Rozdział 1 Porucznik Filip Francois Dupont - Francuz w służbie Króla Jana III Sobieskiego, zabezpieczywszy w kolecie królewski list do Królowej Marii ...
19 downloads
22 Views
3MB Size
Rozdział 1
Porucznik Filip Francois Dupont - Francuz w służbie Króla Jana III Sobieskiego, zabezpieczywszy w kolecie królewski list do Królowej Marii i końskie strzemię z paradnego rzędu Wielkiego Wezyra - jako symbol wielkiego zwycięstwa - wyruszył do Krakowa tuż po północy ze zdobytego seraju Kara Mustafy. Towarzyszył mu przez Wiedeńskie, skrwawione pobojowiska- ten sam dzielny cesarski porucznik-przewodnik, który tak rezolutnie prowadził Króla Jana po bezdrożach Lasu Wiedeńskiego. Wraz z kurierem królewskim miał on dotrzeć do dunajskiej przeprawy w Tulln, a stamtąd powrócić do służby przy Janie III. Nigdy jednak z tej drogi nie wrócił i nikt nie wie, co się z nim stało. Nawet nazwisko jego zaginęło, choć na liście do nagród za dzielność został umieszczony tuż za generałami i pułkownikami. Ofiarny Dupont gnał do Krakowa jak szalony - dzień i noc, dzień i noc i jeszcze jedną noc, konie tylko na stacjach królewskich zmieniając. Byle co zjadł i popił, a potem znów gnał, gnał i gnał... Najpierw doliną Morawy, mijając miasteczko Napojedle i sławną wioseczkę Pypkę, gdzie wielkie zwycięstwo odniósł pan Komendant Koryciński. Potem obok miejsca spotkania grupy pana Korycińskiego z Piętką - Redarem, gdzie leżało na wpół zeżartej przez lisy i sępy padło szkapy pana Szczeszcza. Ale kurier królewski na te sławne miejsca nawet nie spojrzał, tylko gnał, gnał i gnał... Wiedział doskonale, że Królowa i cały kraj niczego tak pilnie nie oczekują, jak szczęśliwej wiadomości spod Wiednia. Nie chciał i nie mógł być z nowiną drugi, czy trzeci. Musiał być pierwszy! Dopiero wczesnym rankiem czwartego dnia tej szalonej gonitwy zobaczył w dali strzeliste wieże królewskiego Wawelu. Królowa akurat klękała przed ołtarzem głównym wawelskiej katedry do pierwszej wotywnej mszy, gdy - zataczając się z nadludzkiego utrudzenia - Filip Dupont z brzękiem ostróg wszedł do świątyni. Odgłosy jego ciężkich kroków dudniły pod sklepieniem nawy niczym armatnie wystrzały. Wydawało się, że swoją osobą i wieścią jaką przynosi, wypełnia całą świątynię. Wszyscy obecni, łącznie z rozpoczynającym ofiarę księdzem, spojrzeli na wchodzącego. Królowa Maria, ujrzawszy znanego jej oficera, gwałtownie zerwała się z klęcznika. Jej ogromne, przepiękne oczy i rozwarte usta wyrażały ogromny niepokój i tylko jedno, jedyne pytanie... Wzruszony Dupont, przyklęknął przed swą Królową, niezmiernie rad, że pierwszy przynosi jej wieść szczęsną, wyrzekł tylko jedno słowo: - “Victoria”! Królowa padła na kolana i długo modliła się w milczeniu, a z jej wielkich,
orzechowych oczu płynęły łzy szczęścia. - Dzięki Ci, Panie Boże! Dzięki Ci, Panie Boże!! Dzięki Ci, Panie Boże!!!... - szeptała coraz głośniej, aż wykrzyknęła do Duponta na cały kościół, nie zważając na nic: - Mów! - a serce jej dudniło radosnym wzruszeniem. - Wasza Królewska Mość - rzekł schrypniętym od kurzu i zmęczenia głosem, - Pani i Królowo moja, oto pozłociste strzemię tego, który uchodzi teraz w sromocie z resztkami oddziałów swoich. Pokonany doszczętnie od zwycięskich wojsk chrześcijańskich, walczących pod błogosławionym dowództwem małżonka waszego, Króla Polski i Litwy Jana III Sobieskiego - generalissimusa wszystkich wojsk chrześcijańskich... Królowa wyrwała z rąk klęczącego Duponta pozłociste strzemię, oderwane od siodła rumaka Kara Mustafy i jako ofiarę dziękczynną zawiesiła na ołtarzu. Wisi ono tam do dziś od ponad trzech wieków. Dopiero po tym akcie dziękczynienia już spokojna, choć aż ponad miarę uszczęśliwiona, wysłuchała do końca pierwszej mszy w wawelskiej katedrze, po wspaniałym zwycięstwie krzyża chrystusowego. Zmordowany śmiertelnie Dupont, wycofał się do najbliższej ławy i tam zasiadłszy, złożył głowę na miejscu modlitewnika. W chwilę potem rozgłośnie zachrapał, lecz mu ze złe tego nie miano. Za to wieść szczęsna rozeszła się lotem błyskawicy po całym Wawelu, a potem poleciała na wszystkie ulice i place Krakowa, gdzie w dzwony radosne wszystkich kościołów uderzono i tryumfalne „Te Deum” intonowano. Do królewskiej katedry spieszył kto mógł i wkrótce cała nawa była tłumnie zapełniona. Dopiero szurgot butów wychodzących po nabożeństwie, obudził dzielnego porucznika. Szybko się podniósł, przeżegnał i poszedł za Królową do pałacu, w drodze wręczając jej królewski list. Poinformował także o dobrym zdrowiu Króla i królewicza Jakuba. Królowa z radości uściskała i ucałowała dzielnego oficera, który zarumienił się jak panienka. W pałacu zaś, już w obecności obu zaproszonych hetmanów litewskich: wielkiego - Kazimierza Jana Sapiehy i polnego - Jana Ogińskiego, składał relację z przebiegu wielkiej bitwy. Na przyniesionym arkuszu pergaminu kreślił sytuację ogromnego frontu bitewnego, jakiego jeszcze nigdy w historii Europy nie było. Szczegółowo opisywał miejsca najbardziej zażartych bojów, a potem największą w dziejach szarżę generalną ciężkiej konnicy i zdobycie wszystkich obozów tureckich. Opisał mizerię oblężonego cesarskiego Wiednia, straty jakie wojska poniosły i niemożliwe do określenia bogactwo zdobyczy. Ku zdumieniu Królowej, relacja bezpośredniego uczestnika epokowego wydarzania wcale ich nie zainteresowała. Wręcz przeciwnie - tak bardzo znużyła hetmana Sapiehę, że aż zadrzemał na fotelu. Potem, ocknąwszy się, począł jak nieprzytomny rozglądać się po sali. O wielkiej bitwie wyrażał się lekceważąco,
używając słów niestosownych i nawet grubiańskich. W szlachetnym poruczniku Duponcie krew się wzburzyła, lecz nie śmiał reagować bez rozkazu. Chętnie wyjechałby z komnaty na bezczelnym Litwinie, jak na łysej kobyle... Hetman polny Ogiński także bardziej interesował się kielichem, niż wieściami spod Wiednia. Królowa Maria jednak słuchała Duponta z najwyższą uwagą, doskonale zdając sobie sprawę ze znaczenia dla całej Europy tego ogromnego sukcesu. - Zazdrośni, czy aż tak zgnuśniali? – myślała o hetmanach litewskich, ale dyplomatycznie nie dała po sobie poznać irytacji. Przeciwnie, próbowała zachęcać ich, by czym prędzej za Królem na Węgry podążali, gdzie czeka ich sława rycerska, zdobycze i wielkie zasługi dla kraju, Europy i Kościoła. Ku jej zdziwieniu hetmani litewscy odpowiadali, że już nie trzeba się śpieszyć, gdy zwycięstwo osiągnięte i chrześcijaństwo obronione. Zima za pasem, a wtedy się nie wojuje i raczej za dobrymi hibernami rozglądać się należy. Dopiero osiemnastego września raczyli z wojskiem przekroczyć granice kraju. Ciągnęli nieśpiesznie przez Słowację, gdzie swoimi czynami i swawolą wojska niechlubnie się wsławili, niszcząc Królowi jego wielkie polityczne i poważne dynastyczne plany. Niezmiernie długo pozostali na Słowacji, chociaż ich Król Sobieski do siebie z wojskiem wielokrotnie listami przyzywał. I tak dziesięciotysięczny korpus litewski gnuśniał na Słowacji prowadząc kokoszą wojnę z bezbronnym chłopstwem. Dupont, odpocząwszy dzień i noc w Krakowie, ruszył do Króla z przepięknym listem od Królowej Marysieńki, tak czułym i gorącym, że niemal parzył go przez materię podróżnej sakwy. I znów nie szczędził ani siebie, ani koni by jak najszybciej do Króla dotrzeć. Nie był to jednak już tak szaleńczy bieg, jak do Krakowa i trwał dni pięć. Dla własnego bezpieczeństwa dołączał się, podobnie jak wcześniej czynił to pan Koryciński, do spóźnionych pocztów szlacheckich, wciąż jeszcze podążających za armią odsieczową pod Wiedeń i szeroko im o wielkiej bitwie opowiadał, zachęcając do pośpiechu. * Król tymczasem, dnia czternastego września, będąc wciąż jeszcze pod Wiedniem, zerwał się ze snu wczesnym świtem, aby jak najszybciej napisać list do papieża i godne poselstwo ze zdobytą chorągwią proroka odprawić do Rzymu. Nim jednak udał się do namiotu wezyra, odpoczywające wojska z leży pobitewnych alarmem podniósł i wyznaczył postój o polską milę od Wiednia. W trującym odorze płynącym z miasta i okolic, gdzie trupy ludzi i zwierząt zalegały setkami, nie można już było wytrzymać. O tę decyzję zabiegał usilnie doktor Peccorini,
ostrzegając, że jeśli wojsko nie dostanie odpowiednich warunków, wnet „powietrze” z Wiednia porazi żołnierzy i rycerstwo, które mało co je, a tylko pije. I to wodę nie zawsze zdatną. Tylko patrzeć ataku dyzenterii, albo innego choróbska. O takim zagrożeniu informował także Natan Tyniec. Wydawszy odpowiednie rozporządzenia, Król udał się do grupy dragońskiej Jakuba. Rozkazał Reginisowi z dragonami skoczyć na przeciw wozów królewskiego taboru jadącego od Tulln, by go przeprowadził między niemieckimi i cesarskimi oddziałami. Ci zazdrośni o zdobycz, niechętnym już okiem na Polaków patrzyli. Co prawda - polska służba taborowa, w przeciwieństwie do niemieckiej i austriackiej, była zbrojna i sama się chronić potrafiła, ale „strzeżonego pan Bóg strzeże”. Potem Król udał się do seraju Kara Mustafy, by zebrane łupy oszacować, dalsze nagrody porozdzielać. I koniecznie poselstwo do Rzymu z listem i zwycięskimi trofeami odprawić... Zanim jednak dotarł wraz z Jakubem do namiotu serdara, ogromnie zaskoczyło go, że jakiś nieznany mu oddział piechoty pilnuje zdobytego wezyrskiego seraju. Wszyscy mieli tureckie szarawary i kapoty, wysokie buty, a i broń w dużej mierze turecką nosili. Czyżby własnego wojska nie znał, z jakim odniósł tak świetne zwycięstwo? Podszedłszy bliżej z radością rozpoznał w mocno utykającym żołnierzu Macieja Śpiewaka. - To ty, chłopcze!? - spytał młodego wojaka. - Wedle rozkazu, Wasza Królewska Mość!- wyprężył się służbiście piechur Maciej. Król zauważył, że młodziutki żołnierzyk za bogato zdobionym pasem ma dwa piękne, skałkowe pistolety, przez ramię przerzuconą lekką janczarkę z zamkiem kołowym. Przy boku piękną szablę, a przy nodze dzierżył ten sam dalekonośny muszkiet, jaki przydźwigał z kraju. Na głowie, mimo upału, nosił za dużą czapkę piechoty, a na barkach długą kapotkę, sięgającą mu do kolan. Na jego nogach lśniły piękne, czerwone buty oficera janczarów. Wiele miał jeszcze zdobyczy w pękatej torbie, w której podczas bitwy nosił granaty. - Aleś się pięknie wyposażył i dozbroił chłopcze. Wszystko to sam zdobyłeś? - Bóg poszczęścił, Wasza Królewska Mość. Sam wszystko zdobyłem i jeszcze więcej, ale także do kupy z innymi. Wszyscy dość nazdobywali dla siebie i dla pana pułkownika. - I tak powinno być! Nie ma zbyt wysokiej ceny za krew naszą w tej bitwie przelaną. - Cały pułk jest tak uzbrojony i odziany, Wasza Królewska Mość. Od wczoraj z pułkownikiem Ginterem po zniesieniu rannych, porzuconą broń i odzienie my z pola zbierali, a także poległym i niewolnym Turkom odbierali. Pułkownik Ginter, dostrzegłszy z dala Króla Jegomości, podszedł
pośpiesznie, także już w tureckich, czerwonych butach i z bogatą szablą u boku. Wraz z nim zbiegł się do Króla cały sztab regimentu, a wszyscy oficerowie byli wystrojeni jak malowanie. Nawet mały dobosz, Witek Smolak, chociaż wciąż bosy - bo butów jeszcze sobie nie dopasował - biegał w olbrzymiej kurcie janczarskiej, sięgającej mu do kolan i z oficerską szablą, która wlokła się za nim po ziemi. - Na rozkaz, Wasza Królewska Mość... - meldował się już z daleka pułkownik. - No, Ginter... - rzekł mu Król. - Brak mi słów, jakeś mi się w bitwie z pułkiem sprawił. Nie było czasu spotkać się zaraz po walkach, ale teraz prowadź do żołnierzy. Miałem list pisać do Rzymu, ale Ojciec Święty może jeszcze godzinkę poczekać i ustąpić żołnierzom, co krew za wiarę i kościoły przelewali. Dzisiaj ty i twoi dzielni żołnierze jesteście dla mnie ważniejsi od papieża, cesarza i wszystkich innych dostojników. Nie na darmo przekładałem onegdaj cudzoziemcom, że się na wrogu suto doposażycie. I jak wiedze - nie pomyliłem się. Duże masz straty? - Czterdziestu zabitych, ale rannych tylko dwudziestu. - Tylko dwudziestu!? - Tak jest, bo u mnie ten tylko liczy się jako ranny, kto sam chodzić nie może. Ale opatrzeni przez medyków są wszyscy, kto choć się zadrapał. - Dzielneś mi wojsko przyprowadził, Ginter. Nie wiem bracie, jak ci podziękować, ani jak was wszystkich nagrodzić! Bez waszej dzielności, byłoby nam o wiele trudniej. - Nagrody my już sobie sami wypłacili z tureckiej kasy, Najjaśniejszy Panie. A i dla Króla Jegomości też mamy kilka solidnych wozów zdobyczy. Dla naszej Królowej Pani puzdro z najcudowniejszymi klejnotami wezyrskimi. I konie jak malowanie pod wierzch i do cugu. - Nieustannie mnie zadziwiasz Ginter. - Wedle rozkazu - odrzekł prężąc się zadowolony pułkownik. - A tego gemajna Śpiewaka z warty zdjąć, Wasza królewska Mość? - Ty tu dowodzisz pułkowniku, i jeśli chcesz, aby nam pośpiewał... - A chodź no tu, synu! - zawołał Ginter na Macieja. Piechur drgnął i mocno utykając szybko przytruchtał, starając się z bólu nie wykrzywiać twarzy. Stanął przed Królem i uśmiechał się szczęśliwy, pomimo że obolały i zmordowany. - Pójdziesz z nami chłopcze, abyś pod drzewem trochę odpoczął - rzekł doń Król. - Na służbie też odpoczywam, Wasza Królewska Mość. Bo to żadna robota, ale dla Jegomości Króla naszego to i pod drzewem posiedzieć mogę... - Zaśpiewasz nam? - Zaśpiewam, co ino każecie, Najjaśniejszy Panie. - A mocno ci się dostało?
- Jak prawie każdemu z pułku, bo się nikt nie oszczędzał, a janczarów trza było na zboczu przemóc, kiedy Miemcy rady nie dawali. Bo by nasi konni nie przeszli do szarży... - Rezolutnyś chłopcze. Kapralem zostaniesz. - Na rozkaz, Wasza królewska Mość. - Ginter! Zdjąć tego żołnierza z warty, kapralem od teraz już będzie. - Wedle rozkazu, Wasza Królewska Mość! - A może masz coś przeciw temu, pułkowniku? - Ależ Wasza Wysokość! Chłopak się w boju wykazał nadzwyczajnie, dwukrotnie ranny i w służbie pilny, a rezolutny nad oczekiwanie. Dobry kapral z niego będzie. - Prowadźcie na swój biwak, może i zjeść coś mieć będziecie, bom zgłodniały od wczoraj. Kiedy Król zasiadł pod wielkim dębem, gdzie jeszcze się z nocy tliło biwakowe ognisko, zbiegł się w jego cień niemal cały regiment. Nikt jednak siadać przy Królu nie śmiał, bo go szanowali ponad wszystko w świecie. Nagle, spóźniona kapral Zdunkowa wrzasnęła w tylnych szeregach: - A długo mi tak Króla Jegomości zasłaniać będziecie!? Siadać huncwoty! Wojsko usłyszawszy głos piekielnej hetery, w mgnieniu oka zasiadło w ciasnym kręgu. Nawet niektórzy z setników posłuchali rozkazu wiedźmy. Tylko ona jedna stała ze swoim kapralstwem, choć zupełnie z tyłu. Spojrzawszy na Króla wyprostowała się jak struna i hardo powiedziała: - Wasza Królewska Mość, kapral Zdunkowa ze swoimi gemajnami przybyłam na rozkaz. Ino bez mojego Zdunka i tego zatraconego Śwista, bo karę ponieśli za pijaństwo. Król dopiero teraz zauważył stojących nieopodal dębu obu wymienionych. Stali pod bronią w jaskrawym słońcu, jakby się żywcem gotowali w upale. Widać było, że pokutują za przedwczesne świętowanie zwycięstwa. - A czemóż to kapralu, tak srogo zwycięzców karzecie!? Zwolnij ich z tej kary. - Wybaczcie, Wasza Królewska Mość, ale Król może rozkazywać całej armii, ale w moim kapralstwie to tylko ja jedna rozkazuję! Nawet setnik mi się do drużyny nie wtrąca, ani nawet sam jegomość pułkownik Ginter. Te dwa ochlaje muszą swoje odcierpieć. - Zdunkowa! - huknął na nią pułkownik Ginter. - Jak śmiesz tak pyskować do Jego Królewskiej Mości!? - A gdybym wstawił się za nimi, darujesz im karę? Ja jeszcze dziś wydam amnestię dla całego wojska i daruje wszystkie grzechy każdemu, kto krew pohańską wytoczył. Nawet panu Korycińskiemu... - Kiedy i panu Korycińskiemu ma być darowane, to ja też mogę dla Króla
karę huncwotom darować. Ale na drugi raz... Żurek! Leć no i powiedz, że im przez Króla kapral winę daruję. Piechur nazwany Żurkiem zerwał się z miejsca jak oparzony i pognał do dwu nieszczęśników, smażących się w słońcu i zawiadomił ich o darowaniu winy. W tych jakby piorun strzelił, tak szybko popędzili do swego kapralstwa. Zasiedli cicho, miedzy żołnierstwem, wpatrzeni jednak nie w Króla, lecz w swego kaprala, czy znów czegoś z nagła nie rozkaże. - Od teraz już nie kapral, jejmość Zdunkowa - rzekł bardzo zadowolony Król - jeno setnik królewskiej infanteryi - Helena Zdunkowa, winę wam daruje. Słyszeliście hultaje!? - Słyszelim, Wasza Królewska Mość! - huknęli obaj winowajcy zrywając się na równe nogi i znów siadając. - Co takiego!? Ja setnikiem!? A widział to kto, babę setnika? - nie mogła się nadziwić Zdunkowa, a jej chłop aż się ze strachu przygiął do samej ziemi. To samo uczynił Świst, bo obaj pomyśleli, że teraz dopiero okrutna wiedźma dobierze im się do skóry. - Czy masz coś przeciwko, pułkowniku Ginter? - spytał Król dowódcę pułku. - Ależ, Wasza Królewska Mość ... - żachnął się pułkownik, że Król uzależnia awanse od jego opinii. I na Zdunkową zawołał: - A ty, Zdunkowa nie gadaj tyle, bo to jest królewski rozkaz! Jeszcze dziś będziesz miała pod sobą stu chłopa! - Nie wiem, czy dam im wszystkim radę –dla pozoru wahała się nieco Helena, zawstydzona i jednocześnie bardzo ucieszona, że dosięgła ją tak wysoka oficerska funkcja. - Wszystkim razem nie da rady - odezwał się na tyłach złośliwy Świst. - Chyba, że za koleją - dodał znający swą jejmość Zdunek. Tę przygaduszkę usłyszeli wszyscy piechurzy i rozrechotali się w głos. Śmiał się nawet Król, setnicy i pułkownik Ginter. Na końcu zaśmiała się setniczka Zdunkowa. Pogroziła pięścią obu gemajnom, ale już bez złości... - A tych dwu winowajców widziałbym kapralami - powiedział Król do pułkownika - bo to dzielne gemajny i dowodzić będą umieli. I wszystkie awanse, jakich w regimencie dokonasz, już z góry zatwierdzam. Starczy nam żołdu na wszystkie porcje. Na to zerwał się bez rozkazu najstarszy z podhalańskich zbójów i szczerząc w uśmiechu zęby zawołał: - Niech zyje nom kłochany Król Jegomość Dobrodziej na wieki! Jako łociec nas rodzony i harnaś-siuchaj. Wiwat! Niemal tysiąc chłopa infanterii królewskiej, łącznie z pułkownikiem i jego oficerami huknęło głośniej niżby najcięższa kolubryna pod Wiedniem huknęła. - Niech żyje!!! Wiwat!!! Wnet zapiskały rytmicznie skrzypki i utworzył się krąg tańczących górali,
którzy jedni swego odzienia na tureckie nie zmienili. Po chwili ryknęli dzikimi głosami, jakąś „pieśnickę” na melodię starej, słodyczkowej nuty, tańcząc zbójnickiego: Hej pudem w las - piórko mi się migoce Hej pudem w las - dudni zimia ka kroce Ka wywine ciupazeckom - krew cyrwonom wytoce Ka obyrtne ciupazeckom - krew mi spod nóg bulgoce Na polanie popod jedle - watra w lesie się pali Tam się gziejom carownice, co je diaski krzesali… Dzikie postacie w swoim niesamowitym tańcu zachwycały gibkością i skocznością. Nie dziwota, że rżnęli tureckich janczarów jak wieprzów, bo ci nawet nie wiedzieli jak się bronić. Poprzez zachłystujące się muzyką skrzypki i pohukiwania tańczących, przebił się niespodziewanie potężny głos nowo mianowanej setniczki - Heleny Zdunek, która zadowolona z awansu zapiała, jakby ją kto ze skóry odzierał: Dolina, dolina, między dolinami Złapałak zbójnika między kolankami Między kolankami, pomiędzy cyckami Weźcie mnie zbójnicy, wsendy pójdę z wami... He-heeej!!! Zwielokrotnione echo odbiło się od stoków Wiedeńskiego Lasu, jak na halach tatrzańskich. Maciej Śpiewak tylko czekał kiedy zbóje przestaną tańczyć, bo gdy zdyszani odeszli na bok, odchylił głowę, wstrząsną płową grzywą i zaśpiewał: Z Krakowa do Wiednia żeśmy wędrowali Po górach dolinach krwawo wojowali Tureckich janczarów żeśmy pokonali Mustafę jak kundla, do Budy zagnali... He-heeej!!! I znów się podhalańskie zbóje ryknęli dziko - lecz przecudnie harmonizowanymi głosami, powtarzając z pułkiem ostatnie słowa stworzonej przez Macieja Śpiewaka piosenki: - Mustafę jak kundla do Budy zagnali. He-heeej... Wzruszonemu Królowi aż dreszcz przebiegał po plecach. Obiecywał sobie, że musi szybko znaleźć taki czas, aby spotkać się jeszcze raz na biwaku z tymi żołnierzami i zostać z nimi przy ogniu na noc, jak to uczynił w marszu ku Wiedniowi. Młodziutki kapral Maciej Śpiewak, setniczka Zdunkowa, obaj uratowani od ciężkiej kary kaprale - Zdunek i Świst, a także reszta tych spracowanych i w połowie pokaleczonych w bitwie żołnierzy, była w tej chwili dla Króla Jana ważniejsza od całego świata. Dlatego Ojciec Święty musiał trochę poczekać na
wieści o wiedeńskim tryumfie krzyża chrystusowego... - - Rozdział 2
Nie mógł jednak Król dłużej pozostać z piechurami pułkownika Gintera, choć najchętniej posiedziałby jeszcze z nimi w chłodnym cieniu rozłożystego dębu. Dostrzegł przybyłego z meldunkami Natana Tyńca i jego specjalnego sekretarza, gotowego do spisywania i oszacowanej zdobyczy wojennej. Nieco dalej oczekiwał cierpliwie Piętka-Redar, a także liczni kurierzy i oficerowie łącznikowi. Wszystko to sygnalizowało, że jest wiele pilnych spraw do omówienia i załatwienia. W każdej chwili mogły także przybyć chorągwie pościgowe z wieściami o Kara Mustafie i niedobitkach jego wojska; - czy są rozproszone; - czy zaczęły się skupiać na nowo i gdzie? Czekał także ten najpilniejszy ze wszystkiego - list do papieża o wielkim zwycięstwie i ocaleniu Wiednia. Król skinął na Natana i ten podszedł natychmiast. Zanim jednak przemówił Jan Trzeci zauważył, iż jego szef wywiadu jest bardzo zmęczony, blady i chyba cierpiący. - Chory jesteś Natan? Możeś zraniony!? - Spytał z troską. - Anim chory, ni raniony, Wasza Królewska Mość, lecz okrutnie wyczerpany pracą ogromną. To jednak jest nieważne. Chciałem donieść, że cesarz Leopold wypłynął z Kremtz na swej paradnej barce i jutro może dopłynąć do Schwechat. Wiem, że tam chce się spotkać z Waszą Królewską Mością, chociaż mu to dworska kamaryla usilnie odradza, aby polskiego Króla nie wywyższać i zbytnio wdzięczności nie okazywać. Cesarz sam też jest wielce niezadowolony, że Wasza Królewska Mość ośmieliłeś się wejść przed nim do ocalonego Wiednia. Będzie czynił wstręty i pragnie, abyś szybko państwo rakuskie opuścił. - Ja i bez jego chcenia odejdę stąd jak najszybciej, choć mnie jeszcze nie tak dawno jego posłowie na kolanach o ratunek prosili - powiedział Król. - Czy masz coś jeszcze? - Kara Mustafa jest już w Budzie albo nawet w Peszcie za Dunajem – kontynuował Natan. - Była szansa, aby jego samego ująć, gdyż nockę spędził w polu obok trasy ucieczki. Nasze chorągwie pościgowe wyprzedziły nawet jego grupę. Dojeżdżały go też mocno lekkie chorągwie Paszki i Szponarskiego, lecz konie mieli już zbyt zmęczone, by dojść. I tak umknął... Uciekające w panice wojska tureckie nie zatrzymały się nawet pod Gior, lecz podążają bezpośrednio do Budy. Tam się należy spodziewać ich pierwszej koncentracji. Jednak nie mają tam
ani namiotów, ani taborów. Łatwo im nie będzie, kiedy się pogoda zepsuje. Mustafa zamierza surowo ukarać paszów za poniesioną klęskę, bo musi przed sułtanem winę na kogoś zrzucić. Szczególnie zawzięty jest na Ibrahima Paszę, że się cofnął spod Wiednia, a jego wojska pierwsze uległy panice. - Co radzisz w tej sytuacji czynić? - Odejść z wojskiem jak najśpieszniej na czysty teren. Zdobycze szybko odesłać do kraju silnie strzeżonymi konwojami. Tak samo wyprawić odbitych z jasyru naszych ludzi i znaczniejszych tureckich jeńców, co się wykupić mogą. Takoż stada bydła i tabuny koni. Żydom można w transporcie zaufać, ale te sprytne przechery już po swojemu usiłują kombinować i pod zwłokami poległej szlachty cenne materie wywożą poza rejestrem. Także srebra, bogatą broń i naczynia. Cenne biżuterie wplatają koniom w grzywy i ogony, by je potajemnie wywieźć. Swoim ludziom kazałem wszystko zapisywać, a kosztowności ukrywane konfiskować. Ustalać miejsca docelowe transportów, aby je odnaleźć i z niegodziwości rozliczyć. - Dobrze, dobrze. Niech czują, że są kontrolowani. - Zatwierdzał wszystkie decyzje Król. - Żyd nigdy nie przestanie być Żydem. Przyciśnie ich się w kraju. Połowę z tego co nielegalnie przemycili oddadzą nam szelmy. Jeśli potrzebujesz odpoczynku Natanie, dam ci permisję nawet na dziesięć dni. Napracowałeś się przyjacielu, ale sam wiesz, że praca jeszcze nie skończona. Chcę cię mieć przy sobie do końca kampanii. - Książę Tokoli wnet przyśle swoich dwu posłów z listami i ustnymi instrukcjami - kontynuował Tyniec cichym głosem swój meldunek. - Tylko niech Wołodyjowscy na nich nie napadają, bo to jest doskonały moment dla Rzeczypospolitej i Węgrów. Wiele można zyskać, także dla osobistych planów Waszej Królewskiej Mości i prestiżu rodziny. Będzie można mocno ograniczyć także cesarskie apetyty. Węgrzy nie chcą ani tureckich, ani cesarskich panów nad sobą i gotowi są walczyć o to... - Pamiętam o tym i wiem, co czynić. Idź teraz, Natan odpocznij, a ze zdobyczy każ sobie wydać, co tylko chcesz... - Wezmę tylko to, co Król sam mi ofiaruje, ale nie dla siebie i jeszcze nie teraz. - Dziękuje ci, wierny przyjacielu. Możesz odejść. - Jeszcze jedno, Wasza Królewska Mość. Kazałem nadal działać naszym antytatarkom, na szlaku odejścia Tatarów w kierunku Eszterghomu po tej stronie Dunaju. Wiem, że nie wszyscy Tatarzy odeszli do Krymu i wiele czambułów Kara Mustafa chce zatrzymać przy sobie. Ale dzięki akcji antytatarek skośnoocy uchodzą i walczyć z nami nie będą. - Bardzo dobrze. Nie zaszkodzi jak kresowianki i Turkom zaczną życie uprzykrzać. Niech na nich także strach padnie. Ustaliłeś z nimi kontakty, gdyby
trzeba je odwołać? - Tak jest. Również zapasowe punkty i terminy spotkań z naszymi kurierami. Ale to dopiero za Seczsenami i Rimowską Subbotą. Teraz dla lepszej konspiracji działają całkowicie samodzielnie. - Dobrze. Z Turkami nie ma pośpiechu. Póki co, niech ordyńców tak sprawiają, aby się bali własnego cienia. - Stanie się według waszej woli, Najjaśniejszy Panie - skłonił się Natan Tyniec i już bez słowa odszedł. Oczekujący w pobliżu Piętka nie chciał podchodzić bez przyzwania, lecz wpatrując się w osobę królewską wiedział, że Król jego wzrok poczuje na sobie. Jakoż i tak się stało, bo zaraz po odejściu Tyńca, Król skinął na niego. Redar podszedł szybko i przyklęknął podając trzymaną poziomo sulicę. Król dotykając drzewca straszliwej broni rozkazał: - Mów. - Wracam z Tulln, Wasza Królewska Mość. - A po coś tam chodził? - Poszedłem zaraz po bitwie sprawdzić, czy rotmistrzowi Szumlańskiemu w czymś pomóc nie zdołam. - Och, prawda! Toż to pierwszy od Turków raniony oficer w tej wojnie. Boże jedyny, a ja go zapomniałem! Tak samo jak Wołodyjowskiego. Lecz tyle miałem pracy. - Za dużo obowiązków, Wasza Królewska Mość. Lecz ja pamiętałem za Króla. Byłem tam i pomogłem mu godnie umrzeć. - O, Chryste! Zmarło się nieborakowi!? - Miał tak poszarpane wnętrzności, że nie mógł żyć - relacjonował spokojnie Piętka. – Nikt nie potrafi leczyć takich postrzałów. Bez oczyszczenia błon i zszycia jelit musi wszystko zgnić, gdyż nigdy się nie zagoi. - Serce się z żalu kraje. Ale to wojna... - Nacierpiał się okrutnie, ale umierał już spokojny i bez bólu. Nie między obcymi, a wśród swoich. Pod murem zamku w Tulln pogrzebany został... - Skąd wiedziałeś, że umiera? - Nie wiedziałem Wasza Królewska Mość, ale czułem... - Dzięki ci, Boże Jedyny i tobie Piętko-Redarze - rzekł Król. - Proś o co chcesz! - Jeszcze kampania nie skończona. Poproszę, gdy szczęśliwie do kraju powrócimy. - Czy chcesz wiedzieć, gdzie teraz są chłopcy? - Ja zawsze wiem, bo czuję, gdzie oni są. I zawsze mogę ich znaleźć. - Ech, Redar strzeż się, bo cię księża w podejrzenia wezmą, żeś z piekłem skumany. A z nimi nie ma żartów.
- To akurat wiem bardzo dobrze i mój ginący lud także... Król już nie czekał i nie pozwolił się nikomu zatrzymać, choć widział powracające lekkie chorągwie pościgowe, ostatnie już z tych, które pod Leszczyńskim i Miączyńskim pognały za Mustafą aż w rejon Gior. Szalony ataman kozacki Remek Paszko, co się najdalej za nieprzyjaciółmi zapędził, umazany krwią turecka, wracał z wielkim fasonem. Jechał na czele swej chorągwi takich samych zabijaków, przełożywszy sobie nogę przez końskie siodło, rozparł się w nim, jak jakiś basza. Zamiast oficerskiego piernacza miał drążek o długości ramienia z nasadzonym nań odciętą głową tureckiego agi z bogatym turbanem. Nad atamanem młody kozaczek niósł makabryczny trójbuńczuk z janczarskich głów. Prawie każdy z jego kozaków, wraz ze zdobyczą, miał przytroczone do siodła tureckie głowy. Obok Paszki jechał porucznik Darosław Szponarski, także w tureckiej krwi skąpany aż po szyje. Widać było, że zamierza wzór brać z szalonego rezuna kozackiego. - Ci dopiero musieli nadokazywać w pościgu. Ciekawe, czy aż do Gior dotarli? Czy wojska tureckie tam się zatrzymują; czy uciekały aż do samej Budy i Pesztu!? – rozmyślał monarcha. – Ale ukrócę im te zabawy pogańskie - dodał, patrząc z obrzydzeniem na trupie ozdoby żołnierzy. Choć wracający mogli mieć wieści ogromnie ważne, Król nie czekał na meldunki, na później rozmowę zostawiając. Niech hetman wielki pierwej ich przepyta, bo jemu ci ludzie podlegają. Popędził ukochanego Pałasza, który już wypoczęty po trudach bitewnych i na obrokach zdobycznych odkarmiony, z radością skoczył naprzód. Ale nie długo cieszył się swoim biegiem, bo do namiotu wezyra było niedaleko. Oddany w ręce kawalkatora, znów mógł się wałkonić przez resztę dnia. A czekały go jeszcze w tej kampanii trudy niemałe, a nawet śmiertelny wyścig o życie swoje i swego pana. Ogromny namiot serdara otaczała ćwierć-chorągiewka służbistach Żydów, wymoderowanych już jak na popis. Dawid Grhom akurat objeżdżający warty zasalutował Królowi szablą, meldunek sprawnie składając. Żydkowie, wespół z arkebuzerami wartę dzierżąc i patrolując najbliższe otoczenie namiotu pilnowali, aby tu nikt czegokolwiek bez zgody Króla nie zmienił. Tylko koniuszy Matczyński mógł w namiocie gospodarować według swej woli. U bramy seraju podjechał do Króla Jana III-go królewicz Jakub w asyście bliźniaków Wołodyjowskich, chcąc złożyć meldunek. Król jednak go szybko odprawił. - Wracaj do swego pułku i czekaj, dopóki ja tu się z listami i poselstwem do Rzymu nie uporam. A ty rozkaż, aby z pojmanych Turczynków wozaków uczyniono i niech załadują zdobycze na wozy. Każ też rejestry rannych i zabitych porobić. Ranionych opatrzyć, a zabitych pogrzebać. Konie oczyścić, napoić i odkarmić. Pracy masz dość. O zmęczonych ludzi zadbaj, aby mieli co jeść i gdzie
odpoczywać. Zajmij się tym natychmiast! - Wedle rozkazu, Wasza Królewska Mość! - zawołał Jakub i zaraz skoczył na swoim podjezdku, wykonać polecenie. - Nie zdołam wszystkiego sam dopilnować. Za dużo jak na jednego człowieka... - rzekł Król sam do siebie, siadając do sepetu i już bez zwłoki zabrał się do pisania. Nie zwrócił wcale uwagi na gospodarującego w namiocie koniuszego Matczyńskiego, który po krótkiej chwili przyniósł jedzenie, picie i silnie woniejące zioła... - „Venimus! Vidimus! Deus Vicit“ - “Przybyliśmy! Zobaczyliśmy! Bóg zwyciężył”- tak Król Sobieski rozpoczął swój osobisty list do Ojca wszystkich ziemskich ojców - papieża Innocentego XI, który z niecierpliwością oczekiwał na wieści spod Wiednia. Chociaż nie wątpił w zwycięstwo, modląc się oń gorąco, to jednak każdy ranek był dla niego udręką i trwogą o wszystko, co się światem chrześcijańskim mieniło... Wielki rzymski wódz - Juliusz Cezar, od którego imię „cesarza" powstało, napisał do senatu o jednym ze swych zwycięstw:„Veni! Vidi! Vici.”–„Przybyłem! Zobaczyłem! Zwyciężyłem”... Lecz Polski Król nie tylko sobie i swemu wojsku przypisywał zwycięstwo, ale także Bogu Najwyższemu, bo za Jego łaskawą wolą wszystko to się stało. - "Racz, Ojcze Święty przyjąć, jako nowy dowód najwyższegouszanowania mego, wiadomość o zwycięstwie, którem Bóg Wszechmogący obdarzył chrześcijańskie rycerstwo. Pozwoliły mi Nieba w krótkim czasie znieść ze szczętem sto osiemdziesiąt tysięcy wojska otomańskiego, zdobyć wielką chorągiew wezyra, wszystkie jego konie, namioty, broń, ozdoby obozowe, wszystkie działa; słowem po ośmiu godzinach najzapalczywszej bitwy, zostawił w rękach naszych cały swój obóz rozciągający się więcej jak na milę(...) Niech mi wolno będzie przypomnieć Waszej Świątobliwość, iż w pisanym liście moim z Raciborza w Śląsku, przyrzekłem, że za dwie niedziele stanę pod Wiedniem; te jeszcze nie upłynęły, a już wszedłem w bramy onego. Sekretarz mój Talenti, który mieć będzie szczęście list ten oddać Waszej Świątobliwości, nieodstępnemu mnie w czasie krwawej tej bitwy, o wszystkich onej szczegółach dokładnie uwiadomi Waszą Świątobliwość(...)u Którego nóg składam mię wraz z całym ludem moim. Z Wiednia dnia 14 września Ad 1683. Posłuszny syn Jan III Król Polski". - Matczyński, wołaj Talentiego - mówił gorączkowo Król. - Niech przybywa gotowy do drogi. Uszykuj także chorągiew wezyrską do zabrania. Owinąć ją trzeba w jakąś mocną tkaninę, by się w drodze nie sterała. I niech w drodze pośpieszają. - Wszystko już jest gotowe, Wasza Królewska Mość i sekretarz Talenti przed
namiotem czeka. Król wyjątkowo poważnie potraktował odprawienie poselstwa do Ojca Świętego, by jak najokazalej zaprezentowało majestat polskiego władcy i jego wspaniałe wiedeńskie zwycięstwo. Dlatego włoski sekretarz - Tomasz Talenti otrzymał bardzo godną asystę rycerską. Stanowili ją przedstawiciele wszystkich formacji wojskowych uczestniczących bezpośrednio w bitwie. Dla prawdy historycznej i dla okazałości, jak na poselstwo Najjaśniejszej Rzeczpospolitej przystało. Ochronę delegacji wyznaczono jako zadanie dla najlepiej okrytej pierwszej roty, pierwszego pułku dragonów królewskich, pod komendą kuchmistrza koronnego - pułkownika Franciszka Gałeckiego. - Pamiętaj Talenti - Król instruował siedzącego już na koniu pana Tomasza Talentiego - godność królewskiego majestatu i Najjaśniejszej Rzeczypospolitej przed Ojcem Świętym reprezentujesz. Czekam na listy z twojej ważnej misji. Pisz mi o wszystkim natychmiast po audiencji i umyślnym przesyłaj! Poselstwo ruszyło niezwłocznie, a Król Jan miał takie uczucie, jakby właśnie zakończył część jakiejś wielkiej, bardzo trudnej pracy. Z wielkim zadowoleniem patrzył za ruszającą w drogę dumną i bogatą delegacją polskich zwycięzców. Cesarscy i elektorscy niech się sami Ojcu Świętemu pochwalą, tym co w tej wielkiej sprawie uczynili. * - Ech, Matczyński, albo masz spółkę z diabłem – rzekł zadowolony Król Jan III - albo w mojej głowie siedzisz, że zawsze wiesz czego mi potrzeba. - Nauczyciela miałem dobrego, w koronie polskiej na głowie, to i nie trudno mi przewidywać jego politykę. - Tak? No to powiedz, mądralo, co teraz zrobię!? - Zamiast zjeść i odpocząć po trudach bitewnych, jak wielkiemu i zwycięskiemu monarsze przystało, pójdziesz pospolitować się do swoich żołnierzy. Najpierw pewnie tego zranionego pędziwiatra porucznika Żwirskiego odwiedzisz, aby na jego śliczną zdobycz popatrzeć. - Matczyński, miej się na baczności! - wykrzyknął uśmiechając się Król. Z piekłem trzymasz, hultaju! Inaczej nie może być, bo lepiej wszystko wiesz, niż ja sam. A to jest niebezpieczne dla każdego króla... I co Marku, widziałeś ją?! - spytał niemal szeptem. - Tę uratowaną brankę serdara!? - Widziałem, mój Królu. To rzeczywiście prawdziwy cud świata... - szepnął z zachwytem pan koniuszy. - Nie było, nie ma i nie będzie już na świecie tak pięknej niewiasty. Wdzięczna tak, że aż do zachwytu. - Nie powiadaj tego nigdy przy Królowej Marii, małżonce mojej, bo obaj
mielibyśmy za swoje. Już by ani życia, ani jadła, ani spania w spokoju nie było do końca dni naszych... - A teraz wszyscy wraz ze mną na mszę dziękczynną - rozkazał Król - którą w tym tu namiocie odprawić nakazuję. Tu, gdzie mahometański przywódca światu chrześcijańskiemu bluźnił i zagładą groził. Aby wdzięcznością naszą serdeczną tudzież uroczystą chwilą wierność podkreślić wobec Boga i Chrystusa Ukrzyżowanego... Ksiądz Skopowski, który mszę dziękczynną w namiocie Kara Mustafy miał uroczyście odprawić, sumitował się ogromnie, czy aby nie pobluźni Bogu. Zastanawiał się, czy wolno mu w mahometańskim gnieździe samego islamskiego diabła, misterium Pańskie odprawić przy cudownym obrazie Bogarodzicy, wykopanym tak szczęśliwie przed bitwą. - Nie mogę, Najjaśniejszy Panie wprowadzać najświętszegosakramentu do tego splugawionego miejsca. Ani eucharystii z czystym sumieniem Bogu składać. - A cóż to, słabszyś od muezinów tureckich!? - oburzył się Król. - Pokaż moc wiary chrystusowej, jak ja pokazałem moc chrześcijańskiego oręża. Czy będziesz się nad ich wierzeniami litował, jak nad skośnookimi synami piekła!? - Na uszanowaniu Misterium Pańskiego mi zależy. - A gdzież potęga twojej wiary i modlitwy, księże!? - nie ustępował Król. Gdzie masz swoje kropidło i wodę święconą, którą chciałeś z Kahlenbergu onych plugawców przeganiać? Gdzież jest nasza święta karawaka!? Gdzie obraz cudownie nam przez Boga ofiarowany!? Zali te świętości nie wystarczą, na islamskie zabobony i gusła!? - Misterium Pańskie to najgodniejsza sprawa. Nie można ofiary sprawować byle gdzie. Namiot ten nie jest wyświęcony i siedemdziesięciu siedmiu diabłów w nim wciąż mieszka! - Może już trochę mniej, drogi księże... Bo te tchórzliwsze już zrejterowały, gdym tu list do Ojca Świętego w Rzymie pisał i znakiem krzyża go pieczętował. Gdyby diabły tu jeszcze rządziły, nic by z mojego pisania nie zostało. Więc i ty wyświęć nam siedzibę serdara wodą święconą i szczerością swojej wiary. Gdybym miał tu dłużej zostać, to w tym miejscu świątynię dziękczynną rozkazał bym wznieść, ku chwale Bożej... - Sumienie mi nie pozwala i wiara serdeczna moja... - Księże, bo cię od siebie odprawię - zniecierpliwił się Król - i wezmę innego, mniej bojaźliwego. Czyń swoją świętą powinność, a ja sam do mszy służyć ci będę... - Nie bojaźliwy ja, jeno rozważny – odrzekł na to pobożny obserwant a jeślim bojaźliwy, to szczerą bojaźnią bożą. Lecz niech się stanie! W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego. Ksiądz Skopowski przeżegnał wszystkich obecnych znakiem krzyża.
