. Tak jest, psze pana, odrzekł John Grady. Jest słodka. Ward podprowadzał do niej ogiera zrywami. Klacz przewracała zdrowym okiem, aż zrobiło się białe jak to drugie, ślepe. JC i jeszcze jeden mężczyzna weszli do zagrody, zamykając za sobą bramę. Ward odwrócił się i spojrzał nad ich głowami w stronę ściany. Nie będę wam zaś powtarzał!, zawołał. Idźcie do domu, tak jak powiedziałem. Ze stajni wyszły dwie nastoletnie dziewczyny i ruszyły przez podwórko w kierunku domu. Gdzie jest Oren?, zapytał Ward. John Grady odwrócił się wraz z brykającą klaczą. Prawie na niej leżał, nie chcąc pozwolić, by mu deptała po nogach. Musiał pojechać do Alamogordo. Przytrzymaj ją teraz mocno, powiedział Ward. Trzymaj ją. Ogier stał, a jego wielki fallus kołysał się na boki. Trzymaj ją, powtórzył Ward. Trzymam. On wie, gdzie to jest. Klacz się szarpnęła i wierzgnęła nogą. Przy trzeciej próbie ogier pokrył samicę, wdrapał się na nią, tupiąc tylnymi nogami, a jego wielkie uda dygotały i nabrzmiewały mu żyły. John Grady stał, trzymając całe to kłębowisko w poskręcanych pętach, niczym dziecko ciągnące na sznurku jakąś szamoczącą się i dyszącą chimerę, czarami przywołaną z niebytu do życia w zadziwionym świecie. Trzymał dutkę w jednej ręce, a twarz wtulił w spocony koński kark.
Słyszał powolne miechy płuc klaczy i czuł pulsowanie krwi w jej żyłach. Słyszał też powolne, tępe uderzenia jej serca, przypominające pracę silnika osadzonego głęboko w kadłubie okrętu. On i JC załadowali klacz na przyczepę. Twoim zdaniem wygląda na zapłodnioną?, spytał JC. Nie wiem. Wygiął jej grzbiet, no nie? Podnieśli bramkę przyczepy i zamknęli ją na zasuwy z obu stron. John Grady odwrócił się, oparł o przyczepę, osuszył twarz chusteczką i naciągnął kapelusz z powrotem na czoło. Mac sprzedał zaś tego źrebaka. Mam nadzieję, że jeszcze nie wydał pieniędzy. Taa? Ta klacz była zapładniana już dwa razy, ale nie zaszła w ciążę. Krył ją ogier Warda? Nie. Postawiłem na niego. Mac też. Skończyliśmy? Tak. Chcesz wpaść do knajpy? Ty stawiasz? Do diabła, powiedział JC. Myślałem, że cię namówię, żebyś mnie wsparł na torze kręglarskim. I dał nam szansę na poprawę naszej sytuacji finansowej. Jak cię ostatnio wsparłem, to sytuacja, w której żeśmy skończyli, była bezfinansowa. Wsiedli do ciężarówki. Pewnikiem brakuje ci forsy, co nie?, spytał JC. Nie mam nawet złamanego centa. Ruszyli powoli podjazdem. Przyczepa klekotała z tyłu. Troy przeliczał
drobne, które trzymał w ręku. Na dwa piwa na głowę mi wystarczy, powiedział. Nie trzeba. Jestem gotów przepuścić całego dolara i trzydzieści pięć centów. Lepiej wracajmy. Patrzył, jak Billy jedzie wzdłuż płotu od miejsca, w którym ogrodzenie stykało się z czerwonymi diunami. Przejechał obok, po czym zsiadł z konia, spojrzał na chłostaną wiatrem ziemię, odwrócił się i popatrzył na Johna Grady’ego. Pochylił się i splunął. Surowa kraina, powiedział. Surowa. Kiedyś butelua sięgała tu strzemion. Słyszałem. Widziałeś jeszcze jakąś krowę z tego stada? Nie. Wszystkie rozproszyły się w cholerę i zniknęły. Są dzikie jak jelenie. Potrzeba trzech koni, żeby tu pracować cały dzień. Może byśmy tak pojechali do Bell Springs Draw. Byłeś tam w zeszłym tygodniu? Nie. Zgoda. Przejechali przez czerwoną od krzewów kreozotowych równinę i ruszyli dalej wzdłuż wyschłego arroyo[82] na czerwonym skalnym osypisku. John Grady Cole miał dość, ale był twardy gość, zaśpiewał Billy. Szlak przecinał skały i prowadził dalej wzdłuż aluwium. Ziemia przypominała w tym miejscu czerwony talk. Brzuch miał z koźlej skóry, a w dupie gumową kość. Godzinę później zsiedli z koni nad strumieniem. Bydło przeszło tędy i zniknęło. Na południowym krańcu ciénega[83] widniały mokre ślady, podobnie jak na szlaku prowadzącym dalej na południe w dół zbocza.
Są w tym stadzie co najmniej dwa nowe cielaki, powiedział Billy. John Grady nie odpowiedział. Konie podniosły pyski znad wody, parsknęły, najpierw jeden, potem drugi, pochyliły głowy i znów zaczęły pić. Uschłe liście, czepiające się bladych, pokręconych topoli, szeleściły na wietrze. Na płaśni nad strumieniem stał domek z suszonej cegły, od wielu lat zrujnowany. Billy wyjął papierosy z kieszeni koszuli, wytrząsnął jednego, przygarbił się i zapalił. Kiedyś myślałem, że chciałbym mieć małe ranczo gdzieś w górach, jak tu. Hodować kilka sztuk bydła. Mieć własny ubój. Takie rzeczy. Może kiedyś ci się to uda. Wątpię. Nigdy nic nie wiadomo. Spędzałem kiedyś zimę w obozowisku dla robotników na ranczo w Nowym Meksyku. Po pewnym czasie człowiek zaczyna lepiej sam siebie rozumieć. Nigdy więcej nie zimowałbym w takim miejscu, gdybym zaś nie musiał. Mało żem nie zamarzł w tej przeklętej szopie. Wiatr w środku potrafił zwiać mi kapelusz z głowy. Palił papierosa. Konie podniosły łby i spoglądały przed siebie. John Grady ściągnął troki latigo przytrzymujące lasso i przewiązał je na nowo. Myślisz, że chciałbyś tu żyć w dawnych czasach?, zapytał. Nie. Myślałem, że tak, ale jak byłem dzieckiem. Wydawało mi się, że obdzieranie ze skóry stada kościstych krów w jakimś odległym zakątku to prawie raj. Dzisiaj nie dałbym zbyt wiele za takie życie. Myślisz, że ludzie byli wtedy twardsi? Twardsi czy głupsi? Suche liście szeleściły. Zbliżał się wieczór i Billy zapiął kurtkę, żeby nie zmarznąć. Ja mógłbym tutaj mieszkać, powiedział John Grady. Jesteś młody i głupi, więc pewnie tak. Chybaby mi się tu podobało. Powiem ci, co mnie się podoba.
Co takiego? To, że jak pstrykniesz przełącznik, to się zapala światło. Taa. Jak pomyślę o tym, czego chciałem jako dziecko, i o tym, czego chcę teraz, to się okaże, że to dwie różne rzeczy. Zdaje mi się, że wcale nie chciałem tego, czego chciałem. Jesteś gotów? Taa. Jestem. A czego teraz chcesz? Billy powiedział coś do konia, ściągnął cugle i zawrócił zwierzę. Wskoczył na siodło i przyjrzał się domkowi z cegieł oraz niebieskiej, stygnącej krainie w dole. Cholera, powiedział. Nie wiem, czego chcę. Nigdy nie wiedziałem. Wracali o zmroku. Ciemne postacie krów poruszały się przed nimi ponuro. To ostatni maruderzy z tego stada, powiedział Billy. Taa. Jechali dalej. Jak jesteś dzieckiem, masz różne wyobrażenia o tym, co będzie w przyszłości, powiedział Billy. A jak się robisz starszy, to zaczynasz się z tego po trochu wycofywać. Myślę, że na końcu po prostu próbujesz złagodzić ból. Tak czy owak ta ziemia się zmieniła. Tak jak i wszystko tutaj. Wojna wszystko zmieniła. Wydaje mi się, że ludzie jeszcze tego nie rozumieją. Niebo na zachodzie pociemniało. Powiał zimny wiatr. Widzieli aureolę świateł miasta, która wznosiła się czterdzieści mil dalej. Musisz się grubiej ubierać, powiedział Billy. Jest mi ciepło. Jak wojna zmieniła tę ziemię? Po prostu ją zmieniła. Nie jest już taka jak dawniej. I nigdy nie będzie. Eduardo stał w tylnych drzwiach, paląc jedno ze swoich cienkich cygar, i przyglądał się, jak pada deszcz. Za domem ciągnął się magazyn ze stalowych płyt i nie było właściwie na co patrzeć z wyjątkiem deszczu i nieruchomych czarnych kałuż w zaułku, który oświetlało słabe światło żółtej żarówki,
wkręconej w oprawkę nad tylnymi drzwiami. Było chłodno. W świetle unosił się dym. Obok przeszła jakaś młoda, kulejąca na uschłej nodze dziewczyna, niosła korytarzem wielkie naręcze brudnej pościeli. Po chwili Eduardo zamknął drzwi i wrócił korytarzem do swojego biura. Nawet się nie odwrócił, kiedy zapukał Tiburcio. Adelante[84], powiedział. Tiburcio wszedł. Stanął przy biurku i odliczył pieniądze. Biurko było z polerowanego szkła i drewna drzew owocowych, pod jedną ścianą stała biała skórzana kanapa i niska ława ze szkła i chromowanej stali, a pod drugą znajdował się mały bar i cztery białe stołki o skórzanych obiciach. Dywan na podłodze miał głęboki, kremowy kolor. Alcahuete[85] odliczył pieniądze, stał i czekał. Eduardo odwrócił się i spojrzał na niego. Alcahuete uśmiechnął się anemicznie pod swoim cienkim wąsem. Jego czarne, wypomadowane włosy lśniły w łagodnym świetle. Czarna koszula połyskiwała jak szkło, bo wyprasowano ją zbyt gorącym żelazkiem. Eduardo wsunął cygaro w zęby i podszedł do biurka. Przystanął. Szczupłą, upierścienioną dłonią rozłożył banknoty w wachlarz na szklanym blacie, wyjął cygaro z ust i podniósł głowę. El mismo muchacho?[86] El mismo[87]. Zacisnął usta, skinął głową. Bueno, powiedział. Ándale[88]. Kiedy Tiburcio poszedł, Eduardo otworzył kluczem szufladę biurka, wyjął z niej długi skórzany portfel ze zwisającym z niego łańcuszkiem, schował pieniądze i włożył go z powrotem do szuflady, którą znów zamknął na klucz. Otworzył księgę rachunkową, zapisał w niej coś i też ją zamknął. Potem podszedł do drzwi, palił w milczeniu cygaro i patrzył w głąb korytarza. Splótł ręce na karku w pozie, którą może kiedyś podziwiał albo o której czytał, była to jednak poza charakterystyczna dla jakiegoś innego kraju, nie dla jego ojczyzny. Minął listopad, a John Grady widział się w tym czasie z dziewczyną tylko raz. Alcahuete podszedł do jej drzwi, zapukał i odszedł, a ona powiedziała, że John
musi już wyjść. Trzymał jej dłonie w swoich, siedzieli oboje ze skrzyżowanymi nogami, kompletnie ubrani, na środku łóżka z baldachimem. Chłopak pochylał się nad nią i mówił coś bardzo szybko i z ogromną szczerością, ale ona odpowiadała tylko, że to zbyt niebezpieczne, a potem alcahuete znowu zastukał do drzwi i już spod nich nie odszedł. Prométeme, powiedział John Grady. Prométeme[89]. Alcahuete zaczął walić pięścią w drzwi. Dziewczyna ścisnęła kurczowo rękę Johna Grady’ego, oczy miała szeroko otwarte. Debes salir[90], szepnęła. Prométeme. Sí. Sí. Lo prometo[91]. Salon, przez który przechodził, był prawie pusty. Ślepy pianista, zastępujący o tej późnej godzinie trio smyczkowe, siedział przy instrumencie, ale nie grał. Obok stała jego młoda córka. Na pianinie leżała książka, którą czytała ojcu, kiedy grał. John Grady przeszedł przez pokój, wyciągnął swojego przedostatniego dolara i wrzucił go do szklanki stojącej na pianinie. Maestro uśmiechnął się i ukłonił nieznacznie. Gracias, powiedział. Cómo estás?[92], spytał John Grady. Starzec znów się uśmiechnął. Mój młody przyjacielu, odezwał się po angielsku. Jak się miewasz? Dobrze? Tak, dziękuję. A pan? Maestro wzruszył szczupłymi ramionami, które uniosły się pod matowym, czarnym materiałem jego marynarki i opadły. Dobrze, odparł. Dobrze. Skończył pan na dziś wieczór? Nie. Idziemy na kolację. Jest bardzo późno. O tak. Jest późno. Ślepiec mówił angielszczyzną ze Starego Świata, językiem pochodzącym
z innego miejsca i czasu. Złapał równowagę, wstał i odwrócił się sztywno. Pójdziesz z nami? Nie, dziękuję, proszę pana. Muszę iść. A jak ci idą awanse? John Grady nie był pewien, o co mu chodzi. Zastanowił się nad słowami starca. Chodzi panu o tę dziewczynę, powiedział. Maestro kiwnął potakująco głową. Nie wiem, odparł John Grady. Myślę, że dobrze. Taką mam nadzieję. To zawsze niepewna sprawa, powiedział starzec. Ale musisz wytrwać. Wytrwałość jest najważniejsza. Tak, psze pana. Dziewczyna zabrała kapelusz ojca z pianina i trzymała go w dłoni. Wzięła starca za rękę, ale on się nie ruszył. Był zwrócony twarzą w stronę sali, pustej, jeśli nie liczyć dwóch kurew i jakiegoś pijaka przy barze. Jesteśmy przyjaciółmi, powiedział. Tak, psze pana, odrzekł John Grady. Nie był pewien, kogo starzec ma na myśli. Mogę ci coś powiedzieć w zaufaniu? Tak. Wydaje mi się, że ona jest ci przychylna. Podniósł do ust delikatny, pożółkły palec. Dziękuję panu. Miło mi to słyszeć. Oczywiście. Wyciągnął otwartą dłoń, dziewczyna wsunęła w nią rondo kapelusza, a on ujął go w obie dłonie, obrócił, włożył i podniósł głowę. Myśli pan, że jest z niej dobry człowiek?, spytał John Grady. Ojej, powiedział ślepiec. Ojej. Bo moim zdaniem tak. Ojej, powtórzył ślepiec.
John Grady uśmiechnął się. Pozwolę już panu iść na tę kolację. Skinął dziewczynie głową i odwrócił się do wyjścia. Jej choroba, powiedział ślepiec. Wiesz o jej chorobie? John Grady obejrzał się. Słucham, proszę pana? Niewiele o niej wiadomo. Wokół tej przypadłości narosło mnóstwo przesądów. Tu ludzie są podzieleni na dwa obozy. Jedni żywią w tej kwestii umiarkowane poglądy, a inni nie. Rozumiesz. Lecz oto, co ja myślę. Uważam więc, że ta dziewczyna jest tu w najlepszym przypadku gościem. W najlepszym przypadku. To nie jest miejsce dla kogoś takiego jak ona. Wśród nas. Tak, psze pana. Ja wiem, że to nie jest zaś odpowiednie miejsce dla niej. Nie, odpowiedział ślepiec. Ja nie miałem na myśli tego domu. Chodzi mi o to, że ona nie powinna tutaj żyć. Wśród takich ludzi jak my. Wracał, wędrując ulicami. Unosił słowa ślepca dotyczące jego planów życiowych, jak gdyby były one kontraktem ze światem, który ma dopiero nadejść. Chociaż było zimno, mieszkańcy Juárez stali w otwartych drzwiach, palili papierosy lub coś do siebie wołali. Nocni handlarze toczyli swoje wózki po piaszczystych, niebrukowanych ulicach albo poganiali idące z przodu osiołki. Dreeewno na ooopał, krzyczeli. Naaafta! Krążyli po ogarniętych ciemnościami ulicach i nawoływali się niczym starzy zalotnicy w poszukiwaniu panien, już dawno dla nich straconych.
II
Czekał, ale nie przyszła. Stał przy oknie, ściskając w dłoni odgarnięte stare, koronkowe firanki, i obserwował życie na ulicach. Każdy, kto podniósłby wzrok i zobaczył go za brudnymi, wypaczonymi szybami, mógłby opowiedzieć jego historię. Było popołudnie, zrobiło się cicho. Po drugiej stronie ulicy jakiś kupiec opuścił i zamknął metalowe żaluzje w swoim sklepie żelaznym. Przed hotelem zatrzymała się taksówka i John Grady przycisnął twarz do zimnego szkła, nie widział jednak, czy ktoś wysiadł. Odwrócił się, podszedł do drzwi, otworzył je i wyjrzał na klatkę schodową, skąd widział recepcję na dole. Nikt nie przyszedł. Kiedy wrócił i stanął znów przy oknie, taksówki już nie było. Usiadł na łóżku. Cienie stawały się coraz dłuższe. Po chwili w pokoju zrobiło się ciemno, za oknem zapalił się zielony neon hotelu i wkrótce potem John Grady wstał, wziął swój leżący na komodzie kapelusz i wyszedł. Odwrócił się przy drzwiach, zajrzał z powrotem do pokoju, po czym zamknął za sobą drzwi. Gdyby pozostał tu dłużej, minąłby criadę, zwaną La Tuerta[93], na obskurnych schodach, a nie w recepcji, gdzie ostatecznie do tego doszło, on, zwyczajny gość, i ona, zwyczajna staruszka, z jednym okiem zasnutym bielmem, wchodząca z trudem do środka z ulicy. Chłopak wyszedł w chłodny wieczór, a criada mozolnie wspinała się po schodach, zapukała do drzwi, odczekała chwilę i znowu zapukała. W głębi na korytarzu otworzyły się drzwi innego pokoju i wyjrzał z nich jakiś mężczyzna. Powiedział starej, że nie ma ani jednego ręcznika. Leżał na pryczy, wpatrując się w nieheblowane deski sufitu w swojej sypialni, kiedy wszedł Billy i przystanął w progu. Był lekko pijany. Kapelusz miał zsunięty do tyłu. Co powiesz, kowboju?, zagadnął. Hej, Billy.
Jak ci leci? W porządku. Gdzieście się podziewali? Pojechaliśmy na potańcówkę do Mesilla. Kto? Wszyscy? Wszyscy oprócz ciebie. Usiadł na progu, zahaczył nogą o framugę, zdjął kapelusz, położył go na kolanie i odchylił głowę do tyłu. John Grady przyglądał mu się. Tańczyłeś? Jak cholera. Nie wiedziałem, że jesteś dobrym tancerzem. Bo zaś nie jestem. To pewnie się bardzo starasz. Powinieneś mnie zobaczyć w akcji. Oren mi powiedział, że ten kretyński koń, którego tak żeś sobie upodobał, już je ci z ręki. To może lekka przesada. Co ty im mówisz? Komu? Koniom. Nie wiem. Prawdę. To pewnie twoja tajemnica zawodowa. Nie. Jak można okłamać konia? Billy odwrócił się i spojrzał na Johna Grady’ego. Nie wiem, odrzekł chłopak. Chodzi ci o to, jak to się robi, czy o to, jak można się do tego zmusić? Jak to się robi. Nie wiem. Myślę, że ważne jest po prostu to, co masz w sercu. Uważasz, że koń wie, co ty masz w sercu? Taa. Ty nie? Billy nie odpowiedział. Odezwał się po chwili. Taa. Tak uważam.
Nie umiem dobrze kłamać. Po prostu brakuje ci w tym jeszcze wprawy i tyle. Słyszeli sapanie zwierząt, kręcących się niespokojnie w swoich boksach w stajni. Masz jakąś dziewczynę, z którą się spotykasz? John Grady skrzyżował nogi. Taa, odparł. Próbuję. JC mówił, że się z kimś spotykasz. A skąd on o tym wie? Powiedział mi po prostu, że zdradzasz wszystkie symptomy. Zdradzam? Taa. Jakie to symptomy? Tego zaś nie powiedział. Masz zamiar kiedyś ją tu przyprowadzić, żebyśmy mogli się jej przyjrzeć? Taa. Przyprowadzę ją. No. Sięgnął po kapelusz leżący na kolanie, włożył go na głowę i wstał. Billy? Taa. Kiedyś ci o tym opowiem. To skomplikowana historia. Teraz po prostu jestem trochę zmęczony. Nie wątpiłem w to ani przez chwilę, kowboju. Do zobaczenia rano. Pojechał tam w następnym tygodniu, mając przy sobie tylko tyle pieniędzy, ile musiałby wydać na drinka przy barze. Obserwował ją w lustrze. Siedziała sztywno wyprostowana na ciemnej aksamitnej kanapie z rękami splecionymi na kolanach niczym debiutantka. Sączył powoli whisky. Kiedy znów zerknął w lustro, odniósł wrażenie, że dziewczyna mu się przygląda. Dopił drinka, zapłacił i odwrócił się do wyjścia. Nie miał zamiaru spojrzeć prosto na nią, ale
spojrzał. Nawet nie potrafił sobie wyobrazić, jak wygląda jej życie. Wziął kapelusz, dał resztę drobnych szatniarce, która uśmiechnęła się i podziękowała, a on włożył swoje nakrycie głowy i się odwrócił. Położył już rękę na ozdobnej onyksowej klamce drzwi wyjściowych, kiedy drogę zastąpił mu jeden z kelnerów. Un momento[94], powiedział. John Grady przystanął. Popatrzył na dziewczynę pełniącą rolę szatniarki i spojrzał na kelnera. Kelner zastąpił mu drogę do drzwi. Ta dziewczyna, powiedział. Ona mówić, że ty jej nie zapomnieć. John Grady spojrzał w stronę salonu, ale nie mógł jej zobaczyć spod drzwi. Dígame?[95], powiedział. Ona mówić, że ty jej nie... En español, por favor. Dígame en español lo que dice ella[96]. Mężczyzna nie chciał zastosować się do jego prośby. Powtórzył wszystko jeszcze raz po angielsku, a potem odwrócił się i odszedł. John Grady przesiedział następny wieczór w Moderno i czekał na maestro i jego córkę. Czekał długo i pomyślał, że może już tu byli albo nie przyjdą. Kiedy dziewczynka otworzyła drzwi, od razu zauważyła chłopaka i popatrzyła na swojego ojca, ale nic nie powiedziała. Zajęli stolik przy drzwiach, podszedł kelner i nalał starcowi kieliszek wina. John Grady wstał, przeszedł przez całą salę i przystanął przy ich stoliku. Maestro, powiedział. Ślepiec podniósł głowę i posłał uśmiech gdzieś obok Johna Grady’ego. Jak gdyby stał tam jego niewidzialny sobowtór. Buenas noches[97], powiedział. Cómo está?[98] Ach, rzekł ślepiec. Mój młody przyjaciel. Tak. Proszę. Musisz się do nas dosiąść. Siadaj.
Dziękuję. John Grady usiadł. Popatrzył na dziewczynkę. Ślepiec psyknął na kelnera, który natychmiast podszedł. Qué toma?[99], spytał maestro. Niczego. Dziękuję. Proszę. Bardzo proszę. Nie mogę zostać. Traiga un vino para mi amigo[100]. Kelner skinął głową i odszedł. John Grady kciukiem zsunął z głowy kapelusz, pochylił się naprzód i oparł łokciami o stół. Co to za miejsce?, zapytał. Moderno? Przychodzą tu muzycy. To bardzo stary lokal. Istnieje od niepamiętnych czasów. Musisz zajrzeć w sobotę. Bywa tutaj wielu starych ludzi. Zobaczysz ich. Przychodzą tańczyć. Bardzo starzy ludzie, tańczą. Tutaj. W tym lokalu. W Moderno. Będą jeszcze grać? Tak, tak. Oczywiście. Jest wcześnie. To moi przyjaciele. Grają każdego wieczoru? Tak. Co wieczór. Zaraz znów zaczną grać. Zobaczysz. Jakby na potwierdzenie słów ślepca skrzypkowie zaczęli stroić instrumenty w głębi lokalu. Wiolonczelista wyciągnął szyję, nasłuchując z przechyloną głową, i przeciągnął smyczkiem po strunach. Jakaś para siedząca przy stoliku pod przeciwległą ścianą wstała, trzymając się za ręce, odczekała chwilę w sklepionym przejściu, a potem ruszyła na betonową podłogę, kiedy muzycy zaczęli grać staroświeckiego walca. Maestro pochylił się naprzód, żeby lepiej słyszeć. Tańczą?, zapytał. Czy ktoś już teraz tańczy? Dziewczynka popatrzyła na Johna Grady’ego. Tak, odparł John Grady. Tańczą. Starzec odchylił się do tyłu, skinął głową.
Dobrze, powiedział. To dobrze. Siedzieli oparci o skalne urwisko wysoko w górach, przed ogniskiem, którego płomienie kołysały się na wietrze, a ich postaci rzucały cień na skały za nimi i na petroglify wyryte przez innych myśliwych przed tysiącem lat. Daleko w dole słyszeli biegające psy. Ich szczekanie niosło się po zboczu góry, gdzie rozbrzmiewało ciszej, a następnie gasło, gdy zwierzęta kluczyły w ciemności w jakiejś skalnej niecce. Na południu odległe światła miasta spoczywały na pustynnej ziemi niczym tiara na czarnym aksamicie jubilera. Archer wstał i odwrócił się w stronę biegnących psów, żeby je lepiej słyszeć, ale po chwili usiadł znów na ziemi i splunął do ogniska. Nie pójdzie na drzewo, powiedział. Ja też uważam, że nie, odpowiedział Travis. Skąd wiesz, że to ten sam kuguar?, spytał JC. Travis wyjął z kieszeni tytoń, a potem wygładził i zrolował bibułkę w palcach. Już kiedyś wykołował nas w ten sposób. Normalnie po prostu da dyla z tej okolicy. Nasłuchiwali. Szczekanie rozbrzmiewało coraz słabiej, a po chwili umilkło całkowicie. Billy odszedł na bok, na zbocze góry, żeby poszukać chrustu, i wrócił, ciągnąc uschnięty, cedrowy pniak. Podniósł go i wrzucił do ognia. W powietrze wzbił się deszcz iskier, które poszybowały w noc. Pniak leżał w niewielkich płomieniach, cały poczerniały i pokręcony niczym jakieś amorficzne stworzenie, które wyłoniło się z nocnego mroku, żeby się ogrzać wśród nich. Nie mogłeś znaleźć większego kawałka drewna, Parham? Zaraz się zajmie. Parham normalnie zgasił nam ognisko, powiedział JC. Najciemniej jest zawsze przed burzą, powiedział Billy. Zaraz się rozpali. Słyszę je, rzekł Travis. Ja też.
Kuguar przeszedł na drugą stronę u wylotu tej wielkiej rozpadliny, tam gdzie zakręca droga. Nie znajdziemy dziś Lucy. Który to pies? Suka z gniazda z Aldridge. Te psy hodowali bracia Lee. Tylko że zapomnieli im wszczepić instynkt rezygnacji. Najlepszy pies, jakiego kiedykolwiek mieliśmy, to był jej dziadek, powiedział Archer. Pamiętasz tego Roscoe’a, Travis? Oczywiście, że tak. Ludzie myśleli, że to mieszaniec blueticka, ale to był pełnej krwi leopard cur, miał jedno szklane oko i po prostu uwielbiał walczyć. Straciliśmy go w Nyarit. Dopadł go jaguar i przegryzł prawie na pół, cholera. Wy tam zaś już więcej nie polujecie. Nie. Byliśmy w tamtych stronach przed wojną. Parę ostatnich razów mieliśmy do przejechania niezły kawał drogi, żeby się tam dostać. Mniej więcej wtenczas bracia Lee też już przestali jeździć w te okolice. Przywozili stamtąd dużo jaguarów. JC pochylił się i splunął do ognia. Płomienie zaczynały lizać boki pniaka. Nie baliście się zaś siedzieć tak daleko w tym cholernym Meksyku? Zawsze żeśmy się dogadywali z miejscowymi. Nie trzeba jechać daleko, żeby wpaść w kłopoty, powiedział Archer. Jak ktoś chce kłopotów, może je znaleźć, zanim się zdąży pomodlić, zaraz tu, za tą rzeką. Jak amen w pacierzu. Przejeżdżasz przez rzekę i jesteś w innym kraju. Pogadaj z niektórymi z tych starych sezonowych kowbojów przygranicznych. Spytaj się ich o rewolucję. A ty pamiętasz rewolucję, Travis? Archer może ci zaś powiedzieć o niej więcej niż ja. Ty żeś był jeszcze w pieluchach, co nie, Travis? Prawie że. Ale pamiętam, jak raz się obudziłem i podeszłem do okna,
i wyjrzeliśmy, i było widać, jak tam strzelają armaty, jakby z okazji czwartego lipca. Mieszkaliśmy wtedy na ulicy Wyoming, powiedział Archer. Po śmierci tatki. Wujek mamy, Pless, robił wtedy w warsztacie na Alameda, przynieśli mu dwie iglice z jakichś armat i się spytali, czy mógłby im wytoczyć nowe, a on je wytoczył i nie chciał za to wziąć nawet dziesięciu centów. Wszyscy byli zaś po stronie powstańców. Wujek przyniósł te stare iglice do domu i dał je nam, chłopakom. Był taki jeden warsztat, co to w nim robili lufy armatnie z kolejowych wałów osiowych, a potem stado mułów ciągło je z powrotem na drugi brzeg rzeki. Bieguny dział robiło się z obudowy mostów napędowych ciężarówek Forda, osadzali je w takich drewnianych ramach i montowali na kołach od farmerskich wozów konnych. To było w listopadzie tysiąc dziewięćset trzynastego. Villa przyjechał do Juárez o drugiej w nocy, pociągiem, który porwał. To była normalna wojna. Kupie ludzi w El Paso powystrzelano szyby. Ba, a swoją drogą zginęło też parę osób. Mieszkańcy powychodzili z domów, stali sobie nad rzeką i przyglądali się, jak gdyby to był jakiś mecz bejsbolowy. Villa wrócił w tysiąc dziewięćset dziewiętnastym. Travis wam powie. Wymykaliśmy się tam i szukaliśmy pamiątek. Łusek i różnych rzeczy. Na ulicy leżały trupy koni i mułów. Wystawy powybijane od kul. Widzieliśmy trupy leżące na alamedzie[101], przykryte kocami albo plandekami od wozów. Mówię wam, dopiero wtedy żeśmy oprzytomnieli. Kazali nam wziąć prysznic razem z Meksykanami, zanim wpuścili nas z powrotem do domu. Dezynfekowali nam ubrania i w ogóle. Była epidemia tyfusu i ludzie umierali. Siedzieli, paląc w milczeniu, wpatrzeni w dalekie światła niżej, na dnie doliny. Z ciemności nocy wyłoniły się dwa psy i przemknęły za plecami myśliwych. Było widać ich cienie, przebiegły truchtem przez kamienne urwisko na spłacheć suchej ziemi pod skałami, gdzie zwinęły się w kłębek i wkrótce posnęły. Nic dobrego nikomu z tego nie przyszło, powiedział Travis. A jeżeli tak, to nigdy żem o tym nie słyszał. Byłem zaś wszędzie w tamtej okolicy. Robiłem dla Spurlocksa, kupowałem dla nich bydło. Miałem kupować. Byłem jeszcze
dzieciakiem. Zjeździłżem cały północny Meksyk. Do diabła, nie mieli tam bydła. W każdym bądź razie żadnego godnego wzmianki, więc tylko zwiedzałem tamte okolice. Podobało mi się. Podobał mi się ten kraj i jego ludzie. Zjeździłżem całą Chihuahuę, prawie całą Coahuilę i trochę Sonorę. Czasami nie było mnie zaś całymi tygodniami i nie miałem w kieszeni więcej niż peso, ale nie robiło mi to żadnej różnicy. Ci ludzie przyjmowali wędrowca, dawali mu nocleg, karmili go, karmili jego konia, a jak wyjeżdżał, to płakali. Można by zamieszkać u nich na zawsze. Sami zaś nic nie mieli. Ani dawniej, ani potem. Ale mogłeś się zatrzymać na jakiejś małej estancii[102] w samym środku kompletnego pustkowia, a oni cię przyjmowali jak członka własnej rodziny. Było widać, że rewolucja nie przyniosła im zaś nic dobrego. W wielu rodzinach wyginęli mężczyźni. Ojcowie albo synowie, albo jedni i drudzy. Prawie wszyscy, jak myślę. Nie mieli żadnego powodu, żeby kogokolwiek traktować gościnnie. A zwłaszcza szczeniaka, i to gringo. Musieli ciężko pracować na talerz fasoli, co go przed tobą stawiali. Ale nikt nigdy mi tam nie odmówił gościny. Ani razu. Trzy następne psy przemknęły przed ogniskiem i znalazły sobie legowiska pod urwistą skałą. Gwiazdy przesunęły się na zachód. Myśliwi rozmawiali o innych sprawach i po chwili wrócił kolejny pies. Starał się nie opierać na przedniej łapie, Archer wstał więc i podszedł pod urwisko, żeby ją obejrzeć. Słyszeli skomlenie, a kiedy Archer wrócił, powiedział, że psy widocznie gryzły się z jakimś zwierzęciem. Przybiegły jeszcze dwa psy i wtedy wróciły już wszystkie oprócz jednego. Zaczekam chwilę, jak zaś już chcecie wracać, powiedział Archer. Poczekamy z tobą. Nie mam nic przeciwko temu, cobyście wrócili. Poczekamy trochę. Obudź tam młodego Cole’a. Niech śpi, powiedział Billy. Ma życiowy problem, walczy z wiatrakami. Ognisko przygasło, zrobiło się zimniej, usiedli bliżej płomieni i dorzucali do nich patyki i stare, suche gałęzie, które odłamali z poskręcanych od wiatru wraków drzew, porastających skraj wzniesienia. Opowiadali sobie różne
historie o dawnym Zachodzie. Starsi mówili, a młodsi słuchali, aż w szczelinie góry ponad nimi pokazało się światło, które po pewnym czasie słabo rozjaśniło powierzchnię pustyni w dole. Suka, na którą czekali, przybiegła, mocno kulejąc, i okrążyła ognisko. Przywołał ją Travis. Miała przekrwione oczy, przystanęła i popatrzyła na nich. Travis wstał, zawołał ją raz jeszcze, a gdy podeszła, chwycił ją za obrożę i obrócił do światła. Na psim boku widniały cztery krwawe bruzdy. Z barku suki zwisał strzęp oderwanej skóry, odsłaniający mięsień, a z rozerwanego ucha na piaszczysty grunt, gdzie stała, kapała powoli krew. Trzeba to będzie zaszyć, powiedział Travis. Archer wyciągnął jedną smycz spośród wielu, które miał wetknięte za pas, i przypiął ją do kółka na psiej obroży. Suka przyniosła im jedyne wieści o psim polowaniu, jakie mieli uzyskać, bo była świadkiem wydarzeń, które mogli sobie najwyżej wyobrażać albo przypuszczać, że zaszły. Wzdrygnęła się, gdy Archer dotknął jej ucha, a kiedy ją puścił, cofnęła się, zaparła przednimi łapami o ziemię i potrząsnęła łbem. Krew zbryzgała myśliwych i zasyczała w ogniu. Wstali, szykując się do powrotu. Chodźmy, kowboju, powiedział Billy. John Grady usiadł i zaczął po omacku szukać na ziemi swojego kapelusza. Fajny z ciebie łowca kuguarów, nie ma co. Czy kowboj się obudził?, spytał JC. Obudził. Nie wydaje mi się zaś, żeby człowieka, co to walczy z wiatrakami, jakoś szczególnie interesowały kuguary. Chyba masz rację. Gra szła o wielką stawkę, a gdzie on się podziewał? A my tu na łasce starców. Przydałaby nam się jaka pomoc, synu. Kłamali lepiej od nas, aż się płakać chciało. Normalnie nas zmietli z boiska. Nie stawiliśmy im żadnego oporu, prawda, Billy? Żadnego.
John Grady poprawił kapelusz i ruszył brzegiem urwiska. Pustynna równina leżała pod nimi, zimna i niebieska w szarzejącym świetle, a linia rzeki płynącej w dół z północy wśród szarych, zimowych drzew, spoczywała w bladej serpentynie mgły. Na południu zimna, szara kratownica odległego miasta i zarys starszej metropolii po drugiej stronie rzeki, niczym ślady odciśnięte w piasku pustyni. Za nimi góry Meksyku. Ranna suka odeszła od ogniska, gdzie mężczyźni rozdzielali pozostałe zwierzęta i przypinali im łańcuchy, podbiegła, przystanęła przy Johnie Gradym i razem z nim przyglądała się równinie. John Grady usiadł, zwiesił nogi ponad skrajem skały, a suka się położyła, wsparła skrwawiony łeb na ziemi na wysokości jego uda i po chwili chłopak otoczył ją ramieniem. Billy siedział ze skrzyżowanymi rękami, oparty łokciami o stół. Przyglądał się Johnowi Grady’emu. Ten zacisnął usta. Zrobił ruch białym skoczkiem, który mu jeszcze pozostał. Billy spojrzał na Maca. Mac ocenił posunięcie Johna Grady’ego, spojrzał na niego, rozparł się na krześle i uważnie przyglądał sytuacji na szachownicy. Nikt się nie odzywał. Mac sięgnął po czarną królową, przez chwilę trzymał ją w ręku, a potem odstawił z powrotem. Następnie jednak podniósł tę samą figurę raz jeszcze i wykonał ruch. Billy odchylił się na swoim krześle. Mac wyciągnął rękę, wziął wygasłe cygaro z popielniczki i włożył je do ust. Po sześciu kolejnych posunięciach biały król dostał mata. Mac się rozluźnił i zapalił cygaro. Billy przeciągle wypuścił powietrze z płuc nad stołem. John Grady siedział, wpatrując się w szachownicę. Dziękuję za grę, powiedział. Uśmiechnij się, odrzekł Mac, jutro będzie lepiej. Wyszli i skierowali się przez podwórko do stajni. Powiedz mi jedną rzecz, rzekł Billy. W porządku. A wiem, że powiesz mi prawdę. Już wiem, o co chcesz mnie zapytać.
A jaka jest odpowiedź. Odpowiedź brzmi: nie. Nie odpuściłżeś mu ani odrobinę? Nie. Nie wierzę w takie metody. Konie kręciły się niespokojnie i parskały w boksach, kiedy przechodzili środkiem stajni. John Grady spojrzał na Billy’ego. Nie widzi ci się, że on cię podejrzewa o coś takiego, co? Mam nadzieję, że nie. Na pewno cholernie by mu się to nie spodobało. Cholernie. Wszedł do lombardu z rewolwerem w kaburze na przewieszonym przez ramię pasie. Właściciel był siwowłosym starcem i czytał gazetę rozłożoną na szklanej gablocie w głębi sklepu. Wzdłuż ściany na stojakach stała broń, z góry zwieszały się gitary, a noże, pistolety, biżuteria i narzędzia spoczywały w gablotach. John Grady położył pas z bronią na kontuarze i starzec popatrzył najpierw na rewolwer, a potem na Johna Grady’ego. Wyciągnął broń z kabury, odciągnął kurek do połowy, przekręcił bębenek, otworzył go, zajrzał do komór nabojowych, zamknął bębenek, odciągnął kurek do końca, po czym opuścił go, przytrzymując kciukiem. Obrócił broń, przyjrzał się numerowi seryjnemu na obudowie, na kabłąku spustowym i na grzbiecie kolby, po czym wsunął rewolwer z powrotem do kabury i podniósł wzrok. Ile chcesz?, zapytał starzec. Potrzebuję jakieś czterdzieści dolarów. Starzec cmoknął i z powagą pokręcił głową. Dawali mi za niego pięćdziesiąt. Muszę go tylko zastawić. Może mógłbym ci dać dwadzieścia pięć. John Grady spojrzał na rewolwer. Niech pan da trzydzieści, powiedział. Właściciel lombardu ponownie pokręcił głową z powątpiewaniem. Nie chcę go sprzedać, powiedział John Grady. Muszę po prostu pożyczyć trochę pieniędzy pod zastaw.
Pas i kabura też, tak? Tak. Wszystko w komplecie. Zgoda. Właściciel lombardu wyciągnął bloczek formularzy, powoli spisał numer seryjny, zanotował nazwisko i adres Johna Grady’ego, a potem przekręcił na szkle bloczek tak, żeby chłopak mógł przeczytać i podpisać umowę. Następnie rozdzielił kartki, podał Johnowi Grady’emu kopię i zaniósł rewolwer do przypominającego klatkę pomieszczenia służbowego na tyłach sklepu. Przyniósł pieniądze i położył je na kontuarze. Wrócę po niego, powiedział John Grady. Starzec skinął głową. Należał do mojego dziadka. Właściciel lombardu rozpostarł palce i zacisnął je z powrotem. Kompromisowy gest. Niepełne błogosławieństwo. Ruchem głowy wskazał szklaną gablotę, w której spoczywało sześć starych coltów, niektóre niklowane, inne z kolbami zdobionymi jelenim rogiem. Jeden z nich miał kolbę wykładaną pościeraną gutaperką, drugi spiłowaną muszkę. Wszystkie należały do czyichś dziadków, powiedział starzec. John Grady szedł Juárez Avenue, kiedy zagadnął go młody chłopak, czyścibut. Hej, kowboju, odezwał się. Hej. Może byś mi tak dał wyglansować ci buty. Zgoda. Usiadł na małym składanym krześle turystycznym i oparł stopę na należącej do czyścibuta drewnianej skrzynce domowej roboty. Chłopiec podwinął nogawkę spodni Johna Grady’ego, zaczął wyciągać swoje szmatki, szczotki i blaszane pudełka z pastą i rozkładać je wokoło. Idziesz się spotkać z dziewczyną?
Taa. Chyba nie chciałeś pójść do niej w takich butach. To dobrze, żeś mnie zawołał. Mogłaby mnie przepędzić. Chłopak oczyścił but szmatką i przemył go mydłem. Kiedy się żenisz?, zapytał. Dlaczego uważasz, że się będę żenił? Nie wiem. Tak jakoś wyglądasz. A ożenisz się? Nie wiem. Może. Na pewno zaś jesteś kowbojem? Owszem. Pracujesz na ranczu? Taa. Na takim małym. Można by powiedzieć, że to estancia. Lubisz tę robotę? Taa. Lubię. Czyścibut wytarł but, otworzył pudełko i brudnymi palcami lewej ręki zaczął nakładać pastę na wyprawioną skórę. To ciężka praca, co nie? Taa. Czasami. A gdybyś mógł być kimś innym? Nie mógłbym być kimś innym. A gdybyś mógł być kimś, kim byś tylko chciał? John Grady znów się uśmiechnął. Pokręcił głową. Poszedłeś na wojnę? Nie. Byłem za młody. Mój brat też był za młody, ale okłamał komisję. Był Amerykaninem? Nie. Ile miał lat?
Szesnaście. Pewnie był duży jak na swój wiek. Jak na swój wiek to on był dużym... łgarzem. John Grady uśmiechnął się. Chłopiec nakrył pudełko wieczkiem i wziął szczotkę. Pytali go, czy jest pachuco[103]. Odpowiedział, że wszyscy pachucos, jakich zna, mieszkają w El Paso. Powiedział, że nie zna żadnego meksykańskiego pachuco. Zaczął szczotkować but. John Grady przyglądał się chłopcu. A był pachuco? Jasne. Pewnie, że tak. Chłopak wyszczotkował but, po czym wrzucił szczotkę z powrotem do skrzynki, wyjął szmatkę, strzepnął ją, pochylił się i zaczął nią przesuwać tam i z powrotem po nosku buta. Wstąpił do piechoty morskiej. Dostał dwa odznaczenia, dwa Purpurowe Serca. A ty? Co ja? Gdzie ty wstąpiłeś? Chłopak podniósł wzrok na Johna Grady’ego. Śmignął szmatką po zakładce buta. Na pewno nie do żadnej tam piechoty morskiej. A do pachucos? E tam. Nie jesteś pachuco? E tam. A łgarzem? Jasne. Dużym?
Sporym. Daj drugą nogę. A co będzie z tymi czarnymi smugami na brzegach? Robię je na końcu. Nie martw się tak o wszystko. John Grady postawił drugą stopę na skrzynce i podciągnął nogawkę. Kobiety zwracają uwagę na wygląd, powiedział chłopiec. Niech ci się nie wydaje, że nie patrzą facetom na buty. Masz dziewczynę? Kurde, nie. Mówisz takim tonem, jakbyś miał z nimi jakieś niedobre doświadczenia. A kto zaś ich nie miał? Człowiek się z nimi wygłupia i właśnie takie facetki potem dostaje. Głupie. Pewnego dnia usidli cię jakaś słodka, młoda dziewczyna. Mam nadzieję, że nie. Ile masz lat? Czternaście. Kłamiesz, jak ludzie pytają cię o wiek? Taa. Jasne. Jak się do tego przyznajesz, to chyba nie kłamiesz. Chłopak na chwilę przestał wcierać pastę w but i patrzył na niego. Potem wrócił do przerwanej pracy. Jak jest coś, co chcę, żeby wyglądało inaczej niż naprawdę, to zaś tak o tym mówię. Co w tym złego? Nie wiem. A kto wie? Chyba nikt. No właśnie, nikt. Czy twój brat jest żonaty? Który brat? Mam trzech. Ten, co służył w piechocie morskiej.
Taa. Jest żonaty. Wszyscy są żonaci. Jeżeli wszyscy są żonaci, to po coś mnie pytał który? Czyścibut pokręcił głową. O rany, powiedział. Pewnie jesteś najmłodszy. Nie. Mam jeszcze brata, co to ma dziesięć lat, żonę i trójkę dzieciaków. Pewnie, że jestem najmłodszy. Co ty sobie myślisz? No, że może w twojej rodzinie macie żeniaczkę we krwi. Żeniaczki się nie ma we krwi. A w każdym razie ja jestem wyrodkiem. Oveja negra. Znasz hiszpański? Taa. Znam. Oveja negra. To ja. Czarna owca. Wiem, co to znaczy. Ja też jestem taką czarną owcą. Chłopak spojrzał na niego. Wyciągnął rękę i wziął szczotkę ze skrzynki. Poważnie?, zapytał. Poważnie. Nie wyglądasz mi na żadnego banitę. A jak wygląda banita? Nie tak jak ty. Wyszczotkował but, odłożył szczotkę, wyciągnął szmatkę i strzepnął ją. John Grady przyglądał się chłopcu. A ty? Co chciałbyś robić, gdybyś mógł robić wszystko, co tylko zechcesz? Zostałbym kowbojem. Naprawdę? Chłopiec popatrzył na niego z obrzydzeniem. Kurde, no nie, powiedział. Masz źle w głowie? Chciałbym być rico[104] i przez cały dzień leżałbym brzuchem do góry. Co ty sobie myślisz? A gdybyś musiał pracować?
Nie wiem. Może zostałbym pilotem na samolotach. Poważnie? Jasne. Wszędzie bym sobie latał. A co byś zrobił, jakbyś doleciał na miejsce? Poleciałbym gdzie indziej. Chłopiec skończył polerować but, wyciągnął buteleczkę czernidła i zaczął malować szczoteczką obcas i brzegi podeszwy. Drugi but, powiedział. John Grady oparł drugą stopę na skrzynce, a chłopak poczernił mu obcas i brzegi podeszwy drugiego buta. Potem wsunął szczoteczkę do fiolki, zakręcił ją i wrzucił do skrzynki. Gotowe, powiedział. John Grady obciągnął nogawki, wstał, sięgnął do kieszeni, wyjął monetę i wręczył ją czyścibutowi. Dzięki. John Grady spojrzał w dół na swoje buty. I co myślisz? Może cię wpuści za próg. Gdzie masz kwiaty? Kwiaty? Jasne. Będziesz się musiał chwytać wszystkiego, żeby osiągnąć cel. Chyba masz rację. Nawet nie powinienem ci tego mówić. Dlaczego? Bo byłoby lepiej dla ciebie, gdyby ktoś po prostu skrócił twoje męki. John Grady uśmiechnął się. Skąd jesteś? Stąd. Nieprawda. Wychowałem się w Kalifornii. To co tutaj robisz?
Podoba mi się tutaj. Poważnie? Poważnie. Lubisz czyścić buty? Lubię, może być. Lubisz ulicę. Taa. Nie lubię chodzić do szkoły. John Grady poprawił kapelusz, odwrócił wzrok i popatrzył w głąb ulicy. Spojrzał na chłopca. No, powiedział. Ja też nigdy za bardzo nie lubiłem szkoły. Banici, powiedział chłopak. Banici. Myślę, że może z ciebie jest większy banita niż ze mnie. Pewnie masz rację. Ja się dopiero uczę. Jak będziesz potrzebował jakichś rad, przyjdź do mnie. Chętnie ci wszystko pokażę i wytłumaczę. John Grady uśmiechnął się. Okej, powiedział. Do zobaczenia. Adiós, vaquero[105]. Adiós, bolero[106]. Czyścibut uśmiechnął się i pomachał mu na pożegnanie. Criada stała za jej plecami, widoczna w wielkim lustrze, z ustami najeżonymi szpilkami do włosów. Spojrzała na dziewczynę w zwierciadle, bardzo bladą i szczupłą. Była w koszuli, włosy miała upięte w kok na czubku głowy. Popatrzyła na Josefinę, która stała z boku z pięścią pod brodą i ramieniem zgiętym w łokciu, wspartym na drugiej ręce. Nie, powiedziała. Nie. Pokręciła głową i machnęła ręką, jakby chcąc wyrazić oburzenie, a criada zaczęła wyciągać szpilki i grzebyki z włosów dziewczyny, aż długa czarna
kaskada opadła z powrotem na jej ramiona i kark. Starucha wzięła szczotkę i zaczęła czesać dziewczynie włosy, gładząc je następnie od spodu otwartą dłonią, z każdym pociągnięciem podtrzymując jedwabistą czerń, a następnie pozwalając jej opaść. Josefina zrobiła krok naprzód, wzięła srebrny grzebień ze stolika, zaczesała włosy Magdaleny na bok i przytrzymała je. Przyglądała się dziewczynie i jej odbiciu w lustrze. Criada zrobiła krok w tył i stała, trzymając szczotkę w obu rękach. Wraz z Josefiną taksowała wzrokiem dziewczynę w lustrze, w żółtym świetle lampy stołowej. Wszystkie trzy były otoczone złoconą gipsową ślimacznicą lustrzanej ramy niczym postaci na jakimś starym flamandzkim malowidle. Cómo es, pues?[107], spytała Josefina. Zwracała się do dziewczyny, która jednak nie odpowiedziała. Es más joven. Más...[108] Inocente[109], odezwała się dziewczyna. Josefina wzruszyła ramionami. Inocente pues[110], powiedziała. Przyjrzała się twarzy dziewczyny w lustrze. No le gusta?[111] Está bien, szepnęła dziewczyna. Me gusta[112]. Bueno, powiedziała Josefina. Puściła jej włosy i włożyła grzebień do ręki criadzie. Bueno. Kiedy wyszła, starucha odłożyła grzebień na stół i znów podeszła do dziewczyny ze szczotką w ręku. Bueno, powtórzyła. Pokręciła głową i cmoknęła. No te preocupes[113], rzekła dziewczyna. Starucha szczotkowała jej włosy coraz gwałtowniej. Bellísima, syczała. Bellísima[114]. Pomagała jej pieczołowicie. Troskliwie. Kolejne haftki i gorset. Przesuwała rękami po liliowym aksamicie, ujmując w dłoń najpierw jej jedną, potem drugą pierś, wyrównywała dekolt, przypinając suknię do halki. Usunęła resztki gazy.
Objęła dziewczynę w pasie, obróciła ją niczym zabawkę, uklękła u jej stóp i zapięła paski pantofli. Wstała i cofnęła się o krok. Puedes caminar?[115], zapytała. Nie, odpowiedziała dziewczyna. Nie? Es mentira. Es una broma. No?[116] Nie, odrzekła dziewczyna. Criada zrobiła taki gest, jak gdyby ją chciała przepędzić. Dziewczyna w klapkach na wysokich złotych obcasach zaczęła się zalotnie przechadzać po pokoju. Te mortifican?[117], zapytała criada. Claro[118]. Znowu stanęła przed lustrem. Starucha za nią. Kiedy mrugała, zamykała się tylko powieka jej zdrowego oka, więc wydawało się, że pomruguje znacząco, jak współkonspiratorka. Przeczesała palcami zebrane w pęk włosy dziewczyny i podciągnęła ramiona rękawów jej sukni, żeby sterczały ku górze. Como una princesa[119], szepnęła. Como una puta[120], odparła dziewczyna. Criada chwyciła ją za ramię. Syknęła na nią, jej oko zalśniło gniewnie w świetle lampy. Powiedziała, że Magdalena wyjdzie za mąż za wspaniałego, bogatego człowieka, zamieszka w pięknym domu i będzie miała piękne dzieci. Powiedziała, że znała wiele podobnych przypadków. Quién?[121], spytała dziewczyna. Muchas, syknęła criada. Muchas[122]. I były to, jak powiedziała, dziewczęta znacznie brzydsze od niej. Bez takiej godności i wdzięku. Magdalena nie odpowiedziała. Spojrzała ponad ramieniem staruchy w swoje oczy w lustrze, jak gdyby widziała w nim rodzoną siostrę, która ze stoickim spokojem znosi oblężenie swoich nadziei. Stała w krzykliwie kolorowym buduarze, kiczowatej imitacji jakichś innych pokojów, innych światów. Przyglądała się w zwierciadle własnej fałszywej arogancji, jak gdyby była ona odporna na usilne zaklęcia starej, na jej obietnice. Stała niczym jakaś bajkowa dziewica, pogardliwie
odrzucająca propozycje wiedźmy, w których kryły się niewypowiedziane przymierza sprzedajności i zepsucia. Roszczenia, z których nigdy nie da się zrezygnować, posiadłości, dla których już na zawsze ustanowiono dziedzica. Przemówiła do dziewczyny w lustrze i powiedziała, że nikt nie może wiedzieć, gdzie wkroczył na ścieżkę, na której aktualnie się znajduje, lecz jedynie to, że na niej jest. Mande?, spytała criada. Cuál senda?[123] Cualquier senda. Esta senda. La senda que escoja[124]. Ale stara powiedziała, że niektórzy ludzie nie mają wyboru. Dla biedaka każdy wybór to dar o dwóch obliczach. Criada klęczała na podłodze, na nowo spinając skraj sukni. Wyciągnęła z ust szpilki, ułożyła je na dywanie i kolejno podnosiła. Dziewczyna przyglądała się jej odbiciu w lustrze. Siwa głowa pochylała się w ukłonie nad jej stopami. Po chwili dziewczyna powiedziała, że zawsze jest jakiś wybór, choćby śmierć. Cielos[125], rzekła starucha. Przeżegnała się szybko i dalej spinała suknię. Gdy dziewczyna weszła do salonu, John Grady stał przy barze. Muzycy rozstawiali i stroili instrumenty na podium, a w ciszy pokoju rozbrzmiewało parę nut i akordów, jak gdyby za chwilę miała się rozpocząć jakaś ceremonia. W cieniach niszy za sceną, paląc papierosa, stał Tiburcio z palcami splecionymi na cienkiej, zdobionej czarną emalią hebanowej fifce. Popatrzył na dziewczynę i zerknął w stronę baru. Widział, jak chłopak odwraca się, płaci, bierze swoją szklaneczkę i schodzi po szerokich schodach, których pokryte aksamitem sznurowe poręcze prowadziły do salonu. Powoli wydmuchnął dym z wąskich nozdrzy, a potem otworzył drzwi za swoimi plecami. Jego sylwetkę momentalnie obramowało światło, długi, smukły cień padł na chwilę na podłogę salonu, a potem drzwi zamknęły się z powrotem, jak gdyby Tiburcia w ogóle tam nie było. Está peligroso[126], szepnęła. Cómo?[127] Peligroso[128]. Rozejrzała się po salonie.
