Autor - Julio Cortazar
Tytuł - Autobus
Tłum. - Zofia Chądzyńska
Opracowanie - Tomasz Kaczanowski
- Może wracając przyniesiesz mi "El Hogar" - powiedzi...
5 downloads
8 Views
Autor - Julio Cortazar
Tytuł - Autobus
Tłum. - Zofia Chądzyńska
Opracowanie - Tomasz Kaczanowski
- Może wracając przyniesiesz mi "El Hogar" - powiedziała senora Roberta, zasiadając w
fotelu na sjestę. Klara porządkowała lekarstwa na stoliku na kółkach, przebiegała pokój
dokładnym spojrzeniem. Tak, wszystko w porządku. Matylda zajmie się senorą Robertą,
w razie czego jest pokojówka, która wie, co i jak. Teraz może już wyjść, ma dla siebie
całe sobotnie popołudnie, pójdzie do przyjaciółki, Anna czeka na nią, pogadają sobie, o
wpół do szóstej wypiją herbatkę, radio, czekoladki.
O drugiej, kiedy fala urzędników ginie w bramach tylu domów, na Villa del Parque robi się
przestrzennie i jasno. Postukując obcasikami Klara maszerowała przez Tinogastę i
Zamudio, rozkoszując się listopadowym słońcem, poprzecinanym przez wyspy cienia,
które rzucały stojące wzdłuż jej drogi drzewa. Na rogu Avenida San Marti i Negoya, gdzie
czekała na autobus 168, nad jej głową rozegrała się bitwa wróbli, a florencka wieża San
Juan Maria Vianney wydała jej się bardziej czerwona niż zwykle na tle bezchmurnego
nieba, tak wysokiego, że przyprawiało o zawrót głowy. Zegarmistrz don Luis ukłonił jej się
z aprobatą, jakby doceniał jej zgrabną figurkę, pantofle jeszcze dodające jej smukłości,
biały kołnierzyk u kremowej bluzki.
Pustą ulicą nadjechał zapóźniony 168 i z suchym parsknięciem otworzył automatyczne
drzwi, aby Klara, jedyna pasażerka na tym spokojnym o tej porze przystanku, mogła
wsiąść.
Szukając drobnych w swojej przeładowanej torebce, Klara chwilę zwlekała z kupnem
biletu. Konduktor, krępy młodziak, wycwaniony, jak trzeba stać, by nie stracić równowagi
na wirażach i przystankach, patrzył na nią z mało życzliwym wyrazem twarzy. Dwa razy
zdążyła powtórzyć "za piętnaście", a on długo jeszcze się na nią gapił, jakby czymś
zdziwiony, zanim podał jej różowy bilet; Klarze przypomniał się dziecinny wierszyk: "O
ten różowy bilecik proszę, panie konduktorze, tak dziś chłodno jest na dworze, a ja lekki
mam żakiecik". Uśmiechnąwszy się do siebie obejrzała się w tył i zobaczyła wolne
miejsce obok zapasowych drzwi; usiadła na nim z tą maleńką przyjemnością właściciela,
jakiej zawsze dostarcza miejsce obok okna. Wtedy spostrzegła, że konduktor w dalszym
ciągu na nią patrzy. Na rogu Avenidy San Martin, koło mostu, przed samym zakrętem,
kierowca odwrócił się i także na nią spojrzał; z odległości nie było to łatwe, w końcu
jednak odnalazł ja oczami, zagłębioną w swym siedzeniu. Był to kościsty blondyn o
wygłodzonej gębie; zamienił parę słów z konduktorem, obaj popatrzyli na Klarę, potem
na siebie, autobus szarpnął i na dużej szybkości wjechał w Chorroarin.
