Spis treści Karta redakcyjna Przedmowa Samotna Mała Coco Z Compiègne do Pau Po przybyciu do Paryża Rue Cambon Podróż do Włoch Misia Powrót do Paryża Diagilew Pani de Chevigné Picasso Forain Faubourg Saint-Honoré Rok 1922 Proste życie O poezji mody O bogactwie Dzieła społeczne Strawiński Wyższe sfery Biedne kobiety O modzie albo o tym, że każdy objaw inwencji powinien żyć własnym życiem Ostatni król Żegnaj, nie do zobaczenia Tłumaczenie podpisów pod ilustracjami Przypisy
Tytuł oryginału: L’ALLURE DE CHANEL Opieka redakcyjna: DOROTA WIERZBICKA Redakcja: BARBARA GÓRSKA Korekta: EWA KOCHANOWICZ, BARBARA TURNAU, MAŁGORZATA WÓJCIK Opracowanie graficzne na podstawie oryginału: ROBERT KLEEMANN Skład i łamanie: Infomarket © 1996, Hermann, Éditeurs des Sciences et des Arts Illustrations by Karl Lagerfeld © CHANEL, 1996 © Copyright for the Polish translation by Paweł Łapiński © Copyright for this edition by Wydawnictwo Literackie, 2016 Wydanie pierwsze ISBN 978-83-08-05864-0 Wydawnictwo Literackie Sp. z o.o. ul. Długa 1, 31-147 Kraków tel. (+48 12) 619 27 70 fax. (+48 12) 430 00 96 bezpłatna linia telefoniczna: 800 42 10 40 e-mail:
[email protected] Księgarnia internetowa: www.wydawnictwoliterackie.pl Konwersja: eLitera s.c.
Przedmowa
Pierwszy raz przekraczałem próg domu na rue Cambon. To była, zdaje się, wigilia 1921 roku. „Coco zaprasza was wszystkich”, powiedziała nam Misia; wszystkich, czyli Grupę Sześciu, naszą grupkę z kabaretu Le Bœuf sur le toit (Byk na Dachu), młodych z salonu pana Alphonse’a Daudeta, bywalców pracowni Jeana Hugo w Palais Royal, uczestniczących również w sobotnich kolacjach u Dariusa Milhauda. Chanel nie podbiła jeszcze Paryża; bufet zaaranżowano w przymierzalniach. Ich wystrój pamiętał 1914 rok – przypominały klinikę, w której parawany Coromandel Madame Langweil nie rozwinęły jeszcze swych jesiennych liści. Poza klientkami z Deauville albo graczami w polo, przyjaciółmi Capela, którego niedawno straciła, Chanel nie miała nikogo, była bardzo nieśmiała, zdystansowana. Misia przyprowadziła do niej tamtego wieczoru przyszłych towarzyszy jej życia, w osobach małżeństwa Berthelotów, Satiego, Lifara, Aurica, Segonzaca, Lipschitza, Braque’a, Moreau, Radigueta, Serta, Jouhandeau, Picassa, Cocteau, Cendrarsa (jeszcze nie Reverdy’ego). Sama tylko ich obecność ogłaszała zerwanie z 1914 rokiem, unieważnienie przeszłości, otwartą drogę dla dnia jutrzejszego, kiedy to bankierzy nie będą się już nazywać Salomon, ale Boy lub Lewis, a Satie nie zatytułuje utworu España, lecz Espagna, perfumy zamiast nazywać się Koniczyna szkarłatna albo Jesienne marzenie, będą nosiły numery rejestracyjne, jak galernicy. Nie rozpoznalibyście jeszcze geniuszu Chanel; nic nie wskazywało na jej autorytet, gwałtowność, agresywną tyranię, nic nie pozwalało dostrzec charakteru przypisywanego wielkiej osobowości. Jedynie Misia wyczuła swoim instynktem przekupki, jak Chanel się pnie, domyśliła się tej powagi skrytej pod frywolnością, precyzji w rozumowaniu i w pracy fizycznej, bezwzględnego temperamentu. Zakłopotana wśród tylu gości, z uroczym dystansem, nieśmiałością, która poruszała, chociaż nikt nie wiedział dlaczego – być może z uwagi na niedawną żałobę – Chanel wydawała się niepewna i jakby sama stawiała swoje życie pod znakiem zapytania, nie wierzyła już w szczęście: byliśmy nią zafascynowani. Któż mógł przeczuwać, że tego wieczoru biesiadowaliśmy u kogoś niosącego zagładę stylowi dziewiętnastego wieku?
„Czy wie Pan, na czym polega faner?”, pisała markiza de Sévigné; faner znaczy przetrząsać siano, ale też sprawiać, że rzeczy więdną. Od samego tylko wyglądu Chanel więdła cała epoka przedwojnia, usychali Charles Worth czy Jeanne Paquin. Chanel była pasterką, wnosiła zapach ścieżki do jazdy konnej, sianokosów, łajna, butów z cholewami, mydła do siodeł, poszycia leśnego. „Nasz wiek będzie świadkiem zemsty pasterek”, głosi Kariera wieśniaka Pierre’a de Marivaux. To właśnie „dziewczęta w chłopskich spódnicach i płaskich bucikach”, o których mówi Marivaux, zmierzą się razem z Chanel z „niebezpieczeństwami miasta”, zatriumfują nad nimi, niesione żądzą zemsty, która rozpętuje rewolucje; Joanna d’Arc to również rewolucyjna pasterka. Jeszcze raz zacytuję Marivaux: „Nasz wiek zapowiada zemstę pasterek, chłopstwo jest niebezpieczne, uprzedzam was”. Chanel należy do tej właśnie rasy. Mówiła: „Oddałam ciału kobiet należną wolność; to ciało pociło się w galowych strojach, pod koronkami, gorsetami, bielizną, watowaniem”. Razem z Chanel zielona wieś wracała na należne jej miejsce, jak dwadzieścia lat wcześniej w literaturze razem z Colette, która przybyła do Paryża z sierocińca w takim samym „szkolnym” fartuszku, z takim samym musznikiem pod szyją, w takich samych pantofelkach. Ten duch zemsty nigdy Chanel nie opuści; to on nakazał jej ściąć piękne długie włosy, które wplątywały się w tasiemki jej gorsetu, to on zniszczył wszelkie marzenia o utraconym raju, zresztą zmyślonym, bo mityczne dzieciństwo, które tak ją naznaczyło, Chanel
znienawidziła i porzuciła.
Tajemnicze kompleksy! Oto ciemna strona Chanel: jej cierpienie, pociąg do złych uczynków, potrzeba karcenia, jej duma, surowość, sarkazm, destrukcyjna pasja, bezwzględność charakteru tchnącego jednocześnie ciepłem i zimnem, jej dewastatorski geniusz twórczy. Ta La Belle Dame Sans merci, jak z Keatsa, wylansuje w przyszłości biedę dla miliarderek (jadając w tym czasie ze złotej zastawy), kształtującą fortunę, poszukiwanie tego, co nie przyciąga wzroku: miedzianego koloru jachtów, niebieskiego koloru morza i białej ceraty kapeluszy marynarzy Nelsona, dwuczęściowego black and white pruskiego muru domków w Chester, popielatej barwy pól lawendy w Roquebrune, pikników nad Brentą,
pamiętnych późnych kolacji w Pausa, bez służby, gdzie częstowano się z prymusów ustawionych w rzędzie na stołach jadalnych. Nigdy jeszcze snobizm nie był bardziej skierowany przeciwko samemu sobie. Szorstki charakter Chanel, jej precyzja w pracy i równie precyzyjne zdania, które wygłaszała, zbiór aforyzmów ostrych jak brzytwa, tryskających jak woda z fontanny w kształcie głowy Meduzy, sposób dawania i odbierania, wręczanie prezentów niemal równoznaczne z policzkowaniem („Wysyłam Ci tych sześć posągów weneckich Murzynów – dzwoniła Chanel – nie mogę ich już ścierpieć”), wszystko w niej nabierało rozmachu, było echem jej zbuntowanego dzieciństwa „pośród chłopów, którzy chcieli, by ich dzieci wyrosły ponad nich samych” (Bernard Palissy). W 1900 roku nikt nie gościł swoich „dostawców”, choćby i słynnych wówczas projektantów Jacques’a Douceta czy Jeanne Lanvin; Chanel nie tylko bywała zapraszana – od 1925 roku – ale poniżała swoich gospodarzy, płaciła rachunki hotelowe za wielkich książąt, przemieniała księżniczki w służące. Jej zemsta sięgała aż do przedmiotów: upokarzała futro z soboli chowaniem go pod podszewkę, skalpowała fryzury, gasiła jedwabie neutralnym dżersejem, podmieniała żywe kolory na stonowane barwy kombinezonów spadochroniarzy. Jej odmowa wyjścia za Westminstera była być może niezamierzonym sposobem na przyćmienie Trafalgaru i Waterloo? Jej gniewny pauperyzm bawił się nawet w obniżanie wartości kamieni szlachetnych przez zastępowanie ich zwyczajnymi kamieniami, skłaniał ją do pożyczania na bal szafirowych kolii biednym dziewczynom (które następnie oskarżała o kradzież biżuterii). Czasami, kiedy jej nozdrza, rozszerzane nieustanną złością, przestawały pulsować, pokazywała pewne zniechęcenie, jej serce zdradzało sekret jałowej natury, ale to trwało zaledwie chwilę. Chanel nie mogła się bez kogoś obejść, a nazajutrz już go nie znosiła. Była jak Nemezis. Ten rwący głos, płynący jak lawa, słowa, które trzaskały jak suche łodygi, jej riposty, celne i miażdżące, ton głosu coraz bardziej stanowczy, w miarę jak wiek zmiękczał ją samą; ton głosu wciąż unieważniający, wciąż kwestionujący, jej nieodwołalne wyroki – wysłuchiwałem ich całymi wieczorami w owym hotelu, gdzie znalazłem ją zimą 1946 roku, bez pracy, po raz pierwszy pozbawioną zajęcia, siedzącą jak na szpilkach. Dobrowolnie udała się na wygnanie do Engadine, wahając się przed powrotem na rue Cambon, czekając na zmianę losu. Czuła, że dogoniła ją przeszłość, pochwycił odnaleziony czas, panią de Guermantes krawiectwa, panią Verdurin epoki nagle jej nieznanej – Francji czasów de Gaulle’a – a z jej niezmiennie połyskliwych oczu przebijała melancholia, pod brwiami coraz to bardziej podkreślanymi szarą kredką, jak małe bazaltowe łuki; Chanel, wulkan z Owernii, który Paryż mylnie uznał za wygasły.
Kiedy po tych spotkaniach sam na sam w Saint-Moritz trzydzieści lat temu, wracałem do swojego pokoju, skrobałem kilka notatek; potem już o nich nie myślałem poza niezapomnianym portretem Misi, resztę odsunąłem w niepamięć.
Zbieg okoliczności przy przeprowadzce do Szwajcarii, w sierpniu rok temu, przywrócił na powierzchnię te pożółkłe karteluszki. W tym czasie ukazały się bardzo wyczerpujące dzieła o Chanel, nazajutrz po jej śmierci, błyskotliwa powieść czy wreszcie subtelne pamiętniki ze spóźnionej przyjaźni. Z przyjemnością powróciłem do tych luźnych notatek z nagłówkiem Badrutt’s Palace Hotel, później zapragnąłem podzielić się moją nostalgią z Pierre’em Berèsem. Uprosił mnie, żebym oddał je do przepisania na maszynie; śliska sprawa... Nie było tam nic ode mnie; wszystkie słowa należały do fantomu, który nawet zza grobu zachował w nich nieokiełznany galop, naturalny tok swoich myśli. Postawa moralna i rytm fizyczny, jak w jeździectwie, jak w polowaniu z nagonką, kiedy bieg jelenia sygnalizują pozostawione przez niego ślady, przejście przez listowie i połamane gałęzie; Chanel przeszła tędy, Chanel przeszła tamtędy; trzydzieści lat później rośnie tu wysoki las... P.M.
Samotna Rozmawiam z panem dziś wieczór nie przed szczytem Puy-de-Dôme w moich rodzinnych stronach, tylko w Sankt Moritz, naprzeciw Berniny. Zaczynam opowiadać panu moje dawne życie nie w ciemnym domu, w którym pewnego dnia przyjęto, bez czułości i bez ciepła, dumną i zamkniętą w sobie dziewczynkę, tylko w rozświetlonym hotelu, gdzie bogacze się bawią i zażywają aktywnego wypoczynku. Niemniej jednak, czy to dzisiaj w Szwajcarii, czy dawno temu w Owernii, jedyne, co mnie spotkało i spotyka, to samotność. Jestem sama już w wieku sześciu lat. Właśnie zmarła matka. Ojciec traktuje mnie jak balast i odstawia do ciotek, po czym wkrótce wyrusza do Ameryki, z której nigdy już nie wróci. Sierota... Od tamtego czasu sam dźwięk tego słowa przeszywa mnie dreszczem. Dziś jeszcze mimowolnie wilgotnieją mi oczy, kiedy patrzę na maszerujące dziewczynki z internatu i słyszę „sieroty idą”. Minęło pół wieku, ale ja – otoczona luksusem i radością ostatnich szczęśliwców tego nędznego świata – nadal jestem samotna, ciągle samotna. Bardziej niż zwykle. W tych pierwszych zwierzeniach najważniejsze jest słowo „samotna”; nie napisałabym: s a m o t n a..., nie dopisałabym do niego wielokropka, żeby ubarwiać moje odosobnienie melancholią, nie leży ona w mojej naturze; ani też wykrzyknika: s a m o t n a! Niepotrzebnie nabrałoby cech wyzwania rzuconego światu. Po prostu stwierdzam, że dorosłam, przeżyłam i starzeję się samotnie. To samotność nasyciła mój niedobry charakter, zahartowała moją dumną duszę i moje mocne ciało. Moje życie jest historią – a często dramatem – kobiety samotnej, jej nieszczęść, jej wielkości, tej nierównej i pasjonującej walki, którą musi toczyć przeciwko samej sobie, przeciwko mężczyznom, przeciwko uwodzeniu, słabościom i niebezpieczeństwom, które czają się ze wszystkich stron. Samotna, dziś w słońcu i śniegu... Bez męża, bez dzieci, bez wnuków, bez tych wszystkich uroczych iluzji, tych wszystkich miraży, które pozwalają nam myśleć, że świat zamieszkują inni, podobni do nas ludzie, będę dalej pracowała i żyła s a m o t n a.
Mała Coco Każde dziecko ma jakieś miejsce, gdzie lubi się chronić, bawić, marzyć. Moim był pewien owernijski cmentarz. Nikogo tam nie znałam, nawet martwych; nikogo nie opłakiwałam; nie zachodził tam nigdy żaden gość. To był stary wiejski cmentarzyk, z zapomnianymi grobami pośród dzikich traw. Byłam królową tego tajemnego ogrodu. Uwielbiałam jego podziemnych mieszkańców. Martwi nie są martwi, dopóki ktoś o nich myśli, mówiłam sobie. Szczególnym uczuciem obdarzyłam dwa anonimowe groby; te płyty z granitu i bazaltu były moją świetlicą, buduarem, kryjówką. Przynosiłam tam kwiaty; układałam na garbatych mogiłach serca z chabrów, witraże z maków, zawijasy ze stokrotek. Między dwoma grzybobraniami zabierałam tam na odwiedziny moje szmaciane lalki, które wolałam nad wszystkie inne, bo zrobiłam je sobie sama. Zwierzałam się milczącym towarzyszom ze swoich radości i smutków, nie zakłócając ich wiecznego snu. Chciałam mieć pewność, że ktoś mnie kocha, a żyłam wśród osób surowych. Uwielbiam mówić sama do siebie i nie słucham, co się mówi do mnie, pewnie dlatego że pierwsze istoty, przed którymi otworzyłam swoje serce, to byli umarli. Przyjechaliśmy więc do moich ciotek, ojciec i ja, o zmroku. Jesteśmy w głębokiej żałobie. Moja matka właśnie zmarła. Moje dwie siostry oddano do klasztoru. Ja, najbardziej rozumna, zostałam powierzona dalekim ciotkom, dalszym kuzynkom mojej matki. Kiedy przyjeżdżamy, przyjmują nas bez entuzjazmu; ktoś przycina knot w lampie, żeby lepiej mi się przyjrzeć. Ciotki są już po kolacji, my nie; dziwią się, że ludzie podróżujący przez cały dzień nic nie jedli. Narusza to ich rozkład dnia i gospodarność, ale ostatecznie unoszą się ponad swój szorstki, prowincjonalny rygor i z żalem oświadczają: „Zrobimy wam dwa jajka na miękko”. Mała Coco dostrzega ten żal i jest nim urażona; umiera z głodu, ale na widok jajek przecząco kiwa głową, odmawia, wykręca się, oświadcza z wyraźną wyższością, że nie lubi jajek, że ich nie znosi, choć w rzeczywistości je uwielbia, ale po tym pierwszym kontakcie, tej posępnej nocy, czuje potrzebę sprzeciwienia się czemuś, czuje szaloną potrzebę sprzeciwić się wszystkiemu, co ją czeka, ciotkom, wszystkiemu, co ją otacza, nowemu życiu. Przez dziesięć lat, które spędzi w Mont-Dore, mała Coco będzie brnąć w swoje pierwsze kłamstwo, w upartą odmowę, aż ostatecznie ugruntuje się niekwestionowana legenda – ta pierwsza, za którą podąży tyle kolejnych! – „Mała Coco nie lubi jajek”. Od tej pory, kiedy już będę o krok od wzięcia do ust solidnego kawałka płonącego omletu, w nadziei, że moja legenda zostanie zapomniana, usłyszę kwaśne głosy ciotek: „Przecież wiesz, że to z jajek”. Tak właśnie mit zabija swojego bohatera. Sprzeciwiam się wszystkiemu, z powodu intensywnego, zbyt intensywnego, zamiłowania do życia, z potrzeby bycia kochaną, ponieważ u ciotek wszystko mnie irytuje i wszystko rani. Wstrętne ciotki! Cudowne ciotki! Należały do tej wiejskiej
burżuazji, która wraca do miasta czy do swojego miasteczka dopiero wygnana złą pogodą, na zimę, ale nigdy nie traci kontaktu z ziemią, która ją karmi. Wstrętne ciotki, dla których miłość jest zbytkiem, a dzieciństwo grzechem. Cudowne ciotki, u których okap nad kominkiem kipi od salcesonów i wędzonych mięs, bufety od masła solonego i konfitur, szafy od pięknych płóciennych tkanin z Issoire, które nasi owernijscy domokrążcy pojadą sprzedawać na drugi koniec świata. Ciotki mają tyle bielizny, że pranie odbywa się tylko dwa razy w roku. Wiem, że Owernijczycy uchodzą za niezbyt czystych, ale w porównaniu ze skromnością dzisiejszych posagów to było jednak sporo bielizny. Nasze służące nosiły czepki, bo w wieku piętnastu lat ścięły i sprzedały swoje włosy; ten zwyczaj sięga czasów galijskich, już rzymskie damy przyozdabiały się naszymi włosami. Jestem posyłana do szkoły, na katechezę. Niewiele się tam uczę. Moja wiedza nigdy nie będzie miała nic wspólnego z tym, co wpajają mi nauczyciele; Bóg, w którego wierzę, nie będzie Dobrym Bogiem księży. Jedna z ciotek każe mi powtarzać lekcję, a jako że sama zapomniała swojego katechizmu, szuka odpowiedzi na pytania w mojej książce; odpowiadam jak z nut, szczególnie że znalazłam na strychu drugi katechizm i powyrywałam z niego strony, dzięki czemu mogę chować w dłoni fragmenty, z których jestem odpytywana. Strych... ileż zasobów na tym strychu! To moja biblioteka. Czytam wszystko. Znajduję tam powieściową materię, którą karmić się będzie moje życie wewnętrzne. Nigdy nie kupowało się u nas książek; zamiast tego wycinano odcinki powieści publikowane w dziennikach na dole strony i zszywano razem te kawałki pożółkłego papieru. To właśnie mała Coco pochłania w ukryciu na słynnym strychu. Z przeczytanych powieści przepisywałam całe fragmenty, które przemycałam do zadań domowych: „Gdzieś ty to wszystko, u diabła, znalazła?” – pytała nauczycielka. Te powieści uczyły mnie życia; karmiły moją wrażliwość i moją dumę. Zawsze byłam dumna. Nienawidzę się uniżać, zginać kark, upokarzać się, skrywać, co myślę, podporządkowywać się, robić coś nie po swojemu. Zarówno dziś, jak i wtedy moje działania, gesty, surowość głosu, żar spojrzenia, moja napięta i udręczona twarz, cała moja niezależna osoba bucha dumą. Jestem jedynym wulkanem z Owernii, który nie wygasł. Moje włosy pozostały czarne jak końska grzywa, brwi mam czarne niczym u kominiarza, skórę czarną jak wulkaniczne skały Owernii, charakter czarny jak serce tej krainy, która zawsze trwała przy swoim. Byłam zbuntowanym dzieckiem; byłam zbuntowaną kochanką, zbuntowaną projektantką, prawdziwym Lucyferem. Moje ciotki nie były złe, ale ja tak o nich myślałam, wychodzi więc na to samo. W gruncie rzeczy w Mont-Dore nie było strasznie, ale ja się tam źle czułam i właśnie ówczesne doświadczenia mnie zahartowały, to bardzo surowemu wychowaniu zawdzięczam kręgosłup moralny. Tak, duma jest kluczem do mojego
złego charakteru, mojej cygańskiej niezależności, aspołeczności; stanowi też tajemnicę mojej siły i sukcesu; jest nicią Ariadny, która pomaga mi zawsze odnaleźć drogę. Zdarzało mi się bowiem gubić. Na przykład w labiryncie własnej legendy. Każdy z nas ma swoją legendę, głupią i cudowną. Moja legenda, którą współtworzyli Paryż i prowincja, głupcy i artyści, poeci i socjeta, jest tak zróżnicowana, tak złożona, tak pobieżna i tak skomplikowana, że sama się w niej gubię. Nie tylko wykoślawia ona mój wizerunek, ale wręcz nadaje mi inną twarz; kiedy próbuję się w niej rozpoznać, pozostaje mi tylko duma, która jest moją skazą i cnotą. Moja legenda opiera się na dwóch niezniszczalnych filarach: pierwszy to przekonanie, że pojawiłam się nie wiadomo skąd: z music-hallu, z opery albo z burdelu; żałuję, to byłoby zabawniejsze; drugi to opinia, że jestem żeńską wersją króla Midasa. Uznano, że mam zmysł do interesu, chociaż go nie posiadam. Nie jestem bezinteresowną Marią Curie, ale nie jestem też aferzystką Marthe Hanau. Interesy i bilanse nudzą mnie śmiertelnie. Kiedy chcę coś dodać, liczę na palcach. Drażni mnie, kiedy słyszę, że miałam szczęście. Nikt nie pracował więcej ode mnie. Legendy tworzone są przez leni; gdyby tak nie było, ich twórcom chciałoby się przyjrzeć istocie rzeczy zamiast wymyślać. Pomysł, że można stworzyć to, co ja stworzyłam, bez pracy, tylko za pomocą prostego machnięcia różdżką, pocierania lampy Aladyna lub wypowiadania życzeń, to czysta bzdura. (Czysta... lub nieczysta). To, co mówię, niczego zresztą nie zmieni.
Życie legendy jest trudniejsze niż życie jej bohatera; rzeczywistość jest smutna i zawsze będziemy woleli od niej tego pięknego pasożyta, jakim jest wyobraźnia. Niech moja legenda idzie swoją drogą, życzę jej długiego i dobrego życia! A ja będę jeszcze nieraz spotykać na świecie ludzi, którzy opowiedzą mi o „Mademoiselle C., którą bardzo dobrze znają”, nie wiedząc, że to właśnie z nią rozmawiają.
„Cudowne czasy dzieciństwa”. Słowa te, które zazwyczaj się zestawia, wywołują we mnie dreszcze. Żadne dzieciństwo nie było mniej cudowne niż moje. Bardzo szybko zrozumiałam, że życie to poważna sprawa. Moja matka, już bardzo chora, zaprowadziła nas, moje dwie siostry i mnie, do starego wuja (miałam pięć lat), którego nazywaliśmy wujem z Issoire. Zamknięto nas w pokoju wytapetowanym na czerwono. Początkowo byłyśmy bardzo grzeczne, potem zorientowałyśmy się, że czerwona tapeta, przesiąknięta wilgocią, daje się odklejać od ściany – najpierw oderwałyśmy mały kawałek, to było bardzo przyjemne. Po mocniejszym pociągnięciu od ściany odkleił się długi pasek tapety, to było niesamowicie zabawne; wdrapałyśmy się na krzesło; cały papier odchodził bez problemu... Ustawiłyśmy krzesła jedno na drugim: ukazała nam się ściana z różowym tynkiem, co za cudo! Postawiłyśmy na stole rusztowanie z krzeseł i mogłyśmy odkleić tapetę aż do sufitu: szczyt przyjemności. Wreszcie weszła matka, stanęła, przyjrzała się katastrofie. Nic nam nie powiedziała; przepełniona rozpaczą zapłakała tylko milcząco rzewnymi łzami; żadna reprymenda nie zrobiłaby na mnie takiego wrażenia. Uciekłam, wyjąc z bólu; nigdy już nie odwiedziłyśmy wuja z Issoire. Tak, życie było poważną sprawą, bo płakały przez nie matki. Innym razem położono nas spać, mnie i siostry, w pewnym pokoju, zazwyczaj niezamieszkanym, gdzie pod sufitem zawieszono na sznurku kiście winogron. Winogrona w papierowych torebkach utrzymywały się w ten sposób przez całą zimę. Chwyciłam jasiek, podrzuciłam go do góry i strąciłam jedną kiść, potem spadła następna, potem jeszcze jedna; podłoga była usłana winogronami. Uderzałam poduszką na chybił trafił, wkrótce cały zbiór zaścielał podłogę. Po raz pierwszy mnie wtedy wychłostano. Tego upokorzenia nigdy nie zapomnę. – Ci ludzie żyją jak kuglarze – mawiała jedna ciotka. – Coco źle skończy – odpowiadała druga. – Trzeba ją sprzedać Cyganom... – Pokrzywy... (domowe kary cielesne czyniły mnie tylko dzikszą, bardziej krnąbrną). Kiedy widzę, jak bardzo początkowe szczęście upośledza ludzi, nie żałuję tego, że ja sama najpierw byłam głęboko nieszczęśliwa. Trzeba być kimś naprawdę bardzo dobrym, żeby oprzeć się dobremu wychowaniu. Za nic w świecie nie chciałabym mieć innego losu niż mój własny. Byłam złośnicą, złodziejką, hipokrytką, podsłuchiwałam pod drzwiami. Jeść lubiłam tylko to, co sama podkradłam. Bez wiedzy moich ciotek chodziłam kroić sobie po kryjomu ogromne pajdy chleba, kucharka mówiła: „Przetniesz się na pół”. Zabierałam pieczywo do ubikacji, tam byłam wolna. Osoby dumne znają tylko jedno dobro najwyższe: wolność! Ale żeby być wolną, potrzeba pieniędzy. Myślałam już tylko o pieniądzach,
które otwierają drzwi więzienia. Od katalogów, które czytałam, miałam sny pełne szalonych wydatków. Wyobrażałam sobie, jak się ubieram w kreację z białego materiału; pragnęłam pokoju pełnego białych lakierowanych mebli, z białymi zasłonami. Jakże ta biel kontrastowała z ciemnym domem, w którym zamykały mnie ciotki! Na krótko przed wyjazdem do Ameryki ojciec przywiózł mi sukienkę do Pierwszej Komunii, z białego muślinu, i wianek z róż. Żeby ukarać mnie za dumę, ciotki powiedziały: „Nie włożysz korony z róż, włożysz czepek”. Cóż za tortura, która dołączyła do tylu innych, do wstydu, że muszę wyspowiadać się księdzu, któremu podkradłam dwie wiśnie! Zostać pozbawioną korony! Nie ponieść sztandaru, choć byłam najwyższa! Rzuciłam się ojcu na szyję. „Zabierz mnie stąd!”. „No już, moja biedna Coco, wszystko się ułoży, wrócę, wezmę cię z powrotem... Będziemy jeszcze mieli swój dom...”. To były jego ostatnie słowa. Nie wrócił. Nie miałam już nigdy ojcowskiego domu. Czasami pisał do mnie; ufał, że mu się powiedzie. A potem się skończyło: nigdy więcej nie miałyśmy o nim żadnych wieści.
W tym czasie często myślałam o śmierci; fascynowała mnie wizja wywołania wielkiego skandalu, dokuczenia ciotkom, porażenia wszystkich ich niegodziwością. Marzyłam o podpaleniu stodoły. Wciąż od nich słyszałam, że moja rodzina ze strony ojca jest nic niewarta. „Nie zadzierałabyś tak nosa, gdybyś wiedziała, że twoja babka była pasterką”, mawiały. W czym się myliły, bo zachwycała mnie myśl o babce z pasterskim kijem, wypasającej ozdobione wstążkami owce. (Aż do niedawna, kiedy to podczas okupacji ciotka Adrienne de Nexon, córka moich dziadków, została zmuszona do udowodnienia swojego rodowodu i razem odkryłyśmy, że pomimo pasterki ta wstydliwa część mojej rodziny warta była więcej niż druga). Przed obcymi trzymałam fason. Ludzie z okolicy mawiali: „Mała Coco ma dobre maniery”. Byłam dobrze wychowana, tak jak pies jest dobrze wytresowany. Szaleństwa trzymałam dla siebie, poza jednym przypadkiem, kiedy zjechałam po poręczy schodów i wylądowałam w samym środku salonu między zaproszonymi gośćmi. Kiedy dawano mi pięciofrankową monetę, trwoniłam ją na upominki. „Skończysz w biedzie”, powtarzały mi ciotki. Inna moja ciotka, siostra ojca, o wiele młodsza od reszty, zachwycająca, długowłosa, zaglądała czasem do nas. – Napijemy się herbaty – mówiłam. – Herbaty? Skąd wzięłaś ten pomysł, żeby napić się herbaty? – pytały mnie pozostałe ciotki. – Z magazynów o modzie. W Paryżu pija się herbatę; czy tego chcecie, czy nie, tak właśnie jest. To cała ceremonia. Imbryk okrywa się cosy, tak to nazywają. Zaprasza się przyjaciół i czeka na nich przy obrusie z angielskiej koronki. – Coco, zgłupiałaś do reszty! – Chcę herbaty. – Nie ma herbaty. – Można ją kupić w drogerii. Kiedy miałam swoją herbatę, ciotka Adrienne mówiła: – Pobawmy się w wielkie damy. Zagrajmy w pytania. – Nie lubię tego. – Wielkie damy nie mówią „nie lubię tego”. – Co takiego masz na myśli, mówiąc „wielkie damy”? – Chodzi o „kręgi arystokracji”. – Kto nas tam zabierze? Opróżniałyśmy filiżanki. Odważyłam się spytać ciotkę Adrienne: – Kto poza wielkimi damami chadza na herbatki? – Eleganccy mężczyźni, tacy, co nic nie robią; są o wiele piękniejsi niż ci, którzy pracują. – Jak to nic nie robią?
– To znaczy... Robią mnóstwo rzeczy. – Adrienne, zostaw to dziecko, nie ogłupiaj jej.
Moje ciotki posiadały pastwiska, bo miały trochę ziemi; łąki z niską trawą, niedobrą dla mlecznych krów, ale bardzo lubianą przez konie. Ciotki zajmowały się hodowlą, tą najbardziej prymitywną, która polegała na wypuszczaniu zwierząt, żeby pasły się wolno. Swój najlepszy przychówek sprzedawały armii (kto wówczas mówił o piechocie!). Byłam nieposkromiona jak nasze źrebaki, biegałam po gospodarstwie w towarzystwie wiejskich dzieci. Dosiadałam naszego przychówku na oklep (mając szesnaście lat, w życiu nie widziałam siodła), chwytałam konie za
grzywę albo za ogon. Kradłam dla nich z domu wszystkie marchewki. Jakże lubiłam regularne wizyty pięknych wojskowych, panów oficerów ze służby remontu, zaopatrzenia kawalerii w konie, którzy przychodzili przyjrzeć się naszej hodowli! To byli śliczni huzarzy albo szaserzy w błękitnych dolmanach z czarnym szamerunkiem, z mentykiem na ramieniu. Co roku przyjeżdżali swoim wspaniale zaprzężonym faetonem; patrzyli nowemu rocznikowi w zęby, głaskali po pęcinach, żeby sprawdzić, czy nie były przypalane żelazem, klepali po bokach. To było prawdziwe święto; święto, które dla mnie łączyło się z niemałym niepokojem: a jeśli zabiorą mi moje ulubione konie? Ale oni ich nie wybierali; trzymali się od nich z daleka, bo tak je zajeżdżałam po kamieniach i twardej ziemi, kiedy pasły się niepodkute, że na ich kopytach pozostawały ślady. Wciąż widzę tego oficera, który wszedł do naszego domu po inspekcji i grzał się przy palenisku w kuchni: „Te konie mają kopyta jak krowa, zmarnowaną podeszwę, zniszczoną strzałkę!”, mówił o naszych najpiękniejszych okazach. Nie śmiałam już na niego spoglądać, ale mnie przejrzał. Kiedy tylko ciotki się odwróciły, oficer szepnął do mnie niskim głosem: „Galopuje się bez podków, co, mała szelmo!”. Nie, żebym lubiła konie. Nigdy nie byłam jak ci koniarze, którzy bandażują im kończyny i czeszą je zgrzebłem dla przyjemności, albo jak Angielki, które każdą wolną chwilę spędzają w stajni. Ale też prawdą jest, że to konie zadecydowały o moim życiu. W taki mianowicie sposób.
