Wszystkie prawa zastrzeżone. Książka ani jej część nie mogą być przedrukowywane ani w żaden inny sposób reprodukowane lub odczyty...
12 downloads
13 Views
3MB Size
Wszystkie prawa zastrzeżone. Książka ani jej część nie mogą być przedrukowywane ani w żaden inny sposób reprodukowane lub odczytywane w środkach masowego przekazu bez pisemnej zgody autora Mariana A. Noconia lub Wydawnictwa Szara Godzina. All rights reserved. The book nor part of it can not be reprinted or otherwise reproduced or read in the media without the written permission of the author Marian A. Nocoń or publisher Szara Godzina. Projekt okładki i stron tytułowych Ilona Gostyńska-Rymkiewicz Redakcja Grzegorz Krzymianowski Zdjęcia na okładce © Anton Ishchenko/ fotolia.pl Zdjęcia © Archiwum rodzinne Ewy z Dobrzańskich Zarzyckiej © Archiwum Ireny z Dobrzańskich Federowicz Redakcja techniczna, skład, łamanie oraz opracowanie wersji elektronicznej Grzegorz Bociek Korekta Bożena Sigismund Publikacja współfinansowana ze środków firmy AKIME sp. z o.o. Wydanie I, Katowice 2016 Wydawnictwo Szara Godzina s.c. biuro@szaragodzina.pl www.szaragodzina.pl Dystrybucja wersji drukowanej: DICTUM Sp. z o.o. ul. Kabaretowa 21, 01-942 Warszawa tel. 22 663 98 13, fax 22 663 98 12 dystrybucja@dictum.pl www.dictum.pl © Copyright by Wydawnictwo Szara Godzina, 2016 tekst © Marian A. Nocoń ISBN 978-83-65684-47-9
Z dedykacją dla mojego Wnuka Adama Babcia Irena
Irena Dobrzańska, lata pięćdziesiąte – ze zbiorów Ireny Federowicz
Przedmowa Zanim powstał zamysł napisania tych wspomnień, Bohaterka musiała upo‐ rać się z traumatycznymi przeżyciami, o których sama myśl ją raniła, i tym samym powstrzymywała się przed mówieniem o nich. Czas leczył rany i za‐ cierał złe wrażenia, sprzyjając ich przypomnieniu. Dokonało się to dzięki wspólnemu czytaniu mojej książki, wzbogacanemu licznymi komentarzami, które wzbudziło w Pani Irenie myśl, aby przelać na papier powstańcze przeżycia na pamiątkę dla swojego wnuka. Bohaterka zaczęła więc wydobywać z pamięci scenę po scenie, przekracza‐ jąc Rubikon oddzielający tragiczną przeszłość od zabliźnionej teraźniejszo‐ ści. Kiedy zostały już przywołane tamte obrazy sprzed siedemdziesięciu dwóch lat, w klimacie narastającej życzliwości i zaufania ludzi różnych pokoleń, spi‐ sałem zdarzenia z jej życia na tle historii najbliższej rodziny, obejmujące pra‐ wie sto lat burzliwych dziejów Polski i Europy. Dostrzegłem w nich ponadczasowość ludzkich zachowań i relacji w niety‐ powych sytuacjach, co może pobudzić do refleksji kolejne pokolenia. Barw‐ ność wspomnień osoby o niebanalnym charakterze, z zacnego rodu, mierzą‐ cej się z wieloma przeciwnościami losu, balansującej na granicy życia i śmierci, sprawiły, że postanowiłem przekonać ją do ich upublicznienia. Jak wyraziła się inicjatorka wspomnień: „Postanowiłam je utrwalić, gdyż dla obecnego pokolenia pewne rzeczy nie są już tak bliskie. Dzisiejszy świat tak bardzo odszedł od ówczesnych zachowań, relacji międzyludzkich, pojmo‐ wania świata, że trudno to sobie dzisiaj wyobrazić”. Dodam, że zależało mi na przedstawieniu emocji towarzyszących przeży‐ ciom, bo trudno znaleźć je w historycznych opracowaniach pisanych z na‐ ukowym dystansem. Nie są to upolitycznione wspomnienia komentujące światowe wstrząsy czy też przekrojowe analizy, a „zwykły”, osobisty opis otoczenia z tak zwanego własnego podwórka. Irena Federowicz z domu Hubal-Dobrzańska łączy swoim życiorysem dwa stulecia, niczym most stojący na filarach historii jej rodziców i własnych wspomnień, uratowanych dla potomności. Jest to niezwykła opowieść osoby, która przez swoje dziewięćdziesięcio‐ pięcioletnie życie kroczy pełna pogody, pokonując osobiste przeszkody na tle tej historii Polski, którą większość z nas zna już tylko z kronik.
Tworzy przy tym obrazy ze słów, które warto nie tylko poznać i zapamię‐ tać, ale też zachować. Zanim zaznajomimy się bliżej z samą Bohaterką i jej losami, najpierw po‐ znamy matkę pani Ireny – Jadwigę z domu Rupniewską oraz ojca – Stanisła‐ wa Dobrzańskiego (bezpośrednio spokrewnionego ze znanym szerzej Henry‐ kiem Dobrzańskim „Hubalem”). Dopiero ich historia stworzyła następne, wśród nich tę, którą spisałem. Marian A. Nocoń
1. Sięganie do korzeni – Moja Matka pochodziła z rodziny ziemiańskiej spod Sandomierza – za‐ częła rozmówczyni. – Wyszła za mąż za mojego Ojca, który skończył ówcze‐ sną Akademię Wojskową1 w Wiedniu na Wydziale Saperskim2. Przez osiem lat służył w wojsku austriackim jako zawodowy oficer. Zanim jednak do tego doszło, pewnego razu przyjechał do brata na urlop, a tamten zasugerował mu, ażeby skończył z wojskiem i się ożenił. 1 Terezjańska Akademia Wojskowa – austriacka akademia wojskowa, utworzona przez cesarzową Marię Teresę 14 grudnia 1751 r. w Wiener Neustadt, działająca do czasów współczesnych. 2 Jako jeden z dziesięciu Polaków na roku.
– Tu jest tyle młodych panien do wzięcia – roztoczył przed bratem pocią‐ gającą perspektywę ustatkowania się, proponując na gorąco: – My cię powo‐ zimy po sąsiednich dworach i może ci się któraś spodoba. Ku radości brata Stanisław na to przystał, żadna kandydatka na żonę mu się jednak nie spodobała. Zirytowany stryj, pałający nadzieją na jego zakotwi‐ czenie się tutaj, nie wytrzymał: – Czego ty w końcu chcesz? Na moment powstała niezręczna sytuacja, z której wypadało jakoś wy‐ brnąć. Tym bardziej że, to nakłanianie do żeniaczki uświadomiło mojemu Ojcu własną gotowość do założenia rodziny. To zdecydowało, że zaczął krą‐ żyć po pokoju tak, jak lubił to robić od najmłodszych lat, gdyż pomagało mu to się koncentrować. Coś analizował. W końcu padła odpowiedź: – Tę chcę. – Brat gospodarza spoglądał na jedną z zawieszonych na ścianie fotografii. Zdjęcia przedstawiały babkę mojego kuzyna, kuzynkę i kuzynkę tamtej ku‐ zynki. Stryj, ożeniony z jedną z tych trzech kobiet, popatrzył na wskazaną foto‐ grafię i stwierdził całkiem poważnie: – Wiesz co, akurat ta jeszcze jest wolna. Po czym zastanowił się przez chwilę i dodał: – Jej babka urządza zawsze na imieniny wielki bal i na tym balu bywa też owa panna. – Stryj zaczął szybko opracowywać w głowie plan, dostrzegając w tym matrymonialną szansę. – Znajdziesz się tam i ją poznasz. Plan w pełni się powiódł i mój przyszły Ojciec ożenił się z moją przyszłą Matką. Wystąpił z wojska i zaczął pracować jako powiatowy inżynier infra‐
struktury, zajmujący się drogami i mostami. Zamieszkali razem w Lesku3. 3 Lesko jest położone w obecnym województwie podkarpackim.
Minęło kilka lat. Na świat przyszło moje rodzeństwo – trzej bracia i siostra. Ponieważ brat mojej Matki posiadał majątek na granicy z ukraińską Besara‐ bią4, moja Matka często wyjeżdżała tam z nimi na wakacje. Nie wiedząc, że jedzie tam ostatni raz, niedługo potem została zaskoczona wybuchem wojny. Sytuacja od razu się skomplikowała i to nie tylko z tego powodu, że zerwane zostały połączenia kolejowe z monarchią austro-węgierską, ale również dlate‐ go, że będąc poddaną Jego Cesarskiej Mości5, stała się automatycznie oby‐ watelką wrogiego państwa, z którym Rosja toczyła akurat wojnę, co formal‐ nie uniemożliwiało ich powrót z terytorium Imperium Rosyjskiego6. Te for‐ malizmy stały się poważną barierą, aby móc wrócić z gromadką dzieci do osamotnionego w Lesku męża. Aby jednak to pragnienie mogło się ziścić, musiała najpierw pojechać do Odessy. Tam mogła dopiero wyrobić stosowne papiery, uzasadniając swoją nietypową sytuację tym, że żaden szpieg nie brałby ze sobą trójki małych dzieci. Urzędnicy pokiwali głowami, każąc cze‐ kać, ale Matka okazała się stanowcza i zażądała od miejscowych władz wy‐ dania stosownego zezwolenia od ręki. W końcu dostała zezwolenie na wy‐ jazd do Wiednia. Towarzysząca jej niania pomogła spakować się i otrzymaw‐ szy specjalny wagon dla siebie, dzieci i niani, wraz z własnoręcznie przygo‐ towanym ogromnym zapasem prowiantu, moja Matka ruszyła w drogę po‐ wrotną. Jak się okazało, co do zaopatrzenia miała rację, bo jedzenia ledwo starczyło na całą podróż. Jechali przez kilka tygodni, nierzadko wystając ca‐ łymi dniami na bocznicach. Ich wagon był wielokrotnie przetaczany, gdyż front rosyjsko-austriacki zmieniał się często i nie tak łatwo było go przeje‐ chać. W końcu zaistniały sprzyjające okoliczności i niedraśnięci wojennym pazurem dojechali szczęśliwie do Wiednia. Na peronie Matka pozostawiła dzieci po opieką niani i poszła szukać punktu urzędu repatriacyjnego, ażeby otrzymać jakieś tymczasowe lokum. Tymczasem panie z wiedeńskich wyż‐ szych sfer, pomagające komitetowi opiekuńczemu nad przesiedleńcami, zain‐ teresowały się stojącymi na dworcu samotną służącą z gromadką dzieci i spo‐ rym bagażem. 4 Besarabia, Bessarabija, kraina historyczna na pograniczu Mołdawii i Ukrainy, między rzekami Dniestr i Prut oraz wybrzeżem Morza Czarnego. Od czerwca 1990 r. w niepodległej Mołdawii, gdzie jej niewielka południowa część należy do niepodległej Ukrainy (1991). 5 Franciszka Józefa I, cesarza Austrii, króla Węgier, króla Czech, Dalmacji, Chorwacji, Slawonii,
Galicji, Lodomerii i Ilyrii, króla Jerozolimy itd. 6 Oba państwa stały po przeciwnych stronach w pierwszej wojnie światowej.
– Co się stało? – zapytała jedna z nich. Po wyjaśnieniach niani zaczekały na moją Matkę i wówczas jedna z Au‐ striaczek zaproponowała ugoszczenie ich we własnym domu. Choć pomoc i gościnność bogatej wiedenki była duża, Matka codziennie chodziła do urzę‐ du, prosząc o zezwolenie na powrót do Krakowa7, gdzie miała rodzinę. Au‐ striacy jednak wciąż robili jej jakieś trudności. Brak wieści o mężu wywoły‐ wał u niej coraz większy niepokój, przechodząc powoli w irytację na urzędni‐ czą niemoc. W końcu czara się przelała i wziąwszy ze sobą potomstwo oraz nianię, Matka poszła mocno zdenerwowana do urzędu, by oznajmić, że ma troje dzieci, żadnych pieniędzy i nie ruszy się z miejsca, póki nie dostanie ze‐ zwolenia na wyjazd. Jej determinacja musiała być duża, gdyż jeszcze tego sa‐ mego dnia uzyskała upragnioną zgodę. Nie chodziło jej jednak przy tym tyl‐ ko o pieniądze na podróż, ale o losy rodziny, rodzinne tereny znalazły się bo‐ wiem w bardzo niepewnej sytuacji frontowej. Ówczesna Galicja i okolice sa‐ mego Krakowa były zagrożone zdobyciem przez wojska carskie. 7 Kraków wchodził wówczas w skład Austro-Węgier.
Zdołała dojechać do rodziny w mieście-twierdzy, wciąż jednak nie mogła się niczego dowiedzieć o losach męża. Wiadomo było jedynie, że Lesko, w którym Matka zostawiła nie tylko męża, ale też cały majątek, srebra oraz biżuterię z prezentów ślubnych, przechodziło między Austriakami a Rosjana‐ mi z rąk do rąk. Oprócz bogactwa dzieci nie miała przy sobie nawet środków na dalszą podróż do tego miasta. Zdana na życzliwość rodziny, musiała cier‐ pliwie czekać na dalszy bieg wydarzeń. Przez kolejne miesiące i lata wojna wciąż się toczyła, a Matka uzyskała jedynie wiadomość, że Ojca nie było w Lesku. Słuch po nim zaginął. Bezradność i wymuszone bierne czekanie wypalały ją. Wreszcie coś drgnęło i wojna zaczęła się zbliżać ku końcowi8. Zmieniał się świat, Europa i kraj, a nadzieja mojej Matki na ponowne spotkanie się z mężem i Ojcem jej dzieci wciąż trwała niezłomnie. Wtedy do Krakowa do‐ tarła ważna wiadomość o śmierci samotnej ciotki Zyty. Mojej matce i kuzy‐ nowi Jędrkowi Bronikowskiemu zapisała w spadku spory majątek ziemski. W tej sytuacji Matka zdecydowała się wpierw pojechać do Januszkowic koło Staszowa (dawne kieleckie), gdzie mieszkała nieboszczka. Jej dwór został niestety spalony, a ocalała jedynie chałupa zwana czworakami. Nie można
było wybrzydzać, bo przynajmniej mieli się gdzie podziać, choć Matka nadal pozostawała bez pieniędzy i bez środków do życia. W jednej części zamiesz‐ kała więc ona z dziećmi, a w drugiej ów wuj. Tam też doczekali zakończenia pierwszej wojny światowej. 8 Zakończenie pierwszej wojny światowej ogłoszono 11 listopada 1918 r.
Niedługo potem powołano samodzielne państwo polskie i Ojciec wrócił. Jak się okazało, jako poddany oficer cesarza Austrii i króla Węgier Francisz‐ ka Józefa został skierowany na górski front austriacko-włoski. Był to najcięż‐ szy odcinek frontu9, z którego doświadczenia odcisnęły się ogromnym pięt‐ nem na jego psychice. Do tego stopnia, że gdy zaproponowali mu dobre sta‐ nowisko (miał w końcu wyższe wykształcenie wojskowe) w szeregach po‐ trzebującej takich specjalistów nowo tworzonej polskiej armii, odmówił. Wy‐ jaśnił, że nie chce mieć już nic więcej wspólnego z wojskiem. Jak się potem miało okazać, stres wojenny wypalił w nim życiową zaradność. Z tego powo‐ du klepaliśmy później niesamowitą biedę, a cały dom i prawie wszystkie sprawy miała na głowie Matka. 9 Prawdopodobnie chodziło o linię wyznaczoną przez pasmo Dolomitów, na której dochodziło do krwawych potyczek pomiędzy obu armiami, wysadzeń tuneli drążonych przez żołnierzy w skale, ostrzału artyleryjskiego, walk partyzanckich, w dwuletniej wojnie pozycyjnej.
2. Historia zamku i Podzamcza Piekoszowskiego Matka wspólnie z kuzynem, Jędrkiem Bronikowskim, sprzedała odziedzi‐ czony majątek. Niedługo potem brat mojej Matki (Franciszek) wypłacił jej posag. Zebrane pieniądze stanowiły pokaźną sumę, która pozwalała na zakup jakiegoś większego majątku ziemskiego. Zarysowała się wreszcie perspekty‐ wa lepszego, dostatniego życia. Moi Rodzice upatrzyli sobie interesującą posiadłość i Ojciec zadatkował sporą kwotę jako sumę gwarancyjną rychłego zakupu. Tymczasem nadeszła wysoka inflacja, wskutek czego zamierzający sprzedać nieruchomość właści‐ ciel wycofał się z transakcji, zwracając zadatek. Spadek wartości pieniądza był tak szybki (szalała hiperinflacja), że nawet konieczność zwrotu podwój‐ nej kwoty zadatku przestała być barierą. Narastająca inflacja marki pol‐ skiej10 sprawiała, że z każdym dniem wartość posiadanych przez Rodziców pieniędzy topniała w oczach. Nie było z kim rozmawiać o sprzedaży mająt‐ ków ziemskich. Nikt nie chciał przyjąć zadatku ani też czegoś sprzedać. A trzeba było ratować resztki majątku poprzez jakiś zakup, aby nie zostać z kupką niewiele wartych pieniędzy. 10 Dla ilustracji, inflacja marki polskiej wynosiła odpowiednio – 1919 r.: 1124 proc.; 1920 r.: 436 proc.; 1921 r.: 395 proc.; 1922 r.: 509 proc. i 1923 r.: aż 35715 proc.!
W końcu, pchani koniecznością ratowania niknącego posagu, kupili w 1921 roku Podzamcze11 ze starym zamkiem12, do którego należała też dobrze prosperująca garbarnia wraz ze stawami rybnymi. Jak na tamte czasy ziemi nie było dużo, może z pięćdziesiąt hektarów, ale w zasadzie nie było tak źle. 11 Podzamcze – wieś w Polsce położona w województwie świętokrzyskim, w powiecie kieleckim, w gminie Piekoszów. 12 Pałac Tarłów herbu Topór – jednego z najbogatszych w Polsce rodów magnackich. Najprawdo‐ podobniej to Jan Aleksander Tarło, wojewoda lubelski, postanowił wybudować pałac godny jego dru‐ giej żony, księżniczki Anny Czartoryskiej.
Takie były początki mojego dzieciństwa. Pamiętam ciekawą legendę związaną z naszym zamkiem. Kiedyś biskup kielecki wybudował piękny zamek obok katedry w Kielcach. Na poświęcenie zaprosił wielu notabli, między innymi wojewodę Tarłę. Po uroczystościach tenże wojewoda, chcąc się zrewanżować, zaprosił eminencję do swojej sie‐
dziby. Biskup odpowiedział jednak, że i owszem, przyjmie zaproszenie, ale tylko do zamku, który odpowiadałby wspaniałością jego. Do byle szlachetki w dworkach nie miał zamiaru jeździć. Tarło natychmiast na to zareagował, mówiąc, że zaprasza na swój zamek za cztery lata. Założyli się, że wojewoda twierdził, iż zdoła do tego czasu zbudować pałac, a hierarcha kościelny nie wierzył w to, że mu się uda. Nadało to tylko towarzyskiego rumieńca temu epizodowi. Minęły cztery lata i pałac został ukończony. Zbudowany został na planie pałacu biskupiego w Kielcach, bo proponujący zakład Tarło nie chciał się na‐ razić na zarzut zbudowania mniejszej rezydencji. Kielecki pałac ma baszty odsunięte od głównego bloku, podczas gdy piekoszowski posiadał baszty na rogach budowli głównej. Legenda mówi, że Tarło obiecał swojej żonie, księżniczce Annie Czartory‐ skiej, iż zawiezie ją saniami do jej zameczku, który budował przy okazji na sztucznie usypanej wyspie, otoczonej także sztucznie wykopanym stawem. Ponieważ jednak nie zdołał dokończyć tego zamysłu do zimy i wywiązać się z danej obietnicy, musiał coś wymyślić, aby wyjść z tego honorowo. Kiedy zatem uporał się z budową i nadeszło lato, wysypał drogę solą (imitującą śnieg) od pałacu aż do wyspy na stawie, gdzie znajdował się ów pałacyk dla żony. A trzeba pamiętać, że w tamtych czasach sól kosztowała majątek. Po‐ mimo to zrobił wszystko, by móc dopełnić obietnicy i zawieźć swoją żonę Annę na wyspę obiecanymi saniami. Dane słowo miało bowiem wielką war‐ tość. Od tego momentu pałacyk zwany zameczkiem wraz ze stawem i wysepką zaczęto nazywać Salament, a kawałki jego muru przetrwały do mojego dzie‐ ciństwa. Poprzedni właściciel Podzamcza13, rozparcelowując ziemię, wydzielił dwie tak zwane resztówki: jedną z zamkiem i drugą obok. 13 Aleksander Kozłowski.
Kupiona resztówka z Podzamcza składała się wówczas z zamku, niewiel‐ kiego pola (kilkadziesiąt hektarów), dużego ogrodu kwiatowego, później za‐ mienionego w sad warzywno-owocowy oraz stawów i także garbarni. Tę drugą resztówkę kupił Żyd Pelc14 z Kielc, były legionista i lekarz (le‐ czył także nas). Ten zacny człowiek, pracując wówczas w kieleckim szpitalu, wielce zasłużył się dla miasta i mógł sobie na to pozwolić. Na resztówce zbu‐
dował willę, później jednak sprzedał tamtą nieruchomość, gdy objął kierow‐ nictwo żydowskiego szpitala w Kielcach. Odkupił ją szybko były ukraiński policjant, który podobno był łapówkarskim dorobkiewiczem i z tego powodu został wcześniej wyrzucony z policji. Dla mnie najważniejsze było to, że miał córkę w moim wieku, ale o tym później. 14 Mojżesz Pelc – polski Żyd, doktor medycyny, major Wojska Polskiego, dyrektor żydowskiego szpitala w Kielcach.
Zamek był zatem stale zamieszkiwany, jednak za moich czasów niestety już tylko w jego południowo-wschodniej części z basztą na rogu oraz w czę‐ ści zachodniej, gdzie znajdowały się stajnie i obora. Ojciec znalazł sobie zajęcie przy prowadzeniu garbarni i hodowli karpi. W tym czasie całe garbarstwo było w zasadzie w rękach Żydów. Mój Rodzic, jak coś robił, to dokładnie i z naukową systematyką, poprowadził więc gar‐ barnię bardzo solidnie. Wkrótce na jego skóry zaczął szybko rosnąć popyt, i to do tego stopnia, że już niedługo potem zaczęły stanowić konkurencję na lokalnym rynku. Mozolne odbudowywanie zdewaluowanego majątku stało się więc realne. Zanim jednak nabrało tempa, Żydzi spalili garbarnię wraz z naszymi płonnymi, jak się okazało, nadziejami. Nie była ubezpieczona, dla‐ tego oznaczało to jej koniec. Pozostały więc jeszcze karpie. Podobnie jak ze skórami, Ojciec bardzo przykładał się do ich hodowli, popartej szybko zdo‐ bywaną wiedzą i konsekwencją w pracy. I w tym przypadku nie trzeba było długo czekać na efekty, bo wnet wyhodował bardzo dorodne okazy. W stawie okalającym była wówczas najzimniejsza woda – prosto ze źródła. Tam też były chowane tak zwane matki – kilkukilogramowe, olbrzymie samice. Wy‐ ławiało się je na wiosnę i wpuszczało do stawu narybkowego. Tam przecho‐ dziły tarło, z ikry wylęgał się narybek. Staw był bardzo płytki, aby woda mo‐ gła się szybko nagrzewać. Później ze stawu narybkowego wyławiało się te rybki do innych stawów, w których narybek dorastał do tak zwanych krocz‐ ków – rybek nadających się już do hodowli, które były potem sprzedawane. Większe od narybku, ale jeszcze za małe do zjedzenia. Miały może z dziesięć centymetrów. Były też stawy, w których hodował duże ryby do konsumpcji. Zwykle, pod koniec jesieni, spuszczało się wodę w stawach rybnych, dokonując odłowów ryb, pozostawiając wodę jedynie w dwóch zbiornikach. O odłowach wiedzie‐ li także kupcy żydowscy, którzy przyjeżdżali w tym czasie do wsi z pustymi beczkami. Tam dokonywali zakupu większej liczby tych ryb po cenach hur‐
towych. Na ich widok po okolicy rozchodziła się szybko wieść, że „Żyd z beczką odjechał”, co było sygnałem dla czekających na zapłatę za prace na roli i w ogrodzie w okresie wiosenno-letnim chłopów. Przybywali więc licz‐ nie po należne im wynagrodzenie. Tak było do momentu spalenia wspomnianej garbarni. Ponieważ od tamte‐ go czasu zniknęły nam istotnie dochody z handlu skórami, reszta pieniędzy ze sprzedaży ryb musiała nam wystarczyć na cały rok, ale zwykle kończyły się tuż przed zimą. Sytuacja zmieniła się znacząco, gdy tym razem Żydzi z Kielc zaoferowali bardzo niską cenę. Prawdopodobnie zrobili to ze względu na panujący w kraju kryzys lub też wykorzystali nasze trudne położenie. Oj‐ ciec nie przyjął propozycji i tym razem postanowił pojechać samemu z kar‐ piami na niedaleki targ miejski w Kielcach, zakładając, że otrzyma wyższe ceny. Wysłał przed sobą wóz z beczką. Kiedy jednak dojechał w okolice tar‐ gu, zobaczył ją rozbitą na ziemi wraz z leżącymi wokół rybami. Roztrzęsiony woźnica wyjaśnił mu prędko, że gdy zbliżał się do targu, jego wóz otoczyła zgraja żydowskich wyrostków, którzy wzniecili rejwach i na oczach tamtego zrzucili beczkę pełną ryb. Incydent ten skutecznie odstręczył Ojca od dal‐ szych prób bezpośredniej sprzedaży, a tym samym zdobywania większych dochodów; zgodził się na dyktat pośredników. Z tych powodów gospodarka, którą prowadzili od tej pory moi Rodzice, nie przynosiła już takich dochodów. Płody z roli uzyskiwali jedynie na własne potrzeby. Dlatego Matka musiała dodatkowo prowadzić jeszcze inspekty15 z jarzynami na sprzedaż, przed wojną jednak wiele nie można było z tego za‐ robić. W efekcie ledwie wystarczało pieniędzy latem, a z jesiennej sprzedaży ryb opłacani byli chłopi za letnie prace polowe. Na zimę pieniędzy już nie wystarczało i wtedy nastawała u nas bieda. 15 Inspekt – urządzenie, dzięki któremu możliwa jest uprawa roślin w ciągu zimy, wczesnej wiosny czy późnej jesieni w strefach klimatu umiarkowanego.
Widmo braku środków do życia, które powstało z utraty dochodów ze sprzedaży skór, przygnębiło Rodziców. Nie załamali jednak rąk i wycią‐ gnąwszy wnioski, Ojciec zaczął poszukiwać nowego źródła dochodów, ale tym razem poza gospodarstwem. Jako technik interesował się nowinkami technicznymi. Notabene miał duże zdolności w tym kierunku, a ponieważ był to czas narodzin radiofonii w Pol‐ sce16, radio go urzekło. Otworzył z jakimś znajomym sklep radiowy w Kiel‐
cach. 16 Po 1923 r., zanim w Polsce pojawiły się pierwsze stacje nadawcze, polscy konstruktorzy budowa‐ li już lampowe odbiorniki radiowe.
Przypominam sobie z tego okresu dzieciństwa, jak Ojciec zasiadał przy maszynie do szycia i nawijał cewki do radia. Takie z cienkich drucików mie‐ dzianych. Dlatego można powiedzieć, że od dziecka wychowywałam się przy radiu. Brak prądu w domu nie był przeszkodą i radio grało całymi dniami dzięki zmontowanym przez Ojca kuwetom z blaszkami i kablami, w których umieścił siarczan miedzi. W ten sposób radio mogło grać bez przerwy, toteż nie wyłączano go. Nawyk ten pozostał mi do dzisiaj i radio mam włączone praktycznie przez cały dzień. Powstała w ten sposób szansa, że dochód ze sprzedaży radioodbiorników z powodzeniem zastąpi nam straty na skórach. Wspólnik poprosił Ojca o podżyrowanie weksli pod większy kredyt na roz‐ wój interesu. Pieniądze otrzymali i kiedy wydawało się, że przed nimi i nami otwiera się lepsza przyszłość, wspólnik po kryjomu skradł pieniądze ze skle‐ pu i zniknął. Ojciec mógł jeszcze odnieść sukces, gdyż był to wówczas, w czasach burzliwego rozwoju w kraju ery radiofonii, najlepszy moment do zbicia majątku na radioodbiornikach. Ponieważ jednak nie miał smykałki do interesów, sklep szybko upadł. Splajtował może też z powodu tych kilku wcześniejszych niepowodzeń, które pozbawiły go energii do dalszej walki. Mało z tego pamiętam, bo miałam wtedy kilka lat, ale utkwiły mi w głowie ciągłe wizyty komornika, który przychodził i coś klajstrował. Dlatego sama w dorosłym życiu nigdy nie podpisywałam żadnych weksli. Moje życie rozpoczęło się 13 czerwca 1921 roku i wcale nie była to dla mnie pechowa data. Dzieciństwo spędziłam częściowo na wsi, a częściowo w szkołach klasztornych.
3. Początki edukacji Kiedy Rodzice kupili wspomniane Podzamcze, miałam około pół roku. Przy tamtej garbarni stał taki domek mieszkalny, gdzie mieszkało się zimą, wielkie komnaty ciężko bowiem było ogrzać. Mając mnóstwo kłopotów z utrzymaniem rodziny, moi Rodzice nie poświęcali mi dużo czasu. Trudno‐ ści finansowe i rosnące potrzeby pokrycia kosztów kształcenia czwórki star‐ szego rodzeństwa (najstarszy brat Stefan był ode mnie starszy o osiemnaście lat, a Adam, najmłodszy z tej czwórki, o dziesięć) powodowały, że Rodzice cały swój wysiłek i większość czasu poświęcali na poszukiwaniu środków. Tymczasem brat mojej Matki miał jedynaka, który nie chciał jeść i był cho‐ rowity. Lekarz doradził ciotce drugie dziecko, które pobudzi apetyt jedynaka, poprawiając tym samym jego rozwój. Pragmatyczna ciotka wymyśliła lepszy jej zdaniem sposób, który wyłuszczyła w liście do mojej Mamy. Argumenta‐ cja o ulżeniu jej oraz potrzebie udzielenia pomocy rodzinnej najwidoczniej wystarczyła, bo pojechałam do ciotki jako to drugie dziecko. Nie pamiętam, ile miałam lat, gdy mnie tam przywieziono, ale przykro wspominam pobyt u nich, gdyż ciotka była nazbyt zapatrzona w swojego syna i nie była to moja zazdrość. Liczna służba w ciotecznym domu postępo‐ wała zgodnie z regułą „tak ja łażę, jak pan każe”. Jednak ta zasada sprawdza‐ ła się również w każdej, niewymuszonej nawet sytuacji, dlatego obserwując preferencje pani domu, służące traktowały kuzyna lepiej niż mnie. I nie było‐ by w tym nic aż tak dziwnego, gdyby nie doprowadziło to mnie do sporego zaniedbania. Kiedy bowiem przyjeżdżała Matka, zawsze wyczesywała mi wszy z głowy. Coś nieprawdopodobnego, ażeby w domu, w którym przeby‐ wało mnóstwo służby, w tym bony (specjalnie przeznaczone do opieki nad dziećmi), zaniedbywano tak małe dziecko. Same warunki pobytowe były tam jednak dobre. Mieliśmy ze Stefanem, synem ciotki, osobny pokój. Jedzenie było wyśmienite i wszystko, co tylko wtedy istniało z nowinek żywnościowych, zaraz dostawaliśmy. Naturalnie ta‐ kich warunków w domu bym nie miała, to wszystko jednak nie było w stanie zastąpić rodzicielskich uczuć. Zwyczajnie brakowało mi miłości. Mama przyjeżdżała z Ojcem na święta i wtedy było mi zwykle bardzo we‐ soło, ale Matkę odbierałam raczej jako osobę obcą. Wiedziałam, że to Matka, że trzeba mówić mamo, ale nie przypominam sobie, żebym darzyła ją jakimiś specjalnymi uczuciami. Dlatego dzieciństwo wspominam niestety bardzo
przykro. W tym okresie miałam też jeszcze inne przykre przeżycie. Kiedy wchodzi‐ łam do domu wujostwa, musiałam przejść przez bardzo długi przedpokój, prowadzący do drzwi naszego pokoju dziecięcego, w połowie którego na krześle koło okien często przesiadywał wuj. Gdy wchodziłam i zobaczyłam, że tam siedzi, to starałam się przejść pod ścianą z dala od niego, tak aby go bezpiecznie i szybko ominąć. Niestety, miewał laskę i prawie zawsze potrafił nią mnie przechwycić i przyciągnąć do siebie. Kiedy to osiągnął, brał moją rączkę i robił z palców wskazującego i serdecznego rodzaj nożyc, nazywając to krojeniem rękawiczek. Było to bardzo bolesne, więc darłam się wniebo‐ głosy i zalewałam łzami, lecz znajdujące się w pobliżu dorosłe osoby w ogóle na to nie reagowały. Żadna z przechodzących bon czy służących nie zwróciły wujowi uwagi ani nie zgłosiły tego mojej ciotce. Istna zmowa milczenia. Mój wuj po pierwszej wojnie światowej zachorował na hiszpankę i jedną z powikłań był parkinsonizm (jeszcze w latach pięćdziesiątych spotykało się bardzo dużo ludzi z tymi efektami choroby). Miało to go chyba usprawiedli‐ wiać w oczach dorosłych domowników. W końcu nie mógł znieść dłużej kalectwa, czując się poniżony jako niepeł‐ nosprawny, więc pewnego dnia popełnił samobójstwo. Przypominam sobie ten dzień. Bona przetrzymywała nas wtedy na gazo‐ nie17. Stale przyjeżdżały jakieś powozy i bryczki. Nie wiedzieliśmy, co się dzieje. Byliśmy za mali. Ponieważ wuj nie interesował się zbytnio dziećmi, nie byliśmy z nim zżyci i stąd sama tragedia nie dotknęła nas emocjonalnie. Po czasie powiedziano nam o jego śmierci, co przyjęłam tak, jakby wyjechał do pobliskiego majątku. 17 Tutaj: duży ozdobny trawnik w kształcie prostokąta, koła lub owalu, znajdujący się na podjeździe do dworu lub rezydencji, otoczony wokół drogą dojazdową kończącą się bezpośrednio przed wejściem do nich.
Jak nie zadbano wtedy o nasz stan psychiczny, tak zadbano o rozwój inte‐ lektualny. Opiekunki sporo nas uczyły i stale dyscyplinowały do nauki. Efekt był taki, że w wieku sześciu lat płynnie czytałam. Musiałam na przykład czy‐ tać głośno W pustyni i w puszczy. Dzięki temu nie miałam potem żadnych problemów z czytaniem w szkole. Ciotka dbała o nasz rozwój umysłowy i wszystkie bony musiały się do tego stosować. A mieliśmy je najróżniejsze. Pamiętam, że pracowała tam taka starsza pani o nazwisku Wąsowicz. Twierdziła, że jest hrabiną wysiedloną po pierwszej
wojnie światowej z naszych wschodnich ziem zajętych przez bolszewików18. Wyrzucona ze swoich włości i pozbawiona majątku, musiała szukać środków do życia. Jej los nie był odosobniony. 18 W latach 1918–21 Polska walczyła o granicę wschodnią m.in. z Rosją bolszewicką (wojna pol‐ sko-bolszewicka 1919–1921) o Białoruś, skąd wcześniej powszechnie rugowano Polaków.
Rozmawiało się z nimi tylko po francusku i wręcz nie wolno było nam mó‐ wić po polsku, dlatego wymyślałyśmy różne historie, aby odwlec te konwer‐ sacje. Na przykład pewnego razu owa pani zapomniała przekazać do prania majtek. Dała je więc nam, każąc zanieść do pralni. A że składały się z dwóch odrębnych wąskich nogawek połączonych sznurkiem, weszliśmy każde z osobna do nich i tak przemaszerowaliśmy powoli przez wszystkie pokoje do tak zwanej czeladnej części domu, wracając ze sporym opóźnieniem. Z drugą guwernantką, niejaką Wilczek, niecierpiącą kotów, stosowaliśmy inne metody. Wołaliśmy: – Kot! Kot! Kot! – A gdzie? – pytała. – Tu, pod łóżkiem! – krzyczeliśmy. Równocześnie ganialiśmy za tym niewidzialnym kotem, co było dla nas rozrywką podczas nudnych lekcji. Spojrzałem na panią Irenę, która wspominając dziecięce igraszki, uśmie‐ chała się pogodnie z małymi ognikami w oczach. Był to jeden z wesołych fragmentów tej podróży w czasie. Pijąc zieloną herbatę, oczekiwałem kolejnej historii z jej życia. Kiedy uśmiech przygasł, usłyszałem inną, jeszcze bardziej niespodziewaną opo‐ wieść: Gdy skończyłam siedem lat, pojechałam do klasztoru Niepokalanek w Szy‐ manowie pod Warszawą, w którym moja siostra Ewa niedawno zdawała ma‐ turę. Miała się mną opiekować ciotka zakonnica – kuzynka mojego Ojca – matka Terezita, ale jeszcze przed moim przyjazdem została przeniesiona do Kanady. Pobyłam tam przez rok, po którym zakonnice stwierdziły, że nie na‐ daję się do dalszego przebywania w klasztornych murach, bo jestem zbyt dzi‐ ka. Będąc wychowywana wcześniej z chłopakami (oprócz wspomnianego ku‐ zyna w sąsiedztwie domu ciotki mieszkali sami chłopcy), nie pamiętam, abym się bawiła lalkami. Raczej jakieś klocki, żołnierze. Dlatego wszystkie zatargi, bo one stanowiły o moim niedopasowaniu w oczach siostrzyczek, za‐ łatwiało się rękoczynami i nikt nie szedł skarżyć, że go pobito. Nie było to
w zwyczaju. W klasztorze też tak starałam się załatwiać porachunki z koleżankami, lecz ku mojemu zdziwieniu, nawet gdy nie płakały zaraz po laniu, skarżyły i pła‐ kały przy pierwszej napotkanej zakonnicy, wyjaśniając, że były przeze mnie bite. Zaskakiwały mnie zwłaszcza tym, że zachowywały się tak nawet wów‐ czas, kiedy nic im nie zrobiłam. Jedna z rzeczy, która utkwiła mi szczególnie w pamięci, związana była z wielkimi schodami. Klasztor usytuowany był w starym pałacu z ogrodem. Schody miały czarną szeroką poręcz, po której fantastycznie się zjeżdżało. Zawsze się na nią wdrapywałam i zjeżdżałam w pełnym pędzie. Zakonnice przyłapały mnie na tym nieraz i zdobywały dodatkowy argument, że nie pa‐ suję do klasztoru. Wróciłam więc rychło do domu. Był to mój pierwszy kon‐ takt z życiem w szkole klasztornej.
4. Życie pałacowe Tymczasem w domu zaszły wielkie zmiany: Żydzi, jak wspominałam, spa‐ lili garbarnię i razem z nią spalił się też domek mieszkalny, w którym Rodzi‐ ce przebywali podczas zimy. W czerwcu, kiedy wróciłam do zamku, zostałam sama zaraz pierwszego dnia. Było to dla mnie nowe i nieznane, gdyż przebywałam przez blisko pięć lat poza domem. Kiedy Rodzice pojechali do Kielc, zauważyłam, że służba momentalnie rozpierzchła się do swoich domów na wsi. Zostałam więc w zamku zupełnie sama. Gdy zaczynało zmierzchać, a Rodziców wciąż jesz‐ cze nie było, wychodziłam co chwilę przed dom i nasłuchiwałam turkotu bryczki, gdyż dało się wyraźnie słyszeć przejeżdżające drogą z Kielc do nas pojazdy. Sam zamek znajdował się w ruinie, a jedynie kilka dolnych pomieszczeń nadawało się do zamieszkiwania, które zajmowaliśmy. Dlatego ta pustka po‐ tęgowała moją samotność i niepokój. W następnych dniach znowu zostałam sama i wśród ciszy słyszałam wciąż jakieś jęki i kwilenia. Kiedy przyjeżdża‐ li, służące, słysząc turkot, wracały. Nie chciałam zdradzić, że zostałam sama ze strachem, więc spytałam wówczas Matki: – Co to tak jęczy w ruinach? Czy to dziecko płacze? Uśmiechnęła się i odrzekła: – To nie dziecko, tylko stare pójdźki19 wydają takie dźwięki. 19 Pójdźka zwyczajna – gatunek średniej wielkości ptaka z rodziny puszczykowatych. W Polsce nie‐ liczny ptak lęgowy, ściśle osiadły. Dawniej uważano na wsi, że przepowiada śmierć, wołając: „Pójdź, pójdź”.
Dla mnie było to coś nowego, nieznanego, ale i przerażającego. Tak zosta‐ wałam w domu, w którym paradoksalnie byłam bardziej samotna, aniżeli do‐ tąd. Z konieczności znalazłam sobie rozrywkę w postaci kąpieli. Mieliśmy stawy i mogłam w nich spędzać cały dzień. Nauczyłam się przy tym pływać. Starsze rodzeństwo też już pracowało, więc całe dnie spędzałam w samotno‐ ści. Sytuacja na krótko się poprawiła, gdy najmłodszy brat wrócił do nas pod‐ czas wakacji po skończeniu studiów w Wilnie, ale niedługo potem poszedł do jakiejś pracy. Nie miałam zatem okazji się z nim zaprzyjaźnić. Wprawdzie kobiety ze wsi przychodziły do pracy w ogrodzie, sprzątania domu, bielenia ścian i szorowania podłóg, a mężczyźni głównie do pracy w polu, ale mną nikt się nie zajmował. Do domu często przychodziło także chłopstwo, jak Ży‐
dzi do rabina po porady, gdy chcieli napisać coś urzędowego – na przykład podania czy pozwy, także rolnicze. Wtedy Matka pomagała im je napisać. Ale ja dla wszystkich byłam niejako przezroczysta. Ponieważ jako jedyni mieliśmy radio, przychodzili do nas sąsiedzi, aby po‐ słuchać audycji. Stosunki z nimi były raczej przyjazne, ale nie towarzyskie. Jak trzeba było nam pomóc, to pomogli, ale jak potem nadarzała się okazja, to często coś ukradli. Bywało więc różnie, ale nigdy nie było zatargów po‐ między moją rodziną a ludźmi z okolicznej wsi. W obejściu stał zawsze co najmniej jeden koń, bryczka i wóz do prac polo‐ wych. W zapasie mieliśmy własną żywność. Chłopi kupowali od nas głównie owoce dla dzieci, bo nie wiem dlaczego, ale na wsi nie sadzili drzew owoco‐ wych. Pola były liche i każdy kawałek zajmowały uprawy. Może po prostu szkoda im było miejsca? Pieniądze pochodzące z hodowli ryb nie wystarczały do zimy, dlatego je‐ sienią zabijano też świnię, z której wyrabiano potrzebny dla życia w zdrowiu tłuszcz – smalec, bo masło, ser i jaja trzeba było z konieczności co tydzień sprzedawać na targu. Użytkowano jadalnię i sypialnię jako dwa pomieszczenia, w których prze‐ bywaliśmy, dogrzewane jeszcze tak zwanym trociniakiem (niezależnie od węglowego pieca kaflowego). Jednak pomimo to trzeba było chodzić w cie‐ płym ubraniu. Nastawał u nas okres nieprawdopodobnej biedy, ale mieliśmy służącą do pomocy. Jedyną krowę (niedającą wtedy mleka) i konia trzeba było nakarmić. Po maśle zostawało tylko wspomnienie, kury nie niosły jajek i nie było świeżych jarzyn, a tylko kompoty, które jak makarony z jajek i chleb, robione latem musiały starczyć na całą zimę. Dżem zastępował masło i tak przeżywaliśmy zimę do wiosny. Chleb był pieczony przez cały rok. Zimą doskwierał nam też chłód, ponieważ trudno było ogrzać duże pokoje sięgające prawie pięciu metrów wysokości, a każdy o powierzchni przecięt‐ nego mieszkania. Zmuszało to nas do zamykania części pokojów i rezygnacji z ich użytkowania. W lecie zwykle przybywało pieniędzy ze sprzedaży jarzyn i owoców. Moż‐ na rzec: inne, lepsze życie. Pojawiały się jaja i kurczęta. Do wypasu przycho‐ dziła dziewczynka ze wsi, z bardzo biednej rodziny. Tam gdzie mieszkała, na tak zwanych Piachach, prawie nic nie rosło. Przyprowadziwszy swoją krowę, zabierała też nasze i chodziła je razem paść.
5. Rodzinne okolice Od strony południowej zamku położony był ogród kwiatowy, urokliwy zwłaszcza gdy latały tam świetliki. Poniżej niego znajdował się ogród wa‐ rzywny, a jeszcze niżej, a zarazem najdalej od zamku, sad owocowy niedale‐ ko stawów. Po stronie wschodniej leżało pole, które rozciągało się od pagór‐ ka na równi z zamkiem i schodziło szeroką wstęgą. Obok znajdowała się szparagarnia, dalej granicząca z najbardziej odległymi stawami. Po stronie zachodniej była wieś, odgrodzona od nas polem. Tam rozpościerały się pa‐ stwiska wiejskie, na których pasły się krowy. Dalej znajdowała się kolejna górka, a za nią następna wieś. Nazywała się Brynica. Jej mieszkańców nazy‐ wano Szwedami (moja Matka przypuszczała, że wioskę założyli szwedzcy żołnierze). Na północy przy dobrej pogodzie widziałam położony na górce kościół w Chełmcach, a za nim leżał Oblęgorek. Oblęgorek stanowił darowiznę od narodu dla samego Sienkiewicza. Na zachodzie, znacznie dalej (w odległości około dwóch kilometrów), stał duży, nowoczesny jak na tamte czasy kościół, znany z obrazu Matki Boskiej Piekoszowskiej, do którego można było do‐ trzeć od naszej strony przez piaszczyste wydmy. Do Oblęgorka jeździłam często z Mamą, stąd przypominam sobie z tych odwiedzin syna Sienkiewicza, który był małym, starszym, niepozornym pa‐ nem. Towarzystwa z reguły nie dotrzymywał, jego żona natomiast wręcz przeciwnie – była bardzo towarzyska i energiczna. Sama prowadziła całe wielkie gospodarstwo, ku czemu miała wszelkie predyspozycje. Ziemia jed‐ nak była piaszczysta i stąd nieurodzajna, dlatego rodzinie wielodzietnej stale zaglądała w oczy bieda. Mieszkające w naszych okolicach i nieco dalej chłopstwo cierpiało ciężki niedostatek20. Gospodarstwa były mocno roz‐ drobnione. Ludzie na co dzień jedli jedynie żur z ziemniakami, podawany trzy razy dziennie. Rzadko bywał nawet chleb. W niedzielę jadło się kaszę z mlekiem. Chłop nie kupował sobie w zasadzie żadnych ubrań i z koniecz‐ ności wszystko wykonywano w domu. Odzież była krojona z lnianego płót‐ na, utkanego przez kobiety i ufarbowanego potem na czarno. 20 Wpływ na to miały nie tylko słabe gleby i rozdrobnienie gospodarstw, ale także słabe wyeduko‐ wanie, wojenne (pierwsza wojna światowa) zniszczenia regionu oraz światowy kryzys z lat trzydzie‐ stych.
Z tego szyto ubrania. Najtańszy garnitur kupowano chłopu raz w życiu.