Tenía que verte[129], odparł. Ujął jej dłonie w swoje ręce, ale ona spojrzała tylko z udręką w stronę drzwi, przed którymi stał niedawno Tiburcio. Ścisnęła Johna Grady’ego za nadgarstki i zaczęła go błagać, żeby odszedł. Z cienia wyłonił się kelner. Estás loco, szepnęła. Loco[130]. Tienes razón[131]. Wzięła go za rękę i wstała. Odwróciła się i zaczęła coś szeptać kelnerowi. John Grady podniósł się, wsunął kelnerowi pieniądze do ręki i zwrócił się do dziewczyny. Debemos irnos, powiedziała. Estamos perdidos[132]. Powiedział, że tego nie zrobi. Że więcej tego nie zrobi i dziewczyna musi się z nim spotkać, ale ona odparła, że to zbyt niebezpieczne. Że teraz to już nazbyt niebezpieczne. Zabrzmiała muzyka. Długi, niski akord ze strun wiolonczeli. Me matará[133], szepnęła. Quién?[134] Dziewczyna tylko pokręciła głową. Quién?, spytał. Quién te matará?[135] Eduardo. Eduardo. Skinęła głową. Sí, odpowiedziała. Eduardo. Tej nocy śnił o tym, co od niej usłyszał, i o sytuacji, która wyglądała tak, a nie inaczej, chociaż dziewczyna nigdy o niej nie mówiła. Sala, gdzie było tak zimno, że jego oddech zamieniał się w parę, gdzie ściany z blachy falistej poobwieszane były flagami, gdzie wznosiły się kolejne kondygnacje rusztowania, pokrytego tandetnym czerwonym chodnikiem, i gdzie miały stać składane, listewkowe krzesła dla widzów. Scena z surowego drewna, przystrojona niczym paleta na kołach w karnawałowym pochodzie, i izolowany kabel, biegnący do wiszącego w górze wysięgnika, czyli galwanizowanego
żelaznego pręta, na którym umocowane zostały reflektory owinięte czerwonym, zielonym i niebieskim celofanem. Kurtyna z wyprasowanego weluru, podwieszona na czerwonych jak krew okrągłych uchwytach. Turyści z lornetkami teatralnymi na szyjach siedzieli na krzesłach, a kelnerzy przyjmowali zamówienia. Gdy przygasły światła, wodzirej wszedł na deski, zdjął kapelusz, ukłonił się, uśmiechnął i uniósł dłonie w białych rękawiczkach. Za kulisami stał alcahuete i palił papierosa, a za jego plecami kłębił się ogromny karnawałowy tłum, wymalowane kurwy o obnażonych piersiach, jakaś gruba kobieta w czarnym skórzanym kostiumie i z pejczem w ręku oraz dwóch młodzieńców w szatach liturgicznych. Ksiądz, rajfurka, koza w krezie z purpurowej krepy, o złoconych rogach i kopytkach. Bladzi młodzi rozpustnicy oraz rozpustnice o pociągniętych różem policzkach i przyczernionych powiekach niosą świece. Trzy kobiety trzymają się za ręce, są wynędzniałe i chude niczym szpitalne pacjentki i jednakowo ubrane w tandentne stroje, a twarze mają pobielone, przypominające śmierć. W samym środku tego tłumu jakaś młoda dziewczyna w białej, przejrzystej sukience leży na palecie niczym dziewica, która za chwilę zostanie złożona w ofierze. Wokół niej sztuczne kwiaty, których blade, pastelowe kolory wyglądają niczym spłowiałe od słońca. Jak gdyby podległy sekwestracji z jakiegoś pustynnego grobu. Rozbrzmiewa muzyka. Staroświeckie rondo na lekko wojskową nutę. Co jakiś czas utwór przerywa trzask czarnej bakelitowej płyty, obracającej się pod igłą gdzieś za kurtyną. Światła na sali przygasają, aż wreszcie oświetlona pozostaje tylko scena. Szuranie krzeseł. Kilka kaszlnięć. Muzyka cichnie i w końcu słychać już wyłącznie szept igły jak omen, miarowy trzask chyba zwichrowanego metronomu, zepsutego zegara. To miara czegoś okresowego, ale poza tym milczącego i bardzo cierpliwego, czegoś, co mogłaby pomieścić jedynie ciemność. Obudził się jednak nie z tego, lecz z innego snu i zgubił łączącą je ścieżkę. Znajdował się sam w jakiejś ponurej krainie, gdzie wiał niesłabnący wiatr i gdzie obecność tych, którzy przeminęli, wciąż trwała w otaczającej ciemności. Wracały do niego głosy, a może tylko ich echo. Leżał, nasłuchując. To starzec kręcił się po podwórku w ubraniu, w którym spał. John Grady przełożył nogi
nad krawędzią łóżka, wyciągnął rękę, wziął spodnie, wstał, zapiął pas, wyciągnął rękę po raz drugi i sięgnął po buty. Kiedy wyszedł, Billy stał w szortach na progu. Ja się nim zajmę, powiedział John Grady. To żałosne, rzekł Billy. Złapał starca, kiedy ten wychodził zza węgła stajni i wybierał się Bóg wie dokąd. Miał na sobie kapelusz i buty, a także długi biały trykot, połączenie koszuli z kalesonami, wyglądał więc jak wałęsający się po podwórku duch kowboja sprzed lat. John Grady wziął go pod ramię i poszli w stronę domu. Chodźmy, panie Johnson, powiedział. Nie powinien pan wychodzić. W kuchni zapaliło się światło i w drzwiach stanęła Socorro w szlafroku. Starzec znowu zatrzymał się na podwórku, odwrócił i jeszcze raz spojrzał w ciemność. John Grady trzymał go pod łokieć. Potem weszli do domu. Socorro z rozmachem otworzyła drzwi z siatką przeciwowadzią. Popatrzyła na Johna Grady’ego. Starzec oparł się jedną ręką o framugę, by złapać równowagę, i wszedł do kuchni. Zapytał Socorro, czy ma choć trochę kawy. Jak gdyby tego właśnie szukał. Tak, powiedziała. Zaparzę ci zaś. Nic mu się nie stało, powiedział John Grady. Quieres un cafecito?[136] No, gracias. Pásale, powiedziała. Pásale. Puedes encontrar sus pantalones?[137] Sí. Sí. Pomógł starcowi podejść do krzesła przy stole i wyszedł na korytarz. U Maca paliło się światło, a on sam stał w progu. Nic mu się nie stało? Nie, psze pana. Nic. Doszedł do końca korytarza, wszedł do pokoju po lewej i wziął wiszące na słupku łóżka bryczesy starca. Ich kieszenie były obciążone monetami,
scyzorykiem, portfelem. Kółkiem z kluczami do jakichś dawno zapomnianych drzwi. Wrócił korytarzem, trzymając spodnie za pasek. Mac nadal stał w drzwiach. Palił papierosa. Jest nieubrany? Tylko w kalesonach. Którejś nocy da stąd dyla goły jak święty turecki. Socorro wtedy na pewno od nas odejdzie. Nie odejdzie. Wiem. Która godzina, proszę pana? Po piątej. Cholera, właściwie i tak już pora wstawać. Tak, psze pana. Nie miałbyś nic przeciwko temu, żeby z nim trochę posiedzieć? Nie, psze pana. Lepiej się wtedy poczuje. Jak gdyby mimo wszystko po prostu wstał rano z łóżka. Dobrze, psze pana. Posiedzę. Nie wiedziałeś zaś, że się najmujesz do roboty na farmie wariatów, co? On nie jest wariatem. Jest po prostu stary. Wiem. Idź już. Bo się przeziębi. Pewnie mu zimno tak siedzieć w tych starych gaciach, co to je ma na sobie. Tak, psze pana. Siedział ze starcem i popijał kawę, dopóki nie przyszedł Oren, który zmierzył ich wzrokiem, ale nic nie powiedział. Socorro zrobiła śniadanie, przyniosła jajka, suchary i kiełbasę chorizo i zaczęli jeść. Kiedy John Grady postawił talerz na kredensie i wyszedł, zaczynało świtać. Starzec, choć siedział przy stole, wciąż miał kapelusz na głowie. Urodził się we wschodnim Teksasie w tysiąc osiemset sześćdziesiątym siódmym roku i przyjechał w te strony jako młody człowiek. Za jego życia Ameryka przeszła od lampy naftowej i jednokonnych powozików do samolotów odrzutowych i bomby atomowej, lecz Johnson nie
dlatego tracił kontakt z rzeczywistością. Nie umiał się pogodzić ze śmiercią swojej córki. Siedzieli pod gołym niebem w pierwszym rzędzie ławek, niedaleko stołu licytatora, i Oren od czasu do czasu pochylał się naprzód, żeby ostrożnie splunąć ponad górnymi deskami rusztowania na wysypaną piaskiem arenę. Mac w kieszeni koszuli trzymał notesik, wyjął go, zerknął w zapiski, schował notesik z powrotem, po czym znów go wyjął i siedział już, trzymając go w dłoni. Czy oglądaliśmy tego małego konia?, zapytał. Tak, psze pana, powiedział John Grady. Mac ponownie zajrzał do notesu. Powiedział, że należy do Davisa, ale to zaś nie jego koń. Nie, psze pana. Beana, odezwał się Oren. To koń Beana. Wiem, czyj jest ten koń, odrzekł Mac. Licytator dmuchnął w mikrofon. Kolumny zwieszały się ze stojaków na lampy po przeciwległej stronie areny, a głos w aukcyjnej stodole drżał i rozbrzmiewał echem. Panie i panowie, korekta w tej kwestii. Rzeczonego konia wystawia pan Ryle Bean. Licytacja zaczęła się od pięciuset dolarów. Ktoś po drugiej stronie areny dotknął ronda kapelusza, pomocnik licytatora podniósł rękę i odwrócił się, a licytator powiedział: Jest sześćset, jest sześćset, mam sześćset, kto da siedemset, siedemset, siedemset. Dajcie siedemset. Oren pochylił się i splunął z namysłem na ziemię. O, tam siedzi twój kumpel, powiedział. Widzę, rzekł John Grady. Kto to jest?, spytał Mac. Wolfenbarger.
Widzi nas? Taa, powiedział Oren. Widzi. Wiedziałeś, kto to taki, Johnie Grady? Tak, psze pana. Przyjechał do nas jednego popołudnia. Myślałem, że nie chciałeś z nim rozmawiać. Nie rozmawiałem. Po prostu zachowuj się zaś tak, jakby go tu w ogóle nie było. Tak, psze pana. To niby kiedy przyjechał? W zeszłym tygodniu. Nie wiem. Może we środę. Po prostu nie zwracaj na niego żadnej uwagi. Tak, psze pana. Nie zwracam zaś. Mam ważniejsze rzeczy na głowie, niż martwić się o niego. Tak, psze pana. Osiemdziesiąt, siedemset osiemdziesiąt!, zawołał licytator. Niech ktoś da siedemset osiemdziesiąt. Właściciel mniej nie weźmie. Objeżdżacz okrążył arenę na koniu. Potem przejechał po skosie na środek, zatrzymał się i cofnął. To dobry koń pociągowy i pasterski, powiedział licytator. Jest wart tysiąc dolarów. W porządku. Mam osiemset, mam osiemset, mam osiemset. Dajcie osiemset pięćdziesiąt. Osiemset pięćdziesiąt, osiemset pięćdziesiąt, osiemset pięćdziesiąt. Koń został sprzedany za osiemset dwadzieścia pięć dolarów, po czym wprowadzono klacz krwi arabskiej, która poszła za tysiąc siedemset. Mac przyglądał się, jak wyprowadzają ją z powrotem. Nie wziąłbym tej stukniętej suki na ranczo, powiedział. Następnie wylicytowano efektownego wałacha maści palomino, który przyniósł tysiąc trzysta dolarów. Mac podniósł głowę znad swoich notatek. Skąd, do cholery, ludzie mają tyle forsy?, zapytał.
Oren pokręcił głową. Czy Wolfenbarger też go licytował? Nie kazał mi pan tam patrzeć. Wiem o tym. Licytował? Owszem. Ale go nie kupił, co. Nie. Zdaje się, żeś miał się tam nie patrzeć. Nie musiałem. Wymachiwał łapą, jakby się paliło. Mac pokręcił głową i siedział wpatrzony w notatki. Szykują się, coby tu zaraz wpędzić tę dziką stadninę, powiedział Oren. O jakich pieniądzach mówimy, jak miarkujesz? Spodziewałbym się, że można by kupić te konie po sto dolarów za sztukę. Co zaś byś zrobił z tymi trzema, zapędziłbyś je z powrotem? A tak. Chociaż może lepiej byś na nich wyszedł, sprzedając je na ranczo. Mac skinął głową. Może i tak, powiedział. Zerknął na widownię. Nie cierpię, jak ten sukinkot mnie poucza. Wiem o tym. Zapalił papierosa. Patrzyli, jak chłopiec stajenny wprowadza następnego konia. Moim zdaniem przyjechał po zakupy, rzekł Oren. Też tak uważam. Będzie licytował wszystkie konie Reda. Zobaczysz zaś, że tak. Wiem o tym. Powinniśmy go chociaż krzynkę podpuścić. Oren nie odpowiedział. Głupiec i jego pieniądze, odezwał się Mac. Johnie Grady, co jest nie tak z tym koniem?
O ile mi wiadomo, to zupełnie nic. Zdawało mi się, żeś mówił, że to jakaś skundlona krzyżówka. Koń marsjański czy coś. Może być cokolwiek zimnokrwisty. Oren splunął nad deskami areny i uśmiechnął się szeroko. Zimnokrwisty?, spytał Mac. Tak, psze pana. Licytacja zaczęła się od trzystu dolarów. Ile miał lat? Pamiętasz? Jedenaście. Taa, powiedział Oren. Jakieś sześć lat temu. Cena wzrosła do czterystu pięćdziesięciu dolarów. Mac skubnął się w ucho. Ja mam tylko świra na punkcie handlu końmi, powiedział. Pomocnik wskazał licytatora. Mam już pięćset, mam pięćset, mam pięćset!, zawołał licytator. Wydawało mi się, że nie lubisz tego robić, powiedział Oren. Czego?, zapytał Mac. Cenę podbito do sześciuset, a potem sześciuset pięćdziesięciu dolarów. Nie otworzył pyska, nie potrząsał łbem i w ogóle nic nie robił, powiedział licytator. Ludzie, ten koń jest wart jeszcze trochę więcej. Konia sprzedano za siedemset dolarów, a Wolfenbarger ani razu nie włączył się do licytacji. Oren zerknął na Maca. Niezły z niego sukinkot, co nie?, odezwał się Mac. Mogę coś powiedzieć? Mów. A może byśmy zachowywali się tak, jak żeśmy mówili, i handlowali zwyczajnie, jakby go tu nie było. Niech cię cholera weźmie, surowo traktujesz człowieka. Każesz mu iść za jego własną radą.
Tak, to piekielnie trudne, co nie? Ale pewnie masz rację. To zresztą najlepsza strategia, jak się ma do czynienia z taką cipą jak on. Chłopiec stajenny przyprowadził czteroletniego deresza McKinneya i licytacja rozpoczęła się od sześciuset dolarów.
z
hodowli
Gdzie zaś to stado?, spytał Mac. Nie wiem. No, to zaraz zabierzemy się do rzeczy. Przyłożył palec do ucha. Pomocnik podniósł rękę. W odpowiedzi z wiszących wysoko głośników zagrzmiał głos licytatora. Mam sześćset, sześćset, sześćset. Czy usłyszę siedemset? Kto mi da siedemset? Dajcie siedemset. Siedemset, siedemset, siedemset. Tamój, już wymachuje tą łapą. Widzę go. Za konia zaproponowano siedemset, siedemset pięćdziesiąt i osiemset dolarów. A potem osiemset pięćdziesiąt. Licytują wszyscy z całej stajni, co nie?, powiedział Oren. Z całej. No, nic na to nie można poradzić. Co jest wart ten koń? Nie wiem. Jest wart tyle, za ile go sprzedadzą. Johnie Grady? Ten koń mi się podobał. Szkoda, że nie wprowadzą najpierw tego stada. Wiem, że cenę masz w głowie. Miałem. Na arenie stoi ten sam koń, co przedtem stał w zagrodzie. Słowa normalnie godne dżentelmena. Licytacja stanęła na ośmiuset pięćdziesięciu dolarach. Licytator pociągnął łyk wody. To ładny koń, chłopcy, powiedział. Daleko wam jeszcze do ostatecznej ceny.
Objeżdżacz przejechał się na koniu, zawrócił i pokłusował z powrotem. Jechał bez uzdy, tylko z postronkiem na końskiej szyi, znowu zawrócił i zsiadł. Powiem wam coś!, zawołał. Nawet jeden jego włos nie należy do mnie, ale to koń o wyjątkowym chodzie. Żeby dziedziczyć po jego matce, trzeba dać tysiąc dolarów, powiedział licytator. Co wy na to, chłopcy? Pomocnik podniósł rękę. Mam dziewięćset, mam dziewięćset, mam dziewięćset. Dajcie jeszcze pięćdziesiąt, pięćdziesiąt, pięćdziesiąt. Dziewięćset pięćdziesiąt. Dajcie pięćdziesiąt. Jest dziewięćset, dajcie jeszcze pięćdziesiąt. Mogę coś powiedzieć?, odezwał się John Grady. Tylko na to czekam. Nie kupuje go pan po to, żeby go odsprzedać, co? Zaś nie. No to w takim razie myślę, że powinien pan kupić konia, którego naprawdę pan chce. Wysoko go oceniasz. Tak, psze pana. Oren pokręcił głową, pochylił się i splunął. Mac siedział, patrząc w swój notes. Będzie mnie kosztował bez względu na to, co zrobię, można zaś popatrzyć na to w ten sposób. Koń? Nie, nie ten cholerny koń. Licytacja doszła do dziewięciuset pięćdziesięciu, a potem do tysiąca dolarów. John Grady spojrzał na Maca, a później na arenę. Znam tego starucha, tam, w tej koszuli w kratę, powiedział Mac. Ja też, odezwał się Oren. Chciałbym zobaczyć, jak odkupują swojego własnego konia.
Ja też. Mac kupił konia za tysiąc sto dolarów. Oddajcie mnie do przytułku, powiedział. To dobry koń, rzekł John Grady. Znam jego wartość. Nie próbuj mnie zaś pocieszać. Nie zwracaj na niego uwagi, synu, powiedział Oren. Chce, żebyś chwalił jego konia, tylko że się trochę tego wstydzi, to wszystko. Jak myślisz, ile przepłaciłem za tego konia, coby zagrać tej tyce chmielowej na nosie? Za tego konia to pewnikiem nic, odpowiedział Oren. Ale może chcieć, cobyś przepłacił za następnego. Stajenny polewał piasek w stajni wodą z ogrodowego węża. Wprowadzono stadko złożone z czterech koni, które też kupił Mac. Jak złodziej w nocy, zawołał licytator. Numer sto cztery. Sprzedano za pięćset dwadzieścia pięć dolarów. Widzi mi się, że mogło to być trochę boleśniejsze, niż było, powiedział Mac. Niewiele brakowało. Owszem. Przyglądał się, jak stajenny wprowadza następnego konia. Pamiętasz go, Johnie Grady? Tak, psze pana. Pamiętam je wszystkie. Mac przejrzał swoje notatki. Człowiek zaczyna zapisywać i od razu wszystko zapomina. Zacząłeś robić notatki, bo nic żeś nie pamiętał, powiedział Oren. Znam tego konika, rzekł Mac. Słowo daję, chciałbym go sprzedać Wolfenbargerowi. Myślałem, że zaś zostawisz go w spokoju. Mógłby założyć cyrk. To koń o równo startych zębach, mniej więcej ośmioletni!, zawołał licytator.
Dobry koń pociągowy i pasterski, wart sporo więcej niż cena wywoławcza, od której żeście zaczęli. On musi kupić tego konia. Umie prawie wszystko, tylko nie potrafi iść po linii prostej. Powinien mu zaś pasować pod każdym względem. Objeżdżacz cwałował ostro tam i z powrotem przed ławkami dla widzów, ściągał cugle i zawracał. Pięćset, pięćset, pięćset!, zawołał licytator. To dobry koń, chłopcy. Na pewno zdrowy. Będzie dobrze pracował. Piękny jak kot w cylindrze, proszę państwa. Dajcie jeszcze pięćdziesiąt, jeszcze pięćdziesiąt, jeszcze pięćdziesiąt. Mac skubnął się w ucho. Mamy pięćset pięćdziesiąt, dajcie sześćset, sześćset, sześćset!, zawołał licytator. Oren wyglądał na zdegustowanego. Do diabła, powiedział Mac. Możemy się chyba trochę pobawić z tym staruchem, co? Cena sięgnęła siedmiuset dolarów. Siedzący na widowni właściciel konia wstał. Coś panu powiem, powiedział. Jak go pan skłoni, żeby przeszedł przez bramkę w ogrodzeniu, to oddam go panu za darmo. Licytacja doszła do siedmiuset pięćdziesięciu, a potem ośmiuset dolarów. Johnie Grady, słyszałeś o tym pastorze, co to sprzedał jednemu staruszkowi ślepego konia? Nie, psze pana. Ten pastor zawsze wszystko uzasadniał cytatami z Pisma. Ludzie przychodzą się go spytać, jak mógł zrobić coś takiego staruszkowi, a on im na to: Zrobiłem go w konia, bo Pismo powiada: Nie bądźcież jak koń i muł nie mające rozumu. Chyba mi pan o tym opowiadał. Mac skinął głową. Wertował notatki. Nie wiedział, jak licytować to stado. Myślę, że to go tylko zbiło z pantałyku. Tak, psze pana. Jest gotów kupić konia.
Możliwe. Grasz w pokera, synu? Trzymałem karty w ręku raz czy dwa, tak, psze pana. Uważasz, że ten koń pójdzie za mniej niż tysiąc? Nie, psze pana. Wątpię, jeśli pan tak łaskaw. A jak przebije tysiąc, to do ilu dojdzie? Nie wiem. Ja też nie wiem. Mac podbił cenę do ośmiuset pięćdziesięciu, a później do dziewięciuset pięćdziesięciu dolarów. Na tym licytacja się zatrzymała. Oren pochylił się i splunął. Oren nie rozumie, że im więcej pieniędzy ten piczy łeb będzie miał w kieszeni, tym więcej będzie mnie kosztował koń Welburna. Oren to rozumie, odpowiedział Oren. Oren po prostu uważa, że powinieneś kupić normalnie konia za cenę wywoławczą, zamiast ryzykować, że ci zabraknie pieniędzy. Poza tym ten sukinkot forsy ma jak lodu. Pomocnik licytatora podniósł rękę. Mam tysiąc, tysiąc, tysiąc!, zawołał licytator. Dajcie tysiąc sto, tysiąc sto, tysiąc sto. Cena doszła do tysiąca stu dolarów, Wolfenbarger podbił ją do tysiąca dwustu, a Mac do tysiąca trzystu. Ja za to nie biorę odpowiedzialności, powiedział Oren. Ten facet chce kupić konia. Pamiętasz, jaka była cena wywoławcza? Taa. Pamiętam. No to licytuj dalej. Kochany Oren, powiedział Mac. Wolfenbarger kupił konia za tysiąc siedemset dolarów. Ładny kawałek szkapy, stwierdził Mac. Powinien mu się akuratnie nadać.
Sięgnął do kieszeni i wyciągnął dolara. Może byś skoczył kupić nam jakąś colę, Johnie Grady. Tak, psze pana. Oren patrzył, jak John Grady schodzi między ławkami. Myślisz, że byłby gotów nie tylko cię zachęcać, ale i zniechęcać do kupna? Tak. Tak myślę. Ja też. Chciałbym mieć z sześciu więcej takich jak on. Wiesz, że on niektóre rzeczy o koniach umie powiedzieć wyłącznie po hiszpańsku? Nie obchodziłoby mnie nawet, gdyby potrafił je powiedzieć tylko po grecku. No to co? Pomyślałem po prostu, że to dziwne. Myślisz, że pochodzi z San Angelo? Myślę, że pochodzi stamtąd, skąd twierdzi, że pochodzi. Pewnie tak. Nauczył się tego wszystkiego z jednej książki. Z książki? Joaquín gada, że on zna nazwy wszystkich końskich kości. Oren kiwnął głową. No, powiedział. To zupełnie możliwe. Ale wiem o paru rzeczach, których zaś nie nauczył się na pewno z żadnej książki. Ja też, odparł Mac. Kiedy przyprowadzono następnego konia, licytator przez dłuższy czas czytał jego rodowód. To chyba będzie jakiś koń biblijny, powiedział Mac. Święta prawda. Cena wywoławcza wynosiła tysiąc dolarów i podbito ją do tysiąca ośmiuset pięćdziesięciu, zwierzę nie zostało jednak sprzedane. Oren nachylił się i splunął. Właściciel wysoko ceni tego konia, powiedział.
I owszem, rzekł Mac. Koń Welburna wbiegł kłusem na arenę i Mac kupił go za tysiąc czterysta dolarów. Chłopcy, powiedział. Chodźmy do domu. Nie chcesz trochę zostać i podkusić Wolfenbargera, żeby puścił jeszcze więcej forsy? Kto to jest Wolfenbarger? Socorro złożyła i powiesiła ręcznik, zdjęła fartuch i też go odwiesiła. Odwróciła się do drzwi. Buenas noches[138], powiedziała. Buenas noches, odpowiedział Mac. Zamknęła drzwi. Słyszał, jak nakręca swój stary blaszany zegar. Chwilę później dobiegł go słaby odgłos mechanizmu zapadkowego, gdy jego teść nakręcał z kolei wysoki zegar szafkowy w korytarzu. Szklane drzwiczki zamknęły się delikatnie. Potem zapadła cisza. W domu i w najbliższej okolicy było spokojnie. Siedział, paląc papierosa. Trzaskał stygnący piec. W oddali na wzgórzach za domem zawył kojot. Dawniej, gdy spędzali zimy w starym domu na wysuniętym najdalej na południowy wschód skrawku rancza, ostatnim dźwiękiem, jaki słyszał wieczorem przed zaśnięciem, był gwizd pociągu jadącego z El Paso na wschód. Sierra Blanca, Van Horn, Marfa, Alpine, Marathon. Pociąg toczył się nocą przez błękitną prerię i dalej, ku Langtry i Del Rio. Snop białego światła z reflektora czołowego rozjaśniał pustynne zarośla i oczy pasącego się przy torach bydła, unoszące się w ciemności jak węgle. Pasterze w górach stali w swoich serapes[139] na ramionach, przyglądając się przejeżdżającemu w dole pociągowi, a małe lisy pustynne wychodziły na pociemniałe tory, węsząc w ślad za nim, tam gdzie biegły ciepłe stalowe szyny, szumiąc w mroku nocy. Tej części rancza dawno już się pozbyli, wkrótce utracą też to, co z niego zostało. Dopił resztkę kawy z kubka, zapalił ostatniego papierosa przed snem, a potem wstał z krzesła, zgasił światło, wrócił na miejsce i siedział, paląc
w ciemności. Po południu z północy nadciągnął burzowy front i zrobiło się zimno. Nie padało. Może dalej na wschodzie. Wyżej w górach Sacramento. Ludzie wyobrażają sobie, że jeżeli przetrwa się suszę, można mieć nadzieję na kilka tłustych lat, żeby spróbować się odkuć, ale przypomina to raczej nadzieję na wyrzucenie siedmiu oczek na jednej kostce do gry. Susza nie wiedziała, kiedy przyszła poprzednio ani kiedy znowu nadejdzie. I tak już właściwie kończył z handlem bydłem. Powoli zaciągnął się papierosem. Ognik rozjarzył się i przygasł. W lutym miną trzy lata od śmierci jego żony. Święto Matki Boskiej Gromnicznej, które obchodzi Socorro. Candelaria. Coś tam z Najświętszą Marią Panną. Jak wszystko. W Meksyku nie ma Boga. Tylko ona. Zgasił papierosa, wstał i wpatrywał się w słabo oświetlone podwórze przed stajnią. Och, Margaret, powiedział. JC podjechał pod Maud’s, wysiadł, zatrzasnął drzwi, po czym on i John Grady weszli do środka. Oto dwóch zacnych gości, powiedział Troy. Stanęli przy barze. Czego się napijecie, chłopcy?, zapytał Travis. Daj nam dwa piwa. Blue Ribbons. Travis wyciągnął butelki z chłodziarki, otworzył je i przesunął po kontuarze. Ja stawiam, powiedział John Grady. Ja, powiedział JC. Położył na blacie czterdzieści centów, chwycił butelkę za szyjkę, pociągnął długi łyk, otarł usta grzbietem dłoni i oparł się o bar. Miałeś ciężki dzień w siodle?, spytał Troy. Jestem raczej nocnym jeźdźcem, odparł JC. Billy pochylił się, przesuwając krążek do gry w shuffleboard tam i z powrotem. Popatrzył na Troya i na JC, a potem pchnął krążek po drewnianym torze. Kręgle stojące na jego końcu podskoczyły w górę, zapaliło się światło na tablicy wyników, a ciche dzwonki odmierzały rezultat. Troy uśmiechnął się, wsunął cygaro, które właśnie palił, w kącik ust, zrobił krok
naprzód, wziął krążek i pochylił się nad torem. Chcesz zagrać? JC zagra. Chcesz zagrać, JC? Taa, zagram. A o co? Wynik wyświetlił się na tablicy, gdy Troy trafił, cofnął się i pstryknął palcami. Ja i JC zagramy przeciwko tobie i Askinsowi. Askins stał przy automacie, trzymając jedną rękę w tylnej kieszeni spodni, a w drugiej piwo. Ja i Jessie zagramy przeciwko tobie i Troyowi, powiedział. Billy zapalił papierosa. Spojrzał na Askinsa. Potem na JC. Ty i Troy, zagrajcie przeciwko nim, powiedział. No już, zagraj z nami. Zagrajcie, ty i Troy. No już. O co?, spytał JC. Wszystko mi jedno. Nie stawiaj za dużo. O ile gramy, Troy? O tyle, ile zaproponują. Zagramy o dolara. Wysoka stawka. Dawajcie ćwierćdolarówki. Jessie, wchodzisz? Wchodzę, odparł Jessie. Billy usiadł na stołku przy barze koło Johna Grady’ego. Patrzyli, jak gracze wrzucają do automatu po dwadzieścia pięć centów. Tablica została wyzerowana i zabrzmiały dzwonki. Troy posypał tor sproszkowanym woskiem z puszki, zaczął suwać krążek tam i z powrotem i pochylił się, żeby go pchnąć. Ogłaszam szkołę kręglarską za otwartą, powiedział. Pokaż nam, co potrafisz.
Zdziwisz się, czego się można nauczyć od doświadczonego gracza. Pchnął krążek po torze. Zadzwoniły dzwonki. Cofnął się i pstryknął palcami. Czegoś, co przyda ci się na całe życie. Muszę z tobą pogadać, powiedział John Grady. Billy wydmuchnął dym przez całą salę. Dobra, powiedział. Chodźmy tam, pod ścianę. Dobra. Wzięli swoje piwa i przeszli do sali dansingowej, gdzie stały stoliki, krzesła i podium dla muzyków, przed którym rozpościerał się parkiet taneczny z wygładzonego betonu. Billy i John Grady odsunęli kopniakami dwa krzesła, usiedli przy stoliku i postawili na nim butelki. Knajpa była pogrążona w półmroku i pachniała pleśnią. Założę się, że wiem, o co ci chodzi, powiedział Billy. Taa. Wiem. Billy siedział, odrywając paznokciem kciuka nalepkę ze swojej butelki po piwie, i słuchał. Nawet nie podniósł wzroku na Johna Grady’ego, który opowiedział mu o dziewczynie, o White Lake i Eduardzie, i o tym, co mówił ślepy maestro. Kiedy skończył, Billy nadal nie podnosił głowy, ale przestał zdzierać nalepkę z butelki. Nie odzywał się. Po chwili wyjął z kieszeni papierosy, zapalił jednego i odłożył paczkę i zapalniczkę na stół. Brandzlujesz mi uszy, co nie?, powiedział w końcu. Nie. Chyba nie. Do cholery, co się z tobą dzieje? Piłeś rozcieńczalnik czy co? John Grady zsunął kapelusz na tył głowy. Wbił wzrok w podłogę. Nie. Zaraz, powiedz mi, czy dobrze zrozumiałem. Chcesz, żebym pojechał z tobą do pewnego burdelu w Juárez, do Meksyku, kupił tam tę kurwę za gotówkę i odstawił ją za rzekę, na nasze ranczo. O to mniej więcej chodzi? John Grady skinął głową.
Kurde, powiedział Billy. Uśmiechnij się czy coś, dobra? Niech to szlag trafi. Powiedz mi, żeś nie zwariował ze szczętem. Nie zwariowałem ze szczętem. Gówno prawda. Ja ją kocham, Billy. Billy osunął się na oparcie krzesła. Ręce zwisały mu bezwładnie po bokach. Och, niech to szlag trafi, powiedział. Niech to szlag trafi. Nic nie poradzę na to, że tak to brzmi. To moja wina, do jasnej cholery. Nigdy nie powinienem był cię tam zabierać. Nigdy w życiu. To moja wina. Do diabła, sam już nie wiem, czego właściwie się czepiam. Pochylił się, wziął zapalonego papierosa z blaszanej popielniczki, do której go odłożył, zaciągnął się i wydmuchnął dym nad stołem. Pokręcił głową. Powiedz mi jedną rzecz. Dobrze. Co chcesz z nią zrobić, do najjaśniejszej cholery, jeżeli uda ci się ją stamtąd ściągnąć? Chociaż to ci się zaś nie uda. Ożenię się z nią. Billy znieruchomiał, podnosząc papierosa do ust. Odłożył go z powrotem. To już koniec, powiedział. To koniec. Oddam cię do wariatkowa, psiamać. Mówię poważnie, Billy. Billy pochylił się na krześle. Chwilę później gwałtownie podniósł rękę. Nie wierzę własnym uszom, do cholery. Wydaje mi się, że to ja zwariowałem. Możesz mnie nazwać skurwysynem, jeżeli tak nie myślę. Straciłeś ten swój popieprzony rozum? Możesz mnie nazwać totalnym skurwysynem, brachu. W całym moim życiu jeszcze nie słyszałem czegoś podobnego, niech to szlag trafi. Wiem. Nic na to nie poradzę. Gówno prawda.
Pomożesz mi? Nie, po dwakroć nie, do diabła. Wiesz, co z tobą zrobią? Podłączą ci łeb do takiej specjalnej maszyny, przekręcą wielki przełącznik i usmażą twoją mózgownicę, żebyś nie stanowił więcej zagrożenia dla samego siebie. Ja mówię poważnie, Billy. A myślisz, że ja nie? Jeszcze pomogę im podłączyć druty. Ja tam nie mogę pojechać. Eduardo wie, kim jestem. Popatrz na mnie, synu. Gadasz od rzeczy. Jak ci się zdaje, o kim ty mi mówisz? Naprawdę uważasz, że można tam pojechać i wejść w pieprzony układ z jakimś oślizgłym alfonsem, co to kupuje i sprzedaje ludzi bez mrugnięcia okiem? Że to zaś to samo co kupić nóż na trawniku przed ratuszem? Nic na to nie poradzę. Przestaniesz to powtarzać, do cholery? Co to znaczy, do cholery, że nic nie poradzisz? Po prostu daj już spokój. Nie ma sprawy. Nie ma sprawy? Kurde. Teraz z kolei Billy osunął się ciężko na oparcie krzesła. Chcesz jeszcze jedno piwo? Nie, nie chcę. Chcę pieprzoną kwartę whisky. Nie mam do ciebie żalu, że nie zamierzasz brać w tym udziału. No, cholernie miło mi to słyszeć. Billy wytrząsnął papierosa z paczki. Jednego już palisz, powiedział John Grady. Billy go nie słuchał. Nie masz pieniędzy, powiedział. Więc nie wiem jak, do cholery, chcesz się wybrać do burdelu na zakupy kurew. Zdobędę pieniądze. Skąd? Zdobędę. Ile chciałeś mu zaproponować?
Dwa tysiące dolarów. Dwa tysiące dolarów. Taa. No. Jeżeli miałem jeszcze jakieś wątpliwości, to już na pewno ich nie mam. Kompletnie ci odbiło i nie ma o czym mówić. Co nie? Nie wiem. No, ale ja wiem. Jak myślisz, do cholery, do jasnej cholery, skąd ty wytrzaśniesz dwa tysiące dolarów? Nie wiem. Ale zdobędę te pieniądze. Nie zarabiasz takiej sumy na rok. Wiem o tym. Jesteś niebezpiecznie usposobiony, synu. Wiesz o tym? Może. Widziałem już takie rzeczy. Wiesz, że odkąd miałeś ten wypadek, dziwnie się zachowujesz? Myślałeś o tym? Popatrz na mnie. Mówię poważnie. Nie zwariowałem, Billy. No, któryś z nas zwariował. Kurde. To moja wina. I tyle. To moja wina. To zaś ciebie wcale nie dotyczy. Gówno prawda. Nie ma sprawy. Daj już spokój. Billy rozparł się na krześle. Wpatrywał się w dwa papierosy tlące się w popielniczce. Po chwili zsunął kapelusz z czoła, przetarł ręką oczy i usta, naciągnął kapelusz z powrotem i rozejrzał się po sali. Spod baru odezwały się dzwonki kręgli. Billy popatrzył na Johna Grady’ego. Jak ty żeś się wplątał w taką kabałę? Nie wiem. Jak mogłeś pozwolić, żeby to wszystko zaszło tak daleko? Nie wiem. W pewnym sensie czuję się tak, jak gdybym nie miał z tym zaś nic wspólnego. Po prostu jest, jak jest. Jakby zawsze tak było.
Billy ze smutkiem pokręcił głową. Coraz więcej wariactwa, powiedział. Wiesz, jeszcze nie jest za późno. Owszem, jest. Nigdy nie jest za późno. Musisz się po prostu zdecydować. Już się zdecydowałem. No to zmień decyzję. Zacznij jeszcze raz. Dwa miesiące temu przyznałbym ci rację. A teraz wiem swoje. Są rzeczy, o których człowiek nie decyduje. I moje decyzje nie miały zaś z tym wszystkim nic wspólnego. Siedzieli jeszcze długo. Billy spoglądał na Johna Grady’ego albo w głąb sali. Zapiaszczony dansingowy beton, pusta estrada. Kształty instrumentów perkusyjnych pod pokrowcem. Odsunął swoje krzesło, wstał, odstawił krzesło z powrotem na miejsce przy stoliku, a potem się odwrócił, opuścił salę, minął bar i wyszedł na ulicę. Późnym wieczorem, leżąc na pryczy w ciemności, usłyszał, jak zamykają się kuchenne drzwi, a następnie ich skrzydło z siatką przeciwowadzią. Leżał. Potem usiadł, opuścił nogi na podłogę, wziął buty, dżinsy, wciągnął je na siebie, włożył kapelusz i wyszedł. Księżyc prawie w pełni, zimno, późno, a z kuchennego komina nie wydobywał się dym. Pan Johnson siedział na werandzie na tyłach domu, w drelichowej kurtce i palił papierosa. Podniósł wzrok na Johna Grady’ego i skinął głową. John Grady usiadł koło niego na werandzie. Co pan tu robi bez kapelusza?, zapytał. Nie wiem. Nic panu nie jest? Nie. Wszystko w porządku. Czasami człowiekowi zackni się za nocą pod gołym niebem. Chcesz papierosa? Nie, dzięki. Ty też nie mogłeś spać?
Tak, psze pana. Chyba tak. Jak tam te nowe konie? Myślę, że pan Mac zrobił dobry zakup. Widziałem w korralu parę takich fajnych źrebaków, że kurza ich mać. Myślę, że kilka z nich sprzeda. Handel końmi, powiedział starzec. Pokręcił głową. Zaciągnął się dymem. Układał pan kiedy konie, panie Johnson? Trochę. Zwykle uczyłem je tylko tego, czego chcieli właściciele. Zaś nigdy nie byłem ujeżdżaczem w żadnym znaczeniu tego słowa. Raz to żem doznał nawet poważnych obrażeń. Ale czasem człowiek nawet nie czuje pietra. Różne drobiazgi. Prawie się ich nie widzi. Ale jeździć pan lubi. Tak. Tylko że Margaret jeździła dwa razy lepiej ode mnie. Nigdy żem nie widział babki, co to lepiej by jeździła konno. Była o wiele lepsza ode mnie. Ciężko się przyznać chłopu do czegoś takiego, ale taka jest prawda. Pracował pan dla Matadorsów, co nie? Owszem. Pracowałem. Jak było? Harówka. Tak było. Pewnie nic się zaś tam nie zmieniło. Och, chyba się jednak zmieniło. Trochę. Nigdy nie lubiłem handlu bydłem. Tylko że nic innego nie umiałem robić. Zaciągnął się papierosem. Mogę o coś zapytać? Pytaj. Ile miał pan lat, jak się pan ożenił? Nigdy nie byłem żonaty. Nigdy żem nie znalazł kobiety, co by mnie chciała. Stary spojrzał na Johna Grady’ego. Margaret była córką mojego brata. On i jego żona odeszli w czasie epidemii
cholery w dziewięćset osiemnastym. Nie wiedziałem. Właściwie nie pamiętała swoich rodziców. Była jeszcze malutka. No, miała pięć lat. Gdzieżeś podział płaszcz? Jest mi ciepło. Siedziałem wtenczas w Fort Collins w Colorado. Przysłali po mnie. Zapakowałem konie i pojechałem razem z nimi pociągiem towarowym. Tylko się zaś nie przezięb. Nie, psze pana. Nie przeziębię się. Nie jest mi zimno. Miałżem wszystkie powody do żeniaczki, alem nie mógł znaleźć takiej, co moim zdaniem byłaby odpowiednia dla Margaret. Takiej, to znaczy kogo? Żony. Nie mogłem znaleźć żony. W końcu po prostu daliśmy sobie spokój. To był pewnie błąd. Nie wiem. Właściwie wychowała ją Socorro. Margaret mówiła po hiszpańsku lepiej od niej. Jest nam strasznie ciężko. Socorro mało nie umarła. Ciągle nie doszła do siebie. I nie spodziewam się, że kiedyś dojdzie. Tak, psze pana. Próbowaliśmy wszystkiego, coby rozpieścić Margaret, ale się nie udało. Nie wiem, dlaczego wyrosła na taką dziewczynę, na jaką wyrosła. Pewnikiem można by powiedzieć, że to cud. W każdym razie żadna w tym moja zasługa, tyle ci powiem. Tak, psze pana. Patrzaj tam. Starzec wskazał głową księżyc. Co? Teraz ich nie widać. Zaczekaj chwilę. Nie. Już ich nie ma. Co to było? Ptaki na tle księżyca. Może gęsi. Nie wiem. Nie widziałem ich. W jakim kierunku leciały? W głąb lądu. Pewnie na te bagniska nad rzeką koło Belen.
Tak, psze pana. Kiedyś uwielbiałem jeździć konno po nocy. Ja też. W nocy na pustyni można zobaczyć różne rzeczy, których się nie da pojąć. Widzą je konie. Widzą to, co je przeraża, oczywiście, ale nawet jak koń zobaczy coś, czego się zaś nie boi, to i tak będziesz wiedział, że coś zauważył. Jakie rzeczy? Nie wiem. Chodzi panu o duchy czy coś w tym rodzaju? Nie. Nie wiem o co. Zaś po prostu wiesz, że koń coś zobaczył, i tyla. Że coś tam jest. I nie będą to żadne tam lisy czy coś? Nie. Ani coś, czego koń nie lubi? Nie. Raczej coś, co wyczuwa. Koń, ale nie człowiek. Nie człowiek. Tak. Starzec zaciągnął się papierosem. Przyglądał się księżycowi. Po niebie nie przelatywały już żadne ptaki. Chwilę później powiedział: Nie mówię zaś o widziadłach. Tak to już po prostu jest na świecie. Gdyby człowiek tylko o tym wiedział. Tak, psze pana. Kiedyś byliśmy nad rzeką Platte koło Ogallala, a ja kimałem w śpiworze z dala od obozu. Była księżycowa noc, prawie tak jak dzisiaj. Zimno. Wiosna. Obudziłem się i chyba żem usłyszał je przez sen, wszędzie dokoła coś jakby wielki szept, a to były gęsi, tysiące gęsi lecących w górę rzeki. Leciały tak przez prawie całą godzinę. Zasłoniły księżyc. Myślałżem, że stado poderwie się z ziemi, ale nie. Wstałem, podeszłem i patrzyłem na nie, i paru innych młodych kowbojów z naszej grupy też wstało, i wszyscy zaś tak staliśmy w trykotach, i się patrzyliśmy. To był tylko taki szepczący odgłos. Gęsi leciały wysoko i ten
szept nie był głośny ani nic, a ja bym nie przypuszczał, że coś takiego może nas obudzić, bo byliśmy strasznie zmordowani. Miałem w stadzie takiego jednego konia, co trzymał w nocy wartę, nazywał się Boozer, i zaś kochany Boozer nagle do mnie podchodzi. Widzi mi się, że myślał, że bydło się zerwie na nogi, ale nie. A to naprawdę były nerwowe bydlęta. Wpadły wam kiedy w popłoch? Tak. W osiemset osiemdziesiątym piątym pędziliśmy stado do Abilene. Byłem wtedy jeszcze ledwie smarkaczem. Poprztykaliśmy się z jednym takim gnojem z innej grupy i on pojechał za nami, jak gdzieś koło sklepu Doane’a przeprawialiśmy się przez Czerwoną Rzekę na terytoria indiańskie. Wiedział, że będzie nam trudniej tam przepędzić bydło i zaś tak było, ale złapaliśmy szczeniaka i to był on, bo ciągle cuchnął kreozotem. Podkradł się w nocy, podpalił kota i rzucił go między stado. Normalnie tak nim hulnął. Walter Deveraux schodził właśnie z nocnej warty, usłyszał hałas i się obejrzał. Gadał, że wyglądało to jak lecąca kometa, a zaś słychać było tylko jeden wielki wrzask. Boże, ale te bydlęta nawiewały. Zebranie stada z powrotem zajęło nam trzy dni, a jak żeśmy stamtąd wyjeżdżali, to ciągle nam brakowało ze czterdziestu sztuk, poranionych albo pokradzionych, i dwóch koni. Co się stało z tym chłopcem? Z chłopcem? Tym, co rzucił kota. Och. O ile pamiętam, to nie skończył za dobrze. Pewnie tak. Ludzie robią najdziwniejsze rzeczy. Tak, psze pana. To prawda. Jak jeszcze trochę pożyjesz, to zobaczysz. Tak, psze pana. Już widziałem. Pan Johnson nie odpowiedział. Pstryknięciem palca posłał niedopałek powolnym, czerwonym łukiem przez podwórko. Tam się zaś nic nie zapali. Pamiętam, jak się w tych stronach zdarzali pożary
traw. Nie chodziło mi o to, że widziałem już wszystko, powiedział John Grady. Wiem, że nie. Tylko o to, że widziałem rzeczy, co bym ich wolał nie widzieć. Wiem. Człowiek dostaje dużo surowych nauczek na tym świecie. Która jest najsurowsza? Nie wiem. Może taka, że jak coś z niego znika, to znika. I nigdy nie wraca. Tak, psze pana. Siedzieli. Po chwili starzec powiedział: Dzień po moich pięćdziesiątych urodzinach, w marcu dziewięćset siedemnastego, pojechałem do starej kwatery w Wilde, no i tam na płocie wisiało sześć martwych wilków. Przejechałem wzdłuż tego płota i przesunęłem po nich ręką. Popatrzyłżem im w oczy. Poprzedniego wieczoru przywiózł je jeden federalny traper. Zatruta przynęta, tak je zabili. Strychnina. Czy coś takiego. W górach Sacramento. Tydzień później ten traper przywiózł jeszcze cztery wilki. Od tamtej pory nie słyszałem wilka w tych okolicach. To chyba dobrze. Wilki potrafią przetrzebić stado jak cholera. Ale pewnikiem zawsze można było o mnie powiedzieć, żem jest przesądny. Wiem, że zaś na pewno nie byłem religijny, do diabła. I zdawało mi się, że zwierzęta żyją i umierają, ale że coś takiego jak wilki zawsze będzie na świecie. Nie wiedziałem, że można je wytruć. Nie słyszałżem wycia wilka od ponad trzydziestu lat. Nie wiem, gdzie trzeba by pojechać, żeby jakiego usłyszeć. Może zaś już nie ma takiego miejsca. Kiedy wracał przez stajnię, Billy stał w drzwiach. Wrócił do łóżka? Taa. Po co wstał? Powiedział, że nie może spać. A ty? Jak tak samo. A ty? Ja też. Widzi mi się, że coś wisi w powietrzu.
Nie wiem. O czym opowiadał? Po prostu, o tym i o owym. Co powiedział? Wydaje mi się, że powiedział, że bydło umie odróżnić stado dzikich gęsi od płonącego kota. Może zaś nie powinieneś się przy nim tyle kręcić. Może masz rację. Zdaje się, że wy w ogóle macie ze sobą wiele wspólnego. On nie jest niespełna rozumu, Billy. Może. Ale nie wiem, bo byłbyś ostatnią osobą, do której poszedłbym się spytać o coś takiego. Idę spać. Branoc. Branoc. Powiedział kobiecie po hiszpańsku, że chce zatrzymać kapelusz, i zabrał go ze sobą. Wszedł po dwóch stopniach prowadzących do baru, gdzie włożył kapelusz. Przy barze stali dwaj meksykańscy biznesmeni, którym skinął głową, przechodząc obok. Uprzejmie odwzajemnili jego pozdrowienie. Barman położył serwetkę na blacie. Señor?, zapytał. Old Grandad i wodę. Barman odszedł. Billy wyjął papierosy i zapalniczkę i położył je na barze. Spojrzał w wiszące w głębi baru lustro. Kilka kurew w fałdzistych sukniach siedziało na kanapach w salonie. Przypominały uciekinierki z balu kostiumowego. Barman wrócił ze szklaneczką whisky, postawił ją na kontuarze razem ze szklanką wody, a Billy wziął stopkę, zakołysał nią powolnym, okrężnym ruchem, po czym podniósł i wypił. Sięgnął po papierosy, skinął głową na barmana.
Otra vez[140], powiedział. Barman wrócił z butelką. Nalał. Dónde está Eduardo[141], zapytał Billy. Quién?[142] Eduardo. Barman w zamyśleniu nalał następną szklaneczkę. Pokręcił głową. El patrón[143], powiedział Billy. El patrón no está[144]. Cuándo regresa?[145] No sé. Barman stał z butelką w ręce. Hay una problema?[146], spytał. Billy wytrząsnął papierosa z paczki, wsunął go sobie do ust i sięgnął po zapalniczkę. Nie, odparł. No hay una problema[147]. Muszę się z nim zobaczyć, mam do niego interes. Jaki? Zapalił papierosa, odłożył zapalniczkę na paczkę, wydmuchnął dym nad bar i podniósł wzrok. Wydaje mi się, że coś nie bardzo posuwamy się naprzód. Barman wzruszył ramionami. Billy wyciągnął pieniądze z kieszonki koszuli i położył na blacie dziesięciodolarowy banknot. To zaś nie jest za drinki. Barman odwrócił wzrok w stronę meksykańskich biznesmenów. Potem spojrzał na Billy’ego. Wiesz, ile warta jest moja robota za barem?, zapytał. Co? Pytałem się, czy wiesz, ile jest warta ta robota. Chodzi ci o to, że wychodzisz niezgorzej na napiwkach. Nie. Chodzi mi o to, czy wiesz, ile trzeba zapłacić za taką robotę? Jeszcze nigdy nie słyszałem, żeby ktoś kupował sobie pracę.
A często robisz interesy w Meksyku? Nie. Barman stał z butelką w ręku. Billy znów wyciągnął pieniądze i położył na dziesiątaku dwa banknoty pięciodolarowe. Barman zgarnął pieniądze z baru i schował je do kieszeni. Un momento, powiedział. Espérate[148]. Billy podniósł szklaneczkę, zakręcił nią kółko w powietrzu i wypił whisky. Odstawił stopkę i otarł usta przegubem. Gdy spojrzał w barowe lustro, u jego lewego boku stał alcahuete, niczym Lucyfer. Sí, señor, powiedział. Billy odwrócił się i spojrzał na niego. Ty jesteś Eduardo? Nie. W czym mogę pomóc? Chciałem się zobaczyć z Eduardo. Po co chcesz się z nim widzieć? Chciałem z nim porozmawiać. Tak. Rozmawiaj ze mną. Billy odwrócił się, żeby spojrzeć na barmana, ale ten się oddalił, by obsłużyć innych gości. To po prostu coś osobistego, powiedział Billy. Do diabła, nie zrobię mu krzywdy. Brwi alcahuete lekko się uniosły. To dobrze wiedzieć, powiedział. Coś ci tu nie pasuje? Mam propozycję transakcji, którą Eduardo mógłby być zainteresowany. Kto miałby przeprowadzić tę transakcję? Co? Kto miałby przeprowadzić tę transakcję? Ja. Ja miałbym ją przeprowadzić. Tiburcio przyglądał mu się przez dłuższą chwilę.
Wiem, kim jesteś, powiedział. Wiesz, kim jestem? Tak. Kim jestem? Jesteś trujamán[149]. Co to znaczy? Nie znasz hiszpańskiego? Znam. Przychodzisz, żeby dać nam mordida[150]. Billy wyjął pieniądze i położył je na barze. Mam osiemnaście dolarów. To wszystko, co mam. I zaś nie zapłaciłem jeszcze za alkohol. To zapłać. Co? Zapłać za alkohol. Billy zostawił na barze pięć dolarów, trzynaście pozostałych wcisnął do kieszeni koszuli razem z papierosami i zapalniczką i wstał. Chodź ze mną. Ruszył za Tiburciem przez salon, mijając kurwy w ich kurewskich strojach. Przez kalejdoskop pokawałkowanego światła z wiszącego w górze żyrandola, obok pustego podium dla muzyków i do drzwi z tyłu. Były obite rypsem w kolorze wina i pozbawione klamki. Mimo to alcahuete otworzył je i weszli na korytarz o niebieskich ścianach, z pojedynczą niebieską żarówką pod sufitem, nad drzwiami. Alcahuete przytrzymał drzwi, Billy wszedł, alcahuete zamknął drzwi i ruszył korytarzem. W powietrzu wisiała piżmowa woń jego wody kolońskiej. Zatrzymał się w przeciwległym końcu korytarza i zapukał dwa razy do drzwi obitych srebrną folią. Odwrócił się, czekając, z rękami skrzyżowanymi przed sobą w przegubach. Zabrzęczał brzęczyk i alcahuete otworzył drzwi.
Zaczekaj tutaj, powiedział. Billy czekał. Korytarzem przeszła jednooka staruszka i zapukała do drzwi obok. Na widok Billy’ego przeżegnała się. Drzwi się otworzyły, staruszka weszła, drzwi się zamknęły i korytarz w łagodnym niebieskim świetle znowu opustoszał. Gdy otworzyły się srebrzyste drzwi, alcahuete pokazał gościowi szponiastym ruchem swoich smukłych, ozdobionych pierścieniami palców, żeby wszedł. Billy wkroczył do środka i przystanął. Potem zdjął kapelusz. Eduardo siedział przy biurku, paląc jedno ze swoich cienkich cygar. Siedział bokiem, ze skrzyżowanymi nogami wspartymi na otwartej dolnej szufladzie biurka i wydawał się przyglądać swoim wyglansowanym butom z jaszczurczej skóry. W czym mogę pomóc?, zapytał. Billy popatrzył na Tiburcia. Potem znów na Eduarda. Eduardo podniósł nogi z szuflady i powoli przekręcił się na swoim obrotowym krześle. Był w czarnym garniturze i jasnozielonej, rozpiętej pod szyją koszuli. Rękę, w której trzymał cygaro, opierał na błyszczącym, szklanym blacie biurka. Sprawiał wrażenie osoby, której myśli nie zaprząta nic specjalnego. Mam dla ciebie propozycję handlową, odezwał się Billy. Eduardo podniósł niewielkie cygaro i przypatrywał mu się. Znów spojrzał na Billy’ego. Chodzi o coś, czym mógłbyś być zainteresowany, powiedział Billy. Eduardo uśmiechnął się nieznacznie. Popatrzył ponad Billym na alcahuete, a potem raz jeszcze zmierzył Billy’ego wzrokiem. Mój los odmieni się na lepsze, powiedział. Jak to dobrze. Powoli zaciągnął się cygarem. Ręką, którą je trzymał, wykonał dziwny, pełen wdzięku gest, wykręcając otwartą dłoń do góry. Jak gdyby chciał nią uchwycić coś niewidocznego. Albo może jakby przywykł do podtrzymywania czegoś, czego w niej teraz nie było. Nie miałbyś nic przeciwko rozmowie w cztery oczy?, spytał Billy.
Eduardo kiwnął głową, alcahuete wycofał się i zamknął za sobą drzwi. Kiedy wyszedł, Eduardo rozparł się na krześle, odwrócił i znowu skrzyżował nogi, opierając je o otwartą szufladę. Czekał. Otóż chciałem kupić jedną z twoich dziewczyn, powiedział Billy. Kupić, powtórzył Eduardo. Tak, psze pana. Co to znaczy, kupić. Dam ci pieniądze i zabiorę ją stąd. Uważasz, że te dziewczyny są tutaj wbrew swojej woli. Tego nie wiem. Ale tak uważasz. Nic nie uważam. Na pewno tak uważasz. Jak inaczej mógłbyś chcieć kupić jedną z nich? Nie wiem. Eduardo zacisnął usta. Wpatrywał się w czubek cygara. On nie wie, powiedział. A ty twierdzisz, że te dziewczyny mogą stąd odejść, kiedy tylko zechcą. To dobre pytanie. No, a jaka byłaby dobra odpowiedź? Powiedziałbym, że są wolne jako osoby. Jako kto? Jako osoby. Że są wolne jako osoby ludzkie. A czy są wolne tutaj? Eduardo palcem wskazującym dotknął swojej skroni. No, kto to może wiedzieć? Czyli gdyby któraś z nich chciała stąd odejść, mogłaby to zrobić. To kurwy. Dokąd mogłyby pójść? Przypuśćmy, że jedna z nich chciałaby wyjść za mąż. Eduardo wzruszył ramionami. Spojrzał na Billy’ego. Powiedz mi jedną rzecz, odezwał się. Dobrze.