"Para idiotów" - pomyślała Klara, trochę pochlebiona, a trochę speszona. Wkładając bilet
do portmonetki, kątem oka spojrzała na panią z wielkim bukietem goździków, która
1
siedziała przed nią. Wtedy pani też na nią popatrzyła; odwróciła się ponad bukietem i
popatrzyła na nią łagodnym spojrzeniem krowy w ogrodzeniu, a Klara wyjęła lusterko i
pogrążyła się w studiowaniu swoich warg i brwi. Ale i w karku poczuła coś niemiłego;
podejrzenie nowej impertynencji sprawiło, że odwróciła się szybko, tym razem już
naprawdę zagniewana. O dwa centymetry od swojej twarzy natknęła się na oczy
jakiegoś starego w sztywnym kołnierzyku, z bukietem stokrotek, wydających prawie
mdlącą woń. Z głębi autobusu, z długiego zielonego siedzenia na końcu, wszyscy czterej
pasażerowie patrzyli na Klarę, wydawali się krytykować coś w Klarze, która
wytrzymywała ich spojrzenia z wzrastającym wysiłkiem, czując, że staje się to z chwili na
chwilę trudniejsze, jednak nie z powodu uporczywości tych spojrzeń ani nie z powodu
bukietów, które trzymali w rękach, raczej dlatego, że oczekiwała jakiegoś uprzejmego
rozwiązania, jakiegoś powodu do śmiechu, w rodzaju sadzy na nosie, której nie miała, a
tymczasem na jej kiełkującym uśmiechu usadawiały się, mrożąc go, te spojrzenia
uważne i nieprzerwane, tak jakby same bukiety na nią patrzyły.
Nagle zaniepokojona wsunęła się głębiej w siedzenie, chwilę zatrzymała oczy na
zniszczonej poręczy przed sobą, potem popatrzyła na dźwigienkę od zapasowych drzwi i
przeczytała: "W celu otwarcia drzwi pociągnąć dźwignię do siebie i wstać"; wpatrywała
się w pojedyncze litery, ale nie łączyła ich w słowa. W ten sposób osiągała jakąś sferę
spokoju, zawieszenie broni dla myśli. Ostatecznie nic w tym dziwnego, że jadący patrzą
na tego, kto wsiadł ostatni, nic nadzwyczajnego, że ludzie wiozą kwiaty na Chacaritę, i
właściwie naturalne, że prawie wszyscy w autobusie mają bukiety. Przejeżdżali wzdłuż
szpitala Alvear i po stronie Klary ciągnęły się puste place, za którymi daleko wznosiła się
La Estrella, strefa brudnych kałuż i żółtych koni ze zwisającymi u szyi postronkami. Klara
nie mogła się oderwać od tego widoku, którego nawet blask słońca nie był w stanie
rozweselić, zaledwie od czasu do czasu odważając się na szybki rzut oka w głąb wozu.
Czerwone róże i kalie, dalej ohydne mieczyki, brudne jakieś i zgniecione, ciemnoróżowe
w sine plamy. Pan przy trzecim okienku (patrzył na nią, teraz nie, teraz znowu) wiózł
goździki niemal czarne, zbite w jedną masę niby pokryta krostami skóra. Dwie
dziewczyny o okrutnych nosach, które siedziały z przodu na bocznym siedzeniu,
wspólnie trzymały bukiet ubogich: chryzantemy i dalie, choć same nie były biedne, miały
dobrze skrojone kurtki, plisowane spódniczki, białe podkolanówki i patrzyły na Klarę z
wyższością. Chciałaby zmusić do spuszczenia oczu te bezczelne smarkule, były to
jednak cztery nieruchome źrenice, no a konduktor, a pan od goździków, a gorąco w kark
od wszystkich siedzących za nią, a stary w sztywnym kołnierzyku tak blisko, a młodzi na
tylnym siedzeniu, La Paternal, bilety z Cuenca skończone.