W zimie dzieci chodziły w chodakach, a bardzo często nawet na bosaka. Z owiec strzygło się wełnę, farbowało się ją albo w farbiarni, albo samemu. Z wełny przędzonej i farbowanej w domu na rozmaite kolory robiono zapa‐ ski. Był to kawał długiego materiału w różnobarwne paski, utkany tak gęsto, że nie przepuszczał deszczu. Z tego materiału szyło się tzw. zapaski nara‐ mienne, czyli coś w rodzaju pelerynki, którą zarzucało się na plecy w słotną pogodę. Kolor i sposób ułożenia pasków zapaski były charakterystyczne dla każdej wsi. Robiono też z tego materiału fałdowane spódnice (ułożone w fał‐ dy i obszyte krajką), w których kobiety chodziły zimą. Z resztek włóczki po‐ zostałych po zapaskach, robiło się pończochy, ciepłe i kolorowe. Na co dzień wkładano chodaki, także robione własnoręcznie, z podeszwą wystruganą z drewna, do której przybijano kawałek skóry. Kobiety nosiły buty od święta. Dziewczyny kupowały je sobie na targu, najtańsze i używane, kosztowały około trzech złotych. Jak szły w niedzielę do kościoła, to je nio‐ sły w rękach, a dopiero przed kościołem siadały, wycierały szmatką nogi, za‐ kładały pończochy oraz cenne buty i wchodziły do środka. Po mszy zdejmo‐ wały je ponownie wraz z pończochami i tak, jak przyszły, wracały do domu. Do tego wszystkiego dochodziła ciemnota wśród chłopstwa, przechodząca jak epidemia na ich dzieci. Podobnie jak rodzice, również nie chodziły regu‐ larnie do szkoły. Dobrze, gdy ktoś skończył chociażby trzy klasy. Nie było na to czasu. W domu, kiedy dziecko nauczyło się chodzić, zaczynało paść gęsi, a ukończywszy osiem czy dziewięć lat, musiało paść krowy. Na naukę mogło sobie pozwolić jedynie zimą, gdy nie było tęgich mrozów. Szkoły na wsiach dzieliły się na dwie tak zwane izby: od pierwszej do trzeciej klasy i od czwar‐ tej do siódmej. Nazewnictwo izb wynikało z tego, że wszystkie dzieci z dane‐ go przedziału klasowego uczyły się w jednej sali lekcyjnej, z jednym nauczy‐ cielem. Nauczyciele w szkołach wiejskich nauczali na niskim poziomie, bo kto o wyższych kompetencjach poszedłby na wieś pracować za marną pensję? I tu się sprawdzało powiedzenie: „Czemuś głupi? Boś biedny. Czemuś biedny? Boś głupi”. A wracając do mojego domu; zapamiętałam wśród tej biedy czasy bardziej zasobne. Takimi momentami stawał się okres przed‐ świąteczny. Przez tydzień dużo pieczono i gotowano, a w Wielką Sobotę w baszcie ustawiano wielki stół ze wszystkimi wiktuałami: szynką, jajkami, mazurkami i sernikami. W południe przyjeżdżał do nas ksiądz, przychodziła też cała wieś przed basztę z koszyczkami święconki. Ksiądz święcił je, kropił
nasze, po czym zasiadaliśmy wraz z nim do uroczystego śniadania. Od tej chwili można było już wszystko zjeść. Mijały lata i kiedy skończyłam dwanaście lat, zaszła zmiana w naszym są‐ siedztwie – ukraiński policjant wprowadził się do willi po doktorze Pelcu. Jego najstarszy syn był umysłowo chory, drugi z kolei okazał się bardzo mi‐ łym chłopakiem, a dziewczynka (w moim wieku) stała się moją koleżanką. W końcu miałam jakieś towarzystwo (choć tylko latem) i razem bawiłyśmy się na łąkach oraz kąpały w naszych stawach. Pamiętam, jak robiłyśmy niezatapialne tratwy z sitowia. W słoneczną po‐ godę opalałyśmy się na nich, podczas nauki pływania, w utrzymywaniu na powierzchni pomagały nam snopki sitowia. Jednak poza letnimi wakacjami byłam dzieckiem bardzo samotnym, gdyż moja koleżanka z sąsiedztwa przez cały rok szkolny chodziła do szkoły w Kielcach, a tylko latem przyjeżdżała do Podzamcza. Jedynymi moimi roz‐ rywkami były wówczas obserwacje czajek, które przelatywały nad moją gło‐ wą, chcąc odciągnąć mnie od swoich gniazd, i zabawa z rosiczkami przez przykładanie do nich patyczków, które naśladowały owady. Rośliny nabiera‐ ły się na to i zamykały, a ja miałam uciechę. Być może dlatego zapadło mi w pamięć pewne wydarzenie towarzyskie, w którym nieopatrznie zagrałam główną rolę. Otóż mieszkający nieopodal bardzo sympatyczni państwo Gajdlerowie przyjechali pewnego dnia na kolej‐ ną partyjkę brydża. Oprócz mojego brata, do grona brydżystów dołączał zwy‐ kle przemiły ksiądz kanonik z piekoszowskiego kościoła – kulturalny, mądry człowiek. Jako dziesięciolatka zorientowałam się, że grali o pieniądze, a tak się złożyło, że ksiądz kanonik przegrał dosyć dużą sumkę. Stojąc wtedy przy stoliku podczas wypłacania pieniędzy, wypaliłam, że właściwie to biskup po‐ winien księżom zabronić grać w karty. Wszyscy myśleli, że padną trupem. Intencje miałam szczere, bo go bardzo lubiłam i chciałam tylko uchronić na przyszłość przed dalszymi stratami. Nie uszło mi to na sucho i dostałam jakąś karę, ale tego już nie pamiętam, za to wrażenie jakie wywołałam, pozostało mi w pamięci do teraz. Pamiętam też z tamtego okresu inny epizod, związany tym razem z butami. Kiedy buty mi się podarły, Ojciec pojechał z zamiarem kupienia nowych przy okazji wizyty w Kielcach, gdzie załatwiał jakąś sprawę, zimą zaś rzadko się jeździło. Wcześniej zawsze dostawałam obuwie po siostrze, a tu wreszcie miałam otrzymać własne buty. Niestety, dostałam obuwie w rozmiarze trzy‐
dzieści osiem albo nawet trzydzieści dziewięć – mające pasować na dziecięcą jeszcze stopę. I w dodatku sznurowane. Nie o takich marzyłam. Mama zare‐ agowała wówczas z irytacją: – Co on kupił? Przecież ja sama dwie stopy w jeden but wsadzę. Kupując buty, Ojciec poprosił o takie dla dwunastoletniej dziewczynki. Da‐ wali mu mniejsze, ale wydawały mu się za małe. Sprzedawca, widząc że Oj‐ ciec przebiera w coraz większych rozmiarach, zaskoczony spytał: – A jakież to stopy ma ta pańska dziewczynka? Wtedy Ojciec zrozumiał swój błąd i zaprzestał żądań podawania coraz większego obuwia. Pozostał na tych, które trzymał w ręku. Same buty były, owszem, bardzo solidne, ze skóry, sznurowane, więc nie‐ stety ich zdzieranie w drodze do szkoły zabrało mi sporo czasu. Chodziłam wtedy już do wiejskiej szkoły podstawowej w Piekoszowie. Z rana uczyły się w jednej izbie przez jednego nauczyciela klasy od czwar‐ tej do szóstej lub siódmej, po południu dzieci od pierwszej klasy do czwartej. Można sobie wyobrazić, jaki to był poziom nauczania. Nic się nie uczyłam, bo wszystko już umiałam. Jedynie w domu spędzałam więcej czasu na czyta‐ niu książek. Rodzice mieli dość dużą bibliotekę, choć książki tam zgroma‐ dzone nie były przeznaczone właściwie dla dzieci, dlatego lekturę kontrolo‐ wał Ojciec. Mogłam tylko czytać to, co było przez niego ocenzurowane. Bez cenzury mogłam jedynie sięgać po Londona, którego mieliśmy wszystkie książki, i Conrada. Kiedy nastało lato, mogłam się starać o doroślejsze książki, prawdziwe ra‐ rytasy zdobywałam jednak u koleżanek. I tak Dzieje grzechu czytałam scho‐ wana w ogrodzie, aby czasem Ojciec mnie nie przyłapał. W szkole dzieci mi strasznie dokuczały, szczególnie chłopcy. Dziewczyny się ze mną raczej nie zadawały, chyba dlatego, że byłam dla nich zbyt obca, bo byłam panienką z zamku. Być może to tworzyło dystans oraz je tak rozdrażniało. Prawie za‐ wsze się dławiłam i dzieci z tego powodu wołały na mnie gargulka. Kiedyś wreszcie wyznałam Mamie, że źle się czuję, bo dokuczają mi rówieśnicy, a ona powiedziała: – Słuchaj, jest takie przysłowie arabskie: psy szczekają, a karawana jedzie dalej. Pomyśl, że oni to takie pieski, co tak szczekają, a ty jesteś ponad to, i ignoruj ich dokuczanie. Nie będziesz miała więcej w życiu z nimi do czy‐ nienia, mogą więc sobie gadać. Mnie to szalenie pomogło. Potem już się nie denerwowałam, a jak zaczyna‐
li mnie prowokować, to tylko się uśmiechałam. W końcu Rodzice doszli do wniosku, że tutaj będę miała tylko wsiowe wy‐ kształcenie i muszą mnie posłać na naukę gdzie indziej. Po siódmej klasie szkoły podstawowej szło się do gimnazjum. Do tego należało mnie przygotować. Musiałam iść codziennie sześć kilo‐ metrów w każdą stronę. Ze trzy kilometry do szkoły przez piachy, a później kolejne trzy na korepetycje do syna naczelnika stacji w Piekoszowie. Korepe‐ tycji udzielał mi po to, żebym mogła zdać egzaminy kwalifikacyjne. Miałam bowiem zamiar dostać się do Państwowego Gimnazjum im. Królowej Kingi. Było to gimnazjum o bardzo dużych wymaganiach i wysokim poziomie. Nie‐ stety pierwszeństwo miały tam dzieci urzędników i chłopów oraz robotni‐ ków. Choć było to jeszcze przed wojną, już wtedy stosowano przepisy prefe‐ rujące te warstwy społeczne. O dziwo, zdałam egzamin, ale ponieważ było zbyt wielu chętnych, dostałam jedynie potwierdzenie, że zaliczyłam i nie zo‐ stałam przyjęta. Wobec tego Mama zapisała mnie do gimnazjum, które świe‐ żo otwarła pani profesor Skuchowa. Jej mąż był profesorem matematyki i fi‐ zyki. Trzeba nadmienić, że w Kielcach znajdowały się jeszcze dwa żeńskie gimnazja: im. Królowej Jadwigi, prowadzone przez zakonnice, a także semi‐ narium nauczycielskie na poziomie gimnazjalnym. Odbywało się cztery lata nauki w gimnazjum i potem dwa lata w liceum. Męskich gimnazjów też były trzy: dwa państwowe, im. Żeromskiego i im. Śniadeckiego, oraz trzecie, tak zwane biskupie, im. Stanisława Kostki, prowadzone przez księży podlegają‐ cych kurii biskupiej. To biskupie jako jedyne posiadało internat. Dochodziła do tego organistówka przy seminarium duchownym, jedynie na poziomie gimnazjalnym. Od tego momentu rozpoczęło się dojeżdżanie do gimnazjum w Kielcach. Trzy i pół kilometra miałam do stacji. Zapobiegliwy Ojciec podłączył do ra‐ dia zegar wiszący na ścianie i uruchomił go jako budzik. Mobilizował mnie zwłaszcza jesienią, gdyż wtedy najmniej mi się chciało wstawać. Nie dość, że trzeba było iść po ciemku, to jeszcze droga prowadziła groblą nad stawem, potem ścieżką przez pole, a dalej nasypem kolejowym przez most do stacji. Kilka razy spóźniłam się i wtedy słyszałam za sobą nadjeżdżający z daleka pociąg. Sprawa stawała się poważna i musiałam wówczas szybko biec przez ten most, aby mnie nie przejechał na jego wąskim odcinku. Biec nie przesta‐ wałam także dlatego, że pozwalało mi to jakoś zdążyć na jego odjazd z pobli‐ skiej stacji. Zawsze dostawałam do szkoły pięćdziesiąt groszy, abym kupiła
sobie coś do jedzenia. Nie uważałam, że działa mi się krzywda. Dzisiaj, kiedy jest mnóstwo uła‐ twień, dzieciom wszystko wydaje się zbyt ciężkie i trudne. W tamtych cza‐ sach tak musiało być i nie widziało się w tym nic dziwnego. Był koń, był pa‐ robek i jak można było mnie odwieźć, to jechałam, a jak nie, to szłam piecho‐ tą. Od małego uczyłam się zaradności i na dobre mi to wyszło. Z uśmiechem na twarzy mogę stwierdzić, że radzę sobie nawet teraz, kiedy przekroczyłam już dziewięćdziesiątkę.
6. Adaptacja Droga do gimnazjum była długa, więc zdarzyło mi się spóźnić na pierwszą lekcję, gdy uciekł mi poranny pociąg. W szkole nikt nie zwrócił na to specjal‐ nej uwagi, więc szybko doszłam do wniosku, że jeśli zdarzy mi się to ponow‐ nie, to nic takiego się nie stanie. Wnet spóźnienia przerodziły się w wagary. Gdy Matka przyłapała mnie na nich, uradziła z moim starszym rodzeństwem, że pójdę do klasztoru, a konkretnie do szkoły klasztornej w Tarnowie. Wie‐ dzieli, że tam na wagary już nie będę chodziła, bo znali panujące tam warun‐ ki od mojej Matki, która swego czasu się w niej uczyła. Na dodatek miałam dostać specjalną kuratelę, gdyż służyła wówczas akurat zakonnica będąca jedną z byłych koleżanek klasowych mojej Matki, która wstąpiła do tego klasztoru zaraz po maturze. Klasztor Sióstr Urszulanek w Tarnowie, bo o nim mowa, miał poziom na‐ uczania dużo niższy niż w państwowym odpowiedniku gimnazjum, dla mnie jednak życie tam było ciekawsze. Klasztorny internat żeński sprawił, że wreszcie miałam koleżanki na co dzień, a do tego nie musiałam iść tą groblą do szkoły ani też nigdzie dojeżdżać. Jakie pozostały mi refleksje z tamtych czasów klasztornych? Przede wszystkim u urszulanek były dwie kategorie zakonnic: pierwsza – ubrane w białe habity tak zwane mateczki, które pochodziły z dobrych do‐ mów i wiodły wygodnicki tryb życia; drugą kategorią były wiecznie zapraco‐ wane siostry chodzące w szarych habitach. Wykonywały prace fizyczne, praktykując jako służące, sprzątaczki, kucharki i posługaczki. Uprzywilejo‐ wane mateczki miały rączki wypielęgnowane, czyste, piękne białe habity, a czas spędzały głównie na plotkowaniu. Natomiast te drugie były raczej obojętne albo wymagające, miały nam wszystko za złe. Owszem, niektóre opiekowały się też internatem. Naszym oddziałem zajmowała się między in‐ nymi siostra, której prawdziwego imienia nie pamiętam, ale która kazała na‐ zywać się Mateńką. A jakże by inaczej. Mateńka spędzała z nami czas po południu w osobnej sali. Był to moment przeznaczony na odrabianie lekcji przez dziewczęta mieszkające przede wszystkim w internacie, ale także na zajęcia pozalekcyjne dla dziewcząt do‐ chodzących. Obowiązywała cisza i nie wolno się było odzywać, a jedynie koncentrować na odrabianiu lekcji, co bardzo nas nudziło. Abyśmy tego przestrzegały, obserwowała nas zakonnica zajmująca krzesło na katedrze.
W grupie miałyśmy kilka koleżanek ze starszych klas (na marginesie przypo‐ mnę, że dołączyłam w drugiej klasie, bo pierwszą skończyłam jeszcze w Kielcach), które znały słabość Mateńki. Potrafiły tak zręcznie zmanipulo‐ wać zakonnicę, że wychodziła z tego groteska. Podchodziły do katedry, za‐ czynając swój teatrzyk, w którym widzów nie brakowało. Wpierw zagajały: – Ach, jakie Mateńka ma piękne rączki, jakie ma piękne nóżki! – Próżna Mateńka podciągała wtedy habit, odsłaniając obiekty rzekomych westchnień. Potem: – Och, a jakie Mateńka ma piękne oczy. – Komplementom nie było końca, a pilnująca bezkrytycznie je przyjmowała. Gdy tak jej kadziły, była cała w skowronkach, tracąc przy tym nad nami kontrolę. Myśmy pękały ze śmiechu, musiałyśmy jednak panować nad swoimi wybuchami, aby nie zde‐ maskować naszych koleżanek. Dlatego robiłyśmy to dyskretnie, w miarę możliwości szybko przechodząc do ciekawych rozmów w naszym gronie. Kiedy zajęcia odrabiania lekcji lub, jak kto woli, pogaduszek dobiegły końca, przygotowywałyśmy się do kolacji, po której nasze ścieżki prowadziły przez łazienkę do sypialni. Nasze sypialnie były ciągiem pokoi, pooddzielane drzwiami, które zawsze były otwarte. Na początku miałyśmy tak zwane boksy, czyli łóżka oddzielone jedno od drugiego białymi prześcieradłami. Obok swojego łóżka każda miała jeszcze szafeczkę, co dawało poczucie intymności i pewnego rodzaju izolacji. Jednak i tej odrobiny intymności nie miałyśmy za długo, bo kiedyś przyje‐ chała do nas delegacja z Ministerstwa Szkolnictwa i Sztuki (czy czegoś po‐ dobnego) i kontrolujące panie stwierdziły, że to bardzo niehigieniczne i nie‐ zdrowe, bo jest tam za mało powietrza. Zaleciły zniesienie parawanów i po‐ stawienie łóżek jednego przy drugim. Tak też zrobiono. Sypialnie znajdowały się w amfiladzie i za nimi mieścił się gabinet oficjalnie nazywany celą miesz‐ kalną siostry Mateńki. Czytelne przesłanie nocnego nadzoru. Na przeciwnym biegunie była siostra Wiktoria obsługująca w internacie. Nazywałyśmy ją zdrobniale siostrą Wicią, gdyż była uroczym, kochanym człowiekiem, okazu‐ jącym nam wiele życzliwości i serca. Jednym słowem, ostoją w tym otocze‐ niu. Co wieczór siostra Wicia szła z wiadrem gorącej wody wraz z miednicą do Mateńki i odbywało się tam prawdopodobnie mycie nóg (nie wiedzieliśmy, co dokładnie, bo nigdy tam nie zaglądałyśmy). W każdym razie siostra Wicia obmywała Mateńkę, pluskając przy tym. Jednak te subtelne dźwięki były ni‐ czym balsam przy wiecznych krzykach mytej. Słyszałyśmy wraz z nimi pre‐
tensje, jakoby woda była za gorąca, i zaraz potem dochodziły do nas odgłosy uderzeń. Zdarzało się, że służka wyskakiwała z jej celi z przekręconym welo‐ nem i bliska utraty czepka spod welonu. Dobitnie przeczyło to pozorowanej łagodności Mateńki. Same też intuicyjnie wyczuwałyśmy fałsz i szczerość uczuć. Kochałyśmy siostrę Wicię. Nieraz przynosiła nam rarytasy w postaci tortów i wypieków pochodzących z poczęstunków serwowanych przez matki księdzu przychodzącemu do klasztornej kaplicy, który odprawiał tam nabo‐ żeństwa. W sobotę w sali do odrabiania lekcji musiałyśmy wszystkie pisać listy do domu, a te potem cenzurowano. Wiedząc o tym, nie potrafiłam napisać szcze‐ rego listu. Sama świadomość, że będzie potem czytany przez obce osoby, wyrabiał we mnie opór, bunt i skrępowanie. Pisałam więc bardzo lakonicz‐ nie, na przykład: „Kochana Mamusiu, jestem zdrowa” i takie tam banały. By‐ łam bowiem nauczona w domu, że cudze listy są świętością i nie wolno ich otwierać i czytać. Moja Matka nigdy moich listów nie otworzyła i ja nigdy nie czytałam jej listów, chyba że sama przeczytała nam jakiś ciekawy frag‐ ment. Ale żeby ktoś kontrolował, co ja piszę?! Było to dla mnie wręcz obraź‐ liwe. Pewnego dnia Mateńka zawołała mnie do swojej celi i mówi tak: – Słuchaj, dlaczego ty tak piszesz obcesowo o swoim rodzeństwie? – Nie czekając na moją odpowiedź, poinstruowała mnie: – Zamiast Stefciu, Tadziu piszesz tak surowo. Te listy nie mają w ogóle serdeczności, tylko są takie oschłe. Nie pamiętam, co jej wtedy odpowiedziałam, ale zagotowało się we mnie. Niezbyt przyjemnie wspominam tę rozmowę. Z jej aluzji wynikało, że mat‐ ki plotkują na nasz temat. Potwierdzeniem tego były ich rozmowy, słyszane później podczas poobiednich spacerów po dużym ogrodzie przyklasztornym. Ale prawdę mówiąc, o czym miały mówić w tym hermetycznym światku? Ten drugi pobyt w klasztorze pokazał mi, jak tamtejsze zwyczaje mogą za‐ przeczać religijnym zasadom. Siostry dzielono na te niezamożne oraz te, któ‐ re wnosiły duże posagi i otrzymywały uprzywilejowaną pozycję matki. Ubo‐ gie wstępowały do klasztoru z powołania, pracowały bardzo ciężko, trakto‐ wano je bardzo źle, co wzbudzało nasze współczucie. Drażniło mnie też to plotkowanie i traktowanie bogatszych rodziców w równie uprzywilejowany sposób. Stało to w wyraźnej sprzeczności z nauką Chrystusa, wskutek czego powstały moje pierwsze wątpliwości i bardziej
krytyczne spojrzenie na księży i zakonnice. A wracając do ówczesnej codzienności; kiedy chodziłyśmy na spacery pa‐ rami, prowadzone przez nauczycielkę lub zakonnicę, chłopcy z okolicy woła‐ li na nas: – Gęsi idą! Gęsi idą! Nic dziwnego. Odstawałyśmy swoim zachowaniem od otoczenia tak bar‐ dzo, że śmieszyło to rówieśników z okolicy, ale nie miałyśmy na to żadnego wpływu. Innym przykładem są wyjazdy na narty. Niedopuszczalne było włożenie spodni! Można było chodzić tylko w spódnicach. Wtenczas kobietę w spodniach uważano nawet za coś grzesznego. Kobiecie nie przystawało chodzić w spodniach nawet podczas jazdy konnej. Dopuszczalne to było je‐ dynie podczas jazdy automobilem lub wyjątkowo przypadku stroju sportowe‐ go (ale dotyczyło to jedynie kobiet z miasta). Miałam koleżankę, której ojciec był dyrektorem szybu naftowego, gdzieś w Gorlicach. Odwiedzająca ją matka, gwoli ścisłości przyjeżdżająca latem w otwartym kabriolecie, ubrana była zawsze w spodnie. I matki witały ją z wielkimi pokłonami. Money, money – zanuciłabym dziś piosenkę ABBY. Inne słabostki wynikały z naleciałości regionalnych. Tarnów znajdował się na terenie ówczesnej Galicji21. A tam stosowano powszechnie tytułowanie. Szczególnie nadużywano tytułu hrabiowskiego: hrabia taki, hrabia siaki, hra‐ bia owaki. Każdy był hrabią. 21 Galicja w II Rzeczpospolitej obejmowała ziemie dawnego zaboru austriackiego, należące przed zaborami do Rzeczypospolitej, w skład której wchodziły cztery ówczesne województwa: krakowskie, lwowskie, stanisławowskie i tarnopolskie.
Którejś z niedziel usłyszałam taki to komunikat: – Dobrzańska do rozmównicy! Przyszedł pan hrabia Ziemiński! Odwiedzający mnie kuzyn, Antek Ziemiński, nie był oczywiście żadnym hrabią, jednak zgodnie z tą zasadą wszystko musiało być tytularne. Takie tam śmiesznostki galicyjskie. Inna ciekawostka: kiedyś do klasztoru przyjechało dwóch panów w czerni, nie byli to wprawdzie księża, ale występowali w służbie Kościoła. Zamknęli się w gabinecie matki doktor Łojowskiej, zara‐ zem dyrektorki naszych szkół klasztornych. Na marginesie, była to bodajże jedyna zakonnica, która miała wyższe wykształcenie i tytuł doktora, ale nie wiem jakich nauk. W każdym razie, gdy ci panowie wyszli, wieczorem zebrano nas i matka
doktor Łojowska powiedziała nam na wstępie coś mało istotnego, a potem oznajmiła, że będziemy się uczyć hymnu faszystów włoskich Dio Vinetty22. 22 Pius XI, dzięki negocjacjom z Duce i zdolnościom dyplomatycznym sekretarzy stanu doprowa‐ dził do pojednania z Włochami. 11 lutego 1929 r. podpisano traktaty laterańskie, które zapewniały su‐ werenność miastu-państwu Watykan, uregulowały sprawy finansowe i konkordat oraz ostatecznie roz‐ wiązały tzw. kwestię rzymską.
Tak więc zaczęłyśmy się uczyć i siostry musiały zrobić to bardzo rzetelnie, bo zapamiętałam strofy z melodią na ponad osiemdziesiąt lat: Giovinezza, Giovinezza, Primavera di bellezza, della vita e nell’asprezza, il tuo canto squilla e va!23 23 „O Młodości, O Młodości, Wiosno (początku) piękności w okrucieństwie życia twój śpiew brzmi i przenika!” (tłum. Tomasz Silan).
Dorzucę jeszcze jedną ze śmiesznostek klasztornych. Przechodziłyśmy tam bierzmowanie. Naukę do bierzmowania prowadziła zakonnica, która była ko‐ leżanką mojej Matki. Ukończywszy tę klasztorną szkołę, została zaraz zakon‐ nicą i nie zdążyła poznać świata. Cóż, pomimo to za zadanie miała przygoto‐ wać nas do życia. Jakie to musiało być dla niej trudne, a dla nas anachronicz‐ ne, niech świadczy chociażby jedno z jej pouczeń: – Teraz jesteście chronione, bo znajdujecie się pod naszą opieką. Nie zna‐ cie świata, ale jak wejdziecie w niego, czeka na was wiele niebezpieczeństw. A co się teraz dzieje w świecie?! Jest tam straszna demoralizacja. Dziewczęta i kobiety kąpią się z mężczyznami i to nie w takich długich koszulach, ale tylko w majtkach do kolan i stanikach jedynie na ramiączkach. Chciało mi się śmiać, bo miałam wtedy strój kąpielowy dwuczęściowy i do głowy mi nie przyszło, aby skojarzyć to z demoralizacją. Nie byłam w tym odosobniona, bo podobnie jak ja myślała moja koleżanka warszawianka, któ‐ ra już w tym młodym wieku miała wydepilowane brwi i spore doświadczenie z chłopakami. Trudno więc było nam uznać autorytet uczącej. Nie znając świata, nie miała pojęcia, co się działo na zewnątrz. W tym klasztorze spędziłam z półtora roku, aż do momentu, gdy zmarł mój Ojciec (w roku 1936). Wówczas rodzeństwo stwierdziło, że matka nie może być sama i trzeba mnie zabrać z klasztoru, abym mogła pomagać jej w domu. Zadbali też o kontynuację mojego kształcenia i kiedy wróciłam, dostałam się
od razu do gimnazjum państwowego, do którego wcześniej nie przyjęto mnie z braku miejsc. Tam się okazało, że moje wiadomości szkolne są na tak ni‐ skim poziomie, zwłaszcza z języków obcych (łaciny i niemieckiego), że do końca roku szkolnego dostałam z nich mnóstwo dwój. Natomiast z matema‐ tyką radziłam sobie bez kłopotów. Nie sprawiała mi żadnego problemu. Mu‐ siałam jednak repetować klasę. Mama wynajęła mi korepetytorkę, która na‐ uczyła mnie łaciny tak, że stała się moim najulubieńszym przedmiotem, a z niemieckim w następnym roku nie miałam już żadnych kłopotów, podob‐ nie jak z pozostałymi przedmiotami humanistycznymi. Na własnej skórze się przekonałam, jak szalona była różnica w poziomie nauczania gimnazjalnego w obu szkołach. To państwowe słusznie zasługiwa‐ ło na swoją świetną reputację. Kiedy porównam dzisiejsze nauczanie z daw‐ niejszym, dochodzę do wniosku, że ówczesny poziom był jednak wyższy. Kiedy kończyłam gimnazjum, rodzina zastanawiała się nad moją edukacją, a konkretnie, do jakiego liceum mnie skierować. Ponieważ dorosłe rodzeń‐ stwo składało się na moje wykształcenie (Matki nie było na nie stać), zdecy‐ dowało, że muszę iść do jakiegoś liceum zawodowego. Mogłam przy tym wybrać konkretną szkołę, a ponieważ zawsze marzyłam o tym, aby podróżo‐ wać po świecie, zdecydowałam się na Liceum Handlu Zagranicznego w Kra‐ kowie (Kielce nie miało takiej placówki). W regionie było to największe liceum, stąd prowadzono tam też duży na‐ bór. Od razu zaplanowałam swą dalszą ścieżkę edukacyjną na wyższych stu‐ diach handlu zagranicznego (takowe były we Lwowie). Lecz by tam trafić, musiałam wpierw pokonać pierwszą przeszkodę, czyli dostać się do tej reno‐ mowanej szkoły. Zaczęło mi nagle bardzo zależeć na realizacji marzeń, do Krakowa pojechałam z dużymi obawami, czy aby uda mi się zdać odpowied‐ nio egzaminy, gdyż o jedno miejsce starało się aż kilka osób. Podeszłam do egzaminu z całym zaangażowaniem, na jakie było mnie stać. Jakaż była moja radość, kiedy się dowiedziałam, że zdałam i zostałam przyjęta! Ale zamiast jechać do Krakowa musiałam pozostać w domu, gdyż w tym samym roku (1939) wybuchła wojna. Moje marzenia legły w gruzach, jak wielu innych lu‐ dzi w Polsce. Zanim jednak nastąpiła wojenna zawierucha, nadeszło upalne lato, a wraz z nim zaczęły docierać do nas elektryzujące pogłoski o zbliżającej się wojnie. Zapamiętałam z tamtego okresu oburzenie społeczeństwa polskiego z powo‐
du zajęcia Zaolzia24. Nastąpiło ono pod naciskiem Niemców, którzy chcieli w ten sposób osłabić Czechosłowację, a jednocześnie postawić Polaków w niezręcznej sytuacji politycznej i zrobić z nas współwinnych. Później poja‐ wiły się w radiu stałe nawoływania do składania darów na zakup uzbrojenia dla polskiej armii. I ludzie oddawali swoją biżuterię, w tym nawet obrączki. Dni mijały w narastającej niepewności co do najbliższej przyszłości. 24 Rząd czechosłowacki ugiął się przed ultimatum 1 października 1938 r. i zgodził się przekazać sporne terytorium Polsce. Po uzgodnieniu spraw związanych ze zmianami granicznymi, 2 października 1938 r. na Zaolzie wkroczyły oddziały polskie, zajmując jednocześnie leżącą na Słowacji Ziemię Cza‐ decką.
W końcu nadeszły ostatnie dni przed samym wybuchem wojny i zapadło mi w pamięć, jak pewnego wieczoru przyszło zarządzenie, ażeby przyprowa‐ dzać konie do remontów (komisji wojskowych). Konie, które nadawały się na potrzeby wojska, zostały zarekwirowane. Pamiętam, że moja Mama poje‐ chała wtedy wieczorem do Piekoszowa, do naszego urzędu gminnego, gdzie odbywało się badanie koni i ich rekwirowanie. Naszego jedynego konia prze‐ jęto i musiała później wracać nocą chłopskim wozem. Z każdym następnym dniem nastroje stawały się coraz bardziej napięte. Po‐ nieważ jedyni w okolicy mieliśmy radio, słuchało się go stale, szczególnie nadawanych komunikatów. Z tego powodu przychodzili do nas ze wsi gospo‐ darze i wsłuchując się w ich treść, radzili, co i jak mają zrobić.
7. Wybuch wojny 1 września 1939 r.25 została nadana wiadomość o napaści Niemiec na Pol‐ skę i tuż po niej zrzucono bomby w okolicach Kielc. Jedna z nich spadła na dom w samym mieście, należący akurat do mojego stryja, i wyrządziła spore szkody. Jak się okazało, był to jedyny dom mieszkalny w tym mieście trafio‐ ny bombą w trzydziestym dziewiątym. Wprawdzie Niemcy celowali w stację kolejową, jednak jak widać, nie bardzo im to wyszło. Jak na ironię, stryj swój dom niedaleko stacji kupił zaraz po sprzedaży poprzedniego w Bydgoszczy. Bał się bowiem, że mieszkając zbyt blisko granicy niemieckiej, naraża się na duże niebezpieczeństwo. 25 4 Pułk Piechoty Legionów oraz 2 Pułk Artylerii Lekkiej Legionów opuściły kielecki garnizon już 27 sierpnia 1939 r., udając się na wyznaczone pozycje nieopodal Zapolic i Modlina. 1 września Luft‐ waffe zbombardowało koszary na Bukówce, lotnisko w Masłowie Pierwszym i ujęcie wody Siedem Źródeł w Białogonie. Niedługo zorganizowano przejściowe obozy jenieckie, przez które przeszło około pięciu tysięcy osób.
Czysty przypadek? Gdy tylko rozeszła się wieść, że Kielce zostały zbombardowane, chłopki momentalnie się zebrały i pobiegły do Kielc, licząc na to, że ze zburzonych domów będzie można coś wyszabrować. Chłopi natomiast zaprzęgli konie do swoich wozów i pojechali do lasu ścinać drzewa. Tak polska wieś zareago‐ wała na działania wojenne. Jak się potem miało zresztą okazać, nie na długo im się to drewno przydało. Zrabowane składowali na swoich podwórzach, a po kilku tygodniach odebrali im je Niemcy, jeżdżąc po wsiach i bez ostrze‐ żenia rekwirując leśną zdobycz. Jednak samo wykorzystanie wojennych okoliczności do kradzieży było okropne. Słysząc terkot ich wozów powracających z lasu, i widząc zachowa‐ nie okolicznej ludności wiejskiej, poczuliśmy się wraz z najmłodszym bratem Adamem i Matką nieswojo. Pamiętam, jak obserwując niebo nad nami, zobaczyłam przelatujący nisko nad ziemią samolot, w dodatku przemykający pomiędzy naszym zamkiem a sąsiednim domem tak nisko, jakby chciał się skryć. Pomyślałam, że mógł to być polski samolot, bo chwilę później widziałam, jak dwie walczące maszy‐ ny goniły się po niebie. Połączywszy to z fragmentem wspomnień polskiego pilota z tamtych dni i miejscem, skojarzyłam, że najprawdopodobniej był to lot rozpoznawczy
lekkiego bombowca „Karaś” z drugiej eskadry bombowej, mający za zadanie zlokalizowanie kolumn pancernych między innymi w okolicach Kielc. Naj‐ widoczniej chciał uciec przed messerschmittami i zaskoczyć hitlerowskie ba‐ terie przeciwlotnicze, bo nikt do niego nie strzelał. Dopiero kiedy wzbił się ponownie, zaatakował go pojedynczy messerschmitt. Na szczęście polski pi‐ lot zdołał zmylić Niemca, szarżując tuż na lasem, a potem kontynuował za‐ planowany lot w kierunku Radomia26. 26 Lot z 4 września 1939 r. (przypis autora na podstawie Halifaxy nad płonącą stolicą Józefa Szczypka, wyd. KAW Rzeszów 1985 r.).
Na tym zakończyły się dla mnie militarne wydarzenia z początku wojny. Wojsko niemieckie unikało głównej drogi prowadzącej blisko nas i maszero‐ wało jedynie boczną. Pewnego dnia zrobiło sobie przerwę w drodze na wschód i uruchomiło kuchnie polowe dla swoich żołnierzy. Jak się o tym do‐ wiedzieli nasi chłopi i ich baby, zaczęli zwyczajnie chodzić do tych Niemców po zupę. Patrzyłyśmy na ten chłopski pragmatyzm zaskoczone i zdziwione. W drugim tygodniu wojny ludzie zaczęli uciekać z miast i wsi na wschód. Wędrujący drogą Kielce – Częstochowa uciekinierzy przechodzili całymi ta‐ bunami, zatrzymując się u nas po drodze na odpoczynek. Nasz zamek stał się schronieniem wielu nowo przybyłych, umęczonych i głodnych ludzi. Dawa‐ łyśmy im jedzenie, udostępniałyśmy miejsca do spania, ale i tak z przepełnie‐ nia spali gdzie popadło. Zapamiętałam z tego czasu pewnego starszego jego‐ mościa, który wyróżniał się na tle uciekinierów. Sprawiał wrażenie człowieka natchnionego, a inteligencja i wiedza wprost z niego emanowały. Nocując u nas, dyskutował z moją Mamą na wiele tematów. Kiedy go słuchałam, na‐ sunęła mi się refleksja, że okropności wojny mało kogo oszczędzały, ale też zmuszały do nowych zachowań i relacji w tych niecodziennych okoliczno‐ ściach, w których człowieczeństwo liczyło się najbardziej. Ja też chciałam koniecznie uciekać! Miałam osiemnaście lat i traktowałam to jak przygodę. Jednak Mama stanowczo się temu sprzeciwiła. – Nie! Nigdzie nie będziemy uciekać! – postanowiła. W sposób niewzbudzający zainteresowania wykopałyśmy w piwnicy dziu‐ rę i moja Mama ukryła w niej srebra i co cenniejsze rzeczy. Broń myśliwską Ojca (lubił polować) i jakieś jego rewolwery wraz z szablą mojego brata (byli oficerami rezerwy) parobek miał zatopić w Salamencie. Ale przypuszczam, że tego nie zrobił i je zatrzymał, aby mieć się czym bronić, bo szybko pojawi‐ ła się straszna bandziorka. Często pod przykrywką „partyzantów” skrywali
się pospolici bandyci, którzy dokonywali rabunków. Przez tydzień lub dwa okolice były pełne uciekinierów, którzy czekali na dalsze wieści o sytuacji z kraju. Gdy jednak dotarło do nas, że wojska nie‐ mieckie poszły dalej na wschód, pielgrzymowanie uchodźców się skończyło. Zaczęli wracać do domów, gdyż zrozumieli, że nie było już gdzie uciekać. Tylko nieliczni próbowali wciąż szukać swojego bezpiecznego miejsca. Lu‐ dzie wracali przede wszystkim do Częstochowy i jej okolic, skąd pochodzili. Tych kilkanaścioro osób, które przebywało u nas, postanowiło także wracać do domu. Zaczęło się wokół wyludniać zarówno z cywili, jak i żołnierzy, gdyż jed‐ nostka niemiecka rozpoczęła stacjonowanie w gminnym Piekoszowie, kon‐ centrując ściągane z okolic rozproszone oddziały. Migracji jednak nie było końca, ledwo co Niemcy uruchomili swoje urzędy w gminie, a wszystkie dziewczyny i kobiety z biednych gospodarstw pozgła‐ szały się na saksy do Niemiec. Przed wojną, z tych rejonów chłopki wyjeż‐ dżały corocznie do pracy sezonowej w Rzeszy. Potrafiły w jeden sezon zaro‐ bić na dobrze płatnych pracach polowych na tyle dużo, że wystarczało im to potem na posag lub zabezpieczenie dla całej rodziny. Tym razem, nie zdając sobie jednak sprawy lub będąc niedoinformowane, postanowiły to powtó‐ rzyć, wykorzystując nadarzającą się okazję. Nie wiedziały, że wyjadą ochot‐ niczo do pracy niewolniczej. Tak, zaledwie wchodząc w dorosłe życie, zapamiętałam te pierwsze dwa wojenne tygodnie. Przez cały czas, wsłuchując się stale w komunikaty polskiego radia, które przede wszystkim nadawało alarmy typu: „Uwaga, uwaga, nadchodzi”, „Uwaga, uwaga, przeszedł”, martwiliśmy się o naszych trzech braci walczą‐ cych w obronie Polski. Później nadano pierwsze przemówienie prezydenta Warszawy Starzyńskiego i nieco później to drugie27, o słabnącej stolicy. Ale stale mieliśmy nadzieję, że Zachód, zwłaszcza sojusznicza Anglia, włączy się w działania wojenne i ta zawierucha nie potrwa długo. W końcu jednak nade‐ szła kapitulacja, która pozbawiła nas i wielu innych złudzeń oraz wywołała rozgoryczenie. Rozpoczęły się kolejne wędrówki, choć innych już ludzi. Byli to z kolei polscy żołnierze, którzy po kapitulacji uciekali przed pojmaniem do niewoli zarówno przez żołnierzy Wehrmachtu, jak i Armii Czerwonej. Ci, którzy trafili do nas, prosili o cywilne ubrania, czego też nie odmawialiśmy,
bo rozumieliśmy ich bardzo trudne położenie. Mogliśmy im pomóc, gdyż na szczęście dla nich mieliśmy trochę męskich ubrań po braciach mieszkających poza domem. Po nich przyszli kolejni żołnierze, których stan fizyczny był godny pożałowania. Ukrywając się w lesie, przez kilka kolejnych dni niczego nie jedli, czerpiąc siłę jedynie z determinacji, doprowadzając się do skrajnego wyczerpania. Nakarmiliśmy ich tym, co jeszcze mieliśmy, czyli wiejskim mlekiem przyniesionym solidarnie przez chłopów i chlebem. Niestety, wyja‐ łowione żołądki nie były w stanie tego strawić i podostawali biegunek, w nie‐ wielkim stopniu mogąc skorzystać z tego posiłku. Wciąż przychodziły kolej‐ ne grupy równie zabiedzonych żołnierzy, którzy nie chcieli pójść do niewoli, więc uciekli. Nocowali u nas i pożywiali się, póki mieliśmy jakiekolwiek za‐ pasy, ale i one w końcu się skończyły. Była to druga fala żołnierskich ucieki‐ nierów. 27 16 września 1939 r.
Nadeszła jesień i wtedy zaczęto mówić o „Hubalu”28, który zaczął działać w tej okolicy (również w naszej, bo mieszkaliśmy w regionie świętokrzy‐ skim). Dla Niemców ważne było zaopatrzenie w żywność, bo zaczęli skupo‐ wać gęsi i kaczki, które wysyłali potem do Niemiec. Skup nie polegał jednak na biernym czekaniu w jakimś punkcie, lecz na przeszukiwaniu okolicznych gospodarstw; za żywy inwentarz płacili symboliczną kwotę, nie pytając na‐ wet właścicieli o zgodę. 28 Płk Henryk Hubal-Dobrzański zaczął działać na Kielecczyźnie z początkiem października 1939 r. i był krewnym Bohaterki wspomnień.
Chcąc przeżyć do wiosny, musieliśmy zabić naszą jedyną świnię, przera‐ biając ją od razu na wędzoną masę kiełbas i boczek; to wszystko rozwiesili‐ śmy na drągach w baszcie, jako że nieogrzewana, świetnie nadawała się na spiżarkę. Wkrótce przyszli jeszcze inni żołnierze, nazywający siebie Ślązakami. Za‐ bawiali Mamę w drugiej części domu, opowiadając, jak to trafili do niemiec‐ kiego wojska, starając się zarazem przekonać ją, że nie są ateistami, jak ich nazywała. Mama, nie dając im wiary, argumentowała, że skoro Hitler nie uznaje religii, księży i Boga, to oni służą w ateistycznym wojsku. – To nieprawda – twierdzili. – My tu mamy na klamrach pasków „Gott mit uns”!29 29 „Bóg jest z nami”.
Po jakiejś dłuższej chwili luźna i chwilami wesołkowata rozmowa skoń‐
czyła się, a nas uwolniono od nieproszonego towarzystwa. Gdy sobie poszli, Mama postanowiła przynieść na kolację kawałek kiełbasy. I wtedy się okaza‐ ło, że została wykradziona przez wybite okno wraz z całym mięsnym zapa‐ sem. Wieprzowina, mająca nam wystarczyć na całą zimę, wyparowała, pozo‐ stawiwszy po sobie, albo raczej po „przyjaznych wojakach”, jedynie puste drągi. Tak to nas ci Ślązacy urządzili. Sytuacja jesienią trzydziestego dziewiątego roku z tygodnia na tydzień sta‐ wała się coraz bardziej napięta i wielokrotnie mogliśmy się przekonać, kto nami rządzi. Pewnego dnia właściciele majątków zostali wezwani na zebranie do starostwa sandomierskiego. Stawili się grzecznie w komplecie, bo miały być jakieś zarządzenia. Od tego momentu słuch po nich zaginął i jak się oka‐ zało po czasie, wszystkich wywieziono do Oświęcimia. Postąpiono z nimi dokładnie tak samo, jak z naukowcami z Uniwersytetu Jagiellońskiego. Nie‐ stety wśród zebranych w starostwie był też mój wuj z Janowic (rodzinnych stron mojej Matki), co boleśnie przeżyliśmy. Nie zmieniając miejsca, zaczęli‐ śmy się czuć jak w obcym kraju. W tym samym czasie w Mościskach, gdzie pracowała moja starsza siostra Ewa, Niemcy przejęli majątki po usuniętych właścicielach polskich, zwalniając szybko wszystkich pracowników umysło‐ wych (pozostawiono jedynie fizycznych). Straciliśmy z nią kontakt. Poczuły‐ śmy się z Matką osamotnione, nie mając żadnych wieści od naszych najbliż‐ szych. W ciągu dwóch tygodni nasza sytuacja rodzinna zmieniła się diame‐ tralnie. Mój niepokój narastał, ale żadna z nas nie dopuszczała złych myśli i starałyśmy się wspierać wzajemnie, mając oparcie zarówno w domu, jak i w zamku. Gdy ujrzeliśmy na progu zmęczoną Ewę, padłyśmy sobie w ramiona. Miała szczęście, chciano ją bowiem zatrzymać w przejętym majątku, ale zdołała w porę uciec, docierając aż pod Lwów. Kiedy zorientowała się, że Sowieci także przejmują te tereny, znowu salwowała się ucieczką w jedynym kierun‐ ku, jaki przyszedł jej do głowy – w rodzinne strony. Podjęła w porę właściwe decyzje i zdążyła uniknąć dwukrotnie utraty wolności, a może także życia. Choć wróciła do nas jako bezrobotna i bez środków do życia, byłyśmy szczę‐ śliwe. Przekonałam się wówczas, jaką mądrością kierowała się moja Matka w chwili zamieszania wojennego, stanowiąc ostoję naszego domu. Wkrótce mogłyśmy znowu poczuć radość. Dotarł bowiem też najmłodszy brat Adam. Pracował w starostwie w Prużanach na Polesiu, które położone było tuż przy
granicy rosyjskiej i od razu zostało zaanektowane30 przez Rosjan, a wszyst‐ kich polskich urzędników natychmiast aresztowano. Jemu udało się zbiec z transportu wiozącego ich na Syberię. 30 19 września 1939 r. Prużany zostały zajęte przez sowieckie oddziały 4 Armii komdywa Wasilija Czujkowa.
Stanął u progu domu bardzo wychudzony i zmęczony. Przypominał cień człowieka pogrążonego w depresji, niewiele różniącego się od tych polskich żołnierzy z rozformowanych oddziałów błąkających się po okolicy. Był jed‐ nym z wielu, których przygniotła psychicznie nagłość utraty wolności wraz z gorzkim rozczarowaniem płynącym z osamotnienia Polaków i zdradziec‐ kim wykorzystaniem napaści hitlerowskich Niemiec przez Rosję Radziecką. Po szybkim dojściu do siebie i adaptacji w rodzimym gospodarstwie musiał rozpocząć pracę jako parobek w polu, a zarazem opiekować się koniem przy‐ błędą, zresztą w bardzo dobrej kondycji, bo pochodzącym z jednego z rozbi‐ tych oddziałów kawaleryjskich. Jednak jak dla mnie był z niego kawał lenia i pamiętam, że wielokrotnie sama musiałam za niego drzewo rąbać na opał czy nosić wodę ze studni. Wprawdzie to on zajmował się cięższymi pracami przy inwentarzu, pracach polowych i budynkach, a ja gospodarstwem domowym, drobiem i gotowa‐ niem, ale często to wykorzystywał jako swoje alibi. Już wcześniej musieli‐ śmy wynająć kobietę ze wsi do dojenia krowy i było to dla nas dosyć nie‐ zręczne, bo jak się okazało, ani moja Matka, ani ja nie umiałyśmy tego robić, choć mieszkaliśmy koło wsi. Do prac polowych na pięćdziesięciu hektarach zatrudniliśmy dodatkowo chłopa, który pomagał obsiać i zaorać spory areał (co było pewną normą). Dobrze, że jeszcze wtedy w ogóle można było kogoś wziąć do pracy, bo we wsi wyludniło się przez te wyjazdy na rzekome saksy. Do tej pory zawsze mieliśmy służącą i parobka, oboje jednak pojechali do Rzeszy i zostaliśmy bez własnych pracowników, a o pozostałych braciach wciąż nie mieliśmy wieści. Minęło kilka tygodni, gdy wrócił drugi z braci – Tadeusz, który, jak wspo‐ minałam, był powołany do wojska. Walczył do samego momentu kapitulacji i zaraz po niej uciekł. Jego stan psychiczny był jeszcze gorszy. Nie potrafił zrozumieć, że przegraliśmy i musieliśmy kapitulować. Tak czarnego scena‐ riusza, w którym Polska została zaatakowana przez dwóch wrogów i pozosta‐ wiona przez sojuszników sama sobie, nie przewidywał ani on, ani jego do‐ wódca. Jego stan nieznacznie się poprawił, gdy dowiedzieliśmy, że najstarszy
z braci, Stefan, trafił do oflagu31 w Krakowie. Ucieszyliśmy się nie tylko dlatego, że była to wspaniała wiadomość, ale także z tego powodu, że wszy‐ scy trzej bracia się uratowali z wojennej pożogi. Wkrótce dotarł do domu i opowiedział nam, jak udało mu się wyjść na wolność. Otóż pewnego dnia Niemcy zwołali do apelu jeńców wojennych i ogłosili, że rolnicy mają przejść na jedną stronę, a ci, co mieli inne zawody, na drugą. Brat miał wyż‐ sze wykształcenie rolnicze, więc wystąpił na stronę dla rolników. Okazało się, że ich zwalniają, bo pragmatyczni Niemcy potrzebowali rąk do pracy na roli w Polsce. Od razu dostał tutaj pracę jako trojchender32 jakiegoś majątku. 31 Oflag, skrót od Offizierslager für kriegsgefangene Offiziere – niemiecki obóz jeniecki, w którym trzymani byli oficerowie wzięci do niewoli w czasie działań wojennych lub okupacyjnych. W 1939 r. było ich dwadzieścia trzy. 32 Trojchender (spolszczony wyraz: der Treuhänder – wyznaczony przez hitlerowskiego okupanta zarządca zagrabionego polskiego majątku ziemskiego.