Jesteś zleceniodawcą czy pośrednikiem? Niby kim? Czy to ty chcesz kupić tę dziewczynę? Tak. Często przyjeżdżasz do White Lake? Byłem tu raz. Gdzie ją poznałeś? W La Venada. I teraz chcesz się z nią ożenić. Billy nie odpowiedział. Alfons powoli zaciągnął się cygarem i z wolna wydmuchnął dym w kierunku swoich butów. Moim zdaniem jesteś pośrednikiem, powiedział. Zaś nie jestem żadnym tam pośrednikiem. Robię dla MacGoverna w Cross Fours, jesteśmy z Orogrande w Nowym Meksyku, możesz się zapytać, kogo chcesz. Uważam, że nie przyjechałeś tutaj we własnym imieniu. Przyjechałem złożyć ci ofertę. Eduardo palił. Gotówka, powiedział Billy. Ta dziewczyna jest chora. Czy twój przyjaciel o tym wie? Nie powiedziałem, że mam przyjaciela. Nie wspomniała mu o tym, co? Skąd wiesz, o którą dziewczynę chodzi? Nazywa się Magdalena. Billy przyglądał się Eduardo. Domyśliłeś się, bo powiedziałem ci o La Venada. Ta dziewczyna stąd nie wyjedzie. Może twojemu przyjacielowi wydaje się, że tak, ale nie wyjedzie. Choć może nawet i jej się wydaje, że wyjedzie. Jest
jeszcze bardzo młoda. Pozwól, że cię o coś zapytam. Pytaj. Co jest nie tak z twoim przyjacielem, że zakochuje się w kurwach? Nie wiem. Czy on uważa, że ta dziewczyna naprawdę nie jest kurwą? Nie umiem ci odpowiedzieć. Nie możesz z nim o tym porozmawiać? Nie. Bo ona jest kurwą do szpiku kości. Znam ją. Spodziewam się. Czy twój przyjaciel jest bardzo bogaty? Nie. Co on może ofiarować tej dziewczynie? Dlaczego miałaby stąd wyjechać? Nie wiem. Widzi mi się, że on uważa, że ta dziewczyna się w nim zakochała. Wielkie nieba, powiedział Eduardo. Wierzysz w coś takiego? Nie wiem. Wierzysz w coś takiego? Nie. Co zamierzasz zrobić? Nie wiem. Co mam mu przekazać? Nie mam mu nic do powiedzenia. Czy ten twój przyjaciel dużo pije? Nie. Niespecjalnie. Próbuję ci pomóc. Billy uderzał kapeluszem w bok swojej nogi. Popatrzył na Eduarda i rozejrzał się po pokoju, stanowiącym jego biuro. W kącie pod przeciwległą ścianą stał niewielki barek. Kanapa obita białą skórą. Ława kawowa o szklanym blacie. Nie wierzysz mi, powiedział Eduardo. Nie wierzę, że nie zainwestowałeś żadnych pieniędzy w tę dziewczynę.
Czy ja tak powiedziałem? Wydawało mi się, że tak. Jest mi winna pewną sumę. Pieniądze, które dało się jej jako zaliczkę na stroje. Na biżuterię. Ile? Czy ja zadałbym ci takie pytanie? Nie wiem. Ja pewnie nie znalazłbym się w sytuacji, w której można by mi je zadać. Myślisz, że jestem handlarzem białymi niewolnicami. Tego nie powiedziałem. Ale tak myślisz. Co chcesz, żebym mu powiedział? A co to za różnica? Wydaje mi się, że może jemu to zrobi jakąś różnicę. Twój przyjaciel znalazł się w kleszczach irracjonalnej namiętności. Nic, co mu powiesz, nie będzie miało znaczenia. Bo on ułożył sobie w głowie pewną opowieść. O tym, co będzie dalej. W tej opowieści znajdzie swoje szczęście. Co jest z nią nie w porządku? Oświeć mnie. Nie w porządku z tą historią jest to, że nie jest prawdziwa. Mężczyźni tworzą sobie w wyobraźni obraz przyszłego świata. I tego, jak będą sobie w nim radzić. Świat może im się jawić na wiele różnych sposobów, ale jest jeden świat, który się nigdy nie ziści – ten, o którym marzą. Nie sądzisz, że tak jest? Billy włożył kapelusz. Dziękuję ci za poświęcony mi czas, powiedział. Bardzo proszę. Billy odwrócił się do wyjścia. Nie odpowiedziałeś na moje pytanie, rzekł Eduardo. Billy odwrócił się z powrotem. Popatrzył na alfonsa. Na cygaro w jego
wygiętych z wdziękiem palcach, na jego kosztowne buty. Pokój bez okien. Meble, które wyglądały, jak gdyby przywieziono je tu i ustawiono wyłącznie dla potrzeb tej sceny. Nie wiem, odparł. Pewnie tak. Po prostu nie lubię się do tego przyznawać. A to dlaczego? Bo wydaje mi się, że to coś w rodzaju zdrady. Czy prawda może być zdradą? Być może. Poza tym niektórzy mężczyźni dostają to, czego chcą. Tego nie dostaje żaden człowiek. Albo może tylko na krótko, żeby mógł to utracić. Albo żeby udowodnić marzycielowi, że urzeczywistniony świat jego pragnień to nie jest już ten świat, za którym tęsknił. Taa. Nie sądzisz, że tak jest? Coś ci powiem. Powiedz. Pozwól mi się przespać z tym pytaniem. Alfons skinął głową. Ándale pues[151], powiedział. Drzwi otworzyły się niewiadomym sposobem i bez żadnego dźwięku. Stał za nimi Tiburcio i czekał. Billy znów się odwrócił i spojrzał za siebie. A ty nie odpowiedziałeś na moje pytanie, powiedział. Nie? Nie. Zadaj je jeszcze raz. Zapytam cię o coś innego. Dobrze. Mój przyjaciel ma kłopoty, co? Eduardo się uśmiechnął. Wydmuchnął dym nad szklanym blatem biurka. To nie jest pytanie, odparł.
Było późno, kiedy wrócił, ale w kuchni ciągle paliło się światło. Przez chwilę siedział w ciężarówce, potem wyłączył silnik. Zostawił kluczyk w stacyjce, wysiadł i poszedł przez podwórko do domu. Socorro położyła się już spać, ale w podgrzewaczu nad piecem znalazł chleb kukurydziany, talerz fasoli i ziemniaki z dwoma kawałkami smażonego kurczaka. Zaniósł talerze na stół, wrócił, wyjął sztućce z suszarki, wziął kubek, nalał sobie kawy, odstawił dzbanek z powrotem na fajerkę, pod którą wciąż tliły się matowoczerwone węgle, zaniósł kawę na stół, usiadł i zaczął jeść. Pożywiał się powoli i metodycznie. Kiedy skończył, odniósł naczynia do zlewu, otworzył lodówkę i schylił się, by sprawdzić, czy znajdzie coś na deser. Trafił na miskę budyniu, zaniósł go na kredens, wziął mniejszą miseczkę, napełnił ją, odstawił większą z powrotem do lodówki, nalał sobie więcej kawy i usiadł, żeby zjeść deser i przeczytać gazetę Orena. W korytarzu tykał zegar. Skrzypiał stygnący piec. Zjawił się John Grady, który podszedł do pieca, nalał sobie kawy, usiadł przy stole i zsunął kapelusz z czoła. Już wstałeś?, spytał Billy. Mam nadzieję, że nie. Która godzina? Nie wiem. Billy popijał kawę. Sięgnął do kieszeni po papierosy. Dopiero co przyjechałeś?, spytał John Grady. Owszem. Widzi mi się, że jego odpowiedź brzmi nie. To dobrze ci się widzi, koleżko. No. Mniej więcej tego żeś się spodziewał, nie? Taa. Zaproponowałeś mu pieniądze? Och, w gruncie rzeczy to była całkiem sympatyczna wizyta. Co powiedział? Billy zapalił i położył zapalniczkę na paczce papierosów.
Powiedział, że ona nie chce stamtąd odejść. No, to jest kłamstwo. No, może i tak. Ale on twierdzi, że ta dziewczyna od niego nie odejdzie. No, a właśnie, że odejdzie. Billy powoli wydmuchnął dym nad stołem. John Grady przyglądał mu się. Ty po prostu myślisz, że zwariowałem, co? Wiesz, co myślę. No. Może byś się tak sobie dobrze przyjrzał. Popatrz, co ci to wszystko przyniosło. Gadasz, że sprzedasz swojego konia. Ot, po prostu stara śpiewka. Tracisz głowę dla kawałka cipki. Tylko że w twoim wypadku nic tu zaś nie ma najmniejszego sensu. Nic. Z twojego punktu widzenia. Z mojego i każdego. Pochylił się naprzód i zaczął wyliczać na palcach tej ręki, w której trzymał papierosa: Ona nie jest Amerykanką. Nie ma amerykańskiego obywatelstwa. Nie gada po angielsku. Pracuje w burdelu. Nie, wysłuchaj mnie do końca. A w dodatku, i nie jest to najmniej istotna, chociaż ostatnia sprawa – teraz Billy trzymał się za kciuk – jest taki jeden skurwysyn, którego ona jest normalnie własnością i który normalnie zabije cię na śmierć, jak będziesz mu podskakiwał, to mogę ci zagwarantować, niech mnie kule biją. Synu, czy po tej stronie rzeki nie ma dziewczyn, do diabła? Takich jak ona nie. No, co prawda, to prawda. Billy zgasił papierosa. No. Zrobiłem dla ciebie, co mogłem. Idę spać. Dobrze. Odsunął krzesło, wstał i znieruchomiał. Czy myślę, że zwariowałeś?, zapytał Billy. Nie. Tak nie myślę. Bo ty żeś zmienił znaczenie słowa zwariować. Jeżeli ty jedynie zwariowałeś, to trzeba by wypuścić na ulicę wszystkich tych nieszczęsnych sukinsynów, co siedzą
w wariatkowie i dostają jeść przez szparę pod drzwiami. Billy schował papierosy i zapalniczkę do kieszonki koszuli i odniósł naczynia do zlewu. Przy drzwiach zatrzymał się jeszcze i obejrzał. Do zobaczenia rano, powiedział. Billy? Taa. Dzięki. Jestem ci wdzięczny. Powiedziałbym, że nie ma za co, ale to byłoby kłamstwo. Wiem. Mimo wszystko dzięki. Zamierzasz sprzedać ogiera? Nie wiem. Taa. Może Wolfenbarger go kupi. Myślałem o tym. Tegom się spodziewał. Do zobaczenia rano. John Grady patrzył, jak Billy idzie przez podwórko w stronę stajni. Pochylił się i starł rękawem skroploną wodę z szyby. Cień Billy’ego na podwórku stawał się coraz krótszy, aż wreszcie przesunął się pod żółtym światłem lampy nad drzwiami stajni, wkroczył w ciemność i zniknął mu z oczu. John Grady pozwolił opaść zasłonie, która znów zakryła okno, odwrócił się i siedział wpatrzony w stojący przed nim pusty kubek. Na dnie leżały fusy, zakręcił więc kubkiem i przyjrzał się im. Potem zakręcił kubkiem w przeciwną stronę, jak gdyby chciał, żeby fusy ułożyły się tak jak poprzednio. Stał w wierzbowym zagajniku zwrócony plecami do rzeki, przypatrując się drodze i przejeżdżającym po niej samochodom. Ruch był niewielki. Wzbity przez nieliczne samochody kurz długo wisiał w suchym powietrzu, choć auta dawno zniknęły. John Grady zszedł nad rzekę, kucnął i przyglądał się płynącej wodzie, mrocznej od gliny. Wrzucił do rzeki kamień. Potem jeszcze jeden. Odwrócił się i znów spojrzał na drogę. Kiedy przyjechała taksówka, stanęła przy zjeździe, a potem zawróciła,
skręciła, ruszyła, podskakując i kiwając się na boki wyboistą, nieutwardzoną drogą, po czym wjechała na polankę. Dziewczyna wysiadła z drugiej strony, zapłaciła kierowcy i rozmawiała z nim przez chwilę, a gdy ten skinął głową, odeszła. Kierowca wrzucił wsteczny bieg, przełożył ramię przez fotel pasażera, odjechał tyłem i skręcił. Spojrzał w stronę rzeki. Później wyjechał na drogę i ruszył z powrotem w kierunku miasta. John Grady wziął dziewczynę za rękę. Tenía miedo que no vendrías[152], powiedział. Nie odezwała się. Oparła się o niego. Czarne włosy opadały jej na ramiona. Zapach mydła. Jej żywe ciało pod tkaniną sukni. Me amas?[153], zapytał. Sí. Te amo[154]. Siedział na pniu topoli i przyglądał się dziewczynie, kiedy brodziła po kamienistych płyciznach. Odwróciła się i uśmiechnęła do niego. Sukienka podciągnięta na wysokość jej brązowych ud. Próbował odpowiedzieć dziewczynie uśmiechem, ale zakrztusił się i odwrócił wzrok. Usiadła koło niego na pniaku, a on kolejno ujmował w dłonie jej stopy, wytarł je chusteczką i zapiął małe sprzączki jej trzewików. Pochyliła się i wsparła głowę o jego ramię, a John Grady pocałował ją, dotykał jej włosów, piersi i twarzy niczym ślepiec. Y mi respuesta?[155], zapytał. Wzięła go za rękę, pocałowała ją, przyłożyła sobie do serca i powiedziała, że należy do niego i że zrobi wszystko, o cokolwiek poprosi, choćby miało ją to kosztować życie. Pochodziła ze stanu Chiapas i w wieku trzynastu lat została sprzedana na spłatę pewnego długu hazardowego. Nie miała żadnej rodziny. W Puebla uciekła i poszła szukać opieki do klasztoru. Następnego ranka jej nabywca osobiście pojawił się na klasztornych schodach, w jasnym świetle dnia wcisnął pieniądze do ręki matce przełożonej i znowu zabrał dziewczynę. Ten mężczyzna rozebrał ją do naga i wychłostał biczem, zrobionym z dętki opony od ciężarówki. Potem wziął dziewczynę w ramiona i powiedział, że ją
kocha. Znowu od niego uciekła i poszła na policję. Trzej funkcjonariusze zabrali ją do pokoju w suterenie, gdzie na podłodze leżał brudny materac. Kiedy z nią skończyli, sprzedali ją jakimś innym policjantom. Potem tamci sprzedawali ją więźniom za tych kilka pesos, które mogli wysupłać osadzeni, albo za papierosy. W końcu posłali po jej pierwszego nabywcę i odsprzedali mu ją. Tamten bił ją pięściami, rzucał nią o ścianę, powalał na ziemię i kopał. Powiedział, że jeżeli ucieknie jeszcze raz, to ją zabije. Zamknęła oczy i wystawiła szyję na śmiertelny cios. Ogarnięty wściekłością chwycił dziewczynę za ramię i pociągnął, ale jej ręka złamała mu się w dłoni. Stłumiony trzask, jak suchego patyka. Sapnęła i krzyknęła z bólu. Mira!, krzyknął. Mira, puta, que es hecho[156]. Ramię nastawiła jej curandera[157], ale nie może go teraz wyprostować. Pokazała mu. Mires[158], powiedziała. Dom nazywał się La Esperanza del Mundo[159]. Tam wymalowana dziewczynka w brudnym kimonie i z ręką na temblaku szlochała w milczeniu albo bez słowa szła z jakimiś mężczyznami do pokoju na tyłach domu, za opłatą nie przekraczającą dwóch dolarów. Objął dziewczynę i nachylił się nad nią z płaczem. Zakrył jej usta dłonią. Odsunęła ją. Hay más[160]. Nie. Chciała powiedzieć mu więcej, ale znowu zakrył jej usta palcami. Powiedział, że pragnie usłyszeć tylko jedno. Lo que quieras[161], wyszeptała. Te casas conmigo[162]. Si, querido, odrzekła. La respuesta es: sí[163]. Ja za ciebie wyjść. Kiedy wszedł do kuchni, siedzieli tam już Oren, Troy i JC. Skinął im głową, podszedł do pieca, wziął swoje śniadanie i kawę i zbliżył się do stołu. Troy trochę odsunął krzesło, żeby mu zrobić miejsce. Chyba nam tu nie wyciągniesz kopyt przez ten twój napięty harmonogram zalotów, co, synu? Kurde, powiedział JC. Nawet nie myśl o tym, coby próbować dotrzymać
kroku temu kowbojowi. Rozmawiałem o twoim koniu z Crawfordem, rzekł Oren. Co powiedział? Powiedział, że wydaje mu się, że będzie miał kupca, jeśli zejdziesz do jego ceny. Tej samej co przedtem? Tej samej. Nie sądzę, żebym mógł się na to zgodzić. Może ją troszkę podniesie. Ale nie za bardzo. John Grady kiwnął głową. Jadł. Mógłbyś chyba sprzedać go lepiej na licytacji. Licytacja dopiero za trzy tygodnie. Dwieście pięćdziesiąt. Powiedz mu, że zgodzę się na trzysta dwadzieścia pięć. JC wstał i odniósł naczynia do zlewu. Oren zapalił papierosa. Kiedy się z nim zobaczysz?, spytał John Grady. Pogadam z nim dzisiaj, jeśli chcesz. Dobrze. Jadł dalej. Troy wstał, wstawił naczynia do zlewu, a potem on i JC wyszli. John Grady wytarł talerz ostatnim kawałkiem suchara, zjadł go i odsunął krzesło. Przez takie czterominutowe związkowcami, powiedział Oren.
śniadania
będziesz
miał
kłopoty
ze
Muszę się na chwilę zobaczyć ze starym. Wstawił talerz i kubek do zlewu, wytarł ręce o nogawki spodni, przeszedł przez kuchnię i zagłębił się w korytarz. Zapukał we framugę drzwi do biura i zajrzał do środka, ale pokój był pusty. Poszedł dalej do sypialni Maca i zastukał w otwarte drzwi. Mac wyszedł z łazienki z ręcznikiem wokół szyi i w kapeluszu na głowie.
Dzień dobry, synu, powiedział. Dzień dobry, psze pana. Chciałem z panem chwilę porozmawiać. Wchodź, śmiało. Mac odwiesił ręcznik na oparcie krzesła, podszedł do staroświeckiej szafy, wyciągnął z niej koszulę, strzepnął ją, żeby się rozłożyła, i stojąc, rozpinał guziki. John Grady wciąż tkwił w drzwiach. Wchodź śmiało, powiedział Mac. I włóż ten swój cholerny kapelusz z powrotem. Tak, psze pana. Chłopak zrobił kilka kroków w głąb pokoju, włożył kapelusz i przystanął. Na ścianie naprzeciwko wisiały oprawione fotografie koni. Na komodzie zdjęcie Margaret Johnson McGovern w ozdobnej, srebrnej ramce. Mac włożył koszulę i stojąc, zapinał guziki. Siednij, synu, powiedział. Nie trzeba. Śmiało. Wyglądasz, jakbyś miał jakieś poważne zmartwienie. Z drugiej strony łóżka stało ciężkie dębowe krzesło, obite ciemną skórą. John Grady podszedł do niego i usiadł. Na jednym podłokietniku wisiało parę rzuconych tam części garderoby Maca. John Grady oparł rękę na drugiej poręczy. Mac podciągnął koszulę i wcisnął ją do spodni, zapiął spodnie oraz pasek, po czym wziął z komody klucze, drobne pieniądze i portfel. Podszedł do łóżka ze skarpetkami w ręku, usiadł, rozwinął je i zaczął wciągać na stopy. No, powiedział. Zaś nigdy nie będziesz miał lepsiejszej okazji. John Grady znów zaczął zdejmować kapelusz, ale po chwili skrzyżował ręce przed sobą. Potem pochylił się naprzód i oparł łokcie na kolanach. Po prostu wyobraź sobie, że masz przed sobą zimny staw w gorący dzień i śmiało wskakuj, powiedział Mac. Tak, psze pana. No. To chcę się ożenić. Mac znieruchomiał z jedną skarpetką wsuniętą do połowy stopy. Potem wciągnął ją do końca i schylił się po but.
Ożenić, powtórzył. Tak, psze pana. Dobrze. Chcę się ożenić i po pierwsze, pomyślałem sobie, że jak nie ma pan nic przeciwko temu, to po prostu wezmę i sprzedam tego konia. Mac wzuł jeden but, podniósł drugi i siedział, trzymając go w ręku. Synu, powiedział. Mogę zrozumieć, że mężczyzna chciałby się ożenić. Brakowało mi z miesiąc do dwudziestki, jakem się sam ożenił. W pewnym sensie dorastaliśmy potem razem z moją żoną już jako małżeństwo. Ale chyba byłem zaś lepiej sytuowany od ciebie. Myślisz, że cię na to stać? Nie wiem. Myślałem, że może tak, jak bym sprzedał konia. Od jak dawna o tym myślisz? No. Trochę. To nie jest tak, że musisz się żenić, co? Nie, proszę pana. To zaś nic takiego. No, to czemu się na chwilę nie wstrzymać. Żeby zobaczyć, czy ten związek przetrwa. Właściwie to nie mogę tego zrobić. Hm, nie wiem, co to ma znaczyć. Są pewne problemy. No, mam czas, żeby posłuchać, jeżeli chcesz mi o tym opowiedzieć. Tak, psze pana. No więc, po pierwsze, to ona jest Meksykanką. Mac skinął głową. Znam takie udane małżeństwa, powiedział. Wciągnął drugi but. No i mam zaś problem z tym, żeby ją tu ściągnąć. Mac postawił nogę na podłodze i położył dłonie na kolanach. Spojrzał na chłopaka. Tutaj?, spytał. Tak, psze pana.
Znaczy się na drugą stronę rzeki? Tak, psze pana. Znaczy się ona jest Meksykanką z Meksyku? Tak, psze pana. Niech to szlag, synu. Odwrócił głowę i spojrzał w głąb pokoju. Słońce właśnie wzniosło się nad stajnię. Popatrzył na białe koronkowe zasłony w oknach. I na chłopaka siedzącego sztywno na ojcowskim krześle. No, odezwał się. Widzi mi się, że to jest pewien problem. Chociaż nie największy, o jakim słyszałem. Ile ona ma lat? Szesnaście. Mac przygryzł dolną wargę. No to robi się coraz gorzej, nie? Mówi po angielsku? Nie, psze pana. Ani słowa. Nie, psze pana. Mac pokręcił głową. Za oknem słychać było porykiwanie bydła wzdłuż ogrodzenia przy drodze. Spojrzał na Johna Grady’ego. Synu, powiedział. Zastanowiłżeś się trochę nad tym? Tak, psze pana. Jak najbardziej. Rozumiem, że tak jakby raczej już się zdecydowałeś. Tak, psze pana. Nie przyszedłbyś do mnie, gdybyś nie był już zdecydowany, co? Nie, psze pana. A gdzie chcecie zamieszkać? No, psze pana, właśnie o tym chciałem z panem porozmawiać. Pomyślałem, że jakby nie miał pan nic przeciwko temu, tobym zobaczył, czy nie udałoby się naprawić tego starego domu w Bell Springs. Niech to szlag. Tam zaś nie ma już nawet dachu, co?
Niewiele z niego zostało. Oglądałem go. Można by to naprawić. Sporo byłoby do naprawiania. Dałbym sobie radę. Pewnie tak. Pewnie. Nie wspomniałżeś nic o pieniądzach. Nie mogę ci dać podwyżki. Wiesz o tym. Ja tam nie prosiłem o podwyżkę. Musiałbym dać też podwyżkę Billy’emu i JC, jednemu i drugiemu. Cholera, może musiałbym nawet dać podwyżkę Orenowi. Tak, psze pana. Mac siedział pochylony, splótłszy palce obu rąk. Synu, myślę, że powinieneś zaczekać. Ale jeżeli wbiłeś sobie do głowy, coby się ożenić, to się żeń. Zrobię dla ciebie wszystko, co w mojej mocy. Dziękuję, psze pana. Mac położył dłonie na kolanach i wstał. John Grady też. Mac pokręcił głową z półuśmiechem. Obrzucił chłopaka spojrzeniem. Ładna jest? Tak, psze pana. Jak najbardziej. Założę się, że tak. Przywieź ją tutaj. Chcę ją zobaczyć. Tak, psze pana. To mówisz, że ona nie zna angielskiego? Nie, psze pana. Do diabła. Mac znów pokręcił głową. No, powiedział. Idź już. Zabieraj stąd swój tyłek. Tak, psze pana. Przeszedł przez pokój do drzwi, zatrzymał się i odwrócił. Dziękuję panu. Idź już. John Grady i Billy pojechali do Cedar Springs. Dotarli do najwyższego
punktu płytkiej doliny i zjechali z powrotem, pędzili przed sobą całe stado, łapiąc na lasso każdą sztukę, która wydawała im się podejrzana, łapali, szarpali i rozciągali na ziemi ryczące wniebogłosy zwierzęta, po czym zsiadali z koni i rzucali cugle, a konie cofały się, napinając sznury. Na ziemi znalazły się między innymi młode cielęta, kilka z nich miało w pępkach robaki, które polewali wodą utlenioną i wydłubywali wacikami na patyczkach, po czym znowu dezynfekowali ranki i puszczali zwierzęta wolno. Wieczorem przyjechali do Bell Springs, John Grady zeskoczył z siodła i zostawił Billy’ego z końmi, żeby je napoił, a sam ruszył przez rozpadliny porośnięte trawą preriową do starego domu, otworzył drzwi i wszedł. Stał cichutko. Słońce kładło się na całej długości pokoju, wpadając przez okienko w zachodniej ścianie. Podłogę stanowiła tu polepa z udeptanej i posmarowanej olejem gliny, usłana różnymi niepotrzebnymi rzeczami i śmieciami, jak stare ubrania czy puszki po konserwach, a także dziwnymi, małymi błotnymi stożkami, które powstały wskutek działania wody, przesączającej się przez gliniany dach i skapującej z uszczelniających go gałęzi, i teraz wznosiły się z ziemi niczym kopce termitów. W kącie stała żelazna rama łóżka, z pustymi puszkami po piwie tu i ówdzie wkręconymi na gołe sprężyny. Na ścianie z tyłu kalendarz firmy Clay Robinson and Co. z 1928 roku, przedstawiający kowboja na nocnym wypasie pod wschodzącym księżycem. John Grady ruszył dalej przez długi rdzeń światła, wzbijając do tańca pyłki kurzu, i przez pozbawioną drzwi framugę wszedł do drugiego pokoju. Pod przeciwległą ścianą stał opalany drewnem dwufajerkowy piecyk, a za nim spoczywał stos jego przerdzewiałych rur. Do ściany wisiały przybite gwoździami dwa stare pudełka po kawie firmy Arbuckle, trzecie poniewierało się na podłodze. Kilka słojów fasoli, pomidorów i salsy domowej roboty. Potłuczone szkło. Stare, przedwojenne gazety. Na kołku w ścianie przy kuchennych drzwiach wisiał stary, przegniły deszczowiec marki Fish i rozmaite skórzane elementy rzędu końskiego. Kiedy John Grady się odwrócił, w progu stał, przyglądając mu się, Billy. To ma być ten apartament na miodowy miesiąc?, zapytał. Właśnie na niego patrzysz.
Billy pochylił się w drzwiach, wyjął papierosy z kieszeni koszuli, wyłuskał jednego z paczki i zapalił. Jedyne, czego ci tu brakuje, to martwego muła na podłodze. John Grady podszedł do tylnych drzwi, stanął w nich i wyjrzał. Myślisz, że da się tu podjechać ciężarówką? Myślę, że by się dało, gdybyśmy podjechali z drugiej strony. Jacy my, kurde? Nosisz szczura w kieszeni? John Grady uśmiechnął się. Z kuchennych drzwi wysoko nad nagim skalistym grzebieniem Jarillas widać było późnopopołudniowe słońce. Zamknął drzwi, obejrzał się na Billy’ego, podszedł do pieca, podniósł jedną z fajerek z lanego żelaza, zajrzał pod nią i odłożył ją z powrotem. Może się mylę, powiedział Billy, ale wydaje mi się, że jak już ktoś się raz przyzwyczai do światła i bieżącej wody, to zaś raczej trudno go potem od tego odzwyczaić. Od czegoś trzeba zacząć. I ona będzie na tym gotować? John Grady znów się uśmiechnął. Przeszedł obok Billy’ego do drugiego pokoju. Billy wyprostował się w drzwiach, żeby go przepuścić, a potem patrzył w ślad za nim. Mam nadzieję, że pochodzi ze wsi, odparł. Co byś powiedzał na to, żebyśmy wrócili z drugiej strony i sprawdzili, jak wygląda nasza kochana droga. Jak chcesz. Spóźnimy się do domu. John Grady stał w drzwiach i wyglądał na zewnątrz. Taa, powiedział. Dobrze. Mogę tu podjechać w niedzielę. Billy obserwował go. Zwinnym ruchem wysunął się spod framugi i przeszedł przez pokój. Zrobimy, jak powiedziałeś. Tak czy owak będziemy wracać po ciemku. Billy? Taa. Wiesz, że jest mi wszystko jedno. Co kto sobie myśli.
Taa. Wiem o tym aż za dobrze. To ładny widok, co nie? Spojrzał na konie po drugiej stronie strumienia, ich ciemniejące postacie o uniesionych łbach, stojąc mocno na nogach na płyciźnie, patrzyły w stronę domu, topoli, gór i rozciągającego się dalej rozległego czerwonego nieba. Myślisz, że wyrosnę z tej choroby, na którą zaś zapadłem. Nie. Nie sądzę. Myślałem, że tak, ale zmieniłem zdanie. Za bardzo już odjechałem, o to ci chodzi? Nie tylko o to. O ciebie. Zazwyczaj jak człowiek dostanie raz czy dwa po łbie, to po pewnym czasie zaczyna uważać. A ty coraz bardziej przypominasz mi Boyda. Jedynym sposobem, jaki znałem, żeby go do czegoś skłonić, było powiedzenie mu, żeby tego nie robił. Kiedyś ze źródła do domu szła rura wodociągowa. Widzi mi się, że mógłbyś ją położyć jeszcze raz. Taa. Moim zdaniem ta woda jest ciągle dobra. A wyżej już nie ma żadnej. Billy wyszedł na podwórko, zaciągnął się głęboko dymem z papierosa i patrzył na konie. John Grady zamknął drzwi. Billy spoglądał na niego. Nie powiedziałeś mi, co powiedział Mac. Niewiele. Jeżeli pomyślał, że zwariowałem, to dżentelmenem, że nic o tym nie wspomniał.
okazał się
takim
Jak myślisz, jak by zareagował, gdyby wiedział, że ona pracuje w White Lake? Nie wiem. Gówno prawda. Nie dowie się o tym, jeżeli mu nie powiesz. A ja się nad tym zastanawiałem. Taa? Zesrałby się na rzadko.
Billy pstryknięciem posłał niedopałek przez podwórko. Było już dość ciemno i żar zakreślił łuk w gasnącym świetle. Łuki wewnątrz łuku. Lepiej już jedźmy, powiedział. Nie sprzedał konia Wolfenbargerowi. W sobotę przyjechało dwóch przyjaciół McGoverna. Oparli się o zderzak ciężarówki, zapalili papierosy i rozmawiali, podczas gdy John Grady osiodłał i wyprowadził konia. Wyprostowali się na jego widok. Skinął im głową i zaprowadził ogiera do korralu. Z kuchni wyszedł Mac i przywitał mężczyzn skinieniem głowy. Dzień dobry. Przeciął podwórko. Crawford przedstawił go drugiemu mężczyźnie i wszyscy poszli do korralu. Wygląda mi na konia, na którym jeździł kiedyś stary Chávez, powiedział mężczyzna. O ile wiem, ten nie ma z nim nic wspólnego. Z tamtym koniem to była dziwna historia. A tak. Myślisz, że koń może opłakiwać człowieka? Nie. A ty? Nie. Ale to była naprawdę dziwna historia. I owszem. Mężczyzna obszedł konia, którego trzymał John Grady, dotknął przedniej nogi ogiera, z tyłu, i spojrzał mu w oczy. Zaparł się o niego plecami, podniósł jego tylną nogę i pozwolił mu ją postawić z powrotem, ale nie spojrzał na kopyto i nie zajrzał koniowi w zęby. Mówisz, że to trzylatek? Tak, psze pana. Przejedź się na nim trochę. Stali i patrzyli, jak John Grady jeździ tam i z powrotem, zawraca, cofa się, a potem puszcza krótkim cwałem wokół zagrody.
Dlaczego ten chłopak chce go sprzedać? Mac nie odpowiedział. Przyglądali się koniowi. Mac odezwał się dopiero po chwili: Po prostu potrzebuje pieniędzy. Koń jest zdrowy. Jak myślisz, Junior? I tak nie będziesz zaś słuchać tego, co mówię. Jeszcze wkurzę Maca. To nie mój koń, rzekł Mac. Jak myślisz? Crawford splunął. Myślę, że to zupełnie przyzwoicie wyglądający koń. Ile za niego weźmie? Tyle, ile żąda. Stali w bezruchu. Mogę dać dwieście pięćdziesiąt. Mac pokręcił głową. To jego koń i on go sprzedaje, nie?, zapytał mężczyzna. Mac przytaknął ruchem głowy. Tak, odparł. To jego koń. Ale gdyby miał sprzedać tego konia za dwieście pięćdziesiąt dolarów, spłaciłbym go, żeby odszedł. Bo nie chciałbym mieć na ranczo kogoś tak głupiego. Jeszcze by sobie zrobił jaką krzywdę. Mężczyzna wbił czubek buta w ziemię. Popatrzył na Crawforda, który ponownie przyjrzał się koniowi i przeniósł wzrok na Maca. Weźmie trzysta? A dasz tyle? Tak, psze pana. Johnie Grady!, zawołał Mac. Tak, psze pana? Przyprowadź tu konia tego człowieka i zabierz swoje siodło. Tak jest, psze pana, odpowiedział John Grady.
Gdy tego wieczoru wszedł do domu, Oren i Troy siedzieli ciągle przy stole, popijając kawę. Wziął swój talerz z podgrzewacza, napełnił kubek i dołączył do nich. Podobno już niedługo będziesz chodził piechotą, niech to szlag, powiedział Oren. Lada chwila. To chyba żeś uznał, że ten bydlak jest za bardzo stuknięty, żeby zrobić z niego prawdziwego konia. Po prostu potrzebowałem pieniędzy. Mac mówił, że ten facet nawet się na nim nie przejechał. Nie. Podejrzewam, że sława tego konia dotarła do niego już wcześniej. Możliwe. Może się jeszcze z tobą skontaktuje. Możliwe. Patrzyli, jak chłopak je. Nasz kowboj uważa, że konie to są zdrowe na umyśle, a ludzie stuknięci, powiedział Troy. Niewykluczone, że jest coś na rzeczy. Widać wszyscy mieliście do czynienia z innymi końmi niż ja. Raczej z innymi ludźmi. Nie wiem, powiedział Troy. Ja tam żem znał paru wspanialców. I jak żeście się niby dogadywali? John Grady uśmiechnął się. Oren wyłuskiwał papierosa z paczki. Wszystkie konie są porąbane, rzekł. Do pewnego stopnia. Jedyne, co można powiedzieć na ich korzyść, to to, że nie próbują tego ukryć przed człowiekiem. Wyciągnął rękę, potarł drewnianą zapałkę o spód krzesła, zapalił papierosa, zgasił zapałkę i odłożył ją do popielniczki.
Dlaczego uważasz, że konie są porąbane?, spytał John Grady. Dlaczego tak myślę czy dlaczego tak jest? Dlaczego tak jest. Bo takie są i tyle. Koń ma dwie mózgownice. Nie widzi świata dwoma oczyma naraz. Jednym okiem patrzy się w jedną, a drugim w drugą stronę. Tak samo jak ryba, powiedział Troy. No. To prawda. To ryba też ma dwie mózgownice? Nie wiem. W ogóle nie wiem, czy ryba ma jakiś mózg, o którym by warto wspominać. Może ryba po prostu nie jest dość mądra, coby mogła ześwirować. Chyba masz rację. Bo koń w gruncie rzeczy nie jest wcale taki głupi. Konie są za głupie, coby się schować do cienia, a nawet taka głupia dupa jak krowa to potrafi. Tak samo jak ryba. Albo i grzechotnik, jak już o to chodzi. Myślisz, że wąż jest głupszy niż ryba? Do cholery, Troy, nie wiem. Kto, do diabła mógłby wiedzieć coś takiego? Moim zdaniem oba są głupie jak buty. No, nie chciałżem cię wkurzyć. Wcale nie jestem wkurzony. No, to opowiadaj dalej. To nie jest żadne tam opowiadanie. Tylko taka uwaga o koniach. No, jaka? Nie wiem. Zapomniałem. Nieprawda. Gadałżeś, że koń ma dwie mózgownice, powiedział John Grady. Oren zaciągnął się papierosem. Popatrzył na Johna Grady’ego, a potem pochylił się i strzepnął popiół do popielniczki. Mówiłżem tylko tyle, że koń to zupełnie inna para kaloszy, niż ludziom się
zwykle wydaje. Dużo z tego, co uważa się za końską głupotę, wzięło się stąd, że konia prawostronnego myli się z lewostronnym. Znaczy się, wiesz, co by się stało, jakbyś osiodłał konia z prawej strony i w ogóle, a potem zaszedłbyś go z lewej i chciał na niego wsiąść. Jasne. Rozpętałoby się istne piekło. To prawda. Chociaż ten koń jeszcze nie zdążył nawet człowieka zobaczyć. Oren gwałtownie uniósł łokcie i przechylił się z niepokojem w prawo. Kurde, powiedział. A to kto? Troy wyszczerzył zęby w uśmiechu. John Grady pociągnął łyk ze swojego kubka i odstawił go z powrotem na stół. A nie jest po prostu tak, że ten koń zwyczajnie nie przywykł do tego, żeby wsiadać na niego z lewej strony?, zapytał. Tak jest. Ale rzecz w tym, że nie można zapytać drugiej połowy konia, tej lewej, czy kiedyś widziała człowieka, co na niego wsiada, ani jej spytać o radę. No, mnie się zdaje, że jak lewa i prawa strona konia nawet nie mogą się ze sobą porozumieć, to mamy spore problemy. Bo wtedy cały koń nie mógłby się w ogóle nigdzie ruszyć. Co wy na to? Oren palił papierosa. Popatrzył na Troya. Nie jestem zaś autorytetem od końskiej mózgownicy. Po prostu wam opowiadam, co się kiedyś przytrafiło jednemu kowbojowi. Koń ma dwie strony, a ja z własnego doświadczenia wiem, że trzeba go podchodzić z jednej, a drugą sobie odpuścić. Znam paru ludzi, co mają tak samo. Prawdę mówiąc, to nawet więcej niż paru. Tak. Ja też. Ale myślę, że ci ludzie nad tym pracowali. A koniowi przychodzi to naturalnie. Uważasz, że nie da się ułożyć konia tak samo z obu stron? Zaczynasz mnie męczyć. To dobre pytanie, do cholery. Przypuszczam, że się da. Może. Choć byłoby to trudne. Pewnie musiałbyś się do tego rozdwoić.
No, powiedzmy, że miałbyś brata bliźniaka. Przypuszczam, że zasadniczo można by pracować z koniem w ten sposób. Nie wiem. Ale co byś miał, jakbyś go skończył układać? Konia zrównoważonego, czyli obustronnego. Nie. Konia, który myślałby, że jest was dwóch. Dajmy na to, że pewnego dnia zobaczyłby was obu z jednej strony. Co wtedy? Widzi mi się, że pomyślałby, że to czworaczki. Oren zgasił niedopałek. Nie, powiedział. Pomyślałby to samo co wszyscy. Czyli co? Że masz kompletnie nasrane we łbie. Odsunął krzesło i wstał. Do zobaczenia rano. Drzwi od kuchni się zamknęły. Troy pokręcił głową. Nasz Oren traci coś poczucie humoru. John Grady uśmiechnął się. Odsunął kciukiem talerz znad krawędzi stołu i rozparł się na krześle. Widział przez okno, jak Oren poprawia kapelusz, idąc po podjeździe w stronę domku, który dzielił ze swoim kotem. Jak gdyby umarły świat przeszłości mógł to zauważyć. Oren nie zawsze był kowbojem. Pracował kiedyś jako górnik w północnym Meksyku, walczył na wojnach i podczas rewolucji, był robotnikiem na polach naftowych nad Zatoką Meksykańską i marynarzem, który pływał pod trzema różnymi banderami. Raz nawet był żonaty. John Grady wysączył ostatnie ciemne fusy z dna kubka i odstawił go na stół. Oren jest w porządku, powiedział.
III
Kiedy przekroczył górny próg doliny, poczuł zapach, który już wcześniej zwietrzył jego koń. Odór padliny unosił się w stygnącym wieczornym powietrzu. Zmusił swojego wierzchowca, żeby się położył na brzuchu, a sam odwrócił się w siodle i wciągnął powietrze w nozdrza, ale zapach rozwiał się i zniknął. Potem chłopak zawrócił i patrzył w głąb doliny, po czym znów skierował się naprzód wąską ścieżką dla bydła. Koń przypatrywał się krowom, idącym przed nimi wśród zarośli, i strzygł uszami. Powiem ci, co powinieneś zrobić, zwrócił się do niego John Grady. Sto jardów dalej, po drugiej stronie doliny, znów poczuł smród padliny i wstrzymał konia, który przystanął i czekał. Nie wytropiłbyś dla mnie martwej krowy, co?, zapytał John Grady. Koń stał bez ruchu. Ruszyli dalej i ujechali jakieś kolejne ćwierć mili, a wierzchowiec szedł już swoim naturalnym krokiem i nie zwracał więcej uwagi na odległe bydło. Nieco dalej John Grady znowu wstrzymał wierzchowca i pociągnął nosem. Zmusił konia, żeby się położył. Później zawrócił i ruszył z powrotem drogą, którą przyjechał. Szukał jakichś śladów i w końcu złapał w nozdrza ostrą, silną woń, zeskoczył z siodła w zapadającym już zmierzchu i stał, wpatrując się w obsiadłego przez muchy cielaka, którego ktoś zaciągnął na środek otoczonej kręgiem krzewów kreozotowych szerokiej, otwartej przestrzeni. Od dwóch tygodni nie padało, więc ślady pozostawione przez wleczone zwierzę widać było na żwirze i John Grady cofnął się po nich spory kawałek, szukając odcisków stóp w piasku albo glinie, ale nic nie znalazł. Zawrócił, wziął lejce, dosiadł konia i rozejrzał się po okolicy, żeby dobrze zapamiętać to miejsce, a następnie wyjechał na ścieżkę i ruszył w drogę powrotną w górę doliny. Stał nad martwym cielakiem razem z Billym, który poszedł po śladach
przywleczonego tu zwierzęcia, przystanął i zaczął rozglądać się wokoło. Jak daleko zaszedłeś?, zapytał. Niedaleko. Musiał to być jakiś silny drapieżnik, skoro zdołał uciągnąć takie duże cielę. Myślisz, że kuguar? Nie. Kuguar przykryłby padlinę. A przynajmniej próbowałby ją przykryć. Dosiedli koni i wyjechali na bezdroża. Na ubitej ziemi zgubili ślad, ale po chwili znów go odnaleźli. Billy wypatrywał tropu na drobnych kamieniach, unosząc albo opuszczając głowę i spoglądając na ziemię pod odpowiednim kątem, pod światło. Twierdził, że poruszone kamienie wyglądają inaczej, i po pewnym czasie John Grady też to zauważył. Dzień był chłodny. Konie czuły się rześko o poranku i przy takiej pogodzie i nie sprawiały wrażenia zaniepokojonych. Jesteśmy jak prawdziwi kowboje, powiedział Billy. Prawdziwi kowboje. Detektywi. Z agencji Pinkertona. Cielak został oddzielony od stada, zapędzony na bezdroża i zabity na otwartej przestrzeni. Billy zsiadł z konia i podszedł bliżej. Na skałach widniały poczerniałe od słońca plamy krwi. Nie wydaje ci się, że to były po prostu kojoty?, spytał John Grady. Nie sądzę. To jak myślisz, co to było? Już wiem. Co? Psy. Psy? Owszem. Nigdy żem nie widział psów w tej okolicy.
Ja też nie. Ale gdzieś tu są. W następnych dniach znaleźli jeszcze dwa martwe cielaki. Przejechali pastwisko Cedar Springs, leżącą niżej równinę otoczoną urwiskami wylewnych skał magmowych, zwanych trapami, i płaskowzgórze, biegnące na wschód w stronę starej kopalni. Nim minął tydzień, znaleźli kolejne cielę, zabite nie więcej niż dwadzieścia cztery godziny wcześniej. Na półce w siodlarni stało kilka starych dwusprężynowych pułapek firmy Oneida, typ numer trzy. Billy wygotował je i napastował, a następnego dnia zabrali je ze sobą i zakopali trzy z nich wokół padliny. Wyjechali przed świtem, żeby sprawdzić pułapki, ale kiedy dotarli na miejsce, okazało się, że wszystkie zostały wykopane i leżą na ziemi. Jedna nawet się nie zatrzasnęła. A z padliny pozostało niewiele więcej niż tylko skóra i kości. Nie wiedziałem, że psy są takie mądre, powiedział John Grady. Ja też nie. A psy pewnikiem nie wiedziały, że my jesteśmy tacy głupi. Łapałeś już kiedy psy? Nie. Co chcesz zrobić? Billy podniósł niezamkniętą pułapkę, sięgnął pod jej spód i uruchomił kciukiem mechanizm sprężynowy. Sprężyna trzasnęła z głuchym, blaszanym uderzeniem, rozbrzmiewającym w ciszy poranka. Przeciął druty, przewlókł je przez pierścienie, zawiesił pułapki na łęku i wskoczył na siodło. Popatrzył na Johna Grady’ego. Po prostu nie znamy ich ścieżek. Na ścieżce mogłyby wpaść w pułapkę bez przynęty. Myślisz, że wytropiłyby je psy Travisa? Billy siedział na koniu, patrząc na długie promienie porannego światła na skałach płaskowzgórza. Nie wiem, odpowiedział. To bardzo dobre pytanie. Zabrali jucznego konia, przewieźli naczynia i przybory kuchenne oraz śpiwory na płaskowzgórze i rozbili obóz. Siedzieli, popijając kawę z blaszanych kubków i przyglądając się węglom, jak mrugają i przygasają na owiewającym je
wietrze. Daleko w dole na równinie kładła się siatka migocących świateł miast, oddzielonych od siebie ciemną serpentyną rzeki. Myślałem, że masz co innego do roboty, powiedział Billy. Bo mam. Myślisz, że to może poczekać? Mam nadzieję. Zaś nie jestem pewien, czy mogą poczekać te psy. No, cieszę się, żeś niezupełnie zapomniał, jak cię wychowano. Niczego żem nie zapomniał. Ale masz już dość, że tak ci truję. Twoje prawo. Popijali kawę. Powiał wiatr. Szczelniej otulili ramiona kocami. Nie jestem zaś zazdrosny, wiesz. Nigdy żem tego nie mówił. Wiem. Aleś mógł tak pomyśleć. Prawda jest taka, że nie skrzywdziłbym cię nawet, gdyby ktoś trzymał mnie na muszce. Wiem. Billy przypalił papierosa żagwią z ogniska i odłożył ją z powrotem. Zaciągnął się. Z góry wygląda to o wiele ładniej, niż jak się jest na dole, no nie? Tak. To prawda. Wiele rzeczy wygląda lepiej z daleka. Taa? Tak myślę. Pewnie tak. Na przykład ta część życia, którą już masz za sobą. No. A może i ta, która cię jeszcze czeka. Biwakowali pod gołym niebem przez całą sobotę, a w niedzielę rano objechali teren wokół urwiska i koło południa znaleźli na równinie świeżo zabitego cielaka, leżącego na płacie żwiru. Matka stała, przyglądając się swojemu dziecku. Odciągnęli ją, odeszła, porykując, zatrzymała się i odwróciła. Tamte stare łaciate mordy nie oddałyby cielęcia w ten sposób, powiedział
Billy. Założę się, że ta zaś nie jest nawet zadrapana. Ja też, powiedział John Grady. Do niczego się nie nadajesz, tylko żresz i srasz, nie?, powiedział Billy do patrzącej tępo przed siebie krowy. Wiesz, że kryją się gdzieś w tych skałach pod urwiskiem. Taa. Wiem. Ale objechać je to kupa roboty, cholera, a na piechotę na pewno zaś nie pójdę. John Grady spojrzał na martwego cielaka. Pochylił się i splunął. Co zamierzasz? Po prostu spakujemy się, wrócimy, wpadniemy do Travisa i zobaczymy, co powie. Dobra. Gdyby zaś pojechał z nami wieczorem, można by się zasadzić na te psy. Dzisiaj wieczorem to on nie pojedzie, tyle ci mogę powiedzieć. A to czemu? Kurde, powiedział Billy. Stary nie będzie polował w niedzielę. John Grady uśmiechnął się. A gdyby nasz wół wpadł do rowu? Nie kiwnąłby palcem w bucie, do cholery, nawet gdyby do rowu wpadło nam całe stado, a ty, ja i Mac razem z nim. Może chociaż wypożyczyłby nam swoje psy. Tego zaś nie zrobi. Poza tym jego psy też nie będą polowały w niedzielę. To chrześcijańskie zwierzęta. Chrześcijańskie. Owszem. Tak je wychował. Jadąc wzdłuż dalszej granicy równiny, usłyszeli ryk kolejnej krowy, wstrzymali konie, położyli je na brzuchu i uważnie przepatrywali rozciągającą się niżej okolicę. Widzisz tę krowę?, spytał Billy. Taa. Jest tam.
Czy to ta sama? Nie. Billy pochylił się i splunął. No, powiedział. Wiesz, co to oznacza. Chcesz zjechać na dół? Tylko nie wiem po co. Wyruszyli we wtorek przed świtem, w ciemności, przez rozległe, porośnięte krzewami kreozotowymi dno doliny. Archer wiózł sześć klatek z psami na platformie półciężarówki reo, którą jechali. Samochód postękiwał, tocząc się przed siebie na niskich biegach, a światła reflektorów kołysały się w górę i w dół w bladożółtych obudowach, wyławiając z mroku jadących z przodu jeźdźców, zarysy krzaków i czerwone oczy koni, gdy zwierzęta odwracały łby albo przecinały drogę ciężarówce. Psy stłoczone w klatkach podróżowały w ciszy, a jeźdźcy palili papierosy albo rozmawiali przyciszonymi głosami. Kapelusze nisko opuszczone na czoło, sztruksowe kołnierzyki kurtek podniesione. Jechali powoli szerokim, płaskim dnem doliny przed samochodem. Ciężarówka zatrzymała się na spłachciu żwiru u wylotu doliny, jeźdźcy zsiedli, odrzucili cugle i pomogli Travisowi i Archerowi zdjąć klatki z psami i wziąć zwierzęta na długie, przypominające uprzęże skórzane smycze. Psy cofały się, tańczyły i skomlały, niektóre unosiły pyski i wyły, ich jazgot odbijał się echem od skał urwiska i wracał, a Travis przywiązał pierwszy rzut sfory prostym węzłem do przedniego zderzaka, gdzie oddechy zwierząt kłębiły się białym obłokiem w światłach reflektorów, a konie stojące na obrzeżach ciemności tupały, parskały i pochylały łby, obwąchując żółte snopy świateł. Z tyłu samochodu kowboje wyciągali z klatek za obroże pozostałe psy, którym również przypinali smycze, podczas gdy na wschodzie jedna za drugą zaczęły gasnąć gwiazdy. Poprowadzili ujadające psy po żwirze, a Billy i John Grady jechali niżej, krążąc tam i z powrotem, aż wreszcie znaleźli martwe cielę na kamienistej łasze. Zostało objedzone do kości, które leżały porozwlekane na ziemi. Żebra, przypominające wygięte zęby wideł, były odwrócone i wyglądały jak wielka,
mięsożerna roślina, wykluwająca się z ziemi o nieurodzajnym świcie. Zawołali psiarzy, Travis odkrzyknął coś do pozostałych i ruszyli razem po kamieniach, duże psy rasy bluetick i treeing walker szarpały się na smyczach, śliniły i wciągały powietrze w nozdrza. Kiedy dotarły do szczątków cielaka, cofnęły się, spłoszyły, zaczęły obwąchiwać ziemię i popatrywały na Travisa. Wstrzymajcie konie!, zawołał Travis. Dajmy szansę psom. Zaczął je spuszczać ze smyczy i zachęcać do poszukiwań. Dreptały wokoło, węsząc przy ziemi, a te, które przyprowadził Archer, zaczęły wyć i skomleć. Archer spuścił je ze smyczy i popędziły w głąb doliny. Travis podszedł do Billy’ego i jego konia. Billy stał z zarzuconymi na ramię splecionymi smyczami i nasłuchiwał. Co myślisz?, spytał Billy. Nie wiem. Założę się, że ci skurwysyńscy mordercy cieląt odeszli stąd całkiem niedawno. Ja też. Co myślisz? Nie wiem. Jak Smoke ich nie wytropi, to ich nie znajdziemy. To twój najlepszy pies? Nie. Ale to najlepszy pies do takiej roboty. Niby dlaczego? Bo Smoke już tropił psy. Co sądził na ten temat? Nie zwierzał mi się. Psy szalały w ciemności, zawracały i znów pędziły przed siebie. Wygląda mi na to, że rozbiegły się stąd na wszystkie strony. Jak myślisz, ile ich może być? Nie wiem. Trzy albo cztery. Założę się, że jest ich więcej.
Może masz rację. O, już leci, tam. Jeden z psów złapał trop i pobiegł naprzód, ujadając. Pozostałe zwierzęta wypadły z krzaków i kilka chwil później szczekało już wszystkich osiem gończych. Wygląda na to, że znalazły świeży trop na tej suchej ziemi, powiedział Travis. Gdzie mój koń? Miał go JC, ale chyba już pojechał dalej. Wiesz, dokąd jadą, nie? Chyba pod skały tego płaskowzgórza, tam. Podszedł Archer, prowadząc konia Travisa za cugle. Travis wskoczył na siodło i spojrzał na wschód. Zaraz się zrobi jasno. Dojdzie do sakramencko straszliwej psiej bitwy między tymi skałami. Na pewno. Ruszajmy, chłopcy. John Grady i JC kazali się położyć swoim koniom w górnej części łachy, kiedy podjechali Archer, Travis i Billy. Gdzie Troy i Joaquín? Wzięli i pojechali. Ruszajmy. Słyszycie? Co? Posłuchajcie. Spod urwiska na zachodnim krańcu równiny, daleko i ponad ujadaniem psów tropiących rozbrzmiewały krótkie, urywane szczeknięcia oraz żałosne wycie. Te głupie skurwysyny im odpowiadają, powiedział Billy. Pewnie chcą się przyłączyć do pościgu, powiedział Archer. Durne sukinkoty nie wiedzą, że to one teraz są ścigane. Kiedy dotarli do stóp kamiennych palisad, psy myśliwskie wypędziły już zdziczałe psy spośród skał, słychać było, jak walczą ze sobą w biegu, a potem
przy akompaniamencie wycia rozpoczął się długi pościg wśród piargów i głazów. Nastał już szary świt i jechali gęsiego pod ścianą urwiska, podążając ścieżką wijącą się wśród okruchów skał. Travis zrównał się z Johnem Gradym. Wyciągnął rękę, dotknął końskiej szyi i John Grady zwolnił. Posłuchaj, powiedział Travis. Zatrzymali się, zmusili swoje konie, żeby położyły się na brzuchach, i nasłuchiwali. Podjechał Billy. Szykujcie lassa, chłopcy, powiedział Travis. Dacie radę je połapać przy takiej widoczności? A zaraz się przekonamy. Zaciągnęli supły. Tylko się nie spieszmy, powiedział Travis. Za chwilę się tu rozbiegną. Pozwólmy im wydostać się zaś na otwartą przestrzeń. Bardzo uważajcie. Nie łapmy naszych psów. Przesunęli pętle i ruszyli naprzód. Pętle muszą być małe, powiedział Travis. Małe. Bo inaczej te psy przelecą przez nie jak sole przeczyszczające przez kota. Szczekanie sfory rozległo się nagle tuż nad nimi, gdzie ścieżka zakręcała i pięła się w górę za dużymi głazami. Zobaczyli trzy cienie skaczące ze skały na skałę. Potem jeszcze dwa. John Grady jechał na dereszu Watsona i wbił pięty w końskie żebra, a koń kucnął, po czym puścił się pędem. Billy jechał tuż za nim. Psy tropiące wybiegły spośród skał w górze, ujadając, i John Grady skierował konia w prawo. On i Billy unosili się w siodłach, by widzieć biegnące gończaki. Kiedy wypadły na wysoką ścieżkę, John Grady się obejrzał. Billy wywijał pętlą małego lassa, wyglądającego jak zabawka. Sto stóp za nim wśród skał kilka łaciatych psów Travisa gnało ile sił w nogach. Pochylił się nad koniem, żeby skłonić go do dalszego biegu, po czym podniósł głowę i znów się rozejrzał. Trzy psy o płowej sierści pędziły jeden za drugim na złamanie karku długą kamienistą łachą. Pochylił się i znów przemówił do konia, ale ten już je zobaczył. John Grady zerknął za siebie, żeby sprawdzić, co z Billym, i kiedy
znów odwrócił głowę, ostatni z tamtych trzech psów oderwał się od pozostałych. Chłopak skierował konia w dół zbocza i popędził z tętentem za psem na równinę. Niewielkie lasso prawie nic nie ważyło, złożył je wpół, zakręcił nad głową, ale po chwili złapał je i jeszcze raz skrócił sznur o połowę. Kiedy koń zauważył lasso, które uniosło się powyżej jego lewego ucha, położył uszy po sobie i niczym symbol jakiejś strasznej pomsty rzucił się z otwartym pyskiem w pogoń za uciekającym kundlem. Ten pies nie miał żadnego doświadczenia w ucieczce. Nie przystawał ani nie kołował, a John Grady zakręcił lassem i wychylił się nad łękiem siodła. Spodziewał się, że ofiara zawróci, ale psu się widocznie wydawało, że potrafi biegać szybciej niż koń. Zwinięty sznur pożeglował w powietrzu, ze zwojów wysunęła się pętla. Deresz zarzucił łbem, zaparł się przednimi nogami o ziemię i kucnął, John Grady owinął koniec sznura wokół błyszczącego skórzanego łęku, lasso wyprężyło się z trzaskiem, a pies bez jednego dźwięku wystrzelił w górę. Przebierał w ciszy łapami w powietrzu i wylądował na żwirze z łagodnym, głuchym łupnięciem. Tymczasem przez równinę puściły się jeszcze trzy psy, a Travis i Joaquín za nimi. Przejechali galopem sto stóp i John Grady spiął deresza, po czym ruszył za nimi, a płowy pies, którego ciągnął, odbijał się z tyłu od skał i pośród krzewów na końcu mierzącej trzydzieści pięć stóp sizalowej linki. Na zachodzie spomiędzy skał wyłonili się pozostali jeźdźcy z psami gończymi i uformowali szereg na równinie, a John Grady jechał dalej, ciągnąc psa za sobą, po czym gwałtownie osadził konia, zeskoczył na ziemię i pobiegł zdjąć lasso z szyi zwierzęcia. Pies był bezwładny i zakrwawiony, leżał na kamieniach z wyszczerzonymi zębami i wybałuszonymi oczami, które niemal wyszły mu z orbit. Nastąpił na niego, ściągnął mu pętlę z szyi i podbiegł truchtem do czekającego konia, zwijając po drodze sznur. Tymczasem zrobiło się całkiem widno i na równinie przed nim czterech jeźdźców zataczało już szeroki łuk. John Grady wskoczył na siodło, przewiesił sobie zwinięte lasso przez ramię i ruszył za nimi galopem roboczym.