Nikt nie wysiadł. Stojący na przystanku mężczyzna wskoczył zręcznie i stanął przed
konduktorem, który czekał na niego w połowie autobusu, patrząc mu na ręce. Mężczyzna
trzymał dwadzieścia centów w prawej, drugą obciągał sobie kurtkę. Zwlekał, nie
zważając na spojrzenie tamtego. "Za piętnaście", doszło do uszu Klary. Tak jak ona, za
piętnaście. Ale konduktor nie wyrywał biletu, w dalszym ciągu patrzył na pasażera, który
wreszcie zdał sobie z tego sprawę i zrobił jakiś zniecierpliwiony gest: "Powiedziałem
panu, że za piętnaście". Konduktor podał mu bilet, który tamten odebrał, teraz z kolei
czekał na resztę. Zanim ja dostał, wsunął się lekko na puste miejsce obok pana z
2
czarnymi goździkami. Wreszcie konduktor oddał mu pięć centów, raz jeszcze spojrzał na
niego z góry, jakby mu badając głowę, ale tamten już tego nie zauważył, zapatrzony w
czarne goździki. Pan od goździków również spojrzał na niego parę razy, wtedy młody
człowiek oddał mu to spojrzenie; obaj niemal równocześnie zwrócili ku sobie głowy, ale
nie prowokacyjnie - po prostu na siebie patrzyli. Klara była wciąż zła na dziewczyny z
przedniego siedzenia; mało, że najpierw z niej nie spuszczały oczu, teraz przeniosły je
na nowego pasażera. Przez chwilę, podczas gdy 168 jechał bardzo szybko wzdłuż muru
Chacarity, wszyscy patrzyli na chłopca i na Klarę, tyle że na nią już nie wprost, teraz
więcej interesował ich nowo przybyły, ale jakby ogarniając ją spojrzeniem skierowanym
na niego, jakby łącząc ich ze sobą tą wspólną obserwacją. Co za idioci z tych ludzi,
każdy ma bukiet, każdy ma coś do załatwienia, te dziewczyny także nie są już dziećmi, a
wszyscy tacy ordynarni. Miałaby ochotę uprzedzić nowego pasażera, czuła budzące się
w niej jakieś bezpodstawne braterstwo w stosunku do niego. Miała ochotę powiedzieć:
"Oboje wzięliśmy bilety po piętnaście", tak jakby to mogło ich zbliżyć, dotknąć jego
ramienia, poradzić mu: "Nie należy im się poddawać, to chamy, ukryte za tymi swoimi
bukietami". Chciałaby, żeby przesiadł się i zajął miejsce obok niej, ale chłopiec (z bliska
było widać, że jest bardzo młody, mimo twardości w wyrazie twarzy) opadł na najbliższe
wolne siedzenie. Na poły rozbawiony, a na poły zdziwiony rewanżował się spojrzeniem
konduktorowi, dwom dziewczynom, pani z mieczykami. Pan z czarnymi goździkami miał
teraz głowę odwróconą w tył i patrzył na Klarę, patrzył bez wyrazu, spojrzeniem
matowym i porowatym jak pumeks. Odpowiadała mu z uporem, ale czuła się jakby
wydrążona, chwilami brała ją ochota, by wysiąść (ale ta ulica, tak daleko od przystanku, i
w dodatku bez powodu, tylko dlatego, że nie ma bukietu); zauważyła, że chłopak także
zaczął być niespokojny, że rzucał spojrzenia na lewo, na prawo, wreszcie obejrzał się do
tyłu, a wtedy na jego twarzy odbiło się zaskoczenie na widok czterech pasażerów z
tylnego siedzenia i starego w sztywnym kołnierzyku, z bukietem stokrotek. Oczy chłopca
prześliznęły się po twarzy Klary, przez sekundę zatrzymały się na jej ustach, na jej
brodzie; ale z przodu już ciągnęły go spojrzenia konduktora, dwóch smarkul, pani z
mieczykami, tak że odwrócił się wreszcie i spojrzał na nich jakby zwyciężony. Klara
porównywała to, co sama czuła przed chwilą, z tym, co teraz niepokoiło pasażera.
"Biedny, także z pustymi rękami", pomyślała bezsensownie. Wyczuwała w nim jakąś
bezbronność, miał przecież tylko oczy, aby powstrzymać ten zimny ogień spadający na
niego ze wszystkich stron.
Nie zatrzymując się 168 wpadł w kręte ulice wiodące na esplanadę przed cmentarzem.
Dziewczyny przeszły przez cały autobus i usiadły obok wyjścia. Za nimi ustawiły się
stokrotki, mieczyki, kalie. Z tyłu stłoczona grupa, której kwiaty pachniały dla Klary,
spokojnie siedzącej obok swego okna, ale uradowanej na widok tylu wysiadających; jak
przyjemnie będzie jechać pozostały odcinek. Czarne goździki wstały, młody pasażer
podniósł się, żeby je przepuścić, i stał tak pochylony, częściowo wepchnięty na wolne
miejsce przed Klarą. Był to przystojny chłopak o otwartej szczerej twarzy, może subiekt w
aptece, może młody buchalter albo budowniczy. Autobus zatrzymał się lekko i drzwi
parsknęły przy otwarciu. Chłopak czekał, by wszyscy wysiedli, aby potem swobodnie
wybrać sobie miejsce. Klara brała udział w jego cierpliwym oczekiwaniu i w duchu
3
poganiała mieczyki i róże, żeby raz wreszcie wysiały. Drzwi już były otwarte i wszyscy w
kolejce, ale ciągle jeszcze nie wysiadali, patrząc na nią i na młodego pasażera, patrząc
na nich spomiędzy bukietów kołyszących się tak, jakby był wiatr, jakiś wiatr spod ziemi,
poruszający korzenie roślin i równocześnie wszystkie bukiety. Wysiadły kalie, czarne
goździki, mężczyźni z tylnego siedzenia i ich kwiaty, dziewczyny, stary ze stokrotkami.