8. Pierwszy rok okupacji Wnet nastały święta. Zwykle w Boże Narodzenie nigdy nie było nas w domu, na zamku. Zawsze jeździliśmy do Janowic, rodzinnego domku Mat‐ ki. Tam spędzaliśmy święta i sylwestra, ponieważ nasze mieszkanie nie nada‐ wało się na zimowe przyjęcia, było zbyt zimne. Te święta Bożego Narodze‐ nia wyjątkowo spędziliśmy razem całą rodziną w naszym zamkowym domu rodzinnym. Podobnie jak święta, także zimę przeżyliśmy po raz pierwszy razem. Z wiosny utkwiły mi w pamięci pewne odwiedziny, i to nie z powodu na‐ zwiska goszczących nas osób, a ze względu na pewną sytuację. Otóż poje‐ chałam wraz z moją siostrą do Oblęgorka, gdzie zamieszkała pani Sienkiewi‐ czowa wraz z mężem33, niedługo po tym, jak wróciła z aresztu. Syn Jul (Ju‐ liusz) chciał nas koniecznie odwieźć z powrotem. Nie bardzo chciałyśmy na to przystać, ale tak nalegał, chwaląc się zamiłowaniem do powożenia, że w końcu mu uległyśmy. Droga była wyboista i bardzo stroma, a on, nie zwa‐ żając na to, coraz bardziej poganiał konia ciągnącego bryczkę, która zaczęła podskakiwać na wertepach. Przeżyłyśmy horror. Najwyraźniej czerpał satys‐ fakcję z naszych przerażonych min i krzyków, powożąc przy tym jak szalo‐ ny. Wcale mu nie przeszkadzało, że bryczka momentami szybowała i niebez‐ piecznie pochylała się na zakrętach, nie bał się też widać perspektywy powro‐ tu do domu piechotą. Nam natomiast przeszła ochota do dalszych odwiedzin Sienkiewiczów. 33 Henryk Józef Sienkiewicz – syn wielkiego pisarza wraz ze swoją żoną Zuzanną z Cieleckich. W czasie drugiej wojny światowej w pałacu schronienie znajdowali partyzanci z grupy Wilka. Po raz pierwszy Henryka Józefa wraz z żoną aresztowano 2 lutego 1940 r. Dziedzica Oblęgorka wypuszczono po trzech tygodniach, jego żonę prawie po dwóch miesiącach.
Pierwszy rok wojny spędziłam w Podzamczu z Mamą. Pamiętam, że za ca‐ łoroczną pracę otrzymałam od niej urlop i mogłam pojechać na rowerze, do‐ kąd chciałam. Matka wypuściła mnie pomimo młodego wieku, i to w czasie wojny, choć większość rodziców bałaby się to zrobić obecnie. Zwiedziłam całą okolicę. Ponieważ moi bracia stali się rządcami w przejętych majątkach, odwiedziłam w ich okolicy koleżanki w Sandomierskim i Staszowskim, od Jędrzejowa po Sandomierz. Pokonywałam kilkadziesiąt kilometrów dziennie (od trzydziestu do czterdziestu) i nic mi się złego nie przydarzyło, choć trwa‐ ła okupacja. Kiedy lato dobiegło końca i trzeba było pomyśleć o kontynu‐
owaniu nauki. Ponieważ przy matce przebywała moja starsza siostra, bracia doszli do wniosku, że nie jestem jej już niezbędna do pomocy w gospodarstwie i po‐ winnam wrócić do nauki. Jednym słowem, miały się dla mnie skończyć wy‐ muszone ferie. Tylko gdzie miałam się uczyć? Niemcy pozwalali jedynie na działalność szkół podstawowych, a ja musiałabym skończyć liceum. Tak się dobrze złożyło, że do Matki napisała ciotka Kosicka (bratowa Matki, zresztą powtórnie zamężna, też za dalekiego kuzyna), proponując, abym kontynu‐ owała naukę u niej. Argumentowała to tym, że z jej synem Stefanem (był w moim wieku) będzie nam raźniej i wzajemnie możemy się motywować. Deklarowała przy tym zaangażowanie dwóch nauczycieli mających pracować w jej domu, abyśmy mogli potem zdawać egzaminy na tajnych kompletach. Dlatego prosiła, abym do niej przyjechała. Starszyzna stwierdziła, że to dobra okazja, i kolejny raz opuściłam rodzinny dom i Matkę z powodu edukacji, udając się do ciotki w Janowicach. Było to jesienią 1940 roku. Ciotka, tak jak deklarowała w liście, zatrudniła dwóch profesorów mających przygotować nas do matury. Stefan miał nawet zdaną tak zwaną małą maturę34, co dawało mu tym samym większe szanse na zdanie planowanej matury aniżeli mnie. Poczta funkcjonowała normalnie i drukarnie też, dlatego ciotka mogła zama‐ wiać w księgarni książki, które przychodziły olbrzymimi pakami (zawierają‐ cymi często bardzo dobre tytuły, dziś nazwane światowymi bestsellerami, ta‐ kie chociażby, jak Przeminęło z wiatrem – wydane w czasie wojny przez wy‐ dawnictwo Gebethner i Wolff35 na ładnym papierze w twardych okładkach). Mogłam je więc przeczytać w czasie przygotowań do matury. Profesorowie Roman Leitner36 i niejaki Alojz okazali się postaciami skrajnie różnymi; pan Roman był otwartym na ludzi, pogodnym erudytą, a pan Alojz bigotem – za‐ mkniętym, ograniczającym się do swoich zajęć. Ten drugi pochodził ze Ślą‐ ska i ukrywał się przed kimś, więc nie znaliśmy go bliżej. Obaj w ciągu roku przerobili z nami materiał liceum – pierwszy matematykę, fizykę i religię (choć sam był ateistą), drugi języki obce i przedmioty humanistyczne. Gdy podchodziliśmy do eksternistycznego egzaminu maturalnego na tak zwanych tajnych kompletach37, zdawaliśmy te wszystkie przedmioty w Sandomierzu. 34 Mała matura − w II Rzeczypospolitej egzamin kończący edukację w czteroletnim gimnazjum, wprowadzony po reformie edukacji z 1932 r. 35 Gebethner i Wolff – warszawskie przedsiębiorstwo wydawnicze i księgarskie założone w 1857 r.
przez G. Gebethnera i A. Wolffa przy Krakowskim Przedmieściu w Warszawie (Pałac Potockich), a później również w Krakowie. Istniało do 1950 r., zlikwidowane przez komunistów. 36 Po wojnie wykładał na Uniwersytecie Wrocławskim. 37 Tajne komplety – używane w Polsce określenie nauczania prowadzonego w formie nielegalnych zajęć i wykładów organizowanych poza szkołą w okresie wojny. Słowo komplety bywało dawniej uży‐ wane w znaczeniu „zajęcia odbywające się poza budynkiem szkoły”.
Zdaliśmy oboje, dzięki czemu uzyskaliśmy świadectwo maturalne. Po zdaniu matury zostałam u ciotki, aby pomóc w pracach gospodarczych, a zajęć u niej nie brakowało. W jej olbrzymim, nowocześnie prowadzonym gospodarstwie stale wykonywane były prace rolne, ogrodnicze i hodowlane. Mnie przypadł w udziale chów drobiu. Wszystkie jajka oznaczano, spisywa‐ no w zeszycie wraz z informacjami, która z kur znosiła ich najwięcej, i na podstawie tego tylko takie jaja przeznaczano do wylęgu. Selekcja gwaranto‐ wała najlepszą jakość gatunkową. Wtedy też zapoznałam się z wylęgarką ogrzewaną lampą naftową, takie właśnie rozwiązanie wymusił bowiem po‐ wszechny brak prądu. Jego niedostępność sprawiała, że wiele prac towarzy‐ szących wylęgowi trzeba było obsługiwać ręcznie i stale dopilnowywać, aby jaja ogrzewały się równomiernie poprzez codzienne ich obracanie, co wyma‐ gało sporo czasu. Nie mniejszy ogród i sad prowadzone były również w no‐ woczesny sposób, a ponieważ trochę się na tym znałam, przydzielono mi do‐ pilnowywanie wszystkich prac, by odciążyć ciotkę od ścisłego nadzoru. Zy‐ skany czas poświęcała na pomoc ludziom, była znana jako wielka społeczni‐ ca. Mój zaś upływał na licznych obowiązkach, co szybko przeniosło moje ży‐ cie do jesieni 1941 roku. Moja ciotka była osobą szalenie energiczną i zapo‐ biegliwą, stale coś organizowała, gościła różnych ludzi i działała na ich rzecz, nie tracąc przy tym z oczu mojego losu i dalszej edukacji. Zanim jednak w tej mierze zaczęło się coś dziać, wydarzyły się dwie inne historie.
9. Kupczenie życiem Zaaresztowano wuja Kosickiego. Moja ciotka natychmiast pojechała do Warszawy, gdzie miała sporo rodziny, szukając kontaktów. I znalazła – pew‐ ną panią, byłą żonę bratanka jednego z biskupów. Przed wojną pracowała w berlińskim oddziale Orbisu38, utrzymując między innymi bezpośredni kontakt (notabene jako kochanka) z bardzo wysokim funkcjonariuszem SS, i szybko podała ciotce cenę, której ta nigdy nie zdradziła rodzinie. Chodziło zapewne o grube pieniądze. Ciotka zapłaciła i wuja wypuszczono. Wielu in‐ nych sąsiadów nie było stać na takie kwoty lub nie mieli tak dobrych kontak‐ tów i ich krewni ginęli w obozach koncentracyjnych. 38 Polskie Biuro Podróży „Orbis” o międzynarodowym już wówczas standardzie obsługi i zasięgu.
Na tym się jednak nie skończyło. Wkrótce ta kobieta przyjechała do Jano‐ wic i cały dom został postawiony na nogi. Skakaliśmy koło niej podobnie, jak robiła to sama ciotka. Owa pani, osoba skądinąd antypatyczna, miała nie tylko wielkie wymagania dotyczące samego pobytu, ale też wymagała dodat‐ kowej opieki zdrowotnej. Będąc chorą na gruźlicę, przyjechała nie tylko na miesięczne wakacje, ale zażądała różnych leków, ziół z żeń-szenia i innych cudownych mikstur, które przez okres pobytu zażywała. Na marginesie, od tego czasu zaczęła przyjeżdżać co roku, aż do zakończenia wojny. Potem przyjeżdżała jej córka Barbara, ale to już inna historia. W tym czasie w ramach pacyfikacji odwetowej aresztowano mojego brata Tadeusza. Niedługo potem do jego teściowej przyszedł policjant i powie‐ dział, że trzeba zapłacić za uwolnienie. Policjanta, jako łącznika, przysłał ko‐ mendant ze Staszowa, ale teściowa bała się, że jest to jakaś prowokacja, i choć licznie mieszkająca tam rodzina zadeklarowała się, że zapłaci za wy‐ kup mojego brata (sama pieniędzy nie miała), to jednak odmówiła. W konse‐ kwencji go rozstrzelano. To przykład, jak okupanci potrafili robić przekręty, wzbogacając się na kupczeniu życiem Polaków. Za pieniądze można było z hitlerowcami załatwić prawie wszystko. Trudno mi było się pogodzić nie tylko z jego śmiercią, ale też z tym, że choć uniknął wywózki na Sybir, musiał zginąć niedaleko bliskich, i to nie w walce, ale w wyniku represji okupanta. Wśród licznie odwiedzających nas ludzi z Warszawy, chcących odpocząć i się odżywić, większość pochodziła z rodziny ciotki Kosickiej, lecz spore
grono stanowiły także osoby polecone lub mające kontakty. Właśnie tamtej jesieni przyjechał doktor Makowski, z którym ciotka porozmawiała o znale‐ zieniu dla mnie możliwości dalszego kształcenia w stolicy. Mogło to wpłynąć na moje losy, dlatego czekałam w napięciu, co ostatecznie odpowie przybysz z Warszawy. – Mogłaby pani bratanica dostać się do szkoły pielęgniarskiej. Wykładam w niej – usłyszałam, czując na sobie jego spojrzenie. – Jest z internatem. Serce zabiło mi mocniej. – Mógłbym ją zaprotegować, bo nie tak łatwo się tam dostać – zapropono‐ wał. Powszechnie było wiadomo o ogromnych trudnościach w znalezieniu le‐ galnie działającej szkoły pomaturalnej. W tym przypadku pielęgniarki były bardzo potrzebne i w Warszawie funkcjonowały nawet dwie szkoły o takim profilu zawodowym: Warszawska Szkoła Pielęgniarstwa39 i Szkoła Czerwo‐ nego Krzyża. W rezultacie wyjechałam do Warszawy z początkiem 1942 roku i od stycznia zaczęłam naukę w tej pierwszej. 39 Funkcjonowała dzięki dyrektorce Jadwidze Romanowskiej, która wybroniła szkołę przed kierow‐ nictwem niemieckim i jej zamknięciem. Szkoła do końca, tj. października 1944 r., pozostała polska. Założycielami było małżeństwo Paderewskich i H. Sienkiewicz.
10. Nauka w Warszawskiej Szkole Pielęgniarstwa Nauczyłam się dostosowywać do zmian, stąd dosyć szybko zaadaptowałam się do nowych warunków. Nadzwyczajność wojennej rzeczywistości, nie‐ pewność jutra i stałe zagrożenie, czyhające tuż za progiem szkoły, sprawiało, że nie było czasu na sentymenty i grymaszenie. Każdy musiał liczyć przede wszystkim na siebie, ale zarazem można było polegać też na solidarności ko‐ leżanek i zrozumieniu nauczycieli. Jako przyjezdna otrzymałam miejsce w internacie. Pozostałe dziewczęta dochodziły na zajęcia. Zamieszkałam wraz trzema koleżankami w pokoju pierwotnie przewidzianym dla dwójki, ale nawet tego nie odczułam, przy‐ zwyczajona do mniejszych wygód. Sam budynek szkoły40, stojący przy ulicy Koszykowej, został specjalnie zaprojektowany na jej potrzeby, ale po wybu‐ chu wojny cztery piętra zostały zaanektowane na szpital, a piąte i szóste wła‐ śnie na ten internat. 40 Potężny, modernistyczny budynek przy zbiegu ulic Koszykowej i Chałubińskiego, nazywany po‐ pularnie CePeLekiem, wzniesiony w 1928 r., sfinansowała Fundacja Rockefellera oraz polski rząd. Pierwotnie mieścił m.in. sale wykładowe, do ćwiczeń, zaplecze administracyjne i gospodarcze oraz in‐ ternat dla stu pięćdziesięciu uczennic.
Wypisano mi tak zwaną kenkartę41. Dawała ona względne bezpieczeń‐ stwo, pracę i kartki na żywność, dlatego była tak ważna. Administracja szko‐ ły odbierała nam wprawdzie te kartki, sama nie mając czym nas karmić, ale za to nie musiałyśmy płacić za szkołę i internat. Ten luksus nie był jednak za darmo. Pracowałyśmy jako zwykłe pracownice na praktykach i w ten sposób odrabiałyśmy czesne, a szkoła miała za to pieniądze na swoje utrzymanie. 41 Kenkarta (niem. Kennkarte) – dowód tożsamości wydawany dopiero po 13 czerwca 1941 r. przez władze niemieckie wszystkim nieniemieckim mieszkańcom Generalnego Gubernatorstwa, którzy ukoń‐ czyli piętnasty rok życia.
Był tam tylko jeden wydział ogólny – pielęgniarski. Nauka na nim trwała dwa i pół roku. Edukację rozpoczęłam od trzymiesięcznych wykładów pro‐ wadzonych przez profesorów Uniwersytetu Warszawskiego, co sprawiało, że prowadzone były na akademickim poziomie. Miałam dzięki temu dużą pod‐ budowę teoretyczną do dalszych praktyk szpitalnych, które odbywałam na różnych oddziałach i w różnych szpitalach. Następny miesiąc wykładów i ko‐ lejne praktyki, i tak aż do końca liceum.
Na oddziałach zatrudniano zwykle jedną pielęgniarkę w charakterze in‐ struktorki, a całą pracę wykonywałyśmy my jako uczennice. Sporo wtedy ha‐ rowałyśmy i wszystko musiało być solidnie zrobione, nie tak, jak podczas obecnych praktyk. Dzięki temu miałyśmy legitymacje pracownic szpitala i zapewniało to nam wspomnianą względną ochronę przed zatrzymaniem podczas rutynowych kontroli ulicznych. Pomimo odprowadzania całego naszego wynagrodzenia na rzecz szkoły, miałyśmy też pewną możliwość zarobkowania poprzez pełnienie płatnych dyżurów nocnych. Od czasu do czasu, w ramach praktyk nocnych dyżurów, mogłyśmy podejmować dodatkową pracę przy opiece nad chorymi w szpita‐ lu. Za taką noc mogłam sobie kupić jakieś ubranie, ale na jedzenie już nie wystarczało, było bowiem zbyt drogie. Ze względu na zachowanie bezpie‐ czeństwa pracy przy pacjentach nie wolno nam było brać tych dyżurów przed dniem codziennej pracy, a jedynie przed dniem wolnym. Kiedy odbywałyśmy praktyki we wszystkich szpitalach warszawskich, kie‐ rownictwo nie zawsze orientowało się, kto, gdzie i co robi. Dzięki temu moż‐ na było w pewnym stopniu naruszać ustalone prawa i dorabiać na dodatko‐ wych dyżurach, niekoniecznie w wolne dni. Zdarzało się więc, że po takiej nocce i ciężkiej praktyce w ciągu jednego dnia przychodziłam do naszego po‐ koiku i padałam na łóżko jak kłoda, zasypiając natychmiast i zostawiając cały świat za drzwiami. Oddawałyśmy też za pieniądze krew, co opłacało się z uwagi na wysokie stawki. W takich przypadkach również należało później wypocząć, ale często brałyśmy wtedy nocne dyżury. Na dodatek jadło się byle co i tylko siła młodych organizmów i nasza determinacja sprawiały, że tak wiele potrafiłyśmy wytrzymać. A wszystko po to, aby móc ledwie kupić coś do ubrania i do jedzenia. Głodowaliśmy przy tym strasznie. Jako przykład podłego jedzenia podam nasze menu. W mieszczącej się na parterze szkolnej stołówce otrzymałam na śniadanie kawałek komiśniaka42 (w tym przypadku wypiekanego w forem‐ kach czarnego chleba z byle jakiej mąki zmieszanej z trocinami i kasztanami) i czarną kawę zbożową bez cukru. Kiedy przyszłam na obiad, podawano mi zupę, w której akurat coś pływało. Był to kawałek marchewki i oczko tłusz‐ czu. Drugie danie stanowił rarytas – jakiś kotlet, choć mięsa w nim za wiele nie uświadczyłam. Co stanowiło wypełniacz tego smakołyku, tego już nie pa‐ miętam, ale danie było bardzo jałowe i szybko znowu czułam głód. Na kola‐
cję podano znaną zupę „pluj”. Dlaczego tak ją nazywałyśmy? Były to ugoto‐ wane płatki owsiane z łuskami, które trzeba było stale wypluwać. 42 W oryginale ciemny, razowy chleb przydzielany żołnierzom.
Codziennie dużo pracowałyśmy na oddziałach, więc byłyśmy też ciągle głodne. Starałyśmy się czymś ratować, więc jak miałyśmy tylko pieniądze, zaraz kupowałyśmy chleb, a gdy któraś z nas jechała do domu, przywoziła wałówkę, ryzykując przy tym jej konfiskatę przez niemiecki patrol. Kiedyś pewna pochodząca z Puław koleżanka przywiozła kolejny raz fan‐ tastyczny chleb. Wielki jak koło młyńskie czarny razowiec, pieczony na li‐ ściach, latem na wiśniowych, zimą na kapuścianych, stanowił za każdym ra‐ zem rarytas. Co ważne, nie było w nim trocin i kasztanów, których miałyśmy na co dzień pod dostatkiem. Ratowałyśmy się także kupowaniem ziemnia‐ ków i wspomnianej cebuli. Ziemniaki krajałyśmy w plastry, podobnie jak ce‐ bulę, układając w garnku warstwami i zalewając wodą. Po posoleniu przy‐ krywałyśmy pokrywką i te, które miały nocny dyżur, gotowały je na oddzia‐ łowej kuchence gazowej. Wychodziła z tego taka papka, ale nie forma była ważna, lecz treść. Po ugotowaniu przychodziła nocą dyżurna, by nas obudzić, a my siadałyśmy na łóżku, sięgając po łyżki, po czym cały ten gar zjadały‐ śmy w błyskawicznym tempie, dbając przy tym, aby każda miała tyle samo. Na tle codziennego jedzenia to danie było bardzo dobre! A z kartek pozostawiano nam marny kawałek marmolady robionej z bura‐ ków i stinki (małej rybki jak kiełbik) i kilogramową torbę (co drugi miesiąc) sody oczyszczonej. W czasach tych trudów walki o przeżycie przyszła do nas kiedyś koleżanka z sąsiedniego pokoju, mówiąc: – Słuchajcie! Wiecie, co mi się przytrafiło? – Co takiego? – spytałam. – Wyobraźcie sobie, że złożyłyśmy się na cztery kotlety (kosztowały kro‐ cie, pochłaniając wielką krwawicę dziewczyn z pokoju naszej sąsiadki) i za‐ czynam je smażyć. Jak obtoczyłam kotlety w mące, zaczęły się pienić. Piana rosła, ale głód był większy, więc jak dziewczyny przyszły z pracy, zaczęły próbować. Kotlety miały jednak okropny smak i nie nadawały się do jedze‐ nia – opowiadała sąsiadka z pokoju obok. – Tłumaczyłam im, że się tak pie‐ niło. A że słyszały, że tak się pieni ludzkie mięso, więc od razu wyrzuciły te kotlety razem z patelnią pod łóżko. I wiecie co? – postawiła ważkie pytanie. Zamarłyśmy z ciekawości. Popatrzyła na nas uważnie, niczym kurierka
z podziemia, i nabrała powietrza. – Im się nie przyznałam, ale wam powiem – oświadczyła. – Okazało się, że zamiast mąki dodałam do tego mięsa sodę,43 Gdyby się dowiedziały, chyba by mnie zabiły. 43 Sodę okupanci przydzielali co miesiąc na kartki w celach sanitarnych oraz spożywczych.
Na bazarach można było kupić wprawdzie wiele produktów, ale większość z nich była dla nas zbyt droga. Dlatego od czasu do czasu kupowałyśmy wspólnie na pokój jeden bochen (dwukilowy) chleba, który kroiłyśmy na cztery części. Czwartą zjadałyśmy od razu z cebulą, którą przywoziłyśmy z domów, nie miałyśmy bowiem nic innego do jedzenia. Po takiej „uczcie” na wykładzie śmierdziałyśmy okropnie, a po sali wykładowej rozchodziły się szeptane komentarze naszych koleżanek: To czterdziesty drugi tak śmierdzi cebulą! Jak na ironię, wcześniej nigdy jej nie jadałam, bo była dla mnie po prostu świństwem. Na samą tylko myśl robiło mi się mdło, a tymczasem tam musiałam ją jeść i szybko zaczęłam traktować jako przysmak, podobnie jak reszta moich koleżanek z pokoju. Życie pokazało, że jeśli człowieka zmusi konieczność, to potrafi łamać swoje przyzwyczajenia i niechęci, aby tylko za‐ spokoić niezbędne potrzeby. Gdy przyszłam do szkoły pielęgniarskiej jedna z koleżanek spytała mnie, czy chciałabym się zapisać do organizacji podziemnej. Powiedziała: – Wiesz co, ja też się jeszcze nie zapisałam, ale mówiło już o tym kilka osób. Jest pierwsze spotkanie w jakiejś willi na Żoliborzu. Po czym spytała, czy chciałabym tam pojechać. Zgodziłam się i powiedzia‐ łam, że zobaczymy, jak to przebiegnie. Spotkanie poprowadziła bardzo wredna baba, której zachowanie od począt‐ ku było odpychające. Zaczęła używać brutalnych sformułowań, mówić że „będziemy teraz mordować Niemców, zabijać ich i ich dzieci”. Mówiła to przy tym z taką przesadną nienawiścią, i tak odrażającym językiem, że po‐ wiedziałam koleżance po zebraniu, że do takiej organizacji nie przystąpię. – Nie chcę słyszeć o zabijaniu dzieci i kobiet. A ta kobieta jest odrażająca – podsumowałam. Dobrze, że baba mnie zniechęciła, i zapewne Pan Bóg nade mną czuwał, bo po jakimś czasie dowiedziałam się od tej samej koleżanki, że była to organi‐ zacja stworzona przez samych Niemców. Robiąc prowokacje, służyła do wy‐ łapywania młodych patriotów, aby usuwać ich z grona żywych. W ten sposób
zamierzali likwidować przyszłe problemy z okupowaną ludnością polską. Niemcy jednak źle wybrali, bo nie znali polskiej mentalności – słowiań‐ skiej duszy. My nie mamy takiej zajadłości, chęci mordowania i bezwzględ‐ nych zachowań. Nie wiem, czy wielu zdobyła zwolenników, ale na pewno ni‐ kogo, kto miał zdrowe podejście i zachował trzeźwość spojrzenia. To mnie jednak nie odstręczyło – wspomina pani Irena – od dalszych prób znalezienia dojść do podziemia. Nieodparta chęć bycia pomocnym w walce zbrojnej z okupantem kazała mi szukać dalej. Ale do organizacji nie było tak łatwo się dostać. Trzeba było wpierw znać kogoś, kto miał do niej dojście albo mógł człowieka polecić i zarazem cieszył się szacunkiem w organizacji. Dlatego dość długo to trwało, zanim złapałam taki kontakt. Kiedy poszłam na pierwsze zebranie, okazało się, że jest to młodzieżowa organizacja dla harce‐ rzyków, wykonująca ćwiczenia, jak na obozach, polegające na rozpoznawa‐ niu jakichś mało znaczących celów czy rysowaniu map miasta. Pracując i musząc jednocześnie zarabiać na ubranie i utrzymanie, na bilety kolejowe do domu i tak dalej, nie miałam czasu na jakieś tam bieganie po Warszawie w „celach rozpoznawczych”. Nie tak sobie wyobrażałam swoją rolę w orga‐ nizacji podziemnej. Chciałam nieść konkretną pomoc – na przykład rannym podczas akcji zbrojnych. Pracowałam więc dalej i w miarę możliwości wciąż szukałam. W samej szkole czułyśmy się bezpiecznie – niebezpieczeństwo czyhało na ulicach stolicy. Dookoła szkoły znajdowały się niemieckie urzą‐ dzenia wojskowe i kwatery, a samą dzielnicę zamieszkiwali głównie Niemcy. Budynek szkoły położony był także niedaleko dworca kolejowego, więc bombardowania Warszawy prawie nigdy nie omijały naszego rejonu i bomby spadały tutaj nader często. Z bombardowaniami i alarmami przeciwlotniczymi wiązało się wiele emo‐ cjonujących sytuacji. Pewnej letniej nocy było tak ciepło, że wiele koleżanek spało nago, a podczas wycia syren i towarzyszącego nalotom zamieszania wyganiano nas z pokojów do schronu. Jedna z naszych dziewcząt wybiegła z pokoju tak, jak spała. Dopiero na dole powstało pewne zmieszanie na jej widok. W ferworze ratowania życia ludzie reagują instynktownie i stadnie. Nie wszystkie moje koleżanki znosiły te alarmy równie dobrze, co ja (na ogół byłam opanowana), dlatego niektóre dziewczyny bywały tak przerażone przejmującym wyciem syren i zdezorientowane rozbłyskami flar, że zapomi‐ nały o ubraniu się. Dochodziła do tego apatia powodowana dużą częstotliwo‐ ścią tak zwanych ślepych alarmów, do których się człowiek przyzwyczajał
i zaczynał je lekceważyć. Chciało się nam tak bardzo spać, a tu gdzieś woła‐ ją, gonią. Myśli skupiały się wtedy bardziej na chęci ukrycia się w pokoju aniżeli zejścia do schronu, co kosztowało cenną godzinę snu. Inną z zapamiętanych sytuacji odczułam całą sobą. Po drugiej stronie ulicy stały budynki typu koszarowego, gdzie zakwaterowane były blitzmeden, czy‐ li dziewczęta zatrudnione w wojsku w sekcji łączności. Jak wspomniałam, oprócz pobliskiego dworca głównego, nasza Szkoła Pielęgniarstwa przylega‐ ła także do zajętej przez wojsko Politechniki Warszawskiej. Na dachu stały baterie przeciwlotnicze. Był to obszar wojskowy i pewnej nocy w 1943, a może w 1944 roku zdarzyła mi się rzecz nieprzyjemna. Aby nie iść do schronu i móc się wyspać, musiałyśmy przechytrzyć instruktorki, które znały już nasze kryjówki. Wykombinowałam więc, że najlepiej będzie położyć się w izbie chorych znajdującej się na tym samym piętrze co nasze pokoje. Aku‐ rat nikogo tam nie było, więc zasymulowałam jakąś chorobę i szczęśliwa po‐ łożyłam się, licząc na jedną przespaną noc. Ledwo zasnęłam, gdy przybiegła koleżanka, krzycząc, że ogłoszono alarm i trzeba zejść na dół. Odpowiedzia‐ łam w półśnie, że położyłam się, bo muszę się wyspać. Podchwyciła tę myśl, nie wiedzieć czemu, i położyła się ze mną, po czym szybko usnęłyśmy. Obudził mnie dopiero huk wybuchających tuż koło szpitala bomb. Ku mo‐ jemu zaskoczeniu stwierdziłam, że ocknęłam się druga, bo koleżanki już nie było. Wyskoczyłam z łóżka tak, jak spałam. W pokoju było widno jak w dzień. Flary rozjaśniały teren, a przy okazji mnie oślepiały. Świst nadlatu‐ jących bomb uświadomił mi grozę sytuacji i choć byłam ledwie rozbudzona, to od razu w zdenerwowaniu próbowałam założyć szlafrok, aby po okryciu golizny móc szybko zbiec na dół. W końcu udało mi się, odszukałam po omacku buty. Włożyłam prawy na lewą i lewy na prawą, czując, że coś jest nie tak. Zdjęłam je i trzymając w ręku, pobiegłam do klatki schodowej znaj‐ dującej się na zewnątrz domu. Oszklona od parteru aż po dach, nagle pozba‐ wiła mnie jakiejkolwiek osłony od piekła, które rozpętało się tuż obok mnie. Odniosłam wrażenie, że zaraz coś na mnie spadnie: bomba, odłamki czy kule. Chciałam zbiegać, ale ogarnął mnie tak paraliżujący strach, że moje nogi zrobiły się słabe niczym z waty i nie mogłam się ruszyć nawet na krok. Nie mogłam też ustać. Usiadłam więc na schodach. Byłam na piątym piętrze i położony nieco niżej dach Politechniki pozwalał na obserwację tego, czego nie miałam prawa na co dzień zobaczyć. Świetnie było widać, jak baterie przeciwlotnicze wystrzeliwały koraliki pocisków, śląc je wysoko w niebo.
Z jednej strony wyglądało to pięknie, ale z drugiej upiornie. Wtem rozległ się kolejny wybuch i szyby jęknęły, wybrzuszone od podmuchu, cudem nie roz‐ padając się na kawałki. Była to chyba zasługa papierowych oklein utrzymują‐ cych je w całości. Zdałam sobie wtedy sprawę, że siedząc pośrodku tego akwarium, mogę zostać przeszyta szklanymi sztyletami otaczających szyb. Przeszedł mnie wtedy dreszcz i podsumowałam swoje położenie słowami: – Co za sens tu siedzieć?! Natychmiast zmobilizowałam się do zejścia, zakładając szybko buty. Scho‐ dząc w chwilę później kilka stopni, dostrzegłam piętro niżej słabe światło tlą‐ ce się na szpitalnym oddziale. – Dziewczyny pracują! – oprzytomniałam. Uświadomienie sobie, że inni opanowali strach, pomogło mi natychmiast stanąć na równe nogi. Zachowanie moich koleżanek, okazujących odwagę i odpowiedzialność podczas pełnienia codziennych dyżurów, utwierdziło mnie w przekonaniu, że jest jak zwykle. Zeszłam więc piętro niżej na od‐ dział, na którym koleżanki akurat wyciągały z pokoi na korytarz chorych le‐ żących na łóżkach. Złapałam jakiś fartuch i pomyślałam, że nie mogę być ta‐ kim tchórzem. Zaczęłam im pomagać, zagłuszając swoje instynkty. Na szczę‐ ście żadna z bomb nie spadła na budynek, który był przecież łatwym celem jako jeden z okazalszych obiektów na tym terenie. Ten traf nie był zapewne przypadkowy, bo ówczesna dyrektorka mocno się starała, aby siły sojusznicze wiedziały, że jest tam szpital. Dodawało to nam odwagi. Poza murami poczucie bezpieczeństwa spadało do poziomu nadziei na przeżycie. Wystarczyło znaleźć się w niewłaściwym czasie i miejscu, żeby stracić życie. Dla zwykłego mieszkańca Warszawy najczęściej oznaczało to osaczenie w łapance. Była to niezapowiadana niemiecka akcja pacyfikacyjna polegająca na zatrzymywaniu większej liczby przypadkowych przechodniów (ale także pasażerów tramwajów) na ulicach miasta, aby potem uwięzić ich, przesiedlić, skierować na przymusowe roboty do Niemiec bądź umieścić w obozach koncentracyjnych. Organizowane były znienacka i oprócz charak‐ teru represyjnego miały też okazjonalnie o wiele groźniejszy wydźwięk od‐ wetowy – praktykowany powszechnie przez okupantów wówczas, gdy zabito Niemca. Zatrzymanie w takiej łapance wiązało się z tak zwaną rozwałką, czyli natychmiastowym rozstrzelaniem bez jakiegokolwiek sądu. Nie pomo‐ gła wtedy nawet kenkarta. Nieszczęśników załadowywano wpierw do cięża‐
rówek z plandekami zwanych budami, by po krótkiej jeździe zawlec pod ja‐ kiś budynek, ustawić pod murem (obojętnie kim byli pochwyceni) i bezcere‐ monialnie rozstrzelać. Gdy takie budy przejeżdżały obok naszej szkoły, wie‐ działyśmy o tym, gdyż poznawałyśmy sygnał, jakiego używano w trakcie ta‐ kiego transportu. Ciarki przechodziły nam wówczas po plecach, bo wiedzia‐ łyśmy, że wiozą ludzi na rychłą egzekucję. Nazajutrz rozlepiano listy z na‐ zwiskami rozstrzelanych na słupach ogłoszeniowych, aby wymóc na Pola‐ kach świadomość odpowiedzialności zbiorowej. Tym samym faszyści starali się stłumić działania zbrojne okupowanej ludności i jej organizacji militar‐ nych (oddziałów walki podziemnej). Oczywiście, trzeba było też się wystrze‐ gać jakichkolwiek zatargów z Niemcami, a nawet przypadkowego potrącenia, aby nie być posądzonym o złe zamiary. Kiedy taki incydent miał miejsce, na‐ stępowało szybkie zatrzymanie pechowca przez najbliższy patrol uliczny (a takich było bez liku) i aresztowanie. Można sobie więc wyobrazić, z jakim ryzykiem wiązało się pójście na mia‐ sto. Dla mnie także z wielkim napięciem wywołanym strachem. Dochodziła do tego jeszcze godzina policyjna, wyznaczona na ósmą wieczorem, i obo‐ wiązkowe zaciemnienie. Ten codzienny stres sprawiał, że człowiek trochę się przyzwyczajał do tego niebezpieczeństwa, w przeciwieństwie do wiecznego głodu, który mnie i moim koleżankom stale towarzyszył. Istotną udręką był też brak swobód obywatelskich, polskości czy możliwo‐ ści swobodnego posługiwania się językiem ojczystym. Nie da się tego po‐ równać z sytuacją na emigracji, gdzie wiązało się to z dobrowolnym wybo‐ rem „lepszego życia” na obczyźnie. Dlatego pamiętam szok, jaki przeżyłam, słysząc melodię Rozkwitały pęki białych róż. Spojrzałam na ulicę i zdębiałam na widok idących i śpiewają‐ cych żołnierzy, ubranych w zielone mundury, takie, jakie mieli Polacy. Na moment straciłam orientację, co się dzieje. Serce przyśpieszyło mi, napę‐ dzane nadzieją na wolność, dotychczas stale gaszoną przez dominację oku‐ pantów. Szybko jednak okazało się, że byli to tak zwani szaulisi44, czyli Litwini, którzy po rozpoczęciu wojny przez Rzeszę ze Związkiem Radzieckim mo‐ mentalnie zbratali się z Niemcami, bo ci, walcząc z Armią Radziecką, zostali uznani przez Litwinów za swoich przyjaciół. To tak zwane wojsko litewskie
działało wraz z niemieckim i było znane z mordowania Żydów. Wykonywali egzekucje na nadzorowanych przez faszystów terenach wschodnich, jak rów‐ nież prowadzili je z własnej inicjatywy na samej Litwie. Litwini wstępowali do niemieckiej armii, tworząc własne oddziały pod dowództwem niemiec‐ kim, oficjalnie uznawane za sojuszników, podobnie jak oddziały węgierskie, włoskie i czeskie. 44 Związek Strzelców Litewskich, szaulisi – paramilitarna organizacja litewska powstała w 1919 r. W czasie drugiej wojny światowej z jej szeregów rekrutowała się litewska kolaborancka formacja poli‐ cyjna Ypatingasis būrys, odpowiedzialna za masowe zbrodnie na ludności żydowskiej i polskiej na Wi‐ leńszczyźnie. Pilnowali także gett w Generalnym Gubernatorstwie.
Gdy mi to uświadomiono, rozczarowanie było tak duże, jak wieloletnia na‐ dzieja, co wywołało chwilowe przygnębienie – dlatego ten moment zapadł mi tak mocno w pamięć. Wprowadzona od początku wojny godzina policyjna, trwająca codziennie od ósmej wieczorem do ósmej rano, zakazywała Polakom przebywania poza domami w tym czasie. Trzeba było więc zawsze zdążyć dotrzeć do domu (swojego lub osób zaprzyjaźnionych), aby nie zostać zastrzelonym na ulicy bez ostrzeżenia. W tym samym czasie obowiązywało całkowite zaciemnienie, co wiązało się praktycznie z wyłączaniem światła. W naszym budynku Szko‐ ły Pielęgniarstwa trzy piętra zajmował szpital, który dzięki temu, że prowa‐ dzony był przez polskiego lekarza (prawdopodobnie kolaborującego z Niem‐ cami), mógł mieć zapalone światło przez cały czas. Ciężka i wyczerpująca praca, ciągły stres okupacyjny i permanentna walka o przetrwanie sprawiały, że łaknęłyśmy jakiejś odskoczni od tej trudnej co‐ dzienności. Niestety, na rozrywki nie mogłyśmy liczyć. Do kina się nie cho‐ dziło, zgodnie z powiedzeniem „tylko świnie siedzą w kinie”, było bowiem wiadomo, iż dochód z biletów opodatkowano na rzecz wojska niemieckiego. Porządni Polacy nie odwiedzali więc kin, robiły to jedynie jakieś męty. Nie miałam bliższych koleżanek mieszkających w Warszawie, do których mogła‐ bym chodzić. Dlatego byłam izolowana od świata zewnętrznego i moje życie zaczęło się koncentrować jedynie wokół pracy szpitalnej i internatu. To, co działo się w murach szkoły, musiało mi wystarczyć za wszystkie rozrywki. Gdy w tym światku wydarzało się coś niecodziennego, zapadało mi to głę‐ boko w pamięć. W ten sposób utkwił mi w głowie inny epizod, gdy tuż po zamachu na Kutscherę45 przywieziono do szpitala zamachowca, którego pil‐ nowało dwóch polskich policjantów. Po dwóch dniach jego pobytu zrobił się
nagły szum, przyjechali partyzanci i odbili chłopaka bez jednego wystrzału. Nie wiem, jakie sankcje spotkały potem tych policjantów, bo praktycznie nie stawiali oporu, ale ludzie z podziemia dali im alibi, krępując ich. Dalszych losów tego chłopaka nie znam, zapewne są gdzieś opisane46. 45 Udany zamach żołnierzy oddziału specjalnego Kedywu Komendy Głównej AK „Pegaz” na do‐ wódcę SS i Policji na dystrykt warszawski Generalnego Gubernatorstwa Franza Kutscherę, dokonany 1 lutego 1944 r. w Alejach Ujazdowskich w Warszawie. 46 Rannych – „Lota” i „Cichego” – po odbiciu 1 lutego 1944 r. ze Szpitala Przemienienia Pańskiego przewożono m.in. do szpitala przy Warszawskiej Szkole Pielęgniarstwa przy ul. Koszykowej 78, w którym w tamtym czasie mieścił się także jeden z oddziałów chirurgicznych Szpitala Ujazdowskie‐ go. Tutaj jednak spotkano się z odmową. Ostatecznie ranni zmarli kilka dni później w Szpitalu Wol‐ skiego.
Innym razem opiekowałam się pewną pacjentką, przy której miałam częste dyżury. Była bardzo piękną kobietą w wieku trzydziestu kilku lat i wyjątko‐ wo kulturalną i sympatyczną osobą. Sądzę, że musiała pochodzić z bogatego domu, gdyż wskazywała na to jej elegancja. Zanim trafiła na szpitalne łóżko, spotkała ją tragedia. Esesman gonił chłopaka (w jego pojęciu bandytę, a w moim akowca), który przeskoczył płot i wbiegł na posesję pewnej wilii z ogrodem. Ścigając go, esesman zrobił to samo i nagle dostrzegł poruszającą się sylwetkę za przeszkloną ścianą domu. Nie namyślając się, strzelił w ru‐ chomy cień, po czym wbiegł do willi i zobaczył tę piękną kobietę leżącą na ziemi. Widocznie poczuł wyrzuty sumienia, bo wezwał karetkę, która przy‐ wiozła ranną do szpitala. Pechowo została trafiona w kręgosłup, co spowodo‐ wało niestety paraliż obu nóg i nie można było już jej w niczym więcej po‐ móc. Winowajca finansował jej pobyt w szpitalu, dlatego nocą pełniłyśmy przy niej dodatkowe dyżury, przynosząc kobiecie przynajmniej ulgę w cier‐ pieniu. Było mi jej bardzo żal. Za dyżury pełnione w święta i niedziele mogłyśmy otrzymać co kilka mie‐ sięcy urlop. Nie było to jakąś zasadą, ale raczej czymś pomiędzy nagrodą a przepustką dla zamiejscowych dziewcząt. Cieszyłam się, gdyż mogłam li‐ czyć na chwilową odmianę w codzienności i spotkanie z rodziną, na zapro‐ wiantowanie oraz chwilę wytchnienia od stale towarzyszącego mi napięcia w okupowanej stolicy. Połączenia kolejowe tak się układały, że tuż nad ranem przyjeżdżałam po‐ ciągiem na stację niedaleko rodzimej wsi. Dalej szłam pieszo kilka kilome‐ trów i dochodziłam do Podzamcza Piekoszowskiego, kiedy domowniczki jeszcze spały. Wówczas pukałam w okno sypialni, wołając:
– Proszę otwierać! Mogłam wtedy usłyszeć, jak moja Matka z siostrą prędko wstawały, szep‐ cąc coś cicho. Potem dochodziło do mnie szuranie – zapewne coś tam chowa‐ ły, aby w końcu otworzyć powoli drzwi, zza których wysuwały się blade, przerażone twarze zasłaniające wnętrze sieni. Na mój widok bynajmniej nie krzyczały z radości; rozpętywało się wówczas istne piekło i obrywało mi się zarówno od Mamy, jak i siostry. Dla mnie jednak ważny był sam żart z towa‐ rzyszącymi mu emocjami – wywołane nimi skrajne reakcje mieliśmy na co dzień. Strach był tym większy, bo moich bliskich stale nachodziły jakieś ban‐ dziory. Te ciemne typy przedstawiały się jako partyzanci-akowcy, wymusza‐ jąc zaprowiantowanie. Raz tacy przyszli przed samymi świętami i zabrali wszystko, co zdołali unieść, a przede wszystkim upieczone ciasta i wędliny. Mieli nosa. Dlatego nic dziwnego, że tak to przeżywały. Ale z mojego punktu widzenia było to zabawne i nie mogłam się powstrzymać od płatania takich figli. W nagrodę dostawałam kilka kuksańców. Na bogate zaopatrzenie z domu nie mogłam liczyć, choć zawsze otrzymy‐ wałam jakąś wałówkę. Trzeba było ją jeszcze dowieźć do Warszawy, a to nie było takie proste, gdyż liczne kontrole po drodze groziły co najmniej konfi‐ skatą tego zaprowiantowania. Po kilkudniowym pobycie w domowych piele‐ szach musiałam niestety wracać na swój dyżur.