Gdy mijał Joaquína, Meksykanin krzyknął coś do niego, ale John Grady nie zrozumiał co. Popędził konia, uderzając go pętlą lassa w bok, i podążał za Travisem, JC i Travisową sforą. Omal nie stratował jednego z psich banitów. Pies podczołgał się i schował w kępie goździkowców, i John Grady przejechałby obok, gdyby zwierzę w ostatniej chwili nie stchórzyło i nie rzuciło się do ucieczki. John Grady tak gwałtownie szarpnął cugle i obrócił konia, że prawie zerwał strzemię. Billy objechał psa z prawej strony, minął go, pies zawrócił i próbował przebiec przed jego koniem, a wtedy Billy go dogonił, pochylił się i schwytał uciekiniera na lasso, koń kucnął, poślizgnął się, zatrzymał w chmurze pyłu i zwierzę poleciało naprzód, odbiło się od ziemi, wyhamowało, po czym z trudem dźwignęło się na nogi i rozglądało wokół. Billy zawrócił konia, ciągnąc psa za sobą, ale ten znów wstał i zaczął biec z pętlą na szyi. Gdy obok przejechał John Grady, pies przystanął, zaczął się wiercić i szarpać łapami sznur, ale Billy wbił pięty w końskie boki i porwał psa za sobą. Na równinie Joaquín tańczył wokoło na swoim koniu i krzyczał, a zwierzęta rozbiegły się, ujadały i gryzły między sobą. Nadjechał Travis, wymachując lassem, i John Grady szarpnął konia w bok, ale pies, którego sobie upatrzył, śmignął tuż przed nim i nagle pojawił się z przodu. Popędził za nim, a uciekinier próbował zawrócić, lecz chłopak zakręcił lassem, zwolnił i skierował konia w prawo. Pies zawirował w powietrzu, runął na ziemię, wstał, zaczął uciekać, skręcił i znowu został poderwany w górę na sznurze. John Grady popędził deresza i szerokim łukiem ciągnął za sobą psa, który podskakiwał i obijał się o ziemię, nie wydając ani jednego dźwięku, a potem wlókł się po żwirze pośród krzaków. Chłopak wrócił, ciągnąc lasso już bez zwierzęcia w pętli, układając linę i zwijając w siodle. Travis, Joaquín i Billy sadzali swoje konie, pozwalając im się wyparskać. Drugi rzut gończaków tropił teraz dzikie psy wzdłuż bliższego skraju równiny, ścigał je między głazami i piargami, walczył z nimi i podejmował pogoń na nowo. Joaquín uśmiechał się szeroko. Widzi mi się, żem złapał waszego psa, powiedział John Grady. Psów nam nie brakuje, odparł Joaquín. Popatrz na JC, powiedział Billy. Spójrz na niego teraz. Wygląda, jakby się
opędzał od pszczół. Ile tam jest tych cholernych psów? Nie wiem. Archer wypłoszył jeszcze całą watahę, tam gdzie widać ten wielki wał namułu. Złapali chociaż jednego? Chyba nie. Troy goni je tam po skałach. Z zimozielonych zarośli chaparralu wyłoniły się dwa psy gończe, krążyły, węszyły przy ziemi i przystanęły niepewnie. Heja!, zawołał Travis. Szukajcie ich. No, wspólniku, o ile twój koń nie jest już zupełnie wypompowany, to może pojedziemy tam, gdzie można się zabawić? Billy spiął konia i ruszył. Na mnie nie będziecie zaś musieli czekać, powiedział. Jedźcie, powiedział Travis. Dogonię was. Łapacze psów!, zawołał Billy. Wiedziałem, że tak skończymy. Joaquin uśmiechnął się szeroko, popędził konia kłusem i uniósł pięść nad głową. Adelante, muchachos![164], zawołał. Perreros[165]. Tonteros[166]. Travis patrzył, jak odjeżdżają. Pokręcił głową, pochylił się, splunął i zwrócił konia w stronę, gdzie widział ostatnio Archera. W miejscu, w którym opuścili teren pustyni, spoczywały ogromne głazy, które spadły z płaskowzgórza powyżej, wspinali się więc pośród nich po zboczu, aż wreszcie John Grady wstrzymał konia i podniósł rękę. Zatrzymali się, żeby nastawić uszu. John Grady stanął w strzemionach i rozglądał się po wyższych partiach zbocza. Podjechał Billy. Myślę, że kierują się na szczyt płaskowzgórza. Ja też. Mogą się tam dostać?
Nie wiem. Pewnie tak. W każdym razie im tak się chyba wydaje. Widzisz je? Nie. Był między nimi taki jeden płowy skurwysyn i drugi lekko nakrapiany. Mogą tam być trzy albo cztery psy. Chyba uciekły gończakom, co nie? Na to wygląda. Myślisz, że damy radę wjechać na górę? Wydaje mi się, że chyba wiem którędy. Billy przyglądał się kamiennym wałom spod przymrużonych powiek. Pochylił się i splunął. Strasznie bym nie chciał dojechać konno na środek tej doliny i nie móc się potem ruszyć stamtąd w górę ani w dół. Ja też. Poza tym nie wiem, co nam się uda zdziałać, ścigając te szkodniki bez naszych psów. A ty? Po prostu musimy się tam dostać, zanim się pochowają. Na górze rozciąga się właściwie otwarta przestrzeń. No to prowadź. Dobrze. Nie spieszmy się za bardzo. Dobrze. Pokryjmy po prostu ten teren przed nami. I nie wpadnijmy tam w jakie tarapaty. Dobrze. Ruszył za Johnem Gradym z powrotem tą samą drogą, którą tu przybyli, przejechali prawie milę, a potem skręcili wzdłuż namuliska. Droga stawała się stroma, ścieżka węższa. Zsiedli z koni i prowadzili je za uzdy. Przecięli szare pasy archeologicznych śmietnisk prastarych osad wymytych przez strumień, niosący kawałki kości i glinianych naczyń, po czym przeszli pod piktografami, przedstawiającymi myśliwego, szamana, ogniska sygnałowe i pustynne owce, wyrytymi przed tysiącem lat albo i dawniej na głazach wokół tego łańcucha skał. Przeszli pod wizerunkiem grupy trzymających się za ręce tancerzy, którzy
przypominali postaci wycięte z papieru przez dzieci i odbite na kamieniu niczym szablon. Pod nadkładem skalnym biegła kamienna półka, odwrócili się i spojrzeli za siebie, w dół, na równinę i pustynię. Troy jechał w kierunku Travisa, JC i Archera, którzy zmierzali w stronę ciężarówki, a za nimi ciągnęła większość psów. Joaquína nigdzie nie było widać. W oddali przez szczelinę między niskimi wzgórzami widzieli oddaloną o piętnaście mil szosę. Konie stały, parskając. Dokąd teraz, kowboju?, zapytał Billy. John Grady wskazał głową rozciągającą się nad nimi okolicę i znowu ruszył naprzód, prowadząc konia. Półka zwężała się w górze, dochodząc do rozpadliny w warstwie skał, i wprowadzili konie do tak wąskiego wąwozu, że wierzchowiec Billy’ego zawahał się i nie chciał iść dalej. Cofał się, szarpał w cuglach i niebezpiecznie ślizgał na łupkach. Billy spojrzał wyżej w wąski przesmyk. Ściany litej skały wznosiły się ku niebu. Naprawdę jesteś pewien, że damy radę, brachu? John Grady puścił wodze deresza, zdjął kurtkę i cofnął się ku Billy’emu. Weź mojego konia, powiedział. Co? Weź mojego konia. A raczej konia Watsona. On już tędy przechodził. Przejął wodze od Billy’ego, uspokoił jego wierzchowca i przewiązał mu oczy kurtką, napierając na niego całym ciałem. Billy podszedł do deresza, wziął lejce i poprowadził go między skałami. Koń wdrapywał się po łupkowych skałach, zwisające luźno strzemiona pobrzękiwały na kamieniach. W najwyższej części wąwozu konie skoczyły do przodu i wygramoliły się na górę, na szczyt płaskowzgórza, gdzie stanęły, drżąc na całym ciele i parskając. John Grady ściągnął kurtkę z oczu konia, który prychał i popatrywał dokoła. W odległości mili widać było trzy kłusujące i oglądające się za siebie psy. Chcesz jechać na tym dobrym koniu?, spytał John Grady. Tak, pozwól mi na nim jechać.
No, to tam biegną. Ruszyli przez otwarty płaskowyż, strzelając lassami i głośno krzycząc, nisko pochyleni w siodle, łeb w łeb. Na odcinku mili zmniejszyli dystans do psów o połowę. Trzymały się szczytu płaskowzgórza, które teraz rozszerzało się przed nimi. Gdyby uciekały raczej wokół jego krańców, zapewne znalazłyby miejsce, gdzie mogłyby zejść na dół i gdzie konie nie zdołałyby podążyć ich śladem, ale najwidoczniej sądziły, że biegają szybciej niż jakikolwiek ich ewentualny prześladowca, i rzeczywiście puściły się biegiem, dwa obok siebie, trzeci z tyłu, ich psie, długie cienie w słońcu, obok, pędzące nierównym krokiem po rzadkiej szarobrązowej trawie płaskowyżu. Billy wyprzedził je na dereszu, zanim zdążyły się rozdzielić, pochylił się i schwytał psa, który biegł z tyłu. Nawet nie owinął lassa wokół łęku siodła, tylko dwukrotnie wokół swojego nadgarstka, pociągnął sznur, oderwał psa od ziemi i jechał dalej, wlokąc ofiarę za koniem i trzymając lasso w ręce. Znowu wyprzedził psy i pojechał dalej, żeby je zajść od przodu. Uciekające zwierzęta podniosły wzrok, nic nie widzące oczy, wywieszone języki. Ich martwy towarzysz prześlizgnął się obok po ziemi na końcu lassa. Billy obejrzał się, skierował konia w prawo, przeciągnął martwego psa przed ich nosami i zaczął je zaganiać długim łukiem. John Grady pędził przez płaskowzgórze, a Billy kilkoma szarpnięciami cugli zatrzymał deresza, zeskoczył na ziemię, zdjął pętlę z psiej szyi, zwinął w biegu lasso i wskoczył z powrotem na siodło. Dopadł uciekinierów jako pierwszy i złapał dużego, płowego psa, biegnącego na czele. Drugi, nakrapiany, zawrócił niemal pod końskimi nogami i rzucił się ku skrajowi płaskowyżu. Płowy przeturlał się po ziemi, podskoczył, wstał i zaczął uciekać z pętlą wokół szyi. John Grady podjechał z tyłu do Billy’ego, zakręcił lassem, złapał płowego psa za tylne łapy, zachęcił konia do biegu uderzeniem podwójnie złożonego sznura, a potem okręcił lasso wokół łęku. Luźny sznur Billy’ego zasyczał na ziemi, znieruchomiał i duży płowy pies wzniósł się nagle nad ziemię, lecąc łbem naprzód, rozpięty między sznurami, które wydały pojedynczy, głuchy dźwięk, gdy zwierzę zostało rozerwane na pół.
Od wschodu słońca nie minęła jeszcze godzina i w płaskiej poprzecznej smudze światła na płaskowzgórzu krew, która rozbryznęła się na ich oczach, była jasna i nieoczekiwana jak zjawa. Jak coś, co zostało przywołane z nicości i czego pojawienia się w żaden sposób nie można było wyjaśnić. Łeb psa wirował w powietrzu, sznury zwinęły się w locie, a psi tułów uderzył o ziemię z głuchym odgłosem. Niech to szlag trafi, powiedział Billy. Dalej na płaskowyżu rozległ się przeciągły okrzyk. Nadjeżdżał ku nim Joaquín z trzema ze swoich blueticków. Widział, jak John Grady i Billy złapali psa za szyję i tylne łapy, i ze śmiechem wymachiwał kapeluszem. Gończaki biegły obok jego konia. Ciągle nie widziały nakrapianego psa, który uciekał na skraj płaskowyżu. Ajaj, muchachos[167], zawołał Joaquín. Krzyczał radośnie, śmiał się, pochylał i machał kapeluszem na sunące za nim psy. Cholera, powiedział Billy. Zaś nie wiedziałem, że to zrobisz. Ja też nie. Ja pierdzielę. Przyciągnął swoje lasso, zwijając je. John Grady podjechał do miejsca, gdzie na skrwawionej trawie leżało bezgłowe ciało psa, zsiadł, ściągnął pętle z tylnych łap martwego zwierzęcia i znowu dosiadł konia. Psy gończe okrążyły trupa i ze zjeżoną sierścią wąchały jego krew. Jeden z nich obiegł konia Johna Grady’ego, a potem cofnął się i przystanął, obszczekując go, ale kowboj nie zwracał na niego uwagi. Zwinął swój sznur, odwrócił się, wbił pięty w końskie boki i puścił się przez płaskowyż za ostatnim psem. Teraz Joaquín także go dostrzegł i ruszył jego śladem, popędzając swojego konia złożonym podwójnie lassem i pokrzykując na psy. Billy patrzył, jak tamci gnają. Zwinął sznur, związał go, wytarł ręce z krwi o nogawkę dżinsów, po czym siedział, obserwując pościg podążający skrajem płaskowyżu. Nakrapiany pies chyba nie zauważył żadnej drogi w dół i biegnąc wzdłuż urwiska, sprawiał już wrażenie zmęczonego. Usłyszawszy gończaki, skręcił z powrotem na środek płaskowzgórza i przebiegł za Joaquínem, który zawrócił konia, po krótkiej pogoni dopędził psa i złapał go na lasso, a wszystko
to na dystansie krótszym niż jedna mila. Billy podjechał do krawędzi urwiska, zsiadł z deresza, zapalił papierosa, usiadł i popatrzył na południe. Wracali przez płaskowyż, gończaki tuż za końmi. Joaquín wlókł martwego psa, który był zakrwawiony i prawie obdarty ze skóry, oczy miał szkliste, a do jego wywalonego jęzora lepiły się paprochy i źdźbła trawy. Podjechali do krawędzi przepaści, Joaquín zsiadł i zdjął pętlę z szyi martwego zwierzęcia. Ma tu gdzieś szczenięta, powiedział. Billy podszedł bliżej i stanął, patrząc na psa. Była to suka o nabrzmiałych sutkach. Billy odszedł, wsiadł na swojego konia i spojrzał na Johna Grady’ego. Wracajmy dłuższą drogą. Dostaję dreszczy na myśl o przeciskaniu się między tymi kamieniami. John Grady zdjął kapelusz i położył go przed sobą w zagłębieniu siodła. Twarz miał pokrytą strużkami krwi, której ślady widać było również na koszuli. Przetarł czoło rękawem, podniósł kapelusz i włożył go. Jeżeli chodzi o mnie, to może być, powiedział. Joaquín? Jasne, odparł Joaquín. Obserwował słońce. Wrócimy do domu na obiad. Myślisz, że wyłapaliśmy wszystkie? Trudno powiedzieć. Powiedziałbym, że kilku z nich wybiliśmy z łbów te mordercze instynkty. Ja też. Ile psów Archera przyjechało z tobą? Trzy. No, ale my zaś mamy tylko dwa. Odwrócili się w siodłach i przepatrywali płaskowyż. Jak ci się widzi, gdzie się podziewa trzeci? Nie wiem, rzekł Joaquín. Mógł zejść gdziesik tam, z drugiej strony. Joaquín nachylił się, splunął i zawrócił konia. Jedźmy, powiedział. Ten pies może być wszędzie. Zawsze znajdzie się taki, co nie chce zaś wracać do domu.
Było jeszcze ciemno, gdy rankiem obudził go John Grady. Billy stęknął, przewrócił się na bok i nakrył głowę poduszką. Obudź się, kowboju. Która jest godzina, do cholery? Wpół do szóstej. Masz nie po kolei w głowie? A może byśmy tak spróbowali znaleźć te psy? Psy? Jakie psy? O czym ty, do jasnej cholery, mówisz? O tych szczeniętach. Kurde, powiedział Billy. John Grady usiadł na progu i oparł nogę o framugę. Billy?, powiedział. Co, do diabła. Moglibyśmy tam podjechać i się rozejrzeć. Billy przewrócił się na drugi bok i spojrzał na Johna Grady’ego, siedzącego bokiem w drzwiach, w ciemności. Zwariuję przez ciebie ze szczętem, powiedział. Poszukamy śladów. Gwarantuję ci, że moglibyśmy je znaleźć. Nie da rady. Moglibyśmy wziąć parę psów od Travisa. Travis nie pożyczy nam swoich psów. Jużeśmy to zaś przerabiali. Wiem, gdzie mają gniazdo. Dlaczego nie dajesz mi spać? Moglibyśmy wrócić w porze obiadu. Gwarantuję. Błagam, zostaw mnie w spokoju, synu. Błagam cię. Inaczej będę musiał cię zastrzelić, a tego zaś nie chcę. Mac suszyłby mi o to głowę do końca życia. Tam gdzie nasze psy wytropiły je za pierwszym razem, tuż pod tym kamiennym osypiskiem? Założę się, że przejechaliśmy pięćdziesiąt stóp od gniazda. Wiesz, siedzą w tych wielkich skałach.
Wyjechali, wioząc na kulach siodeł szpadel na długim trzonku, oskard i żelazny łom długości czterech stóp. Wcześniej Socorro w szlafroku i papilotach podeszła do swoich drzwi, kiedy szukali czegoś do jedzenia, zapędziła ich do stołu, usmażyła jajka i kiełbaski i zaparzyła kawę. Gdy jedli, zapakowała dla nich drugie śniadanie. Billy wyglądał przez okno na konie, które stały osiodłane pod kuchennymi drzwiami. Zjedzmy i jedźmy, powiedział. I nie mów jej, dokąd jedziemy. Dobrze. Nie chcę słuchać tego gadania. Przed wschodem słońca wjechali na pastwisko Valenciana i minęli starą studnię. Bydło rozstępowało się przed nimi w szarym półmroku. Billy jechał ze szpadlem na ramieniu. Coś ci powiem, odezwał się. Co takiego? Są takie miejsca w tych skałach, że jeśli tam jest gniazdo, to za cholerę nie wypłoszysz tych szczeniąt. Taa. Wiem o tym. Gdy dotarli do szlaku wiodącego wzdłuż zachodniego skraju równiny, za płaskowyżem wzeszło słońce i światło, które padało na płaśń, sięgnęło skał nad nimi, przejechali więc pozostałości nocy w ciemnoniebieskiej niecce, podczas gdy wokół powoli wstawał nowy dzień. Dotarli do końca i wracali powoli, jadący z przodu Billy uważnie przyglądał się ziemi z lewej i prawej strony, opierając się ręką o koński kłąb. Jesteś tropicielem?, zapytał John Grady. Zagorzałym. Potrafię tropić nawet nisko latające ptaki. Co widzisz? Nic, niech to szlag. Słońce zeszło ze skał i ruszyło ku jeźdźcom po spękanej ziemi. Zmusili konie, żeby położyły się na brzuchu. Biegają po śladach krów, powiedział Billy. Albo biegały. Nie wydaje mi się, żeby wszystkie gniazdowały razem. Myślę, że były zaś dwie osobne watahy.
To możliwe. Może to być taka szczelina jak tam. Tak? Na każdym kamieniu widać psią sierść. Pokręćmy się tutaj i miejmy oczy szeroko otwarte. Wracali przez dolinę, trzymając się blisko ściany pod głazami i osuwiskiem. Krążyli między skałami i przypatrywali się śladom na ziemi. Minęło kilka tygodni, odkąd po raz ostatni padał deszcz, i wszystkie tropy psów odciśnięte na gliniastym szlaku zostały już dawno zadeptane przez bydło, a na suchej ziemi psy nie pozostawiały żadnych śladów. Wróćmy na górę, powiedział Billy. Ruszyli wzdłuż górnego progu doliny blisko skalnych urwisk. Przecięli kamieniste osuwisko i przejechali pod wizerunkami dawnych szamanów oraz pozbawionymi swej księgi tajemnicami, zapisanymi na tych tablicach nadzwyczajnej wielkości. Wiem, gdzie one są, powiedział Billy. Zawrócił konia na wąskiej ścieżce i ruszył z powrotem wśród skał. John Grady za nim. Billy przystanął, puścił wodze i zsiadł. Pieszo przecisnął się przez wąską szczelinę skalną, wrócił i wskazał w dół zbocza. Schodzą się tu z trzech stron, powiedział. Tam na dole krowy podchodzą pod same skały, ale nie mogą wejść wyżej. Widzisz tamtą wysoką trawę? Widzę. Urosła tak dlatego, że bydło nie mogło się tam dostać, żeby się paść. John Grady przecisnął się przez szczelinę za Billym. Krążyli tam i z powrotem i wypatrywali śladów na ziemi. Konie zaglądały przez szparę. Siednijmy po prostu na chwilę, powiedział Billy. Usiedli. Wśród skał panował chłód. Ziemia była chłodna. Billy zapalił papierosa. Słyszę je, powiedział John Grady. Ja też.
Wstali i nastawili uszu. Skomlenie ustało. Po chwili zaczęło się znowu. Gniazdo znajdowało się w zakamarku skał, ciągnącym się pod głaz. Szczenięta leżały na brzuchach w trawie i nasłuchiwały. Czuję ich zapach, powiedział Billy. Ja też. Wytężali słuch. Jak je stamtąd wydostaniemy? Billy spojrzał na niego. Nie damy rady. Może same wyjdą. Po co? Moglibyśmy przywieźć trochę mleka i wystawić je tu dla nich. Nie wydaje mi się, żeby wyszły. Posłuchaj, są bardzo małe. Założę się, że nie otworzyły jeszcze oczu. A swoją drogą, to po co ci one? Nie wiem. Ale bardzo nie chcę ich tu zostawiać. Może moglibyśmy je wyciągnąć. Użyć odpowiednio długiego ocotillo[168]. John Grady leżał, wpatrując się w ciemność pod skałą. Daj mi swojego papierosa, powiedział. Billy podał mu papierosa. Jest tam jeszcze jedno wejście, stwierdził John Grady. Czuję podmuch powietrza z tej strony. Widzisz, jak leci dym? Billy wyciągnął rękę i odebrał swojego papierosa. Taa, odpowiedział. Ale mimo wszystko gniazdo znajduje się pod tą skałą, a ta skała jest wielkości kuchni Maca. Mogłoby się tam wczołgać na przykład dziecko. Skąd ja ci tu wezmę dziecko? A gdyby utknęło w szczelinie? Moglibyśmy obwiązać mu nogi liną. Obwiązaliby ci liną szyję, gdyby coś mu się stało. Daj mi swój nóż. John Grady podał mu scyzoryk, a Billy wstał, odszedł na bok i po chwili wrócił z łodygą ocotillo. Mierzyła co najmniej dziesięć stóp długości. Billy
usiadł, przyciął ciernie na dole na odcinku dwóch stóp, mającym stanowić trzonek, a potem obaj położyli się na ziemi i przez następne pół godziny na zmianę sondowali łodygą norę, usiłując nawinąć szczenięcą sierść na kolce ocotillo. Nawet nie wiemy, czy jest dosyć długa, powiedział Billy. Wydaje mi się, że to nora jest raczej za głęboka. Żeby to coś dało, trzeba by jakoś wsunąć łodygę pod któregoś szczeniaka, a to byłby tylko szczęśliwy traf. Od jakiegoś czasu ani jednego zaś nie słyszę. Może wcisnęły się gdzie w kąt albo coś. Billy wyprostował się, wyciągnął ocotillo ze szczeliny i przyjrzał się czubkowi łodygi. Są jakie włosy? Taa. Trochę. Ale w gnieździe włosów pewnie nie brakuje. Jak myślisz, ile waży ta skała? Kurde, powiedział Billy. Musielibyśmy ją tylko trochę przechylić. Założę się, że ten cholerny kamień waży z pięć ton. Jak, do cholery, zamierzasz go przechylić? Nie wydaje mi się, żeby to zaś było takie strasznie trudne. A w którą stronę chciałbyś go przechylić? Na przykład w tę. Wtedy się przewróci i zakryje gniazdo. To co? Szczenięta są głęboko. Dlaczego ty jesteś taki uparty? Nie da się wprowadzić tutaj koni, a gdyby nawet było to możliwe, to wywaliłyby zaś tę skałę na siebie. Nie trzeba byłoby ich tu wprowadzać. Mogą stać na zewnątrz. Liny nie sięgną. Jak byśmy je powiązali, to sięgną. Mimo to nie wystarczy. Jedna lina ledwie obejmie tę skałę.
Wydaje mi się, że jak ja się za nią wezmę, to wystarczy. Masz w jukach linociąg? Poza tym nie ma mowy, żeby dwa konie dały radę przewrócić taką skałę. Jakby miały jaką dźwignię, to sobie poradzą. Jesteś uparty jak osioł, powiedział Billy. Moim zdaniem najgorszy z ciebie uparciuch, jakiego w życiu widziałem. Na górnym progu namuliska rośnie parę sporych młodych drzewek. Gdyby udało nam się oskardem ściąć jedno, moglibyśmy użyć go jako dźwigni. Potem można by przywiązać do niego linę i wtedy nie trzeba byłoby obwiązywać skały. Upieklibyśmy dwie pieczenie na jednym ogniu. Raczej dwa konie i dwóch kowbojów. Trzeba nam było wziąć siekierę. Powiesz mi, jak zdecydujesz się wracać. A ja tymczasem spróbuję się trochę zdrzemnąć. Dobrze. John Grady ruszył konno w górę namuliska, ułożywszy oskard przed sobą na siodle, a Billy wyciągnął się, skrzyżował nogi i nasunął sobie kapelusz na twarz. W niecce panowała głucha cisza. Żadnego wiatru i ani jednego ptaka. Nie było słychać porykiwań bydła. Zapadł już niemal w sen, kiedy usłyszał pierwsze tępe uderzenie ostrza oskarda. Uśmiechnął się w ciemność pod rondem swojego kapelusza i zasnął. John Grady wracał, jego koń ciągnął za sobą po ziemi młodą topolę, którą chłopak wykopał i obrał z gałęzi. Miała około osiemnastu stóp długości, prawie sześć cali obwodu u nasady i była na tyle ciężka, że zwisając z pętli zaczepionej na łęku, ściągała siodło na bok. John Grady jechał, na wpół stojąc w prawym strzemieniu, jego lewa noga zwisała nad pniakiem, a koń szedł ostrożnie jak po rozżarzonych węglach. Dotarłszy do skał, chłopak zsiadł z konia, odwiązał linę, zsunął pień na ziemię, podszedł do Billy’ego i kopnął odsłoniętą podeszwę jego buta. Zbudź się i zacznij sikać, powiedział. Świat stoi w ogniu.
Niech się skurwysyn pali. Chodź no i pomóż mi. Billy zsunął kapelusz z twarzy i podniósł wzrok. Dobrze, powiedział. Przywiązali lasso Johna Grady’ego do czubka drzewka, ustawili je za skałą i wznieśli kamienny kopiec, żeby podeprzeć grubszy koniec topoli, sięgającej najbliższego występu skalnego wyżej na zboczu. Potem John Grady splótł oba lassa i rozsupłał koniec sznura Billy’ego w kształt szerokiej litery Y, dzięki temu można było utworzyć dwie pętle na łęki siodeł. Ustawili konie obok siebie, zarzucili pętle na łęki, spojrzeli w górę na linę, spływającą łukiem z czubka drzewka, popatrzyli na siebie porozumiewawczo, a potem zdjęli koniom uprząż i poprowadzili je naprzód tylko za uzdy. Lina napięła się mocno. Drzewko się ugięło. Przemawiali do koni, udało im się je nakłonić, żeby ruszyły dalej, i zwierzęta w mozole pochyliły grzbiety. Billy spojrzał na linę. Jak skurkowana pęknie, będziemy szukać igły w stogu siana. Drzewko nagle przesunęło się w bok, zatrzymało i zadrżało. Kurde, powiedział Billy. W rzeczy samej. Jak to się stamtąd wysunie, będziemy szukać czegoś więcej niż igły. Będziemy musieli poszukać sobie grabarza. Co chcesz zrobić? To twoja broszka, kowboju. John Grady obszedł skałę dokoła, sprawdził pieniek i wrócił. Pokierujmy końmi trochę bardziej w lewo, powiedział. Dobrze. Ostrożnie prowadzili konie. Lina rozciągnęła się i zaczęła powoli rozplatać. Spojrzeli na nią i na swoje wierzchowce. Posłali sobie porozumiewawcze spojrzenia. Potem skała drgnęła. Zaczęła się niepewnie dźwigać z liczącego tysiąc lat miejsca spoczynku, przechyliła się, zachwiała i runęła do niewielkiej groty z dudnieniem, które wyczuli przez podeszwy butów. Pieniek postukiwał wśród skał, konie wyprostowały się i stały bez ruchu.
Całuj mnie w dupę z wdzięczności, powiedział Billy. Zaczęli kopać w nagiej, bezsłonecznej ziemi, którą odsłoniła upadła skała, i po dwudziestu minutach odkryli gniazdo. Zbite w gromadkę szczenięta znajdowały się w jego najdalszym kącie. John Grady położył się na brzuchu, sięgnął ręką w głąb, wyciągnął jednego szczeniaka i podniósł go do światła. Piesek mieścił się na jego dłoni, był tłuściutki, kołysał mordką, popiskiwał i mrugał bladoniebieskimi oczkami. Potrzymaj go. Ile ich tam jest? Nie wiem. Znów wsunął rękę do nory i wyciągnął kolejnego szczeniaka. Billy sadzał sobie pieski na kolanach. W sumie czworo szczeniąt. Założę się, że te gnojki są głodne, powiedział. To już wszystkie? John Grady leżał z policzkiem wciśniętym w ziemię. Myślę, że to już koniec, powiedział. Pieski próbowały schować się pod kolanem Billy’ego. Podniósł jednego za karczek. Zwisał niczym skarpetka, gniewnie i ponuro popatrując na świat wodnistymi oczami. Posłuchaj przez chwilę, powiedział John Grady. Siedzieli i wytężali słuch. Jest zaś jeszcze jeden. John Grady wsunął rękę do nory i położył się, szukając pieska po omacku w ciemności poniżej. Zamknął oczy. Mam go, powiedział. Piesek, którego wyciągnął, był martwy. Oto i najmłodszy, powiedział Billy. Szczeniak był zwinięty w kłębek, zesztywniały, łapki trzymał na mordce. John Grady odłożył malca i wsunął rękę głębiej do nory. Znalazłeś go? Nie. Billy podniósł się.
Daj, ja spróbuję, powiedział. Mam dłuższe ręce. Dobrze. Billy położył się na ziemi i wsunął ramię do nory. Chodź tu, gnojku, powiedział. Masz go? Taa. Niech mnie szlag trafi, jeżeli się mylę, ale próbuje gryźć. Piesek powędrował na górę, skomląc i wiercąc się w palcach Billy’ego. Ten to na pewno nie był najsłabszy w miocie, powiedział Billy. Pokaż mi go. Jest tłuściutki jak pączek. John Grady wziął pieska i trzymał go na dłoni. Ciekawe, co on tam robił sam z tyłu? Może siedział przy tym martwym. John Grady podniósł szczeniaka i przyjrzał się jego pomarszczonej mordce. Chyba właśnie znalazłem sobie psa, powiedział. Przez cały grudzień pracował w domku. Przewoził narzędzia na koniu szlakiem do Bell Springs, oskard i szpadel zostawiał po prostu przy drodze, a wieczorami, kiedy robiło się chłodno, pracował wokół niej, zasypywał wypłukane przez wodę kanały, wycinał krzaki, kopał rów, wypełniał rozpadliny, siadał w kucki i przepatrywał okolicę, próbując przewidzieć, którędy będzie spływać woda. Po trzech tygodniach wywiózł albo spalił większość śmieci, pomalował piec, załatał dach i po raz pierwszy podjechał ciężarówką po starej drodze aż do samego domku. Na platformie przywiózł błękitne blaszane rury do pieca, puszki z farbą i wapno do bielenia, a do kuchni nowe półki z sośniny. Wędrował ze stalową taśmą mierniczą między wysokimi szeregami starych okien w składzie złomu w Alameda, mierzył ich wysokość i szerokość i porównywał wyniki z zapiskami, zrobionymi wcześniej w notesie, tkwiącym
teraz w kieszonce jego koszuli. Ramy, które wybrał, wyciągnął na środek alejki, a potem wsiadł do ciężarówki, podjechał tyłem do drzwi magazynu i z pomocą właściciela załadował okna na platformę. Złomiarz sprzedał mu też kilka szyb na wymianę, pokazał mu, jak się je nacina i wybija krajakiem, a w końcu dał mu nóż za darmo. John Grady kupił też stary mennonicki stół kuchenny z sosnowego drewna i złomiarz pomógł mu go wynieść i ustawić na platformie, a potem powiedział, żeby chłopak wyciągnął szufladę i oparł ją o burtę skrzyni ładunkowej wozu. Inaczej wysunie ci się na zakręcie. Tak, psze pana. I może wypaść prosto na drogę. Tak, psze pana. I weź też szyby do kabiny, jeżeli nie chcesz, żeby się potłukły. Dobrze. Do zobaczenia. Tak, psze pana. Pracował po nocach, wracał, rozkulbaczał konia, czesał go w półmroku stajni, szedł przez podwórko do kuchni, wyciągał z podgrzewacza kolację, siadał, jadł samotnie przy stole w świetle ocienionej kloszem lampy i słuchał nieomylnych kronik starych zegarów w korytarzu i prastarej ciszy pustyni, skrytej wokół w mroku. Zdarzało mu się, że zasypiał na krześle, budził się o jakiejś dziwnej godzinie, wstawał chwiejnie, szedł przez podwórko do stajni po szczeniaka, zabierał go stamtąd, wkładał do pudła stojącego koło jego łóżka, kładł się na brzuchu z ramieniem zwieszonym poza jego krawędź i wsuwał rękę do środka, żeby piesek nie piszczał, a w końcu zasypiał w ubraniu. Boże Narodzenie przyszło i minęło. W pierwszą niedzielę stycznia po południu przyjechał Billy, przeprawił się przez strumyczek, okrążył dom i przystanął. John Grady podszedł do drzwi. Co porabiasz?, spytał Billy. Maluję okna.
Billy skinął głową. Rozejrzał się. Nie zaprosisz mnie do środka? John Grady potarł rękawem bok nosa. Trzymał pędzel w jednej ręce, ale obie miał niebieskie. Nie wiedziałem, że trzeba cię zapraszać, powiedział. Zachodź śmiało. Billy wszedł i przystanął. Wyciągnął z kieszeni papierosa, zapalił go i rozejrzał się wokoło. Wszedł do drugiego pokoju i zaraz wrócił. Ściany z suszonych na słońcu cegieł były pobielone, a wnętrze domku jasne i klasztornie surowe. Polepa została zamieciona i też pobielona. John Grady ubił ją młotem, zrobionym chałupniczym sposobem z wyrwanego z płotu palika, do którego przybił kawałek deski. Staruszka chałupka wcale nie wygląda tak źle. Zamiarujesz postawić tam w kącie świątka? Może i tak. Billy skinął głową. Przyjmę każdą pomoc, powiedział John Grady. Kapuję, odparł Billy. Popatrzył na jasny kolor ram okiennych. Nie mieli niebieskiej farby?, zapytał. W sklepie mówili, że ta najbardziej przypomina niebieską. Chcesz pomalować drzwi na taki sam kolor? Owszem. Masz drugi pędzel? Taa. Mam. Billy zdjął kapelusz i powiesił go na kołku przy drzwiach. No, odezwał się. To gdzie on jest? John Grady przelał farbę ze swojej puszki do drugiej, a Billy przyklęknął na jedno kolano i zamieszał farbę pędzlem. Ostrożnie otarł go o krawędź puszki, po czym namalował jasnoniebieski pas na środkowym ramiaku drzwi. Zerknął za siebie. Po co ci był drugi pędzel? Widzi mi się, że na wypadek, gdyby pokazał się tu jakiś kretyn, co to zachciałoby mu się malować.
Skończyli przed zmrokiem. Od strony przełęczy w Jarillas wiał chłodny wiatr. Stali przy ciężarówce, Billy palił papierosa i obaj z Johnem Gradym przyglądali się, jak płynny ogień ciemnieje w mroku ponad górami na zachodzie. Zimą będzie tu zimno, przyjacielu, powiedział Billy. Wiem o tym. Zimno i samotnie. Samotnie to nie będzie. Chodzi mi o to, że ta dziewczyna będzie się czuła samotnie. Mac mówi, że kiedy tylko zechce, może przyjeżdżać do nas i pracować z Socorro. No to dobrze. Nie sądzę, żeby w świąteczne dni wokół stołu miało stać zbyt wiele pustych krzeseł. John Grady uśmiechnął się. Chyba masz rację. Kiedy ją ostatnio widziałeś? Już dosyć dawno. Jak dawno? Nie wiem. Trzy tygodnie temu. Billy pokręcił głową. Ciągle na mnie czeka, powiedział John Grady. Bardzo jej ufasz. Tak, ufam. Jak myślisz, co będzie, jak ona i Socorro się spikną? Ona się nie zwierza ze wszystkiego. Dziewczyna czy Socorro? Ani jedna, ani druga. Mam nadzieję, że masz rację. Oni jej stamtąd nie przepędzą, Billy. Jest nie tylko ładna, ma w sobie coś więcej.
Billy odrzucił niedopałek w głąb podwórka. Lepiej już wracajmy. Weź ciężarówkę, jak chcesz. Nie, nie trzeba. Bierz. Ja pojadę na tej twojej starej chabecie. Billy skinął głową. Jedź na niej na przełaj przez krzaki i spróbuj mnie wyprzedzić. Postaraj się, żeby ją wąż ukąsił i sam już nie wiem, co jeszcze. Weź wóz. Pojadę za tobą. Trzeba prawdziwego fachury, żeby jechać na tym koniu po ćmoku. Nie wątpię. Jeźdźca, który potrafi dać zwierzęciu poczucie pewności siebie. John Grady uśmiechnął się i pokręcił głową. Jeźdźca, który zna reakcje i wymagania nocnego konia. Przez pastwiska, gdzie śpi bydło, przejeżdżaj powoli. Zygzakiem. Śpiewaj pobudliwym zwierzętom. I nie pal zaś żadnych zapałek. Kapuję. Dziadek opowiadał ci coś o życiu na szlaku? Trochę. Taa. Myślisz, że kiedyś tam wrócisz? Wątpię. Wrócisz. Pewnego dnia. W każdym razie ja tak myślę. Jeżeli go dożyjesz. Chcesz wrócić ciężarówką? E tam. Ty jedź. Ja dojadę później. Dobrze. Nie zjedz mi deseru. Dobrze. Dzięki, żeś przyjechał. Nie miałżem nic innego do roboty. No. Jakbym co miał, tobym się tym zajął. Do zobaczenia w domu.
Do zobaczenia. Josefina, stojąc w drzwiach, wyglądała na zewnątrz. W pokoju criada odwróciła się, ważąc na dłoni ciężkie, ciemne włosy dziewczyny i pokazując je Josefinie. Bueno, powiedziała Josefina. Muy bonita[169]. Criada uśmiechnęła się nieznacznie, usta miała najeżone szpilkami do włosów. Josefina spojrzała w głąb korytarza, a potem pochyliła się w drzwiach. Él viene[170], szepnęła. Następnie odwróciła się i podreptała przed siebie korytarzem. Criada szybko obróciła dziewczynę, spojrzała na nią, dotknęła jej włosów i się cofnęła. Przesunęła kciukiem po wargach i wyciągnęła z nich szpilki. Eres la china poblana perfecta, powiedziała. Perfecta[171]. Es bella la china poblana?[172], spytała dziewczyna. Criada uniosła brwi ze zdumienia. Nad jej bladym, ślepym okiem zatrzepotała pomarszczona powieka. Sí, odparła. Sí. Por supuesto. Todo el mundo lo sabe[173]. W drzwiach stanął Eduardo. Criada spojrzała dziewczynie w oczy i się odwróciła. Eduardo wskazał ją ruchem głowy, a criada podeszła do komody, odłożyła na porcelanową tackę szczotkę do włosów i szpilki, prawie otarła się o niego i wyszła. Wszedł, zamknął za sobą drzwi. Dziewczyna stała w milczeniu na środku pokoju. Voltéate[174], powiedział, poruszając palcem wskazującym, jakby nim mieszał herbatę. Odwróciła się. Ven aquí[175]. Powoli podeszła bliżej. Eduardo ujął ją dłonią pod brodę, odchylił jej głowę do tyłu i zajrzał w umalowane oczy. Kiedy opuściła głowę z powrotem, chwycił dziewczynę za spięte na karku włosy i pociągnął. Spojrzała na sufit. Odsłoniła bladą szyję. Jej grube tętnice szyjne pulsowały krwią, w kąciku ust igrał tik nerwowy. Eduardo rozkazał jej spojrzeć na niego i dziewczyna usłuchała, ale
wydawało się, że ma w sobie jakąś siłę, dzięki której jej ciemne oczy pod przymkniętymi powiekami mętniały. Tak, że ich zauważalna głębia znikała albo spowijała ją mgła. Tak, że skrywały swój wewnętrzny świat. Znów chwycił ją za włosy i gładka skóra dziewczyny napięła się na policzkach, a oczy otworzyły szerzej. Znów kazał jej spojrzeć na siebie, ale ona już na niego patrzyła i nie odpowiedziała. A quién le rezas?[176], syknął. A Dios[177]. Quién responde?[178] Nadie[179]. Nadie, powtórzył. Tego wieczoru, kiedy leżała nago w łóżku, poczuła, że ogarnia ją zimne tchnienie, pneuma. Przewróciła się na bok i krzyknęła coś do swojego klienta, który stał w pokoju. Spieszę się jak mogę, odpowiedział. Kiedy wślizgnął się do łóżka obok niej, krzyknęła i zesztywniała, a w jej oczach widać było tylko białka. Mężczyzna nie widział wyraźnie w przyćmionym świetle, ale dotknął jej dłonią i wyczuł, jak naprężone niczym skóra bębna ciało Magdaleny wygina się i trzęsie. Wyczuwał drżączkę, przypominającą szmer prądu, przeszywającego wszystkie kości dziewczyny. Co się stało?, zapytał. Co się stało? Półnagi, wyszedł na korytarz i wciągał na siebie ubranie. Nie wiadomo skąd pojawił się Tiburcio. Odepchnął mężczyznę, ukląkł na łóżku dziewczyny, rozpiął swój pasek, wyciągnął go ze spodni jednym szarpnięciem, złapał, złożył, chwycił dziewczynę za dolną szczękę i wcisnął jej pasek między zęby. Klient przypatrywał się temu z progu. Ja żem nic nie zrobił, powiedział. Nawet żem jej nie tknął. Tiburcio wstał i ruszył do drzwi. Po prostu nagle się jej tak jakoś zrobiło, powiedział mężczyzna.
Nie mów o tym nikomu, powiedział Tiburcio. Rozumiesz mnie? Sie wie, stary. Dajże mi tylko wziąć buty. Alcahuete zamknął za nim drzwi. Dziewczyna dyszała chrapliwie z paskiem w ustach. Tiburcio usiadł i odwinął kołdrę. Przyglądał się dziewczynie beznamiętnie. Pochylił się nad nią nieznacznie, był w czarnej jedwabnej koszuli. Jej cichy, fałszywy szelest. Chorobliwy podglądacz, właściciel zakładu pogrzebowego. Inkub o nieokreślonych skłonnościach albo może po prostu smagły dandys, który wpadł tu z rozświetlonego neonami miasta i swoimi bladymi, wypielęgnowanymi dłońmi nieudolnie naśladował gesty wykonywane przez mistrzów sztuk uzdrowicielskich, które kiedyś widział, o których słyszał albo które tak sobie wyobrażał. Czym ty jesteś?, powiedział. Niczym. Kiedy wyszedł przed dom i zatrzasnęły się za nim drzwi z moskitierą, okazało się, że pan Johnson siedzi na skraju ganku, opiera się łokciami na kolanach i przypatruje zachodowi słońca, które ciemniało i połyskiwało nad górami Franklin na zachodzie. W oddali stada gęsi leciały w dół rzeki nad pustynią, zwaną Jornada del Muerto[180]. Wyglądały jak strzępki sznurka na tle krzyczącej czerwieni nieba i były za daleko, by można je usłyszeć. Dokąd się wybierasz?, zapytał starzec. John Grady podszedł na skraj ganku, przystanął, zaczął dłubać w zębach i spojrzał w tę samą stronę co pan Johnson. Dlaczego pan uważa, że dokądś się wybieram? Masz włosy zaczesane gładko jak sierść piżmaka. Buty. Usiadł na deskach koło starego. Jadę do miasta, powiedział. Pan Johnson skinął głową. No. Pewnie jeszcze stoi na swoim miejscu. Tak, psze pana. Moim zdaniem zaś nie dałoby się tego udowodnić. Kiedy był pan ostatnio w El Paso? Nie wiem. Gdzieś z rok temu. Może jeszcze dawniej. Nie ma pan dosyć ciągłego siedzenia tutaj?
Owszem. Czasami. Nie chce się panu czasem wpaść do miasta, żeby zobaczyć, co słychać? Nie wierzę, żeby mi to co pomogło. A według mnie nic nie słychać. Jeździł pan kiedy do Juárez? Jeździłem. Dawno, jak jeszcze żem pił. Ostatni raz byłem w Juárez, w Meksyku, w tysiąc dziewięćset dwudziestym dziewiątym. Widziałżem, jak zastrzelili w knajpie jednego faceta. Stał przy barze, pił piwo, wszedł jakiś gość, zaszedł go od tyłu, wyciągnął zza pasa federalną czterdziestkę piątkę i strzelił mu z niej w tył głowy. Potem wsunął rewolwer z powrotem za pas, odwrócił się i wyszedł. Nawet się nic nie spieszył. Zabił go? Tak. Tamten zginął na miejscu. Jedno, co pamiętam, to jak szybko upadł. Normalnie zwalił się na podłogę jak kłoda. W filmach nigdy zaś nie pokazują tego jak należy. A gdzie pan stał? Prawie obok niego. Widziałem wszystko w lustrze barowym. Do dzisiaj jestem głuchy na jedno ucho po tamtym strzale. Mało mu głowy nie urwało, cholera. Wszędzie krew. Kawałki mózgu. Byłem w nowiutkiej gabardynowej koszuli od Stradivariusa i w niezłym stetsonie i spaliłżem potem całe to ubranie z wyjątkiem butów. Wzięłem z dziewięć kąpieli pod rząd, słowo daję. Spojrzał na zachód, gdzie ciemniało niebo. Opowieści z dawnego Dzikiego Zachodu, powiedział. Tak, psze pana. Wielu w nich zastrzelonych i zabitych. Dlaczego? Pan Johnson przesunął czubkami palców wokół swojej szczęki. No, powiedział. Myślę, że miejscowi pochodzili w większości z Tennessee, z Kentucky. Z okręgu Edgefield w Karolinie Południowej. Z południa Missouri. To byli ludzie gór. W starym kraju też. Tacy zawsze są gotowi strzelić do człowieka. Nie że tylko tutaj. Przyjeżdżali na Zachód, osiedlali się na tych
ziemiach mniej więcej wtedy, kiedy Sam Colt wynalazł sześciostrzałowca, a ich pierwszy raz w życiu było stać na rewolwer, który mogli po prostu nosić u pasa. Ot, i cała historia. Życie poza miastem nie miało tu nic do rzeczy. Zachód. Ci ludzie byliby zaś tacy sami bez względu na to, gdzie by trafili. Myślałem sobie o tym i to jedyny wniosek, do jakiego żem doszedł. Czy bardzo dużo pan pił, panie Johnson? Jeżeli mogę zapytać. Sporo. Może nie tak dużo, jak niektórzy chcieliby mi pamiętać. Ale to było coś więcej niż przelotna znajomość z alkoholem. Tak, psze pana. Możesz się mnie pytać, o co chcesz. Tak, psze pana. Jak będziesz w moich leciech, to się po prostu oduczysz ceregieli. Myślę, że Maca czasami to żenuje. Ale mnie się nie bój pytać o różne sprawy. Tak, psze pana. Czy wtedy przestał pan pić? Nie. Na to byłem zbyt namiętnym pijakiem. Rzucałem picie i zaczynałem na nowo. W końcu udało mi się jednak w ogóle odstawić gorzałę. Może po prostu zrobiłem się na to za stary. Nie miałem w tym żadnej zasługi. W piciu czy w jego rzuceniu? Ani w jednym, ani w drugim. Nie ma żadnej zasługi w tym, że człowiek przestaje robić coś, czego zaś i tak już robić nie może. Ładne, co nie? Wskazał głową zachodzące słońce. Głęboka, warstwowa czerwień. A w niej i wokół nich chłód nadciągającego zmierzchu. Tak, psze pana, odpowiedział John Grady. Ładne. Starzec wyjął papierosy z kieszonki koszuli. John Grady uśmiechnął się. Widzę, że zaś nie rzucił pan palenia, powiedział. Chcę, żeby mnie pochowali z paczką fajek w kieszeni. Myśli pan, że przydadzą się na tamtym świecie? Właściwie to nie. Ale zawsze można mieć nadzieję. Starzec przyglądał się niebu. Gdzie podziewają się nietoperze na zimę? Przecie muszą coś jeść.
Myślę, że może odlatują. Oby. Uważa pan, że powinienem się ożenić? Do diabła, synu. A skąd ja mogę wiedzieć? Pan nigdy nie był żonaty. To nie znaczy, że nie próbowałem się ożenić. A dlaczego się pan nie ożenił? Nie chciała mnie. Dlaczego? Byłem dla niej za biedny. Albo może dla jej tatusia. Nie wiem. Co się z nią stało? Dziwna historia. Wzięła i wyszła za jakiegoś innego oldboja i zmarła przy porodzie. W tamtych czasach to nie było nic nadzwyczajnego. Strasznie ładna była ta dziewczyna. Kobieta. Chyba nie miała jeszcze dwudziestu lat. Ciągle o niej myślę. Na zachodzie gasły ostatnie kolory. Niebo było ciemne i niebieskie. Po chwili już tylko ciemne. Światła z okien kuchennych kładły się na deskach ganku wokół miejsca, gdzie siedzieli. Brakuje mi tego, że nie wiem, co się stało z niektórymi ludźmi, których znałem. Gdzie mieszkają, jak im się wiedzie albo gdzie umarli, jeżeli zaś umarli. Myślę o starym Billu Reedzie. Czasami mówię sobie na przykład tak: Ciekawe, co też się stało ze starym Billem Reedem? Nie widzi mi się, żebym kiedykolwiek miał się tego dowiedzieć. A byliśmy bliskimi przyjaciółmi. Czego jeszcze? Co czego jeszcze? Czego jeszcze panu brakuje? Starzec pokręcił głową. Lepiej zaś nie pytaj, bo się rozgadam. Wielu rzeczy? Nie wszystkich. Nie brakuje mi wyrywania zębów kleszczami obuwniczymi,
zwłaszcza jak się ma tylko zimną wodę, coby uśmierzyć ból. Ale dawnego życia, wolności i przestrzeni tak. Wyruszałem na szlak cztery razy. To były najlepsze lata mojego życia. Najlepsze. Żyłem w drodze. Poznawałem coraz to nowe miejsca. Nie ma nic na świecie, co mogłoby się z tym równać. I nie będzie. Siadaliśmy wieczorem przy ognisku, bydło już pokładło się do snu, było bezwietrznie. Piliśmy kawę. Słuchaliśmy opowieści starych kowbojów. Ciekawych opowieści. Skręcaliśmy papierosy. Spaliśmy pod gołym niebem. Nigdzie się tak nie śpi jak na szlaku. Nigdzie. Odrzucił niedopałek w ciemność. Socorro otworzyła drzwi i wyjrzała. Panie Johnson, powiedziała, niech pan wejdzie do środka. Jest za zimno. Zaraz wracam. Lepiej już sobie pójdę, rzekł John Grady. Nie każ jej czekać, powiedział starzec. One tego nie lubią. Tak, psze pana. No to idź. John Grady wstał. Socorro weszła z powrotem do domu. Chłopak popatrzył na starego. Ale nie uważa pan, że to dobry pomysł, co? Jaki? Żebym się ożenił. Tegom zaś nie powiedział. Ale tak pan myśli? Myślę, że powinieneś iść za głosem serca, odparł starzec. Nic innego nigdy żem nie myślał. Idąc w górę Juárez Avenue wśród tłumu turystów, John Grady zobaczył na rogu ulicy pucybuta i pomachał do niego. Pewnie idziesz się spotkać z tą swoją dziewczyną, powiedział chłopak. Nie. Idę się zobaczyć z jednym znajomym. A ta dziewczyna to ciągle twoja novia?[181] Tak.
Kiedy się żenisz? Niedługo. Oświadczyłeś się? Tak. Zgodziła się? Tak. Chłopak uśmiechnął się szeroko. Otro más de los perdidos[182], powiedział. Otro más[183]. Ándale pues[184], powiedział chłopak. W tej sytuacji już ci nie mogę pomóc. John Grady wszedł do Moderno, zdjął kapelusz, powiesił go wśród innych kapeluszy i instrumentów na długim, umocowanym przy drzwiach wieszaku ściennym i zajął stolik koło stolika zarezerwowanego dla maestro. Barman pozdrowił go skinieniem głowy z drugiej strony sali i podniósł rękę. Buenas tardes![185], zawołał. Buenas tardes, odpowiedział John Grady. Splótł przed sobą ręce na blacie. Przy stoliku w kącie siedzieli dwaj leciwi muzycy w nieciekawych, czarnych strojach estradowych i uprzejmie kiwnęli mu głowami, bo był znajomym maestra, a John Grady odpowiedział im w ten sam sposób. Po betonowej podłodze nadszedł kelner w białym fartuchu i przywitał się z gościem. John Grady zamówił tequilę, a kelner się ukłonił. Jak gdyby był to poważny i życzliwie przyjęty przez niego wybór. Z ulicy dobiegały krzyki dzieci, nawoływania straganiarzy. Przez zakratowane okno nad głową Johna Grady’ego wpadał do środka kwadratowy słup światła, kończący się na podłodze bladym trapezoidem. Na jego środku, niczym eksponat w pogiętej, przechylonej na bok klatce, siedział cytrynowej maści kot i lizał swoje futerko. Potrząsnął łbem i ziewnął. Potem odwrócił się i spojrzał na Johna Grady’ego. Kelner przyniósł tequilę. John Grady poślinił zaciśniętą pięść, nasypał na nią soli ze stojącej na stoliku solniczki, pociągnął łyk tequili, wziął ze spodka ćwiartkę cytryny, zmiażdżył ją między zębami, odłożył na miejsce i zlizał sól. Potem znów popił tequili. Muzycy przyglądali mu się w milczeniu.