Zostało tylko ich dwoje i nagle 168 zrobił się jakiś przytulny, bardziej szary, ładniejszy.
Klarze wydało się słuszne (a nawet konieczne), że pasażer siada obok niej, mimo, że ma
cały autobus do dyspozycji. A on usiadł, obydwoje spuścili głowy i patrzyli na własne
ręce. Byli tylko tymi rękami, niczym więcej.
- Chacarita ! - krzyknął konduktor.
Klara i chłopiec odpowiedzieli na jego badawcze spojrzenie zgodnym: "Mamy bilety po
piętnaście". Może tylko to pomyśleli, ale to było dość.
Drzwi ciągle były otwarte. Konduktor podszedł do nich.
- Chacarita - powtórzył tonem wyjaśnienia.
Pasażer nawet na niego nie spojrzał, ale Klarze zrobiło się go żal.
- Jadę na Retiro - powiedziała i pokazała mu bilet: "O ten różowy bilecik proszę, panie
konduktorze".
Kierowca o mało nie wypadł ze swego siedzenia, tak na nich patrzył. Konduktor odwrócił
się jakby niepewny, dał mu znak ręką. Tylne drzwi parsknęły (przodem nie wsiadł nikt) i
168 nabierał tempa nerwowymi zrywami, lekki i zręczny, pędząc już z szybkością, która
ołowiem zaciążyła na żołądku Klary. Stojąc obok kierowcy, konduktor trzymał się
chromowanego drążka i patrzył na nich, a oni zwracali mu to spojrzenie; tak trwało do
zakrętu w Dorrego. Wtedy Klara uczuła, że chłopiec delikatnie kładzie jej rękę na ręce,
jakby korzystając z tego, że z przodu nie widać ich. Była to ciepła, delikatna ręka, a ona
nie cofnęła swojej, tylko powoli przesunęła ją po udzie, niżej, aż do kolana. Po szybko
jadącym autobusie hulał prąd powietrza.
- Tyle ludzi - powiedział chłopiec niemal że bez głosu - i nagle wszyscy wysiadają...
- Wieźli kwiaty na Chacaritę - powiedziała Klara. - W sobotę dużo ludzi odwiedza
cmentarze.
- Tak, ale...
- Tak, to było trochę dziwne. Zwrócił pan uwagę ? ...
- Tak - powiedział, niemal wpadając jej w zdanie. - Zauważyłem, że i pani także...
- Dziwaczne. Ale teraz już nikt nie wsiada.
Na przejeździe kolejowym wóz raptownie zahamował. Niespodziewany wstrząs wyrzucił
ich do przodu. Autobus drżał niby olbrzymie żywe cielsko.
- Ja jadę na Retiro - powiedziała Klara.
- Ja także.
Konduktor nie ruszył się z miejsca, teraz gniewnie rozprawiał z kierowcą. Zobaczyli (nie
przyznając się przed sobą, że obserwują tę scenę), jak kierowca opuszcza swoje miejsce
i zbliża się do nich; konduktor szedł za nim o krok. Klara zauważyła, że obaj patrzą na
chłopca, który prostuje się, jakby zbierając siły; poczuła, że drżą mu nogi i ramię wsparte
o jej ramię.
Rozległo się wycie pędzącej lokomotywy, czarny dym przesłonił ziemię. Huk
4
pośpiesznego zagłuszył słowa kierowcy, który zatrzymał się o dwa miejsca od nich,
pochylony jak ktoś, kto się szykuje do skoku. Ale konduktor chwycił go za ramię, władczo
wskazując barierę szlabanu, która wznosiła się w górę, podczas gdy ostatni wagon
oddalał się wśród brzęku żelaza. Kierowca zacisnął usta i zawrócił na swoje miejsce; z
wściekłym podskokiem 168 przejechał przez szyny i zjechał z nasypu.