11. Emocjonujące podróże Podczas jednego z tych powrotów przeżyłam pewną historię. Ówczesne wagony osobowe, tak zwane boczniaki, miały osobne wejścia do każdego z przedziałów. Przejście pomiędzy nimi odbywało się po podłużnych, wą‐ skich podestach podczas jazdy pociągu. Zwykle musieli z tego korzystać konduktorzy, lecz podczas tej podróży kontrolę przeprowadzili Niemcy. Działo się tak powszechnie, więc większość pasażerów była na to przygoto‐ wana, chowając żywność w zmyślny sposób. Okupanci z kolei podczas ta‐ kich rewizji starali się niczym celnicy wykryć kontrabandę, skrupulatnie sprawdzając bagaż, garderobę i przedziały. Było to jedno z narzędzi okupa‐ cyjnego prześladowania, a przy okazji dodatkowe źródło dochodów. Nasi ani myśleli ulec tej presji, dlatego ludzi przemycających do Warszawy bibułę, a także broń, uzupełniała garstka zwykłych pasażerów. Kiedy więc pociąg zatrzymał się ponownie, do naszego przedziału zakradł się niepokój i dosięgnął również mnie, bo nawet moja cebula w walizce mo‐ gła stać się powodem szykan ze strony żołdaków, którzy zapewne wsiadali akurat do wagonów. Każdy jednak starał się zachować pozorny spokój, gdyż nigdy nie było wiadomo, z kim się jedzie. Lokomotywa szarpnęła i ruszyli‐ śmy dalej, nabierając prędkości. Kiedy jechaliśmy już w pełnym pędzie, usły‐ szeliśmy, jak do sąsiedniego przedziału weszli Niemcy. Wówczas pewien siedzący z nami młody chłopak nagle się zerwał i stał przez moment bez ru‐ chu wpatrzony w drzwiczki. Wszyscy spoglądaliśmy na tył jego głowy, cze‐ kając, aż spojrzy na nas, co pomogłoby nam odgadnąć jego zamiary. Nagle zza ściany usłyszeliśmy podniesiony głos, który zadziałał na chłopaka jak sy‐ gnał do działania. Otworzył z impetem drzwiczki i wyskoczył z pędzącego wagonu. Pęd porwał go niczym worek pierza, miał niewielkie szanse na prze‐ życie. Pchane powietrzem drzwiczki zamknęły się, a trzask zamka zlał się ze stukotem kół. W mig zrozumieliśmy, że Niemcy mogli tego nie usłyszeć, i w milczeniu rozsiedliśmy się natychmiast szerzej. Dość prędko zobaczyłam cień nadchodzącego żandarma i ledwo zdążyłam odwrócić głowę w kierunku współpasażerów, kiedy ten zajrzał przez okno. Nikt inny nie spojrzał w tę stronę, bo niby jak – skoro wszyscy spali. Usłyszałam gwałtownie otwierane drzwi, po czym powiało chłodem. Udając rozespanych spoglądaliśmy na wchodzących Niemców. – Bilety i kenkarty do kontroli! – krzyknął polski konduktor, a podróżujący
zaczęli posłusznie przeszukiwać kieszenie. Wyczekaliśmy w napięciu, czy zaczną czegoś dociekać lub czy ktoś ze współpasażerów nie szepnie im czegoś na ucho. Na szczęście nic takiego nie nastąpiło i kontrola przebiegła nader rutynowo, bez specjalnej skrupulatności. Najwidoczniej w poprzednim przedziale znaleźli to, czego szukali. Nasze szkliste spojrzenia, podszyte strachem i niepewnością, na dźwięk trzasku za‐ mykanych drzwiczek przybrały z wolna spokojniejszy wyraz. Dalsza podróż przebiegła więc spokojnie. W trakcie wielu podróży do domu i do rodziny ciotki przeżywałam także inne sytuacje. Była to część mojego życia, jak zresztą wielu. Ograniczając się do kilku, zapamiętałam, jak jadąc po świętach od rodziny ciotki mieszkającej pod Sandomierzem, wujostwo podwiozło mnie na stację w tym mieście. Mia‐ łam wkrótce wsiąść do pociągu z Krakowa do Warszawy. Był to mój pierw‐ szy raz, kiedy podróżowałam od nich do stolicy i tak się akurat złożyło, że ciocia dała mi futro na zimę, wypychając moją walizę po brzegi. Nic dziwne‐ go, że otrzymałam ten prezent, panowała bowiem mroźna aura stycznia 1942 roku. Miałam na sobie wprawdzie ciepły płaszcz, ale futro w stolicy mogło teraz mieć większą wartość, przeto musiało bezpiecznie dotrzeć ze mną do celu. Czekając na peronie wśród gęstniejącego tłumu, dostrzegłam w nadjeż‐ dżających wagonach setki pasażerów. Kiedy pociąg wreszcie się zatrzymał, ludzie zaczęli szturmować wszystkie otwory wagonów. Pomyślałam sobie: Tutaj się nigdzie nie dostanę z takim bagażem. Wiedząc, że z przodu znajduje się zwykle wagon, w którym jeździli koleja‐ rze, podążyłam w jego stronę. Musiałabym jednak przejść przez cały peron, aż do czoła składu i przepchać się przez gęsty tłum z moją cenną i obłą wali‐ zą. Przeczuwając ludzki opór, doszłam szybko do wniosku, że lepiej przejść z tyłu składu na następny, pusty peron i stamtąd wsiąść do kolejarskiego wa‐ gonu. Jak pomyślałam, tak zrobiłam. Ale mój prosty, sprytny plan skompli‐ kował stojący pomiędzy peronami skład towarowy. Wykombinowałam sobie, że przejdę przez niego i jak zaplanowałam, dotrę do czoła mojego pociągu. Zauważyłam na tych wagonach towarowych takie małe platformy i weszłam na najbliższą. Wtedy poczułam szarpnięcie, więc złapałam się odruchowo jedną ręką poręczy, kurczowo trzymając w drugiej ciężką walizę. Zanim ochłonęłam, towarowy ruszył, ale w przeciwnym od zamierzonego przeze mnie kierunku! Co teraz?! – myślę. – Wyskoczyć?! Nie mogłam jednak tego zrobić, bo od‐
rzuconej walizie groziłoby rozbicie i rozrzucenie cennej żywności, która też tam była ukryta. Wahałam się, a pociąg nabierał prędkości. Skrępowana dłu‐ gim płaszczem, bałam się zeskoczyć. Ostatecznie odkryta platforma, owiewa‐ na mroźnym powietrzem, zmusiła mnie do postawienia walizy i przykrycia się obdarowanym futrem, chroniąc przed przeszywającym zimnem. Zrezy‐ gnowana usiadłam na niej. – Na razie jest południe i przyświeca słońce. Nie jest źle – pocieszałam się, mając nadzieję, że niedługo pociąg gdzieś w końcu stanie. Niestety, jechał i jechał, oddalając mnie coraz bardziej od Warszawy, a przybliżając do Kielc. Po jakiejś godzinie nagle zatrzymał się w szczerym polu. Wysiadłam od razu, ściągając ciężką walizkę. Było mi obojętne, gdzie jestem, byleby nie jechać już dalej w przeciwnym kierunku. Zaczęłam się rozglądać za jakimiś budynkami koło toru, ale horyzont świecił pustkami. Moją uwagę zwrócił metaliczny dźwięk za plecami. Spoglądam, a tam jakiś jegomość obstukuje koła. Był tak samo zaskoczony moim widokiem jak ja jego i zapewne szybciej spodziewałby się diabła aniżeli baby. – Co pani tu robi? Opowiedziałam, jak było, a on na to: – Ma pani szczęście, że skład zatrzymuje się w Skarżysku. Normalnie robi to dopiero w Tarnowie47. 47 169 km drogi.
Poradził, by pójść dwa kilometry wzdłuż torów, po których dojdę do stacji w Suchedniowie. Tamtędy przejedzie kolejny pociąg z Krakowa do Warsza‐ wy i powinno być w nim luźno. Kiepsko – pomyślałam bez entuzjazmu, spoglądając na ciężką walizę. – Niech pani zaczeka – rzekł domyślny kolejarz i dodał: – Jak tylko skoń‐ czę sprawdzanie, to pomogę. Faktycznie, wziął potem walizę i poszliśmy na miejsce, gdzie przesiedzia‐ łam zaledwie kilka chwil w poczekalni, kiedy nadjechał mój pociąg, do któ‐ rego wsiadłam bez żadnego kłopotu. Kolejny raz miałam szczęście. Kiedy indziej przeżyłam chwile grozy w podróży, i to mimo całkiem nie‐ winnej sytuacji. Tym razem jechałam z Warszawy do domu i w pociągu przysiadł się do mnie młody chłopak. Przedstawiliśmy się, mówiliśmy sobie per „pani” i „pan”, bo wtedy jeszcze obowiązywała taka etykieta i wciągnęli‐ śmy się w ciekawą rozmowę. Kiedy dojeżdżaliśmy do Kielc, wstałam i mó‐
wię: – Tu wysiadam. A on, że też. No dobra – pomyślałam. Pożegnaliśmy się i znikł mi z oczu. Był wiosenny świt w maju lub czerwcu 1942 roku i zrobiło się już na tyle widno, aby można było zobaczyć innych podróżujących, nie dostrzegłam jednak nikogo znajomego. Po chwili podsta‐ wiono pociąg w kierunku Częstochowy, do którego wsiadłam; ku mojemu zdziwieniu w przedziale spotkałam tego samego chłopaka. Od tego momentu zaczęłam się niepokoić. Obawy wzrosły, gdy sytuacja powtórzyła się podczas dojeżdżania na kolejne miejsce mojej wysiadki. Wychodzę z wagonu na do‐ celowym przystanku kolejowym pośród lasu i widzę, że on także wysiada. Pociąg ruszył, pozostawiając nas samych. Skierowałam się więc od razu w stronę odległego domu, zastanawiając się nad dalszymi możliwymi scena‐ riuszami. Wyciągałam nogi, ile miałam sił, starając się szybko zniknąć mu z oczu. Niestety, usłyszałam za sobą szybko doganiające mnie kroki. Opano‐ wał mnie lekki strach, zacisnęłam niedużą piąstkę i naszykowałam się, by od‐ wrócić jego uwagę przez odrzucenie walizy. Wtem słyszę tuż przy mnie jego głos: – Ma pani przy sobie pieniądze? Nogi się pode mną ugięły. Chce mnie obrabować! – myślę sobie. – Jedzie ze mną, w lesie pyta o pieniądze! Usztywniłam się, odpowiadając, że nie mam pieniędzy i jadę do domu. Chłopak zorientował się, co się ze mną dzie‐ je, zobaczywszy mój wyraz twarzy, na której nie było śladu uprzejmości, i się roześmiał. – Szkoda, bo słychać pierwszy głos kukułki! – I dodał: – Mówi się, że jak się ma przy sobie pieniądze, to dobrze wróży. Przez chwilę jeszcze nie rozumiałam, co to ma wspólnego z rabunkiem. Dopiero kiedy wyjaśnił mi cel swojej podróży, uwierzyłam w jego dobrą wolę. Okazało się, że był amantem siostry mojej koleżanki. I pomyśleć, że ten dziwny zbieg okoliczności omal nie doprowadził mnie do zawału. W okupowanej Warszawie przydarzyło mi się jeszcze inne, niecodzienne zdarzenie związane z podróżowaniem pociągiem. Po świętach wracałam od ciotki Kosickiej do szkoły pielęgniarskiej. Napakowała do mojej walizki jaj, masła i kiełbas, mających trafić do innej ciotki mieszkającej w stolicy. Zapa‐ kowałam to tak, aby jedzenie było starannie ukryte w środku pod odzieżą,
dodatkowo położyłam na wierzchu i po bokach ubrania oraz pantofle na zmianę – najlepsze, jakie miałam. Gdy mój pociąg wjeżdżał na stację w Ży‐ rardowie, po drugiej stronie peronu stała już EKD48 do Warszawy. Tymcza‐ sem jakiś Niemiec wydawał głośne polecenia w przeszukiwanym, sąsiednim przedziale, co było słychać także w naszym. Mój niepokój narastał, wzmaga‐ jąc dodatkowo moje napięcie związane z przesiadką. 48 Warszawska Kolej Dojazdowa mająca historię sięgającą początków XX w., zwana Elektryczną Koleją Dojazdową.
Gdy pociąg stanął, wybiegłam od razu w kierunku kolejki i kiedy chciałam do niej wsiąść, drzwi zaczęły się zamykać. Zaryzykowałam jednak, wskaku‐ jąc do środka, lecz ciężka walizka została nieco za mną. Stojący na peronie służbowo schupo49 wykorzystał to i w ostatniej chwili wyrwał mi ją z ręki, pozostawiając z niczym w odjeżdżającej kolejce. Obejrzałam się za siebie i zobaczyłam Niemca trzymającego moją cenną walizkę. Zamiast żalu z po‐ wodu straty bagażu, poczułam wściekłość! Już sama myśl o stracie mojego garderobianego majątku nie pozwalała mi tak tego pozostawić. 49 Schupo [wym. szupo] – funkcjonariusz niemieckiej policji porządkowej, wykorzystywanej pod‐ czas drugiej wojny światowej do utrzymywania terroru w krajach okupowanych.
– Nie podaruję mu tego! – powiedziałam do siebie. Na następnej stacji przesiadłam się na jadącą z powrotem kolejkę do Żyrar‐ dowa. Na peronie było pustawo. Podeszłam więc do jakiegoś kolejarza i spy‐ tałam, gdzie mogę znaleźć tego schupoka. Wskazał mi jakieś miejsce. Od razu go dojrzałam. Podeszłam do niego zdecydowanym krokiem i powiedziałam po niemiecku pewnym siebie głosem: – Panie! Coś pan zrobił?! – Widząc jego zaskoczenie, dorzuciłam: – Moją walizkę chciałeś rozwalić?! Zażalenie złożę na pana. Pracuję w szpitalu woj‐ skowym! Na potwierdzenie wagi moich słów wyciągnęłam kenkartę i krzycząc wręcz na niego, w dalszym ciągu informowałam go o tym, że będąc pracow‐ nicą szpitala, śpieszę się na dyżur. Zaskoczony, posłusznie odpowiedział, że sprawdzi tylko, czy są tam rzeczy osobiste. Otworzył drzwi hali pełnej waliz i tobołków poodbieranych Pola‐ kom. Na szczęście szybko dostrzegłam swoją, która była jeszcze na wierz‐ chu. Wskazałam ją i nie czekając na pozwolenie, sięgnęłam po nią. Zdecydo‐ wanie otworzyłam bagaż, pokazując jego zawartość. Spojrzał na nią z waha‐
niem. – Widzi pan? Same rzeczy osobiste! – oznajmiłam przekonująco. Oddał mi walizkę, choć nie przeprosił, ale też nie czekałam na to, tylko okazując niezadowolenie, zamknęłam wieko i mocno chwytając za rączkę walizy, wyszłam z hali. Nie oglądając się za siebie, pewnym krokiem do‐ szłam do peronu. Dopiero kiedy postawiłam bagaż w oczekiwaniu na EKD, poczułam, jak zaczynają mi drżeć nogi. Usiadłam, patrząc w stronę, skąd miała nadjechać kolejka. Wtedy zdałam sobie sprawę, że tak naprawdę urato‐ wała mnie kenkarta, a także jego zaskoczenie moim pryncypialnym zachowa‐ niem. Prawdopodobnie uznał, że tak mogła zrobić tylko Polka związana z kimś ważnym, gdyż na co dzień wszyscy starali się być niewidzialni, aby czasem nie zwrócić na siebie uwagi. Sama przekonałam się też później, że trzeba było na nich patrzeć z góry, tak jak oni robili wobec nas, a wówczas tracili rezon. Nie sprawdzając, czy mnie obserwuje, wsiadłam do następnego EKD i od‐ jechałam, pozostawiając stację za sobą. Dopiero wówczas poczułam ulgę, a wraz z nią rozluźnienie rozbrajające wcześniejszą determinację. Wtedy uzmysłowiłam sobie, jak daleko się posunęłam, i doszłam do wniosku, że drugi raz bym już tego nie zrobiła. Szczęście mnie jednak nie opuszczało, a jak los potrafił nim żonglować, mogłam się przekonać w innej sytuacji. Idąc na dyżur do jednego ze szpitali, zobaczyłam wielu ludzi przy słupie ogłoszeniowym. Coś mnie tknęło i także spojrzałam na zamieszczone tam obwieszczenie z listą rozstrzelanych. Ku mojemu zaskoczeniu znalazłam na niej znajome mi nazwisko, które nosili nasi sąsiedzi z Sandomierskiego. Zapamiętałam imię i przy kolejnych odwie‐ dzinach w domu rodzinnym zapytałam, czy to ktoś znajomy. Był to niestety syn naszych sąsiadów, który przyjechał do Warszawy na tajne komplety. Za‐ ledwie po tygodniowym pobycie został przez przypadek zatrzymany na ulicy i w ramach represji od razu rozstrzelany. Nadszedł kwiecień 1943 roku, gdy wybuchło powstanie w getcie. Wywoła‐ ło to poruszenie. Zapamiętałam jednak taką chwilę w maju, kiedy ono się już paliło, a stłamszony przez okupanta zryw dogasał. Wówczas Niemcy zaczęli likwidować całe getto. Otóż pewnego, majowego popołudnia spoglądałyśmy z położonego nad siódmym piętrem szkolnego tarasu na unoszące się stamtąd dymy. Zwykle chodziłyśmy się tam opalać, co przy okazji jednoczyło nas i pozwalało bliżej się poznać. Tym razem jednak wstrząśnięta usłyszałam
z ust jednej z koleżanek: – Popatrz, wreszcie tych Żydów wykończą. Zrobiło mi się strasznie głupio. Odwróciłam się do niej i powiedziałam zi‐ rytowana: – Słuchaj! Dzisiaj Żydów, jutro nas. Zamilkła. Takie emocje pojawiały się w warunkach długotrwałej walki o przeżycie. Ale w tych samych warunkach, a nawet miejscu, ocierałam się o przeciw‐ stawne postawy. Uczęszczała z nami na zajęcia Zosia Pawłowska, tleniona blondynka, bardzo miła i ładna dziewczyna z dużymi czarnymi oczami. Do‐ piero po wojnie dowiedziałam się, że była Żydówką, która się u nas ukrywa‐ ła. Podobno nasza dyrektorka to wiedziała, ale nikt z nas nie miał o tym poję‐ cia. Jak się okazało, była to skuteczna konspiracja, skoro Zosia dotrwała tam bezpiecznie aż do końca wojny. W ten sposób Polacy ocalili jej życie. Takie sprzeczne zachowania występowały nie tylko w poglądach pojedynczych lu‐ dzi na wojenną rzeczywistość, ale także na skalę społeczną i narodową. Wcześniej bowiem, w kwietniu 1943 roku, niemieckie radio podało wiado‐ mość o odkryciu w Katyniu zbiorowego grobu polskich oficerów zamordo‐ wanych przez NKWD. Niemcy chcieli zawczasu odciąć się od odpowiedzial‐ ności za zbrodnię, ale wydaje się mi, że chcieli też uniknąć destabilizacji w okupowanej Polsce. Później opisali ten mord na rozlepianych plakatach, opisując, co tam znaleźli, i wskazując przy tym wyraźnie na bolszewików jako sprawców. Zresztą Niemcy zawsze dbali o dobrą propagandę, zamiesz‐ czając na plakatach, w gazetach i kronikach filmowych przede wszystkim swoje zwycięstwa, a przemilczając porażki. Polacy robili to także, ale z konieczności w bardziej ukryty sposób. War‐ szawiacy zamieszczali na przykład ogłoszenia prasowe o zakamuflowanych treściach, takich jak: „Uciekł pies »Hes« do Anglii”, „Przyprowadzić sukin‐ syna za dopłatą do Berlina” albo: „Wyprawiam skórki i byralesów” – od słów niemieckiego hymnu: Deutschland über alles (Niemcy ponad wszystko). Niemcy nie rozumieli, o co chodzi, a Polacy mieli z tego ubaw i pokrzepie‐ nie. Innym elementem wojny plakatowej prowadzonej przez Armię Krajową stało się wykreowanie na murach Warszawy symbolu Polski Walczącej ze znaną kotwicą czy też napisy „PPR”, od których prowadzono w dół słowa „Płatne Pachołki Rosji”. Działania te dawały nam nadzieję, a okupant nie mógł się czuć w pełni bezpiecznie.
Tak dotrwałam do lata, a wraz z nim zaczynało się korzystanie, głównie w słoneczne niedziele, z kąpieli w Wiśle. Dawało to odrobinę normalności i swobody. Miałyśmy tam upatrzone pewne miejsce od strony szkolnej pral‐ ni, gdzie piaszczysta plaża pozwalała na wygodne leżakowanie i bezpieczną ochłodę w wodzie po kolana. Od głównego nurtu rzeki odgradzała nas two‐ rząca swoisty brodzik łacha piasku, na której można było pobiegać. Sama rzeka bardzo często zmieniała koryto, tworząc często takie łachy, ale już obok nich można było nagle napotkać silny nurt i być porwanym przez wiry. Potrzeba normalności i relaksu sprawiały, że nie mogłam się doczekać na otwarcie sezonu, dlatego kiedy nadeszło pierwsze słoneczne popołudnie w czerwcu, wyrwałyśmy się w to miejsce z koleżanką. Po drodze rozmawia‐ łyśmy podniecone o pływaniu, z czego wynikało, że obie robimy to dobrze. Doszłyśmy dosyć szybko do tej łachy, a następnie na jej koniec, aby ocenić zmiany, jakich dokonał żywioł od ubiegłego roku. Stanęłam blisko rzeki i na‐ gle zsunęłam się do wody wprost w głęboki na kilka metrów nurt. Dobrze, że umiałam pływać, bo zdołałam od razu wypłynąć na powierzchnię. Gdy ochłonęłam, postanowiłam dopłynąć do łachy, by powrócić na piasek. Wpa‐ dła na mnie jednak koleżanka. Zaskoczona, przez moment nawet ucieszyłam się z jej towarzystwa, ale spokój szybko zmącił mi jej wystraszony wyraz twarzy. – Nie umiem pływać! – wypluła z siebie po pierwszym zachłyśnięciu. – Spokojnie – powiedziałam, czując, że silny nurt znosi mnie od brzegu. Włożyłam w ruchy ramion i nóg maksimum siły, dzięki czemu zdołałam podpłynąć do słabej pływaczki, która tymczasem zaczęła trzepotać rękoma, wzbijając rozbryzgi wody. Po minie koleżanki odgadłam, że nie są to wygłu‐ py, a rozpaczliwa walka o życie. Nie zawahałam się jej ratować. Ale nie zdą‐ żyłam jej nawet pochwycić, bo natychmiast mnie złapała i jak pająk sparali‐ żowała moje ruchy. Mocne objęcia sprawiły, że z ratującej stałam się ofiarą tonącej. Zaczęła mnie brutalnie wykorzystywać, by zaczerpnąć powietrza, wpychała pod wodę, wykorzystując moje obojczyki jako trampolinę. Zaczęła się walka na śmierć i życie. Szarpałyśmy się obie, bo w przeciwieństwie do niej, chciałam się odepchnąć dla odzyskania swobody ruchów. Ale wskutek niedotlenienia traciłam coraz bardziej siły. Podobnie nie mogłam wydusić z siebie jakiegokolwiek dźwięku. Będąc pod wodą, obciążona sprawczynią całego zamieszania, nie słyszałam niczego oprócz szumu. Nurt był tak silny, że kiedy na krótko się wynurzałam z toni, widziałam, że znosi nas pod most
Poniatowskiego. Traciłam szybko siły i miałam coraz większe problemy z za‐ czerpnięciem powietrza. Gdy wypływałam na powierzchnię, widziałam roz‐ grzane i falujące nad odległym piaskiem powietrze, a na piasku inne koleżan‐ ki. Potem następowała ciemność. Znalazłam się na granicy życia i śmierci. Takich chwil się nie zapomina. Chyba wtedy, któraś z koleżanek zawołała do przepływającego kajakarza i kiedy traciłam już przytomność, zostałam w ostatniej chwili wyciągnięta z wody do kajaku. Chłopak ten mówił później, że słyszał wołanie o pomoc, ale jego dziewczy‐ na stwierdziła, że to jakieś wygłupy, i już zamierzał nas zignorować, dziwne ruchy mojej koleżanki wydały mu się jednak podejrzane. Długo leżałam na brzegu, zanim zdołałam wstać o własnych siłach i otrząsnąć się z szoku. Gdy odzyskałam zdolność logicznego myślenia, zirytowałam się, że sama źle oceniłam sytuację i niewiele brakowało, abyśmy się obie utopiły. Potrafi‐ łam dotąd unikać śmiertelnych niebezpieczeństw okupacyjnych, bo je zna‐ łam, a straciłabym życie z powodu zagrożenia wynikającego z niewiedzy. Jednak moje życie miało też liczne blaski i uczestniczyłam w wielu przy‐ jemnych i zabawnych sytuacjach. Pewnego dnia nadeszły imieniny mojego wuja Tadeusza. Wśród zaproszo‐ nych gości było także dwóch młodych studentów, z którymi szybko się skumplowałam, dowcipkując i żartując. Atmosfera była na tyle wesoła, że nawet nie zauważyliśmy, gdy trzeba było wyjść, aby zdążyć dotrzeć do mieszkań przed godziną policyjną. Jak to często bywa, gdy się coś robi w ostatniej chwili, nieoczekiwanie zgasło światło elektryczne, została tylko paląca się świeczka. Nie mogło to być dla nas przeszkodą, szybko poubierali‐ śmy się i wyszliśmy na ciemny korytarz. Założyłam wtedy kapelusz z mod‐ nym wówczas dużym rondem, mający z przodu podniesioną główkę, a z tyłu małe rondko. Wyszliśmy na ulicę, natrafiając od razu na przejeżdżający tram‐ waj. Skorzystaliśmy z tej okazji, podwożąc się w pobliże naszych domów, wszyscy w dobrym nastroju, podtrzymywanym przez niewielką ilość spoży‐ tego na imieninach likieru. Wysiadłam pierwsza, oni pojechali dalej. Po chwili zauważyłam, że przechodnie dziwnie na mnie patrzą, ale dobry hu‐ mor kazał mi potraktować to jako zbyt przyziemne zachowanie spiętych nad‐ chodzącą godziną policyjną ludzi. Kiedy wróciłam do internatu, portier wpu‐ ścił mnie, lecz również dziwnie mi się przyglądał. To już było zastanawiają‐ ce. Dlatego, wchodząc do windy, spojrzałam uważnie w oświetlone lustro. Jak się okazało, mój kapelusz założyłam wcześniej tyłem na przód, co wyglą‐
dało komicznie; widok ten też mnie rozbawił, tak że wybuchłam niepohamo‐ wanym śmiechem. Drżącą windą podjechałam na piętro z naszymi pokojami i wyszłam na korytarz, do końca którego musiałam dojść. Nie zdając sobie sprawy, że śmieję się tak głośno, rozbudziłam całe piętro. Koleżanki złapały mnie tuż przed wejściem do pokoju i musiałam im wytłumaczyć swoje za‐ chowanie. Widocznie nie było to wystarczającym uzasadnieniem, gdyż do‐ stałam od nich reprymendę. Jeszcze kładąc się spać, dziwiłam się, że nie ro‐ zumieją oczywistego powodu mojej wesołości – a przecież był widoczny! Z oficjalnych wydarzeń kulturalnych, trafiły mi się takowe dużo później, bo dopiero w 1944 roku; ale za to były to od razu perełki kulturalno-patrio‐ tyczne, do których można zaliczyć przedstawienie Krakowiacy i Górale50, uchodzące oficjalnie za sztukę ludową, oraz zorganizowany w prywatnym mieszkaniu koncert Bacewiczówny51. Wcześniej było nie do pomyślenia, aby mogły zdobyć nawet cichą akceptację, zapewne jednak mało pomyślny dla hitlerowców rozwój sytuacji na froncie sprawił, że zaczęli się starać o po‐ prawę swojego wizerunku, chcąc zyskać przychylność Polaków. Wkrótce miał jednak nadejść zryw, o którym się wprawdzie mówiło, nikt jednak nie wiedział, kiedy nastąpi. Wielu łączyło go ze zbliżającymi się Rosjanami. 50 Premiera Snu nocy lipcowej odbyła się 5 maja 1944 r. w jawnym teatrze Rozmaitości Jar. Pod tym tytułem kryło się widowisko ludowe z pieśniami i tańcami w pięciu odsłonach, stanowiące połą‐ czenie Krakowiaków i Górali i przeróbki Kamińskiego pt. Zabobon, czyli Krakowiacy i Górale. 51 Grażyna Bacewicz (1909–1969) – znana na arenie międzynarodowej polska kompozytorka i skrzypaczka.
12. Powstanie Warszawskie Powstanie Warszawskie zastało mnie w Szpitalu Wolskim w trakcie niepla‐ nowanego dyżuru, gdy pełniłam funkcję instrumentariuszki. Może ktoś zapy‐ tać: Jak to się stało, że znalazłam się w samym ferworze działań powstań‐ czych i wśród ogromnego zagrożenia, jakie ze sobą niosła walka zbrojna z niemieckim okupantem? Żeby odpowiedzieć na to pytanie, wrócę do swo‐ ich losów przed wybuchem powstania. Wcześniej były już przebłyski, że coś takiego się wydarzy. Po skończeniu szkoły, tuż przed podjęciem pracy, mia‐ łam kilka wolnych dni i pojechałam w ich trakcie do domu, do Podzamcza pod Kielcami. Śpieszyłam się, bo musiałam wracać najpóźniej w niedzielę, gdyż w poniedziałek zaczynałam pracę w szpitalu. Ale na stacyjkę usytuowa‐ ną na początku wsi, niemal w lesie, furman podwiózł mnie już w sobotę wie‐ czorem, bo chciałam zdążyć na nocny pociąg do Kielc. Taka byłam przejęta, ale też niespokojna w tych wojennych czasach. Był to dla mnie ważny mo‐ ment w życiu – pierwsza praca zawodowa i nie chciałam ryzykować spóźnie‐ nia się na dyżur, wiedząc, że czasy były niepewne. Był lipiec 1944 r. Wiele się nie pomyliłam, zamiast planowego pociągu osobowego na torach pojawiło się bowiem coś dziwnego. Po szynach jeździła lokomotywa pancerna z reflektorami oświetlającymi obie strony torów. Fur‐ man, widząc zagrożenie, zostawił mnie samą przed stacyjką i uciekł z wo‐ zem. Schowałam się w krzaki, ponieważ co chwila reflektory oświetlały oko‐ licę i bałam się, że mogę zostać postrzelona. Siedziałam cicho przez kilka go‐ dzin, aż wreszcie pociąg przestał jeździć i piechotą wróciłam do domu. Oka‐ zało się, że wcześniejszy pociąg specjalny, który jechał z wojskiem niemiec‐ kim uciekającym ze wschodu, został ostrzelany przez partyzantów. Wówczas Mama powiedziała mi, żebym została w domu, bo nie mam po co wracać do Warszawy. Odpowiedziałam jej, że muszę tam jechać, bo przecież będzie po‐ wstanie i chcę tam być w tym czasie. Na drugi dzień Mama, widząc moje zdecydowanie, poprosiła sąsiada ze wsi, aby zawiózł mnie bezpośrednio do Kielc na dworzec kolejowy. Przyjechaliśmy na miejsce, lecz pociągi jeździły już nieregularnie i za bardzo nie było wiadomo, kiedy będę mogła stamtąd ruszyć dalej. Na szczęście podstawiono jakiś pociąg, który miał odjechać po południu. Po wielu godzinach czekania wsiadłam zadowolona i pomyślałam sobie: Jazda do Warszawy! W stolicy na Dworcu Wschodnim zastał nas alarm lotniczy. Od razu wysa‐
dzono wszystkich z pociągu i skierowano na Pole Mokotowskie. Gdy tam do‐ tarłam, wszyscy pasażerowie siedzieli na ziemi i czekali, aż będzie można stamtąd pójść. Widok był przepiękny, zobaczyliśmy bowiem, jak kolorowe koraliki wylatywały w górę, wystrzeliwane przez niedaleko usytuowaną arty‐ lerię przeciwlotniczą, z samolotów zrzucane były flary świetlne, a to wszyst‐ ko powodowało, że zrobiło się widno. Wśród mnóstwa koczujących na łące podróżnych zebrało się wokół mnie pięcioro czy sześcioro z nich – młodych tak jak ja – i zrobiło się wesoło. Śmialiśmy się, żartowaliśmy, spoglądaliśmy na świetlne efekty, co kontrastując ze złowrogą sytuacją, wzbudziło duże za‐ interesowanie, toteż wokół nas zebrała się spora grupa. – Co u was tak wesoło? – pytali zdziwieni ludzie. Sami byli przerażeni i sfrustrowani, obserwując wydarzenia, dlatego łaknę‐ li jakiegoś powiewu optymizmu. Właśnie ten humor dodawał im otuchy, więc gromadzili się wokół nas. Przesiedzieliśmy tak do pierwszej czy drugiej w nocy, do momentu zakończenia alarmu. Podstawili pociąg i mogliśmy kon‐ tynuować podróż w kierunku Dworca Centralnego, a stamtąd poszłam do mieszkania. Było wyjątkowo pusto. Niemieccy żołnierze pochowali się gdzieś w swoich kwaterach i jednostkach, pozostawiając po raz pierwszy uli‐ ce bez nadzoru. Było to dla mnie uspokajające, gdyż znajdując się z koniecz‐ ności w środku godziny policyjnej, nie byłam zagrożona zatrzymaniem koń‐ czącym się zwykle śmiercią, a przecież w oczach okupantów nie mogłam mieć niczego na swoje usprawiedliwienie. Dotarłam do internatu i co dziwne, nie napotkałam żadnego z niemieckich patroli, które dotąd jeszcze nigdy nie zrejterowały. Następnego dnia w poniedziałek 24 lipca 1944 r., poszłam do Szpitala Wolskiego podjąć pracę. Tam poznałam kierowniczkę sali operacyj‐ nej, Barbarę Wordzian, która pokazała mi salę i zapoznała mnie z obowiązka‐ mi instrumentariuszki. Szpital nasz był olbrzymi. Posiadał wiele kondygnacji i skrzydeł. Mieliśmy też spore zaplecze i własne podwody52, którymi przy‐ woziło się zaopatrzenie z Komarowa, niedalekiej wsi. 52 To były najczęściej wozy z końmi, którymi przywoziło się zaopatrzenie. Dawniej podwoda była jedną z tak zwanych posług komunikacyjnych wynikających z prawa książęcego (łac. ius ducale), obo‐ wiązującego w średniowiecznych monarchiach patrymonialnych (np. w Polsce za pierwszych Piastów). Polegała na obowiązku dostarczenia na potrzeby władcy lub jego ludzi koni wierzchowych.
Po tygodniu pracy dowiedziałam się, że Alejami Jerozolimskimi ewakuują się wojska niemieckie. Chciałam zobaczyć pobitych wrogów, aby nasycić oczy widokiem pokonanych. I rzeczywiście, Alejami ciągnęły sznury wojska
niemieckiego. Żołnierze szli pieszo, zmęczeni, brudni i nieogoleni, ze spusz‐ czonymi głowami. Jednym słowem, „bida z nędzą”. Nie byli już tacy butni. Jechały wraz z nimi także małe wozy – zwane rosyjskimi – z charaktery‐ stycznym wysokim kabłąkiem zamocowanym u dyszla, ciągnięte przez małe, także zabiedzone konie. Widok był niesamowity i wszyscy warszawiacy sto‐ jący w szpalerze cieszyli się, wierząc, że okupanci już uciekają! Na ulicach pełno było młodzieży, zwłaszcza chłopców z futerałami na instrumenty. Wia‐ domo było, że jest w nich broń, miałam jednak wrażenie, iż słabnący okupan‐ ci byli nieco naiwni i ich nie zatrzymywali. Ten entuzjazm udzielał się wszystkim mieszkańcom i napawał nadzieją na szybki już koniec wojny, któ‐ ry mogli przyśpieszyć oni sami, a niespotykana bierność okupantów wręcz zachęcała do działania. Widok przegrywających Niemców oraz docierające do warszawiaków informacje o Sowietach nadciągających nad Wisłę potęgo‐ wały entuzjazm i wzmagały nastroje patriotyczne, a wspomniane futerały wskazywały, że powstanie zbrojne jest w trakcie przygotowania i lada mo‐ ment wybuchnie. Musiałam się wyprowadzić z internatu szkoły pielęgniar‐ skiej, którą niedawno skończyłam, i zamieszkać w opuszczonym mieszkaniu znajomych, którzy wyjechali na czas wojny na wieś. Znajdowało się ono przy ulicy Żurawiej w Śródmieściu, skąd miałam około pół godziny drogi do szpi‐ tala. Minęło kilka pierwszych dni mojej pracy pielęgniarskiej, w trakcie których poznawałam techniki konserwacji narzędzi chirurgicznych, kiedy jedna z mo‐ ich koleżanek ze szkoły poprosiła mnie o zamianę dyżurów. Wytłumaczyła, że na wieść o zbliżających się Rosjanach chciałaby pojechać po rodziców od‐ poczywających na prawobrzeżnej stronie Wisły, aby ich przywieźć na naszą stronę, gdzie będą bezpieczniejsi. Więcej już jej nie zobaczyłam i później do‐ wiedziałam się, że zginęła w powstaniu. Objęłam więc pierwszy dyżur pierwszego sierpnia, to jest po dwóch tygo‐ dniach wdrażania się do pracy jako instrumentariuszka. W czasie dyżurów pielęgniarka przebywała piętro poniżej sali operacyjnej, w apartamencie z pełnym umeblowaniem. Było bardzo ciepło. W trakcie dyżuru, wieczorem, dowiedzieliśmy się od budowniczych pobli‐ skiej barykady o wybuchu Powstania Warszawskiego. Barykada została wzniesiona tuż za naszym szpitalem, z tyłu, w okolicach ulic Płockiej i Gór‐ czewskiej. Z powstańcami utrzymywaliśmy kontakt, dopóki barykada była wznoszona. Później już nic do nas nie docierało. Barykada wyznaczyła nieja‐
ko granicę walczącej Warszawy. Nie dowiedzieliśmy się, co mieli na wzglę‐ dzie ówcześni dowódcy powstania, ale zbudowanie jej w tamtym miejscu sprawiło, że nasz szpital wraz z nami znalazł się nagle pomiędzy frontem nie‐ miecko-rosyjskim a powstaniem. Można rzec, na ziemi niczyjej, bezbronny, pozostawiony na pastwę niemieckich żołdaków. Dla mnie ten pierwszy dzień powstania minął spokojnie. Cieszyliśmy się, że Rosjanie już dochodzą do Wisły, przepędzą Niemców, a my będziemy wolni. Następnego dnia na wie‐ ży kościoła św. Wojciecha usadowił się snajper, który zaczął strzelać do każ‐ dego, kto szedł ulicą Wolską lub Płocką. Zginęło wówczas dwóch przypad‐ kowych przechodniów. Ich śmierć obnażyła naszą sytuację, ale niestety nie mieliśmy na to żadnego wpływu, więc staraliśmy się przynajmniej odizolo‐ wać psychicznie i pracować jak dotąd. Jednak nie było to w pełni możliwe. Pod płaszczykiem fałszywego spokoju czaił się niepokój wynikający z nama‐ calnego już zagrożenia, choć wciąż wierzyliśmy, że wyzwolenie nadejdzie lada moment. Trzeciego dnia przyszedł do nas ze Śródmieścia profesor Grzybocki (der‐ matolog), który zburzył ten entuzjazm stwierdzeniem: – Nie ma się co cieszyć. Rosjanie rzeczywiście doszli do Wisły, ale stanęli i nie mają zamiaru jej przekraczać. Będziemy musieli dać sobie radę sami. Uszło z nas trochę optymizmu i odtąd niepokój zastąpiły narastające obawy o nasz los, troska o własny los, tym większa, że nadeszły do nas złe wiado‐ mości o zbliżających się wojskach niemieckich, które wzmocniły słabe siły, wycofane wcześniej poza miasto. Potrzask przestał nam grozić, już w nim byliśmy! Wymiana spojrzeń na korytarzu z napotykanymi koleżankami z pra‐ cy i lekarzami mówiła wiele, lecz towarzyszący im uśmiech napawał otu‐ chą – jesteśmy razem. Czwartego dnia powstania zaczęli do nas przychodzić ludzie z domów przy ulicy Wolskiej, od których dowiedzieliśmy się o masowych egzekucjach mieszkańców miasta. Jako ocalali, ale postrzeleni, szukali u nas pomocy. Były to kolejne niewinne ofiary faszystowskiego odwetu. Na tej ulicy usytu‐ owany był również inny Szpital św. Stanisława. Od kilku z rannych, którzy jako jedyni zdołali stamtąd uciec i przedostać się do nas pomimo wielu ran postrzałowych, dowiedzieliśmy się kolejnych złych rzeczy. Jak wynikało z ich relacji, esesmani, pacyfikując placówkę, wymordowali prawie wszyst‐ kich pacjentów. Te wieści spadły na nas jak grom z jasnego nieba. Drastycz‐ nie zostaliśmy pozbawieni wszelkich złudzeń. W tym samym momencie do‐
tarło do mnie, że mój los, że nasz los zostaje wystawiony na najtrudniejszą próbę. Pomimo to nie pamiętam, aby ktoś od nas odszedł. Ranni zostali zope‐ rowani. Niestety, jak się później miało okazać, tragiczny los ich jednak nie oszczędził. Nie wiedziałam też jeszcze wtedy, że mój nastoletni kuzynek, pa‐ łający do mnie cieplejszym uczuciem, również zginął w tych pierwszych dniach jako powstaniec. Piąty dzień powstania traumatycznie wrył się w moją pamięć. To on zablo‐ kował mi ją na dziesiątki lat; pragnęłam zapomnieć o tych chwilach, na samą myśl o nich przechodzą mnie dreszcze. Otóż w sobotę od samego rana konty‐ nuowano egzekucje mieszkańców przy sąsiedniej ulicy, na co wskazywały salwy i pojedyncze strzały. Zdawałam sobie sprawę, że z każdym wystrzałem ktoś ginie. Starałam się skupić na pracy, która pozornie oddalała mnie od czarnych myśli. Po południu, gdzieś około 13:30, do naszego szpitala wtar‐ gnęli esesmani. Rozbiegli się po wszystkich oddziałach, nakazując nam się zbierać i natychmiast wychodzić. Padły też pierwsze strzały dochodzące z ga‐ binetu dyrektora, gdzie, jak się potem okazało, zastrzelono naszego dyrektora i kapelana53. Kolejne strzały rozlegały się na różnych piętrach. 53 Doktora Piaseckiego i profesora Zeylanda oraz kapelana szpitalnego ks. Ciecierskiego.
Zdezorientowana obserwowałam esesmanów, którzy nie okazywali naj‐ mniejszego miłosierdzia dla chorych, każąc im wstawać z łóżek i iść54. Naj‐ ciężej dotykało to pacjentów po operacjach, trzeba było ich bowiem prowa‐ dzić. Tym Niemcy bacznie się przyglądali i gdy tylko ktoś z nich osłabł po drodze, nie mogąc iść dalej, od razu był rozstrzeliwany. Ci, którzy walczyli z całych sił i wspierani przez personel zdołali jakoś wyjść ze szpitala, ginęli potem od kul oprawców, jeśli tylko stracili siły w nogach. Nie można było w żaden sposób im pomóc, gdyż działo się to w atmosferze terroru, z morder‐ czą bezwzględnością, a humanitarne odruchy były natychmiast gaszone kulą lub w najlepszym razie uderzeniem kolby. Rozgrywały się wstrząsające sce‐ ny. Jednak na tym nie kończyły się te straszne chwile; pomimo upływu sie‐ demdziesięciu lat nie mogę wciąż zapomnieć obrazów tamtego dnia. Idąc w kolumnie pod eskortą ulicą Górczewską, zobaczyłam najmakabryczniejszą rzecz, jaką przeżyłam w czasie wojny: chodniki usiane trupami kobiet, męż‐ czyzn i dzieci, których faszyści wyciągnęli wcześniej z okolicznych budyn‐ ków. W pewnym momencie dostrzegłam ciało zastrzelonej kobiety, która jedną rękę miała zawieszoną na latarni, a drugą przytrzymywała również za‐
strzelone niemowlę. Oboje zastygli w śmiertelnej pozie wyrażającej tragizm i heroizm jednocześnie. Widok był niesamowity. Mijałam ich w milczeniu, wstrząśnięta, na chwilę zapominając o własnym niepewnym losie. Wzrok oderwałam od nich dopiero, kiedy padł kolejny strzał, po którym ktoś upadł. Esesmani co chwilę strzelali do rannych z naszego szpitala, którzy nie mogli już dalej iść. Wśród nich znajdowali się też wspomniani wcześniej ranni pa‐ cjenci ocalali z egzekucji przy ulicy Wolskiej. Na nich ten dramat odcisnął podwójne piętno – znaleźli się pomiędzy uciekającym życiem a prześladującą ich śmiercią. 54 Wyprowadzono wtedy blisko czterysta osób.
Szliśmy tak w kierunku ulicy Okopowej pod lufami żołnierzy, jeśli w ogóle można było tak nazwać oprawców z kompanii Dirlewangera55, będących przeważnie Kałmukami56 z dywizji SS, zabijających z zimną krwią. Bez‐ względność, z jaką nas katrupili, nie pozostawiała złudzeń. Wprowadzeni w Okopową, szliśmy nią dołem niczym wąwozem, mając po obu stronach na‐ sypy. Nimi kroczyli oprawcy z wycelowanymi w nas karabinami, patrząc na nas z góry i czekając tylko na najdrobniejszy pretekst, aby kogoś zabić. Cho‐ ciażby za zbyt długie spojrzenie. Czuliśmy się jak na jarmarcznej strzelnicy. Szłam otępiona okrucieństwem, bezsilnością i brakiem nadziei. Jedyną my‐ ślą, jaka przychodziła mi do głowy, było nie ratowanie się, lecz trzeźwa, po‐ zbawiona emocji ocena: Nie zdążyłam niczego zobaczyć i jeszcze niewiele przeżyłam. 55 36. Dywizja Grenadierów SS „Dirlewanger” była jednostką Waffen-SS, złożoną przede wszyst‐ kim z kryminalistów rekrutowanych w niemieckich więzieniach i obozach koncentracyjnych, pod do‐ wództwem dr. Oskara Dirlewangera. Dokonała ona niezliczonych zbrodni wojennych na tyłach frontu wschodniego podczas drugiej wojny światowej, odznaczając się wyjątkowym okrucieństwem. 56 Naród mongolski z grupy ojrackiej. Kilka tysięcy Kałmuków dobrowolnie zgłosiło się do służby we wspomagającej Niemców kałmuckiej kawaleryjskiej formacji wojskowej – Korpusie Kawalerii Kał‐ muckiej.
Nagle kazali nam wszystkim stanąć; odruchowo podnosząc głowę, zoba‐ czyłam niosących górą nosze. Po chwili usłyszeliśmy przez megafon, że mają tutaj rannego oficera niemieckiego, który został zoperowany w Szpitalu Wol‐ skim. Prosił on, ażeby uwolnić lekarza, który przeprowadził zabieg. Chciano, aby ten wystąpił z kolumny. Zobaczyłam, że zrobił to doktor Manteuffel57, który zdobywając się na inicjatywę, powiedział: 57 Leon Edward Manteuffel-Szoege – twórca polskiej szkoły chirurgii klatki piersiowej i serca.
– Nie operowałem sam, tylko z drugim lekarzem!
Obrócił się i spojrzał obok mnie. Stał tam profesor Grzybowski, który do‐ tąd szedł cały czas strapiony, z pochyloną głową. Gdy to usłyszał, wyprosto‐ wał się z widoczną w oczach iskrą nadziei, ale Manteuffel wskazał na dokto‐ ra Wesołowskiego. Z Grzybowskiego natychmiast uszło powietrze i oklapł. Zapamiętałam wówczas też zachowanie stojącego obok mnie studenta – praktykanta ze szpitala, który cały czas podskakiwał, krzycząc: – Moje skrzypce! Moje skrzypce! Moje skrzypce zostały w szpitalu. Co ja teraz zrobię? Gdzie są moje skrzypce? Innym pamiętnym momentem było kolejne posunięcie Manteuffla, który odwrócił się i oznajmił niemieckiemu oficerowi, że podczas tamtej operacji miał do pomocy jeszcze dwie asystentki, instrumentariuszki. Poprosił też za‐ raz, aby je również zwolnić. Wtedy wskazał na mnie i koleżankę – Basię Wardę. Stałam zobojętniała, nie do końca zdając sobie sprawę, że właśnie w tej chwili ważą się moje losy. Po krótkiej wymianie zdań pomiędzy nie‐ mieckimi oficerami jeden z nich kiwnął głową i w ten sposób uratował mi ży‐ cie. Szok, jaki mi towarzyszył w związku z tymi tragicznymi, przepełnionymi śmiercią chwilami, otępił mnie do tego stopnia, że wszystko dookoła postrze‐ gałam jak oglądany film. Nie dopuszczałam do siebie świadomości, że to dzieje się naprawdę. Pomimo to, niektóre obrazy zapamiętałam z nadzwy‐ czajną ostrością do dzisiaj. Oddzielono nas od reszty i doprowadzono pod eskortą do opuszczonej willi jakiegoś fabrykanta. Pozostałych skierowano do hali po prawej stronie ulicy. Była to duża hala, leżąca właściwie już poza miastem. Willa z kolei zajęta została przez sztab niemieckich lekarzy. Taki tymczasowy punkt. Obserwując bacznie wszystko dookoła, wśród gorączkowej krzątaniny lekarzy dokonują‐ cych segregacji rannych żołnierzy niemieckich, dostrzegliśmy dwóch sanita‐ riuszy przywożących karetką rannych Niemców, których zbierali z terenu Warszawy. Jak się zorientowaliśmy, byli to Polacy. Szukaliśmy wciąż dla siebie ratunku, nie dowierzając chwilowemu szczęściu, dlatego wykorzystali‐ śmy sposobność, aby porozmawiać z nimi pod pretekstem zapalenia papiero‐ sa. Jak się okazało, dostali się tutaj wprost z egzekucji. Nie rozstrzelano ich tylko dlatego, że mieli przy sobie fotografie ojca, który służył w pruskim wojsku. Niemcy, widząc je, stwierdzili, że skoro sanitariusze są niemieckiej narodowości, to pozostawią ich przy życiu. Nasi lekarze wysłuchali tej histo‐ rii i poprosili otwarcie o wskazówki dotyczące możliwości ucieczki, ale inny niemiecki lekarz przerwał tę rozmowę, poganiając sanitariuszy do roboty.