Następnie przyklęknął, pokornie pochylił głowę i wyszeptał improwizowaną modlitwę, w jego pojęciu najlepiej oddającą istotę tej wyjątkowej sytuacji i prośby: - Panie nasz jedyny na najwyższych Wysokościach zważ, iż misterium i ofiarę Tobie czynię w warunkach wojny z wrogami krzyża, którzy pogrążeni orężem mego Króla uchodzą w sromocie, ziemie chrześcijańskie opuszczając. Niech imię Twoje będzie wysławiane na wieki wieków. - Amen - powiedział Król, przyłączając się do pobożnych słów księdza. - To rozumiem. Polskie duchowieństwo nie może się bać choćby i stu tysięcy par mahometańskich diabłów. Tak nam dopomóż Bóg i Święty Krzyż... - Amen. - Tym razem zakończył wypowiedź królewską ksiądz Skopowski i już całkowicie oddany sprawie, przystąpił do wykonania swej powinności kapłańskiej. Misterium Pańskie, celebrowane w skupionym natchnieniutrwało długo. Mając przygotowane na różne okazje piękne słowa, surowy obserwant wygłosił homilię o łasce pańskiej, miłości bliźniego i wielkiej cnocie miłosierdzia. Król leżał krzyżem przed najświętszym sakramentem, pokorę i wdzięczność okazując Opatrzności. Komunikował potem w uroczystej powadze. I nic się złego nie stało, choć tkaniny audiencyjnego namiotu Kara Mustafy słyszały i widziały inny, mahometański sposób pojmowania i wyznawania Boga. Jednak z żadnego kątka, ani fałdy płacht namiotowych nie wyjrzał ani jeden diabeł, tak ich widocznie przestraszyła woda święcona i znak krzyża. Uspokojony znacznie, odprężony i nawet radosny zwrócił się do koniuszego Matczyńskiego: - No, stary Matczyński, zwijaj nasze gospodarstwo, niech do reszty rozbiorą namioty i urządzenia seraju. Ruszaj też ze wszystkim pod Schwechat, gdzie stanowniczy nowy obóz zakłada. Tu już wytrzymać nie sposób. Tam się też jutro spotkamy się z cesarzem Leopoldem. Ale najpierw dopilnuj, żeby się konwój sformował z wozów tureckich, aby co możliwe z seraju zabrać i do kraju szybko wyekspediować. Do ochrony konwoju dam rotę dragonów drugiego pułku i setnię Reginisa z pułku trzeciego. - Ten będzie najlepszy! - pochwalił wymienionego z nazwiskaoficera pan koniuszy. - Dowódcą całego konwoju warto go uczynić. Jest najbardziej godny zaufania i stateczny. Takiemu to i pułk dragoński powierzyć by można. Chociaż coś ostatnio nieswój, jakiś smutny i zamyślony... - To zwyczajne wyczerpanie po bitwie. Wnet dojdzie do siebie - uspokoił Matczyńskiego Król. - A ja teraz idę do Żwirskiego. Tego też szybko wyekspediujemy do kraju razem z jego damami. Niech się miłość w drodze rozwija i wielkim kochaniem zakwitnie. W jego namiocie będę, ale nikogo tam nie kieruj. Tylko tego hultaja Korycińskiego, jeśli się pojawi, byle trzeźwy był! - - -
Rozdział 3
Przed namiotem Żwirskiego Król ujrzał obu Wołodyjowskichi ich maleńką, “zdobyczną siostrzyczkę" - Narię, ubraną w długie nakrycie sięgające od główki, aż do samej ziemi. Spod nakrycia widoczna była tylko jej śliczna, śniada twarzyczka i czarne ślepka jak węgielki. Zadziwiło Króla postępowanie chłopców, wobec obcej dziewczynki, jakby prawdziwych, opiekuńczych braci. Trzymając ją za rączki, próbowali rozmawiać, a ona uśmiechała się do nich i coś szczebiotliwie odpowiadała po turecku. Chwilami między tą trójką było całkiem gwarno, choć z tego gwaru nie rozumieli wzajem chyba ani jednego słowa. Bracia Wołodyjowscy właściwie nie zaznali normalnego dzieciństwa i zabaw z rówieśnikami; rodzinnego ciepła i poczucia domowego bezpieczeństwa. Wychowani w surowych i prymitywnych warunkach, jakie mógł im dać Piętka, bardziej drapieżnymi zwierzątkami się stali, niż chłopcami. W klasztorze zaś, traktowani surowo i boleśnie, od pierwszego dnia walczyli o przetrwanie ze starszymi i silniejszymi od siebie urwisami. Po okrutnych doświadczeniach wojny, dopiero teraz po raz pierwszy mogli bawić się z innym dzieckiem. Sami przecież też wciąż jeszcze dziećmi byli. Na widok Króla obaj wyprężyli się, spoważnieli i znów stali się zdyscyplinowanymi żołnierzami, gotowymi na rozkazy. Król ponownie zobaczył ich takimi, jakich widział zawsze. Michał, dominujący nieco nad Jerzym, odważnie zawołał: - Witamy cię, Najjaśniejszy Panie! - My zawsze gotowi, Wasza Królewska Mość! - dodał Jerzy. - Witam was także, ale rozkazów żadnych dla was nie mam - odpowiedział uśmiechnięty Król. - Odpoczywajcie po bitwie i czuwajcie nad siostrzyczką, aby jej się krzywda nie stała. - Nasze głowy w tym! - odpowiedział hardo Michał. - I nasze szable! – rzekł Jerzy, trzepiąc ręką po szabelce. - A któż tam jest u porucznika Żwirskiego? - Jejmość pani Zofia, Najjaśniejszy Panie - rzekli obaj jednocześnie. - Panna Sława i pan komendant Jakub Sobieski. Siedzą i rozmawiają, a z nami gadać wcale nie chcą. - Pani Zofia ciągle gada, a pan pułkownik Jakub tylko słucha, ale patrzy stale
na pannę Sławę - doprecyzował sytuację Michał. - Porucznik Żwirski i panna Sława patrzą tylko na siebie, jakby się napatrzeć nie mogli i nic nie gadają - Jerzy jeszcze dokładniej poinformował Króla. - To nic, to nic. To tylko afekty, synkowie... - uspokoił chłopców Król. - Nic się złego nie dzieje. Bawcie się spokojnie, jeszcze sobie kiedyś porozmawiamy, ile zechcecie. Do tej trójki dzieci uśmiechnął się także przybyły Piętka Redar, ogromnie rad, że chłopcy znajdują inne możliwości współżycia między obcymi, nieznanymi ludźmi, a nie tylko walkę. Pochyliwszy się pogładził po główce Narię, a ona wcale nie przeraziwszy się jego ogromnej, kudłatej głowy i zmierzwionej brody, objęła go mocno rączkami za szyję. Nikt nie wiedział, skąd się wzięło tyle ufności u dziecka, które wczoraj było świadkiem potwornej rzezi. Królewicz Jakub, usłyszawszy głos ojca przed namiotem, wyszedł z wyrazem wielkiego zachwytu w oczach. - Ojcze, jakaż ona śliczna... - szepnął z zachwytem i tak cicho, aby nikt poza Królem tego nie słyszał. - Chyba jak moja mama-Królowa, albo jeszcze piękniejsza... - Synu, według mnie nikt nie jest piękniejszy od twojej matki - odpowiedział Król. - Branka Sława może być ze swą urodą dopiero po mojej żonie, a twojej matce. Każda niewiasta tylko dla zakochanego jest zawsze najpiękniejsza na świecie. Wiedz to Jakubie i ucz się. Król Jan, patrząc na zaaferowanego urodą branki syna, ogromnie pożałował w tej chwili, że nie zabrał choćby miniaturowego konterfektu królowej Marii Kazimiery. Z jakąż przyjemnością mógłby na nią spoglądać w każdej chwili i dojmującą tęsknotę łagodzić. Na szczęście pierworodny Jakub był tak do matki podobny, że mu ją przypominał niczym najwierniejszy portret. Kiedy weszli do namiotu, ujrzeli siedzącego na posłaniu porucznika Żwirskiego z odsłoniętym torsem, który Sława owijała białą taśmą, po zmianie opatrunku. Porucznik chciał się zerwać z posłania, ale wchodzący za Królem Piętka zawołał: - Hola... Stój! Nie ruszaj się! Ja znam dobrze takie rany. Tylko zupełny bezruch i cierpliwość może je wyleczyć. Trzeba czasu, aby się zabliźniły. Rozdrażniona rana łatwo może zacząć się gnoić, gdyż krew się burzy zatruta... Korzystając z okazji, że znalazł się przy rannym w momencie zmiany opatrunku, dokładnie obejrzał głębokie cięcie przez pierś. Żwirski był mocno i głęboko zraniony. Piętka zaś, ku zdziwieniu wszystkich, długo i dokładnie obwąchiwał ranę. Dotykając jej brzegów naciskał żebra, obserwując uważnie, czy się gdzieś krew pienić nie zacznie. Kazał rannemu głęboko oddychać, czego porucznik wykonać nie mógł z powodu bólu. - Jest dobrze, panie Stanisławie... – powiedział w końcu. - Nic złego się nie
dzieje, nie ma gnicia, ani jątrzenia. Żebra waszmości są całe, ale mogą być mocno nacięte i łatwe do przełamania. Ranę trzeba codziennie przewijać, aby była sucha. Można także na kilka pacierzy słońcu ją pokazywać. Ale mus wytrwać w bezruchu dziesięć dni, póki się dobrze nie zabliźni i żebra mocno nie zrosną. - Dziesięć dni!? - żałośnie wykrzyknął porucznik Żwirski. - To niemożliwe, zgniję tu marnie. Zanudzę się do cna... - Nie gadaj, panie kawalerze, że się tu tak bardzo nudzisz. - powiedział z uśmiechem Król. Mnie nie oszukasz. - Wasza Królewska Mość, chciałbym choćby od jutra do służby stanąć, na koniu być, w pole iść tropić, chronić, warty pełnić przy Królu i przy sztabie... - Przyjdzie na to czas, jeśli posłuchasz Piętki i będziesz cierpliwy. Bo to nie żarty. Bułat mógł być zatruty, jak to często u nich. A rana jest bardzo poważna. Sława z Zofią podsunęły Królowi i Jakubowi wielkie pufy do siedzenia. Obaj zaraz się na nich wygodnie rozsiedli. Widać było już od wejścia, że kobiety całkowicie opanowały gospodarstwo porucznika Żwirskiego i rządzą, jak u siebie. Obie ubrane w barwiste sari, z nakryciami na głowach - w formie bardzo długich chust, że im włosów widać nie było. Wychodząc z namiotu po wodę, czy do drugiego namiotu, który dla ich niewieścich potrzeb był przeznaczony, nakrywały się obyczajem mahometańskim tak szczelnie, że tylko jednym okiem drogę wypatrywały, nie spoglądając na nikogo. Dragoni początkowo zainteresowani niewiastami, uważnie się im przyglądali, wiedząc że ich porucznik jest okrutnie „pogrążon” w jednej z nich. Starali się przeto odgadnąć w której i ocenić, czy warta jest ich dowódcy. Celował w tym kapral Wojciech Śmiech i chociaż mocno pokiereszowany w bitwie, próbował je obie uciesznie zagadywać. Ale nawykłe do reżimu, jaki obowiązywał w seraju, nie reagowały na komiczne zaczepki zuchwałego dragona. Co jakiś czas dolatywały z wnętrza namiotu jakieś niewymownie słodkie dźwięki fletu, czy innej piszczałeczki, układające się w smutne, ale jakby z Lechistanu przyniesione melodyjki. Niemal każdemu przypominały dom rodzinny i powodowały w sercach nieznośną boleść tęsknoty. To panna Sława tworzyła taką muzyczkę na swojej „kraśnej” okarynce. Od infanterii Gintera przychodził wtedy ukradkiem, kuśtykając pokracznie Maciej Śpiewak. Nie śmiał nikogo o nic zapytać, ale kiedy zamyślony wracał na swoje miejsce, zaraz ze skrzypkiem-góralem coś szeptali i nucili. Skrzypki cichutko się odezwały, jakby zasłyszane melodyjki próbując powtarzać... Namiot Żwirskiego był wyposażony aż ponad potrzeby, bo gorliwi żołnierze naznosili mnóstwo różnych dywanów, poduch, nakryć, zgrabnych mebelków i innych sprzętów, wśród których przepięknie prezentował się mosiężny piecyk na węgle. Na nim w srebrzystym imbryczku parzyła się jakaś silnie woniejąca smakowitość, roztaczająca wokoło nieznane polskim żołnierzom zapachy.
Gościnne gospodynie nalały i podały Królowi, Jakubowi, a także Piętce i Żwirskiemu w porcelanowych czarkach, niezwykle aromatyczny, czarny jak smoła gorący płyn. Ten rarytet do picia pani Zofia nazywała – „kaffą”. - Serdar się nią rozkoszował - informowała. - Oni tu wszyscy pijali „kaffę”, bo od niej zmęczenie mijało. Czasem dodają do niej miodu albo innych przypraw, czasem pili na zimno, a czasem gorącą, że dmuchać w czarkę musieli. Niechby Wasza Królewska Mość kazał zabrać parę worków tego specyjału, jeśli w Polsce nieznany. A ja mogę każdego nauczyć, jak to przyrządzać i podawać, aby szkody sobie nie zrobić. Są i tacy co jej nie zaparzają, tylko ziarnka do gęby sypią i żują, a potem przeżute wypluwają... Piętka swoim dziwnym obyczajem bardzo uważnie wąchał czarkę z napojem i przymykając oczy jakby analizował wszystkie składniki woni nieznanego mu napoju. Potem ostrożnie wziąwszy odrobinkę do ust, tak samo długo smakował. Ponieważ nie było w namiocie pana Korycińskiego, nikt nie próbował zatrzymać rozgadanej Zofii, która ogromnie lubiła mówić. Przez całe lata nie mając okazji korzystać z rodzimego języka, teraz chciała nadrobić wszystkie zaległości. Ale Król tę kobiecą skłonność znał aż nadto dobrze, toteż wchodząc pytaniami w jej w słowa, kierował rozmową. - Wiem, że żołnierze zdobyli jakieś worki z czarnym ziarnem, czy to ta owa kaffa? - Tak, Wasza Królewska Mość. Turcy najpierw przypalają zielone ziarenka aż mocno ściemnieją, potem mielą na drobniutką kaszę. Dopiero taką wrzątkiem się zalewa. Ale dużo tego nie można pić, bo serce od niej kołacze. - Wiem ja komu serce i bez tego mocno kołacze. Czy prawda to, mój Stanisławie, przyjacielu? A ty wdzięczna panienko, czy nie tak samo sądzisz? - Ja tak samo sądzę, Miłościwy Panie, jak i pan Stanisław - rzekła cichutko Sława. - Ha, to już widzę oboje żeście się w sobie ze szczętem pogrążyli. Ale przyjdzie się rozstać niedługo. - Co!? Nie może to być!! - wykrzyknęli oboje. - Dłużej tu zostawać nie sposób - wyjaśniał Król. - Dziś jeszcze rusza pierwszy konwój ze zdobyczą i rannymi do kraju. Jutro pójdzie następny i w nim pojadą wszyscy ci z wyzwolonych jeńców, którzy chcą do kraju wracać, zwłaszcza kobiety i dzieci. Także duża partia mojej zdobyczy wyruszy konwojem pod komendą porucznika Reginisa. Możecie z nim jechać, to i nie będziecie się musieli rozstawać. Jesteś poważnie ranny, panie Stanisławie i permisję ci dam nawet bez proszenia. - Nie jestem poważnie ranny, ot dwa - trzy dni odpoczynku i na konia siądę. - To prawda, że na zwycięzcy rany goją się najszybciej, ale Piętka ma rację. Trzeba zranienie dobrze wygoić.
- Nie odstąpię od Króla, aż do końca tej kampanii... - Ani ja... - szepnęła branka, podchodząc do porucznika Stanisława i chwytając go za rękę. Jakub Sobieski patrzył z zachwytem na zakochanych i aż usta otwierał, marząc w młodzieńczym sercu o takiej miłości. Wrażliwy młodzieniec, aż się palił do afektów, a ci oboje podobali mu się ogromnie. Żwirski był nadzwyczaj męski, w karnacji tak złocisty, jakby nieustannie go słońce oświetlało. Niemal tak samo jasno złocista była panna Sława, o twarzy słodkiej, jak na obrazach świętych. Z migotliwą aureolką pojedynczych włosków okalających śliczną twarz i rzucającą iskierki przy każdym poruszeniu, od razu mogła być na ołtarze postawiona. Choćby tylko za samą swoją niebiańską urodę. - Zrozumcie, że na pobojowisku żadne z was zostać nie może - tłumaczył Król. - Jutro już tu nikogo z naszych nie będzie. Przyjdą cesarscy i wcale przyjaciółmi nam nie będą. W Wiedniu zaraza, w namiotach gdzie ranni i chorzy Turcy leżą, tak samo. Tylko patrzeć, jak się „powietrze” na nasze wojska rzuci. Dlatego musimy stad uciekać. Ty wiesz Żwirski najlepiej, że w wojsku, które na wojnę idzie, nie ma miejsca dla niewiast. - A Zdunkowa z infanterii pułkownika Gintera!? - niezręcznie zaoponował Żwirski. - A bodaj cię, szelmo jaśnista! - obruszały Król. - Jak śmiesz hultaju powoływać się na Zdunkową, kiedy to istna herod-baba; niemal prawdziwy chłop, tyle że płci niewieściej. - Jakże to? - To jakbyś czarownicę z aniołem porównywał. I to kto!? Gdybym był tą tu oto piękną panienką, zaraz bym się na ciebie obraził. Wstydź się! - Toteż się zesromałem, Najjaśniejszy Panie, bom chyba głupstwo haniebne palnął... - No. Dobrze żeś głupstwo ono pojął... Ciebie wyganiać ani rozkazem odsyłać nie chcę i nie mogę, boś szlachta. Jeśli chcesz zostać - zostań; ale Sława i Zofia wraz z Narią pojadą. Reginis bezpiecznie odwiezie je konwojem do Królowej na Wawel. - Czy to naprawdę konieczne? - A masz jakąś lepszą opiekę dla swego kochania?! Masz lepszą radę mości Stanisławie!? - Nie mam. A i Reginisowi mogę zaufać, jak sobie samemu. Pewny jestem, że sam prędzej zginie, a jej krzywdy zrobić nie pozwoli. To jakbym ja sam ją odwoził. - No widzisz. I tak też niech będzie. Sława przystąpiła do Króla, ujęła jego silną, ale ojcowsko łagodną dłoń. Spojrzała nań swoim modrymi, przeczystymi oczkami, aż się Król cały w nich
roztopił. - Zali naprawdę muszę jechać, Królu Mój Jedyny i Panie Najjaśniejszy!? Niech tylko Zofia z Narią pojadą. A ja zostanę. Jestem silna i wszystkie trudy zniosę, byle przy panu Stanisławie. Nie będę dla wojska zawadą, a i przy rannych albo chorych jako samarytanka pomogę. Znam się na ranach. Nie boję się krwi. I pana Stanisława wykuruję jak należy. - Nie świdruj mnie swoimi bławatkami, śliczna dzieweczko, abym się nie zgodził na twoją prośbę - perswadował łagodnie Król. - Bo dla takich wdzięcznych istotek serce mam zbyt miękkie. Ale nie będzie z tego nic! Potęsknicie za sobą przez parę niedziel, to jeszcze większymi afektami do się rozgorzejecie. Wolę cię widzieć okrutnie stęsknioną po powrocie w Krakowie, niż tu, gdzie w każdej chwili od „powietrza” rozchorować się możesz. A teraz wszyscy idźcie sobie gdzieś, bo ja muszę tu z porucznikiem ważne służbowe i wojskowe sprawy omówić, o których wiedzieć nie musicie. Sława ze smutkiem opuszczała namiot. Miała jeszcze cichą nadzieję, że może porucznik coś u Króla wyprosi, wszak słyszała o niewiastach, które woźnicami w taborach bywały, za pachołków się przebierając. Wielkie pochody z wojskami odbywały, a ich narzeczeni albo poślubieni w piechocie, czy w lekkich chorągwiach pod bronią służyli. Kiedy w bitwach szwank ponieśli - opiekę i pomoc mieli gotową. Zasmucona siadła na rozłożonym dywaniku w cieniu pobliskiego drzewa, ujęła w dłonie nieodłączną okarynkę i zagrała cichutko, ale tak smutnie, jak jeszcze nigdy dotąd. Znajdujący się niedaleko, płowowłosy kapral Maciej Śpiewak nasłuchiwał chciwie, chłonąc i zapamiętując nieznaną melodię. - Wasza Królewska Mość... - zaczął Żwirski zostali sami. - Cicho, cicho, chłopcze. Nic nie mów. Ja wszystko wiem - przerwał mu Król. - Dopadło cię to, co w życiu młodego rycerza najpiękniejsze. Wierzaj mi, bom to samo przeżył i do dziś z panią małżonką swoją - Królową Marią szczęśliwie przeżywam. Gdybym tylko mógł, choćby dziś, zaraz, na skrzydłach poleciałbym do Krakowa. Bo kochanie to niewola okrutna i bolesna. Więcej się nacierpisz, niż nacieszysz. Ale bez takiej niewoli i bez takiej udręki lepiej nie żyć. Żwirski słuchał słów królewskich jakby w roztargnieniu. Dotychczas z ust czytał życzenia umiłowanego Króla, a nawet je uprzedzać próbował. Teraz jednak, co chwilę na wejście namiotowe spoglądał, jakby w łożu jedną połową się znajdował. - Wasza Królewska Mość, jak ojcu rodzonemu, jak księdzu na świętej spowiedzi powiem, że nie wiem, co się ze mną dzieje. Rana to głupstwo, ale w sercu coś mi się stało, że nie wypowiedzieć. I gorąco i słodko, miło i tak okrutnie boleśnie. - To nic chłopcze. To tylko kochanie. Tak właśnie powinno być. Miłowanie,
to nie grzech. I Bóg sam nakazał maluczkim: - „Miłujcie się”! Nie raz sen ci ono odbierze, chęć do jedzenia, a kiedy rozłąka przyjdzie, to bardziej zaboli, niżby żywym ogniem skórę palił. Bywa też, że przez miłość przyjaźń ginie, bracia rodzeni, druhowie serdeczni wrogami się stają... - Nie wiedziałem, Wasza Królewska Mość, nie wiedziałem, że to aż tak... szeptał jakby przerażony pan Stanisław. - Ale nic się nie bój i zawsze bądź dobrej myśli. Powiozą cię powolutku na wozie do Schwechat, gdzie pewnie parę dni zostaniemy i tam szybko wydobrzejesz. Nie utrudniaj mi i tak trudnej decyzji. Powiedz sobie i panience: „Trudno! Musimy wytrwać”. I Bóg też wam dopomoże. Ja jeszcze muszę Wołodyjowskim tę ich „zdobyczną” siostrzyczkę Narię zabrać i pod opiekę Sławy i pani Zofii oddać. A wiesz ty sam najlepiej, że z tymi jadowitymi szerszeniami sprawa nie łatwa. - Ależ, Najjaśniejszy Panie, toż oni tak samo jak ja za Pana Boga i Ojca Waszą Królewską Mość mają. Posłuchają! - Akurat! To urodzone piekielniki, stworzone tylko do ranienia i zabijania. Do niczego więcej. - Wasza Królewska Mość, widziałem jak się zmieniają przy tej malutkiej Narii. - Liczę właśnie, że ta turecka dzieweczka na powrót ich w normalnych chłopców przemieni - rzekł Król wstając. - Wszelako stale mam dziwne uczucie, żeby z nimi zbyt ostro nie postępować, bo gotowi i mnie użądlić. - Nie wierzę, aby mogli o czymś takim nawet pomyśleć. Króla za jedynego ojca mają. Życie by za majestat oddali. Tak samo jak ja! - Ale aniołków i tak z nich nie zrobisz. Gdyby się tu zjawił mości Koryciński, to mu w sekrecie powiedz, aby się przede mną za te swoje pijackie popisy w Wiedniu już nie chował, bom ogłosił amnestię dla wszystkich żołnierzy. Dla niego zaś osobną, bo też tyle szelma sam jeden nagrzeszył, co reszta wojska. I ogólna amnestia na takiego nie wystarczy. - Miło mi będzie powiedzieć to panu Korycińskiemu, bo onże skierował moje kroki w tę szczęśliwą stronę, gdziem życie pannie Sławie mógł zratować i krew własną za nią przelać. Mówiąc to pan Stanisław patrzył na Króla żałośliwym wzrokiem. - Ale mi tak żal rozstawać się z panną Sławą. - Prawdziwa miłość nie boi się rozstania. Wytrwaj! - Król był nieubłagany. No, żegnam cię synu, bądź dzielny i cierpliwy, a Bóg ci wszystko w tej pięknej miłości wynagrodzi. W Krakowie weselisko ci sprawimy jak księciu. Niech w seraju przez tę nockę biwakuje twoja dragońska rota, a potem niech powiozą cię do Schwechat. Tam się dopiero spotkamy. - Mój wachmistrz Benon Czortek wszystkiego dopilnuje, to rezolutny
podoficer. Dziękuję za wszystko, Waszej Królewskiej Mości jak przyjacielowi najserdeczniejszemu. Życia, ani krwi, ani sił i zdrowia dla majestatu nie poskąpię. Król był ogromnie wzruszony, bo ani się spodziewał takich rzewliwych zdarzeń na tej wojnie. Ukradkiem jakąś łezkę, nie wiadomo skąd się biorącą, starł z wąsów i już z radosną twarzą wyszedł przed namiot. Obie kobiety przypadły mu do rąk, aby całować i prosić, lecz on im się wyrwał zdecydowanym ruchem. Zaraz jednak pogładziwszy głowę Sławy, pocałował ją w czoło i powiedział cicho: - Tak trzeba dziecko. To wojna i wielkie niebezpieczeństwa nie minęły. A wy, dobrodziejko Zofio zatroszczcie się w podróży o te panienki, abym was wszystkie zdrowe w Krakowie zastał. I już o nic mnie nie proście, bo jeszcze ulegnę. Rozejrzawszy się za chłopcami zawołał: - Waszmościowie Wołodyjowscy do mnie! Chłopcy natychmiast przerwali zabawę z Narią i stanęli przed Królem w postawach żołnierskich. Malutkiej Narii bardzo się to spodobało i próbowała ich naśladować - myśląc, że to wciąż zabawa. - Wedle rozkazu, Wasza Królewska Mość! - zawołali obaj jednocześnie. - Pani Zofia, panna Sława i Naria muszą z rana wyjechać do Krakowa. Możecie jechać z nimi i tam pod opieką Królowej do szkół pójdziecie, aby się na szlacheckich synków wykształcić i manier górnych nabrać. - My do szkół nie pójdziem! - od razu najeżył się Michał. - Ani uczyć się na książkach nie będziem! - stanowczo powiedział Jerzy. - Jego Królewskiej Mości się sprzeciwiacie!? - wtrącił się do rozmowy Jakub, jako ich dowódca. - Nie tegom was uczył. - Bo wojna jeszcze nie skończona, panie Komendancie i Turek do nogi nie wycięty... - I Kamieniec jeszcze trzyma Podolski, gdzie ociec nasz zginął zabity! - My Króla nie odstąpim. Nie po to my na Turka szli, żeby teraz do Krakowa wracać! - Ot hultaje bezrozumne! - rozgniewał się Król. - Ale to małe dziecko z wami zostać nie może i do Krakowa pojedzie! Wszędzie tu zaraza grozi. To wojna i nie miejsce dla dzieci! - Wedle rozkazu! - Odkrzyknęli obaj. Ale rezolutny Michał dodał dla upewnienia: - Ale Narii niech nam nikt nawet nie próbuje odbierać. - Zabijemy każdego jednego - powiedział Jerzy z taką stanowczością w głosie, że Król nie miał najmniejszej wątpliwości, że sierdzisty smyk gotów to uczynić. - To wam zaręczam królewskim słowem, ale już więcej czasu dla was nie mam, bo tysiące innych spraw czeka na mnie. Pożegnajcie się z przyjaciółmi i zaraz do mojego taborku przybywajcie. Służba w królewskich dragonach to nie
zabawa. - Tak jest, Wasza Królewska Mość! - zawołali rozumiejąc, że przecie inaczej nie można. * W piekielnym żarze upalnego dnia i okropnym zaduchu fetorów płynących z Wiednia i terenów najcięższych walk, królewskie wojska pośpiesznie opuszczały zapowietrzoną okolicę. Król dokonał szybkiego przeglądu formowanych konwojów kierowanych do kraju i oddziałów odchodzących do Schwechat. Zwracał szczególną uwagę ma transport rannych i staranną nad nimi opiekę, zaopatrzenie w żywność, zdrową wodę i paszę dla koni. Nieustannie przyjmował i odprawiał kurierów i dowódców. Nie jadł prawie nic, jeno pił tylko rozcieńczane wino, co usilnie doradzał mu Piętka. Sam też tak czyniąc. - Wasza Królewska Mość, ja czuje wyraźnie, że tylko wino nie szkodzi. Tutejsza woda nie nadaje się do picia. Nawet ta płynąca z Gór Wiedeńskich. Wieczorem, Król wciąż nic jeść nie chciał, a tylko pił gorące zioła Matczyńskiego, które skutecznie dobry sen na niego sprowadzały. Najchętniej tej nocy nie spędzałby już w zaduchu Doliny Wiedeńskiej, gdzie nie nadążano z grzebaniem trupów, choć zapędzono do tego tureckich jeńców. Na deszcz lub ochłodzenie w ogóle się nie zanosiło. Peccorini meldował o pierwszych przypadkach chorób wśród polskich żołnierzy, ale utrzymywał, że to raczej z trudów wojennych, niż od „powietrza”. * - A hultaja Korycińskiego jak nie było, tak nie ma - zwierzał się Król panu Matczyńskiemu. - Czyżby o mojej abolicji nikt mu nie powiedział? - Zaprawiło się pijaczysko z arkebuzerami albo z dragonią - uspokajał Króla pan koniuszy. - Ale się znajdzie, bez obawy. W krótkiej rozmowie omawiali wydarzenia dnia i to, że większość wojsk polskich oddziałów dotarła już do Schwechat i w bezpiecznym obozie odpoczywa w dobrych warunkach. Tyle, że bez zaopatrzenia w żywność i furaż, bo tabory spod Tulln jeszcze do jednostek nie dotarły. Może cesarscy utrudniają przejazd, albo drogi rozjeżdżone ciężkimi armatami drogę znacznie utrudniają. Wielki konwój trzystu wozów załadowanych zdobyczą szczęśliwie odszedł pod dobrą strażą do kraju. Nie ma żadnych sygnałów, aby ktoś im wstręty robił i chyba przybliżają się już do przeprawy pod Tulln. Za rzeką już dadzą sobie radę, bo co pół dnia drogi są
silne stanice dragońskie i kurierskie stacje zmiany koni. Następny konwój ze zdobyczą z seraju pójdzie jutro o świcie pod nadzorem Reginisa. Jakub wrócił na noc do Króla, ale bez bliźniaków, bo ci chcieli jeszcze ostatnią noc przespać razem ze swoją zdobyczną siostrzyczką, a on im tego nie wzbraniał. - Powiedz mi Jakubie - pytał Król szykując się do snu - gdzież to Wołodyjowscy zaleźli tę śliczną Turczynkę? - Och ojcze, to cała historia - zaczął opowiadać podniecony Jakub. - Kiedy wpadliśmy do seraju, kazałem połowie dragonów w labiryntach uliczek pieszo atakować strażników. - Słusznieś postąpił. - Ale Wołodyjowscy odmówili twierdząc, że szlachta tylko z koni walczy. Krzyknąłem na nich: - A z panem Korycińskim jak walczyliście? Odpowiedzieli mi, że gdyby pan Koryciński obyczaj szlachecki znał, to by ich z konia napadał, a nie piechotą, jak gemajna z infanterii. - A to szelmy, jakie czułe na swą szlacheckość - z uznaniem powiedział Król. - Kiedy wpadliśmy do haremu - opowiadał dalej królewicz - zobaczyliśmy ogrodzony dzieciniec, gdzie zabijano mieczami kobiety i dzieci. Nawet te zupełnie małe. Od zgrozy patrzeć wprost na to nie mogłem! Dzieciaki z piskiem chowały się po kątach, ale w ogrodzeniu będąc, uciec nie mogły. - Taki to jest wstrętny obyczaj tego okrutnego narodu. - Widziałem jak jeden z rzezańców przeciął mieczem na pół matkę wraz z jej małym dzieckiem, trzymanym na rękach. Sami z koni niewiele mogliśmy zrobić, bo eunuchy siekły mieczami na oślep. Za kilka chwil byłoby już po wszystkim. I żadne z nieszczęsnych kobiet i dzieci by nie ocalało. Wtedy właśnie Wołodyjowscy wysokie ogrodzenie na koniu przesadzili i w biegu od razu rozciągnęli pojedynczymi cięciami dwu olbrzymich eunuchów. Potem jednak, nie zważając na swą szlacheckość, zeskoczyli z konia i natychmiast zaatakowali pozostałych. - Nigdy jeszcze nie widziałem, aby ktoś potrafił tak walczyć. Eunuchy zorientowały się, że to nie bezbronne dzieci, ale śmiertelnie jadowite szerszenie. Zaczęli gromadnie atakować mieczami naszych chłopców. Myślałem, że te czarne diabły rozniosą Wołodyjowskich na strzępy. Ale było odwrotnie. Ojcze, ja nawet nie zauważyłem jak i kiedy to się stało, że nagle jeden po drugim czarne tłuściochy padały na skrwawioną ziemię z rozpłatanymi czołami, poprzecinanymi oczami albo przebitymi gardłami. To nie była żadna walka, to był jakiś upiorny taniec śmierci w wykonaniu Wołodyjowskich. Robili z eunuchami, co chcieli. Ani ja sam, ani nikt z dragonów nie zdążył nawet ręką kiwnąć, aby im pomóc. Policzyliśmy potem, że pokonanych rzezańców było dwunastu.
- To przyrodzone cechy odziedziczone po niezwykłym ojcu i wyjątkowej matce – wyjaśnił Król. - Pułkownik Wołodyjowski nie miał w szabli równego w całej Rzeczypospolitej, choć był mały, wręcz filigranowy i właśnie dlatego „Małym Rycerzem” nazywany. A matka ich chodziła z wojskiem na "proceder z Tatary", jak najlepszy zagończyk. Bliźniacy swą sprawność do szabli odziedziczyli po rodzicach, jak ty urodę i oczy po matce. A po mnie... A co po mnie, to jeszcze zobaczymy chłopcze. Chciałbym, aby jak najwięcej. Nie powiedziałeś mi jak znaleźli tę dziewczynkę. - Narię znaleźli za fałdem opony namiotu, stężałą jak słup soli. Ale ona ich się nie bała. Gdy ją obaj wzięli za ręce, poszła za nimi posłusznie, jak za starszymi braćmi. Wokoło było pełno krwi z trupów pomordowanych kobiet; głowy odwalone, walające się pod nogami. Chłopcy zadziwili mnie swą nadzwyczajną opiekuńczością, czego przecież nigdy dotąd nie okazywali. Nawet nie znali czegoś takiego. To niby prawdziwe diabły, ale jednocześnie anioły. Tego sobie nie wyobrażałem... - Ani ja, mój synu. Widać Bóg więcej dla świata i ludzi uczynił, niż byśmy mogli rozumem objąć. Ale teraz już śpijmy, bo jutro czeka nas trud niemały w tym straszliwym upale. - Powiedz mi ojcze, dlaczego dzieją się pod okiem Boga takie okropności? Co komu zawiniły te małe dzieci i matki, które starały się swoje dzieciątka obronić. Jakie trzeba mieć sumienie, aby je tak okrutnie zabijać? Jak można potem żyć... - Spytamy synu naszych księży, niech oni wytłumaczą z tego swojego Pana Boga. My będziemy ich obserwować i analizować to, co powiedzą. Jedno ci tylko mogę rzec, że po to właśnie tu przybyliśmy, aby tych potworów ze świętej ziemi wyżenąć. - Wierzę w to ojcze i uczę się. Wojna to jest najgorsze co może ludzi na świecie spotkać. A zwłaszcza dzieci. - My żadnych dzieci, kobiet, ani nawet jeńców nie mordujemy. I cieszmy się synku, że możemy kogoś od śmierci ocalić. Ale teraz już śpijmy naprawdę, Bogu naszemu tę noc i siebie samych w skupieniu modlitwy gorąco polecając. - - -
Rozdział 4
Pan Koryciński ucieszyłby się ogromnie z królewskiego przebaczenia wykroczeń przeciwko majestatowi i wojskowemu moresowi, gdyby w ogóle o abolicji wiedział. Po pijackiej drzemce w cienistym ukryciu między namiotami, aż zadrżał od grozy, na wspomnienie swego zachowania wobec Króla podczas wizyty w Wiedniu. Co prawda zasługi w bitwie, jak i w całej kampanii miał ogromne, znacznie większe od niejednego oficera, ale nie należało pchać się tak obcesowo przed zwycięskiego Króla i zaćmiewać jego chwałę. To Królowi Janowi, nie komu innemu, należały się wszystkie honory, wiwaty i oznaki wdzięczności. W bezsilnej rozpaczy chciałby się bić po swej pijackiej gębie. Gdyby miał pod ręką Kiemliczów, wiedziałby kogo im nakazać prać. - Nic, tylko Król wybatożyć mnie każe - biadolił. – Potem obwiesi, na pal wbije, w ogniu żywym przypiecze, ze skóry żywcem obedrze, ale co najgorsze: wypędzi precz od siebie. I aż mu ciarki po plecach wędrowały ze zgrozy od takich myśli. Przez to po obozowisku się tułał, znajomków unikał. Póki namiotów nie porozbierano i na wozy nie załadowano, miał się gdzie chować, udawać pijanego, czy śpiącego. Pod wieczór jednak teren seraju już niemal całkowicie opustoszał. Została tylko siedziba serdara Mustafy, fontanna i kilka namiotów, gdzie mieszkał ze swymi niewiastami porucznik Żwirski i obozował wachmistrz Czortek z dragonami. Zresztą także oni część namiotów zwijali i na wozy ze zdobyczą ładowali. Pan Koryciński pomyślał roztropnie, czy nie przenieść się nad pobliską rzeczkę Alserbach, gdzie stała jeszcze grupa namiotów i Król w swoim osobistym namiotku nocował pod ochroną arkebuzerii i dragonów. Reginis dragonami dowodził i choć nie był on zbyt życzliwy golibrodzie, to nie wróg przecie. U arkebuzerów też miał znajomków od kielicha. Tam się miedzy żołnierstwem czas jakiś poukrywa i wykorzystawszy chwilę lepszego humoru Króla, na oczy mu się niby przypadkiem pokaże i los swój nieszczęsny zaryzykuje. Oddałby cały należny mu bitung, byle znów cieszyć się zaufaniem królewskim. Ale już nigdy, przenigdy nie będzie wyskakiwał przed majestat, pamiętając nieustannie o swej skromnej funkcji nadwornego golibrody. Przecie to i tak wysokie stanowisko, jak na jego ambicje. Na nic mu przecie sława rycerska, szarże oficerskie i bohaterskie splendory. Lepiej wszak po cichutku obowiązki spełniać, syto i ciepło żyć przy Królu i ani jednym słowem, ani gestem się nie wychylać w żadnych okolicznościach. - Przysięgam ci Pani Łaskawa Częstochowska i tobie - Kamedulska Pani z Krakowskich Bielan, suszyć co środę o chlebie i wodzie, niech tylko Król mi przeniewierstwo wybaczy i łaskę okaże. Co tam niewdzięczni Kiemlicze, co tam niewolni przez nich zagarnięci do dźwigania łupu! Niech grabią ile chcą. - I tak jedyna nadzieja w poczciwym Pafnucym Gulle, pachołku wiernym od lat, choć
skąpiradle tchórzem podszytym. Wiadomo czego się po tej chudo-pacholskiej szlachciurce spodziewać. List poczciwiec przysłał i o decyzje rezolutnie prosił. Grunt, że jest niedaleko i z taborami się zbliża. Może już dziś na miejsce dotrze. Będzie co zjeść i co wypić. Jeśli bestia nie stchórzy znowu, nie pobłądzi, albo cesarskim ograbić się pozwoli. Tuż przed wieczorem, pogrążonego w przykrej mizerii pana Korycińskiego, znalazł ten sam Żydek, który mu wczoraj list od Gułły dostarczył i odpowiedź opłaconą kosztownym zapięciem od czapki zaniósł. Pan Koryciński ogromnie ucieszył się na ten widok zwłaszcza, że posłaniec wręczał mu znów lakowany pakiecik z listem. Spodziewał się dobrych wiadomości, a przede wszystkim informacji, gdzie Gułła z taborem dotarł i oczekuje w gotowości. - A to ty, Żydku - powiedział niemal wesoło pan Bonifacy. - List mój oddałeś? Czy pan Gułła przeprawę przez Dunaj szczęśliwie z taborem odbył? - Wielgomożny pan Gułła przeprawę szczęśliwie odbył - odpowiadał kłaniając się Żydek. - Jeno, że sam się ostał bez taboru z koniem jedynie, a i to cudem zachowanym. - Cooo!? Jakimż że sposobem!? - spytał zaniepokojony pan Bonifacy. Potopił na przeprawie?! Toż to był mój majątek!? - Wszystko to z pisma wielmożnego pana Gułły się okaże, bo go aż pół dnia pisał i skończyć nie mógł. Mnie czekać kazał, lecz basarunku nie dał, waszej miłości to zlecając. - Mnie płacić kazał za swój list!? A to przebiegła szelma żydowska. Och, przepraszam cię Żydku... - zreflektował się zdenerwowany pan Koryciński. Czytać lepiej muszę... Wierny pachołek Gułła, w swoim obszernym liście, tak jak poprzednio, długo Boga błogosławił, swemu pryncypałowi zdrowia i szczęścia życzył, gratulacje za mianowanie generalskie ponownie składał, nadzieje także wyrażał, że i jego szarże oficerskie z generalskiego ramienia dojdą. Potem sedno sprawy wyłuszczał tak zawile, aż się pan Koryciński rozsierdził do białości. - Ot Szelma z Szelmowa z rodu Szelmów! Niech go wszystkie kule na raz biją!!! Kutwa szołdrowata obchodzi dookoła ogródkami, jakby nie potrafił powiedzieć wprost - irytował się ogromnie pan Bonifacy. - Przez to mu tyle czasu na pisaniu zeszło, a za czekanie posłańca ja mam płacić ze swojej zdobycznej krwawicy. Czekajże, już ja ci hultaju zapłacę. Sprawa była przykra i poważna, gdyż nim się Pafnucy Gułła - już jako starszy wachmistrz taboru i kwatermistrz samodzielnej dywizji - na przeprawę dostał, przybył do niego z kraju pełnomocnik pana Szczepana Szczeszcza z kilkunastu zbrojnymi. Domagał się zwrotu wszystkiego, co do pocztu Szczeszcza należało, łącznie z pachołkami, zapasami i trunkami. Ponieważ służba się rozbiegła uznał, że to pan Koryciński bezprawnie ją
sobie zgarnął, jak i całe bojowe wyposażenie pancernego pocztu. Domaga się zapłaty i sądem grozi. - ... “Toteż najuprzejmiej Waszej Miłości Panu Jenerałowi Wielgomożnemu donoszę, że one pełnomocniki grożą, że jak nie pomogą sądy - to się zajazdy na Wielgomożnego Pana Jenerała majętność poczyni, co zawsze lepiej od egzekucji komorniczej skutkowało, ku sprawiedliwości i chwale bożej...” W rezultacie z sążnistej epistoły wynikało, że panu Korycińskiemu odebrano wszystko, a nieszczęsny pachołek ostał się z węzełkiem jeno i kosturkiem, jak onegdaj w Krakowie. Konia tylko pod wierzch za swoje kupił, aby podróżować jako szlachta. Jednak onego wierzchowca nabył w imieniu pana komendanta Korycińskiego skrypt in blanco wystawiając, który do listu załącza i o zwrot po podpisaniu uniżenie prosi. Koń przecie - de facto - jest własnością pana Komendanta, tyle że chwilowo pachołek na nim jeździł będzie. - Ot kanalia z piekła rodem... - mruczał pan Koryciński nad obszerną epistołą. „...Aby Waszej Miłości dostojnego Pana Jenerała nie martwić samymi złymi wiadomościami, uprzejmie donoszę żem wszystkie rewersy i skrypty dłużne w pasie ukryte zachował i nie uroniłem ani jednego, aby żadna plama na honorze wielmożnego Pana Jenerała z bożą pomocą nie postała, że długów swoich nie płaci. A posłańcowi racz Panie Jenerale dać należny basarunek za stracone dni kurierowania i pół dnia czekania przy pisaniu, a i munsztuluk za starania odnalezienia Waszmości w pobitewnym zamęcie. Sam zapłacić onemu nie mogę, gdyż z tego co mam odłożone na ożenek brać mi z bożą pomocą nie wolno, bo nie potom uzbierał, żeby tracić na czyjeś listy...” - Dam ja ci munsztuluk kanalio, aż cię z boża pomocą pokręci! - sierdził się pan Koryciński. - Skryptów i rewersów dłużnych w trosce o moją godność nie uronił ani jednego. Jak tu nie zamordować takiego, kiedy w każdym słowie o to się uprasza!? - „Dobra wszelkiego życzę Waszmość Panu Komendantowi i Jenerałowi serdecznie, aby mu się we wszystkim darzyło i żeby w bitwie się walnie odznaczył i na wielki udział w bitungu zasłużył, bo tych skryptów to już jest prawie na dziesięć tysięcy czerwonych złotych... I niech Waszmości tam łaskawy Bóg na wojennym szlaku z bożą pomocą zachowa! Z obozu pod Grefeinstein, sługa uniżony wachmistrz taboru - Pafnucy Gułła” W obszernym post scriptum wierny Pafnucy jeszcze raz życzył jenerałowi wojennego szczęścia i wyrażał nadzieję na wielki udział w pobitewnym bitungu, który jako dowodzącemu dywizją musi być ogromny i wszystkie długi z bożą pomocą wyrówna.
A może i jaką nagrodę jeszcze, za wierną służbę dołoży, żeby miał majętność większą i ożenek z bożą pomocą godniejszy... Dopiero na końcu sążnistej epistoły pytał o sprawę najistotniejszą: -„A dokąd faktycznie Wielgomożny Pan Komendant rozkazujemi wracać - do kraju, czy też do siebie na wojenny szlak, bo z pisania Waszmościowego nijak wymiarkować tego nie mogę”. Nie mógł pan Koryciński przewidzieć, że Gułła po otrzymaniu odpowiedzi na pierwszy list pryncypała o lapidarnej treści: - “Wracaj hultaju!” - faktycznie nie wiedział, dokąd kazano mu wracać. Czy do kraju, czy do wojska? Postanowił najpierw rezolutnie, że najlepiej będzie wracać do kraju, by skarby zebrane odpowiednio zabezpieczyć. Jednak przybycie pełnomocnika pana Szczeszcza i odebranie mu taboru pokrzyżowało wszelkie zamiary pachołka. - Czy wielgomożny pan „jenerał” zaraz list napisze, czy czekać rozkaże? Żydek wyrwał pana Bonifacego z zamyślenia. - Napiszę hultajowi dwa słowa - odrzekł na to pan Koryciński. - Dawaj Żydku pióra, papieru i inkaustu. - Dawać mi panie “jenerale” nie wolno, jeno przedać i listy za opłatą odnosić. A munsztulukiem może być coś ze zdobyczy. - Dawaj hultaju, bo cię zaraz tym wielkim szabliskiem przejadę przez łeb! Rozsierdzony pan Koryciński chwycił bułat Kara Mustafy i zamierzył się na Żydka. Żydek jednak wcale się nie przestraszył, lecz z zainteresowaniem przyjrzał szablisku. - Może być ten właśnie miecz pogięty, choć niewiele wart, to jednak za moje trudy, papier, pióra i inkaust wystarczy. - Co!? Moja zdobycz wojenna, com ją chciał Królowi ofiarować albo i Matce Boskiej od Kamedułów Krakowskich!? Nigdy... - To niech będzie u mnie tylko jako zastaw, a kiedy wielgomożny pan zdobędzie pieniądze, to go sobie wykupi. Niedrogo za przechowanie i transport policzę. Poczekam na wykup aż do nowej ćwierci. - Tak powiadasz? Może tak dobrze będzie. Bo łatwo może i się sterać taka znaczna pamiątka moich przewag spod Wiednia. A warto by przecie ją dla wnuków zachować. Jeno pamiętaj Żydku, że go daję tylko w zastaw. I wykupię po powrocie z wojny! Przedsiębiorczy Żydek od razu wydobył z torby niewielki skrawek papieru, inkaust i pióra. W chwilę potem pan Koryciński zasypywał piaskiem króciutki, najkrótszy chyba list na świecie, w którym sam podpis był znacznie dłuższy od treści: - „Do mnie szelmo!” i zamaszyście się kreślił: - „Bonifacy Jan Lew Koryciński z Koryt Wielkich”. Żydek porwał bułat, list i od razu popędził w sobie tylko wiadomym kierunku, bojąc się aby szczodry pan się nie rozmyślił.
- Hej! Stój no, łapserdaku! Jak cię zwą!? Gdzie cię mam szukać do wykupu? - Jam jest Reyer, wielgomożny panie jenerale! - odpowiedział już w biegu młody Żydek. - Syn Żyda Reyera z Olkusza… Po dłuższej chwili dopiero pan Koryciński skojarzył sobie gdzie i kiedy to nazwisko słyszał. Od razu zapałał ogromną wściekłością i zerwał się na równe nogi wołając: - Stój! Stój! Wracaj!!! Och ty szelmo żydowska, żebym to ja od początku wiedział! Ale pal cię licho, jeszcze ci moja krzywda bokiem wyjdzie. Znajdę cię po wojnie i z twojej skóry bęben zrobić każę – dodał, ale już bez większego przekonania, bo sprytny Żydek zdążył zniknąć mu z oczu. Ponieważ olbrzymi srebrzysty, choć pogięty bułat Kara Mustafy wzbudzał żywe zainteresowanie i niektórzy dowódcy patrzyli na niego pożądliwie, bezbronny właściwie Reyer kuszące trofeum zakopał pod olbrzymim świerkiem i cięciem na korze pnia miejsce oznaczył. Kiedyś go odkopie, albo przyśle tutejszych Żydków, aby odszukali i pieniądze należne zań przysłali. To dla starozakonnych żaden problem. * Tymczasem złamany i bezradny Pafnucy Gułła oczekiwał pod Grefeinstein decyzji swego pryncypała. Najbardziej bolało go utracenie wielkiego taborowego dobra i niepewność wynagrodzenia za służbę. Ale siedzący tak w przygnębieniu pod drzewem zauważył dziwne ruchy poszczególnych wojskowych, zwłaszcza niemieckich, którzy obładowani zdobyczą odchodzili w rejon Tulln, by łupów zbyć, lub je ukryć w taborach. Podobnie czynili pachołkowie polskiego rycerstwa. Od nich to dowiedział się, że już jest po wielkiej bitwie, że Turcy uciekli i trwa branie łupów. Gułła, który zwykle na najmniejszy nawet odgłos bitwy, czy choćby zwykłej bitki zawracał konia i uciekał na oślep, teraz jednak postąpił odwrotnie. Wpadł do pierwszego, zdobytego obozu tureckiego, gdzie już trwał wielki rabunek i sam uległ takiej gorączce zachłanności, jakby diabeł w niego wstąpił. Na początek zagarnął stojący na uboczu, pomniejszy namiot turecki i zaczął do niego znosić meble, dywany, naczynia, broń, zapełniając go aż pod dach. Ponieważ nie miał kto pilnować gułłowego magazynu, za którymś razem spotkał tam czterech żołnierzy cesarskich, którzy nie tylko jego własności nie uszanowali, ale jeszcze mu po gębie nakładli, aż się własną juchą zalał i przepędzili precz. Od tego momentu dzielny Gułła wziął się na inny sposób. Brał tylko przedmioty małe, za to najcenniejsze. Myszkował zawzięcie za złotem, srebrem, kosztowną bronią, zapięciami z szafiru, rubinu, szmaragdu, granatu, a nawet
brylantów. Złote monety i cenne precjoza ładował do pasa obok skryptów pana Korycińskiego, ale tam już wiele zmieścić nie mógł, więc znalazłszy jakiś turecki pas - nafaszerował go wszelkim złotem i srebrem aż do granic możliwości. W krótkim czasie, zapełnił w ten sposób trzy szerokie pasy, które ciążyły mu na brzuchu jakby dźwigał wielki wór zboża. Ale nie zważał na to i szukał zdobyczy do wieczora i nawet nocą, mimo lęku przed zmarłymi i przed żywymi. Zachłanność przechery była coraz silniejsza. Szalał tak za aż do świtu bez spania, jedzenia i odpoczynku. Zapomniał o tym, że zdobycze należą się tylko walczącym i ich bojowym sługom. W pewnym momencie aż się rozpłakał gorzkimi łzami, że nie może wszystkiego zabrać. Po chwili jednak wpadł na pomysł, aby, część zakopywać w ukrytych miejscach. Przez cały dzień kopał doły, ściągał tam mienie dziurę, układał ciasno naczynia, tkaniny, broń, potem kładł na onych skarbach zabitego janczara i dopiero wtedy zakopywał. Wszystko potem dokładnie, maskował trawą, liśćmi, gałęziami i zaznaczał nacięciami na drzewie lub kamieniu. W razie czego jakaś ludzka hiena, natknąwszy się na człowiecze kości, kopania zaniecha widząc, że to grób. W pewnym miejscu, nadzwyczaj szczęśliwym przypadkiem natknął się na świeżo zakopany ogromny pogięty miecz-bułat, który wydał mu się ze szczerego srebra. Widać nie tylko on wpadł na genialny pomysł zakopywania zdobyczy, której zabrać nie było można. Miecz czym prędzej ukrył starannie w swoim dole wraz z innymi cennościami i nakrył ścierwem jakiegoś janczara. W ten sposób pochował mnóstwo kosztownych naczyń, szkatułek, puzder, broni, pistoletów, szabli. Cenniejsze zaś tkaniny namiotowe, opony, jedwabie, jakieś nakrycia i zasłony ładował na konia, aż rumak ledwo chodził, uginając się pod ciężarem. Sam też dźwigając wielkie ciężary, kierował się ku wojskom polskim, gdzie mógłby znaleźć swego pana i ochronę. * Tymczasem pod wieczór pan Koryciński tak zatęsknił do Króla, że chciał do niego iść, choćby miała go spotkać nawet najsurowsza kara. Bez Króla nie było dla niego życia. Ciężko pożałował, że tak pochopnie dał się oszukać sprytnemu Żydkowi. Ofiarowałby teraz ów olbrzymi bułat Najjaśniejszemu Panu na przebłaganie jego gniewu. W tej desperacji zdecydował, że choć bez bułata, do Króla pójdzie i ... niech się dzieje, co chce. Nie poszedł jednak, bo w tym momencie, jakby wiedział kiedy się odnaleźć, przywlókł się doń Pafnucy Gułła. Pachołek był tak zmordowany, że wprost padał. Ale i tak nie mógł sobie darować, że tyle dobra można by jeszcze wziąć, a sił nie
stało. Płakał i dygotał jak w śmiertelnej chorobie zachłanności. Pan Koryciński, choć wściekły na pachołka, zrobił mu ozdrowieńczy masaż, który zrozpaczonego pachoła nieco ukoił. - Ja ci życie ratuję hultaju, choć mam sto razy poważniejsze problemy od twoich, a ty co dla mnie zrobiłeś!? - pytał łkającego pachołka. - Pisałem ci przecież łotrze aż dwa razy, abyś wracał. - Ale gdzie miałem wracać? - charczał w odpowiedzi Gułła. - Do kraju, czy do waszmości? Tegoś mi jegomość nie napisał! Przecie bym z boża pomocą zrozumiał od razu. Kiedy Panaszczeszczowy pełnomocnik wszystko mi z boża pomocą odebrał, wolałem za wojskiem iść i zdobycz zbierać, jak inni zbierali, aby mi na majętność i ożenek z bożą pomocą przybywało. Liczyłem, żeś waszmość w boju chwalebnie się spisał ze swą waleczną dywizją, za co udział w bitungu mieć będziesz ogromny. Może by i mnie co ubogiemu skapło. Choć na parę kwitów dłużnych... - Ty bezczelny trutniu! Tom ja przez ciebie swoje wielkie trofeum bojowe, którem własną ręką z życia narażeniem zdobył - bojowy miecz Kara Mustafy, oddałem za żydowską usługę pocztarską, by cię powiadomić, co masz czynić, a ty mi jeszcze śmiesz coś wygadywać!? - Skoro tak, to powiem Waszmości, czego nikomu bym nie powiedział, żem wino Panaszczeszczowe z gąsiorów podróżnych nie rozlał, a przelał do beczek i zakopał pod Tullnem. Pamiętam gdzie i łatwo odnajdę, bo miejsce zaznaczone. I kiedy do kraju wracać będziem, spokojnie sobie one rarytety odkopiemy. - A skąd hultaju wiesz, że akurat tamtędy wracać będziemy? - Tego nie wiem, ale jak zajdzie potrzeba, to waszmość jako wolentarz może przecie swoją dywizję zdać komuś innemu i po winko pojechać, bo bardzo przednie, wystałe i tak mocne, że dwa kielichy z nóg zwalają. Ale można je z bożą pomocą Żydom przedać i pieniążki do pasa schować na ożenek i majętność. - To z iloma niewiastami chcesz się żenić diabelski pomiocie!? Z trzema, że aż tyle majątku potrzebujesz? Sprośnym mahometanem jesteś, czy co!? A masz ty już choć jedną niewiastę do ożenku? - Ano jeszcze nie mam, wasza miłość. Właściwie to nie wiem jak mówić do waszmości - panie jenerale czy panie komendancie? - Czekaj no hultaju - nie wyjaśnił pachołkowi pan Bonifa cykwestii swego statusu wojskowego. - Już ja znajdę ci taką babę do ożenku, aby i za moje krzywdy ci odpłaciła. Nie bój się. Babsko wielkie jak piec, z pyskiem jak szaflik, cyckami jak dynie i zadem jak perszeron rajtarski! - A to ja bym za taką akuratną niewiastę – odparł nie zniechęcony opisem pachołek - w podzięce jeden skrypt dłużny wielmożnemu panu potajemnie zwrócił. - Tylko jeden!? Ja ci niewiastę jak złoto na całe życie chcę znaleźć i do ożenku, tudzież łożnicowego używania nakłonić, a ty tylko jeden skrypt chcesz mi
zwrócić!? I to potajemnie!? - Więcej nie mogę waszmościu jedyny, bo bym za bardzo zubożał. A potajemnie żeby mi nie zadano, iże z bożą pomocą kupuję sobie niewiastę za czyjeś długi... - Czekaj szelmo. Ty się jeszcze doigrasz! - gniewał się pan Bonifacy. Pytam cię po dobroci, coś dla mnie przyniósł ze zdobyczy, jako mój pachołek!? - Ano z bożą pomocą - nic, panie Komendancie, bo ledwom dla siebie coś niecoś zebrał, a i to trzy czwarte jeszcze czeka w ukryciu zakopane pod przymurkami. I Miemcy wcześniej mi z bożą pomocą zrabowali wszystko, com zgromadził w namiocie. A było tego, aż po sam dach. Może byś waszmość mi trochę dopomógł zebrać resztę na ożenek, długi swoje choć w części spłacając, bo to dla honoru szlacheckiego, panie jenerale najważniejsze... - Przecie to nie mój ożenek, hultaju, jeno twój! - Ale honor waściny, mości panie jenerale i komendancie. - A nie gadaj mi jenerale ani komendancie bom dywizji pozbawion już dawno, a dziś nie wiem, czy jutro głowy nie stracę, bom Króla Jegomości ciężko we Wiedniu obraził. - To niedobrze, mój jegomościu. Lepiej pójdę sobie stąd, bo i na mnie osława pryncypała może się z bożą pomocą skrupić i złość królewska. - Ot widzisz, jakiś jest pachołek!? Kiedy jest ciężko, albo trzeba stanąć ramię w ramię ze swym panem, to ciebie nigdy nie ma. Koń cię ponosi, jakby specjalnie nauczony. Ale nie bój się, bo o tobie żadnej mowy nie było, aby ci ktoś łeb miał ścinać, bo i co komu po takim tępym, niegodziwym łbie... Tę miłą rozmowę przerwało niespodziewanie przybycie braci Kiemliczów z jeńcami - Rzepem i Wolskim. Ci również byli tak obładowani, że ledwo się poruszali. Ich juczne i wierzchowe konie pod ciężarami wprost padały. Olbrzymiego, dwugarbnego wielbłąda spod tkanin, worów i pakunków niemal widać nie było. Gdy poczuł, że nie jest popędzany, od razu padł na kolana i nawet przeżuwać pokarmu już nie chciał. Łeb swój koszmarny złożył płasko na trawie, oczy zamknął i tak ciężko dyszał, jakby ostatnią parę puszczał. - Dragoni królewscy ostatnie namioty w seraju zwijali - tłumaczył się Damian. - Konwój na rano formowali, a o świcie nawet namiot porucznika Żwirskiego, będzie zwinięty, więc bralim wszystko, co tylko pozostało. - Nawet i to, czego już nikt nie chciał - dodawał Kosma - bo serce bolało, że trzeba zostawić Miemcom tyle dobra. Nie było już gdzie załadować. Ani siły, by wszystko udźwignąć. - Aż płakalim z tej żałości, Krynico mądrości, bo żal taki, że dusza pęka i się krwawi, jakby szablą dźgana. - Chyba z chytrości żeście płakali, hultaje - poprawił pan Koryciński. Z piekła nie wyjdziecie nienasycone bezbożniki.