Chłopiec zwolnił napięcie ciała, miękko zapadł się w siedzenie.
- Nigdy nic podobnego mi się nie zdarzyło - powiedział jakby do siebie.
Klarze zachciało się płakać. Szloch tkwił w niej gotowy, choć nieprzydatny.
Podświadomie czuła, że wszystko jest w porządku, że jedzie pustym (z wyjątkiem
chłopca) autobusem 168 i że cały swój protest przeciw temu, co się dzieje, mogłaby
wyładować pociągając za dzwonek i wysiadając na najbliższym przystanku. Nie, przecież
wszystko jest w porządku. Jedyna rzecz niepotrzebna to myśl, że trzeba będzie wysiąść i
rozstać się z tą ręką, która znowu zacisnęła się na jej dłoni.
- Boję się - powiedziała po prostu. - Gdybym była chociaż przypięła sobie do bluzki
bukiecik fiołków...
Spojrzał na nią, potem na jej bluzkę.
- Ja także lubię czasem wetknąć sobie gałązkę jaśminu do klapy - powiedział. - Ale dziś
spieszyłem się i nie pomyślałem...
- Szkoda. Chociaż właściwie my jedziemy na Retiro...
- No właśnie.
Tak, to już był dialog. To już był dialog. Dbać o niego, Podsycać go.
- Czy nie można by trochę otworzyć okna ? Strasznie tu duszno.
Spojrzał na nią zaskoczony, bo jemu było raczej chłodno. Konduktor obserwował ich
spod oka, rozmawiając z szoferem. Od szlabanu 168 nie zatrzymał się ani razu i właśnie
zakręcali z Canninu w Santa Fe.
- Przy tym siedzeniu okno nie daje się otworzyć - powiedział. - To jest jedyne miejsce,
gdzie się nie otwiera, bo to są zapasowe drzwi.
- Mhm - powiedziała Klara.
Moglibyśmy się przesiąść.
- Nie, nie. - Ścisnęła jego palce chcąc go zatrzymać. - Im mniej będziemy się ruszać, tym
lepiej.
- Można by ewentualnie otworzyć tamto okno przed nami.
- Nie. Proszę... nie.
Czekał myśląc, że Klara jeszcze coś doda, ale ona tylko wtuliła się w siedzenie. Teraz
patrzyła prosto na niego, chcąc w ten sposób jakoś umknąć temu, co ją przyciągało tam
na przodzie, tej nienawiści dopływającej do nich niby upał lub cisza. Chłopiec położył
drugą rękę na kolanie Klary, która przysunęła się bliżej, porozumiewali się ze sobą
poprzez ręce, poprzez palce, poprzez delikatną pieszczotę dłoni.
- Czasem człowiek jest tak roztargniony - powiedziała nieśmiało Klara. - Ma wrażenie, że
wziął wszystko, co trzeba, a zawsze o czymś zapomni...
- Przecież nie wiedzieliśmy...
- No pewno, ale w każdym razie... Tak patrzyli, zwłaszcza te dziewczyny, i tak się źle
czułam...
5
- Były nie do wytrzymania - obruszył się. - Zauważyła pani, jak się wszyscy umówili, żeby
nie odrywać od nas oczu ?
- Mimo że ten cały ich bukiet to były tylko chryzantemy i dalie, takie były pewnie siebie...
- Bo inni dodawali im odwagi - powiedział z irytacją w głosie. - Ten stary obok mnie ze
swoim zduszonym bukietem, z tą ptasią twarzą. Tylko tych z tyłu dobrze nie widziałem.
Myśli pani, że wszyscy ? ...
- Wszyscy - powiedziała Klara. - Zobaczyłam to, jak tylko wsiadłam. Na rogu Nogoya i
Avenida San Martin. Prawie od razu obejrzałam się i zobaczyłam, że wszyscy, wszyscy...
- Dzięki Bogu, że wysiedli.
Pueyrredon, raptowne hamowanie. Ciemnoskóry policjant rozkrzyżował ręce, jakby
obwiniając się o coś, na swoim podwyższeniu. Kierowca znowu wysunął się spoza
kierownicy, konduktor chciał przytrzymać go za ramię, ale ten mu się wyrwał i szedł
między siedzeniami patrząc na nich, zaciskając usta, skurczony, mrużąc oczy.