Naszą czwórkę wsadzili do pomieszczenia oddzielonego od sąsiedniego cien‐ kimi drzwiami, spod których przez szczelinę dolatywało każde słowo. Wnet usłyszeliśmy, jak jacyś ludzie weszli do tamtego pokoju. Z rozmowy, którą prowadzili, domyśliliśmy się, że są to prowadzący selekcję lekarze niemiec‐ cy. Był to ich gabinet. Głos jednego z nich przypominał poznanego w sztabie oficera pochodzącego z Prus, drugi, różniący się akcentem – Austriaka. Au‐ striak58 był nam przychylny od samego początku, Prusak natomiast, jak się potem dowiedzieliśmy w sztabie, starał się o awans i dla niego był gotów zrobić wszystko, a przy tym miał parszywy charakter. Wyszło to z tej głośnej rozmowy, podczas której nagle wywiązała się pomiędzy nimi sprzeczka. Pru‐ sak zaczął wykrzykiwać: 58 Dr Pucher – wg relacji Barbary Wardy, [w:] Szpital dobrej woli, Wyd. Czytelnik, 1990 r. s. 189.
– Nie życzę sobie, aby trzymać tutaj tych bandytów! Trzeba ich rozstrze‐ lać!!! Zrobiło mi się gorąco. Austriak odparł z kolei: – Panie kolego, oni się przydadzą. Trzeba nam pomocy przy robieniu opa‐ trunków rannym. Zostawmy ich. Z tego co zauważyłam wcześniej, Austriak był wyższy rangą i napawało mnie to nadzieją. Po dość długiej rozmowie Prusakowi zabrakło argumentów i niezadowolony zgodził się na pozostawienie nas przy życiu pod warunkiem, że Austriak weźmie za nas pełną odpowiedzialność. Ten odparł, że jako wyż‐ szy stopniem i tak za wszystkich odpowiada, więc było to oczywiste. Ważka dla nas rozmowa została przerwana jakimś wezwaniem do ciężko rannego, którego akurat przywieziono z terenu walk. Wybiegli, pozostawiając nas z iskrą nadziei. Wraz z nią wyczekiwanie na dalszy bieg wydarzeń nabrało wielkiej wagi, dlatego siedziałam spięta, licząc ciągnące się w nieskończo‐ ność minuty. Potem ktoś przyszedł i powiedział nam, że możemy pomagać przy ran‐ nych, robiąc opatrunki. Kamień spadł nam z serca, choć nadal nie wiedzieli‐ śmy, co będzie dalej. Drugi raz tego dnia mój los zawisł na włosku. Ledwo wyprowadzono nas z zamknięcia, gdy usłyszeliśmy serię z karabinu maszy‐ nowego, później następne. Zdziwiliśmy się, front był bowiem dosyć daleko od nas. Upewniwszy się, że nie ma bezpośredniego zagrożenia, zaczęliśmy prze‐ prowadzać oględziny ran, opatrując je tym, co mieliśmy pod ręką. Nie mieli‐
śmy pojęcia, co dzieje się dookoła, liczne strzały przeplatane długimi seriami z ciężkiego karabinu maszynowego wywoływały jednak złe skojarzenia i obawy o los znajomych warszawiaków. Sanitariusze jeżdżący karetką, kie‐ dy przyjechali kolejny raz, nieoczekiwanie podeszli do nas, mówiąc: – Słuchajcie, tamtych ze szpitala rozstrzeliwują. Jechaliśmy obok hali, gdzie ich zgromadzili, a teraz wyprowadzają ich czwórkami pod ścianę i co chwila lecą salwy. Dowiedzieliśmy się też, że te egzekucje odbywają się po drugiej stronie ulicy, w hali fabrycznej59, do której spędzono personel i chorych z naszego szpitala. Tam początkowo przetrzymywano ludzi przewidzianych do roz‐ strzelania, a potem zaczęto wyprowadzać najpierw mężczyzn i ich rozstrzeli‐ wać60, kobiety natomiast zostawiono na koniec, trzymając je w śmiertelnej niepewności. Wcześniej rozstrzeliwano także je i dzieci, wprost na ulicy. 59 Prawdopodobnie chodziło o fabrykę „Franaszka”. 60 Według jednych źródeł zginęło wówczas co najmniej siedem tysięcy ludzi, inne podają ponad dwanaście tysięcy.
Mój los, jak i nas wszystkich, także był wciąż niepewny, starałam się jed‐ nak nie poddawać paraliżującemu strachowi. Północ zakończyła najdłuższy dzień w moim życiu. Straszny dzień hitlerowskiego odwetu za powstańczy poryw przybrał charakter okupacyjnego terroru, jakiego jeszcze nie zaznali‐ śmy, wręcz bestialskiej zemsty. Jeszcze tej nocy wyszliśmy na ulicę i pędzeni do tymczasowego wojskowe‐ go punktu medycznego pierwszej pomocy, zobaczyliśmy masę trupów leżą‐ cych wzdłuż niej. Był to kolejny wstrząsający widok. W tym punkcie utkwili‐ śmy na pozostałą część nocy. Tam spotkaliśmy znowu tego austriackiego le‐ karza, a niedługo potem mnie i Basię rozdzielono od doktorów, kierując ich do Szpitala św. Stanisława. Po wschodzie słońca kazano nam iść, ale nie zdradzono dokąd, co znowu sprawiło, że serce zaczęło bić mi szybciej. Eskortujący nas żołnierz z karabinem gotowym do strzału pokazywał co chwilę jakieś kolejne miejsce, które mogło być naszym ostatnim. Oddalając się coraz bardziej od niemieckiego punktu, zaczynałam wierzyć, że zachowa‐ my życie, bo po co wkładałby tyle wysiłku, aby nas zabić, skoro mijaliśmy wiele miejsc znaczonych śladami krwi. W pewnym momencie koleżanka roz‐ poznała znajomą okolicę. Zobaczywszy okazały budynek, zrozumiałyśmy, że skierowano nas do Szpitala Wolskiego, gdzie znowu uruchamiano punkt dla rannych. Wróciłyśmy zatem do punktu wyjścia, dzięki niesamowitym zbie‐
gom okoliczności, szczęściu i humanitarnym odruchom ludzi będących na‐ szymi wrogami. Trafiłyśmy do naszego szpitala wczesnym rankiem. Budy‐ nek wydawał się pusty, co sprawiło, że wróciły do mnie obrazy współpra‐ cowników. Sprawdzając pomieszczenia, spotkałyśmy ku naszej radości dok‐ tora Woźniewskiego, który uratował się dzięki pewnemu małżeństwu61. Podczas wyprowadzania ludzi ze szpitala małżonek zażądał rozmowy z do‐ wódcą. Niemiec zgodził się pozostawić go w szpitalu wraz z chorą żoną, któ‐ rą się opiekował, przydzielając mu nawet eskortę i opiekę w osobie doktora. Zawsze mnie zastanawiało, jakie musiał mieć nadzwyczajne stosunki, że po‐ zwolono im zachować życie. 61 Jana i Janiny Łasków, ukrywających się Żydów.
Doktora Woźniewski powiedział nam, że zaraz po wyprowadzeniu ludzi i opuszczeniu lecznicy przez Niemców postanowił sprawdzić, kto jeszcze po‐ został przy życiu. W gabinecie dyrektora znalazł zwłoki trzech osób. Zdru‐ zgotany wyszedł stamtąd i natknął się na oficera niemieckiego (prawdopo‐ dobnie lekarza), który szukał znanego wówczas profesora Zeylanda62. Roz‐ goryczenie Woźniewskiego było tak duże, że bez wahania zaproponował za‐ prowadzenie do profesora, na co Niemiec ochoczo przystał. Kiedy ten zoba‐ czył zwłoki sławnego lekarza, doznał wstrząsu. Nie mogąc w to uwierzyć, wyszedł w pośpiechu. Z ukrycia wyszły także pielęgniarka Lucyna Lange i dwie położne. W szpitalu Niemcy zaczęli organizować kolejny punkt opa‐ trunkowy, do którego przydzielili znanego mi już Austriaka, a wrogi Prusak odszedł wraz z frontem. 62 Janusz Zeyland jeden z największych międzynarodowych autorytetów w dziedzinie gruźlicy dziecięcej.
Poznałyśmy jeszcze jedną tajemnicę ostatniej doby. W jednej z sal skrzydła szpitalnego pozostali też, co brzmiało niewiarygodnie, ranni chłopcy (chyba z batalionu „Zośka”). Esesmani, zajęci zapewne rabowaniem magazynów szpitalnych, w tym spirytusu, musieli ich przeoczyć. Dwa rozchodzące się promieniście skrzydła sprzyjały pominięciu jednego z nich. Dzięki temu chłopakom dopisało niesamowite szczęście i ocaleli. Nikogo więcej już los nie oszczędził. Wracaliśmy powoli do życia. Po nas pojawiły się pierwsze cztery siostry zakonne szarytki, które zajęły się kuchnią, obsługiwaną przez nie też wcze‐ śniej. Powyciągały zapasy żywności, jakie zdołały pochować w zakamar‐ kach, i rozpoczęły ponownie przyrządzać z nich posiłki, dając nam siły na
przygotowanie się do dalszego niesienia pomocy ludziom z kolejnych części miasta zajmowanych przez Niemców. Tamci lekarze zupełnie się od nas odizolowali, urzędując tylko w niewiel‐ kiej części szpitala i tworząc coś w rodzaju małej izby chorych z łóżkami, ro‐ dzaj punktu przejściowego służącego do przekazania rannych żołnierzy trans‐ portom w głąb Rzeszy. Kuchnię mieli polową i nie korzystali z naszej. Po‐ zwolono nam robić jedynie opatrunki naszym pacjentom. Niemcy nie intere‐ sowali się także, skąd ranni przybywają do szpitala, dając nam możliwość zwożenia powstańców. Byli przede wszystkim skoncentrowani na sprawach frontowych, a te tutaj traktowali już jako działania pozafrontowe. Pracowali‐ śmy więc osobno, nie utrzymując ze sobą prawie żadnych kontaktów63. Mie‐ liśmy jednak wielkie wsparcie w pewnym Niemcu z Prus Wschodnich o na‐ zwisku Schulz. Ten podoficer miał za zadanie transportowanie rannych żoł‐ nierzy, lecz oprócz tego swoją sanitarką, przydzieloną do obsługi niemieckie‐ go punktu na terenie naszego szpitala, cichaczem zwoził nam rannych Pola‐ ków. Ów sierżant, Papa, bo taki otrzymał od nas przyjazny przydomek, dzię‐ ki swojej wielkiej ofiarności, grożącej rozstrzelaniem, mając dużą swobodę działania, przywoził papierosy rannym powstańcom leżącym w naszym skrzydle. Wielką odwagą wykazał się, kiedy jego rodacy weszli do szpitala dziecięcego imienia Karola i Marii. Spośród trupów dzieci i leżących z nimi powstańców wydobył tych, którzy zdołali przeżyć szybką egzekucję. Tę garstkę zwiózł do naszego szpitala. Sami nie moglibyśmy tego dokonać. Kie‐ dyś przyszedł do mnie, informując, że ma rannego chłopca leżącego w sepa‐ ratce. 63 Wydzielona dolna część szpitala została zajęta na potrzeby punktu, a oddział żołnierzy strzegł do‐ stępu zarówno Polakom, jak też przed najściami Kałmuków i własowców – na podstawie relacji z książki Szpital dobrej woli.
– Jest nieprzytomny i majaczy, woła po polsku mamo! – wyjaśnił. Kiwnęłam głową, zamierzając pójść położyć rannemu kompres, gdy dodał: – Czy nie posiedziałabyś z nim, bo boję się, że zabiją go, jak usłyszy to ktoś z niemieckiej obsługi. Ujęła mnie jego troska. W ogóle postawa i czyny Papy sprawiają, że w moich oczach stał się nad‐ zwyczajnym człowiekiem, wręcz bohaterem! Przybywało coraz więcej ludzi, w tym lekarzy z burzonych części miasta. Wówczas Woźniewski ujawnił swe talenty kierownicze, stając na wysokości
zadania jako dyrektor szpitala, a zarazem zaopatrzeniowiec, zajął się bowiem wszystkim. Dzięki niemu szpital funkcjonował doskonale, co można było zo‐ baczyć na każdym kroku. Ja musiałam zająć się przyjmowaniem następnych chorych i roztoczeniem opieki nad rannymi z pacyfikacji. Rosjanie wciąż nie atakowali. Czekali, aż Warszawa się wykrwawi. Moim zdaniem powstanie było niepotrzebne. Zginął kwiat narodu – patrio‐ tyczna młodzież. Ta świadomość wywołała w nas rozpacz, bo zdaliśmy sobie sprawę, że Warszawa ginie, choć wciąż słyszeliśmy strzały w mieście, wi‐ dzieliśmy samoloty zrzucające ładunki na spadochronach, do których Niemcy strzelali. Była to broń dla powstańców, niestety, bardzo często przejmowana przez naszych wrogów. To wszystko ogromnie nas przygnębiało i choć czuli‐ śmy, że nic nam już nie grozi, to jednak sama świadomość daremnych ofiar była potworna. Jedyne, co mogliśmy zrobić, to dalej ściągać ludzi z miasta, bo stanowiliśmy swoisty azyl. Mieliśmy wodę i opał. Żyliśmy trochę jak na wyspie, odizolowani. Taki skrawek Polski, w którym warszawiacy mogli znaleźć ratunek, pomoc, wytchnienie i chwilowe schronienie przed tym wszystkim, co działo się dookoła, i przed dalszą tułaczką. Aby wypełnić tę misję, trzeba było nie tylko wspierać ich słowem i czynem, ale także strawą. Dlatego zaprowiantowanie stało się równie ważne, jak pomoc medyczna. Stąd wraz z jedną z sióstr zakonnych chodziłyśmy po pobliskich ogródkach działkowych, wykopywałyśmy jarzyny, zbierałyśmy pomidory, zanim jesz‐ cze Woźniewski nie zorganizował prowiantu. Tam też natknęłam się na tru‐ pa, który wyraziście przypomniał mi makabryczne obrazy z ledwie minione‐ go dnia, znowu wytrącając mnie z kruchej równowagi pomiędzy normalno‐ ścią życia a okrucieństwem zabijania. Pomiędzy krzakami leżały zwłoki ko‐ biety, mocno rozdęte, całe czarne, wyglądało to okropnie. Choć zdążyłam na‐ patrzeć się już na takie widoki, ten podziałał na mnie wyjątkowo odpychająco i depresyjnie, blokując mnie do tego stopnia, że więcej tam nie poszłam. Tak minął następny dzień. Nazajutrz trafiły do nas dwie kobiety zwolnione rozka‐ zem generała SS64. 64 Generał SS Bach rozkazem z 6 sierpnia 1944 r. nakazał rozstrzeliwać tylko mężczyzn.
Dwóch naszych zdołało uciec z jednej z wielu egzekucji. Pierwszy zrobił to praktykujący u nas student medycyny65, gdy miał podejść z trójką męskiego personelu pod ścianę. Strzelono wprawdzie za nim, lecz za pierwszym razem chybiono. Druga kula nie trafiła go, w tej samej chwili bowiem się wywrócił.
Trzecią zatrzymała ściana narożnego domu, za który pobiegł, by schować się w krzaczkach pomidorów rosnących pół kilometra dalej. Tam zrzucił biały fartuch i z lękiem wypatrywał pościgu. Bał się z tego pola wyjść, więc prze‐ leżał tam całą noc. Będąc w szoku, wydawało mu się, że nie ma dokąd uciec i wszędzie czyha na niego niebezpieczeństwo. Rano, kiedy usłyszał ludzi, od‐ czekał w napięciu, obserwując, co będą robili. Przeżył kolejny szok, gdy usłyszał ich zwyczajną rozmowę, a nawet śmiech. Widząc, że nieznajomi przyszli jedynie pozbierać pomidory, wyszedł z ukrycia i wyjaśnił im całą sy‐ tuację. Zamiast wyrazów zrozumienia usłyszał tylko utyskiwania. Poczuł ogromny dysonans pomiędzy tym, co przeżył, a tą normalnością. Kiedy przy‐ szedł do nas, mówił, że nie wiedział, co ma robić. Po jakimś czasie, gdy sytu‐ acja się uspokoiła, ponieważ Niemcy zaczęli zajmować dalsze części Warsza‐ wy, życie zaczynało się normalizować, oczywiście do pewnego stopnia. Do‐ tarła do nas wówczas garstka postrzelonych, którzy przeżyli egzekucje. Od nich dowiedzieliśmy się, co tak naprawdę działo się poza szpitalem, w tym także o rozstrzeliwaniach kobiet i dzieci. Szybko zapomnieliśmy też o niedawnym snajperze polującym wcześniej na ludzi na pobliskiej ulicy, który tymczasem zniknął. Chęć przeżycia, chęć niesienia pomocy innym, a przede wszystkim praca zagłuszały myślenie o tym całym tragizmie, nie po‐ zostawiając czasu na refleksje, na które nie mieliśmy jeszcze sił. Ale każdy przeżywał ten czas po swojemu. U mnie nagromadzenie stresu było tak duże, że przez cztery lub pięć dni wciąż czułam podenerwowanie zagłuszające na‐ wet głód. Żyłam wciąż w ogromnym napięciu, z obawą, że lada moment może znowu stać się coś złego i nadal nie mogłam czuć się bezpiecznie, choć pozornie tak to wyglądało. Miałam świadomość, że wciąż byliśmy zakładni‐ kami, którym groził w każdej chwili sąd wojenny. Rzekłabym, że był to inny wymiar tych strasznych dni. 65 Jan Napiórkowski.
Z różnymi ludźmi się wtedy spotykało i różnie reagowali. Pewnego dnia przyszedł na opatrunek Czech w niemieckim mundurze. Powiedział, że jeste‐ śmy głupimi Polakami, bo robimy takie powstania, a potem nic z tego nie mamy, tylko masakrę i śmierć. Wtedy coś we mnie pękło i się rozpłakałam. To był dla mnie przełomowy moment, bo właściwie od tej chwili zaczęłam żyć jakoś normalniej. Ponownie otworzyłam się na świat, rozpraszając czarne myśli pełne przerażenia i zwątpienia. Poczułam najpierw głód, a tuż po nim wrócił sens życia. Wtedy wraz z koleżanką odważyłam się wyjść na teren
usłany jeszcze trupami powstańców. Tam, gdzie dostrzegłyśmy nieśmiertel‐ niki, zabierałyśmy je, aby było wiadomo, kto to był i kiedy zginął. W szpitalu wykonywałam doraźnie jedynie małe opatrunki, bo Niemcy nie ufali nam i w zasadzie nie miałyśmy zbyt wiele prac pielęgniarskich. Trwało to dość długo – dwa, może trzy tygodnie. Wówczas zaczęli docierać ze Śródmieścia także lekarze i moje koleżanki ze szkoły pielęgniarskiej. Rosnąca liczba ludzi w naszym szpitalu nie wzbudzała zainteresowania Niemców, mocno zajętych własnymi rannymi. Nie interweniowali. Jedynie Austriak doraźnie doglądał, jakie rodzaje zabiegów wykonujemy i komu. Po pewnym czasie Niemcy przejęli Filtry66 i wtedy poszłyśmy tam z Basią, aby skorzystać z czynnej łaźni posiadającej prysznice dla pracowników. Szłyśmy przez puściusieńkie miasto, a ludzi zastałyśmy jedynie w pomieszczeniach czynnych Filtrów. Trupów nie widziałyśmy, gdyż uprzątnęli je sami okupanci, bojący się zara‐ zy, ale w powietrzu unosił się smród spalenizny67. Mam wrażenie, że sami mieszkańcy nie wychodzili z miasta, a jeżeli już, to wywożono ich do obo‐ zów, podobnie jak postępowano z powstańcami, których nie rozstrzeliwano, traktując na równi z żołnierzami. Woda popłynęła z pryszniców bardzo zim‐ na, nie działało ogrzewanie, ale przywracała nas do normalnego życia. Lu‐ dzie przychodzili do nas, mając tylko to, co na sobie. Wyludniona okolica w niczym nie przypominała licznie zamieszkanego do niedawna miasta; mieszkańców pozabijano, a kto przeżył, ten uciekł. Tylko nasz szpital był ludzką oazą przyciągającą potrzebujących pomocy, poza którą nie było nicze‐ go. Na przełomie września i października 1944 roku wystaraliśmy się od Au‐ striaka o zezwolenie dla małej grupki na kilkugodzinne wyjście poza Warsza‐ wę i odwiedzenie krewnych i znajomych. Gdy w kilka kobiet szłyśmy do Ko‐ morowa, dołączyły do nas po drodze kolejne, które chciały się zwyczajnie wydostać ze stolicy. W ten sposób utworzyłyśmy niejako przy okazji całkiem sporą gromadę. Z tego też powodu łatwo nas było zauważyć i po drodze zo‐ stałyśmy zatrzymane przez jakichś kolejnych Kałmuków. Żadne tłumaczenia nie robiły na nich wrażenia. Powiedzieli wprost, że potrzebują dwóch kobiet „do użytku” i jeśli któreś się nie zdecydują, to nas rozstrzelają. Okazało się, że wśród naszego grona były uciekinierki z Warszawy, których profesja od‐ powiadała ich potrzebom. Tak więc dwie z nich poszły z nimi na stronę, a my mogłyśmy iść dalej. W Komorowie dotarłam z koleżanką do naszej wspólnej przyjaciółki ze szkoły pielęgniarskiej, której nie widzieliśmy od momentu
wybuchu Powstania Warszawskiego. Na szczęście ją zastałyśmy. Przyjechała do domu rodzinnego i zaskoczona powstaniem została. Jej rodzina przyjęła nas bardzo serdecznie, a w trakcie rozmowy użalała się nawet nad naszym lo‐ sem. Dopytywali przy tym, czy aby nie grozi nam tyfus i inne choroby, nie mając zupełnie pojęcia, co się działo w Warszawie. Niemcy stworzyli sku‐ teczną barierę informacyjną, więc docierały do nich jedynie zdawkowe rela‐ cje. Rodzice koleżanki postanowili dać nam „lekarstwo”. Nalali czegoś do kieliszków i poprosili o wypicie. Jak to łyknęłam, myślałam, że padnę tru‐ pem. Przez chwilę nie mogłam złapać tchu. Okazało się, że bez uprzedzenia nalali nam spirytusu. Poczułam jego siłę, która o mało co nie zwaliła mnie z nóg. Na szczęście po chwili mięśnie krtani rozluźniły się i zaczerpnęłam życiodajnego haustu powietrza, co przypominało moment, kiedy się topiłam. 66 Filtry Lindleya – warszawskie filtry wody mieszczące się przy ul. Koszykowej 81, zajęte 16 sierpnia 1944 r. 67 Zwłoki palono w dużych stosach.
Po tych odwiedzinach wróciłyśmy do naszego szpitala, gdzie tymczasem zaczęli się schodzić różni ludzie, między innymi doktor Ossowska i doktor Misiewicz. Nieprzypadkowo obie zapamiętałam, obie były więźniarkami z Pawiaka. Za nimi pojawili się też inni lekarze. Z czasem nagromadziło się tylu ludzi, że pomimo sporej powierzchni dużego gmachu powstała ciasnota. Ze zniszczonego centrum pod nasz dach trafiła reszta jego mieszkańców i niedobitki powstańców, a to zwiastowało rychły koniec wyzwoleńczego zrywu. Ulicą Wolską ciągnęły wnet tłumy z centrum Warszawy. Niemcy wy‐ prowadzali mieszkańców do nieodległego obozu w Pruszkowie, a stamtąd sa‐ mych powstańców do oflagów i stalagów. Pamiętam ten tragiczny widok, kiedy jeszcze dzieci, ubrane w panterki z opaskami powstańczymi, szły w tym tłumie wystraszone, zdezorientowane i bardzo zmęczone. Szły z nimi kobiety (przeważnie z tobołkami), smutne, ale z podniesionymi czołami. Kiedy kolumny warszawiaków przeszły, władze niemieckie postanowiły ewakuować nasz szpital, bo wojsko niemieckie miało rozkaz wysadzania wszystkiego w powietrze. Zespół podzielono wtedy na dwie grupy, gdzie nasz personel wraz doktorem Manteufflem i kilkoma innymi lekarzami skie‐ rowano do Puszczy Mariańskiej68 koło Żyrardowa. Gdy odchodziłam z po‐ wstańczej Warszawy, naszła mnie refleksja, że w życiu osobistym nie jest ważny majątek, bo to, co się ma, traci się bardzo szybko, niemalże bez ostrzeżenia, i to nieodwracalnie. A do przeżycia tak naprawdę wystarczą
mocne buty i ciepłe ubranie. Miałam przed oczyma ludzi, którzy nie mieli w czym chodzić, i to była dla nich ciężka tułaczka, raniąca nie tylko ich sto‐ py, ale dotkliwie dokuczająca całemu ciału, zwłaszcza jesienią, kiedy było już zimno. 68 Puszcza Mariańska (kiedyś Puszcza Korabiewicka) – wieś w Polsce położona w województwie mazowieckim, w powiecie żyrardowskim.
Utkwiło to we mnie tak głęboko, że po powstaniu za pierwsze zarobione pieniądze kupiłam sobie buty narciarskie. Dlaczego akurat narciarskie? Bo były mocne. Wtedy narciarskie buty wyglądały inaczej aniżeli obecne. Były skórkowe, sznurowane, na grubej podeszwie i prawie nie do zdarcia. Od tego czasu nie jestem przywiązana do rzeczy materialnych i całą ich masę porozdawałam, bez żalu czy też sentymentu. Z perspektywy czasu, kiedy opadły już emocje i mogę o tym w ogóle mó‐ wić, widzę jak na dłoni skutki swoich decyzji. Gdybym się nie uparła na po‐ wrót do Warszawy i pozostała w domu z Matką, tak jak chciała, moje życie potoczyłoby się zupełnie inaczej. Pozostając z dala od dramatycznych prze‐ żyć, byłabym zapewne osobą podejmującą inne wybory. Często mówimy, że tak chciał los, a w rzeczywistości jednak sami go tworzymy.
13. Poza Warszawę Ewakuowaliśmy się z Warszawy w okolice miejscowości Puszcza Mariań‐ ska, gdzieś w rejon leśny Olszanka. Był to zakątek znany organizatorce prze‐ nosin – doktor Misiewicz, w którym gromadziła się wcześniej bohema arty‐ styczna69. Dzięki jej energii zorganizowaliśmy tam nawet salę operacyjną, gdzie później zaczęłam pracować. Sprowadzone furmankami leki i instru‐ mentarium operacyjne ze Szpitala Wolskiego i meble wraz z wyposażeniem niezbędnym do prawidłowego funkcjonowania szpitala pozwoliły nam praco‐ wać w nowym miejscu. Można rzec, że życie wróciło do względnie normal‐ nego trybu i mogliśmy się znowu zająć tym, do czego byliśmy powołani. In‐ stynktownie pragnął tego każdy z nas. Wkrótce zaczęli schodzić się do nas okoliczni chłopi ze swoimi problemami zdrowotnymi. Jednym z takich dra‐ stycznych przypadków była kobieta, której ucięło stopę. 69 Na podstawie książki Szpital Dobrej Woli, s. 206 wyd. „Czytelnik”, Warszawa 1990 r.
Pomimo wielu bolączek zaopatrzeniowych wszyscy staraliśmy się odzy‐ skać spokój, zastępując brak leków dobrą miną. Wolny czas zagospodarowy‐ waliśmy organizowaniem sobie dodatkowych zajęć, jak chociażby szkolenia‐ mi i prelekcjami. Balsamem na wszystko był dobry humor, jaki się nam udzielał, niekiedy może nawet przesadny, ale pozwalający na ukojenie stresu. Duszą towarzystwa był jeden z kilku lekarzy, Felek Loth, syn profesora Lo‐ tha, którego Niemcy rozstrzelali. Pomimo to chłopak pozostał nie tylko prze‐ miły, ale starał się tworzyć wesołą atmosferę. Pamiętam, jak wszystkim przy‐ lepiał jakieś łatki i o grubej lekarce mówił Grubianostra. Inną panią doktor la‐ ryngologii, mającą około sześćdziesięciu lat, ale wciąż buzię niemowlęcia (bez zmarszczek) ochrzcił „panią doktór Próchno”. Nie wszystkim jednak ten przydomek przypadł do gustu. Związana jest z tym pewna historyjka. Teść doktora Lotha, który sprawował w tutejszej filii szpitala funkcję administratora, załatwiał sprawy gospodarcze. Pewnego dnia miał sprawę do pani doktor i poszedł do jej gabinetu. Nagle usłyszeliśmy krzyk, a po chwili zobaczyliśmy, jak administrator wylatuje z czerwoną twa‐ rzą, całkiem zdezorientowany. Jeszcze dobrze się nie zatrzymał na korytarzu, gdy doktorka wyskoczyła za nim, wrzeszcząc jak oszalała. Tamten od razu dał nogę przed goniącą go lekarką. Kiedy wrzask ucichł, dopadliśmy zdysza‐ nego administratora.
– Co się stało? – spytaliśmy chórem. – Ażebym to ja wiedział – wzruszył ramionami. – Jak tylko wszedłem i po‐ wiedziałem: Dzień dobry, pani Próchno, zaczęła się awantura… – Urwał, za‐ głuszyliśmy bowiem dalsze wyjaśnienia salwą śmiechu. Administrator po‐ czerwieniał jeszcze bardziej. Takich chwil wytchnienia łaknęliśmy i z tym jednym wyjątkiem nikt nie robił z tego powodu jakichś problemów. Aktywni i zorganizowani, starając się stale wypełniać naszą misję niesienia pomocy chorym, trwaliśmy w oczekiwaniu na nadchodzącą zmianę. Tuż przed nadejściem Ruskich70, przyszedł do mnie wieczorem student medycyny, pełniący funkcję lekarza partyzantów NSZ71, którego zaopatry‐ wałam w środki opatrunkowe i polecił: 70 Prawdopodobnie na dzień przed przejęciem Żyrardowa, tj. 15 stycznia 1945 r. 71 Narodowe Siły Zbrojne (NSZ) – polska konspiracyjna organizacja wojskowa obozu narodowego walcząca z Niemcami i partyzantką komunistyczną (Gwardią Ludową/Armią Ludową i partyzantką so‐ wiecką, traktując je jako bandyckie) oraz z bandami rabunkowymi.
– Niech się pani szybko zbiera! Mamy w pobliżu samolot lecący do Nie‐ miec i trzymamy dla pani jedno wolne miejsce. To podziękowanie za pomoc. Odmówiłam, argumentując: – Przecież lada moment Niemcy odejdą i będę wolna. Poza tym nie mogę porzucić Matki, która straciła już syna zabitego przez Niemców. Nie chcę jej zostawiać! Popatrzył na mnie zaskoczony i nie dowierzając moim słowom, przez mo‐ ment przyglądał mi się uważnie, jakby liczył, że zmienię zdanie. W końcu zniecierpliwiony skomentował chłodno: – Trudno, ale jeszcze tego pani pożałuje. Niedługo potem usłyszałam warkot silników przelatującego niedaleko sa‐ molotu. Polecieli. Uciekali wtedy razem z Niemcami. Nazajutrz usłyszeliśmy ciche odgłosy walk. Na szczęście szpital położony był z dala od głównego szlaku i tym sposobem nie znalazł się na linii natarcia wojsk radzieckich, któ‐ rego pierwszy impet przeszedł bokiem. Gdy ucichło, odważyłam się wraz z moją koleżanką Basią Wardzianką pójść po zaopatrzenie do Żyrardowa przez puszczę. Było to około trzech godzin drogi w silnym mrozie. Idąc przez las, zobaczyłyśmy jakąś polankę, a tam natknęłyśmy się na gołe trupy Niemców. To miejscowa ludność zdarła z martwych wszystko, co na sobie mieli, buty i ubrania. Przypomniało mi się wtedy zachowanie ludzi z mojej okolicy we wrześniu trzydziestego dziewiątego, jednak ten czyn był dla mnie
ohydny. Wojna zatruwała umysły. Oczekiwanie na wolność mającą przynieść normalne życie popchnęło nas dalej. Droga przez las przebiegła spokojnie, choć po przeżytym szoku zdały‐ śmy sobie sprawę, że jakiś zawieruszony oddział, a nawet pojedynczy żoł‐ nierz którejkolwiek ze stron mógł być dla nas śmiertelnym zagrożeniem. Ale przywykłe do takich niebezpieczeństw poszłyśmy dalej, aż do samego mia‐ sta. Na drodze leżało mnóstwo porzuconych w nieładzie rzeczy, a liczne za‐ sieki, okopy i bunkry po obu jej stronach świadczyły o tym, że Niemcy byli dobrze przygotowani do obrony Żyrardowa. W mieście zbierano poległych, a dymiące wciąż wraki czołgów radzieckich były gorącym dowodem drama‐ tycznych starć. Dla mnie wojna się skończyła, choć jeszcze nie spotkałyśmy zwycięzców, a jak się miało okazać, do jej oficjalnego zakończenia upłynęły jeszcze ponad trzy miesiące. Szybko wróciłyśmy do naszego azylu, aby prze‐ kazać najświeższe wiadomości. Po kilku dniach, kiedy Warszawa została zajęta przez Rosjan, rozpoczęły się wyjazdy do stolicy. Doktor Ossowska z Grubianostrą zaczęły tam kurso‐ wać, aby uruchomić na nowo Szpital Wolski, którego budynek szczęśliwym trafem nie został wysadzony. Pewnego dnia podczas ich kolejnego rekone‐ sansu przyjechał do nas elegancki, przystojny pan. Przedstawił się jako mąż jednej z lekarek, który przybył, aby się z nią spotkać. Dowiedziawszy się od nas, że żona akurat wyjechała i wróci późnym wieczorem, postanowił na nią zaczekać. W trakcie wspólnego obiadu zaczął mówić o tym, jak został więź‐ niem oświęcimskiego obozu, wyrażając się przy tym ze znawstwem o obozo‐ wym życiu. Mówił o trupach, o krematorium, o wycieńczonych ludziach, głodnych, umierających na alejkach. Przedstawiał jeszcze mnóstwo innych okropieństw tamtego miejsca, a myśmy słuchali z uwagą, gdyż był pierw‐ szym naocznym świadkiem, od którego dowiadywaliśmy się o bezprzykład‐ nym okrucieństwie nazistów. Tylko jego zadbana fizjonomia, dobrze odży‐ wiona skóra i schludne ubranie odstawały od obrazów, jakie nam malował; nawet nasz zespół wydawał się przy nim jakiś zmarniały. Nie trzeba się było długo zastanawiać, aby uzmysłowić sobie, że choć mówił rzeczowo o tam‐ tych okropieństwach, sam ich jakby nie doświadczył, choć był rzekomo więźniem. Przez grzeczność i szacunek do jego małżonki nikt nie postawił pytania, które tym mocniej pchało się na usta, im dłużej opowiadał. Późnym wieczorem przyjechała jego małżonka i oboje spotkali się na osobności. Na‐ stępnego dnia po gościu nie było nawet śladu. Lekarka natomiast pozostała.
Mieliśmy jeszcze żywo w pamięci makabreski niespodziewanego sprawoz‐ dawcy, więc nie dawało nam to spokoju. Dociekaliśmy i wszystko wyszło na jaw. Jako lekarz został wcześniej aresztowany wraz z żoną i osadzony na Pa‐ wiaku72. Kiedy trafił do więziennego karniaka, powiedział komendantowi policji, że jest Niemcem (miał niemiecko brzmiące nazwisko) i z tego powo‐ du przeniesiono go do Oświęcimia bez natychmiastowego rozstrzelania. Żona została zaś w więzieniu. I tylko dzięki działającemu w obozie koncentracyj‐ nym podziemiu wręcz nieprawdopodobne wiadomości przeciekły też na Pa‐ wiak, do jego małżonki. Jak z nich wynikało, w Oświęcimiu dogadał się z Mengelem, zwanym Aniołem Śmierci, i wskutek nawiązanej z nim współ‐ pracy uzyskał protekcję, dzięki której zdobył pozycję pracownika cywilnego, a zarazem więźnia niemieckiego na szczególnych warunkach. Jako asystent nie musiał przebywać na terenie obozu. Zamieszkał w Chorzowie, z którego dojeżdżał do Oświęcimia. Razem z Mengelem przeprowadzał tam doświad‐ czenia pseudomedyczne na więźniach. Gdy przyjechał, był zaskoczony, sły‐ sząc, że żona nie chce mieć z nim nic do czynienia. Świadom dekonspiracji, natychmiast uciekł z Olszanki, przedostając się do Anglii, gdzie później wiódł dostatnie życie, prowadząc praktykę lekarską. 72 Pawiak – byłe więzienie śledcze przy ul. Dzielnej 24 w Warszawie, zlokalizowane pomiędzy uli‐ cami Dzielną i Pawią (stąd jego nazwa), w latach 1939–1944 było największym niemieckim więzie‐ niem politycznym na terytorium okupowanej Polski.
Po tym incydencie nie pamiętam, żeby działo się coś szczególnego. Już w mroźnym styczniu, zaraz po wyzwoleniu stolicy, zaczęły się powroty do Warszawy. Mój własny się jednak opóźnił. W marcu czterdziestego piątego, pracując jeszcze w Olszance jako instrumentariuszka, poważnie zachorowa‐ łam wskutek ludzkiego błędu. Otóż kiedy siostra apteczna przygotowywała dla mnie płyn do znieczulenia przy usunięciu wyrostka robaczkowego, wzię‐ ła do jego sporządzenia wodę mineralną zamiast destylowanej. Stało się tak, gdyż dostarczona do naszego szpitala woda ze Szpitala Wolskiego nie była dokładnie opisana. Jeden z baniaków zawierał na moje nieszczęście właśnie wodę mineralną, która omal nie doprowadziła mnie do śmierci. Dostałam wówczas sepsy i przez dwa tygodnie walczyłam o życie. W tym czasie zaczę‐ ła się trwająca kilka miesięcy likwidacja filii szpitala w Olszance i przenosi‐ ny do pustego budynku Szpitala Wolskiego. Kiedy kolejny raz ominęła mnie śmierć, pojawiła się znowu refleksja, która potem towarzyszyła mi jeszcze przez wiele lat: są momenty, w których decydujemy o swoim losie na całe
życie. W tym przypadku, gdybym się zdecydowała na tamten lot tuż przed nadejściem wojsk radzieckich, dostałabym się zapewne do Stanów Zjedno‐ czonych, gdzie wyemigrowała wówczas spora rzesza moich znajomych i krewnych. Wychodząc z objęć śmierci, jeszcze osłabiona, zaczęłam realizować swój zaktualizowany plan dalszej edukacji, koncentrując się tym razem na studiach medycznych. Niestety, przez tę chorobę straciłam bezcenny marzec i w kwietniu 1945 roku mogłam już tylko przyjąć do wiadomości, że na otwartym ponownie Uniwersytecie Warszawskim nie ma już wolnych miejsc. W Warszawie byłoby mi bardzo wygodnie studiować, podobnie jak w Krako‐ wie, gdzie się też dowiadywałam, ale wystąpiła tam ta sama sytuacja przy na‐ borze na wydział lekarski.
14. Pierwszy rok studiów Tylu chętnych chciało się dostać na szybko zorganizowane wydziały, że ich możliwości zostały błyskawicznie wyczerpane i zamknięto nabory. By‐ łam jednak na tyle zdeterminowana, że nie poddałam się, prosząc o pomoc profesora Manteuffla, który zaprotegował mnie w liście polecającym do swo‐ jego znajomego, profesora Wrzoska, ówczesnego dziekana Wydziału Lekar‐ skiego Uniwersytetu w Poznaniu. Tam też trudno było się dostać, polecenie zrobiło jednak swoje. Zostałam tym samym „przekierowana” na Poznań, a więc do najdalszego od domu miasta, w którym mogłabym podjąć studia. Pojechałam tam wraz z moją koleżanką ze szpitala, Ewą Dubanowicz. Kiedy przyjechałyśmy do Poznania na początku maja, zaskoczone zoba‐ czyłyśmy, że miasto nie było w ogóle zniszczone. Funkcjonowało normal‐ nym rytmem, jakby nie było tutaj wojny. Panowały tam bez porównania lep‐ sze warunki niż w Warszawie. Trochę czasu zabrało mi załatwianie formal‐ ności z wpisaniem na listę studentów i uzyskaniem przydziału do akademika. Kilka dni później zaczęły wyć syreny, co wywołało u mnie natychmiast lęk przed nalotem. Zaczęłam nerwowo szukać schronu, ale jakoś bierność nie po‐ magała mi w dostrzeżeniu wejścia do najbliższego z nich. Po chwili ryk syren ustał i usłyszałam z głośników ogłoszenie o końcu wojny! Wreszcie! Wszy‐ scy zaczęli krzyczeć z radości i podskakiwać, a ja wraz z nimi. Był to pamięt‐ ny 9 maja. W tym dniu szłyśmy rozradowane i snułyśmy plany na ten wie‐ czór, gdzie by tu uczcić zakończenie wojny potańcówką, gdy tymczasem na naszej drodze stanął jakiś Rusek z groźną miną. Myślałyśmy, że to jakiś żart i zacznie zaraz się przed nami wygłupiać z tej radości, ale on zamiast tego pochylił w naszą stronę karabin z bagnetem i zaczął na nas nacierać, coś krzycząc. Zbaraniałyśmy przez moment i znieruchomiałyśmy, zastanawiając się przy tym, co takiego właściwie przeskrobałyśmy. Dziki wyraz twarzy so‐ jusznika był jednak nad wyraz niebezpieczny i nie miałyśmy zamiaru pytać go o szczegóły. Rozbiegłyśmy się w przeciwne uliczki poznańskiego osiedla. Biegłam co sił w nogach wzdłuż murów budynków, starając się ograniczyć Rosjaninowi pole strzału. Stracha miałam sporego, ale obejrzałam się za sie‐ bie po przebiegnięciu sporego odcinka uliczki. Rusek, stojąc na rozstaju uli‐ czek, patrzył w drugim kierunku z opuszczonym karabinem. Dotarłam do akademika, gdzie niedługo przybiegła równie wystraszona Ewa. Rozpytując współlokatorki, dowiedziałyśmy się, że najprawdopodobniej żołnierz wziął
nas za Niemki i wkurzył się na widok tego, jak się cieszymy. Widocznie one nie miały prawa do radości. Na fali euforii z powodu zwycięstwa pojechałam od razu do Matki, musia‐ łam się jednak śpieszyć, gdyż za kilka dni rozpoczynały się zajęcia. Wtedy, już po przybyciu w rodzinne strony, po raz pierwszy zauważyłam, że poziom życia po wojnie bardzo się zmienił, zresztą wraz z mentalnością. Nagle za‐ możność miejscowych chłopów wzrosła73. Zapowiadały się także dobre plo‐ ny, co wróżyło dobre zarobki i zmniejszenie biedy, jaką ludzie na tych piasz‐ czystych ziemiach kieleckich dotąd klepali. Zmienił się również przekrój spo‐ łeczeństwa, było więcej robotników i chłopów, gdyż ziemiaństwo straciło ra‐ cję bytu, a inteligencja została zdziesiątkowana. Zmieniał się z wolna ustrój państwa, czego zauważalnym dla mnie dowodem były pojawiające się so‐ wieckie prześladowania akowców. Nie zdawałam sobie jeszcze do końca sprawy z biegu wydarzeń i ciesząc się z wolności oraz nowego rozdziału w moim życiu, przez chwilę dzieliłam tę radość z Matką i siostrą. Musiałam jednak szybko wracać do Poznania na pierwsze wykłady, które miały po‐ trwać całe wakacje. Po powrocie zamieszkałam w nieodpłatnym akademiku z koleżankami z całej Polski i dopiero z upływem czasu zauważyłam konser‐ watyzm lokujących się w mieście ludzi, którzy wracali do miasta po wysie‐ dleniu ich stąd w czasie wojny. Mieli wprawdzie mało poczucia humoru, ale byli uczciwi i praktyczni. Bardzo mi to odpowiadało. 73 Reforma rolna w Polsce z 1944 r. – zmiana stosunków własnościowych połączona ze zmianą struktury agrarnej wsi, na mocy dekretu Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego o przeprowa‐ dzeniu reformy rolnej, z 6 września 1944 r. Postanowienia dekretu interpretowano rozszerzająco, wy‐ siedlając dotychczasowych właścicieli z ich domów, pozbawiając dobytku, w tym dóbr kultury. W ten sposób warstwa ziemiaństwa została zlikwidowana, a byłym ziemianom zakazano pobytu i zamieszka‐ nia w powiecie, gdzie dotychczas znajdował się ich majątek ziemski.
W wakacje nie było dla nas taryfy ulgowej i przez całe te trzy miesiące (od maja do lipca) odbywały się wykłady akademickie. Tempo ich było tak inten‐ sywne, że przerobiliśmy w tym czasie pierwszy rok studiów. Kadra naukowa pochodziła z Lwowa (przykładowo profesor Różycki, który był specjalistą od anatomii), z Wilna (profesor Singalewicz prowadzący zajęcia z medycyny są‐ dowej), z Warszawy (profesor Roguski), ale byli też miejscowi, starzy po‐ znańscy profesorowie. Kiedy zaczynałam studiować, Wydział Lekarski podlegał pod uniwersytet, tak jak przed wojną. Później jednak74 został odłączony i wraz ze stomatolo‐
gią, farmacją oraz AWF-em wszedł w skład nowo powstałej odrębnej pal‐ cówki akademickiej, czyli Akademii Medycznej. Wracając do czasów uni‐ wersytetu; pierwszym jego rektorem został przedwojenny profesor biologii Stefan Dąbrowski, stawiający na pierwszym miejscu etykę. Na co dzień wi‐ dać było, z jakim szacunkiem podchodził do studentów. Niestety, z tego po‐ wodu i ze względu na swe poglądy był źle postrzegany przez władze poli‐ tyczne i nie wróżyło mu to długiej kariery. Jego parokrotne wypowiedzi pu‐ bliczne wśród studentów katolickich na temat prawdy i ograniczania wolno‐ ści prasy sprawiły, że rozpoczęto na niego nagonkę. Po roku poprosił o urlop i niedługo później (na początku drugiego roku akademickiego w 1947 roku) zmarł. 74 24 października 1949 r. powstała Akademia Lekarska, utworzona jako oddzielna wyższa szkoła przez wydzielenie z Uniwersytetu Poznańskiego Wydziału Lekarskiego.
Może wyłącznie przez okazywany szacunek, a może na przekór władzom politycznym, wszyscy studenci przyszli na jego pogrzeb. Tłumy zgromadziły się ogromne. W moim światku akademickim, na poziomie wydziału, natrafi‐ łam na postawy kadry naukowej dopasowane do nowej rzeczywistości. Były niejako jej odzwierciedleniem. Dwaj profesorowie (anatom prof. Różycki i histolog Kurkiewicz75) jako nowi członkowie PPR (Polska Partia Robotnicza) upolitycznili dydaktykę akademicką. Pierwszy był człowiekiem surowym, zasadniczym i konse‐ kwentnym, drugi z kolei (zarazem jako nasz dziekan) miał zmienne nastroje i jak to kobieciarz, zwracał szczególną uwagę na powierzchowność innych osób, a mówiąc wprost: na wdzięki niewieście. Obaj preferowali studentów, którzy zapisali się wcześniej do studenckiej organizacji politycznej. Tacy szybko u nich zdawali. Ja jako studentka apolityczna nie miałam oczywiście żadnych ulg, a wręcz przeciwnie, musiałam wraz z innymi studentkami pa‐ miętać o odpowiedniej prezencji, zwłaszcza wobec drugiego z profesorów. Należało do niego przychodzić wydekoltowaną. Wtedy siadał bardzo blisko którejś, z tak dobrze ubranych studentek, i wykorzystując charakter zajęć z preparatów, obejmował ręką wybraną osóbkę wpatrzoną w mikroskop, mó‐ wiąc: 75 Powołany w 1949 r. na stanowisko rektora Akademii Medycznej.