Pan Koryciński już więcej się nie odezwał, nie zainteresował zdobyczą, ani przejmował ich śmiertelnym zmęczeniem, bo żaden z tych niewdzięczników o nim nie pomyślał. Żaden dla swego komendanta i stryja prawie rodzonego nawet tureckiego guzika nie ofiarował. Kromki chleba lub choćby łyczek jakiegoś mocniejszego napitku podał. Przez to właśnie, skromny bohater wielkich wojennych zmagań, kolejny raz zasypiał w poczuciu bezgranicznej niewdzięczności ludzkiej na tym padole krzywdy i łez... - - -
Rozdział 5
Przed zaśnięciem jednak deliberował długo z goryczą w sercu, czy warto nadstawiać pierś za ten niewdzięczny świat. Czy nie słuszniej byłoby odejść w samotność i ciszę jakiejś odległej pustelni. Żyć tam tylko wodą i korzonkami, trunków mocnych i mięsiwa całkowicie się wyrzekając. Zrezygnowawszy z uciech doczesnych, czekać na powołanie w niebiańskie przestrzenie wiekuistej, ciepłej i aksamitnej szczęśliwości. Z czasem godne miano męczennika zdobyć i choćby błogosławionym kościoła zostać. Może nie aż na wysokie ołtarze, ale chociaż na małe ołtarzyki przydrożnych kapliczek wyniesionym. - Najlepiej byłoby dokonać marnego żywota o chlebie i wodzie u pobożnych kamedułów krakowskich na Bielanach - pomyślał zasypiając. Nad ranem śniło się królewskiemu golibrodzie, że na głos dzwonów, zrywa się z twardego łoża, nakłada włosiennicowy habit, zaciąga kaptur na głowę, by się choć trochę od zimna ochronić. Zziębnięte dłonie chowa w rękawy, a na bose stopy nakłada chodaki i śpieszy z braciszkami na pierwsze modły – „jutrznią" zwane. Stukot ciężkich drewniaków o bruk dziedzińca narasta. Staje się jak huk armat i dudni tuż przy uszach... Pan Koryciński otworzył oczy i zamiast błękitu nieba zobaczył wpatrzone w siebie Króla Jana III. On to bowiem, przechadzając się o brzasku miedzy namiotami, zoczywszy śpiącego golibrodę, zatrzymał się przy nim. Był zaskoczony tak bliską obecnością swego cyrulika, gdyż wczoraj bezskutecznie poszukiwali go służbowi. A onże hultaj chrapał rozgłośnie pomiędzy dragonami, wśród tobołów, skrzyń, pak, zwojów dywanów i drogich tkanin. I nawet piekielnej szołdrze nie przeszkadzał okrutny smród z paszczy chrapiącego obok wielbłąda. Król, chcąc obudzić sługę, nie alarmując śpiących dragonów, pukał leszczynowym kijaszkiem w skórę siodła, na którym pan Bonifacy opierał swą skołataną deliberacjami głowę. Odgłos tego pukania brzmiał w uszach śniącego pana Bonifacego, jak narastający łomot kamedulskich chodaków o bruk klasztornego dziedzińca. Obudzony chciałby jednak poprzeciągać się jeszcze z lubością pod miękką derką, krzyneczkę dospać miarki; pomarzyć w ciepełku legowiska o bezpiecznym życiu na królewskim dworze. Ale uświadomiwszy sobie z przerażeniem, kto mu tak postukuje kijem przy uchu, zerwał się na równe nogi. Wyprężył się po wojskowemu jak struna, z trudem utrzymując równowagę. Z zezowatych oczu jego wyzierała rozpacz i groza... - Aha, tuś jest łotrze zatracony - przez zaciśnięte zęby cedził słowa Król w udawanej wściekłości. – Czemuś się hultaju chował przede mną!? Gadaj!!! Pan Koryciński zmartwiał przekonany, że za moment porwą go królewscy
żandarmi i rzeczywiście znajdzie się zaraz w niebiańskich przestrzeniach, o których właśnie śnił. Z rozpaczy i lęku ciemno mu się przed oczami zrobiło i zwykle bardzo rozmowny, milczał teraz jak grób, poddając się losowi. - Zali nikt ci nie powiedział, hultaju niepoprawny - mówił nieco mniej groźnie Król - o powszechnej abolicji dla wojska i wszelkiej służby!? I żem osobno także tobie wszystko darował, chociażeś niegodny mej wspaniałomyślności, szelmo piekielna!? - Co, co, co!? Co ta-ta-takiego!? Nie! Nic nie wiem, Wa-wa-wasza Królewska Mość! - Jąkał się pan Bonifacy, własnym uszom nie wierząc. - Bom właśnie jak w sam raz rachunek sumienia serdeczny czynił i za grzechy swoje żałował. Byłbym się nawet ubiczował do krwi, gdybym pod ręką rzemień miał... - Wybiczować to ja sam cię zaraz mogę - rzekł Król. - Tym oto kijaszkiem, ty zakało mojego dworu! Jednak, żem ci przebaczył, to już i chłosty nie dostaniesz. A może nawet nagroda cię za wierność dosięgnie... - Bóg za-zapłać Waszej Królewskiej Mo-mo-mości. Jam skromny, mnie niewiele potrzeba... - rzekł cichutko pan Bonifacy, nie mogąc uwierzyć, że to jednak nie sen. - Tak, tak, wiem to. Chyba, że miodu albo wina, byleby niemało - żartował sobie Król z zaskoczonego nieszczęśnika. - Ale teraz najpierw mnie pięknie ogolisz i wymasujesz, a w południe pójdziesz w moim orszaku do Schwechat na spotkanie z cesarzem Leopoldem. - Tak jest! Tak jest, Najjaśniejszy Panie. Już, natychmiast – deklarował pośpiesznie oszołomiony golibroda. - Ogolę najpiękniej jak potrafię. I kark wymasuję i plecy, i ramiona… - Ale uważaj szelmo! Jak mi tam przed cesarzem wyczynisz jakieś nowe błazeństwa, powagi należytej utrzymać nie potrafiąc, to biada ci! Turkom cię w niewolę sprzedam, abyś do śmierci na galerach wiosłował, albo studnie w skałach rył... - Nie zawiodę! Wasza Królewska Mość! - obiecywał żarliwie pan Bonifacy bijąc się z rozmachem w piersi. - Pary z gęby nie puszczę i pokorny będę jak te dwa, a nawet trzy baranki... - Wystarczy, gdy będziesz pokorny jak jeden baranek. Ty baranku! A teraz toaletę mi zrobisz i panu koniuszemu. Muszę się godnie pokazać cesarzowi, aby sobie czego nie pomyślał, bo gniewny na mnie bardziej, niż ja na ciebie. - A to ci dopiero, Wasza Królewska Mość - ożywił się nagle pan Koryciński. - To by go można nieco poskromić. Zaraz coś wymyślę. Chętnie sam bym go, takiego syna, rakuskiego niewdzięcznika potraktował... - No, no, Koryciński, ostrożnie! Bądź czujny i uważaj na siebie. Do następnej abolicji daleko. Masz teraz okazję odmienić swoje grzeszne życie i obrzydliwego pijaństwa zaniechać. Także spoważnieć, bo nader rzadko bywa,
abyś wstawał trzeźwy i bezgrzeszny niczym anioł. - To i ja Waszej Królewskiej Mości z duszy i serca też wspaniałomyślnie odpuszczę, abolicje swą własną dla wszystkich i na wszystko zarządziwszy. Jak to mówią uczeni profesorowie juryści: - “Puszczę w niepamięć i przebaczę...” - Ty mnie!? Jakie ty mi winy chcesz darować!? - A za oną zwycięską dywizję kombinowaną mi odebraną... A za onego szpiega, własną ręką pojmanego pomiędzy oficyjerami, który przez Króla wypuszczony został na wolność, zamiast szyję dać katu!? A za to krzywdzące słowo, gdym wojsko w wołowinę zaopatrzył, lekko tylko z sił odpadłszy od zmęczenia ciężką służbą... I choćby za ten okrutny zamiar pozbawienia męskości, przy Żydkach w głos wypowiedziany... I w ogóle za wszystko. - Istotnie, mości Koryciński, moje winy wobec ciebie są ogromne i niewybaczalne. - Ale ja z duszy i serca tak, jak darowałem wszystkie krzywdy bliźniakom Wołodyjowskim i ich - choć na rozkaz królewski - serdeczniem pokochał, także samo przebaczam mojemu Królowi i kocham go szczerze, nawet bez rozkazu... - No i całkiem niegłupio toś sobie wymyślił i zręcznie w słowa ująłeś. Widzisz, jak chcesz - to potrafisz. No chodźmy, bo pewnie już tam służba wody nagrzała. A twoje wybaczenie z radością przyjmuję! - No to od razu mi lżej na duszy - zawołał pan Bonifacy. - Chwała ci Panie na wysokościach! Niech tam w niebiesiech aniołowie, wszyscy święci tudzież inne sielenijakie tałatajstwo zbawione jeszcze trochę poczeka na towarzystwo Bonifacego Jana Lwa Korycińskiego... * Tymczasem wielki konwój królewski z mieniem zdobytym w seraju był już gotów do drogi. Ostatnie wozy dołączały, zajmując swoje miejsce w szyku. Nadchodził przykry moment rozstania. Porucznik Stanisław Żwirski nie mógł się dość napatrzyć w cudne oczy Sławy i dość białych rączek nacałować. Panna Sława, zdjęła z głowy zasłonę, aby pan Stanisław ją taką właśnie w pamięci zachował. Piękne swoje włosy splotła wcześniej w dwa długie warkocze i okoliła nimi głowę. W blaskach porannego słońca promyczki włosków, wymykających się ze splotów, migotały jak aureola jakiejś świętej... A on ukradkiem, kiedy nikogo innego w namiocie nie było, nie zważając na swoją zranioną pierś, przygarnął wiotką jak trzcinka dziewczynę do siebie i złożył długi pocałunek na jej ustach. Zaraz też scałował z oczu Sławy toczące się jedną po drugiej, migotliwe brylanciki łez. Branka spłoniona aż po szyję i piersi, poddała się jego pieszczocie, ale pamiętając o zranieniu, oddawała mu pocałunki ostrożnie, by rany nie rozdrażnić.
A on, bólu nie czując, całował, całował i całował... - Jestem twoja, Stanisławie i nigdy nikogo innego nie będę - wyszeptała patrząc mu w oczy. - Pamiętaj o tym zawsze. - Kocham cię bardziej niż ojca i matkę! Jesteś mi Ziemią i Niebem, Słońcem, życiem i wszystkim, co najdroższe! Panią mi jesteś jedyną i przyjacielem najserdeczniejszym. Ty także bądź mnie pewna, jak siebie samej – szeptał, całując policzki, oczy, czoło włosy i usta. - Jaskółeczko moja złocista... Ale już trzeba było wyjść z namiotu i siadać na wozy. Obaj Wołodyjowscy, zadziwiająco posłuszni, trzymali za rączki Narię ubraną do podróży. Od czasu do czasu głaskając ją po twarzy i włosach, coś tam do niej przemawiali. Milczący ponuro i blady Reginis z głęboko zapadniętymi policzkami, siedział sztywno na koniu i pałającymi dziwną gorączką oczyma, lustrował formowanie się dwurzędowego konwoju. Pani Zofia, Sława i Naria miały jechać w ostatniej parze wozów nakrytych zaciąganymi na łukowe pręty woskowanymi płachtami, które teraz były odsunięte ku woźnicy. Pobladły Reginis milczał, gdy Stanisław Żwirski mówił mu gorączkowo: - Tobie przyjacielu powierzam skarb swój największy, jako bratu serdecznemu. Chroń mi ją i do Królowej Pani pod opiekę odwieź. Nikomu innemu bym nie zaufał, tylko tobie. I wracaj jak najszybciej. A list niech ktoś z sekretarzy jej napisze, gdyby zechciała coś mi przekazać. I ty też, Stefanie znajdziesz kiedyś takiego anioła. Życzę ci tego z całej duszy, jak wierny przyjaciel i brat serdeczny... Reginis niby słuchał pilnie, głową potakiwał, ale był jak nieobecny. Ręki do pożegnania dziwnie umykał, spojrzeniem uciekał i po wielkim konwoju oczami wodził... - Skoczę jeszcze do Króla - rzekł schrypniętym głosem. - Może listy są do zabrania. - I pogalopował nie oglądając się już za siebie do taborku królewskiego nad Anselbach. W tym czasie Sława i Naria zasiadły już na wozie, grubo dywanami wysłanym, by pod płóciennym daszkiem miały się dobrze i mogły nawet sypiać podczas jazdy. Na sąsiednim wozie znajdowały się różne sprzęty, odzież, żywność i wszystko, co w drodze było niewiastom potrzebne. Wozami konwoju powozili wzięci do niewoli młodzi Turczynkowie, ale ostatnią parę prowadzili zaufani, zbrojni ludzie Reginisa, czemu nikt się nie dziwił, a nawet za wielką rozwagę dowódcy uznano. Porucznik Reginis spotkał Króla kiedy ten, uroczyście wyjeżdżał do Schwechat na spotkanie z cesarzem, które miało nastąpić dopiero około południa. Czasu więc było sporo, dlatego Jan III postanowił okiem gospodarza spojrzeć na odchodzący do kraju dwustu-wozowy konwój, ze zdobyczą wziętą po nieprzyjacielskim wodzu. Od razu zauważył dziwny wygląd prężącego się przed nim porucznika Reginisa, meldującego o gotowości konwoju do drogi. Król rzekł
doń z troską: - Widzę Reginis, że jesteś zbyt wyczerpany. Każę prowadzić konwój komuś innemu. Jest w dragonach dobrych oficerów niemało. Wolałbym jednak tobie funkcje powierzyć, bo drogę do Krakowa znasz, boś ją penetrował ze Żwirskim i Jakubem. - Nic mi nie jest, Wasza Królewska Mość – odpowiedział Reginis. - To tylko zmęczenie. Chcę jechać i o tę funkcję proszę. Niczego uszczknąć z taboru nie dam, chyba, że legnę. - Cieszę się, żeś tak wierny mnie i przyjacielowi, że nawet zdrowie własne dla nas poświęcasz. Ale tak właśnie między przyjaciółmi być powinno - mówił Król. - Da Bóg, że ja i Żwirski kiedyś ci to odpłacimy. Jeśli ci ludzi trzeba, to weź jeszcze sto konnych z lekkich chorągwi. - Bylebym do Tulln się dostał i przeprawił przez Dunaj, to już dalej z zamkniętymi oczyma mogę konwój prowadzić. - No to jedź z Bogiem, a wracając z Krakowa staraj się dotrzeć do panów hetmanów litewskich, którzy gdzieś na Słowacji już być powinni. - Wedle rozkazu Najjaśniejszy Panie. - Listów do nich ci nie dam, bo czasu na pisanie brak. Wszystko im sam zrelacjonuj o bitwie i ogólnej sytuacji. Opowiedz jakeśmy tu łupy wzięli i że oni mogą takie same wziąć, byle się pośpieszyli. Zachęcaj ich do połączenia się z nami. Gdyby ci chcieli listy dać - bierz i wraz przybywaj. - Wedle rozkazu, Wasza Królewska Mość. Sprawię się! - A nie rozgaszczaj się zbytnio u Królowej Pani. Szczególnie zaś u litewskich hetmanów, bo oni by cię radzi i ze dwie niedziele potrzymali. Wiem to. - Nie zmarnuję ani jednego dnia, ani jednej chwili - odpowiedział Reginis. A ruszać chcę zaraz, by za dnia odjechać jak najdalej od pobojowiska. Potem rękę królewską pochwyciwszy z czcią ucałował, jakby o coś prosił, lub za coś przepraszał. Nigdy przedtem nie ośmieliłby się tak uczynić. Król, ani się domyślał, co się w młodym rycerzu dzieje. Ścisnął go czule za głowę i powiedział: - Jedź Stefanie z Bogiem. A potem wracaj. Jak syn rodzony mi jesteś. Nie forsuj się tak, a kiedy wejdziecie w tereny bezpieczne, daj sobie odpocząć. Dragonów oszczędzaj. Jeńcami najcięższe roboty wykonuj. Niepokoiła Króla dziwna przemiana w dzielnym oficerze. Nieraz bywał w ciężkich terminach, ale nie był aż tak odmieniony. - Może to rzeczywiście wyczerpanie po bitwie - uspokajał się Król. - Potem mu permisję dam na ile niedziel zechce... Podobnie reagował na dziwne zachowanie Reginisa jego doświadczony wachmistrz Szymon Worona. W chwili sposobnej, gdy ich nikt słyszeć nie mógł, spytał:
- Regi, co z tobą? Widzę, że czegoś bardzo cierpisz. Chory jesteś, czy ranny może w jakieś czułe, albo wstydliwe miejsce? Nie poznaję cię Regi i martwię się. - Ojcze Szymonie, nie jestem ani chory, ani ranny. Cierpię - prawda, ale to już ja sam muszę znieść i zniosę, choćby mnie diabli mieli rozerwać na strzępy! Reginis przy ostatnich słowach dziwnie jakby zaszlochał, z trudem wydobywając z siebie słowa. Może sam nie wiedział, co czyni, ani że ogarnęło go szaleństwo wiodące ku zatracie. Zęby tylko zaciskał i przez nie słowa cedził. Stary wachmistrz, kochający Stefana jak rodzony ojciec, czuwał nad porucznikiem i nieustannie miał go na oku. Dragonom się nie zwierzał ze swoich obaw, ale w drodze starał się spać tylko wtedy, kiedy wiedział, że Reginis ułożył się już do snu. Zawsze był na nogach, nim porucznik oczy otworzył. Na przeciągłą komendę Reginisa: - „Ruszaaaj!” - wozy od czoła zwolna ruszały, a porucznik oganiał konno długi wąż ciężkich taborowych fur, nie oglądając się za siebie. Żwirski kazał się wcześniej wynieść wraz z łożem z namiotu i podparty poduszkami patrzył długo za odjeżdżającym konwojem. Złotowłosa Sława, Zofia i Naria długo kiwały mu rękoma, aż znikły w oddali za wyniosłością terenu. W pamięci pana Stanisława pozostał tylko obraz najukochańszy jak cudowne, słodko-promienne zjawisko. Jakby sen złoty. Ale też zaraz poczuł, jak tęsknota za piersi go chwyta i dławi niczym mocarna wiedźma, która z człowieczej boleści czerpie radość. I pozostała przy nim na długo... Zalana łzami Sława, kiedy już pana Stanisława widzieć nie mogła, przyłożyła swą okarynkę do ust i zagrała rzewliwa melodyjkę, której najchętniej słuchał. Chociaż już się nie widzieli, to ta prosta muzyczka, długo ich jeszcze łączyła, przebijając się przez dudnienie końskich kopyt i skrzypienie kół wozów, aż stłumiona odległością ucichła... Z grupy rycerzy żegnających konwój, tylko braciszkowie Wołodyjowscy dosiedli swojego sarniego konika i pogalopowali za wozami. Dłuższy czas hasali tam popisując się przed Narią i panią Zofią swoimi sztuczkami woltyżerskimi. Sława mniej na nich zważała, zajęta okarynką, tylko grała i roniła łzy spod przymkniętych powiek. Chłopcy jednak w pewnym momencie karnie wrócili i jednym szalonym przecwałem dołączyli do Króla i Jakuba. Król wraz ze wzruszonym Jakubem tylko z daleka obserwowali odjazd wielkiego konwoju. Jakub chciał osobiście pożegnać się z damami, ale Król go powstrzymał. - Zostań Jakubie - przekładał niecierpliwemu młodzikowi. - Może będziemy im tylko przeszkadzać. Zakochani najbardziej wolą pozostawać bez świadków. Przekonasz się o tym. Królewicz bardzo pragnął jeszcze raz ujrzeć przecudne oczy branki Sławy, od widoku których, serce zaczynało mu tak bić, jak jeszcze nigdy w życiu nie biło. Ale posłuchał Ojca-Króla.
- Będziesz i ty synku miał swoją porcję afektów, tęsknot, wzruszeń i udręki zapewniał go ojciec. - Zobaczysz sam! Król niczego w konwoju dokładnie nie kontrolował. Miał zaufanie do żołnierzy i oficerów, a zwłaszcza tak wiernych i wypróbowanych jak Reginis. Ponadto czuwał nad wszystkim niewidoczny, lecz wszędzie swoje oczy mający Natan Tyniec. Nic jego uwadze nie uchodziło. Ani jeden wóz ze zdobyczą nie odjechał bez odnotowania w rejestrach. Wzruszony monarcha patrzył na oddalające się ostatnie wozy, a kiedy znikły za nierównością terenu, usłyszał rzewne dźwięki okarynki, tak słodkie i tak przejmujące, że i jego coś za gardło chwyciło i trzymało długo. - Gdybym był ptakiem, kto wie, czy nie zerwałbym się w tej chwili i poszybował wśród chmur prosto do Krakowa, do swojego Jedynego Kochania... pomyślał w duszy. Ale czas był jechać do Schwechat, gdzie wojska już formowały się w paradne szyki na spotkanie z cesarzem. * W tym czasie pan Koryciński także sposobił się do wyjazdu na historyczne spotkanie. Bardzo pożałował, że nie ma już serdarowego bułata, którym mógłby przed cesarzem zadać szyku, jako ten, który w bitwie dojechał tureckiego seraskiera i o mało go nie pojmał. Jednak wspomniawszy swe nieszczęsne popisy w Wiedniu, natychmiast poniechał osobistych ambicji. Zaraz stał się najskromniejszym wojennikiem i sługą Króla Jegomości, którego nic jeszcze z ogólnego bitungu nie doszło. Krom własnego odzienia, konia i pożyczonej szabliny, niczego nie posiadał. Był w tym przeciwieństwem bratanków Kiemliczów i nienasyconego sługi Pafnucego Gułły. Początkowo tylko, patrząc na ich obładowane wozy i stękających pod ciężarami niewolnych – Rzepa, Wolskiego i pokracznego wielbłąda, jął się w duszy nań gniewać. Jednak po chrześcijańsku dał spokój. - Furda wszystkie bitungi i zdobycze! – powiedział niemal radośnie, ruszając koniem w ślad za orszakiem królewskim. – Ja za to znowu mam swojego Króla i cały jego dwór! Wojska nawet nie licząc. * Obładowani zdobyczą ludzie pana Korycińskiego tworzyli widok arcykomiczny i jednocześnie pożałowania godny. Kiemlicze szli piechotą przygięci
pod ciężarem dźwiganych tobołów. Jednocześnie prowadzili wielbłąda, którego pod ładunkiem niemal widać nie było. Nadto szły za nimi cztery obładowane jukami konie i wóz, którego koła ryły w ziemi najgłębsze koleiny. Turczynek woźnica nie jechał, jak wszyscy inni woźnice na koźle, ale szedł obok wozu i na plecach także dźwigał wielki pakunek. Obaj niewolni - Rzep i Wolski ugięci pod ciężarami ledwo się za wozem wlekli. Chory z chciwości Pafnucy Gułła, ciągnąc za Kiemliczami, spoglądał na stojące jeszcze tu i ówdzie ostatnie namioty i aż popłakiwał z żalu, że już niczego więcej zabrać nie może. Wydatny brzuch od trzech pasów wypchanych złotem i rewersami pryncypała, podchodził mu aż pod szyję. Dodatkowo obwieszony jakimiś pakami, tobołami i torbami pilnował przeładowanego łupami wozu, prowadząc za sobą trzy stękające pod ciężarami konie. Żałował ogromnie, że to nie trzy wielbłądy, albo lepiej - cztery. Co chwila oglądał się na miejsca z ukrytymi skarbami Może los sprawi, że tu kiedyś przybędzie... Ta wlokąca się za panem Bonifacym dziwaczna karawana nie uszła uwagi Niemcom i cesarskim. Choć patrzyli nań łakomym wzrokiem, nie zaczepiali myśląc, że to zdobycz polskich dowódców. Nadto potworne gęby Kiemliczów odstraszały niejednego, a i wojska koronne były blisko. Za to parsknąwszy raz i drugi rechotali potem w głos. I tak, w narastającym upale pełzła przebogata karawana królewskiego golibrody, w której nie było jednak niczego z należnego mu bitungu. * Uszeregowane pod Schwechat rycerstwo i żołnierstwo już z daleka wiwatowało zbliżającemu się Królowi. Rzucano mu pod nogi zdobyte chorągwie, proporce, buńczuki, drogocenne kobierce i kilimy, aby tryumf jego majestatu i polskiego oręża nad wrażą Portą był jeszcze większy. Artyleria generała Kątskiego oddała salut zdobycznymi wiwatówkami. Tłumy spędzonych jeńców padły na kolana o zmiłowanie jęcząc. Hetman wielki Stanisław Jabłonowski, wespół z hetmanem polnym Mikołajem Sieniawskim, złożyli meldunki o gotowości wojsk do przeglądu i spotkania z cesarzem. Bardzo zadowolony z powitania Król przejechał wzdłuż frontu oddziałów na czele swego orszaku pozdrawiając zwycięskich żołnierzy. Towarzyszyli mu obaj hetmani na świetnych koniach, odziani w zbroje husarskie prezentowali się nad podziw okazale. Wszystkie chorągwie i regimenty stały w pełnym uzbrojeniu, pod swoimi sztandarami i bojowymi proporcami. Husaria wyróżniała się ponad wszystkie inne jak niebiański huf archaniołów. Przed zbliżającym się Królem pochylały się do ziemi wszystkie znaki. Namiestnicy i rotmistrzowie migotali
szablami w salutach. - Czołem waszmościom! - odpowiadał na pozdrowienia Król. –„Czołem”! wrzeszczało zwycięskie żołnierstwo, mocno już przerzedzone śmiercią, ranami i chorobami. Ale tak jeszcze potężne i sprawne, że bodaj na koniec świata mógłby z nim iść. Nadto syte krwi tureckiej i czujące radość spełnienia świętej misji, dla której tu przybyło. W orszaku królewskim, prócz obu hetmanów, generała Kątskiego, kilku najważniejszych pułkowników i reprezentantów koła wojskowego, obecny był także Jakub Sobieski i bracia Wołodyjowscy. Obaj wystrojeni jak paziowie, hasali w pobliżu na swym cudnym koniku. Cała grupa prezentowała się przepięknie i tak godnie, że wojsko było niezmiernie dumne ze swojego Króla, hetmanów i dowódców. Jeden tylko mocno spóźniony niby-dygnitarz, w ostatniej chwili dołączył do orszaku i zaraz struchlał na groźne spojrzenie Króla. Był to pan Bonifacy Koryciński, który także chciał się wystroić jak należy na to historyczne spotkanie, aby Królowi wstydu nie przynieść wobec cesarza i gromady cudzoziemców. Tyle, że nie miał w co. Wystąpił więc w starych łachach, nieco po bitwie oczyszczonych i wytrzepanych. Teraz pod spojrzeniem królewskim aż się skurczył w sobie. Szkapinie swej wodze mocno skrócił i trwał na końcu dworskiej grupy, potulny jak trusia. Dobrze pamiętał nauki królewskie udzielane mu wczesnym rankiem, z wymownym udziałem leszczynowego kijaszka. Choć ostatni w królewskim orszaku, to jednak także kroczył po rzuconych pod kopyta królewskiego Pałasza tureckich znakach i sztandarach, depcząc je z pogardą. Mimo woli z każdym końskim krokiem głowę coraz hardziej zadzierał i znów pożałował, że w tej historycznej chwili nie miał przy sobie gigantycznej szabli Kara Mustafy. W czas jednak znów się zmitygował, szepcząc sentencjonalnie: - Niech skromność moja buduje wielkość moją – tłumaczył sam sobie. I wynosi ponad innych. Po dłuższej chwili oczekiwania dostrzeżono w oddali zbliżający się orszak cesarza Leopolda I. Stubarwna kawalkada zbliżała się od Dunaju, gdyż dla bezpieczeństwa i wygody spławiono się barką aż z Krems. Król sam, jak i towarzyszący mu godni reprezentanci rycerstwa, już z daleka rozpoznawali sylwetki obu walecznych książąt: - Karola Lotaryńskiego i Georga Waldecka, a także znajomych elektorów i generałów. Ci jednak trzymali się nieco z tyłu orszaku, gdyż przy cesarzu asystowali jego ministrowie i doradcy. Cesarz Leopold I - głowa Cesarstwa Rzymskiego Narodu Niemieckiego, dosiadając przecudnej urody konia o jagnięcej, główce i bajecznie długiej, falistej grzywie, wysforował się nieznacznie przed swój orszak. Przytrzymując jedną ręką ogromny kapelusz z piórami, osadzony na spadającej do połowy piersi czarnej peruce, zbliżał się z wolna, jakby zwlekając z powitaniem. Odziany był
w wielobarwny strój z niezliczonymi wstęgami, guzami, pętlicami i zapięciami, które powiewały i podrygiwały przy każdym ruchu konia. - Ależ to prawdziwy błazen... - wyrwało się nieopatrznie panu Korycińskiemu, lecz zaraz sam, bez niczyjego skarcenia, trzepnął się po gębie i już nic nie gadał, mimo że wygląd cesarza coraz bardziej go śmieszył. I nie tylko jego. Cesarscy dostojnicy także byli ubrani dziwacznie, jak na polskie gusty, lecz to pewnie była ichnia, austriacka elegancja i moda. Cesarz zachowywał na twarzy wyraz pogardliwej wyniosłości, a jego dolna warga, już z natury wydatna, przy każdym kroku rumaka opadała i wznosiła, jakby coś do swego konia nieustannie gadał. Król Jan III, spokojnie prowadząc Pałasza rysią, wyprzedziwszy nieco swą asystę, zwolnił aż do stępa i kiedy dzianet cesarza miał się zetknąć głową swoją z głową rumaka królewskiego, obaj monarchowie stanęli, mierząc się oczyma. Obaj jednocześnie unieśli ręce i pokłonili się sobie - cesarz Leopold kapeluszem, Król Sobieski, czapką z przebogatym zapięciem i wiązką sokolich piór. Cesarz pierwszy zabrał głos piękną łaciną pozdrawiając i dziękując Królowi Sobieskiemu za skuteczną pomoc. Największy monarcha Europy z tytułem cesarskim, pochodzący z wielkiej i starodawnej dynastii, dawał jednak do zrozumienia swoim zachowaniem, że Król Sobieski jest tylko monarchą elekcyjnym, a nie dynastycznym, przeto znacznie tańszym. Ufryzowaną głowę dumnie zadzierał, dolną wargę wydymał jeszcze bardziej. Pan Koryciński o mało nie parsknął głośnym śmiechem. Król Jan Sobieski nie zwracając uwagi na wyniosłe zachowanie cesarza, odpowiedział piękną łaciną: - „Rad jestem wielce, panie bracie, żem ci mógł te skromną rzecz uczynić...” Nazwanie pierwszą osobę w Cesarstwie Rzymskim Narodu Niemieckiego „bratem" wzburzyło nieco cesarza Leopolda I, a ministrów jego wręcz oburzyło. Król Sobieski uprzejmymi słowy przedstawił cesarzowi swego syna Jakuba, wyjaśniając, iż tenże w bitwie z szablą w ręku po równo z żołnierzami stawał. Jakub zdjął przed cesarzem swą oficerską czapkę i skinął po wojskowemu głową, oddając pełen szacunku ukłon. Nieodstępujący królewicza Jakuba obaj bracia Wołodyjowscy, naśladując swego komendanta, także zdjęli przed cesarzem wojskowe czapki i pochylili w ukłonie swoje ogniście rude głowy. Wielu z cesarskiego orszaku znało ich już dobrze. Ale cesarz w tym momencie nawet nie spojrzał na Jakuba i odwróciwszy w bok twarz udawał, że pierworodnego Sobieskich nie dostrzega. Był to ze strony cesarza akt świadomy i wielkiej politycznej wagi, gdyż doradcy donosili mu o tajnych zamierzeniach Króla Sobieskiego wyniesienia Jakuba do grona monarszego przez mariaż z arcyksiężniczką austriacką. Niewątpliwie stało się to za podszeptem austriackiej kamaryli dworskiej, gdyż cesarz Leopold sam był władcą ludzkim i łagodnym, choć wojennikiem raczej
mizernym. Cesarska pogarda ubodła jednak Króla Jana do żywego i od tego momentu przed natychmiastowym odejściem powstrzymywało go tylko staropolskie uszanowanie dla gościa, kimkolwiek by nie był. Ale po raz pierwszy pożałował polskiej krwi rozlanej na wiedeńskich polach. Pomyślał też, że bodaj by się spóźnił z odsieczą i na miejscu stolicy cesarskiej zastał martwe pogorzelisko i wtedy dopiero, na łatwiejszych do pokonania Turków uderzył. Albo, że już spod Tulln nie zawrócił polskiego wojska do kraju. Inaczej by cesarz wtedy tańczył, wraz ze swą bezczelną kamarylą. Nie czas było jednak aby odpłacić cesarzowi pięknym za nadobne. Ale Król już wiedział, co sądzić o propozycjach Imre Tokoliego - dowódcy antyhabsburskich powstańców węgierskich, którego dwaj zaufani posłowie ku niemu podążali. A i korona świętego Stefana, oczekiwała na głowę godnego władcy nad Madziarami. - Jeszcze nie wiadomo, mości Leopoldzie - pomyślał Jan III - czy nie popełniłeś właśnie teraz swego największego błędu, lekceważąc zwycięskiego władcę dwóch wielkich narodów. Król Jan pragnął teraz tylko, aby chociaż spracowane polskierycerstwo i żołnierstwo zostało w uczciwy sposób uszanowane przez Cesarza. By się dowiedziało, że doceniono jego wielką robotę dla rakuskiego kraju, Europy i chrześcijaństwa. Lecz Cesarz Leopold, nieustająco wydymając dolną wargę, kiwał tylko lekko głową, gdy Król Jan przedstawiał mu hetmana wielkiego Stanisława Jabłonowskiego, hetmana polnego Hieronima Sieniawskiego, generała Marcina Kątskiego, najdzielniejszych dowódców, którzy podjeżdżali pięknie czapkując i skłaniali głowy w żołnierskim ukłonie. Doradcy cesarscy, trzymający się o pół kroku za Leopoldem, czuwali i podszeptywali, aby bardziej szczerym słowem czy gestem nie okazywał Polakom zbyt wielkiej wdzięczności. * Pan Koryciński, którego ogromnie paliło w gardle od kurzu i upału rozglądał się za jakimś napojem. Zauważył niedaleko obszerny namiotek bez ścian, jakby sejwan Kara Mustafy, gdzie stały oszronione dzbany z najprzedniejszymi trunkami. I już kombinował jakby się do nich dobrać. Jednak oburzony zachowaniem Austriaków, oczu z cesarza nie spuszczał. Kiedy dostrzegł, że cesarz nawet nie dotykał ręką kapelusza, aby polskich dowódców uhonorować, tego było golibrodzie już za wiele. Sławnemu zwycięscy spod Pypki i Schweinefeld, owemu który pierwszy krew przelał w tej świętej wyprawie, zawrzała oburzona krew sarmacko-rycerska. Żeby kwiatu rycerstwa Rzeczypospolitej choć kapelusza nie
ofiarować!? Nie czapkować ni razu!? Ręką nie skinąć, dobrym słowem nie obdarzyć!? - Czekajże, ty austriacki bufonie - powiedział niemal głośno. - Już ja cię dobrych manier nauczę! Mojego Króla i Pana żeś spostponował! Także jego syna Jakuba, który życie w twojej obronie stawiał!? Za to mnie sobie popamiętasz... Przepchnął się koniem pomiędzy idącymi do powitania rotmistrzami husarii i wykorzystawszy krótki moment, kiedy nikogo akurat przy cesarzu i Królu nie było, sam do nich szybko dojechał. Stanąwszy dokładnie na przeciwko Króla Jana, czapkę swą oficerską z głowy zerwał, błysnął poznaczoną “krzyżykiem Wołodyjowskich” tonsurową glacą i mocno skłoniwszy ją przed Królem, najgłośniej, jak tylko potrafił zameldował: - Wasza Królewska Mość, melduję posłusznie, że wedle królewskiego rozkazu, poczęstunek pod sejwanem już gotowy!!! Po czym ukłonił się nisko jeszcze raz, czapę na spocona glacę nacisnął, aż mu opadła na zezowate ślepia. Potem spojrzawszy spode łba na cesarza Leopolda, lekko mu głową skinął, jak pospolitemu oficerkowi. Konia zawrócił i odjechał wąsa dumnie podkręcając. Król Sobieski zdrętwiał z wrażania. W gromadzie cesarskiej asysty aż zawrzało z oburzenia. Natomiast polscy oficerowie gryźli wargi, by śmiechem nie parsknąć. Cesarz zaczerwienił się i długo spoglądał za panem Bonifacym, jakby się czegoś po tej manifestacji domyślał. Lecz jeszcze nie pojmował, o co chodzi. A wzburzony i okrutnie spragniony golibroda, podjechał do namiotu bez ścian, gdzie mu służba - widząc co uczynił nalała wielki kielich chłodnego wina. Wzburzony golibroda puchar ostrożnie do warg podniósł, olbrzymi nochal nad szlachetnym trunkiem zawiesił, jakby delektując się bukietem zapachu, i - nim by ktokolwiek choć ćwierć pacierza odmówić zdołał - wytrąbił łapczywie aż do dna. Król Jan III, nie wiedząc jak zareagować na bezczelny postępek Korycińskiego, kontynuował prezentację podchodzących oficerów i dostojników ze swojej świty, a skończywszy zaprosił cesarza do cienistego namiotu. Ten jednak jakby zawahał się i, zwróciwszy uwagę na uszeregowaną husarię, do niej skierował swojego konia. Król mu po lewicy asystował i wyjaśniał cóż to jest za formacja. Polska, dumna husaria ustawiona chorągwiami, prezentowała się tak wspaniale jak żadne inne wojsko na świecie. Cesarska ciężka rajtaria i pancerni kirasjerzy ani się równać z nią mogli. Mając teraz po zdobyciu stadnin tureckich w bród koni, podobierano sobie do przeglądu wierzchowce tak, że każdy oddział miał inną maść rumaków. Rycerstwo Rzeczpospolitej od króla Stefana Batorego, przez ostatnie sto lat, nieustannie doskonaliło zarówno wyposażenie bojowe, jak i stroje, które teraz aż oczy rwały z zachwytu. Kto ich po raz pierwszy ujrzał sądził, że to nie zwykli, ziemscy ludzie, lecz skrzydlaci archaniołowie. Z podziwu i od skrywanej zawiści
cesarz znów wydymał dolną wargę. Jechał z Królem wzdłuż równo ustawionego rycerstwa. Chorąży pierwszego oddziału pochylił tak nisko przed nim chorągiew znak najlepszego oddziału, że dolną krawędzią zdobnej materii musnął ziemię przed stopami cesarskiego konia. Cesarz Leopold, zaskoczony polskim obyczajem wojskowym, chwilę zatrzymał się i już chciał ręką dotknąć kapelusza albo nawet zdjąć z głowy. Zyskałby tym ogromną sympatię całego rycerstwa. Jednak pierwszy minister, który tuż za cesarzem postępował, z tyłu za rękę go powstrzymał, szepcząc do ucha, że cesarzowi nie uchodzi, uchylać kapelusza przed osobami nie korowanymi. Cesarz więc podjechał do drugiej, najbardziej skrwawionej chorągwi husarskiej rotmistrza Zbierzchowskiego. Ten tylko energicznie szabli dobył, wedle obyczaju honory wojskowe Cesarzowi oddając. Chorągwi jednak pochylić nie pozwalał, póki Leopold oddziału nie oczapkuje. Polscy husarze byliby Leopoldowi I oddali wszystkie należne cesarzowi honory; byliby mu nawet zakrzyknęli, jak to czynili na popisach. Lecz jeśli ktoś nimi gardzi, oni też potrafią się dumnie zachować. I za przykładem chorągwi królewicza Aleksandra już żaden z husarskich znaków przed Cesarzem chorągwi nie pochylił. Rotmistrzowie nawet szabel do salutu nie wyjmowali, a tylko po wojskowemu kiwali głowami. To właśnie pan Koryciński rotmistrzom husarskim dał doskonały przykład, jak należy postąpić z kimś, kto szacunku dla krwi przelanej, ani wysokiemu urodzeniu polskiego rycerstwa okazać nie potrafił. Niejeden z bojowej szlachty za to mości Bonifacego, choć niepewnego pochodzenia, serdecznie by uściskał, bratem w szlachectwie nazwał, przyjaźń ofiarował i do kompanii przyjął. Cesarz Leopold, zaintrygowany dziwnym zachowaniem chorążych i rotmistrzów husarskich, zwrócił się uprzejmymi słowy do Króla, czy mogliby ci rycerze pokazać, jak walczą tymi ogromnym kopiami. Pytał też, do czego służą owe skrzydła na plecach. Król natychmiast wydał dyspozycje hetmanowi Jabłonowskiemu, aby dwie nieużyte w boju chorągwie wytypował i pole do pokazu wyznaczył. Zarządził także, aby tylko pierwsze szeregi dwu husarskich chorągwi naskoczyły na siebie w biegu i bezpiecznie minęły nastawionymi kopiami. Można by do pokazu ustawić w rzędach słomiane manekiny pieszych lub jezdnych, z którymi husaria ćwiczyła zwykle na majdanie. Król jednak wiedział, że cesarz raczej dla efektu i atrakcyjności widowiska o prezentację poprosił, niż z potrzeby poznania kunsztu wojennego. Co najmniej pół godziny musiało upłynąć nim szyki odpowiednio sprawiono. A ponieważ oba monarsze orszaki były w pobliżu cienistego sejwanu, z wystawionym w dzbanach chłodnym winem i miodem, toteż wszyscy dostojnicy pozsiadali z koni i udali się tam, by choć na chwilę zażyć ochłody w spiekocie znojnego dnia.
- - -
Rozdział 6
Pan Koryciński, wydychając z siebie upał i wielkie na cesarza wzburzenie, ukryty za filarkiem cienistego namiotu, pomiędzy stołami z napitkami i owocami, coś ukradkiem kombinował z cynowym dzbanem i dorodnymi jabłkami ułożonymi w piramidkę na srebrnej tacy. Starał się przy tym usilnie, aby nikt jego manipulacji nie dostrzegł. Skończywszy, napełnił dzban winem i odstawił, a jabłuszka ułożył na tacy w taką samą efektowną piramidkę. Dołożył do nich małe nożyki do obierania owoców ze skórki. Będąc gotowy nasłuchiwał, czy go Król nie wzywa do siebie. Niemal tak, jak Piętka-Redar nie wiedział, lecz czuł, że będzie jeszcze potrzebny. Ba, nawet niezbędny... Król Sobieski, posadziwszy cesarza na honorowym miejscu, sam także miejsce obok zajął i zaprosił pozostałych gości, aby skosztowali polskich napitków. Służba szybko kielichy wszystkim chętnym napełniała. W nieco swobodniejszej atmosferze polski Monarcha zachęcał cesarza, aby i on czegoś z napojów, czy owoców skosztować raczył. Proponował sławne stuletnie miody staropolskie z królewskiej piwnicy w omszałych, statecznych gąsiorach. Czający się za filarkiem pan Bonifacy nagle zadygotał jak osika, bo usłyszał swoje nazwisko wypowiadane przez Króla tak głośno, że go słyszano wokoło: - Hej, mości podczaszy Koryciński, a nalejże nam po kielichu tego zacnego półtoraka, cośmy go próbowali onegdaj! Pan Bonifacy swoje różnokolorowe ślepia wybałuszył, bo własnym uszom nie dowierzał, że go Król Jan III dygnitarskim mianem podczaszego nazwał. Zezował jednym okiem na Króla, drugim na cesarza, ale tylko przez mgnienie nie wiedział, co uczynić. - Niechże i jego cesarska mość skosztuje największego polskiego specyjału -
podniesionym głosem wyraził życzenie Król, nawet nie patrząc na golibrodę Korycińskiego. Ale ten, rezon swój na powrót odzyskawszy, jak sarna skoczył na mocno wygiętych pod ciężarem ogromnego brzuszyska nogach i już chwycił w prawicę jeden z największych dzbanów. W lewicę zaś jednocześnie dwa wielkie, kryształowe puchary. I zaraz na oczach cesarskich dokonał zadziwiającej sztuki. Z jednego dzbana lał jednocześnie dwoma strumieniami nieomylnie trafiając do obu kielichów. Pozłocista, migocząca bursztynowo patoka, jak przecudna tęcza toczyła się półkolistymi wstęgami... Napełniwszy oba zdobne roztruchany, podał je z niskim ukłonem obu monarchom. Ci, zachwyceni pokazem zamoczyli w aromatycznym płynie spragnione usta. Cesarz dolną wargę wydął bardziej niż zwykle i długo rarytet próbował, świdrując małymi oczkami złocisty płyn, analizując smak i aromat “polskiego złota”. Posmakował śmielej jeszcze raz i oddał kielich podczaszemu Korycińskiemu, a ten niewiele myśląc, wychylił go duszkiem do dna, grzdykając rozgłośnie, aż się rozlegało. Oficerowie świty cesarskiej, którzy nigdy nie potrafiliby za jednym zamachem “wygolić” ani połowy pucharu, obdarzyli pana Bonifacego obfitymi brawami - mało w Polsce wówczas znanymi. Zachęcony tym pan Koryciński zerwał czapkę z głowy i roztrzaskał kryształowe szkło o swój łysy czerep, poznaczony szablami Wołodyjowskich. Dostał za to jeszcze większe brawa, które zabrzmiały jakby stado gołębi zrywało się do lotu. Z wrażenia wychylił także oddany mu królewski, niedopity kielich i roztrzaskał tak samo, jak cesarski. Po spełnieniu dwóch pucharów wystałych trunków stał się w pełni sobą. Jako nowo mianowany podczaszy królewski wyrósł znacznie, gdyż był to wielki fawor w Rzeczypospolitej. Przez to też zapomniał o swoich porannych rozterkach i leszczynowym kijku Króla Jegomości. Pożonglowawszy kilkorgiem najdorodniejszych jabłek, rzucając nimi aż pod daszek sejwanu - poczęstował nimi cesarza, Króla i obojga książąt. Dał po jabłuszku również innym dostojnikom, w tym i generałowi Goltzowi, który najbardziej interesował się wyczynami mości podczaszego. Każdy z dostojników otrzymał także srebrzysty nożyk do obierania skórki i zachęcił, aby sami piękne owoce obrali, ale tak, aby skórka pozostała w nieprzerwanym pasemku. Przedtem nad każdym wyczyniał rękoma jakieś tajemnicze “hokus-pokus”. Kiedy cesarz, z uśmiechem rozbawienia, rozpoczął obieranie jabłka, za nim poszli w ślad inni dostojnicy. Król z niepokojem spoglądał na swego golibrodę, czy bestia nie za bardzo ośmieszy cesarza, cesarską świtę i jego samego? - Tym razem wybatożę do krwi, tego zezowatego błazna... - pomyślał A potem przepędzę od siebie raz na zawsze!