Zdarzało się, że ciotki wysyłały mnie na lato do Vichy, do dziadka, który przebywał tam na kuracji. Byłam taka szczęśliwa, że uciekam z ciemnego domu w Mont-Dore, od szydełkowania i tym podobnych zajęć, od mojej wyprawki: wyszywania inicjałów na ściereczkach do mojego przyszłego posagu, ozdabiania rosyjskim haftem krzyżykowym moich koszul nocnych, na tę hipotetyczną noc poślubną, mdliło mnie od tego, plułam na swoją wyprawkę. Miałam szesnaście lat. Stawałam się ładna. Miałam sylwetkę jak piąstka, zgubioną w morzu czarnych włosów sięgających do ziemi. Vichy! Co za cud po Mont-Dore! Wreszcie nie byłam pod okiem ciotek; o ileż bardziej wolałam patriarchalne rządy u dziadków! Spacerowałam sobie całymi dniami poza domem, szłam przed siebie, sama, z zadartym nosem. W porównaniu ze wzgórzami porośniętymi drzewami kasztanowca Vichy było jak bajka. W rzeczywistości dość straszna bajka, ale cudowna dla nowych oczu. Wreszcie widziałam z bliska tych „kąpielowiczów”, których w Thiers nie ośmielaliśmy się oglądać przez zaciągnięte żaluzje; zabraniano nam przyglądania się kobietom w kraciastych sukienkach kąpielowych, tym „ekscentryczkom”. W Vichy mogłam się nasycić tymi widokami. Znajdowałam się w samym sercu twierdzy ekstrawagancji. Społeczeństwo kosmopolityczne to jak podróżowanie bez ruszania się z miejsca: Vichy było moją pierwszą podróżą. Vichy miało nauczyć mnie życia. Dzisiaj młode dziewczęta wiedzą wszystko; my natomiast nie wiedziałyśmy nic, nic, nic. Nie żałuję tego.
Z Compiègne do Pau W Vichy przyglądałam się przechodzącym kobietom, starym kobietom, bo bywali tam tylko starzy ludzie. (W 1910 roku młodzi nie pijali alkoholu i nie leczyli się na wątrobę). Ale nie przyznawałam się do rozczarowania. Wszystko mnie cieszyło, nawet grawerowane szklanki do picia wody leczniczej. Wszędzie mówiono „nie po naszemu”; języki obce mnie fascynowały; jakby były przepustką do jakiegoś wielkiego tajnego stowarzyszenia. Przyglądałam się przechodzącym ekscentrykom i mówiłam sobie: „Istnieją na świecie osoby, którymi powinnam być, a którymi nie jestem”. Zostanę nimi, i to o wiele wcześniej, niż myślałam. Na herbatce, na którą zabrali mnie dziadkowie, poznałam młodego mężczyznę, pana B., właściciela stajni wyścigowej. – Ależ z pana szczęściarz – powiedziałam mu z dziecinnym zapałem – że ma pan konie wyścigowe! – Chciałaby panienka przyjść na trening? – Pytanie! Umówiliśmy się na następny dzień. Po przejściu przez rzekę Allier, po drugiej stronie kładki, zeszłam na pastwiska i znalazłam się przed boksami. W powietrzu czuć było przyjemny zapach spienionej wody; słychać było huk małego wodospadu. Wzdłuż rzeki ciągnęła się prosta, świeżo skoszona ścieżka; piasek, białe barierki i, w głębi, szczyty Bourbonnais. Słońce pozłacało część pobliskiego Gannatu. Dżokeje i stajenni szli jeden za drugim, wolnym krokiem, rozciągali się, przyciągając kolana do brody. – Ach, co za życie – westchnęłam. – Takie prowadzę przez cały rok – odpowiedział pan B. – Mieszkam w Compiègne. Dlaczego nie miałoby to stać się również udziałem panienki? Zgodziłam się. Miałam już nigdy więcej nie zobaczyć Mont-Dore. Miałam już nigdy więcej nie zobaczyć moich ciotek. Oto moje dzieciństwo, dzieciństwo sieroty, przygarniętej, bez domu, bez miłości, bez ojca i matki. To było straszne, ale niczego nie żałuję. Byłam niewdzięczna wobec moich paskudnych ciotek: dały mi wszystko, zbuntowane dziecko jest istotą uzbrojoną i bardzo silną. (W wieku jedenastu lat miałam o wiele więcej siły niż teraz). To pocałunki, pieszczoty, nauczyciele i witaminy zabijają dzieci, szykując je do życia nieszczęśliwego lub głupiego. To okropne ciotki czynią z nich zdobywców... I to one rozwijają w nich kompleks niższości. U mnie akurat było odwrotnie: chodziło o kompleks wyższości. Pod niegodziwością kryje się siła, pod dumą – zamiłowanie do zwyciężania i pasja wielkości. Dzieci, które mają nauczycieli, uczą się. Ja byłam samoukiem; nauczyłam się źle, wyrywkowo. A jednak kiedy życie zetknęło mnie z tym, co najwymyślniejsze czy
najgenialniejsze w mojej epoce, z takim Strawińskim, takim Picassem, nie czułam się ani głupia, ani zakłopotana. Dlaczego? Dlatego że sama domyśliłam się tego, czego nie można się nauczyć. Często do tego wracam. Chcę na razie zakończyć ważnym aforyzmem, który jest tajemnicą mojego sukcesu, a być może i tajemnicą całej cywilizacji wobec bezlitosnej techniki: S u k c e s o d n o s i s i ę d z i ę k i t e m u, c z e g o n i e m o ż n a s i ę n a u c z y ć. Uciekłam. Dziadek myślał, że wróciłam do domu, ciotki myślały, że jestem u dziadka. Pewnego dnia musieli się zorientować, że nie jestem ani u niego, ani u nich.
Mieszkałam w Compiègne, gdzie pojechałam za panem B. Bardzo się nudziłam. Ciągle płakałam. Opowiedziałam mu całą historię mojego męczeńskiego dzieciństwa; koniecznie trzeba było go wyprowadzić z błędu. Przepłakałam rok. Jedyne dobre chwile spędzałam na koniu, w lesie. Nauczyłam się go dosiadać, bo do tamtej pory nie miałam zielonego pojęcia, czym jest jazda konna. Nigdy nie byłam prawdziwym jeźdźcem, ale wtedy nie byłam nawet amazonką. Mydlana bańka pękła. Byłam tylko zagubionym dzieckiem. Nie miałam odwagi do nikogo napisać. Pan B. obawiał się żandarmów. Jego przyjaciele mówili: „Coco jest za młoda, odeślij ją do domu”. Pan B. z przyjemnością przyjąłby moje odejście, ale ja już nie miałam domu. Pan B. dopiero co porzucił słynną piękność tamtych czasów, Émilienne d’Alençon, w jego domu było pełno jej zdjęć. „Jakaż ona piękna – mówiłam naiwnie. – Czy mogłabym ją poznać?”. Wzruszał ramionami, odpowiadał, że to niemożliwe. Nie rozumiałam. Obawiał się żandarmów, a ja bałam się służących. Okłamałam go. Ukryłam przed nim swój wiek, zarzekając się, że mam dwadzieścia lat, w rzeczywistości miałam szesnaście. Pokazywałam się na wyścigach w Compiègne. Nosiłam mocno osadzony kanotier, krótką prowincjonalną garsonkę i ze znawstwem śledziłam zmagania przez lornetkę. Byłam przekonana, że nikt nie zwraca na mnie uwagi; nie doceniłam prowincji. W rzeczywistości ta mała, absurdalna i źle ubrana dzikuska z trzema grubymi warkoczami i wstążką we włosach intrygowała wszystkich. Pan B. zabrał mnie do Pau. Łagodna zima Dolnych Pirenejów; chlupot górskiego potoku, który spływa w kierunku Landów; łąki soczyście zielone o każdej porze roku; wysokie wały ziemne, czerwone ubrania w deszczu, najsłynniejsze w Europie tereny polowań na lisa... Z daleka dostrzegałam stary zamek z sześcioma wieżami i Pireneje, których biały śnieg odcinał się na niebieskim niebie. Konie pod siodło, huntery, konie półkrwi, konie rasy nawarskiej od rana kręciły się wokół place Royale. Wciąż słyszę stukot ich kopyt na bruku. W Pau spotkałam pewnego Anglika. Poznaliśmy się podczas jednej przejażdżki; wszyscy żyliśmy na koniach. Pierwszy, który zaliczył upadek, stawiał reszcie butelkę lokalnego wina. To było młodzieńcze, upajające i do pewnego stopnia banalne. Ten chłopiec był pięknym, uwodzicielskim brunetem. Był bardziej niż piękny, był cudowny. Uwielbiałam jego nonszalancję, zielone oczy. Dosiadał narowistych koni, i to bardzo zdecydowanie. Zakochałam się w nim. Nigdy nie kochałam pana B. Między tym Anglikiem a mną nie padło ani słowo. Pewnego dnia dowiedziałam się, że opuszcza Pau. – Wyjeżdża pan? – spytałam. – Niestety tak – odpowiedział. – O której godzinie? Następnego dnia byłam na dworcu. Wsiadłam do pociągu.
Po przybyciu do Paryża Ów piękny Anglik nazywał się Boy Capel. On też nie wiedział, co ze mną zrobić. Zabrał mnie do Paryża i zakwaterował w hotelu. Młody pan B., zrozpaczony, został przez rodzinę wysłany do Argentyny. Pan B. i Capel litowali się nade mną, brali mnie za biednego, porzuconego ptaszka; w rzeczywistości byłam drapieżnikiem. Pomału uczyłam się życia, to znaczy jak się przed nim bronić. Byłam bardzo inteligentna, o wiele bardziej niż dzisiaj. Nikogo nie przypominałam, ani fizycznie, ani duchowo. Lubiłam samotność, instynktownie uwielbiałam piękno, nie znosiłam tego, co śliczne. Zawsze mówiłam prawdę. Byłam, jak na swój wiek, bardzo pewna własnych opinii. Potrafiłam dostrzec, co jest fałszywe, umowne, banalne, niedobre. Paryż niebywale mnie przerażał. Nie wychodziłam. Nie wiedziałam nic o wielkim świecie. Nie znałam społecznych niuansów, historii rodzin, skandali, aluzji, wszystkiego, co Paryż wie i co nie jest nigdzie zapisane, a ponieważ byłam nazbyt dumna, żeby pytać, trwałam w tej ignorancji. Boy Capel, człowiek wielkiej kultury, oryginalny charakter, ostatecznie bardzo dobrze mnie zrozumiał. – Ona wygląda na lekkomyślną – mawiał – ale wcale taka nie jest.
Nie chciał, żebym miała przyjaciół. – Pogrążą cię – dodawał. To jedyny mężczyzna, którego kochałam. Nie żyje. Nigdy o nim nie zapomniałam. Był w moim życiu wielkim szczęściem, spotkałam osobę, która mnie nie demoralizowała. Miał bardzo silną osobowość, nieprzeciętną, gorącą i skupioną naturę; to on mnie ukształtował, potrafił rozwinąć we mnie coś, co miałam wyjątkowego, kosztem całej reszty. Mając trzydzieści lat, w wieku, kiedy młodzi ludzie trwonią rodzinne fortuny, Boy Capel zgromadził już swoją własną, dorabiając się na transporcie węgla. Miał stajnię polo. Był jednym z londyńskich lwów salonowych. Stał się dla mnie ojcem, bratem, całą rodziną. Kiedy nadeszła wojna, potrafił zdobyć uczucia starego Clemenceau[1], który go uwielbiał. Jego uprzejmość była wyrafinowana, a sukcesy towarzyskie imponujące. Czuł się dobrze tylko w towarzystwie małej nieokrzesanej prowincjuszki, niesubordynowanego dziecka, które za nim poszło. Nigdy nie wychodziliśmy razem (w tamtych czasach Paryż miał jeszcze swoje zasady). Odkładaliśmy radości afiszowania się z uczuciami na później, kiedy będziemy już po ślubie. Pewnego dnia, przez kaprys, wymogłam jednak na Boyu Capelu, żeby wymówił się z wielkiej gali w kasynie w Deauville i poszedł tam na kolację tylko ze mną. Byliśmy obiektem wszystkich spojrzeń: moje nieśmiałe wejście, moja niezdarność, która kontrastowała z cudowną i prostą białą sukienką, przyciągały uwagę. Ówczesne piękności zaniepokoiły się, kierowane intuicją, którą mają kobiety wobec wszystkich nieznanych zagrożeń; zapomniały o swoich lordach i swoich maharadżach; miejsce Boya przy ich stoliku pozostało puste. Pauline de Laborde, Marthe Letellier nie spuszczały ze mnie wzroku. Jedna z tych słynnych elegantek, przypominając mi wiele lat później tę kolację, o której ja sama już zapomniałam, dodała: „Była pani tamtego wieczoru powodem jednego z największych szoków w moim życiu”. „Teraz rozumiem, czemu Boy porzucił nas dla niej”, powiedziała podczas tej kolacji jakaś Angielka, której obiektywność tylko dolała oliwy do ognia. Mój sukces zaczyna się tamtego wieczoru; najpierw był to sukces angielski. Zawsze udawało mi się z Anglikami, nie wiem dlaczego. Stosunki Anglii i Francji mają wiele zawirowań, ale moi angielscy przyjaciele zawsze byli mi wierni. Jeden z nich wyjawił mi nie tak dawno: „Od kiedy panią znam, kocham Francję na nowo”. Piękne przyjaciółki Boya Capela mówiły z zazdrością: „Rzuć tę kobietę”. Ja, która miałam w sobie mało zazdrości, popychałam go w ich ramiona; one nic z tego nie rozumiały i powtarzały: „Rzuć tę kobietę”. A on odpowiadał z charakterystyczną dla siebie wielką naturalnością, która zadziwiała w epoce pozerów: „Nie. Poproście mnie raczej, żebym uciął sobie nogę”. Byłam mu potrzebna.
Pan B. wrócił z Argentyny. Przywiózł mi w torbie cytryny, zresztą spleśniałe. – Na jakim jesteś etapie ze swoim Anglikiem? – Na etapie... na którym są mężczyźni i kobiety. – Doskonale. Tak trzymaj. Ten prosty dialog słabo oddaje mocno skomplikowaną sytuację. Dziś wszystko jest proste. W życiu uczuciowym rządzi prędkość jak wszędzie. Ale zanim sytuacja się wyjaśniła, dochodziło do płaczów, kłótni. Boy był Anglikiem, słabo rozumiał; wszystko się rozmywało. Był bardzo moralny. Przeze mnie oddalał się od przyjaciół, którzy mnie nienawidzili. Oni żyli z kokotami. Boy mnie ukrywał, nie pozwalał, żebym u nich bywała. Pytałam dlaczego: – One są takie śliczne – mówiłam. – Tak, ale nic poza tym. – Dlaczego nigdy nie przychodzą do nas do domu? – Dlatego, że... nie jesteś jedną z nich, nie przypominasz nikogo. A poza tym dlatego że kiedy się pobierzemy... – Ja nie jestem śliczna... – Oczywiście, że nie jesteś śliczna, ale nie mam nic piękniejszego od ciebie. Nasz dom był pełen kwiatów, ale pod tym luksusem, pod moralnym charakterem Anglika, i to dobrze wychowanego Anglika, Boy Capel zachowywał surowość. Kształtując mnie, nie zarządzał moją osobą, tylko komentował moje postępowanie: „Źle zrobiłaś... skłamałaś... myliłaś się”. Miał w sobie ten łagodny autorytet mężczyzn, którzy dobrze znają kobiety i kochają je bez zaślepienia.
Pewnego dnia powiedziałam do niego: – Chcę pracować. Chcę robić kapelusze. – Doskonale. Świetnie sobie z tym poradzisz. Pochłonie to dużo pieniędzy, ale mniejsza z tym, trzeba cię czymś zająć, to wspaniały pomysł. Przede wszystkim ważne, żebyś była szczęśliwa. Kobiety, który widywałam na wyścigach, nosiły na głowach ogromne patery
przybrane owocami, budowle z piór, ale nade wszystko, co napawało mnie przerażeniem, ich kapelusze nie mieściły im się na głowach. (Jak już mówiłam, ja swoje nosiłam naciągnięte aż po uszy). Wynajęłam pierwsze piętro przy rue Cambon. Wciąż należy do mnie. Na drzwiach można było przeczytać: Chanel modes. Capel dał mi do pomocy wspaniałą kobietę, panią Aubert, która tak naprawdę nazywała się panna de Saint-Pons. Była moim doradcą i przewodnikiem. Na trybunach hipodromów zaczynało się mówić o moich zadziwiających, nietypowych kapeluszach, zimnych, surowych; wygladały jak przeczucie wieku żelaza, który miał nadejść, a którego nic jeszcze nie zapowiadało. Pierwsze klientki pojawiały się kierowane ciekawością. Pewnego dnia złożyła mi wizytę jedna z nich, wyjawiając bez ogródek: – Przyszłam... żeby panią zobaczyć. Byłam ciekawym okazem, kobietką z kanotierem na głowie i głową na karku. Im bardziej starano się mnie zobaczyć, tym bardziej się ukrywałam. Ten nawyk wciąż mi pozostał. Nigdy nie pokazywałam się na salonach. Trzeba było prowadzić konwersację, co mnie przerażało. No i nie potrafiłam sprzedawać; nigdy nie potrafiłam sprzedawać. Kiedy jakaś klientka upierała się, żeby mnie zobaczyć, chowałam się w szafie. – Idź do niej, Angèle. – Ale to właśnie panienkę chcą zobaczyć. Zapadałam się pod ziemię. Miałam wszystkich za bardzo inteligentnych, a siebie samą za głupią. – No ale gdzież jest ta osóbka, o której tyle mi mówiono? – upierała się klientka. – Niech panienka wyjdzie! – błagała Angèle. – Nie mogę. Jeżeli się okaże, że kapelusz jest za drogi, to chyba oddam go za darmo. Miałam przeczucie, zasadę, która od tamtej pory potwierdziła się już tysiąc razy: „Każda zobaczona klientka, to stracona klientka”. Kiedy ktoś natykał się na mnie przez przypadek w sklepie, zaczynałam mówić, mówiłam bez przerwy z nieśmiałości. Ucieczka w mowę: iluż gadatliwych, o których pewności siebie się dowcipkuje, w głębi jest tylko milczkami, którzy boją się ciszy.
Byłam skrajnie naiwna. Naprawdę nie domyślałam się, że interesuję ludzi; nie wiedziałam, że to mnie się przyglądają. Widziałam w sobie tylko małą prowincjuszkę jakich wiele. Czas ekstrawaganckich sukni, o których marzyłam, sukni noszonych przez bohaterki, przeminął. Nigdy nie miałam nawet tych charakterystycznych mundurków ze szkoły klasztornej, z peleryną, udekorowanych wstążkami z medalikiem, którymi dziewczynki pysznią się w dzieciństwie. Nie myślałam już o koronkach; wiedziałam, że nie pasuje mi nic co bogate. Trzymałam się tylko mojego płaszcza ze skóry łani i ubogich ubrań. – Skoro tak ci na nich zależy – powiedział mi Capel – zamówię ci u angielskiego krawca wersje en élégant tego, co ciągle nosisz. Z tego wzięła się cała idea rue Cambon. Boy Capel zapewniał mi rozrywki; bawiłam się tak dobrze, że zapominałam o miłości. W rzeczywistości chciał mi zostawić całą tę radość życia, której jemu samemu miało zabraknąć. – Powiedz mi, z kim sypiasz, to takie ciekawe – prosiłam go. (Nie wiem, jakiego używałam wówczas słowa, ale nie „sypiasz”. W 1913 roku tak się nie mówiło). Capel się śmiał: – Myślisz, że to mi ułatwia życie? Raczej komplikuje. Bo nie wyglądasz, jakbyś się tego nie domyślała, ale jesteś kobietą.
Rue Cambon Przez całe dzieciństwo w Owernii ciotki powtarzały: „Nie będziesz mieć pieniędzy...”. „Będziesz miała szczęście, jak zechce cię jakiś rolnik”. We wczesnej młodości zrozumiałam, że bez pieniędzy jest się niczym, a mając je, można zrobić wszystko. W przeciwnym razie zostaje się zależną od męża. Bez pieniędzy byłabym zmuszona do siedzenia na miejscu w oczekiwaniu, aż jakiś pan się po mnie zgłosi. A jeżeli mi się nie spodoba? Inne dziewczyny się na to godziły, ja nie. Cierpiałam przepełniona dumą. To było piekło. I powtarzałam sobie: pieniądze to klucz do wolności. Te stwierdzenia same w sobie są banalne; ale o ich wartości stanowi to, że odkryłam ich prawdziwość w wieku dwunastu lat. Zaczyna się od pożądania pieniędzy. Następnie ponosi nas zamiłowanie do pracy. Praca ma o wiele mocniejszy smak niż pieniądze. Pieniądze ostatecznie nie stają się niczym więcej, jak tylko symbolem niezależności. Mnie interesowały wyłącznie dlatego, że schlebiały mojej dumie. Nie chodziło o kupowanie przedmiotów, nigdy nie pożądałam niczego poza czułością, musiałam sobie kupić wolność, opłacić ją za wszelką cenę. Obejmując lokal przy rue Cambon, nie miałam żadnego pojęcia o interesach, nie wiedziałam, czym jest bank, czek. Wstydziłam się tej życiowej niewiedzy, ale Boy Capel chciał, żebym pozostała tą prymitywną, nienaruszoną istotą, którą odkrył. „W interesach chodzi o banki”, tak brzmiała cała jego odpowiedź. Żebym mogła zacząć, Capel złożył rękojmię w banku, w którym był jednym z partners, czyli Lloyd’s Bank. Pewnego wieczoru pojechaliśmy na kolację do Saint-Germain. – Zarabiam dużo pieniędzy – mówię mu po drodze, pełna typowej w tym wieku próżności. – Interes idzie jak marzenie. To bardzo proste, jedyne, co muszę robić, to wystawiać czeki. Nie miałam wówczas zielonego pojęcia, czym jest cena nabycia, księgowość i tak dalej, przy rue Cambon panował totalny bałagan. Troszczyłam się tylko o kształt kapeluszy, z całą dziecięcą przyjemnością z tego, że jestem nazywana „panienką”. – Tak. To bardzo dobrze. Ale masz dług wobec banku – odpowiedział mój towarzysz. – Jak to? Ja mam dług wobec banku? Ale przecież zarabiam pieniądze? Gdybym nie zarabiała, bank by mi ich nie dał. Capel roześmiał się nieco sarkastycznie. – Bank ci je daje, ponieważ złożyłem stosowną rękojmię. Serce zaczęło mi bić gwałtownie. – Chcesz powiedzieć, że nie zarobiłam tych pieniędzy, które wydaję? Te pieniądze należą do mnie!
– Nie. Należą do banku. Czułam, jak rośnie we mnie złość, rozpacz. Po dotarciu do Saint-Germain maszerowałam, maszerowałam przed siebie aż do wyczerpania. – Nie dalej jak wczoraj bank do mnie zadzwonił... że wystawiasz trochę za dużo czeków, kochana, ale to nie ma znaczenia... – Bank do ciebie zadzwonił? A czemu nie do mnie? Czyli jestem zależna od ciebie? Miałam ściśnięte serce. Nie było mowy o kolacji. Zażądałam powrotu do Paryża. Weszliśmy do naszego apartamentu przy avenue Gabriel. Skierowałam wzrok na te śliczne przedmioty, które kupiłam za to, co uważałam za swój zysk. Czyli to on za to wszystko zapłacił! Żyłam na jego koszt! Tego wieczoru w powietrzu wisiała burza, ale we mnie grzmiało o wiele głośniej. Zaczynałam nienawidzić tego dobrze wychowanego mężczyzny, który za mnie płacił. Rzuciłam torebką prosto w niego i uciekłam. – Coco!... wariatko... – wołał za mną Capel. Pędziłam w strugach deszczu, nie wiedząc, dokąd zmierzam. – Coco... bądź rozsądna. Capel biegł za mną, dogonił mnie na rogu rue Cambon. Oboje spływaliśmy wodą. Łkałam. Capel zaprowadził mnie z powrotem do domu. Burza ustała. Głęboka rana, jaką zadano mojej dumie, sprawiała mi mniejszy ból. Zjedliśmy bardzo późną kolację... Co za dzień! Następnego dnia, wcześnie rano, byłam przy rue Cambon. – Angèle – powiedziałam do swojej zastępczyni – nie jestem tu dla zabawy, dla wydawania na prawo i lewo. Jestem tu, żeby dorobić się fortuny. Od tej pory nikt nie wyda ani centyma bez mojej zgody. – Jesteś dumna – powiedział mi Capel. – Będziesz cierpieć. Minął rok i rękojmia Capela nie była już potrzebna, mógł ją wycofać; zyski z salonu starczały na wszystko. Duma to dobra rzecz, ale tego dnia skończyła się moja młodość spędzana w nieświadomości. Każde wspomnienie powinno być podsumowane morałem: taki jest sens jego istnienia, inaczej to tylko gadanina. Do wszystkiego dochodzi się poprzez pracę. Mnie samej manna nie spadła z nieba; skleiłam ją za pomocą własnych rąk, żeby się pożywić. „Wszystko, czego Coco się tknie, zamienia w złoto”, mawiają moi przyjaciele. Tajemnica tego sukcesu jest taka, że koszmarnie dużo pracowałam. Przepracowałam pięćdziesiąt lat, tak samo dużo, a nawet więcej niż inni. Nic nie zastąpi pracy, ani rękojmie, ani tupet, ani szczęście. Pewnego dnia spotkałam pana B. – Podobno pracujesz? – powiedział do mnie ironicznie. – Czyli Capel nie jest w stanie cię utrzymać? Co za radość móc odpowiedzieć tym młodym leniom, tym hodowcom kokot:
„Nie jestem nikomu nic winna!”. Byłam panią swojego losu, zależną tylko od samej siebie. Boy Capel trafnie się zorientował, że mnie nie posiada: – Myślałem, że daję ci zabawkę, a dałem ci wolność – powiedział mi pewnego dnia melancholijnie. Rok 1914. Wojna. Capel zmusza mnie, żebym wycofała się do Deauville, gdzie wynajął willę dla swoich kucyków. Do Deauville przybyło wiele eleganckich kobiet. Trzeba było nie tylko zadbać o ich nakrycia głowy, ale wkrótce, z braku krawca, również o stroje. Miałam ze sobą tylko modystki, przemieniłam je w krawcowe. Brakowało materiału. Szyłam dżerseje ze swetrów stajennych, z trykotów treningowych, takich, jakie sama nosiłam. Pod koniec tego pierwszego wojennego roku zarobiłam dwieście tysięcy franków w złocie i... stajnia zdetronizowała trybuny!
Jakie miałam pojęcie o moim nowym zawodzie? Żadnego. Nie wiedziałam, że istnieją krawcowe. Czy miałam wcześniej świadomość rewolucji, którą wywołam w garderobie? W żadnym razie. Jakiś świat się kończył, a inny miał nadejść. Byłam na miejscu; nadarzyła się okazja, skorzystałam z niej. Byłam prawie w tym samym wieku co nowe stulecie, a więc to do mnie zwróciło się ono, abym je wyraziła poprzez ubranie. Potrzeba było prostoty, wygody, schludności: oferowałam to wszystko całkiem nieświadomie. Prawdziwe sukcesy są kwestią przeznaczenia. Trybuny sprzed 1914 roku! Nie domyślałam się, chodząc na wyścigi, że asystuję śmierci luksusu, konaniu dziewiętnastego wieku, końcowi pewnej epoki. Wspaniałej, ale dekadenckiej epoki ostatnich odblasków stylu barokowego, w którym ozdoba zabiła linię, w którym nadmiar zdusił architekturę ciała, jak pasożyt lasów tropikalnych dusi drzewo. Kobieta była już tylko pretekstem dla bogactwa, koronek, soboli, szynszyli, dla zbyt drogocennych materiałów. Skomplikowanie wzorów, nadmiar koronek, haftów, jedwabnej gazy, falban, łatek przemieniły garderobę w spóźnione i przesadne dzieło sztuki. Treny zamiatały kurz, wszystkie odcienie pasteli rozkładały tęczę na tysiąc barw o delikatności, której pretensjonalność aż mdliła. Parasolek przeciwsłonecznych powszechnie używano w ogrodach, ptaszarniach, oranżeriach. Rzadkie stało się powszechnym; bogactwo miało w sobie całą zwyczajność niedostatku. Jako dziecko dawałam się skusić, jak każdy. W Mont-Dore, kiedy miałam piętnaście lat, pozwolono mi zamówić sobie sukienkę według mojego życzenia: zamówiłam liliową, jak okładka najgorszego romansidła, wiązaną z tyłu, jakbym miała tysiąc pokojówek, po bokach ozdobioną bukietami sztucznych fiołków parmeńskich, jak z Cyrana de Bergerac, z kołnierzykiem usztywnionym dwoma fiszbinami, które wbijały mi się w szyję; na dole, z tyłu, „zamiataczka” do zgarniania za sobą wszystkich serc. Zamawiając tę sukienkę, miałam określony zamysł: wyglądać jak pani-z-metalową-rączką. To była pewna pani z okolicy. Biedna, małomówna (w moich okolicach mało się mówi), wybierała sama dla siebie niezwykłe suknie, kierowana jakimś tłumionym narcyzmem, nieujawnionym bowaryzmem. Jej suknie były obcisłe, co wzbudzało mój podziw; natomiast do bezbrzeżnego zdziwienia doprowadzała mnie jej mechaniczna ręka, rodzaj metalowych szczypiec w kształcie ręki do trzymania trenu i podnoszenia go, o działaniu podobnym do sznura przy zasłonie. Twierdziła skromnie, że to dla oszczędności, a ja widziałam w tym szczyt elegancji. Nigdy nie odważyłam się pożyczyć od niej tej mechanicznej ręki, która przypominała szczypce do szparagów, ale obiecałam sobie, że będę mieć tren jak ona. Mój był tak długi, że nosiłam go na ramieniu; jakaż byłam elegancka! Pójdę tak ubrana na mszę, też będę szeleścić, zadziwię wszystkich... Ubrałam się, zeszłam na dół. Efektu łatwo się można domyślić: „A teraz – powiedziały ciotki –
wróć na górę przebrać się na mszę”. Okropne! Płakałam podczas bożego misterium; prosiłam Boga o śmierć. Ta pierwsza porażka była również pierwszą lekcją taktu, dobrego gustu, którą dała mi prowincja. Pośrednio te moje owernijskie ciotki narzuciły swoją skromność pięknym paryżankom. Minęły lata i dopiero dziś rozumiem, że surowość ciemnych barw, szacunek dla kolorów zapożyczonych z otaczającej natury, niemalże mnisi krój moich letnich ubrań z alpaki, moich zimowych ubrań z szewiotu, że cały ten purytanizm, na którego punkcie oszaleją elegantki, pochodził z Mont-Dore. Jeżeli nosiłam kapelusz nasunięty na głowę, to dlatego, żeby nie zdmuchnął mi go owernijski wiatr. Byłam jak surowa kwakierka, która ma podbić Paryż, jak genewska czy amerykańska ratyna podbiła Wersal sto pięćdziesiąt lat wcześniej. Rok 1914 to wciąż jeszcze był 1900, a 1900 to wciąż jeszcze Drugie Imperium, ze swoim upojeniem łatwymi pieniędzmi, włóczeniem się od stylu do stylu, romantycznym czerpaniem inspiracji ze wszystkich krajów i wszystkich epok, z braku znalezienia środka do uczciwego wyrażenia się, bo estetyczne ubranie zawsze jest tylko zewnętrznym wyrazem uczciwości moralnej, autentyczności uczuć. Oto dlaczego przyszłam na świat, oto dlaczego trwałam, oto dlaczego żakiet, który miałam na sobie podczas wyścigów w 1913 roku, wciąż jeszcze nadaje się do noszenia w 1946, bo nowe warunki społeczne są wciąż tymi samymi, które kazały mi go nosić. Oto dlaczego rue Cambon przez trzydzieści lat stanowiło centrum stylu. Odnalazłam uczciwość i modę, na swój obraz, uczyniłam uczciwą. W 1914 roku nie było sukni sportowych. Kobiety brały udział w wydarzeniach sportowych, tak jak damy w czepcach asystowały przy turniejach rycerskich. Były bardzo nisko spięte w talii, skrępowane w biodrach, nogach, wszędzie... Ponieważ jadły zbyt wiele, były solidne, a ponieważ były solidne i nie chciały takie być, ściskały się. Gorset wypychał tłuszcz na biust, a ukrywał go pod suknią. Wymyślając ubrania z dżerseju, uwalniałam ciało, porzucałam talię (do której wrócę dopiero w 1930 roku), kształtowałam nową sylwetkę i żeby się do tego przystosować, moje klientki stawały się szczupłe, „szczupłe jak Coco”, czemu sprzyjała wojna. Kobiety przychodziły do mnie kupować szczupłość. „U Coco jest się młodą, wygląda się jak ona”, mówiły swoim dostawcom. Ku wielkiemu oburzeniu krawców skróciłam suknie. Dżersej służył wówczas tylko do szycia bielizny; ja uhonorowałam go jako warstwę wierzchnią. W 1917 roku przycięłam moje gęste włosy, zaczęłam je stopniowo skracać. Ostatecznie zaczęłam nosić krótkie. – Dlaczego ścina pani włosy? – Bo mi przeszkadzają.
I zaraz się wszyscy rozemocjonowali, mówili, że przypominam „młodego chłopca, małego pastuszka”. (Co zaczynało być dla kobiety komplementem). Postanowiłam zastąpić bogate futra najnędzniejszymi futerkami. Z Ameryki Południowej nie docierały już szynszyle, a z carskiej Rosji sobole.
Wykorzystywałam królika. Stałam się żyłą złota dla biedaków, drobnych handlarzy; ci wielcy nigdy mi tego nie wybaczyli.