Wypił wszystko i zamówił drugą porcję. Kot gdzieś zniknął. Plama światła sunęła po podłodze. Po chwili zaczęła wspinać się na ścianę. Kelner zapalił światła w drugiej sali, wszedł trzeci muzyk i dołączył do dwóch pierwszych. Potem przyszedł maestro ze swoją córką. Pojawił się kelner, pomógł starcowi zdjąć płaszcz i podsunął mu krzesło. Rozmawiali przez chwilę, a kelner skinął głową, uśmiechnął się do dziewczyny, wziął od maestra płaszcz i powiesił go na wieszaku. Dziewczyna lekko obróciła się na krześle i popatrzyła na Johna Grady’ego. Cómo estás?[186], spytała. Bien. Y tu?[187] Bien, gracias[188]. Ślepiec zgarbił się na krześle, pochylił, nastawił uszu. Dobry wieczór, powiedział. Może się do nas przysiądziesz? Dziękuję. Tak. Z przyjemnością. W takim razie musisz z nami usiąść. John Grady odsunął krzesło i wstał. Maestro uśmiechnął się, słysząc, że chłopak podchodzi, i wyciągnął rękę w ciemność. Jak się masz? Dobrze, dziękuję. Niewidomy odezwał się do córki po hiszpańsku. Pokręcił głową. María jest nieśmiała, powiedział. Por qué na hablas inglés con nuestro amigo?[189] Widzisz. Nie chce. Nie ma sensu jej namawiać. Gdzie jest ten kelner? Powiedz, czego się napijesz? Kelner przyniósł drinki i maestro złożył zamówienie dla swojego gościa. Położył rękę na ramieniu dziewczyny, żeby zaczekała, aż wszyscy już zostaną obsłużeni. Kiedy kelner odszedł, odwrócił się. No, powiedział. A teraz powiedz, co się stało. Poprosiłem ją o rękę. Odmówiła? Powiedz. Nie. Zgodziła się.
Ale masz taką poważną minę. Wystraszyłeś nas. Dziewczyna przewróciła oczami i zaczęła patrzeć w inną stronę. John Grady nie miał pojęcia, co to ma znaczyć. Przyszedłem prosić pana o przysługę. Oczywiście, rzekł maestro. Proszę uprzejmie. Ona nie ma żadnej rodziny. Ani opiekuna. Chciałbym, żeby pan został jej padrino[190]. Ach, rzekł maestro. Wsparł podbródek na splecionych dłoniach, po czym znów położył je na stole. Czekali. Oczywiście, jestem zaszczycony. Ale to poważna sprawa. Rozumiesz. Tak. Rozumiem. Zamieszkacie w Ameryce. Tak. Ameryka, powiedział maestro. Tak. Siedzieli. Ślepiec w swoim milczeniu milczał jakby podwójnie. Obserwowali go nawet trzej muzycy w kącie. Nie słyszeli, co mówi, ale oni też wydawali się czekać na jego słowa. Funkcja padrino nie jest tylko ceremonialna, powiedział. To nie to samo co jakaś przysługa w rodzinie albo sposób na zdobycie przyjaciół. Tak. Rozumiem. To poważna sprawa i jeżeli człowiek ma szlachetne powody, żeby odmówić, nie można się na niego za to obrażać. Tak, psze pana. W tych sprawach należy kierować się logiką. Maestro wyciągnął rękę przed siebie, rozcapierzył palce i znieruchomiał. Jakby chciał kogoś przywołać albo przeciwnie, odepchnąć. Gdyby nie był ślepy, po prostu przyglądałby się swoim paznokciom. Jestem słabego zdrowia, powiedział. Ale nawet gdyby tak nie było, to ta dziewczyna rozpocznie nowe życie i powinna mieć doradcę albo opiekuna w swojej nowej ojczyźnie. Nie sądzisz, że tak byłoby najlepiej?
Nie wiem. Wydaje mi się, że potrzebne jest jej wszelkie możliwe wsparcie. Tak. Oczywiście. Czy chodzi o pańską ślepotę? Maestro opuścił rękę. Nie, odpowiedział. To nie jest kwestia wzroku. John Grady czekał na dalsze wyjaśnienia, ale ślepiec milczał. Jest coś, o czym nie może pan mówić przy swojej córce? Przy niej?, spytał maestro. Uśmiechnął się uśmiechem ociemniałego, pokręcił głową. Ojej, odpowiedział. Nie, nie. Nie mamy przed sobą tajemnic. Stary ślepy ojciec z tajemnicami? Nie, tak być nie powinno. W Ameryce nie mamy padrinos, powiedział John Grady. Podszedł kelner, postawił przed nim drinka, a maestro podziękował kelnerowi i przesuwał palcami po drewnianym blacie, aż dotknęły wreszcie jego kieliszka. Piję za twoje boda[191], powiedział. Gracias. Wypili. Dziewczyna zgięła słomkę w swojej butelce refresco[192], pochyliła się i pociągnęła łyk. Gdyby udało się znaleźć kogoś inteligentnego i o dobrym sercu, można by mu wyjaśnić, na czym polega funkcja padrino, powiedział maestro. Jak myślisz? Myślę, że pan jest właśnie taką osobą. Ślepiec popijał wino, odstawił swój kieliszek dokładnie na czerwony krąg, który przed chwilą odsłonił, biorąc wino do ręki, i w zamyśleniu splótł dłonie. Pozwól, że coś ci powiem. Tak, psze pana. To jest taka sprawa, że ktoś, kogo prosi się o coś takiego, od razu dźwiga pewną odpowiedzialność. Nawet jeżeli odmówi. Ja się po prostu boję o tę dziewczynę. Ja też. Ona nie ma nikogo innego. Nie ma przyjaciół. Ale padrino nie musi być przyjacielem.
Musi być kimś. Musi być człowiekiem silnego charakteru, który będzie gotów przyjąć na siebie pewne obowiązki. To wszystko. Może być przyjacielem, ale nie musi. Może być rywalem należącym do innego rodu. Może być kimś, kto pojedna rodziny zwaśnione przez intrygi, złą krew albo politykę. Rozumiesz. W gruncie rzeczy jego związek z daną rodziną może być bardzo luźny. Może być nawet wrogiem. Wrogiem? Tak. Znam taki przypadek. Zdarzył się tu, w tym mieście. Dlaczego ktoś chciałby mieć wroga za padrino? Z najszlachetniejszych pobudek. Albo z najpodlejszych. Człowiek, o którym mówimy, był umierający, kiedy na świat przyszło jego ostatnie dziecko. Syn. Jego jedyny syn. I cóż ten człowiek zrobił? Skontaktował się z mężczyzną, którego uważał kiedyś za swego przyjaciela, a który potem został jego śmiertelnym wrogiem, i poprosił, żeby ten został padrinem jego syna. Oczywiście tamten mężczyzna odmówił. „Co ty? Oszalałeś?” Na pewno był zdumiony. Minęło wiele lat, odkąd rozmawiali ze sobą po raz ostatni, a ich zawzięta wrogość się pogłębiła. Być może zostali wrogami z tego samego powodu, z którego kiedyś się zaprzyjaźnili. Często się tak zdarza. Ale ten umierający nalegał. I miał... Jak to się mówi? El naipe? En su manga. Asa. Tak. Asa w rękawie. Powiedział swojemu wrogowi, że umiera. To był ten jego as. Rzucony na stół. I ten drugi mężczyzna nie mógł mu odmówić. Bo tamten odebrał mu możliwość wyboru. Ślepiec w delikatnym geście podniósł rękę w zadymionym powietrzu, jakby je przecinał. Potem dochodzi między nimi do rozmowy, powiedział. Ciągnęła się bez końca. Niektórzy mówią, że ten umierający chciał odnowić ich przyjaźń. Inni, że kiedyś zrobił tamtemu jakąś wielką krzywdę i chciał się z nim pogodzić przed zejściem z tego świata. Jeszcze inni mówili inne rzeczy. Że nie wszystko widać gołym okiem. Ja ci powiem tyle: ten umierający nie miał skłonności do sentymentalizmu. Sam stracił już przyjaciół, których zabrała śmierć. Nie żywił
żadnych złudzeń. Wiedział, że to, co najbardziej pragniemy zachować w głębi serca, często bywa nam odebrane, a to, o czym chcielibyśmy zapomnieć, jakby na przekór naszemu życzeniu, wydaje się nieprawdopodobnie odporne na zapomnienie. Wiedział, że nasza pamięć o bliskich jest krucha. Że zamykamy oczy i rozmawiamy z nimi. Że pragniemy znowu słyszeć ich głosy i że te głosy i wspomnienia słabną coraz bardziej, aż w końcu to, co było naszą krwią z krwi i kością z kości, staje się zaledwie echem i cieniem. A ostatecznie nawet czymś ulotniejszym. Ten człowiek wiedział też, że prawem kontrastu nasi wrogowie wydają się nam wiecznie towarzyszyć. Im większa nasza nienawiść, tym silniejsza pamięć o nich, więc wróg naprawdę straszny staje się nieśmiertelny. Dlatego ten, kto cię dotkliwie zranił albo wyrządził ci jakąś niesprawiedliwość, na zawsze zostaje gościem w twoim domu. Może go stamtąd wygnać tylko przebaczenie. Tak zatem myślał ten człowiek. O ile wiemy, miał jak najlepsze intencje. Chciał związać padrino ze swoim dzieckiem najsilniejszymi więzami, jakie znał. Ale było w tym coś więcej. Bo w ten sposób ów umierający mianował świat stróżem swej sprawy. Obowiązki przyjaciela nie zwracałyby zbyt wielkiej uwagi ludzi. Ale obowiązki wroga? Widzisz zatem, jak ten człowiek zgrabnie złapał wroga w utkaną przez siebie sieć. Albowiem ten jego wróg był zasadniczo człowiekiem sumienia. Wrogiem godnym, szlachetnym. I teraz to ów wróg padrino musi na zawsze zachować w sercu umierającego. I wiecznie znosić wpatrujące się w niego oczy świata. Taki człowiek raczej nie może powiedzieć, że sam wyznacza sobie dalszą drogę przez życie. Więc ojciec umiera, bo taka jest kolej rzeczy. Wróg, który stał się padrinem, zastępuje teraz dziecku ojca. Na padrina patrzy cały świat. Bo padrino zastępuje zmarłego. Który odważnie zmusił go do służby w swojej sprawie. Albowiem świat ma sumienie, choć ludzie temu przeczą. I chociaż można uważać je za sumę wszystkich pojedynczych sumień, istnieje inny pogląd, głoszący, że sumienie ma niezależny byt, a ludzki udział w nim to tylko jego niewielka, niedoskonała część. Zmarły hołdował właśnie tej opinii. Podobnie jak ja. Ludzie mogą uważać, że świat jest... Jak to się mówi? Zmienny. Kapryśny.
Kapryśny? Nie wiem. Niech będzie, że zmienny. Tylko że świat wcale zmienny nie jest. Świat zawsze jest taki sam. A tamten człowiek wyznaczył świat na świadka, żeby zaprząc swojego wroga do służby. Żeby jego wróg wypełniał swe obowiązki. Oto, co zrobił ten umierający. A w każdym razie tak mi się wydawało. Czasami nadal mi się tak wydaje. A jak to się skończyło? Bardzo dziwnie. Ślepiec sięgnął po kieliszek. Napił się, wyciągnął szkło przed siebie, jak gdyby je oglądał, a potem znów postawił przed sobą na stoliku. Bardzo dziwnie. Bo okoliczności, w jakich ten drugi mężczyzna otrzymał swoje zadanie, sprawiły, że rola padrinazgo[193] stała się najważniejszą rolą w jego życiu. Wydobyła z niego wszystko, co najlepsze. I więcej. Jego od dawna zaniedbywane cnoty rozkwitły niemal natychmiast. Pozbył się wszystkich swoich wad. Zaczął nawet chodzić do kościoła. Nowa funkcja wydawała się uwolnić honor, lojalność, odwagę i oddanie z najgłębszych zakamarków jego duszy. Trudno wyrazić słowami, na co ten człowiek się zdobył. Kto mógłby przewidzieć coś takiego? Co było potem?, zapytał John Grady. Ślepiec uśmiechnął się bolesnym uśmiechem ociemniałego. Węszysz jakiś podstęp, powiedział. Tak. No właśnie. Ta historia nie miała szczęśliwego zakończenia. Być może jest jakiś morał tej opowieści. A może nie. Sam musisz wyciągnąć wnioski. Co było potem? Człowiek, którego życie zmieniło się na zawsze wskutek prośby jego umierającego wroga, został ostatecznie zrujnowany. To dziecko stało się jego całym życiem. Czymś więcej. Powiedzieć, że nie widział świata poza tym chłopcem, nic o nim nie mówi. A jednak wszystko to źle się skończyło. I znów, uważam, że intencje umierającego były jak najlepsze. Są jednak osoby, które mają na ten temat inne zdanie. Nie byłby to pierwszy raz w historii, kiedy ojciec poświęcił swojego syna.
Syn chrzestny padrina wyrósł bowiem na rozwydrzone i niesforne dziecko. Został przestępcą. Drobnym złodziejaszkiem. Hazardzistą. Ale to nie wszystko. W końcu, zimą tysiąc dziewięćset siedemnastego w miasteczku Ojinaga, zabił człowieka. Miał wtedy dziewiętnaście lat. Był chyba mniej więcej w twoim wieku. Nawet dokładnie. Tak. Może było to jego przeznaczenie. Może żaden padrino nie mógłby go uratować przed nim samym. Ani ojciec. Padrino roztrwonił cały swój majątek na łapówki i adwokatów. Wszystko na próżno. Jeśli człowiek raz wstąpi na tę drogę, nie ma ona końca, umarł więc w samotności i ubóstwie. Ale nigdy nie zgorzkniał. Chyba nawet się nie zastanawiał nad tym, czy został zdradzony. Kiedyś był silnym, a nawet bezwzględnym człowiekiem, ale miłość ogłupia. Mówię tak, bo sam jestem jej ofiarą. Wtedy przestajemy się o siebie troszczyć i dopiero po pewnym czasie widać, czy los ostatecznie okaże nam trochę łaski. Odrobinę. Czy wcale. Ludzie mówią o ślepym losie, że przeznaczenie nie ma planu ani celu. Ale co to za przeznaczenie? Każdy czyn na tym świecie, którego nie można odwrócić, poprzedza inny czyn, a ten jeszcze inny. To ogromna i nieskończona sieć. Ludzie wyobrażają sobie, że mogą dokonywać wyborów. Lecz wolność działania uzyskujemy tylko na podstawie tego, co jest nam dane. Wybór ginie więc w labiryncie pokoleń, a każdy czyn w owym labiryncie sam jest zniewoleniem, bo znosi każdą alternatywę i jeszcze mocniej krępuje człowieka rozmaitymi ograniczeniami, z których składa się życie. Jeżeli ten zmarły potrafiłby przebaczyć swojemu wrogowi zło, którego od niego doznał, wszystko byłoby inaczej. Czy to syn postanowił pomścić ojca? Czy zmarły poświęcił dla zemsty swojego syna? Ludzkie plany rzutowane są na nieznaną nam przyszłość. Świat staje się w każdej godzinie, wykorzystując do tego, co ma pod ręką, a chociaż możemy się starać rozszyfrować tę zagadkę, nie mamy po temu żadnych możliwości. Mamy jedynie prawo Boże i mądrość stosowania się do jego nakazów, jeśli zdecydujemy się do nich stosować. Maestro pochylił się do przodu i złożył przed sobą ręce. Jego kieliszek był
pusty, podniósł go. Ci, którzy nie widzą, powiedział, muszą opierać się na tym, co się zdarzyło wcześniej. Jeżeli nie chcę wydać się nikomu na tyle głupi, by pić z pustego kieliszka, muszę sobie przypomnieć, czy wysączyłem go do dna, czy nie. Ten padrino. Mówię o nim, jak gdyby odszedł jako wiekowy starzec, ale tak nie było. Kiedy umierał, był młodszy niż ja dzisiaj. Mówię o nim tak, jak gdyby sumienie albo oczy świata, albo jedno i drugie doprowadziły go do takiej skrupulatności w wypełnianiu ojcowskich obowiązków. Tylko że te względy szybko przestały dla niego cokolwiek znaczyć. Nieszczęście spotkało go przez miłość do tego dziecka, jeżeli to było nieszczęście. Co o tym myślisz? Nie wiem. Ja też nie. Wiem tylko, że motywacja każdego uczynku, za którym nie stoi serce, zostanie w końcu odkryta. Każdego gestu. Siedzieli w milczeniu. W sali panowała cisza. John Grady patrzył, jak na jego nietkniętym kieliszku skrapla się woda. Ślepiec odstawił swój kieliszek i odsunął go od siebie. Jak bardzo kochasz tę dziewczynę? Gotów jestem dla niej umrzeć. Kocha się w niej też alcahuete[194]. Tiburcio? Nie. Wielki alcahuete. Eduardo. Tak. Siedzieli w milczeniu. Przyszli muzycy i zaczęli rozstawiać instrumenty. John Grady siedział z oczami wbitymi w podłogę. Po chwili podniósł głowę. Czy ta stara jest godna zaufania? La Tuerta? Tak. Ojej, powiedział cicho ślepiec. Starucha powtarza dziewczynie, że wyjdzie za mąż. Starucha to matka Tiburcia.
John Grady odchylił się na krześle. Siedział bardzo spokojnie. Popatrzył na córkę ślepca. Obserwowała go. Milcząca. Grzeczna. Tajemnicza. Nie wiedziałeś o tym. Nie. A ona o tym wie? No tak, musi wiedzieć. Tak. A czy wie, że Eduardo się w niej kocha? Muzycy zaczęli jakąś lekką barokową suitę. Podstarzali tancerze ruszyli na parkiet. Ślepiec siedział, trzymając ręce na stole. Jest przekonana, że Eduardo ją zabije, powiedział John Grady. Ślepiec skinął głową. Dlatego nie chce pan zostać jej ojcem chrzestnym? Tak. Dlatego. Bo byłby pan za nią współodpowiedzialny. Tak. Tancerze sunęli sztywno i uroczyście po zamiecionej i wypolerowanej betonowej podłodze. Tańczyli ze staroświeckim wdziękiem, jak postaci z filmu. Jak pan myśli, co powinienem zrobić? Nie umiem ci nic doradzić. I nie doradzi pan. Nie. Nie doradzę. Zostawiłbym ją w spokoju, gdybym uważał, że nie będę w stanie jej ochronić. Może. Pan myśli, że nie dam rady. Myślę, że trudności mogą być większe, niż ci się wydaje. Co powinienem zrobić? Ślepiec siedział bez ruchu. Odezwał się po chwili. Musisz zrozumieć. Nie mam żadnej pewności. A to poważna sprawa. Przesunął ręką po blacie. Jak gdyby wygładzał coś niewidocznego, co przed nim leżało. Chciałbyś, żebym ci zdradził jakąś tajemnicę wielkiego alcahuete.
Jakąś jego słabość. Ale jego słabością jest właśnie ta dziewczyna. Jak pan uważa, co powinienem zrobić? Modlić się. Tak. Będziesz się modlił? Nie. Dlaczego? Nie wiem. Nie wierzysz w Niego? Nie w tym rzecz. Czy dlatego, że ta dziewczyna to mujerzuela?[195] Nie wiem. Może. Ślepiec siedział w bezruchu. Tańczą, powiedział. Tak. Nie dlatego. Co nie dlatego? Że jest kurwą. Nie. Dałbyś sobie z nią spokój? Naprawdę? Nie wiem. Wtedy nie wiedziałbyś, o co masz się modlić. Nie. Nie wiedziałbym, o co mam prosić. Ślepiec skinął głową. Przygarbił się. Oparł łokieć na stole i wcisnął sobie kciuk w czoło niczym spowiednik. Wydawało się, że słucha muzyki. Poznałeś ją, zanim przyjechałeś do White Lake, powiedział. Widziałem ją wcześniej. Tak. W La Venada. Tak.
On ciebie też. Tak. Chyba tak. Tam to się zaczęło. Tak. To cuchillero[196]. My tu mówimy filero. Człowiek pewnych zasad. Zasadniczy. Ja też jestem człowiekiem zasad. Oczywiście. Gdyby tak nie było, nie mielibyśmy problemu. John Grady uważnie przyglądał się apatycznej twarzy ślepca. Zamkniętej na świat, tak jak świat był zamknięty na niego. Co chce pan przez to powiedzieć? Nie mam ci nic do powiedzenia. On się w niej kocha. Tak. Ale jest gotów ją zabić. Tak. Rozumiem. Być może. Pozwól powiedzieć sobie tylko jedną rzecz. Twoja miłość nie ma żadnych przyjaciół. Myślisz, że ma, ale nie ma. Nikogo. Może nawet Boga. A pana? Siebie nie liczę. Gdybym wiedział, co będzie, powiedziałbym ci o tym. Ale nic nie widzę. Pan myśli, że jestem głupi. Nie. Tak nie myślę. Gdyby pan tak myślał, nie przyznałby się pan do tego. Nie, ale i bym nie skłamał. Wcale nie uważam, że jesteś głupi. Nigdy tak nie myślałem. Człowiek zawsze postępuje słusznie, goniąc za tym, co kocha. Nawet jeśli płaci za to życiem? Tak mi się wydaje. Tak. Nawet w takim wypadku.
Wywiózł na taczkach ostatni ładunek śmieci z podwórka od strony kuchni do ogniska, przechylił taczki, cofnął się i patrzył, jak ciemnopomarańczowy ogień posapuje w mrocznych kłębach dymu, który wzbijał się pod okryte zmierzchem niebo. Otarł czoło przedramieniem, schylił się, znów ujął rączki taczek, potoczył je tam, gdzie stała półciężarówka, władował na platformę, podniósł tylną klapę, zamknął ją i wrócił do domu. Héctor zamiatał podłogę. Z drugiego pokoju przynieśli stół kuchenny, a potem krzesła. Héctor wziął lampę z kredensu, postawił ją na stole, zdjął z niej szklany klosz i zapalił knot. Zdmuchnął zapałkę, zamontował klosz z powrotem i wyregulował płomień mosiężną gałką. Gdzie jest ten świątek?, zapytał. Jeszcze w samochodzie. Przyniosę go. John Grady wyszedł i przyniósł resztę rzeczy z kabiny półciężarówki. Postawił prymitywną drewnianą figurkę świętego na komódce, rozłożył prześcieradła i zaczął ścielić łóżko. Héctor stanął w progu. Chcesz, żebym ci pomógł? Nie. Dzięki. Oparł się o framugę i palił papierosa. John Grady wygładził prześcieradła, rozłożył poszwy, wcisnął w nie wypchane pierzem poduszki, a potem rozwinął uszytą z kilku kawałków tkaniny kołdrę, którą dostał od Socorro. Héctor wsunął sobie papierosa do ust, obszedł łóżko z drugiej strony, razem położyli na nim kołdrę i się cofnęli. To chyba skończyliśmy, powiedział John Grady. Wrócili do kuchni, chłopak pochylił się, otoczył dłonią wylot klosza lampy, zdmuchnął płomień i wyszli, zamykając za sobą drzwi. Kiedy znaleźli się na podwórku, John Grady odwrócił się i obejrzał na domek. Noc była pochmurna. Ciemno, niebo zaciągnięte, zimno. Poszli w stronę auta. Zaczekają na ciebie z kolacją? Taa, odpowiedział Héctor. Pewnie. Możesz zjeść u nas w domu, jeśli chcesz. Nie, dziękuję.
Wsiedli i zatrzasnęli drzwi kabiny ciężarówki. John Grady włączył silnik. Czy ona umie jeździć konno?, spytał Héctor. Taa. Umie. Wyjechali na dziurawą drogę, narzędzia przesuwały się i brzęczały z tyłu na platformie. En qué piensas?[197], spytał John Grady. Nada[198]. Podrygiwali dalej na drugim biegu, reflektory samochodu drżały. Gdy wzięli pierwszy zakręt, w dole na równinie pojawiły się światła leżącego trzydzieści mil dalej miasta. Czasem bywa tu zimno, powiedział Héctor. No. Nocowałeś tu kiedyś? Ze dwa razy siedziałem dłużej niż do północy. Chłopak przyjrzał się Héctorowi, który z kieszonki koszuli wyciągnął bibułki i tytoń i teraz siedział, skręcając papierosa. Tienes tus dudas[199]. Héctor wzruszył ramionami. Zapalił kciukiem zapałkę, przytknął do czubka papierosa płomyk i zdmuchnął go. Hombre de precaución[200], powiedział. Yo?[201] Yo. Dwie sowy, siedzące na ziemi przy piaszczystej drodze, odwróciły swoje jasne, sercowate oblicza w świetle reflektorów samochodu, zamrugały oczami i wzbiły się na swoich białych skrzydłach cicho niczym dwie wniebowstępujące dusze, po czym zniknęły w ciemności nad ich głowami. Buhos[202], powiedział John Grady. Lechuzas[203]. Tecolotes[204]. Héctor uśmiechnął się i zaciągnął papierosem. Jego smagła twarz zalśniła w ciemnej szybie. Quizás[205], powiedział.
Pueda ser[206]. Pueda ser. Sí. Kiedy wszedł do kuchni, Oren wciąż siedział przy stole. John Grady powiesił kapelusz, podszedł do zlewu, umył się i nalał sobie kawy. Socorro wyszła ze swojego pokoju i przepędziła chłopaka spod pieca, przeniósł więc swoją kawę na stół i usiadł. Oren podniósł wzrok znad gazety. Jak tam najnowsze wiadomości, Oren? Chcesz dobre czy złe? Nie wiem. Wybierz coś pomiędzy. Niczego takiego to zaś tutaj nie mają. Bo to by nie były żadne wiadomości. Pewnie nie. Córka McGregora ma zostać królową Karnawału Słońca. Widziałeś ją kiedyś? Nie. Milutka dziewczyna. Jak tam remont domu? W porządku. Socorro postawiła przed nim talerz i półmisek z sucharami, przykrytymi ściereczką. Ta twoja nie jest miastowa, co? Nie. To dobrze. Taa. Dobrze. Parham powiada, że jest ładna jak łaciate szczenię. Uważa mnie za wariata. No. Bo może jesteś trochę stuknięty. A może ci trochę zazdrości. Oren przyglądał się, jak chłopak je. Popijał swoją kawę. Jak ja się ożeniłem, to wszyscy kumple mi powtarzali, że jestem stuknięty. I że będę żałował.
A żałowałeś? Nie. Małżeństwo nie wypaliło. Ale nie żałowałem. To nie była jej wina. Co się stało? Nie wiem. Dużo rzeczy. Głównie to nie mogłem się dogadać z jej starymi. Matka była po prostu cholerną sekutnicą. Myślałem, że wiem, co znaczy sekutnica, ale nie. Gdyby jej stary żył dłużej, może mielibyśmy jakąś szansę. Ale on chorował na serce. Widziałem, co się święci. Kiedy się pytałem o jego zdrowie, to nie z czczej ciekawości. W końcu wziął i umarł, i wtedy stara wsiadła nam na głowy. Z całym swoim majdanem. To był właściwie koniec. Wziął papierosy ze stołu i zapalił. W zamyśleniu wydmuchnął dym w głąb kuchni. Przyglądał się chłopakowi. Byliśmy ze sobą trzy lata, prawie co do jednego dnia. Kąpała mnie, jeżeli dasz mi wiarę. Bardzo mi się podobała. Jakby została sierotą, bylibyśmy razem do dziś dnia. Przykro mi to słyszeć. Człowiek się żeni i nie wie, co może się zdarzyć. Czasem wydaje mu się, że wie, ale nie wie. Pewnie masz rację. Jak chciałbyś się dowiedzieć, co jest z tobą nie tak i co musisz zrobić, żeby się poprawić, to wystarczy, że zaś wpuścisz teściów do chałupy. Gwarantuję ci, że oni dokładnie opukają ten temat. Ta dziewczyna nie ma żadnej rodziny. To dobrze, powiedział Oren. Jak na razie to twoje najrozsądniejsze posunięcie. Po wyjściu Orena John Grady jeszcze długo siedział nad swoją kawą. Za oknem daleko na południu widział cienkie, białe, żmijowate języki błyskawicy, liżącej cicho krawędzie nieba w mroku nad Meksykiem. Słychać było tylko tykanie zegara w korytarzu. Kiedy wszedł do stajni, u Billy’ego świeciło się jeszcze światło. Zajrzał do boksu, gdzie trzymał swojego szczeniaka, podniósł go, otoczył wiercącego się
i popiskującego pieska zgiętym w łokciu ramieniem, a potem zaniósł go do swojej izdebki. Stanął w drzwiach i się obejrzał. Dobranoc!, zawołał. Odsunął zasłonę i po omacku zaczął szukać w ciemności łańcuszka włącznika światła. Dobranoc!, zawołał Billy. John Grady uśmiechnął się. Puścił łańcuszek i po ciemku usiadł na swojej pryczy, głaszcząc pieska po brzuszku. Wyczuwał zapach koni. Wzmagał się wiatr, kawałek obluzowanej blachy dachowej zagrzechotał na drugim końcu stajni, podmuch powędrował dalej. W pokoju było zimno i chłopak pomyślał, żeby rozpalić mały naftowy grzejnik, ale po chwili po prostu ściągnął buty i spodnie, włożył szczeniaka do pudła i wsunął się pod koce. Wiatr na dworze i chłód w pokoju przypominały mu zimowe noce z czasów dzieciństwa, kiedy mieszkał u dziadka w północnym Teksasie. Gdy z północy przychodziły wietrzne burze, preria wokół domu bielała w świetle nagłej błyskawicy, a dom trząsł się od grzmotów. W takie właśnie noce i poranki tamtego roku, kiedy dostał swojego pierwszego źrebaka, owijał się kocem, wychodził i szedł do stajni, pochylając się na wiejącym mu w twarz wietrze, pierwsze krople deszczu obijały go mocno niczym żwir, szedł przez podłużny budynek niby jakiś zakutany uchodźca pośród nieoczekiwanych smug światła, przebijających się staccato spomiędzy rozszczelnionych desek ścian, sunął między pasiastymi, elektrycznymi światłami proscenium, które rozbłyskiwały przelotną bielą przez całą szerokość stajni, jeden rząd za drugim, aż dochodził wreszcie do zagrody, gdzie czekał konik, i wtedy otwierał drzwi, siadał na słomie, obejmował źrebaka za szyję i trzymał, dopóki zwierzę nie przestawało się trząść. Siedział w stajni przez całą noc, do rana, kiedy przychodził Arturo, żeby nakarmić konie. Arturo wracał z nim do domu, zanim wstawali inni domownicy, a John Grady strzepywał słomę z koca, idąc obok niego w całkowitym milczeniu. Niczym młody lord. Jak gdyby wojna i jej maszyneria nigdy nie miały go wydziedziczyć. Wszystkie jego dziecinne sny sprowadzały się do jednego. Jakieś stworzenie się bało, a on przychodził dodać mu otuchy. Nadal mu się to śniło. I jeszcze coś: że stoi w pokoju w czarnym garniturze, zawiązując nowy
czarny krawat, który zimnego i wietrznego dnia włożył na pogrzeb dziadka. I że pewnego podobnego dnia staje w swoim boksie w stajni Maca McGoverna, zimnym świtem, przed rozpoczęciem pracy, w podobnym garniturze, na pryczy leżą obie połówki pudła, w którym dostarczono go ze sklepu, wystaje z nich bibuła, obok na łóżku spoczywają przecięty sznurek i nóż, którym go przeciął, odziedziczony po ojcu, a w drzwiach stoi Billy i patrzy. John Grady zapiął płaszcz i wstał. Skrzyżował przed sobą ręce w nadgarstkach. Jego blada twarz w lusterku, które oparł o jedną z grubszych desek, wiążących nieheblowaną, nabitą gwoździami ścianę pokoju. Blada w świetle górującej nad okolicą zimy. Billy pochylił się, splunął w sieczkę, odwrócił się, opuścił stajnię i poszedł do domu na śniadanie. Miał się z nią zobaczyć ostatni raz w tym samym narożnym pokoju na drugim piętrze Dos Mundos[207]. Obserwował ją przez okno, zobaczył, jak płaci kierowcy, i podszedł do drzwi, by widzieć, jak wchodzi po schodach. Wziął ją za ręce, kiedy niemal bez tchu usiadła na skraju łóżka. Estás bien?[208], zapytał. Sí, odparła. Creo que sí[209]. Chciał wiedzieć, czy na pewno się nie rozmyśliła. Nie, odparła. Y tú?[210] Nunca[211]. Me queieres?[212] Para siempre. Y tú?[213] Hasta el fin de mi vida[214]. Pues eso es todo[215]. Powiedziała, że próbowała się modlić za nich oboje, ale nie mogła. Porqué no?[216] No sé. Creí que Dios no me oiría[217]. Eo oirá. Reza el domingo. Dile que es importante[218]. Kochali się, a potem leżała zwinięta w kłębek obok niego, bez ruchu, i tylko
bardzo cichutko oddychała. Nie wiedział, czy śpi, czy nie, ale opowiadał jej różne historie ze swojego życia, o których wcześniej nie wspominał. Opowiedział, jak pracował dla hacendado[219] w Cuatro Ciénegas, o jego córce i ich ostatnim spotkaniu, jak siedział w więzieniu w Saltillo i o zdobiącej jego twarz bliźnie, bo obiecał jej kiedyś opowiedzieć, skąd ją ma, a dotąd tego nie zrobił. Opowiedział dziewczynie, jak oglądał swoją matkę na scenie w Majestic Theatre w San Antonio, w Teksasie, i o tym, jak on i jego ojciec jeździli w góry leżące na północ od San Angelo, i o swoim dziadku, o ranczu, o szlaku Komanczów biegnącym przez zachodnie części stanu, i o tym, jak jeździł tym szlakiem przy księżycu jesienią owego roku, kiedy stał się chłopcem, i jak duchy Komanczów śmigały koło niego ze wszystkich stron w drodze na tamten świat, jeden po drugim, albowiem wszystko, co zostało raz wprawione w ruch, nie kończy się na tym świecie, dopóki nie zejdzie zeń ostatni świadek. Cienie w pokoju wydłużyły się, zanim wyszli. Powiedział, że kierowca Gutiérrez przyjedzie po nią do kawiarni przy la Calle de Noche Triste[220] i przewiezie ją na drugi brzeg. Będzie miał dla niej dokumenty, niezbędne do przekroczenia granicy. Todo está arreglado[221], powiedział. Ścisnęła go mocniej za ręce. Przyglądały mu się jej ciemne oczy. Powiedział, że nie ma się czego bać. Powiedział, że Ramon jest ich przyjacielem, że dokumenty są przygotowane i że nie stanie się jej żadna krzywda. Él te recogerá a las siete por la mañana. Tienes que estar allí en punto[222]. Estaré allí[223]. Quédate adentro hasta que él llegue[224]. Sí, sí. No le digas nada a nadie[225]. No. Nadie[226]. No puedes traer nada contigo[227]. Nada?[228] Nada.
Tengo miedo, powiedziała[229]. Objął ją. Nie bój się, powiedział. Siedzieli bardzo cicho. Sprzedawcy zaczęli swoje nawoływania na ulicy. Wtuliła twarz w jego ramię. Hablan los sacerdotes español?[230], spytała. Sí. Ellos hablan español[231]. Quiero saber, powiedziała, sí crees hay perdón de pecados[232]. Chciał coś odpowiedzieć, ale zasłoniła mu ręką już otwarte usta. Lo que crees en tu corazón[233], powiedziała. Spojrzał ponad jej ciemnymi, lśniącymi włosami w pogłębiający się zmierzch na ulicach miasta. Zastanawiał się nad tym, w co wierzy, a w co nie. Po chwili odpowiedział, że wierzy w Boga, choć wątpi, by ludzie mogli przejrzeć boskie myśli. Ale że Bóg niezdolny do przebaczenia nie jest żadnym Bogiem. Cualquier pecado?[234] Cualquier. Sí[235]. Sin excepción de nada?[236] Znów zakryła mu usta. Ucałował jej palce i cofnęła rękę. Con la excepción de desesperación, powiedział. Para eso no hay remedio[237]. W końcu zapytała, czy będzie kochał ją przez całe życie, i ponownie położyłaby mu dłoń na ustach, ale John Grady złapał ją za rękę. No tengo que pensarlo, odpowiedział. Sí. Para todo mi vida[238]. Ujęła jego głowę w dłonie i pocałowała go. Te amo, powiedziała. Y seré tu esposa[239]. Wstała, odwróciła się i ścisnęła go za ręce. Debo irme[240], powiedziała. Wstał, otoczył ją ramionami i pocałował w ciemniejącym pokoju. Odprowadziłby ją korytarzem na schody, ale powstrzymała go przy drzwiach, pocałowała i powiedziała mu „do widzenia”. Nasłuchiwał jej kroków. Podszedł do okna, żeby ją jeszcze zobaczyć, ale chyba już przeszła, bo nigdzie jej nie było. Usiadł na łóżku w pustym pokoju i nasłuchiwał odgłosów wszystkich tych obcych mu transakcji w świecie za oknem. Siedział tak długo, rozmyślał
o swoim życiu, o tym, jak niewiele z niego udało mu się przewidzieć, i zastanawiał się, ile zawdzięczał w nim sobie, a ile losowi, wbrew swojej woli i chęciom. W pokoju zrobiło się ciemno, na zewnątrz zapalił się hotelowy neon i po chwili John Grady wstał, sięgnął po leżący na krześle przy łóżku kapelusz, włożył go, wyszedł i zbiegł po schodach. Taksówka zatrzymała się na skrzyżowaniu. Niski mężczyzna z czarną opaską z krepy na ramieniu wyszedł na jezdnię i podniósł rękę, a taksówkarz zdjął kapelusz i położył go na desce rozdzielczej. Dziewczyna pochyliła się, żeby lepiej widzieć. Słyszała dobiegające z oddali stłumione dźwięki trąbek i stukot kopyt. Muzycy na ulicy okazali się starcami w czarnych, zmatowiałych garniturach. Za nimi szli grabarze, dźwigający na ramionach usłane kwiatami mary. Wśród wieńców blada twarz niedawno zmarłego młodzieńca. Ręce miał wyciągnięte wzdłuż ciała i podskakiwał sztywno pomiędzy ramionami niosących go mężczyzn, a szalone nuty z wygiętych cygańskich rogów odbijały się od wystaw sklepowych, które mijali, od zaschniętego błota i zdobionych stiukami fasad domów, za nim podążała garść płaczących kobiet w czarnych chustach, dzieci i mężczyźni w czerni albo z czarnymi opaskami na rękawach, a wśród nich, prowadzony przez dziewczynę, dreptał ślepy maestro z wyrazem bolesnego zdziwienia na twarzy. Dalej szły stępa dwa różnej maści konie, ciągnące rozklekotany drewniany wóz, na którym na słomie i plewach spoczywała drewniana skrzynia z ręcznie heblowanych desek, połączonych drewnianymi czopami, bez gwoździ, niczym stara trumna sefardyjska, drewno poczerniało od ognia, w którym je opalono, a szpary uszczelniono pszczelim woskiem i naftą, więc gdyby nie ledwo widoczne słoje, trumna wyglądałaby jak z polerowanego żelaza. Za wozem szedł mężczyzna niosący wieko, dźwigał je na plecach niczym pokutnik śmierci, a jego ubranie, tak jak i on sam, było czarne od węgla drzewnego, chociaż deski zostały napastowane. Taksówkarz przeżegnał się w milczeniu. Dziewczyna także, po czym ucałowała czubki swoich palców. Wóz przejechał z turkotem, jego wyposażone w szprychy koła potoczyły się powoli na drugą stronę ulicy, w kierunku poważnych gapiów, ich
postaci i twarze pod wystawami sklepów przypominały rozłożone karty do gry, długie motki światła załamywały się na ulicy, na wirujących szprychach, a cienie ciężko stąpających koni sunęły prosto i z boku przed podłużnymi cieniami kół, kładącymi się na bruku, i wirowały, ciągle wirowały. Dziewczyna podniosła dłonie i wcisnęła twarz w stęchły zagłówek swojego samochodowego fotela. Osunęła się na oparcie kanapy, zasłaniając jedną ręką oczy i odwracając głowę, a potem gwałtownie się wyprostowała, rozrzucając ramiona na boki, krzyknęła i kierowca odwrócił się do niej. Señorita?, zapytał. Señorita? Sufit w tej sali był z betonu, widniały w nim odciśnięte zarysy desek, których użyto, żeby go wyrównać, betonowe sęki, łebki gwoździ i skamieniały łuk ostrza piły tarczowej z jakiegoś górskiego tartaku. Niżej wisiała pojedyncza, pokryta sadzą żarówka, świecąca złym, pomarańczowym okiem, a teren wokół niej patrolowała po przypadkowych orbitach ćma wieczernica, poruszająca się zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Dziewczyna leżała przywiązana do meblowego stołu. Przez krótką białą koszulkę, którą miała na sobie, czuła na plecach chłód stali. Popatrzyła w światło. Odwróciła się i rozejrzała po pokoju. Po chwili przez szare również metalowe drzwi weszła pielęgniarka i dziewczyna wykręciła swoją umazaną, brudną twarz w jej stronę. Por favor, szepnęła. Por favor[241]. Pielęgniarka poluzowała pasy, odgarnęła włosy z twarzy dziewczyny i powiedziała, że wróci i przyniesie jej coś do picia, ale kiedy drzwi się za nią zamknęły, Magdalena usiadła i zeszła ze stołu. Zaczęła się rozglądać w poszukiwaniu swojego ubrania, ale nie licząc drugiego stalowego stołu pod przeciwległą ścianą, sala była pusta. Wyszła na długi zielony korytarz, słabo oświetlony i prowadzący do zamkniętych drzwi. Podeszła do nich i nacisnęła klamkę. Dalej ciągnęły się betonowe schody wzdłuż poręczy z metalowej rurki. Pokonała trzy piętra w dół i wyszła na ulicę, na której tymczasem zrobiło się ciemno. Nie wiedziała, gdzie jest. Na rogu zapytała jakiegoś mężczyznę, jak dojść do el centro, a on bez przerwy gapił się na jej piersi, nawet podczas udzielania
odpowiedzi. Szła popękanym chodnikiem. Musiała uważać na odłamki szkła i kamienie. W olbrzymiej, ciemnej przezroczystości światła przejeżdżających pojazdów rzucały cień jej drobnej postaci na ściany, koszulka wyglądała jak przepalona i prawie było widać pod nią wystające kości, a potem reflektory aut odrzucały zataczającą się dziewczynę w tył, by znowu zniknąć w mroku. Do krawężnika podjechał jakiś samochód i zaczął jej towarzyszyć, a kierowca mówił cichym głosem różne świństwa. Zatrzymał się dalej i czekał. Skręciła w piaszczystą uliczkę między dwoma budynkami i przykucnęła, drżąca, za poobijanymi stalowymi beczkami po ropie. Czekała tu długo. Było bardzo zimno. Kiedy znowu wyszła na ulicę, samochód już zniknął, ruszyła więc dalej. Minęła jakieś podwórko, zza płotu rzucał się na nią pies, który po chwili przystanął w kącie podwórza, spowity we własny oddech, i już po cichu patrzył, jak dziewczyna odchodzi. Przeszła obok zaciemnionego domu i podwórka, na którym jakiś starzec, też w koszuli nocnej, oddawał na stojąco mocz pod ścianą lepianki, i oboje w milczeniu skinęli sobie głowami w mrocznej pustce niczym cienie, które spotkały się we śnie. Chodnik się skończył i dalej dziewczyna szła po zimnym piasku, ciągnącym się przy drodze, zatrzymywała się od czasu do czasu i chwiała na jednej nodze, gdy wyciągała niewielkie zadry ostów z podeszew krwawiących stóp. Trzymała się wiszącej przed nią mgiełki miejskiego światła i długo, długo szła. Przechodząc półnaga na drugą stronę Boulevard 16 de Septiembre, miała ręce skrzyżowane i mocno przyciśnięte do piersi i spuszczała oczy w gniewnym świetle reflektorów samochodowych, wokół trąbiły klaksony, a ona wyglądała jak obdarty fantom, wyrwany z liturgicznej ciemności i przez krótki czas ścigany na widzialnym świecie, by zaraz zniknąć z powrotem w historii męskich snów. Przemierzała barrios[242] na północy, szła pod starymi ścianami glinianych domów i blaszanymi magazynami, gdzie piaszczyste ulice oświetlały jedynie gwiazdy. Na drodze ktoś śpiewał piosenkę, którą znała z dzieciństwa, i po chwili minęła jakąś kobietę, idącą w stronę miasta. Powiedziały sobie dobry wieczór i szły dalej, ale po chwili kobieta zatrzymała się, odwróciła i zawołała do niej. Adónde va!?[243], krzyknęła.
A mi casa[244]. Kobieta stała w milczeniu. Dziewczyna zapytała, czy się znają, ale nieznajoma odparła, że nie. Spytała dziewczynę, czy mieszka w tej dzielnicy, a gdy Magdalena odpowiedziała, że tak, kobieta zapytała, jak to jest możliwe, że się nigdy nie spotkały. Kiedy na to nie padła już żadna odpowiedź, nieznajoma zawróciła i zaczęła powoli zbliżać się do dziewczyny. Qué pasó?[245], spytała. Nada[246]. Nada, powtórzyła kobieta. Obeszła półkolem dziewczynę, która stała drżąca z rękami skrzyżowanymi na piersiach. Nieznajoma jak gdyby chciała znaleźć dobry punkt obserwacyjny w błękitnym świetle pustynnych gwiazd, w którym od razu pokazałoby się, kim naprawdę jest Magdalena. Eres del White Lake[247], powiedziała. Dziewczyna skinęła głową. Y regresas?[248] Sí. Por qué?[249] No sé[250]. No sabes[251]. No. Quieres ir conmigo?[252] No puedo[253]. Porque no?[254] Odparła, że nie wie. Kobieta powtórzyła pytanie. Powiedziała, że Magdalena może pójść z nią i zostać u niej w domu, w którym mieszka ze swymi dziećmi. Dziewczyna szepnęła w odpowiedzi, że jej nie zna. Te gusta tu vida por allá?[255], spytała kobieta. No. Ven conmigo[256].
Stała, drżąc na całym ciele. Pokręciła głową, że nie. Wkrótce miało wzejść słońce. W ciemności nad nimi spadła gwiazda, a papierowe śmieci na ulicy podskakiwały, zwijały się i trzepotały przez chwilę wśród kolców przydrożnych krzaków i ruszały dalej w podrygach. Kobieta spojrzała w pustynne niebo na wschodzie. Popatrzyła na dziewczynę. Zapytała, czy jest jej zimno, a ona odparła, że tak. Zapytała raz jeszcze: Quieres ir conmigo?[257] Odparła, że nie może. Powiedziała, że chłopiec, którego kocha, przyjedzie tu za trzy dni, żeby ją poślubić. Podziękowała kobiecie za dobre serce. Nieznajoma odchyliła ręką jej głowę i zajrzała Magdalenie w twarz. Dziewczyna czekała, aż kobieta się odezwie, ale nieznajoma patrzyła na nią po prostu tak, jakby chciała ją zapamiętać. Może po to, żeby drugą ręką odczytać bieg dróg, które przyprowadziły dziewczynę w to miejsce. Co zostało stracone albo zniszczone. Kto kogo porzucił. Albo co komu pozostało. Cómo se llama?[258], zapytała dziewczyna, ale kobieta nie odpowiedziała. Dotknęła twarzy Magdaleny, cofnęła dłoń, odwróciła się, ruszyła w mroku drogą prowadzącą z pociemniałego przedmieścia i już się nie obejrzała. Samochodu Eduarda nie było. Drżąc na całym ciele, dziewczyna skradała się uliczką pod ścianą magazynu i spróbowała otworzyć drzwi, które jednak okazały się zamknięte. Zastukała, odczekała chwilę i znowu zastukała. Czekała długo. Po jakimś czasie wróciła na ulicę. Jej oddech kłębił się parą w świetle wzdłuż ściany z falistej blachy. Znowu popatrzyła w głąb uliczki, obeszła dom od frontu, otworzyła furtkę i podeszła do drzwi. Umalowana odźwierna nie wydawała się zdziwiona na widok obejmującej się ramionami Magdaleny w koszuli nocnej ze stemplem szpitala. Zrobiła krok do tyłu, przytrzymała drzwi, a dziewczyna weszła, podziękowała jej i minęła salon. Dwaj stojący przy barze mężczyźni odwrócili się i patrzyli na nią. Blade, umorusane, zabłąkane dziecko, które zrządzeniem losu wpłynęło tu z zimnego świata, by przejść przez cały pokój ze spuszczonym wzrokiem i skrzyżowanymi na piersiach ramionami. Pozostawiała na dywanie krwawe ślady niczym pokutnica.
Sprawiał wrażenie człowieka, który ubrał się elegancko na spotkanie, chociaż nie można było także wykluczyć, że wybiera się do miasta w interesach. Odsunął obszyty złotem mankiet koszuli, by spojrzeć na zegarek. Miał na sobie garnitur z jasnoszarego jedwabnego shantungu i jedwabny krawat w tym samym kolorze. Koszula bladocytrynowa, w kieszonce marynarki na piersi żółta jedwabna chusteczka, a głęboko wycięte buty, zapinane z boków na suwaki, były jak zwykle świeżo wypastowane, bo zawsze wystawiał przed drzwi swojego pokoju po kilka par naraz, jak gdyby korytarz w burdelu był pulmanowskim wagonem. Siedziała w szafranowym szlafroku, który dostała kiedyś od niego. Na staroświeckim łóżku, nie sięgała nogami podłogi. Miała zwieszoną głowę, dlatego jej włosy opadały kaskadami na uda. Opierała się rękami o łóżko, jak gdyby bała się, że może spaść. Mówił rozsądnie i wyważonym tonem. A im rozsądniej mówił, tym zimniejszy powiew czuła w sercu. Eduardo urywał w każdym dotyczącym dziewczyny ważnym miejscu, żeby dać jej możliwość odpowiedzi, ale ona nie odzywała się, a jej milczenie nieubłaganie prowadziło jedynie do dalszych oskarżeń, aż wreszcie cała ta zbudowana wyłącznie ze słowa mówionego struktura, która powinna była się rozwiać w momencie artykulacji i nie pozostawić po sobie żadnego śladu, szczątków ani cienia w żywym świecie, ta bezcielesna struktura zjawiła się nagle w pokoju niczym jakaś godna uwagi żywa istota, w której widmowym ciele mieszkało życie dziewczyny. Gdy skończył, stanął i popatrzył na nią. Zapytał, co ma do powiedzenia. Pokręciła głową. Nada?[259], spytał. No, odrzekła. Nada. Qué crees, que eres?[260] Nada[261]. Nada. Sí. Pero piensas que has traido una dispensa especial a esta casa? Que Dios te ha escogido?[262] Nunca creí tal cosa[263].
Odwrócił się i wyglądał przez niewielkie zakratowane okno. Na granice miasta, którego drogi kończyły się na pustyni w piaskowych namuliskach i wysypiskach śmieci, na białe kręgi o popołudniowej godzinie, kiedy dym z ognisk, w których spalano odpady, płonął na horyzoncie, przypominając podpis hordy wandali, przybyłych tu z jakichś nieodgadnionych, dalekich pustkowi. Mówił do niej, nie odwracając się. Powiedział, że rozpieszczano ją w tym domu. Ze względu na jej młody wiek. Powiedział, że jej choroba to jedynie choroba i że jest głupia, skoro wierzy w przesądy mieszkających tu kobiet. Powiedział, że skoro im wierzy, jest głupia do kwadratu, bo one byłyby gotowe spożywać jej ciało, gdyby sądziły, że może je to uchronić przed chorobą, zapewnić im miłość wymarzonego kochanka albo oczyścić ich dusze przed tym krwawym i barbarzyńskim bogiem, do którego się modlą. Powiedział, że jej choroba to jedynie choroba i że to właśnie się okaże, kiedy ją wreszcie zabije, co nastąpi niebawem. Odwrócił się, by przyjrzeć się dziewczynie. Stromizna jej barków i ich ruchy z każdym wdechem i wydechem. Pulsowanie krwi w tętnicy szyjnej. Kiedy podniosła wzrok i spojrzała mu w twarz, zrozumiała, że przejrzał ją na wylot. Wie, co jest prawdą, a co fałszem. Uśmiechnął się, zaciskając usta, jak zwykle. Twój kochanek nie wie, powiedział. Nie powiedziałaś mu. Mande?[264] Tu amado no lo sabe[265]. No, szepnęła. Él no lo sabe[266]. Rozstawił lekkim ruchem pionki na szachownicy i obrócił ją. Dam panu jeszcze raz rewanż, powiedział. Mac pokręcił głową. Trzymał w palcach cygaro, powoli wydmuchnął dym nad stołem, a potem podniósł kubek i dopił resztki kawy. Mam już dość, powiedział. Tak, psze pana. Rozegrał pan dobrą partię. Nie sądziłem, że poświęcisz gońca. To był jeden z gambitów Schönbergera.
Czytasz dużo podręczników szachowych? Nie, psze pana. Niedużo. Tego autora. Powiedziałeś mi kiedyś, że grywałeś w pokera. Trochę. Tak, psze pana. A mnie się wydaje, że chciałeś coś przez to powiedzieć. Wcale nie grałem tak często. Mój tata był pokerzystą. Zawsze powtarzał, że problem z pokerem polega na tym, że gra się na pieniądze. Te, które wygrywasz, przychodzą łatwo, ale na te przegrane trzeba się zawsze ciężko napracować. Był dobrym pokerzystą? Tak, psze pana. Widzi mi się, że jednym z najlepszych. Ale odradzał mi hazard. Mówił, że to nie jest życie. Dlaczego grał, skoro tak myślał? Bo oprócz pokera był dobry tylko w jednym. W czym? Był kowbojem. Niezłym, jak rozumiem. Tak, psze pana. Słyszałem o rzekomo lepszych od niego i jestem pewien, że gdzieś tacy byli. Tylko że ja żadnego nigdy nie widziałem. Brał udział w marszu śmierci, prawda? Tak, psze pana. Wielu chłopaków z tej części kraju wzięło w nim udział. W tym sporo Meksykanów. Tak, psze pana. Tak było. Mac zaciągnął się i wydmuchnął dym z cygara w stronę okna. Czy Billy cię odwiedził, czy jesteście ciągle poróżnieni? Billy jest w porządku. I stanie po twojej stronie? Tak, psze pana.
Mac skinął głową. A ona nie ma nikogo? Nie, proszę pana. Za jej rodzinę będzie robić Socorro. To dobrze. Nie wkładałem garnituru od trzech lat. Widzi mi się, że powinienem go najpierw przymierzyć na próbę. John Grady schował ostatnie bierki do pudełka, poukładał je i zasunął drewniane wieczko. Chyba będę musiał poprosić Socorro, żeby mi wyciągnęła odpowiednie spodnie. Siedzieli. Mac palił papierosa. Nie jesteś katolikiem, co?, zapytał. Nie, psze pana. Nie trzeba mi będzie niczego się wyrzekać ani nic? Nie, psze pana. Więc wielki dzień będzie we wtorek. Tak, psze pana. Siedemnastego lutego. To ostatni dzień przed Wielkim Postem. A raczej przedostatni, jak mi się wydaje. Potem nie udziela się już ślubów aż do Wielkanocy. Czy to zaś nie jest czekanie na ostatnią chwilę? Zdążymy. Mac skinął głową. Włożył cygaro do ust i odsunął krzesło. Zaczekaj tu chwilę, powiedział. John Grady słuchał, jak Mac idzie korytarzem do swojego pokoju. Gdy wrócił, usiadł i położył na stole złotą obrączkę. Od trzech lat leżała w szufladzie mojej komody. Nie przynosi tam nikomu nic dobrego i nigdy zaś nie przyniesie. Rozmawialiśmy o wszystkim, o tej obrączce też. Nie chciała jej zabrać do grobu. Chcę, żebyś ty ją wziął. Chyba nie mogę tego zrobić, psze pana. Owszem, możesz. Przemyślałem wszystko, co tylko mógłbyś powiedzieć na ten temat, więc zamiast omawiać kolejno twoje argumenty, oszczędźmy sobie nerwów i schowaj ją do kieszeni, a jak przyjdzie ten wtorek, wsuń ją dziewczynie na palec. Może się okazać, że będziesz musiał dać obrączkę do
przeróbki. Kobieta, która ją nosiła, była piękna, spytaj się, kogo chcesz, to nie było tylko moje zdanie. Tylko że jej zewnętrzna uroda nie dorównywała tej wewnętrznej. Chcieliśmy mieć dzieci, ale nie mieliśmy. Na pewno nie dlatego, żeśmy nie próbowali, do cholery. Była bardzo praktyczna jak na kobietę. Myślałem, że po prostu chce, żebym zachował tę obrączkę na pamiątkę, ale ona powiedziała, że będę wiedział, co z nią zrobić, kiedy przyjdzie czas, i oczywiście miała rację. Jak zawsze. I nie ma żadnego poczucia dumy w tym, co ci teraz mówię, że ta obrączka i to, co oznaczała, było dla niej ważniejsze niż wszystko, co kiedykolwiek posiadała. A miała nawet kilka pięknych koni, niech to szlag. Więc bierz ją, schowaj do kieszeni i przestań się ze mną ciągle o wszystko spierać. Tak, psze pana. A teraz idę do łóżka. Tak, psze pana. Dobranoc. Dobranoc. Z przełęczy w wyższym łańcuchu Jarillas widzieli zieleń równiny poniżej źródeł i cienki słup dymu z ognia na kuchence, wznoszący się pionowo w nieruchomym, niebieskim porannym powietrzu. Zmusili konie, żeby położyły się na brzuchach. Billy ruchem głowy wskazał na dół. Jak byłem dzieciakiem, a mieszkaliśmy w Bootheel w Missouri, to ja i mój brat często zatrzymywaliśmy się na takiej równinie na południe od rancza, pnącej się coraz wyżej w stronę gór, a potem patrzyliśmy stamtąd na dom. Czasami padał śnieg, w zimie nawet zalegał, ale pod kuchnią zawsze palił się ogień, widać było dym z komina, a z oddali i z góry wszystko wyglądało inaczej. Za każdym razem. Bo tam było inaczej. Czasami spędzaliśmy w górach cały dzień, wyciągając spłoszone krowy z dolinek i pędząc je do paśników, gdzie wykładaliśmy sprasowaną karmę. Chyba nie zdarzyło nam się ani razu, żebyśmy się tam nie zatrzymali i nie obejrzeli w stronę domu przed wejściem w góry. Od tego miejsca nie dzieliła nas nawet godzina drogi, kawa na piecu
w domu stała jeszcze gorąca, ale nam się zdawało, że to strasznie daleko. Strasznie. W oddali widzieli cienką, prostą kreskę szosy i przejeżdżającą ciężarówkę wielkości zabawki. Dalej zielona linia rzecznych przełomów i kolejne łańcuchy dalekich gór Meksyku. Billy przyglądał się chłopakowi. Myślisz, że kiedyś tam wrócisz? Dokąd? Do Meksyku. Nie wiem. Chciałbym. A ty? Nie wydaje mi się. Chyba mam już dość. Ja stamtąd uciekłem. Jechałem nocami. Bałem się rozpalić ognisko. Postrzelili cię. Postrzelili. Ale prości ludzie dawali mi gościnę. Ukrywali mnie. Kłamali dla mnie. Żaden z nich nigdy nawet nie zapytał, co takiego zrobiłem. Billy siedział z rękami skrzyżowanymi na łęku siodła. Wyciągnął szyję i splunął. Byłem tam trzy razy. I nigdy nie wróciłem z tym, po co jechałem. John Grady skinął głową. Co byś robił, jakbyś nie był kowbojem? Nie wiem. Widzi mi się, że przyszedłby mi do głowy jakiś pomysł na życie. A ty? Nie wiem, na jaki inny pomysł na życie mógłbym wpaść. No, chyba wszyscy musimy mieć czasami jakieś pomysły. Taa. Myślisz, że mógłbyś mieszkać w Meksyku na stałe? Taa. Pewnie tak. Billy skinął głową. Wiesz, ile zarabia vaquero[267]. No. Jak ci się poszczęści, możesz zostać nawet brygadzistą. Ale prędzej czy później wyrzucą wszystkich białych z tego kraju. Nie uratują się nawet ci z Babícory.