Każdy obierający przekonał się sam, że skórka nie była przerwana, a jabłuszko w środku podzielone na dwa, na trzy, na cztery, a nawet na pięć części... Wywołało to prawdziwy zachwyt zgromadzonych. Rozległy się znów rzęsiste brawa i nawet wiwaty. Wścibski generał Goletz, domagał się stanowczo ażeby mu wszystkie sekreta tego „hokus-pokus” wyjawić. - Albo z diabłem spółka, albo perfidne oszukaństwo! - pokrzykiwał gromko. - Takich jabłek na całym świecie nie ma! Cesarz zachwycony sztuczką, nie wydymał już tak dolnej wargi i odgryzł kawałek jabłuszka, by sprawdzić czy prawdziwe. Inni ciekawie oglądali paseczki łupin, czy gdzieś nie noszą śladów przecinania i sklejania. - No gadajże, panie Koryciński - domagał się coraz głośniej ciekawski generał Goletz. - Na czymże te tajemne arkana sztukmistrzowskie polegają!? Czary jakieś diabelskie czy z piekłem spółka. - A czy to waszmość generale chcesz służbę wojskową u Jego Cesarskiej Mości porzucić i za sztukmistrza się na dworze Króla Jana III zatrudnić!? - spytał Goltza pan Bonifacy. Obecni dostojnicy wybuchnęli takim śmiechem, jak pospolite żołnierstwo wybucha, gdy je z nagła coś rozbawi. Rechotał nawet cesarz, popiskując zabawnie. Z tej wielkiej uciechy poufale klepnął pana Bonifacego po ramieniu. Generał Goletz klnąc w żywy kamień i czerwieniąc się z oburzenia, wycofał się na tyły cesarskiej świty i tam złość z siebie wydmuchiwał, rozgłośnie sapiąc i chrząkając z wściekłości. Król spojrzał wymownie na Korycińskiego, a ten zrozumiał, że znów przesadził i chciał wycofać się w głąb namiotu, by zniknąć z królewskich oczu. Ale sam cesarz zagadnął go, pamiętając widocznie o wcześniejszym “czapkowym” incydencie: - A czemuś to waszmość podczaszy, czapki przede mną nie zdjął, jak inni!? A przed swoim Królem czapkę zdjąłeś?! - Boś, Wasza Cesarska Mość naszych bohaterskich żołnierzów tudzież chorągwi nie czapkował za ich trud bitewny i krew w obronie Wiednia przelaną. A się ze wszech miar godziło. - Tak waszmość gadasz? - Król nasz, Jan Trzeci Sobieski zawsze wojsko zwycięskie czapkuje dla chwały, honoru i szacunku. Nawet gdyby to cudzoziemskie, niemieckie czy austriackie były... - I pewnie przez to, żem wojska nie czapkował, to się mi chorągwiami nie kłaniano!? - Nie inaczej, Wasza Cesarska Mość! - To dlaczego mnie nie uprzedzono o takim obyczaju!? - Spytał podniesionym głosem, patrząc groźnie na swoich ministrów i doradców. - Dziś już
mi żadnych rad proszę nie dawać, sam wiem jak wobec zasłużonych żołnierzy postępować! Król Sobieski aż z wrażenia wstał z miejsca, spojrzał z podziwem na pana Korycińskiego i przez zęby wycedził: - Koryciński!!! Znowu swoje zaczynasz!? Pan Koryciński zaraz uprzytomnił sobie, że znów “przed gospodarza polazł”. Wycofał się czym prędzej i z duszą na ramieniu chyłkiem wróciwszy do obozowiska, zaszył się miedzy wielkimi tobołami Kiemliczów i Pafnucego Gułły. - Boże Jedyny a Miłosierny... - wyszeptał, czując napływającą falę śmiertelnego lęku. - Czyż ja już nigdy w życiu nie zmądrzeję? Z tą myślą, poczuwszy w czubie moc królewskich napitków, zasnął głęboko snem sprawiedliwego. Przez to też nie mógł wiedzieć, że dumny Cesarz Rzymski Narodu Niemieckiego w tym dniu czapkował wszystkie polskie oddziały jazdy i piechoty. Nawet ćwierć chorągiewkę żydowską i czambulik Tatarczyków, wodzący jeńców tureckich. I żaden z ministrów ręki Cesarzowi już nie wstrzymywał... Tymczasem Królowi dano znać z pola, że chorągwie husarii są już do popisu gotowe, przeto całe towarzystwo, przerwawszy miłą degustację napitków pod cienistym namiotkiem, dosiadło koni i udało się na pokaz. Kiedy Cesarz wraz z Królem zajęli najdogodniejsze miejsca, hetman buławą dał rotmistrzom znak. Obecni ujrzeli stojące daleko na przeciw siebie dwa stukonne szeregi skrzydlatych, dla przyjaciół - anielskich, dla wrogów piekielnych jeźdźców Rzeczpospolitej. Był to wybór rycerstwa, którego już nigdy potem Polska wystawić nie zdołała. Dwaj rotmistrzowie z trębaczami i chorążymi po boku, okryci wedle starodawnego obyczaju szaro-brązowymi burkami - każdy z buzdyganem w prawicy i z podwiniętym ponad łokieć rękawem - dali znak i oba szeregi ruszyły ku sobie... Najpierw powoli, stępa, po kilkunastu krokach wchodząc w miarowy kłus, a następnie w powolny, akcentowany galop, tak zwaną “rysią”. Wzmógł się charakterystyczny odgłos dudnienia końskich kopyt aż ziemia pod nimi drgała, a wraz z tym chrzęst husarskiego oporządzenia i poszum skrzydeł. Zamknąwszy oczy rzekłbyś, że to nie pędzi konnica, lecz walił się z ogłuszającym hukiem starodawny bór pod tchnieniem huraganu. Doświadczeni wojskowi cesarscy szczęśliwy byli, że to nie oni muszą stawać na przeciw tego szalonego wichru. Z “rysiej” przeszli jednocześnie w jeszcze szybszy galop, który wkrótce stał się cwałem. Szybszy od niego - gdy już rumaki brzuchami niemal po ziemi szorują - był przecwał, bezpośrednio poprzedzający uderzenie w kolumny przeciwnika. Będąc na kilkanaście skoków od siebie, oba zbliżające się skrzydlate szeregi, pochyliły do poziomu swoje dwunastołokciowe husarskie „drzewa”, składając je
„w pół końskiego ucha”. I jak jeden, niczym w prawdziwej bitwie zawrzasnęły: „Bij, zabiiiij”!!! i – „Jezuuu, Mariaaa”!!! W największym pędzie rozhukane konie minęły się obok. Zaraz potem kopie dla bezpieczeństwa zostały wzniesione do pionu i konie jednocześnie zwolniły, by przejść ponownie w kłus i stęp. Świadczyło to o arcymistrzowskim kunszcie jeździeckim husarzy. Hetman wielki Stanisław Jabłonowski mimo krótkiego czasu, przygotował ten pokaz znacznie bogaciej. Husarze mieli zaprezentować cesarzowi jeszcze więcej ze swego mistrzostwa bojowego. Po pierwszym nawrocie naskoczyć znów na siebie i użyć koncerzy w pozorowanej walce, a za trzecim nawrotem dobyć pistoletów ładowanych nie kulami, ale podwójnymi przybitkami i dać salwę. Na koniec miała być defilada z pochyleniem znaków. Zaszły jednak wydarzenia, które zniweczyły te piękne plany. Pierwszy okrzyk dwustu husarskich gardeł był tak potężny, że austriackie rumaki postraszyły się i ogromne zamieszanie uczyniły w szeregach cesarskiej świty. Niektóre poniosły w pole na oślep kilku dostojników. Niejeden z nich wypadłszy z siodła mocno potyrał w piachu swoje modne odzienie, strojne w piórka i kolorowe wstęgi. Cesarski rumak, choć łagodny jak jagnię, dla większego bezpieczeństwa trzymany przy pysku przez dwóch kolorowych jak rajskie ptaki paziów, wyrwał się im z rąk i wspiął aż do pionu. Śmiertelnie przestraszony cesarz zapiał cienkim głosem i wczepiwszy się w końską grzywę, walczył rozpaczliwie o utrzymanie się na końskim grzbiecie. Gdyby spłoszony rumak zwalił się na grzbiet, zmieniłby austriackiego Cesarza w krwawy placek. Ale śliczny bułanek nie opadł jednak na grzbiet, tylko z przestrachu trwał w niebezpiecznym spięciu, wykonując niemal cyrkowy piruet. Bracia Wołodyjowscy, widząc co się dzieje, spięli swojego sarniego konika i ten, bynajmniej nie z przestrachu, ale z wyćwiczenia, również zatańczył na tylnych nogach obiegając cesarskiego rumaka dookoła. Chłopcy w tym czasie, nie wiadomo jak, znaleźli się po obu stronach końskiej szyi, stojąc rumakowi na piersiach. Jednocześnie tak zakręcili swym rumakiem, że Michał - mający Cesarza po prawicy, chwycił przestraszonego bułanka za uzdę przy pysku i spowodował, że przednimi nogami opadł na ziemię. Sam zaś owinąwszy się wokół końskiej szyi, znalazł się znów w siodle za plecami Jerzego. Kto z cesarskich mógł zdarzenie obserwować, nie potrafił nawet zrozumieć, jak się to stało. Ale za to od razu rozpoznano w braciach Wołodyjowskich owego legendarnego “Szejtana” z Lechistanu, o którym po bitwie było tak głośno. Niewielu wówczas w to wierzyło, lecz teraz mogli się naocznie sami przekonać, że tylko oni jedni mogli pokonać czarnoskórego mocarza Półksiężyca – sławnego mameluka Idmaha. Przerażony Cesarz, już nie czekał na nic, tylko sam pierwszy kapelusz
uchylił, oddając pokłon wszystkim polskim rycerzom i Królowi jednocześnie, potem odjechał pośpiesznie w kierunku Wiednia, do którego, już jako zwycięski władca, miał tryumfalnie wkroczyć. * Kroniki nie zachowały informacji o tym „tryumfalnym” wjeździe, natomiast ludność w jakiś czas potem ustawiła pod miasteczkiem Schwechat wielki głaz jako pamiątkę spotkania obu monarchów. Głęboko ryty napis łaciński głosił wszem i wobec: „Anno Gloriosi Imperii Leopoldi I (..) - 15 Septembris Anno Domini 1683 ...”, a co w całości po polsku znaczy: „W roku 26 pełnego chwały panowania cesarza Leopolda I - 15 września AD 1683 na tym miejscu zeszli się w przytomności elektorów, książąt i licznego orszaku magnatów, dowódców i szlachty dwaj najwięksi monarchowie Europy: Leopold cesarz rzymski i Jan III król Polski, po szczęśliwym wyzwoleniu Wiednia oblężonego przez niezliczone wojska barbarzyńców, które rozproszyli zdobywszy wszystkie działa, składy prochu, broni; w obliczu zwycięskich wojsk, pośród wzajemnego szczęścia i pozdrowienia.” Nikt jednak nie docenił i nie uwiecznił w kamieniu imienia Bonifacego Jana Leona Korycińskiego z Koryt Wielkich, który jak arbiter elegantiarum między cesarzem a polskim żołnierstwem, sprawił się arcygodnie, choć Królowi kolejny raz okrutnie się naraził. A kiedy obaj władcy zajęli się już oddzielnie sprawami polityki i strategii wojennej, onże - zapomniany bohater historycznego spotkania wyparowawszy z siebie znaczną ilość mocy wina i miodu, dopiero pod wieczór ocknął się z drzemki. Długo zbierał rozbiegane myśli, z których pierwszą była taka, jak przed zaśnięciem: - „Boże Miłosierny, czy ja jeszcze kiedyś w życiu zmądrzeję, choćby i na starość!?” Widać jego podświadomość przez cały czas mocowała się z tym zagadnieniem i uporać się w żaden sposób nie zdołała. - No to teraz już naprawdę po mnie... - myślał. przypominając sobie wszystkie swoje wyczyny tego fatalnego dnia, a cały świat mu się znów szaleńczo zakręcił, jak onegdaj na Kahlenbergu. A głowa omalże się nie rozpukła. - Panie Boże jedyny, jest jeszcze tyle wina do wypicia - odmawiał jak słowa pokornej modlitwy. - Zlitujże się nad grzesznym synem swoim, a pieszo się do Częstochowy ofiaruję, co środy suszył i pościł będę. Już nigdy i przenigdy więcej nie będę pouczał nikogo. W pokorze i skromności żyjąc tylko chlebem i wodą. Daruj mi więc Panie Boże, choć ten najostatniejszy raz...
Wiedział, że znów Króla ośmieszył i przekroczył wszystkie progi królewskiej wyrozumiałości. Na dodatek nie przed jakimś tam generałem, czy choćby księciem, ale przed samym Cesarzem. I nic to nie umniejszało winy, że tylko Narodu Niemieckiego. Takich przewin nawet najcierpliwszy święty by mu nie przebaczył, a cóż dopiero porywczy Król Jan III Sobieski. - Nic, tylko ostatnia chwila moja nadchodzi. Panie Boże Jedyny, azaliż już koniecznie musi być po mnie!? Sam sobie pokutę naznaczę, żyć w cnocie będę. A jeśli się wykaraskam z tej bryndzy, to już się nie zapomnę! Nawet po pijanemu... Zmęczony wysiłkiem myślowym pan Bonifacy usiadł, podparł głowę na łokciach i tak trwał odrętwiały. Nie interesowały go nawet głośne sprzeczki Pafnucego Gułły z obu Kiemliczami. Choremu z chciwości Gulle, domagającemu się łupów zabranych mu jeszcze pod Pypką, obaj Kiemlicze hardo tłumaczyli, że nic mu się nie należy, bo się na bitwę spóźnił i szabli nie dobył. Widząc, że nie zdoła braci przekonać, Gułła sprytnie zmienił taktykę. Przekładał bliźniakom cierpliwie aby mu swoje łupy oddali w depozyt. On zaś, zdobyczą się rzetelnie zajmie i nie tylko niczego nie uszczknie, ale ją godnie pomnoży... - Na bogaczy przy mnie wyjdziecie - obiecywał solennie. Mimo wielu solidnych argumentów i na to nie chcieli się zgodzić. Więc przechera ponownie zmienił taktykę, doradzając gamoniowatym bliźniakom oryginalnie: - A ja wam powiadam panowie szlachta, nie ciągajcie się po wszystkich krajach z takimi tobołami! To zbyt smakowity kąsek dla rozbójników. Najlepiej wszystko od razu przepić - perorował z wielkim przekonaniem. - Bo co przepite, to nie zbyte i wasze jest już na wieki wieków. Ani wojna, ani żaden sekwestrator niczego przepitego zabrać wam nie zdoła. Żaden ogień, żadna powódź, zaraza ani starostowie jurydyczni niczego wam nie wezmą. Co w twoim brzuchu, to już twoje zuchu! Jak brat wam to przekładam, niczego za poradę nie żądając... Kiemlicze skrobali się w kołtuny, spoglądali jeden na drugiego i deliberowali z mozołem, aż im się czoła marszczyły. Jednak bez stryja Korycińskiego byli bezradni jak dzieci. Żeby chociaż stryjko przemówił za nimi choć jedno słowo. - Prawda jest, jak Bóg na Niebie, że co przepite, to nie odebrane – przyznawali rację, ale zdecydować się nie mogli. Pan Koryciński choć słyszał to wszystko, nie myślał wtrącać się hultajstwu do interesów. Ani z Gułły, ani z obu Kiemliczów nie miał faktycznie żadnego pożytku. I nie o jego zdobycz się ze sobą handryczyli, a o swoją. To co mu tam. Niech się nawet o te przeklęte łupy szablami poszczerbią. - Najgorsze jest to, że jak wrócicie do kraju - wytaczał nowe argumenty sprytny Gułła - zaraz się krewni albo sąsiedzi zwiedzą i dalejże procesy wznawiać, spory sądowe podsycać, aby odszkodowania wyższe uzyskać. Słyszałem ci ja
o Jaworskich z Jawora i Rzędzianach z Wąsoszy, co to się siedemdziesiąt lat procesowali o polne gruszeczki, co spadały na miedzę. - I z torbami wszyscy poszli. Nie pomogły nawet łupy na kozakach przez najmłodszego z Rzędzianów zdobyte. I to samo was czeka, jeżeli mnie nie posłuchacie. - U nas żadnych gruszków ni ma, bo ociec wszystkie wycieli, aby jakiejsiś niezgodności między sąsiadami nie było... - odpowiedział rezolutnie Damian. - A widzicie! Jednak przedtem mieliście ostre spory z sąsiadami. - dowodził Gułła. - Mielim, krynico, ale się sąsiadów też wycięło razem z gruszkami, to i już sporów nijakich ni ma - wyjaśnił Kosma. - Choć przez kondemnatki starosty jurydycznego uchodzić z majętności musielim sieroty niewinne... - Do końca wyjaśnił sprawę Damian. Wobec takich kontrargumentów nawet sprytny Gułła musiał na razie ustąpić, obiecując sobie w duchu do tematu wrócić, kiedy Kiemliczów rozmiękczy suto podlewanym poczęstunkiem. Zwłaszcza, gdyby się udało jakimś sposobem dobrać do zakopanych w okolicy Tulln beczek z winem pana Szczeszcza. Za to pan Koryciński, wziąwszy pod uwagę wszystkie okoliczności, stwierdził, że musi jednak na zawsze zniknąć Królowi z oczu. Nic tu już po nim. Wojna wygrana, pole dotrzymane, nieprzyjaciel żaden nie nastaje, a on wolentarzem będąc, odejść może w każdej chwili, honoru nie tracąc. Już przecie wielu ze szlachty wolentarskiej tak uczyniło i nawet kryjomo do kraju ze zdobyczą poszło. Co innego wojsko, które za lafę służy i musi do każdej ćwierci w służbie i wierności wytrwać, bo inaczej honor traci. - Świat jest szeroki i daleki, gdzieś przecie znajdę albo klasztor surowy, albo dwór godny. Tylko czy przed gniewem królewskim się ukryję? – rozmyślał z narastającą trwogą. - Do Turczech nie można, bo hultaje wina nie pijają i mnie tam za dobrze znają, więc gotowi pomstę wywrzeć. W cesarstwie też się nie skryję, bom ośmieszył cesarza i generała Goltza, a to szelmy pamiętliwe i zawzięte. Może by na Dzikie Pola się schronić, gdzie żadne prawo nie sięga. A może we włosiennicy i z pokutnym kosturem udać się boso na pielgrzymkę do Ziemi Świętej. Albo za morza na antypody, choć tam ludzie do góry nogami chodzą. Ale jak iść samemu w tyli świat!? Na lichej szkapinie i bez grosza przy duszy. I żal okrutny ścisnął rycerskie serce pana Bonifacego. - A miałem ci ja ongiś całą dywizję - szeptał sam do siebie. - Tabory i posłuch w szeregach żołnierskich. Zwycięstwam odnosił świetne, jeńców znamienitych biorąc! Szpiegów łapałem, oddziały wojska poiłem i karmiłem, niczym matka rodzona. Piekielne monstrum uśmierciłem i Kara Mustafę o małom nie pojmał. Rad zbawiennych królowi udzielałem. - I cóż mi z tego!? Inni szabli nie dobyli, a skarbów mają pełne wozy. Marnie
wyszedłem na swojej waleczności i goleniu królewskiej brody. Zmartwiony pan Koryciński uronił słoną łzę nad swym losem, bo mimo wszystko szkoda mu było rozstawać się z Królem i mnogimi znajomkami od kielicha. Nawet ze złośliwym panem koniuszym Matczyńskim i tymi zajadłymi rudzielcami, dla których skosić człowieka, to jak dla innego splunąć. Żal opuszczać delikatnego, lecz dzielnego Jakuba i porucznika Żwirskiego, z którym w bitwie najwięcej dokazywał i cudną brankę Sławę uwolnił z rąk diabelskich, krwi swej nie skąpiąc. - Chryste Panie, jakież to wdzięczne stworzonko było. - wspominał pannę Sławę z rozrzewnieniem. - Jak ta łasiczka albo kraska, a tak za serce od razu chwytała, że każdy ból ustępował. Nie dziw więc pędziwiatrowi Żwirskiemu, że ją w mgnieniu oka pokochał. Bo któżby jej nie pokochał. Córuchny własnej bym tak nie miłował, jak tę wiotką trzcinkę, tę jaskółkę śmigłą miłuję. Ech Panie Boże, już za ten jeden cud jej urody wartyś wielkiej pochwały z ust moich. A teraz trzeba będzie i ją zostawić, nigdy więcej nie ujrzeć. Ech, doloż samotnego, starego wiarusa. Znikąd nadziei, ani pociechy. Ni jednej dobrej duszy, co by pożałowała... Nikt z jego pocztu nie domyślił się, zachłannością własną zajęty, że ich pryncypał pociechy serdecznej potrzebuje. Tylko niemowa Rzep, w poczciwości swego serca przyniósł kawał mięsiwa z odłamem chleba i gestem zachęcał zmartwionego pryncypała do jedzenia. - Trudno. Mus ze wszystkiego zrezygnować i sam dla siebie towarzystwem zostać. Odbiorę tylko Kiemliczom niewolnych Rzepa i Wolskiego. Potem pójdę, gdzie mnie oczy poniosą. I wielbłąda też zabiorę, niech swoje łupy na własnych grzbietach dźwigają. Po skonsumowaniu mięsiwa i chleba, choć bez należytej popitki, poczuwszy się nieco raźniej, zwołał na swoich ludzi: - Ej wy tam! Jakże to chcecie dalej wojować z takimi łubami!? Za wojskiem maszerować nie nadążycie. Pozbyć się tego wszystkiego musicie. - Właśniem to przekładał im, mój jegomościu - zawołał na to Gułła - żeby sprzedali, albo z bożą pomocą przepili, jak to waszmość zawsze z bitungiem robił i dobrze na tym wychodził. - Milcz! - nie pozwolił się mądrzyć pachołkowi pan Bonifacy. - U nas każde dziecko roztropne o tym wie, że co przepite, to nie zgubione. Nigdym niczego głupiego nie uczynił chyba, że za twoją namową, przechero zachłanna! Ruszajcie z konwojami do kraju albo do diabła. I zaraz mi niewolnych Rzepa i Wolskiego oddawać, także samo i wielbłąda. Bo w świat ruszam, obrzydziwszy sobie was do imentu! - A na czym my, gwiazdo zaranna, poniesiem zdobycze? Ucieczko grzesznych, miej zmiłowanie!- zmartwił się Kosma. - Kupimy od stryja onych jeńców - zaproponował praktyczniejszy Damian.
- Czym hultaje zapłacicie, jak gotówki nie macie, jeno same zdobyczne rupcie, graty i szmaty, po których rycerskiemu człowiekowi nic. - Skrypty dłużne stryjowi na wszystko damy... - O co to - to nie! Na skryptach dłużnych ja się znam najlepiej. Wielbłąda i obu jeńców mi oddawać, abym nie był goły, jak ten święty turecki, bo mnie jeszcze który z naszych wojaków do niewoli pojmie. I słuchać mnie kpy zachłanne, a nienasycone. I mores, do kroćset! - A jakby jeszcze się co ze zdobyczy zdarzyło - próbował pertraktować Damian. - Przecie bez wielbłąda i bez niewolnych, bramo niebieska, nijak brać. - Jeszcze wam mało!? Czy może obaj na ożenek i majętność, jak ten Gułła z bożą pomocą, zbieracie!? - Jakby się, ucieczko grzesznych, zdarzyło jakąś godną, a nie chudą jejmość pojąć... - Jedną niewiastę obaj pojmować będziecie!? I, nie daj Boże, w łożu wespół zażywać!? - Jakby i na drugą starczyło, to my bardzo chętnie. Już dawno chcieli my stryja o pomoc w ożenku prosić, ale nie śmielim, krynico. Do śmierci służyć będziem, nawet bez lafy. - Bo jak tu żyć samemu bez potomstwa, gwiazdo zaranna, dla kogo skarby zbierać, krew przelewać na mnogich wojnach. - Czekajcie synkowie, pomyślę o tym – dziwnie szybko zmiękł pan Bonifacy. - Ale to dopiero jak szczęśliwie do kraju powrócim. I jeśli się sprawicie w kampanii jak należy. A jeszcze droga daleka i mnogie bitwy przed nami. - Nie może to być pocieszycielko, bo jak nas zabiją, to tyle dobra się zmarnuje. Czy to nie lepiej już do dom wracać? Stryju jedyny, prowadź nas, bo sami nie trafimy, krynico… - Och wy tchórze i niedojdy! Obiecałem wam łupy godne i słowa dotrzymałem. Ale teraz wynoście się do wszystkich diabłów, bo nic mi po was i sam na kraj świata iść muszę niebożę... O chlebie i wodzie. - Na kraj świata!? Ale przez co, furto niebieska, za co!? Nim pan Koryciński pomyślał, czy wyjawić bratankom powody swej decyzji, odnalazł go królewski pokojowiec - pan Ignacy Polanowski i przekazał mu rozkaz, aby się do Króla stawił zaraz po kolacji. Nie wcześniej jednak, ale też nie później. - Pod gardłem! - wykrzyknął odchodząc dowcipny pokojowiec, zadowolony, że może postraszyć popularnego golibrodę. Pan Koryciński na te słowa zadygotał jak ryba na ościeniu. Spojrzał żałośnie na bratanków, a potem swe różnokolorowe ślepia wzniósł ku niebiosom, dzięki ich zezowatości obejmując jednocześnie nieboskłon od Wschodu aż do Zachodu. Zbielałymi od grozy wargami wyszeptał:
- Ot widzicie mopankowie mili, tegom się właśnie najbardziej obawiał. Skończyło się wszystko. Teraz to już naprawdę nie na kraj świata pójdę, ale na kraniec żywota – rzekł jakby do siebie, a serce mu się okrutnie skrwawiło. Kaprawe oczy mgłą rozpaczy zaszły, oddech ledwo co pierś mu unosił, jakby ostatnią parę puszczał i z żywotem się żegnał. - To może przedtem... – szepnął nieśmiało Gułła. - Może by przedtem waszmość wszystkie skrypty dłużne wykupił. Bo po gardła z bożą pomocą oddaniu, trudno je spłacić będzie... - Idź do diabła, łotrze! Mnie śmierć w oczy zagląda, a ty mi o długach gadasz!? Zdrowaśkę byś za mnie, nieszczęsnego, odmówił. Do zbawienia mojej duszy niewinnej się przysłużył. - Nieszczęsny to ja z bożą pomocą będę, zostawszy sam z pełnym pasem skryptów, a tu wszystko za grosz gotowy nabywać trzeba. A waszmości nic po gotowiźnie na tamtym świecie, gdzie za kwaterę i za wikt płacić nie trzeba wywodził płaczliwie Gułła. - Zmówić zdrowaśki, to się nie jedną, a nawet ze dwie odmówi za duszę waćpanową, ale za same paciorki majętności się nie dochrapię ani ożenku z boża pomocą nie wyprawię. I wielki to niehonor szlachcicowi z długami w zaświaty odchodzić... Pan Koryciński jednak nie reagował na żałośliwe skomlenia swego sługi, żałując jedynie, że decyzji o odejściu na kraj świata znacznie wcześniej nie podjął. Byłby już daleko. Teraz jednak na wszystko było już za późno. Szedł więc jak na stracenie, dziwiąc się, że go w łyka jeszcze nie wzięto i na arkanie, jak wołu na rzeź, nie prowadzono pod srogi królewski sąd i surową karę. - - -
Rozdział 7
Był to dla Króla jeden z najtrudniejszych dni. Może nie aż tak trudny, jak niedziela wielkiej bitwy, lecz też niebywale nerwowy. Od świtania, aż do wieczora spędzony w nieustannym młynie trudnych spraw. Dopiero po długiej rozmowie z przybyłymi nocą posłami księcia Emeryka Tokoliego, powziął ważkie decyzje i uspokoił się znacznie. Znalazł też chwilę, by zainteresować się swoim rannym rycerzem. - Lepiej spotkać się ze swoim bohaterskim oficerem niż z cesarzem, który z bliska nawet jednego janczara nie widział, ani prochu nie powąchał - kalkulował Król, przechadzając się po swej namiotowej komnacie. - Za to zwycięzcą chce się mienić i tryumfalne wjazdy do Wiednia sobie organizować. Ale wiem już co uczynić, gdy niewdzięczność i pogarda mnie, moich żołnierzy i cały mój kraj od cesarza spotyka. Gdyby nie Koryciński, to wielki cesarz ani syna mojego nie raczyłby zauważyć, ani całego skrwawionego rycerstwa. Ale dostał od golibrody lekcję dobrych manier i jego pyszałkowate sługi także samo. Pozostawiwszy pana koniuszego w taborku, Jakuba i braci Wołodyjowskich przy dragonach, w asyście tylko samego Piętki, trzech dyżurnych arkebuzerów oraz nieodstępnego Żydka - łącznika, poszedł do niedalekiego biwaku dragonów porucznika Żwirskiego, nad którymi wachmistrz Czortek komendę sprawował. Ład i porządek u nich panował wzorowy. Służby i warty przy namiotach, koniach i zdobyczy pełnione były tak czujnie, że nikt ich zaskoczyć nie mógł. Nadto zawsze jedna trzecia stanu roty, trwała w nieustannej gotowości bojowej, czuwając z nabitą bronią i zapalonymi jak do bitwy lontami. Porucznik Stanisław leżał w obszernym namiocie, z podwiniętą dla chłodu i przewiewu jedną ścianą, zaopatrzony we wszystko, czego by potrzebował, a pachołek służbowy czuwał gotowy do posługi. Świeżo zmieniony opatrunek bielił się w mroku namiotu. Na widok wchodzącego Króla chciał się zerwać i wyprostować jak struna, lecz go Król gestem ręki powstrzymał. - Ech, ty mój żołnierzyku - powiedział z uśmiechem. - Twoja rana od ścisłej dyscypliny cię zwalnia. Leżże spokojnie! Nic mi się nie stanie, jeśli raz się przede mną nie wyprężysz, a tobie właśnie nagły wysiłek zaszkodzić może. - Witam Waszą Królewską Mość, bo honor to dla mnie ogromny! Rad bym ugościć i nieba Królowi przychylić, alem jeszcze słaby, choć mi mocy powoli przybywa. - No to grunt, synku! Jeszcze parę dni i na koń siędziesz. Każ jeno zasłony opuścić i światła naniecić, to pogawędzimy sobie nieco. Jeśli nie czujesz się chory lub zmęczony.
Piętka, nie popuszczając sulicy z rąk, podszedł do porucznika i swoim dziwnym obyczajem dokładnie ranę obwąchał. Palcami po piersiach delikatnie pomacał, w oczy wojakowi spojrzał, zapalaną świecę do twarzy zbliżając. - No, synku - powiedział czule, jakby naśladował Króla. - Goi się wszystko jak na wilku! Za dwie-trzy niedziele będziesz zdrów! Nic tu już po mnie, więc pójdę do pana Jakuba i Wołodyjowskich. - Jeśli cię tam serce ciągnie, nie zabraniam - powiedział Król - ale zaglądaj do pana Stanisława i lekowania pilnuj. - Wedle rozkazu, Najjaśniejszy Panie - odpowiedział olbrzym, opuszczając namiot. - No i co Żwirski, tęskno ci? Gadaj mi tu zaraz - rzekł Król do porucznika. - Tak mi bez niej Najjaśniejszy Panie, jakby mi kto ręce i nogi poodcinał, oczy wyrwał i żelazem przypalał! I jeszcze to legiwanie w bezczynności z powodu głupiego cięcia... - A to dobrze, to dobrze. - Jak to dobrze, Wasza Królewska Mość? - Zdziwił się zaskoczony oficer. - To znaczy, że afekt między wami jest wielki i szczery. Cóż znaczy kochanie bez tęsknoty - nic! Ale się nie martw, bo może oni już tam do Tulln się zbliżyli albo, gdy mitręg nie było, po przeprawie nawet są. A za Dunajem już kraj bezpieczny. Reginis to zuch nad zuchy. Dowiezie wszystkich szczęśliwie, zobaczysz. Tylko patrzeć, jak od Królowej list przyjdzie, że twoją niebogę wzięła pod skrzydła, o co ją w liście prosiłem. - Dziękuję Waszej Królewskiej mości, anim się spodziewał, że mnie coś takiego na tej wojnie dojdzie. - No widzisz, hultaju. Miłość ślepa jest! Dopadła teraz ciebie, wiele lat temu mnie śmiertelnie ugodziła w samo serce, a i Reginisa też kiedyś tak afekt pokręci, że dychać nie będzie mógł. Bo tak ten świat Pan Bóg urządził, że nie wiadomo kiedy na człowieka spada szczęście albo nieszczęście... - Jedno mnie jeszcze gnębi okrutnie, Wasza Królewska Mość. I wiecznie o tym myślę, a deliberuję... - A co to takiego mój chłopcze? Nie krępuj się, bom jest doświadczony i biegły w tych sprawach. - Że pan Koryciński swoimi kaprawymi ślepiami oglądał pannę Sławę całkiem nagą... - Całkiem nagą, powiadasz!? - Zastanowił się Król, bo nic o takim szczególe z akcji ocalenia branki nie wiedział. - Tak jest! Całkiem nagą, bo eunuch zdarł niej narzutkę, w którą była odziana, gdy uchodzić od śmierci próbowała. A pan Koryciński właśnie wtedy do namiotu wkroczył i mnie przywołał. - To nic nie szkodzi - skwitował te wątpliwości Król. - Koryciński widzi
dobrze tylko pełny kielich, a pustego już nie zauważy, choćby miał się o niego przewrócić. Tak samo i twojej Sławy nie widział. A jeśli nawet to tylko jednym okiem, czyli jakby połowę nagości jej dostrzegał... - Bardzo lubię pana Korycińskiego - mówił całkiem poważnie pan Stanisław - za te krotochwile, żarty i wesołości; nawet za te jego fantazje i kolorowanie, bo krzywdy tym nikomu nie czyni. Ale nie daruje mu, że swoje kaprawe ślepia na moją cudną brankę wywalał, nim ją zasłoną przykrył. - Powiadam ci, że to nic nie szkodzi - bagatelizował Król. - Wierz mi, bom doświadczony. Sam też ją widziałeś nagą i za to winieneś Bogu dziękować, bo nie każdemu jest dane w taki sposób afekt wielki w sobie wzbudzić. - Za to mam Bogu dziękować, żem ją w takiej strasznej sromocie widział!? - Tak jest, synku, właśnie za to... - Ależ to grzech i bluźnierstwo nagość niewieścią przed zaślubinami oglądać! Całkiem nierycerska to sprawa! - Nie, mój chłopcze! Ani to grzech, ani bluźnierstwo. To tylko księża takie głupstwa opowiadają, bo sami niewiast nagich oglądać nie mogą. Ty wiesz przynajmniej dokładnie kogoś pokochał. Niejeden majątek by oddał, żeby dokładnie wiedzieć jaka jest jego wybranka pod fatałaszkami. Nawet nie wiesz, ile szpetoty potrafią niewiasty ukryć pod sukniami. Bo to ci jedna płaska jest jak ta deska, czego pod sukniami nie dojrzysz. - To takie są sprawy, Najjaśniejszy Panie?! - A takie właśnie. Druga koślawe nogi skutecznie spódnicami skrywa. Trzecia garb albo krzywą łopatkę zręcznie maskuje wszyciem materii. Biblijnego Jakuba też tak podstępnie oszukano. Wieczorem kładł się do łożnicy z wdzięczną na wejrzeniu niewiastą - jak mu się z wieczora wydawało - a rano obudził się z garbuską i tak szpetną, że ani spojrzeć. Ot jaki, widzisz, bywa los człowieczy. Ty za to miałeś, szczęście widzieć swoją niewiastę taką, jaką Pan Bóg stworzył. Wiesz, że ma piękne ciało, zgrabne nóżki, piersi nie obwisłe, a takie jak należy: młode, zdrowe i prężne... - Och tak, Wasza Królewska Mość!!! Och tak, jakież cudne!!! Aż nie wypowiedzieć… - Mogłeś sam sprawdzić, czy gdzieś jakiegoś paskudnego pypcia w intymnym miejscu nie ma, albo plamy jakiejś szpetnej na skórze. Ty już to wiesz przed ślubem. Zaś pułkownik Michał Wołodyjowski nieboszczyk, panie świeć nad jego duszą, nic nagiego nie widział u swojej Basieńki, krom twarzy i dłoni. Podobnie sławny rotmistrz husarski, zbarażczyk pułkownik Jan Skrzetuski. Ten, co to za swoją ukochaną Heleną całą Ukrainę wzdłuż i wszerz zgonił, bo niejaki watażka Jurko Bohun mu ją porwał. Ich szczęście, że choć pokochali tylko twarz i dłonie, a pożeniwszy się z całą resztą, ta również okazała się ich wielkiemu kochaniu godna.
- Nic a nic o tym nie wiedziałem. - A cóżeś ty sobie myślał chłopcze, że amory to tylko sam miód i cudne rarytety niewieście? - Ale niechbym jeno ja sam nagość jej oglądał, to byłbym szczęśliwy! Ale pan Koryciński też ją widział i to mnie tak boli, tak boli! Ślepia swoje kaprawe hultaj tak wybałuszał... A wybałuszał... Świdrował, a świdrował… - Ale to ciebie branka pokochała. – a nie tego dziobatego opoja - pocieszał młodzika Król. - I nic ci jej przez to nie ubyło. Nie Koryciński, lecz ty będziesz się z nią żenił. - Niechby tylko spróbował o niej zamarzyć, zaraz by moją szablę od ostrego końca powąchał. - Taki święty Teodoryk, kiedy w noc poślubną zobaczył po raz pierwszy swą małżonkę nagą, z pościeli się zerwał i w jednej koszulince prosto do klasztoru uciekł. Nawet nie pomyślał, aby dokonać matrymonium consumatum, tak go zmierziło obleśne babsko. Nigdy już nie obcował z żadną inną niewiastą. Do końca swoich dni za furtą pozostał, świata oglądać nie chcąc. Czterdzieści pięć lat w zakonie spędził, z czego dwadzieścia w rekluzji, czyli absolutnej samotności... - Co też Wasza Królewska Mość powiada!? Dwadzieścia lat w rekluzji! Z powodu szpetnej niewiasty? Nie może to być! - Prawdę mówię synu, bo żywoty świętych znam dobrze. Tak to bywa, gdy ktoś sobie całej narzeczonej w czas nie obejrzy. Jam to uczynił, choć bardzo dyskretnie, a Królowa Pani niby nic o tym nie wiedziała. Ale one zawsze widzą to, co trzeba i czego nie trzeba. Kto wie czy i mnie gdzieś tam w łaźni z ukrycia gołego nie podejrzała. Widzisz więc hultaju jakie cię ryzyko ominęło!? Czytaj pilnie żywoty świętych, oni nie na darmo cierpieli. I Bogu za wszystko dziękuj! - Ale i panu Korycińskiemu musiałbym też podziękować, bo faktycznie, wszystko to przez niego się stało. - Dobrze się w takim razie składa, bo kazałem go wezwać do siebie. I zaraz pewnie zjawi się tutaj. Jeśli gagatek nie uciekł albo nie schował się gdzieś w mysiej dziurze. - To zanim przyjdzie, jeszcze o jedno chciałbym się zapytać, skoro Król taki łaskawy i doświadczony, to może... - Gadaj, chłopcze śmiało. Wiesz, jak ci dobrze życzę. - Bo... bo... ona, znaczy się branka... czyli Sława, była tam... na tym... no... łonie jakby wy... wygolona - wykrztusił z siebie pan Stanisław, rumieniąc się jak panienka...- Włosów zupełnie była pozbawiona... Tam, na dole... - I to dostrzegłeś bezwstydniku!? Jednocześnie z eunuchem walcząc!? No, no... Sokole oczy masz bystry młodzieńcze. - Zauważyłem i tak mi stoi to przed oczyma, jak ten posąg marmurowej Diany w królewskim Wilanowie
- Tym się nie kłopocz. Byłem onegdaj u tych barbarzyńców incognito z polskim poselstwem. Patrzyłem na wszystko, ucząc się ich języka i obyczaju. Z wieloma Turkami w bliską komitywę wchodziłem. Przez to właśnie ci mogę zaręczyć, że Sława jest czysta i nietknięta. Dopiero ją przygotowywano do pierwszej nocy z Wezyrem. Spytaj pani Zofii, ona ci to samo powie. - Ale Koryciński też to widział... - Mówiłem ci już, że zezowaty i na półślepy od mocnych napitków. On nigdy nie widzi tego, na co się patrzy. - Gdyby tylko sam Król Jegomość ją widział, to bym inaczej to wszystko znosił, bo Król - to Król... - Więc za to, że ślepiów swoich kaprawych nie zamknął i bezwstydnie się gapił, dasz mu ze dwa razy po gębie, przy najbliższej okazji. Ale teraz już o Korycińskim nie myśl, bo to wcale niegroźna bestia... - Ale jam mu i wdzięczność dozgonną winien! - No to mu tylko jeden raz dasz w pysk! Król starał się jak mógł rozweselić cierpiącego rycerzyka, pokpiwając nieco z jego nieporadności i braku doświadczenia. - Lepiej ci powiem, jak nasz pan Koryciński cesarza rzymskiego narodu niemieckiego splantował i dobrych manier nauczył. Ten hultaj albo marnie zginie, albo kimś wielkim zostanie. Dziw, że już pułkownikiem, albo generałem nie jest. - I ja tak myślę. Przecie to on pod jakąś Dupką czy Pupką zwyciężył. Na własne oczy widziałem, jego zwycięską brygadę, którą z niczego stworzył. Jak sam mawiał. I woły dla armii pod Schweinefeld zdobył. Całe wojsko podczas marszu w lesie w ten piekielny upał napoił... - Napoił!? Akurat. Raczej spoił! A już najbardziej siebie i tych swoich, pożal się Boże, przyszywanych bratanków. Szpetnych tak, że i szpetniejszych w piekle nie znajdziesz. Muszę ich przepędzić, bo mi całe wojsko zaszpecają... - Ale i wielki miecz Kara Mustafy pan Bonifacy zdobył, a mnie do Sławy sprowadził. - No to co z naszym panem Korycińskim zrobimy? Ukarzemy go, czy nagrodzimy!? - Sam już nie wiem, Wasza Królewska Mość. Może mu w nagrodę po prostu nic nie zrobić. Ani po pysku nie dawać, nie nagradzać, ani nie dziękować. - Tak jest i niech żyje hultaj, jak żył dotąd... - zgodził się Król z arcy-sprawiedliwą propozycją porucznika. - Ja mu tylko jedno, albo dwa dobre słowa rzeknę za splantowanie cesarza. Bo i zasłużył sobie… *
A tymczasem pan Bonifacy dowiedział się od pana koniuszego, że Król jest na biwaku u dragonów Żwirskiego. Kiedy tam dotarł, opanował go taki strach, że dygotał jak w febrze. Na dodatek suszyło go tak ogromnie, że w gardzieli czuł żywy ogień... Jeszcze chwila, a buchnie płomieniem jak smok z jamy podwawelskiej. - Panie Boże Jedyny – szeptał płaczliwie. - Tym razem na pewno już po mnie. A mógłbym jeszcze tylu znakomitych rzeczy dokonać. Nie masz jednak sprawiedliwości na tym padole... Rozglądał się trwożliwie, zezując na wszystkie strony, czy gdzie nie dojrzy leszczynowego kijka, który Król lubił nosić przy sobie i nożykiem misternie ozdabiać, ścinając delikatną korę. Manewrując niezależnie każdym okiem, nigdzie jednak żadnego kijka nie dostrzegł. To go nieco uspokoiło i skóra na grzbiecie już mu tak nie cierpła. Ale serce w piersiach łomotało jak turecki bęben "dżihadu". Na dodatek służbisty wachmistrz Czortek utrzymywał w rocie taką dyscyplinę, że wartownicy - choć dobrze znali pana Korycińskiego, kazali mu się opowiedzieć i czekać, aż zezwolenie na przejście otrzyma. Nigdy czegoś takiego od dragonów nie zaznał, toteż śmiertelna trwoga znów skoczyła golibrodzie do gardła jak wilk i zdusiła jak jagnię. - Oho! - pomyślał. - Zaraz mnie w łyka wezmą, a potem na męki. A nie tegom się od Króla za wierne służby spodziewał. Kiedy kazano mu wejść do namiotu, co na ołowianych nogach uczynił, resztkami swej świadomości dostrzegł, że twarz królewska wcale nie jest gniewna, a nawet uśmiechnięta. - Wa... Wa... Wasza Kró...Kró...Królewska-ka Moś-ś-ś-ć ... - odezwał się nieśmiało, grzechocząc zębami jakby kto kijem po szprychach wozu przejeżdżał. - Aaa, jesteś nareszcie, stary opoju! A my tu czekamy! A my tu ze Żwirskim tęsknimy! - Ja prze... przepro... przeprosić chciałem Waszą Kró-Królewską Mo-Mość... - Za co, mości Bonifacy herbu „Dziobaty Ogon”? - spytał Król. - „Dziobogon” jeśli łaska, Wasza Kró... Kró... Królewska Mość - cicho sprostował pan Koryciński, starając się obu oczyma patrzeć w oczy Króla. Co mu zresztą udać się nie mogło. - Tak jest! Herb, to herb! „Dziobogon” to „Dziobogon” i basta! Chcę oznajmić łaskawco, że jestem z ciebie bardzo zadowolony. Widać, wziąłeś sobie do serca moje poranne nauki. - Cooo że, hę!? - Pan Bonifacy spoglądał na Króla coraz bardziej rozszerzonymi oczyma, nie wierząc ani w to, co widzi, ani w to, co słyszy. Może Król sobie z niego żarty robi i zaraz ryknie, jak ten głodny lew i o głowę skrócić go każe... - Świetnie się spisałeś przy Cesarzu! Pokazałeś szołdrom niemieckim, co to
są dobre maniery i nauczyłeś szacunku dla zwycięskiego wojska, które rzekę krwi za nich przelało. Czego chcesz żądaj, a będzie ci dane! Czemuż to tak pobladłeś i dygoczesz jak galareta? - To... To.. Tom nie po karę do Króla wezwany!? Hę?.. - pan Koryciński nie mógł uwierzyć w to, co go spotyka. - Bo Polanowski mówił, że „pod gardłem”... - Po jaką karę!? Kto ci głupot naopowiadał!? Po nagrodę cię kazałem wezwać, boś sobie godnie zasłużył. Żądaj czego chcesz przy poruczniku Żwirskim, jako świadku, że moje obietnice to nie ten dym. Golibroda opadł na niski zydelek, bo nogi się pod nim ugięły. Wszystkie poty uderzyły na czoło i dech mu zaparło. Przez moment mrugał powiekami różnokolorowych oczu i jak karp wyjęty z wody chwytał powietrze, zbierając rozbiegane w panice trwożne swe myśli. - Uwierzyć w to, co słyszę z ust Waszej Królewskiej Mości, zbytnio nie mogę - wykrztusił z wysiłkiem. - Skoro jednak taka królewska łaska, to za wielki fawor poczytam pozostanie królewskim podczaszym. Ale nie wiem czy wielkim, czy polnym? - Jakim podczaszym!? O czym ty bredzisz, Koryciński? Jeszcześ może furt pijany!? - No przecie sam Król Jegomość mówił podczas spotkania z cesarzem: “Nalejże nam miodu, mości podczaszy Koryciński”... Sam Leopold I Cesarz Rzymski najlepszym świadkiem! - Ach, ty kreaturo niepoprawna! To miałem przy Cesarzu mówić: - “Nalejże nam mości golibrodo!?” Co by sobie pomyślał o mnie wielki pan Rakuski, że nie ma mi kto godny miodu nalewać i byle golibroda musi!? Tak mi się dla splendoru wypsło z tym podczaszym, ot i wszystko. - A ja myślałem, że jak koronowana głowa coś powie przy ludziach, to już nic i nikt zmienić nie może. Zwłaszcza, gdy się rzekło przy Cesarzu i tylu znakomitych gościach. - To tylko tymczasowe stanowisko na czas politycznej potrzeby. Żeby Cesarz się nie obśmiał z nas na całą Europę, że do stołu polskiego Króla golibroda podaje. A przecie w Wiedniu sam generał Starhemberg usługiwał mi przy stole. Sameś tego najlepszym świadkiem! - Nie zaprzeczę, ale jak już mnie Król tak łaskawie zamianował, to jakim faktycznie wtedy podczaszym byłem: - wielkim czy polnym, koronnym czy litewskim? - Tymczasowym, hultaju!!! - zirytował się taką dociekliwością golibrody Król. - Zawsze kiedy trzeba będzie nalać, to zrobimy cię podczaszym. Powiedz mi lepiej jakeś to wykombinował, że skórka jabłka cała, a w środku przekrojone. - Nie mogę, Wasza Królewska Mość. - A to dlaczego!? Tajemnica to taka wielka? Przecie cię z porucznikiem
Żwirskim nie zdradzimy... - Tajemnica żadna, ale na dworze mojego ukochanego Króla i Pana może być tylko jeden błazen, a nie dwóch... - Ooo, hultaju, jak śmiesz?!! Czekaj, łotrze ja cię zaraz do porządku doprowadzę! Gdzie jest mój kijek leszczynowy!? - sierdził się raczej dla pozoru Król. - Widziałem wszystkie zdobycze, jakie twoi ludzie aż tu przywlekli. Wiem dobrze, że do rejestru nie wciągnięte, więc je zaraz każ wpisać i do kraju z najbliższym konwojem odeślij. - Ależ Najjaśniejszy Panie, to nie... - Milcz! Razem z tymi twoimi trzema kpami, bo mi całe wojsko kompromitują! Tylko poczet pancerny albo szlachecki może dodatkowy wóz ze zdobyczą za sobą prowadzić. Reszta w konwój i do kraju! I żadnych wyjątków! Zrozumiałeś!? - Wasza Królewska Mość, to przecie nie moje łupy... - Jak to!? Niceś nie zdobył dla siebie po walnej rozprawie!? Pod Pypką miałeś łupy i języków! Pod Schweinefeld jeńca i kopę rzeźnych wołów, że o pokracznym wielbłądzie nie wspomnę. Gdzież masz bułat serdara Mustafy!? Przepiłeś go już niecnoto... - Bodajbym lepiej przepił, Wasza Królewska Mość. Żydom oddałem. Pocztarzowi Reyerowi z Olkusza za listu doręczenie. - Toś jest tak beznadziejny głupi, że aż bata godny. Poszukajcie tam mojego kijaszka! - rzucił Król polecenie dragonom. - Taki skarb Żydowi za jeden list oddać. Ty durniu! Gdyby Król wiedział, że w liście pana Bonifacego były tylko dwa słowa i cała ta wyjątkowo “cenna” epistoła była znacznie krótsza od samego podpisu eks-podczaszego, wołałby nie jednego kijka, ale co najmniej dwóch. Lecz pan Koryciński nic już sobie z tego nie robił i powiedział spokojnie: - A co mi tam wielkie łupy i zdobycze choćby z największej bitwy. Co mi tam skarby całej ziemi, kiedy ja znów mam swojego Króla Jegomości i Stanisława Żwirskiego i Reginisa, i brankę Sławę, córuchnę cudną jak ten polny kwiatuszek. Nigdzie i za żadne skarby drugich takich nie kupię. Jednego niewolnika oddam Gulle za długi, a drugiego Kiemliczom do posługi. Takim jest. Nic mi nie trzeba, krom tej szabliny przy boku i jakiej takiej chabety. A reszta mi furda! Nie muszę już ruszać na kraj świata ani na antypody, gdzie ludzie do góry nogami chodzą. Jest jednak wdzięczność na twoim pięknym świecie Panie Boże Wszechmogący. Tak zmyślnie wszystko to urządziłeś, że nawet ja lepiej bym tego nie wykombinował... - Nie bluźnij hultaju i nie wzywaj imienia Pana Boga na daremno! - skarcił pana Bonifacego Król. - Jak słucham waści, mości panie Koryciński - odezwał się porucznik Żwirski - to czasem nie wiem kim waszmość jesteś: - czarownikiem czy hultajem;
aniołem czy diabłem; chodzącym dobrem, wybitnym statystą, genialnym cyrulikiem i sztukmistrzem, czy też szelmą spod ciemnej gwiazdy? - Nie dziwota, że nie wiesz panie Stanisławie, boś jeszcze młody - skwitował tę wypowiedź pan Koryciński. - My się z Królem Jegomością dłużej znamy niż ty na świecie żyjesz, a ja też wciąż nie wiem, czy mój Król i Pan to anioł, czy też zgoła coś przeciwnego. Alem już przywykł i rzadko kiedy się trwożę. A tyś młokos, to i byle afekt z nóg cię zwala. - Mości Koryciński, nie pozwalaj sobie na zbyt wiele - oburzył się młody porucznik. - Chociażem ranny i prawicą nie władam, to jeszcze lewicą szablę udźwignę... - Nie potrzebna lewica ani prawica kochany poruczniku, jeno dobra wola, aby mojej opowieści rzewliwej posłuchać - rzekł pan Bonifacy. – Mały to afekt, kiedy się rycerz w jednej, brance zadurzy. Toż to jest prawie nic. Jam się onegdaj rozamorował jednocześnie w trzech brankach, którem pohańcom sam jeden odbił, trzy ciężkie rany, a nie jedną - tak jak ty - odnosząc. I wszystkie one trzy cudne niewiasty zaraz odjechać musiałem, choć i one zalubiły się we mnie z wdzięczności na amen! To był dopiero potrójny afekt! A desperacja i tęsknota potrójna. Mógłbym - gdybym był Królem - jak nasz Miłościwy Jan III, nazwać się Bonifacym Trzecim... - A bodaj cię pioruny jaśniste roztrzaskały, ty kminkarzu niemożliwy do zniesienia! - obruszył się Król, na takie niedorzeczne porównanie. - Co ty za banialuki wymyślasz!? - Prawdę powiadam, Wasza Królewska Mość i niech bym się z tego miejsca nie ruszył, jeżeli coś sam z siebie dodałem. Wilgoci w głowie mi brakło do płakania i łez do wylewania. Kiedy płakałem za jedną, to mi drugiej było żal; co za drugą kolki mnie z tęsknoty spierały - to znów trzeciej przeboleć nie mogłem i mdłości mi wątpia szarpały. A jak szlochałem za trzecią, to mi pierwsza we łzach stawała przed oczami. - Co za fantasta i kłamca – obruszał się Król. - Prawda jeszcze z twojej gęby nigdy na świat nie wyszła. - Przez to mi się właśnie spojrzenie tak fatalnie wykrzywiło. Nadto mi oczy barwę swą piękną przemieniły podług maści onych cudnych branek. Bo jedna to była Laszka złociście słoneczna, jak twoja Sława, panie Stanisławie. Druga była śniada, jak ta Turczynka Naria - zdobyczna siostra panów braci Wołodyjowskich, a trzecia... - Stara, pomarszczona i gadatliwa jak Zofia... - dodał Król. - Nie pomyl się ty kolorysto, bo masz tylko dwoje oczu, a branki ponoć były trzy. - Nie pomylę się, Wasza Królewska Mość, bo trzecia też była młodziutka i śliczna, ale żółtawa i szczebiotliwa jak sikorka. W dalekim Kitaju takie niewiasty bywają. Po niej to właśnie mam w obu oczach takie złote iskry i blaski.