– Moja królowo, co tam widzisz? Jednocześnie zaglądał jej w dekolt. Jednak nie oznaczało to automatycznie zdania egzaminu. Staranny wizerunek studentek i zadbany wygląd studentów
można było sobie jednak zrujnować, przychodząc w trochę późniejszym ter‐ minie. Wtedy oblewał zarówno królowe, jak i chłopaków. Nadmienię, że eg‐ zaminy z dwóch pierwszych semestrów zdawało się dopiero po drugim roku (anatomię i histologię), natomiast ci, którzy przyszli na uczelnię trochę póź‐ niej, mogli zaliczać pozostałe przedmioty w dowolnym terminie. Chcąc się dobrze przygotować, postanowiłam pójść na egzamin w drugim terminie, gdyż wtedy jeszcze nie wiedziałam, co mnie czeka. A profesor mnie oblał, przez co straciłam całe wakacje, bo jak to często bywa, obiecywał, że będzie pytał za tydzień. Kiedy przychodziliśmy tłumnie, stwierdzał nagle, że nie ma czasu, każąc nam i innym nieszczęśnikom przyjść znowu za tydzień. Przez te przesunięcia straciłam wakacje i zabrakło mi pieniędzy na jedzenie. Ponieważ był to wówczas okres bardzo tanich ogórków, zaczęłam się ży‐ wić suchym chlebem i tymi warzywami. Jakoś utrzymałam się na tych ogór‐ kach przez cały miesiąc, ale skutek tego był taki, że nabawiłam się awitami‐ nozy. Dobrze wtedy zapamiętałam ten sezon ogórkowy. Zdałam na szczęście później ten egzamin i jak się okazało, nie był taki trudny. Najgorsze nato‐ miast były dla mnie egzaminy u profesora Różyckiego. Oba wypadły po za‐ kończeniu drugiego roku jako zwieńczenie szeregu skondensowanych wykła‐ dów, których trzeba się było nauczyć i zdać ten obszerny zakres wiedzy, cho‐ ciażby z samej histologii. Jednak nie narzekałam. Mieliśmy dobre czasy na naukę, bo mogliśmy ćwi‐ czyć anatomię na zwłokach, które zapobiegliwi Niemcy przechowywali dla swoich studentów. Polska uczelnia je przejęła, stwarzając niepowtarzalną okazję dla nas. Można rzec, że była to nie lada gratka, którą mogą docenić także dzisiejsi studenci medycyny, borykający się z wiecznym niedoborem tego rodzaju pomocy dydaktycznej. W prosektorium preparowaliśmy tkanki z tych trupów, zakonserwowane jeszcze przez Niemców w basenach z forma‐ liną. Do jednego trupa leżącego na stole przydzielano dziesięcioro adeptów medycyny i każdy student miał do wypreparowania inną część ciała. Skalpe‐ lami robiliśmy sekcje i preparowaliśmy różne organy. Mój trup miał masę wad anatomicznych, takich jak świadczące o zapaleniu opłucnej zrosty w płucach czy zmiany w jelitach. Przypuszczam, że nie były to zwykłe trupy, lecz zwłoki osób torturowanych, dlatego mieliśmy od razu dzięki temu prepa‐ raty do histologii. Pracownie byłego uniwersytetu niemieckiego zostały za‐ chowane w nienagannym stanie, co dało nam komfortowe wprost warunki w porównaniu do Warszawy, gdzie, jak słyszałam, były problemy nie tylko
ze znalezieniem stosownej kadry profesorskiej czy odpowiednich sal do ćwi‐ czeń, ale także z eksponatami. My mieliśmy wszystko, a szczególnie dobrą kadrę, chociażby dlatego, że profesorowie dostawali od razu mieszkania w Poznaniu. Szybko zaczęłam doceniać miejsce, w którym przyszło mi stu‐ diować. Oprócz intensywnej nauki ważnym czynnikiem stało się życie studenckie, które początkowo było żywiołowe. Zaczęto organizować bale na podobień‐ stwo przedwojennych, choć klimat narzucały zaistniałe warunki. Szło się w tym, co się miało. Jedna z koleżanek, która przywędrowała z wojskiem ro‐ syjskim jako Polka ze Wschodu, miała na sobie wojskowe buty z cholewami, spódnicę i białą bluzkę. Z konieczności stanowiły one swoistą kreację oby‐ watelską. Z kolei panie profesorowe, przedwojenne panie doktorowe poznań‐ skie chodziły w prawdziwych sukniach balowych. Bale rozpoczęto w karna‐ wale, organizowano je początkowo raz w tygodniu, każdy wydział we wła‐ snym zakresie. Ponieważ zaczęły się cieszyć wielką popularnością wśród spragnionej rozrywki młodzieży, zwiększono ich częstotliwość do dwóch w tygodniu. Młodość stłamszona rygorem okupacji szukała upustu. Do tańca przygrywała fantastyczna orkiestra Popiełkiewicza, która potrafiła też świet‐ nie śpiewać. Szalałam na tych balach i wybawiłam się na nich za wszystkie zabrane wojną czasy. Ileż to wtedy miałam energii. Potrafiłam w ciągu dnia uczestniczyć w wielu laboratoriach i wykładach, a w nocy składać skrypty. Musiałam przecież jakoś zarabiać na swoje utrzymanie. Skrypty były druko‐ wane na pojedynczych stronach, które rozkładałam na dużych stołach. Przez całą noc chodziłam wokół nich i kompletowałam pojedyncze egzemplarze. Czasu jak zwykle miałam mało, ale zaangażowana w naukę i pracę począt‐ kowo nie dostrzegałam zmian wokół mnie. Niestety, zaczęły się uwidaczniać ciemne strony tamtych lat, wywołane wpływami sowieckimi, co budziło sprzeciw części Polaków. Coraz częściej docierały do nas echa jakichś nie‐ wyjaśnionych zabójstw, a wizja niepodległego kraju przestała być oczywista. Dlatego spektakularnym wyrazem poparcia narodowych dążeń było wydarze‐ nie związane z przyjazdem w tym czasie z Anglii Mikołajczyka76. Studenci przywitali go owacyjnie, a jego samochód został wręcz poniesiony na rękach w pochodzie przez Poznań, co wzburzyło władze, które nie mogły na to od razu zareagować. Pamiętam, jak zorganizowaliśmy w jego sprawie pochód, i idąc, zobaczyliśmy nagle po obu stronach uzbrojonych w karabiny żołnierzy
polskich. Chwilę później zaczęli nas przezywać, krytykować na głos, że „stu‐ diujemy za darmo, a teraz zachciewa się nam protestów!”. Kiedy doszliśmy do poznańskiego rynku, stały tam już budy i wojsko wyłapywało chłopaków. Dziewczyn nie ruszano. Niektórzy koledzy wyciągali w pośpiechu legityma‐ cje PPS-u i zginając jej twardą tekturę, wkładali do ust i intensywnie przeżu‐ wali. Nagle jakiś nieznajomy kolega z innego wydziału odezwał się do mnie: 76 W czerwcu 1945 r. uczestnik konferencji moskiewskiej w sprawie utworzenia Tymczasowego Rządu Jedności Narodowej powrócił do Polski. Po konferencji jałtańskiej przystąpił do TRJN jako wi‐ cepremier i minister rolnictwa, stając się wkrótce ośrodkiem opozycji wobec komunistów i lewego skrzydła socjalistów. W latach 1945–1947 przywódca PSL.
– Słuchaj! Zapamiętaj mnie! – Spojrzałam na niego z uwagą, dostrzegając na jego twarzy determinację i strach. – Wynajmuję pokój pod takim a takim adresem. Nie przerywając mu, usłyszałam instrukcję: – W szafie, w szufladzie jest rewolwer – wyrzucił z siebie, patrząc mi pro‐ sto w oczy. – Weź go stamtąd! Daj ten rewolwer gospodarzom, niech go gdzieś ukryją. Ledwie skończył, spojrzał na czoło rozpadającego się pochodu, gdzie ktoś w mundurze krzyknął do niego, kiwając ręką, aby podszedł. Spojrzał na mnie raz jeszcze z błagalnym spojrzeniem i poszedł w kierunku żołnierzy, którzy od razu wzięli go do budy. Wiedziałam, że za przechowywanie broni groziła mu kara śmierci. Musiałam więc iść po ten rewolwer. Od razu, w chwilę po wylegitymowaniu, poszłam pod wskazany adres, sprawdzając co chwilę, czy nie jestem śledzona. Na szczęście nie miałam swojego cienia i bez przeszkód przekazałam prośbę chłopaka. Wróciwszy do akademika, byłam wciąż prze‐ rażona, gdyż komuniści stawali się coraz silniejsi i radykalniejsi w swoich akcjach.
15. Żniwa Z czasem i mnie ukarano za to uczestnictwo w pochodzie, zmuszając do wyjazdu na żniwa wraz z innymi studentami. Skierowano nas na Pomorze. Pojechaliśmy tam pociągiem, który został podstawiony na peron. W ostat‐ nim wagonie jechali marynarze z Floty Czarnomorskiej, tak zwani czarno‐ morscy. Ci sowieccy żołnierze wykazywali nami nazbyt duże zainteresowa‐ nie (a znani byli z dzikości, siejąc popłoch zwłaszcza wśród kobiet), dlatego nasi chłopcy zorganizowali na czas podróży pewien rodzaj obrony polegający na obsadzeniu przez nich siedzeń przy oknach, z kijami i pałkami w rękach. My siedziałyśmy pomiędzy nimi. I tak dojechaliśmy do Dąbia koło Szczeci‐ na. Tam pociąg stanął w środku nocy, z czego skwapliwie skorzystali czarno‐ morscy. Wylegli z wagonów i złapali jakieś przypadkowe autochtonki. Pili całą noc, paląc ogniska i drąc się wniebogłosy. Ich głosy zlewały się z roz‐ paczliwymi krzykami gwałconych kobiet. Nie mogliśmy spać. Nikt jednak nie odważył się wyściubić nawet nosa z wagonów, domyślając się, że natych‐ miast wykorzystaliby to jako pretekst, by się nami zająć. Drżeliśmy ze stra‐ chu. Rano pociąg pojechał z powrotem do Stargardu Szczecińskiego, gdzie nas wysadzono i porozmieszczano w salach miejscowej szkoły. Mieliśmy zacze‐ kać na dalszy transport, mający nas rozwieść na miejsce żniwowania według podzielonych grup. W ciągu dwóch dni oczekiwania zdążyliśmy zwiedzić Stargard. Na trzeci dzień poinformowali nas, że przyjadą wozy, ale na razie mamy iść w wyznaczonym kierunku pieszo. Obiecali, że bagaże wrzucą na dach i później podwiozą. Poszliśmy więc głodni i niewyspani trzydzieści kil‐ ka kilometrów. Po drodze wchodziliśmy do opuszczonych zagród i zbierali‐ śmy owoce, które natychmiast znikały w naszych ustach. Nad zalewem do‐ tarliśmy do poniemieckiej miejscowości, jeszcze pod starą nazwą. Zapamię‐ tałam tam ciekawą przystań i zatopiony statek. Wchodząc między opuszczo‐ ne zabudowania, zobaczyliśmy jakiegoś Ruska, który akurat plądrował domy, zbierając rowery. Miał już trzy, które postawił przed domem, i kradł w środ‐ ku. Moim kolegom wpadło do głowy, aby jeden z tych rowerów mu sprząt‐ nąć. Namówili mnie, abym to ja zrealizowała ich pomysł. Nie wiem dlacze‐ go, ale od razu na to przystałam, chyba upatrując w tym zawadiacką przygo‐ dę; pochwyciłam najbliższy pojazd i dosiadłszy go, zaczęłam mocno pedało‐ wać przed siebie. Rusek był jednak czujny i kiedy tylko usłyszał zgrzytnięcie
łańcucha, natychmiast wyskoczył z sieni. Zanim się obejrzałam, zaczął mnie doganiać na drugim rowerze. Zdesperowana zobaczyłam grupkę polskich ofi‐ cerów, więc wjechałam pomiędzy nich, szukając ratunku przed wściekłym szabrownikiem. Tak się złożyło, że wśród nich był akurat Janek Nowicki, znajomy lekarz ze Szpitala Wolskiego. Gdy Rusek nadjechał tuż za mną, nie wytrzymałam i zeskoczywszy z roweru, rzuciłam się Jankowi na szyję z okrzykiem: – Janek ratuj! Rusek mnie ściga, że rower ukradłam! Poczułam lekki uścisk i Janek postawił mnie na ziemi. Potem wyprostował się, naciągnął trochę mundur, spojrzał na rower i rosyjskiego sierżanta: – Zostawcie ją w spokoju. Ale Rusek nie miał zamiaru odstąpić od zdobyczy. – Ty nie moj komandir – odrzekł bez respektu. – Wiełosipied maja, i die‐ wuszka dałżna byt nakazana! I ja budu dokładywat komandiru, kotoryj pod‐ derżywajet faszystow zdies77. 77 „Nie jesteś moim dowódcą. Rower jest mój, a dziewczynie należy się kara. A ja zamelduję moje‐ mu dowódcy, że tu się wspiera faszystów”.
Tego polskim oficerom było już za dużo. Od razu drugi z nich zajął zdecy‐ dowane stanowisko: – Słuchaj, ty złodzieju! Ja ci dam wspieranie faszystów! Trzeci, nie czekając na dalszy bieg wydarzeń, krzyknął na Ruska: – Baczność! Stoisz przed oficerami! W tył zwrot i biegiem marsz! Rosjanin niechętnie wyprostował się, spojrzał na trójkę oficerów i bez po‐ śpiechu nasunął mocniej na czoło furażerkę, mierząc się przez chwilę wzro‐ kiem z rozkazującym mu Polakiem, po czym odwrócił lekceważąco wzrok w stronę leżącego roweru. Najwidoczniej musiał ocenić, że nie warto dla nie‐ go ryzykować starcia z tą trójką, bo wsiadł na swój pojazd i powoli pedału‐ jąc, odjechał. Gdy emocje opadły, podziękowałam mojemu znajomemu leka‐ rzowi z lekkim zażenowaniem. Przed moimi kolegami już tego nie okazałam i urosłam od razu w ich oczach. Wreszcie dotarliśmy pod wskazane miejsce. Przyjęto nas cienką, rzadką zupką. W jakiejś hali ponownie podzielono nas na grupy i naszą trzy‐ dziestkę wysłano do wsi położonej nad zalewem. Tam rozkwaterowaliśmy się w opustoszałej rybackiej wiosce. Mniejszymi grupkami zajmowaliśmy kolejne domki. Każdemu nadaliśmy nazwę. Obok naszej grupy medycznej były Zbóje, złożone głównie z chemików i Żółwie. Kolejne chałupy były już
nieco dalej, dlatego nie mieliśmy z ich mieszkańcami tak bliskiego kontaktu. Szybko padliśmy do łóżek i zasnęliśmy w mgnieniu oka. Za to wcześnie rano zrobiono nam pobudkę i musieliśmy pójść w szeregu na śniadanie do kanty‐ ny. Zostaliśmy tam odpowiednio nakarmieni, bo gotowanymi jelitami barani‐ mi, drobno posiekanymi. Do tego po kawałku chleba i garnuszek herbaty. Czując głód, powinniśmy byli docenić starania organizatorów naszego dar‐ mowego pobytu, ale ohydny w smaku specjał sprawił, że pozostało mnóstwo resztek tego dania głównego. Z lekkimi żołądkami poszliśmy na żniwa pod eskortą wojska. Od tego momentu chodziliśmy w pole codziennie, wspierani dietetycznymi śniadaniami. W przerwie południowej spędzano nas na coś, co szumnie nazy‐ wano obiadem, a co składało się z kolei jedynie z zupy rybnej. Na kolację serwowano nam znowu te niejadalne jelita. Być może mieliśmy takie „wy‐ smakowane” posiłki, bo trafiliśmy pod kuratelę komendanta wsi i odcinka żniw będącego tylko sierżantem. Inne grupy, które trafiły do miejscowości podlegających oficerom, miały się świetnie. Jeździły z oficerami na polowa‐ nia, do żniw nie chodziły wcale, po prostu cudowne wakacje. My mieliśmy niestety pecha – albo ktoś się o to postarał, ale tego nie dowiedzieliśmy się nigdy. Zaczęłam lepiej rozumieć słowa tamtego partyzanta z NSZ. Nie mo‐ głabym tego nazwać kolonią karną, gdyż mieliśmy też swoiste atrakcje. Na przykład zamiast min znajdywaliśmy często różne słoiki z zaprawionym mięsem, pochowane przez byłych właścicieli niemieckich. Archeologia pro‐ wiantowa (lepiej brzmi od saperstwa słoikowego) i głód szybko zatem wy‐ mogły potrzebę zorganizowania się i kiedy większość z nas szła w pole, po‐ zostawały dwie osoby dyżurne, które przy użyciu zgromadzonych w ogrodzie zapasów jarzyn i ziemniaków gotowały jedyne treściwe posiłki. Ponieważ je‐ dzenie się nie poprawiło, tylko szczęśliwy traf wyratował nas przed głodem. Ogród przy domu, w którym nas zakwaterowano, obfitował w warzywa. Szczęście mieliśmy podwójne, gdyż w piwnicy znaleźliśmy poniemieckie za‐ pasy weków z mięsem, kompotami i dżemami. Sądzę, że bez tego długo by‐ śmy nie wytrzymali. Przy tym wszystkim podobno toczyło się podwójne życie niektórych star‐ szych kolegów, chodzących do żołnierzy na pierwszorzędne kolacyjki, suto zakrapiane. Nasze prace stale obserwowano, a gdy chcieliśmy lub musieliśmy się gdzieś udać, zawsze mieliśmy koło siebie straż wojskową. Ten bliski kontakt
sprawił, że zakochał się we mnie jakiś żołnierz. Było mi to bardzo na rękę, gdyż mogłam niedługo potem siedzieć w bruździe i śmiać się, kiedy on w tym czasie pracował za mnie. Miał nas pilnować, a pracował, co jest jaw‐ nym dowodem na potęgę miłości. Ale chcę podkreślić, że to on mnie tak ustawił, a ja tylko chętnie na to przystałam. W jeden z gorących dni lata po‐ stanowiłam skorzystać ze swojego przywileju i wraz z naszą grupą studentów poszłam się wykąpać nad zalew zamiast wylewać poty w polu. Po chwili zja‐ wili się dwaj polscy żołnierze, którzy mierząc w nas, kazali nam wyjść z wody i się ubrać. Poczuliśmy się nieswojo. Wyprowadzili nas w nieznanym kierunku, traktując po drodze niemalże jak dezerterów. Z naprzeciwka nadje‐ chał motor prowadzony przez polskiego oficera, który na widok eskortowa‐ nej kolumny zapytał kaprala: – Co to jest? Gdzie prowadzicie tych studentów? – Sierżant kazał przyprowadzić, bo zamiast na żniwa przyszli nad wodę. – W tej chwili puścić studentów! – wściekł się oficer. – Zostawcie ich! Kiedy puścili nas wolno, zrobił kapralowi niezłą awanturę. Efekt był taki, że od tamtego momentu nie prowadzono nas już pod lufami karabinów i nie pilnowano jak dotychczas. Pobyt na obozie stał się znośniejszy i nie mieli‐ śmy już takich emocjonujących przeżyć. Po miesiącu część z nas wróciła do Poznania. W drodze powrotnej pociąg stanął na jakiejś pomorskiej stacyjce, ażeby zaczekać na mający nadjechać z naprzeciwka inny skład. Wykorzystał to jeden z naszych wysokich kolegów i poszedł do hydrantu, ażeby nalać wody do butelki. Ponieważ dzień był cie‐ pły, miał na sobie jedynie szorty i koszulkę. Maszerując żwawo wzdłuż pero‐ nu, minął po drodze rosyjskich żołnierzy, którzy na jego widok zaczęli wrzeszczeć: jak się nie wstydzi, że jest niemoralny78 i że w ogóle to hańba, aby tak paradować. Jak można było przewidzieć, ktoś z naszych wyjrzał przez okno i też zaczął krzyczeć: 78 Tamci Rosjanie nie znali wówczas szortów i myśleli, że to kalesony (przyp. Bohaterki wspo‐ mnień).
– Studentów biją! Zaraz wyjrzało więcej głów, a po chwili co gorętsze chłopaki wyskakiwały z wagonów. Przypadkowo znalazł się tam też polski oddział i wystarczył mo‐ ment, aby rozgorzała pomiędzy wiadomymi stronami sojuszniczymi bitwa na pięści, co zresztą zdarzało się nierzadko. Takie tam potyczki polsko-ruskie. Zaraz potem nasz skład ruszył i studenci musieli wskakiwać do niego już
w biegu. Nie wiem, jak zakończyła się ta bitwa, ale gdy stamtąd odjeżdżali‐ śmy, żołnierze okładali się równo. Dalsza podróż przebiegła już spokojnie. Pozostał nam jeszcze miesiąc wakacji, który postanowiłyśmy z koleżanka‐ mi wykorzystać na wypoczynek. W Poznaniu było kąpielisko Sołacz. Posia‐ dało duży basen i wieżę do skoków. Jak się szło aleją z miasta przez park, z daleka było słychać co jakiś czas dochodzący stamtąd wielki ryk. Za pierw‐ szym razem zastanawiałyśmy się, czy tam w ogóle pójść, ale kiedy ostatecz‐ nie się zdecydowałyśmy, zobaczyłyśmy w najwyższym punkcie skoczni rosłą sylwetkę mężczyzny. Wszyscy byli w niego wpatrzeni. Ku naszemu zasko‐ czeniu ujrzałyśmy chwilę potem, że uderzył plecami w wodę. Skrzywiłam się na samą myśl, jak to uderzenie musiało go zaboleć. Na widowni rozległ się jęk współczucia. W pierwszym odruchu chciałam pobiec, by go ratować, tymczasem on zdążył już wypłynąć na powierzchnię i z szelmowskim uśmie‐ chem wyszedł zwinnie z basenu. Jego jasne kalesony nie odbiegały wyglą‐ dem od innych, jakie nosili przybyli tłumnie chłopcy. Dziewczyny z kolei ubrane były z reguły w staniki z przydziału wojskowego i białe płócienne majtki sięgające do połowy uda. Sam skoczek okazał się rosyjskim żołnierzem o nadzwyczajnej tężyźnie. Wchodził na najwyższy poziom, skacząc stamtąd wprost na brzuch, czym wzbudzał silne emocje i ciekawość wśród innych, którzy tego jeszcze nie wi‐ dzieli. Potrafił bez jęknięcia uderzyć w wodę, nie robiąc sobie żadnej krzyw‐ dy. Wielki ryk wydobywał się z setek gardeł w momencie, gdy leciał prawie równolegle do lustra wody. Nie był to ostatni mój kontakt z rosyjskimi żołnierzami. Poszłyśmy kiedyś z koleżanką (krajanką mieszkającą na stałe w Kielcach) znowu na to kąpieli‐ sko i rozłożyłyśmy kocyk na usytuowanej koło basenu tak zwanej plaży. Ro‐ zebrałyśmy się do kostiumów i jeszcze nie zdążyłyśmy się położyć, gdy zo‐ baczyłam dwóch zbliżających się w zamiarach wyraźnie towarzyskich ru‐ skich żołnierzy. – Zwiewamy – mówię do koleżanki. A ona na to: – Coś ty. To oni będą zwiewać. Wiedziałam, że była bardzo wygadana (powinna była pójść na prawo, nie na medycynę), a powiedziała to z taką pewnością siebie, że natychmiast obra‐ łam jej punkt widzenia, choć nie miałam pojęcia, jak chce to rozegrać. Usia‐ dłyśmy, nie czekając, aż podejdą. Chwilę potem przystanęli przy nas. – Proszę, proszę, siadajcie.
Zadowoleni, że nie stawiałyśmy oporu, przysiedli się, ochoczo zagajając o naszej urodzie. Moja koleżanka niczym wprawny pięściarz odczekała chwi‐ lę i wyprowadziła kilka kontrolnych uderzeń, zagadując ich na tematy poli‐ tyczne. Miny rzedły im coraz bardziej, aż w końcu odeszli zirytowani, nie znajdując trafnych argumentów. Zapewne byłyśmy obserwowane przez in‐ nych maładców79, bo już nikt więcej się do nas nie przystawiał. A o miejsca było trudno – szczególnie na ciepłym piasku. Tematy polityczne były jej bli‐ skie, gdyż dużo na ten temat rozmawiała z narzeczonym, byłym pilotem RAF-u. Kapitan Pniak80, bo o nim mowa, wrócił po wojnie do Kielc i tam poznał moją koleżankę. Pracował potem jako technik budowlany, pozosta‐ wiony celowo w zapomnieniu przez ówczesne władze, jak wielu innych pol‐ skich bohaterów. 79 Młodzieńców – tutaj: żartobliwe określenie młodych czerwonoarmistów. 80 Karol Pniak był zdobywcą szeregu najwyższych nagród, w tym trzykrotnym mistrzem Polski w strzelaniu powietrznym, a po śmierci kpt. pil. F. Żwirki najbardziej popularnym pilotem II Rzeczy‐ pospolitej. Zajął 26. pozycję na liście asów myśliwskich tzw. Listy Bajana. Odznaczony m.in. krzyżem Virtuti Militari (przypis autora).
Wakacje się kończyły i musiałam przygotować sobie kwaterę na czas stu‐ diowania przedmiotów drugiego roku. Dostałam bowiem wcześniej skiero‐ wanie na kwaterę prywatną i musiałam zwolnić miejsce w akademiku, prze‐ znaczone głównie dla szczęściarzy z pierwszego roku. Pozytywem było to, że studenci nie płacili wtedy czesnego za pobyt. Zresztą był to bardzo specyficz‐ ny okres dla studentów. Kraj potrzebował nowych medyków, bo doświadczo‐ nych było jak na lekarstwo. Dlatego miałam wrażenie, że zliberalizowano tok studiów, wskutek czego nie istniała konieczność zdawania egzaminów na bieżąco (teoretycznie do końca drugiego roku). Jednak sama tylko kwatera nie wystarczy człowiekowi do przeżycia, musiałam więc wrócić do zarobko‐ wania, by mieć pieniądze na jedzenie i drobne wydatki, składając dalej skryp‐ ty. Gdy brakowało skryptów do składania, miałam drugą pracę – nalewanie octu do butelek. Od czasu do czasu moją portmonetkę zasilał najstarszy brat. Kiedy jeździłam do niego, bratowa naciskała go, aby dał mi jakieś pieniądze. I dawał, całkiem hojnie. Wówczas nie musiałam składać ani butelkować przez jakiś czas. Zdarzało mi się jednak, że kiedy mogłam do nich pojechać, to nie miałam już żadnych pieniędzy i zdesperowana podróżowałam z Pozna‐ nia do Kielc na gapę.
16. Drugi rok studiów Drugi rok studiów zaczął się już w normalnym terminie, układając mi plan życia w dzień, a wieczory i niektóre noce zajmowała mi dodatkowa praca. Rok przeleciał tak szybko, że nawet się nie spostrzegłam, gdy nadeszły kolej‐ ne wakacje. Całe szczęście, że nie było jeszcze obowiązku zdawania egzami‐ nów ze wszystkich przedmiotów; musiałam jedynie zaliczyć histologię i ana‐ tomię. Intensywne wykłady i dalsze ćwiczenia w prosektorium dawały dobre podwaliny pod egzaminy i praktyczną wiedzę do przyszłej pracy lekarskiej. W kolejne wakacje w 1947 roku kolega zaproponował mi obóz szybowco‐ wy z kursem pilotażu. Tłumaczył, że pojechał tam jego znajomy i dał znać o wolnych miejscach. Przed wojną pod Kielcami znajdowało się szybowisko wraz ze szkołą i wieżą spadochronową. Koniecznie chciałam wtedy tam pójść, ale Matka mi nie pozwoliła. Teraz, gdy byłam na studiach, postanowiłam skorzystać z nadarzającej się okazji. Napisałam wpierw list do Mamy, że jadę na obóz szybowcowy, bo czułam w sobie taką potrzebę. Zanim wyjechałam, przyszła od niej odpowiedź: „Kochane dziecko. Byłam dla ciebie zbyt łagodna, nie potrafiłam wyegzekwować tego, co wcześniej żądałam. Gdybyś mnie zapyta‐ ła, nigdy w życiu nie pozwoliłabym ci pojechać, bo obawiam się o twoje ży‐ cie i zdrowie, żebyś nie została kaleką”. Był to dla mnie straszny list, w którym na dodatek zarzucała sobie zbytnią łagodność. Cóż, mogłam się tego spodziewać. Miałam wcześniej nadzieję, że i ona zmieniła się tak jak ja, jednak zrozumiałam wtedy, że nasze prędkości życia były jednak inne. Zapisałam się na ten obóz i pojechaliśmy do Gru‐ nau81, miasta o niezmienionej jeszcze nazwie. Była to mała poniemiecka miejscowości koło Jeleniej Góry, gdzie rząd zorganizował obóz szkoleniowy. Wojskowy dryl określał precyzyjnie godziny pobudki, gimnastyki, jedzenia i zajęć, w tym najważniejszych – startów. Gdy kończyły się poranne zajęcia, po południu podawano nam obiad i wracaliśmy na górę szybowcową. Listę obecności sprawdzano sumiennie i nie było mowy o tym, żeby ktoś się mógł wymigać. Później szybowce trzeba było pościągać, odholować do hangaru, odczepić skrzydła od kadłubów i zabezpieczyć przed uszkodzeniem. Dostali‐ śmy najprostsze modele, składające się z deski, dwóch skrzydeł, pedałów i drążka82. Na desce umieszczone było prymitywne siedzenie, pedałami ste‐
rowało się w prawo i lewo, knyplem83 zaś w górę i w dół. Ćwiczyliśmy dość długo, aż zaczęliśmy wykonywać podstawowe manewry odruchowo. Zapa‐ miętałam te pierwsze loty, do których tak się rwaliśmy. Na otwartej prze‐ strzeni zasiadałam w prymitywnym siedzisku, bez kabiny, bez okularów. Ga‐ baryty nie były przystosowane do różnych wzrostów adeptów na pilotów, więc zdarzały się z tego powodu bardzo niebezpieczne sytuacje, ponieważ ci, co mieli bardzo długie ręce i byli bardzo wysocy, knypel trzymali od siebie. Wówczas szybowiec po wystrzeleniu od razu przechodził do lotu koszącego i liniarze (tak nazywaliśmy naciągających gumę) krzyczeli wtedy: padnij! 81 Grunau to przedwojenna nazwa Jeżowa Sudeckiego, małej miejscowości pod Jelenią Górą. Sie‐ dziba drugiej na świecie szkoły dla szybowników. To, co ją wyróżniało, to własna wytwórnia szybow‐ ców nazwanych od miejscowości „Grunau Baby”. Dzisiaj ogólnopolska mekka szybowników. 82 Protoplasta sklejkowej konstrukcji „Grunau Baby” – udanej konstrukcji: taniej, bezawaryjnej i dostępnej za niewielkie pieniądze. 83 Tutaj: sterownica ręczna uruchamiająca ster wysokości oraz lotki w szybowcu; inaczej drążek sterowy.
I wszyscy, którym życie było miłe, padali, gdyż taki „lotnik” mógł im nie‐ chcąco pościnać głowy. Przy wystrzeliwaniu bowiem w pierwszym momen‐ cie dochodziło do sekundowej utraty przytomności i taki delikwent nie pano‐ wał nad swoim odruchem, a tym bardziej lotem. Dopiero w chwili oddania wystrzału przez szkoleniowca taki pilot przyciągał natychmiast knypel i wy‐ równywał lot. Trzeba się było więc dobrze skoncentrować na samym starcie. Będąc świadoma swoich krótkich rąk, musiałam uważać, aby knypla nie przyciągnąć do siebie, ponieważ wzniosłoby mnie to zbytnio w górę, co gro‐ ziło natychmiastowym ślizgiem na ogon. Usłyszawszy komendę start, poczułam ciąg, który wcisnął mnie w oparcie, a na twarzy powiew powietrza. Musiałam chyba jednak pociągnąć knypel do siebie, bo szybowiec skierował dziób w górę. W ułamku sekundy dotarło do mnie, że mam odepchnąć drążek. Zrobiłam to zbyt gwałtownie i konstrukcja zwaliła się do przodu. Wtedy znowu przyciągnęłam go do siebie, opierając łokcie na żebrach. Krytyczny moment minął i wypracowanymi odruchami wyrównałam dalszy lot, wskutek czego doleciałam na niedaleką łąkę. To oderwanie się od ziemi zrobiło na mnie wrażenie, które trudno jest mi nazwać. To coś, co można porównać do euforii. Nie wiem, jak to jest w za‐ mkniętej kabinie szybowca, ale to bezpośrednie zderzenie z powietrzem przy umykającej gdzieś daleko ziemi i widok małych ludzi na dole sprawiało, że czułam się wolna. Za każdym razem towarzyszyło mi to uczucie prawdziwe‐
go uniesienia. Ciężko tego doświadczyć gdzie indziej. Coś niebywałego. Do dzisiaj nie mogę zapomnieć, jak grały te skrzydła, te linki w szybowcu. I tak wiele razy w ciągu dnia. Stale otrzymywałam cenne uwagi instruktorów do wszystkich wykonanych lotów. Do dzisiaj mam je spisane. Na poszczególnych etapach szkolenia praktycznego obowiązywała rotacja prac przy sprzęcie. Po wylądowaniu należało przetransportować szybowiec na górę, gdzie znajdowało się miejsce startów. Wpierw jednak trzeba było podłożyć pod kółka szybowca wózek, a do jego dziobu przyczepić linę z wciągarki. Na umówiony sygnał lina się napinała, powoli ciągnąc szybo‐ wiec pod górę, a ktoś musiał trzymać za skrzydło, ażeby się nie przewrócił i go nie złamał. Wyciągarka była stalowym bębnem nawijającym długą linę. Napędzano ją silnikiem elektrycznym lub benzynowym i można było regulo‐ wać szybkość, z jaką miała działać. Obsługiwał ją chłopak nazywany Cyga‐ nem. Był tak złośliwym draniem, że gdy pilotka wylądowała, włączał wycią‐ garkę na pełną szybkość. Wtedy trzeba było wręcz biec pod górę, cały czas trzymając ręką owo skrzydło. Zwymyślało się go potem, ale on się tym zbyt‐ nio nie przejmował i szczerzył w uśmiechu zęby. Czerpał z tego satysfakcję. Efektem ubocznym tego galopu było nabieranie kondycji. Jednak nie zawsze można było uruchomić tę wyciągarkę i wtedy nieoce‐ niony stawał się ślepy konik. Zaprzęgało się go do liny przyczepionej do ka‐ dłuba i wykonywał robotę pociągową. Jednak aby zechciał iść, trzeba było go prowadzić i równocześnie karmić. Kiedy już szybowiec został zaciągnięty na górę, linę odczepiano, a maszynę odstawiano w pobliże, gotową do ponowne‐ go lotu. Ktoś inny siadał za drążkiem, a ci, którzy czekali w kolejce do na‐ stępnego lotu, przechodzili do ciągnięcia lin. Zajmowali się tym wyspecjali‐ zowani liniarze, ale każda dodatkowa para rąk była cenna. Trzy lub cztery osoby z każdej strony liny chwytały ją i szybko wbiegając, naciągały, aż do doczepienia. Tworzył się wtedy odpowiedni naciąg umożliwiający wylot, a kiedy szybowiec nabierał wysokości, lina samoistnie odczepiała się od nie‐ go i zaczynał się swobodny lot. Patrzyliśmy wtedy, jak lot przebiegnie i czy uda się kursantowi dolecieć dalej i wyżej. Jeśli zrobił jakieś błędy, głośno je komentowano, aby poprawić własne niedoskonałości pilotażowe. Jednym zdaniem, było co robić. To wszystko wymagało sporo pracy szeregu ludzi, dlatego wszyscy byli zaangażowani. Na koniec wyczerpującego dnia pełnego zajęć czekała kolacja, a potem regenerujący sen. Instruktorzy sprawdzali wte‐ dy, czy aby w sypialniach wszyscy rzeczywiście śpią.
I tak biegły całe tygodnie. Po koniec turnusu dostaliśmy wolny dzień. Chęt‐ nie z tego skorzystaliśmy i trafiliśmy do Jeleniej Góry, gdzie jedna z koleża‐ nek miała akurat wujka, który był dyrektorem fabryki cygar i papierosów. Tak się złożyło, że nie zastaliśmy go w domu, ale postanowiliśmy dać kole‐ żance szansę na spotkanie z nim, więc czekając, rozejrzeliśmy się trochę. Pa‐ pierosów w domu wprawdzie nie było, ale cygara to i owszem. Czas upłynął i musieliśmy wracać. W ramach rekompensaty zaopatrzyliśmy się w te cyga‐ ra i ruszyliśmy w drogę powrotną. Choć drałowaliśmy dziarsko, dotarliśmy dopiero po wieczornym apelu, więc szybko wśliznęliśmy się do swoich poko‐ jów. Instruktorzy, jak zawsze sumienni, zaraz po apelu zaczęli sprawdzać po‐ koje. Słysząc to, szybko wskoczyłyśmy do łóżek. Ja i inne dziewczyny nawet nie zdążyłyśmy się rozebrać i leżałyśmy pod kołdrą w ubraniach, kiedy usły‐ szałyśmy zgrzyt otwieranych drzwi. Kontrola. Ktoś poświecił latarką i wi‐ dząc, że śpimy (każda oczywiście udawała), wyszedł. Wówczas wzięłyśmy się do cygar. Chyba jednak zbyt łapczywie, albo może nie umiałyśmy z nich korzystać, bo na drugi dzień pochorowałyśmy się strasznie. Nie wiedziały‐ śmy, jak się to pali i zaciągałyśmy się jak papierosami. Od tego czasu nie znoszę zapachu cygar. Jak ktoś zapali w moim otoczeniu, od razu robi mi się niedobrze. Na szczęście nikt wtedy nie wpadł na prawdziwą przyczynę naszej niedyspozycji i pod koniec wakacji dostałyśmy stosowne odznaki i certyfika‐ ty potwierdzające ukończenie kursu. Absolwenci kursu mieszkali głównie we Wrocławiu. Wraz z koleżankami zostałyśmy tam zaproszone przez jednego z kolegów. Zanocowałyśmy u tych koleżanek, których kwatery mieściły się na Krzykach84. Zwaliliśmy się całą kompanią do jednego z willowych domów pozajmowanych przez studentów. Podjedliśmy, popiliśmy, pobawiliśmy się do rana, a następnego dnia musieli‐ śmy z kolegą wracać do Poznania. Wszystko było dobrze, dopóki nie wsiedli‐ śmy do poznańskiego tramwaju, w którym nagle okropnie rozbolał mnie brzuch. Tramwaj jechał, jechał i jechał, wlókł się do wytęsknionego dworca, więc napięcie rosło nie tylko z powodu brzucha i zaczęłam się bać, że tym ra‐ zem skończę tragicznie. Resztkami woli dotarliśmy do dworcowej ubikacji, gdzie mogłam odetchnąć z ulgą. Dalsza droga do domu przebiegła bez prze‐ szkód. Byłam szczęśliwa, że jestem cała i zdrowa. Mogłam udowodnić Mat‐ ce, że nie jest to taki niebezpieczny sport. Dzięki temu otrzymałam papiery z obozu potwierdzające uzyskanie trzeciej klasy szybowcowej85 (odznakę
niestety straciłam, oddając kostium do pralni), spełniając jedno ze swoich marzeń. 84 Do 1990 r. dzielnica Wrocławia, m.in. siedziba Uniwersytetu Ekonomicznego. 85 Odznaka szybowcowa przyznawana adeptowi podstawowego kursu szybowcowego zgodną z III klasą wyszkolenia pilota szybowcowego (pilot-uczeń).
17. Trzeci rok Trzeci rok przebiegł podobnie jak drugi, z tą jednak różnicą, że nikt nie pil‐ nował zdawania egzaminów, a my nie upominaliśmy się o wyznaczenie ich terminów. Kraj potrzebował nowych medyków, bo doświadczonych było jak na lekarstwo, dlatego prawdopodobnie zliberalizowano tok studiów i do trze‐ ciego roku włącznie studia stały się głównie przyswajaniem teorii, po którym można było zdawać przewidziane wcześniej egzaminy. W ten sposób wszy‐ scy dosyć nietypowo dobrnęliśmy do absolutorium i nastała konieczność zda‐ wania zaległych egzaminów, których spore nagromadzenie oznaczało dla mnie nie lada wyzwanie. Był to swoisty rachunek za wcześniejsze wygodnic‐ two i lenistwo. Na szczęście nie byłam w tym odosobniona i do pierwszego egzaminu z biologii zaczęłyśmy się przygotowywać we trzy – do naszej dwójki z pokoju, dołączyła sąsiadka z pokoju obok. Zbieg okoliczności spra‐ wił, że w tym czasie dostałam książkę do immunologii profesora Hirszfel‐ da86, który napisany był tak pięknie i ciekawe, że zmienił moje zaintereso‐ wania i zamiast przygotowywać się do biologii, wolałam całymi godzinami czytać tę książkę, która mnie wprost zafascynowała, i histologię. W tamtym czasie immunologia była w Polsce nową dziedziną medycyny. Moje koleżan‐ ki wkuwały biologię z przedwojennego skryptu, który obejmował głównie mikrobiologię opisującą między innymi podział grup bakterii i sposoby ich barwień według poszczególnych działów. Jednym słowem, typowa pamię‐ ciówka systematyki naukowej. Ponieważ niewiele mnie to interesowało, po‐ wiedziałam im wprost, że tych wszystkich tabelek w życiu nie zapamiętam, i tyle. Nie lubiłam mechanicznego wkuwania, które niestety wiązało się z tym przedmiotem. Preferowałam naukę łączącą się z wnioskowaniem, ana‐ lizą, opisami, tak bym mogła je jakoś ze sobą powiązać i zrozumieć. Na moje oświadczenie koleżanki zareagowały wpierw uśmiechem politowania, po czym moja współlokatorka skwitowała krótko: 86 Ludwik Hirszfeld (ur. 5 sierpnia 1884 r. w Warszawie, zm. 7 marca 1954 r. we Wrocławiu) – le‐ karz, bakteriolog i immunolog, twórca polskiej szkoły immunologicznej oraz nowej dziedziny nauki – seroantropologii.
– To nie ty ustalasz program studiów, więc i tak będziesz musiała ten mate‐ riał opanować. Prędzej czy później. Wkuwały więc dalej tabelki, a ja kontynuowałam studiowanie immunolo‐ gii. W końcu nadszedł dzień prawdy.
– Idźcie sobie same, bo ja nie idę – stwierdziłam kategorycznie, widząc, że szykują się do wyjścia na egzamin. – Jak chcesz, ale możesz choć spróbować – zachęcała mnie koleżanka. – Nie ma sensu, nie tym razem – odparłam zdecydowanie. – Nie musisz zdawać, możesz nam tylko towarzyszyć. – Mogłabyś pójść i przynajmniej się czegoś dowiedzieć przed samym egza‐ minem, potem ostatecznie zdecydować, czy dasz radę, czy nie – uzasadniała racjonalnie kolejna, wymieniając krótkie spojrzenia z inną koleżanką. To przeważyło i poszłam razem z nimi. Ku naszemu zaskoczeniu zastaliśmy prawie dwadzieścia osób przystępują‐ cych do egzaminu wraz z moimi koleżankami. Byli tam zarówno studenci trzeciego roku, jak i nasza grupa weteranów będąca po absolutorium, którym nie chciało się dotąd zdawać. Ta liczebność wynikała z wprowadzenia, obo‐ wiązujących wszystkich terminów egzaminów i dlatego w jednym czasie, wyjątkowo, zebrały się obie grupy. Profesor jeszcze nie przybył, a ja coraz bardziej utwierdzałam się w prze‐ konaniu, że nie mam po co podchodzić do zaliczenia w tym terminie, gdyż słysząc rozmowy obkutych studentów, straciłam resztki wątpliwości. Kiedy przyszedł starszy pan, otworzono drzwi sali i wpuszczono oczekujących stu‐ dentów. W tym momencie definitywnie odechciało mi się zdawać, ale ponie‐ waż byłam ciekawska, zajrzałam do środka, aby zobaczyć, w jakich warun‐ kach ma przebiegać egzamin. Moje koleżanki wepchnęły mnie jednak do sali, chcąc dać mi nauczkę i być może ciesząc się z mojego rychłego blama‐ żu. Niemalże nawrzeszczały na mnie, że się nie uczę i myślę sobie nie wiado‐ mo co. Przecież nie mogłam się z nimi bić, więc weszłam i usiadłyśmy w środku jako prawie lekarze, mając z obu stron studentów trzeciego roku. Profesor zaczął pytać od tyłu sali. Pierwsze pytanie z immunologii skierował do jednego ze studentów trzeciego roku, ale ten nie odpowiedział. Moje przy‐ jaciółki wprawdzie były obkute, lecz także nie potrafiły dać poprawnej odpo‐ wiedzi. Profesor podchodzi do mnie, a ja odpowiadam na postawione wcześniej pytanie. Zadaje następne pytanie, przeprowadzając kolejną rundę po sali w przeciwnym kierunku i znowu nikt nie zna odpowiedzi. Jeszcze jedną z tym samym efektem. Jedynie ja odpowiadam rzeczowo. Tak przeszło kolej‐ nych kilka pytań, na które znowu nikt poza mną nie odpowiedział. Koleżanki zrobiły się blade, a potem zielone. Z tym samym profesorem zaczęliśmy po
chwili kolejny egzamin z mikrobiologii. Tutaj wszyscy zdają śpiewająco, re‐ cytując zapamiętaną wiedzę, a ja tym razem siedzę cicho i jestem przerażona. – Będzie wpadka – pomyślałam. Ale profesor jakoś mnie omijał, pytając tylko tych siedzących obok, i tak przeszły kolejne pytania. Egzamin dobiegł wreszcie końca i wszyscy zaczęli podchodzić do profesora, by podać mu kolejno swoje indeksy. Zrobiłam to samo, niepewna ostatecznego wyniku. W odpowiedzi usłyszałam słowa pro‐ fesora Adamskiego, które ledwo do mnie dotarły, i zobaczyłam podawaną mi rękę: – Winszuję pięknego podejścia do biologii. Spadł mi kamień z serca, a nagła lekkość wyzwoliła nieskrywaną radość. Z uśmiechem na twarzy odwróciłam się i zobaczyłam wpatrzone we mnie z irytacją koleżanki. Milczały, świadome, że ta wiedza będzie im potrzebna. Bałam się wyjść z sali. Przyczyna tego leżała w skryptach, które były przepisywane jeszcze z przedwojennych skryptów, gdy immunologia nie była nauką rozpowszech‐ nioną i wykładaną na uniwersytecie. Najefektowniej wypadł jednak egzamin z ginekologii i położnictwa. Wówczas pracowałam już na oddziale laryngolo‐ gicznym okolicznego szpitala klinicznego, gdzie miałam nocne i popołudnio‐ we dyżury, a do południa uczęszczałam na wykłady. Zamieszkiwałam w tak zwanych internatach przy klinice położniczej, gdzie byli zakwaterowani żacy z medyka. Każdy student musiał bowiem przejść tygodniowy cykl zamknię‐ tych praktyk szpitalnych. Po tym etapie tworzono pięcio- lub sześcioosobowe grupy, które musiały opracować referat z ich przebiegu. Delikwenta do opra‐ cowania określonego tematu wyznaczano przez losowanie. Zatem my także losowaliśmy i trafiło na mnie. Dostałam temat: Gruźlica narządów rodnych kobiety. Przygotowałam się do tego dosyć dobrze, bo rzecz trzeba było zreferować przed całym audytorium i nie chciałam mieć żadnego potknięcia. Podkreślę, że egzaminujący wtedy profesor Zwoliński znany był z tego, że lubił referen‐ tom stawiać podchwytliwe pytania, aby wprowadzić ich w zakłopotanie. Słu‐ chacze obserwowali więc uważnie, co i jak zostanie poprowadzone, nie chcąc stracić okazji do nauki, ale też zabawy. Zaczynam zatem referować rzeczowo o pacjentce, która nie będąc badana ginekologicznie, miała wykonaną punk‐ cję. Egzaminator w pewnym momencie przerywa mi pytaniem: – Dlaczego nie była badana ginekologicznie?