– Coco odnosi sukcesy, bo teraz nie ma już wielkich balów – mówili najbardziej znani projektanci sprzed 1914 roku – ale z suknią wieczorową... To właśnie suknia wieczorowa jest najprostsza. Co innego dżersej! Podobnie jak Likurg potępiałam drogie tkaniny. Ładny materiał to piękno samo w sobie, ale im suknia jest droższa, tym się staje uboższa. Mylono ze sobą zubożenie i zrzucanie skóry. (Lepiej zresztą samodzielnie zrzucić skórę, niż pozwolić się z niej obedrzeć). Wielcy projektanci, po 1920 roku, starali się walczyć. Przypominam sobie widok na salę L’Opéra Garnier z głębi loży. Ta odradzająca się pstrokacizna mnie szokowała; te czerwienie, zielenie, chabry, cała paleta Rimskiego-Korsakowa i Gustave’a Moreau, przywrócona modzie przez Poireta, przyprawiała mnie o mdłości. W rosyjskich baletach chodzi o scenografię, a nie stroje. Doskonale pamiętam, jak powiedziałam wówczas komuś, kto znajdował się obok mnie: – Te kolory są niemożliwe. Te kobiety, już ja je urządzę na czarno.
Tak więc narzuciłam kolor czarny; wciąż panuje, bo czarny detronizuje wszystko. Kiedyś tolerowałam kolory, ale używałam ich w monochromatycznym natłoku. Francuz nie ma wyczucia natłoku, tymczasem to, co czyni pięknym herbacious border w ogrodzie angielskim, to natłok; begonia, margerytka, ostróżka osobno nie mają w sobie nic subtelnego, ale na dwudziestu stopach szerokości taka kwiatowa jedność staje się wspaniała. – Coś takiego odbiera kobiecie całą oryginalność. Błąd: kobiety zachowują swoje indywidualne piękno, biorąc udział w zbiorowości. Wystarczy wziąć statystkę z music-hallu i oddzielić ją od reszty: staje się okropną marionetką; proszę ustawić ją z powrotem do szeregu: nie tylko znowu nabiera wszystkich wartości, ale w porównaniu z sąsiadkami ujawnia się jej osobowość. Tweedy sprowadziłam ze Szkocji; surowe wełny zdetronizowały krepy i muśliny. Wymogłam, żeby wełniane rzeczy prano mniej, tak żeby mogły się mechacić; we Francji za dużo się pierze. Zamawiałam u dużych dostawców naturalne kolory; chciałam upodobnić kobietę do natury, wzorując się na mimetyzmie zwierząt. Zielona suknia na trawniku jest absolutnie dopuszczalna. Chodziłam do Rodiera, a on dumnie pokazywał mi paletę dwudziestu pięciu różnych szarości. Jak niby klientka miałaby sama się zdecydować? Zdawała się na męża, który miał inne rzeczy do roboty, opóźniała zamówienie, sprzedawcy tracili czas; kiedy sukienka była już skrojona, zmieniano zdanie, i tak dalej. Naprawdę jedyne, co mi pozostawało, to zająć się upraszczaniem palety. Zatrzymajmy się. Nie paplam tak, żeby wyłożyć prawdy, które stały się już truizmami. Wszystko to jest arcyznane i należy do przeszłości. Przez ćwierć wieku żurnale i magazyny były pełne opisów moich metod pracy: jak zaczynam od żywej modelki, podczas gdy inni rysują, robią lalki albo makiety. (Moje nożyczki nie przypominają dłuta Praksytelesa, ale mimo wszystko raczej rzeźbię mój model, niż go rysuję). Jak wciąż korzystam z tych samych modelek, tak że ich twarze i ciała są mi lepiej znane niż moje własne. Jak od najprostszej garsonki aż do najwymyślniejszej sukni wszystko, co wychodzi z moich pracowni, wydaje się dziełem tej samej ręki. Gdybym pisała dzieło techniczne, mogłabym powiedzieć: „Dobrze uszyta sukienka pasuje na każdą kobietę”. Abstrahując od tego, żadna kobieta nie ma tego samego obwodu ramienia; barki nigdy nie są położone w ten sam sposób... Wszystko zależy od barków: jeżeli sukienka nie leży na nich dobrze, to nigdy nie będzie... Przód się nie rusza, to plecy pracują. Obfita kobieta zawsze ma wąskie plecy, kobieta szczupła zawsze ma plecy szerokie; trzeba pozostawić plecom zapas, co najmniej dziesięć centymetrów, tak żeby dało się schylać, grać w golfa, zakładać buty. Czyli trzeba brać miarę na klientce stojącej z założonymi rękami... Cały ruch ciała znajduje się w plecach;
w s z y s t k i e g e s t y z a c z y n a j ą s i ę o d p l e c ó w; dlatego trzeba tam zmieścić jak najwięcej materiału... Ubranie musi się na ciele poruszać; powinno być dopasowane, kiedy stoimy w bezruchu, i przyduże, kiedy się ruszamy. Nie trzeba się bać fałdek, każda fałdka jest ładna, jeżeli czemuś służy... Nie każda kobieta jest Wenus, nie należy jednak nic ukrywać; to, co staramy się zamaskować, będzie tylko jeszcze bardziej rzucać się w oczy... Brzydkich nóg nie zatuszujemy, wydłużając sukienkę... Pracując na modelce, najpierw myślę o formie pod skrywającym ją płótnem, na wybór samego materiału przyjdzie czas później; dobrze ułożone płótno jest ładniejsze niż wszystko inne...
Sztuka projektowania polega na umiejętności uwypuklania: podnieść talię z przodu, żeby kobieta wyglądała na wyższą; obniżyć z tyłu, żeby unikać niskich pup (pupa „obwisła jak kropla” niestety wciąż jest często spotykana!). Sukienkę trzeba skroić dłuższą z tyłu, bo się podnosi. Wszystko, co wydłuża szyję, jest piękne... Mogłabym tak mówić dalej godzinami; interesuje to tylko garstkę, zresztą te podstawowe prawdy są znane wszystkim specjalistom, a tysiące „Marie Claire” rozpowszechniło je w najskromniejszych obejściach. Jeśli chodzi o Amerykę, to jestem zaszokowana, widząc, kiedy tam jestem, że oni wszystko wiedzą: w którym roku zaczęłam projektować długie sukienki i w którym roku je skróciłam. Nie muszę tłumaczyć swoich dzieł; one mówią same za siebie. Oto, w dwóch słowach, dlaczego nie powiem panu, jak szyje się sukienkę: nigdy nie byłam krawcową. Uwielbiam, kiedy ktoś potrafi szyć, ja sama nigdy tego nie umiałam; kłułam się w palce; zresztą dzisiaj każdy umie uszyć sukienkę. Czarujący panowie, którym nie powiodło się na elitarnej uczelni, to potrafią, trzęsące się starsze panie to potrafią; miały igłę w ręku przez całe życie; wszystko to są niebywale sympatyczne osoby. A ja jestem ich przeciwieństwem. Jestem podłą osobą i mam nadzieję, że te szczere słowa się spodobają. Mieszkaliśmy razem z Boyem Capelem przy avenue Gabriel, w zachwycającym apartamencie. Kiedy pierwszy raz zobaczyłam chiński parawan Coromandel, krzyknęłam: – Ależ on piękny! Nigdy nie powiedziałam czegoś takiego o żadnej innej rzeczy. – Pani jest tak artystyczną osobą... – zwierzył mi się podczas kolacji pewien nieznajomy starszy pan. – Nie jestem osobą artystyczną. – To znaczy – odpowiedział, zezując z niepokojem w kierunku mojej wizytówki – nie jest pani Mademoiselle Chanel. – Nie, nie jestem nią – odpowiedziałam dla ułatwienia. Miałam dwadzieścia jeden parawanów Coromandel. W średniowieczu parawany grały rolę gobelinów; można było dzięki nim odtworzyć swój dom wszędzie. Bérard mówił: – Jest pani tak ekscentryczna, jak to tylko możliwe. Ale Cocteau, który lepiej mnie znał: – Nie mam odwagi opowiadać ludziom, jak żyjesz, jak wstajesz o siódmej, zawsze kładąc się o dziewiątej, nikt by w to nie uwierzył. W dodatku na niczym ci nie zależy! Ekscentryczność lubię tylko u innych. Kazałam zafarbować pierwsze beżowe dywany. Przypominały mi ubitą
ziemię. Wkrótce wszystkie meble również zamieniono na beżowe. Aż do dnia, kiedy projektanci poprosili o litość. – Spróbujcie białego atłasu – powiedziałam. – Wspaniały pomysł! I śnieg pokrył ich aranżacje, jak zapewne zrobił to ze słodką niewinnością i białym atłasem w londyńskim sklepiku pani Somerset Maugham. Meble z białej i czarnej laki z Chin, papier ryżowy w duże wzory, angielskie srebra, białe kwiaty w wazonach. Nie zapomnę też zdziwienia Henry’ego Bernsteina, kiedy pierwszy raz zaszedł na avenue Gabriel: – Jak tu ładnie! (Od tamtego czasu delikatna ręka Antoinette Bernstein pokazała na scenie tę nową sztukę dekoracji, która z Théâtre du Gymnase i Théâtre des Ambassadeurs z sukcesem dotarła do najwytworniejszych apartamentów).
Ekscentryzm dogorywał; mam zresztą nadzieję, że przyłożyłam się do jego konania. Paul Poiret, wielce pomysłowy projektant, przebierał kobiety. Najintymniejsza kolacja stawała się arystokratycznym balem, najskromniejsza herbatka oferowała spektakl rodem z Bagdadu kalifów. Ostatnie kurtyzany, te wspaniałe istoty, które tyle zrobiły dla chwały naszych sztuk, Canada, Forsane, Marie-Louise Herouet, pani Iribe, przechadzały się przy dźwiękach tanga w swoich rozkloszowanych sukniach, otoczone chartami i gepardami. To było rozkoszne, ale łatwe. (Szeherezada to łatwizna, co innego mała czarna). Oryginalności trzeba się wystrzegać: w projektowaniu ubrań popada się przez nią w przebieranie i dekorację. Weźmy pewną księżniczkę, wielce zadowoloną ze swojego zielonego szala, na którym wyryto znaki zodiaku – zadziwi ona tylko ignorantów; jakkolwiek paradoksalne by się to wydawało, trzeba to powiedzieć: ekstrawagancja zabija osobowość. Wszystkie superlatywy słabną. Pewien Amerykanin rozbawił mnie taką pochwałą: – Wydać tyle pieniędzy, żeby tego nie było widać! Kupowałam przede wszystkim książki. Były moimi najlepszymi przyjaciółmi. O ile radio to pudło z kłamstwami, o tyle każda książka to skarb. Najgorsza książka zawsze ma wam coś do powiedzenia, coś prawdziwego. Najgłupsze powieści są świadectwami ludzkiego doświadczenia. Spotkałam wielu ludzi bardzo inteligentnych i o wysokiej kulturze; byli zadziwieni, ile wiem, a byliby jeszcze bardziej, gdybym powiedziała, że nauczyłam się życia z powieści. Gdybym miała córki, dałabym im w ramach całego wychowania powieści. Można w nich znaleźć wielkie niepisane prawa rządzące człowiekiem. W moim regionie nie mówiło się, nie przekazywało wiedzy ustnie. Od powieści w odcinkach czytanych na strychu, przy świeczce skradzionej pokojówce, aż do pozycji największych klasyków, wszystkie książki polegają na przebraniu rzeczywistości w sen. Jako dziecko odruchowo czytałam katalogi tak jak powieści: powieści to nic innego tylko wielkie katalogi. – Nie daję ci nigdy prezentów – powiedział mi Boy Capel. – To prawda.
Następnego dnia otworzyłam szkatułkę, którą mi przesłał: był w niej diadem. Nigdy nie widziałam diademu. Nie wiedziałam, jak się go nosi. Czy mam go włożyć na szyję? Angèle mi powiedziała: „Nosi się to na głowie, to rzecz do opery”. Chciałam pójść do opery, tak samo jak dziecko domaga się wizyty w Théâtre
du Châtelet. Dowiedziałam się też, że mężczyźni przysyłają kwiaty. – Mógłbyś mi przysłać kwiaty – powiedziałam Capelowi. Pół godziny później dostałam bukiet. Ucieszyłam się. Pół godziny później drugi bukiet. Byłam zadowolona. Pół godziny później nowy bukiet. Stawało się to monotonne. Co pół godziny kolejne bukiety i tak przez dwa dni. Boy Capel chciał mnie wytresować. Zrozumiałam lekcję. Tresował mnie do szczęścia. Tak właśnie mijały nasze szczęśliwe dni przy avenue Gabriel. Prawie nigdy nie wychodziłam. Ubierałam się wieczorem, żeby sprawić przyjemność Capelowi, wiedząc dobrze, że przyjdzie taki moment, kiedy powie: „W gruncie rzeczy po co wychodzić, dobrze nam tutaj”. Kochał mnie w moich ramach, a ja mam w sobie coś z kobiety haremu, której bardzo pasuje taka izolacja. Świat zewnętrzny jawił mi się jako nierzeczywisty; ani trochę nie przywykłam do poruszania się po nim; jak dziecko nie miałam w sobie za grosz perspektywy społecznej; mentalny obraz Paryża, który sobie stwarzałam, przypominał swoim nieokrzesaniem piętnastowieczny obraz. Pewnego dnia na przykład poszłam do parlamentu, byłam na trybunie dyplomatycznej, na miejscach zarezerwowanych dla ambasady Anglii. Jakiś młody mówca, o zjadliwym, ironicznym i mocno niegrzecznym głosie, obgadywał Clemenceau. Moja reakcja była godna bywalczyni paradyżu oburzonej tyradą zdrajcy; uniosłam się głośno: „Jak panu nie wstyd obrażać w ten sposób zbawcę ojczyzny!”. Szepty, twarze zwrócone w moją stronę, wtargnięcie woźnego sądowego i tak dalej. Capel przynosił do Clemenceau, gdzie miał wolny wstęp, usposobienie człowieka interesów, który nie kłopocze się ani precedensami, ani hierarchią. Przynosił proste rozwiązania i dobre praktyczne rady, nie zawsze słuchane. Clemenceau ogarnęła na jego punkcie jedna z tych manii starca, który nie ma czasu na czekanie; nie mógł już się bez niego obyć, błagał go, żeby przyjął stanowisko attaché wojskowego w Paryżu, które otrzymałby bez trudu od rządu angielskiego. Capel, który nie chciał poróżnić się ze Spearsem[2], odmówił. Po nastaniu pokoju (były to czasy, kiedy po wojnie następował pokój), Capel zginął w wypadku samochodowym. Nie będę kolorować tego wspomnienia... Ta śmierć była dla mnie strasznym ciosem. Tracąc Capela, traciłam wszystko. „Był o wiele za dobry, żeby pozostać wśród nas”, pisał Clemenceau. Boy był rzadkim umysłem, wyjątkową postacią, młodym mężczyzną o doświadczeniu pięćdziesięciolatka, łagodnej i pogodnej powadze, ironicznej surowości, która uwodziła i obłaskawiała. Bardzo poważny w swoim dandyzmie, wykształcony inaczej niż gracze w polo czy spekulanci, z głębokim życiem wewnętrznym, które wkraczało również na obszary magiczne, teozoficzne. Dużo pisał, choć bez publikowania; pisma często prorocze; Capel przewidział, że wojna z 1914 roku była tylko preludium do kolejnego, o wiele bardziej koszmarnego wielkiego konfliktu. Pozostawił we mnie pustkę, która nie zapełniła się nawet po latach.
Miałam wrażenie, że dalej chronił mnie z zaświatów... Pewnego dnia, w Paryżu, zawitał do mnie nieznajomy Hindus. – Mam dla panienki wiadomość. Wie panienka od kogo... Ta osoba żyje w radości, w świecie, w którym nic nie może już się jej stać. Proszę przyjąć tę wiadomość, której jestem posłańcem i której sens z pewnością panienka zrozumie. I ów Hindus przekazał mi tajemniczą wiadomość; to był sekret, którego nie mógł znać nikt na świecie poza mną i Capelem. To, co nadeszło potem, nie było życiem szczęśliwym, muszę podkreślić, nawet jeżeli brzmi to zaskakująco. Jaką byłam wówczas osobą? Po dniach wypełnionych pracą przy rue Cambon myślałam tylko o zostaniu w domu, w czym przypominałam wielu zajętych paryżan, zbyt zajętych, żeby wychodzić wieczorami. (To jedna z rzeczy, które zadziwia prowincjuszy i obcokrajowców, szczególnie Amerykanów, wielu Francuzów nie prowadzi życia kawiarnianego, zostają w domu). Potrafiłam zgromadzić wokół siebie ludzi szczęśliwych, ale sama nie czuję szczęścia. Skandal mi przeszkadza. Mam wiele rodzajów pruderii. Tak samo jak wychodzić z domu, nie lubię, kiedy ktoś przerywa mój monolog, nie lubię być wytrącana z toku myślenia. Nienawidziłam, kiedy ktoś wprowadzał porządek w mój nieporządek albo do mojego umysłu. Porządek to zjawisko subiektywne. Nienawidzę również porad, nie dlatego że jestem uparta, ale wręcz przeciwnie, dlatego że łatwo poddaję się wpływom. Zresztą ludzie darowują jedynie zabawki, lekarstwa albo rady, które są dobre dla nich samych. Nie lubię się też przywiązywać, bo kiedy tylko kogoś chwycę, staję się leniwa (to mój sposób na dobroć); tymczasem lenistwo mnie mierzi. Pozwolę tu sobie zacytować pewne głębokie stwierdzenie Colette: „Miłość nie jest uczuciem godnym”. Uwielbiam krytykować; w dzień, kiedy przestanę krytykować, życie będzie dla mnie skończone. Inni przeżyli swoją młodość. Moja była jak sen. Czy rzeczywistość byłaby więcej warta? Ale samotność przynosiła mi powodzenie. Przestałam wygrywać, kiedy jakiś mężczyzna zbliżał się i mówił mi na ucho: – Czy mogę postawić na panią tysiąc franków? Wtedy wiedziałam z góry, że partia została przegrana.
Nie znoszę, kiedy ktoś próbuje mną sterować. Jak kot idę prosto drogą, którą sobie wytyczyłam, nawet jeżeli mnie ona nuży; jestem jej niewolnicą, bo wybrałam ją dobrowolnie. Mając kruchość stali, nigdy nie zmarnowałam ani godziny mojej pracy, nigdy nie zachorowałam; wymknęłam się różnym wielkim lekarzom, którzy rozpoznawali u mnie kolejne śmiertelne choroby, a ja nie podejmowałam leczenia. Od kiedy skończyłam trzynaście lat, nigdy więcej nie pomyślałam o samobójstwie. Robiłam sukienki. Mogłabym równie dobrze robić coś innego. To był przypadek. To nie sukienki lubiłam, tylko pracę. Poświęciłam jej wszystko, nawet miłość. Praca pochłonęła moje życie. Stopniowo, bardziej niż otaczanie się przyjaciółmi, wygodniejsze wydawało mi się otaczanie się służącymi, którym mogłam w dowolnej chwili powiedzieć: „Idźcie sobie”.
Poświęcałam czas wyłącznie na pracę. Pan A. powiedział mi pewnego dnia, poirytowany: – Pani mnie nie znosi. Odpowiedziałam: – Jak się panu wydaje, kiedy niby mam na to czas? Ludzie bowiem wyobrażają sobie wszystko, wymyślają różne hipotezy, poza jedną: że ktoś pracuje i nie zwraca na nich uwagi.
Podróż do Włoch Krótko po śmierci Boya Capela poznałam małżeństwo Sertów; to znaczy Misię, z domu Godebską, Polkę, i José Marię Serta, Katalończyka. Staliśmy się dla siebie nawzajem nowymi zabawkami... Sertowie byli poruszeni widokiem młodej kobiety, która wypłakuje ze swojego ciała wszystkie łzy. Podróżowali po Włoszech; zrezygnowali z Wenecji, swojego stałego punktu, gdzie nie chciałam jechać, zmienili dla mnie trasę i zabrali do samochodu. Tak zaczęły się bliskie stosunki, które miały trwać aż do śmierci Serta, ze wszystkimi zawirowaniami, spowodowanymi spotkaniem tak wyrazistych charakterów jak nasze. Postaram się opisać zawiłą krzywą tych stosunków, czy, mówiąc precyzyjniej, ich zygzaki, bo dużo tam było kątów prostych... Pewnego dni poszłam poprosić świętego Antoniego z Padwy, żebym już przestała płakać. Wciąż to widzę: jestem w kościele, przed figurą świętego, po lewej, wśród ładnych sarkofagów admirałów weneckich. Jakiś mężczyzna przede mną oparł głowę o płytę nagrobną; to była tak smutna i tak piękna postać, było w nim tyle surowości i bólu, to znużone czoło dotykało posadzki z taką rezygnacją, że wydarzył się we mnie cud. „Jestem strzępem człowieka – powiedziałam sobie – co za wstyd! Jak śmiem porównywać mój smutek zagubionego dziecka, dla którego życie ledwo się zaczyna, do rozmiaru tej rozpaczy?”. W tej samej chwili naszła mnie nowa energia. Odzyskałam odwagę i zdecydowałam, aby dalej żyć.
Monsieur Sert był osobowością, a character, o wiele większą niż jego malarstwo. Lubił przepych i był niemoralny jak człowiek Renesansu. Uwielbiał pieniądze, będąc jednocześnie rozrzutnym. „Przyznaj, że Sert czyni wszystko dość banalnym”, mówiła do mnie Misia; to była prawda. Sert był idealnym towarzyszem podróży; zawsze w dobrym humorze, cicerone o nadzwyczajnej, barokowej erudycji. Każda cząstka jego wiedzy równoważyła resztę, podobnie jak jego zawrotne graficzne fantazje. Wielka owłosiona małpa, z farbowaną brodą, garbem na plecach, rogowymi okularami ogromnymi jak prawdziwe koła – Sert kochał wielkość we wszystkim. Sypiał w czarnej piżamie, nigdy się nie mył i nawet nagi wyglądał, jakby nosił pelisę, tak bardzo był owłosiony; nawet nie było to już
nieprzyzwoite. Miał włosy wszędzie poza głową. Oprowadzał mnie po muzeach jak faun po znajomym lesie, tłumaczył wszystko mojej chłonnej niewiedzy, bawiło go uczenie mnie, uznawał, że mam naturalny gust, który przedkładał nad swoją wiedzę naukową. Robiliśmy ogromne objazdy po sto kilometrów w poszukiwaniu jakiejś osterii, gdzie jadało się ptactwo zawinięte w liście winorośli; od obrazów Paola Uccello do uccelli na talerzu[3]; Sert, który obszedł kiedyś całe Włochy na piechotę, czy może objechał na osiołku, nieważne, twierdził stanowczo, że doskonale przypomina sobie to miejsce. Rozkładał mapy. Ostatecznie dana gospoda okazywała się nie do znalezienia. – Głuptasie (tak mówił do Misi), pomyliliśmy się; trzeba było skręcić w prawo. Wracajmy! Znowu gubiliśmy drogę. Kupowaliśmy wtedy świnię, pakowali ją do samochodu i piekli później nad ogniem na poboczu drogi. Serta bawiły własne błędy. Przyjemność sprawiały mu rzeczy nieprzewidywalne. Mocno powściągliwy, w towarzystwie dwóch kobiet, które jadały mało, Sert, z naturalnym sobie przepychem, zamawiał rzadkie wina oraz dania, które sprawiały, że nasz stół przypominał malarstwo Veronesego albo Parmigianina. Nosił w wewnętrznej kieszeni pomięte tysiącfrankowe banknoty. Co robił z bilonem, pozostawało dla mnie tajemnicą; nigdy go u niego nie widziałam. Nie dało się zapłacić rachunku: – Ja stawiam tę kolację, moja panno! – oznajmiał, a jego hiszpańska wymowa przemieniała język francuski w niezrozumiały bełkot. – Nie zamawiaj już niczego, nic już więcej nie zjem. – Nie zjesz, ale ja zamówię jeszcze trzy zabaione z maraschino, moja panno! Czy chcesz tego, czy nie! Jojo znał wszystko, katalog obrazów Boltraffia, trasę wędrówek Antonella da Messina, żywoty świętych, wiedział, jakie ryciny Dürer tworzył w wieku czternastu lat, cenę, jakie „rycina za sto florenów” z marginesami na chińskim papierze osiągnęła na sprzedaży kolekcji Hibberta, na czym polega sztuka marouflage’u i sztuka przenoszenia obrazów na nowe płótna, z jakiego werniksu korzystał Annibale Carracci; potrafił godzinami rozprawiać nad zastosowaniem lakieru z marzanny u Tintoretta. Podstępnie robił podchody do wszystkich przedmiotów, za którymi szalał i chciał mnie powstrzymać przed ich zakupem. Jego samochód był pełen walizek, płócien, porcelany, pomarańczy, włoskich dzieł ilustrowanych z osiemnastego wieku i miniaturowych szopek.
Podróżowałam z dwoma małżeństwami Sertów (najpierw z Misią, potem, kiedy się rozwiedli, z Russy Mdivani); dwie kolejne i całkiem różne żony; ale Jojo czy Maidi, bo taki małpi przydomek nadała mu druga żona, zawsze był niezrównanym towarzyszem. Sert nie był małostkowy, nie interesowały go plotki, żył tylko po to, żeby wyrażać swoją osobowością to, co nie do końca odzwierciedlały jego tytaniczne, kolosalne, wyraziste i rokokowe dzieła. Lubił tylko rzeczy ogromne, kilometry fresków, całe pałace czekające na zdobycie przy pomocy zręcznego i błahego malarstwa; był bardzo łasy na zamówienia, naprawdę zręczny w ich prowokowaniu, potrafił trzy razy zaczynać, jak w Vich, katedrę, której wystrój go nie satysfakcjonował. Rzucał się na życie z zachłannością, która nie wykluczała wyrafinowania. Dojechaliśmy do Rzymu kompletnie wyczerpani, a on kazał nam zwiedzać go przy świetle księżyca aż do utraty sił. W Koloseum przywoływał przemowy Thomasa De Quinceya, opowiadał cudowne rzeczy o architekturze, ucztach, które można by wciąż wyprawiać w tych ruinach. – A tutaj dekoracja z balonów zaporowych całych w złocie, moja panno, coś eterycznego, dla zrównoważenia surowości architektury... Architektura to szkielet
miast. Na szkielecie, moja panno, wszystko się opiera; żadna twarz nie przetrwa bez kości: czyli ty, moja panno, będziesz bardzo ładną nieboszczką... Sert był ogromnym gnomem, który nosił w swoim garbie, jak w magicznym koszu, złoto i śmieci, skrajnie niedobry gust, wyjątkowe rozeznanie, coś szlachetnego i odpychającego, diament i odchody, dobroć i sadyzm (Cocteau utrzymywał, że Sert ucina łabędziom dzioby), za i przeciw („Sert tak, Sert nie”, mawiał Cocteau). Zalety i wady na zawrotnej skali. Przypomina mi się, jak grywaliśmy z Sertem w „co bym sobie kupił, gdybym zgarnął dużą sumkę”; i Sert, wielbiciel niemożliwego, mówił: – Zamówiłbym dla Serta... miniaturę. Niepodobna też rozmawiać z monsieur Sertem na temat jego malarstwa. Te gigantyczne rusztowania, ciężka praca jego pomocników (bo on sam, osobiście, zajmował się makietami), nadmiar złota i srebra, którym nie udawało się zasłonić organicznego ubóstwa, te kaskady konfitury z porzeczek, nadmuchane mięśnie, niewiarygodnie powyginane postaci, zawirowania formalne zawstydzały mnie i pochwały grzęzły mi w gardle. – Czuję, że tego nie znosisz, ale rób tak, żeby on się nie zorientował – podpowiadała mi Misia. – Moja panno, Picasso nie umie rysować... Nie pij tego wina z Orvieto, kosztuje raptem trzy liry... Pozostań przy tym château-yquem 1893; posmakuj tego szczepu, tego bukietu! Posiadacze ziemscy Yquem (którzy zaliczają do swoich przodków Montaigne’a) sprzedali winnice w 1785 roku markizom de Lur-Saluces (którzy mają wśród swoich przodków męża słodkiej Grésilidis, kuszonej przez diabła). À propos diabła, pokażę ci Szatana Leonarda da Pistoia; to Szatan samica, moja panno, Diornède Carafa, biskup Ariano, został namalowany przez artystę z rysami Szatana, swojej kochanki... Tak właśnie jego erudycja produkowała nieskończone wypowiedzi. Katalończycy zawsze są w złych stosunkach z rządem w Madrycie, jakikolwiek by on był. Tymczasem Katalończyk Sert zawsze był w jak najlepszych układach z władzą, jakakolwiek by ona była. Jeździł samochodami na dyplomatycznych numerach, przyozdabiał swoje domy a to kolorami republiki, a to żółtym i złotym; potrafił godzić ze sobą kontrasty, José Quiñonesa i José Féliksa de Lequericę; to on zadbał o wystrój Vickers; równie dobrze odnajdywał się w pokrywaniu swoimi dziełami sal zarządu w Essen; żywili go Rothschildowie, a Niemcy ogrzewali jego pracownię: gwelfowie przemijają, podobnie jak gibelini, ale sztuka pozostaje. Sert cieszył się namiętnością wielkich domów... w każdym znaczeniu tego słowa: rodzina Sassoon, Lady Ripon, rodzina Saxton Noble, Liga Narodów, rodzina Fauchier-Magnan, wille w Newport, pałace w Palm Beach nie oferowały wystarczająco dużo przestrzeni dla jego geniuszu twórczego ociekającego złotem.
Misia – Ależ zostaw już tych Botticellich; tych Vincich; to paskudne, co za śmieci! – mówiła do mnie Misia. – Chodźmy kupić koraliki, zrobimy sobie chińskie drzewka... Kto mówi Sert, mówi Misia. Ją jedną uważałam za przyjaciółkę. (Była to zresztą bardziej kwestia gustu niż przyjaźni). Czuję się więc zobowiązana do powiedzenia, jak ją widzę, czym dla mnie była, czym jest. Oto pojawia się w chwili mojego największego smutku: smutek u innych ją przyciąga, jak niektóre zapachy przyciągają pszczołę. Ludzi kochamy wyłącznie z uwagi na ich wady: Misia dała mi solidne i liczne powody, żeby ją kochać. Misia chwyta się tylko tego, czego nie rozumie; tymczasem rozumie prawie wszystko. Ja pozostałam dla niej tajemnicą; stąd jej wierność, zawsze nieustająco podważana, ale jednak, po okresach oddalenia powracająca do stałego poziomu. Misia to rzadka istota, która potrafiłaby spodobać się tylko kobietom i kilku artystom. Misia jest w Paryżu tym, czym bogini Kali w hinduskim panteonie. To jednocześnie bogini zniszczenia i kreacji. Bezwiednie zabija i zasiewa ziarno. Satie nazywał ją matką wszechzniszczenia, a Cocteau mawiał, że „dusi wszystko w zarodku”. To niesprawiedliwe. Owszem, Misia nie tworzy, ale pełni, ze swoistą dyskrecją, użyteczną i pomocną rolę fosforyzującej larwy. Nie da się zaprzeczyć, że ten talent jest u niej nieświadomy; ale azjatyckie zamiłowanie do niszczenia i spania po katastrofie ze spokojną duszą, pośród ruin, jest u tej Polki w pełni świadome. Misia nie ma za grosz wyczucia proporcji. „Jasny francuski rozum”, „niebieska linia łagodnego stoku” nic nie znaczą dla tej nomadki ze stepów. Ma wyostrzony apetyt na sukces oraz głęboki i świętokradczy pociąg do porażki. Do siebie samej, której nie znosi, do mężczyzny, któremu służy – jej umiejętności taktyczne, strategia reklamowa są zawsze czujne. Misia mnie kocha. „Wyobraź sobie – powiedział mi Lifar[4] – że Misia zrobiła dla ciebie coś, czego nie zrobiła dla nikogo innego”. To prawda. Gorąco pożądała mojego uczucia. Ta miłość pochodzi z fundamentalnej szlachetności wymieszanej z demoniczną przyjemnością zaczerniania wszystkiego, co daje. Ludzie powierzchowni określają ją jako „bardzo inteligentną”. Gdyby taka była, nie czułabym do niej sympatii. Nie jestem wystarczająco błyskotliwa na „bardzo inteligentne” kobiety. „Cieszymy się – mówi Misia – przywłaszczoną reputacją inteligentnych”. Misia, odkąd jako piętnastolatka, ze swoimi lokami i koszulą z podwiniętymi rękawami, odgrywając kobiety z domu publicznego, pozowała w Valvins do obrazów Toulouse-Lautreca, Renoira, Vuillarda i Bonnarda, aż do czasów Picassa,
Strawińskiego i Diagilewa, przeżyła pięćdziesiąt lat wśród największych artystów i nie ma za grosz kultury. Nigdy w życiu nie otworzyła książki.