Wiem o tym. Lepiej byś poszedł się wyuczyć na weterynarza, jak masz pieniądze na studia, tak mi się widzi. Nie chciałbyś? Owszem. Chciałbym. Pisałeś kiedy do matki? A co tu ma do rzeczy moja matka? Nic. Zastanawiam się tylko, czy ty w ogóle wiesz, jakim jesteś wyrzutkiem. Dlaczego? Dlaczego ja się nad tym zastanawiam? Dlaczego niby jestem takim wyrzutkiem? Nie wiem. Po prostu masz serce wyrzutka, banity. Znam się na tym. Bo powiedziałem, że mógłbym mieszkać w Meksyku? Nie chodzi tylko o to. Nie wydaje ci się, że jeśli coś jeszcze przetrwało z takiego życia, to już tylko tam? Może. Tobie też się tam podoba. Taa? Ja to w ogóle nie wiem, czym jest życie. I cholera, nie znam Meksyku. Myślę, że on istnieje tylko w twojej głowie. Meksyk. Dużo go zjeździłem. Jak pierwszy raz słyszysz ranchera[268], rozumiesz cały ten kraj. Jak usłyszałeś ich sto, nie wiesz o nim nic. I nigdy nie będziesz wiedział. Ja już dawno zamknąłem tam swoje sprawy. Przewiesił nogę przez siodło i siedząc w tej pozycji, skręcał papierosa. Puścili wodze, więc konie wyciągały szyje i ponuro skubały rzadkie kępy trawy, drżąc na wietrze, wpadającym przez skalną szczelinę. Przygarbił się, siedział tyłem do Johna Grady’ego, potarł zapałkę paznokciem kciuka, przypalił papierosa i się odwrócił. Nie tylko ja tak myślę o Meksyku. To inny świat. Wszyscy, których żem znał, co tam wracali, wracali zawsze po to, żeby za czymś gonić. Albo przynajmniej wydawało im się, że czegoś szukają.
Taa. Poddać się, a wiedzieć, że się przegrało, to nie to samo. John Grady skinął głową. Ty chyba tak nie myślisz. Czy może jednak? John Grady wpatrywał się w odległe góry. Nie, odpowiedział. Chyba nie. Długo tak siedzieli. Wiał wiatr. Billy już dawno wypalił papierosa i zgasił go o podeszwę buta. Przełożył nogę z powrotem nad łękiem, wsunął but w strzemię, pochylił się i wziął lejce. Konie zrobiły krok naprzód i znieruchomiały. Tata mi kiedyś powiedział, że najwięksi nieszczęśliwcy, jakich zna, to ci, którzy dostają w końcu to, czego chcą. No, powiedział John Grady. Jestem gotów zaryzykować. Do jasnej cholery, bez ryzyka zaś już próbowałem. Taa. Nikogo nie da się do niczego przekonać, brachu. Cholera, człowiek wtedy właściwie przekonuje sam siebie. Ale i siebie nie da się przekonać. Po prostu staramy się podejmować jak najlepsze decyzje i tyle. Taa. No. Tylko że świat nic nie rozumie z tych naszych decyzji. Wiem. Jest nawet jeszcze gorzej. One go nic nie obchodzą. W niedzielę zapustną, czyli Pięćdziesiątnicę, zapaliła świecę w przedświtowych ciemnościach i postawiła świecznik na podłodze koło komody, żeby z korytarza nie było widać światła pod drzwiami. Wzięła mydło i myjkę, umyła się nad zlewem, schyliła, pozwoliła opaść czarnym włosom na czoło, przesunęła po nich wilgotną myjką dokładnie pięćdziesiąt razy, a potem pięćdziesiąt razy je przeczesała. Wylała oszczędnie kilka kropel pachnidła na otwartą dłoń, zatarła ręce i uperfumowała sobie kark i włosy. Następnie zebrała je, wykręciła niczym linę, zwinęła i spięła. Ubrała się ładnie w jedną z trzech wyjściowych sukienek, jakie miała, i przejrzała w słabo oświetlonym lustrze. Sukienka była granatowa, na
kołnierzyku i rękawach miała białe lamówki, dziewczyna w lustrze odwróciła się, sięgnęła ręką przez ramię, rozpięła guziki u góry i znów się odwróciła. Usiadła na krześle, wzuła czarne szpilki, wstała, podeszła do komody, wzięła torebkę i włożyła do niej kilka przyborów toaletowych, które mogła pomieścić. No coja nada[269], szepnęła. Włożyła do torebki tylko czystą bieliznę, szczotkę do włosów i grzebienie i z trudem zapięła zatrzask. No coja nada. Zdjęła z oparcia krzesła sweter, wciągnęła go na siebie i odwróciła się, żeby popatrzeć na pokój, którego miała już nigdy nie zobaczyć. Prymitywny rzeźbiony w drewnie świątek stał na swoim miejscu. Święty dzierżył wyraźnie nierówno przyklejony kostur. Zdjęła ręcznik z wieszaka przy umywalce, owinęła figurkę, a potem usiadła na krześle z rzeźbą na kolanach i zwieszającą się z ramienia torebką i czekała. Długo. Nie miała zegarka. Nasłuchiwała dźwięku dzwonów z odległego miasta, ale czasami, kiedy od pustyni zawiewał wiatr, nie było ich słychać. Po jakimś czasie dobiegło ją pianie koguta. W końcu usłyszała szuranie kapci criady w korytarzu i wstała w momencie, kiedy drzwi się otworzyły, stara zajrzała do wnętrza, odwróciła się, spojrzała w głąb korytarza i dopiero wtedy weszła, wyciągnęła przed siebie dłoń z rozcapierzonymi palcami, jeden palec drugiej ręki przytknęła do ust, po czym bezszelestnie zamknęła za sobą drzwi. Lista?[270], syknęła. Sí. Lista. Bueno. Vámonos[271]. Starucha wzruszyła ramieniem i jakby nieco beztrosko przechyliła głowę na bok. Przypominała starą pudernicę z jakiejś bajki. Zawziętą konspiratorkę, gestykulującą na szafocie. Dziewczyna zacisnęła palce na torebce, wstała, wepchnęła świątka pod pachę, a criada otworzyła drzwi, wyjrzała, pokazała jej gestem, że może wyjść, i razem znalazły się na korytarzu. Obcasy Magdaleny postukiwały na kafelkach. Stara spuściła wzrok, a dziewczyna schyliła się lekko, uniosła najpierw jedną, potem drugą nogę, zsunęła pantofle i wcisnęła je sobie pod pachę razem ze świątkiem. Criada zamknęła drzwi i ruszyły korytarzem, wiedźma trzymała ją za rękę jak
dziecko i szarpała swój fartuch, wyciągając klucze wiszące na rzemieniu przywiązanym do kawałka kija od szczotki. Przy drzwiach wyjściowych dziewczyna przystanęła i włożyła buty, a stara otuliła ciężki zamek swoją chustą i przekręciła klucz. Drzwi otworzyły się na chłód i mrok. Stały zwrócone do siebie twarzą w twarz. Rápido, rápido[272], szepnęła starucha i dziewczyna wcisnęła jej w dłonie obiecane pieniądze, a potem zarzuciła criadzie ręce na szyję, pocałowała ją w suchy, pomarszczony policzek i wyszła. Na progu odwróciła się po błogosławieństwo, ale criada była zbyt rozkojarzona, żeby to zauważyć, a zanim dziewczyna zdążyła wyjść z kręgu światła padającego przez drzwi, starucha wyciągnęła rękę i złapała ją za ramię. No te vayas, syknęła. No te vayas[273]. Dziewczyna wyszarpnęła ramię z jej uścisku. Rękaw sukienki rozerwał się na szwie. Nie, szepnęła, wycofując się. Nie. Stara wyciągnęła rękę. Krzyknęła za nią chrapliwie. No te vayas!, zawołała. Me equivoqué[274]. Dziewczyna ścisnęła świątka i torebkę i ruszyła uliczką. Nim doszła do jej końca, skręciła i obejrzała się po raz ostatni. La Tuerta wciąż stała w drzwiach i przyglądała się jej, przyciskając do piersi zamknięte w dłoni pesety. Potem jej zdrowe oko zamrugało powoli pod wpływem światła, trzasnęły drzwi, klucz się przekręcił i tamten świat został zaryglowany już na zawsze. Wyszła z uliczki na drogę i ruszyła w stronę miasta. Szczekały psy, a w powietrzu było pełno dymu z podsycanych węglem drzewnym ogni w norach niskich lepianek tutejszych colonias[275]. Szła piaszczystą, pustynną drogą. Nad nią powódź gwiazd. Niższe krańce firmamentu wcinały się w czarne kształty gór, a światła miast na równinie płonęły jak Sodoma i Gomora, zlewając się w wielkie jezioro. Po drodze śpiewała półgłosem piosenkę z dawnych lat. Do świtu pozostały dwie godziny. Do miasta jedna. Nie przejechało ani jedno auto. Ze wzgórza widziała na wschodzie pojawiające się z rzadka pięć mil dalej, na pustyni, światła ciężarówek, wlokących się szosą z Chihuahua. Było bezwietrznie. Dostrzegała w ciemności
swój parujący oddech. Zauważyła światła jakiegoś samochodu, które przesunęły się z lewej strony na prawą, a potem zaczęły się oddalać. Gdzieś tam w szerokim świecie czaił się Eduardo. Kiedy doszła do skrzyżowania dróg, rozejrzała się w poszukiwaniu zbliżających się świateł samochodowych, nim przeszła na drugą stronę. Trzymała się wąskich uliczek na najdalszych barrios[276]. Zza ścian ocotillo albo splątanych zarośli widać było okna rozświetlone lampami naftowymi. Od czasu do czasu natykała się na robotników, niosących swoje drugie śniadanie w kubełkach po smalcu, które trzymali za obłąki, pogwizdując z cicha, gdy zagłębiali się we wczesnoporanny chłód. Stopy znów jej krwawiły, czuła w pantoflach wilgoć i chłód. Jedyne światło paliło się w kafejce na Calle de Noche Triste. Na zaciemnionej wystawie pobliskiego sklepu obuwniczego siedział wśród butów kot, który bezgłośnie obserwował pustą ulicę. Odwrócił głowę, żeby przyjrzeć się dziewczynie, kiedy przechodziła. Pchnęła zaparowane szklane drzwi kafejki i weszła do środka. Dwaj mężczyźni, siedzący przy stoliku koło okna, podnieśli głowy i powiedli za nią wzrokiem. Poszła w głąb sali, usiadła przy jednym z drewnianych stoliczków, położyła na krześle torebkę i zawiniątko, wzięła kartę dań z chromowanego stojaka i zaczęła ją przeglądać. Podszedł kelner. Zamówiła cafecito, a on skinął głową i wrócił do kontuaru. W kafejce było ciepło, po chwili zdjęła więc sweter i położyła go na krześle. Mężczyźni nadal ją obserwowali. Kelner przyniósł kawę i postawił ją przed nią, łyżeczka, serwetka. Zdziwiła się, słysząc, że pyta ją, skąd pochodzi. Mande?[277], powiedziała. De dónde viene? Odpowiedziała, że z Chiapas, a on stał przez chwilę, przyglądając się jej, jak gdyby chciał się przekonać, czy ludzie z tamtych stron mogą się różnić od jego znajomych. Powiedział, że kazał mu się o to zapytać jeden z tamtych dwóch mężczyzn. Kiedy się odwróciła i popatrzyła na nich, uśmiechnęli się, ale w ich uśmiechach nie było wesołości. Spojrzała na kelnera. Estoy esperando a un
amigo[278], powiedziała. Por supuesto[279], odpowiedział kelner. Długo siedziała nad kawą. Ulica poszarzała o lutowym świcie. Dwaj mężczyźni przy oknie dawno już wypili swoje kawy i wyszli, a do środka weszli nowi goście, którzy zajęli ich miejsce. Sklepy wciąż były zamknięte. Ulicą przejechało kilka ciężarówek, ludzie wchodzili zmarznięci i kelnerka krążyła od stolika do stolika. Niedługo po siódmej przed wejściem zatrzymała się niebieska taksówka, wysiadł z niej kierowca, wszedł do kafejki i i omiótł stoliki wzrokiem. Ruszył w głąb sali i spojrzał z góry na dziewczynę. Lista?[280], zapytał. Dónde esta Ramón?[281] Kierowca stał, dłubiąc w zębach w zamyśleniu. Odpowiedział, że Ramón nie mógł przyjechać. Spojrzała w stronę wejścia. Na ulicy stała taksówka, miała włączony silnik. Está bien, powiedział kierowca. Vámonos. Debemos darnos prisa[282]. Zapytała go, czy zna Johna Grady’ego, a on skinął głową i machnął wykałaczką. Sí, sí, odpowiedział. Zna wszystkich. Dziewczyna znów popatrzyła na taksówkę, dymiącą w chłodzie ulicy z rury wydechowej. Cofnął się, żeby pozwolić jej wstać. Popatrzył na krzesło, na którym położyła torebkę. Świątek owinięty ręcznikiem z burdelu. Położyła rękę na swojej własności. Bo mężczyzna mógłby zechcieć pomóc jej nieść te rzeczy. Zapytała, kto mu zapłacił za kurs. Włożył wykałaczkę z powrotem do ust i przyglądał się dziewczynie. W końcu odpowiedział, że mu nie zapłacono. Powiedział, że jest kuzynem Ramóna i że Ramón dostał czterdzieści dolarów. Położył rękę na oparciu pustego krzesła i stał, patrząc na nią z góry. Jej ramiona z każdym oddechem unosiły się i opadały. Jak gdyby za chwilę czekał ją wielki wysiłek. Powiedziała, że nie wie, co ma robić. Pochylił się. Mire, powiedział. Su novio. Él tiene una cicatriz aqui[283].
Przesunął palcem wskazującym po swoim policzku, pokazując drogę, jaką przebył nóż, po którym jej kochanek nosił bliznę, skutek bójki sprzed trzech lat w comedor de cárcel[284] w Cuellar w mieście Saltillo. Verdad?[285], zapytał. Sí, szepnęła. Es verdad. Y tiene mi tarjeta verde?[286] Sí. Wyciągnął z kieszeni kartę i położył na stoliku. Widniało na niej imię i nazwisko dziewczyny. Está satisfecha?[287], zapytał. Sí, szepnęła. Estoy satisfecha[288]. Wstała, zabrała swoje rzeczy, zostawiła na stoliku pieniądze za kawę i wyszła w ślad za kierowcą na ulicę. Ohydny świat wychodził znów na światło dzienne o tym zimnym poranku. Dziewczyna, jadąca w milczeniu na tylnym siedzeniu taksówki przez budzące się ulice, chwyciła prymitywnie rzeźbionego świątka i bezgłośnie pożegnała się ze wszystkim, co tu znała, ze wszystkim, czego miała już nigdy nie zobaczyć. Powiedziała do widzenia starej kobiecie w czarnym rebozo[289], która podeszła do drzwi zobaczyć, jaka zapowiada się pogoda, i trzem młodziutkim dziewczynom, które po drodze na mszę ostrożnie okrążały kałużę, powstałą po niedawnych deszczach, mówiła do widzenia psom i starcom na rogach ulic, straganiarzom pchającym swoje wózki ulicami, żeby zacząć dzień, sklepikarzom otwierającym właśnie drzwi swoich sklepów, i kobietom przyklękającym nad wiadrami i ścierkami, żeby umyć płyty chodnikowe. Pożegnała się też z ptaszkami, rozciągniętymi równiutko jak po sznurku obok siebie na drutach telegraficznych nad jej głową, z ptaszkami, które budziły się ze snu, a ona nigdy nie miała się dowiedzieć, jak się nazywają. Przejechali przedmieścia i teraz po lewej stronie ujrzała rzekę pośród nadbrzeżnych drzew, a dalej wysokie gmachy miasta innego kraju oraz nagie góry, które zaraz miało oświetlić słońce. Mijali stare, opuszczone budynki komunalne. Zardzewiałe zbiorniki na wodę na dziedzińcu i papierowe śmieci, które naniósł wiatr. W ciszy za oknem zlewały się ze sobą niespodziane, cienkie, żelazne pręty ogrodzenia, które przesuwały się od prawej do lewej i stopniowo zaczynały powoływać do życia postać ukrytego za nimi uśpionego czarownika, aż w końcu udało się jej oderwać od nich wzrok. Podniosła ręce do
oczu, oddychając głęboko. W ciemności zagłębień swoich dłoni zobaczyła siebie na zimnym białym stole w zimnej białej sali. Szyby w drzwiach i oknach były zbrojone ciężką drucianą siatką, kurwy i ich liczne służące podnosiły tu rejwach, a wszystkie coś do niej wołały. Usiadła na stole i odrzuciła głowę w tył, jakby chciała krzyknąć albo zaśpiewać. Jak jakaś młoda diwa oddana do domu wariatów. Z ust dziewczyny nie wydobył się jednak żaden dźwięk. Zimne tchnienie minęło. Powinna była przywołać je z powrotem. Gdy otworzyła oczy, taksówka zjechała już z szosy i podskakiwała na nagiej, piaszczystej drodze, a kierowca obserwował swoją pasażerkę w lusterku wstecznym. Wyjrzała, ale nie zauważyła mostu. Dostrzegła rzekę wśród drzew, mgiełkę idącą znad wody i gołe skały leżących dalej gór, ale nie było widać miasta. Zobaczyła jakąś postać między drzewami nad rzeką. Spytała kierowcę, czy właśnie tutaj przejdą na drugi brzeg, i odpowiedział, że tak. Że ona przejdzie. Potem taksówka zjechała na polankę i stanęła, a kiedy dziewczyna rozejrzała się, pierwszym człowiekiem, którego dostrzegła, jak zbliżał się do niej po polance w brzasku poranka, okazał się uśmiechnięty Tiburcio. Opuścił ranczo koło piątej i podjechał pod pogrążony w ciemności bar, gdzie zauważył słabo oświetloną tarczę zegara. Wycofał ciężarówkę na żwirowaną zatoczkę, skąd mógł obserwować drogę, i próbował się nie oglądać, żeby nie patrzeć co kilka minut na zegar, ale bezskutecznie. Drogą nie przejeżdżało wiele samochodów. Zaraz po szóstej John Grady zobaczył światła jakiegoś zwalniającego bieg auta, wyprostował się za kierownicą i przeczyścił szybę rękawem kurtki, ale światła przesunęły się dalej, a samochód nie był taksówką, tylko patrolowym radiowozem szeryfa. Pomyślał, że policjanci mogą zawrócić i zapytać go, co tutaj robi, nie zawrócili jednak. W ciężarówce było bardzo zimno i chłopak po chwili wysiadł, zaczął chodzić w kółko, wymachiwać rękami i przytupywać. Potem wsiadł znów do wozu. Barowy zegar wskazywał szóstą trzydzieści. Kiedy John Grady spojrzał na wschód, zobaczył szary krajobraz. Na stacji benzynowej przy szosie pół mili dalej zgasły światła. Przejechała tamtędy jakaś ciężarówka. Zastanawiał się, czy zanim dotrą na miejsce, zdąży
wypić kawę na tej stacji. O wpół do dziewiątej uznał, że jeśli w ten sposób uda mu się ściągnąć tu taksówkę, to pojedzie na kawę, zapalił więc silnik. Po chwili go wyłączył. Pół godziny później zobaczył na drodze ciężarówkę Travisa, która po kilku minutach zawróciła, zwolniła i zjechała na parking. John Grady opuścił szybę w oknie swojego wozu. Travis podjechał i patrzył na niego, siedząc w szoferce. Wyciągnął szyję i splunął. Co to, skazali cię tu na odsiadkę? Jeszcze nie. Pomyślałem, że zaś może to kradziony wóz. Nie zepsuł ci się, co? Nie. Po prostu na kogoś czekałem. Jak długo tutaj stoisz? Trochę. Masz w tym gruchocie jakie ogrzewanie? Nie za bardzo. Travis pokręcił głową. Spojrzał w stronę drogi. John Grady pochylił się i znowu przetarł szybę rękawem. Chyba już jednak pojadę, powiedział. Masz kłopoty? Taa. Może. Widzi mi się, że to przez dziewczynę. Taa. Nie warto się przejmować dziewczynami, synu. Już to gdzieś słyszałem. No. Nie rób nic głupiego. Na to już pewnie za późno. Jak się jeszcze tego nie zrobiło, to nie. Dam sobie radę. Wyciągnął rękę, przekręcił kluczyk i wcisnął guzik zapłonu. Odwrócił się i popatrzył na Travisa. Do zobaczenia, powiedział.
Wyjechał z parkingu i skierował się z powrotem na drogę. Travis obserwował ciężarówkę, dopóki nie znikła mu z oczu.
IV
Gdy dotarł do kafejki na Calle de Noche Triste, było w niej pełno ludzi, a kelnerka biegała tam i z powrotem, roznosząc jajecznicę i koszyczki tortilli. Nic nie wiedziała. Przyszła do pracy dopiero przed godziną. Poszedł za nią do kuchni. Kucharz podniósł wzrok znad pieca i spojrzał na dziewczynę. Quién es? [290], zapytał. Wzruszyła ramionami. Spojrzała na Johna Grady’ego. Uniosła stos talerzy na zgiętym w łokciu ramieniu, zaczęła się cofać, pchnęła drzwi plecami i wyszła. Kucharz nic nie wiedział. Powiedział, że kelner nazywa się Felipe, ale teraz go nie ma. Wróci dopiero późnym popołudniem. John Grady obserwował kucharza przez kilka chwil, kiedy ten przewracał palcami tortille na ruszcie. Potem chłopak pchnął drzwi i przeszedł przez całą restaurację do wyjścia. Ruszył tropem taksówkarza przez bary w bocznych ulicach, gdzie kierowca parał się swoim rzemiosłem. Bary, w których wczorajsi klienci mocno ściskali w rękach kieliszki i mrużyli oczy w świetle wpadającym przez otwierane drzwi niczym podejrzani podczas przesłuchania. Dwa razy mało brakowało, żeby wdał się w bójkę, kiedy odmówił drinka. Pojechał do Venady i zapukał do drzwi, ale nikt nie otworzył. Przystanął przed Moderno i zajrzał do środka, było jednak ciemno, a drzwi zamknięte. Pojechał do bilardziarni na Mariscal Street, często odwiedzanej przez muzyków, gdzie na ścianie wisiały instrumenty, gitary, mandoliny i oboje, z mosiądzu albo z niklowanego srebra. Meksykańska harfa. Wypytywał o maestro, ale nikt go nie widział. Około południa nie miał już dokąd pójść, zostało mu tylko White Lake. Usiadł w kawiarni nad kubkiem czarnej kawy. Długo siedział. Mógł odwiedzić jeszcze jedno miejsce, ale tam też nie miał ochoty jechać. Nie wyższy od krasnala mężczyzna w białym kitlu prowadził go korytarzem. Dokoła pachniał wilgotny beton. John Grady słyszał auta przejeżdżające ulicą,
młot pneumatyczny. Krasnal pchnął drzwi na końcu korytarza, przytrzymał je, skinął na Johna Grady’ego, a potem wyciągnął rękę i zapalił światło. Chłopak zdjął kapelusz. Znajdowali się w sali, gdzie na chłodniczych marach leżały niedawno zmarłe cztery osoby. Mary stały na nóżkach z rur wodociągowych, zmarli spoczywali z rękami wyciągniętymi po bokach i zamkniętymi oczami, szyje mieli wsparte na poplamionych drewnianych klockach. Nie byli przykryci, ale wszyscy leżeli w ubraniach, w których zastała ich śmierć. Wyglądali na umęczonych wędrowców, odpoczywających gdzieś w przedpokoju. John Grady powoli szedł wzdłuż stołów. Lampki podsufitowe osłonięte drucianymi koszyczkami. Ściany pomalowane na zielono. W podłodze mosiężny kanał odpływowy. W kółkach stołowych nóg zaplątane kawałki szarych sznurów mopa. Dziewczyna, której zaprzysiągł miłość po wieczne czasy, leżała na ostatnim stole. Tak jak znaleźli ją rankiem zbieracze sitowia na płyciźnie pod przybrzeżnymi wierzbami, kiedy nad rzeką podnosiła się mgła. Włosy mokre i zmatowiałe. Bardzo czarne. Obwieszone pasmami martwych, brązowych wodorostów. Strasznie blada. Podcięte gardło ziało bezkrwistą szparą. Ładna niebieska sukienka poszarpana, pończochy podarte. Była bez butów. Żadnej krwi, została dokładnie zmyta. Chłopak wyciągnął rękę i dotknął jej policzka. O Boże, powiedział. La conoce?[291], spytał sanitariusz. O Boże. La conoce? Oparł się o stół, gniotąc swój kapelusz. Zasłonił oczy ręką, chwycił się za głowę. Gdyby miał dość sił, wycisnąłby z niej wszystko. Myśli, które go naszły na widok leżącego przed nim ciała, i wszystko, co mógłby jeszcze pomyśleć w nieskończonej przyszłości. Señor, powiedział sanitariusz, ale chłopak odwrócił się, przecisnął obok niego i wyszedł chwiejnym krokiem. Mężczyzna zawołał do niego. Stanął w progu i krzyknął w głąb korytarza. Powiedział, że jeżeli John Grady zna tę dziewczynę, musi dokonać identyfikacji zwłok. I że trzeba wypełnić
dokumenty. Bydło w długiej dolinie Cedar Springs, przez którą przejeżdżał, przyglądało mu się, przeżuwając, a potem znowu opuściło łby. Jeździec wiedział, że krowy się domyślają, co zamierza, obserwując zachowanie jego konia. Minął stado, wjechał między wzgórza, wspiął się na płaskowyż i ruszył z wolna jego skrajem. Ustawił konia pod wiatr i patrzył, jak piętnaście mil dalej w górze doliny jedzie pociąg. Cienka zielona linia rzeki na południu niczym kreska narysowana dziecięcą kredką, biegnąca przez różowofiołkowe i ciemnobrunatne pustkowia. Dalej góry Meksyku w blednących błękitach i szarościach, rozmywających się na horyzoncie. Trawa, którą deptali wokół krawędzi płaskowzgórza, gięła się na wietrze. Ciemne ostrze burzy kierowało się na północ. Konik pochylił łeb, John Grady szarpnął go i pojechał dalej. Wierzchowiec wydawał się niezdecydowany i spojrzał w bok, na zachód. Jakby usiłował zapamiętać tę drogę. Chłopak piętami przynaglił go do biegu. Ty nie masz się czego bać, powiedział. Przejechał na drugą stronę szosy i przeciął najdalej wysuniętą na zachód część rancza McGregora. Nie znał tych okolic. Wczesnym popołudniem natknął się na jeźdźca, który siedział na koniu z rękami skrzyżowanymi niedbale nad łękiem siodła. Koń był ładnym czarnym geldingiem o nieco chytrym wejrzeniu. Unoszący się tu pył pokrywał mu nogi ochrą aż po kolana. Nieznajomy miał starą dubeltówkę, eleganckie strzemiona i spłaszczony łęk wielkości spodka od filiżanki po kawie. Żuł tytoń i skinął głową, kiedy John Grady podjechał bliżej. Mogę w czymś pomóc?, zapytał. John Grady wyciągnął szyję i splunął. Chcesz mi zaś w ten sposób dać do zrozumienia, że nie życzysz sobie mnie na twojej ziemi, powiedział. Spojrzał na jeźdźca. O kilka lat starszy od niego. Odpowiedział chłopakowi spojrzeniem jasnoniebieskich oczu. Pracuję dla Maca McGoverna, powiedział John Grady. Pewnie go znasz. Tak, odparł jeździec. Znam. Znaczy się stado wam się zabłąkało w te strony? Nie. O ile wiem, to nie. Sam się jakoś tutaj zabłąkałem.
Jeździec nieznacznym ruchem kciuka zsunął kapelusz na tył głowy. Spotkali się na gliniastej, namułowej równinie, pozbawionej trawy i w ogóle jakiejkolwiek roślinności, dlatego wiatr gwizdał jedynie w ich ubraniach. Ciemne chmury zbiły się w wysoki wał na północy, gdzie bezgłośnie pojawił się cienki drucik błyskawicy, po czym zadrżał i zniknął. Jeździec pochylił się, splunął i czekał. Za dwa dni miałem się żenić, powiedział chłopak. Jeździec skinął głową, ale John Grady milczał. Rozumiem, żeś się rozmyślił. Chłopak nie odpowiedział. Jeździec przeniósł wzrok na północ i z powrotem. Może będzie z tego jaki deszcz. Może. W mieście pada od dwóch dni. Jesteś po obiedzie? Nie. Chyba nie. Może wstąpisz do nas. Powinienem już wracać. Coś mi się widzi, że to raczej ona się rozmyśliła. Chłopak odwrócił wzrok. Nie odpowiedział. Tylko patrzeć, jak się pojawi inna. Zobaczysz. Nie. Może zajrzysz do nas i zjesz z nami obiad. Dziękuję. Muszę już wracać. Jesteśmy trochę do siebie podobni. Jak się ma jaki kłopot, po prostu się jeździ bez celu. John Grady siedział, swobodnie trzymając cugle. Długo patrzył na rozciągającą się przed nim krainę, zanim się odezwał. A kiedy w końcu przemówił, jeździec musiał się pochylić, żeby dosłyszeć jego słowa. Chciałbym sobie tak po prostu jeździć, odpowiedział. Chciałbym. Jeździec otarł kąciki ust brzuścem kciuka. Może lepiej jeszcze nie wracaj,
powiedział. Może powinieneś po prostu trochę poczekać. Jeździłbym sobie i ani razu bym się nie obejrzał. Pojechałbym gdzieś, gdzie nie znalazłbym ani jednego dnia z przeszłości. Nawet gdybym miał zawrócić i przeczesać tę ziemię kawałek po kawałku. A potem znowu jeździłbym bez celu. Wiem, jak to jest, powiedział nieznajomy. Lepiej już pojadę. Na pewno nie zmienisz zdania? Nieźle karmimy. Nie. Dziękuję. No tak. Mam nadzieję, że spadnie u was deszcz. Miło mi to słyszeć. Zawrócił konia i ruszył na południe szeroką równiną. Jeździec też zawrócił w stronę gór, ale nie ujechał daleko. Wstrzymał konia i patrzył, jak chłopak odjeżdża rozległą doliną, przypatrywał mu się przez długi czas. Kiedy już stracił go z oczu, nieznacznie podniósł się w strzemionach. Jak gdyby chciał za nim zawołać. Chłopak nie obejrzał się ani razu. Gdy zniknął na horyzoncie, jeździec pozostał jeszcze przez chwilę na miejscu. Puścił wodze, siedział z jedną nogą przerzuconą nad łękiem siodła, zsunął kapelusz z czoła, wyciągnął szyję, splunął i wodził wzrokiem po okolicy. Jak gdyby czekał, aż przekaże mu jakąś wiadomość dla tej postaci, która przed chwilą tędy przejechała. Był późny wieczór i już prawie ciemno, gdy konno pokonał bród i na drugim brzegu rzeki zeskoczył z siodła pod topolami na polance. Rzucił wodze, poszedł do domku i pchnięciem otworzył drzwi. W środku panował mrok, a on stał w progu i oglądał się za siebie na wieczorny pejzaż. Na ciemniejącą ziemię. Na niebo na zachodzie czerwone jak krew, tam gdzie właśnie zaszło słońce, na drobne, ciemne ptaszki, które pierzchały przed burzą. Wiatr w kominie odezwał się przeciągłą, oschłą skargą. Wszedł do sypialni i przystanął. Wyciągnął zapałkę, zapalił lampę, podkręcił knot, założył klosz z powrotem i usiadł na łóżku, po czym wsunął dłonie między kolana. Rzeźbiony drewniany świątek
szyderczo uśmiechał się z ciemności. Na ścianie za plecami chłopaka podniósł się w świetle lampy jego własny cień. Przygarbiona postać, która wcale nie była do niego podobna. Po chwili zdjął kapelusz, pozwolił mu spaść na podłogę i ukrył twarz w dłoniach. Kiedy znów ruszał w drogę, było ciemno, wietrznie, bezgwiezdnie i zimno, porastająca brzegi strumienia trawa zwana zacatón kładła się na wietrze, pogwizdującym w niskich, nagich drzewach jak w drutach telegraficznych. Koń zadrżał, przestąpił z nogi na nogę i skierował chrapy pod wiatr. Jak gdyby chciał wyczuć, co nadciąga wraz z burzą, która nie przybywała tutaj sama. Przeprawił się przez strumień i pojechał starą drogą. Wydawało mu się, że słyszy poszczekiwanie lisa, i szukał go wzrokiem na krawędzi płaskowzgórza, widocznego na horyzoncie powyżej drogi, po lewej. W Meksyku widywał lisy, jak wychodzą i wędrują wieczorową porą po magmowych dajkach nad równinami, bo stamtąd dobrze widziały z góry okolicę. Może wypatrywały jakichś mniejszych stworzeń, które ośmieliłyby się zapuścić w zmrok. Albo po prostu siedziały nieruchomo na tych zbudowanych przez bogów ścianach niczym przetransportowane tu z Egiptu rzeźby, milczące i zastygłe na tle ciemniejącego nieba, mogące spełnić wszystko, o co się je poprosi. Zostawił w domku zapaloną lampę, więc łagodnie oświetlone okno wyglądało ciepło i gościnnie. A w każdym razie wyglądałoby tak w cudzych oczach. Jeśli chodziło o niego, to już z tym wszystkim skończył, kiedy więc przebył strumień i znalazł się na drodze, którą musiał obrać, więcej się nie obejrzał. Gdy wjechał na podwórze, zaczęło trochę padać, a on zobaczył ich wszystkich przez zalane deszczem szyby w kuchennym oknie. Podjechał do stajni, wstrzymał konia i spojrzał za siebie. Pomyślał, że to jak ujrzeć tych ludzi w jakichś innych czasach, poprzedzających jego pierwszą wizytę na ranczo. Albo że są jak ludzie w jakimś obcym domu, o którego życiu i historii nic nie wiedział. Wydawali się przede wszystkim czekać, aż świat stanie się taki, jaki już nigdy nie będzie. Wjechał do stajni, zsiadł, zostawił wierzchowca i poszedł do swojej izdebki. Konie wyglądały ponad drzwiami boksów i przypatrywały mu się, kiedy przechodził. Nie zapalił światła. Wziął z półki latarkę, ukląkł, otworzył szafkę,
wyciągnął swój deszczowiec, suchą koszulę, należący niegdyś do jego ojca nóż myśliwski, który spoczywał na samym dnie, i brązową kopertę z pieniędzmi, a potem ułożył to wszystko na łóżku. Następnie zdjął mokrą koszulę i wsunął nóż do kieszeni płaszcza. Wyjął parę banknotów z koperty, schował ją do szafki i zamknął. Później zgasił latarkę, odstawił ją na półkę i znowu wyszedł. Tam gdzie kończyła się droga, zeskoczył z siodła, przewiązał wodze przez łęk i poprowadził konia z powrotem, ślizgając się w błocie, po czym puścił uzdę, cofnął się, klepnął zwierzę po zadzie i patrzył, jak truchta drogą w ciężkim błocku, by zniknąć w deszczu i mroku. Pierwsze światła auta, które wydobyły z ciemności stojącego przy szosie chłopaka, zwolniły i zatrzymały się. Otworzył drzwi i zajrzał do środka. Mam strasznie ubłocone buty, powiedział. Właź, odparł mężczyzna. Temu gruchotowi nic już nie zaszkodzi. Wsiadł i zatrzasnął drzwi. Kierowca wrzucił bieg, pochylił się i patrzył na drogę spod przymrużonych powiek. W nocy ni cholery nie widzę, powiedział. Co robisz na takim deszczu? Znaczy prócz tego, że moknę? Prócz tego, że mokniesz. Muszę się po prostu dostać do miasta. Kierowca obrzucił go spojrzeniem. Był starym, szczupłym i twardokościstym ranczerem. Jak niektórzy przedstawiciele starszego pokolenia nosił kapelusz o zaokrąglonej główce. Do diabła, synu, powiedział. Prawdziwy z ciebie desperat. Zaś nic podobnego. Po prostu mam tam sprawę do załatwienia. No to widzi mi się, że będzie to coś pilnego, bo inaczej by cię tu nie było, co? Tak, proszę pana. Inaczej by mnie tu nie było. Mnie też. Normalnie już od pół godziny leżałbym w łóżku. Tak, psze pana. A ja dokonuję aktu łaski. Proszę?
Aktu łaski. Bydlątko mi zległo. Siedział pochylony nad kierownicą, a dzieląca jezdnię biała linia sunęła między kołami samochodu. Ranczer spojrzał na chłopaka. Jak coś nadjedzie z przeciwka, to zjadę do prawej, powiedział. Umiem prowadzić. Tylko słabo widzę. Tak, psze pana. U kogo pracujesz? U Maca McGoverna. Kochany Mac. Prawdziwy poczciwiec. Nie? Tak, psze pana. Tak jest. Można by zajeździć fordowską półciężarówkę, próbując znaleźć lepszego człowieka od niego. Tak, psze pana. Tak mi się wydaje. Zległa mi klacz. Młoda. Próbuje się oźrebić. Zostawił pan kogoś przy niej? Żona jest w domu. Choć powinienem raczej powiedzieć, że w stajni. Jechali dalej. Deszcz chlastał drogę w światłach samochodu, a wycieraczki kiwały się na szybie tam i z powrotem. Dwudziestego drugiego kwietnia obchodzimy sześćdziesiątą rocznicę ślubu. Ładny kawałek czasu. A owszem. Szybko minął, ale tak jest. Moja żona przyjechała tu z rodziną z Oklahomy wozem z brezentową budą. Jak żeśmy brali ślub, mieliśmy po siedemnaście lat. W podróż poślubną pojechaliśmy na wystawę do Dallas. Nigdzie nie chcieli nam wynająć pokoju. Nie wyglądaliśmy zaś na pełnoletnich. Przez te sześćdziesiąt lat nie było ani jednego dnia, żebym nie dziękował Bogu za tę kobietę. Nigdy nie zrobiłem nic, coby na nią zasłużyć, to jedno ci powiem. Bo i nie wiem, co też takiego można by tu zrobić. Billy wniósł opłatę w budce granicznej i przeszedł przez most. Chłopcy stojący pod nim na brzegu wznieśli kubełki na kijach i zaczęli wołać
o pieniądze. Szedł Juárez Avenue między turystami, mijał bary i sklepy z osobliwościami, z progów nagabywali go oszuści. Wstąpił do baru Florida, zamówił whisky, wypił, zapłacił i wyszedł. Ruszył Tlaxcala Street do Moderno, ale drzwi były zamknięte. Zapukał i czekał pod zielono-żółtym, wykładanym glazurą sklepieniem. Obszedł dom i zajrzał do środka przez wybitą w rogu szybę zakratowanego okna. W głębi dostrzegł światełka nad barem. Stał na deszczu, patrząc w głąb ulicy, przypominającej wąski korytarz wśród sklepów, barów i niewysokich domów. Powietrze pachniało spalinami i dymem drzewnym. Wrócił na Juárez Avenue i złapał taksówkę. Kierowca przyjrzał mu się w lusterku. Conoce el White Lake?[292] Sí. Claro[293]. Bueno. Vámonos[294]. Kierowca skinął głową i ruszyli. Billy przyglądał się zza szyb taksówki, jak ponure ulice granicznego miasta przesuwają się w deszczowym, popołudniowym świetle. Zjechali z utwardzonej drogi i potoczyli się błotnistymi uliczkami na przedmieścia. Osły przekupniów, obładowane wysokimi stosami wiązek chrustu, odwracały łby, kiedy taksówka przejeżdżała obok, bryzgając błotem z kałuż na nierównej nawierzchni. Błoto pokrywało dosłownie wszystko. Kiedy podjechali pod White Lake, Billy wysiadł, zapalił papierosa i wyjął portfel z bocznej kieszeni dżinsów. Mogę na ciebie zaczekać, powiedział kierowca. Nie trzeba. Mogę wejść i zaczekać w środku. To chyba mi zajmie chwilę. Ile ci jestem winien? Trzy dolary. Nie chcesz, żebym zaczekał? Nie. Kierowca wzruszył ramionami, wziął pieniądze, zamknął okno i odjechał.
Billy włożył papierosa do ust i spojrzał na budynek, stojący na skraju barrio, między lepiankami z gliny i desek z rozebranych skrzyń oraz magazynem o ścianach z blachy falistej. Poszedł na tyły domu, skręcił z uliczki prowadzącej koło magazynu, zapukał do pierwszych z dwojga drzwi i czekał. Niedbale rzucił niedopałek w błoto. Wyciągnął rękę, żeby znów zapukać, kiedy drzwi się otworzyły i wyjrzała z nich stara criada. Gdy tylko go zobaczyła, spróbowała zamknąć drzwi, ale Billy naparł na nie, a wtedy starucha odwróciła się i uciekła korytarzem, krzycząc i trzymając się jedną ręką za głowę. Zamknął drzwi i zajrzał w głąb korytarza. Z pokoi wychyliły się głowy kilku kurew w papilotach i zaraz cofnęły jak łebki kurczaków. Drzwi zaczęły się zamykać. Nie uszedł nawet dziesięciu stóp, kiedy z cienia wyłonił się ubrany na czarno mężczyzna o szczupłej, łasicowatej twarzy i spróbował chwycić go za ramię. Przepraszam, powiedział mężczyzna. Przepraszam. Billy wyszarpnął się z jego uścisku. Gdzie jest Eduardo?, zapytał. Przepraszam, powiedział mężczyzna. Znowu spróbował złapać Billy’ego za ramię. Błąd. Billy chwycił go za koszulę na piersiach i wyrżnął nim o ścianę. Mężczyzna był niezwykle lekki. Jakby nic nie ważył. Nie stawiał oporu, zrobił tylko taki ruch, jak gdyby po coś sięgał, jak gdyby coś upuścił, a Billy w samą porę rozluźnił mocny uścisk dłoni, w której trzymał garść czarnego jedwabiu. Cienkie ostrze noża śmignęło mu koło pasa, Billy odskoczył i podniósł ręce. Tiburcio przykucnął, po czym zrobił fintę i spróbował zadać pchnięcie wyciągniętym nożem. Ty skurwielku, powiedział Billy. Rąbnął go prosto w usta, a Meksykanin wpadł na ścianę i usiadł na podłodze. Nóż odleciał na bok, wirując i postukując na korytarzu. Starucha obserwowała ich z daleka, gryząc palce. Jej oko zamknęło się i otworzyło w bardzo teatralnym, a zarazem sprośnym geście. Billy odwrócił się do alfonsa i ze zdziwieniem stwierdził, że ten usiłuje wstać, trzymając w dłoni mały srebrzysty scyzoryk na łańcuszku, zdobiącym jego czarne, zwężające się ku dołowi spodnie. Billy uderzył go w skroń i usłyszał chrzęst pękającej kości. Głowa alfonsa wykręciła się gwałtownie w bok, Tiburcio przeleciał kilka stóp po podłodze i leżał nieruchomo, czarna sterta
powykręcanych kształtów, niczym martwy ptak. Starucha rzuciła się ku niemu chwiejnym biegiem, krzycząc. Billy chwycił ją, kiedy go mijała, przyciągnął do siebie i obrócił. Podniosła raptownie ręce i przymknęła zdrowe oko. Ajaj!, zawołała. Ajaj. Złapał ją za nadgarstki i potrząsnął. Dónde está mi compañero? [295], zapytał. Ajaj!, zawołała. Próbowała się wyrwać, żeby podbiec do leżącego na podłodze alfonsa. Dígame. Dónde está mi cuate?[296] No sé. No sé. Por Dios, no sé nada[297]. Dónde está la muchacha? Magdalena? Dónde está Magdalena?[298] Jesús María y José ten compasion, no está. No está[299]. Dónde está Eduardo?[300] No está. No está. Ani żywej duszy no está, do cholery, co? Puścił ją, a criada rzuciła się do alfonsa i przytuliła go do piersi. Billy pokręcił głową z obrzydzeniem, ruszył w głąb korytarza, podniósł nóż, wcisnął jego ostrze między drzwi i framugę, złamał klingę, odrzucił rękojeść i wrócił. Criada przypadła do ziemi i uniosła rękę nad głową, ale Billy sięgnął niżej, zerwał srebrny łańcuszek z kamizelki alfonsa i złamał także ostrze scyzoryka. Czy ten skurwysyn ma jeszcze jakieś noże? Ajaj, jęczała criada, kołysząc na łonie wypomadowaną głowę sutenera. Tiburcio ocknął się i zerkał na niego zezem spoza rzadkich i cienkich włosów staruchy. Jedno jego ramię trzepotało się bezwładnie. Billy wyciągnął rękę, złapał go za włosy i poderwał do góry. Dónde está Eduardo? Criada jęczała i mamrotała coś, usiłując na siedząco rozluźnić uścisk palców Billy’ego wokół włosów alfonsa. En su oficina[301], wyrzęził Tiburcio. Billy puścił go, wyprostował się, wytarł wysmarowaną pomadą rękę w nogawkę dżinsów i ruszył na drugi koniec korytarza. Obite folią drzwi
gabinetu Eduarda nie miały klamki i Billy patrzył na nie przez chwilę, a potem podniósł nogę i wyważył je kopniakiem. Wypadły z zawiasów przy akompaniamencie chrzęstu pękającego drewna, obróciły się nieco i runęły do pokoju. Eduardo siedział przy biurku. Wydawał się dziwnie spokojny. Gdzie on jest?, zapytał Billy. Twój tajemniczy przyjaciel? Nazywa się John Cole i jeśli przez ciebie spadł mu choćby włos z głowy, to już nie żyjesz, skurwielu. Eduardo odchylił się do tyłu. Otworzył szufladę biurka. Musiałbyś tam mieć całe wielkie pudło pistoletów, powiedział Billy. Eduardo wyciągnął z szuflady cygaro, zamknął ją, wyjął z kieszeni złotą gilotynkę, podniósł cygaro, wsunął je do ust i schował gilotynkę do kieszeni. Dlaczego miałbym potrzebować pistoletu? Jak nie zaczniesz odpowiadać do rzeczy, to podam ci kilka powodów. Drzwi nie były zamknięte. Co? Drzwi nie były zamknięte. Nie przyszedłem oglądać twoich przeklętych drzwi. Eduardo skinął głową. Wyciągnął z kieszeni zapalniczkę, suwał jej płomieniem wokół koniuszka cygara i obracał je powoli w palcach. Popatrzył na Billy’ego, a potem za jego plecy. Gdy Billy się odwrócił, w progu stał alcahuete z jedną ręką na roztrzaskanej framudze, oddychając równo i powoli. Oko miał na wpół przymknięte, opuchłe, usta nabrzmiałe i zakrwawione, koszulę rozdartą. Eduardo nieznacznie uniósł głowę, by odprawić Tiburcia. Chyba nie uważasz, że nie potrafimy się tu bronić przed tą hołotą i pijakami, którzy nas odwiedzają? Eduardo schował zapalniczkę do kieszeni i podniósł wzrok. Tiburcio stał wciąż w drzwiach. Ándale pues[302], powiedział. Tiburcio przez chwilę patrzył na Billy’ego beznamiętnie jak grzechotnik, po czym odwrócił się i wyszedł na korytarz.
Twojego przyjaciela poszukuje policja, powiedział Eduardo. A dziewczyna nie żyje. Jej ciało znaleziono dzisiaj rano w rzece. Niech cię piekło pochłonie. Eduardo przypatrywał się cygaru. Podniósł wzrok na Billy’ego. Widzisz, do czego to doszło. Nie mogłeś jej po prostu wypuścić na wolność, co? Pamiętasz tę rozmowę, którą odbyliśmy podczas naszego ostatniego spotkania? Taa. Pamiętam. Nie uwierzyłeś mi w to, co ci powiedziałem. Uwierzyłem. Rozmawiałeś ze swoim przyjacielem? Taa. Rozmawiałem. Ale twoje słowa nie zrobiły na nim żadnego wrażenia. Nie. Nie zrobiły. Więc teraz ja nie mogę ci nic pomóc. Rozumiesz. Nie przyszedłem do ciebie po pomoc. Może zechciałbyś się zastanowić nad swoim udziałem w tej sprawie. Ja nie jestem za nic odpowiedzialny. Eduardo zaciągnął się głęboko i powoli wydmuchnął dym z cygara na środek pustego pokoju. Dziwnie wyglądasz, powiedział. Wbrew temu, co ci się wydaje, wszystko, do czego doszło, jest skutkiem tego, że twój przyjaciel pożądał cudzej własności i stanowczo zapragnął wykorzystać ją dla siebie, nie oglądając się na konsekwencje. Ale to oczywiście nie oznacza, że one znikają. Prawda? A teraz stoisz przede mną, dyszysz z obłędem w oczach, zniszczyłeś moje biuro, w którym prowadzę interesy, i okaleczyłeś mojego pomocnika. I prawie na pewno byłeś w zmowie, zmierzającej do wywabienia stąd jednej z dziewczyn pozostających pod moją opieką, co doprowadziło do jej śmierci. A mimo to sprawiasz wrażenie człowieka, który zwraca się do mnie z prośbą o pomoc w rozwiązaniu waszych problemów. Dlaczego?
Billy spojrzał na swoją prawą dłoń. Była już mocno spuchnięta. Popatrzył na alfonsa, który siedział bokiem za swoim biurkiem. Wyciągnięte nogi, skrzyżowane stopy w drogich butach. Myślisz, że nie mogę zrobić już nic więcej? Nie wiem, co możesz, a czego nie. Ja też znam ten kraj. Nikt go nie zna. Billy odwrócił się. Stanął w drzwiach i spojrzał w głąb korytarza. Potem znowu podniósł wzrok na alfonsa. Niech cię piekło pochłonie. Ciebie i takich jak ty. Siedział w pustej sali na stalowym krześle, trzymając kapelusz na kolanach. Kiedy drzwi wreszcie znów się otworzyły, policjant spojrzał na niego i czubkami palców pokazał, żeby podszedł. Wstał i ruszył korytarzem za funkcjonariuszem. Jakiś więzień mył wysłużone linoleum, a kiedy go mijali, cofnął się i zaczekał, po czym wrócił do pracy. Policjant zapukał do drzwi gabinetu kapitana kłykciem palca, otworzył drzwi i gestem pokazał Billy’emu, żeby wszedł. Przekroczył próg pokoju, drzwi się zamknęły. Kapitan siedział przy biurku i pisał. Uniósł wzrok. Potem zaczął pisać dalej. Chwilę później nieznacznym ruchem głowy wskazał dwa krzesła po swojej lewej stronie. Proszę, powiedział. Niech pan siada. Billy usiadł i położył kapelusz na drugim krześle. Potem podniósł go z powrotem i trzymał w ręku. Kapitan odłożył pióro, wziął dokumenty, postukał nimi o blat, żeby je wyrównać, odłożył i spojrzał na Billy’ego. W czym mogę panu pomóc?, zapytał. Przychodzę do pana w sprawie tej dziewczyny, którą znaleziono dzisiaj rano w rzece. Myślę, że mogę ją zidentyfikować. Wiemy, kto to jest, odpowiedział kapitan. Rozparł się na krześle. Była pańską przyjaciółką? Nie. Widziałem ją tylko raz, to wszystko.
Była prostytutką. Tak, psze pana. Kapitan siedział, splótłszy ręce. Pochylił się naprzód, z dębowej, stojącej w rogu biurka płaskiej tacy wyciągnął duże połyskliwe zdjęcie i podał je Billy’emu. To ona? Billy wziął zdjęcie, odwrócił je i przyjrzał mu się. Spojrzał na kapitana. Nie wiem, odrzekł. W zasadzie trudno powiedzieć. Dziewczyna na fotografii wyglądała niczym odlana z wosku. Odwrócono ją w ten sposób, by jak najlepiej było widać rozpłatane gardło. Billy ostrożnie trzymał zdjęcie. Znów spojrzał na kapitana. Wydaje mi się, że to może być ona. Kapitan wyciągnął rękę, wziął zdjęcie i odłożył je z powrotem na tacę, pustą stroną do góry. Ma pan przyjaciela, powiedział. Tak, psze pana. Jakie stosunki łączyły go z tą dziewczyną? Zamierzał się z nią ożenić. Ożenić się. Tak, psze pana. Kapitan wziął pióro i odkręcił skuwkę. Jak on się nazywa? John Grady Cole. Kapitan zapisał. Gdzie przebywa obecnie pański przyjaciel? Nie wiem. Dobrze go pan zna? Tak. Dobrze. To on zabił tę dziewczynę? Nie. Kapitan zakręcił pióro i rozparł się na krześle. W porządku, powiedział. Co w porządku?
Jest pan wolny, może pan iść. Byłem wolny i mogłem stąd odejść od razu, kiedy tu przyszedłem. Czy to pański przyjaciel pana tu przysłał? Nie, nie przysyłał mnie tu mój przyjaciel. To w porządku. Tylko tyle ma mi pan do powiedzenia? Kapitan znowu splótł ręce. Postukał czubkami palców w swoje przednie zęby. Z korytarza słychać było jakieś rozmowy. Z dalszej odległości odgłosy ulicy. Jak się wymawia pańskie nazwisko? Proszę? Jak się wymawia pańskie nazwisko. Parham. Wymawia się je Parham. Parham. Nie zapisze pan? Nie. Ma pan je już zanotowane. Tak. No. Nic mi pan nie powie. Prawda? Billy zajrzał do swojego kapelusza. Popatrzył na kapitana. Pan wie, że zabił ją ten alfons. Kapitan znów stuknął palcami w zęby. Chcielibyśmy porozmawiać z tym pańskim przyjacielem, powiedział. Ale nie z tym alfonsem. Z tym alfonsem już rozmawialiśmy. Taa. Domyślam się, że pewnie o tym, o czym nie rozmawiają dżentelmeni. Kapitan ze znużeniem pokręcił głową. Spojrzał na nazwisko w notatniku, a potem na Billy’ego. Panie Parham, powiedział. Mężczyźni w mojej rodzinie ginęli w obronie tej
republiki od trzech pokoleń. Dziadkowie, ojcowie, wujowie, stryjowie, bracia. W sumie jedenastu. Wszystkie ich idee żyją teraz we mnie. Wszystkie nadzieje. To dla mnie trzeźwiąca refleksja. Rozumie pan? Modlę się do tych ludzi. Ich krew płynęła ulicami, rynsztokami, w arroyos i między kamieniami na pustyni. To oni są moim Meksykiem, modlę się do nich, odpowiadam przed nimi i tylko przed nimi. Przed nikim innym. Nie przed alfonsami. Jeżeli to prawda, to cofam to, co powiedziałem. Kapitan pochylił głowę. Billy skinieniem głowy wskazał zdjęcie. Co z nią zrobili? Znaczy gdzie jest jej ciało? Kapitan podniósł i opuścił rękę. On już nam złożył wizytę. Dzisiaj rano. Widział to? Tak. Zanim poznaliśmy tożsamość dziewczyny. Ten... Jak on się nazywa? Practicante. Practicante powiedział mojemu porucznikowi, że pański przyjaciel świetnie mówi po hiszpańsku. Ma cicatriz. Bliznę. Tutaj. To nie znaczy, że jest złym człowiekiem. A jest? To najlepszy chłopak, jakiego znam. Najlepszy z najlepszych. Nie wie pan, gdzie on jest. Nie, proszę pana. Nie wiem. Kapitan przez chwilę siedział nieruchomo. Potem wstał i wyciągnął rękę. Dziękuję, że pan przyszedł, powiedział. Billy wstał i uścisnęli sobie ręce, po czym gość włożył kapelusz. Odwrócił się przy drzwiach. To nie on jest właścicielem White Lake, prawda? Nie Eduardo. Nie. Widzi mi się, że mi pan nie powie, do kogo należy ten dom. To nieistotne. Do jakiegoś biznesmena. Który nie ma z tym wszystkim nic wspólnego. Widzi mi się, że nie uważa go pan za alfonsa.