A wszystkie rozamorowane we mnie do imentu! Czwarta zaś miała skórę jak dziegieć czarniawą... - O ty kłamco! - trzepnął go po kolanie Król. - Jaka czwarta, kiedyś się jeno w trzech jednocześnie rozamorował!? - Tylko w trzech!? Tak mówiłem? Myślałem, że w czterech, bo i tak też mi się onegdaj zdarzyło za młodu... - I to od tego płakania ci się kolory oczu zmieniły!? Tfu! na takie bezeceństwa! - Królu mój miłościwy, wszystko jedno jak tam było, czy może tak wcale nie było, wszak prawdą rzetelną jest, że kochanie w jednej niewieście, to żadne kochanie. To tak, jakbym na uczcie musiał się obyć jednym pucharkiem miodziku. - Ot łotr niepoprawny, ze stryczka urwany! Będzie nam tu banialuki swoje wstawiał i naigrywał się z poważnych afektów! Milcz, kiedy szacunku dla prawdziwego kochania nie masz. Nic o kochaniu nie wiesz, skoro tak ględzisz. - Ja nic nie wiem, Wasza Królewska Mość!? Zmilczę zatem, choćby mi się serce rozpuknąć miało, na taką niesprawiedliwość mimo, żem się rozamorował w swoim życiu więcej razy niż obaj lat mamy. Opowiem to już innym razem, bom tylko zamiarował pociechę sprawić młodemu porucznikowi, którego chciałbym mieć zaszczyt przyjacielem nazywać i bratem w szlachectwie... - No to gadaj tak od razu podłoto, żeś nie kpił sobie z czyjegoś miłowania, tylko ku pokrzepienia serca gadał... - Powiedział uspokojony Król. - Czas jednak już na mnie, bo i listy do Królowej pani rad bym napisać o spotkaniu z cesarzem. A tobie, mości poruczniku radzę się w pióra, inkaust i papier zaopatrzyć. Listy czułe do panny już teraz mus ci pisać. A czułe, a łzawe, a tęskne… - Tylko nie u Żydów kupuj, bo szelmy za drogo sobie liczą - zrobił trafną uwagę pan Koryciński. - A potem możesz wzdychać, a mruczeć, a słówka miłosne dobierać. I gorgi amorne po nocach przy lutni układać... Jam zawsze tak robił. - Miejże litość, mości panie Koryciński... - prosił o zmiłowanie pan porucznik. - Mów do mnie: - “panie Bonifacy” synku - rzekł na to pan Koryciński - bo prawdą jest, żem cię jak syna pokochał. Za złe sobie przeto nie bierz, jeśli moja niewyparzona gęba coś tam niezręcznego chlapnie, bo serce co innego czuje. Ale tak ci wszystko specjalnie czynię, ażeby równowaga była między wesołością, a żałością. - O, i tak powinno być! - powiedział Król zbierając się do wyjścia, gdy nagle usłyszano jakiś hałas na zewnątrz, bo warty z kimś się ucierały. Służbowy dragon nie puszczał i na pomoc kaprala służbowego wzywał. - A kto tam śmie niepokoić nas po nocy? - spytał Król. - To ja ojcze... Wasza Królewska Mość - zawołał królewicz Jakub. - I bracia Wołodyjowscy...
- Dlaczego tak późno? Co się stało!? Wchodźcie już, nie czekajcie. - Ojcze, oni tak okrutnie tęsknią do swojej zdobycznej siostry Narii... tłumaczył Jakub. - Piętka jesteś z nimi!? - pytał Król. - Jestem, Wasza Królewska Mość - rzekł Redar, wychodząc z cienia. - Cóż to za porządki, że zamiast spać i odpoczywać przed jutrzejszym marszem, po nocy się pętacie i innych niepokoicie? - Tęsknią, że aż spać nie mogą, Wasza Królewska Mość, czego nigdy jeszcze nie było - rzekł cicho bezradny Piętka. - Nie wiemy, co z nimi zrobić - dodał Jakub. - Oni płaczą... Zasnąć wcale nie mogą. - Cooo!? Płaczą!? - zadziwił się Król. - A to ci dopiero! Jak kogoś usiekać, konia zmarnować, posła zmaltretować - to potrafią i nie zapłaczą. Dlaczegoście tu przyszli? Cóż ja wam na to poradzę!? Tęsknoty wam nie zmniejszę? - Może nie zmniejszysz, Najjaśniejszy Panie - powiedział żałośnie Michał ale przy tobie i panu poruczniku łatwiej będzie nam tęsknić. - Bo przy Królu ze wszystkim łatwiej... - dodał, chlipiąc cichutko Jerzy. Wrażliwemu Królowi na widok załzawionych oczu obu Szerszeni stanęły w pamięci jak żywe oczy swych rodzonych dzieci, pozostawionych w Krakowie. Milutkiej córeczki - Tereski, Aleksandra i najmłodszego trzyletniego Konstantego. Może one też tak bardzo za nim tęsknią... A ci tu, to też przecie jeszcze dzieci i w dodatku sieroty. Jak takich nie przygarnąć i nie pocieszyć w strapieniu. - Czyż to ja niańką dla was jestem, czy Królem i wodzem!? - Udawał irytację Król, który chciał jeszcze, mimo zmęczenia i późnej pory szczery zamiar pochylić się nad listem do Pani serca swojego, by jej o wydarzeniach dnia opowiedzieć. Pozbadliście mnie hultaje! Szacunku dla mnie żadnego nie macie! Ale uważajcie, bo się wszystko już jutro odmienić może. Skoro jednak przyszliście, to już zostańcie na noc. Ja też sobie tu gdzieś legnę, bom utrudzony ponad wszelką miarę. Znajdzie się tyle miejsca poruczniku? - Och, jakże by nie Najjaśniejszy Panie - powiedział pan Stanisław. Zaszczyt to dla nas największy. - Dajcie tam znać panu Matczyńskiemu, że u dragonów nocował będę. A wy urwisy też kładźcie się i śpijcie, bo we śnie czas najszybciej mija. Najgorzej z dziećmi na wojnę wyruszać - powiedział cicho sam do siebie, lokując się na przyniesionych przez dragonów wojłokach. Obok w kąciku, niedaleko Żwirskiego zwinęli się w kłębki obaj Wołodyjowscy. Pomiędzy Królem a bliźniakami ułożył się królewicz Jakub, który chyba tęsknił najbardziej, bo i do panny Sławy, i do Narii, i do Matki-Królowej. Chociaż się do tego nikomu nie przyznawał. Pan Koryciński wolał spać na zewnątrz pomiędzy dragonami, pod rozgwieżdżonym niebem. Podobnie Piętka, który swoim zwyczajem przykucnął
pod ścianą namiotu z sulicą między kolanami i tak po swojemu „cywał” aż do świtu - śpiąc i czuwając jednocześnie. * Zasypiający o „suchym pysku”, ale już znacznie uspokojony golibroda królewski, patrząc w niezliczone gwiazdy na niebie deliberował, że na nic było całe jego staranie o rozweselanie tych, którzy miłują i tęsknią. Na nic odciąganie myśli od tęsknoty, kiedy i tak wróciła, chwyciła za gardziel, zdusiła piersi i kłuła prosto w kochające serca. - Wszyscy oni, nawet te misterne rudzielce mają za kim tęsknić i cierpieć, tylko nie ja - rzekł do siebie wzruszony. - Przecie za Gułłą albo Kiemliczami tęsknić nie będę i „śloz” wylewać. Odeślę ich do wszystkich diabłów! Nic mi tu po nich! Zaś inni, którzy się tak pochopnie zakochują, niech cierpią, skoro nie mają w amorach mojej wstrzemięźliwości. Przykładu z dobrego serca dawanego im szczerze nie biorą. Przynajmniej poczują hultaje, że kochają. I dobrze im tak, bezecnikom... - - -
Rozdział 8
Wielki, królewski konwój pod pieczą porucznika Reginisa i ochroną dwu rot dragonów, z niemałym trudem wydostał się poza teren pobojowiska. Posuwał się
szlakiem wojsk księcia Lotaryńskiego, gdzie wszystkie drogi były porozjeżdżane ciężkimi armatami i wozami amunicyjnymi, pozawalane wojskowymi przeszkodami i pozapychane taborami. Wiele gnijących tureckich trupów zalegających pobojowisko zatruwało powietrze. Lecz innej drogi na przeprawę pod Tulln nie było. Z wielką ulgą przeto opuścili nieznośny zaduch doliny Wiednia i już od Grefeinstein poczuli świeży chłód napływający od Dunaju. Silnie chroniony konwój nie został zaczepiony przez nikogo, choć tu i ówdzie jakieś zbrojne kupy, nie wiadomo spod czyjego znaku, łakomie na wozy spoglądały. Dragoni, na rozkaz Reginisa, z gotowymi do strzału janczarkami otaczali wszystkie wozy. W razie napotkanej jakiejś zbrojnej kupy, natychmiast w kilkudziesięciu stawali jej naprzeciw i trwali w gotowości, nim ostatnie wozy nie przejadą. Tym sposobem nie dopuścili do żadnej zaczepki, czy urwania z konwoju choćby jednego wozu. Służbisty porucznik odetchnął jednak dopiero po przejściu konwoju przez most na Dunaju. Na skutek zużycia przeprawy i ciągłych jej napraw, zmitrężyli aż trzy dni, aby cały konwój znalazł się na drugim brzegu. Ale nikt się tym zbytnio nie trapił, bo wygodnie i dobrze żyło się im w podróży. Młodziutki kapral Śmiech nieustanne żarty sobie ze wszystkiego stroił. Narię uciesznie przedrzeźniał, z panią Zofią się przekomarzał, a i na Sławę zerkał ze skrywanym afektem. Często próbował swoim zwyczajem zagadywać ją o wygodę, o picie, jedzenie czy nawet spotkane na drodze drzewo lub spłoszone zwierzę. Na wszystko reagowała pogodnie i z wdziękiem właściwym jej szczerej niewinności. Czasem śmiały kapral prosił panienkę, aby zagrała na swej okarynce. Kiedy dała się uprosić, próbował z nią nawet śpiewać. Wtedy zawsze zjawiał się ponury Reginis, jeszcze bledszy niż zwykle i słuchał. Patrzył spode łba, a z oczu wyzierała trapiąca go okrutnie gorączka, czy może nawet jakieś tajemne szaleństwo. Aż strach brał spoglądać na niego… Niekiedy przed nocą, gdy skontrolował cały ubezpieczony wartami i służbami konwój, sam na wozie pod płachtą na słomie leżąc, gdzie sypiał z szablą przy boku, wlewał w siebie pół manierki gorzałki. Chciał tym boleść jakąś straszliwą w sobie zagłuszyć, sen sprowadzić lub zapomnieć o jakimś grzesznym zamiarze. - Nic, tylko jakiś diabeł mnie opętał - mówił sam do siebie. - Ale nie mogę, nie mogę, nie mogę!!! - Bił się pięścią w czoło, albo uderzał rozpaloną głową o bok wozu i szeptał: - Nie mogę, nie mogę żyć bez niej... Nie zdradzał się przed nikim ani swym cierpieniem, ani postanowieniem. Chciał być sam z boleścią okrutną, jak ogień trawiącą mu wnętrzności. Jeden Worona, który się czegoś widocznie domyślał, nieustannie czuwał nad porucznikiem. Piątego dopiero dnia podróży, pod sam wieczór, kiedy całość konwoju znalazła się szczęśliwie na drugiej stronie Dunaju, porucznik Stefan Reginis poczuł się mniej rozgorączkowany i mógł przytomniej pomyśleć.
Wszystko teraz było w jego ręku. * Zofia, Sława i Naria, mając często do towarzystwa wesołego kaprala Śmiecha, tworzyły jakby szczęśliwą rodzinkę, dbającą o siebie nawzajem, ale także o utrudzonych służbą żołnierzy. Niejeden z dragonów skorzystał przy nich z jadła czy napitku. Nie jednemu zranienie na nowo opatrzyły, zacerowały kapotę czy szarawary; obdarzyły dobrym słowem. O ślicznej pannie Sławie mówili z zachwytem jak o świętej, a jej uśmiech czy spojrzenie uważali za wielki zaszczyt. Wiedzieli, że jest ona dla nich nietykalną świętością, do którego dragonowi jak do Księżyca. Tym gorliwiej służbę pełnili, nie chcąc, aby ją cokolwiek złego spotkało. Podczas dunajskiej przeprawy, wszystkie trzy kuliły się na wozie, gdy deskowania pod ciężarem mocno się uginały, a szkuty tratwowe zanurzały niemal po brzegi. Kapral Śmiech pokpiwał sobie z nich, straszył falami, głębokością rzeki, ale obiecywał solennie, że wyłowi wszystkie, gdyby się most zarwał. Spokojna noc spędzona już na drugim brzegu i dobry sen przyniósł wszystkim wypoczynek. Poranek zbudził ich rześki i pogodny. Konie parskały na dobrą wróżbę. Niewolni Turczynkowie bez zbytniego poganiania poili, karmili i zaprzęgali konie, a potem nimi powozili. Chociaż wiedzieli, że z każdym dniem są dalej od swego kraju, żaden nie uciekł, ani nawet tego nie próbował. Może służba w lackiej niewoli była znacznie lżejsza niż u swoich, a życia narażać w dżihad już nie musieli. A że im religii własnej nie zabraniano, modlili się gorliwie aż pięć razy w ciągu dnia, po swojemu „bismil-allach-ując” i bijąc czołami o ziemię w kierunku Mekki. W konwoju były także inne odbite branki, starsze i młodsze niewiasty, nawet kilkoro małych dzieci chrześcijańskich, które do kraju chciały wracać, zgodę na to u Króla wyjednawszy. Do nich często zachodziła gadatliwa Zofia i zabierała ze sobą Narię. Sława jednak wolała przebywać na swoim wozie, przyglądając się ciekawie pięknym morawskim okolicom. Niekiedy oglądała się do tyłu, i łezki jej się w cudnych oczkach pokazywały z tęsknoty, ale wtedy brała okarynkę i cichutko grała rzewliwe melodyjki. - Kiedyż to - marzyła - znów się zobaczy z tym jasnym rycerzem, który życie jej ocalił, serce aż do bólu nieznośnego uczuciem rozpalił, najdroższym jej człowiekiem się stając. Po następnych kilku dniach konwój wszedł już głęboko w dobrze znaną Reginisowi dolinę Morawy. Tego dnia przed wieczorem, na zachodnim nieboskłonie skłębiły się ogromne, chmury - zapowiedź od dawna oczekiwanego deszczu. Spod chmur pobłyskiwały dalekie, bezgłośne gromy. Trzeba było zdecydować - czy uciekać przed nachodzącą burzą do niedalekiego miasteczka
Uherskie Hradiszcze, czy też wcześniej rozłożyć się na noc obronnym i dobrze zabezpieczonym od nawałnicy obozem. Reginis, jadący swoim obyczajem przy końcu konwoju, pogalopował na czoło do wachmistrza Worony, jadącego w szpicy z grupą dragonów. Zatrzymawszy konia i odczekawszy aż żołnierze się nieco oddalą, powiedział do wachmistrza z jakąś dziwną powagą i głębokim smutkiem w glosie: - Ojcze Szymonie... - taki sposób mówienia Reginisa znaczył, że chce wachmistrzowi i jednocześnie wiernemu przyjacielowi powiedzieć coś niezmiernie ważnego. - Nie zdążymy już całym taborem ujść przed nawałnicą. Trzeba obóz zakładać, albo gonić do Uherskiego Hradiszcza. Ty teraz wszystkim musisz się zająć, ponieważ ja wrócę z kapralstwem Śmiecha do wioski, którą minęliśmy, by panna Sława przeczekała burzę pod dachem. Wygląda niezdrowo i boję się, by nie zachorowała. Może nawet trzeba będzie kilka dni w chacie odpocząć. Z nikim innym zostawić jej nie mogę... - Zali to konieczne, Regi? - dopytywał się czujny Worona. - Konieczne, ojcze - rzekł z naciskiem porucznik, a w twarzy jego widać było jakąś wielką odmianę. Oczami gdzieś uciekał, nie chcąc patrzeć na starego wachmistrza. - Jeśli by się coś nam stało, ty doprowadzisz konwój do Krakowa. Przekażesz do rąk Królowej Pani wszystkich ludzi, wozy i dokumenty. Oto pisma i listy od Króla i inne. Bierz, dobrze zabezpiecz i strzeż, jak oka w głowie! Nie daj krzywdy zrobić Zofii i tej małej Turczynce Wołodyjowskich... - Co ty, Regi!? - zaniepokoił się stary wachmistrz. - Zali nie myślisz do Krakowa dojechać! - Nie wiem, czy zdążę was dogonić, bo sam się też źle czuję, słaby coś jestem... I coraz mi gorzej. Pewnie mnie wiedeńskie „powietrze” chwyciło. Reginis mówił to z takim smutkiem, jakby mu świat miał się na głowę zwalić. - Może gdzieś w gospodzie przylegnąć trzeba będzie, a może i życia zbyć. Kapral Śmiech ze swoimi dragonami ze mną i panną Sławą zostanie. A ty konwoju pilnuj, ludzi oszczędzaj i spraw się, jak zawsze się sprawiałeś. - Regi, czy wiesz, co czynisz!? Może lepiej poczekaj z nami, aż nawałnica przejdzie. - Z tą boleścią dłużej czekać już nie mogę. Jak wszystko będzie dobrze, to jutro, a najdalej pojutrze was dogonię. A jak nie, to... trudno! Stanie się, co ma się stać. No, ruszaj! - Wedle rozkazu, wasza miłość! - wykrzyknął służbiście wachmistrz, przykładając rękę do czapki i jak batem pogoniony, skoczył na czoło konwoju. Reginis był pewny, że Worona po otrzymaniu rozkazu dojedzie pośpiesznie do Uherskiego Hradiszcza, albo rozkaże zatoczyć obóz. Wszyscy będą mieli wtedy
roboty dość i ani pomyślą, że zabraknie jednego wozu. Lepiej byłoby dla planów Reginisa, gdyby konwój pośpieszył do miasteczka. Trzeba byłoby jednak jechać w coraz bardziej wzmagającej się zawierusze i zapadających ciemnościach. A o wypadek w pośpiechu nietrudno. Potem pod murem trzeba opowiadać się straży i czekać na otwarcie wierzei. Już dawno wszystko sobie w głowie ułożył i zaplanował aż trzy sposoby realizacji swoich zamiarów. Miał też gotowych na wszystko ludzi. Mógł upozorować napad grasantów na konwój i zagarnięcie części wozów. Mógł wykorzystać wziętych do niewoli Turczynków, którzy udać mogą, że to Kara Mustafa dokonał zuchwałego napadu z pomocą wiernych gazich, idących w trop za konwojem w polskich przebraniach. Można także skorzystać z jakiegoś przypadku na drodze - silnej burzy, deszczu, popsucia się wozu, nagłej choroby, co niczym dziwnym nie będzie... Wolał jednak zrezygnować z gwałtownych działań, aby panna się nie przeraziła, co mogłoby jej zdrowiu zaszkodzić. Jeśli ktoś miał cierpieć, to tylko on i tylko swoją głowę chciał narażać. Wiedział, że na Słowacji łatwo się o drogę dopyta, bo język znajomy i na Sicz Zaporoską, Dzikie Pola albo nawet na rodzinną Litwę dotrze szczęśliwie. Wszystkie tropy pomiesza tak, by pogoń uniemożliwić. Nie nowina mu. Ileż to razy z lekką chorągwią umykał na stepach ordyńcom, boleśnie ich z zasadzek kąsał, a ogarnąć się nie pozwalał. Nie chciał zostawić konwoju na pastwę losu i całkiem nie po rycersku, a nawet haniebnie sprzeniewierzyć się Królowi. - Nie cały i nie ze wszystkim podły będę... - myślał gorzko. - Choć tyle z dobrego imienia ocalę. Dlatego pozostawił wozy i ludzi pod pieczą najlepszego żołnierza, którego także nie chciał włączać do swoich, niegodnych zamiarów. W sytuacji, jaka się wytworzyła dla planów porucznika Reginisa, był to moment najdogodniejszy. I jeżeli miał dokonać tego co zamierzał, to właśnie teraz, albo już nigdy! W zapadających szybko ciemnościach nocy i rozpoczynającej się burzy, pośpiechu poszukiwania schronienia, nikt z ochrony konwoju nie zainteresował się dlaczego ostatni z wozów, pozostał z tyłu w otoczeniu zaledwie kilku dragonów. Mało to różnych mitręg się zdarzało z powodu złamanej osi, wypadnięcia szprych z koła, czy zerwania uprzęży. Tym bardziej, że sam Reginis, przybywszy na tył konwoju po rozmowie z Woroną, kazał wozakowi się zatrzymać. Zaraz też uspokoił Sławę, informując ją, że Zofia z Narią pozostały na noc u zaprzyjaźnionych niewiast z innego wozu, bojąc się wracać do niej podczas wichury i deszczu. Radził jej ułożyć się do snu przekonując, że burzę najbezpieczniej będzie przeczekać w dolinie, pod drzewami. Gdyby wzbierająca w potoku woda im zagroziła, podjadą wyżej, na suchsze i bardziej zakryte przed wichurą miejsce. Niech się niczego nie obawia, gdyż on
sam będzie tuż z dragonami. Podjął nareszcie tę straszną decyzję, zaprzeczającą rycerskiemu honorowi i zaczął ją wreszcie realizować. Może to dlatego po raz pierwszy od wielu dni był spokojniejszy, a twarz rozjaśnił lekkim uśmiechem, bo wszystkie okoliczności zdały się sprzyjać jego zamiarom. Dziewczyna z pełną ufnością posłuchała rady porucznika i przy małym ogarku ułożyła się do snu, szepcząc modlitwę do Matki Bożej i jej się polecając. Słyszała jeszcze, jak porucznik Reginis przywoływał do siebie kaprala Śmiecha z jego dziesiątką żołnierzy. To ją uspokoiło i zwolna pogrążała się w sen, mimo bębnienia deszczu o płócienną budkę i coraz bliższego łoskotu gromów... Kiedy przybył kapral Śmiech z dragonami, Reginis rozkazał: - Koni nie rozkulbaczać, nakarmić wszystkie z ręki. Za kilka pacierzy ruszymy do miasteczka Uherski Bród, tą doliną w prawo, bo tu woda może nam zagrozić. Burza się wzmagała, wicher tężał, deszcz stawał się coraz rzęsistszy, lecz w ciasnej dolinie było całkiem zacisznie. Dragoni sprawnie nakarmili i oporządzili swoje konie. - Musimy szukać medyka dla panny Sławy – wyjaśniał Reginis kapralowi Śmiechowi - bo nagle zachorowała. Zapalisz pochodnię i będziesz rozpoznawał drogę, czy bezpieczna. Prowadź! W tym momencie Reginis spalił za sobą wszystkie mosty. Nie miał już dokąd wracać. Teraz chodziło mu o to, aby odejść jak najdalej od królewskiej trasy łączności z krajem i ukryć się przed ewentualnym pościgiem w lesistych górach Słowacji. Tamtędy, jak słyszał od hetmanów, ma iść do Austrii komput litewski, aby się połączyć z armią Króla Sobieskiego. Może spotka w oddziałach znajomych oficerów, którzy dadzą mu dodatkową ochronę. - Nie lepiej, wasza miłość, panią Sławę do obozu dowieźć i tam ją zostawić, a samemu skoczyć po cyrulika i do niej go dowieźć? - Zapytał kapral Śmiech. Wezmę dwóch dragonów i migiem obrócę, nawet gdyby jakiś doktor nie chciał w czasie burzy jechać, to się go na arkanie przywlecze. - Zali myślisz kapralu, że nie wiem, co czynić!? Ruszajcie naprzód! A ostrożnie. Jak jednej pochodni będzie mało, to więcej zapalcie. Droga wiodła ciemnym wąwozem miedzy wzgórzami i wichergórą przelatywał. Za jakiś czas dopiero mieli wyjechać na szerszą polanę, którą w świetle błyskawic już widzieli. Niesiony wichurą lodowaty deszcz, stawał się coraz rzęsistszy. Rozbłyskające raz po raz pioruny toczyły ciężkie gromy po okolicznych wzgórzach. Gdy mieli wyjść na szeroką przestrzeń, porucznik jadący tuż przy wozie Sławy, mimo ciężkich odgłosów nawałnicy i wycie wichury, usłyszał za sobą tętent koński. Przez chwilę nasłuchiwał i przeżegnał się nawet, czy to nie diabeł tłucze się w taką straszną noc. Może spłoszone burzą stado leśnego
zwierza. Po chwili był pewny, że to jednak pojedynczy jeździec. Ktokolwiek by to był, wróg czy przyjaciel - musiał zginąć. Reginis sprawdził nieznacznie, czy szabla luźno z pochwy wychodzi i czy osłonione od deszczu bandolety tkwią w olstrach, gotowe do strzału. Zatrzymał konia i czekał. Przyjrzawszy się w świetle błyskawicy galopującemu jeźdźcowi, rozpoznał sylwetkę wachmistrza Worony. Stary zagończyk widzący w ciemności niczym zgłodniały wilk, nie dał się wywieźć w pole. Podjechawszy, osadził konia i chwytając cugle reginisowego rumaka, wołał poprzez wichurę i pioruny: - Co ty robisz, Regi!? - krzyczał z rozpaczą w głosie. - Na miłość boską, opamiętaj się człowieku! Przecie to gorsze niż rapt gardłem karany! Króla zdradzasz i wszystko co święte! On jeden z całego konwoju przeczuwał, co się zdarzyć może, i teraz wiedziony najgorszymi przeczuciami, trafił właśnie na ten moment. Widział po śladach wyraźnie, że Reginis nie do wsi zmierza, dla schronienia przed burzą, a uchodzi w bok od traktu, uwożąc niczego nieświadomą brankę Sławę. Porucznik nie odpowiedział, jedynie głowę zwiesił, jakby nie na niego wołano. Gdyby zatrzymującym nie był stary wierny Worona, od trzech pokoleń służący Reginisom, a ktokolwiek inny - już by w błocie trzepał kopytami z odciętą głową. - Synu, wśród Reginisów wszystko mogło być - tłumaczył Worona - tylko nie zdrada przyjaciela. Regi, opamiętaj się!!! A że ponury Reginbis milczał, Worona ciągnął dalej: - Na tę szablę się klnę, którą od twego ojca otrzymałem, że ci na to nie pozwolę! - I wysunął do połowy ostrze z pochew. - Na kolanach cię proszę! Stary wachmistrz zeskoczył z konia i przyklęknął na smaganej deszczem ziemi. Słysząc podniesione głosy Kapral Śmiech, prowadzący przodem całą grupę, przystanął, a z nim zatrzymali się dragoni wraz z wozem. Gwałtowność rozmowy rozbudziła Sławę, bo przerażona lekko uchyliwszy zasłonę, spojrzała rozszerzonymi lękiem oczyma, co się dzieje z tyłu wozu. Milczący i zmieniony nie do poznania Reginis, z szaleństwem kochania w oczach i nadludzkim cierpieniem w sercu, także zeskoczył z konia i stanął przed klęczącym wachmistrzem. Zdezorientowani sytuacją dragoni zapalili jeszcze dwie pochodnie dla lepszej widoczności, ale przybliżyć się nie śmieli. Od jakiegoś czasu widzieli swego dowódcę zmienionego ogromnie, ale brali to na karb pobitewnego zmęczenia. Nie domyślali się wcale, iż może to być związane z konwojowaną i tak czule przez nich hołubioną branką Sławą. - Myślisz, ojcze Szymonie, że nie wiem com uczynił!? - mówił porucznik zmienionym głosem, który słychać było pod daszkiem wozu. - Zali nie wiem, jak tamten cierpi!? Ja cierpię trzykrotnie więcej, ale inaczej postąpić nie mogę! Tylko śmierć moja może od tej męki wszystkich uwolnić. - Regi, synu drogi, co ty mówisz!?
- Kto mnie zabije - ulgę mi przyniesie, od szaleństwa uchroni i ocali świat od mojej podłości. Zrób to ty ojcze Szymonie! Proszę cię jak o zbawienie duszy własnej! Na oczach przerażonej, nierozumiejącej sytuacji Sławy i wiernych dragonów, wyrwał szablę z pochwy i wbił ją w ziemię przed wachmistrzem. Potem klęknął i pochyliwszy swą nieszczęsną głowę, wołał z głuchą rozpaczą: - Tnij, ojcze! Śmiało! Zabij mnie, bo dłużej męki znieść nie potrafię! Łeb mój oszalały w ogień wrzuć! Serce mi z piersi żywemu wyrwij, a wdzięczny ci będę!!! Przerażeni i zdumieni dragoni teraz dopiero domyślili się dlaczego ich porucznik, za którym bez wahania w ogień by poszli, pochylał głowę przed wachmistrzem Woroną – prosząc, aby ten go uśmiercił. Wielu udało mu się oszukać. Nawet Króla, pana koniuszego Matczyńskiego, królewicza Jakuba. Także, porucznika Żwirskiego. Nikt nie domyślił się w słabości pobitewnej Reginisa szalonego afektu do branki Sławy. Bezgranicznie ufając oszalałemu Reginisowi Król powierzył mu w największym zaufaniu cały, przebogaty konwój ze zdobyczą, grupę znamienitych jeńców i wiele ważnych listów i dokumentów. A najbliższy przyjaciel, niemal brat rodzony - Żwirski - oddał mu w opiekę swój skarb, swą pierwszą, płomienną miłość, którą od śmierci ocalił i krew za nią przelał. Tylko stary wiarus - Szymon Worona czuł od początku, że coś szatańskiego dzieje się w sercu i umyśle Stefana. On jeden domyślał się, że grzeszne miłowanie, zaślepiające umysł młodego rycerza, pociągnie go do zbrodni i hańby. Teraz oto spełniało się to, czego bał się najbardziej. - Regi, to zbrodnia przeciw wszystkiemu, co rycerskie! - Próbował przekonywać Worona. - Wrogowi zabrać niewiastę - tak! Uprowadzić, a nawet zniewolić - tak, choć nie rycerska to sprawa. Ale nie wiernemu przyjacielowi, bratu serdecznemu, który ci życie nie raz ocalił... - Ojcze, nie po tom brankę porywał, by ją niewolić! - mówił cicho Reginis, patrząc w ziemie. - Jeśli mnie nie będzie chciała, jeśli w jej oczach na afekt nie zasłużę pokorą i psim przywiązaniem, to niech niczyja nie będzie! Bo nie zniosę, aby ktoś ją miał w objęciach, nagą przyjmował w łożu, choćby i przyjaciel najbliższy. Jeśli mnie nie zechce, do śmierci będzie dla mnie jak święta z kościelnego obrazu! U stóp jej leżał będę jak najwierniejszy pies... Nic więcej! - Co ty wygadujesz Regi?! Miej rozum... - W dzikiej puszczy jej świątynię zbuduję, służbę do posługi dam i nie będąc moją, niczyją niech nie będzie. Niebo swój gniew piorunami objawiało. Lodowaty deszcz zacinał tak gęsto, jakby cały świat płakał rzewnymi łzami. Piekło wichurą z uciechy skowyczało w konarach nad nieszczęściem trojga młodych ludzi. Dziko poświstywało w łozach
czartowskich wierzb, jakby diable weselisko odprawiało. Sława zrozumiała, że została porwana przez oszalałego z miłości Reginisa i że teraz wszystko się rozstrzyga. Kuląc się na posłaniu, jak skrzywdzone dziecko, zasłoniła rękoma oczy, a od lęku i żalu łzy spływał jej potokiem z oczu i przeciskały się pomiędzy palcami. Przy każdym uderzeniu gromu ciało jej drżało w konwulsjach panicznego lęku. Chciała umrzeć... - Regi, zali aż tak ją miłujesz!? - spytał wachmistrz, chowając obnażoną szablę. - Z całej duszy, ojcze Szymonie i z całego serca, że już nikt bardziej w świecie nie miłował! I bez niej żyć nie chcę ani chwili dłużej. Niech mnie diabli do samego piekła zaniosą jeszcze dziś. I każdego następnego dnia czynią to po sto razy. Reginis wyglądał tak, jakby go gorączka strawiła już do końca. Jego pałające oczy, w których raz po raz pioruny zapalały piekielne ognie, świeciły jak oszalałemu z głodu wilkowi. To nie Reginis był, a jego obłąkany trup, który nie wie, co czyni. - Regi - mówił wachmistrz cedząc słowa, jakby również decyzję podejmował, płacąc za nią cenę najwyższą. - Kocham cię bardziej niż syna! Na rękach cię dzieckiem nosiłem, twego szczęścia pragnę i służył ci będę choć błądzisz. Rozkazuj! Wykonam wszystko wiernie i niech mnie także piekło pochłonie, a diabli na strzępy rozszarpią. Wszelako żal mi... - Czego? - Dobrego imienia wśród ludzi i honoru, któregom całe życie strzegł, haniebnym uczynkiem się nie splamiwszy, a zwłaszcza gwałtem na niewinności. Wstyd mi teraz będzie przed samym sobą. Wolejby mnie te pioruny zabiły, Regi... - Ja też bym wolał, aby mnie pierwszy piorun zabił. Ale jej się nie wyrzeknę. Serce mi wyrwij, psom na pożarcie rzuć, a wdzięczny ci będę, lecz jej nie oddam... Nikomu! - Po co mi twoja śmierć Regi! Lepiej ją zabić! Głowę szablą ściąć! Szybkie cierpienie - to nie cierpienie. Szybka śmierć - błogosławiona śmierć! I bodaj, że grzech ten na siebie wezmę, mordując niewinność... - Wściekły diabeł tak to wszystko haniebnie namotał, że mi ani żyć, ani umierać! - Co ty gadasz, Regi?! - obruszył się Worona. - Żaden Litwin diabła się nie lęka, prędzej diabeł lęka się Litwina. Chrystusa razem z chrztem za króla Jogajłły my przyjęli, ale żadnego obcego, zwłaszcza żydowskiego diabła na swoją ziemię nie wpuścili. To jedno wiedz! Pani Zofia zapewnia, że Kara Mustafa panny nie tknął, bo na zdobycie Wiednia czekał, jej cnotę jako nagrodę dla siebie wyznaczył. - Ale ponoć była już przygotowana do nocy z nim... - Takiej nocy nie było, bośmy otomanów za szybko zmogli i przepędzili.