– Weź tę książkę, Misiu. – A po co? Zastanawiam się, kiedy ty masz czas na czytanie? Misia nie czyta nawet swoich listów. Narzuciła się wszystkim wielkim artystom swojej epoki, ale ich straciła, bo to twórcy, a ona pozbawia ich tlenu (spotykała się z nimi ponownie tylko dlatego, żeby czuwać, abym ja się z nimi nie spotykała); chciała ich bez duszy, bez talentu, tylko dla siebie, jak jej chińskie drzewka – bez liści. – Och! Jakież to długie! – jęczała Misia pewnego dnia w Bayreuth, słuchając Parsifala. Pewien rozdrażniony Niemiec, siedzący w pobliżu, odwrócił się: – Czy jest pani pewna, madame, że to nie pani jest zbyt krótka? Misia ma ułomne serce; zezuje w przyjaźni i kuleje w miłości. A ponieważ jest wystarczająco inteligentna, żeby cierpieć z tego powodu, czyni ją to godną uczucia. Aspiruje do wielkości, uwielbia z nią przebywać, obwąchiwać ją, sprowadzać do niższego poziomu. Wzniosłość w sztuce, wraz z towarzyszącym jej głębokim spokojem duszy, oddaje Misi cześć. Misia jest smakiem samym w sobie, jeśli za posiadanie smaku uznamy mówienie „nie”. To wieczne „nie”, w wyniku naturalnego następstwa boskiego gniewu, prowadzi Misię do otaczania się wyłącznie bezwartościowymi rzeczami, strasznymi bibelocikami, wątpliwymi istotami o nieokreślonej płci. Misia kocha tylko masę perłową; to zapewne tęsknota za błotnymi równinami. Jej luksus to przeciwieństwo luksusu. Misia to pchli targ. A jej upodobanie do mnie? Powtarzam – pochodzi od tego, że nigdy nie mogła mnie zniszczyć, to znaczy udowodnić mi swojej miłości. „Ona cię kocha, moja panno – mówił Sert – bo nigdy nie udało jej się ciebie zgłębić”. Nigdy nie udało jej się znaleźć słabego punktu mojego pancerza, który przecież istnieje. Od ćwierćwiecza ten robak krąży wokół jabłka, nie wchodząc do środka. Step nie wziął góry nad francuską prowincją. „Panie premierze – powiedział pewnego dnia Hitler do Lavala – Polsce brakuje Masywu Centralnego”. Misia szczerze wierzy, że mnie kocha: chodzi o miłosną urazę; mój widok sprawia, że Misia czuje się nieszczęśliwa, ale kona, kiedy mnie nie widzi. Moje przyjaźnie doprowadzają ją do szaleństwa i ten obłęd nadaje jej życiu niezastąpiony smak. Kiedy skłóca mnie z Picassem, mówi: „Uratowałam cię od niego”. Vuillard znienawidził ją po tym, jak ją pokochał. Chciał namalować mój portret, Misia wróciła do niego tylko po to, żeby go powstrzymać. Jest jak bernardyn, który ratuje was z topieli, trzymając waszą głowę pod wodą. Misia jest pełna zarówno samej złośliwości, jak i jej wyrazu. Wszystko, co robi, jest wykalkulowane: ale o ile potrafi dzielić i odejmować, o tyle jest niezdolna do dodawania. Misia knuje niesamowicie zabawne intrygi, które trwają miesiącami, latami
i którym potrafi w ostatniej chwili nadać jak najbardziej zaimprowizowany charakter. Przełknie każdy wstyd, nie ma żadnego poczucia przyzwoitości, ale zachowuje przy tym pewną wielkość, niewinność, która wykracza poza wszystko, co zazwyczaj widujemy u kobiet. (Proszę mi tu nie wyrzucać surowości, bo właśnie za to wszystko ją uwielbiam). Popełnianie gaf mnie przeraża; Misia je kocha jako niebywałe smaczki. Edwards[5], Sert byli dla niej na polu uczuciowym tym, czym gafy na polu społecznym: gafami zamierzonymi, popełnianymi z premedytacją, smakowanymi; kobietom bez temperamentu, a Misia do nich należy, takie podniety są niezbędne. Jej żydowska dusza potrafiła natomiast zatrzymywać przy sobie Żydów. W kobiecie jest wszystko, a w Misi są wszystkie kobiety. Nie ma swojego własnego życia, żyje życiem innych. Pasożytuje na sercach. Jej czułość jest atomowa, to rozszczepianie uczuciowego atomu. Kiedy się gdzieś nudzę, ale szczególnie kiedy dobrze się bawię, Misia podchodzi do mnie: – Już nie mogę! Chodź do mnie. Zabawimy się. Pewnego razu w samochodzie: – Całe szczęście, że sobie poszłyśmy, już miałam wybuchnąć! A jako że jest zwodzicielką pierwszej klasy, prędko sprawiła, że zapomniałam o miejscu, które dopiero co opuściłyśmy, oto Misia znów staje się cudowna, a wszystkie jej zalety zaczynają błyszczeć. Misia ma najważniejszą ze wszystkich cech: nigdy nie zanudza, chociaż zawsze jest znudzona. Żeby ją zabawić – wszystko we mnie ją bawiło – i podrażnić jej ciekawość, wymyślałam fałszywe romanse, wyimaginowane namiętności. Zawsze dawała się nabrać. Dzieje się to na redzie Triestu, na jachcie, pora zwierzeń. – Wracam do Wenecji, Misiu kochana, bo okropnie cierpię; oszalałam na punkcie pewnego mężczyzny, który mnie nienawidzi. Wspomniane słowo „cierpienie” upajało Misię. – A ja byłam przekonana, że ty nigdy nie cierpiałaś! Dlaczego nie opowiedziałaś mi o tym wcześniej? Kiedy odsłoniłam karty, kiedy krzyknęłam „prima aprilis”, kiedy powiedziałam jej: „Kochana moja, wymyśliłam tę krótką opowieść, ponieważ zawracałaś mi głowę”, Misia była zrozpaczona. Kilka dni później w Wenecji o mało co nie zdechłam na coś tyfusopodobnego; Misia, wściekle zawiedziona, nawet mnie nie odwiedziła. Jeszcze inny przypadek: – Jeśli mi przyrzekniesz, że nikomu tego nie powiesz, Misiu, zwierzę ci się z sekretu.
– Mów! Mów! – Zamierzam... poślubić księcia Walii! Ale ani słowa! – Zostaję... zostaję razem z tobą, bo jeżeli cię opuszczę, to jakbym porzuciła wszystko! Misia nie jest ani dobra, ani zła; należy do słabych punktów ludzkości, ale jest siłą natury. Sama jej obecność zaprasza do mówienia źle o ludziach. Nie wychodzi się od niej szczęśliwym; żałuje się złych rzeczy, które się powiedziało. Misia jest wspaniałomyślna: jeżeli tylko się cierpi, jest gotowa oddać wszystko... oddać wszystko, żeby cierpiało się dalej. Kiedy już powiedziała komuś albo zrobiła coś złego, przestraszona Misia zapobiegawczo biegnie do swojej ofiary, zasypuje ją grzecznościami, tłumaczy, że to dla jej dobra, krótko mówiąc – ucieka do przodu. Kiedy z rana przychodzi do mnie, witam ją tymi słowami: – Coś ty musiała o mnie wczoraj naopowiadać! Mnie samej zdarza się gryźć przyjaciół, ale Misia ich połyka. Nawet kiedy Misia mówi prawdę, znajduje sposób, żeby robić to na wesoło. Ja sama nie znoszę zadawać pytań; bezpruderyjna dociekliwość Misi wzbudza we mnie zachwyt. Tragedią Misi jest to, że wszystko przegrywa, a najpierw sprawia, że inni też przegrywają. Ale ona dusi w zarodku tylko zarodki właśnie. Do tego stopnia, że wszyscy wielcy ludzie, właśnie z uwagi na swoją wielkość, umknęli jej; Misia zachowała tylko to, co zniszczyła, czyli nic. Pani Verdurinskiej[6] pozostaje już tylko snucie opowieści o swoim życiu pod pełnym uwielbienia wzrokiem jej powiernika, pana Boulos. Misi nie udaje się przegryźć niektórych francuskich granitów. Moja ciotka Adrienne de Nexon, która mieszka niedaleko, powiedziała: – Byłam na proszonej herbatce z „twoją Polką”. – Moją Polką? – Tak, z tą damą, która od rana nosi atłasowe czółenka... Nie podoba mi się. Próbowała naciągać mnie na zwierzenia. Odpowiedziałam jej: „Czy pani mnie bierze za agencję wywiadowczą?”. Dziwnych masz przyjaciół... Jak możesz bawić się z tymi źle wychowanymi cudzoziemcami?
Powrót do Paryża Po tych kilku miesiącach upajającej wolności (od lat nie robiłam sobie wakacji) wróciłam do Paryża i na sześć lat zamieszkałam w Ritzu. Powróciłam do mojego życia dyktatorki: sukces i samotność. Byłam wyczerpana tym urlopem. Nigdzie tak nie odpoczywam jak w pracy i nic nie wyczerpuje mnie bardziej niż bezczynność. Im więcej pracuję, tym bardziej mam ochotę pracować. Tylko w miłości potrafię podporządkować się czyjejś władzy; żeby tylko... Nic się nie zmieniło pod moją nieobecność. Zresztą za każdym razem, kiedy się wycofywałam, nic się nie zmieniało. W innych domach mody pracuje po pięćdziesięciu dyrektorów i wicedyrektorów. U mnie jest jedna „mademoiselle”. Kiedy odchodzę, zostawiam za sobą tylko płaczki. Bardzo szanuję wolność u innych i jednocześnie wymagam wzajemności. Niestety, wolność jest darem, który ludzi przeraża; nie mówię tylko o ich wolności, ale i o pańskiej. Pracowałam dla nowego społeczeństwa. Dotychczas ubieraliśmy kobiety nieprzydatne, bezczynne, kobiety, którym służące musiały wkładać pończochy; teraz miałam klientelę kobiet aktywnych; taka kobieta potrzebuje czuć się swobodnie w sukience. Musi mieć możliwość podwinięcia rękawów. Piękno nie ma w sobie nic z afektacji: dlaczego tyle matek uczy swoje córki tylko wdzięczenia się, zamiast uczyć je piękna? To prawda, piękna nie można nauczyć się za jednym razem; ale kiedy wraz z doświadczeniem to się zrozumie, piękno już umknęło! To jeden z aspektów kobiecego dramatu. Jest ich jeszcze wiele, fatalnie pomijanych przez powieściopisarzy i tych, którzy „pochylają się nad sercem kobiety”. (Niech mi to będzie wybaczone: trzeba wiele odwagi, żeby nie patrzeć na kobiety jak na boginie i o tym mówić!) Mężczyzna na przykład ogólnie zmienia się z wiekiem na lepsze, podczas gdy jego towarzyszka na gorsze. Postać mężczyzny dojrzałego jest piękniejsza niż nastolatka. Wiek jest urokiem Adama i tragedią Ewy.
Kobieta źle się starzeje. Niech pan popatrzy na tę tutaj, z nogami
w powietrzu, która uprawia gimnastykę pod bijącym po oczach parasolem plażowym. „Jest zdecydowanie brzydka” – mówimy. I wtedy w odpowiedzi pada: „To moja babka”. Kobieta, której przybywa lat, z dnia na dzień coraz więcej zajmuje się sobą i w wyniku diabelskiej, nieubłagalnej sprawiedliwości to właśnie zajmowanie się sobą najbardziej postarza. Żal mi kobiet zażywających kuracji wypoczynkowych u specjalistów, którzy sadzają je na długie godziny w ciemności, w miękkich fotelach. Najgorsze zmarszczki, zmarszczki egoizmu, są wykute w skórze dłutem, nic im nie pomoże. Można schlebiać tym kobietom i mówić: „To anioł”, otóż anioły również się starzeją. (Wkrótce wrócimy do tematu „aniołów”). Nie ma co poklepywać się po podgardlu, lepiej wymasować sobie morale. Oczywiście kobiety odmłodniały dzisiaj o dwadzieścia lat, oczywiście nadal zachowują kapryśny temperament, jakby miały wiecznie być młode, ale natura zawsze weźmie górę nad ich wysiłkami. – Jak pięknie Pauline wyglądała wczoraj wieczorem! – mówi się nadal, z przyzwyczajenia. I nikt nie śmie powiedzieć, czy nawet pomyśleć: „Nie, Pauline jest stara i brzydka”. Piękno trwa, uroda przemija. Tymczasem żadna kobieta nie chce piękna; wszystkie chcą być śliczne, wciąż śliczne. Płakanie nad sobą, to kołysanie ze współczuciem dziecka, które żyje dalej wewnątrz każdego z nas i które nikogo nie interesuje. Kiedy przychodzi do prawdziwie tajemnej wiedzy, którą jest przeniesienie piękna fizycznego na duchowe, okazuje się, że to jedyna sztuczka, do której większość kobiet jest niezdolna. Gdyby jeszcze były zrozpaczone, to byłoby zbawienne. Ale one są tak pewne siebie! Nie ma już zrozpaczonych kobiet. – Jestem tylko troszkę za gruba... – Nie jestem taka znów gruba... A młodzi ludzie utwierdzają je w tej fałszywej pewności siebie. To łabędzi śpiew. Hołdy od młodych ludzi są urocze, pod warunkiem że się im opieramy. Przyjmowanie ich to znak, że jest już z nami bardzo źle. Zresztą mniej chodzi tu o bycie młodą czy starą, raczej o bycie po dobrej albo złej stronie. Ja osobiście nazywam to dobrym lub złym wizerunkiem; to oryginalne, funkcjonalne, nie do ruszenia. Nie ma istoty, która nie byłaby oryginalna i interesująca, gdyby zadbano o to, żeby niczego jej nie uczyć. Dobry wizerunek można znaleźć wszędzie, w pociągach, w konwojach imigrantów, ale trzeba umieć go dostrzec, odczytać. Kobiety gubi to, że się go nauczyły; a najśliczniejsze gubi fakt, że nauczyły się nie tylko tego, że są śliczne, ale też jak
takimi być. Mówi się o pielęgnacji fizycznej, a co z pielęgnacją duchową? Pielęgnowanie urody powinno zaczynać się od serca i duszy, w przeciwnym razie kosmetyki na nic się nie zdadzą. Postawa duchowa, sztuka czarującej obecności, gust, intuicja, samoświadomość istot żywych – żadnej z tych rzeczy nie można się nauczyć. We wczesnej młodości jesteśmy całkowicie ukształtowani, edukacja niczego tu nie zmienia. Nauczyciele są bezużyteczni, nauczyciele zmarnowali o wiele więcej ludzi (a kobiet w szczególności), niż uformowali. Takie jest i zawsze będzie aktualne zdanie Clemenceau o Poincarém[7]: „Wszystko wie, a nic nie rozumie”, podparte zdaniem o Briandzie[8]: „Nic nie wie, a rozumie wszystko”. Kolejny aksjomat: istnieją kobiety inteligentne, ale nie uświadczysz ich u krawca. (Podobnie jak kobiet uduchowionych; sprzedałyby swoją duszę za sukienkę). Dla kobiety, która się starzeje, nie istnieją już lustra. Ona je zastępuje przez swoje mniemanie. To prawda, że kiedy osiąga się cyfrę pięć, wszystko staje się trudne. Pewna bardzo inteligentna siwowłosa dama powiedziała mi: – Koniec ze mną. Proszę mi uszyć mundur, który będę odtąd nosić aż do śmierci. – To niemożliwe – opowiedziałam. – Kobieta, która się starzeje, musi podążać za modą; tylko młoda kobieta może być modna na swój sposób. Kobiety powinny starzeć się z naszą epoką, a nie ze swoją. Mówi się im: „Proszę wziąć tę” (co oznacza: „Ta czarna sukienka podkreśli resztki pani urody”). Ale one nie słyszą... Tragedią starzejącej się kobiety jest to, że przypomina sobie nagle, iż błękit dobrze do niej pasował dwadzieścia lat temu. – Uszyj mi sukienkę dla starszej pani – powiedziała mi Hélène Morand. – Nie ma już starszych pań – odpowiedziałam. Salony widzą kobiety takimi, jakie powinny być; salony mody widzą je takimi, jakie są. – Dora, Daisy, Dorothea, Diane jest jak anioł! – mawiają ich najbliżsi. Ów anioł zwraca swoją suknię, założywszy ją na jeden wieczór, kiedy wszyscy mogli ją podziwiać; anioł zwraca ją, mówiąc, że zamawiała pelerynkę z czerwonego aksamitu, choć w rzeczywistości zamówiła ją z czarnego aksamitu, tak jak poświadcza kwitek zamówienia, osobiście przez nią podpisany. Anioł towarzyszy przyjaciółce w przymiarkach: – Ta suknia z białego aksamitu jest śliczna, ale nie w twoim stylu... – Zamówiłam ją sobie na bal Rothschildów. – Uwierz mi, przyjdź raczej do Lelongów. Będziesz inną kobietą. (To urocze!). Przyjaciółka błaga, żeby zwęzić jej suknię. Następnego dnia wizyta anioła,
któremu suknia przyjaciółki spędzała sen z powiek. – Tę suknię z białego aksamitu, która została pani wczoraj na stanie, wezmę ją od pani, ale muszę ją dostać za połowę ceny. Niech to będzie wyprzedaż. Zgoda? Anioł zawsze mówi: „Zgoda?”. Czasami anioł, ubrany w celach promocyjnych w zamówione wcześniej rzeczy, pojawia się na wybiegu dla modelek i szepcze klientom do ucha: – Nie decyduj się na nic, kochana, zanim nie zobaczysz kolekcji Molyneux. Fakt, że rozumiem ten ostatni odblask romantyzmu – anioła, tak drogiego Cocteau, Giraudoux – zawdzięczam wysłuchiwaniu obsługujących go ekspedientek. Ekspedientki z naszego salonu, zazwyczaj byłe modelki, wspaniale znają się na zawodzie, który uwielbiają. Potrafią słuchać, słuchać na stojąco; potrafią usiąść, kiedy trzeba. Są najlepszymi powiernicami (kobieta zawsze boi się szantażu ze strony służącej, ale ma pełne zaufanie do swojej ekspedientki). Ekspedientka ma ogromny przywilej, mogąc spowiadać anioła. – Czy powinnam go zostawić? – Czy on mnie kocha? – Co powie o nim Vera? Czy to dobra partia? (i inne wypowiedzi równie bezczelne, jak boskie...). Kiedy tak opowiadają swoje życie ekspedientce (wszystkie kobiety to gaduły), sprzedawczyni nie sprzedaje, w przymierzalni się niepokoją, na piątym piętrze czekają trzy krawcowe. Ale anioł myśli tylko o sobie. Anioł nie wie, ile kosztuje czas. Anioł ma suknię, która idealnie na nim leży, ale koniecznie chce powiedzieć na eleganckiej kolacji: – Muszę zajrzeć do Chanel. Więc bezsensownie przychodzi na przymiarki jeszcze raz, dwa, trzy razy. Aniołowi zdarza się, z czystego sadyzmu, powstrzymywać ekspedientkę przed kontynuowaniem na innym piętrze pracy – którą jest sprzedawanie sukni i zarabianie swojego procentu – przetrzymując ją bez zajęcia przez cały dzień. Przerywam te historie z salonu przymiarek. Zdaje mi się, że wyniosłam krawiectwo do pewnej wielkości. Celem mojej opowieści jest powiedzenie tego, a nie plotkowanie. Podsumowuję stwierdzeniem, że trzeba przeżyć handel z kobietami, żeby wiedzieć, czym jest kobieta. Anioł jest istotą bez skrupułów, prawdziwą modliszką. Anioł nie zajmuje się wdzięczeniem, dla niego liczą się tylko pieniądze. Aniołowi, który uważa mnie za kobietę interesów i który pyta mnie o przecieki z giełdy, odpowiadam: – Nie jestem Marthe Hanau.
Marthe Letellier, największa piękność sprzed 1914 roku, stale myślała
o giełdzie. Markiza J. zamiast o miejsce na królewskim dworze stara się bardziej o nielegalne przecieki giełdowe z banku Saint-Phalle. A jednak jest aniołem, całe jej otoczenie zgadza się w tej kwestii. Anioł nigdy nie płaci od ręki (w moim zawodzie płacenie od ręki oznacza płacenie z jednego sezonu na drugi). Anioł płaci na niby. Anioł, zostawszy wdową (anioły bowiem mają płeć), w krepie wyprawia huczne przyjęcie: – On nie zniósłby, gdybym się nudziła... Albo: – Proszę przyjść na kolację, porozmawiamy o nim... Anioł teozof: – Moja religia nie pozwala mi płakać. Mężczyzna dysponuje pewną naiwnością, ale kobieta żadną; anioł natomiast jest zdolny do wszystkiego. Anioł wie, że nie można go zabić, bo jest nieśmiertelny; wie, że nie można go zamknąć w więzieniu, bo ma skrzydła. Świat (poza bardzo rzadkimi wyjątkami z niedawnych czasów Marii Antoniny albo cesarzowej Eugenii) otwierał się na sukcesy domów mody, ale już nie na same projektantki. Po pierwszej wojnie, wspominam o tym, bo wiedzą to wszyscy paryżanie, byłam poszukiwana. Poszukiwana, ale niełatwa do znalezienia, bo prawie nie wychodziłam wieczorami; na palcach obydwu rąk mogłabym policzyć wystawne kolacje czy przyjęcia, w których uczestniczyłam. Dziesięć lat później można było zobaczyć wiele kobiet podobnych do mnie, kroczących przez świat. Dziesięć kolejnych lat i nie będzie już prawie w ogóle salonów krawieckich: pozostaną tylko krawcy salonowi i będziemy się tłoczyć na balach u Diora, na koktajlach u Patou. Ponieważ mało wychodziłam, trzeba było informować mnie o tym, co dzieje się w domach, w których nosiło się moje suknie; dlatego nabrałam zwyczaju, wówczas bez precedensu, otaczania się wartościowymi ludźmi, żeby stworzyć połączenie między sobą i światem, między tym, co wewnątrz, i tym, co na zewnątrz. Angielki z wysokich sfer, rosyjska, włoska i francuska arystokracja, wszyscy przychodzili pracować przy rue Cambon. Powiedziano, że byłam anarchistką i że czerpałam złośliwą przyjemność z upokarzania wysoko usytuowanych osób, rozkazując im. Powiedziano na ten temat tysiąc innych bzdur. Rosyjskie Balety były eksplozją tańca; październik 1917 roku sprawił, że wybuchła cała Rosja i Paryż wypełnił się emigrantami. Pełni odwagi zabrali się do pracy, jak nasi w Londynie i Petersburgu po 1793 roku. Zatrudniłam kilku z nich; książęta pełnej krwi zawsze wzbudzali we mnie bezbrzeżną litość; ich praca, kiedy ją wykonują, to coś najsmutniejszego pod słońcem, a kiedy nic nie robią, jest jeszcze gorzej. Ale też Rosjanie mnie fascynowali. W każdym Owernijczyku drzemie nieuświadomiony wschodni pierwiastek: Rosjanie objawili mi Wschód.
Mawia się, że „każda kobieta powinna mieć w życiu Rumuna”. Dodałabym: każdy człowiek Zachodu powinien poddać się „słowiańskiemu urokowi”, żeby wiedzieć, czym on jest. Byłam zafascynowana. Upajało mnie to ich „wszystko, co twoje, jest moje”. Wszyscy Słowianie są dystyngowani, naturalni, a nawet najskromniejsi z nich nigdy nie są pospolici. Fiodorowna przyszła do pracy przy rue Cambon. Pewnego dnia zastałam ją całą we łzach. Wytłumaczyła mi, szlochając, że jest winna dużą sumę pieniędzy i chcąc spłacić dług, musi oddać się potworowi, pewnemu strasznemu magnatowi naftowemu, kędzierzawemu, o wydatnych ustach; że z dwóch haniebnych postępków wybrała właśnie ten. – Ile ci potrzeba? – Trzydzieści tysięcy franków. – Trzydzieści tysięcy franków za noc to drogo – mówię – ale za uniknięcie jej w sam raz. Masz, pożyczam ci je. (Użyłam bez złudzeń słowa „pożyczać”; Rosjanom się nie pożycza. Ale dawanie przynosi nieszczęście; o ile drobne podarunki podtrzymują przyjaźń, o tyle duże dary wystawiają ją na próbę).
Kilka dni później Fiodorowna zaprosiła mnie do siebie. Półmrok, na parkiecie lampy z fiołkowymi abażurami, bałałajka, kawior w blokach lodu, wódka w karafce, Cyganie, krótko mówiąc, całe te białe noce, które Rosjanie kochają wszędzie odtwarzać. Byłam zauroczona. Myśl, że moja przyjaciółka wymknęła się ze szponów kaukaskiego potwora, radowała mnie. Ale zastanawiałam się, czy cały ten nocny luksus nie powstał dzięki mojej pożyczce. – Oddałaś te trzydzieści tysięcy franków? – Cóż chcesz... było mi tak smutno... chciałam najpierw trochę się zabawić... zatrzymałam je... kupiłam za nie ten kawior... Nie zobaczyłam nigdy tych pieniędzy, za to wkrótce zobaczyłam znów Fiodorownę w towarzystwie magnata naftowego, którego uwielbiała i którego wkrótce porzuciła dla pewnego Czecha, o wiele bardziej potwornego.
Diagilew Misia nie rozstawała się z Diagilewem; między nimi istniała jedna z tych szeptanych adoracji, złośliwych, czułych, usianych pułapkami, w których Siergiej znajdował przyjemność, swoje sfery, wygody, swoje potrzeby i gdzie Misia znajdowała jedyne lekarstwo na nudę. Przed Diagilewem nie układała już ust w podkówkę (słynna podkówka Misi). Od dnia, w którym go poznałam, aż do dnia, w którym zamknęłam mu oczy, nigdy nie widziałam, żeby Siergiej odpoczywał. – Mógłbym zarobić miliony, wznawiając Pietruszkę, żyć z Szeherezady, jak inni z Doktora Miracle albo Zemsty nietoperza, ale bardziej lubię własną przyjemność. Mówił, upewniając się dłonią ciężką od pierścieni, że wielka czarna perła na jego srebrzystoszarym krawacie jest na swoim miejscu. Zachodził do mnie, po balecie, na szybką, późną kolację, pozostając w spiętej klamrą brandenburskiej pelisie z futer zwierząt syberyjskich, w której tak często karykaturował go Cocteau. Nie zdejmując białych rękawiczek, brał jedną czekoladkę. Potem ulegał, opróżniał pudełko; jedząc, unosił swoje masywne policzki, ciężki podbródek, jadł aż do mdłości i potrafił przegadać całą noc. Wyjątkowy badacz pokładów europejskiego geniuszu, balzakowski dostawca tańca, muzyki i malarstwa do tej pory nieznanych, rajfur z siwym kosmykiem, oferujący Wschód Zachodowi. W Hiszpanii odkrył Fallę, w Petersburgu młodego ucznia Rimskiego nazwiskiem Strawiński, w Arcueil zaś Satiego. To był najbardziej czarujący z moich przyjaciół. Lubiłam go w tym pędzie do życia, w jego pasjach, w jego łachmanach, z dala od pełnej przepychu legendy, całe dni bez jedzenia, całe noce na próbach, pomieszkującego w fotelu, rujnującego się, żeby sprawić sobie ładny spektakl. Przedstawiał najpiękniejszych malarzy najpiękniejszym muzykom, uświadamiał francuskim masom, gotowym w imię snobizmu do ruszania co wieczór w podróże tysiąca i jednej nocy, że na rogu ulicy są nieznani czarodzieje, Dukas, Schmitt, Ravel, Picasso, Derain. Wyciągał Montparnasse z jego dywagowania, przedstawiał dyskusję szerokiej publice, przyciągał jej uwagę, rozstrzygał. Uparty, szlachetny, skąpy, potem nagle rozrzutny, nigdy nie wiedział z góry, co będzie robił, kupował za nic bezcenne obrazy, rozdawał je, pozwalał, by mu je ukradziono, pokonywał całą Europę na cudzy koszt, bez grosza, w spodniach trzymających się na agrafkach. Pewnego wieczoru, w Wenecji między dwoma kolumnami, opowiadał nam o swoim dzieciństwie, o towarzyszu Aleksandrze Nikołajewiczu Benois, uczelni plastycznej w Petersburgu, ojcu generale Diagilewie, o przyjeździe do Paryża, o heroicznym okresie, kiedy wystawiał ikony, kiedy dawał historyczne koncerty rosyjskie. – Musorgski... – mówiła Misia (z buzią znowu w podkówkę).
– Oczywiście, nie Prokofiew! Trzeba było zaczynać ostrożnie. Wciąż mam przed oczami jego oblicze zachłannego oligarchy, śmiech jego grubych, otwartych warg, zwisające policzki, dobre i drwiące oko schowane za monoklem, którego czarny łańcuszek powiewał na wietrze.
Rosja skradała się po cichu. W 1910 roku klasyczna, łagodna. Widmo róży,
Sylfidy. A potem nasze drzwi, jak drzwi do haremu, wyważa Niżyński. Różowe i fioletowe afisze, sygnowane przez Cocteau, przedstawiające skoki Niżyńskiego, pokrywają mury Paryża. Ziemia trzęsie się w rytm łuczników z Kniazia Igora. Zaczynamy zastanawiać się, co się szykuje... W kuluarach Théâtre du Châtelet apatyczni młodzi lordowie oraz niektórzy z naszych nowych Stendhali, Giraudoux, wówczas z monoklem, zazdrośnie strzegący laski pana Balzaca, Émile Henriot i Jean-Louis Vaudoyer, bracia bliźniacy w dandysowskich przebraniach, Mauriac ze złożonymi rękoma, ubrany w niebieski mundur sanitariusza z grupy powołanej przez Étienne’a de Beaumonta, młody przybysz z Bordeaux, któremu sukces paryżanina Cocteau spędza sen z powiek i którego prowincjonalnych kompleksów nie uśmierzą żadne honory, wszyscy emocjonowali się kolorami podstawowymi i akordami tonów. Diagilew natomiast zmierza prosto do celu. Celem tym było nieświadome narzucenie Europie Rosji, deklaracja rosyjskiej wiary; podążali za nim piękni niewolnicy przykuci do jego sukcesu, a on szedł do przodu jak turecki despota. Diagilew był niesłychanym akrobatą, kreującym talent na nowo i rekonstruującym geniusz. Gdyby zaimportował do Francji, bez zmian, balety z Teatru Maryjskiego, zyskałby tylko sukces w postaci uznania. (Szczególnie że byłoby to ledwie odtworzenie w Paryżu tego, co niegdyś Petersburg od niego zapożyczył). Ale on zrobił coś lepszego; wymyślił pewien obraz Rosji przeznaczony dla obcokrajowca, i naturalnie obcokrajowiec dawał się nabrać. (Petersburg poznał Pietruszkę i Szeherezadę dopiero dziesięć lat po Paryżu). W teatrze wszystko jest iluzją, potrzeba więc tam sztucznej perspektywy: Rosja z Baletów Rosyjskich odniosła w teatrze sukces właśnie dlatego, że została stworzona na podstawie fałszywych danych. Po wyczerpaniu tych zasobów Diagilew w 1918 roku całkiem się odmienia, wraz z wprowadzeniem do tańca komizmu (Léonide Massine i Les femmes de bonne Humeur, Parade, a później też Pulcinella ze scenografią Picassa). Przez pięć lat przeżywał drugą młodość obsługiwany przez Grupę Sześciu. I potomność, być może, będzie mu bardziej wdzięczna za stworzenie Łań, Natrętów i Matelots niż za Sylfidy albo Widmo róży, za zainspirowanie Paryskich wieczorów de Beaumonta, za narodziny Baletów Szwedzkich wzorowanych na rosyjskich. Skaczący z kwiatka na kwiatek, frywolny i niestały Diagilew jako pierwszy zrozumiał, że trzeba podnieść rękę na arcydzieła, że nic tak nie psuje zabawy jak muzyka do tańca (faktem jest, że prekursorem była tu Isadora tańcząca do symfonii Beethovena), że można tańczyć na podstawie obrazu Picassa, na podstawie idei dadaistycznych, na podstawie wierszy Claudela. Borlin z kolei chciał pójść w tym kierunku za daleko i skręcił sobie kark, ale Diagilew, który był klasą sam w sobie, nie zrobił ani jednego błędu, który wynikałby właśnie z lekkości. O mało co nie zrobiłby baletu z zamieszek z 1913 roku wokół Święta wiosny, tego Hernaniego
naszych czasów! Po Siergieju tańczono do murzyńskich rzeźb, do ruin fabryk futuryzmu, do muzeów, do Velázqueza i Berlioza, do Bacha i Haendla, do Szekspira i Valery’ego. Znam wszystkie zarzuty, jakie mu stawiano, że taniec jest u niego traktowany z dystansem, że jest podporządkowany innym sztukom i tak dalej, ale jedno jest pewne: Diagilew zdominował swoją epokę, a ona będzie też epoką Niżyńskiego, Massine’a, Lifara, takiej Anny Pawłowej, małżeństwa Sacharowów, Argentyny, odrodzenia się music-hallu, murzyńskiego stepowania, rytmiki i rytmu plastycznego, będzie prawdopodobnie najbardziej błyskotliwą epoką w historii tańca. Widzę go znów żyjącego, i to jakim życiem: rozrywa partycje. Zszywa je, nie wiedząc, czy chodzi o muzykę do tańca. Wybiera odpowiednie fragmenty, na wyczucie. Udaje mu się niemożliwe. Popada w ruinę, stawiając w kasynie na bank. Wyrywa sobie swój siwy kosmyk. Biegnie do księżniczki Edmond, biegnie do Maud Cunard; tłumaczy, że potrzebuje tysiąc funtów jeszcze tego wieczoru, że wierzyciele mają wszystko w swoich rękach, że kurtyna się nie podniesie; składa dłonie, od cukrzycy jego wielkie czoło jest całe spocone. – Byłem u księżniczki. Dała mi siedemdziesiąt pięć tysięcy franków! – To wielka dama z Ameryki – powiedziałam. – Ja jestem tylko francuską krawcową, masz tutaj dwieście tysięcy. Następnego dnia z pieniędzmi w kieszeni znowu zanurzał się w przygodę, znikał, zmagając się z dramatami uczuciowymi równie bezlitosnymi, jak bizantyjskimi, powracał z cienia albo z Ameryki z nowym muzykiem i swoim osiemdziesiątym baletem. Diagilew opowiedział mi kiedyś swoje przygody ze Szwajcarii, z czasu pierwszej wojny światowej. Miał próby w jakimś hangarze w Lozannie; Strawiński pracował z Ramuzem tuż obok; Lenin i Trocki czekali nad brzegiem Jeziora Genewskiego na moment powrotu do Rosji przez Niemcy w zaplombowanym wagonie. 1917 rok. Parade i rewolucja. Théâtre du Châtelet i Zakłady Putiłowskie. Kiedy zestawiam te tak bliskie Rosje, które o sobie nie wiedziały, myślę, że wszystko to tworzy całość. Lata mijają. Diagilew nadal kredytuje talenty, wyszukuje talenty, tak jak kloszard wyszukuje niedopałki na chodniku. Diagilew właśnie umarł na naszych oczach, w Wenecji, wracając z Salzburga. Jest tam Catherine d’Erlanger, Misia, Boris Kochno, Lifar. – Moi przyjaciele, moi jedyni przyjaciele... wydaje mi się, jakbym był pijany... Następnego dnia z kościoła prawosławnego dei Gracchi odpływa szereg gondoli, kierując się na San Michele, cmentarz, którego cyprysy sterczą ponad różowym murem o białym obrzeżu. – Co się stanie z Baletami?