"Przepuśćże tamtych - nieswoim dziwnym głosem krzyknął konduktor. Chóralne trąbienie
rozlegało się za autobusem i kierowca pobiegł na miejsce. Konduktor szeptał mu coś do
ucha, co chwila odwracając się i patrząc na nich.
- Gdyby nie pan... - mruknęła Klara - Myślę, że gdyby nie pan, chyba byłabym się
zdecydowała wysiąść.
- Przecież jedzie pani dna Retiro - powiedział jakby zdziwiony.
- Tak, mam tam kogoś odwiedzić, ale mimo to chyba byłabym wysiadła.
- Ja wykupiłem bilet za piętnaście... - powiedział - Na samo Retiro.
- Ja także. Najgorsze, że jak się wysiądzie, to potem trzeba nie wiem jak długo czekać
na następny autobus.
- No pewno, a jeszcze potrafi przyjechać taki zapchany...
- Właśnie. Ciężko jest teraz jeździć po mieście. Na przykład metro...
- Coś nieprawdopodobnego. Bardziej męczące niż potem osiem godzin pracy.
W autobusie powietrze stało się nagle zielone i jasne, zobaczyli różowy kolor Muzeum,
nowy gmach Wydziału Prawa, i 168, jakby rozzłoszczony tym, że już dojeżdża,
przyspieszył, wjeżdżając w Leandro N. Alem. Jeszcze dwa razy autobus został
zatrzymany na skrzyżowaniach i dwukrotnie kierowca chciał rzucić się na nich. Za
drugim razem konduktor zatrzymał go, zagradzając mu drogę, odmawiając mu tego
jakby ze złością, jakby z bólem. Klara czuła, że kolana podnoszą się jej do piersi, a ręce
towarzysza opuściły ją, nagle suche, kościste, pełne napiętych żył. Nigdy nie widziała,
jak męska ręka zmienia się w pięść, i teraz obserwowała te dwie masywne bryły z
potulną ufnością, skurczona z przerażenia. A podczas tego cały czas rozmowa o
podróżach, o ogonkach na placu de Mayo, o tym, jacy ludzie są ordynarni, o cierpliwości,
której potrzeba do byle głupstwa, potem umilkli patrząc na mur otaczający stację, a
towarzysz jej wyjął portmonetkę i szukał w niej czegoś bardzo uważnie. Palce mu drżały.
- Już dojeżdżamy - powiedziała Klara prostując się.
- Tak. Proszę mnie posłuchać: jak zakręci na Retiro, szybko wstajemy i do wyjścia.
- Dobrze. Jak już będzie po tej stronie placu.
- Tak. Przystanek jest zaraz za Angielska Wieżą. Pani wysiądzie pierwsza.
- To obojętne...
6
- Nie. Ja stanę za panią. Na wszelki wypadek. Jak tylko zakręcimy, wstaję i
przepuszczam panią. Pani musi szybko się zerwać i stanąć na schodku koło drzwiczek,
a ja za panią.
- Dobrze, dziękuj - powiedziała Klara patrząc na niego z przejęciem i zagłębili się w
swym planie, zastanawiając się nad ilością kroków, nad tym, jak daleko jest do drzwi.
Zobaczyli, że 168 będzie miał zielone światło do samego placu; wśród drżenia szyb, o
mało nie ścinając narożnika, brał wiraż całym pędem. Młody pasażer zerwał się z
miejsca i rzucił w przód, Klara szybko ominęła go i ustawiła się na dolnym stopniu; stanął
za nią i zasłonił ja sobą. Klara patrzyła w drzwi, w kwadraty brudnych szyb i otaczającą je
czarną gumę. Nie chciała widzieć więcej i drżała całym ciałem. Na włosach czuła szybki
oddech towarzysza, gwałtowne hamowanie rzuciło ich na bok w tym samym momencie,
w którym drzwi otwarły się, a kierowca rzucił się ku przejściu z wyciągniętymi rękami.
Klara wyskoczyła na plac; kiedy się odwróciła, jej towarzysz już również wyskoczył, a
drzwi właśnie zamykały się z parsknięciem. Czarna guma ściskała rękę szofera, jego
białe i sztywne palce. Prze okno Klara zobaczyła, jak konduktor rzuca się ku kierownicy,
aby cofnąć dźwignię zamykającą drzwi.
Wziął ją pod rękę i szybkim krokiem szli prze...