Kapitan przyglądał mu się. Billy czekał. Owszem, odpowiedział kapitan. Uważam, że czerpie dochody z cudzego nierządu. Miło mi to słyszeć, rzekł Billy. Ja też. Kapitan skinął głową. Nie wiem, jak to się stało, powiedział Billy. Ale wiem dlaczego. To niech mi pan powie. On się w niej kochał. Twój przyjaciel. Nie. Eduardo. Kapitan delikatnie bębnił palcami po krawędzi biurka. Tak?, zapytał. Tak. Kapitan pokręcił głową. Nie rozumiem, jak facet mógłby kierować takim interesem, gdyby się zakochiwał w swoich dziewczynach. Ja też nie. Tak. A czemu właśnie w niej? Nie wiem. Powiedział mi pan, że widział ją tylko raz. Bo tak było. I sądzi pan, że pański przyjaciel nie jest taki głupi. Powiedziałem mu w oczy, że jest durniem. Ale mogłem się mylić. Kapitan skinął głową. Ja też nie jestem głupcem, panie Parham. Wiem, że nie przyprowadziłby go pan do mnie. Nawet gdyby miał na rękach krew. Zwłaszcza nie wtedy. Billy skinął głową. Niech się pan trzyma, powiedział do kapitana. Wyszedł, ruszył ulicą, wstąpił do pierwszego napotkanego baru, zamówił whisky i podszedł z nią do budki telefonicznej, wiszącej na ścianie w głębi. Odebrała Socorro, powiedział jej, co się stało, i poprosił do aparatu Maca, ale Mac już był przy telefonie.
Chyba mi wyjaśnisz, o co w tym wszystkim chodzi. Tak, psze pana. Wyjaśnię. Jeżeli się u was pokaże, dopilnujcie, żeby już nigdzie nie wyszedł. A możesz mi powiedzieć, jak niby miałbym go zatrzymać, jeżeli nie będzie chciał zostać? Przyjadę najszybciej, jak będę mógł. Sprawdzę tylko parę miejsc. Wiedziałem, że coś jest nie w porządku. Tak, psze pana. Wiesz, gdzie on jest? Nie, psze pana. Nie wiem. Zadzwoń jeszcze, jak tylko się czegoś dowiesz. Słyszysz? Tak, psze pana. W ogóle jeszcze zadzwoń, tak czy inaczej. Nie każ mi tu tak siedzieć przez cały wieczór. Tak, psze pana. Zadzwonię. Billy odwiesił słuchawkę, wypił whisky, odniósł szklaneczkę i postawił ją na kontuarze. Otra vez[303], powiedział. Barman nalał. W knajpie było pusto, jeśli nie liczyć samotnego pijaka. Wypił drugą kolejkę, położył na ladzie dwudziestopięciocentówkę i wyszedł. Na Juárez Avenue taksówkarze ciągle do niego wołali, żeby pojechał obejrzeć przedstawienie. Obejrzeć dziewczyny. John Grady wypił jedną whisky w Kentucky Club, zapłacił, wyszedł i skinął głową taksówkarzowi stojącemu na rogu. Wsiedli, a kierowca odwrócił głowę i popatrzył na chłopaka. Dokąd, przyjacielu? Do White Lake. Taksówkarz uruchomił silnik i odjechali. Deszcz zmienił się w regularny, lekki kapuśniaczek, ale ulice były zalane, taksówka jechała powoli i poruszała się po Juárez Avenue niczym łódź, a krzykliwe światła odbijały się w czarnej wodzie, drżąc, kołysząc się i uspokajając zaraz po przejeździe samochodu.
Auto Eduarda stało zaparkowane w bocznej uliczce, w ciemności, pod ścianą magazynu. John Grady podszedł do wozu i spróbował otworzyć drzwi. Potem podniósł nogę i kopnął szybę. Była laminowana, pokryła się błyszczącymi bielą, pajęczymi nitkami i wygięła do wewnątrz. Potraktował ją kolejnym kopniakiem, wtedy pękła, spadła na siedzenie, a chłopak wsunął rękę do środka, zatrąbił trzy razy i cofnął się. Dźwięk zabrzmiał w uliczce echem i ucichł. John Grady zdjął deszczowiec, wyciągnął z kieszeni nóż, przykucnął, wcisnął nogawki dżinsów w cholewki butów, po czym do lewego buta wsunął jeszcze nóż w pochwie. Następnie rozłożył deszczowiec na masce samochodu i znowu zatrąbił. Gdy tylko umilkło echo i otworzyły się drzwi na tyłach budynku, wyszedł z nich Eduardo i stanął odwrócony plecami do ściany, z dala od światła. John Grady odszedł od auta. Błysnęła zapałka i Eduardo pochylił głowę w blasku jej płomienia, w ustach trzymał jedno ze swoich smukłych cigarillos. Gasnąca zapałka zakreśliła łuk, spadając na ulicę. Nasz zalotnik, powiedział. Wszedł w krąg światła i oparł się o żelazną barierkę. Palił cygaretkę i wpatrywał się w noc. Spojrzał z góry na chłopaka. Mogłeś po prostu zapukać do moich drzwi. John Grady ściągnął płaszcz z maski wozu Eduarda i stał w uliczce z deszczowcem zwiniętym pod pachą. Eduardo palił swoje małe cygaro. Rozumiem, że przyszedłeś oddać pieniądze, które mi jesteś winien. Przyszedłem cię zabić. Alfons powoli zaciągnął się cigarillo. Nieznacznie przechylił głowę i wydmuchnął dym w górę cienkim strumieniem ze swoich cienkich warg. Nie wydaje mi się, powiedział. Odwrócił się i powoli zszedł trzy stopnie niżej, na ulicę. John Grady przesunął się w lewo, stał i czekał. Myślę, że w ogóle nie wiesz, po co tu przyszedłeś, powiedział Eduardo. Co jest bardzo smutne. Może mogę cię czegoś nauczyć. Może masz jeszcze czas, żeby się czegoś nauczyć. Znowu zaciągnął się cygaretką, a potem upuścił
niedopałek i zdeptał go obcasem. John Grady nawet nie zauważył, jak alfons sięga po nóż. Być może Eduardo przez cały czas trzymał go w ręku. Rozległ się ostry, krótki trzask i światło błysnęło na klindze. I jeszcze raz. Jak gdyby Eduardo obracał nóż w dłoni. John Grady wyciągnął z cholewki buta swój nóż, owinął prawe przedramię płaszczem przeciwdeszczowym i zacisnął palce wokół jego zwisającego luźno końca. Eduardo wyszedł na środek uliczki, żeby mieć światło za plecami. Stąpał ostrożnie, unikając kałuż. Jego jasna jedwabna koszula marszczyła się na wietrze. Odwrócił się i spojrzał na chłopaka. Zmień decyzję, powiedział. Wracaj. Wybierz życie. Jesteś młody. Przychodzę, żeby cię zabić albo zginąć. Ach, rzekł Eduardo. Nie przyszedłem rozmawiać. To była tylko formalność. Ze względu na twój młody wiek. Nie musisz się martwić moim młodym wiekiem. Alfons stał na ulicy. Koszula rozpięta pod szyją. W tym świetle jego błyszczące, wypomadowane włosy wydawały się niebieskie. Swobodnie trzymał w ręce cienki nóż sprężynowy. Chciałem, żebyś wiedział, że jeszcze byłem gotów ci wybaczyć. Zbliżał się niemal niezauważalnymi krokami. Przystanął. Głowa lekko przechylona na bok. Czekał. Dam ci wszystkie możliwe fory. Pewnie nie pojedynkowałeś się zbyt często. Myślę, że się przekonasz, że walkę przegrywa zwykle ten, kto się odezwie ostatni. Przyłożył dwa palce do ust, nakazując ciszę. Potem gestem półotwartej dłoni pokazał chłopakowi, żeby podszedł. Chodź, powiedział. Musimy jakoś zacząć. To jak pierwszy pocałunek. I John Grady zaczął. Postąpił krok naprzód i podstępem spróbował zadać alfonsowi cięcie z boku i się cofnął. Eduardo wyprężył się jak kot i uniósł łokcie, by ostrze przeszło pod nimi. Jego cień na ścianie magazynu przywodził
na myśl mrocznego dyrygenta, podnoszącego batutę przed koncertem. Uśmiechnął się i zaczął zataczać koła. Jego przylizane włosy lśniły. Kiedy zaatakował, pochylił się bardzo nisko, przeskoczył z lewej na prawą stronę, nóż trzykrotnie śmignął chłopakowi przed oczami, zbyt szybko, żeby można było śledzić jego ruchy, prawie nie było go widać. Sparował cios owiniętym w płaszcz przedramieniem, zatoczył się i odzyskał równowagę, ale Eduardo już znów krążył wokół niego, uśmiechnięty. Myślisz, że nie znamy tutaj takich jak ty? Ja znam. Wielu, bardzo wielu. Myślisz, że nie znam Ameryki? Znam. Jak myślisz, ile mam lat? Zatrzymał się, kucnął, wykonał pchnięcie i znowu zaczął krążyć. Czterdzieści, powiedział. Jestem starcem, no nie? Zasługującym na szacunek, no nie? A nie na jakieś uliczne bójki na noże. Znowu zaatakował i kiedy się cofnął, miał rozciętą rękę tuż poniżej łokcia, a jego żółta jedwabna koszula pociemniała od krwi. Wydawało się, że tego nie zauważył. Nie na takie bójki z zalotnikami. Z chłopakami ze wsi. Którym nie ma końca. Stanął jak wryty, zawrócił i ruszył w przeciwną stronę. Przypominał aktora, który chodzi tam i z powrotem po scenie. Chwilami zdawał się w ogóle nie widzieć chłopaka. Przybłąkują się tu z tego waszego trędowatego raju w poszukiwaniu czegoś, co u was już zaginęło. Czegoś, na co może nie mają już nawet nazwy. A jako wieśniacy najpierw oczywiście próbują szukać tego czegoś w burdelu. Z rękawa koszuli Eduarda skapywała krew. Leniwe ciemne krople zniknęły w ciemnym piasku pod jego nogami. Wywijał nożem podczas tej powolnej przechadzki, przebiegającej teraz zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Wyglądał, jak gdyby siekł na oślep chwasty. Oczywiście wtedy pożądanie już im mąci myśli. Jeżeli tacy ludzie w ogóle myślą. Najprostsze prawdy zdają się im niejasne. Wygląda na to, że nie widzą, że najważniejsza rzecz, jeśli chodzi o kurwy... Nagle pochylił się bardzo nisko przed chłopakiem. Prawie ukląkł. Prawie jak błagalnik. John Grady nie wiedział, skąd alfons się tam wziął, ale kiedy
Eduardo cofnął się i zaczął znowu krążyć, udo chłopaka było głęboko rozpłatane, a po jego nodze ściekała ciepła krew. ...jest taka, że kurwy to kurwy, powiedział Eduardo. Przykucnął na chwilę, chcąc zmylić przeciwnika, i krążył dalej. Po chwili zaatakował i ciosem noża na odlew przeciął Johnowi Grady’emu udo nie wyżej niż cal nad pierwszą raną. Myślisz, że nie błagała, żebym do niej przychodził? Mam ci powiedzieć, co chciała, żebym jej robił? Zapewniam cię, że były to rzeczy przerastające wyobraźnię wieśniaka. Jesteś kłamcą. Zalotnik powiedział, co wiedział. Chłopak zaatakował, ale Eduardo zszedł z linii ciosu, stał się nagle jakiś niepokaźny, zajmował niewiele miejsca i odwrócił głowę niczym torero[304]. Krążyli dalej. Zanim zawładnę tobą całkowicie, dam ci jeszcze jedną szansę, żebyś mógł się uratować. Jeszcze pozwolę ci odejść, zalotniku. Jeżeli tylko zechcesz. Chłopak przesunął się na bok, obserwując go. Krew na jego nodze już wystygła. Otarł twarz rękawem ręki, w której trzymał nóż. Sam się ratuj, powiedział. Jeżeli potrafisz. Sam się ratuj, kierowniku burdelu. Obrzuca mnie obelgami. Krążyli. Jest głuchy na głos rozsądku. Na przyjaciół. Na ślepego maestro. Na wszystkich. Niczego nie pragnie tak gorąco, jak rzucić się do grobu martwej kurwy. I obraża mnie. Eduardo podniósł głowę, ukazując twarz. Wyciągnął rękę, jakby manifestował w ten sposób próżność doradcy, i wydawał się zwracać do jakiegoś niewidocznego świadka. To nie jest byle jaki wieśniak, powiedział. Nie byle jaki. Zadał pchnięcie i zranił Johna Grady’ego w udo po raz trzeci. Powiem ci, co robię. A prawdę mówiąc, co już zrobiłem. Bo nawet o tym
wiedząc, nie będziesz miał siły, żeby mnie powstrzymać. Chcesz, żebym ci powiedział? Zalotnik nie odpowiada. Doskonale. Więc oto mój plan. Transplantacja. Przeszczepię mózg zalotnika do jego uda. Co o tym myślisz? Eduardo krążył. Jego nóż powoli się unosił i opadał. Wydaje mi się, że jego mózg może nawet już tam jest. A jak ktoś taki mógłby w ogóle myśleć? Człowiek, którego mózg został poddany takiemu przesiedleniu. Wciąż liczy na to, że przeżyje. Oczywiście. Ale słabnie. Piasek pije jego krew. Co myślisz, zalotniku? Powiesz coś? Eduardo znowu wykonał pozorny ruch sprężynowcem, cofnął się i wciąż krążył. Nie odpowiada. A przecież ile razy już go ostrzegano? I potem próbować kupić tę dziewczynę? Od tego momentu wszystko było jasne jak słońce. John Grady zrobił wypad i ciął dwa razy. Eduardo zwinął się w kłębek niczym spadający z wysoka kot. Krążyli dalej. Przypominasz mi te kurwy z campo[305], wieśniaku. Wierzą, że obłęd jest święty. Że to szczególna łaska. Szczególna cnota. Uczestnictwo w boskości. Trzymał nóż przed sobą na wysokości bioder i przesuwał go powoli tam i z powrotem. Tylko co to mówi nam o Bogu? Ruszyli jednocześnie. Chłopak spróbował chwycić go za ramię. Zwarli się, tnąc nożami. Alfons odepchnął Johna Grady’ego i cofnął się, krążąc. Koszulę miał z przodu rozciętą, a na jego brzuchu widać było czerwoną krechę. Chłopak stał z rękami opuszczonymi wnętrzem dłoni do dołu, czekał. Miał rozcięte ramię i upuścił nóż na piasek. Nie odrywał wzroku od alfonsa. Został dwukrotnie cięty w brzuch i krwawił. Deszczowiec rozwinął się i zwisał mu z ręki, a on powoli zawinął go z powrotem, chwycił palcami koniec płaszcza, zacisnął je w pięść i stał. Zalotnik chyba wypuścił swój nóż. Nie jest za dobrze, co? Eduardo odwrócił się, cofał okrężnym ruchem. Spojrzał w dół na nóż.
I co my teraz zrobimy? Chłopak nie odpowiedział. Co mi dasz za ten nóż? John Grady obserwował przeciwnika. Złóż mi jakąś propozycję, powiedział Eduardo. Co dałbyś mi w tej chwili, żeby odzyskać nóż? Chłopak odwrócił głowę i splunął. Eduardo zawrócił i powolnym krokiem podszedł bliżej. Dasz mi za niego oko? Chłopak skoczył, żeby schylić się i dosięgnąć noża, ale Eduardo uprzedził go i nastąpił na ostrze cienką podeszwą swojego czarnego buta. Jeżeli pozwolisz, żebym ci wydłubał jedno oko, dostaniesz nóż. Inaczej po prostu poderżnę ci gardło. Chłopak się nie odezwał. Obserwował Eduarda. Zastanów się, powiedział Eduardo. Z jednym okiem wciąż będziesz mógł mnie zabić. Może będę nieostrożny i się poślizgnę. Może zadasz mi przypadkowe pchnięcie. Kto wie? Wszystko jest jeszcze możliwe. Co ty na to? Zrobił kilka kroków w lewo i zawrócił. Nóż Johna Grady’ego leżał wciśnięty w piasek jak w formę odlewniczą. Nic, co? Coś ci powiem. Złożę ci korzystniejszą propozycję. Oddaj mi jedno ucho. Co powiesz na to? Chłopak rzucił się i złapał go za ramię. Eduardo wykręcił się z uchwytu i znów przejechał dwa razy ostrzem po brzuchu chłopaka. John Grady skoczył, by podnieść nóż, ale Eduardo stał już nad nim i chłopak się cofnął, trzymając się za brzuch, a spomiędzy palców ściekała mu ciepła krew. Zobaczysz własne flaki, zanim umrzesz, powiedział Eduardo. Zrobił krok w tył. Podnieś nóż, powiedział. Chłopak nie spuszczał wzroku z Eduarda. Podnieś nóż. Myślałeś, że mówię serio? Podnieś nóż. John Grady schylił się, podniósł nóż i wytarł ostrze w nogawkę swoich
dżinsów. Krążyli. Nóż Eduarda przeciął powięzi mięśni brzucha chłopaka, zrobiło mu się gorąco i słabo, rękę miał lepką od krwi, ale bał się przestać podtrzymywać brzuch. Płaszcz znowu się rozplątał, John Grady strząsnął go z ręki i odrzucił za siebie. Krążyli. Nauka boli, powiedział Eduardo. Myślę, że musisz się zgodzić z tym stwierdzeniem. Ale w tym momencie przyszłość nie jest już taka niepewna jak przedtem. Co widzisz w przyszłości? Powiedz mi, jak jeden cuchillero drugiemu. Jak jeden filero drugiemu. Zrobił fintę. Uśmiechnął się. Krążyli. Co też on widzi w przyszłości, ten nasz zalotnik? Czy ciągle ma nadzieję na jakiś cud? Może w końcu zobaczy prawdę w swoich własnych bebechach. Jak starzy brujos z campo[306]. Zaatakował, zamarkował cios w twarz chłopaka, a potem ostrze opadło w znikającym łuku światła i połączyło trzy krechy na udzie Johna Grady’ego pionowym nacięciem. Eduardo zaczął okrążać przeciwnika z lewej strony. Ruchem głowy odrzucił wypomadowane włosy z czoła. Wiesz, jak mam na imię, wieśniaku? Znasz moje imię? Odwrócił się plecami do Johna Grady’ego i powoli odszedł. Przemawiał do nocy. Może w śmierci zalotnik zrozumie, że do jego zguby przyczynił się głód tajemnic. Kurwy. Przesądy. A w końcu śmierć. Bo to ona cię tu sprowadza. To właśnie jej szukałeś. Odwrócił się z powrotem. Znowu przesuwał nóż powolnym ruchem jak kosę i popatrzył na chłopaka pytająco, jak gdyby John Grady w końcu miał mu odpowiedzieć. To ona was tu sprowadza i zawsze będzie sprowadzać. Tacy jak ty nie potrafią ścierpieć, że świat może być zwyczajny. Że nie zawiera nic poza tym, co jawi się człowiekowi. Ale świat meksykański to ornament tylko z wierzchu, pod spodem jest naprawdę bardzo pospolity. Natomiast twój świat – alfons przesuwał nóż tam i z powrotem niczym czółenko w warsztacie tkackim – twój
świat się chwieje, bo spoczywa na wielkim labiryncie niewypowiedzianych pytań. I my was pożremy, mój przyjacielu. Was i całe to wasze blade imperium. Gdy znów zaatakował, chłopak nawet nie starał się bronić. Machał tylko nożem, a kiedy Eduardo się cofnął, John Grady miał nowe rany na ramieniu i piersi. Eduardo ruchem głowy znowu odrzucił opadające mu na oczy cienkie czarne kosmyki włosów. Chłopak stał apatycznie, śledząc go wzrokiem. Był skąpany we krwi. Nie bój się, powiedział Eduardo. Nie będziesz tak bardzo cierpiał. Jutro by cię bolało. Ale jutra nie będzie. John Grady trzymał się za brzuch. Ramię miał śliskie od krwi i wyczuwał, że coś wysuwa mu się z brzucha na dłoń. Znowu się zwarli i Eduardo rozpłatał mu ramię z tyłu, a chłopak nawet nie ruszył ręką, którą się trzymał za brzuch. Odwrócili się. Buty Johna Grady’ego wydały jakby cichy chlupot. A wszystko dla jakiejś kurwy, powiedział alfons. Dla kurwy. Znów się na siebie rzucili i John Grady opuścił rękę, w której trzymał nóż. Poczuł, jak sprężynowiec Eduarda ześlizguje się po jego żebrze, przecina mu górną część brzucha i prze dalej. Nie próbował nawet zrobić uniku ani sparować ciosu, tylko uderzył swoim nożem od dołu, z kolana, wbił ostrze tam, gdzie wymierzył, i cofnął się chwiejnie. Usłyszał, jak zęby Meksykanina stuknęły o siebie, kiedy alfons z trzaskiem zamknął usta. Nóż Eduarda upadł w małą kałużę u jego stóp, rozległ się cichy plusk i Eduardo odwrócił się, a potem obejrzał. Jak człowiek, który wsiada właśnie do pociągu. Spod jego dolnej szczęki wystawała rękojeść myśliwskiego noża. Alfons wyciągnął ręce i dotknął jej. Usta miał zaciśnięte w dziwnym grymasie, bo przebite ostrzem, po czym ujął rękojeść oburącz, jakby chciał ją wyciągnąć, ale nie zrobił tego. Odszedł na bok, odwrócił się i oparł o ścianę magazynu. Potem usiadł. Podciągnął kolana pod brodę i siedział, chrapliwie oddychając przez zęby. Wsparł się rękami po bokach o ziemię, popatrzył na Johna Grady’ego, a po chwili przechylił się na bok, opadł bezwładnie, osuwając się po ścianie magazynu, i więcej się nie poruszył. John Grady opierał się o ścianę po drugiej stronie uliczki, obiema rękami
trzymając się za brzuch. Nie siadaj, powiedział. Nie siadaj. Opanował się, sapnął, wziął głęboki oddech i spojrzał w dół. Jego koszula wisiała w krwawych strzępach, między palcami podtrzymywał szary zwój jelita. Zacisnął zęby, chwycił go, wcisnął na miejsce i zakrył ranę dłonią. Zrobił parę kroków, wyjął nóż Eduarda z kałuży, przeszedł na drugą stronę uliczki, gdzie ciągle obejmując się jedną ręką, drugą porozcinał jedwabną koszulę, którą zerwał z martwego przeciwnika, po czym oparł się o ścianę, trzymając nóż w zębach, przepasał się koszulą Eduarda i mocno ją zawiązał. Odrzucił nóż na piasek, odwrócił się, pokuśtykał powoli uliczką i wyszedł na drogę. Starał się trzymać z dala od głównych ulic. Fala miejskich świateł, którymi się kierował, wisiała nad pustynią niczym świt, co wiecznie nadchodzi i nigdy nie może nadejść. Buty wypełniały mu się krwią, zostawiał za sobą krwawe ślady na piaszczystych uliczkach barrios, na ulicę wybiegały za nim psy, które wyczuwały jego woń, stroszyły się, warczały i odchodziły ukradkiem. Mówił do siebie. Zaczął liczyć kroki. W oddali słyszał syreny, a z każdym ruchem wyczuwał, że spomiędzy jego zaciśniętych palców sączy się ciepła krew. Kiedy dotarł na Calle de Noche Triste, kręciło mu się w głowie, a nogi odmawiały posłuszeństwa. Oparł się o ścianę i zebrał w sobie, by przejść na drugą stronę. Nie nadjeżdżał akurat żaden samochód. Nic nie jadłeś, powiedział. Tu postąpiłeś mądrze. Odepchnął się od ściany. Stał przy krawężniku, postawił nogę na jezdni i uznał, że musi się spieszyć, bo w każdej chwili może się pojawić jakieś auto, ale ogarnął go strach, że upadnie, a nie był pewien, czy w takim przypadku zdołałby się jeszcze podnieść. Po jakimś czasie przypomniał sobie, że przeszedł przez ulicę, ale wydawało mu się, że było to dawno temu. Ujrzał przed sobą światła. Okazało się, że to fabryka tortilli. Stukot starej, łańcuchowej maszynerii, kilku robotników w umączonych fartuchach rozmawiało między sobą w świetle żółtej żarówki. Niepewnie potoczył się dalej. Mijał ciemne domy. Puste podwórka. Stare, bezsilnie pochylone gliniane ściany na wpół zagrzebane w śmieciach, przyniesionych przez wiatr. Zwolnił, przystanął, chwiejąc się na nogach. Tylko
nie siadaj, powiedział. Ale usiadł. Ocknął się, bo ktoś przeszukiwał jego mokre od krwi kieszenie. Chwycił szczupły, kościsty nadgarstek i spojrzał w twarz jakiemuś małemu chłopcu. Chłopak szamotał się, kopał i usiłował się wyrwać. Wołał swoich kolegów, ale ci uciekali już przez puste podwórze. Myśleli, że John Grady nie żyje. Przyciągnął chłopaka bliżej. Mira, powiedział. Está bien. No te molestaré[307]. Déjame[308], powiedział chłopiec. Está bien. Está bien. Chłopak się szarpał. Patrzył w ślad za swoimi przyjaciółmi, ale oni zniknęli już w ciemności. Déjame, powtórzył. Był bliski łez. John Grady przemawiał do niego jak do konia i po chwili chłopiec przestał się wyrywać i stanął spokojnie. Ranny powiedział mu, że jest wielkim filero, że właśnie zabił pewnego złego człowieka i że potrzebuje pomocy chłopca. Powiedział, że będą go szukać policjanci i że musi się przed nimi ukryć. Mówił długo. Opowiadał chłopcu o swoich nożowniczych wyczynach, z ogromnym trudem sięgnął do bocznej kieszeni, wyciągnął portfel i podał go malcowi. Powiedział, że może wziąć sobie wszystkie pieniądze, a potem wyjaśnił mu, co musi za nie zrobić. Na końcu kazał chłopcu wszystko powtórzyć. Potem puścił jego rękę i czekał. Chłopak cofnął się. Stał, trzymając zakrwawiony portfel. Po chwili kucnął i spojrzał w oczy Johnowi Grady’emu, obejmując rękami swoje kościste kolana. Puede andar?[309], zapytał. Un poquito. No mucho[310]. Es peligroso aquí[311]. Sí. Tienes razón[312]. Chłopak pomógł mu wstać, a John Grady wsparł się na jego chudym ramieniu i ruszyli w przeciwległy róg podwórka, gdzie za murem stała szopa, zbudowana ze skrzyń towarowych. Chłopak przyklęknął, odsunął zasłonę z worka i pomógł Johnowi Grady’emu wczołgać się do środka. Powiedział, że są tu zapałki i świeca, ale ranny filero odparł, że w ciemności będzie bezpieczniej. Znowu zaczął krwawić. Wyczuwał pod ręką krew. Vete, powiedział. Vete[313]. Chłopak
opuścił zasłonę. Poduszki, na których leżał, były mokre od deszczu i cuchnące. Bardzo chciało mu się pić. Próbował nie myśleć o niczym. Usłyszał przejeżdżający ulicą samochód. Szczekanie psa. Leżał owinięty żółtym jedwabiem koszuli martwego przeciwnika jak rytualną szarfą, pociemniałą od krwi, i zakrwawionym szponem swojej dłoni zasłaniał rozcięty brzuch. Obejmował się mocno, żeby nie udało mu się uciec samemu przed sobą, bo wyczuwał ją co chwila: nieokreśloną lekkość, którą brał za swoją duszę, a która stała niezdecydowana w drzwiach jego cielesnej postaci. Niczym jakieś chyżonogie zwierzę, co przystanęło, węsząc w otwartych drzwiach klatki. Usłyszał dalekie bicie dzwonów z katedry w mieście, swój własny oddech, cichy i niepewny w zimnym powietrzu, i ciemność dziecięcego domku dla lalek na tej obcej ziemi, gdzie leżał we krwi. Pomóż mi, powiedział. Jeżeli uważasz, że jestem tego wart. Amen. Znalazł osiodłanego konia w stajni, wyprowadził go, dosiadł i pojechał po ciemku starą drogą do murowanego domku Johna Grady’ego. Miał nadzieję, że koń mu coś powie. Gdy dotarł na miejsce i ujrzał światło w oknie, popędził kłusem, przejechał z pluskiem strumyk i wpadł na podwórze, gdzie wstrzymał wierzchowca, zsiadł i zaczął wołać w stronę domu. Otworzył drzwi. Brachu?, powiedział. Brachu? Wszedł do sypialni. Brachu? Ale nikogo nie było. Wyszedł, zawołał Johna Grady’ego, odczekał chwilę i znów go zawołał. Wrócił do środka i otworzył drzwiczki pieca. Węgle, drewno i gazety leżały przygotowane na podpałkę. Zamknął drzwi i wyszedł. Wołał dalej, ale nikt nie odpowiadał. Dosiadł konia, dał mu wędzidło i popędził kolanem, ale zwierzę nie chciało się ruszyć poza strumień i drogę. Zawrócił i przez godzinę czekał w domku, nikt jednak nie przyjechał. Gdy wrócił na ranczo, dochodziła północ. Leżał na pryczy i usiłował zasnąć. Wydawało mu się, że z oddali słyszy gwizd pociągu, cienki i zabłąkany. Najwyraźniej zapadł w sen, bo śniło mu się,
że przyszła do niego tamta martwa dziewczyna, zasłaniając ręką gardło. Była cała zakrwawiona i usiłowała coś powiedzieć. Otworzył oczy. Chwilę wcześniej z daleka, jak gdyby z bardzo daleka usłyszał, że w domu dzwoni telefon. Kiedy wszedł do kuchni, Socorro stała w szlafroku przy telefonie. Na widok Billy’ego zaczęła gestykulować jak szalona. Sí, sí, powiedziała. Sí, joven. Espérate[314]. Obudził się zziębnięty, zlany potem i wściekle spragniony. Wiedział, że nastał nowy dzień, bo strasznie go bolało. Kiedy się poruszył, zakrzepła krew na jego ubraniu zatrzeszczała niczym pękający lód. Potem usłyszał głos Billy’ego. Brachu, powiedział Billy. Brachu. Otworzył oczy. Klęczał nad nim Billy. Z tyłu mały Meksykanin przytrzymywał zasłonę, a na świecie było zimno i szaro. Billy zwrócił się do chłopca. Ándale, powiedział. Rápido. Rápido[315]. Zasłona opadła. Billy zapalił zapałkę i trzymał ją w palcach. Ech, ty idioto, niech cię. Ty idioto. Wziął kikut świecy z podstawki na półce, przybitej do ściany, zapalił ją i przysunął bliżej. O kurde, powiedział. Ty idioto, niech cię. Możesz chodzić? Nie ruszaj mnie. Muszę. I tak nie dasz rady przewieźć mnie przez granicę. No to jeszcze zobaczysz, do cholery. On ją zabił, brachu. Ten skurwysyn ją zabił. Wiem. Ściga mnie policja. JC przyjedzie ciężarówką. Jak będzie trzeba, staranujemy bramkę, niech to szlag. Nie ruszaj mnie, brachu. Nie jadę. No to jeszcze zobaczysz, do cholery. Nie dam rady. Przez chwilę myślałem, że dam. Ale nie.
Teraz już tylko spokojnie. Nie będę słuchał tego pieprzenia. Do diabła, gorsze skaleczenia miewałem na gałce ocznej. Jestem cały pochlastany, Billy. Przewieziemy cię. Tylko mi się tu teraz nie poddawaj, niech to szlag. Billy. Posłuchaj mnie. Nie ma o czym mówić. Wiem, że nie dam rady. Już żem ci coś na ten temat powiedział. Nie. Posłuchaj mnie. Uff. Nie wiesz, ile bym dał za szklankę chłodnej wody. Przyniosę ci. Chciał odstawić świecę, ale John Grady złapał go za ramię. Nie idź, powiedział. Może jak chłopak wróci. Dobrze. A on mówił, że nie będę cierpiał. Pieprzony łgarz. Uff. Już świta, co? Taa. Widziałem ją, bracie. Ułożyli ją na stole i nie wyglądała jak zwykle, ale to była ona. Znaleźli ją w rzece. Poderżnął jej gardło, brachu. Wiem. Chciałem go tylko załatwić. Tego chciałem, brachu. Trzeba mi było powiedzieć. Nie powinieneś był tu przyjeżdżać sam. Chciałem go tylko załatwić. Spokojnie. Nasi zaraz tu będą. Tylko się trzymaj. Nie ma sprawy. Boli mnie jak skurczysyn, Billy. Uff. Nie ma sprawy. Mam ci przynieść wodę? Nie. Zostań ze mną. Ona była taka cholernie ładna, brachu. I owszem. Martwiłem się o nią przez cały dzień. Wiesz, rozmawialiśmy kiedyś o tym, gdzie człowiek idzie po śmierci. Ja normalnie wierzę, że jest takie miejsce, ale jak zobaczyłem, jak ona tak tam leżała, to pomyślałem, że może nie pójdzie do nieba, bo wiesz, pomyślałem, że nie, i pomyślałem potem, że Bóg przebacza ludziom i że mógłbym Go poprosić, żeby mi przebaczył, że zabiłem tego
skurwysyna, chociaż obaj wiemy, i ty, i ja, że tego nie żałuję, i widzi mi się, że to głupio brzmi, ale nie chciałem, żeby Bóg mi przebaczył, jeżeli nie przebaczyłby i jej. Nie chciałem nic bez niej robić ani w ogóle być, gdyby ona nie trafiła do nieba czy gdzieś tam. Wiem, że to brzmi jak wariactwo. Brachu, jak ją tam zobaczyłem, odechciało mi się dłużej żyć. Wiedziałem, że moje życie się skończyło. To była prawie ulga. Cichaj. Nic się zaś jeszcze nie skończyło. Chciała dobrze. A to się chyba coś liczy, nie? W każdym razie u mnie tak. U mnie też. W mojej szafce na górze leży kwit z lombardu. Jak chcesz, to wykup mój rewolwer i weź go sobie. Razem go wykupimy. Jest zastawiony na trzydzieści dolarów. Znajdziesz też trochę pieniędzy. W takiej brązowej kopercie. Nie martw się teraz o nic. Tylko siedź spokojnie. Obrączka Maca jest w takim blaszanym pudełeczku. Dopilnuj, żeby dostał ją z powrotem. Uff. Jak skurczysyn, brachu. Trzymaj mi się tylko. Ładnieśmy odszykowali ten domek, co nie? I owszem. Myślisz, że mógłbyś wziąć tego szczeniaka i się nim zająć, co? Jeszcze sam się nim zajmiesz. Nie bój się. Boli, stary. Jak skurczysyn. Wiem. Tylko się trzymaj. Myślę, że może będę jednak potrzebował tego łyka wody. Tylko się trzymaj. Przyniosę ci wodę. I to na jednej nodze. Billy odstawił ogarek na zatłuszczoną podstawkę na półce, wycofał się tyłem i opuścił zasłonę. Obejrzał się, biegnąc truchtem przez puste podwórko. Kwadrat żółtego światła, prześwitującego zza workowego płótna, wyglądał jak przystań obietnic na brzegu wyłaniającego się z ciemności świata, ale serce
Billy’ego wypełniły złe przeczucia. W pół drogi do najbliższego skrzyżowania otwierano właśnie małą kafejkę. Dziewczyna nakrywająca blaszane stoliki drgnęła niespokojnie na widok Billy’ego, który był niewyspany, miał obłąkany wzrok, a spodnie na kolanach czerwone od krwi, bo klęczał na przesiąkniętej nią macie. Agua, powiedział. Necesito agua[316]. Podeszła do lady, nie spuszczając z niego oczu. Wzięła szklankę, napełniła ją wodą z butelki, postawiła na kontuarze i się cofnęła. No hay un vaso más grande?[317], zapytał. Patrzyła na niego w milczeniu. Dame dos, powiedział. Dos[318]. Wzięła drugą szklankę, napełniła ją i postawiła. Położył na ladzie dolara, wziął obie szklanki i wyszedł. Był szary świt. Gwiazdy pogasły i na tle nieba ciągnęły się ciemne kształty gór. Niósł szklanki ostrożnie, po jednej w każdej ręce, i przeszedł na drugą stronę ulicy. Kiedy wrócił do szopy, zbudowanej ze skrzyń, świeca jeszcze się paliła. Przełożył szklanki do jednej ręki, odsunął zasłonę i opadł na kolana. Masz, brachu. Ale już zauważył, co się stało. Powoli odstawił szklaneczki. Brachu, powiedział. Brachu? Chłopak leżał z twarzą odwróconą od światła. Miał otwarte oczy. Billy go zawołał. Jak gdyby John Grady nie mógł jeszcze zdążyć odejść za daleko. Brachu, powiedział. Brachu? Och, do diabła. Brachu? Czy to nie żałosne? powiedział. Czy to nie najżałośniejsza historia na świecie? Nie? O Boże. Brachu. Och, do diabła. Wziął go na ręce, wstał i odwrócił się. Przeklęte kurwy, powiedział. Płakał, po jego wykrzywionej w złości twarzy spływały łzy, krzyknął coś do rozpoczętego już dnia, na pohybel wszystkim dziwkom, a potem zawołał Boga, żeby zobaczył, co ma przed oczami. Popatrz tu!, zawołał. Widzisz? Widzisz? Niedziela już minęła, nastał szary poniedziałkowy poranek i jakaś
nauczycielka prowadziła po chodniku procesję łudząco podobnych do siebie uczniów, ubranych w niebieskie mundurki. Zeszła na jezdnię, żeby przeprowadzić dzieci przez skrzyżowanie, gdy zobaczyła jakiegoś nadchodzącego ulicą mężczyznę, całego we krwi, który niósł w ramionach martwe ciało swojego przyjaciela. Podniosła rękę, a dzieci zatrzymały się i przycisnęły książki do piersi. Billy przeszedł obok nich. Nauczycielka i dzieci nie mogły oderwać od niego wzroku. Martwy chłopak w ramionach Billy’ego leżał bezwładnie ze zwieszoną do tyłu głową, a jego oczy zza nieznacznie uchylonych powiek nie widziały nic z przesuwającego się obok pejzażu ulicy, ani kawałka ściany, ani blednącego nieba, ani tych dzieci, które w szarym świetle czyniły znak krzyża. Mężczyzna ze swoim brzemieniem oddalił się z tych bezimiennych, rozstajnych dróg na zawsze i kobieta weszła z powrotem na jezdnię, a dzieci za nią, i wszyscy ciągnęli do wyznaczonych im miejsc, wybranych dla nas, jak wierzą niektórzy, już dawno temu, może nawet na początku świata.
EPILOG
Wyjechał trzy dni później razem z pieskiem. Zimny, wietrzny dzień. Szczeniak drżał i popiskiwał, dopóki nie wziął go do siebie na siodło. Rozliczył się z Makiem poprzedniego wieczoru. Socorro nie chciała na niego patrzeć. Postawiła przed nim talerz, a on siedział, spojrzał na niego, wstał i wyszedł na korytarz, pozostawiając nietknięte jedzenie na stole. Stało tam nadal, gdy dziesięć minut później po raz ostatni wyszedł na dwór przez kuchnię, i Socorro też ciągle stała przy piecu, z odciskiem kciuka księdza na czole, umieszczonym tam wcześniej tego ranka, by przypominał jej, że jest śmiertelna. Jak gdyby o tym nie wiedziała. Mac wypłacił mu pensję, a Billy złożył banknoty, wsunął je do kieszonki koszuli i zapiął ją. Kiedy wyjeżdżasz? Rano. Nie musisz. Nic zaś nie muszę, muszę tylko umrzeć. Nie zmienisz zdania? Nie, psze pana. No. Nic nie trwa wiecznie. Tylko niektóre rzeczy. Taa. Tylko niektóre rzeczy. Przepraszam, panie Mac. Ja też, Billy. Powinienem zaś był się lepiej nim zaopiekować. Jak my wszyscy. Tak, psze pana. Jakąś godzinę temu przyjechał ten jego kuzyn. Thatcher Cole. Zadzwonił
z miasta. Powiedział, że wreszcie udało im się skontaktować z jego matką. Co powiedziała? Tego mi nie powiedział. Mówił, że od trzech lat nie mieli od niego żadnych wiadomości. Dlaczego? Nie wiem. Ja też nie. Pojedzie pan do San Angelo? Nie. Może powinienem. Ale nie. Tak, psze pana. No tak. Nie przejmuj się, synu. Chciałbym. Ale myślę, że potrzebuję na to jeszcze trochę czasu. Ja też. Mac ruchem głowy wskazał posiniaczoną i spuchniętą dłoń Billy’ego. Nie sądzisz, że ktoś powinien to obejrzeć? Nie trzeba. Zawsze masz u mnie robotę. Wojsko przejmie ziemię, ale znajdziemy sobie jakieś zajęcie. Dziękuję. O której wyjeżdżasz? A z samego rana. Mówiłeś Orenowi? Nie, psze pana. Jeszcze nie. Widzi mi się, że spotkasz go na śniadaniu. Tak, psze pana. Ale już go nie spotkał. Wyjechał po ciemku, na długo przed brzaskiem, i podróżował do zmroku, a potem znowu od świtu. W następnych latach zachodni Teksas nawiedziła straszna susza. Wyjechał. Zresztą w tych stronach w ogóle nie było pracy. Bramy na pastwiska pootwierane na oścież, wiatr niósł piasek na drogach, po kilku kolejnych latach w ogóle rzadko widywało się tu
bydło, powędrował więc dalej. Dni świata. Lata świata. Aż się zestarzał. Wiosną drugiego roku nowego tysiąclecia mieszkał w hotelu Gardner w El Paso, w stanie Teksas, gdzie pracował jako statysta filmowy. Po skończonym dniu zdjęciowym został w swoim pokoju. W recepcji był telewizor, a wieczorami siadywali przed nim na staromodnych krzesłach ludzie w jego wieku i młodsi, ale jego to nie interesowało, oni zaś mieli mu niewiele do powiedzenia, podobnie jak on im. Skończyły mu się pieniądze. Trzy tygodnie później wyeksmitowano go z hotelu. Siodło sprzedał już dawno, wyszedł więc na ulicę tylko ze swoją torbą z napisem AWOL[319] i zrolowanym kocem. Kilka przecznic dalej był zakład naprawy obuwia, do którego wszedł, żeby się dowiedzieć, czy da się jeszcze coś zrobić z jego butem. Szewc obejrzał go, kręcąc głową. Podeszwa była cienka jak papier, a skóra rozerwana na szwach. Rzemieślnik zaniósł but na zaplecze, pozszywał go na maszynie, wrócił i postawił na kontuarze. Nie chciał wziąć żadnych pieniędzy. Powiedział, że nowe szwy i tak nie będą trzymać, i rzeczywiście nie trzymały. Tydzień później znalazł się gdzieś w środkowej Arizonie. Z północy przyszedł wiatr i zrobiło się chłodno. Usiadł pod betonową estakadą bezkolizyjnego skrzyżowania i patrzył, jak po polach hulają podmuchy wiatru. Nad ziemią przejeżdżały spowite w deszcz ciężarówki, paliły się ich światełka sygnalizacyjne, a wielkie koła wirowały niczym turbiny. Pojazdy podążały ze wschodu na zachód ze stłumionym turkotem. Owinął się w koc i próbował zasnąć na zimnym betonie, ale sen był wciąż daleko. Bolały go wszystkie kości. Siedemdziesiąt osiem lat. Serce, które zgodnie z tym, co mówili lekarze z komendy uzupełnień, już dawno powinno było go zabić, nadal kołatało w jego piersi, chociaż bez udziału jego woli. Otulił się szczelniej i po chwili mimo wszystko zasnął. W nocy śniła mu się jego nieżyjąca od siedemdziesięciu lat siostra, pochowana niedaleko Fort Sumner. Widział ją bardzo wyraźnie. Nic się nie zmieniło, nic nie zblakło. Szła wolnym krokiem piaszczystą drogą koło domu. Miała na sobie białą sukienkę, uszytą z prześcieradeł przez ich babcię, dzięki której sukienka zyskała marszczony stanik i przetykane niebieską wstążką frywolitki. Siostra miała na sobie właśnie tę sukienkę. I słomkowy kapelusik,
który dostała kiedyś na Wielkanoc. Gdy minęła dom, zrozumiał, że nigdy więcej do niego nie wejdzie i nigdy jej już nie zobaczy, i krzyknął coś do niej przez sen, ale dziewczynka nie odwróciła się i nie odpowiedziała, po prostu poszła dalej pustą drogą w nieskończonym smutku i bezkresnym zatraceniu. Obudził się, leżał w ciemności i zimnie i rozmyślał o niej i o swoim bracie, który zginął w Meksyku. Mylił się co do wszystkiego, co kiedykolwiek sądził na temat świata i swojego życia na tej ziemi. Ruch na autostradzie zmniejszył się nad ranem i przestało padać. Usiadł, drżąc na całym ciele, i zerwał koc z ramion. Miał w kieszeni płaszcza parę krakersów, które podprowadził z przydrożnej jadłodajni, siedział, jadł je i patrzył, jak szare światło wydobywa z ciemności nagie, mokre pola po drugiej stronie drogi. Wydawało mu się, że słyszy dalekie krzyki żurawi, które na lato leciały chyba na północ, do Kanady, i wyobraził sobie, jak śpią na zalanym polu w Meksyku o świcie, dawno temu, stoją na bagnach na jednej nodze z opuszczonymi dziobami, szeregi szarych postaci niczym pogrążeni w modlitwie mnisi. Gdy spojrzał na drugą stronę estakady i drogi, zobaczył tam kogoś, kto tak jak on siedział samotnie i samotny. Mężczyzna podniósł dłoń na znak pozdrowienia. Billy odwzajemnił jego gest. Buenos días!, zawołał tamten. Buenos días. Qué tiene de comer?[320] Unas galletas, nada más[321]. Nieznajomy skinął głową. Odwrócił wzrok. Podemos compartirlas[322]. Bueno!, zawołał tamten. Gracias. Allí voy[323]. Ale nieznajomy wstał. Ja przyjdę do ciebie!, zawołał. Zszedł z betonowego ogrodzenia na drogę, przeszedł na drugą stronę, przelazł przez barierkę, minął punkt podparcia pomiędzy walcami betonowych słupów, przeszedł przez wszystkie pasy północnej nitki autostrady i wdrapał się tam,
gdzie siedział Billy, a potem kucnął przy nim i zaczął mu się przyglądać. Nie ma tego wiele, powiedział Billy. Wyciągnął z kieszeni kilka paczuszek, które mu jeszcze zostały, i podał je mężczyźnie. Muy amable[324], powiedział nieznajomy. Está bien. Pomyślałem najpierw, że może jesteś kimś innym. Mężczyzna usiadł, po czym wyciągnął i skrzyżował nogi. Rozerwał zębami paczkę krakersów, wyjął jedno ciastko, podniósł je, przyjrzał mu się, a potem przegryzł na pół i zaczął jeść. Miał nastroszony wąsik i gładką brązową skórę. Trudno było określić, w jakim jest wieku. A jak myślałeś, kim niby mógłbym być?, zapytał. Po prostu kimś innym. Kimś, kogo się właściwie spodziewałem. Wydawało mi się, że raz czy dwa widziałem go w ciągu ostatnich dni. Ale właściwie nigdy żem mu się porządnie nie przyjrzał. Jak on wygląda? Nie wiem. Chyba coraz bardziej przypomina jednego mojego przyjaciela. Myślałeś, że jestem śmierć. Brałem pod uwagę taką ewentualność. Mężczyzna skinął głową. Jadł. Billy przyglądał mu się. Ale ty nie jesteś śmierć, prawda? Nie. Siedzieli, jedząc suche krakersy. Adónde vas?[325], spytał Billy. Al sur. Y tú?[326] Al norte[327]. Mężczyzna skinął głową. Uśmiechnął się. Qué clase de hombre comparta sus galletas con la muerte?[328] Billy wzruszył ramionami. A jaka śmierć by je jadła? W rzeczy samej, odpowiedział mężczyzna. Nie próbowałem się niczego domyślać. De todos modos el compartir es la ley
del camino, verdad?[329] De veras[330]. W każdym razie mnie tak wychowano. Mężczyzna skinął głową. W meksykańskim kalendarzu są takie dni, kiedy stawia się na stole jedno nakrycie dla śmierci. Ale może wiesz o tym. Tak. Śmierć ma ogromny apetyt. Co prawda, to prawda. Mogłaby się obrazić za parę krakersów. Może musi się zadowolić tym, co uda się jej zdobyć. Jak my wszyscy. Mężczyzna skinął głową. Tak, odrzekł. To możliwe. Na autostradzie ruch narastał. Wzeszło słońce. Nieznajomy otworzył drugą paczkę krakersów. Powiedział, że może śmierć patrzy na to szerzej. Że może na swój egalitarny sposób waży ofiary z ludzi i w oczach śmierci biedacy są warci tyle samo co wszyscy inni ludzie. Jak w oczach Boga. Tak. Jak w oczach Boga. Nadie puede sobornar a la muerte[331], powiedział Billy. De veras. Nadie[332]. Ani Boga. Ani Boga. Billy patrzył, jak światło wydobywa z półmroku wodę stojącą na przydrożnych polach. Dokąd idziemy po śmierci?, zapytał. Nie wiem, odpowiedział mężczyzna. A gdzie jesteśmy teraz? Nad równiną, za nimi wstało słońce. Mężczyzna oddał mu ostatnią paczuszkę krakersów. Możesz je sobie zostawić, powiedział Billy. No quieres mas?[333] Mam za sucho w ustach.
Nieznajomy skinął głową i schował krakersy do kieszeni. Para el camino[334], powiedział. Urodziłem się w Meksyku. Nie byłem tam od wielu lat. Wrócisz tam teraz na stałe? Nie. Billy skinął głową. Mężczyzna przypatrywał się wstającemu dniu. W połowie mojego życia wyrysowałem sobie szlak na mapie i długo się jej przyglądałem. Starałem się dostrzec jego bieg na ziemi, bo wydawało mi się, że gdybym go zobaczył i mógł powiedzieć, co przypomina kształtem, wiedziałbym lepiej, jak mam dalej żyć. Wiedziałbym, jak musi biec moja ścieżka. Mógłbym zobaczyć swoje życie w przyszłości. I jak to się skończyło? Inaczej, niż przypuszczałem. Skąd wiedziałeś, że to było w połowie twojego życia? Miałem taki sen. Dlatego narysowałem tę mapę. Jak wyglądała? Mapa? Tak. Była interesująca. Przywodziła mi na myśl rozmaite rzeczy. Można ją było różnie odczytywać. Zdziwiło mnie to. Pamiętasz wszystkie miejsca, które odwiedziłeś? O tak. A ty nie? Nie wiem. Sporo tego było. Taa. Przypuszczam, że tak. Jakbym się skupił. Jakbym mógł sobie tak siednąć i się zastanowić. Tak. Oczywiście. Ja też tak robiłem. Jedno wspomnienie prowadzi do drugiego. Wątpię, żeby nasza podróż mogła zniknąć z naszej pamięci. Na dobre czy na złe. Co ci przypominała? Ta mapa. Najpierw widziałem na niej jakąś twarz, ale potem odwróciłem ją i popatrzyłem na nią z innej perspektywy, a kiedy odwróciłem ją z powrotem, tej twarzy już nie było. I więcej nie mogłem jej dostrzec.
Co się z nią stało? Nie wiem. Widziałeś ją czy tylko wydawało ci się, że widziałeś? Mężczyzna uśmiechnął się. Qué pregunta[335], powiedział. A jaka to różnica? Nie wiem. Myślę, że jakaś musi być. Ja też. Ale na czym by ona polegała? No. Że to nie była prawdziwa twarz. Nie. To była sugestia. Un bosquejo. Un borrador, quizás[336]. Tak. W każdym razie trudno jest zdystansować się od swoich pragnień i zobaczyć świat jako obdarzony własną wolą. Myślę, że człowiek widzi tylko to, co ma przed nosem. Tak. A ja nie. Co to był za sen? Po prostu sen, powiedział mężczyzna. Nie musisz mi go opowiadać. Skąd wiesz? Nie musisz mi niczego opowiadać. Być może. Mimo to był sobie jeden człowiek, który podróżował przez góry i kiedyś dotarł do miejsca, gdzie dawno temu zbierali się pielgrzymi. I to jest ten sen? Tak. Ándale pues[337]. Gracias. Gdzie dawno temu zbierali się pielgrzymi. En tiempos antiguos[338]. Opowiadałeś już komuś kiedyś ten sen. Tak. Ándale. En tiempos antiguos. Więc dotarł do wysokiej przełęczy w górach i leżała tam taka kamienna tablica, a ta kamienna tablica była bardzo stara i spadła na
początku świata z wysokiej peñasco[339] w górach, i spoczywała na przełęczy, wystawiona płaską, pękniętą stroną na słotę i słońce. I na tej skale wciąż widać było jeszcze plamy krwi po tych, co zostali na niej zaszlachtowani, żeby przebłagać bogów. Żelazo z krwi tych istot, co zniknęły tymczasem z powierzchni ziemi, poczerniło skałę i było widać jego plamy. I szczerby po ostrzach toporów albo mieczy, po których można było poznać, gdzie dokonano dzieła. Naprawdę jest takie miejsce? Nie wiem. Tak. Takie miejsca istnieją. Ale to nie było żadne prawdziwe miejsce. To było miejsce ze snu. Ándale. No i ten wędrowiec przybył tam o zmierzchu, kiedy góry ciemniały dokoła, a wiatr na przełęczy stawał się zimniejszy wraz z nastaniem nocy, więc mężczyzna postawił na ziemi swoje brzemię i zdjął kapelusz, żeby ochłodzić czoło, a potem jego wzrok padł na ten zakrwawiony kamień ofiarny, z którego deszcze i burze sierry nie zdołały zmyć plam przez całe tysiąclecia. Zdecydował się tam przenocować. Oto brawura tych, których miłosierny Bóg chroni przed należną im miarą niechęci tego świata. Kim był ten wędrowiec? Nie wiem. Czy to byłeś ty? Nie sądzę. Ale skoro nie znamy sami siebie na jawie, to jakim sposobem moglibyśmy się rozpoznawać w snach? Wydaje mi się, że gdybym to był ja, tobym o tym wiedział. Tak. Ale czy nie spotykałeś w snach ludzi, których nigdy wcześniej nie widziałeś? W snach, ale też na jawie? Pewnie, że tak. I kim oni byli? Nie wiem. Ludźmi ze snów. Wydaje ci się, że ich wymyśliłeś. W swoim śnie.