– Kto może to przejąć? – Nikt. Nie powstrzymałam Baletów Diagilewa przed pójściem na dno, jak to określono, nigdy nie widziałam Święta wiosny przed 1914 rokiem. Siergiej opowiadał mi, że był to skandal i wielkie wydarzenie historyczne. Chciałam tego wysłuchać i zaoferować mu niezbędne fundusze. Nie żałuję tych trzystu tysięcy franków, które mnie to kosztowało. Siergiej wywrócił do góry nogami masę idei, kolorów, pasji, banknotów; zostawi po sobie tylko parę spinek do mankietów, które Lifar wymieni na swoje, zanim ciało zostanie złożone do trumny.
Pani de Chevigné Miałam uroczą starą przyjaciółkę, hrabinę Adhéaume de Chevigné. Kiedy mieszkałam przy rue de Faubourg Saint-Honoré, ona rezydowała przy rue d’Anjou, prawie naprzeciwko mnie. Przez jej salon przy rue d’Anjou przewinęli się, około 1900 roku, wszyscy liczący się w Paryżu clubmen i elegantki z Saint-Germain, w czasach kiedy jadano obiady o jedenastej trzydzieści, składano sobie wizyty o trzeciej, przed spotkaniami w klubie, i kiedy panowie, po wejściu, siadali z cylindrami na kolanach. Pani de Chevigné, ze swoją rudą peruką, niskim zachrypniętym głosem, którym zachwycał się Marcel Proust, autorytarnym zachowaniem i zdecydowanym tonem, była postacią jak z pamiętników księcia de Saint-Simon, spastiszowaną przez Swanna. Przypominała starą aktorkę, a mówiąc precyzyjniej, to ją właśnie, widzianą oczami Francisa de Croisseta, jej zięcia, starały się kopiować Marguerite Deval, Moreno, Pauline Carton i wszystkie artystki wyspecjalizowane w kreacjach komicznych starszych dam. Aktorki naśladowały hrabinę, a ona z kolei naśladowała je, wkrótce nie dało się już tego rozróżnić. Pani de Chevigné to pierwsza kobieta na świecie, która powiedziała g... Jej sposób mówienia był upajający; to było jak raptularz, pamiętnik, kronika towarzyska spisywana na koniec roku... – Dzisiejsze młode kobiety, maleńka, to ignorantki i idiotki. Mężczyźni niczego ich już nie uczą. Nawet dobrych manier. Mężczyźni, których my znałyśmy, nie potrzebowali uczyć się manier, rodzili się z nimi... Ja sama wszystkiego, co wiem, nauczyłam się, uprawiając miłość. To kochanek uczy cię tych rzeczy, a nie mąż. Mnie mój kochanek zabierał do Luwru. Nie można ciągle się tylko... całować! Choćby i miało się do tego upodobanie... W kwestii temperamentu, mój Boże, Cecile[9] i ja, my to miałyśmy temperament... Ale nawet w garsonierach zdarzają się chwile odpoczynku. Mówię ci o czasach, kiedy miewało się garsonierę, zakładało się woalkę, żeby się tam wybrać; dzisiaj robi się to byle gdzie, na chybcika, przy służbie. Weźmy chociażby moją córkę (ona akurat, maleńka, ach, ona, to akurat przysięgam, że jest z pana de Chevigné. Zresztą wszystkie moje dzieci są z jego rodu. Ani jednego bękarta!). No cóż, moja córka pobiera nauki, od kiedy miała trzy lata, teraz ma sześćdziesiąt i nic nie wie! – Żeby wiedzieć, nie trzeba się uczyć, droga pani; na przykład Misia uchodzi za wielką muzyczkę, a ja nigdy nie słyszałam, żeby zagrała więcej niż cztery akordy Chopina. – Właśnie, porozmawiajmy o niej! Ona uwielbia Żydów. Zresztą, maleńka, Misia jest jak getto; popatrz na wszystkich z narodu wybranego, którzy się za nią ciągną, Thadée Natanson, Bernstein, Edwards, Alfred Savoir... Ja sama nie mam żadnych uprzedzeń do Żydów... Dawałam temu dowód aż za często. Po prostu
w czasach Féliksa Faure’a[10] tacy Rothschildowie, nie pchało się to... do Jockey Club, maleńka, należał z nich tylko Haas[11], ale nawet jego wybrano tylko dlatego, że w siedemdziesiątym pierwszym, podczas Komuny, pewnego popołudnia akurat nie było nikogo, kto mógłby zagłosować przeciwko... Pani de Chevigné zmarła na krótko przed wojną. Od kilku lat nie przyjmowała już gości. Jej drzwi otwierały się tylko dla rodziny, bliskich i dla mnie. Kiedy odwiedzała ją Misia, pani de Chevigné wpuszczała ją tylko po to, żeby powiedzieć jej trochę bezlitosnych rzeczy, prosto w twarz. – Nie możesz tego zrozumieć, ty, która rozumiesz wszystko! Przy czym ostentacyjnie mrugała do mnie, mlaskała językiem, kopała mnie figlarnie pod stołem... w tajemnicy przed Misią. – W 18... wyglądałyśmy jak trzeba. F... mnie kochał; przynajmniej tak mi się zdawało. Pewnego dnia, po podróży, przychodzę pod rękę z panem de Chevigné na uroczystą kolację. W westybulu rzucam okiem na listę gości. Czytam: hrabia i hrabina de F. Niewierny ożenił się, nic mi nie mówiąc. Rozpadam się... ale nagle biorę się w garść, mówię sobie: „Jesteś Laura de Chevigné, z domu de Sade”. (Sade! Jakież piękne nazwisko... – wzdychała Misia. – Czego bym nie dała, żeby urodzić się Sade!). – Jesteśmy Francuzkami! Te cudzoziemki! Myśli sobie toto, że może nas wszystkiego uczyć! Rosjan nie znoszę... Byłam w Petersburgu... Mieszkałam u wielkiej księżnej Marii Pawłowny. Są tam uprzejmi, zbyt uprzejmi. W Rosji jesteś dobrze traktowana, ale nie okazują ci uznania; robią ci prezenty z brylantów, ale traktują cię jak przedmiot. A poza tym, ten ich przepych, widziałam Carskie Sioło, nie było to takie znów szykowne! Czasami wchodził August, stary służący. – Cóż znowu, Auguście? – Pani hrabino, przyszła pani X. – Nie mogłeś powiedzieć, że niedomagam? Siedzę tu z mademoiselle. – Pani hrabino, nie mogę kłamać. – Od czego w takim razie jesteś służącym? Zadaniem służącego jest mówienie „nie”. August, w obawie czy nie męczę hrabiny, wraca chwilę później. – Pani hrabina powinna pomyśleć o kolacji. – Zostaw mnie! Bawię się! On chce mnie utuczyć! Podaj mi zupę; myśli, że wszystko mu wolno! Nie jestem zdziecinniała, ale on jest przekonany, że tak! O czym to mówiłyśmy? Że Misia nie znała nawet trzech nut Chopina? Pewnie! Reynaldo to jest muzyk! Maleńka, w Wenecji, pani de Vantalis ustawiła mu fortepian na gondoli, księżyc, Wielki Kanał, wszyscy płynęli za nim. A Madrazo! Czy słyszałaś, Coco, jak Madrazo śpiewa La Tour Saint-Jacques? To było coś innego niż Jacques Février!... O czym to ci opowiadałam... No przypomnij mi, nie
wiem już, na czym stanęłam, przez tego durnia Augusta... Ach tak, mówiłyśmy o dzisiejszych młodych kobietach... Same ladacznice! Żeby jeszcze! (W moich czasach nawet ladacznice miały maniery). Czy zauważyłaś, że w naszych czasach kobiety nie potrafią już nawet wejść do salonu? Chcesz, żebym ci pokazała, jak one się prezentują? Tutaj następuje naśladowanie przez hrabinę, która zeskoczyła z łóżka, wejścia przez dzisiejszą kobietę, na pół zakłopotaną, na pół pretensjonalną, zawsze niezdarną i „wyobcowaną”. – My prezentowałyśmy się inaczej! Nazywasz to wejściem? No to patrz! Po tym gwałtownym wysiłku pani de Chevigné kładła się z powrotem, zdyszana. – Brak mi tchu, maleńka. Serce nawala...
Zapewniałam ją, że to tylko zwyczajny brak formy. Ona odwracała do mnie
swoją wychudłą maskę starego tragicznego klauna z nosem pajaca, ustami w kształcie serca i pijackim głosem, bardzo głuchym, który zdawał się dochodzić z głębi podziemi: – Dzieci zmusiły mnie do opuszczenia rue d’Anjou; mieszkałam tam od czterdziestu lat; posłuchałam, ale wiem dobrze, że przyniesie mi to pecha: własny dom opuszcza się tylko po to, żeby zdechnąć. Zdechnę od tego. Jeśli będzie mi lepiej, jeśli będę mogła się ruszyć, zaproś mnie. Tylko, broń Boże, żadnych starców! Zaproś mnie razem z jakimiś młodymi. Jeśli nie, to przyjdź mnie jeszcze odwiedzić. Opowiem ci o pani Standish (z domu Cars) i pani Greffuhle. O, to były kobiety! Potrafiły dygać. Ja sama widziałam w Fordsdorfie, jak się dyga, to było co innego... Auguście, odprowadź mademoiselle... Są duże szanse, że następnym razem zastaniesz mnie w łóżku. Widzisz, w moim wieku, maleńka, jeśli kobieta zdjęła już gorset i chodaki, nigdy nie wkłada ich z powrotem! Pewnego dnia pani de Chevigné rzeczywiście osłabła. Marie-Thérèse de Croisset przyszła mi powiedzieć: – Mama jest bardzo chora. Wydaje jej się, że jest u pani... Kilka dni później poszłam na jej pogrzeb.
Picasso
Kiedy Picasso mieszkał w Montrouge, w czasach pierwszej wojny światowej, zakradli się do niego włamywacze; zabrali tylko bieliznę, a zignorowali obrazy. Dziś bielizna kosztuje znacznie więcej niż w 1915 roku, ale obrazy Picassa zyskały na wartości o wiele bardziej niż płótno pościelowe. Żaden włamywacz już by się nie pomylił. „Są płótna mistrzów i są mistrzowie płótna”, tak to brzmi u Labiche’a. Nie wiem, czy jest geniuszem; trudno powiedzieć o kimś, z kim się
spotykamy, że jest geniuszem; ale jestem pewna, że sytuuje się gdzieś na tym niewidzialnym łańcuchu, który łączy poprzez stulecia jednych geniuszy z drugimi. Minęły lata, dziesięciolecia, a Picasso pozostał żywy, bardzo żywy. Fala, która go niosła, nie cofnęła się. Nie jest ani zapomniany, ani nie stał się idolem, co jest równie niebezpieczne. Zachował swoją inteligencję, refleks akrobaty, zwinność Baska, bo jest Baskiem po ojcu, nauczycielu rysunku. Moja sympatia do niego przetrwała. Myślę, że z wzajemnością. Nie zmieniliśmy się pomimo zawirowań. Dwadzieścia lat temu wszystko było czarujące, z wielu powodów, ale przede wszystkim dlatego, że nie wszystko było w sferze publicznej, że włamywacze z Montrouge nie wiedzieli, kim jest Picasso, że polityka nie zatruwała sztuki. Rozumiem się bardzo dobrze z silnymi osobowościami. Przy wielkich artystach jestem jednocześnie pełna szacunku i wolna; jestem ich sumieniem. Jeżeli popadają w styl „Harper’s Bazaar”, to im to mówię. Zachowuję zmysł krytyczny. Jeśli zaczynam dusić się uwielbieniem, to znaczy, że nie chodzi o prawdziwie wielkich artystów. – Uchroniłam cię przed Picassem – mówiła Misia. Potrzebę ochrony miałam raczej tylko przed Misią. Bo tam, gdzie kochała Misia, trawa już więcej nie wyrośnie. Picasso sporo się napracował, żeby zostawiać po sobie tylko spaloną ziemię, ale mnie akurat nie było na jego drodze. Podobał mi się jako mężczyzna. W rzeczywistości jednak kochałam jego malarstwo, chociaż nic z niego nie rozumiałam. Byłam do niego przekonana, a lubię taki stan.. Dla mnie Picasso to tablica logarytmiczna. Zniszczył, ale potem odbudował. Przyjechał do Paryża w 1900 roku – kiedy byłam dzieckiem – umiejąc już rysować jak Ingres, cokolwiek twierdzi o tym Sert. Jestem prawie stara, a Picasso wciąż pracuje; stał się pierwiastkiem radioaktywnym malarstwa. Do naszego spotkania mogło dojść tylko w Paryżu (nie żyje się w Owernii, nie spędza się całego życia w Maladze ani w Barcelonie). Kiedy go poznałam, wracał z Rzymu razem z Satiem i Cocteau. To był spektakl Parade, a w nim jego słynni managerowie, powycinani z kartonu, rytmicznie tupiący na scenie Théâtre du Châtelet. Picasso wychodził z kubizmu i papier collé. Następnie asystowałam przy jego przewrotach, które regularnie wzburzały rue La Boétie. Widziałam, jaki sukces odnosiły jego scenografie, a potem jak publiczność pasjonowała się Trójkątnym kapeluszem oraz Pulcinellą. Często wspinałam się do jego jamy alchemika. Widziałam, jak pojawiali się u niego, kręcili wokół niego Apollinaire, krąg artystów z rue Huyghens i rue Ravignan, albo bezpośrednio, albo przez to, co mi o tym opowiadali Reverdy czy Max Jacob. Widziałam, jak przestawał być wyłącznością Manola i Paysana, Grenwitza lub barona Molleta, żeby stać się równym Stalinowi i Rooseveltowi. Widziałam, jak Ambroise Vollard i Rosenberg kręcili się wokół tego skarbu, który
produkował skarby. Widziałam Cocteau kroczącego uwodzicielskim krokiem, flirty dadaistów, kadzących mu surrealistów. Widziałam, jak znikają tacy jak Modigliani i Juan Gris, podczas gdy Picasso trwał. Apollinaire mówił o nim, że jego wewnętrzny rytm ma monotonię rytmu arabskiego. Mijają wieki, upadają cywilizacje, Allah pozostaje wielki, a Picasso jest jego prorokiem. To także demon. Powróci nawiedzać pokolenia młodych malarzy na seansach spirytystycznych. Kiedy trafi do Luwru, jego gitary będą straszyć w nocy dyżurnego strażaka, a posągi pójdą w ciemność spacerować całkiem same, pomimo swoich krągłości, po piętrze egipskim.
Forain Między Forainem[12] a mną wszystko się dobrze układało. Ja byłam młoda, bezbronna. Zawarliśmy rozejm. On wziął na siebie moją edukację. Zabierał mnie do kabaretu. Skrzywiona gęba, wyostrzone oko, żywa wrażliwość, serce zawsze napięte – Forain, posługując się strunami głosowymi jak cięciwą łuku, samemu będąc przebitym tyloma strzałami, ile sam wysłał, tłumaczył mi ów Paryż sprzed ćwierć wieku, w którym wciąż jeszcze pobrzmiewały echa Paryża Drugiego Imperium i który przypominał go przez swoją miałkość. – Lubisz tę całą Misię? Wystrzegaj się tych ludzi. To dranie! To nie jest środowisko dla ciebie... Dziewczyno, ludzkość nie jest piękna... Z tego, co słyszałem, jesteś widywana z pedałami... Powtarzam ci to po raz ostatni: wszystkie cioty to dranie! I tak toczył się cały dzień. To było w lipcu. Forain nie mógł wyjechać z miasta. Mnie zatrzymała kolekcja. Paryż w lipcu jest zachwycający. Wszystko jest piękne i opustoszałe, przyjezdni paryżanie wyjechali. Ma się miasto dla siebie. – Chodźmy na kolację. Nie puszczę cię już... Co tam znowu? To ty, Jean-Loup? (Wchodzi syn Foraina). Czego chcesz? – Tato, daj mi jakąś kasę. – Nie. Forain wkładał płaszcz, owijał wokół przeziębionego gardła chustę à la Bruant. – Tato, daj mi jakąś kasę... – Chol...! Forain czyścił swoje pędzle, zostawiał je do namoknięcia w terpentynie. – Tato, daj mi jakąś kasę... Twarz ojca nagle się rozjaśniła: – Czyż on nie jest genialny?! – Tak – mówiłam, żeby sprawić mu przyjemność – czarujący ten twój syn.
Miłość Foraina do Jean-Loupa nabierała nowego blasku, jak ogień, na który się dmuchnie.
– Naprawdę? Uważasz, że jest czarujący? Szliśmy na kolację. Mówiłam mu o Marie Laurencin, do której małżeństwo Groultów zapewniało sobie wówczas wyłączność. – Jej malarstwo, to praca damy... Maluje mechanicznie, jakby dziurkowała buty. Forain się rozluźniał, jego usta stawały się mniej gorzkie, prosił, żeby mu zaśpiewać jakąś piosenkę. Lubił szczególnie tę: Wszedł na górę Żeby posłuchać armaty Armata huknęła tak głośno Że narobił w gacie... Zaszliśmy do Les Gaufres. Przy barze Forain chwycił Georges’a Hugo za klapy angielskiej marynarki z grubego materiału w kratę, jak kapa na konia! – Posłuchaj tego, Georges: Armata huknęła tak głośno... Forain uczył mnie życia: – Nigdy nie ufaj ludziom głupim; wybieraj raczej tych nieuczciwych.
Albo jeszcze: – Wystrzegaj się narkomanów. Narkotyk nie czyni nikogo niegodziwym, ale wydobywa z człowieka zło. Rozstajemy się: – Chcę namalować twój portret. Chodź do pracowni. Wchodziłam do Foraina. Szykowałam się do wejścia na drugie piętro. Tymczasem, już na pierwszym, zostałam złapana przez panią Forain. – Koniecznie muszę namalować twój portret... – powiedziała do mnie. Nie chciała mnie puścić. Forain niecierpliwie oczekiwał mnie na górze, na podeście. – Zatrzymała cię po drodze pani Forain, co? Mów wszystko! Chciała cię powstrzymać przed pozowaniem dla mnie? To suka, zapłaci mi za to! Forain wydmuchiwał nos w czerwoną chustkę. – Opowiem ci jej ostatni numer, powiem ci, co wynalazła... Przeszukała mi kieszenie... Dorwała listy miłosne... Nie puściła pary z ust, tylko po prostu wykleiła nimi swój wachlarz. I na uroczystej kolacji rozwinęła ten wachlarz, przy wszystkich...
Faubourg Saint-Honoré To mniej więcej w tamtym czasie opuściłam hotel Ritz i przeprowadziłam się na rue du Faubourg Saint-Honoré. Powiedziano à propos tej przeprowadzki, że w Anglii przywykłam do przepychu w wystroju wnętrz. To nieprawda, dla mnie przepychem był dom wujka z Issoire i taki też pozostał: ładne owernijskie meble „wypolerowane przez lata”, ciemne i ciężkie wiejskie drewno, fioletowa wiśnia, czarna grusza, spatynowane, podobne do hiszpańskich kredensów albo flamandzkich szafek, zegary z Boulle na rogowych podstawkach, szafy, których półki uginały się od bielizny. Zdawało mi się, że miałam skromne dzieciństwo, teraz widzę, że było pełne zbytku. W Owernii wszystko było prawdziwe, wszystko było wielkie. Jasne więc, że kiedy przyjechałam do Paryża, nie byłam specjalnie olśniona. Zachwycały mnie osoby, nie ich wnętrza. Chciałam poznać Cécile Sorel, której kronikarze z bożonarodzeniowego numeru „l’Illustration” zapewniali rozrywkę swoim czytelnikom z prowincji. Zabrał mnie do niej Capel. To było około 1916 roku. Przy stole jakaś kobieta nie spuszczała ze mnie wzroku: to była Misia. Siedziałam obok Serta. Sorel mi się podobała, ale niewyszorowana boazeria zdawała mi się jakby pokryta tynkiem, złoty obrus nie był ze złota i jeszcze w dodatku był brudny; na plamach losowo porozkładano owoce, żeby zrobić raj na ziemi. Srebrna zastawa była jeszcze mniej wypolerowana niż meble.
Owa kobieta z naprzeciwka, z małym kokiem w kształcie muszli, czymś w rodzaju mandarynki umiejscowionej na czubku głowy, zagarnęła mnie po kolacji i już nie opuściła. – Ja też mieszkam przy nabrzeżu, niedaleko stąd. Zapraszam w odwiedziny. Misia mieszkała nad „Journal officiel” (a i owszem) na drugim i ostatnim piętrze małej starej kamienicy, usytuowanej na rogu rue de Beaune. Kiedy zobaczyłam nagromadzenie tych wszystkich przedmiotów, pomyślałam, że jest antykwariuszką. Capel, który mi towarzyszył, pomyślał o niej tak samo. Zapytał bez żenady: „Czy to na sprzedaż?”. Te ryby w akwarium, statki w butelkach, Murzyni z ciągnionego szkła, witrynki pełne stalowych wachlarzy pokrytych brokatem z obrazkiem place Royale, uważałam to wszystko za wstrętne. Czuło się brud pod spodem; ani trochę powierzchni, po której można by przejechać ścierką, pokryć pastą, jedynie sztuczny podmuch tego strasznego narzędzia, miotełki z piór, które na szczęście widuje się już tylko pod pachą służącego w pierwszym akcie w spektaklach. Ta sama zasada zbieractwa obowiązywała w domu Catherine d’Erlanger; pnie się to wzdłuż ścian, gromadzi pod stołami, rozrasta na schodach, szafy się już nie domykają... Na czym to skończyłam? Proszę: wracam do wątku moich refleksji. Kiedy później zamieszkałam w Anglii, odnalazłam tam przepych wujka z Issoire, dębowe meble woskowane na biało, wielkie, prawdziwe, stojące z powagą od kilkuset lat. Wnętrze jest naturalnym odwzorowaniem duszy, i miał rację Balzac, przywiązując do niego równie wielkie znaczenie jak do ubioru. Tak więc umeblowałam mój apartament przy rue du Faubourg Saint-Honoré. Wszędzie miękkie dywany, koloru colorado claro, o jedwabistym połysku, jak dobre cygara, utkane w moim stylu, zasłony z brązowego aksamitu ze złotymi lamówkami, które przypominały obszyte żółtym jedwabiem diademy Harry’ego Winstona. Nigdy się nie targowałam; protestowali tylko moi przyjaciele, a Misia rwała sobie kok z głowy. Polovtzoff kupił od księcia de C., za 100 000 franków, dywan z manufaktury Savonnerie...
Rok 1922 Poznałam wiele sław, minionych lub dopiero czekających na rozgłos. Nie mówię o tym, żeby doczepiać mój wagon do ich pociągu, ale dlatego że ich towarzystwo wolałam od wszystkich innych. I dlatego że śmieszą mnie ludzie, którzy mnie odkrywają, chociaż bywają u mnie od dwudziestu lat. Po dniach pełnych pracy przy rue Cambon, przerywanych pospieszną herbatką w salonie de Fleurs, przy rue du Faubourg de Saint-Honoré, nie bardzo miałam ochotę wychodzić. Paryż jednak przeżywał wówczas swoje najbłyskotliwsze, najciekawsze lata. Londyn, Nowy Jork (nie mówię o Berlinie, który rozdzierały wówczas upiory dewaluacji, głodu i ekspresjonizmu) miały oczy zwrócone na nas. Widziałam, jak od rue Cambon do Montparnasse’u zmienia się dzielnica Saint-Germain, jak księżniczki otwierają herbaciarnie pod szyldami słynnych książek, przybywają biali Rosjanie, Europa po raz ostatni, lepiej lub gorzej, składa się w jedną całość. Philippe i Hélène Berthelotowie rozbłyskiwali po raz ostatni: Philippe po pogodzeniu się z Tygrysem, jak nazywano Clemenceau[13], na koniec konferencji pokojowej, znalazł ogromne uznanie, pomimo Poincarégo; skończyło się ono później za czasów Milleranda, ale jednak mu pozostało; Philippe, ze wsparciem Bailby’ego, swojego brata André, Badera, Léona Bluma, Misi, dawnych przyjaciół, pozostawał jeszcze przez chwilę wielką personą, którą był za czasów Brianda, przez dwa pierwsze lata wojny.
Zapadła mi w pamięć pewna urocza kolacja przy rue Cambon w wieczór
wigilijny. Cocteau przyprowadził Grupę Sześciu. Młoda szkoła muzyczna, z Satiem na czele, była w pełni chwały rozpoczynającego działalność kabaretu Le Bœuf sur le Toit. Poulenca właśnie zdemilitaryzowano, Auric kochał się w Irène Lagut, Honegger i Darius Milhaud, wówczas jeszcze nie ojciec rodziny, każdy z nich, jak to się mówi, miał swój bagaż doświadczeń, chociaż Milhaud nie był jeszcze Saint-Saënsem tego pokolenia. Germaine Tailleferre, zachwycająca i świeża, Jane Bathori, Ricardo Vinès, Strawiński, Morand, Segonzac, Sert, Misia, Godebski, Philippe i Hélène Berthelotowie, było nas ze trzydzieścioro. Przybył Fargue, zapowiadając Ravela; Philippe, którego wysokie czoło było nieruchome i zmarszczone, groził, że zacznie recytować Legendę wieków Victora Hugo, Cocteau przyniósł swój jazz z baru Le Gaya, Segonzac podrabiał sztukę ludową, Hélène Berthelot była w sukni z chińskiego jedwabiu, która przypominała foyer w Théâtre de l’Œuvre. Satie opowiadał mi o pewnym balecie. Nagle zamilkł, bo Misia z wielkim kokiem na głowie, zaniepokojona, węsząc jakąś nieczystą intrygę, przysunęła swoje krzesło. Satie, przykrywając ręką skrzywione usta i kozią bródkę, z bujającymi się binoklami, szepnął do mnie: – Nadchodzi kot, schowajmy nasze ptactwo... Cocteau opowiadał, że był w Condorcet z synem Mistinguett, „dziś lekarzem z wielką brodą, który mieszka w Brazylii”.
Proste życie Najbardziej skomplikowanym mężczyzną, jakiego kiedykolwiek znałam, był Paul Iribe. Zarzucał mi, że nie jestem prosta. (Jedynie po tym od czasów Rousseau rozpoznaje się istoty złożone). Myślałam, że jestem. W gruncie rzeczy być może nie byłam? Prostota nie objawia się przez chodzenie boso albo wkładanie drewniaków, ona pochodzi z umysłu, rodzi się z serca. – Nie rozumiem – mówił – po co ci tyle pokoi... Co oznaczają te wszystkie przedmioty? Ten tryb życia cię zrujnuje. Co za marnotrawstwo! Do czego służą ci wszyscy służący? Wspaniale się u ciebie jada. Przychodziłbym częściej, być może zamieszkałbym obok, gdybyś potrafiła się zadowolić niczym. Nie znoszę ludzi bezużytecznych, nierozsądnych wydatków i skomplikowanych istot. Uniesiona fałszywym pragnieniem, żeby ograniczyć moje potrzeby, i szczerym pragnieniem, żeby mu się przypodobać, odpowiedziałam: – Niech będzie. Stanę się prosta. Zwolnię tempo życia. Znalazłam niedaleko rue Cambon pewien family house, w którym wynajęłam dwa pokoje. Ponieważ ten lokal nie miał łazienki, kazałam ją zrobić w jednym z nich. Wprowadziłam się do drugiego, poustawiałam ulubione książki, jednego coromandela, dwa pufy, położyłam kilka ładnych dywaników. Widząc, że się wyprowadzam, Iribe był poirytowany, zazdrosny, nieszczęśliwy. – Mieszkam na pensji – powiedziałam do niego. – To bardzo wygodne; mam dwa kroki do pracy, zacznę prowadzić to słynne proste życie. – Bawi cię – odpowiedział – takie udawanie pensjonarki? Odpowiedziałam, że to on był powodem całej zmiany. Oczekiwałam, że teraz z kolei Iribe wynajmie jakiś skromny pokój, bo tak kocha proste życie. Ale on to zignorował i zapytał mnie poirytowany: – Jesteś szczęśliwa? – Bardzo szczęśliwa. – W co ty grasz? Długo zamierzasz tam zostać? Zrobiłam mu awanturę. – Chciałeś, żebym porzuciła boazerię, marmur i kute żelazo: oto moja izdebka. Konsjerżka gotuje na schodach. Można się potknąć o puste puszki po mleku. Czy nie takie życie miałam według ciebie prowadzić i nie takim ty sam chciałeś żyć? – Wydaje ci się, że mam zwyczaj zamieszkiwać w takich norach? – odpowiedział zdegustowany. I przeniósł się naprzeciwko, do Ritza. Moje stosunki z Iribe’em były namiętne. Jak ja nie znoszę namiętności! Co za okropieństwo, co za straszna choroba! Człowiek ogarnięty namiętnością jest siłaczem, nie zna ani głodu, ani zimna, ani zmęczenia; żyje cudem. Namiętność to
codziennie Lourdes; proszę spojrzeć na tę starą paralityczkę, kiedy osiągnie obiekt uwielbienia, zbiegnie po schodach na nogach dwudziestolatki. Człowiek ogarnięty namiętnością ignoruje świat zewnętrzny, inne istoty traktuje instrumentalnie; czas, szczęście, prawa sąsiada nie istnieją dla niego; nie zna przeszkód, wszędzie popada w skrajności; jest zdolny do cierpliwości mrówki i ma siłę słonia. W ogóle nie ma szacunku do ludzi. Namiętność, razem ze strachem, to prawdziwy paroksyzm. Człowiek ogarnięty namiętnością, żeby zadowolić swoją ułomność, obudzi prezydenta republiki albo popełni bez wahania każdy występek i z ulgą zaśnie. Miałam dla Paula Iribe’a dużo afektu i czułości, ale teraz, kiedy nie żyje, i po tak długim czasie nie potrafię myśleć bez irytacji o atmosferze namiętności, którą mnie otaczał. Wyczerpywał mnie, rujnował mi zdrowie. Kiedy Iribe wyjechał z Paryża do Ameryki, zaczęłam stawać się bardzo znana. Moja rodząca się sława przyćmiła jego, zachodzącą. Po swoim powrocie nadal kochał mnie całkiem nieświadomie, żeby uwolnić ten kompleks, zemścić się za to, że czegoś mu odmówiono. Byłam dla niego tym Paryżem, którego nie mógł posiąść, zdominować, na który krzywił się u Cecila DeMille’a, w głębi ponurych i pełnych przepychu studiów w Kalifornii. Należałam mu się. Nie miał mnie, kiedy powinien mnie mieć, i zamierzał wziąć ten spóźniony rewanż. Zbyt spóźniony dla nas obojga; ale żeby uspokoić upiory zwane kompleksami, nigdy nie jest za późno. Iribe mnie kochał, ale z powodu tego wszystkiego, do czego nie przyznawał się ani przed sobą, ani przede mną; kochał mnie ze skrytą nadzieją, że mnie zniszczy. Chciał, żebym była pokonana, upokorzona, pożądał mojej śmierci. Czułby głęboką radość, widząc mnie całkowicie zdaną na niego, biedną, bezsilną, sparaliżowaną, na wózku. To był bardzo perwersyjny człowiek, bardzo uczuciowy, bardzo inteligentny, bardzo interesowny, wyjątkowo wyrafinowany. Mawiał: – Jesteś biedną idiotką. Był Baskiem o zadziwiającej giętkości moralnej i estetycznej, ale w kwestii zazdrości – prawdziwym Hiszpanem. Moja przeszłość była dla niego torturą. Iribe’owi zachciało się przeżyć ze mną, krok po kroku, całą tę przeszłość przebytą bez niego i zawrócić bieg straconego czasu – wymagał ode mnie rozliczenia się. Pewnego dnia zabrał mnie w głąb Owernii, do Mont-Dore, żeby przejść się ścieżkami mojej młodości. Odnaleźliśmy dom ciotek... Kiedy wchodziłam w tę lipową aleję, naprawdę myślałam, że zaczynam życie na nowo. Zostałam z tyłu. Iribe szedł dalej sam, poprosił, nie wiem już pod jakim pretekstem, może wynajmu, o spotkanie z moimi ciotkami. Ciotki nie opuściły gardy na mój widok, po tylu latach; odpowiedziano mu, że jeżeli się pojawię, nie zostanę przyjęta. Wrócił do mnie, zadowolony, uspokojony, odnalazłszy na miejscu to wszystko, co mu wcześniej opisałam. Tyle tylko, że lokalni mieszkańcy, zamiast nosić ubrania z szewiotu albo alpaki, ubierali się teraz w Galeries Lafayette,
a śliczne czepki zniknęły.