Dlatego jej nie posiadł i uchodząc kazał ściąć, aby się w nasze ręce nie dostała. Czart na pewno dostępu do niej nie ma, bo czysta i cnotliwa jest. - Pewnie twoja racja jest, ojcze Szymonie. - Regi, może lepiej poczekać do rana. Jasny dzień to panowanie aniołów przekonywał stary wachmistrz. - Idź do niej i rozmów się z nią. Litwini od wieków zawsze Laszki koroniarzom porywali. Jeszcze to sobie za cnotę przypisywali. Uczyniłeś przeto jak ojcowie robili. - Ale przyjaciół swych wiernych nie zdradzali. Jednak trudno, już się nie cofnę! - Jeśli do blasku słońca czekać nie możesz - rozkazuj! - rzekł Worona. Twoim sługą jestem, wykonam wszystko, co każesz i niech się świat zawali! Reginis na te słowa wstał energicznie z ziemi, szablę do pochwy schował i wstrząsnął energicznie głową, aż mu ze zmoczonych kędziorów woda jak psu z sierści rozbryznęła wokoło. I już był na powrót sobą. - Poprowadzisz konwój aż do Krakowa - instruował wachmistrza już uspokojony. - Królowej przez strażników zamkowych wszystko przekażesz, nawet jej samej do rąk - jeśli inaczej nie będzie można. W drodze zwódź wszystkich chorobą branki. W Krakowie także mów, że Sława jest chora i zostaliśmy dla leczenia w jakimś gościńcu. Podejrzeń żadnych nie nabiorą, bo to normalna sprawa. Kiedy teraz wrócisz, pani Zofii powiedz, że burza płótno z wozu zdarła i deszcz pannę przemoczył. Zachorzała i musi kilka dni w karczmie w cieple poleżeć. Opiekę ma dobrą i dogoni konwój przed Krakowem. Kiedy już u Królowej Pani wszystko załatwisz, z pół-rotą zaufanych ludzi zaraz wracaj do mnie. - A gdzie cię potem mam szukać - Gońca ci przyślę, nim do Krakowa dotrzesz. Nie chcę abyś zbyt wcześnie wiedział gdzie będę, bo w razie podejrzenia o porwanie, mękami by z ciebie wszystko wydobyli... - Chyba by mi razem z sercem wyrwali. - No właśnie. Lepiej więc, abyś nie wiedział. Jeśli gońca nie doczekasz, a ruszyć się z Krakowa będziesz już mógł, to w tym tu Uherskim Brodzie, w karczmie na mojego człowieka poczekasz, albo on na ciebie. Na jego słowa: „Sława - Laszka” odpowiesz: - „Niech zawsze będzie zdrowa”. - Zrozumiałem Regi. Wszystko wykonam. - Goniec ci wtedy musi odpowiedzieć: - „I wierne serce przy niej”. Wtedy mu uwierz i posłuchaj, co ci czynić każe. Reginis był już jakby zupełnie spokojny i realizował swoje podstępne przedsięwzięcie z wyrachowaną dokładnością. - Gdyby się coś stało mnie albo jej, czy zaszło coś nieprzewidzianego, możesz do Króla Sobieskiego wracać, służbę pełnić dalej, jeśli cię przyjmie. Na
mnie wszystko zrzucaj, boś za komendą szedł. Lepiej jednak wracaj na Litwę. - Rozkazałeś Regi! - zawołał Worona, dosiadając konia. Zakręcił nim energicznie i pognał z powrotem bez zwłoki do konwoju, który już schronił się w obozie. Wszystko tam było zorganizowane - służby i warty pełniono, konie karmiono i pojono. Ognie pod osłonami płonęły, gdzie gorącą strawę warzono. * - Ruszaj! - rozkazał swoim dragonom porucznik Reginis. Wdrożeni do żelaznej dyscypliny żołnierze, ruszyli posłusznie naprzód. Nikt nie rozmawiał, nikt żadnego gestu nie wykonał. Przejęty grozą kapral Śmiech posmutniał, jakby go wielkie nieszczęście spotkało. Reginis nie chciał, aby Sława o jego zamiarach dowiedziała się zbyt wcześnie i czegoś sobie w desperacji złego nie uczyniła. Skoro jednak już wiedziała, postanowił nieustannie czuwać nad nią, na krok nie odstępując wozu. I tak jechali w noc i w nieznane, raz po raz rozświetlani błyskawicami oddalającej się nawałnicy. - Już się stało dzieweczko anielska i jak słoneczko promienna. Już mi cię nikt nigdy nie wydrze... - Szeptał sam sobie, jadąc tuż przy wozie, gdzie skulona w śmiertelnym bólu i lęku dygotała w półśnie nieszczęsna branka Sława. - - -
Rozdział 9
Sytuacja polskiej armii stacjonującej w okolicy Wiednia pogarszała się coraz bardziej. Doszczętnie ogołocone z żywności miasto samo siebie wyżywić nie mogło, mimo otrzymanego od Króla Sobieskiego wielkiego transportu zdobytej na Turkach żywności. Setki ocalałych mieszkańców wyległy poza mury w poszukiwaniu jedzenia, a także dla dokonania zemsty na rannych i chorych Turkach, leżących w lazaretach. Tych mahometan trzeba było bronić patrolami wojskowymi przed - skąd inąd - słusznym gniewem wiedeńczyków. Przy tej okazji roznosili oni wiedeńskie „powietrze”, które przerzucało się na zdrowych Niemców i Polaków. Stało się w tym ważnym dniu także coś wyjątkowego, bo - co prawda upadły wielkie dynastyczne plany Króla Sobieskiego, ale narodziły się natychmiast nowe. Król miał dość siły na podjęcie polityki niezależnej od cesarstwa i papiestwa, pod warunkiem wszakże, że Litwa lojalność okaże. Z jej pomocą można by jeszcze tego roku uwolnić Węgry od potęgi osmańskiej. Ale pod Wiedniem dla Króla i jego wojsk nie było już nic do zrobienia, co by realizację tych planów przybliżyło. Nadto, cała okolica była tak spustoszona, wygłodzona i zatruta, że nawet woda z nowych studni nie nadawała się do picia. Duża liczba rannych i chorych, stanowiła coraz większy problem do pilnego rozwiązania. Panujący od kilku dni upał i perspektywa najbliższych, tak samo upalnych dni, nie zapowiadała niczego dobrego. Z rozkładających się niepochowanych zwłok, wychodził trupi jad i zagrażał zabójczymi dla wojska chorobami. Doktor Peccorini żądał stanowczo odseparowania rannych od chorych, a nadto odejścia całego zdrowego wojska, aż na Wielki Ostrów Żytni, by nie dopuścić do przerzucenia się zarazy na zdrowe oddziały. Wolny od chorób i skutków bitwy wielki obszar Ostrowa Żytniego wystarczał na luźniejsze rozlokowanie wojsk, aby stworzyć w obozach lepsze warunki sanitarne. Wokoło
obmywały go szerokie pasma wód Dunaju Wielkiego i Dunaju Małego. Choroby mogłyby się na Ostrów w ogóle nie przedostać. Bezpieczeństwa Ostrowa strzegły cztery silne twierdze, w tym najpotężniejszy, nigdy niezdobyty przez wroga, leżący już na Małym Ostrowie Żytnim, bohaterski Gior. W najbliższym czasie nic nie wskazywało na zagrożenie ze strony pogromionych Turków. Tatarzy zaś, odkąd poczuli śmiertelną grozę w Lesie Wiedeńskim wynieśli się gdzieś i słychać o nich nie było. Król rozkazał stanicznemu Franciszkowi Charczewskiemu iść z silną grupą kwatermistrzowską i dwiema rotami harcerzy najdogodniejszą drogą ku Wielkiemu Ostrowu. Zbudować przeprawę i przygotować miejsce na obozowisko. Za grupą stanicznego szły piechoty, by w razie potrzeby w budowie przepraw pomagać. Poszło także kilka lekkich chorągwi do patrolowania okolicy Tabory polskie wciąż nie mogły przedrzeć się spod Grefeinstein, choć to zaledwie trzy polskie mile od Schwechat. Ciągnąc wzdłuż Dunaju brnęły rumowiskami podwiedeńskiego pobojowiska. Co jakiś czas konwoje doprowadzały po kilkanaście wozów do macierzystych jednostek. Ale wszystko to nie zapewniało wystarczającej żywności dla tysięcy ludzi i koni, którzy codziennie jeść potrzebowali. Cesarscy transportu nie ułatwiali, spoglądając łakomie na polskie wozy pełne zdobyczy, ciągnące do Polski. Było na nich wiele mienia z cesarskiej ziemi, uprzednio zrabowanego przez Turków. Ale któż by to zdołał sprawiedliwie pooddzielać. I tak przecie po Turkach pozostały olbrzymie obozowiska pełne najróżniejszego dobra, które oni tu ze Stambułu przywlekli. Król rozważał także, czy części wojska nie skierować po opóźnione tabory, ale wahał się, bo odstraszała konieczność dwukrotnego przemarszu przez zapowietrzone pobojowisko. Za poradą Tyńca zdecydował, że tylko część wojska zostanie pod Schwechat, aby poczekać na resztę taborów. W ostatecznym przypadku mogłoby dokonać wypadu i zatrzymane wozy odblokować. Z pozostałymi oddziałami najlepiej jednak odejść, dla uniknięcia “wiedeńskiego powietrza”. * Bardzo martwiło Króla stan zdrowia Tyńca wyczerpanego trudami tej wielkiej kampanii. Bał się o niego ogromnie i bez potrzeby nie wzywał, sam raczej doń zachodząc. Mógł wtedy stwierdzić, że Natan żył jak nędzarz. Król chciał mu przydzielić obszerny namiot i gromadę służby do posług. Nie uczynił tego jednak na wyraźne i stanowcze życzenie starca. - Dziękuję za troskliwość, Wasza Królewska Mość, ale ja sam wiem
najlepiej, co mi jest do życia, zdrowia i do pracy niezbędne. Jeśli będę czegoś potrzebował sam powiem Królowi. Sekretnie przekazał, że do części działań wywiadowczych dopuścił zaufanego pomocnika, chudziutkiego młodzieńca, który raczej na ascetycznego mnicha wyglądał, niż na następcę szefa królewskich szpiegów. Ale Natan gwarantował, że ten młodzieniec w razie potrzeby zdolny jest go zastąpić. - Nazywa się Radosław Gniewosz i nikt nie wie kim jest i co potrafi. A zastąpić potrafi dwóch takich jak ja. - Nie zostawiaj mnie samego, Natanie - rzekł Król, obejmując ramieniem gnębionego chorobą przyjaciela. - Nasza wielka praca jeszcze nie skończona. Kiedy Natan milczał, Król ciągnął dalej. - Bez ciebie nie mam jednego oka, ucha i połowy głowy. Wytrwaj jeszcze choć do końca tej kampanii. Potem razem zaszyjemy się w Jaworowie, z daleka od świata i wespół, przy dobrym miodzie, solidnie odpoczniemy. - Królu mój i Panie - rzekł swoim skrzekliwym głosem Tyniec. - Ciężko mi i będzie coraz ciężej, lecz wytrwam tyle, ile będzie trzeba, abyś swe dzieło dokończył. Jednak już czas na mnie, by pójść ostatnią ścieżką moich przodków ku innej, niecielesnej formie istnienia. Król milczał, nie wiedząc, co na to odpowiedzieć człowiekowi, który nigdy niczego dla siebie nie żądał, a który od pierwszego dnia hetmaństwa Jana Sobieskiego był z nim i swoje trudne obowiązki spełniał po mistrzowsku. - Przyślę ci tu doktora Peccoriniego, to najlepszy uzdrowiciel i medyk. Zaufaj mu. - Nie trzeba, Wasza Królewska Mość, ja sam wiem, co mi jest i co czynić powinienem. Jeszcze wytrwam... * Króla Jana bardzo cieszyło szybkie zdrowienie porucznika Żwirskiego, a także dobre samopoczucie Jakuba, który jakby rozkwitał. Radowało znaczne “uczłowieczanie” rudowłosych braciszków Wołodyjowskich, którzy jeszcze nie tak dawno bardziej dzikimi zwierzątkami byli, niż szlacheckimi synkami. Sam także czuł się doskonale i widział, że koniuszy Matczyński, również będąc w dobrej formie, sprawnie organizuje pracę królewskiego dworu i sztabu wojskowego. Na szczęście dla całego wojska, mimo wielkich upałów i trudu bitewnego konie wierzchowe i pociągowe miały się dobrze. Jeśli niektóre padały to z wyczerpania, a nie z jakiejś zdychaczki. Nie ma przeto niebezpieczeństwa, by jazda od koni odpadła. Wystarczy tylko dać koniom odpocząć i dobrze odkarmić. Ale to będzie możliwe tylko na Wielkim Żytnim Ostrowie. A wiec trzeba się tam
jak najszybciej przeprawić. Ogromnie bolało Króla Sobieskiego, że Austriacy nawet godniejszych polskich poległych rycerzy nie chcieli grzebać na miejskich cmentarzach. Faktycznie jednak już miejsca w murach miasta nie mieli. Dlatego wielu z półtora tysiąca poległych, a potem z setek zmarłych od ran lub chorób, odesłano przez specjalistów żydowskich do kraju. Umieli oni trupy zabezpieczać solonymi i dziegciowymi płachtami, że mimo upału się nie psuły. Choć drogo kazali sobie płacić, to dzięki nim kości wielu poległych Polaków spoczęły w ojczystej ziemi. Wielu jednak grzebano w zbiorowych mogiłach, które po wiekach w niepamięci ludzkiej się zatraciły. Mimo tak trudnej sytuacji nie zaginęła jednak satysfakcja z wielkiego zwycięstwa i zdobyczy wojennej. Potęga wojska i duch walki były wciąż ogromne. Kto zraniony - wyliże się wkrótce, bo na zwycięzcach goi się najszybciej. Kto chory - jeśli nie zemrze, to wyzdrowieje i do szeregów powróci. Po kilkudniowym odpoczynku wojsko może wyruszyć w dalszy zwycięski pochód. Sytuacja militarna była nadzwyczaj korzystna i wciąż istniała szansa ostatecznego pokonania Półksiężyca. Tak jak i odzyskania olbrzymich terenów od dziesiątków, a nawet setek lat okupowanych przez Portę. Dokonania także tego, co nie udało się sławnemu królowi Polski i Węgier - Władysławowi Warneńczykowi z Jagiellonów. Należało jednak nie pozwolić ochłonąć pobitemu przeciwnikowi wytrwałym pościgiem. Z powodu wygłodzenia okolicy Wiednia niewiele brakowało, aby Austriacy zbrojnie wystąpili przeciwko polskim żołnierzom szukającym pożywienia. Przeto bardzo dobrze się stało, że pierwsze konwoje z najcenniejszymi trofeami i wartościowszym mieniem, wraz z tabunami tureckich koni poszły od razu do kraju. Te, które przeszły przez Dunaj pod Tulln były już bezpieczne i spokojnie zmierzały ku polskim granicom. * Zamiary księcia Tokoliego wyzwolenia Węgier spod okupacji Turcji i uniezależnienia od Habsburgów, stawały się również planami Króla Sobieskiego. Polski Król był nadzieją Madziarów i gotowi byli oddać koronę świętego Stefana w jego ręce. Gdyby Jakub Sobieski został ich królem, wtedy potężna Polska byłaby gwarantem węgierskiej niepodległości. Gdyby korpus litewski w czas dołączył do wojsk koronnych, byłby to znaczny argument dla tych planów. Ale o Litwie nie było jeszcze nawet słychać. Cesarz Leopold I jakby przeczuwał najskrytsze zamiary Króla Sobieskiego i księcia Tokoliego. Spodziewano się, że Turcy rozbici pod Wiedniem, w ciągu najdalej kilkunastu dni, mogą pod Budą i Pesztem uporządkować wojska, a wtedy
znów staną się śmiertelnie groźni. Posiadane w ich władzy potężne twierdze jak: Eszterghom, Papa, Nowe Zamki, Parkany, Lewice, Tata, Szecseny i inne z silnymi załogami świadczyły, że stać ich było na wystawienie co najmniej czterdziesto-tysięcznej armii, która mogła odmienić losy tej wojny. Między chrześcijańskimi sojusznikami postanowiono, aby przejść przez Słowacje i Węgry całą potęgą sprzymierzonych wojsk chrześcijańskich, by całkowicie oczyścić teren z Turków. Ale powstało ważne pytanie: - Dla kogo? Dla cesarza, Węgrów, czy dla Polski? – I ono było wciąż otwarte. * Tymczasem niedola polskiego wojska pod Wiedniem, powiększała się znacznie. Zwłaszcza chorych i rannych. Energiczny ksiądz Hacki wysyłał patrole sanitarne na wszystkie strony. Wielu zadłużonych rannych musiał wykupywać z gospód, kwater, czy innych miejsc za czyste złoto, albo za zdobycz. Założył także specjalny szpital na jednej z mniejszych dunajskich wysp, aby stamtąd szybciej spławić szkutami do Preszburka, gdzie były znacznie lepsze warunki lazaretowe w razie pogorszenia się pogody. Podobnie działał chirurg generalny doktor Peccorini mobilizując cały swój medyczny personel, ale i tak do każdego potrzebującego pomocy dotrzeć nie mógł. Zdarzało się, że ranni i chorzy leżeli bez żadnej pomocy. Czasem nawet we własnych nieczystościach, gdy sił nie mieli, by odejść na stronę. Ranni i chorzy jednak nie tyle jedzenia potrzebowali, co zdrowej wody, o którą było niezmiernie trudno. Wkrótce niejeden musiał zmagać się nie tylko ze zranieniem, ale i z chorobą, jakiej się od powietrza, żywności czy wody nabawił. Krwawa biegunka zaczęła zbierać śmiertelne żniwo. * W jednym z tureckich namiotów, wśród krwi, smrodu, brudu, jęku rannych i chorych leżał piechur Miron Kuna, którego cesarscy wzięli pewnie za Turka, mowy jego nie rozumiejąc. Jeść już drugi dzień nie dostał, opatrunku nikt mu nie zmienił. Tyle, że go napojono jakąś mętną lurą. Zakażony krwawą biegunką, umierać się już szykował i wołał księdza, by spowiedzią duszę oczyścić, z Bogiem się pojednać i sakramenty przyjąć. Tam go cudownym zrządzeniem losu odnalazł mnich Zygfryd, działający wśród rannych z grupą sanitariuszy księdza Hackiego. Kuna od razu Zygfryda rozpoznał i ogromnie się ucieszył. Ten mu jednak zaraz przypomniał, po co pod Wiedeń z wojskiem przybyli. Pod warunkiem
pomocy w dokonaniu zemsty na Wołodyjowskich, Zygfryd zaopiekował się rannym i umieścił na sanitarnym wozie, który specjalnie dla niego przygotował. Od tej chwili los Mirona Kuny odmienił się radykalnie. Poczuł się jak szlachcic, odbywający pochód wojenny ze zbrojnym pocztem. Wiedział już, że nie umrze. Nie wiedział jednak, że sześciu zbrojnych pachołków - niby do jego ochrony, to wynajęci za zdobyczne złoto przebrani z polska dezerterzy z wojska niemieckiego. Gotowi na rozkaz Zygfryda zabić każdego, kogo im wskaże. A ten ani na jeden moment nie zapomniał o doznanej od Wołodyjowskich krzywdzie i pohańbieniu jego osoby. Zaopatrzył się w dwa małe bandolety, łatwe do ukrycia pod habitem. Strzelał nimi próbnie gdzieś na uboczu, dla przypomnienia dawnej umiejętności. Cały czas, przez dwóch zmieniających się młodych, dobrze opłaconych pachołków, obserwował Wołodyjowskich, by wiedzieć w każdej chwili gdzie są. Czyhał teraz tylko na dogodną chwile do zrealizowania długo odkładanej zemsty. Chory i cierpiący Kuna nie sprzeciwiał się temu. Zbyt był jeszcze słaby, zbolały i wycieńczony. Dziękował Bogu, że Zygfryd wyrwał go z podwiedeńskiego piekła, ocalając od niechybnej śmierci. Lecz często o tym myślał, jak ma postąpić w perfidnej sprawie zemsty na Wołodyjowskich. Czy iść ślepo za komendą, czy za wszelką cenę uniknąć bezecnego mordowania dzieci. * Kiedy wreszcie nadeszła wielka grupa polskich taborów z zaopatrzeniem i wygłodzone wojska odżywiły się znacznie, Król zarządził wymarsz wojennym pochodem na Węgry. Radzi czy nie radzi poszli za Królem cesarscy i Niemcy, jakby ich Polacy za sobą pociągnęli na postronkach. I szli chyba tylko dla pilnowania, by zbytnio się z Węgrami nie zbliżyli. Wojska ciągnęły dobrym, sprawnym pochodem w dwu ogromnych korpusach, przy czym polski - dowodzony przez obu hetmanów - liczył około czternastu tysięcy sprawnych do marszu i walki ludzi. Drugi korpus - składający się z połączonych w jedną grupę oddziałów austriackich i niemieckich, pod wodzą księcia Karola Lotaryńskiego i generała Rudigera Starhemberga - liczył około piętnastu tysięcy sprawnych i zdrowych żołnierzy. Książe Georg Waldeck, były dowódca kontyngentów niemieckich, wyłączył się z kampanii na skutek wyczerpania i choroby z „powietrza” wiedeńskiego. Odjechali także inni niemieccy dowódcy ze swoimi oddziałami, uważając kampanię za zakończoną. Ale przybyło sporo nowych oddziałów tak, że sytuacja armii sprzymierzonych nie pogorszyła się zbytnio, mimo znacznych ubytków. Zwłaszcza dużo ściągało polskich pocztów szlacheckich i grup pomniejszego
autoramentu. Generał Starhemberg - bohater obrony Wiednia, został przez cesarza wysłany w pole, mimo niedoleczonych ran i choroby, jakby karnie za uroczyste przyjęcie Króla Sobieskiego w wyzwolonym Wiedniu i czynienie mu honorów zwycięzcy. Ten dzielny człowiek nic jednak sobie nie robił z doznanej krzywdy. Wolał nawet iść na czyste tereny, gdzie słońce, wiatr i sama natura uleczą go z koszmarnych miazmatów oblężenia. W sumie oba korpusy armii sprzymierzonych stanowiły siłę potężną i zdolną do wielkich ofensywnych zadań, by oczyścić z Turków ogromne obszary Słowacji i Węgier; odzyskać wiele potężnych twierdz i odepchnąć zaborczy islam daleko od granic chrześcijańskich. Odebrać Budę i Peszt wraz z Besarabią, Siedmiogrodem, Mołdawią i całe Podole z opoką kamieniecką. Choć może nie wszystko w tegorocznej kampanii. Ale była to jedyna szansa, aby nareszcie ostatecznie wyzwolić całą Europę od Islamu. Dokończyć dzieło Władysława Jagiellończyka młodego króla Polski i Węgier, który padł od tureckiego miecza w bitwie pod Warną w pamiętnym 1444 roku. Wyznaczone silne oddziały sprzymierzonych pełniły w pochodzie na zmianę straże przednie armii. W pełnym poszanowaniu swej wojskowej suwerenności, z jednym kierunkiem i celem - choć zupełnie oddzielnie. Pilnując przy tym aby oddziały się nie mieszały, drogi sobie nie zachodziły i marszu nie utrudniały. Za to znacznie opóźniała pochód wojskowy rzeka taborów, zwłaszcza polskich. Były one jednak niezbędne, gdyż wojska mogły liczyć tylko na siebie, a nie na niepewną zdobycz w wyniszczonym wojną kraju. Wieczorem, siódmego dnia po wielkiej bitwie, wojska stanęły obozem opodal Preszburka, który po latach Bratysławą nazwano. W następnych dniach przeprawiano się już po nowo zbudowanym tratwowym moście na Wielki Ostrów Żytni, by tam kilka dni odpoczywać. Potem zwolna maszerować dalej, ażeby do piątego października dobić w rejon forteczki Parkany i twierdzy Komarno, na wschodnim krańcu Wielkiego Ostrowu. Spod Preszburka pan starosta Aleksander Żdżarski poprowadził największy królewski konwój ze zdobyczą wprost do kraju, wiodąc Doliną Wagu setki ładownych wozów, wielkie stada koni, bydła i baranów. Prowadził też dużą grupę jeńców tureckich. Bogatsi Turkowie,co mogli się z niewoli wykupić jechali na wozach. Podobnie jak lżej ranni i chorzy. Dlatego poszła z konwojem także część wezyrskiej, dobrze zaopatrzonej apteki polowej z kilkoma biegłymi felczerami i medykami. Najciężej rannych i chorych starano się umieszczać w szpitalach, gospodach i wszelkich innych pomieszczeniach Preszburka, aby pod namiotami i w chłopskich chałupach nie marnieli bez pomocy medyków. Zwłaszcza, że w każdej chwili mogły nadejść jesienne chłody i słoty.
* Mimo starań królewskich służb medycznych i zmiany miejsca pobytu, wraz z ochłodzeniem dopadło polskie wojska “powietrze” wiedeńskie, a także inne choróbska. Szybkie rozprzestrzenianie się tych wojennych zaraz wzbudzało przerażenie. Wkrótce pod znakami pozostawała ledwo garść ludzi do służby i walki. Niemcy i cesarscy chorowali rzadziej i nikt nie znał tego przyczyny. Czy to mniej się utrudzili w bitwie, czy to inne jadło i picie mieli, bo przecie tym samym powietrzem oddychali i w takiej samej wodzie się myli. A tu z polskich wyższych dowódców ciężko rozchorował się hetman Hieronim Sieniawski, którego złamała krwawa dyzenteria. Rozchorowało się wielu z kadry dowódczej tak, że chorągwiami wachmistrzowie dowodzili. Połowa ludzi spod górnych znaków leżała w boleściach na taborowych wozach. Silniejsi po paru dniach wracali do szeregów, lecz znacznie osłabieni, ledwo za szykiem nadążali. Byli też tacy, którzy w mękach umierali. Szczęściem Król Jan Sobieski był zdrowy, a i pan Matczyński zarazom się nie dawał. Może to właśnie dzięki codziennym zabiegom pana Korycińskiego, który od ostatniego spotkania z cesarzem wyrzekł się wszelkich mocniejszych napojów i postanowił nigdy ich do ust nie brać. Chyba, że na królewski rozkaz. Ewentualnie w celach wyłącznie leczniczych, z tym, że dla szczerego umartwienia bardziej preferował zwykłą żołnierską gorzałkę, niż szlachetniejsze trunki. Może zadziałały tu tajemne mikstury ziołowe przygotowywane przez Piętkę-Redara. To on, niby żartując, zakazał Królowi „pod gardłem” picia wody, która by nie była „uwarzona”. Tłumaczył, że nie wie dlaczego, lecz najwyraźniej czuje, iż tak właśnie trzeba czynić. Zakazał także jedzenia owocowego suszu, które Król wprost uwielbiał, jak również owoców surowych, których w okolicy było w bród. Doradzał stanowczo długie gotowanie pokarmów i spożywanie gorących - wraz z ziołami oczyszczającymi „wątpia”. Król, widząc doskonałe skutki takiego postępowania, w porozumieniu z doktorem Peccorinim wydał rozkaz całemu wojsku, aby pito tylko wodę gotowaną i to zaraz po wystudzeniu. Doktor Peccorini nie wiedząc cóż to dobrego dać zdrowiu może, nie sprzeciwił się jednak, ale po dalszych kilku dniach sam stwierdził, że ilość nowych zachorowań znacznie się zmniejszyła, a chorzy jakby szybciej do zdrowia wracali. Może właśnie na skutek tej „Piętkowej” wody? - Ty Piętko-Redarze oczywiście znów nie wiesz dlaczego tak się dzieje, ale to czujesz - mówił doń w sekrecie Król. - Nie inaczej, Wasza Królewska Mość.
- Jeśli przez te twoje sztuki rzeczywiście przestaną nasi nieboracy umierać, to wart jesteś tyle złota, ile sam ważysz. - Nie przyjąłbym takiej nagrody Najjaśniejszy Panie, bo to przecież chory potrzebuje pomocy, opieki i nakładów, a nie ja jako zdrowy. Choć tego w chrześcijańskim dekalogu nie ma. * Pan Koryciński z ulgą pozbył się swoich ludzi, odprawiając ich z łupami do kraju. Dodał im Wolskiego i Rzepa, a nawet wielbłąda, przykazując, aby doń już nie wracali. Poszli więc w silnej grupie z kilkoma innymi szlacheckimi pocztami, ale tak objuczeni, że przez całą drogę wzbudzali rechot kpiącego z nich żołnierstwa. Jeśli po drodze pod ciężarami nie popadają, to dopiero byłby cud prawdziwy. Nienasycony Gułła tęsknie oglądał się na miejsca ukrycia pod Wiedniem swych skarbów, obiecując szybko wrócić po nie w sprzyjającej sytuacji. - Czekajcie na mnie synkowie w Krakowie – przykazał surowo Kiemliczom pan Bonifacy. - Niczego na własną rękę nie czyńcie, bo się was wyrzeknę i bez błogosławieństwa pomrzecie! - Wedle rozkazu stryju - odpowiadali kiwając kudłatymi łbami. - Ucieczko grzesznych... Krynico... * Królewicz Jakub i braciszkowie Wołodyjowscy puszczeni samopas, nic sobie nie robili z chorób, niewygód i wszelkich trudów wojennego pochodu. Król wiedząc, że Ostrów Żytni jest od Turków zupełnie wolny, pozwalał im chodzić w part własnymi ścieżkami. Szaleli więc na coraz to innych podjezdkach, jakby je sobie na zapas układali. Królewski masztalerz Antoni Znyk wdrażał ich do właściwej opieki nad zmordowanymi konikami. Cieszyło Króla szybkie zdrowienie rannego porucznika Żwirskiego, który coraz częściej z wozu wstawał i nawet do siodła się przymierzał. Na świat coraz radośniej spoglądał i czekał z dnia na dzień miłych wieści z Krakowa. Nawet Króla przy sposobności o listy zapytywał, a ten z niego pokpiwał, że już po kilku dniach na wieści od ukochanej czeka. - A cóż ja mam powiedzieć hultaju, kiedy już dwa miesiące małżonki swojej nie widziałem!? Czekaj i cierp! Bo tylko to się zakochanym w rozłące należy. Im tęsknota większa, tym większe kochanie. Najlepiej spróbuj sam list miłosny napisać o swoim wielkim kochaniu i o tęsknocie dojmującej. Słodkimi słowami
pociechę dziewczęciu spraw, bo ona tam także tęskni, a wzdycha, a ślozy żałosne leje. Pan Matczyński ci inkaustu, piór i papieru nie poskąpi, choć teraz powinieneś mieć wszystko swoje. Gdy taki list napiszesz, od razu lżej ci będzie na duszy, bo to jakbyś z nią pogadał sobie... - Tak też i uczynię, Wasza Królewska Mość - posłuchał królewskiej rady zakochany pan Stanisław. - Już nawet próbowałem w głowie układać sobie wszystko. Ale to dalibóg trudniejsze niż machanie szablą. Niedoświadczony młodzik, który jeszcze nigdy w życiu listu miłosnego nie napisał, wstydził się prosić Króla o pomoc. Zastanawiał się, czy nie poprosić o to wszechwiedzącego pana Korycińskiego, żeby mu pomógł pięknie rozpocząć romantyczną epistołę. Bał się jednak, że ta krotochwilna gadzina będzie się z niego wyśmiewała przed dworem i pułkiem dragońskim. - Już za samo wytrzeszczanie ślepiów na moją pannę uszy kiedyś hultajowi obetnę! - Postanowił solennie. - Niech no do reszty wydobrzeję! Tylko jakby taki miłosny list zacząć? Co się do lubej panny pisze!? Jakie słowa stosuje? Pan Matczyński zbyt poważny i surowy, aby go pytać. Jakub za młody, też sam pewnie nie wie, co i jak. Reginisa nie ma, ten by może coś pomógł i uszanować wielki afekt potrafił... Dla zakochanego porucznika sprawa napisania listu urastała do tak wielkiego problemu, przy którym pójść nocą po języka, albo ścinać się jednocześnie z trzema spahisami byłoby igraszką. Do jego zadręczającej tęsknoty doszło jeszcze i to nowe, okrutne zmartwienie. A przecie miał do powiedzenia pannie tyle miłosnych słów, które stadami na usta się cisnęły. Lecz jak je wszystkie we wdzięczne zdania epistoły złożyć? - Trudno! Bez pana Korycińskiego ani rusz - szepnął sam do siebie pan Stanisław. - Kochał się kiedyś szelma, jak sam gadał, aż w trzech niewiastach, to i epistoły miłosne pisać na pewno umie. Zanim więc uszy szelmie poobcinam, niech mi pomoże pierwszy list napisać – postanowił. Zaraz też posłał pachołka po pana Bonifacego i na poszukiwanie inkaustu, papieru i piór. Kiedy mu wszystko co trzeba przyniesiono, a pan Koryciński długo nie nadchodził, sam zasiadł przy zdobycznym sepeciku. Umoczył w inkauście zacięte na ostro piórko, chcąc podjąć desperacką próbę rozpoczęcia pierwszego w życiu listu miłosnego. Szybko jednak zorientował się z trwogą, że ma całkowitą pustkę w głowie... - Zgłupiałem ze wszystkim, czy co!? - szepnął sam do siebie. - W ogóle nie wiem, jak to zacząć!? I dokonywał w zaaferowanej głowie niezliczonych kombinacji słownych, jakie słyszał w teatrum na królewskim dworze. - Co jest do licha!? Woziłem przecie jako kurier krocie miłosnych listów,
a dalibóg nie wiem, jak były napisane... W końcu jednak zdecydował się napisać: - „O Ty z niebiańskich wyżyn spływająca na padół świetlistą poświatą..." Ale mu to po chwili przestało się podobać. Zaraz potem na drugiej karcie znów kreślił z mozołem: - „O Dyjano lotna na jutrzenki powozie, mknąca nieboskłonempomiędzy gwiazdami”. To także wydawało mu się zbyt kiepskie, jak na list miłosny... - Matko Boska, jestem głupszy niż rapcie od mojej szabli... - pomyślał z rozpaczą, spocony z wysiłku. Na trzeciej już karcie zaczął: - „O Tęczo tysiąc-barwna łukiem niebiańskim pod stopy Twoje spływającym, ścielę Ci się uniżenie mości panno Sławomiro...” Wtem nadbiegł pokojowiec królewski od pana Matczyńskiego, prosząc o list, bo poczta królewska lada chwila odejdzie do Krakowa. Była to okazja wyborna, aby porucznik swój czuły liścik do królewskiej poczty dołączył. - Czekaj mój drogi, bo w parę pacierzy będzie gotowy - rzekł na to rozgorączkowany porucznik. - Masz tu tynfa munsztuluku, ale nie przypilaj mnie. Wielka fala gorąca zalała całe ciało porucznika tak, że musiał rozpiąć kaftan. Trzy pióra pod rząd złamał, nim zaczął czwarty list, w te oto słowa: - O Ty, która światłość niebiańską na ziemię rankiem zsyłasz i w leśnych ostępach zwierzynę płową wdzięcznie rozbudzasz uśpioną...” Jednak i te wyrażenia niegodne były cudnej Sławy. Zrozpaczony zmiął papier, ale wtedy z przerażeniem skonstatował, że została mu ostatnia karta. - W łeb sobie palnę, albo co!? - desperował bezradny. - Panie Boże Jedyny zmiłuj się nade mną i pomóż mi, abym mógł tych kilka słów najmilejszej pannie napisać. Przecie ona tam czeka i tęskni. Czyżem to otępociał haniebnie, jak ten baran? Widać Bóg wysłuchał modlitwy porucznika, bo nagle do namiotu wtoczył się pan Bonifacy Koryciński. Uśmiechnięty był od ucha do ucha i wielce z życia zadowolony, bo działo mu się ostatnio wyśmienicie. Nieba by rad wszystkim przychylić, wiec uśmiechu tudzież dobrego słowa nikomu nie szczędził. Nic nie wiedząc o zamiarach porucznika uwolnienia go od obojga uszu, uśmiechnął się także i do niego. Widząc cztery zmięte karty, kilka połamanych piór, rozchełstany kaftan pod szyją i perlisty pot na czole młodzieńca zapytał: - A nad czym się tak mozolisz, mości poruczniku!? - rzekł siadając na zydelku. - Z niebaś mi waszmość spadł! - krzyknął ucieszony pan Stanisław, nalewając przyjacielowi trójniaka do kryształowego pucharu. - List chcę napisać do panny Sławy, ale nijak zacząć nie potrafię, żeby było ładnie i tak kurczliwie, gdy serce okrutne miłowanie zalewa... - Kurczliwie, powiadasz, ma być? - zastanowił się pan Koryciński. -
Kurczliwych listów dalibóg tom ci ja jeszcze nigdy w życiu nie pisał. A skrobałem ich w młodości codziennie całe krocie, gdym się okrutnie miłował onegdaj w sześciu nadobnych dziewicach. - Jak to w sześciu!? - spytał zdziwiony pan Stanisław. - Mówiłeś waszmość onegdaj, że jeno w trzech... - Mówiłem o trzech przez wrodzoną skromność, by zawiści ludzkiej nie wzbudzać i księży nie gorszyć - odrzekł na to pan Bonifacy. - Bo to widzisz waszmość, miałem ci ja taką zasadę, że co jeden dzień tygodnia - to jedna dziewica do miłowania. Ale w niedzielę, jako że to jest dzień święty - odpoczywałem, by i z pobożnością także być w zgodzie. - Ale listy... - dopytywał się niecierpliwy młodzik. - Jakeś waszmość listy zaczynał!? Od jakich słów, od jakich wyznań!? Dalej to już mi jakoś pójdzie. Jeno, jak zacząć!? - Ech gorączka z waści poruczniku! Bogu Najwyższemu dziękuj, że ci Korycińskiego za przyjaciela zesłał. Bo, po prawdzie to jam brankę pannę Sławę bardziej niż ty ocalił i we mnie, nie w tobie winna się z wdzięczności zadurzyć. Ustępuję ci jednak z serca pierwszeństwa i miłujcie się tam szczęśliwie. Nie zazdrosnym wcale, bo nie masz nic lepszego jak pełna szklanica w garści i dwoje zakochanych ludzi na widoku... - Ale list panie Bonifacy... Śpieszmy się, bo goniec królewski już czeka i ostatnia karta mi została...- gorączkował się porucznik zniecierpliwiony gadatliwością pana Bonifacego. - Tak od serca, żeby łezkę jedną, czy drugą z oczków ślicznych popuściła z ukontentowania... No... Proszę, kochany panie Bonifacy!? - Hm! - „Kochany” - powiadasz... Tak ładnie to mnie jeszcze nikt o przysługę nie prosił. W takim razie pisz waść, ale dokładnie! Tu pan Koryciński zerwał się energicznie z zydelka, potężny łyk z kielicha siorbnął, po łysiejącej glacy się pogładził, mrugnął raz i drugi zezowatymi oczyma i nabrał powietrza do brzucha tak mocno, jakby chciał wydać rozkaz całej armii i zakomenderował: - Nóże! Pisz waszmość!!! Na co czekasz!? - Ale cooo!? - Aha! Racja! Jeszczem tego nie powiedział... Zatem pisz!: „Najukochańsza, sercem gorącym umiłowana, jedyna moja na świecie całym, panno Sławomiro!” Tak jest, bardzo dobrze! - Zdziwił się sobie sam, bo i on faktycznie pierwszy w życiu swój list miłosny pisał – „...Choć wiem ci ja żeś jest już daleko, to jednak oczami duszy widzę cię nieustannie jak żywą, moja Ty cudna, jakbyś tu w całej swej wdzięcznej postaci przede mną stała!” - Uff!!! To ci dopiero robota...Co!? Nieźle, co!? Pisz, pisz waszmość, póki mnie wena górnolotne nachodzą i żebym wątków amornych nie utracił:
- „...Tak mi w serce zapadłaś Najjaśniejszy Promyczku, że dychać wprost nie mogę i spotkania naszego doczekać się pragnę jak zdrowia...” Dobrze! Dobrze panie poruczniku - zacierał ręce pan Bonifacy i co raz to siorbał rozgłośnie z kielicha. - „...Miłuję Cię, jakem jeszcze nikogo na świecie nie miłował i co dzień to bardziej, aż mi ślozy przed oczami stają razem z twoim sercem wyimaginowanym konterfektem...”. - Tak jest! Konterfektem! Dobre! - cieszył się pan Koryciński Nie tylko listy miłosne pisałem mnogimi tuzinami, alem nawet i gorgi amorne układał do rymu, bom był rymarz nie lada. Potem przy bandurze pod oknami swej niebogi wyśpiewywałem słodkim głosem słowiki zawstydzając... No pisz waść, pisz! Pan Żwirski aż ze wzruszenie kształtu liter zapominał, bo faktycznie dawno niczego własnoręcznie nie pisał. Kreślił jednak znaki starannie, język lekko z ust wysuwając i obfity pot z czoła rękawem co chwila ścierając. Przyznawał w duchu, że płatanie szablą ludzkich łbów i prucie flaków w bitwie jest o wiele łatwiejsze. Ale rad był ogromnie z pomocy przyjaciela i dziwił się, że pan Koryciński tak trafnie wszystkie jego najskrytsze myśli odgaduje. Przyznawał także w duchu, że sam, choćby i rok przy stole siedział, głowę myśleniem nadwerężał, kart papieru całe grosy naniszczył, piór nałamał ze stada gęsi, to by takiej cudnej epistoły nie ułożył. - Błogosławię Cię serdecznie Panie Boże na Niebiesiech za onego kochanego pana Bonifacego, żeś mi go w tej ciężkiej opresji zesłał ku pomocy szeptał pobożnie. - Ofiarę niejedną złożę i wota wielkie poczynię. - „Kocham Cię moja Złocista Iskiereczko z całej siły i nie na jutro tylko dyktował w natchnieniu pan Koryciński, przytupując dla rytmu energicznie nogą....ale na całe moje życie i tuszę, że i Ty takowym afektem mnie darzysz, co daj nam obojgu Wszechmocny Boże na Niebie, od którego tylko zależy, jak szybko w Krakowie się połączymy, aby się już nigdy nie rozłączyć”... „Pamiętaj o mnie na dworze Królowej Pani, Najjaśniejsza Gwiazdeczko życia mojego, a na innych się oficyjerów i dworaków nie obzieraj, bo dalibóg uszy hultajom poobcinam”... - Może lepiej o tych hultajach i uszach nie pisać... zawahał się pan Stanisław. - Bo to, widzi mi się, wcale nie miłosna sprawa. I jakoś do panny Sławy nie pasuje... - Niezręcznie powiadasz? Nie miłosna to sprawa? - zdziwił się nieco zagniewany pan Bonifacy. - Skoro lepiej wiesz ode mnie jak o afektach pisać, to sam sobie pisz! - No to jak, panie Bonifacy? Pisać czy nie pisać? - Ja tam zawszem swoim wszystkim narzeczonym o obcinaniu uszu napomykał. Żeby mores czuły i na wszelkie pokusy zważały! - Czyli pisać?
- Jak nie chcesz, to możemy tego nie pisać. Obyś tylko potem nie żałował i na mnie nie zganiał. No, pisz dalej: - „Zdrowia Ci życzę najmilejsza moja i dużo radosnych chwil na dworze Królowej Pani. Jam też już zdrowszy i za dwa, trzy dni na koń z rany wykurowany siędę. A ucałowań Ci słodkich w one cudne, różane usteczka ślę siedem tysięcy...” - Siedem tysięcy!? Nie za dużo, panie Bonifacy!? - zatrwożył się porucznik Panna się gotowa przestraszyć! - A gdzież tam się przestraszy! Żadna się ucałowań nie przestraszy, jak i czego jeszcze lepszego... - Obruszył się pan Bonifacy. - Byle szczere było i z afektu gorącego wypływało. Pisz no waszmość, pisz!: - „Od pana Korycińskiego Bonifacego, któren wraz ze mną Cię od śmierci zratował, ślę serdeczne pozdrawiania i takoż ucałowania bławatków oczków twoich... - Ooo, wara!! Mości panie Koryciński!!! Wara waszmości od ucałowań!!! Tylko pozdrowienia, bo dalibóg nie strzymam! - Ot i taka wdzięczność ludzka! - Uderzył się po udzie pan Bonifacy. - Jam pannę Sławę jak córuchnę własną ukochał i rad bym też do serca przycisnął i w oczka modre ucałował, co tęsknotę wielką i serdeczną oznacza. - Tęsknotę oznacza, powiadasz waszmość!? - pytał zdziwiony porucznik. Jednak rezolutnie zadecydował stanowczo: - To niechże ja ją sam, a nie waćpan w modre oczka ucałuję! I tak się przekomarzali dwaj przyjaciele, z tym że stary doświadczony lis pokpiwał sobie z uczuć młodzika, ale sam rad był, że do wdzięcznej panienki piszą miłe słówka, by jej pociechę sprawić. Zakończyli tę niezmiernie trudną epistołę, pozdrawiając panią Zofię i maleńką Narię. Także przyjacielskie ukłony dla porucznika Reginisa śląc, tudzież słowa najwyższego szacunku dla Królowej Pani. - „A Bogu cię Najwyższemu z ufnością największą polecam, prosząc Go najpokorniej, aby Skarb Mój Jedyny w swej opiece miał. I niech Cię tam anieli pańscy dzień i noc strzegą nieustannie od zła wszelkiego”. Po kolejnej, twórczej sprzeczce odnośnie sakramentalnego „post scriptum” – gdyż bez onego dopisku, według pana Bonifacego, żaden poważny list miłosny obyć się nie może, zakończyli wspólne swe dzieło epistolarne w te oto słowa: - „A ufaj Waszmość Panna - kochanie moje najmilejsze we wszystkim panu Stefanowi Reginisowi, jak bratu i przyjacielowi najwierniejszemu. Tylko jemu jedynemu kochanie moje największe z ufnością powierzyć mogłem. Pozostań z Bogiem Kwiatuszku mój jedynyi najmilejszy... - No... waszmość panie Bonifacy, żądaj teraz czego chcesz! - rzekł uszczęśliwiony pan Stanisław. Zamaszystym podpisem list opatrując i po opieczętowaniu woskiem, wręczył go zniecierpliwionemu gońcowi królewskiemu.
- Dłużnikiem ci jestem po kres żywota! Bez waszmości nie dałbym sobie rady, bom już i od zmysłów odchodził. Alem teraz od razu zdrowszy, bo mi lżej. Miłowanie to jednak strasznie trudna robota. A nic o tym nie wiedziałem... - Ba... Tylko taki młodzik jak ty mógł o tym nie wiedzieć. Na przyszłość zawsze się możesz o poradę do mnie zwrócić, byle by z jakimś wystałym miodzikiem. A teraz polej, bo mi od tego miłosnego świegotania w gębie całkiem zaschło. I niech się nam dobrze dzieje. Na pohybel wszelkim markotliwościom. Co dzień ci będę tak piękne listy miłosne dyktował, bo znam ich bez liku... - Ano właśnie, nie mów waszmość nikomu, żeś on list mi dyktował, bo mnie za kpa będą oficerowie mieli. Co, waszmość!? Dochowaj tajemnicy! Ja ci też w czymś kiedyś pomogę. - Nie bój się synku - odrzekł podchmielony pan Bonifacy - Możesz na mnie całkowicie polegać. Będę milczał jak grób! Nooo, chyba, że mnie kto przy winku z nagła zapyta... - - -
Rozdział 10
Reginis uchodził na Słowację wzdłuż krętego Wagu. Wiedział dobrze, że gardło stawia i najbliższego swego przyjaciela w śmiertelnego wroga zmienia. Ale nic mu już straszne nie było, krom tego, że bez ukochanej Sławy miałby żyć.