Chciał mnie zażenować, pytanie dotykało bowiem delikatnej i subtelnej sfery, i to w czasach, w których sprawy intymne, jako wstydliwe, były trakto‐ wane powściągliwie. Stąd podwójna niezręczność pytania. Spodziewał się, że stracę na pewności siebie, a przy okazji wywoła może u mnie pąsy wstydu na policzkach czy coś podobnego. Tymczasem odpowiadam bez emocji, że pa‐ cjentka jest dziewicą i aby nie uszkodzić błony dziewiczej, odstąpiliśmy od tego badania, gdyż mogłoby to pociągnąć nas do odpowiedzialności karnej. Widziałam, iż nie było mu to w smak, tym bardziej że mówiłam spokojnie. Wtedy zwrócił się do audytorium: – Widzicie! Z tego powodu pacjentka mogłaby umrzeć bez postawienia diagnozy. Ale i na to byłam przygotowana, albowiem na laryngologii stosowaliśmy mało znany lek – streptomycynę, która dopiero wchodziła do stosowania. Wiedziałam stąd, jakim specyfikiem trzeba się w takiej sytuacji wesprzeć. Przeszłam zatem do omawiania leczenia streptomycyną, podając szczegóło‐ wy sposób jej aplikowania wraz z ubocznymi skutkami. Nie pamiętam, jaka była reakcja studentów, ale zaskoczony profesor zapy‐ tał mnie: – Skąd to pani wie? – Pracuję na laryngologii i mam do czynienia z tym lekiem – odpowiedzia‐ łam. Potwierdziła się opinia, że trzeba było mieć przy nim nie tylko wiedzę, ale też posiadać umiejętność praktycznego jej zastosowania, bo po wszystkim podszedł do mnie na korytarzu adiunkt Metler i pogratulował mi błyskotliwie przeprowadzonego referatu. – Ma pani murowaną piątkę na egzaminie końcowym – powiedział. Cóż, przypadek sprawił, że niedługo potem pewna kobieta po porodzie wy‐ krwawiła się na śmierć, a że była żoną pierwszego sekretarza partii w Pozna‐ niu, ktoś ważny musiał za to odpowiedzieć. Wyrzucili więc od razu profeso‐ ra, który znalazł podobno pracę w nowo organizowanym Uniwersytecie Gdańskim, a moja piątka przepadła wraz z nim. Zastąpił go inny profesor, którego w ogóle nie znaliśmy. Dokonaliśmy rozpoznania sposobu jego egza‐ minowania, zdobywając informację, że gdy chce kogoś oblać, pyta o etiolo‐ gię eklampsji87. Przygotowałam się więc do tego egzaminu starannie. 87 Eklampsja (rzucawka ciążowa) występująca u kobiet ciężarnych, które nigdy nie miały ataku pa‐ daczki. Przyczyny zostały częściowo wyjaśnione dopiero kilkanaście lat temu.
Podczas tego zaliczenia jeden z kolegów mówi mi do mnie tak: – Wiesz co? Ja się boję, bo jestem w zasadzie nieprzygotowany. Dostałem powołanie do wojska i muszę koniecznie zdać, ale nie miałem jak się przygo‐ tować. Chcę w tym momencie wspomnieć o prowadzonej wówczas akcji represyj‐ nej, polegającej na tym, że karnie kierowano chłopaków do wojska, jeśli ro‐ dzice byli źle postrzegani politycznie lub społecznie. Szli oni do karnych kompanii. Niektórych z moich kolegów zabrano, zanim jeszcze zdążyli skoń‐ czyć studia. – Będę ci podpowiadać – zapewniłam go. Profesor zaczął go pytać, a po‐ nieważ chłopak rzeczywiście nie znał odpowiedzi, podpowiadałam mu, jak umiałam. Okazało się, czego nie wiedzieliśmy, że egzaminujący nie cierpiał podpowiadania. Skończył z kolegą i podszedł do mnie. – Skoro pani jest tak obkuta, to może powie, jaka jest etiologia eklampsji? – Nieznana – odpowiadam rzeczowo, zgodnie z ówczesnym stanem wiedzy medycyny. – Aha, jest pani nieznana? Dziękuję. To był jedyny mój oblany egzamin, na który byłam przygotowana, i do tego bardzo dobrze. Najpierw wyparowała moja zagwarantowana piątka przez czyjąś nieszczęsną żonę, a potem otrzymałam dwóję za niesienie po‐ mocy i dobrą odpowiedź. Okropne. Ale przyznam się, że umiałam też manipulować. Egzamin gonił egzamin. Zawsze połowę materiału zdążyłam wkuć, drugą połowę pozostawiałam na potem, bo już zwyczajnie nie zdążałam. Musiałam sobie jakoś radzić i za‐ uważyłam, że profesorowie lubią stawiać podchwytliwe pytania. To było coś, co można było wykorzystać. Szłam na egzamin i liczyłam na szczęście. Naj‐ ważniejsze, aby pasowało mi pierwsze pytanie. Wtedy schodziłam na inny temat, który znałam, i stosowałam mały fortel: wahałam się tak, jakbym nie wiedziała, co dalej powiedzieć. Wówczas profe‐ sorowie często drążyli temat. To ja kontynuowałam i schodziłam na kolejny temat, ponownie stając w jakimś miejscu. Tak zdawałam egzamin na bardzo dobry. Ale nie z każdym profesorem tak się dało. Na szczęście wiedziałam, kto łapie się na tę sztuczkę, i umiałam to wykorzystywać. Na koniec wspomnę o jeszcze jednej historii egzaminacyjnej. Otóż na przedostatnim egzaminie zdawałam stomatologię. W ogóle się do tego nie przygotowywałam, tego samego dnia musiałam bowiem wcześniej zdać inny
ważny egzamin i na ten drugi nie miałam już czasu ani siły. Jako jedyna tuż przed dyplomem miałam za sobą wszystkie przewidziane programem stu‐ diów egzaminy. Pozostali studenci po czwartym roku medycyny podchodzili do zaliczeń zgodnie z programem. Czekamy więc razem w gabinecie, w któ‐ rym stała gablota, a w niej narzędzia dentystyczne. Podeszli do niej tamci ko‐ ledzy i zaczęli popisywać się wiedzą: – Tym się wyrywa taki ząb, a tym taki ząb. To narzędzie służy do podwa‐ żania. W końcu nie wytrzymuję i podchodzę do nich z pytaniem: – Co to jest? Jeden z nich odpowiedział z wyższością w tonie: – Koleżanko, lepiej, ażeby pani nie wchodziła z nami na ten egzamin, bo zrobi nam koleżanka wstyd. Ja się tym zbytnio nie przejęłam, bo swoje wiedziałam. Weszliśmy na salę egzaminacyjną razem i pan profesor pyta pierwszego z nich: – Jakie zna pan schorzenia jamy ustnej? Tamten ani me, ani be, ani kukuryku. Z drugim i trzecim sytuacja wygląda‐ ła tak samo. Na końcu zapytał mnie, a ja rzeczowo odpowiadam. Pada kolej‐ ne pytanie o jakieś ogólniki. Oni wiedzieli wiele o narzędziach, instrumenta‐ rium, ale akurat tamtego nie. Znowu potrafiłam odpowiedzieć. Dla wyjaśnie‐ nia wspomnę, że studenci wydziału lekarskiego byli zobowiązani do posiada‐ nia wiedzy z zakresu schorzeń jamy ustnej rzutujących na cały organizm, a nie technik dentystycznych. Dlatego na tym się skupiłam. Podsumowaniem egzaminu była moja piątka, a oni musieli się zadowolić trójami, bo coś tam jednak poodpowiadali. Wyszliśmy z sali i wtedy sobie pomyślałam, że tego im nie podaruję. – Kto komu narobił wstydu? – zapytałam pouczających mnie wcześniej ko‐ legów i nie otrzymawszy odpowiedzi dodałam: – Trzeba pomyśleć logicznie: Po co lekarzowi wiedza, jakim narzędziem, który ząb się wyrywa? Nic nie mówiąc, szybko zniknęli mi z oczu. W okresie przygotowywania się do egzaminu po absolutorium mieszkały‐ śmy u gospodyni – pani Wandy. Na początku niczego nam nie było wolno robić, zwłaszcza zapraszać innych, co nawet pomagało nam w nauce, zdoby‐ łyśmy jednak jej serce przez cukierki, tak zwane mordoklejki, do których miała słabość. Nie przeszkadzało jej, że wyciągały sztuczną szczękę, co wy‐ glądało nieraz groteskowo. Od tego momentu mogłyśmy robić, co chciały‐
śmy. Po zdaniu wszystkich zaległych egzaminów z wysłuchanych wcześniej wy‐ kładów, zaliczonych seminariów, ćwiczeń i praktyk uzyskałam upragniony dyplom lekarza. Mogłam już podjąć pracę.
18. Praca Na wieść o tym, że szukam pracy, jedna z dwóch moich koleżanek jeszcze ze Szkoły Pielęgniarstwa, pracująca w pobliskiej Klinice Laryngologii, ścią‐ gnęła mnie do tego szpitala akademickiego. Zamieszkałam w pięciopokojo‐ wej służbówce po profesorze (pracującym na tamtym oddziale laryngologii), ale wraz z rodziną pielęgniarki i studentem trzeciego roku. Dostał mi się po‐ koik z myszką, z którą dzieliłam się hojnie za częste stawanie słupka na dwóch łapkach, co umilało mi posiłki. Zajęcie było zgodne z moimi planami, gdyż chciałam pracować na laryngo‐ logii. Musiałam jednak liczyć się ze zmianami, gdyż obowiązywał wtedy na‐ kaz pracy. Pragnęłam stworzyć sobie korzystne przesłanki dla rychłej decyzji urzędniczej i za namową kolegów pracujących ze znanym profesorem Czap‐ kiem na oddziale laryngologicznym w Zabrzu starałam się uzyskać nakaz do dużego szpitala w Katowicach, gdzie było jedno wolne miejsce. Dlatego jako jedna z pierwszych absolwentek roku lekarskiego w mieście stawiłam się przed Komisją Przydziału Pracy88. Niestety, oszukano mnie i zamiast do Ka‐ towic przydzielono do zupełnie innego miejsca. Wyjechałam z Poznania na Śląsk na przełomie września i października 1950 roku. Kiedy przyjechałam na miejsce, do Dobrodzienia koło Lublińca, zrozumiałam tę kpinę. Zastałam jednooddziałowy szpitalik na trzydzieści łóżek. Prowadzony był przez siostry zakonne i wspomnianego studenta zastępującego lekarkę na urlopie. Tymcza‐ sowo dołączył też lekarz z Wrocławia, który robił specjalizację z chirurgii. Może się to teraz wydawać dziwne, lecz wtedy było normą, a decyzje przy‐ działowe były nielogiczne i ewidentnie przypadkowe. 88 Ustawą z 7 marca 1950 r. B. Bierut wprowadził dla absolwentów zawodowych szkół średnich i wyższych nakazy pracy na okres do dwóch lat – pod groźbą kary aresztu do trzech miesięcy lub wyso‐ kiej grzywny pieniężnej.
Utwierdziło mnie to jeszcze bardziej w przekonaniu, że powinnam coś z tym zrobić, i postanowiłam powalczyć o swoją karierę. Zadzwoniłam do najstarszego z braci, Stefana, z prośbą o pomoc. Mieszkał najbliżej mnie, bo w miejscowości Huta Teresa, i piastował wówczas, jak dobrze pamiętam, sta‐ nowisko kierownika młyna. Chciałam, aby pojechał ze mną do Katowic, do Wydziału Zdrowia Urzędu Wojewódzkiego. Tak też się stało. Skutek tej wi‐ zyty był taki, że jeszcze tego samego dnia zmieniono mój przydział. Pomógł w tym też zbieg okoliczności, tego samego dnia bowiem przyjechał do Wy‐
działu kadrowiec ze szpitala w Świętochłowicach (koło Katowic) z wnio‐ skiem o dodatkowy przydział lekarski. Tym sposobem po kilku dniach zaczę‐ łam pracować w świętochłowickim Szpitalu Miejskim. Był to mały szpital, ale nie pojedynczy oddział. Lekarze w takim szpitalu musieli znać się na wszystkim. Tam, jak i w innych polskich szpitalach, nie było specjalizacji. Pracowało się jednocześnie na wszystkich oddziałach, o czym szybko mo‐ głam się przekonać, kiedy jednego dnia amputowałam kończyny, potem szłam na porodówkę odebrać poród, a pod koniec dyżuru zoperowałam wyro‐ stek robaczkowy. Było to bardzo stresujące, bo jako młody lekarz nie miałam doświadczenia, a na studiach nie odbyłam żadnych praktyk, gdyż przystępo‐ wało się do pracy zaraz po dyplomie. Mogłam temu wszystkiemu sprostać tylko dlatego, że miałam doświadczenie szpitalne jako pielęgniarka, a przy tym dużą motywację do opanowania wyzwań medycznych. Bardzo mi w tym „pomagali” starsi lekarze, przydzielający mi wciąż nowe zabiegi i dodatkowe dyżury – nieopłacane przez pierwsze dwa lata. W ten sposób zostałam z ko‐ nieczności pracoholiczką i od tego momentu zaczęło mi wciąż brakować cza‐ su na życie osobiste. Jako pannie przydzielono mi zaadaptowane mieszkanie wydzielone z więk‐ szego, zamieszkiwanego przez praktykującego tam lekarza. Miałam do dys‐ pozycji dwa pokoje (bez kuchni), a toaleta znajdowała się na półpiętrze, co zimą dawało „mrożące w żyłach” wrażenia z powodu przejmującego zimna, jakie tam panowało. I tutaj przytoczę trochę opisów przybliżających tamtejsze warunki lokalo‐ we. Sąsiadujące familoki były tak urządzone, że przeważnie znajdowała się w mieszkaniu jedna duża izba, obszerna kuchnia i czasami mała komórka, gdzie można było postawić jedno łóżko. Paliło się w piecu kuchennym wę‐ glem, który dostawał każdy pracujący. Życie rodzinne skupiało się w kuchni przy kuchennym piecu, umeblowanej stołem, na którym dzieci robiły lekcje, kryjącym zastawę stołową i wszelkie kuchenne sprzęty potrzebne do przygo‐ towywania posiłków byfyjem89 i piecem kuchennym z metalową płytą grzewczą. W kuchni przyjmowało się gości, ponieważ było tam dużo miej‐ sca, w sypialni natomiast nie palono. Pierzyna i ciepłe ubranie musiały wy‐ starczyć. Sypialnie wyglądały mniej więcej tak, że dwa złączone łóżka stały pośrodku z otomaną stojącą prostopadle do nich i wiszącą na ścianie matą. Dowiadywałam się tego wszystkiego od moich pacjentów i pielęgniarek.
89 Kredens kuchenny.
19. Śląsk Przydzielona do pracy w obcym środowisku społecznym i zawodowym, musiałam po raz kolejny zaadaptować się do nowych warunków. Brak więzi rodzinnych i regionalnych wyostrzył moje obserwacje zachowań ludzkich na Śląsku. Gdy przyjechałam tutaj, mieszkańcy ujęli mnie za serce. Dzięki prak‐ tyce lekarskiej mogłam poznawać z bliska Ślązaków, a przez otwarty kontakt z ludźmi pracy także ich tradycje i zwyczaje. Póki nie nauczyłam się rozumieć śląskiej gwary i godać, co było pierwszą potrzebą w pracy na pół etatu w Hucie „Florian”, pomagała mi współpracują‐ ca ze mną pielęgniarka. Dowiedziałam się na przykład, co to parch na pół‐ rzitku (grzybica na pośladku). Moja nauczycielka była przyuczoną pielęgniar‐ ką, miała na imię Alma i niesamowite poczucie humoru. Opowiadała zwy‐ czajną rzecz w taki komiczny sposób, że wszyscy kulali się ze śmiechu, a za‐ razem potrafiła skupiać na sobie uwagę. Miała rzadką umiejętność, która zjednywała jej ludzi, a mnie pacjentów. Praca w szpitalu miejskim wymagała ode mnie uniwersalizmu lekarskiego, ale przy okazji oswajała ze śląską mentalnością. Kiedyś, gdy miałam dyżur, przyszedł do mnie niski chłopek koło pięćdziesiątki z raną ciętą na czubku czaszki. Badam go i oglądam ranę, pewna, że to wypadek w pracy, dlatego zapytałam, żartując jak zawsze: – Kobieta to zrobiła? – Faktycznie, że baba mi to zrobiła – zdziwił się trafnością diagnozy i do‐ dał: – Tasakiem mnie zdzieliła. Tym razem to ja się zdziwiłam i pytam dalej: – Czemu? – Baba zmierzła – wyjaśnił. – Pracuję w hucie, na gorącym wydziale. Dają nam mleko, które przynosza dla dziecek. – Zdzieliła za dobry uczynek? – pytałam, nie dowierzając. – To nie tak – odparł z powagą. – Wczoraj pedziała, żebych nie przynosił mleka, bo flaszki musi myć. – I co? – Przychodza do doma, a ona pyta, kaj mom mlyko? Więc tłumaczę, że przecież nie chciała mlyka. I wtedy ona ciach mnie tasakiem! – Wy się tak dacie? – spytałam zirytowana. – Babę na kolano i dać po du‐ pie.
A on na to: – Już raz tak zrobiłem, a ona wtedy wyszła na podwórko, podniosła kiecki i pokazywała wszystkim pupę, tłumacząc, że to ja ją tak potraktowałem. Innym razem przyszedł taki pacjent o nazwisku Janasek, notabene bardzo pracowity człowiek. Zawsze grzeczny, nie awanturował się, ale jak sobie po‐ pił, to wpadał w tak zwaną kilkudniówkę i potrafił po całym miesiącu przy‐ chodzenia do pracy nagle wziąć kilkudniowe zwolnienie. Przychodził wtedy do mnie, mówiąc: – Dajcie mi na ten numer. Był to numer choroby alkoholowej, na który dawałam mu to zwolnienie, bo rzeczywiście miał tę chorobę. Na marginesie wspomnę, że z tytułu tego zwol‐ nienia nie otrzymywał wynagrodzenia. Nic zatem dziwnego, że tylko do mnie chciał przychodzić po poradę lekarską. Kiedyś pojawił się jednak z inną potrzebą, mówiąc tak: – Potrzebuję papier, żech jest głupi. Do sądu. Tym mnie zaskoczył i spytałam: – Co żeście przeskrobali? – Szedł żech na kopalnia „Nowy Wirek” i patrza, a tam w rowie leży taki pikny kabel. Się mi użaliło i schronił jo go do wózka. No, ale ktoś przi kopal‐ ni musioł to widzieć, bo przyjechoła milicjo i wsadzili mnie do harysztu. – Jednym słowem, sprawa trafiła do sądu? – upewniałam się. – Ja. Powiedzieli mi, że trzeba się postarać o zaświadczenie, że jest się głu‐ pi, i wygro się w sądzie. – Dobrze – mówię. – Ale muszę mieć jakąś podstawę, bo mogą mnie sprawdzić. – Doktórko! Możecie pisać teroski śmiało. Kiedyś byliście na urlopie i jo żech przyszoł do inszego doktora, a to był pijok, Moj z Chorzowa, nałogowy. Wiecie co, przyszoł jo do niego, a on wezwoł zaraz pogotowie, założyli mi kaftan i do Rybnika posłoł. Tam żech długo nie był, bo aż tak głupi to jo nie był. No, ale można śmiało pisać. Tłumaczył mi dalej, że jeżdżąc z wózkiem, zbierał złom i nie ukradł tego kabla, a tylko go „schronił”. Sprawdziłam w kartotece i rzeczywiście był tam wpis o chorobie psychicz‐ nej, więc napisałam mu to oświadczenie. Oczywiście pomiędzy tymi dwoma przypadkami udzieliłam mnóstwa nor‐ malnych porad lekarskich, ale tych zwykle się nie pamięta. Niedługo potem
zaproponowano mi dyżury w kopalni „Polska”, które przyjęłam. W obu za‐ kładach przyjmowałam ambulatoryjnie wypadki poza pełnym etatem chirur‐ ga szpitalnego. W ten sposób przyszło mi pracować w środowiskach typowo robotniczych. Z tego okresu zapamiętałam kilka historii. Bohaterem jednej z nich był pewien człowiek, który niestety dużo pił. Przyszedł on kiedyś do mnie w styczniowy mróz, ubrany nietypowo w mary‐ narkę od garnituru i szalik owinięty wokół szyi. Widząc ten raczej letni styl, spytałam go, czemu nie ma na sobie kurtki albo płaszcza. – Przecież się przeziębi, a coś ciepłego trzeba mieć – dodałam. A on na to: – Ja, doktórko, wyście myśleli, że jo żech tak ciągle chodził. Wiecie, przed wojną to jo mioł tako dziołcha, Cyla jej było. Ona to służyła u dyrechtora szpitala (Wojcieszyna). Jak żech z nią chodził, toch był pyknie oblecony. Przywoziła mi koszule, ancugi. Wtedy żech chodził pod krawatem, eleganc‐ ko. Także se nie myślcie, że jo był zawsze taki chachor. – Moczygęba – spróbowałam go zdyscyplinować. – Przestańcie się moczyć w alkoholu, to wątrobę oszczędzicie. – Jo musza pić, bo mom to w nazwisku, ojciec Moczygęba, dziadek Mo‐ czygęba. Nie było dla niego lekarstwa. W drugiej historyjce pacjent nazywał się Niepijwoda. On z kolei mówił nam doktorom, że ma zakaz picia wody, więc musi pić gorzołę. Ma to przy‐ kazane od swoich przodków. – Cóż za zbieżność poglądów. W hucie był jeszcze jeden specyficzny pacjent: wielki, tęgi, miał prawie dwa metry wzrostu. Jednym słowem kawał chłopa i zarazem kawał pijaka, a do tego rozrabiaka. Przy ulicy równoległej do głównej znajdowała się knaj‐ pa, gdzie schodzili się różni pijacy. On wiódł prym wśród nich. Ale czasami, jak się przebrała miarka, współbiesiadnicy atakowali go w kilku, znając jego siłę. Zaczynały się wówczas bójki na całego. Wtedy wzywał swoje cery90 na odsiecz. Były równie wielkie, jak on. Łapały napastliwych pijaczków za kark i wyrzucały za drzwi niczym worki ziemniaków. Knajpa szybko pustoszała, a na placu zostawał jedynie ten wielki chłop. To sprawiało, że nie miał sobie równych. Niestety, jak był wielki i skłonny do pijackich bijatyk, tak samo le‐
niwy. 90 Córki.
Pewnego razu przyszedł do mnie i spojrzał groźnie z góry. Potem zażądał zwolnienia lekarskiego, oznajmiając, że jest chory. Na moje oko nie wyglądał na takiego, więc mówię do niego, że skoro chory, to trzeba zbadać. – Proszę się rozbierać – poleciłam. Zdjął marynarkę, koszulę i czeka. – Dalej – nie popuściłam. – Jak to dalej? – spytał zdziwiony. – Spodenki! Kalesony też! – poszłam na całość. – A po co?– spojrzał na mnie spode łba. – Żeby dobrze zbadać – wyjaśniłam spokojnie. Po zdjęciu spodni i kalesonów nadal wyglądał groźnie. Po zbadaniu go po‐ wiedziałam, że nic mu nie jest i może iść do roboty. Zaniemówił z wrażenia i się zmył. Tego samego dnia załatwiam jakiegoś pacjenta i wtem słyszę czyjeś krzyki dochodzące z sąsiedniego gabinetu, po czym wywiązuje się tam istna awan‐ tura. – Co się dzieje? – pytam pod nosem. Nie mogłam pozostawić tego w spokoju. Otwarłam boczne drzwi prowa‐ dzące bezpośrednio do drugiego gabinetu. Zobaczyłam wystraszoną nową le‐ karkę, nad którą stoi właśnie ów gość i wrzeszczy. Nic nie mówiąc, stanęłam ostentacyjnie w drzwiach; czekałam, aż mnie zobaczy. Od razu przestał wrzeszczeć. Wtedy spytałam nad wyraz spokojnym głosem koleżanki: – O co chodzi? – O zwolnienie – odpowiedziała niedoświadczona dziewczyna. – Czy mam was zbadać? – skierowałam pytanie do rosłego pacjenta. – Nie – odpowiedział potulnie i wyszedł. Goły mężczyzna przestaje być mężczyzną – pomyślałam sobie, uśmiecha‐ jąc się przy tym do mojej młodszej koleżanki. Zapadła upragniona cisza i mogłam kontynuować przyjmowanie pacjen‐ tów. W kopalni trafiali do mnie przede wszystkim najstarsi. Ci starzy górnicy byli nie tylko najbardziej sterani życiem, ale też pamiętali mijającą epokę. Bywali często ludźmi zniszczonymi ciężką pracą fizyczną w trudnych warun‐
kach na dole, ponieważ nie było wtedy takiego zmechanizowania prac jak dzisiaj. Mając niecałe pięćdziesiąt lat, wyglądali na staruszków. Przechodzili na emeryturę w wieku czterdziestu pięciu lat i nadal pracowali przynajmniej do pięćdziesiątki. Pytałam ich często: – Czemu jeszcze pracujecie? – A to, by dzieci wykształcić, aby nie musiały pracować tak ciężko, jak my – tłumaczyli. Jedni mieli dziołchy na wydaniu, więc potrzebowali pieniędzy na wesela, inni synów, to też potrzebowali, bo ci będą się żenili. Opowiadali mi swoje historie, wspominali czasy dzieciństwa, a szczególnie to, jak rozpoczynali pracę. Gdy kończyli czternaście lat, ojcowie brali ich na gruba91, przedsta‐ wiali sztygarom i tym samym nowi górnicy automatycznie zostawali przyjęci do roboty. Ich życie było ciężkie. Wstawali o czwartej rano, aby być już o piątej w kopalni i przebrać się, pomimo że szychta zaczynała się dopiero o szóstej. Potem zjeżdżali na dół, aby zameldować się u sztajgra92. Po cięż‐ kiej szychcie wracali sterani do domów, zjadali obiad i szli spać. Kolejny dzień, tydzień, miesiąc i całe lata wyglądały tak samo. Nic z tego życia nie mieli. Prowadzili żywot robota zamiast człowieka. Nie mieli czasu zajmować się sprawami bieżącymi swoich rodzin, dlatego wszystkim rządziły baby. 91 Kopalnia. 92 Sztygara.
Oddawali całe pieniądze, a one wydzielały im kieszonkowe na najbliższe piętnaście dni. Najczęściej kupowały ćwiartki wódek i ileś tam paczek papie‐ rosów. W rodzinach wielodzietnych synowie zwykle też oddawali pieniądze matce, w zamian otrzymując nieco większe kieszonkowe. Z zarobionych pie‐ niędzy odkładano na przyszły ślub, przed którym szyło się synowi garnitur, a on sam musiał opłacić wódkę na wesele i dowóz gości. Dla dziewczyn skła‐ dało się od urodzenia na wyprawkę ślubną w postaci pościeli, ręczników i garnków – jednym słowem wszystkiego, co było potrzebne do życia rodzin‐ nego. Z zarobionych przez chopa pieniędzy baby musiały jeszcze uzbierać na obfity poczęstunek weselny cery i zorganizowanie przyjęcia. Dla porówna‐ nia, w Polsce centralnej wyglądało to odwrotnie: to mąż trzymał pieniądze i wydzielał żonie; było nie do pomyślenia, żeby żona rządziła wypłatą. Jak mawiano o mężu w rodzinie inteligenckiej: „Dawał żonie na szpilki (do kape‐
lusza)”, czyli na drobne wydatki, ewentualnie „na rękawiczki” (większe wy‐ datki). A na Śląsku rządziły z reguły żony, choć różnie z tym prowadzeniem domu bywało. Były takie baby, co chopu przygotowywały byle co, a sobie doga‐ dzały wedle gustu. Pasuje do tego pewna historia dotycząca jednego z moich pacjentów – sta‐ rego górnika, wychowanego według tradycyjnych zasad. Przyszedł do mnie podczas dyżuru, oświadczając, że boli go brzuch i ma biegunkę. Zapytałam więc: – Co żeście wcześniej zjedli? – Kobieta mi dała do roboty chlyb z tustym93– odparł z boleścią, dodając: – Na obiad żur z ziemiokami, a na kolacja znowu chlyb z tustym. 93 Tutaj: smalec.
Jak się domyśliłam, ból był spowodowany bardzo skromnym odżywianiem się przy ciężkiej pracy fizycznej. W tym konkretnym przypadku wiedziałam, że jego baba szporowała94 pie‐ niądze na wesele cery. I nad wyraz to wykorzystywała, wiedząc, że jej chop o nic nie spyta. Akurat przed przyjściem tego pacjenta byłam świadkiem, jak tuż po wypłacie przyszła do sklepu spożywczego i godo: 94 Oszczędzała.
– A co macie w tych biksach?95 95 Puszkach.
– Ano, konserwy – odpowiedziała sprzedawczyni. – Dajcie mi taką jedną. Potem rozejrzała się wokoło i dostrzegając kolejną puszkę, zapytała: – A co w tyj biksie? – Nie czekając zbytnio na odpowiedź, rzekła szybko: – A to też wezmę. No i coś miałam kupić dla mojego starego – zastanawiała się na głos. – Dejcie dwie paczki mocnych fajek i ćwiartka gorzołki. Na koniec, od niechcenia poprosiła jeszcze: – Dejcie mi z pół funta tych bombonów96. – Wskazała grubym palcem na słodkości. 96 Dajcie mi 25 dkg tych cukierków. Jeden funt to 1/2 kg.
Nie mogłam się z tym pogodzić i oprócz stosownych leków poleciłam mu, aby zaczął lepiej jeść, bo inaczej pójdzie na długi rewir. Po wizycie pacjenta i „rozpoznaniu środowiskowym” wykonywanym przez
pomagające mi pielęgniarki dowiedziałam się, że z tych biksów nic nie do‐ stał. A już wtedy wiedziałam, że potrafili pić herbatę z łojem, aby zachować na dłużej niezbędną w ciężkiej pracy energię. Kiedyś spróbowałam tego na‐ paru i wolę nie przypominać sobie jego smaku. Wodzionka97 była kolejnym przykładem posiłku, którym się raczono na śląskich stołach jako daniem obiadowym, ale czy spełniała swoje zadanie w odbudowaniu sił? Była raczej zakorzenioną tradycją wykorzystania czerstwego chleba, który był traktowa‐ ny zawsze z najwyższym szacunkiem. 97 Wodzionka stanowiła jedno z podstawowych dań śląskiej kuchni. Występuje w wielu odmianach, ale w każdej podstawą są chleb i wrzątek. Przyrządza się ją z czerstwego chleba (bo chleba nie wyrzu‐ cano), czosnku oraz tłuszczu zwierzęcego. Składniki, po rozdrobnieniu, zalewane są wrzątkiem, najczę‐ ściej bezpośrednio w naczyniu, z którego zupę się spożywa, a następnie całość jest doprawiana solą.
Generalnie Ślązaczki znane były z zaradności i dbałości o czystość. Okna musiały zawsze lśnić i mieć białe firany w oknach. Do kościoła cała rodzina chodziła porządnie ubrana, ale na co dzień bywało z tym różnie. Mogłam po‐ znać życie Ślązaków nie tylko na powierzchni, ale też pod ziemią, bo ledwo co zaczęłam pracę przy tej kopalni, a musiałam po raz pierwszy zjechać na dół do wypadku. Tuż przed tym, gdy przyszłam na dyżur, usłyszałam krótkie: – Doktórko, zjeżdżamy na dół. Dostałam w łaźni buty, spodnie, kurtkę, lampę, maskę, markę oraz kask i zjechaliśmy metalową klatką z prędkością spadającego szybowca. Kiedy wnętrzności w hamującej klatce windy wróciły mi na miejsce, poczułam lek‐ ki wstrząs. Stanęła, a zaraz potem otwarto z metalicznym trzaskiem drzwicz‐ ki odsłaniające oświetloną komorę podszybia z chodnikiem w tle. Poprowa‐ dzili mnie do przodka wyrobiskiem wysokim jak kościół. Stanąwszy przed mysią dziurą, sztygar pokazał mi kierunek dalszej drogi, wcale nie kwapiąc się do dalszej wędrówki. Trzeba, to trzeba – pomyślałam sobie i nie zastanawiając się, wczołgałam tam, a potem, sunąc na kolanach, pokonałam niski chodnik. Kiedy dotarłam na przodek, zastałam kilku górników kopiących z mozo‐ łem. W słabym świetle lampy widziałam, jak w unoszącym się pyle jeden z nich nacinał w środkowej części przodka chodnika poziomą bruzdę, którą drugi poszerzał za nim aż do spągu. Pyrlik i żelazko w ich rękach tworzyły wąski przód chodnika. Dwaj inni odgarniali urobek do tyłu. Żaden nie leżał, nikt nie jęczał. – Gdzie jest ten poszkodowany? – zapytałam.
A oni nic. Dopiero gdy krzyknęłam, przestali fedrować i obejrzeli się na mnie zdziwieni, jakby zobaczyli Skarbnika. – Przyszłach z retongiem!98 – w stresie przypomniałam sobie słowa jednej z pielęgniarek. 98 Przyszła z ratunkiem.
Hajerzy99 popatrzyli na siebie, jakby dalej nie rozumieli, co do nich mó‐ wię. 99 Rębacze.
Zaproponowałam przerwę. Usiedliśmy na bryłach węgla i zaczęłam wyja‐ śniać powód mojego najścia. Oni wciąż milczeli. Poczułam potrzebę zapale‐ nia. Wyciągnęłam z kieszeni papierosy (wtedy jeszcze można było palić na dole) i spróbowałam zapalić zapałkę. Popatrzyli na mnie, a ja twardo dalej pocieram jej łebek o draskę. Raz, drugi, trzeci i nic. Zapałka się nie zapaliła. W końcu jeden z górników przemówił: – Doktórko, tu się zapalić nie da, bo tu nie ma tyle tlenu. Spojrzał na mnie, czy zrozumiałam, i dodał po krótkim wahaniu: – Trza iść pod lutnię100 doprowadzającą powietrze. 100 Lutnia wentylacyjna – rura blaszana, tekstylna na obręczach, z tworzywa sztucznego lub innego materiału, będąca częścią składową lutniociągu do przewietrzania przodków w podziemiu kopalni.
Wszystko to wyglądało inaczej, aniżeli sobie wyobrażałam. Po raz pierw‐ szy doświadczyłam czegoś podobnego. Upewniłam się, że wszystko u nich w porządku i wróciłam na kolanach do wciąż tkwiącego u mysiego wejścia sztygara. Poświecił mi w oczy, przyjął beznamiętnie informację o zaistniałej sytuacji, nie kryjąc nawet zaskoczenia, i wróciliśmy do podszybia, a stamtąd windą na powierzchnię. Później dowiedziałam się, że behapowcy chcieli mnie wypróbować, jak do‐ tąd bowiem żadna lekarka nie zjeżdżała do kopalni. Potem byłam na dole wielokrotnie, ale nie mogę powiedzieć, że się nie bałam. Stale trzeba było uważać. Na przykład idąc chodnikiem, kiedy jechały nim wagoniki. Chodni‐ czek bywał wąski i przejeżdżające wagoniki mijały mnie o centymetry. By‐ wały niestety przypadki, że któryś z nich się wykolejał i miażdżył idącego obok człowieka. Dlatego zawsze jak jechała kolejka, to stawałam i obracałam się tuż przy ścianie, mając ją na oku, byle nie iść, gdy nadjeżdżała zza ple‐ ców. Musiałam zjeżdżać na wszystkie większe wypadki. Pamiętam, jak kie‐ dyś wydarzył się taki wypadek na odległym wyrobisku, gdzie nie dojeżdżała już żadna kolejka. Dalej musieliśmy iść kawałek po taśmie transportującej
urobek, a następnie zejść z niej i wejść wyżej po jakichś wertepach. Było tam ciężko dotrzeć samej i tym większy był mój podziw dla górników, którzy na noszach w tych bardzo trudnych warunkach potrafili wynieść rannego kole‐ gę. Takie wychodzenie z wyrobiska bez noszy, bez obciążenia było karko‐ łomną sztuką, a co dopiero z noszami, dbając przy tym, aby poszkodowany w wypadku nie doznał dodatkowego urazu. Podziwiałam tę ofiarność i soli‐ darność, rzadko spotykaną w innych zawodach. Z tego czasu zapamiętałam najgorszy wypadek, dotyczył górnika o nazwisku Domin. Znalazł się pod za‐ wałem. Przysypało mu nogi. Musiałam się wczołgać, żeby zrobić mu za‐ strzyk z morfiną. Niestety, górnik zmarł niedługo po wywiezieniu go na po‐ wierzchnię. Z czasem przywykłam do tych specyficznych warunków i trakto‐ wałam je jako coś zwykłego. Kiedyś jedna z lekarek z przychodni miejskiej chciała koniecznie zjechać na dół. Prosiła mnie wielokrotnie: – Załatw mi zjazd, chciałabym zobaczyć, jak jest na dole. Zanim to zrobiłam, ostrzegałam ją, że nie jest to jazda zwykłą windą, ale wciąż obstawała przy swoim zamierzeniu. Gdy wsiadła do szoli, czyli klatki wyciągu szybowego, mającej dwie puste ściany bez drzwi, już widziałam, że miała dosyć. Klatka ruszyła z impetem, dając możliwość poczucia siły prze‐ ciążenia, a pęd powietrza po obu stronach przypominał nieobeznanemu spa‐ danie. Na podszybiu młoda lekarka zrobiła się blada i w jej oczach zobaczy‐ łam przerażenie. Przeszłyśmy jeszcze kawałek głównym przekopem101, gdy w pewnym momencie stanęła, mówiąc, że dalej nie pójdzie. Ze strachu nie potrafiła zrobić ani kroku. Dopiero kiedy złapałam ją mocno za ramię, pa‐ trząc w jej wielkie jak węgielne głazy źrenice, pokiwała głową. Zawróciła, starając się trzymać blisko mnie. Ślązacy nie czuli strachu przed zjazdem, bardzo często natomiast widywałam przypadki, gdy przyjmowano chłopaków pochodzących ze wsi, a ci po pierwszym zjeździe nie chcieli już więcej tego przeżywać. Wtedy musiałam wypisywać im zaświadczenia o niezdolności do pracy dołowej w kopalni na tle nerwowym. Górnicza robota wymagała nie tylko siły, pracowitości i szczęścia, ale też odwagi. 101 Główny przekop dla danego poziomu wydobywczego, prowadzony jest równolegle do rozcią‐ głości pokładów w celu udostępnienia z niego złoża przecznicami polowymi.
W 1951 roku odbył się ślub mojej siostry z Michałem Zarzyckim, wtedy dyrektorem Państwowego Banku Rolnego w Łodzi. Wydawał się bardzo do‐ brą partią i miał swój dom. Do ślubu Ewa mieszkała z Matką w Podzamczu
i z chwilą zawarcia związku małżeńskiego przeprowadziła się do swojego męża. Dlatego radosne wydarzenie zamążpójścia stało się też punktem zwrot‐ nym w naszej zamkowej historii. Starsze rodzeństwo doszło do wniosku, prawdopodobnie już przed tym ślubem, że kiedy odejdzie siostra, Mama z ra‐ cji wieku (miała wówczas ponad siedemdziesiąt lat) nie da sobie sama rady w prowadzeniu domu i gospodarstwa, zwłaszcza zimą. Toteż sprzedali wpierw ziemię, rozparcelowując ją chłopom na kawałki, potem zlikwidowali dom i postanowili, że mama będzie wędrować od dziecka do dziecka. Chyba ze względu na dużą różnicę wieku rodzeństwo nigdy nie traktowało mnie po‐ ważnie i podchodzili do mnie jak do osoby niekompetentnej i niepełnoletniej (nawet kiedy skończyłam już studia), wszystkie decyzje podejmowali zatem bez mojego udziału. Tak też się stało w przypadku Podzamcza. Moja Mama dała różne rzeczy dzieciom, z czego najwięcej wywiozła siostra, ponieważ mieszkała z nią w zamku jako ostatnia z dzieci i pojechały razem do dużego domu w Łodzi. Moja siostra miała więc najlepsze spośród rodzeństwa warun‐ ki lokalowe. Niestety, fortuna kołem się toczy, a były to czasy komunistycz‐ ne, w których wszystko reprywatyzowano, i oddział banku niedługo potem zlikwidowano. Szwagier poszedł pracować do Urzędu Miejskiego, a tam za‐ rabiał już niewielkie pieniądze. Rychło nastały dla nich ciężkie czasy i odtąd siostra wiodła życie pełne wyrzeczeń i trudów. W tej sytuacji Mama musiała się przeprowadzić do Stargardu, gdzie zamieszkała u mojego najstarszego brata Stefana, który wraz z rodziną żył w mieszkaniu o większym metrażu i posiadał najlepszą sytuację materialną. Kilka lat później postanowiłam poje‐ chać do już nie naszego Podzamcza Piekoszowskiego, aby odbyć taką podróż sentymentalną. Traf sprawił, że zastało mnie tam pełne zaćmienie słońca102. To było znaczące przeżycie, które także utkwiło mi mocno w pamięci ze względu na swój wyjątkowy charakter. 102 30 czerwca 1954 r. było to ostatnie jak dotąd całkowite zaćmienie w Polsce (widoczne w kraju w pełni jedynie na terenach Suwałk oraz Sejn i trwało 2 godziny 39 minut).
20. Niecodzienności Było to latem. Wpierw zaczęło lekko wiać. Ptaki wzbiły się w powietrze i latały jak szalone. Wiatr wzmógł się nagle, silnie poruszając liśćmi, które zaczęły szumieć. Później zaczęło się szybko ściemniać, i to o wiele bardziej aniżeli podczas nadejścia burzy. Poczułam jakąś dziwną grozę w powietrzu. Psy, podwijając ogony, uciekały do domów. Nastała niespotykana ciemność, podczas której, stojąc niedaleko murów, mogłam zobaczyć jedynie zarysy na‐ szego zamku. Wszyscy także poznikali w swoich chałupach. Nie dziwię się, że starożytni uważali podczas zaćmień, iż świat się kończy albo bogowie się pogniewali i chcą zabrać im słońce. Na szczęście to moje nie trwało długo i powoli zaczęło się rozwidniać wśród względnej ciszy. Później już nie prze‐ żyłam takiego zaćmienia. Doświadczałam też interesujących, często zaskakujących sytuacji w kon‐ taktach z moimi pacjentami. Ci starzy górnicy byli prostymi ludźmi o wyso‐ kiej kulturze osobistej, odnoszący się z szacunkiem do lekarza, do pielęgniar‐ ki, do sztygara. Był to zupełnie inny rodzaj ludzi, silnie związanych z rodzi‐ ną, wiarą, ciężką pracą, kolegami z pracy i zakładem. Pochłaniało to ich bez reszty i poza tym nie widzieli innego świata. Przykładem może być chociaż‐ by rozmowa w sprawie skierowania pewnego pacjenta do przychodni specja‐ listycznej, jednej z dziesiątków rozrzuconych po śląskich miastach, do której w tym przypadku trzeba było dojechać tramwajem. – Tu macie skierowanie i pojedziecie do przychodni na „Kleofasie”103 – powiedziałam do pacjenta. 103 Kopalnia „Kleofas” w Katowicach.
– Ja, doktórko. Ino wicie, jo żech nigdy nie jechoł baną. Wniosek z tego wynikał taki, że nigdy nie był on nawet w pobliskich Kato‐ wicach. Przypomniało mi to pewne epizody z podróży do tego miasta. Przed śmiercią Stalina wszystkie regionalne wydziały zdrowia miały nakaz typowania ze swego grona pracownika na uniwersytet104. Chodziło jak zwy‐ kle o politykę. Ja i jeszcze jeden z kolegów zostaliśmy oddelegowani i w ty‐ godniu musieliśmy jeździć do Katowic na wykłady polityczne. Na koniec przewidziano z tego egzamin, by słuchacze nie potraktowali ich zbyt lekce‐ ważąco. Do pomocy dali nam różne skrypty i podręczniki. Chodziliśmy, gdyż
był to tak zwany dobrowolny przymus. Można było zrejterować, wynajdywać sobie usprawiedliwienia, brak obecności wiązał się jednak z możliwością utraty pracy i otrzymaniem negatywnego wpisu w zakładowe akta personal‐ ne, co w konsekwencji przysparzało poważnych kłopotów zawodowych i osobistych. Potwierdzeniem zdanego egzaminu miały być znaczące w histo‐ rii pracy papiery. Jeździliśmy więc, podpisywaliśmy się i wysłuchiwaliśmy tego niesamowitego ględzenia. Jako antidotum brałam ze sobą jakąś książkę do czytania i siadałam z tyłu sali. Nie wiem jak reszta, ale my nawet nie przejrzeliśmy tych skryptów. Rychło zawisł nad nami egzamin. Dopisało nam jednak szczęście, bo Stalin zmarł i zaraz potem powiedziano nam, że nie musimy już jeździć na ten tak zwany uniwersytet, który wkrótce został za‐ mknięty. 104 Towarzystwo Wiedzy Powszechnej powołane w 1950 r., prowadzące później tzw. uniwersytety powszechne.
Drugim epizodem była podróż z koleżanką tramwajem (wtedy jeszcze w wagonach znajdowali się bileterzy), który jeździł na trasie Świętochłowi‐ ce – Katowice. Konduktorem był człowiek z objawami choroby Parkinsona. Podszedł do nas, aby sprzedać nam bilety strefowe. Mówię więc do niego: – Bilety do Katowic, proszę. – Do Katowic? – zapytał retorycznie. – Skoro tak, to ja nie kasuję biletu od was. Jedźcie za darmo. Z uciechy, że użyłyśmy pierwotnej nazwy miasta, zamiast mówić o Stali‐ nogrodzie, nie chciał pieniędzy. Była to jedna z wielu ludzkich reakcji miesz‐ kańców Śląska na polityczne decyzje niezgodne z odczuciami większości. Dla niezorientowanych, były to czasy, kiedy Katowice przechrzczono na Sta‐ linogród105. 105 Nazwę zmieniono cztery dni po śmierci Stalina (nazwa Stalinogród obowiązywała od 9 marca 1953 r. do 20 grudnia 1956 r.).
Podczas pracy w kopalni miałam dyżury pod telefonem, co wiązało się z obowiązkowym przebywaniem w domu; w razie wypadku wzywano mnie do zakładu. Później dyżury pełniłam już na terenie kopalni i wówczas zawsze towarzyszyło mi pewne napięcie, że może wydarzyć się coś niedobrego. Ten stres neutralizował na szczęście mój optymizm; zakładałam, że ostatecznie sprawy przybiorą dobry obrót, i nie histeryzowałam, bo nie miałam takiego usposobienia, ażeby się bać. Starałam się zawsze nawiązywać dobre stosunki z pacjentami, żartując z nimi. Poznałam warszawiaków, poznaniaków i Ślą‐
zaków, wśród których przeżyłam większość życia, i dostrzegłam różnice mentalne w odbiorze żartu. Warszawiacy prawie zawsze wszystko brali na poważnie, z nimi nie mogłam jakoś fajnie pożartować. Poznaniacy z kolei mieli humor ciężki, podobnie jak Niemcy. U Ślązaków poczucie humoru jest bardzo duże, a humor mają raczej wysublimowany i nieordynarny. Owszem, czasami zdarzają się kawały głupie i wulgarne, ale w większości były to bar‐ dzo dobre, zdrowe żarty, czego nie potrafili Niemcy ani Poznaniacy. Ślązacy mają umysł jakby bardziej żywy, lekki i żywiołowy. Po ciężkiej pracy musie‐ li przecież sobie jakoś odreagować – i robili to właśnie dzięki dobremu po‐ czuciu humoru. Do tego wszystkiego trzeba wspomnieć o sporej muzykalno‐ ści Ślązaków, którzy swoje talenty okazywali nie tylko na biesiadach, ale tak‐ że w licznych chórach na wysokim poziomie muzycznym. Mijały lata, a moje życie było wciąż zdominowane przez pracę, gdyż przy‐ dzielone lokum nie stwarzało sympatycznych warunków społecznych. O wie‐ le bardziej wolałam uciekać w pracę, aniżeli prowadzić bogate życie towa‐ rzyskie w swoim mieszkaniu. Niezręczność spowodowana współmieszka‐ niem z obcą rodziną pod jednym dachem, korzystanie ze wspólnej kuchni, to‐ alety i mebli decydowało o kiepskiej atmosferze. Przy tym wszystkim odczu‐ wałam pewne niezadowolenie właścicieli tamtego mieszkania, choć nigdy nie weszliśmy sobie w drogę. Zwyczajnie, wystarczało samo to, że nie mogli funkcjonować samodzielnie, więc musieli tolerować moją obecność. Usank‐ cjonowane prawem dokwaterowania były w tym czasie dość częste, dlatego nie mogli tego zmienić. Tym chętniej brałam dodatkowe dyżury w szpitalu, w którym też jadłam i spałam, a hutniczy półetat i praca dyżurna w kopalni były dobrym pretek‐ stem do przebywania poza swoim lokum. Dopiero Mama zmieniła to moje nastawienie. U najstarszego brata trudno jej było pomieszkiwać w jednym pokoju z całą rodziną, a najmłodszy brat nie miał wciąż samodzielnego mieszkania, więc zamieszkała u mnie. Ja pracowa‐ łam, a Mama w tym czasie zajmowała się zakupami, gotowała i ogólnie pro‐ wadziła dom. Wtedy też odżyła, bo miała u mnie zajęcie i czuła się (jak twierdziła) najlepiej, bo potrzebna. Zwierzyła mi się, że jak była u mojego ro‐ dzeństwa, to traktowano ją niczym gościa i nie dopuszczano do prac domo‐ wych. To ją zwyczajnie nudziło. Mnie mogła przynajmniej pomóc i cieszyły‐ śmy się, że mamy siebie nawzajem. Pewnego dnia usłyszałam dzwonek u drzwi. Zdziwiona zobaczyłam na progu moją siostrę z siostrzeńcem (miał
wtedy cztery lata). – Co ty tu robisz, Ewo? – zapytałam zaskoczona. – Jak by to powiedzieć – odrzekła z pewnym zażenowaniem. – Przyjecha‐ łam z powodu pewnego snu. – Jakiego snu?– zaintrygowała mnie jeszcze bardziej. Spojrzała przez moje ramię, szukając za plecami, jak się domyśliłam, na‐ szej Matki. Zaprosiłam ich do mieszkania, zastanawiając się, jak jakiś sen mógł być aż tak ważnym impulsem do złożenia nam nieoczekiwanych od‐ wiedzin. Opowiedziała mi, że śniło się jej w nocy, że Mama umarła i wy‐ wieźliśmy ją na cmentarz. Sen był tak realny, że wzbudził jej niepokój o Mat‐ kę i postanowiła zaraz przyjechać. – Wszystko w porządku, mama zdrowa – zaczęłam uspokajać siostrę. Niebawem Mama przyszła z zakupów pełna energii i zadowolenia, tryska‐ jąc przy tym radością na widok kochanych gości. Było to w maju, kiedy trwał Wyścig Pokoju i jego trasa przebiegała akurat przez Zgodę106, pod mostem na mijance. Wtedy przyjechał też mój brat ze Szczecina (dokładniej Stargar‐ du Szczecińskiego), chcąc zobaczyć mnie, a zarazem wyścig. Brał co jakiś czas delegację na Śląsk, aby mnie odwiedzać. Wtedy wpadł na pewien po‐ mysł: 106 Dzielnica Świętochłowic.