O poezji mody Obawiając się, że dziennikarze będą przeszkadzać sobie podczas pochodu modelek, że niektórzy zagraniczni reporterzy nie odczytają poprawnie moich intencji, postanowiłam pewnego dnia wydrukować na ich użytek krótki program z objaśnieniem kolekcji, numerami sukienek, wskazaniem cen dla każdego modelu. W kilku zdaniach wstępu zawierała się idea pokazu. Krótko mówiąc, coś w rodzaju sugerowanej interpretacji, która oszczędzała dziennikarzom roboty, uprzejmie podsuwając im kompletny artykuł, gotowy do wysłania za pomocą telegrafu jeszcze tego samego wieczoru. Program ten odniósł sukces i wdzięczni byli mi zarówno pośrednicy, jak i redaktorzy naczelni. Później inni projektanci na wyścigi sami wpadali na ten oryginalny pomysł i z racji wyrafinowania zaczęli osobiście redagować swoje programy; byli nie tylko artystami, ale też pisarzami, czasem nawet myślicielami. Prasa podejmowała to w bardziej stonowany sposób, komentowała, krytykowała, objaśniała. Tak narodził się ów ekstrawagancki liryzm, tak powstał ten obłęd, który określiłam mianem „poezji mody”, reklamy równie drogiej, jak nędznej i bezużytecznej.
Liryzm ten ujawnił się już podczas nadawania imion sukniom. Podsłuchane przeze mnie nazwy, którymi w innych domach mody tytułowano kolekcje, śmieszyły mnie tak bardzo, że w odpowiedzi nadawałam moim sukniom tylko numery. Czy mój kolega P. nie nazwał jednej ze swoich kreacji Snem młodego kleryka? Śmieszność zabija wiele rzeczy, ale nigdy nie zabija śmieszności. Poezja mody podpięła się do talentów: na pomoc wezwano Claudela, Valéry’ego, Charles’a Du Bos, Kafkę, Kierkegaarda, Dostojewskiego, Goethego, Dantego, Ajschylosa. To wszystko były Poznania piękna, Obecności projektanta, Teorie linii oraz Preteksty, Precedencje i Aproksymacje! Była też, na modłę Man Raya, fotograficzna poezja mody, na modłę Picassa, komentowanego przez Kasandrę, obrazkowa poezja mody, dadaizm, surrealizm, brakowało tylko egzystencjalizmu. Bywali nawet przodownicy pracy: pani Schiaparelli jeździła z pokazem swoich sukni po fabrykach. Poezja mody wyprawiała koktajle, bale, kolacje. Szampan lał się strumieniami, kipiało od kwiatów szklarniowych, chodziło się po orchideach. – Jeżeli po tym nie ruszy sprzedaż... – wzdychali L. albo P., albo W., albo M. Jeżeli „po tym” sprzedaż nie ruszała, to dlatego że było to nieudane albo kryzys okazał się silniejszy niż poezja. Bo im częściej strzelały korki od szampana, tym bardziej pogarszała się sprzedaż. Triumf balów Poireta nadchodził dzień później: szesnaście milionów manka. Nigdy nie wydałam ani grosza na reklamę. W ramach wspierania reklamy moda poszła w ekstrawagancję, co jest więcej niż złym kierunkiem, to przeciwny kierunek, bo ekstrawagancja szkodzi osobowości. Sprowadza się ją do kontrastu kolorów, co jest znośne tylko na scenie, na mieście żadna kobieta nie jest do tego wystarczająco piękna; z suknią, w której wychodzi się na dziesięć minut, można sobie pozwolić na wszystko; zatrzymać ją na cały wieczór – to katastrofa. Pojawiały się kieszenie w kształcie piersi, guziki wielkie jak spodki, ozdoby w kształcie nosa albo ust na pupie, futrzane łaty udające oczy albo ręce, Eluard na chustach, Aragon drukowany na środku chusteczek. Kara nadeszła również szybko: amerykańscy nabywcy, których starano się oczarować oryginalnością, uciekli („podobać się Amerykanom” to obsesja poezji mody), dzisiaj bowiem dobry gust przeniósł się na drugą stronę Atlantyku, Amerykanie mocno powątpiewają w ekstrawagancję i spychają na margines te nazbyt prostackie pułapki. Jako ostatni zdawali sobie z tego sprawę Marie-Louise Bousquet, Geoffroy i Bérard. „Marie Claire”, która powinna była pozostać skarbnicą skromności, chciała nadąć się i zostać drugim „Vogiem” i „Harper’s Bazaarem”. Kobieta z ludu, która chciałaby zastosować się krok po kroku do praktycznych porad z „Marie Claire”, musiałaby poświęcać pięć godzin dziennie na dbanie o urodę. – Pani jest wiecznie niezadowolona – będą mi mówić, czytając tę krytykę
okresu przedwojennego. Jestem wiecznie niezadowolona z samej siebie, dlaczego miałabym być z kogoś innego? Na dodatek lubię wygłaszać kazania. Poza tym mam dużo skromności. Myślę, że skromność to najpiękniejsza cecha Francji. Brak skromności psuje ludzi; chcę im ją zwrócić. Kiedy w mojej obecności komuś brakuje skromności, to jakby mnie obrażono, jakby mi ktoś otworzył torebkę siłą, żeby się do niej dostać.
Nie skończyłam jeszcze z poezją mody... Przez aż zbyt naturalne skojarzenie prowadzi mnie to do zajęcia się teraz inwertytami. Inwertyci mieli i wciąż mają na modę wpływ o wiele większy niż masoni na radykalizm albo dominikanie na Front Ludowy. Inwertyta jest wrogiem kobiety, ale jednocześnie sam jest przez nią nawiedzony. Jeśli kobieta jest głupia, widzi w inwertycie istotę słabą, osobliwą i mało niebezpieczną; kiedy jest inteligentna, znajduje w nim kogoś, kto ją ubóstwia, rozumie, wysłuchuje. I jako że wszystkie kobiety, głupawe czy sprytne, dają się złapać na lep komplementów, i jako że tylko pederaści potrafią sprawnie posługiwać się pochwałami i mają tę czelność albo złośliwość, żeby wygłaszać wybujałe panegiryki, kobiety są ich podstawowym celem. Zawsze są gotowe im wierzyć. Uwielbiają ich; oni zresztą mówią tym samym językiem: ciętym, pełnym niedopowiedzeń, pełnym koszmarnych cech i zawstydzającej hipokryzji. Inwertyci nie cofają się przed niczym: przypominają mi tę historię o pani de Noailles: – Jak pani mogła – powiedziano jej – skomplementować kapelusz tej damy, straszny, krzykliwy, ekstrawagancki, w którym zrobiła u pani sensacyjne wejście? Chyba nie podziwia go pani tak naprawdę? – Wolałam wszystko, niż nie powiedzieć jej o nim niczego – odpowiedziała Anna. Inwertyci zawsze są u stóp kobiet: „Moja piękności, ślicznotko, mój aniele, moja szlachetna...”. Uważają, że tego nigdy za wiele; kobiety również. Obwieszają ich szyje girlandami komplementów, duszą je naszyjnikami z kwiecistych pochlebstw. Ich piękne przyjaciółki są uradowane: kobiety nie ubierają się po to, żeby podobać się mężczyznom, tylko żeby podobać się pederastom i żeby zadziwić inne kobiety, uwielbiają bowiem przesadę. – Jacyż oni uroczy! Mają tyle smaku! W ich guście jest miłość do wydepilowanych brwi – po upewnieniu się, że nada to ich rywalkom cielęcy wygląd, farbowanych na blond włosów – czarnych u nasady, butów wyglądających jak ortopedyczne, które czynią z kobiet kaleki, twarzy pokrytych śmierdzącym tłuszczem, który odpycha mężczyzn. A jeśli udaje im się namówić którąś do odjęcia sobie piersi, wtedy triumfują, Juwenalisie, triumfują! Ileż widziałam młodych kobiet umierających pod subtelnym, upajającym wpływem „paskudnej cioty”: śmierć, narkotyki, brzydota, ruina, rozwód, skandal, nie ma granic, kiedy w grę wchodzi zniszczenie konkurencji i odegranie się na kobiecie. Te wariatki chcą być kobietami, ale bardzo źle im to wychodzi. – Jacyż oni uroczy!
Żeby zatriumfować nad kobietą, podążają za nią jak cień, wszędzie poza łóżkiem; te wariatki biorą się za dekoratorstwo, fryzjerstwo, wystrój wnętrz(!), a w szczególności za krawiectwo. A oni wpędzają je w śmiertelną ekscentryczność, w swoje sztuczne piekło; widzę je wszystkie na dnie otchłani, moje niegdysiejsze piękne przyjaciółki: Beatrix, Florimondę, Clarissę, Barbarę, mogę wymienić ich imiona, policzyć, niestety, nie na palcach.
Kiedy mówię p e d e r a ś c i, mówię o pederastach duchem, co jest oczywiste, wszyscy bowiem znamy wspaniałych ojców rodzin, opiekunów od pierwszych dni, podpierających ściany na balu, szukających dobrej partii dla swoich córek, którzy są jedynie nieświadomymi inwertytami. Ochroniarze z wyższych sfer, animatorzy dekadencji są mikrobami tej porywającej epidemii, inspiratorami naprawdę uwłaczających kapeluszy, chwalcami sukni nie do noszenia, gadatliwymi i sztucznymi komentatorami obcasów-szczudeł, szkodliwymi propagatorami mebli wyściełanych białym atłasem. To jedyni mężczyźni, którzy lubią róż i czerwony lakier na paznokciach. Tworzą oszczerczą i subtelną armię, w której pederaści cyniczni, brodaci, niechlujni, z brudnymi karkami, poobgryzanymi paznokciami, pozieleniałymi zębami to tylko zwiadowcy; nie mają awangardowych gustów tej starej gwardii, ale zapewniają łączność między nią a kobietą; tworzą klimat. A ich najlepszym środkiem przekazu jest poezja mody. I nigdy więcej mody jako sztuki! Powtarzam, że projektowanie ubrań to rzemiosło, zawód, biznes. I jeśli zdarzy się, że moda zna się na sztuce, a to już dużo, że poruszy artystów, wsiądzie do ich pociągu na drodze do chwały, że jakiś czepek ze wstążkami zostanie unieśmiertelniony na obrazie Ingres’a albo jakiś toczek u Renoira, tym lepiej, ale to przypadek; to jakby modliszka wzięła Nenufary Moneta za prawdziwą łódkę i usiadła na nich. Jeśli kreacja stara się zrównać z pięknym ciałem posągu albo uwydatnić wzniosłą bohaterkę, to świetnie, ale to nie usprawiedliwia u projektanta myślenia, mówienia, ubierania się, pozowania na artystę... w oczekiwaniu na artystyczną porażkę. Byłam obiektem wielkiej ofensywy ze strony dziennikarzy-poetów-projektantów trzy lata przed wojną. Kampanię zorganizował ich przywódca, Bébé Bérard, którego do rozpaczy doprowadzała moja przyjaźń z Dalim.
O bogactwie Pieniądze to prawdopodobnie rzecz przeklęta, ale czy cała nasza cywilizacja nie wzięła się z pojęcia moralności, które opiera się na złu? Bez grzechu pierworodnego nie byłoby religii. Pieniądze, właśnie dlatego że są sprawą przeklętą, muszą być marnotrawione. Oceniam ludzi po tym, jak je wydają. Kobietom powiem: nie wychodźcie za mąż za mężczyznę, który korzysta z portmonetki. Tak, to nie do zarabiania pieniędzy potrzeba entuzjazmu, tylko do wydawania. Zarobione pieniądze to tylko materialny dowód, że miało się rację: jeżeli jakiś interes albo sukienka nie przynosi zysków, to dlatego że są nieudane. Bogactwo nie polega na gromadzeniu, wręcz przeciwnie: ono ma nas wyzwolić; chodzi o to „miałem wszystko i to wszystko jest niczym” cesarza filozofa. Tak jak prawdziwa kultura polega na otaczaniu się w nadmiarze pewną ilością rzeczy, tak samo w modzie zasadniczo zaczyna się od rzeczy przesadnie pięknej, żeby osiągnąć prostotę. Powrócę do tego, kiedy będę mówić o modzie; wspomnę tylko mimochodem, że można być eleganckim bez pieniędzy. Ale pieniądze dla samych pieniędzy, ten mroczny fetysz skarbca, zawsze wywoływały we mnie obrzydzenie. Pieniądze nie stanowią o pięknie, tylko o wygodzie. To naturalne, że kobiety kochają pieniądze za to, co im zapewniają, ale kiedy kochają je prawdziwą miłością, to straszne. Postać ślicznej dziewczyny, która opowiada wam o kontraktach, rentach, ubezpieczeniach na życie albo kontraktach terminowych, nabiera takiej brzydoty! Należę do klasy kobiet głupich, kobiet, które myślą tylko o swojej pracy, a kiedy praca się kończy – o wróżce, o historiach innych ludzi, o wydarzeniach danego dnia, o błahostkach. Jedyna rzecz, którą naprawdę lubię, to wydawać, w tym tkwi moja siła. Z chęcią użyję całej mojej mocy do działania na czyjąś korzyść i dawania. (Opowiem panu trochę dalej o tym, że moda jest darem, który projektant składa swojej epoce). Nieskończenie bardziej podoba mi się dawać, niż przyjmować, czy to w pracy, w miłości czy w przyjaźni. Szastałam milionami. Wśród mężczyzn, z którymi się spotykałam, najwięcej kosztowali mnie ci najbogatsi. Lubię kupować; straszne jest to, że po kupieniu następuje posiadanie. Cieszą mnie małe sklepiki, kramy, przekupnie, drobni handlarze, używana odzież. Lubię sklepy z antykami, przypominające te z Dickensa albo z Balzakowskiego Jaszczura. Kiedy przyjeżdżam do jakiegoś miasta, unikam „ślicznych sklepików” pełnych tych niedorzecznych wynalazków, które odkryłam dziesięć lat wcześniej. Odczuwam nienawiść do posiadaczy. Wolę nie zobaczyć więcej pieniędzy,
książek, przedmiotów, istot, które pożyczyłam. Wagę przywiązuję tylko do głupot albo do drobnostek, bo tam ukrywa się poezja. Prawie wszystkie nasze nieszczęścia uczuciowe, społeczne, moralne biorą się z tego, że nie potrafimy sobie niczego odmówić.
Miłość do pieniędzy to sprawa fizyczna; łapie się ją jak chorobę. Opowiem
panu historię z życia wziętą, która przypomina opowiadanie de Maupassanta. Byłam u siebie w Roquebrune, na wakacjach. Wzywam mojego księgowego pana Arsène, który zjeżdża z Paryża z małżonką i córką, dziennym pociągiem, drugą klasą jak uczciwy człowiek, który posiwiał wśród rubryczek n a l e ż y s i ę i m a. Pan Arsène i jego rodzina są moimi gośćmi przez trzy dni. Trzeciego dnia, po zakończonej pracy, dowiaduję się, że pan Arsène kupił sobie smoking z okazji wyjazdu na południe i że nie chciałby wracać, nie założywszy go przed powrotem. „Niech będzie! Panie Arsène, zabieram pana dziś wieczorem do Monte Carlo”. Wchodzimy do kasyna.
Pan Arsène przygląda się, jak wirują w tańcu banknoty, w ruch idą plakietki, w odstawkę żetony. Pan Arsène w pięć minut wygrywa roczne wynagrodzenie. Ja kładę się spać, pan Arsène zostaje; wraca nad ranem po licznych wygranych i przegraniu wszystkiego. Powrót do Paryża. Dwa miesiące późnej w rachunkach rue Cambon pojawia się dziura. Wkrótce odkrywamy, że pan Arsène wsiadł znowu do pociągu i przyjechał dwa razy na całą niedzielę do Monte Carlo. Pieniądze nadają życiu dekoracyjnego uroku, ale nie są życiem.
To jak z biżuterią. Nic tak nie przypomina fałszywej biżuterii jak bardzo ładna biżuteria. Po co hipnotyzować się ładnym kamieniem? To jakby nosić czek wokół szyi. Biżuteria ma wartość barwy, wartość mistyczną, wartość ornamentalną: wszystkie wartości, poza tymi, które przekłada się na karaty. Jeżeli biżuteria jest znakiem abstrakcyjnym, w takim razie jest znakiem prostactwa, niesprawiedliwości albo starości; bardzo ładna biżuteria skłania mnie do myśli o zmarszczkach, obwisłej skórze, matronach, kościstych palcach, o śmierci, testamentach, notariuszach, o zakładzie pogrzebowym. Cieszy mnie bardzo biały kolczyk na bardzo śniadym płatku ucha. Pewnego dnia, na Lido, widziałam szacowną starą Amerykankę siedzącą pod parasolem, której wszystkie młode Amerykanki szykujące się do kąpieli powierzały biżuterię; ostatecznie wyglądała jak jedna z naszych owernijskich Maryjek obwieszonych nieoszlifowanymi drogimi kamieniami, blednął przy niej wenecki Skarbiec Świętego Marka. „O ileż te młode kobiety byłyby piękniejsze – pomyślałam sobie – gdyby zanurzyły swoje perły w odmętach, w żywiole-matce, i jakiego błysku nabrałaby ich biżuteria, noszona na skórze zarumienionej słońcem!”. Rozmarzam się na widok nieruchomego wzroku, zagubionego w pożądaniu, nad tym spojrzeniem licytatora u kobiet, podziwiających diadem czy bransoletkę innej kobiety, która dołącza do towarzystwa. Uwielbiam pożyczać swoją biżuterię, jak pożyczałabym szalik albo parę pończoch. Radość, jaką sprawia kobietom oglądanie się w mojej biżuterii i ten uprzejmy uśmiech wdzięczności, z którego przebija chęć, żeby mnie zamordować – nigdy mnie to nie znudzi... Tak samo jak drogi i utkany z drogocennych surowców materiał bogata biżuteria nie wzbogaca kobiety, która ją nosi; jeżeli ta kobieta sprawia wrażenie biednej, to taka już pozostanie. Biżuteria służy do okazywania szacunku temu, u kogo i dla kogo się ją nosi. Z chęcią pokrywam się biżuterią, na mnie bowiem zawsze wygląda fałszywie. Chęć olśniewania przyprawia mnie o mdłości; biżuteria nie służy do wzbudzania zazdrości, a tym bardziej do oszałamiania. Musi pozostać ozdobą i zabawą. Trzeba patrzeć na biżuterię z niewinnością, z naiwnością, tak jak cieszymy się z jabłoni całej w kwiatach przy drodze, przejeżdżając bardzo szybko samochodem. Ludzie prości rozumieją to tak; dla nich biżuteria stanowi o randze społecznej. Królowa bez diademu to nie królowa. Na wiosnę 1936 roku w Paryżu doszło do rewolucji, która dotarła również do mnie, na rue Cambon. Postanowiłam pójść porozmawiać z buntowniczkami: „Mademoiselle, proszę zdjąć biżuterię!” powiedziała mi Angèle, cała przestraszona. „Idź przynieś wszystkie moje perły – odpowiedziałam – nie pokażę się w pracowni, dopóki nie będę ich miała na szyi”. Zależało mi bowiem na uhonorowaniu moich robotnic.
Dzieła społeczne Zaczęłam z pół tuzinem robotnic. Miałam ich aż trzy i pół tysiąca. W 1936 roku wybuchł u mnie, jak wszędzie, strajk okupacyjny. (Ten, kto to wymyślił, był geniuszem). Było wesoło i uroczo. Po całym budynku rozchodził się dźwięk akordeonu.
– Jakie są wasze żądania? Czy jesteście źle opłacane? – Nie. (Robotnice zawsze zarabiały u mnie lepiej niż gdziekolwiek indziej, bo ja wiem, co to praca. Pani Lanvin zarzuciła mi nawet, że deprawuję jej robotnice, i chciała mnie zaskarżyć do sądu). – Czego żądacie? – Nie widujemy mademoiselle wystarczająco często. Tylko modelki się z panią widują. To był strajk z miłości, strajk z głodu serca. – Chcę coś dla was zrobić – powiedziałam wówczas mojemu personelowi. – Daję wam mój dom. Podziękowania od centrali związkowej. Delegacje związkowców. Nowi dyrektorzy ruszają na poszukiwanie kapitału, kapitału obrotowego, obiecują rychły powrót, wciąż na nich czekam. W Mimizan, w departamencie landów, zorganizowałam ośrodek wakacyjny dla robotnic. To doświadczenie kosztowało mnie miliony, których nie żałuję. Zbudowano baraki dla trzystu czy czterystu kobiet. Pokrywałam koszty podróży, w drugiej klasie – żeby się nie zraziły, z miesiącem płatnego urlopu zamiast ustawowych dwóch tygodni. Trwało to trzy lata. Było ślicznie, uroczo, bardzo wesoło, bo nie chciałam robić z Mimizan więzienia. Po jakichś trzech latach mer poprosił mnie, żebym przestała, potem mi to nakazał. Motyw: te samotne kobiety brały sobie – jak stwierdził – okolicznych mężczyzn. Mieszkanki landów nie stawały na wysokości zadania.
Strawiński W latach dwudziestych poznałam Strawińskiego. Mieszkał wówczas w starym Pleyelu, przy rue Rochechouart. Wciąż był jeszcze bardzo mało kosmopolityczny, bardzo rosyjski w obejściu, wyglądał jak urzędnik z opowiadania Czechowa. Drobny wąsik pod wielkim nosem gryzonia. Był młody i nieśmiały; podobałam mu się. W tym środowisku żywo zainteresowana byłam tylko Picassem, ale on był zajęty. Strawiński się do mnie zalecał. – Igorze, jesteś żonaty – mówiłam mu – kiedy twoja żona Catherine się dowie... A on, bardzo po rosyjsku: – Ona wie, że cię kocham. Niby komu, jeżeli nie jej, mógłbym się zwierzyć z czegoś tak wielkiego? Misia, nie będąc zazdrosna, zaczęła nas obgadywać. Zwęszyła, że coś dzieje się poza nią: – Co robicie? Dokąd chodzicie? Słyszałam, że Igor wyprowadza twojego psa, wytłumacz się! – Mógłbym zagrać koncert w Salle Gaveau – zwierza mi się pewnego dnia Strawiński – ale nie mam wystarczającej rękojmi. Odpowiadam, że sama się tym zajmę. Wzywam Ansermeta. Wszystko załatwione. – Teraz – mówię do Strawińskiego – trzeba o tym powiedzieć Misi. Ty idź. Strawiński idzie. Następnego dnia, w niedzielny poranek, wychodzę na piechotę zrobić rundkę wokół hipodromu Longchamp.
Misia: – Smutek zapiera mi dech w piersi, kiedy pomyślę, że Strawiński zgodził się przyjąć od ciebie pieniądze! Już wcześniej, przy Diagilewie, doświadczyłam tego jej „kiedy pomyślę...”, ale tym razem Misia przewiduje katastrofę w całkiem innej skali: Strawiński rozwiedzie się, aby ożenić się ze mną. Sert dołączył do gry, biorąc Igora na stronę. – Monsieur, pan Capel powierzył mi mademoiselle; mężczyznę takiego jak pan, monsieur, nazwałbym byle d... A Misia wracała do mnie, podsycając dramat: – Strawiński jest w pokoju obok. Chce wiedzieć, czy wyjdziesz za niego, czy nie. Jest zrozpaczony. Po czym Sertowie, znając zawiłości cierpień miłosnych, izolują Strawińskiego. Aż do dnia, kiedy powiedziałam Ansermetowi: – To idiotyzm, Sertowie powariowali. Wszyscy mówią o tej historii. Picasso rozsyła liściki. Niech Igor wraca, będziemy przyjaciółmi. Strawiński wrócił. Powracał codziennie, nauczył mnie muzyki; wiem o niej mało, ale wszystko zawdzięczam jemu. Mówił mi o Wagnerze, o Beethovenie, którego nie cierpiał najbardziej, o Rosji. Wreszcie pewnego dnia: – Balety Rosyjskie jadą do Hiszpanii – mówi mi Strawiński. – Pojedź z nami. – Dołączę do was później.
Zostaję sama w Paryżu. W tym samym czasie przyjeżdża do Paryża wielki książę Dymitr[14], którego nie widziałam od 1914 roku. Jemy razem kolację. Spotykam się z nim następnego dnia. Mówię mu po przyjacielsku: – Kupiłam niedawno małego niebieskiego rollsa, jedźmy do Monte Carlo. – Jestem bez pieniędzy, mam ledwie piętnaście tysięcy franków... – Dokładam drugie tyle – odpowiadam wielkiemu księciu. – Z trzydziestoma tysiącami będziemy mieli za co zabawić się przez tydzień. Wyruszamy. Misia czuwa. Od razu wysyła telegram do Hiszpanii, do Strawińskiego: „Coco jest kokietką, która woli wielkich książąt od artystów”.
Strawiński o mało nie zszedł. Diagilew przysyła mi telegram: „Nie przyjeżdżaj, on chce cię zabić”. Ta przygoda, z której dzisiaj się śmieję, zrewoltowała całe życie Igora. Przemieniła go. Z człowieka niewyraźnego, nieśmiałego uczyniła twardego mężczyznę z monoklem; ze zdobywanego uczyniła zdobywcę. Jak w przypadku wielu muzyków Igor stał się doskonałym biznesmenem, ma bardzo wyraźne poczucie swoich artystycznych praw i znakomicie broni swoich interesów. W wyniku tego perfidnego telegramu poróżniłam się z Misią na wiele tygodni. Przysięgła mi, że absolutnie nie wysyłała nic podobnego. Raz jeszcze jej wybaczyłam. Jakkolwiek patrzeć, Misia zakręciła kołem przeznaczenia, definitywnie zamknęła też pewien etap: interweniowała i od tego dnia Strawiński i ja, jużeśmy nie czytali więcej[15].
Wyższe sfery Teraz zamierzam trochę się powściekać na moją epokę. Jeżeli kogoś to nudzi, niech pominie te strony. Wiem, że wyjdę na Léona Bloya[16] świata mody, ale mniejsza z tym. Jak to często mówią – jestem anarchistką. Zatrudniałam ludzi z socjety nie po to, żeby pochlebiać swojej próżności albo żeby ich upokorzyć (odgrywałam się na inne sposoby, przyznaję, że celowo), ale jak już wspominałam, ponieważ byli mi przydatni i krążyli po Paryżu w moim interesie, kiedy ja sama kładłam się spać. Dzięki nim byłam ze wszystkim na bieżąco, jak Proust, w głębi swojego łóżka, wiedział, o czym mówiło się na wszystkich kolacjach poprzedniego dnia. Wiem, co to takiego praca. Nigdy nie płaciłam próżniakom. Książę Etienne pracował nawet tak ciężko, że potajemnie podbierał mi moich pośredników; kierował ich do swojego pałacyku, gdzie urządził sobie drugą pracownię, nie rezygnując zresztą z tej, którą miał u mnie. Byłam mu wdzięczna, bo każda zapłata zasługuje na pracę. Nie lubię amatorów, którzy zabierają miejsce innym, czy to w literaturze, czy w krawiectwie. Niemoralne jest udawanie, że zarabia się na życie.
À propos literatury, pewien amerykański dziennik zamówił u mnie jakieś dziesięć lat temu miesięczną kronikę w rodzaju: „Co Mademoiselle C. myśli o...”. Zaczęłam kilka artykułów, szybko mi się znudziło. Zaproponowałam wydawcy, by oddał te teksty do pisania księżniczce Marthe..., która pisze tak zachwycająco, iż chciałoby się powiedzieć, odwracając sytuację z zaświatów, że tym razem to Anatole France trzyma pióro pani Arman[17]. Naturalnie chodziło o to, żebym grała
pierwsze skrzypce w tych impresjach, których miałam być inspiracją, ale już nie autorką. Od pierwszego artykułu Księżniczki z bajki autorka poświęciła połowę kroniki na wychwalanie samej siebie, kolejną ćwiartkę na Paryż, Miasto Świateł, mający jej służyć za reflektor, resztę zużyła, żeby mnie obnażyć. „Paryż był różowy, w kolorze perły, pora spokojna, mój samochód zatrzymał się przy rue Cambon, postawiłam stopę na chodniku: moje oczy napotkały przez przypadek śliczny żółty sweter; weszłam do środka, olśniona przez ten tak bardzo skromny i pomysłowy talent drobnych krawcowych, który zdaje się unosić ponad naszymi pragnieniami wielkich dam...” i tak dalej. Widzi pan, o co chodzi. Księżniczka nie zarobiła ani dolara; to była nieuczciwa praca. Pracę dawałam przede wszystkim obcokrajowcom. Francuz wymaga względów dla siebie samego, ale nie chce być nic nikomu winny. (Ja natomiast bardzo lubię prosić w czyimś imieniu). Kiedy ubierałam paryżanki za darmo, mieszały mnie z błotem, żeby pokazać swoją niezależność. Ostatecznie zaczęłam płacić im bezpośrednio. Mówiono mi: – Po co dawać im te wszystkie pieniądze? Odpowiadałam: – Żeby źle o mnie mówiły. Kiedy zabierałam przyjaciół z elity w podróż, zawsze za nią płaciłam, ludzie światowi bowiem stają się zabawni i uroczy, kiedy są pewni, że ich przyjemność będzie darmowa. W sumie kupowałam ich dobre samopoczucie. Charakteryzuje ich uwodzicielska nieuczciwość. W Berlinie księżna (tu włoskie nazwisko), która mi towarzyszyła, w chwili wyjazdu kazała sobie dostarczyć do hotelu, gdzie mieszkałyśmy, wspaniały kożuch. Miałam tego ranka zły humor. – Nie zamierzam za to płacić – powiedziałam. – Och! Ależ nie ma nic do płacenia – odpowiedział mi jej przyjaciel (zabrałam również, jakżeby inaczej, przyjaciela księżnej). – Jak to? – Wyjedziemy bez płacenia. Aurelia nie podała swojego nazwiska... W sumie chodziło tylko o to, żeby kradzież została zapisana na moje konto. Bardzo lubię Aurelię; jest wielką kurtyzaną, spóźnioną o cztery stulecia. Tak, ludzie z elity bawią mnie bardziej niż reszta. Rozśmieszają mnie. Mają polot, takt, zachwycającą perfidię, dezynwolturę dobrej klasy, bardzo precyzyjną bezczelność, niezwykle ostrą, zawsze w gotowości; potrafią przychodzić w odpowiednim momencie i wychodzić, kiedy trzeba. Co nie zmienia faktu, że uważam w naszych czasach za obrzydliwe, żeby bogata baronowa de R. albo bardzo elegancka Mrs B. miały przespać się z moim kolegą P. (niech Bóg ma jego duszę w opiece), by dostać suknie, za które mogłyby całkiem spokojnie zapłacić; wszystko to za wiedzą ich mężów i kochanków oczywiście. W tej kwestii jestem anarchistką. Jeżeli taka sytuacja ma trwać dalej
i się pogłębiać, to wolę już bolszewików. Zresztą społeczeństwo nie zmienia się z jakichś tajemniczych powodów: ono się rozpada z takich właśnie drobnych przyczyn. Jedyne, co elita zachowała po swoich przodkach, to całkowita nieznajomość najbardziej elementarnej uczciwości w interesach; dla niej codziennie jest niedziela i każdy jest Panem Niedzielą. Dopóki ci światowcy nie brali się do interesów, ograniczało się to do kręgów ich własnego środowiska, ale dziś, niestety, garną się do tego. Rzadko zdarzało mi się widzieć, żeby zostawali bohaterami w biznesie mody. Moja przyjaciółka, pani de V., paryska donna, jej śliczny dom, kolacja przy małych stoliczkach dla naszych wielkich projektantów. W rzeczywistości królem przyjęcia miał być wspomniany P. Kolację poprzedzał koktajl w ogrodzie. Pani domu nalegała, żeby ludzie zostali. Podeszłam do jej stołu, nie znalazłam swojego miejsca, chociaż powiedziano mi, że jestem tam oczekiwana. Podczas moich poszukiwań inne stoliki zorganizowały się już pod przewodnictwem moich kolegów. Dostrzegłam na swej drodze mały gerydon, obok jakiegoś parawanu, i usiadłam przy nim. Szef sali, który sobie dorabiał i często obsługiwał u mnie, jako pierwszy dostrzegł moją kwarantannę. – Mademoiselle nie może tu zostać, i to całkiem sama. – Dobrze mi tutaj. Proszę mi przynieść trochę zimnego kurczaka. – Proszę się napić szampana, ten jest prawdziwy, nie podrzędny. Są bowiem dwa rodzaje, zależnie od stolika. Włożyłam moje wielkie okulary i z rozbawieniem obserwowałam przyjęcie... Wokół moich kolegów kręciła się cała ta wspaniała paryska socjeta, którą ubierali. Przyjęcie było urocze, ale dobrze wiedziałam, że panuje niepokój. Moje dobre przyjaciółki bardzo chciałyby sprawić mi uprzejmość, podejść do mojego stołu, ale nie ośmielały się w obawie, że stracą szansę na następną suknię wieczorową. Krótko mówiąc, pozbawiono mnie deseru. Następnego ranka moja wczorajsza gospodyni oczywiście zadzwoniła do mnie, mówiąc, że za późno dowiedziała się o ostracyzmie, jakiemu mnie poddano, że jest moją najlepszą przyjaciółką, że nikt w Paryżu nie dorasta mi do pięt, i tysiąc podobnych, fenomenalnie perfidnych uprzejmości. Całą tę sytuację tłumaczy jedynie potrzeba przelicytowania, nie mając bowiem jak inne już nic więcej do zaoferowania P., temu dawnemu pośrednikowi ze świata mody, ona wciąż chciała robić wszystko, żeby mu się przypodobać. Królowie przeminęli, ale kurtyzany pozostały.