Tamtej pamiętnej nocy porwania musiał najpierw wydostać się z ciasnej doliny, gdzie od oberwania chmury rwąca woda zagroziła im śmiertelnie. Lodowaty deszcz zacinał, wicher nakryciem wozu wściekle szarpał, że trzeba go było powrozami wzmacniać i dodatkowymi płachtami nakrywać. Wszystkie siły nieba i ziemi ruszyły, aby sprzeciwić się Reginisowi i skłonić do zawrócenia. Lecz zuchwały porucznik raz podjąwszy decyzje, za nic miał szalejące żywioły. Jeśli się czymś niepokoił, to tylko zdrowiem uprowadzonej panny. Dlatego w ciągu nocy i podczas gwałtowniejszych ataków burzy zaglądał przez szparkę do wozu. Blada twarzyczka Sławy jaśniała srebrzystą poświatą w mrokach wozu. Patrzył rozkochanym wzrokiem na tę kruchą gołąbkę, gotów całą swoją krew dla niej wytoczyć, albo iść z szablą na tysiące. Nawet do samego piekła, na dno, na zatratę ciała i duszy... Całą noc trwał przy wozie i szeptał do siebie, a poprzez płachty wozu także do branki: - Coś ty mi uczyniła najlepszego, śliczna dzieweczko, żem się w tobie tak okrutnie rozkochał!? Com ja winien, żem w tych oczach do szczętu zatonął!? I honor mój rycerski zatracił. Kiedy nad ranem, ominąwszy miasteczko Uherski Brod, zbliżyli się do działu wód Morawy i Wagu, burza zaczęła się oddalać, choć długo jeszcze straszyła gromami okoliczne góry i doliny. Słońce rozświetliło pachnącą świeżością okolicę, niemal jak w dniu stworzenia świata. Lecz w grupie Reginisa nie było radości... - Dziewkę służebną do posług jej znajdę – pomyślał porucznik - albo i dwie. A jeśli mnie piorunem niebo nie spaliło, to ją może szczęśliwie uwiozę. Może właśnie mnie jest przeznaczona!? Na Litwie się okaże, albo na Dzikich Polach. Tu, czy tam i tak nie żyć mi bez niej... Nie modlił się i o nic Boga nie prosił, bo czuł, że takiej podłości nawet szatan by nie wybaczył. Ale i żadnych mocy piekielnych nie wzywał. Jako szczery Litwin, liczył wyłącznie na siebie tak, jak ojcowie liczyli, na długo przed Kiejstutem i Wielkim Księciem Witoldem. Tylko wstyd go palił przed światem, aż chwilami jak ogień na policzkach płonął. Choćby przed tymi szczerymi dragonami, którzy w żelaznej dyscyplinie trzymani, bez sprzeciwu rozkazy spełniali. Ale zapewne woleliby w takiej niecnej imprezie udziału nie brać. Szczególnie źle się czuł wobec kaprala Śmiecha, który posmutniał i postarzał się, jakby mu dwadzieścia lat przybyło. Na wystawionym ku słonku trawiastym zboczu pod lasem zatrzymali się na popas. Zmordowane konie już iść dalej nie mogły. A i ludzie także wytchnienia potrzebowali. Przejęta grozą i rozpaczą Sława cudem przetrwała upiorną noc. Zastanawiała się czasem, czy to koszmar nocny, czy wciąż śni jakiś upiorny sen. Wtulona w kącik wozu, jak schwytane w pułapkę zwierzątko milczała, a tylko z oczu wyzierał jej żal bezbrzeżny. Już wiedziała, po strasznej scenie, jaka
rozegrała się na smaganej deszczem leśnej drodze, że zdarzyło się coś okropnego. Słyszała, gdy wachmistrz Worona mówił, aby lepiej jej głowę ściąć. Zrozumiała, że została porwana i że ci zdrajcy nie dowiozą jej do Królowej Pani, by tam mogła poczekać na pana Stanisława. Zupełnie bezradna w takiej sytuacji chciała umrzeć. Ale modliła się cichutko i w prostych słowach pacierza znajdowała ukojenie i nadzieję. Pomyślała potem, że jednak nie może umierać, bo czeka na nią człowiek ponad życie ukochany; tęskni i cierpi. Jej śmierć - to i dla niego nowe cierpienie, żal i rozpacz na zawsze... Bała się, jak jeszcze nigdy w życiu i pomyślała, że może nawet śmierć z ręki wezyrskiego eunucha byłaby lepsza, niż to, co dzieje się teraz, kiedy pokochała pierwszą dziewczęcą miłością. Nawet w obecności strasznego Kara Mustafy i jego oprawców, tak bardzo się nie bała. Ani wtedy, gdy jeden z rzezańców podniósł na nią miecz... Reginis z wielką emocją i lękiem odsłonił rankiem płachtę przeciwdeszczowej budki. Nie bał się niczego, nawet samego diabła, ani niebiańskich piorunów, tylko tych błękitnych, niewinnych oczu; tej krzywdy i trwogi, jakie w nich ujrzy. Sława skulona jak zszokowane zwierzątko w klatce, siedziała w rogu posłania i dygotała z zimna i lęku. - Nie lękaj się mnie, złocista pani! Żadna krzywda cię ode mnie nie spotka... - Mówił cicho i łagodnie, prosto z serca, które bolało ogromnie, ale kochało jeszcze bardziej. - Wierz mi, że nieba ci chcę przychylić, krwi własnej nie pożałować, każdą chwilę życia poświecić. Nie lękaj się mnie! Proszę cię jak przyjaciel i niewolnik najwierniejszy... Przerażona Sława zdobyła się na niebywałą odwagę i stanowczość, o jaką nikt jej nie mógłby posądzać. - Mości poruczniku Reginis - rzekła - przyjacielowi swemu mnie zabrałeś. Zdradziłeś Króla i wszystkich, którzy ci zaufali! Zali z jednej niewoli wyzwolona, mam teraz pójść w drugą niewolę!? Miej litość nade mną, i nad swoim przyjacielem, który ci nic nie zawinił... - Mam ci ja mieć litość nad wszystkimi!? - odpowiedział głucho - A czy ty masz litość nade mną!? - Mam tylko jedno serce, nie dwa. Tylko jednego pokochać mogłam i już pokochałam. Wdzięcznie cię oboje z panem Stanisławem wspominać będziemy. I wiecznie błogosławić. Nawet kochać, jak przyjaciela i brata... Ale zaniechaj mnie. - Nie jesteś zniewolona panno Sławomiro. Jesteś wolna i możesz iść, gdzie chcesz, ale pierwej mnie zabij! Nie żałuj! Wdzięczny ci za to będę! - wyrzekł tragicznym głosem, a potem nagle wybuchnął z jakimiś niepojętymi skargami: - Coś mi uczyniła nieszczęsna, żem się w tobie aż tak rozkochał!? Com ci zawinił, żeś mi serce zabrała i przyjaciela pozbawiła? Świat cały mi zasłoniła!? Podając jej do ręki krótki, graniasty sztylet prosił pokornie:
- Weź tę mizerykordię i pchnij! Dobry uczynek zrobisz, życia mnie pozbawiając. Ale oddać cię nie mogę, nie mogę,... I nie oddam pókim żyw!!! Zabij mnie i każ, aby cię dragoni odwieźli, dokąd zechcesz. Dam im zaraz rozkaz. To dobrzy i wierni ludzie! Uczynią, co zechcesz… - Za taką okropną cenę miałabym odzyskać wolność i do pana Stanisława wrócić?! Nigdy! Odwróciwszy bledziutką twarz, zasłoniła ją dłońmi i po chwili spazmatyczne łkanie wstrząsało jej drobnym ciałem. Reginis, blady jak śmierć odszedł od wozu i poszedł między drzewa, łbem o pień sosny bił z rozpaczy, z litości, nienawiści i wszystkich uczuć, jakie nim w tej chwili targały. Dragoni, przerażeni oglądaną sceną, opowiadali potem, że z pomiędzy leśnej gęstwiny, dało się słyszeć jakiś szatański chichot. Postraszone konie strzygły nieswojo uszami i spoglądały w tamtym kierunku, bijąc kopytami... * Sława rozchorowała się tego samego dnia tak bardzo, że wieczorem już o świecie nie wiedziała. Zajechawszy na noc do pierwszej napotkanej wioski, Reginis sam na rękach przeniósł nieszczęsną brankę do chłopskiej izby, gdzie kazał najwygodniejsze łoże dla niej umościć. Kapral Śmiech w tym czasie, z rozpaczą i wściekłością w sercu, galopował z dragonami szukać jakiegoś doktora. Nie wiedział co począć, jak się zachować? Było mu jednocześnie żal i panny i porucznika. Reginis klęczał przy łożu nieprzytomnej i szlochał. Dragonom wartującym przed chatą serca się z żalu krajały, ale jak kapral Śmiech, nic uczynić nie mogli. Gdy porucznik dotykał jej rozgorączkowanych dłoni przepływał przez niego dreszcz śmiertelnego rozkochania. Nigdy czegoś takiego nie zaznał. Oddychał jej oddechem, krew serdeczną bez wahania by dla niej wytoczył; życie oddał, chorobę najcięższą na się przyjął. Za to tylko, aby pozwalała na siebie patrzeć i uśmiechnęła się choć raz. Trwożył się o jej życie, to znów radował, że może umrze, a przez to już nigdy niczyją nie zostanie. Przeklinał sam siebie, bo nigdy by nie przypuszczał, że może zdobyć się z miłości aż na taka podłość. Gospodarzom kwatery rozkazał znaleźć jakąś rezolutną dziewkę służebną, by się panną zajęła i co trzeba przy niej dla higieny i wygody czyniła. Wnet znalazły się dwie znające niewiasty i szybko zakrzątnęły się przy dziewczynie. *
Opór medyka - starszego już jegomościa, wzbraniającego się jechać w ciemną noc z nieznajomymi, służbisty kapral Śmiech, przełamał po żołniersku garścią czerwonych złotych i podsunięciem rękojeści szabli pod sam nos... - Dwa pacierze czekam, doktorze i jesteś na wozie! A jak się spóźnisz, choćby o mgnienie oka, to ciebie usiekę, wyrżnę w pień całą twoją rodzinę i dom spalę! Argumenty kaprala dragonów były wystarczające, bo zanim przeminęły dwie zdrowaśki medyk już siedział na koźle dwukółki, choć zamiast kapelusza miał na głowie nocną myckę z pomponem. Kiedy gnali jak stado spłoszonych jeleni wyboistą drogą, ów pompon śmiesznie podskakiwał i trzepał się na wszystkie strony. Jednak Śmiechowi nie było do śmiechu. Był świadkiem wielkiego dramatu najbliższych ludzi i bolał nad tym niezmiernie. O swojej własnej sytuacji, w pełni oddany służbie i przełożeństwu porucznika, ani pomyślał. Tym bardziej o buncie, czy zdradzie. Był tym rodzajem żołnierza, który za swoje szczęście uważał szczęście dowódcy i tego tylko pragnie. Sam mógł głodować - byle jego dowódca nie głodował; nie spać - byle dowódca mógł się wyspać; życie narazić - byle dowódcę ocalić. Jako szczery żołnierz z chęci serca, a nie z przymusu służący. Ale jeszcze wczoraj zawsze skory do śmiechu, teraz zapomniał co to śmiech i z wesołego młodzika w poważnego starca się przemienił. A uśmiech jego zgasł z twarzy, jak zdmuchnięta świeca... Poczciwy kapral kochał się w brance, jak się kocha w świętej z ołtarza; w Królowej pani, czy rodzonej siostrze i nawet przez myśl mu nie przechodziło, by ją móc pragnąć fizycznie; aby ją porywać i dla siebie wyłącznie zabierać. Jej szczęście było jego szczęściem. A zadaniem jego życia i honoru żołnierskiego skuteczne chronienie tego szczęścia. Ale przecie nie mógł, nie chciał i nie potrafił sprzeniewierzyć się dowódcy. Szamotał się w tej uczuciowej matni i wyjścia nie znajdował. Mógłby oczywiście zdezerterować i do Króla się udać, o zdradzie porucznika zameldować. Nie chciał jednak i nie mógł zostawić panny samej wśród obcych. Wolał być blisko, usłużyć w trudnej chwili, ocalić w niebezpieczeństwie. I jak zostawić porucznika, który się może kiedyś opamięta. Błąd swój zrozumie. Rozum i honor odzyska, krzywdę wyrządzoną naprawi... Medyk długo pannę badał, osłuchiwał, opukiwał, w gardło i w oczy zaglądał, pulsa mierzył, ale potem oznajmił: - Żyć będzie... Ale co najmniej trzy dni poleżeć w spokoju musi. Potem dopiero może być wieziona dalej, lecz z największą ostrożnością, bo osłabiona znów ciężko zachorzeje. Stałą opiekę polecam i bardzo łagodne traktowanie... - Jutro pod wieczór przyjadę sam - powiedział z naciskiem. - A rodziny mojej mordować, ani domu podpalać nie trzeba. Znam swoją powinność wobec
każdego chorego. - Wybacz mospanie, bom to w szalonej desperacji czynił - ukłonił mu się w pas kapral Śmiech. Udobruchany nową garścią złota wręczoną przez Reginisa, doktor odjechał zadowolony, bo tacy goście trafiali mu się nader rzadko. Obiecał za to potrzebne mikstury, driakwie i dekokty przysłać niezwłocznie, a tymczasem ciepłym wywarem ziołowym z miodem pannę poić i we śnie nie przeszkadzać. Im więcej spać będzie, tym szybciej do zdrowia powróci. Porucznik rozkazał wszystkie żywiny z obejścia pozabierać precz i trzymać z daleka od chałupy. I stało się tak cicho, że nawet kury nie śmiały zagdakać. A że płacił wieśniakom szczerym złotem, to też nikt pretensji do niego nie miał, ani też do posług chętnych nie zabrakło. Wynajęte baby izbę wysprzątały i wyszorowały aż do błysku. Świeżutkie pościele i babską bieliznę przyniosły, że ona jasna „holoubka” żyła jak w raju. Dwie najzręczniejsze z tych uczynnych bab Reginis zatrzymał na stałe, przyrzekając je zwolnić przed odejściem ze Słowacji, aby spokojnie wrócić mogły. Po tym strasznym napięciu kazał sobie dać gorzałki i upił się po raz pierwszy od kilku dni, aby mieć choć przez chwilę ulgę w cierpieniu. Warował potem pod drzwiami Sławy jak najwierniejszy pies, zawsze czujny i uważny, czy się co złego jej nie dzieje. Schudł z tej zgryzoty tak, że wyglądał jak kościej. Zawsze wysoki i w barach potężny, teraz wyglądał jak grochowa tyczka, a plecy pochylił jak starzec. W jego kruczej, kędzierzawej czuprynie pojawiły się srebrzyste nitki i w mroku świeciły jak skry. Dragoni milczeli, choć rozumieli co się dzieje. Trzymała ich w ryzach żelazna dyscyplina, przez którą zawsze zdolni byli do wykonania każdego rozkazu. Lecz nikt już kaprala Śmiecha do śmiechu zmusić nie mógł; ani do jego uciesznych żartów i niewinnych zbytków. On sam ani nawet przypuszczał, że wielkie kochanie może przybierać postać tak podłej zdrady, że brat znienawidzi brata i wyrzeknie się godności wśród ludzi. Kiedy po trzech dniach Sława poczuła się silniejsza i słowacki medyk dalszej podróży nie wzbraniał - byle powolna i ostrożna była - ruszyli. Jadąc przez przełęcz Vlarską, pomiędzy górami dwa razy wyższymi niż te znane im z Lasu Wiedeńskiego, kierowali się w górę doliny Wagu. Reginis prowadził grupę bardziej na instynkt, niż według jakiejś wiedzy, czy wskazówek miejscowej ludności licząc, że gdzieś przecie o Litwinach usłyszy. Wolał się zdać pod ich opiekę, z obawy przed kurucami, a zwłaszcza Tatarami, dla których nie było niczego świętego. Do wozu Sławy nieczęsto zaglądał, ot tyle ile było konieczne dla codziennego powitania i sprawdzenie stanu zdrowia. Nie rozmawiali ze sobą wiele, tkwiąc w swoich postanowieniach. Ona - w milczącym, trwożliwym skupieniu
i modlitwie, nie interesując się wcale którędy, dokąd i po co jedzie. On - żyjąc w gorączce jakby chwilami zmysły strącił. Ona - od wyjazdu spod Wiednia ubierając się już z polska i odsłaniając twarz, teraz znów nakrywała się z głową, że tylko jedno oko widać było. On znów w zapamiętaniu często jakby nie wiedział gdzie jest, dokąd i po co jedzie. W takich momentach wszystko szło głową kaprala Śmiecha. Biwak nocny zawsze ciepły, suchy, wygodny i bezpieczny; konie i ludzie nakarmieni; służby i warty pełnione wzorowo. Ale wtedy myślał też młody kapral, że jeśli się porucznik zatraci, odwiezie pannę do Króla, albo do Krakowa, choćby mu mieli tam za zdradę łeb uciąć. W jednej chwili takiego reginisowego zapomnienia, gdy znacznie wyprzedził grupę, branka zdobyła się na odwagę i dyskretnie przywołała kaprala. - Nie mam komu zaufać, żołnierzu - szeptała cicho. - Czy mógłbyś mi pomóc w ucieczce i odprowadzić do Króla albo Królowej Pani? Sama nie wiem gdzie jestem i nie trafię… Gdzieś w podświadomości liczyła na uczynnego kaprala, który był jej więcej niż życzliwy, że jeśli nie pomoże jej uciec, to chociaż zawiadomi potajemnie Króla, Królową czy porucznika Żwirskiego, co się stało i co się z nią dzieje. Ale on niespodziewanie zawiódł jej wszystkie nadzieje. - Nie mogę, jasna pani, bom jest służbie wierny. To ci jeno mogę obiecać, że do hańby twojej nie dopuszczę, pierwej zginę! Ale wcześniej życie straci winowajca twej niedoli! Młody kapral sam tylko wiedział, ile wysiłku kosztowała go ta lojalność i wierność wobec swojego dowódcy, ale jeszcze gorliwiej pannie służył i troszczył jak o małe dzieciątko. Sława, zawiedziona w swej ostatniej nadziei, znów pogrążyła się w milczeniu i apatii. A niegdyś, gdy z tęsknoty za porucznikiem Stanisławem uroniła jedną czy drugą łezkę, to dla pociechy zagrała na swej okarynce jakąś melodyjkę. Uśmiechała się do zbytkującego Śmiecha, gdy komicznie ją przedrzeźniał i pogwizdywał okarynkowe melodyjki. Teraz milczała jak grób, całe dnie spędzając w jakimś odrętwieniu. Nawet na swej okarynie nie zakwiliła ni razu, bojąc się, że podjedzie Reginis i będzie patrzył strasznym wzrokiem... Po kilku dniach, mimo lęku zwróciła się do porucznika nieśmiało i z takim smutkiem, że aż mu się serce krajało. Liczyła, że po tylu dniach może się opamiętał, a brak mu tylko zachęty, by błąd swój i krzywdy wyrządzone naprawić. - Wróć mi wolność, panie Stefanie... – prosiła pokornie. - Com ci zawiniła!? Kochać cię mogę jedynie jak brata, jak przyjaciela pana Stanisława, nie inaczej. Ciebie też to samo spotka z inną niewiastą. Nie ja jedna na tym świecie. Reginis zaś miał nadzieję, że po dniach wspólnej podróży usłyszy od Sławy choćby jedno dobre słowo. Że swoim wiernym przywiązaniem wzbudzi w niej
odrobinę sympatii do siebie... - Dla mnie nie ma już żadnej innej na świecie. - odpowiedział zawiedziony. - Czy poznałeś już wszystkie niewiasty!? - pytała. - Są na pewno piękniejsze ode mnie, tylko ich jeszcze nie wiedziałeś. - Nie ma piękniejszych! Nie ma! Nikt od ciebie piękniejszy być nie może! I szukać żadnej innej nie będę, bo nie ma poza tobą świata. - Mówił gorączkowo. Zali myślisz, że nie wiem com przyjacielowi uczynił!? Żem najpodlej postąpił! Gdy na początku, mogła mieć nadzieję, że gwałtowny afekt się z czasem nieco wypali, rozumowi pozwoli dojść do głosu, a rycerskie sumienie obudzi honor i sprawiedliwość, to teraz nie liczyła już na nic. - Zabij mnie, złocista pani, bom niczego innego niewart, ale wiedz, że cię miłuję bardziej niż honor, życie i duszę własną... Niż przyjaciela, którego kochałem jak brata. Bodaj bym sczezł na dnie piekła, a nigdy nie wyrzeknę się afektu do ciebie. Jesteś wolna, każ się dragonom odwieźć dokąd chcesz. Oni za tobą pójdą choćby na kraj świata, ale pierwej mnie zabij... Kapral Śmiech jest rezolutny, on się tobą zaopiekuje i bezpiecznie odwiezie. Nawet z powrotem do Króla i do... - Nie mogło mu przez gardło przejść imię tego, którego tak haniebnie zdradził. - A jeśli ty nie zechcesz mnie zabić sam sobie serce wyrwę i dam ci je - weź. - Czyż to znaczy, że ja sama muszę się zabić, aby ci przyjaciela zwrócić? szeptała z niedowierzaniem. – Ty sam możesz go jeszcze odzyskać. Tylko zawróć ze złej drogi. - Panno Sławo, jesteś wolna. Ale pierwej pchnij! - wyrwał zza pasa łokciowej długości jatagan, ostry tak, że muchę w locie przecinał i wbił w deskowanie wozu, tuż obok jej ręki. Sława cofnęła się przerażona. - To jedno na pewno mnie i ciebie uratuje. Zrób to, złocista pani! Innego sposobu nie ma... Bezradna znów zaszyła się w kącie wozu, tureckim obyczajem nakryła głowę wraz z twarzą i znów jakby nie istniała. Nic innego tylko zły duch wstąpił między tych młodych, pięknych ludzi i rozciągnął swą szatańską pajęczynę, z których sami, bez pomocy bożej wyplątać się już nie byli w stanie... I tak jechali zanurzając się w coraz wyższe góry i coraz ciemniejsze lasy nieznanej, lecz spokojnej i przyjaznej Słowacji, nie wiedząc jednak, co ich czeka. - - -
Rozdział 11
Dzielny wachmistrz Worona prowadził królewski konwój, jakby się nic w nim nie zmieniło. Rankiem zaniepokojonej Zofii i maleńkiej Narii odpowiedział, tak jak nakazał Reginis - że wóz panny Sławy podczas nocnej burzy woda zalała, gdyż wicher płachtę rozerwał. Teraz przemoknięta, ale już bezpieczna odpoczywa w karczmie pod opieka samego porucznika. Jeśli będzie zdrowa, wnet do konwoju dołączy... W dalszej drodze zbywał je byle czym, ale tak, by podejrzeń nie nabrały. Udawał, że wysyła gońców, którzy mu meldunki przynosili, że panna Sława jest chora i kilka dni w karczmie lekować się musi. Przed Krakowem na pewno będą już razem. Napotykane często oddziały i poczty szlacheckie podążające do Króla, dokładnie informował jak i którędy do Wiednia jechać i na co zważać. W dłuższe jednak rozmowy się nie wdawał, choć wszystkich ciekawiła sama wielka bitwa, zdobycze jakie wiezie i jakie są królewskie zamiary, co do dalszej kampanii. Do Krakowa dotarł szczęśliwie, nie tracąc ani jednego cennego wozu. Tak
szybkością konwoju regulował, aby zajechać pod Wawel tuż przed zamknięciem bram, by mu do rana czekać kazano. Być może udałoby mu się odjechać , niby po Reginisa i Sławę. Więc dowódcę warty zamkowej uprosił, aby listy przyjął i Królowej przekazał. Także rejestry ładunku, które skryba królewski, jadący przy konwoju - posiada. Szybko zatoczył obóz we wskazanym mu miejscu na podwawelskich błoniach, gdzie już straże zamkowe przejęły pieczę nad wozami i ludźmi. Chciał odjechać natychmiast, lecz przez umyślnego od Królowej czekać mu do rana kazano, aby dodatkowe relacje zdać i na pytania odpowiedzieć po listów przeczytaniu. Dlatego nie mógł jeszcze tej nocy odjechać z półrotą zaufanych Litwinów. W ochronie konwoju miała zostać reszta oddziału z drugim wachmistrzem Wacławem Rudnikiem. Bardzo służbistym i doświadczonym żołnierzem, który od niedawna dopiero w dragonach wachmistrzem był, w piechotach dawniej służąc. Ale że się w bitwie zasłużył, to i awans dostał. Wezwany do Królowej Worona długo odpowiadał na wiele pytań Królowej, która chciałaby wiedzieć o wszystkim, co wielkiej wyprawy tyczyło. Wzruszyła ją ogromnie opowieść o ocaleniu pięknej branki serdara Kara Mustafy - panny Sławy i pani Zofii, a także o uratowaniu malutkiej Turczynki Narii przez dwu młodych Wołodyjowskich. W czym także swój wielki udział miał syn królewski Jakub, jako dowódca pułku dragońskiego. Oświadczyła natychmiast, iż wszystkie te niewiasty bierze pod osobistą kuratelę i godne miejsca na swoim dworze im wyznaczy. Bardzo troskała się o porucznika Stefana Reginisa, którego dobrze znała i ceniła wierność i oddanie Królowi. Pod przenikliwym spojrzeniem wielkich oczu Królowej stary wiarus Worona spocił się jak nigdy. Z drżeniem serca wyjaśniał kłamliwie, że Reginis zachorował z trudów wojennych i został na Słowacji. Nadto czując odpowiedzialność za brankę Sławę, nie chciał się z nią rozstawać. Ona sama przemoknięta nieszczęśliwie podczas nawałnicy także zachorowała. Ale oboje zdrowieją teraz w karczmie, mając należytą opiekę biegłego cyrulika i ochronę dragonów. Zaniepokojona Królowa rozkazała, aby ekipa dworskich doktorów, czekała w gotowości do drogi. - Poślemy tam zaraz naszych medyków, mości wachmistrzu - zadecydowała Królowa Maria. - Damy im też wszelką inną pomoc. - Nie wiem Najjaśniejsza Pani, czy porucznik nie ruszył się z miejsca, bo gdyby panna poczuła się lepiej, miał śpiesznie do Krakowa podążać. Przeto łatwo się z nimi w drodze rozminąć. - Wił się w kłamliwych wyjaśnieniach nieszczęsny Worona, choć sam się sobą brzydził. - Jest z nimi dragońskie kapralstwo, z bardzo rezolutnym kapralem, więc nic im nie grozi. Czy nie lepiej będzie poczekać dzień, czy nawet dwa? - sugerował ostrożnie, lecz na tyle przekonywująco, że Królowa
przyjęła jego wyjaśnienia i propozycje. - Poczekamy w takim razie jeszcze dzień-dwa, ale nie dłużej. Zaraz potem szukać ich polecimy - uznała argumentację Królowa. - Ale waszmość pozostań w Krakowie do naszej dyspozycji, by w razie potrzeby medyków poprowadzić. - Tak jest! - odpowiedział służbiście Worona. Ale w tejże godzinie ze swą półrotą dragonów z Krakowa odjechał. Służbowym Królowej Pani oznajmił, że z jej rozkazu udaje się do porucznika Reginisa i przepadł bez śladu jako biegły zagończyk w dzikich Karpatach. Nie powiedział jednak swoim dragonom, że od teraz przestają być królewscy, gdyż mogliby się zawahać. Może nawet zdezerterować, do Króla powrócić i relację o zdradzie zdać. * Porucznik Stefan Reginis tymczasem, ze zdrowszą już nieco Sławą, jadąc ostrożnie, chciał się przedrzeć wprost ku Litwie, ale ku jego zaskoczeniu - Litwa przedarła się do niego. Niespodzianie w okolicy Bystricy natknął się na silną chorągiew wołoską wysłaną w podjazd straży przedniej komputu litewskiego. Dowodził nią rotmistrz Viktorius Nossolis - dobry znajomy porucznika z dawnej wspólnej służby. Reginis rad był spotkaniu, bo teraz dopiero poczuł się w pełni bezpieczny. Krótko wyjaśnił rotmistrzowi, że wiezie pobitewną zdobycz i brankę wziętą pod Wiedniem, ale nie może jej nikomu pokazać, bo chora i przerażona. Rotmistrz Nossolis choć niezmiernie ciekawy pięknej niewiasty, nie nalegał. Ale nie obiecywał, że mu tego hetmani zaoszczędzą. Tego wieczoru biwakowali już w obozie straży przedniej komputu litewskiego. Panowie hetmani litewscy - Kazimierz Sapieha i Jan Ogiński przyjęli Stefana Reginisa z wielką radością. Wyrazili pretensje, że w kompucie królewskim służy, a nie u nich, bo mógłby prawdziwej wojaczki zażyć i krwi wrażej się ożłopać, gdyż oni tu nie zasypiają gruszek w popiele. - Żyj i wojuj wraz z nami panie bracie - proponował hetman Sapieha a niczego ci nie zabraknie. Dobrze tu nam w tym cesarskim kraju, co go od Turków chronim. A miejscowe łyczki i chłopki goszczą nas czy chcą, czy nie chcą. Tych, którzy nam sprzyjać nie chcieli, już nie masz na bożym świecie. Tak gorliwie spełniamy polecenie naszego Króla i Pana, że cała okolica drży. Bierz kwaterę, jaką chcesz. Ludzi ci do posług i ochrony przydamy. Jakie masz zamiary miły nam mospanie!? - Na Litwę jechać - odpowiadał spokojnie porucznik Reginis. - Zdobycz jak inni odwieźć do ojców. Domem rodzinnym się nacieszyć, odpocząć, a potem pod
znak waszych hetmańskich mości się zaciągnąć, gdy nowa potrzeba będzie. - Toś nam brat! - wołali obaj hetmani, jeden przez drugiego, już nieco podpici. - Ale posiedź tu parę dni, o bitwie nam opowiesz i coś widział w cesarskim Wiedniu. Ciężko było zmóc mahometanina!? Mocno się wam odejmował, czy też od razu złamany został!? Reginis pozostał w obozie litewskim. Relacje o bitwie zdawał, niczyich zasług nie umniejszał, swoich nie powiększał, lecz brankę ukrywał i dragonom kazał jej pilnie strzec. Unikał jednak hetmanów i na ich hałaśliwe uczty starał się nie chodzić. A zmuszony hetmańskim zaproszeniem - bywał tam jak najkrócej. Wolał trwać przy milczącej brance. Jak pies warować u jej stóp, błagając niemo o jedno spojrzenie, słowo, dotyk dłoni. Chociaż mu niechętna, przecie czasem nań spojrzała i mógł wtedy zatonąć na chwilę w błękicie jej oczu; spojrzeć na oszałamiająco słodkie rysy, zdrowszej już, lecz wciąż jeszcze wymizerowanej twarzyczki. Ale wieczorem, gdy uczta hetmanów się na dobre rozpalała, nie mając się czym wymówić, iść wezwany musiał. Tam pił, jadł i opowiadał o wielkiej wyprawie, sprośnych dowcipów hetmanów wysłuchiwał, choć mu wcale nie było do śmiechu. Obaj wodzowie nieustannie wałkowali swój mizerny sukces odblokowania jakiegoś zameczku na Morwach, obleganego przez oddziałek kuruców z dwoma polowymi armatkami. Litewska armia nielicznych powstańców przepędziła w parę pacierzy. Załoga zameczku z wdzięczności bramę im otworzyła, więc go do szczętu zrabowali i z niewiastami pohulali. Kto się im sprzeciwił tego powiesili, albo ścięli. Dwa zdobyczne działka kuruców zabrali i dumni ze zwycięstwa powlekli się dalej na Słowację. - Możesz nasze działa zdobyczne na majdanie oglądać, kiedy zechcesz... mówili jeden przez drugiego. - A krainę tę od Kuruców, Tatarów, Turków chronim i chronić będziem, czy się to komu podoba, czy nie! Królewskiemu oficerowi, który podczas wiedeńskiej okazji był w takich ogniach i zmaganiach, o jakich obaj hetmani nawet pojęcia nie mieli, nie wypadało hetmanom zaprzeczać. Ale słuchając ich przechwałek, od razu wspomniał pana Bonifacego Korycińskiego, królewskiego golibrodę, opoja i kolorystę. Bo niezmiernie żałosne były zdobycze obu panów hetmanów, jak na dziesięciotysięczny korpus. Całe kraje taką siłą można by zdobywać, wielkie miasta od tureckiego oblężenia uwalniać, a nie jakiś murowany kurnik, dobywany przez garstkę węgierskich krzyżowców. Nie tego się spodziewał po rodakach, więc dusiła go coraz bardziej ta gościna hetmańska. Na nieszczęście dowiedzieli się hetmani o potajemnie wiezionej brance i któregoś wieczoru stanowczo zażądali, aby im ją okazał, a jeśli nie zechce do nich jej przywieźć, to oni sami pójdą i choć przy pochodniach dokładnie ją sobie zlustrują...
- Choćby była i bez szatek - ryczał dowcipny hetman wielki Sapieha - to się nie zawstydzim! - I walił z uciechy pięścią po zalanym winem stole. Reginis, najchętniej wbiłby własną pięść aż po łokieć w tę rozrechotaną hetmańską gębę. Wiedział jednak, że to byłby wyrok śmierci nie tylko dla niego, ale i dla niej. Dla tej mgiełeczki subtelnej jak pajęczynka, którą rad by uchronić choćby od rozmów na jej temat prowadzonych pijackimi wargami. Jednak nie uczynił niczego gwałtownego, choć się dusza z niego wyrywała. Zdobył się za to na wielka przebiegłość, bo obiecał solennie, że jutro na wieczorną ucztę, swoim kosztem wystawioną, zaprosi brankę, aby się nią przed obu panami hetmanami poszczycić. - Choć nie jest to żaden cud - oznajmiał udając wielki spokój i swobodę - bo piękniejsze, nie pościnane branki z serdarowego haremu, pobrali znaczniejsi dowódcy. Wiele prawdziwych piękności pozostało jeszcze w królewskim obozie. On sam skorzystał z transportu zdobyczy, lecz z powodu choroby branki musiał pójść inną drogą. Ten wybieg nieco uspokoił hetmanów, choć ci długo jeszcze popijając rozprawiali rubasznie o zawsze lubianych przez Litwinów Laszkach, licytując się różnymi, sprośnymi uwagami. - Nie na darmo mówiono na całej Litwie, że najmilsze na świecie to Laszki-kochanki. I nie tak po złoto czy srebro, nie po bursztyny i drogie kamienie, nie po szaty pozłociste, czy niewolników na polskie ziemie wyprawy zbrojne czyniono - jeno właśnie po modrookie Laszki-białoruczki. - Laszka-kochanka to dla Litwina skarb największy - perorował rubasznie hetman Sapieha. - Nieprawda! - sprzeciwił się odważnie hetman polny Ogiński ... - Są skarby większe! - Jakże to!? - zacietrzewił się podpity hetman wielki. - A tak to, że większym skarbem od jednej Laszki-kochanki, mogą być dwie Laszki. - Tak jest!!! - ryknął rozbawiony Sapieha - A toś mnie zażył hetmanie... Tylko prawdziwie szczery Litwin może tak dla Laszki oszaleć. Powiadali starzy ludzie, że połowa Litwinów z Laszek jest zrodzona, tyle ich z Lechistanu naporywano. Przez tę lacką krew Litwini krzepli i coraz silniejsi się stawali. - I teraz też tak będzie! Choć i Słowaczek popróbujem i Węgierek, i wszelkich innych nacji, jakie nam w ręce wpadną. A żadna nam nie ujdzie... - I z twoją też tak musi być, z wolą, lub bez woli. Bo to jakby właśnie wola Boża, mości poruczniku. - Azali nie dla Króla naszego Jasia Sobieskiego, mężusia Marysiowego jej nie uwozisz potajemnie!? Mości poruczniku Reginis, ha!? - dopytywał się Sapieha. - Pewnie w Jaworowie, albo Żółkwi ją ukryjesz, gdzie się potem z naszym króliczkiem-Jasiczkiem spotka! - spekulował Ogiński. - Bo widzi mi się, że właśnie
tam się kierujesz... - Dajcież spokój szlachetni panowie hetmani! - oburzył się święcie porucznik. - Kiedym powiedział, że jadę na Litwę do rodziców, to nie inaczej czynię. Moje słowa nie ten dym! Gdybym do Królowej miał brankę odwozić jechałbym inną, znacznie krótszą drogą. Pozwólcie wasze miłości, że was opuszczę, bom niezdrów jeszcze. Jutro na wieczornej uczcie brankę sprowadzę i okażę waszmościom choćby i nie chciała... - Toś jest zuch! Wiwat! Kiń chłopcze w kibini-matry służbę królewską, u nas wesoło się żyje, jeszcze weselej służy - zapraszał ze śmiechem hetman Sapieha. - ... a najweselej wojuje - rechotał Ogiński. - ...z babami – dodawał, wznosząc kielich Sapieha. - Nie gdzie indziej mi służyć, jak pod litewskimi wodzami – spełniając toast rzekł Reginis, symulując oddanie hetmanom.- Bom sam Litwin i ze starego rodu litewskiego. Wstrętne jednak było mu hetmanów gadanie, bo nie na pokazy obcym dziewczę porywał, ale dla najświętszego kochania; dla szacunku i czci jaką miał zamiar ją otoczyć i pokorną swą służbą na jej afekt zasłużyć. Wiedział dobrze, że panowie hetmani na cnoty żon swoich sług nastawali; ileż to razy co ładniejsze branki żołnierzom odbierali, niczym się nie hamując. To samo groziło nieszczęsnej Sławie, która była jeszcze chora, słaba i bardzo przerażona. Pewnie znacznie gorzej się czuła tu, niż w haremie Wielkiego Wezyra. Tam przynajmniej nie gnębiła ją tęsknota za kimś kogo pokochała i od którego ją tak brutalnie oderwano. Otaczano ją zbytkiem, szacunkiem i nikt nie odważyłby się nic złego o niej powiedzieć, bo łeb by takiemu z karku zleciał w jednej chwili. Bez względu na szarżę i znaczenie. Postanowił natychmiast odesłać pannę Sławę w sekretne miejsce choćby przez kaprala Śmiecha, a w miejsce Sławy podstawić urodziwszą Słowaczkę, przebraną w tureckie szatki i taką hetmanom okazać. Na szczęcie dla Reginisa wrócił wieczorem zdrożony Worona, który trafił na Reginisowego łącznika w Uherskim Hradiszczu i stamtąd dojechał ze swoją półchorągwią do litewskiego obozu. Tu przy kolacji sam na sam z porucznikiem próbował go jeszcze raz od haniebnego uczynku powstrzymać. - Regi... Zali chcesz nadal dziewkę dla siebie zatrzymać? Nie zmieniłeś zdania? Wszystkim nam i tobie byłoby lżej i łatwiej żyć, gdybyś panny poniechał. - Nie stary. To jakbym serce sobie z piersi wyrwał. Nie mogę. I już stało się. - Wierz mi, widziałem w Krakowie przy Królowej mnóstwo pięknych niewiast, więc i ty spotkałbyś tam sobie przeznaczoną, jeszcze ładniejszą. Bo tam wszystkie Laszki są jak te słoneczka. Blask ich aż oczy razi. Takie są złociste i szczebiotliwe. Dla każdego Litwina to największe szczęście... - No właśnie, największe szczęście - odpowiadał ponuro Reginis. - Ja już
swoje słoneczko znalazłem... - Nie ma ładniejszej panny na całym świecie, ani na żadnym królewskim dworze. Sam sułtan nie ma piękniejszej. Krzywdy jej nie uczynię, jeno modlił się do niej będę, jak do Matki Przenajświętszej... - Chory jesteś od tego miłowania Regi - mówił smutno Worona. - Żaden Litwin by tak nie postąpił. Za długo byłeś wśród Lachów. Oni cię tym rycerskim miłowaniem zarazili. Ale jestem z tobą Regi, na dobre i złe, bo raz matka rodziła... - Nie mogę i nie umiem inaczej ojcze... - zwierzał się przyjacielowi pan Stefan. - Byle dziwkę czeladną zniewolić, za nic mi, co się po pijanemu zdarzało. Ale tej jakby świętej z obrazka nie tknę. To tak, jakbym chciał słońce z nieba wziąć.Lecz ojcze Szymonie, teraz dopiero będzie sprawa gardłowa. Ja muszę tu jakiś czas zostać, bo by mi hetmani zdradę zadali, ścigali i może brankę za to odebrali. Do czasu muszę im oczy mydlić i zwodzić, bo się napraszają, aby obejrzeć Laszkę - brankę, odbitą Kara Mustafie. Ale ty mi ją zaraz odwieziesz potajemnie do Lwowa, lecz tak, aby cię nawet psy myśliwskie nie wytropiły. Ludziom naszym nie mów dokąd jedziecie. We Lwowie czekaj na mnie. Masz tu złoto, aby ci niczego w drodze nie zabrakło. Pannie zawsze najlepszą opiekę i dobrą kwaterę dawaj. I strzeż mi jej ojcze, jak oka w głowie, bo bez niej nie żyć mi na świecie. Daj koniom odpocząć i ruszaj w noc. Może cię już gdzie w drodze dogonię. Z mojej grupy bierz tylko kaprala Śmiecha, on był pannie Sławie najbardziej oddany, wiec lepiej, aby miała kogoś znajomego i usłużnego przy sobie. - Wedle rozkazu Regi, dam koniom wytchnąć i ruszam. - Jedź bracie najmilszy. We Lwowie postanowimy czy na Litwę pójść, czy na Dzikie Pola, albo jeszcze w jaką inną krainę. Pamiętaj, że wieziesz moje jedyne życie... - - -
Rozdział 12
Pan Bonifacy Koryciński chwalił sobie spokojny przemarsz i kilkudniowe, bezpieczne popasanie na Wielkim Ostrowie Żytnim. Co rano golił brody i masował karki Królowi i panu Matczyńskiemu, a ostatnio nawet chętnie robił poranną toaletę porucznikowi Żwirskiemu. Masował jego ciało, pomagając szybciej do zdrowia wracać. A dokuczał mu przy tym, a prześmiewał, a straszył zakochanego rycerza, aż ten się każdego ranka śmiertelnie na golibrodę obrażał, żądając, aby już więcej doń nie zachodził. Ale stary spryciarz nic sobie z tego nie robił i co rano przybywał znowu. Kiedy wreszcie ruszyli, codziennie po rannych obowiązkach cyrulika przez resztę dnia pochód swój wojenny odbywał z bukłaczkiem w ręku rozparty wygodnie na grubo słomą wysłanej powózce. Wyjątkowo tylko, na konkretne wezwanie siadał na koń i służbę doradczą podczas marszu przy Królu i wodzu pełnił. Jadąc zwolna strzemię w strzemię, nieustannie coś Janowi Trzeciemu opowiadał. Król chętnie nastawiał ucha, bo były to ucieszne banialuki, z których zawsze wynikało dużo śmiechu i zabawy. Zachęcony królewskim zainteresowaniem Pan Bonifacy nieustannie przechwalał się swoimi ekstraordynaryjnymi dokazywaniami i przewagami w arcy-niebezpiecznych terminach, z których zawsze wychodził zwycięsko. I że to on sam, wszystkiego chwalebnie dokonał. Faktycznie całkiem odwrotnie niż w prawdziwym życiu, gdzie co i rusz jakaś niemiła przygoda mu się przytrafiała. Tak Król Jegomość jak i panowie oficerowie, a nawet pospolici żołnierze bardzo lubili te pogawędki i często w głos rechotali. Tylko w pobożnym księdzu Skopowskim, który w pochodzie pieszo towarzyszył Królowi, pytlowanie golibrody wzbudzało oburzenie i prowokowało ostre sprzeciwy. Zwłaszcza, gdy golibroda tykał materii tyczących religii lub duchownych. Poważny ksiądz jezuita Króla Jegomości i jego pyskatego golibrodę upominał, pouczał, prosił i błagał. Cytaty z Pisma przytaczał, przykłady świętych podawał i własną pobożnością oddziaływał. Niewiele to pomagało, bo zarówno wyedukowany Król, jak i jego wierny, choć nie wiadomo czy w ogóle kształcony golibroda, mieli osobliwe rozumienie pobożności. Wytrwały ksiądz tuszył jednak, że jego nauki jeśli nie od razu, to po jakimś czasie obu mężów na drogę pobożności sprowadzą. Król chętnie słuchał wywodów księży i świeckich uczonych, starając się poznawać horyzonty ludzkiej myśli. Wielu uczonych inaczej świat interpretowało niż duchowni, którzy całą swą mądrość i wiedzę czerpali z Pisma Świętego. Król zaś, choć szczery chrześcijanin i katolik, niczego nie lekceważył i nie sprzeciwiał się. Jednak w dysputach potrafił celnymi pytaniami zmusić każdego do myślowego wysiłku. Dla nikogo dyskursy z nim nie były łatwe. Jednak
kiedy szukał lekkiej rozrywki w chwilach sprzyjających, albo gdy zgnębiony problemami, chciał mieć chwilę odprężenia, wtedy idealnym był osobisty golibroda - Bonifacy Jan Koryciński. Osobnik zagadkowy, do końca przez nikogo nie rozpoznany, ale tak oryginalny, że drugiego takiego nie sposób znaleźć. Jeśli błazen - to za pułk błaznów uciechę sprawić potrafiący. Jeśli duchowny - to albo rychło świętym zostanie, albo cały stan duchowny skompromituje. Jeśli rycerz - to jednocześnie zakała szlachetnego stanu, ale i gwiazda rozbłyskująca takimi wyczynami, o jakich niejeden szlachcic marzył całe życie. Jeśli zaś uczony - to oryginał, własną naukę tworzący i żadnych autorytetów nieuznający. Jeśli na koniec - oszust i kuglarz - to arcymistrz w tym fachu. Tak samo chłosty jak i ozłocenia godny. I jak tu nie kochać takiego? Król przepadał za jego krotochwilami, bo pozwalały zapomnieć o troskach, a spokojny dzień marszu zmieniały w kolorową bajkę. Sprytny golibroda niewiele sobie robił z napomnień księdza Skopowskiego, zawsze jakieś zręczne kontry znajdując. I Królowi potrafił się często sprzeciwiać, choć od pewnego czasu zawsze z umiarem wiedząc, kiedy ustąpić. Zwłaszcza, gdy Jan Trzeci wycinał nożykiem jakieś esy-floresy na trzymanym pod pachą, leszczynowym kijku. * Tego dnia armia ciągnęła pochodem już od kilku godzin. Spokój wszędzie panował i cisza, a patrole rozpoznawcze nigdzie oddziałów nieprzyjaciela nie dostrzegały. Wołodyjowscy nieustannie konikami szczwanili, co raz to innego wierzchowca próbując i do swoich diabelskich sztuczek sposobiąc. Zręczny królewicz Jakub starał się dotrzymać im kroku, choć przecie nie zanosiło się, aby uzyskał aż tak wiewiórczą sprawność. Całe dnie tak hasać potrafili, znikając niekiedy na wiele godzin. Król się tym nie trwożył, ufając w młodzieńczy rozsadek każdego z nich. Także miły królewskiemu sercu oficer - porucznik Żwirski, do zdrowia wracał i na koń już siadywał, prawicy szablę przypominał, choć jeszcze krótko i ostrożnie. Jadąc w grupie królewskiego sztabu i ochrony, Król wezwał do siebie pana Korycińskiego, który wlókł się na końcu orszaku, bo mu się nie chciało z rana na koń siadać. Wolał podróżować wylegując się na wysłanym słomą wozie, z pełnym bukłaczkiem w ręku. Drzemiąc słodko po mocniejszym napitku. - Co się tam wleczesz w ogonie mości Bonifacy, jakby ochota wojenna w tobie upadła!? - Zapytał Król, który nudził się w spokojnym marszu i zapragnął jakiejś rozrywki.
- A cóż mam robić, Wasza Królewska Mość, kiedy na samo moje imię nieprzyjaciel pierzcha tak szybko, że go pościgowe chorągwie Króla Jana Sobieskiego dogonić nie mogą. A ręka świerzbi nieznośnie i świeżej turczyny przekąsić by się zdało. - Na twoje imię nieprzyjaciel pierzcha!? - zdziwił się Król - Tak się to ciebie właśnie Turkowie boją!? - A jakże... - odparł pewny siebie pan Bonifacy. - Małom to pod Wiedniem nadokazywał, aby mnie poznać nie mieli? I pamiętać, jakem im dał krwawe pro memoria pod Schweinefeld - Tak gadasz Bonifacy, jakbyś sam jeden Turka spod Wiednia przegonił, a inni tu niczego nie dokonali. - Dokonali, owszem, ale docenieni przez zwierzchnictwo zostali, tudzież zdobyczą i dobrym słowem obdarzeni. A drudzy, choć więcej uczynili, szale zwycięstwa odwagą i poświęceniem przechylili, w zapomnieniu pozostali... - Nic z tego stary kolorysto. Znają ciebie i twoje blagierstwa. Ani myślę się przejmować twoimi wiecznymi pretensjami. Wysłałeś do kraju przez swoich ludzi tak wielki konwój ze zdobyczą, jak żaden z rycerstwa. - Ależ Najjaśniejszy Panie, nic tam mojego nie było! Jużem to raz mówił wykrzyknął pan Bonifacy. - To wszystko tych hultajów Kiemliczów i Pafnucego Gułły - jeszcze większego hultaja, który na majętności i ożenek z bożą pomocą zbiera. - A ty nic sobie nie zastrzegłeś? - nie uwierzył Król. - Nic! A nic - odrzekł pan Koryciński. - Toś głupi jak mój but! Co tam mój but. Głupszyś niż stare pludry ostatniego gemajna na śmieci wyrzucone... - Tak jest, Wasza Królewska Mość, głupim jest - zgodził się na to dziwnie spokojnie pan Bonifacy - bom miast za łupem gonić, trupy odzierać i namioty tureckie penetrować, Królam ukochał. Przy nim pozostać zapragnąłem i bezinteresownie służyć mu w każdej jednej chwili swego pobożnego żywota. - O ty wyszczekana, przebiegła jucho! Jak też potrafisz zręcznie kota ogonem odwracać, że i diabli lepiej nie potrafią. Ale już mi tak niewdzięczności nie zadawaj. - Ja niewdzięczność Królowi swemu zadaję? Nigdy! - Nabroił żeś w tej kampanii tyle, że choćby cię nieba trzema głowami obdarzyły, to już je wszystkie na katowskim pniaku stracić powinieneś. I jeszcze ze dwie zapasowe, gdybyś je gdzieś ukryte w sakwach chował. - Wymówki królewskie, wielce mnie krzywdzące i niesprawiedliwe znoszę cierpliwie, bom poczciwy i wierny. Jednak przykro mi niewymownie... - Przykro ci, hultaju? A ileś mnie zdrowia i nerwów kosztował już od bram Krakowa, to tylko ja jeden wiem! Chyba diabli nadali mi takiego cyrulika, sługę
i kompana... - Boże Jedyny wysoko w niebie, nie słuchaj słów mego Króla albo przynajmniej nie pamiętaj, jak ja już nie pamiętam. Pan Koryciński pokornie wznosił swe kaprawe ślepia ku niebu, udając komicznie święte oburzenie. - Nie marudź więc, mości Bonifacy, a lepiej opowiedz coś uciesznego, abyśmy z księdzem obserwantem jaśniejszym okiem na boży świat spojrzeli. Nudno w tym marszu, jak w kondukcie żałobnym. Ty sam dawno już nic mi nie zbroiłeś. Wołodyjowscy takoż, bo jak te aniołki się sprawują. Grzeczne, że aż się o nich lękam, czy nie chorzy. Z Jakubem, dzięki Panu Bogu też nie ma problemów. Żwirski się goi jak należy, choć tęskni do tej swojej słodkiej panienki jak potępieniec. Jednak my wszyscy nie musimy się z tego powodu smucić. Nie chcę, aby wokoło było tak mruczno, jakby całe moje otoczenie zupełnie fantazję straciło... - Opowiedzieć coś zawsze można, Najjaśniejszy Panie - rzekł na to pan Koryciński. - Jeno nie wiem, czy pobożny ksiądz Skopowski mnie nie skarci, bo to będzie wielce religijna opowieść wprost z życia człowieka poczciwego wzięta. A tak prawdziwa, że prawdziwsza już być nie może. Ponieważ idący obok ksiądz Skopowski milczał, modląc się cicho na różańcu, toteż ośmielony pan Bonifacy mówił dalej: - Popadł żem ja był onegdaj w ciężką niewolę turecką. A żem był młody, zdrowy i urodziwy nad wyraz, toteż dali mnie od razu na strażnika haremu, do ogromnie tłustego baszy w prowincji Koutahuyia. Dalej już nic nie ma - bo ludzki świat się na tym Koutahuyia kończy. Chyba, że antypody byłyby, lecz wolałem tego nie sprawdzać. Jęczałem ci ja w tej niewoli miesiąc, dwa i trzy, a nawet jeszcze dłużej i byłbym może jęczał do dzisiejszego dnia. Ale, że się za mną wszystkie nałożnice i żonki tłustego baszy oglądały, bom był gładysz nad gładysze, toteż nie dziw, że mój los nieszczęsny uległ niespodziewanie gwałtownej przemianie. A wszystko przez to, że mojemu baszy urodził się nagle prześliczny synek. Zezowaty mocno był w oczach, z których każde miał innego koloru... Potem następny się wylągł, potem dalszy i jeszcze jeden. Po roku, a może nawet dwu sypnęło mu się haremowego potomstwa jak gradu. A wszystko kubek w kubek z moimi nierównymi i różnokolorowymi oczami. Mój basza dopiero po trzech leciech nabrał niejako lekkiego podejrzenia. - Co też wygadujesz Koryciński?! - zawołał Król. - Strażnikiem haremu byłeś i nie wytrzebiony!? Nie rób durniów z nas ani z Turków, bo to mądrzejsza nacja niż myślisz. - Znam ich także i ja, Wasza Królewska Mość. I na tyle, żeby się zręcznymi fortelami wykpić od paskudnej procedury pozbawienia męskości. Krótko mówiąc
wypsnąłem się oprawcy spod widlastego noża i swoją męskość zachował żem do dziś. Jak tom sprytnie uczynił, opowiem Waszej Królewskiej Mości na osobności, bo to też arcyciekawa i wielce pouczająca historia. - No to gadaj, jak tam było w onym haremie. - Wezwał mnie tedy rozgniewany basza i powiada bardzo niegrzecznie: Koryciński, huncwocie jeden, a pokaż no te swoje kaprawe ślepia. - To twoja sprawka! - ryknął zaraz potem, jak zraniony lew, bo w jego sławnym na całą Portę, trzystuletnim rodzie, po raz pierwszy cały harem taaakie rogi przyprawił swemu baszy. - Chryste Panie, co za bluźnierca... - szepnął zgorszony ksiądz Skopowski. - Nic o tym nie wiem, wasza miłość... - odpowiadam grzecznie swojemu baszy, udając głupiego. - O to, to, to... Już ty głupiego najlepiej udawać potrafisz - potwierdził coraz bardziej zaciekawiony Król. - On nawet nie musi udawać, Wasza królewska Mość... - powiedział cicho i niby obojętnie rozmodlony ksiądz Skopowski. - Dziękuję Waszej Królewskiej Mości i miłemu księdzu dobrodziejowi za dostrzeżenie mojej skromnej osoby. Na to mój basza, jak nie wrzaśnie: - Kłamiesz przeklęty giaurze! – Od jego wrzasku cała służba pałacowa zadrżała i wszystkie wielbłądy wyzdychały. A zdradliwe żony swoje kazał pościnać. - Czarnych eunuchów, którzy mu haremu nie upilnowali, najpierw ubiczował korbaczem, a potem osobiście ścinał tępym bułatem, aby się dłużej męczyli. I to wszystko na moich oczach, więc sobie pomyślałem nieco przelękły: - „Koryciński, niedobrze z tobą”. - Wszystkie twoje męskie pomioty do janczarów oddam! - Wył basza, jak ten rozjuszony tur. – Żeńskie zaś, gdy lata osiągną, na hurysy przekażę do janczarów!!! - I wymachiwał nade mną skrwawionym bułatem. - A ty pogański rozpłodowcu z wrażego Lechistanu nie zginiesz od razu, ale pożałujesz, żeś się kiedyś narodził. Studnie mi na pustyni kopać pójdziesz psi kundlu! Tam ci się odechce zbytków z niewiastami. Tak też się stało, Wasza Królewska Mość. Ale byłem mimo to szczęśliwy, że do tego kopania basza zostawił mi nie tylko obie ręce, ale i wszystkie inne części ciała. Tu pan Koryciński przerwał opowieść, rękawem obfity pot z czoła otarł, bo mu się pewnie przypomniało, jak tam w skwarze one studnie rył w skalistej pustyni. Albo tak trudno było mu przypominać sobie tamte straszne przeżycia. - Nie było łatwo w głębokiej jamie skałę łamać za lada jakie jedzenie, którego by nawet świnie nie jadły. W tej ciasnej dziurze siedzieć musiałem, na powierzchnię ziemi w ogóle nie wychodząc. I miałem już tam pozostać aż do śmierci. Z ciemnej głębi gwiazdy na niebie widziałem, nie orientując się w ogóle czy to dzień, czy noc. Odzienie mi z ciała odpadło, a potem ciało zaczęło odpadać
od kości... A potem nawet i kości zaczęły mi odpadać... Co!? Tak dobrze mówię... Niejeden by pomyślał, że to już koniec... Ale ja nic - łamię twardą skałę, kubeł za kubłem na górę kołowrót wyciąga. W pewnej chwili pomyślałem, że się na drugą stronę Ziemi przekopię, którą heretycy antypodami nazywają, bo tam ludzie do góry nogami chodzą, jeżeli w otchłań nie pospadają... Aż tu nagle - kiedym kolejny głaz odwalił – z czarnej głębiny dymy siarkowe buchnęły mi kłębami prosto w gębę. Przy tym inne jeszcze smrodliwsze miazmaty, poprzez które dostrzegłem mnogie ognie płonące pod kotłami i rożnami... Jednocześnie doleciał mnie nieludzki wrzask, jak ten organ; jakieś potworne kwiki, ryki, wrzaski, brzęki łańcuchów, zgrzytanie zębów, aż mi skóra ścierpła... Spojrzałem jeszcze raz, i aż mnie zamgliło... - Piekłooo!!! Najjaśniejszy Panie… - A tfu!!! Ty bezczelny kłamco! Ty szatański bluźnierco! - wykrzyknął oburzony ksiądz Skopowski, który od jakiegoś czasu słuchał z rosnącym zainteresowaniem. - W imię Ojca i Syna... Zaś by się kto do piekła dokopał!? Ooo, bezecniku!!! Heretyku plugawy, nie może to ujść bez kary... - Dokopał się, czy nie dokopał kochany księże, ale niech gada, co tam widział! No gadaj, natychmiast i dokładnie! - Nakazywał ciekawy Król. Lepiej wiedzieć, niż nie wiedzieć. - Com tam widział, Wasza Królewska Mość, to się opowiadać bez miodziku nie godzi. Ludzki rozum tego nie zniesie! A żem suszyć co wtorek ślubował, toteż opowiedzieć mogę dopiero w środę... Chyba żeby się jakieś winko znalazło, bo te mi we wtorki pić wolno, byle nie za mało. Niezmiernie ciekawy widoku piekła Król wydał dyspozycje oficerowi ochrony i goniec natychmiast pogalopował do taborku królewskiego po dzban dobrego wina. Widząc to pan Koryciński kontynuował opowieść: - Wszystkom widział Najjaśniejszy Panie, tak jak teraz Waszą Królewska Mość i pobożnego księdza Skopowskiego widzę. Ba, widziałem jeszcze więcej, gdyż mi się noga na odwalonym kamieniu omskła i wpadłem głową w oną piekielną otchłań... - Królu Miłościwy! – nie wytrzymał pobożny ksiądz. - Nie słuchaj tego błazna i zakaż mu opowiadać te wszeteczeństwa! Toż to grzech śmiertelny. Smażyć się za to będziemy... W imię Ojca i Syna! Że też piorun nie zatrzaśnie takiego bluźniercy! - A nie ciekawyś księże dobrodzieju, jak to tam w piekle diabli oprawiają potępieńców!? - Spytał księdza Król. - Koryciński widział, więc niech opowiada. Zawsze to lepiej wiedzieć, kiedy się maluczkich z ambony piekłem straszy... - Ani mowy nie ma! - odżegnał się ksiądz Skopowski. - Co o piekle wiedzieć należy i co człowiekowi dla zbawienia duszy potrzeba, jasno wynika z Pisma. Odchodzę modlić się za was obu, żeby choć czyśćca wasze grzeszne dusze dostąpiły...
- Do czyśćca też zaglądałem... - powiedział pan Koryciński. - I zaraz gotowym opowiedzieć szczegółowo. - Milcz błaźnie! - huknął na niego rozsierdzony ksiądz. - Nie mogę zrozumieć powodów, dla których Wasza Królewska Mość toleruje przy swoim boku takiego bezbożnego osobnika, który z wiary naszej świętej bezecne kpiny sobie urządza. - Ależ on wcale nie kpi, księże - przekonywał księdza Król. - To po prostu taka niewyparzona gęba, co to w ryzach swej fantazji tudzież niewyparzonego ozora utrzymać nie potrafi. Lecz i jemu kiedyś ten ozór skrócimy. A ty księże módl się za nas obu... - Wedle rozkazu, Wasza Królewska Mość - odpowiedział nadąsany ksiądz jezuita. - To nie rozkaz, drogi księże, jeno pokorna prośba. W dziedzinie wiary i zbawienia, ty jesteś dla mnie autorytetem i nikt więcej. A choćby Koryciński bezczelnie wszystko skłamał, to zawsze wolę wiedzieć, jak tam może być, niż nie wiedzieć. Reszta to tylko krotochwile i opowiastki, dla zabicia czasu. - O, właśnie i czasu także nie należy zabijać, gdyż boski on jest i na modlitwę, pokutę, żal za grzechy, rozważania pobożne przeznaczony być powinien! A Król Jegomość, jak obserwuję, nader rzadko pobożność swą maluczkim okazuje. - Po wojnie, księże drogi - odrzekł Król. - Teraz muszę się polityką i wojną zajmować. Ty zaś czuwaj nade mną i nad panem Korycińskim. - Nad tym wściekłym diabłem, kusicielem i grzesznikiem zatwardziałym!? Nigdy! - Ksiądz Skopowski odwrócił się gwałtownie i odszedł bardzo oburzony i przygnębiony. - No widzisz diable rogaty, co z twoich opowiastek wynika. Do ostateczności doprowadziłeś ojca duchownego. - Jakiż tam ze mnie diabeł, Najjaśniejszy Panie? Zbytek łaski. Skromnym jest sługą Waszej Królewskiej Mości, ale inaczej przecież gadać nie mogę, bo to wszystko prawda... - Prawda!? Prawda, ty kłamco i kolorysto!? Jaka prawda!? - A w tym jest najszczersza prawda, Wasza Królewska Mość, że ja to wszystko sam wymyślam... - Sam wymyślasz, błaźnie?! To ci właśnie diabli z piekła rodem szepczą do ucha. - A wcale nie diabli, bo taką samą prawdę opowiedzieć mogę, jak to będzie w czyśćcu i nawet w cudnych niebiesiech wysokich... Bom przecie bywały… - Ech, ty hultaju, już dawno bym cię przepędził do wszystkich diabłów z piekła rodem, ale jak tu bez ciebie żyć na tym padole łez, łotrze zatracony!? - Tak jak i mnie bez Waszej Królewskiej Mości - nijak...
- - -
Rozdział 13
Trzeciego dnia po wejściu armii na Wielki Ostrów Żytni nastąpiło uroczyste spotkanie Króla Jana Sobieskiego z cesarskimi weteranami, czyli księciem Karolem Lotaryńskim i generałem Ernestem Rudigerem Starhembergiem. Powitanie było serdeczne i w niczym nie przypominało sztywnej atmosfery spod Schwechat, gdzie dufna kamrylla cesarska mroziła wszelkie przyjaźniejsze gesty. Przybył także nowy wódz kontyngentu niemieckiego, młody i najbardziej chwacki ze wszystkich elektorskich dowódców - książę Emanuel II, zastępując wyczerpanego trudami wojennymi księcia Waldecka.