– Jeśli jest już siostra i ja, to zadzwońmy do brata z Kielc, aby przyjechał z bratową. Tak zjechała się cała rodzina na pamiętnego 1 maja 1955 roku. Wszyscy poszli zobaczyć przy okazji ten wyścig. Mama była z tych odwiedzin bardzo szczęśliwa, bo miała wszystkie dzieci przy sobie. Na drugi dzień trzeba było wracać do pracy i rozjechali się do domów, a dzień później Matka dostała wylewu krwi do mózgu. Widocznie ta radość była tak wielka, że zbyt mocny wzrost ciśnienia krwi zrobił swoje. Po miesiącu Mama zmarła. W ten sposób proroctwo mojej siostry się spełniło. Brat przyjechał ponownie ze Stargardu, przewieźliśmy ciało Mamy do Kielc, gdzie zjechała się pozostała rodzina. Nie pamiętam dokładnie, jaki był tego przebieg, gdyż kosztowało mnie to zbyt wiele emocji. Pogrzeb odbył się w samych Kielcach, tam też Mama zo‐ stała pochowana na cmentarzu. Później przyłapałam się kilka razy na obserwowaniu umierających pacjen‐ tów. Dostrzegłam wtedy istotną różnicę w przechodzeniu tego ostatniego sta‐
dium życia pomiędzy osamotnionymi chorymi a osobami otoczonymi dzieć‐ mi i małżonkami. Wtedy dojrzałam do małżeństwa.
21. Życie rodzinne Czym był dla Polski rok 1956, powszechnie wiadomo107, dla mnie jednak był on równie ważny ze względów osobistych. Wtedy któregoś dnia poszłam do przyjaciółki z sąsiedztwa (obie byłyśmy po pracy i bardzo głodne), aby zjeść jajecznicę ze wspólnej patelni. Nagle rozległ się dźwięk dzwonka. Ko‐ leżanka poszła otworzyć drzwi i usłyszałam dwa męskie głosy. Jajecznica wylądowała błyskawicznie pod stołem. Do pokoju wszedł jej znajomy z mło‐ dym człowiekiem, którego zabawialiśmy przez większość spotkania, odczu‐ wając przy tym w żołądku spore ssanie z głodu. Gerard, bo tak miał na imię, zainteresował mnie na tyle, że zaczęliśmy się spotykać. Pochodził z Pawło‐ wa108, które obecnie jest przedmieściem Zabrza, i pracował w hucie. Dowie‐ działam się od niego, że całą wojnę spędził w wojsku niemieckim, co zniwe‐ czyło mu plany pójścia na studia; nie pomogło zasłanianie się pracą przez rok w hindenburskiej elektrowni. W 1940 roku został zmuszony do wstąpienia w szeregi Wehrmachtu, pomimo że nie był niemieckiego pochodzenia. Pod koniec wojny wraz ze swoim oddziałem dostał się do niewoli rosyjskiej i tra‐ fił do obozu jenieckiego. Po jej zakończeniu groziła mu zsyłka na Syberię. Zdając sobie sprawę z tego, co może go czekać, nie przyznał się, że jest żoł‐ nierzem, przekonując Rosjan do swojej wersji powrotu z przymusowych ro‐ bót w Niemczech. Gdy zobaczył jednak, że to nie wystarcza, skorzystał z nadarzającej się okazji, jaką stworzyło pomyłkowe dostarczenie im kawy zamiast zielonej fasoli w ramach racji żywnościowych. Rosjanie na szczęście nie zorientowali się w pomyłce i nie doszło do rewizji oraz konfiskaty. Wte‐ dy wraz z kilkoma kolegami zaczął parzyć ziarna i pić z nich napar w dużych ilościach dla zwiększenia akcji serca. Symulacja choroby serca z objawami częstotliwych palpitacji pomogła, bo po kilku tygodniach uporczywego sta‐ wania przed wojskowym lekarzem rosyjska komisja obozowa postanowiła się go pozbyć, póki jeszcze żyje. W ten sposób dostał przepustkę sporządzo‐ ną po rosyjsku na kawałku tektury, która ochroniła go przed kolejnym aresz‐ towaniem, gdy wracał z obozu jenieckiego. Tak zdołał dojechać do rodzinne‐ go domu. Najszybciej jak mógł zatrudnił się w hucie i zaczął wieczorowo studiować, aby zrealizować młodzieńczy plan. Zaimponował mi tym. 107 W październiku 1956 r. nastąpiła zmiana polityki wewnętrznej w Polskiej Rzeczypospolitej Lu‐ dowej, połączona ze zmianą na czele władzy i liberalizacją systemu politycznego. W efekcie m.in. uwolniono z więzień i internowań część więźniów politycznych oraz duchownych, w tym kard. Stefana
Wyszyńskiego. 108 W efekcie trzeciego Powstania Śląskiego oraz plebiscytu z 1921 r. gmina Pawłów została włą‐ czona do Polski. Pobliska rzeka Czarnawka tworzyła naturalną granicę pomiędzy Polską a Republiką Weimarską. Zabrze jako niemiecki Hindenburg było miastem przygranicznym.
Wkrótce poznałam bliżej jego rodzinę i zwyczaje śląskie oraz skompliko‐ wane stosunki społeczne na tle burzliwych dziejów politycznych Śląska. On sam pochodził ze zróżnicowanej rodziny, gdyż jego ojciec przyjechał na Śląsk do pracy z Kieleckiego (jeszcze przed pierwszą wojną światową). Tam poznał swą wybrankę i się ożenił. Jego rodzina była polskiej orientacji, ale strona matki chłopaka niemieckiej, podobnie jak większość jej rodziny mieszkającej po stronie niemieckiej. Ta rodzina wywodziła się także z nie‐ mieckiej inteligencji, ojciec natomiast pochodził z chłopstwa. Matka pisała i mówiła po niemiecku, a po polsku potrafiła jedynie mówić. Dlatego czytała książki (pożyczając je od sąsiadek) i liczyła jedynie po niemiecku. Ojciec z kolei pochodził ze wsi leżącej pod Radomiem i był analfabetą. Z tego, co mi wiadomo, w Polsce centralnej warstwy społeczne nie mieszały się do tego stopnia. Poza Śląskiem, jeśli inteligentka wyszła za robotnika, to zrywano z nią i jej rodziną wszelkie stosunki rodzinne. Zazwyczaj ludzie żenili się w tej samej warstwie społecznej. Na Śląsku występowała o wiele większa to‐ lerancja społeczna, czego przyczyną mogły być nie tylko wielonarodowość, ale też mocna pozycja robotniczego środowiska w tym silnie zindustrializo‐ wanym regionie. Na szczęście podczas wyzwolenia Śląska na początku 1945 roku przez wojska radzieckie jego rodzicom udało się uniknąć śmierci, zsyłki na Syberię i wysiedlenia do Niemiec109. 109 Według najnowszych badań w 1945 r. deportowano do sowieckich łagrów i wyniszczającej pra‐ cy co najmniej 30 tys. mężczyzn, z czego 90 proc. deportowanych w tym czasie ze Śląska pochodziło właśnie z powiatów: bytomskiego, zabrzańskiego i gliwickiego.
Nasza znajomość się umacniała i zaczęłam poznawać jego środowisko ko‐ leżeńskie. Część wywodziła się z pracy i miejscowego Klubu Młodej Inteli‐ gencji przy Zakładowym Domu Kultury Huty „Pokój”110, tworzącego lokal‐ ny ośrodek inteligencki. Nasze relacje powoli się rozwijały i z czasem zaczę‐ to traktować nas jako parę, aż do momentu, gdy zostaliśmy zaproszeni przez kolegę (żonatego prawnika zajmującego się wyrobem torebek) mojego poten‐ cjalnego męża na odpust do Kochłowic111. Tam pokłóciliśmy się, bo zagrały ambicje, i urażona oznajmiłam, że mi na nim nie zależy. Raziły mnie jego na‐ leciałości, co stanowiło rysę na naszym wspólnym obrazie. Po kilku miesią‐
cach przyznałam się mojemu najstarszemu bratu, jak sprawy się mają. Popa‐ trzył na mnie, trafnie odgadując stan mojego ducha: 110 Utworzonego około 1954 r. i działającego pod egidą Huty do 1966 r. 111 Wówczas część Nowego Bytomia.
– Pojedźmy do niego – zaproponował. Spojrzałam na brata, chcąc odrzucić ten pomysł, ale najwidoczniej dobrze mnie znał, bo jego spojrzenie rozwiało moje wątpliwości. Pojechaliśmy bez zapowiedzi i od tego momentu wszystko się ułożyło. Aby temu pomóc, po‐ stanowiłam sama też się zmienić, ustępując pola ze swoimi ambicjami, mu‐ siałam jednak popracować nad jego manierami. Dopiero wtedy mogłam przedstawić go mojej rodzinie. Efekt był taki, że kiedy to nastąpiło, zrobił tak dobre wrażenie, że moi bliscy od razu go zaakceptowali. A ja jeszcze bardziej wsiąkłam w hutnicze towarzystwo mojego narzeczo‐ nego, choć w tym czasie zostałam przeniesiona na pół etatu z huty na kopal‐ nię. Pracowałam przy tym nadal w szpitalu, ale ponieważ huta i kopalnia podlegały wtedy na krótko pod pewien Wydział Zdrowia i stworzono istotne preferencje ekonomiczne i przywileje pracownicze, postanowiłam z tego sko‐ rzystać. Rok później, bo w kwietniu 1957 roku, wzięliśmy ślub. Przybrałam nazwisko męża: Federowicz, rozstając się ze swoim: Dobrzańska – zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami i własnym postanowieniem. Nie mogliśmy jed‐ nak jeszcze ze sobą zamieszkać. Państwowy system przydziału lokali, a de facto dotkliwy niedobór mieszkań i fakt posiadania przez nas swoich przy‐ działów służbowych sprawiły, że oboje pozostaliśmy w mieszkaniach jeszcze przez rok. Ja w na świętochłowickiej Zgodzie, a mój mąż w Nowym Bytomiu (Fryna112) w zaadaptowanym lokum. Piechotą szliśmy do siebie ze czter‐ dzieści minut. 112 Dzisiejsza dzielnica Rudy Śląskiej.
Nie mogliśmy jednak narzekać. Po miesiącu od pobrania się (z okazji do‐ rocznego Dnia Hutnika) mąż otrzymał talon na samochód, co było niebywa‐ łym szczęściem. Kupiliśmy przydzielonego fiata 600 i od razu pojechaliśmy nim w Góry Świętokrzyskie. Chciałam pokazać mojemu wybrankowi rodzin‐ ne strony. Gdy tam jechaliśmy, na drodze rzadko mijał nas jakiś inny samo‐ chód, a ludzie oglądali się za nami. Droga była nasza! Apetyt rósł w miarę jedzenia i postanowiliśmy od razu skorzystać z nada‐ rzającej się okazji możliwości uzyskania wyjazdu na wczasy zakładowe… aż do Bułgarii! Zapisaliśmy się od razu i gdy wyglądało na to, że to także się
nam uda, mąż nie otrzymał urlopu. Chciałam zrezygnować, nalegał jednak, abym skorzystała z tej gratki i zobaczyła świat. W końcu mu uległam i poje‐ chałam do Warny. Codziennie chodziłam się kąpać, korzystając z uroków ciepłego morza. Pewnego dnia nadszedł sztorm z dużymi falami. Zafascyno‐ wani wzburzonym morzem koledzy poszli popływać i wracając stamtąd, po‐ wiedzieli mi, że fajnie się pływa na takich dużych falach. Poszłam więc bez obaw, bo umiejąc dobrze pływać, wierzyłam we własne siły. Nie przestraszył mnie brak ludzi na plaży. Weszłam odważnie do wody, ufając opinii kole‐ gów. Chciałam zakosztować kąpieli w spienionych falach. Niestety, brak do‐ świadczenia w morskim pływaniu obnażył moje skromne możliwości wobec żywiołu; rosnące prędko fale stały się wnet zbyt mocne i zaczęły mnie zata‐ piać. W końcu nie mogłam już płynąć dalej i z ledwością zdołałam dobrnąć do pobliskiego molo. Złapałam się słupków i z trudem wdrapałam na po‐ przeczną deskę przybitą do tych słupów. Fale wciąż rosły i kiedy weszłam na filary mola, były one już tak wielkie, że co chwilę zalewały mnie całą, niemal ze sobą porywając. Bałam się puścić, czując siłę fal. Wiedziałam, że jak spró‐ buję przejść do następnego słupa, to zaraz mnie zmyje. Tymczasem fale na‐ pierały coraz mocniej. Zrozumiałam, że jak będę tak dalej tkwić, to mnie nie‐ długo zmyje. Fale obijały mną o słupek jak tłuczek kotlet na dece kuchennej. Byłam zrozpaczona i nie wiedziałam, co robić. Obolała i odrętwiała usłysza‐ łam wtem, że ktoś szedł nade mną po deskach mola. Zaczęłam wołać o po‐ moc. Kroki nie ustawały. Zagłuszana hukiem rozbijających się grzywaczy musiałam wydobyć z siebie mocniejszy głos. Krzyknęłam z całych sił i wte‐ dy ten ktoś wreszcie stanął. Pomiędzy deskami zobaczyłam twarz mężczy‐ zny. Gdy skrzyżowaliśmy spojrzenia, osłupiał. W chwilę potem zniknęłam pod kolejną falą. Wtedy omdlała usłyszałam: – Co tam robisz?! – Tak się kończą próby pływania! – odpowiedziałam głośno w przypływie energii, którą dawała mi perspektywa nadchodzącej pomocy; czułam ulgę, a zarazem radość. Zszedł, trzymając się słupa i sprawdzając ostrożnie stan belki. Był to nasz ratownik. Widziałam, że bał się pójść w moją stronę, co wzbudziło we mnie obawy o mój i jego los. W końcu wykorzystał krótką przerwę pomiędzy fala‐ mi i podszedł do mnie na tyle blisko, że zdołał pochwycić moją dłoń i przy‐ ciągnąć do następnego słupa. Tak przeszliśmy aż na plażę. Byłam cała sina, obolała i słaba.
Wystarczyło mi tych silnych wrażeń na cały pobyt. Gdy przyjechałam do domu, objęłam męża, ile miałam sił w rękach. Zaskoczony zrobił to samo. Kiedy wróciłam do zwykłego życia, to nawet kopalniane dyżury wydały mi się mniej niepokojące. Tutaj teoretycznie ryzyko było mniejsze aniżeli na molo. Po roku od przejścia na pracę na pół etatu otrzymałam od kopalni nowe mieszkanie z dwoma pokojami, kuchnią z umywalką i bieżącą wodą oraz ubikacją na półpiętrze. Mogliśmy wówczas wreszcie zamieszkać razem. Ponieważ nasze rodziny mieszkały od siebie daleko, nie miały bliższego kontaktu. Spotykały się ze sobą głównie u mnie podczas świąt, okazując so‐ bie przy tym dużo szacunku i sympatii. Jedynie mój brat podśmiewywał się ze mnie, że mam śląski akcent i zostałam Ślązaczką. Nie słyszałam u siebie tych naleciałości, ale wierzyłam mu, bo miał muzykalne ucho. Na pierwsze wspólne Boże Narodzenie rodzina mojego męża przyjechała ubrana jak na wesele. Wszyscy, łącznie z dziećmi, mieli nowe ubrania. Ode‐ brałam to jako wyraz dbałości o wizerunek przed moją rodziną, tym bardziej że teść bardzo dobrze zarabiał. Z uwagi na to, że mieszkaliśmy blisko rodziny Gerarda, wrastałam w nią, poznając bliżej zwyczaje śląskie, o których tyle słyszałam z ust pielęgniarek i moich pacjentów. Panował w nich matriarchat tak typowy dla starych ślą‐ skich rodzin, gdzie mężczyźni oddawali pieniądze swoim kobietom, które pod wieczną nieobecność mężów i ojców, poświęcających zbyt dużo czasu pracy, musiały zadbać w domu o prawie wszystko. Tutaj także chłopcy dosta‐ wali kieszonkowe, a mąż otrzymywał na wypłatę ćwiartkę wódki i kilka pa‐ czek papierosów. U nas ten zwyczaj nie zafunkcjonował w pełni, gdyż to ja z nas dwojga by‐ łam wiecznie na dyżurach, choć prowadziłam w tym zakresie także własną politykę finansową. Obserwując postępowanie teściów, zauważyłam bowiem, że większość dochodów przejadali, resztę przeznaczając na ubiór. W konse‐ kwencji niczego nie mogli się dorobić. Poza tym nie obracałam się w górni‐ czym towarzystwie, gdyż nie miałam z nimi kontaktów towarzyskich, a jedy‐ nie służbowe. Inżynierowie górniczy byli jacyś tacy… Po prostu hutnicy bar‐ dziej mi odpowiadali. Jednak decydujące były liczne kontakty mojego męża, miał bowiem sporo kolegów z hutnictwa. Można rzec, że osią naszego życia towarzyskiego były cykliczne i liczne spotkania w owym Klubie Młodego In‐ teligenta przy Hucie „Pokój”, gdzie chodziliśmy też na bale. Poznałam tam na początku naszego małżeństwa wielu późniejszych znajomych i przyjaciół.
Z niektórymi zaprzyjaźniliśmy się na całe lata. Branża górnicza rozwijała się wraz z rosnącymi potrzebami kraju na stal i energię. Lekarze nie garnęli się tam tłumnie z uwagi na trudy i niebezpie‐ czeństwa, jakie trzeba było ponosić w pracy w kopalniach. Być może to spra‐ wiło, że w drugim roku naszego małżeństwa kierownictwo kopalni przedsta‐ wiło mi możliwość przyznania przydziału lokalowego do zamieszkania w jednym z nowo wybudowanych domków w Świętochłowicach. Był jednak jeden warunek: błyskawiczne powiększenie rodziny, gdyż obowiązywały akurat od tamtego roku nowe rygory meldunkowe, uzależnione od norm za‐ ludnienia, i groziło nam dokwaterowanie obcych osób. Dostałam kilka dni na decyzję. Wówczas doszliśmy do wniosku, że jedynym rozwiązaniem może być przeprowadzka moich teściów i ich zamieszkanie razem z nami. Dogada‐ liśmy się i w 1959 roku mogliśmy wprowadzić się do nowego domku, do którego trafiłam wprost ze szpitala, ale nie z dyżuru, a z porodówki, gdzie przyszła na świat nasza córka Joanna. Teściowie zamieszkali na górze, my na dole. Jeszcze gdy byłam w ciąży z córką, zauważyłam, że coraz trudniej jest mi ustać przy stole operacyjnym i operować, dlatego wkrótce zrezygnowałam z pracy w szpitalu. Pozostawiłam sobie obie połówki etatów w hucie i kopal‐ ni. Zaczynały się dla nas dobre (jak na tamte czasy) lata. Zamieszkaliśmy więc na osiedlu górniczym. Kopalnia znajdowała się w odległości czterech kilometrów, które z braku możliwości dojazdu prze‐ mierzałam codziennie piechotą. Wokół nas mieliśmy samych górników z mo‐ jej kopalni, których znałam jedynie jako pacjentów. Oprócz poprawnych sto‐ sunków sąsiedzkich i rozmów na tematy ogrodnicze nigdy tych kontaktów towarzysko nie rozwijałam. Dopiero później nasze dzieci zaczęły bawić się z dziećmi sąsiadów, nawiązując przy tym przyjaźnie. My, do czasu narodzin drugiego dziecka, aktywnie uczestniczyliśmy w życiu towarzyskim miejsco‐ wej inteligencji hutniczo-inżynieryjnej, lekarzy i prawników skupiających się wokół wspomnianego Domu Kultury. Działał on bardzo prężnie i do posiada‐ nej sali teatralnej ściągano często zespół Operetki Śląskiej, organizowano liczne występy artystyczno-muzyczne. Zagrał tam między innymi popularny wówczas zespół Skaldowie. Co miesiąc odbywały się także zebrania dysku‐ syjne, odczyty, spotkania z ciekawymi ludźmi. Niestety, w 1961 roku ten klub Domu Kultury został zamknięty, gdyż sekretarzowi komitetu miejskiego nie przypadł do gustu inteligencki charakter spotkań (co innego, gdyby były to spotkania robotnicze). Został potraktowany prawdopodobnie jako poten‐
cjalny ośrodek tworzenia się opozycji. W tym samym 1961 roku urodził się nasz syn Krzysztof. Kopalnie przeszły wtedy pod górniczą służbę zdrowia i mogłam zrezygno‐ wać z równoległej pracy w hucie, przechodząc do górnictwa na pełny etat. Lepiej tam płacono, istniały także atrakcyjne dodatki deputatowe, takie jak węgiel czy wyjazdy do górniczych ośrodków wypoczynkowych. Był też pe‐ wien minus, istotny dla osoby zaopatrującej rodzinę. Otóż w tych czasach permanentnego niedoboru wielu towarów na rynku trzeba było mieć znajo‐ mości, aby zdobywać deficytowe artykuły. Górnicze otoczenie zawodowe stanowiło barierę w tworzeniu takich znajomości, zwłaszcza z elitą robotni‐ czą tamtych czasów, jaką były panie ekspedientki w sklepach rzeźniczych. Koleżeństwo lekarskie pracujące poza górniczą służbą zdrowia budowało ta‐ kie kontakty wśród pacjentów, a otrzymywało też ekwiwalenty. Niestety, ja od górnika mięsa nie mogłam dostać, choć on sam miał możliwość zakupu go poza kolejką. Musiałam stać całymi godzinami w kolejkach, mając na głowie wielopokoleniową rodzinę i pracę wykraczającą poza zwykły etat. To był fe‐ ler. Później nadeszły kartki żywnościowe, które na szczęście już otrzymywa‐ łam, co uwalniało mnie od marnowania cennego czasu na zdobywanie najpo‐ trzebniejszych produktów113. Moje życie zawodowe bardzo mnie absorbo‐ wało i z bólem serca przyznam, że nie mogłam poświęcić swoim dzieciom tyle czasu, ile bym chciała. Częściowo zastępowała mnie w tym teściowa i mąż. Gdy dzieci poszły do przedszkola, mogłam ich odciążyć, powierzając edukację przedszkolankom, które pomagały w rozwoju osobowym i społecz‐ nym naszych dzieci, a przy tym uczyły je poprawnego wysławiania, co po‐ zwoliło im później być dobrze przygotowanymi do szkoły. Efekty elastycz‐ nego wykorzystywania tej nauki zauważyłam kiedyś podczas zabawy na‐ szych dzieci z dziećmi sąsiadów w piaskownicy. Zaskoczona usłyszałam wtedy, stojąc przy schodkach wejściowych prowadzących do domu, że moja córka ślązaczy. Pomyślałam sobie: Jak dziecko potrafi łatwo dostosowywać język do środowiska. W domu posługiwała się językiem literackim, a z dzieć‐ mi godała po śląsku, i to bez najmniejszego problemu. Nigdy się nie pomyli‐ ła. 113 Kartki były wyrazem kontrolowanej reglamentacji dystrybucji towarów w Polskiej Rzeczypo‐ spolitej Ludowej, wskutek silnych niedoborów na rynku, uprawniały do zakupu ściśle określonych ilo‐ ści określonych towarów (przede wszystkim żywnościowych). Na mięso obowiązywały od 1976 do 1989 r. Cały system reglamentował więcej towarów aniżeli podczas okupacji hitlerowskiej.
To mnie zadziwiło, gdyż mówiłam z górnikami po śląsku, ale przychodząc do domu, musiałam się kontrolować, aby nie godać. W pracy była mi bardzo potrzebna dobra komunikacja z pacjentami, dlatego starałam się utożsamiać z nimi, stale posługując się śląskim. Widocznie dobrze mi to wychodziło, bo kiedy żartowali na temat goroli, to nie chcieli brać moich ostrzeżeń na serio. Mówiłam wtedy: – Uważejcie, bo jo też żech jest gorolka. Widząc moją poważną minę, pytali pielęgniarek w rejestracji, czy rzeczy‐ wiście jestem gorolką. Gdy dowiadywali się o moim pochodzeniu, nie mogli w to uwierzyć. Widocznie miałam predyspozycję do nauki języków: od łaci‐ ny począwszy, przez niemiecki, na śląskim skończywszy. Płace na kopalni z wolna stawały się coraz lepsze, podobnie jak w całym górnictwie, co było powodowane parciem na większe wydobycie. Na Śląsk zaczęli napływać za pracą lub wabieni lepszym życiem młodzi ludzie, prze‐ ważnie ze wsi z różnych części Polski. Zakwaterowywani w hotelach robot‐ niczych zwanych wulcami, pozbawieni rodzin, zagubieni, bez zainteresowań kulturalnych i mając przy tym zbyt dużo pieniędzy na bieżące wydatki, czę‐ sto schodzili z dobrej drogi, marginalizując się od lokalnego życia. Narastała więc w nich frustracja, której dawali upust w licznych bójkach z miejscowy‐ mi. Jedynie ich część zasymilowała się, wżeniając w śląskie rodziny, w któ‐ rych zamierał matriarchat. Rósł status mężczyzny, a tradycje lokalne zaczęły się mieszać z napływowymi. Górnik miał już pieniądze, dobrze zarabiał, wy‐ starczało już wtedy na dobre wyżywienie rodziny, mógł przestać na wszyst‐ kim oszczędzać. Przeobrażało to górniczy stan tym szybciej, im szybciej od‐ chodziła na emerytury stara generacja górników, pamiętających jeszcze czasy przedwojenne. Na moich oczach dawny świat górniczy mocno się zmieniał, tradycje zani‐ kały, napływowi, będący już na Górnym Śląsku jakiś czas, asymilowali się, przyjmując miejscowe zwyczaje, i potem adaptowali je, nierzadko wedle tra‐ dycji miejsc, z których pochodzili, i w takiej formie przekazując je swoim dzieciom, a także otoczeniu. Stara gwardia odchodziła, a młodzi mieli już inny światopogląd. Pieniądze przestawali oddawać matkom, sami się nimi rządzili, a co gorsza, zaczął zanikać szacunek dla starszych. Przemiany spo‐ łeczne deprecjonowały wartościowe pierwiastki tradycji Ślązaków, dzięki którym potrafili zachować dotychczasowe relacje rodzinne, społeczne, a zwłaszcza zawodowe i narodowe.
Przez dekadę nasze życie rodzinne biegło we względnej stabilizacji, spoko‐ ju, a dzieci rozwijały się w miarę zdrowo. Aby uchronić je przed szkodliwym wpływem zanieczyszczeń przemysłowych powietrza, jednych z największych w Europie, w każde wakacje i ferie staraliśmy się wysyłać dzieci poza Górny Śląsk. Wpierw wraz z teściową i opiekunką odwiedzały nieodległy Niero‐ dzim114, a gdy poszły do szkoły, zaczęliśmy jeździć razem nad morze. Kilka lat później – stale na działkę w Bystrej koło Bielska. 114 Nierodzim – dawna wieś od 1974 r. w granicach Ustronia, leży w dolinie Wisły.
– Czy przez ten czas udało się pani zachować niezależność poglądów? – zapytałem. – Tak, udało mi się. Wpłynęła na to patriotyczna tradycja rodzinna, poglą‐ dy bliskich, jak również moje doświadczenie we wczesnym okresie młodo‐ ści – odpowiedziała, bez zastanowienia dodając: – Zacytuję kilka strof wier‐ sza Zygmunta Krasińskiego115: 115 Z. Krasiński, Do Kajetana Koźmińskiego.
Młodość, mistrzu, jest rzeźbiarką, Co wykuwa żywot cały; Choć przeminie sama szparko, Cios jej dłuta wiecznotrwały…
22. Zmiany lat osiemdziesiątych Moją długoletnią pracę na kopalni i zdobyte doświadczenie przełożeni po‐ stanowili wykorzystać na szerszym polu. Przeszłam w połowie lat siedem‐ dziesiątych do Wojewódzkiej Przychodni Górniczej i jako Inspektor oraz Dy‐ rektor Górniczy III stopnia (1977 r.) nadzorowałam ochronę zdrowia we wszystkich kopalniach województwa katowickiego. Moja praca szła swoim torem, ale nadchodził kolejny przełom z początkiem lat osiemdziesiątych116. Słuchałam, co się działo w polityce, ekscytowałam się tym, jak Wałęsa zaczął działać w Gdańsku, ale osobiście nas to nie dotykało. Byłam raczej obserwa‐ torem, gdyż na angażowanie się nie miałam czasu. Dom, dzieci, praca. Górni‐ cy właściwie nie byli aktywni na tym polu i stoczniowcy mieli nawet preten‐ sje, że nasi górnicy nie przyłączają się do ruchu robotniczego protestu. Górni‐ cy byli uprzywilejowaną grupą zawodową. Dobrze zarabiali, mieli swoje sklepy zaopatrywane w deficytowe towary i specjalne kartki żywnościowe, realizowane w ramach tak zwanej Karty górnika, co dawało im dostęp do dóbr, o których inni mogli tylko pomarzyć. Hutnicy zaangażowali się o wiele bardziej, bo jako gorzej opłacani i nie mający takich przywilejów mieli być może mniej do stracenia, więc zaczęli walczyć. Wiadomości docierały do mnie przez radio Wolna Europa117, panująca w kraju cenzura usuwała bo‐ wiem wszelkie informacje niezgodne z polityką rządzącej wówczas partii. 116 W sierpniu 1980 r. protesty robotnicze w Polsce osiągnęły największe natężenie na Wybrzeżu i w konsekwencji tego doszło do powstania, zalegalizowania i dynamicznego rozwoju niezależnego od władz PRL związku zawodowego „Solidarność”, który przekształcił się w ruch społeczny. 117 Radio Wolna Europa – rozgłośnia finansowana przez Kongres Stanów Zjednoczonych (via CIA), emitująca z Monachium audycje tworzone w ponad dwudziestu językach i nadawane na falach krótkich przez satelity do krajów tzw. demokracji ludowej, które po 1945 r. dostały się pod wpływy ZSRR, promujące demokratyczne wartości i instytucje przez rozpowszechnianie prawdziwych informa‐ cji i idei.
Czekaliśmy na wynik prowadzonych akcji strajkowych, zadając sobie pyta‐ nie: czy uda się „Solidarności” wywalczyć te wszystkie postulaty118. Gdy zaczynało wyglądać na to, że jednak „Solidarność” zwycięży, zrobił się w kraju niesamowity bałagan. W moim odczuciu zaczęły wypływać elementy chuligańskie i ludzie o kiepskiej reputacji, którzy zaczynali szybko piąć się w górę. Nie chcę i nie mogę oczywiście uogólniać mojego poglądu, a jedynie opieram się na kilku przykładach, które były mi bliskie. Otóż nasz przyjaciel był docentem w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Częstochowie, gdzie za‐
trudniali na wydziale człowieka, który miał być zwolniony, bo nie pracował i był konfliktowy. Dowiedziawszy się o tym, utworzył na uczelni komórkę „Solidarności” i błyskawicznie stał się jej przewodniczącym, chroniąc się za‐ razem przed zwolnieniem. Takich przypadków znam jeszcze kilka. Myślę, że kiedy dochodzi do istotnych zmian, na przykład polityczno-społecznych, chwilowa destabilizacja sprzyja dochodzeniu do głosu zarówno aktywistów z prawdziwego zdarzenia, jak i tych, którzy próbują ugrać tylko coś dla sie‐ bie. 118 W nocy z 16 na 17 sierpnia 1980 r. utworzono Międzyzakładowy Komitet Strajkowy na czele z Lechem Wałęsą. Komitet sformułował listę dwudziestu jeden postulatów, wśród których znalazło się żądanie utworzenia niezależnych od władz związków zawodowych, zagwarantowanie wolności słowa i uwolnienie więźniów politycznych. W następnych dniach strajk rozszerzył się nie tylko na inne zakła‐ dy Wybrzeża, ale także całej Polski. 18 sierpnia 1980 r. w Szczecinie także utworzono Międzyzakłado‐ wy Komitet Strajkowy.
Inne przykłady widziałam w kilku zakładach górniczych, gdzie wymagają‐ cych dyrektorów, dbających o to, aby zakłady dobrze prosperowały i nie mia‐ ły przerw w produkcji, wywozili jednego po drugim na taczkach świeżo upie‐ czeni związkowcy, którym do tej pory nie chciało się pracować. Po założeniu komórek związkowych szybko stawali się ważniejsi od kierownictw. Skutek był taki, że zakłady zatrzymywały produkcje, pojawiał się chaos, destabiliza‐ cja przestawała się pracownikom podobać i zaczynały się strajki. Podróżując wtedy pociągiem do Krakowa, spotkałam pasażera jadącego z zachodniej granicy. W rozmowie usłyszałam od niego o niesamowitych hi‐ storiach, które zaczynały się na zachodnich terenach, z chuligańskimi wybry‐ kami, demagogicznymi wystąpieniami. Zastanawialiśmy się, do czego to dojdzie. Władze „Solidarności” nie były na tyle silne, aby to ograniczyć i opanować elementy wywrotowe, a sam Związek zaczął działać zupełnie bez żadnych hamulców. Szykanowani mili‐ cjanci obawiali się reagować. Zapanowała kompletna anarchia. Niestety, dzi‐ siaj się o tym nie mówi. Polska była dla mnie zawsze najważniejsza i nie mogłam spokojnie obser‐ wować destabilizacji osłabiającej mój kraj. Z końcem sierpnia 1980 r. podpi‐ sano porozumienia sierpniowe, co zmniejszyło napięcia między robotnikami a rządem PRL, ale ich nie zlikwidowało. 13 grudnia 1981 r. został ogłoszony przez generała Jaruzelskiego stan wojenny. W sobotę 12 grudnia 1981 r. przyjechałam z mężem, synem i jego kolegą do naszego domku letniskowego w Bystrej koło Bielska-Białej. Rankiem na‐
stępnego dnia usłyszałam zbieganie po schodach i chłopcy powiedzieli mi, że w radiu podali komunikat o wprowadzeniu stanu wojennego. Nie potrafili‐ śmy z mężem odgadnąć, co to dla nas oznacza. Postanowiliśmy wracać pomi‐ mo oficjalnych ostrzeżeń o zakazie poruszania się na drogach, ponieważ do‐ mek nie nadawał się do zamieszkania zimą i nie byliśmy przygotowani do dalszego w nim pobytu. Wyruszyliśmy więc w drogę powrotną do święto‐ chłowickiego domu. Już przed Bielskiem utknęliśmy na pierwszym posterun‐ ku wojskowym. Sprawdzono nas dokładnie, przeprowadzając przy tym rewi‐ zję samochodu, po czym kazano czekać na dalszą decyzję. Musieliśmy wyłą‐ czyć silnik i szybko zaczęliśmy marznąć. Transporter opancerzony, żołnierze z bronią oraz ogólna nerwowość zrobiły na chłopcach wrażenie. W końcu, widząc, że zamieniamy się w sople lodu, użyłam ostatecznego argumentu, to jest powołałam się na konieczność powrotu na dyżur w kopalni. Niestety, i to nie pomogło. Nadal musieliśmy czekać. Kiedy zmarzliśmy już niemal na kość, podszedł do nas oficer i wręczył przepustkę mającą umożliwić nam powrót do domu. Po drodze napotkaliśmy jeszcze kilka takich punktów, gdzie musieliśmy znowu wszystko tłumaczyć. Dopiero pod wieczór dotarliśmy do domu, kompletnie przemarznięci i przy‐ bici całą sytuacją. Ponieważ niedługo z USA miała wracać do domu nasza córka, postanowiliśmy zadziałać w tym kierunku, wykorzystując sposobność, że jeden z naszych znajomych dyplomatów wracał na placówkę w Finlandii. Napisaliśmy do Joanny list, w którym nakreśliliśmy obraz sytuacji, sugeru‐ jąc, by pozostała na miejscu do czasu wyjaśnienia sprawy. Wręczyliśmy list znajomemu, dzięki temu omijając cenzurę. Wkrótce list dotarł z Finlandii do naszej rodziny w Stanach. Tam krewni wraz z córką postanowili, że zostaje. Tym sposobem wprowadzenie stanu wojennego spowodowało w naszym przypadku rozłąkę z córką, a ostatecznie osiedlenie się jej tam na stałe. Teraz Jaruzelskiego się krytykuje, ale ówczesna sytuacja wcale nie była taka, jak to się teraz często maluje. W każdym razie stan wojenny wszystko ukrócił. Przez półtora roku żyło się ciężko, z ograniczeniami swobód obywa‐ telskich i problemami zaopatrzeniowymi włącznie. Objeżdżałam wtedy zmi‐ litaryzowane kopalnie, wypełniając swoje obowiązki inspektora zdrowia w warunkach, w których poruszanie się pomiędzy miastami obarczone było licznymi barierami na punktach kontrolnych, utrudnieniami poprzez systemy przepustkowe, kontrolą poprzez udzielanie zezwoleń i ogólnymi trudnościa‐ mi komunikacyjnymi.
Można rzec, że pierwszy i ostatni okres mojej pracy przebiegły w warun‐ kach wojennych. Niedługo po zniesieniu stanu wojennego w 1983 roku upły‐ nęło dwadzieścia pięć lat mojej pracy zawodowej w górnictwie i przeszłam na emeryturę. Moje życie stało się spokojniejsze, a kontrolowany strach, odgrywający w nim jak dotąd ważną rolę, stopniał do maleńkiego skrawka emocji i nigdy nie wystąpił już z takim natężeniem, jak niegdyś podczas zjazdów pod ziemię do wypadków, czy gdy przeżyłam pewną irracjonalną przygodę w górach, którą zostawiłam niemal na koniec tej opowieści. Wyruszając na wczasy wędrowne w Pieniny, nie przypuszczałam, że ja – osoba mająca sporo doświadczenia w obcowaniu z własnym i czyimś stra‐ chem – doświadczę go tak intensywnie. W drodze na Trzy Korony spojrzałam w dół, na przełom Dunajca. Widzia‐ łam płynące nim tratwy flisackie i zrobiło mi się trochę dziwnie. Zeszliśmy kawałek ze szczytu i zaczęłam zostawać coraz bardziej z tyłu wycieczki, aż w końcu plecy jej uczestników zniknęły mi z oczu. Zostałam sama, bojąc się dalej iść, więc usiadłam i wówczas poczułam się obezwładniona strachem do tego stopnia, że bałam się nawet poruszyć. To irracjonalne, ale lęk przeniknął mnie na wskroś, nie pozwalając ruszyć mi nawet palcem. Wtedy podeszła do mnie staruszka z laską i usiadła na pniaku obok mnie, stwierdzając: – Ach, wam młodym to dobrze. Mnie tak ciężko było tutaj wejść i jestem taka zmęczona, a wy jak kozice skaczecie po tych górach. Jestem młoda i się boję, a ona tu ledwo weszła i w ogóle się nie boi, że coś jej się stanie – pomyślałam sobie. Słowa starej kobiety odblokowały mnie i przywróciły mi możliwość realnej oceny rzeczywistości. Tymczasem kie‐ rownik wycieczki zauważył, że kogoś brakuje, i zawrócił. Dzięki staruszce już na tyle oprzytomniałam, że mogłam wstać i pójść razem z nim, aby dołą‐ czyć do grupy. Nigdy nie miałam lęku wysokości, lecz to spojrzenie w dół tak na mnie zadziałało. Na emeryturze przestałam mieć też sposobność obserwowania strachu u lu‐ dzi, choćby chorych na raka. Jeden z nich, kiedy przyszedł do szpitala, potra‐ fił jeszcze chodzić, jadł i zachowywał się zwyczajnie. Z dnia na dzień jednak było z nim coraz gorzej. Ordynator podczas obchodu pytał, jak się czuje, a on odpowiadał, że dzisiaj jest już lepiej. Zanikała u niego samokrytyka. Wydawało mu się, że jest z nim lepiej, gdy
tymczasem nie mógł już wstawać. Był to skutek wytwarzania endorfin, łago‐ dzących u niego strach przed śmiercią. Czy mi tego brakuje? Nie. Ale strach, ta jedna z wielu pierwotnych emocji człowieka, pokazał mi, że może być sporo jego odmian, każdorazowo zaska‐ kujących nas samych. Pokiwałem głową, rozumiejąc Bohaterkę wspomnień, i spojrzałem na sto‐ jące obok książki, które opisywały fragmenty historii związanej z jej życiem. Dostrzegając to, od razu nawiązała do tematu naszych kilkuletnich spotkań: – Zdejmowane z półki mojego życia książki z rozdziałami i epizodami przeżyć nie zawsze odkładam na właściwe miejsce, dlatego coś mogło zostać przeze mnie przeinaczone, ale odkurzyłam tę historię najlepiej, jak mogłam. Niech te opisane fragmenty mojego życia nie służą jako źródło sensacji, a przybliżą raczej minioną epokę i uświadomią Czytelnikowi, co w życiu li‐ czy się najbardziej. Tym przesłaniem, wraz z chwilą przejścia na emeryturę, zakończę swoje wspomnienia. Wspomnienia spisał i zredagował: Marian Andrzej Nocoń
Posłowie Pierwotnym zamierzeniem pani Ireny było przeniesienie na papier swoich wspomnień związanych jedynie z Powstaniem Warszawskim, które po raz pierwszy zdecydowała się wyjawić. Początkowo miały być one skierowane do wąskiego, rodzinnego kręgu, aby pozostawić świadectwo z tych drama‐ tycznych chwil, widzianych nie oczyma historyka, ale bezpośredniego świad‐ ka. To żywa relacja, wydobywana z pamięci nestorki, mającej w chwili ich spisywania dziewięćdziesiąt dwie wiosny. Utrwalałem opowieść scena po scenie, przedstawiając jej życie na tle histo‐ rii nie tylko warszawiaków. Jak widać, udało mi się zmienić ten zamysł i wspomnienia Bohaterki poszerzone zostały o okres poprzedzający jej naro‐ dziny – przedstawiłem także historię jej rodziców, a w kolejnych barwnych fragmentach wyszedłem poza powstańcze czasy, aż do lat osiemdziesiątych minionego wieku, czyli momentu zakończenia przez Bohaterkę zawodowej praktyki lekarskiej. Udało się to dzięki bardzo dobrej relacji między nami, która rozpoczęła się w momencie, kiedy przekazałem jej pewną książkę. Bo‐ haterka odświeżyła sobie wtedy osobiste wspomnienia, przywołując bezcen‐ ne obrazy i zabezpieczając je przed tym, aby wyblakły w niepamięci. Jak sama później stwierdziła: Świat, który opisuję, wygląda inaczej w okra‐ szonym odczuciami nadającymi koloryt, prawdę i bezpośredniość przekazie świadka aniżeli w dokumentach historycznych. Zakończyłam wspomnienia na latach osiemdziesiątych, gdyż chciałam przedstawić świat, który przemi‐ nął. Czas późniejszy znany jest już obecnemu pokoleniu, chociażby ludziom urodzonym i wychowanym w PRL. Okres przed pierwszą wojną światową, o którym opowiadali Bohaterce naj‐ bliżsi, czas międzywojenny widziany oczyma dziecka, druga wojna światowa z perspektywy dorastającej dziewczyny – autorefleksje Bohaterki wspomnień wraz z przywoływanymi faktami budzą refleksję, że są pewne nieprzemijają‐ ce reguły, jakim podlegamy. Powinniśmy o tym pamiętać. Sa one tym wyra‐ zistsze, im bardziej stawiają nas w nietypowych, ba, ekstremalnych, sytu‐ acjach; pozwalają nam przetrwać lub dają taką szansę. Te, wydawać by się mogło, tak odległe losy, mogą stać się losami każdego z nas. Wystarczy, aby nastąpił zbieg pewnych okoliczności. To skłoniło mnie do przedstawienia tych opowieści, za zgodą pani Ireny, szerszemu gronu Czytelników. Wspo‐
mnienia spisałem w latach 2011–2014, na niezliczonych, katowickich spotka‐ niach z nieprzeciętną Bohaterką, która mimo tych przeżyć potrafiła zachować w sobie pogodę życia. Być może dzięki niej lepiej znosiła trudy swojego losu i umiała odnajdy‐ wać w nim tyle szczęścia? Marian Andrzej Nocoń
Fotografie
Dzieciństwo. Irena Dobrzańska (Kraków, 1928 r.) – ze zbiorów Ireny Federowicz
Jadwiga Dobrzańska przy cyklonecie (1904 r.) – ze zbiorów Ireny Federowicz
Wnętrze mieszkalne pałacyku (lata trzydzieste) – ze zbiorów Ireny Federowicz
Rodzeństwo Dobrzańskich od lewej: Adam, Ewa i Irena (1940 r.) – z archiwum rodzinnego Ewy
z Dobrzańskich Zarzyckiej
Rodzina Dobrzańskich pod zamkiem. Od lewej: Jadwiga z Rupniewskich Dobrzańska (matka), Ewa (siostra), Stanisław Dobrzański (ojciec), NN, NN, Irena. (1933 r.) – z archiwum rodzinnego Ewy z Dobrzańskich Zarzyckiej
Irena Dobrzańska (pierwsza z prawej) jako uczennica pielęgniarstwa Warszawskiej Szkoły Pielęgniarstwa (1942 r.) – ze zbiorów Ireny Federowicz
Irena Dobrzańska na dachu Warszawskiej Szkoły Pielęgniarstwa. Na drugim planie gmach Politechniki Warszawskiej (1943 r.) – ze zbiorów Ireny Federowicz
Rysunek z imienin Jadwigi Dobrzańskiej (1944 r.) – ze zbiorów Ireny Federowicz
Przepustka zwolnienia z radzieckiego obozu przejściowego Gerarda Federowicza (1945 r.) – ze zbiorów Ireny Federowicz
Irena Dobrzańska z koleżankami na kwaterze studenckiej w Poznaniu (1948 r.) – ze zbiorów Ireny Federowicz
Pałacyk w Podzamczu Piekoszowskim (1933 r.) – ze zbiorów Ireny Federowicz
Zajęcia w prosektorium Akademii Medycznej w Poznaniu. Jadwiga Dobrzańska pierwsza z prawej (1948 r.) – ze zbiorów Ireny Federowicz