Biedne kobiety Żal mi ich. To biedne stworzenia. Nie zostały wychowane do tej wrzawy, w której żyjemy. Chcą głosować, palić, posługiwać się bronią, której nie znają; prowadzą ciężarówki; gdyby chociaż zjeżdżały nimi do rowu! Ale nie, one je prowadzą dobrze, i to jest właśnie prawdziwa katastrofa. Miały smutek, łzy, rewolwer ze słynnego sklepu Gastinne Renette, razem z uniewinnieniem, teraz potrzebują czegoś lepszego. Nie zrozumiały, w pogoni za mężczyzną, że on uwielbia ofiary (ofiary innych, nie swoje, rzecz jasna). Żal mi kobiet, bo zawsze się mylą. Wszystko odnoszą do siebie. Chcą się podobać przechodniowi, a przechodzień o tym nie wie. Nie wiedzą, że ich przymioty (szczególnie jeżeli chodzi o przymioty męskie) skłaniają mężczyzn do ucieczki. Ukrywają swoje wady, zamiast uczynić z nich dodatkowy atut. Trzeba wiedzieć, jak grać, sprytnie wykorzystywać swoje wady; jeżeli ktoś wie, jak się nimi posługiwać, osiągnie wszystko. Zalety, jeśli się je ma, trzeba schować, ale tak, aby było wiadomo, że istnieją. Prawie wszyscy mężczyźni są nieuczciwi; kobiety wszystkie. Nie darzę kobiet przyjaźnią. Poza Misią żadna nigdy mnie nie rozbawiła. Są frywolne, podczas gdy ja jestem beztroska, ale nigdy frywolna. Im jestem starsza, tym staję się bardziej beztroska. Doskonała kobieta zawadza innym kobietom i nudzi mężczyzn.
Kobieta = zazdrość + próżność + potrzeba gadulstwa + pomieszanie umysłu. I mówię to ja, która uwielbiam kobiecą kokieterię. Żyje z niej tylu mężczyzn, tyle biednych dziewcząt, tyle branż! O wiele więcej ludzi żyje z kobiecej rozrzutności, niż od niej umiera. Kobiety wybierają sukienkę według koloru; gdyby nie umykała im istota rzeczy, byłyby mężczyznami. Jeśli chodzi o klientki – niech tak będzie, ale wścieka mnie otwieranie salonów dla idiotek, które zawodowo zajmują się oglądaniem kolekcji, a które nie potrafią patrzeć. Kobiety, kiedy widzą nową sukienkę, tracą głowę. Ponoć pobrudzono białą sukienkę w przymierzalni... Kobiety naśladują mężczyzn, nie zdając sobie sprawy z tego, że to, co ich upiększa, je same obrzydza. O, proszę, teraz dokonują toalety przy stole! Stawiają obok talerza złotą vanity case, ważącą tyle co sztaba metalu, robią makijaż za pomocą serwetki. Kładą grzebień obok widelca. W bulionie pływają blond włosy. Biorą szminkę za truskawkę. Pudrują ochrą biały sos. Kiedy widzę, jak nakładają sobie filet, zastanawiam się, czy zamierzają go położyć na policzkach, czy wewnątrz nich. A w łóżku! Proszę na nie spojrzeć, twarz usmarowana czarnym tłuszczem, który brudzi jasiek, te wałki, podwiązany podbródek, tłuste powieki. Biedny mąż! Od kiedy go złapała, nie ma już potrzeby mu się podobać; ona chce się podobać innym, tym, których nie widuje całymi dniami, którzy ją interesują albo wzruszają w takim stopniu, w jakim sobie z niej kpią. Kobiety kochają modę; nigdy nie poświęcają jej kochanka. Wszyscy mężczyźni mówią do mnie: „Co za szczęście! Nie maluje pani sobie paznokci na czerwono!”. Żadna kobieta, słysząc coś takiego, nie wpada na to, że aby im się przypodobać, nie będzie stosować już więcej lakieru. Oto one, skazane na upokorzenie zalotów. Ich stopa szuka stopy mężczyzny pod stołem, niezmiernie szczęśliwa, kiedy ta stopa się nie cofa. A one będą się skarżyć, że są niekochane! Przez swoje próżne gadulstwo sprowadzają mężczyznę do takiego dylematu: jeżeli jest dobrze wychowany i zdystansowany, powiedzą: „To pedał”. A jeśli zwróci na nie uwagę: „Dobierał się do mnie”. Jeżeli te, które powinny dawać przykład, prowadzą się w ten sposób, oceńcie resztę. (Mój Boże, na szczęście reszta prowadzi się o wiele lepiej). Nigdy nie spotkałam mężczyzny, który doszedł do czegoś przez kobiety. Natomiast znałam wielu, których kobiety zrujnowały. Bo wielu mężczyzn osądza się, zresztą niesprawiedliwie, według ich kobiet. Małżonki częściej spowalniają karierę swojego męża, niż ją przyspieszają. Jest tysiąc sposobów na zdradzenie mężczyzny i bardzo mało na oszukanie go: nierozważne lub głupie zakupy, idiotyczne zachowanie, osobiste niesnaski powodowane próżnością, nieświeży oddech albo złe wychowanie. (Podczas gdy oszukiwanie ma rację bytu, tylko kiedy działa na zmysły). Kobieta zdradza mężczyznę, milcząc przy stole jak zaklęta i tym samym mrożąc atmosferę; zdradza
go również, recytując krótką lekcję wyuczoną na kolację. Nie będąc modną albo będąc zbyt modną, prowadząc furgonetki, ubierając się w afrykańskie tkaniny, używając nowomowy: „ogarnąć się”, „załatwiać”, „w porządku”, „genialnie” i tak dalej. Tyle kobiet stawia w podrzędnej pozycji mężczyzn, których kochają. Nie mówię nawet o tych bardzo młodych, które mają wymówkę, ale o starych, te są najgorsze. Dlaczego te wszystkie dawne piękności tak brzydko się starzeją? Do czego potrafią się posunąć w obecności męża, przechodzi wszelkie wyobrażenie: C., najbardziej uroczy, najbardziej uwodzicielski z naszych pisarzy, zachwycał się u mnie posągiem ogrodowym. – Jak ta postać pięknie odpoczywa – powiedział. – Proszę ją sobie wziąć. Daję ją panu. – Gdzie zamierzasz to postawić! – oburza się jego dama. – Będzie trzeba się przeprowadzić! On, zażenowany, odpowiada: – Nie wziąłbym jej nigdy, ale tak bardzo mnie to porusza... (Następnego dnia, nawiasem mówiąc, to ona po nią posyła). – Jestem szczęśliwa, że ją panu daję – mówię – ponieważ pana podziwiam. – Och! – odpowiada ślubna, rozwścieczona – ależ mu pani prawi komplementy! Proszę teraz posłuchać żony słynnego lekarza (rozmowa toczy się na temat rozkładu zajęć profesora): – We wtorki... wizyty. W środy... zajęcia na uczelni. W czwartki... ach! czwartki są zarezerwowane na miłość. I proszę mi wierzyć, że profesor się nie nudzi! Proszę jeszcze posłuchać żony przemysłowca: – A więc uważasz, że ta sukienka mi nie pasuje! Zapewne źle się ubieram? (Początek kłótni przy kolacji). – Za bardzo widać ci uda... – odpowiada pan Mathis. – Ośmielasz się powiedzieć, że nie lubisz moich ud? Trochę ci jednak te uda przysług wyświadczyły! Wszystkie te kwestie są z życia wzięte. I padają z ust największych bywalczyń Paryża (z których żadna, na szczęście dla Paryża, nie jest paryżanką. I nie są to dzieci, tylko pięćdziesięciolatki!). O wiele bardziej boję się kobiety niż mężczyzny. Jest również druga skrajność, jeszcze gorsza: kobieta uczona, poetka, polityczka. Wolę kobietę, która kocha Murzynów, niż kobietę, która kocha akademików. Podobały mi się tylko dwie pisarki: hrabina Anna de Noailles i Colette. Hrabina chciała mnie olśnić. Chciała upodobnić się do Cocteau, a Cocteau chciał
pisać jak ona. Nie jadała przy stole w obawie, żeby ktoś jej nie przerwał w pół zdania; a kiedy piła, to było picie mówcy; robiła znak ręką, że jeszcze nie skończyła. Patrzyła mi prosto w oczy, co mi się podobało w tym wszystkim, co mówiła. Byłam zresztą jedyną osobą, która dostrzegała, że mówi inteligentnie. Lubię Colette z jej stopami apostoła i jej akcentem... Ale niepotrzebnie pozwoliła sobie na roztycie. Tak inteligentna kobieta nie zrozumiała, że fizyczność ma znaczenie. Zgrywa się w łakomstwie. Wystarczyłyby jej dwie kiełbaski; dwa tuziny to już objaw afektacji. Chodzi jej o to, żeby zadziwić Saint-Tropez. I im bardziej czuje się zakłopotana swoją tuszą, w tym większą popada przesadę. Gdybym była inteligentna (i w lepszej formie intelektualnej), byłabym zgubiona; moje niezrozumienie, moje pragnienie, żeby nie słuchać, moje klapki na oczach, mój upór były prawdziwymi przyczynami mojego sukcesu. Kobiety nigdy mnie nie bawiły. Nie darzę ich przyjaźnią. (One zresztą nie wiedzą, co to znaczy). Prawdę mówiąc, przyjaźń we Francji jest jak loteria. Słowo „honor” nie ma żadnego sensu dla kobiet. Nie biorą udziału w grze, ale zakładają, że gra się z nimi. Najgorsza jest para. Podobają się oddzielnie; razem są nie do zniesienia. Jeżeli chodzi o przyjaźnienie się z obojgiem, to jest kwadratura koła. Para jest związkiem: związek jednością – jest to nudne, bo niepotrzebne. Miłość musi być związkiem wzajemnego niszczenia, a nie pomocy. Równie trudno jest przyglądać się porozumieniu pary, co jej niezgodzie. Para nigdy nie myśli o sytuacji osoby trzeciej, to nie do zniesienia; para nigdy nie jest prosta, wielkoduszna, spontaniczna; jest tylko odbiciem, wykrętem i egoizmem. Jest nieludzka: to sztuczny twór, przejaw rozsądku społecznego. Nawet jeżeli para się nie znosi, kocha się na przekór innym; przypomina koła zębate, które się gryzą, ale w ten sposób napędzają maszynę.
Na szczęście kobieta „nie zawsze odnajduje się w byciu samicą dla samca; w związku może istnieć dwoje osobników doskonale odmiennych”. Pocieszające są te słowa Balzaka ze wstępu do Komedii ludzkiej. Marie Laurencin mówiła: „Nie znoszę tej trzeciej osoby, której na imię Para”. Boy Capel mawiał mi często: – Nie zapominaj, że jesteś kobietą... Zbyt często zdarza mi się o tym zapominać. Żeby sobie o tym przypomnieć, staję przed lustrem, patrzę na siebie: dwa groźne łuki brwi, dziurki w nosie otwarte jak chrapy klaczy, włosy czarniejsze niż u diabła, usta jak szczelina, przez którą uzewnętrznia się gniewna i szlachetna dusza; ukoronowaniem tego wszystkiego jest wielka kokarda małej dziewczynki, która idzie do szkoły, nad moją umęczoną twarzą kobiety, która za dużo bywała w szkole! Czarna cygańska skóra, na której tle zęby i perły bieleją w dwójnasób, ciało równie suche jak krzak winogron bez kiści, ręce robotnicy z nieoszlifowanymi, drogimi kamieniami udającymi kastet. Surowość w lustrze przypomina mi o mojej własnej hardości: to walka w zwarciu między nią a nim: ono wyraża to, co w mojej osobie wyraźnego,
skutecznego, optymistycznego, zagorzałego, realistycznego, walecznego, drwiącego, nieufnego, co czuje swoją Francuzkę. Są tam wreszcie moje oczy, w kolorze pozłacanego brązu, które zarządzają wejściem do mojego serca: tam widać, że jestem kobietą. Biedną kobietą.
O modzie
albo o tym, że każdy objaw inwencji powinien żyć własnym życiem O modzie trzeba mówić z entuzjazmem, bez obłędu, a szczególnie bez poezji, nieliteracko. Sukienka nie jest ani tragedią, ani obrazem; to urocza i efemeryczna kreacja, nie ponadczasowe dzieło sztuki. Moda musi umierać, i to umierać szybko, żeby mógł żyć handel. U źródeł kreacji leży inwencja. Inwencja to ziarno, siew. Żeby wyrosła roślina, potrzeba dobrej temperatury; tą temperaturą jest luksus. Moda musi się rodzić w luksusie, to nie dwadzieścia pięć bardzo eleganckich kobiet (zresztą ubranych za darmo, co nie jest luksusowe), luksus to przede wszystkim geniusz artysty zdolnego do wymyślenia go i nadania mu formy. Następnie ta forma jest wyrażana, przekładana, rozpowszechniana przez miliony kobiet, które się do niej stosują. Kreacja to talent artystyczny, współpraca projektantki i jej epoki. Sukcesu nie odnosi się poprzez naukę szycia sukienek (robienie mody i jej kreowanie to dwie różne rzeczy); moda nie funkcjonuje tylko w sukienkach; moda jest w powietrzu, to wiatr ją przynosi, przeczuwa się ją, oddycha nią, jest na niebie i na ulicy, wszędzie, ściśle związana z ideami, obyczajami, wydarzeniami. Jeżeli w obecnej chwili nie istnieją na przykład suknie domowe, te tea-gowns tak drogie bohaterkom Paula Bourgeta i Bataille’a, to z pewnością dlatego, że żyjemy w epoce, w której nie ma już podziału na ubiór domowy i wyjściowy. Kreowałam modę przez ćwierć wieku. Dlaczego? Bo potrafiłam wyrazić swoją epokę. Wymyśliłam strój sportowy dla siebie: nie dlatego że inne kobiety uprawiały sport, ale dlatego że ja to robiłam. Nie wypłynęłam z powodu tego, że miałam potrzebę kreowania mody, lecz uprawiałam modę właśnie z tej przyczyny, że wypływałam, albowiem ja, jako pierwsza, żyłam życiem tej epoki. Dlaczego statki, salony, wielkie restauracje nie są nigdy zaadaptowane do ich prawdziwego celu? Ponieważ są wymyślane przez projektantów, którzy nigdy nie widzieli burzy, przez architektów, którzy nigdy nie bywali w towarzystwie, przez dekoratorów, którzy kładą się o dziewiątej wieczorem i kolację jadają w gronie rodzinnym. Podobnie przede mną projektanci ukrywali się, jak krawcy, na zapleczu swoich sklepików, tymczasem ja prowadziłam światowe życie, miałam styl, gust, znałam potrzeby kobiet, które ubierałam.
Moda musi wyrażać miejsce i czas. To w tym punkcie handlowa maksyma „Klient ma zawsze rację” nabiera swojego dokładnego i jasnego sensu; ten sens oznacza, że moda jest jak okazja – to coś, co trzeba chwycić za włosy. Patrzę na młodą kobietę na rowerze, z torbą przewieszoną na skos, jedną rękę skromnie trzyma na kolanach, które unoszą się i opadają, materiał przylega do brzucha i biustu, sukienkę unosi pęd jazdy. Ta kobieta stworzyła sobie własną modę, podążając za swoimi potrzebami, jak Robinson Crusoe zbudował sobie szałas; jest zachwycająca i ja się nią zachwycam. Zachwycam się nią tak bardzo, że nie zauważam kolejnej, która jedzie na mnie z pełną prędkością. Potrąca mnie, obydwie upadamy, znajduję się na ziemi, z ciałem między jej dwoma nagimi udami: coś wspaniałego. Ona się na mnie wydziera, doskonale. – No i gdzie pani patrzyła, no! – mówi do mnie. – Patrzyłam na panią, madame, by upewnić się, że nie wyszłam z mody. Moda bowiem przechadza się ulicami, bez świadomości, że istnieje, dopóki nie wyrażę jej na swój sposób. Moda, podobnie jak krajobraz, jest stanem ducha, to znaczy moim stanem ducha. – Ta sukienka się nie sprzedaje – mówię czasem do mojego personelu – bo nie jest mną. Istnieje elegancja Chanel, istniała elegancja 1925 roku albo 1946, ale nie istnieje moda narodowa. Moda ma sens w czasie, ale żadnego w przestrzeni. Podobnie jak istnieją dania meksykańskie albo greckie, ale nie ma tak naprawdę kuchni tych krajów, tak samo są lokalne zwyczaje ubraniowe (szkocki kilt, hiszpańskie bolero), ale nic poza tym. Modę robiło się w Paryżu, bo wszyscy, od stuleci, tam się spotykali. W czym w takim razie tkwi geniusz projektanta? Sztuką jest umiejętność przewidywania. Bardziej niż wielcy mężowie stanu wielki projektant jest mężem, którego myśl wybiega w przyszłość. Jego mistrzostwo polega na wymyślaniu zimą sukienki na lato i na odwrót. W porze, kiedy jego klientki zażywają letnich kąpieli słonecznych, on myśli o mrozie, szronie. Moda nie jest sztuką, to rzemiosło. Jeżeli sztuka posługuje się modą, to wystarczy dla chwały mody. Lepiej podążać za modą, nawet jeżeli jest brzydka. Oddalać się od niej jest równoznaczne ze stawaniem się postacią śmieszną, co jest przerażające. Nikt nie jest wystarczająco silny, by być mocniejszy od mody. Moda to kwestia prędkości. Czy był pan kiedyś w domu mody w momentach poprzedzających wypuszczenie kolekcji? Coś, co zrobię na początku kolekcji, przed jej końcem wydaje mi się przestarzałe. Sukienka, która ma trzy miesiące! Kolekcja nabiera kształtu w dwóch ostatnich dniach; w tym nasz zawód przypomina teatr; ileż razy sztuka nabierała sensu dopiero między próbami w kostiumach a próbą generalną? Na dziesięć minut przed przyjściem kupujących
dodawałam jeszcze dwie kokardy. O drugiej po południu wciąż jeszcze układaliśmy sukienki na modelkach, ku rozpaczy kierownika, na którym ciąży dbanie o przebieg pokazu z udziałem tych pięknych istot. Jeśli według pani rola projektanta sprowadza się do tak drobnej rzeczy, do lekkiej i pospiesznej sztuki chwytania wiatru epoki, czy nie wydaje się pani naturalne – powiedziano mi – że inni robią tak samo, naśladują panią, inspirują się pani pomysłami, tak jak pani się inspirowała paryską aurą? Ależ oczywiście: co raz odkryte, jest przeznaczone do zatracenia się w anonimowości. Nie potrafiłabym eksploatować wszystkich moich pomysłów, i sprawia mi to ogromną radość, kiedy okazuje się, że realizuje je ktoś inny, czasami trafniej, niż zrobiłabym to ja sama. I właśnie dlatego zawsze, przez całe lata, różniłam się od moich kolegów po fachu pod względem tego, co dla nich jest wielkim dramatem, a dla mnie nie istnieje: kopii. Praca w tajemnicy, robotnice przeszukiwane wieczorem przy wychodzeniu z pracowni, procesy o plagiat, szpiedzy, znikające próbki, wyrywane sobie wykroje, jakby chodziło o instrukcję na stworzenie bomby atomowej, to wszystko jest niepotrzebne, infantylne, nieskuteczne. Ja zaczęłam od dwóch kolekcji rocznie. Moi koledzy wypuszczali cztery, żeby mieć czas na kopiowanie moich. („Z lepszym skutkiem” – mawiali; i zdarzało się, że mieli rację). Cóż to za skostnienie, co za lenistwo, co za urzędniczy gust, jaki brak wiary we własną pomysłowość, żeby bać się plagiatów! Im bardziej moda jest ulotna, tym bardziej jest doskonała. Dlatego nie udałoby się ochronić czegoś, co jest już martwe. Przypomina mi się pewien wieczór w Le Ciro’s, gdzie było siedemnaście sukienek Chanel, z których żadna nie pochodziła z mojego salonu. Księżna Alba przyjęła mnie słowami: „Przysięgam ci, że moja z niego pochodzi”. To było zdecydowanie niepotrzebne. I również słowa księżnej de La Rochefoucauld, odpowiadającej przyjacielowi, którego zaprosiła razem ze mną: „Nie mam odwagi się z nią spotkać, moja sukienka Chanel nie jest z jej salonu”. Na co odpowiedziałam: „Ja sama nie jestem już całkiem pewna, czy moje własne sukienki są z mojego salonu”. Właśnie dlatego że moda musi przeminąć, powierzamy jej kruche życie kobietom. Kobiety są jak dzieci: rolą jednych i drugich jest szybko zużywać, psuć, niszczyć, nakręcając monstrualny popyt. To podstawowa sprawa dla branż przemysłowych, które istnieją tylko dla nich. Wielkich zdobywców mierzy się według tego, jakie zostawiają po sobie ruiny. Lubię tylko to, co sama wymyślam, a wymyślam, tylko jeśli zapomnę. Oto więc wielcy projektanci łączą swe siły, zakładając, niecałe dziesięć lat temu, „ekskluzywny” klub, który nazwano PAS (Protection des Arts Saisonniers[18]), to był zwykły trust pod szyldem ligi przeciwko kopiowaniu. Czy
było niezbędne, żeby dwudziestu uprzywilejowanych projektantów tak przeszkadzało w życiu czterdziestu pięciu tysiącom? Co mogą robić ci mali, jeśli nie interpretować wielkich? Rejestrowanie patentu na sukienkę, nawet nie, na projekt, jak na hamulec wylotowy do jakiegoś szybkostrzelnego działka, powtarzam: to antynowoczesne, antypoetyckie, antyfrancuskie. Świat wcielał w życie francuskie wynalazki, Francja natomiast doświadczyła powstawania i kształtowania się idei wymyślonych przez inne ludy; życie to nic innego tylko ruch i wymiana. Jeżeli ci projektanci są artystami, za jakich się uważają, to będą wiedzieć, że w sztuce nie ma patentów, że Ajschylos nie wziął sobie praw autorskich, a szach Persji nie ścigał Monteskiusza za plagiat. Ludy Orientu kopiują, Amerykanie naśladują, Francuzi wymyślają na nowo. Wiele razy wymyślali na nowo Starożytność: Grecja Ronsarda nie jest Grecją Chéniera; Japonia Béraina nie jest Japonią Goncourtów i tak dalej. Pewnego dnia, w 192... na Lido, kiedy męczyło mnie chodzenie boso po ciepłym piasku i kiedy skórzane sandały parzyły mnie w stopy, kazałam szewcowi z nabrzeża Zattere wyciąć kawałek korka w kształcie podeszwy i dołączyłam do niego dwa rzemyki. Dziesięć lat później wystawa sklepowa Abercromby w Nowym Jorku była pełna butów z podeszwą z korka. Zmęczona noszeniem torebek w ręce i gubieniem ich, w 193... przyszyłam do nich rzemyk i nosiłam je przewieszone na skos. Odtąd... Biżuteria jubilerów mnie nudziła: zamówiłam u François Hugo, według mojego pomysłu, projekty klipsów, broszek, tych wszystkich fantazyjnych ozdób, które widuje się dziś w paryskich butikach w galeriach Palais-Royal i pod arkadami rue de Rivoli. Byłoby mi przykro, gdyby te wszystkie drobiazgi nosiły znak fabryczny. Dałam im życie, ale gdybym chciała się zabezpieczać, to musiałabym oddać własne. Zastanawiam się, dlaczego zdecydowałam się na ten zawód, dlaczego odgrywałam w nim rolę rewolucjonistki? Nie chodziło o tworzenie tego, co mi się podoba, ale zdecydowanie o to, żeby najpierw i przede wszystkim uczynić niemodnym to wszystko, co mi się nie podobało. Posłużyłam się swoim talentem jak materiałem wybuchowym. Mam doskonale krytyczny umysł, tak samo jak oko. „Mam bardzo dobry niesmak” – jak mawiał Jules Renard. Nudziło mnie wszystko, co widziałam, miałam potrzebę posprzątania sobie pamięci, wyrzucenia z głowy tego wszystkiego, co pamiętałam. Miałam też potrzebę zrobienia lepiej tego, co już raz zrobiłam i co dawali inni. Byłam narzędziem Przeznaczenia w procesie niezbędnego sprzątania. W sztuce trzeba zawsze wychodzić od tego, co można zrobić najlepiej. Gdybym konstruowała samoloty, zaczęłabym od zrobienia jednego przesadnie pięknego. Zawsze można potem odejmować. Wychodząc od tego, co piękne,
można następnie zejść do prostego, do praktycznego, do taniego; od rewelacyjnie wykonanej sukienki dojść do konfekcji; ale ruch w drugą stronę jest nieprawdziwy. Oto dlaczego, wychodząc na ulicę, moda umiera śmiercią naturalną. Słyszę często słowa, że konfekcja zabiła modę. Ta moda chce zostać zabita; jest do tego stworzona. Tanie może pochodzić tylko z drogiego i żeby mogła zaistnieć moda masowa, najpierw musi zaistnieć haute couture; ilość to nie tylko pomnożona jakość, ich istota jest inna. Kiedy zostanie to zrozumiane, poczute, przyznane, Paryż będzie uratowany. Słyszę słowa „Paryż nie będzie już robił mody”. Wymyśli ją Nowy Jork, rozpowszechni Hollywood, a Paryż się jej podda. Nie wierzę w to. Z pewnością kino wywołało w modzie efekt bomby atomowej: zasięg rażenia ruchomych obrazków rozpowszechnianych w salach kinowych nie zna już innych granic niż Ziemia, ale ja – wielbicielka amerykańskich filmów – wciąż czekam, aż amerykańskie studia narzucą jakąś linię, kolor, formę ubrań. Hollywood z sukcesem zabiera się do twarzy, sylwetki, fryzury, kształtu paznokci, jeżdżących barków, lodówek, do radiobudzików, do wszystkich ludzkich dodatków i błyskotek, ale nie zabiera się już tak skutecznie do centralnego zagadnienia ciała, tak jak nie udało mu się to w przypadku zawładnięcia wewnętrznym dramatem człowieka, co pozostaje przywilejem wielkich twórców i starych cywilizacji. Przynajmniej do dzisiaj. Amerykanie prosili mnie setki razy, żebym przyjechała wylansować modę w Kalifornii. Odmówiłam, wiedząc, że to rozwiązanie byłoby sztuczne, więc skazane na niepowodzenie. Na o wiele żyźniejszych glebach niż kamienista Burgundia czy piaszczysta Gujenna starano się zrobić wino, od Persji aż po Pacyfik, ale nigdy nie wyszło z tego Clos de Vougeot ani vin d’Ay. Bogactwo i metoda to nie wszystko. Greta Garbo, największa artystka, jaką dał nam ekran, była najgorzej ubraną kobietą na świecie. Spaceruję po Lyonie, zaczepia mnie tamtejszy wielki producent tkanin: – Pokażę pani coś, co zrewolucjonizuje modę – mówi. I wyciąga mi obrazki z filmów animowanych nadrukowane na jedwab. – Kupiłem prawa od Walta Disneya – cały aż kipi z dumy. – Co pani na to? – Marnotrawi pan pieniądze na głupstwa – odpowiadam. – Nie robi to na pani wrażenia? – Bardzo boję się śmieszności. Przechadzanie się z krową na tyłku rzuca się w oczy. Ja jestem od tego, czego nie widać. Proszę sobie zachować te materiały. Będą z nich ładne zasłony do żłobka. Ubiera pan tak swoją żonę? – Ach nie! Moja suwerenka (tak nazywał swoją żonę) nie może nosić takich rzeczy. Moi koledzy panu powiedzą:
– Chanel brakuje rozmachu. Chanel to rewolucjonistka, którą przerosła rewolucja. Odpowiem, że rewolucje można sobie robić w polityce, która jest kwestią ubogą (istnieją bowiem tylko dwa rozwiązania: od zarania świata na życie ludzi w społeczeństwie miały wpływ wolność i dyktatura, rozwiązanie A i rozwiązanie B). W jej obrębie ruch ogranicza się do dwóch półkul, lewej i prawej; ale nie można robić rewolucji w modzie, bo ona jest z kolei kwestią bogatą, zniuansowaną i głęboką, jak obyczaje, które wyraża. Podsumowując, konfekcja istnieje. Konfekcja tworzy cuda. Konfekcja triumfuje, ona zalewa już świat, ale mieszanie ilości i jakości to jak dodawanie do siebie jabłek i gruszek. Francja upadnie jako ostatnia. Paryż nie upadnie nigdy. Jesteśmy zbyt małym krajem na konfekcję. Ratuje nas nasza ciasnota. Citroën myślał, że jest Fordem; ale on pochodził z Holandii i nie zrozumiał, że Grenelle to nie Detroit. Wróćmy teraz do kopiowania przy projektowaniu. Powiedziałam moim kolegom po fachu: czy obcokrajowiec może nas dowolnie kopiować? Tak. Czy to robi? Tak. Czyli jest absolutnie zbędne zastrzeganie patentu do sukienki. To ujawnianie, że brakuje wam pomysłów. A jeśli sami jesteście bezbronni wobec wielkich międzynarodowych rekinów, dlaczego odbieracie chleb naszym drobnym projektantom? Racine i Molier nigdy nie musieli się zmagać z prawnikami. Po drugiej stronie każdego plagiatu znajduje się uwielbienie i miłość. Znienawidzono mnie za bronienie tej tezy, zbojkotowano mnie, pozbawiano mnie surowców przez siedem lat. Ale moja teza jest dziś tak samo słuszna jak wczoraj.
Powracam wciąż do tej kłótni o kopiowanie, dlatego że wyryła między mną a kolegami po fachu przepaść, której się już nigdy nie udało zasypać. Mogłam sobie przynosić nowe mody, wynalazki, inspirować nowe procedury produkcji, utrzymywać przy życiu ogromne gałęzie przemysłu, branża mody nic nie zrozumiała. Jeżeli ktoś urodził się urzędnikiem, to nie da się tego zmienić. Taka osoba kodyfikuje wszystko; tamuje wszystkie rzeki, a religie kończą u niej w jednolitych opakowaniach. Widzi pan, jaki mam psi charakter? Podziwiam i kocham Amerykę. To tam zbiłam fortunę. Dla wielu Amerykanów (których pan nie zna, ja zresztą też nie) Francja to ja. Myślę, że byłabym tam lepiej rozumiana niż gdziekolwiek indziej, bo Ameryka nie pracuje „dla Amerykanów”, czyli tak jak nasi francuscy projektanci; z oczami utkwionymi w Life i Fortune. Dzisiejsza Ameryka jest przeludniona Francuzami, pisarzami, profesorami, politykami, dziennikarzami francuskimi. Czy w jakikolwiek sposób wpłynęło to na amerykańskie mody? Luksus jest w Ameryce, ale zmysł luksusu wciąż mieszka we Francji. Wiem, co to takiego luksus. Przez dziesięć lat żyłam w największym luksusie na świecie. Po co jechać na poszukiwanie amerykańskich czy angielskich modelek, jak Molyneux? Po co jechać do Nowego Jorku w poszukiwaniu gustu, żeby przywieźć go do Paryża i przerobić? Sukienka to nie bordoskie wina retour des Isles, które nabierają smaku podczas podróży żaglowcami. Ludzie z naszej branży nie są stworzeni do myślenia o ekscentryczności, tylko całkiem przeciwnie, do zaradzania temu, do czego może doprowadzić przesadna ekscentryczność. Wolę już od niej nadmierną poprawność. Trzeba kultywować przeciętność; zbyt ładna kobieta ciąży pozostałym kobietom, a zbyt brzydka deprymuje płeć silną. Na milion kobiet przypada pięć inteligentnych: kto miałby im to powiedzieć jeśli nie kobieta? Kobiety myślą o wszystkich kolorach poza brakiem koloru. Powiedziałam, że czarny wytrzyma wszystko. Biały również. Obydwa są pięknem absolutnym. To perfekcyjne połączenie. Ubierzcie kobiety na bal na biało albo na czarno: nie będzie widać nikogo innego. Klientki interesują się tylko detalami: rozpraszają się. Niesłusznie lekceważą pytanie o zdanie mężczyzn. Tymczasem mężczyźni uwielbiają pokazywać się z kobietami ubranymi dobrze, ale nie ostentacyjnie. Jeżeli właśnie tak wygląda ich towarzyszka, wolą zostać w domu, żeby uniknąć męczarni oglądania przez innych. Skąd bierze się ta wieczna chęć zadziwiania, a nie podobania się? Tylko bardzo młodzi mężczyźni potrzebują potwierdzania im ich szczęścia i chcą, żeby tłum oglądał się za ich towarzyszką. Rewolucje w modzie muszą być świadome, a zmiany stopniowe
i niewyczuwalne. Nigdy nie zakładałam niczego a priori, nie zaczynałam od abstrakcyjnej idei; nigdy nie postanowiłam dziesięć miesięcy wcześniej, że w następnym sezonie będzie się nosić dłuższe sukienki. Nigdy nie miałam wśród klientek aktorek. W kwestii mody aktorki nie istniały już po 1914 roku. Przedtem to one tworzyły modę.
Ostatni król Pewnego dnia Pamela, Angielka, która u mnie pracowała, przyszła mi powiedzieć (byłyśmy na południu): – Wyświadcz mi przysługę. Nic cię to nie będzie kosztować. Jeżeli mi ją wyświadczysz, dostanę prezent. Mam ochotę na ten prezent, czy, mówiąc precyzyjnej, potrzebuję go. Przyjechał właśnie Westminster. Jego jacht spuszczono do wody na redzie Monaco. On chce cię poznać. Obiecałam, w zamian za nagrodę, przyprowadzić cię na kolację. Ta rzadko spotykana szczerość podobała mi się, ale mnie nie rozbroiła. Przywykłam do Pameli, przywykłam do widzenia w kobietach tylko potworów. – Na pewno nie pójdę. – Błagam cię! – Nie pójdę. Chwilę później, z typowym dla mnie tchórzostwem, uległam. Pamela będzie miała swój prezent. Zgodziłam się przyjść na kolację następnego dnia. Później dociera do mnie z Paryża telegram od Dymitra, który zapowiada przyjazd właśnie na jutro. Oczywiście wymówiłam się od kolacji. Po przybyciu Dymitra powiedziałam mu o tym w obecności Pameli. – Mnie by tam mocno ubawiło, gdybym został zaproszony, zobaczyłbym sobie ten jacht – powiedział nonszalancko Dymitr. – To żaden problem, załatwię zaproszenie dla pana – powiedziała Pamela, od razu dostrzegając cień szansy. Dwie godziny później Westminster zaprosił wielkiego księcia na kolację jeszcze tego samego wieczoru. – Dymitrze, to był błąd... – powiedziałam. – Dlaczego? – Nie wiem. Ale nie należy wymuszać przeznaczenia. Mam niewyraźne uczucie, że lepiej byś zrobił, jedząc kolację tylko ze mną. Spędziłam z Westminsterem dziesięć lat życia. Później opowiem, czym były te lata. Najpierw wytłumaczę panu tego człowieka, bo największą przyjemnością, jaką z niego czerpałam, było patrzenie, jak żyje. To zręczny myśliwy, ukryty pod pozorami niezdarności. Trzeba być zręcznym, żeby utrzymać mnie przy sobie przez dziesięć lat. Te dziesięć lat minęło na bardzo czułym życiu, upłynęło bardzo przyjacielsko. Pozostaliśmy przyjaciółmi. Kochałam go albo myślałam, że go kocham, co sprowadza się do tego samego. On jest chodzącą kurtuazją, uosobieniem uprzejmości. Należy jeszcze do pokolenia dobrze wychowanych mężczyzn. Zresztą wszyscy Anglicy są dobrze wychowani, przynajmniej aż do Calais.