Chyba tak. Taa. Na jawie też tak można? Billy obejmował kolana ramionami. Nie, powiedział. Chyba nie. Nie. W każdym razie uważam, że twoje „ja” we śnie czy na jawie jest tym „ja”, które chcesz widzieć. Podejrzewam, że każdy człowiek jest kimś więcej, niż mu się wydaje. Ándale. No więc tak. Ten wędrowiec był właśnie takim człowiekiem. Złożył swe brzemię na ziemi i przyjrzał się ciemniejącej okolicy. Na wysokiej przełęczy nie było nic oprócz skał i piargów, a ponieważ chciał leżeć przynajmniej powyżej szlaków wędrówek nocnych węży, podszedł do ołtarza i oparł na nim ręce. Stał tak, ale nie dość długo. Rozłożył koc na skale i przycisnął końce kamieniami, żeby go nie zwiał wiatr, i dopiero potem mógł zdjąć buty. Wiedział, co to za kamień? Nie. To kto o tym wiedział? Śniący. Ty. Tak. No to widzi mi się, że ty i on musieliście być dwiema różnymi osobami. Jak to? Bo gdybyście byli tym samym człowiekiem, to ten pierwszy ty wiedziałby tyle samo co ten drugi. Jak w naszym świecie. Tak. Ale to się nie dzieje w naszym świecie. To jest sen. W naszym świecie takiej kwestii nie można by w ogóle postawić. Ándale. Mógł zdjąć buty. Kiedy już je zdjął, wdrapał się na kamień, zawinął w koc
i zaczął układać do snu na zimnym, straszliwym posłaniu. Życzę mu powodzenia. Tak. A mimo to zasnął. Zasnął w twoim śnie. Tak. Skąd wiesz, że zasnął? Widziałem go, jak śpi. Śniło mu się coś? Mężczyzna wpatrywał się w swoje buty. Zdjął nogę z nogi i zaraz znów je skrzyżował, tylko odwrotnie niż przedtem. No, powiedział. Nie jestem pewien, jak ci na to odpowiedzieć. Coś się wydarzyło. A pewne okoliczności wokół tych wydarzeń pozostają niejasne. Trudno na przykład powiedzieć, kiedy się to działo. Dlaczego? Ten sen przyśnił mi się pewnej nocy. I w tym śnie pojawił mi się wędrowiec. Co to była za noc? W jakim momencie życia wędrowca przyszło mu nocować w tej skalistej posada[340]? Zasnął i potem doszło do pewnych wydarzeń, o których ci opowiem, ale kiedy to było? Rozumiesz, w czym tkwi problem. Powiedzmy, że do tych wydarzeń doszło we śnie tego człowieka, którego istnienie ma charakter fikcyjny. Jak oceniać świat takiego fikcyjnego umysłu? I co jest w nim snem, a co jawą? Jak ktoś taki w ogóle może posiadać swój własny świat nocy? Świat potrzebuje gruntu pod nogami. Jak dusza ciała. Sen we śnie może prowadzić dalej, niż człowiek przypuszcza. Sen we śnie może wcale nie być snem. Należy wziąć pod uwagę taką ewentualność. Dla mnie to brzmi jak zabobon. A co to takiego? Zabobon? Tak. No, zabobon jest chyba wtedy, jak człowiek wierzy w coś, co nie istnieje.
Jak w jutro? Albo wczoraj? Jak w te sny tego kogoś, kto ci się przyśnił. Wczorajszy dzień zaś tu był, a jutro dopiero nadchodzi. Może. Ale tak czy inaczej sny tego człowieka były jego snami. Były osobne, odróżniały się od mojego snu. Bo w moim śnie ten mężczyzna leżał sobie na tym kamieniu i spał. Mimo to mogłeś sobie je wymyślić. En este mundo todo es posible. Vamos a ver[341]. To jak rysunek twojego życia na tej mapie. Cómo?[342] Es un dibujo, nada más[343]. Obrazek to tylko obrazek. To nie jest twoje życie. Rysunek nie jest tym, co przedstawia. To po prostu rysunek. Dobrze powiedziane. A czym jest twoje życie? Widzisz je? Znika przecież w tym samym momencie, w którym się pojawia. Z każdą chwilą. Aż wreszcie zniknie na zawsze i więcej nie wróci. Czy kiedy patrzysz na świat, widzisz ten punkt czasowy, w którym to, co widzimy, staje się elementem naszej pamięci? W jaki sposób to, co widziane, staje się tym, co zapamiętane? Nie mamy sposobu, żeby oddzielić jedno od drugiego. Nie ma tego na naszej mapie ani na obrazku, jaki ona tworzy. A przecież to wszystko, co mamy. Nie powiedziałżeś, czy ta mapa na coś ci się przydała. Mężczyzna postukał palcem wskazującym w swoją dolną wargę. Popatrzył na Billy’ego. Tak, odpowiedział. Jeszcze do tego dojdziemy. Na razie mogę tylko powiedzieć, że miałem nadzieję na coś w rodzaju rachunku, który podsumowałby podobieństwo tej mapy i życia, kiedy życie się skończy. Albowiem w obrębie ich granic musi istnieć jakiś wspólny kształt czy obszar pomiędzy aktem opowiadania i tym, co opowiadane. Jeżeli tak jest, to rysunek, choćby tylko częściowo, musi jakoś zbliżać się do życia, a jeśli tak, to cokolwiek się zdarzy, musi leżeć na tej samej ścieżce i tu, i tam. Powiadasz, że nie da się przedstawić ludzkiego życia w obrazie. Ale może obaj mamy na myśli coś innego. Obraz stara się uchwycić i unieruchomić w swoich granicach coś, co właściwie nigdy do niego nie należało. Nasza mapa nie wie nic o czasie. Nie
ma takiej mocy, żeby mogła mówić choćby o tych chwilach, które zakłada jej własne istnienie. Nie może mówić o tym, co minęło, ani o tym, co będzie. Jednak w swoim ostatecznym kształcie mapa i życie, które ona odwzorowuje, muszą się gdzieś łączyć, albowiem tam kończy się czas. Czyli jeżeli mam słuszność, to z niewłaściwych powodów. Może powinniśmy wrócić do śniącego i jego snu. Ándale. Chciałbyś może usłyszeć, że wędrowiec się zbudził i to, co się stało, wcale nie było snem. Ale ja uważam, że mądrzej będzie widzieć owe wydarzenia jako sen. Bo gdyby były one czymś innym niż snem, ten wędrowiec w ogóle by się nie zbudził. Co zrozumiesz później. Ándale. Mój sen to co innego. A mój wędrowiec śpi niespokojnym snem. Czy mam go obudzić? Prawa własności śniącego do śnionego mają swoje granice. Nie mogę odebrać wędrowcowi jego autonomii, bo się boję, żeby w ogóle nie zniknął. Rozumiesz, w czym problem. Myślę, że zaczynam dostrzegać kilka problemów. Tak. Bo ten wędrowiec ma własne życie, a ono swój kierunek, i gdyby ten człowiek nie pojawił się w tym śnie osobiście, to ten sen wyglądałby zupełnie inaczej i w ogóle nie byłoby o nim mowy. Możesz powiedzieć, że wędrowiec nie jest substancjalny, a zatem nie ma historii, ale moim zdaniem bez względu na to, czym i z czego on jest, nie może istnieć bez jakiejś swojej historii. Opiera się ona na takich samych podstawach jak twoja czy moja historia, albowiem to właśnie życie upewnia człowieka o realnym istnieniu jego samego i wszystkiego wokół. Nasz uprzywilejowany wgląd w tę jedną noc z życia tego mężczyzny każe nam sobie uświadomić, że wszelka wiedza jest zapożyczeniem, a każdy fakt długiem. Albowiem każde zdarzenie jawi nam się jedynie wtedy, kiedy rezygnujemy ze wszystkich innych możliwych dróg życiowych. Dla nas w tym właśnie miejscu i o tej godzinie zbiega się całe życie wędrowca, bez względu na to, co o nim wiemy i z czego może ono być zrobione. De acuerdo? [344]
Ándale. Więc tak. Ułożył się do snu. A nocą w góry przyszła burza, pękały błyskawice, wiatr jęczał w szczelinie przełęczy, więc wędrowiec naprawdę marnie odpoczął. Otaczające go nagie szczyty raz po raz wykuwane były z ciemności błyskawicami i w ich blasku ten człowiek ujrzał ze zdumieniem schodzącą ze skalistych arroyos[345] grupę ludzi, którzy nieśli latarnie w deszczu i monotonnie śpiewali coś półgłosem albo się modlili. Wstał ze swojego kamienia, żeby ich lepiej widzieć. Dostrzegał niewiele więcej oprócz głów i ramion, stłoczonych w świetle pochodni, ale wydawało mu się, że ci ludzie noszą mnóstwo różnych ozdób, prymitywne hełmy z ptasich piór albo ze skór tropikalnych kotów. Z futra małp marmosetek. Mieli naszyjniki z paciorków, kamyków albo muszli morskich i chusty, być może uplecione z porostów. W świetle dymiących latarni, posykujących na wietrze, widział, że niosą na barkach nosze albo mary, a po chwili usłyszał odbijające się echem wśród skał, dryfujące dźwięki rogu i powolny rytm bębna. Przyjrzał im się lepiej, kiedy wyszli na drogę. Na czele szedł jakiś mężczyzna w masce z rzeźbionej skorupy żółwia, wykładanej agatem i jaspisem. Dzierżył berło, na którego główce widniała jego podobizna, również dzierżąca berło, i tam też widniała podobizna mężczyzny dzierżącego berło, tworząc w sumie coś, co musimy sobie wyobrazić jako nieznaną nam dotąd nieskończoność, będącą ciągiem naprzemiennie uszeregowanych modeli i ich podobizn. Obok tego mężczyzny szedł dobosz z bębnem z solonej skóry rozciągniętej na jesionowym pudle, w którą uderzał czymś w rodzaju cepa, czyli drewnianą kulką przywiązaną do kijka. Bęben wydawał niski, potężnie rezonujący dźwięk, a dobosz podnosił swój cep w górę i z każdym uderzeniem pochylał głowę, żeby nasłuchiwać niczym stroiciel. Za nim podążał jakiś inny mężczyzna, niosący obnażony miecz na skórzanej poduszce, a jego śladem szli ludzie niosący latarnie i mary. Wędrowiec nie wiedział, czy osoba, którą dźwigają na noszach, żyje i czy nie jest to coś w rodzaju procesji pogrzebowej, przemierzającej góry w deszczu i nocy. Na tyłach tej defilady szedł człowiek grający na trzcinowym instrumencie, przewiązanym miedzianym drutem i obwieszonym chwastami i frędzlami. Grał na nim, dmuchając przez dość
długą rurę, z której wydobywały się tylko trzy dźwięki, krążące nad nimi w przypominającym całun nocnym powietrzu, jak gdyby były od powietrza lżejsze. Ilu było tych ludzi? Wydaje mi się, że ośmiu. Mów dalej. Szli drogą, a wędrowiec usiadł, zwiesił nogi z tej płyty ofiarnej, naciągnął na ramiona koc i czekał. Tamci wciąż szli, aż wreszcie zaczęli przechodzić naprzeciwko miejsca, gdzie siedział wędrowiec. Tutaj się zatrzymali. Wędrowiec ich obserwował. Może i był zaciekawiony, ale także się bał. A ty? Ja byłem tylko zaciekawiony. Skąd wiesz, że on się bał? Mężczyzna wpatrywał się w rozciągającą się przed nim pustą drogę. Po chwili powiedział: Ten człowiek to nie byłem ja. Jeżeli nawet był on jakąś częścią mnie, której nie jestem w stanie zobaczyć, to dokładnie tak samo może być teraz z tobą. Wiesz, wracam do mojego wywodu na temat wspólnoty dziejów różnych ludzi. Gdzie byłeś przez cały ten czas? Spałem w swoim łóżku. Nie występujesz w tym śnie. Nie. Billy pochylił się i splunął. No, powiedział. Mam siedemdziesiąt osiem lat i dużo mi się w życiu śniło. I jeśli dobrze sobie przypominam, to pojawiałem się w każdym jednym śnie. Nie przypominam zaś sobie, żeby inni ludzie śnili mi się inaczej jak tylko gdzieś tam w mojej obecności. Chodzi mi o to, że człowiek śni głównie o sobie. Mnie nawet raz się śniło, że nie żyję. Ale stałem i patrzyłem na swojego trupa. Rozumiem, powiedział mężczyzna. Co rozumiesz?
Rozumiem, że zastanawiałeś się trochę nad snami. Wcale żem się nad nimi nie zastanawiał. Ja je po prostu śniłem. Czy możemy wrócić do tej kwestii później? Możesz robić, co chcesz. Dziękuję. Jesteś pewien, że tego wszystkiego nie zmyślasz? Mężczyzna się uśmiechnął. Spojrzał na drugą stronę drogi, na pola i pokręcił głową, ale nie odpowiedział. Czy chciałeś do niej wrócić? Problem polega na tym, że właśnie na tej kwestii trzyma się to całe opowiadanie. Nad ich głowami przejeżdżały ogromne tiry, a jaskółki gnieżdżące się w betonowych zatokach wyfrunęły ze swoich gniazd, zrobiły okrążenie i wróciły. Cierpliwości, powiedział mężczyzna. Ta historia, jak wszystkie opowieści, bierze swój początek z jakiegoś problemu. A te z nich, które najbardziej do nas przemawiają, w pewnym sensie zwracają się przeciwko opowiadającemu i wymazują go z ludzkiej pamięci razem z jego motywacjami. Dlatego kwestia tego, kto opowiada, jest tutaj szalenie consiguiente[346]. Nie każde opowiadanie dotyczy jakiegoś problemu. A właśnie że tak. Tam gdzie wszystko wiadomo, żadna opowieść nie byłaby możliwa. Billy pochylił się i znowu splunął. Ándale, powiedział. Więc nasz wędrowiec był zaciekawiony i bał się jednocześnie, i krzyknął coś do uczestników tej procesji, jakieś pozdrowienie, które odbijało się echem pośród skał. Zapytał, dokąd zmierzają, ale mu nie odpowiedzieli. Stali na starej ścieżce prowadzącej przez przełęcz zbici w gromadkę, niemi ludzie nocy z tymi swoimi latarniami, instrumentami i jeńcem, i czekali. Jak gdyby wędrowiec stanowił dla nich jakąś tajemnicę. Albo jakby oczekiwali, że powie coś, co jeszcze miał powiedzieć.
I on naprawdę spał. Ja tak uważam. A gdyby tak się obudził? To nie widziałby dłużej tego, co widział. Ja też nie. A dlaczego nie można powiedzieć, że to by po prostu gdzieś wyparowało albo zniknęło? Pierwsze czy drugie? Co? Desaperecer czy desvanecerse?[347] Hay una diferencia?[348] Sí. Lo que se desvanece es simplemente fuera de la vista. Pero desaparecido? [349] Wzruszył ramionami. Gdzie podziewają się przedmioty, rzeczy? W przypadku naszego wędrowca i jego przygód – a tu stąpamy po niepewnym gruncie, bo właściwie nie wiadomo, skąd one się wzięły – chyba niewiele da się powiedzieć o tym, gdzie mogłyby się znajdować, gdyby zniknęły. W takim wypadku nie da się znaleźć dostatecznego oparcia, żeby chociaż zacząć opowiadać. Mogę coś powiedzieć? Oczywiście. Moim zdaniem masz zwyczaj komplikowania wszystkiego trochę bez potrzeby. Dlaczego po prostu nie opowiesz mi tej historii? Dobra rada. Zobaczymy, co da się zrobić. Ándale pues. Chociaż powinienem zauważyć, że ty stawiasz pytania. Wcale nie powinieneś. Tak. Oczywiście. Po prostu mówże dalej. Tak. O tym już cicho sza.
Cómo? Nic. Po prostu przestanę zadawać ci pytania, to wszystko. To były dobre pytania. Nie dokończysz tej historii, co? Więc może wędrowiec starał się obudzić. Bezskutecznie, mimo że noc była zimna, a kamienne łoże twarde. Tymczasem wszystko stało się ciszą. Deszcz przestał padać. Wiatr. Uczestnicy procesji naradzali się między sobą, a potem ludzie, którzy dźwigali te nosze, postawili je na skalistej ziemi. Spoczywała na nich jakaś młoda dziewczyna z zamkniętymi oczami i rękami skrzyżowanymi na piersiach, jak umarła. Śniący spojrzał na nią i stojących wokół uczestników procesji. Chociaż noc była zimna, a na owiewanych wiatrem skałach, z których zeszli, panował jeszcze większy chłód, byli cienko ubrani i nawet te płaszcze i koce, które mieli na ramionach, zrobiono z jakiegoś luźno utkanego materiału. W świetle latarni ich twarze i torsy lśniły od potu. Chociaż wyglądali osobliwie i osobliwa wydawała się misja, którą najwyraźniej usiłowali wypełnić, było w nich jednak także coś dziwnie znajomego. Jak gdyby wędrowiec już kiedyś to wszystko widział. Jak we śnie. Jak uważasz. Nie ja tu decyduję. Myślisz, że już wiesz, jak ten sen się kończy. Mam parę podejrzeń. Zobaczymy. Mów dalej. Był wśród tych ludzi ktoś przypominający zielarza, kto nosił swój warsztat u pasa, i ten człowiek zaczął się naradzać z przywódcą grupy, który zsunął sobie maskę z żółwiowej skorupy na głowę niczym spawacz, śniący nie widział jednak jego twarzy. Wynik narady był taki, że trzej półnadzy towarzysze tych dwóch odłączyli się od reszty i podeszli do kamienia ofiarnego. Mieli flaszę i kielich, który postawili na kamieniu. Napełnili kielich i podali go śniącemu.
Lepiej niech się zastanowi, zanim go przyjmie. Za późno. Wziął go już w obie ręce z taką samą powagą, z jaką mu go zaoferowano, podniósł do ust i wypił. Co w nim było? Nie wiem. A jaki to był kielich? Z wypalonego rogu o specjalnym kształcie, żeby można było go postawić. I co ze śniącym? Stracił pamięć. Co zaś zapomniał? Wszystko? Zapomniał o bólu swojego życia. I nie rozumiał, dlaczego ma być za to ukarany. Mów dalej. Opróżnił kielich, oddał go i niemal w tej samej chwili odebrano mu wszystko, i stał się znów jako dziecko, ogarnął go wielki spokój, a jego lęki stopniały do obawy, że stanie się współuczestnikiem krwawej ceremonii, będącej obrazą Boga, zarówno dawniej, jak i dziś. I to była ta kara? Nie. Cena, jaką przyszło mu zapłacić, była jeszcze wyższa. Jaka? Że to też zostanie zapomniane. A to byłby taki kiepski pomysł? Poczekaj, to zobaczysz. Mów dalej. Opróżnił kielich i zdał się na mroczne łaski owych prastarych serranos[350]. A oni podeszli do niego i zaprowadzili go z kamienia na ścieżkę. Wyglądało na to, że każą mu kontemplować otoczenie, skały, góry i gwiazdy, które wisiały nad nimi niczym dzwony na tle wiecznej czerni narodzin świata. Co mówili?
Nie wiem. Nie słyszałeś ich? Mężczyzna nie odpowiedział. Siedział, przypatrując się betonowym kształtom nad swoją głową. Gniazda jaskółek wisiały w ich wysokich zakamarkach, przypominając kolonie małych, odwróconych do góry nogami glinianych pieców. Ruch na autostradzie się zwiększył. Czworoboczne niczym pudełka cienie, które zrzucały z siebie ciężarówki, wjeżdżając pod estakadę, czekały na nie tam, gdzie wynurzały się ponownie na słońcu, po jej drugiej stronie. Nieznajomy podniósł powoli rękę, jak do jakiegoś łagodnego rzutu. Nie ma sposobu, żeby odpowiedzieć na twoje pytanie. To nie jest tak, że w twojej głowie w takiej sytuacji rozmawiają jakby małe ludziki. Nie słychać żadnych dźwięków. Więc w jakim mówią języku? Tak czy inaczej dla śniącego był to sen głęboki, a w tego rodzaju snach występuje pewien inny język, starszy niż słowo mówione. To szczególny gatunek języka, nie można w nim kłamać ani skrywać prawdy. Wydawało mi się, że powiedziałeś, że ci ludzie rozmawiali. W moim śnie pewnie i tak. Albo może tylko starałem się skonstruować tę opowieść jak najlepiej. Sen wędrowca to całkiem inna sprawa. Mów dalej. Dawny świat wzywa nas do zdania rachunków. Świat naszych ojców... Wydaje mi się, że jeżeli oni rozmawiali w twoim śnie, to musieliby też rozmawiać we śnie wędrowca. Bo to jest ten sam sen. To jest ten sam problem. Jakie jest rozwiązanie? Zaraz do tego dojdziemy. Ándale. Świat naszych ojców mieszka w nas. Od dziesięciu i więcej tysięcy pokoleń. Forma bez historii nie ma dość sił, żeby się odnawiać. To, czemu brakuje przeszłości, nie może mieć przyszłości. U źródeł naszego życia leży historia, z której się ono składa, a u jej źródeł nie ma języka, tylko akt poznawczy,
i właśnie nim dzielimy się z innymi w snach i nie tylko. Używaliśmy go, zanim przemówił pierwszy człowiek, i będziemy go używać, kiedy ostatni człowiek umilknie na zawsze. Jednak wędrowiec w końcu się odezwie, jak jeszcze zobaczymy. W porządku. No więc wędrował z tymi, którzy go pojmali, tak długo, aż umysł jego uspokoił się i człowiek ten zrozumiał, że jego życie jest teraz w cudzych rękach. Wygląda na to, że nie było w nim za wiele bojowego ducha. Zapominasz o zakładniczce. O tej dziewczynie. Tak. Mów dalej. Jest ważne, aby zrozumieć, że on się nie poddał z własnej woli. Męczennik, który pożąda płomieni, nie jest dobrym kandydatem do ognia. Tam gdzie nie ma kary, nie ma także nagrody. Rozumiesz. Mów dalej. Wydawało się, że tamci czekają, aż wędrowiec podejmie jakąś decyzję. A może aż im coś powie. Przyglądał się wszystkiemu dokoła, czemu tylko można było się przyjrzeć. Gwiazdom, skałom i twarzy tej dziewczyny, śpiącej na swoich marach. Swoim zdobywcom. Ich nakryciom głowy i strojom. Latarniom, które nieśli, zrobionym z wydrążonych łodyg napełnionych tłuszczem, z knotami ze sznurka, płomienie przed wiatrem osłaniały tafelki miki, połączone ołowiem, zakryte od góry i odprowadzające dym przez wygięty kawałek poobijanej, miedzianej blachy. Próbował patrzeć tym ludziom w oczy, ale były ciemne, a oni na dodatek podmalowali je czernidłem, jak ktoś zmuszony wędrować przez wielkie, śnieżne pustkowia. Albo piaszczyste. Próbował się przyjrzeć ich butom, chciał zobaczyć, co mieli na nogach, ale ich szaty sięgały aż do ziemi. Zobaczył natomiast dziwność tego świata, zobaczył, jak mało wiemy i że człowiek nie bardzo może się przygotować na to, co musi nadejść. Zrozumiał, że ludzkie życie to niewiele więcej niż mgnienie oka i że jeśli czas jest wieczny, to każdy człowiek zawsze i wiecznie znajduje się w połowie swojej podróży, bez względu na to, ile ma lat i jaki dystans przebył.
Pomyślał, że w milczeniu świata dostrzega wielki spisek, i zrozumiał, że w takim razie i on musi być jego częścią, i że posunął się już poza swoich zdobywców i ich plany. Jeżeli doznał jakiegoś olśnienia, to jedynie takiego: jest jak gdyby składnicą tego, co wie i co poznał, tylko dlatego że odrzucił wszystkie swoje dawniejsze poglądy. Z tą myślą zwrócił się do swoich prześladowców i powiedział: Nic wam nie powiem. Nic wam nie powiem. Tak właśnie powiedział i tylko tyle. Chwilę później tamci zaprowadzili go z powrotem na kamień, ułożyli na nim, podnieśli z mar dziewczynę i poprowadzili ją ze sobą. Jej biust falował. Co? Jej biust falował. Mów dalej. Pochyliła się, pocałowała go, odeszła, a potem wystąpił arcyarchont ze swoim mieczem, podniósł go oburącz do góry i oddzielił głowę wędrowca od ciała. To pewnie był już koniec. Wcale nie. To pewnie zaraz mi powiesz, że wędrowiec przeżył z odrąbanym łbem. Tak. Zbudził się z tego snu i siedział, drżąc z zimna i strachu. Na tej samej samotnej przełęczy. W tych samych nagich górach. Na tym samym świecie. A ty? Opowiadający uśmiechnął się w zadumie, jak ktoś, kto przypomina sobie dzieciństwo. Te sny odsłaniają nam także świat, powiedział. Budzimy się i pamiętamy, co się w nich zdarzyło, lecz opowieść jakoś się nam wymyka i trudno ją sobie przypomnieć. A przecież to właśnie opowieść jest życiem snu, chociaż wydarzenia, które obejmuje, bywają rozmaite. Wydarzenia na jawie są nam natomiast narzucone z góry, a narracja to nieodgadniona oś, na której musimy je rozpiąć. To na nas spada obowiązek, żeby je zważyć, posortować i uporządkować. To my układamy je w to opowiadanie, którym w istocie jesteśmy. Każdy człowiek to bard swojej własnej egzystencji. Oto, w jaki sposób jest połączony ze światem. Oto jego kara, a zarazem nagroda za to, że wymyka się z tego snu świata o nim. No właśnie. Wtedy i ja mogłem się
obudzić, ale im bardziej zbliżał się do mnie świat, tym bardziej wędrowiec rozpływał się na skale, a że nie chciałem jeszcze się z nim rozstać, zawołałem go. Miał jakieś imię? Nie. Żadnego. To jak go zawołałeś? Po prostu krzyknąłem, żeby został, a on został, dlatego spałem dalej, wędrowiec natomiast odwrócił się do mnie i czekał. Pewnie trochę się zdziwił na twój widok. Ciekawy problem. Rzeczywiście, wydawał się zdziwiony, a jednak w snach często jest tak, że największe dziwy są jakby pozbawione mocy zadziwiania, a najbardziej nieprawdopodobne chimery wydają się pospolite. Nasze żywione na jawie pragnienie kształtowania świata według naszej woli wywołuje mnóstwo paradoksów i trudności. Wszystko, co znajduje się pod ludzką kuratelą, dosłownie kipi od wewnętrznego niepokoju. Lecz w snach znajdujemy się w ogromnej demokracji możliwości i słusznie jesteśmy w tych snach pielgrzymami. Tam bowiem wędrujemy na spotkanie tego, co spotkamy. Mam jeszcze jedno pytanie. Zastanawiasz się, czy wędrowiec wiedział, że miał sen. Jeżeli faktycznie śnił. Jak sam przyznałeś, opowiadałeś już komuś tę historię. Tak. Jak brzmi odpowiedź? Odpowiedź może ci się nie spodobać. To chyba cię nie powstrzyma przed jej udzieleniem. Wędrowiec zadał mi to samo pytanie. Chciał wiedzieć, czy miał sen? Tak. Co powiedział? Zapytał, czy ich widziałem.
Tych ludzi w dziwnych szatach ze świecami i tak dalej. Tak. No i co? No i widziałem ich. Oczywiście. I tak mu powiedziałeś? Powiedziałem prawdę. No, która równie dobrze uszłaby za kłamstwo, nie? Dlaczego? Bo sprawiła, że uwierzył, że to, co mu się śniło, zdarzyło się naprawdę. Tak. Już rozumiesz, na czym polega problem. Billy pochylił się i splunął. Spojrzał na północ, przyglądał się pejzażowi. Chyba już sobie pójdę, powiedział. Mam zaś przed sobą jeszcze kawał drogi. Ktoś na ciebie czeka? Mam nadzieję. Na pewno chciałbym kogoś takiego spotkać. Wędrowiec chciał, żebym był jego świadkiem. Ale w snach nie może być żadnych świadków. Sam mi powiedziałeś coś takiego. To był tylko sen. Wyśniłeś tego wędrowca. Możesz mu kazać zrobić, co tylko zechcesz. A gdzie był ten człowiek, zanim go wyśniłem? Nie wiem, to ty powinieneś wiedzieć. Moja opinia na ten temat jest taka, powtarzam jeszcze raz: że jego historia, jego opowieść, jest taka sama jak twoja czy moja. Oto substancja, z której jest on zbudowany[351]. Bo jakażby inna? Gdybym go stworzył tak jak Bóg człowieka, to jak mógłbym nie wiedzieć, co ten człowiek powie, jeszcze zanim by otworzył usta? Albo co by zrobił, jeszcze zanim by to zrobił? A we śnie nie wiemy, co się stanie. Jesteśmy zaskakiwani. Jasne. W takim razie skąd pochodzi ta substancja? Nie wiem.
Stykają się tutaj dwa światy. Myślisz, że ludzie mogą sobie stwarzać, co im się podoba? Przywołać jakiś świat, czuwając albo śpiąc? Kazać mu oddychać, a potem porozstawiać na nim figurki, które odbijają się w lustrze albo które oświetla słońce? Napędzać te postacie swoją własną radością i rozpaczą? Czy człowiek może być tak przed sobą ukryty? A jeśli tak, to kto się tu ukrywa? I przed kim? Przywołujesz świat, który zbudował Bóg, i tylko ten świat. I to twoje życie, do którego przykładasz taką wagę, nie zostało stworzone przez ciebie, bez względu na to, jak będziesz je opowiadał. Jego forma wciśnięta została w pustkę u zarania dziejów i całe to gadanie o tym, że mogłoby być inaczej, jest bez sensu, bo nie ma żadnego inaczej. Z jakiej substancji miałoby być zbudowane to życie? Gdzie mogłoby być ukryte? I jak się objawić? Prawdopodobieństwo tego, co aktualne, jest absolutne. Fakt, że nie potrafimy odgadnąć, co nastąpi, nie czyni samego zajścia mniej koniecznym. To, że możemy wymyślać historie alternatywne, nie ma najmniejszego znaczenia. Więc czy na tym kończy się ta opowieść? Nie. Wędrowiec stał na kamieniu, na którym widać było ślady topora i miecza, i ciemne plamy utlenionej krwi tych, którzy na nim zginęli, a tych śladów nie zdołały zmyć wszystkie deszcze świata. Tutaj wędrowiec ułożył się do snu, wcale nie myśląc o śmierci, lecz kiedy się zbudził, okazało się, że myślał tylko o niej. Niebo, które miał zobaczyć na życzenie swoich oprawców, wyglądało teraz nieco inaczej. Wydawało się, że jego życie zmieniło się jakby w pół kroku. Jakby coś zablokowało mechanizm świata. Niebo, w którego różnych postaciach ludzie widzą podobne przeznaczenie, przypominające im ich własne życie, wydawało się teraz pulsować szaloną energią. Jak gdyby świat pogubił sworznie w swych obrotach, jakby wypadł poza czas. Pomyślał, że może nawet trafił się jakiś błąd czasowy w rejestrze. Że odtąd może nie będzie już mógł odnotowywać nowych pejzaży w dzienniku okrętowym. Czy ma to jakieś znaczenie? To jest pytanie do mnie? Tak.
Myślę, że dla ciebie ma. Jeżeli chodzi o niego, to nie mam pojęcia. A ty jak myślisz? Narrator urwał w zadumie. Myślę, powiedział, że śniący wyobraził sobie siebie na jakimś rozstaju dróg. Tylko że żadnego rozstaju nie ma. Bo nasze decyzje nie mają żadnej alternatywy. Możemy stać przed takim czy innym wyborem, ale podążamy wyłącznie jedną drogą. Światowy dziennik okrętowy nie da się rozłożyć na wpisy, z których się składa. W pewnym momencie taki dziennik musi jakby wyprzedzać każdy swój ewentualny opis i moim zdaniem to właśnie zrozumiał śniący. Albowiem kiedy tracimy moc mówienia o świecie, nasza opowieść o nim gubi wątek, a co za tym idzie, także autorytet. Świat przyszłości powinien składać się z tego, co już minęło. Nie ma żadnego innego budulca pod ręką. A jednak myślę, że wędrowiec widział, jak ten świat pruje się u jego stóp na kawałki. Wszystkie zasady, które stosował w podróży, teraz wydawały mu się echem śmierci świata. Myślę, że zobaczył, jak nadciąga straszna ciemność. Muszę już iść. Mężczyzna nie odpowiedział. Kontemplował przydrożne vegas[352] i dalszą nagą okolicę, połyskującą teraz w świeżutkim słońcu. Ta otaczająca nas pustynia była kiedyś rozległym morzem, powiedział nieznajomy. Czy coś takiego może kiedyś zniknąć? A z czego są morza? A ja? Albo ty? Nie wiem. Mężczyzna wstał i przeciągnął się z całych sił, wyciągając ręce i obracając się wokoło. Spojrzał na Billy’ego z góry i uśmiechnął się. I teraz to już koniec tej opowieści, powiedział Billy. Nie. Nieznajomy przykucnął i podniósł otwartą dłoń. Podnieś rękę, powiedział. O tak. To ma być jakaś przysięga? Nie. Ty zostałeś już zaprzysiężony. Zawsze byłeś zaprzysiężony. Podnieś
rękę. Billy zrobił to, o co go prosił mężczyzna. Widzisz jakieś podobieństwo między nimi? Tak. Tak. Twierdzenie, że rzeczy istnieją tylko, kiedy się nam jawią, jest bezsensowne. Model świata i wszystkiego, co na nim jest, został narysowany już dawno temu. Jednak historia będąca całym światem, jaki znamy, nie istnieje niezależnie od narzędzi służących do jej opowiadania. Z kolei te instrumenty także nie mogą istnieć poza własną historią. I tak dalej. Twoje życie nie jest obrazem świata. Jest samym światem i nie zostało zbudowane z kości ani ze snu, ani z czasu, lecz z czci. Nic innego nie zdoła go pomieścić. Nic innego nie może być w nim zawarte. Więc co się stało z wędrowcem? Nic. Ta opowieść nie ma końca. Obudził się i wszystko było jak dawniej. Mógł swobodnie odejść. Do snów innych ludzi. Być może. Takim snom i sennym rytuałom również nie ma końca. Ale szukamy czegoś zupełnie innego. Ludzie mogą to coś stworzyć sobie w snach albo zdobyć przez odpowiednie działania, ale to nigdy nie będzie to. Za naszymi snami i czynami stoi straszny głód. Nasze sny i czyny próbują zaspokoić potrzebę, której nie będą w stanie zaspokoić, i za to powinniśmy być losowi wdzięczni. A ty spałeś dalej. Tak. Pod koniec mojego snu wyszliśmy o świcie i na równinach w dole znajdowało się obozowisko, z którego nie unosił się dym, chociaż było zimno, i zeszliśmy tam, ale obóz okazał się opuszczony. Na skalistej ziemi stały chaty ze skóry, rozbite przy użyciu żelaznych kołków, a w chatach znajdowaliśmy resztki posiłków, nietkniętych i wystygłych na zimnych glinianych tacach. Na stojakach stała prymitywna stara broń, jej metalowe elementy były rzeźbione i wykładane złotymi filigranowymi ozdobami, i były tam też szaty ze skór zwierząt z północy oraz kufry z niewyprawionej skóry, zaopatrzone w zatrzaski
i obite w rogach klepaną miedzianą blachą, mocno podniszczone wskutek podróży i upływu czasu, zawierały różne stare rachunki i księgi rachunkowe, i kroniki dziejów tego ludu, co już zniknął, ścieżek, którymi tamci ludzie wędrowali po tym świecie, i ich domysłów co do kosztów podróży. Osobno spoczywał stary sepiowy szkielet, zaszyty w skórzanym całunie. Szliśmy razem przez tę całą pustkę i zatracenie i zapytałem go, czy ci ludzie zostali gdzieś wezwani, ale on odparł, że nie. Kiedy go poprosiłem, żeby mi powiedział, co się stało, popatrzył na mnie i rzekł: Byłem tu już kiedyś. Ty też. Wszystko można stąd zabrać. Niczego nie dotykaj. Wtedy się obudziłem. Ze swojego czy raczej z jego snu? Był już tylko jeden sen, z którego można było się obudzić. I przebudzenie przeniosło mnie z tamtego świata na ten. Podobnie jak wędrowiec miałem napotkać wszystko, co wcześniej zapomniałem. A co zapomniałeś? Niemożliwy do naniesienia na mapę świat naszej podróży przez życie. Przełęcz w górach. Skrwawiony kamień. Ślady żelaza na nim. Imiona wyryte w nietrwałym wapieniu między kamiennymi rybami i prehistorycznymi muszlami. Różne mgliste i niewyraźne przedmioty. Wyschłe dno morza. Narzędzia wędrownych myśliwych. Ich marzenia i sny, wycyzelowane na klingach. Peregrynację szczątków jakiegoś proroka. Ciszę. Stopniowy zanik deszczu. Nadejście nocy. Muszę już iść. Wszystkiego dobrego, cuate[353]. Nawzajem. Mam nadzieję, że czekają na ciebie przyjaciele. Nawzajem. Każdy umiera jak gdyby za wszystkich ludzi. A ponieważ śmierć spotyka każdego, nie ma innego sposobu, żeby osłabić lęk przed nią, niż kochać tego człowieka, który nas zastępuje. Nie czekamy, aż jego historia zostanie napisana. Przechodził tędy już dawno temu. Człowiek, który jest wszystkimi ludźmi i który nas zastępuje, aż w końcu nadejdzie nasz czas i my będziemy musieli
zastąpić jego. Kochasz go? Tego człowieka? Będziesz szanował ścieżkę, którą sobie wybrał? Czy wysłuchasz jego opowieści? Przespał tę noc w betonowej rurze koło autostrady, gdzie pracowała ekipa drogowców. W błocie stała wielka żółta ciężarówka marki Euclid, a blade i nagie betonowe słupy estakady wschód–zachód biegły dalej, oddalając się kępami po krzywiźnie i wznosząc bez kapiteli czy frontonów, niczym ruiny jakiegoś starszego porządku, stojące tu o zmierzchu. W nocy od północnej strony powiał wiatr, niosący ze sobą smak deszczu, ale nie spadła ani kropla wody. Wyczuwał woń wilgotnych krzewów kreozotowych na pustyni. Próbował zasnąć. Po chwili wstał, usiadł u okrągłego wylotu rury niczym człowiek w jakimś ogromnym kielichu i wyjrzał w ciemność. Na pustyni na zachodzie stał jakiś budynek, który wziął za jedną ze starych hiszpańskich misji, budowanych kiedyś na tych terenach, ale kiedy przyjrzał mu się bliżej, stwierdził, że to okrągła biała kopuła stacji radarowej. Dalej, gdzie także rozciągało się częściowe zachmurzenie, zobaczył w świetle księżyca szereg jakichś postaci, szamoczących się i niemo wrzeszczących na wietrze. Zdawało się, że są w powłóczystych szatach, a niektóre z nich padały w tej szamotaninie i wstawały, by potem znowu się miotać. Pomyślał, że pewnie przedzierają się ku niemu przez pociemniałą pustynię, ale one wcale nie posuwały się naprzód. Przypominały pensjonariuszy domu wariatów, ubrane w jasne stroje, biły rękami w szyby swojego więzienia. Zawołał do nich, ale jego krzyk uleciał z wiatrem, a oni i tak znajdowali się za daleko, żeby go usłyszeć. Po chwili znowu owinął się kocem i zasnął. Rano burza minęła i w świetle nowego dnia zobaczył już tylko kawałki plastikowych opakowań na płocie, które przywiał wiatr. Ruszył na wschód, do okręgu De Baca w Nowym Meksyku, i zaczął szukać grobu swojej siostry, ale nie mógł go znaleźć. Miejscowi byli dla niego mili, dni stawały się coraz cieplejsze i prawie niczego mu nie brakowało w tym jego wędrownym życiu. Zatrzymywał się, żeby rozmawiać z dziećmi albo z końmi. Gospodynie karmiły go w swoich kuchniach, a on zawinięty w koc sypiał pod gwiazdami i patrzył, jak z nieboskłonu spadają meteoryty. Pewnego wieczoru
pił pod topolą ze źródła, pochylił się, aby zassać ustami wodę z zimnej, jedwabistej powierzchni i patrzeć, jak drobne rybki dryfują i zawracają w płynącym niżej nurcie. Na pieńku stał blaszany kubek, wziął go w ręce i usiadł. Od lat nie widział już kubka przy żadnym źródle i trzymał go w dłoniach jak przed nim tysiące ludzi, nieznanych mu, ale zjednoczonych w tym sakramencie. Zanurzył naczynie w wodzie i podniósł je do ust. Było chłodne i ociekało wodą. Jesienią tego roku, kiedy nadeszły chłody, nocował u jakiejś rodziny pod Portales w Nowym Meksyku i spał w przykuchennej szopie, do złudzenia przypominającej pokój, w którym sypiał w dzieciństwie. Na ścianie w korytarzu wisiała oprawiona fotografia, odbitka szklanego, pękniętego na pięć kawałków negatywu, podobna do puzzli składających się na studium, którego treść pasowała do nieco kulawej formy. Nadawało to jakieś trzecie, nadrzędne albo szczególne znaczenie każdej z siedzących postaci na fotografii. Ich twarzom. Ich formom. Gospodarze mieli dwunastoletnią córkę i czternastoletniego syna, a ich ojciec kupił im źrebaka, którego trzymali w szopie za domem. Nie był to jakiś szczególnie dobry źrebak, ale po południu, kiedy dzieci wysiadały ze szkolnego autobusu, Billy wychodził i pokazywał im, jak układać konika za pomocą sznura i uździenicy. Chłopiec lubił źrebaka, ale dziewczynka po prostu go uwielbiała, wieczorami po kolacji wychodziła z domu mimo chłodu, siadywała na usłanej słomą podłodze szopy i godzinami mówiła coś do zwierzaka. Czasami po kolacji kobieta zapraszała Billy’ego, żeby zagrał z nimi w karty, a on czasami siadał z dzieciakami przy stole w kuchni i opowiadał im o koniach, krowach i dawnych czasach. Czasami o Meksyku. Pewnej nocy przyśniło mu się, że w pokoju jest z nim Boyd, który nie chciał się do niego odezwać, chociaż Billy wołał go i wołał. Kiedy się obudził, kobieta siedziała na brzegu jego łóżka, trzymając mu rękę na ramieniu. Nic panu nie jest, panie Parham? Nie, psze pani. Przepraszam. Widzi mi się, że coś mi się śniło. Na pewno dobrze się pan czuje?
Tak, psze pani. Chce pan, żebym przyniosła panu łyk wody? Nie, psze pani. Ale dziękuję. Zaraz zaś znowu usnę. Chce pan, żebym zostawiła światło w kuchni? Jeżeli nie ma pani nic przeciwko temu. Dobrze. Dziękuję. Boyd był pańskim bratem. Tak. Nie żyje od dawna. Ale ciągle go panu brakuje. Owszem, tak. Cały czas. Był młodszy? Tak. O dwa lata. Rozumiem. Był wspaniały. Uciekliśmy kiedyś razem do Meksyku. Byliśmy jeszcze dziećmi. Jak umarli nasi staruszkowie. Pojechaliśmy do Meksyku, żeby sprowadzić z powrotem ukradzione nam konie. Byliśmy jeszcze dzieciakami. Boyd świetnie znał się na koniach. Zawsze lubiłem patrzeć, jak jeździ konno. Lubiłem patrzeć, jak się przy nich krząta. Dałbym chyba wszystko, żeby go zobaczyć jeszcze raz. Zobaczy go pan. Mam nadzieję, że ma pani rację. Na pewno nie chce pan szklanki wody? Nie, psze pani. Nic mi nie potrzeba. Poklepała go po ręce. Sękata, pokryta przypominającymi sznury bliznami, upstrzona plamkami od słońca i ze starości. Żyły jak liny łączące się z jego sercem. Oto kawałek mapy, którą potrafią odczytać ludzie. Oto mnóstwo znaków i cudów od Boga, tworzących cały pejzaż. Tworzących świat. Wstała, żeby wyjść.
Betty, powiedział. Tak. Nie jestem zaś taki, za jakiego mnie masz. Jestem po prostu zerem. Nie wiem, jak możesz znosić moje towarzystwo. No, panie Parham, już ja wiem, kim pan jest. I naprawdę wiem dlaczego. A teraz niech pan już śpi. Do zobaczenia rano. Tak, psze pani.
DEDYKACJA Ja twoim będę dzieckiem A ty mną z późnym wiekiem Zimno się robi na świecie Niewiernych furia jest wartka To już historii zamknięcie Zatem odwróć kartkę.
Przypisy
[1] Innym razem (hiszp.; przekład hiszpańskich zwrotów i dialogów oraz wszystkie przypisy autorstwa tłumacza). [2] Tu: panowie. [3] Salsa pomidorowa. [4] Koń. [5] Co myślisz? [6] Na zdrowie. [7] Przebita. Mamy przebitą oponę. [8] Przecież widzę. [9] Tak. Oczywiście. [10] Łata na łacie. [11] To prawda. [12] A ta druga? [13] Jest w jeszcze gorszym stanie. [14] Słyszycie coś? [15] Nic. [16] Dokąd jedziecie?
[17] Jest tam robota? [18] Mam nadzieję, że tak. [...] Jesteś kowbojem? [19] Tak. Kowbojem. [20] Gdzie twoi kumple? [21] Na wsi. [22] Dobrze. [23] O której wraca pan Mac? [24] Nie wiem. [25] Zaczekaj. [26] Tu: Nie trzeba. [27] Nie. Zaczekaj. [28] Jesteś bardzo młody (być może pomyłka autora lub wydawcy – z kontekstu wynika, że chodzi o dziewczynę, zdanie powinno więc brzmieć: „Es muy joven”, czyli: „Jest bardzo młoda”). [29] Młoda. [...] Nie ma jej tutaj. [30] Tu: Jasne. [31] Tu: Prawda? [32] Oczywiście, że tak. [33] Wracamy do La Venada. [34] Na zewnątrz. [...] Nie możemy tego robić tutaj.
[35] Jest niebezpiecznie. [36] Epileptyczka. [37] Tu: wozy. [38] Rachunek proszę. [39] Przepraszam, ale nie znam angielskiego. [40] Nie szkodzi. Możemy rozmawiać po hiszpańsku. [41] To dobrze. [42] Jak masz na imię? [43] A pan? [44] To twoje prawdziwe imię? [45] Tak. Oczywiście. [46] To nie jest twój... Pseudonim zawodowy. [47] Nie. Tak się naprawdę nazywam. [48] Nieważne. [49] Nie pamiętasz mnie? [50] Ile ma pani lat? [51] Wystarczy. [52] To kłamstwo. [...] Co powiedziałam. [53] Co?
[54] Naprawdę? [55] Bo cię szukałem. [...] Szukam cię już od dłuższego czasu. [56] Tu: Ale jak to możliwe, że mnie pamiętasz? [57] Tu: Pamiętam. [58] Proszę? [59] Musimy zapłacić. [60] Za całą noc. [61] To bardzo drogo kosztuje. [62] Ile? [63] Daj mi pięćdziesiąt. [64] Wystarczy? [65] Na krześle. [66] Jesteś żonaty? [67] Musisz już iść? [68] Przyjdziesz jeszcze? [69] Tu: Zostań z Bogiem. [70] Ty też. [71] Proszę? [72] Wymów moje imię.
[73] Masz na imię John. [74] Służąca. [75] Tu: Opętał ją zły duch. [76] Idź stąd. [...] Ona nie jest opętana. Idź stąd. [77] Dosyć! [...] Dosyć! [78] Na co czekasz? [79] Zostaw ją w spokoju. [...] Zostaw ją w spokoju. [80] Zamknij się. [81] Jeśli już musisz kogoś uderzyć, to uderz mnie. [82] Tu: koryto strumienia. [83] Bagniska. [84] Wejdź. [85] Tu: burdelpomocnik, pośrednik, asystent alfonsa. [86] Ten sam chłopak? [87] Ten sam. [88] Dobra. [...] Spływaj. [89] Obiecaj mi. [...] Obiecaj. [90] Musisz już iść. [91] Tak, tak. Obiecuję.
[92] Jak się pan miewa? [93] Jednooka. [94] Chwileczkę. [95] Tu: Co takiego? [96] Po hiszpańsku, proszę. Powiedz mi po hiszpańsku, co ona powiedziała. [97] Dobry wieczór. [98] Jak się pan ma? [99] Czego się napijesz? [100] Przynieś mojemu przyjacielowi wino. [101] Tu: bulwar. [102] Farma. [103] Tu: elegancik, bikiniarz. [104] Bogaty. [105] Do widzenia, kowboju. [106] Gra słów: „Do widzenia, pucybucie” albo: „Do widzenia, kłamczuchu”. [107] No i jak? [108] Wygląda młodziej. Bardziej... [109] Niewinnie. [110] Niewinnie. No tak.
[111] Nie podoba ci się? [112] Jest dobrze. [...] Podoba mi się. [113] Nie martw się. [114] Najpiękniejsza. Najpiękniejsza. [115] Możesz chodzić? [116] Kłamiesz. Żartujesz. Nie? [117] Wstydzisz się? [118] Oczywiście. [119] Jak księżniczka. [120] Jak kurwa. [121] Ile? [122] Dużo. [...] Dużo. [123] Że co? [...] Jaka ścieżka? [124] Wszystko jedno. Ta. Ścieżka, która została wybrana. [125] Wielkie nieba. [126] Tu jest niebezpiecznie. [127] Co? [128] Niebezpiecznie. [129] Musiałem się z tobą zobaczyć.
[130] Jesteś szalony. Szalony. [131] Masz rację. [132] Musimy iść. [...] Już po nas. [133] On mnie zabije. [134] Kto? [135] Kto? [...] Kto cię zabije? [136] Chcesz kawy? [137] Wejdź. Wejdź. Znajdziesz jego spodnie? [138] Dobranoc. [139] Kolorowe meksykańskie poncza. [140] Jeszcze raz. [141] Gdzie jest Eduardo? [142] Kto? [143] Właściciel. [144] Nie ma go. [145] Kiedy wróci? [146] Nie wiem. [...] Jest jakiś problem? [147] Nie ma żadnego problemu. [148] Chwileczkę. [...] Zaczekaj.
[149] Tu: pośrednik. [150] Łapówka. [151] Chodź no tu. [152] Bałem się, że nie przyjedziesz. [153] Kochasz mnie? [154] Tak. Kocham. [155] A moja odpowiedź? [156] Zobacz. [...] Zobacz, co narobiłaś, ty kurwo. [157] Uzdrowicielka, znachorka. [158] Patrz. [159] Nadzieja Świata. [160] Jest tego więcej. [161] Jak sobie życzysz. [162] Wyjdź za mnie. [163] Dobrze, kochany. [...] Moja odpowiedź brzmi: tak. [164] Naprzód, chłopcy! [165] Tu: dogboje, poganiacze psów (gra słów: kowboje – dogboje). [166] Tu: głupole, głupcy. [167] Chłopaki.
[168] Kaktusowata, ciernista roślina o długich pędach. [169] Dobrze. [...] Bardzo ładnie. [170] Przyjechał. [171] Jesteś najpiękniejsza w całej wsi. [...] Doskonała. [172] Czy dziewczyna ze wsi może być piękna? [173] Tak. [...] Tak. Oczywiście. Wie o tym cały świat. [174] Odwróć się. [175] Chodź tutaj. [176] Do kogo się modlisz? [177] Do Boga. [178] I kto ci odpowiada? [179] Nikt. [180] Tu: Droga Umarlaka (dosłownie „podróż umarłego”). [181] Narzeczona, wybranka. [182] Jeszcze jeden stracony. [183] Jeszcze jeden. [184] Tu: Trudno. [185] Dobry wieczór. [186] Jak się masz?
[187] Dobrze. A ty? [188] Dobrze. Dziękuję. [189] Dlaczego nie rozmawiasz z naszym przyjacielem po angielsku? [190] Ojciec chrzestny; opiekun. [191] Wesele. [192] Napój chłodzący. [193] Ojciec chrzestny; opiekun. [194] Tu: alfons. [195] Dziwka. [196] Nożownik. [197] O czym myślisz? [198] O niczym. [199] Masz jakieś wątpliwości. [200] Tu: asekurant (dosł. „ostrożny człowiek”). [201] Ja? [202] Sowy. [203] Płomykówki. [204] Puszczyki. [205] Prawdopodobnie.
[206] Być może. [207] Dwa Światy. [208] Tu: Wszystko w porządku? [209] Tak [...]. Chyba tak. [210] A ty? [211] Nigdy. [212] Kochasz mnie? [213] Na zawsze. A ty? [214] Do końca życia. [215] Tak będzie. [216] Dlaczego nie? [217] Nie wiem. Myślałam, że Bóg mnie nie wysłucha. [218] Wysłucha cię. Pomódl się w niedzielę. Powiedz mu, że to ważne. [219] Ranczer. [220] Ulica Smutnej Nocy. [221] Wszystko załatwione. [222] Przyjedzie po ciebie jutro o siódmej. Musisz być punktualna. [223] Będę. [224] Siedź w domu, dopóki nie przyjedzie.
[225] Nic nikomu nie mów. [226] Nie. Nikomu. [227] Nie możesz nic zabrać ze sobą. [228] Nic? [229] Boję się. [230] Czy wasi księża mówią po hiszpańsku? [231] Tak. Znają hiszpański. [232] Chcę wiedzieć, [...] czy wierzysz, że grzechy mogą być człowiekowi odpuszczone. [233] W co wierzysz w głębi serca. [234] Może przebaczyć każdy grzech? [235] Każdy. Tak. [236] Bez żadnego wyjątku? [237] Z wyjątkiem rozpaczy [...]. Na to nie ma lekarstwa. [238] Nie muszę się nad tym zastanawiać [...]. Tak. Przez całe życie. [239] Kocham cię [...]. I zostanę twoją żoną. [240] Muszę iść. [241] Proszę [...]. Proszę. [242] Przedmieścia.
[243] Dokąd idziesz? [244] Do domu. [245] Co się stało? [246] Nic. [247] Jesteś z White Lake. [248] I wracasz? [249] Dlaczego? [250] Nie wiem. [251] Nie wiesz. [252] Chcesz pójść ze mną? [253] Nie mogę. [254] Dlaczego nie? [255] Podoba ci się życie, jakie tam prowadzisz? [256] To chodź ze mną. [257] Chcesz pójść ze mną? [258] Jak się pani nazywa? [259] Nic? [260] Jak ci się zdaje, czym jesteś? [261] Niczym.
[262] Niczym. Tak. Ale uważasz, że jesteś w tym domu na jakichś specjalnych warunkach? Myślisz, że Bóg cię wybrał? [263] Nigdy nic takiego nie myślałam. [264] Proszę? [265] Twój kochanek nie wie. [266] Nie [...]. Nie wie. [267] Kowboj. [268] Gatunek meksykańskiej muzyki; piosenka zwykle wykonywana solo przy akompaniamencie gitary. [269] Nic nie bierz. [270] Gotowa? [271] Dobrze. Chodźmy. [272] Szybko, szybko. [273] Nie idź. Nie idź. [274] Popełniłam błąd. [275] Osiedla. [276] Przedmieścia. [277] Proszę? [278] Czekam na przyjaciela. [279] Tak. Oczywiście.
[280] Gotowa? [281] Gdzie jest Ramón? [282] Wszystko w porządku. Chodźmy. Musimy się spieszyć. [283] Posłuchaj [...]. Twój narzeczony. Ma w tym miejscu bliznę. [284] Więzienna kuchnia. [285] Czy tak? [286] Tak [...]. To prawda. Masz moją zieloną kartę? [287] Zadowolona? [288] Tak [...]. Jestem zadowolona. [289] Rodzaj długiego szala. [290] Kto to jest? [291] Znasz ją? [292] Znasz White Lake? [293] Tak. Oczywiście. [294] Dobrze. Jedziemy. [295] Gdzie mój przyjaciel? [296] Gadaj. Gdzie mój kumpel? [297] Nie wiem. Nie wiem. Na Boga, ja nic nie wiem. [298] Gdzie jest ta dziewczyna? Magdalena? Gdzie jest Magdalena?
[299] Jezus, Maria, Józefie święty, zlituj się, nie ma jej tu. Nie ma. [300] Gdzie Eduardo? [301] W swoim biurze. [302] Tu: pogadamy później. [303] Innym razem. [304] Torreador; asystent torreadora. [305] Tu: wieś. [306] Wsiowi czarownicy. [307] Posłuchaj [...]. Wszystko w porządku. Nic ci nie zrobię. [308] Zostaw mnie. [309] Możesz chodzić? [310] Trochę. Nie za bardzo. [311] Tu jest niebezpiecznie. [312] Tak. Masz rację. [313] Idź. [314] Tak, tak [...]. Tak, mały. Poczekaj. [315] Zmykaj stąd [...]. Szybko. Szybko. [316] Wody [...]. Potrzebuję wody. [317] Nie macie czegoś większego?
[318] Daj mi dwie [...]. Dwie. [319] Absent Without Official Leave (ang.) – tu: samowolka. [320] Co masz do jedzenia? [321] Krakersy, nic więcej. [322] Mogę się z tobą podzielić. [323] Już idę. [324] To bardzo ładnie z twojej strony. [325] Dokąd jedziesz? [326] Na południe. A ty? [327] Na północ. [328] Jaki człowiek podzieliłby się krakersami ze śmiercią? [329] Poza tym dzielenie się z innymi to prawo drogi, prawda? [330] Jak najbardziej. [331] Nie da się przekupić śmierci. [332] To prawda. Niczym. [333] Nie chcesz więcej? [334] Na drogę. [335] Co za pytanie. [336] Szkic. Najwyżej rysunek na brudno.
[337] Tu: Opowiadaj dalej. [338] W dawnych czasach. [339] Turnia, skała. [340] Gospoda. [341] Wszystko jest możliwe na tym świecie. Zobaczymy. [342] Co? [343] To tylko rysunek, nic więcej. [344] Zgadza się? [345] Tu: korytarze; żleby. [346] Na miejscu. [347] Wyparowało czy zniknęło. [348] A jest jakaś różnica? [349] Tak. Tego, co wyparowuje, po prostu nie widać. Ale to, co znika? [350] Ludzie gór. [351] Nie pierwsza w Epilogu aluzja do słów Prospera z Burzy Shakespeare’a: „We are such stuff as dreams are made on, and our little life is rounded with a sleep” (akt IV, scena 1, w. 148); w przekładzie S. Barańczaka: „Jesteśmy surowcem, z którego sny się wyrabia...”. [352] Łąki. [353] Brat bliźniak.