Zostałam zaproszona na kolację, krótko przed wojną, do pana Jeana Prouvosta, dyrektora jednej z wielkich gazet wieczornych. Weszłam do niego bardzo punktualnie, o 8.45, czyli o wskazanej godzinie. Pan Prouvost, pod pretekstem bólu głowy, uwiązał wszystkich swoich gości na dwie godziny. Musieliśmy czekać, żeby zasiąść do stołu. Pan Prouvost nawet się nie wytłumaczył. Lekcje wychowania, które pobierał wówczas u pewnej kobietki z wielkiego świata, do niczego mu się nie przydały. Żeby być elegancko źle wychowanym, trzeba najpierw być dobrze wychowanym. To był przypadek Westminstera. Jest prostotą, która czyni człowieka najbardziej nieśmiałą osobą, jaką kiedykolwiek widziałam. Cechuje go nieśmiałość królów, ludzi izolowanych przez swój stan i bogactwo. Ponieważ uznaje się go za jedną z najważniejszych osób w Anglii, jest tym zakłopotany, bo wie, że wszyscy wiedzą; byłby nie mniej zakłopotany, gdyby chciał udowodnić, że jest człowiekiem jak inni. Westminster nie cierpi spotkań, ucieka od tej konfrontacji. Jeśli tylko uda mu się ominąć przeszkodę ze spuszczoną głową, bezwiednie, albo kiedy zagrożenie zostaje pokonane, jest szczęśliwy. Dostrzegłam pewnego dnia w Biarritz, przy wyjściu z jakiegoś baru, jak trzymał poufale za ramię mężczyznę, który coś do niego mówił z gadatliwą nonszalancją.
– Wiesz, kto to taki? – zapytałam Westminstera, kiedy już do mnie wrócił. – Nie mam pojęcia. – To Poiret, projektant mody. – Good fellow! – powiedział Westminster rozbawiony. Następnego dnia trafił na Poireta na korcie, zapoznał go z tysiącem osób, wrócił do mnie, triumfujący: – Wiesz – powiedział do mnie – ten twój Poiret ani trochę mnie nie onieśmielił! Przytaczam tę anegdotę, bo przypomina inne, które figurują w różnych pamiętnikach: mogłaby być udziałem Ludwika XVI, Karola VI czy jakiegoś dziecka na tronie.
Westminster jest chodzącą elegancją: nie ma nigdy nic nowego; byłam zmuszona kupić mu buty, nosi te same marynarki od dwudziestu pięciu lat. Nic go nie zmusi do wizyty u krawca albo przyjęcia go u siebie. Westminster ma dwa okręty: niszczyciela pomocniczego Royal Navy i czteromasztowca. Przy schodzeniu na ląd wszyscy goście wkładają na głowy fantastyczne marynarskie czapki i idą kupić pocztówki w porcie. On sam nigdy nie schodzi na ląd bez swojego starego miękkiego kapelusza. Westminster jest najbogatszym człowiekiem w Anglii, być może w Europie. (Nikt tego nie wie, nawet on sam, zwłaszcza on sam). Mówię o tym od razu, bo na takim poziomie bogactwo nie jest już wulgarne, znajduje się daleko ponad zazdrością, przybiera proporcje katastrofy; ale mówię to przede wszystkim dlatego, że czyni to z Westminstera ostatni produkt wymarłej cywilizacji, paleontologiczną ciekawostkę, która naturalnie znajduje w moich wspomnieniach swoje miejsce. Lord Lonsdale, pokazując mi przepych Eaton Hall, jednej z rezydencji Westminstera, powiedział: – To, co tu widzimy, skończy się, kiedy zabraknie już właściciela. Jest równie przerażające być zbyt bogatym, co być zbyt wysokim. W pierwszym przypadku trudno o szczęście, w drugim o łóżko. Westminster ma czarujący charakter, pod warunkiem że się go nie nudzi. Wystarczająco nudzi sam siebie. Wielkie ciało, ciężkie, krępe, przynajmniej na zewnątrz. Jego inteligencja to jego wrażliwość, która jest żywa. Aż kipi od uroczych śmiesznostek. Zdarza mu się odczuwać urazę, drobną urazę słonia, pielęgnowaną w sekrecie, Westminster bowiem jest osobą przekorną. Nie bardzo lubi żywe istoty, jeśli już to przede wszystkim zwierzęta i rośliny. W Eaton Hall, w Cheshire, przechadzając się po parku, odkryłam schowane w dolinie szklarnie, ogromne jak te w Paryżu. Przez cały rok uprawiano tam na potrzeby kuchni brzoskwinie, nektarynki, truskawki... jak kiedyś w Rosji albo w Polsce. Zaprowadziłam tam Westminstera. Wydawał się żyć w niewiedzy, że posiada to wszystko: rzuciliśmy się zbierać truskawki jak uczniaki. Następnego dnia chciałam sama wrócić do szklarni; drzwi były zamknięte. Powiedziałam o tym mojemu przyjacielowi, który zawezwał do siebie głównego ogrodnika. – Zamknąłem szklarnie, bo ktoś kradł truskawki, mylord – powiedział ogrodnik. – Od razu kradł... to była mademoiselle! – odpowiedział Westminster od niechcenia. Ogrodnik spędził całe życie w Eaton Hall i nigdy nie przyszło mu na myśl, że jego pan może, nawet dla zabawy, jeść truskawki prosto z grządki. Zaszliśmy znów kiedyś do szklarni: – Jakie ładne kwiaty! – wykrzyknął Westminster. – Dokąd trafiają te
wszystkie wspaniałe orchidee? Dlaczego nigdy nie widuje się ich w zamku? – Trafiają do szpitali, do kościoła... – odpowiedział ogrodnik. Uwielbiałam patrzeć, jak te ogromne fortuny stają się anonimowe, gubią się w społeczności, jak zbyt szeroka rzeka w piaskach. Pomimo szklarni Westminster w dalszym ciągu kochał tylko naturalne kwiaty. Najwięcej przyjemności sprawiało mu przynoszenie mi w skrzyneczce pierwszego przebiśniegu zerwanego z trawnika.
Westminster ma wszędzie domy. Odkrywałam je przy okazji każdej nowej podróży. Wiele mu brakuje do spamiętania ich wszystkich: czy to w Irlandii, w Dalmacji, czy to w Karpatach, stoi tam dom należący do Westminstera, dom z kompletnym wyposażeniem, gdzie można po przyjeździe zjeść kolację i się przespać, gdzie są wypolerowane srebra, samochody (wciąż mam przed oczami siedemnaście starych rollsów w garażu w Eaton Hall!) z naładowanymi akumulatorami, barki na benzynę w porcie, zatankowane do pełna, służący w liberii, rządcy, a na stole przy wejściu, wszędzie i zawsze, przeglądy, magazyny i gazety z całego świata. – Pieniądze wydawane na periodyki, które tutaj trafiają, a których nikt nie czyta, wystarczyłyby mi na życie – powiedział mi pewien Szkot, stary przyjaciel Westminstera. Na wrzosowiskach Szkocji głuszce czekają na upolowanie, a łososie na złowienie; w tej samej chwili w lesie Villers-Cotterêts albo w akwitańskich landach naganiacze dzika lub jelenia potrzebują tylko osiodłać konia, pojechać, żeby zaczaić się i przygotować ścieżki. Człowiek się zastanawia, czy oni sypiają w swoich czerwonych strojach albo czy kapitanowie jachtów, zawsze z wciągniętymi żaglami lub pod parą, nie są tak naprawdę namalowani na swoich rufówkach, czy ta absurdalna bajka (która nawet nie jest zamierzona, istnieje, bo tak już jest, od pokoleń) nie jest tylko złym snem, snem jakiegoś kloszarda. Eaton Hall leży u wjazdu do uroczego miasta (Hester, które należy do Jego Wysokości), w kraju Szekspira, z drewnianymi domami o szpiczastych szczytach i z muru pruskiego black and white z czasów Falstaffa. Po zamku, który długo bronił rzymskiej granicy z Galami, pozostały tylko średniowieczne piwnice, jest bowiem jak z gotyckiego Waltera Scotta; otoczony włoskimi tarasami, alejkami do jazdy konnej, gospodarstwami jak z obrazka, lasami rododendronów jak z powieści Disraelego, z galeriami, w których Rubensy, Rafaele, angielscy mistrzowie i Thorvaldseny robią piorunujące wrażenie. Dlaczego Westminster dobrze się ze mną bawił? Przede wszystkim dlatego że nie starałam się go usidlić. Angielki myślą tylko o tym, żeby usidlić mężczyznę, wszystkich mężczyzn. Jeśli nosi się bardzo znane nazwisko i jest się niebywale bogatym, przestaje się być mężczyzną, staje się zającem, lisem. Polowanie rozpoczyna się codziennie. W takich warunkach łatwo sobie wyobrazić, jaka to ulga żyć z kimś, kogo samemu się upolowało, z kimś, kto następnego dnia z pewnością zrobi dziurę w klatce i ucieknie. Angielki są albo istotami eterycznymi (souls), albo amazonkami. Ale w obydwu przypadkach to łowczynie; polują na koniu albo polują na duszę, ale zawsze chodzi o pogoń. Mnie nigdy nie przyszło na myśl powiedzieć: „Oto mężczyzna, który mi się podoba, dopadnę go, gdzie moja strzelba?”. Sport stał się u wielu Angielek drugą naturą, ale pierwszą pozostał mężczyzna.
Aurelia bardzo dobrze jeździ konno: słynie z tego, że zawsze jest za swoimi psami. Pewnego dnia, na koniu, mówię do niej: – No, skacz! – Och! Nie! Za bardzo się boję tak sama z tobą... Skaczę tylko wtedy, kiedy jakiś mężczyzna może mi się przyglądać. Dla ciebie się nie opłaca. Westminster dobrze się ze mną bawił, bo byłam Francuzką. Angielki są zaborcze i niewzruszone. Mężczyźni się z nimi zamęczają. (Amerykanie natomiast panicznie boją się Francuzek; prawie nigdy się z nimi nie żenią, podczas gdy nie da się zliczyć Francuzek, które odniosły sukces w Anglii). Ponadto Angielki nie są całkowicie bezinteresowne. Francuzki takie były, ale już nie są. (Nie należy mnie oskarżać o obgadywanie Angielek. Po pierwsze ja obgaduję wszystkich; po drugie to, co mówię, odbija się w lustrach obyczajów, którymi są angielskie powieści, a szczególnie te kiepskie, których tyle się naczytałam; kiepskie powieści malują obraz społeczeństwa o wiele bardziej trafny niż te dobre). To nie nasza wina, że Angielki są niezdarne; że robią wyłącznie rzeczy, których mężczyźni nie lubią. Anglicy są gatunkiem koni. Na wyścigach, przy kartach, konie. Swift doskonale to podpatrzył. Przypomina pan sobie, w Guliwerze, w kraju Houyhnhnmów, dwa konie, które rozmawiają, robiąc Hhunn, Hhunn? Powiedziałam już to wszystko kiedyś w pewnym wywiadzie, który narobił hałasu w Londynie. Przeprowadził go Randolph Churchill; oferował go wszędzie i wszędzie mu odmawiano. Towarzyszyłam mu przy wizycie w „Daily Mail”: artykuł ukazał się na pierwszej stronie, przy okazji wyścigów w Ascot. Mówiłam w nim tylko o Anglikach, z czułym humorem. Ani słowa o kobietach. Odniósł oszałamiający sukces; wszyscy mężczyźni go sobie wyrywali. Jeden z Francuzów, który napisał o Anglikach, pod koniec osiemnastego wieku, najbardziej przenikliwe i najbardziej zuchwałe rzeczy, Tilly, poczynił tę niezwykle celną uwagę: „Anglicy są mężczyznami, którzy najlepiej na świecie potrafią żenić się z kochankami i jak najmniej pytać je o sprawy z przeszłości”. Przyjaciele. Wśród nich Churchill. Wśród nich całkiem niziutki książę de Marlborough, którego nazywałam Little Titch, u boku swojej matki żyrafy. Mówił o swojej żonie: „Księżna pani ma się za najbardziej dystyngowaną kobietę”. Wśród nich Lonsdale. Moi przyjaciele go nudzili. W ogóle nie rozumiał Misi, która w ogóle nie rozumiała Anglii. Brzydził się Sertem, który ucinał łabędziom dzioby, żeby zdechły z głodu, który wpychał psy do Wielkiego Kanału w Wenecji. Nie było moim przeznaczeniem zostać Angielką. To, co określa się „sytuacją do pozazdroszczenia”, nie było dla mnie. Żądałam, żeby się ożenił.
Nudziłam się, tą wstrętną nudą lenistwa i bogaczy. Przez dziesięć lat zrobiłam wszystko, co chciał. Kobiety nie upokarza robienie ustępstw. Zawsze wiedziałam, kiedy odejść. To może się ciągnąć miesiącami, przez rok, ale wiem, że odejdę; jestem wciąż tam, ale już nieobecna. Usatysfakcjonowałam ogromne pokłady gnuśności, które kryją się pod moją aktywnością; chciałam być jakiś czas kobietą z haremu, doświadczenie się skończyło. Spędzanie czasu na łowieniu łososia to nie życie. Każda nędza jest warta więcej niż ta. Wakacje się skończyły. Kosztowały mnie fortunę, zaniedbałam swój dom, porzuciłam interesy, ozłociłam setki służących. Mogłam być najbogatszą z kobiet w dosłownym sensie tego słowa. Mój przyjaciel mówił mi każdego dnia: „Weź sobie te wszystkie Rembrandty”, „Te Halsy należą do ciebie”. Powiedział: – Straciłem cię. Nie przywyknę do życia bez ciebie. Odpowiedziałam: – Nie kocham cię. Podoba ci się sypianie z kobietą, która cię nie kocha? – Mężczyźni, wobec których bywałam brutalna, od razu stawali się bardzo uprzejmi. Westminster nagle zobaczył, że już mnie tam nie ma. Ze mną zrozumiał, że nie może mieć tego wszystkiego, czego by chciał, że bycie Jego Wysokością jest niczym, jeżeli jakaś Francuzeczka może powiedzieć ci „nie”; to był dla niego szok, wytrąciło go to z równowagi.
Wiele lat później Westminster zaprosił mnie do siebie. Podróżowałam wówczas po Włoszech. Odpowiedziałam: „Będę gościem. Proszę, bądź wobec mnie bardzo uprzejmy”. Wróciłam do Szkocji. Mój przyjaciel przyjął na nowo swój dwór pasożytów. Miałam pecha. To nie była szczęśliwa podróż. Po słonecznym Lido deszczowy Londyn. Na dworcu Saint-Pancras nie czekał już na mnie sekretarz. Westminster nie czekał na mnie w Inverness. To było suche lato; nie było wody do łowienia ryb. – Ileż zmian! Francuzka z prowincji... Postanowiła zrobić z tego elegancki dom! W przedpokoju nie było już strzelb ani wędek. Napisałam zawczasu do jego żony: „Jeżeli to pani przeszkadza, że przyjeżdżam, to nie przyjadę”. „Ani trochę – odpowiedziała – znam pani system (czemu nie moją receptę albo mój martyngał?). Wiem, że nie powie pani o mnie złego słowa”. Westminster, na wyżynach swojego bogactwa, doświadczał niebiańskiej nudy, samotności wielkich tyranów, tego wykluczenia poza prawo kogoś, dla kogo nie ma rzeczy niemożliwych. Bałam się poskarżyć na złe samopoczucie, na migrenę, bo w tej samej chwili, w wyniku jednego telefonu, najznamienitsi lekarze specjaliści przyjeżdżali z londyńskiej Harley Street, odbywając dwudziestogodzinną podróż ze swoją walizeczką, i to na próżno, bo odmawiałam spotkania z nimi. Nie ryzykowałam już wypowiadania życzeń, bo każde z nich przyleciałoby do mnie na latającym dywanie, zrealizowane, zanim zdążyłabym skończyć zdanie, szybko niczym spadająca gwiazda. Rozbawiona kontrastem między naszym polowaniem z nagonką a polowaniem w stylu angielskim, powiedziałam na przykład pewnego dnia podczas banalnej rozmowy, że byłoby malowniczo pokazać Eaton Hall załodze, którą Westminster utrzymywał w landach. Następnego dnia trzydziestu Francuzów, naganiaczy i psiarczyków, przybiło do brzegu, po przepłynięciu nocą kanału La Manche. Westminster przemierzał morza jak król, jego białej banderze marynarki królewskiej oddawały honory statki wojenne, kiedy okręt wyprowadzano na czarne jak smoła podziemne jeziora w Gibraltarze. I wszystko po to, żeby dojść do czego? Do znudzenia, do towarzystwa pasożytów.
Żegnaj, nie do zobaczenia Starałam się mówić o sobie bez myślenia o sobie. Bo każda istota, która myśli o sobie, jest już martwa. Ale kiedy inni nie myślą o was, to też stajecie się martwi. Musiałam, choć niechętnie, podporządkować się pozycji na świeczniku i narzucić panu swoją obecność. Moje życie było tylko przedłużonym dzieciństwem. To po tym poznaje się losy, w których swoją rolę odgrywa poezja. Nigdy niczego nie zapomniałam. Wyłoniłam się z głębin Owernii w całkowitej ignorancji i całkowicie gotowa. Nigdy nie miałam czasu na pomyślenie, że jestem nieszczęśliwa, na istnienie dla kogoś innego albo na posiadanie dzieci. Prawdopodobnie nie przez przypadek spędziłam życie sama. Urodziłam się pod znakiem Lwa; astrologowie zrozumieją, co to oznacza. Każdemu mężczyźnie byłoby bardzo trudno ze mną żyć, chyba że byłby silny. A dla mnie byłoby niemożliwe żyć z nim, gdyby był silniejszy ode mnie. Najpiękniejszym darem, jakim obdarzył mnie Bóg, jest umiejętność niekochania tego, kto mnie nie kocha. I zdolność do niezapoznania się z najpowszechniejszą formą miłości, jaką jest zazdrość. Nie jestem bohaterką. Ale wybrałam, czym chciałabym być, i tym jestem. Jeżeli nie jestem kochana ani miła, to trudno. To, co panu opowiadam, lepiej wyraża moje wady niż zalety. Mam kilka zalet, całkiem uroczych; jestem pełna nieznośnych wad. Jak już powiedziałam na początku, jestem chodzącą dumą. Jeżeli tylko nie przesadzam i nie zamieniam się w chodzącą próżność, prawdziwa duma nie tylko się nie ujawnia, ale nawet się nie określa; taka jest duma Ludwika XIV albo duma natury angielskiej. Wystarczy mnie usłyszeć, by od razu zobaczyć, że brakuje mi wyważenia, że za dużo mówię – podczas gdy tak łatwo można się przypodobać, słuchając – że szybko zapominam, że zresztą lubię zapominać. Rzucam się na ludzi i próbuję na nich wymóc, żeby myśleli jak ja.
Zmienianie zdania budzi we mnie wstręt. Słuchanie innych mnie drażni, chyba że chodzi o podsłuchiwanie pod drzwiami. To, co się mówi, rozdrażnia mnie od pierwszego zdania, a jednak mam niewytłumaczalny pociąg do niepotrzebnych dyskusji, które mnie wyczerpują. Z chęcią pracuję w hałasie, w zgiełku rozmów, w ruchu, zamieszaniu. Staram się podobać, mówiąc, myślę, mówiąc, tworzę, mówiąc. Nie jestem ani inteligentna, ani durna, ale nie wydaje mi się, żebym była osobą tuzinkową. Zresztą we Francji nikt nią nie jest. Robiłam interesy, nie będąc kobietą interesu. Uprawiałam miłość, nie będąc kobietą miłości. Myślę, że dwaj mężczyźni, których kochałam, o mnie pamiętają, na ziemi i w niebie, bo mężczyźni zawsze pamiętają o kobiecie, która przysporzyła im wielu zmartwień. Wypełniłam swoje powinności względem innych i spędziłam życie bez żadnej konkretnej zasady, kierowana poczuciem sprawiedliwości. Ludziom się zdaje, że zionę goryczą i złośliwością. Zdaje im się... Mój Boże, zdaje im się wszystko, tylko nie to, że ktoś pracuje, że myśli o sobie i że ich ignoruje. Jestem dobra, pod warunkiem że mi się tego nie mówi, bo to mnie wp... i irytuje. Bo jestem poirytowana, łatwa do poirytowania i irytująca. Oferuję kontrasty, które interesują tylko mnie, ale do których nie jestem w stanie się przyzwyczaić, uważam się za osobę najbardziej nieśmiałą i najbardziej bezczelną, najweselszą i najsmutniejszą. To nie ja jestem gwałtowna, tylko kontrasty, wielkie przeciwieństwa, które ścierają się w mojej skromnej osobie. Nie znoszę, kiedy ktoś na mnie narzeka, ale sama lubię narzekać, zgrywać ofiarę. Uciekam od medycyny i uwielbiam farmaceutów, aptekarze bowiem interesują się tym, co mam do powiedzenia, podczas gdy lekarze mnie nie słuchają. Nie jestem ani trochę frywolna. Mam duszę szefowej. Wszystko biorę na serio. We wszystko włożyłam szczerość. Nigdy nie wypisałam na swoje konto czeku bez pokrycia. Samotność mnie przeraża, a żyję w totalnej samotności. Zapłaciłabym, żeby nie być sama. Ściągnęłabym z warty żandarma miejskiego, żeby nie jeść kolacji samotnie. A jednak nie oczekuję od świata niczego poza niewdzięcznością. (Być może prawdziwa szlachetność polega na tym, żeby poznać, czym jest niewdzięczność i ją zaakceptować). Ale jeśli pozwolę sobie na chwilę nieuwagi, wiem, że melancholia czeka na mnie tuż za progiem... Nudni ludzie są toksyczni, a nuda działa na mnie jak porażająca trucizna. Dobroć mnie ogłupia, a rozsądek usypia. Za każdym razem, kiedy robiłam coś z rozsądku, przynosiło mi to pecha. I już, oto wszystko, czym jestem. Dobrze mnie pan zrozumiał? No cóż, jestem też przeciwieństwem tego wszystkiego. Oto materiały, które dostarczyła mi pamięć, z kamykami, które wrzucono do mojego ogródka, i belkami, które dostrzegłam w oku bliźniego.
To, co panu opowiadam, to nie testament. Dokąd zmierzam teraz, tego nie wiem, ale dokądś zmierzam, i to jeszcze nie koniec. Widziałam wystarczająco wyraźnie, jak zbliżało się to, co nadeszło, żeby domyślać się tego, co przyjdzie. Kiedy mówią mi, że Europa jest w ruinie, czuję, że ona jest dla mnie jak matka i że przy niej zostanę; ale kiedy dodają, co brzmi poważniej, że Europa wyszła z mody, czuję, że opuszczę ją bez żalu, tak jak
opuściłam swoją rodzinę, i będę żyć dalej albo równie dobrze mogę zacząć moje życie na nowo bez niej.
Jeżeli Europa, która nadchodzi, ma być przeciwieństwem tej, którą opuszczamy, dopasuję się do niej, natomiast jeżeli to ta sama Europa, ale w biedniejszej i brzydszej wersji (chciałam napisać „mniej ładnej”, ale to nie to), to odchodzę. „Ale moda to Paryż!” – mawiają mi. A ja odpowiadam: pod warunkiem że Paryż to Paryż, a Europa to Europa. Paryż nie będzie Paryżem, a Europa Europą, dopóki klientki będą wolały kiełbaskę od sukienki i dopóki będę widywać wchodzących do mojego butiku oficerów amerykańskich w mundurach... którzy w rzeczywistości okażą się byłymi klientkami, kiedy pułkownik rzuci mi się na szyję, mówiąc, że nazywa się Madeleine Carroll. Myślę, że to, co nadejdzie jutro na świecie, nie nadejdzie w Europie. Oto prawdziwa tragedia. Tymczasem ja chcę być częścią tego, co nadejdzie. Udam się w tym celu tam gdzie trzeba. Jestem gotowa zajeździć pod sobą całe społeczeństwa, tak jak zajeżdża się konia. Będzie trzeba ruszyć się gdzie indziej. Będzie trzeba robić coś innego. Jestem gotowa zacząć od nowa. Śmierć śmierci! Trzymaj się życia! (Jednak w kwestii zaświatów pali mnie żywa ciekawość. Pójdę do raju ubierać prawdziwe anioły, doświadczywszy na ziemi, z innymi aniołami, swojego piekła). Tak czy inaczej, póki żyję, nigdy nie przystanę. Nigdzie nie napsuję sobie tak krwi i tak się nie namęczę jak w domu opieki. Dobrze wiem, jak bardzo będę nudzić się w niebie, już w samolocie nudzę się bardziej niż na ziemi. To nie Europa mnie interesuje, tylko Ziemia, która się kręci. Moja drobna twarz Indianki Jivaro, która znika pod włosami, kiedy przyglądam się jej w lustrze, ukazuje mi obraz wstrząsów tektonicznych.
Zajęłam się modą przez przypadek. Wyprodukowałam perfumy przez przypadek. Teraz zajmę się czymś innym. Czym? Nie wiem. Raz jeszcze zadecyduje przypadek. Ale jestem zupełnie gotowa. Nie żegnam pana na długo. Nie myślę o niczym – myślę, że kiedy nadejdzie czas, wskoczę na coś, co przyjedzie pod me drzwi. Przez ćwierć wieku wymyślałam modę. Nie wrócę już do tego. Porażkę poniosła epoka, ale nie ja... Nigdy nie zaznałam niepowodzenia. Odnosiłam sukcesy we wszystkim, do czego się zabierałam. Przyniosłam ludziom więcej rzeczy wdzięcznych niż przykrych. Zyskałam dzięki temu moralne samopoczucie obok dobrobytu fizycznego. To czyni mnie wolną jak ptak. Pan Sartre może mi tłumaczyć, że jestem nędzna, zamknięta w swojej ludzkiej kondycji (jak mawiał Lassalle na początku marksizmu: „Najpierw trzeba wytłumaczyć robotnikowi, jak bardzo jest nieszczęśliwy”), ja jednak postanowiłam żyć zadowolona, bez potrzeby tej codziennej trucizny wymyślonej niedawno, nazywanej szczęściem. Byłam inspiracją cudownych i użytecznych odkryć; zostałam zwymiotowana zarówno przez tych, których one zubożały, jak i przez tych, których wzbogacały. Miałam przyjaciółkę, którą uwielbiałam, zdradziła mnie. Jak mogłam, rozsiewałam wokół siebie dobro, a w zamian zebrałam tylko zniewagi. Chciałam polepszyć los moich robotnic i źle się to skończyło. Kochałam dwóch mężczyzn, a kiedy chodziło o ich poślubienie, chciałam już tylko wyjść za mąż za jednego i uziemić drugiego. Ubrałam cały świat, a on chodzi dziś całkiem nagi. Wszystko to mnie raduje. Wszystko zadowala ten głęboki pociąg do destrukcji i tworzenia, który jest we mnie. Życie poznaje się po jego niespójności. Świat jest tylko walką i zamieszaniem. Na przekór temu, co mawiał Sert, byłabym bardzo kiepską nieboszczką, bo kiedy już bym trafiła pod ziemię, nosiłoby mnie, myślałabym tylko o tym, żeby wrócić na górę i zacząć od nowa.
Tłumaczenie podpisów pod ilustracjami s. 5 – Paul Morand w latach 20. s. 6 – Pierre Reverdy s. 7 – Raymond Radiguet w 1923 roku s. 10 – Mme de Sevigné s. 11 – Paul Morand w fotelu s. 14 – Coco sierota s. 19 – Coco się uczy, początek 1900 roku s. 20 – Prowincjonalna krawcowa s. 23 – Coco przystępuje do pierwszej komunii s. 26 – Ciocia Adrienne w Vichy s. 28 – Zamek w Pau s. 30 – Emilienne d’Alençon s. 40 – Kobieta na wyścigach [konnych], 1911 s. 42 – Para na trybunach w [18]46 roku przed [...] s. 43 – Para na trybunach w [18]96 roku s. 44 – Elegantka w Deauville, 1910 s. 52 – Pierwsza kobieta z krótkimi włosami, Eve Lavallière w 1912 roku s. 54 – W 1912 Coco wciąż nosi burzę czarnych długich włosów s. 59 – Coco w sukni Chanel w 1919 roku
s. 61 – Paul Poiret przy pracy s. 65 – Coco w Chanel, 1917 rok s. 69 – Coco przy swojej bibliotecze przy rue Cambon s. 70 – Malarz José-Maria Sert s. 76 – Siergiej Diagilew s. 79 – Misia Sert w 1921 roku s. 86 – Kobieta podczas ćwiczeń fizycznych s. 95 – Balety Rosyjskie w 1912 roku s. 96 – Siergiej Diagilew s. 99 – Młody Cocteau, [z okresu] kiedy poznaje Coco Chanel s. 102 – Pogrzeb Diagilewa, pogrzebowa gondola płynie w kierunku San Michele s. 109 – Picasso w latach 20. [XX wieku] s. 111 – Eric Satie s. 114 – Marie Laurencin s. 115 – Nicole Groult s. 118 – Cécile Sorel s. 122 – Coco w latach 20. [XX wieku] s. 124 – Paul Iribe, 1935 s. 130 – Coco w Biarritz, 1920 s. 133 – Christian Bérard w piżamie i szlafroku trzyma portret Coco
s. 135 – Coco pod koniec lat 20. [XX wieku] s. 136 – Młody Dali s. 138 – Kostiumy Chanel [Génica Ahansion] w Antygonie Cocteau, 1922 s. 141 – Coco w Monte Carlo w 1938 roku s. 145 – Coco w czasie wojny s. 148 – Strawiński, kiedy mieszkał u Coco w [...] s. 150 – Książę Michał s. 154 – Étienne de Beaumont s. 160 – Coco i jej przyjaciółka Lady Alba s. 165 – Colette s. 167 – Marie Laurencin s. 171 – Coco w sukni z [...] 1938/39 s. 182 – Jean Prouvost s. 185 – Paul Poiret s. 188 – Książę Westminster s. 192 – Coco w 1936 roku s. 198 – Jean Cocteau w latach 50. [XX wieku] s. 201 – Misia na „Balu balonów” u księcia de Beaumont, ubrana przez Chanel s. 203 – Coco Chanel w 1938 roku
s. 205 – Coco w 1958 [roku] idzie z rue Cambon do Ritza spać
Przypisy [1] Georges Benjamin Clemenceau (1841–1929) – polityk, dwukrotny premier Francji (wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza, chyba że zaznaczono inaczej). [2] Edward Spears (1886–1974) – brytyjski oficer łącznikowy z okresu pierwszej wojny światowej. [3] Gra słów: uccello (wł.) – ptak. [4] Serge (Siergiej) Lifar (1905–1986) – z pochodzenia Ukrainiec, jeden z głównych tancerzy Baletów Rosyjskich. [5] Alfred Edwards (1856–1914) – milioner i wydawca prasowy, drugi mąż Misi. [6] Żartobliwe przezwisko, jakim określiła Misię Chanel, nawiązując do postaci pani Verdurin, w której salonie spotykali się bohaterowie W poszukiwaniu straconego czasu Marcela Prousta. [7] Raymond Poincaré (1860–1934) – polityk, prezydent i wielokrotny premier Francji. [8] Aristide Briand (1862–1932) – polityk, wielokrotny minister i premier Francji. [9] Mowa o księżniczce J. Murat (przypis autora). [10] Félix Faure (1841–1899) – polityk, wielokrotny minister i prezydent Francji w latach 1895–1899. [11] Charles Haas (1833–1902) – bywalec i bogacz żydowskiego pochodzenia, pierwowzór postaci Swanna z cyklu W poszukiwaniu straconego czasu Marcela Prousta (przypis autora). [12] Jean-Louis Forain (1852–1931) – malarz, ilustrator i rysownik. [13] Popularny przydomek Clemenceau, mający odzwierciedlać jego charakter jako polityka. [14] Dymitr Pawłowicz Romanow (1891–1942) – wielki książę Rosji, drugie dziecko wielkiego księcia Pawła Aleksandrowicza, bratanek cara Aleksandra III i brat stryjeczny Mikołaja II. [15] Cytat z Boskiej Komedii Dantego w przekładzie Edwarda Porębowicza. [16] Léon Bloy (1846–1917) – pisarz, początkowo wrogi Kościołowi, zasłynął zaskakującym nawróceniem na katolicyzm. [17] Anatola France’a (pisarza, laureata literackiej Nagrody Nobla, 1844–1924) łączył wieloletni, nieformalny związek z Léontine Lippmann (1844–1910), znaną jako pani Arman, prowadzącą salon literacki. France uważał ją za swoją muzę. [18] Protection des Arts Saisonniers (fr.) – Ochrona Sztuk Sezonowych.