Wkrótce dojechali także inni - jak margrabia von Baden, generał Dunewald, a z polskich wodzów obaj panowie hetmani Stanisław Jabłonowski i Mikołaj Sieniawski, generał Marcin Kątski oraz marszałek Hieronim Lubomirski, który najdłużej z polskich dowódców ucierał się z Turkiem. Przybył także wojewoda pomorski Władysław Danhoff, do Króla Sobieskiego z twarzy i ogromnej tuszy podobny niczym rodzonych brat. Dołączyli także nieco później inni, nie zajęci służbą pułkownicy. Stworzyło się wyśmienite grono wytrawnych ludzi wojny, jakiego dawno w jednym miejscu nie było. Królowi bardzo odpowiadało towarzystwo wojskowych, znających zapach prochu, świst szabli, czy gwizd kuli. Każdy z nich bywał bitewnym zamęcie, rany odniósł, śmierci w ślepia zaglądał, ale także śmierć i rany zadawał. Tacy doświadczeni ludzie wojny, to nie kamarylla Cesarza Leopolda I, która dla etykiety potrafiła spostponować zasługi najbardziej oddanych ludzi. Polski monarcha czuł się znacznie pewniej, bo przy nim pozostało dowodzenie wszystkimi wojskami sojuszniczymi na dalszą kampanię. Tymi wielkimi siłami mógł oczyścić z Turków całe Górne Węgry i Słowację, odzyskać liczne twierdze pograniczne, zmusić Tokoliego do wyraźnego opowiedzenia się przy którejś ze stron konfliktu. Ale pamiętał pytania opozycji, rodzącej się w gronie własnej armii: - „Dla kogo”!? Dla Polski, czy dla Cesarza? Ale jednocześnie wiedział, że każde osłabienie wrogiej chrześcijaństwu Turcji - jest zwiększeniem bezpieczeństwa kraju. A odsunięcie otomańskich sił od granic Rzeczypospolitej, to pokój na południowej granicy i możliwość obrócenia uwagi na północ kraju: - Prusy, Gdańsk i Pomorze... Z okazji tak miłego spotkania, Król kazał panu Matczyńskiemu zorganizować wielką ucztę. Golibroda Koryciński, znów został mianowany podczaszym królewskim i z radością zaczął rej wodzić w gronie znamienitych gości. Jakiś czas wstrzymywał się dzielnie od picia, by wiernie licznych ślubów suszenia w określone dni dotrzymać. Kiedy jednak Król wydał mu rozkaz wzniesienia uroczystego toastu, spełnił od razu trzy. Aby stracone okazje nadrobić i popisać się mistrzowskim pokazem nalewania wina. Jednak bez specjalnego przygotowania mógł nalewać tylko pojedynczymi strumieniami i do jednej szklanicy. Ogłaszał, że chętnie naleje tak każdemu, pod warunkiem, że wypije duszkiem do dna i nie wolniej od niego. Ci, co już pana Bonifacego znali, nie kwapili się do takich zawodów, ale energiczny książę Emanuel, od razu chciał wyczyn pana Korycińskiego powtórzyć. I ku radości wszystkich obecnych, oblał się winem z kielicha, sam się ze swej przygody najgłośniej zaśmiewając. A tymczasowy podczaszy królewski popisywał się zręcznymi sztuczkami i mając królewską dyspensę przepijał gęsto. Za każdym razem jednak, zezowate
oczy ku niebu wznosił ku niebiosom, sygnalizując komu należy, iż czyni to służbowo. Mimo rozbawienia, wojskowi goście zainteresowali się Piętką, który akurat przechodził w pobliżu ze swą potężną sulicą. Pierwszy zoczył go ciekawy wszystkiego książę Emanuel. Za przyzwoleniem Redara wziął sulicę do rąk, ale nie mógł nią wykonać zamachu. Brali inni, ale nikt nią swobodnie władać nie potrafił, bo była tak ciężka i nieporęczna, że ledwo najsilniejsi, i to oburącz machać nią jako tako potrafili. Ciekawi jednak wszelkich rodzajów broni i oryginalnych metod walki, poprosili o pokaz władania tą archaiczną bronią. Piętka za pozwoleniem królewskim pokazał najpierw kilka sekwencji samych manewrów piekielną rohatyną, aż powietrze warczało i ostrze sprzed oczu znikało. Na wątpienia co do skuteczności takich ciosów w prawdziwym zamęcie bitewnym, Król zaproponował Redarowi prezentację ćwiczebną na manekinach, za które miały posłużyć sprowadzone z kuchni głowy kapusty. Widząc, na co się zanosi, zbiegło się żołnierstwo ze wszystkich stron, bo przepadało za takimi widowiskami. Oficerowie nie wzbraniali, bo żołnierze wiele od mistrzów mogli się nauczyć. Zachęcało to także do ćwiczeń i uzyskiwania coraz sprawniejszego fechtunku. Przybył także, podtrzymywany przez wachmistrza Czortka, Stanisław Żwirski i stanął obok młodziutkiego porucznika Szponarskiego. Ten miał pod wieczór wyjść na podjazd w kierunku Nowych Zamków, gdzie wciąż stała silna turecka załoga, nie chcąc się poddać zwycięzcom. Konie w jego chorągwi akurat futrowano i do ruszenia było sporo czasu. Znali się obaj ze Żwirskim już dawniej, ale teraz dopiero mogli ze sobą porozmawiać, przyglądając się pokazowi. Piętka tymczasem, na wbitych wysokich palikach ustawionych dużym kręgiem, sam starannie poukładał kapuściane głowy i przymierzył się do nich. Potem, podszedł do Króla, starym obyczajem Redarów Rugijskich przyklęknął i pochylając głowę podał mu broń na wyciągniętych rękach. Król tylko dotknął drzewca potężnej sulicy-rohantyny i Redar zaraz stanął w ćwiczebnym kręgu, jakby w prawdziwej bitwie z nagła otoczony przez sześciu przeciwników. Miał się teraz z nimi rozprawić, albo zginąć. Odetchnął głęboko, głowę zwrócił lekko ku prawemu ramieniu, jakby jednocześnie obserwował i nasłuchiwał przeciwników. Potem z krótkim, głośnym okrzykiem, trzymaną oburącz sulicą, wykonał szereg błyskawicznych ruchów, atakując kolejno wszystkie głowy. Powietrze cięte ostrzem zawyło przerażająco. Wszystko to uczynił tak szybko, że obserwatorzy ledwo dostrzegali błyski ostrza.Ostatnim ruchem okutego drzewca sulicy, uderzył szóstą kapuścianą głowę tak silnie, aż się rozprysła na tysięczne kawałeczki. Jakby rozerwał ją wybuchający granat. Ale pozostałe pięć główek pozostawało na żerdziach...
Po tej piorunującej sekwencji Redar zatrzymał się w pół ruchu jak skamieniały, w pozycji lekko pochylonej, ale napiętej jak łuk gotów do wyrzucenia strzały. Sulicę dzierżył w jednej dłoni, a pochyloną głowę i wzrokiem spoglądał gdzieś w bok, na ziemię, gotów jednak do podjęcia nowej akcji. Zdawało się wszystkim, że równie dobrze mógłby tak walczyć z zamkniętymi oczyma. Zaskoczony książę Emanuel z niedowierzaniem spojrzał po obecnych. Wyglądało na to, że popisy Piętki nie były skuteczne, bo pięć główek zostało nietkniętych na swoich palikach. Nie mogąc opanować ciekawości książę skoczył do pierwszej głowy i ta, za lekkim dotknięciem rozpadła się na dwie połowy. Po dalszym sprawdzeniu okazało się, że pozostałe także są poprzecinane, choć każda inaczej, bo poziomo, skośnie, pionowo, w górnej lub dolnej części. Ciosy ciężkiej rohantyny były tak szybkie, że nie wytrącały ich z położenia. Na znawcach ówczesnej sztuki walki wywarło to ogromne wrażenie. Każdy z nich był mistrzem szermierki, lecz czegoś takiego sobie nie wyobrażali. Milczenie i znaczące spojrzenia były dla Piętki najwyższą formą uznania. Podchodzili kolejno i ściskali jego dłonie. Wtedy dopiero mogli się przekonać, że są to jakby żywe, ale prawdziwe narzędzia urodzonego żołnierza. Piętka znów przed Królem przyklęknął i podał mu swą broń tak lekko, jakby nic nie ważyła. I znaczyło to, że tylko Królowi służy i nikomu więcej. Król uścisnął go za głowę i też nie miał wystarczających słów uznania, bo wyczyn Redara przerósł i jego wyobrażenia. Zachwyt i zdziwienie było powszechne. Milczało także przez długą chwilę zachwycone wojsko, dopiero potem zaczęto wymieniać między sobą uwagi, oglądać porozcinane główki i naocznie się przekonać, że każda została ostrzem skutecznie sięgnięta. Do popisów rwali się także braciszkowie Wołodyjowscy, a Król chcąc miłych gości zabawić, zezwolił. Tym razem chłopcy zaprosili do pokazu swego dowódcę królewicza Jakuba, który od dłuższego czasu rozmawiał z niewiele starszym od siebie księciem Emanuelem. Ten także od razu wyraził gotowość wzięcia udziału w zabawie. Pokaz Wołodyjowskich dosiadających swojego myszowatego konika polegał na przejęciu ostrzami podczas najszybszego galopu dwu jabłek wbitych w końcówki szabel dzierżonych przez królewicza Jakuba i księcia Emanuela. Za następnym nawrotem oni z kolei te jabłka zręcznie przejmowali. Pokaz udał się nad podziw sprawnie i żadne jabłko podczas tych manewrów się nie rozpadło. Następnie chłopcy pokazali, jak potrafią podczas galopu przecinać szablami jabłka rzucone w górę, i to w momencie, gdy mieli broń jeszcze w pochwach. Próbowali tego i Jakub Sobieski, i książę Emanuel, lecz była to sztuka już znacznie trudniejsza, i nie za każdym razem się udawała. Wołodyjowscy zaś potrafili raz za razem przecinać po dwa, a nawet trzy rzucone w górę jabłka. Czynili to tak szybko, że nikt nawet nie dostrzegał błysku
wydobywanych z pochew szabelek. Niemcy i Austriacy przypomnieli sobie od razu sławnego z bitwy wiedeńskiej “Szejtana” i dzielnego syna królewskiego Jakuba Sobieskiego - najmłodszego ze wszystkich dowódców, jacy brali udział w bitwie. Szczególnie dobrze pamiętał chłopców i Jakuba Sobieskiego książę Lotaryński, bo to na jego oczach rudzielcy złamali kark zgrabnemu podjezdkowi. A potem - już w Stettelsdorf usiekli Fritza - Goltzowego siostrzeńca. W sytuacji ogólnego rozbawienia i popisów, także panu Korycińskiemu wypadło pokazać coś zaskakującego. Nie mógł przecie pozwolić, aby w tłumie wojskowych znakomitości, nie został dostrzeżony. Obserwując dotychczasowe popisy, krzywił się i marszczył dziobatą gębę, udając wielce zdegustowanego i niezadowolonego. Mruczał przy tym na tyle głośno, aby go Król usłyszał, że to żadna sztuka przeciąć szablą jabłko razem ze skórą, i to ledwie na dwie połowy. Takie sztuki to on już w kołysce robił. Przeciąć jabłko na cztery albo więcej części, ale skórki nie naruszyć. O! To jest dopiero sztuka! Wyczuwając moment, kiedy nastąpiła przerwa w popisach sam stanął na podwyższeniu i pokazał kilka sztuczek, ale nie z jabłuszkami – jak przy Cesarzu lecz z postronkami, które wiązał i rozwiązywał jednym ruchem. Potem zapraszał generałów, hetmanów a nawet książąt, aby mu przy popisach asystowali. Wtedy jakimiś diabelskimi sposobami, na ich oczach przecinał sam albo im kazał przycinać, różne linki i postronki, które potem cudownie okazywały się całe, jakby na powrót pozrastane. Robił to tak arcy-komicznie, że wszyscy zaśmiewali się do łez. A że każdemu uciesznie przygadywał i ośmieszał, w końcu nikt nie chciał mu asystować. Obawiając się, że ta Korycińska szelma zrobi z ochotnika obiekt powszechnej zabawy i śmiechu. Jedynie książę Emanuel, nie zważając na swoje wysokie urodzenie i wojskową funkcje generalską, pozwalał się kilkakrotnie okpić panu Bonifacemu, ale jako wesoły młodzieniec, niczego ze swej godności nie tracił. Za to skromny i nieśmiały w takich przypadkach Jakub Sobieski nie poddał się zabawie, ale chętnie się jej przyglądał i zaśmiewał w głos równo ze wszystkimi. Król Jan Sobieski uznał, że jest to wyjątkowo szczęśliwa chwila na tej wojnie. Niech trwa więc jak najdłużej. Fenomenalny golibroda Koryciński, brylując już bez opamiętania, był niewątpliwie królem całego pokazu. Co prawda królem kuglarzy i łgarzy, błaznów i sowizdrzałów, szaławiłów, cyrkowników i skoczków, ale jednak co król - to król. Na zakończenie piekielny sztukmistrz zaprosił do pokazu Króla Sobieskiego. Ten, choć bawił się doskonale i aż ze śmiechu za boki chwytał, nie zgadzał się na osobisty udział w cyrkowych breweriach szalejącego golibrody. Twierdził stanowczo, że żaden Koryciński, choćby i podczaszy królewski, nie będzie sobie z niego żartów robił i niby-cudami oczy zaciemniał. Mimo woli jednak Król nie posiadał się ze zdumienia, gdy w rękach
Korycińskiego łokciowej długości powrozek sztywnieje jak kijek i stoi pionowo, a w jego rękach od razu zwisa. Nie od razu zorientował się, że zachowanie dziwnego powrózka wywoływało komiczne skojarzenia, co do męskiej sprawności Króla Jegomości i mocy pana Korycińskiego w tej dziedzinie. Przy uciesznych komentarzach golibrody, obecni już nie śmiali się, ale wprost wyli ze śmiechu. Nie wytrzymał ciekawski książę Emanuel i też próbował sztuki z wiotczejącym i sztywniejącym powrozem, i tak samo jak Król, stał się obiektem powszechnej zabawy... - Koryciński, ty szelmo! - przekrzykiwał Król rozbawiony tłum. Ośmieszyłeś mnie haniebnie wobec tylu dostojnych i poważnych gości, więc kara cię nie minie! Chyba, że powiesz mi natychmiast, na czym te twoje szatańskie talenta polegają... - Nie mogę, Wasza Królewska Mość, nie mogę, bo to jest mój chleb. Każdy ma ludzi odpowiedniej specjalności, jacy mu są potrzebni. Od sztuczek i zabawiania Król Jegomość ma swego Korycińskiego. Koryciński zaś od polityki, dyplomacji i panowania na tronie ma Króla Jana Trzeciego Sobieskiego... Od wojny mam panów hetmanów, a od kierowania dworem i sztabem mam pana koniuszego Matczyńskiego. - O, bezczelny łotrze! - wołał Król poprzez łzy rozbawienia. - To ty do polityki i dyplomacji masz Króla, a hetmanów do prowadzenia wojny!? - A mnie masz do kierowania dworem i sztabem!? - włączył się poważny i nie uznający takich żartów, pan koniuszy... - Czekaj przeklęty błaźnie, będziesz wisiał, jak Bóg na niebie! - Byleby w takim dostojnym towarzystwie... - Masz tu talara munsztuluku, ale poniechaj mnie. W ogóle mnie nie tykaj! Rzekł pan Matczyński, rzucając panu Bonifacemu złoty pieniążek. Ten go w locie pochwycił i tak strzepnął rękoma, chuchnął, stuknął i talar zniknął, jakby rozpłynął się w powietrzu... - Ot, tyle jest warte złoto pana koniuszego... - Koryciński!!! - krzyknął rozsierdzony pan Matczyński, - miarkuj się, bo cię zamorduję! - Ale za co!? - spytał niewinne pan Bonifacy, ukazując obecnym pieniążek otrzymany od pana koniuszego, wyciągając go niby ze swoich ust, zębami próbując jakości złota... Od księcia Lotaryńskiego, księcia Emanuela i generała Dunewalda zręczny sztukmistrz dostał po wielkim złotym dukacie, które on natychmiast przekazał panu Matczyńskiemu na pokrycie kosztów wielkiej wojny. Wyjaśnił przy tym, że mając swojego Króla, swojego pana Matczyńskiego, swoich obu panów hetmanów, tudzież przyjaźń tak dostojnych gości, niczego mu do szczęścia nie brak. Widząc taką szczerość i oddanie dla sprawy wojny z Turkami dostojni panowie ponownie
dali mu po trzy złote dukaty. Tym razem jednak przewrotny chytrus zachował je dla siebie twierdząc, iż jest to na pokrycie jego kosztów prowadzenia wielkiej wojny z Portą... - A to łotr spod ciemnej gwiazdy! Królowi tylko trzy dukaty na wojnę dałeś, chociaż o całe wojsko dbać musi! - huknął na niego hetman Jabłonowski - Sobie zaś trzy razy więcej wziąłeś. - Koryciński, pójdziesz ty kiedyś pod płot na ucztę z ołowiu - dopowiedział drugi hetman, pan Hieronim Sieniawski choć trochę niezdrów, bo go „powietrze” rozbierać poczynało. - Zawszem gotowy do ofiary, bo nie kto inny jeno jam pierwszy swą własną krew w tej świętej kampanii przelał. - Całkowicie rozpłynęła się w tym winie, które żeś przelał pod Schweinefeld ...- odciął się z humorem hetman wielki Stanisław Jabłonowski. - Alem i wojsko nakarmił do syta - nie podawał się pan Bonifacy - bo przed bitwą z głodu już padało, tak o nie dowódcy zadbali. - Dowódcy jadali to samo, co i wojsko, a jak nie było co, to zgoła nic - dodał hetman Jabłonowski. - A tyś się schlał przy tej okazji jak nieboskie stworzenie, że cię twój niewolnik na własnym grzbiecie nosił. - O małoś bitwy nie przespał, choć wokoło armaty grały. Takiś to żołnierz! dopowiadał hetman Sieniawski. Oznaczało to, że osamotniony golibroda królewski walczy na słowa z dwoma potężnymi hetmanami, a losy potyczki się ważą. - Alem pierwszy języka nieprzyjacielskiego zdobył w zwycięskiej okazji pod Pypką, gdziem dowodził własną dywizją kombinowaną. Jako i wielbłąda pod Schweinefeld, że o jeńcu znamienitym nie wspomnę. Król widząc, że jego dwaj potężni hetmani nie mogą sobie dać rady z jednym golibrodą, uważał za stosowne włączyć się do akcji po stronie wojskowych. Aby przecie armia byłą górą. - Takich zwycięstw jak twoje - powiedział - to obecny tu książę Lotaryński albo marszałek Lubomirski tudzież panowie hetmani codziennie przed śniadaniem po trzy zaliczali. Pod Pupką mości Koryciński, pojmałżeś języka, ale bez języka. Pod Schweinefeld nie wroga, a sojusznika do niewoli wziąłeś. Takiś jest mości podczaszy. Jest on również moim tajnym doradcą strategicznym. Wystarczy mi postąpić odwrotnie, niż on radzi i już zwycięstwo mam w kieszeni. - Alem powrozowe oznakowanie dla wojska wymyślił, aby sojusznicy się nie postrzelali. I niegłuchego szpiega z językiem na oczach całego wojska żem pojmał, którego oddano w prezencie Kara Mustafie. Aby wszystko o nas mu wyśpiewał. I moja czujność tudzież wielkie poświęcenie poszło na marne! Cudzoziemcom tłumaczono błyskotliwe riposty słownej potyczki. I tak najpierw śmiali się słuchacze polscy, potem cudzoziemscy, prowokując śmiech
tych pierwszych, a ci znów tych drugich. I trwało wielkie, hałaśliwe rozweselenie. Niektórzy z obecnych od śmiechu za brzuchy się chwytali, po kolanach bili i na stołach pokładali. Innych kaszel chwytał, że odchodzili na moment, by się uspokoić. Potem znów wracali, chcąc nadal słuchać uciesznej sprzeczki wielkiego monarchy posiłkowanego przez dwu hetmanów i koniuszego koronnego z samotnym, ale pyskatym golibrodą... - A gdy trzeba było młode pokolenie szermierki uczyć - kontynuował Król Jegomość - czyli obu giermków mojego syna Jakuba, pan Koryciński własną głowę miast kukły słomianej nadstawiał. I dlatego możecie panowie na jego glacy oglądać najsławniejszy w całej Europie krzyż braci Wołodyjowskich! Słysząc to pan Koryciński natychmiast swą rysiową czapkę z głowy zerwał i ów krzyżyk zaprezentował. A wszyscy cisnęli się żeby oglądać i znów rechotali, bo się pan Bonifacy komicznie wykrzywiał i kłaniał w pas. Ale zarazem odciął się Królowi: - Ale gdy winnicowych przymurków na początku bitwy od razu zdobyć nie można było, to jam jeden strategię podpowiedział, gdyż mój Król Jegomość i generalissimus całej armii zamiast rozkazy wydawać, patrzył sobie przez perspektywę na wiedeńską dolinę, jak na teatrum ucieszne, a nie na pole bitwy... - A kiedy trzeba się już było zmagać z nieprzyjacielem w najtrudniejszym momencie bitwy - nie pozostawał dłużny Król Jegomość - to mój doradca papugę nauczał głosić pochwały o swoich sukcesach wojennych. Potem wielkiej kokoszy łeb uciąwszy, padł jak długi, bo go owa kokosz, już po śmierci, na ziemię powaliła i w objęciu jak białogłowa stłamsiła... - To nie żadna kokosz była, ale monstrum piekielne i zajadłe, co ludzi na surowo pożerało jednego po drugim - nie dawał się splantować pan Koryciński. A ściąłem je tylko dlatego, żem bogobojny i czystego serca. Inaczej by mi się miecz zwinął na szyi tego piekielnego potwora! - Aleś i tak największy czyn ze wszystkich żołnierzy dokonał, boś onego transportu prochów nie podpalił - złośliwie pochwalił zawziętego dyskutanta Król. - To ci się najbardziej liczy do sławy rycerskiej. Wypitych beczek wina pod Schweinefeld nie licząc... Pan Koryciński w ogóle się nie stropił drwinami, ale w tej wielkiej bitwie na języki ze swym Królem, zadał cios zaiste zwalający z nóg. Po nim adwersarz powinien uznać pana Bonifacego jako zwycięzcę ostrego dyskursu. - Alem to ja po bitwie wziął łup największy. Nikt inny! - O blaszanej zabawce Kara Mustafy mówisz Bonifacy!? Co nią serdar strachy na Lachy wyczyniał!? Toż to przecie sztuczka dla dzieci. Takim łupem nikomu nie zaimponujesz. - Sam wiem, Wasza Królewska Mość, że to nie była broń prawdziwa, jeno straszydełko, alem mówił o innej zdobyczy. O tej, żem serce Króla mojego
ukochanego, panów hetmanów, jak i serca całego wojska naszego i sojuszników zdobył. I przyjaźnią ich wszystkich mogę się teraz szczycić i cieszyć... A kto wziął więcej niż ja, temu gotów jestem stanąć do próby z jabłkiem na głowie, by do mnie z łuku albo i pistoletu celował. Jest, że taki!? - Wołał gromko pewny siebie pan Koryciński, ale się tym razem srodze pomylił. - A przebiegły hultaju, stawaj! Stawaj mi natychmiast!!! - pokrzykiwał rozgrzany dyskusją Król Sobieski. - Mości koniuszy Matczyński, każ no przynieść mi mój sahajdak z łukiem i strzałami. A hultaja Korycińskiego z jabłkiem na głowie ustawcie waszmościowie o dwadzieścia kroków przede mną! Król tryumfował w całej pełni, bo wprowadził zawziętego golibrodę w jego własną pułapkę. Co się nazywało - splantowaniem gębacza do imentu! - Myślałeś żeś wygrał, pasibrzuchu! - Przygadywał Król zaszokowanemu panu Korycińskiemu - ale cię zaraz załatwię jak należy, abyś gębę zawarł raz na zawsze. Bo to jam zdobył znacznie więcej, gdyż mam swój bitung królewski, przyjaźń całego wojska i ciebie, szołdro piekielna na dokładkę z całą twoją zdobyczą. A ha, ha, ha, ha!... - Wiwat!!! - ryknęło rozbawione wojsko. - Stawaj Koryciński! - wołał Król, naciągając sprawnie swój refleksyjny łuk i próbując ze znawstwem twardości cięciwy. - Stawaj, hultaju przebiegły! Nie cofniesz mi już słowa danego. Zbyt wielu świadków słyszało. Już ja ci zaraz pokażę, kto tu jest najbieglejszy. I nie trzęś się tak… - Nareszcie... - szepnął do siebie pan koniuszy Matczyński, który zawsze miał na pieńku z królewskim golibrodą i rad widział go w trudnych sytuacjach. Tym razem, także szczerze rozbawiony, zawołał: - A nogawice pludrów niech mu zawiążą, aby czymś rzadkim świata nie zapaskudził... Pan Bonifacy już nie mógł się wycofać, bo go ustawiano o dwadzieścia kroków od Króla i położono rumiane jabłuszko na spoconym czerepie. Kiedy wszyscy się odsunęli, pozostał samotny pośrodku majdanu i dygotał jak osika, że jabłko ledwo-ledwo się na jego łysej glacy utrzymywało. Dla cudzoziemców taki hazard był czymś niesłychanym, ale na sarmackich ucztach jeszcze ryzykowniejsze „szporty” sobie urządzano. Palono z muszkietów, szturmaków, pistoletów do ruchomych celów. Gaszono kulami świece, trafiano w rzucane monety. Najbardziej biegli bili nawet do korków u bucików tańczących niewiast, a nóg żadnej nie kaleczyli. Sławny pan Andrzej Kmicic w swoim Lubiczu taki właśnie pokaz zabawy urządził, wraz ze swoimi wiernymi kompanionami, że go przez pokolenia ze zgrozą wspominano na całej Laudzie. Pan Bonifacy doskonale pamiętał ten wieczór, chociaż w szalonej hulance, jako zbyt młody, udziału nie brał, lecz pistolety nabijał i miody panom oficerom donosił. Ale teraz stał samotny i niemal
skazany na zagładę, bo jedno drgnienie królewskiej ręki mogło skierować strzałę w oko, w twarz, szyję albo w pierś, gdzie dygotało jego rycerskie, ale w tym momencie śmiertelnie struchlałe serce. - Azali już znowu po mnie!? - wyszeptał trwożnie, wznosząc kolorowe oczy ku niebiosom. Setki rycerstwa i żołnierstwa, ustawione w wielkim kolisku aż skowyczały ze śmiechu, patrząc na męki pana Bonifacego. Jednak stary lis, nigdy przytomności nie tracąc, a nie mogąc się wycofać z zakładu, nagle się dumnie wyprostował. Najwidoczniej jakiś fortel przyszedł mu do łysej głowy, bo jabłuszko z głowy zdjął i schował do kieszeni kapoty. Jeden ze stołów, przy którym ucztowano, na sztorc postawił i schował się za nim tak skutecznie, że ponad deskowania jeno czubek spoconej łysiny wystawał. - Czemu się chowasz za stół, szelmo zatracona!? - pytał go Król celując z łuku... - Przecie nie było w umowie, że bez zasłony na pustym polu stanę. Ale teraz, proszę bardzo! Niech Wasza królewska mość strzela do woli, ani się wzdrygnę... - Dobrze, ale jak się ruszysz, to cię przez szpary stołu sięgnę w sam twój pękaty kałdun! Kładź jabłko na glacę. Król Sobieski był doskonałym łucznikiem i niewielu mogło mu w tym dorównać. Teraz miał nadzwyczajną sposobność, aby się mistrzostwem swym popisać. W Żółkwi czy Jaworowie, nawet i w Wilanowie często się łukiem zabawiał, strzelając do tarcz słomianych, do worków ruchomych kołysanych jak wahadła. Strzelał nawet do gawronów w locie i to z dobrym skutkiem. Jeden tylko łucznik - pan Muszalski zagończyk sławny, podkomendny i przyjaciel pułkownika Michała Wołodyjowskiego - mógłby się z Królem Janem równać. Pierwszą strzałą Król zaczepił jabłko i strącił je z głowy dygoczącego pana Korycińskiego, bo ten, mimo osłony, bał się okrutnie, aby strzała nie trafiła w dość szerokie szpary miedzy deskowaniem stołu. Jednym okiem łypał właśnie przez ową szparkę na Króla, ale twarz i piersi rękoma zasłonił, bo - a nuż - Król chybi. To znaczy - trafi w pustą przestrzeń między deskami. Tymczasem położono drugie jabłko na głowie golibrody. Zagrała cięciwa, świsnęła strzała i król trafił w samo centrum jabłka, aż się rozpadło i z głowy Korycińskiego zleciało. Rozległy się brawa, okrzyki i wiwaty gratulacyjne. Ale Królowi jeszcze nie o to chodziło. Chciał zaprezentować naprawdę mistrzowski strzał. Nie zważał na pana Bonifacego, który za deskami aż cały zdrętwiał i swe z natury mocno krzywe nogi, przysiadając wyginął jeszcze bardziej. - Przestaniesz się strząść, ty prowokatorze!? - Wołał doń Król, nakładając trzecią strzałę. - Sam chciałeś próby, a teraz się trzęsiesz jak liść osikowy?! Stój spokojnie tchórzu!
- To nie z tchórzostwa te dy-dygo-go-goty, jeno z niecierpliwości, aby Król jak najszybciej zatryumfo-fo-fował i chwałą się okrył, a ja ca-ca-cały i zdrowy z życiem u-u-uszedł - odpowiedział szczękając zębami pan Bonifacy. - No to teraz uważaj! Albo po tobie, albo po jabłku. Król tym razem długo mierzył, chcąc zapewne dokonać czegoś wyjątkowego. Przedtem strzałę starannie sprawdził, podprostował, w ręku chwile ważył. Potem tak cięciwę napiął, że zaśpiewała niczym jadowity giez w locie. Wystrzelona strzała wysokim łukiem nieśpiesznie poleciała do celu i z głośnym plaśnięciem uderzyła w jabłko. Przeszła przezeń na wylot i ugrzęzła w miąższu w połowie swej długości. Jednak owocu z głowy nie strąciła. Pan Koryciński z zaciśniętymi od grozy powiekami trwał na miejscu jak skamieniały, aż w zaciśnięte szczęki skurcz go chwycił, że gęby rozewrzeć nie mógł. Podbiegli do niego żołnierze, widzowie i nawet podszedł Król Jegomość z dostojnikami. Pan Bonifacy nie ruszył się z miejsca, bo myślał, że póki jabłko jest na jego głowie, to jeszcze nie koniec zabawy. Po chwili dopiero otworzył jedno oko, potem drugie, pomacał się po głowie, wziął jabłko do ręki i ujrzawszy tkwiącą w nim strzałę, ryknął w niebogłosy: - Żyję! Żyję!!! – aż z radości skakał do góry. - Nie wiem tylko, czy dzięki Bogu, czy Królowi... Gromko wiwatowano na cześć Króla i bito według nowego obyczaju brawa, uderzając dłoń o dłoń. Oglądano z podziwem jabłko ze strzałą, podając je sobie z rak do rąk. Pan Bonifacy wcale się tym nie zachwycał, tylko ryczał każdemu wprost do ucha, że żyje. A kiedy się nieco uspokoiło podszedł do niego Król, objął go ramieniem i powiedział: - Masz tu i ode mnie, hultaju talara na otarcie łez, ale drugi raz się ze mną na języki nie bierz, bo nie zdzierżysz. I zapamiętaj sobie na całe życie, że czwarty strzał mam zawsze najcelniejszy. Przed moją strzałą nie ujdziesz, choćbyś nie wiem jak szybko przebierał swoimi krzywymi kulasami... Pan Koryciński miałby jeszcze jakieś argumenty na wzmocnienie swojej rycerskiej i towarzyskiej pozycji, ale się pomiarkował, aby nie wychodzić jak niegdyś przed gospodarza. I tak dość się dziś Królowi nasprzeciwiał. Na chwyconego w locie królewskiego talara chuchnął i usilnie wszystkich prosił o zachowanie tej darowizny w tajemnicy, aby się nie rozgłosiło, że jakiekolwiek pieniądze posiada, gdyż są wśród pobożnych chrześcijan tacy, którzy by go chętnie z tych skromnych środków odarli. Następnie ów złoty pieniążek, na oczach obecnych, tak długo sobie w łokieć oparty o stół wcierał, aż się zupełnie gdzieś rozpłynął w powietrzu. I chociaż widziało to setki osób, obserwujących sztuczkę, nikt nie zdołał zaobserwować, co się z pieniążkiem stało. - Wiwat najlepszy kuglarz wśród rycerzy i najlepszy rycerz wśród kuglarzy!
- ryknął ktoś z tylnych szeregów. Wiwatowano rozgłośnie jeszcze długo, a pan Koryciński kłaniał się rycerstwu, jakby był nie na wojnie, a w teatrum dworskim... Obecny w tłumie oficerów porucznik Stanisław Żwirski musiał w niektórych momentach obejmować mocno rękoma swoje piersi, by śmiechem nie naruszyć świeżo zabliźnionej rany. Choć dojmujący ból w piersiach mu wyraźnie sygnalizował, że wzmożonym wysiłkiem zakłócił zrastanie naciętych żeber. - I tak hultajowi uszy kiedyś poobcinam, za to paskudne odpowiadanie Królowi - sączył pogróżki przez zęby. - I za te moje naruszone śmiechem żebra takoż. I dobrze im się wszystkim działo, pili znów wino pełnymi kielichami bez rozcieńczania. I tak samo jak ongiś, książę Lotaryński znów bez ducha na kwaterę odniesiony został. Podobnie wielu cudzoziemskich gości nie na własnych nogach do namiotów wracało. A nie była to jeszcze prawdziwa sarmacka ochota przez trzy dni trwająca. Pan Koryciński za to bez niczyjej pomocy, kroczył zamaszyście na swoją kwaterę, lecz dalibóg w żaden sposób nie mógł jej znaleźć. Może to dlatego, że cały świat tańczył wokół niego, jakby w jakimś zapustowym korowodzie. Wszystkie gwiazdy poszły w obertasa i tańczyły wraz z całą ziemią, namiotami i powiązanymi u żłobów końmi. - Azali konie winem pojono, że w sztok zaprawione!? - dziwił się niezmiernie królewski podczaszy. - Tańczą bestie jak w maneżu, nogami wcale nie przebierając... A kiedy legł już na posłaniu, doprowadzony przez jakąś życzliwą, dragońską dusze, zamiast pacierza szeptał pełen pretensji do Wielkiego Sprawcy Wszystkich Losów: - Oj nieładnie Panie Boże! Czemuś mi w czas nie przypomniał, że na Twoją chwałę suszyć miałem winem wtorki, a miodem środy, gdy żłopałem obadwa i piwo na dodatek, a nawet gorzałkę. Nie tegom za moje poświęcenie oczekiwał. Jutro będę suszył za to od wszystkich bezecnych napitków, po których tak głowa okrutnie boli, a w gardle żywy ogień gorzeje. Chyba, żebym znów się zapomniał, bom człek choć poczciwy i bogobojny, to jednak po ludzku słabowity... - - -
Rozdział 14
Tych kilka pogodnych dni wojennego pochodu pan Koryciński przeżył jak w raju. Krom codziennego golenia i masowania Króla i kilku innych dostojników, żadnych innych zajęć, nie miał. Służb żadnych ani wart nie pełnił. Na podjazdy z lekkimi chorągwiami nie chodził. Za nic i za nikogo nie odpowiadał. Z nieużytym pachołkiem Gułłą, ani tępymi Kiemliczami się nie użerał. Dowodzić kimkolwiek w niebezpiecznych akcjach nie musiał. W ćwiczeniach, musztrach, czy doskonaleniu fechtunku udziału nie brał, co najwyżej przyglądał się im z daleka, twierdząc zawsze, że sam lepiej by wszystko wykonał. Ciężko porażony nieprzyjaciel znikąd nie groził, ani nawet znaku życia nie dawał. Pan Bonifacy zatem odbywał tę krwawą wojnę z Portą, wylegując się wygodnie na taborowym wozie drzemiąc, pijąc i trzeźwiejąc na zmianę. Jadał nierzadko, ale za to bardzo obficie i tłusto. Pił niemało, aczkolwiek wiernie intencji przestrzegając, nigdy miodu z winem nie mieszał, choć żadnym poczęstunkiem nie pogardzał. Nic mu też szczęśliwie nie dolegało, choć choroby wokół srożyły się okrutnie, od których słabsi nawet umierali. Ani razu Króla w tym czasie nie rozgniewał, przez to ukrywać się nie musiał. Nikt mu też żadnych miłosnych
świegotań wymyślać nie kazał, bo Żwirski - niemal już z rany wyleczony - na bliskie podjazdy z chorągwią wychodził, szlak marszu patrolował i języków łowił. Towarzyszyli mu wtedy Szerszenie i Jakub Sobieski, niezmordowani w zażywaniu wojny. Przepadali wtedy na dwa trzy dni, albo i dłużej. A pan Bonifacy w tym czasie rey wśród rycerstwa wodził, zapraszany często do towarzyskich albo lekkich chorągwi na wieczorne, suto zakrapiane poczęstunki, gdzie tematów do uciesznych opowieści nigdy mu nie brakowało. Trwał jednak przy swych wielkich intencjach, i we czwartek zapijał tylko winem, za to w piątek wyłącznie miodem. Chyba, że mu się pomyliło, zwłaszcza pod koniec wieczerzy. Wydawało się poniektórym uczestnikom jego popisów słownych, kuglarskich i pijackich, że jeszcze parę dni, a stałby się ważniejszy od wszystkich razem wziętych dowódców i sam międzynarodowe wojsko pod swą komendę wziął i poprowadził. Lecz tylko jedyny Bóg raczyłby wiedzieć dokąd. Spasł się jak karmny wieprz, kark mu pogrubiał, policzki wypełniły się niczym wielkie harbuzy, a pękate brzuszysko wyprzedziło go tak bardzo, że musiał pasa solidnie popuścić. Gdy kroczył, to ziemia się pod nim uginała, a jego krzywe z natury i krótkie nogi złamaniem groziły. Koń stękał pod nim, gdy go dosiadał... Któregoś z pięknych dni spotkał się był szczęśliwie z weteranami bitwy pod Pypką - panem Izydorem Korneliuszem Orszewskim i obojgiem kujawskiej szlachty: - Wicentym Zalasem i Jacentym Skoczylasem. Obaj mocno pokiereszowani w bitwie wiedeńskiej, teraz w dobrej formie po wykurowaniu już byli i nawet od chorób wolni. Spędził wieczór w ich namiotach przy winie - bo akurat miał dzień suszenia od miodu! Cała ta bitna trójka przy asyście mnogich synków pana Orszewskiego chwaliła się zdobyczą jaką osiągnęli w bitwie, a której znakomitą cześć Żydzi do kraju im odwozili. Każdy miał teraz po dwóch pachołków zbrojnych i trzech niewolnych Turczynków służebnych. Także i po dwa wozy z bronią, zapasami i zdobyczą. Panowie kujawscy myśleli teraz, aby się pod towarzyskie znaki zaciągnąć, bo już ich na poczty i zbroje pancerne stać było. Ale póki jeszcze kampania trwa, służyć będą pod lekkim znakiem pana Orszewskiego, który jedną, silnie skrwawioną chorągiew z poruczenia hetmańskiego przejął był po poległym rotmistrzu i znacznie synkami własnymi uzupełnił. Pięciu młodych Orszewskich zginęło w boju, pięciu ciężko poranionych na wozach się kurowało, pięciu w konwoju z łupami poszło, ale pięciu się jeszcze pod znakiem ostało. Za to z kresów nachodziła wielkimi marszami piętnastka następnych rodzonych synków mości Orszewskiego, hardych i bitnych, jak te żbiki. Żydkowie za listy wzięli sporo ze zdobyczy, ale ojciec miał czarno na białym, że wierni synkowie sprawnie, zbrojno i w czas z domu wyruszyli. Wnet rodzinna półchorągiewka pod rozkazy Króla Jegomości znów stanie gotowa. - A waszmości, panie Komendancie, najmniej pułkownikowska szarża wraz
z buławą doszła, bom wiele o tobie słyszał, jakeś to pod Wiedniem dokazywał perorował zadowolony staruszek. –Przez to moja buława, com ją dla synków zakupił, już waszmości nie jest potrzebna. Oddajże przeto mi ją waszmość. I czapkę oficerską zwrócić możesz, ale z onym kosztownym zapięciem, bo widzę, że go przy czapce nie masz. - A dajże waszmość spokój z tymi wojskowymi wysokimi szarżami. Wolentarzem służyłem, służę i służyć będę - odpowiedział pan Koryciński na potok słów Kresowiaka. – O żadne wysokie splendory wojskowe nie dbam! Tak samo dobrze w pierwszym szeregu husarii do bitwy skoczę, albo jak ogar gończy w chorągwi lekkiej ruszę w pościg, czy po języka. Do dragonów jużem za powolny, ale gdy raz się rozkołyszę, to tylko trzymaj się blisko, a wielkich rzeczy się napatrzysz... Pan Koryciński z niemałym trudem odnalazł w trokach zapomnianą buławę pułkownikowską i podał ją właścicielowi. - Buławę oddaję waszmości, bo nic mi po niej i czapkę takoż, choć już jesień nadchodzi, a zima się sroga zapowiada, przez co chłody mnie w czerep łysy kąsać będą. Ale to nic. - No to i dzięki waszmości. - Grunt, abym nic nikomu winien nie był, bo niczym się tak nie brzydzę jak długami. I o tym wiedz mospanie, że zawsze pożyczasz pieniądze cudze, lecz oddawać musisz już swoje. I to najbardziej boli... - A zapięcie... Kiedy waszmość zwrócisz? - O zapięciu musisz waszeć zapomnieć, bo mi w okrutnym zmaganiu Turek jeden szabliskiem odciął. Ledwom głowę z tej obieży wyniósł cało. Byłby mi i czapkę wydarł, alem ją krwawo obronił pamiętając, że waszmościna... - Ot dobre i to, ale zapięcie warte tyle, co dobry koń... Panu Korycińskiemu aż skora ścierpła, gdy się zorientował, że sprytny Żydek Reyer wyłudził od niego dobrego konia, za drobną pocztową usługę. - Jeszcze się spotkamy, żydowski hultaju! - pomyślał zgrzytając zębami. - Nie ma wojny bez ofiar - wykazał pełne zrozumienie pan Orszewski. Trudno, kiedy się waszmość na wrogu wzbogacisz, to może mi i zapięcie kiedyś oddasz. A jak nie, to i nie trzeba. Do sądu wszakże nie pójdziemy, ani zajazdu na twoje włości nie uczynię, bom za silny z synkami dla waszmości. A jeszcze paru potomków spłodzić zamierzam. Poznaj acan moje szczodre serce! Ale gdybyś kiedy w moich kresowych Orszanach był, wstępuj do dworu śmiało, a sercem dawnego swego Komendanta ugoszczę i o zapięciu do czapki ani wspomnę. - Dziękuję waszmości i wstąpić - chętnie wstąpię, albowiem różnymi drogami ludzkie losy chadzają. Pozdrów tam waszmość po szczęśliwym powrocie do domu, wszystkie swoje dzielne jejmości, co ci tylu synów narodziły, bo wielce się ojczyźnie przez to przysłużyły. Jam też dokonał niemało, ale tylu synków
spłodzić, to mi się jeszcze ani razu nie udało. No ale, całe życie jeszcze i wielkie czyny przed nami... - Tak jest panie bracie, święta prawda - zgodził się chwacki staruszek. - Ot siwy ogierek rozpłodowy - pomyślał o nim pan Bonifacy. - Niby sam jeden, a jakby ze czterdziestu ich było... Szkoda wszelako, że nie ma z nami Szczepana Szczeszcza. Ten ci potrafił takie spotkania ożywić i w arcydzieło szlacheckiej ochoty zamienić. Upadają niestety starodawne obyczaje... Dobrze się rozmawiało panu Bonifacemu także z panami kujawskimi – Wincentym Zalasem i Jacentym Skoczylasem, którzy wiele serdeczności swemu dawnemu Komendantowi prawili, rozkosze wspólnego marszu i bohaterskiej walki pod Pypką życzliwie wspominali. Do swoich włości pod Izbicą Kujawską zapraszali. Wszelako, gdy już swoją, dzierżoną pospołu wioseczkę – Śmielnik, na Kujawach Szczerych - odzyskają. Zagarnął był ją przed laty za rzekome długi kłótliwy pieniacz, awanturnik i okrutnik, Władysław Micha-Michalski z Podtymienia. Ale jeśli nie odda szelma po dobroci, na wykup się nie zgodzi, to się ją szablą odbije, na sądy nie czekając. - O to, to, to, mości panowie! Furda wykup, fura sądy i kondemnaty, furda wszelka jurysdykcja, gdy kupą się o swoje upomnicie - potwierdził pan Bonifacy i zachęcił do większej skuteczności w działaniu. - A jeśli akurat z jakąś nową dywizją kombinowaną będę w pobliżu - pomogę! - Z góry już dziękujemy za dobre intencję i deklaracje pomocy. Ale musisz waszeć wiedzieć, by drogi nie zmylić - tłumaczyli jeden przez drugiego kujawscy kawalerowie - że w naszych stronach są Kujawy Białe - od bielic i siwych pól pszenicznych, pod jesień peluszką obsiewanych. Są też Kujawy Czarne - od czarnoziemów żyznych i lasów, gęsto tam rosnących. - I są też Kujawy Garbate, od wzgórz, jakie tam pomiędzy dolinami się wznoszą. Ale najpiękniejsze, są nasze Kujawy Szczere. Pełne kwiatów, sadów, rybnych stawów, grzybnych lasów i dobrych, gospodarnych kujawiaków. Onych to Kujawów Szczerych, sławne i piękne miasto Izbica jest stolicą, a która jedyna w świecie aż trzy rynki posiada. To jest - rynek polski, gdzie końmi, uprzężami, bronią i wszelkim rycerskim wyposażeniem, jak i zbożem się podczas targów handluje. - Takoż jest rynek olendersko-niemiecki, gdzie żywym inwentarzem, żelazem, obuwiem i odzieniem się handluje. Tudzież wszelkim innym rękodziełem, jakie ten zmyślny naród wytwarzać potrafi. - A trzeci rynek jest żydowski, na którym jest jedno i drugie, a także wszelkie mydło, widło i powidło. Są też w naszej sławnej Izbicy trzy wielkie świątynie, trzech różnych wyznań. Największa na wysokim wzgórzu - polska, czyli rzymskokatolicka - przepiękny, z czerwonej cegły zbudowany kościół farny. Na rynku olendersko-niemieckim, ale znacznie niżej od farnego, stoi kościół
ewangelicki. - Najniżej zaś znajduje się żydowska synagoga, mocno w ziemię wkopana, aby ponad wieże kościoła nie wystawała. - Spod onej sławnej Izbicy ze starego, mocno pokoligaconego rodu Sobierajów z Józefowa obaj się wywodzimy i tak ci tam pospołu, bez wielkich awantur sobie żyjemy, w samym sercu naszej Najjaśniejszej Rzeczypospolitej... - Ha, tom na one Kujawy Szczere zaproszony został, gdzie - da dobry Bóg, na weselisku waszmościów kujawiaka tańcował będę. Jeśli piwa tam dobre i nie słabe robią, które mi nawet codziennie pić dozwolone jest, bom żadnej intencji piwnej dotąd nie wotował, to mi się owa kraina na pewno spodoba. - Tak jak w naszej Izbicy są trzy rynki i trzy świątynie, tak są i trzy szynki, czyli solidne karczmy, a właściwie starodawne austerie u trzech Józków. To jest polska karczma u Czupryny Józka, co się „Tymień” nazywa; niemiecka Josepha Schmaltza nazywana „Grossestein”, bo tuż obok wielkiego kamienia ją zbudowano, i jest także żydowska u starozakonnego, poczciwego i pobożnego Joska Kurden-Blum-Sztajnerrrowicza, przez trzy “r”, o nazwie „Półkolska”, bo się w połowie drogi z Włocławka do Koła znajduje. - Kiedy byś waszmość nie przybył, gdzie nie poszedł i trunków naszych kujawskich popróbował, to na jednej karczmie nigdy nie poprzestaniesz. Wszystkie trzy musisz odwiedzić, by poczuć, żeś jest na prawdziwie Szczerych Kujawach. - Gdyby cię ktoś zapytał, gdzieś się waszmość tak uraczył, wystarczy powiedzieć: „u Józków” – to od razu wiadomo, żeś zdrowo popił u wszystkich trzech. Panu Korycińskiemu coraz bardziej się te Szczere Kujawy podobały i wnet do nich szczerą zapałał sympatią, zwłaszcza po usłyszeniu relacji o trzech „Józkach”. - I to musisz waszmość jeszcze wiedzieć - ciągnęli panowie kujawscy, że naród nasz bogobojny i zgodny jak żaden. Krzywdy jeden drugiemu nie uczyni. Owszem, zwykle w niedzielę, po świętej mszy w kościele, kiedy odwiedzą wszystkich „Józków” to i do pięści albo i szabel się wezmą. - Ale poczubią się, krwi upuszczą, zęby ten tamtemu porachuje, a ten znów tamtemu żeber naderszy, normalnie jak to poczciwi - lecz honorowi ludzie. - I o miedzę także samo, o wodę, o szkodę przez zwierzę uczynioną nieraz krew się poleje, albo i trup na polu legnie porąbany. Czasem i komuś kur czerwony na dachu zapieje… - Ale tak, to jest u nas bardzo, ale to bardzo spokojnie i cicho, jakby makiem zasiał. Żadnych awantur, burd czy zajazdów bez rzetelnej konieczności. Tatar czambułem nie najrzy; Kozak nie zaczepi; Turek czy jaki inny antychryst, to jeno jako niewolny miedzy Kujawiakami żyje. - Tak, widzisz waszmość, choć aż trzy mowy na izbickich rynkach słychać,
to w zgodzie żyjemy, bo żadnych zatargów o Pana Boga ze sobą nie wiedziemy! Każdy ma swojego i do niego się modli. A drugim onego nie zazdrości. - Trzy religie, trzy nacyje, trzy kościoły, trzy karczmy, a spokój jakby w niebiesiech. Tacyśmy szczerzy Kujawianie na Kujawach Szczerych - z dumą przekładał pan Zalas. - Zwykłych sprzeczek przy kartach albo przy kielichu, liczyć nawet nie wypada - potwierdzał pan Skoczylas. - Choćby i ktoś szablą, sztachetą czy kłonicą w łeb wziął. - Owszem, nie zataję, że jakieś szatkowanie na weselu czy chrzcinach zawsze zdarzyć się musowo musi. Ale to pra-starodawny zwyczaj. - I cóż to byłoby za wesele bez szatkowania i bigosowania. - No właśnie mocium-panie. Żeby się kości nie zastały, albo krew nie zgęstniała od bezczynności. Ale w razie zagrożenia jedność wszystkich izbiczan jest ponad podziałami. - Widzę, że będzie gdzie na Szczerych Kujawy pragnienie ugasić zachwycał się Kujawami pan Bonifacy. Tudzież kujawską i rzetelną szlachtą, która w kaszę sobie dmuchać nie daje! - Muszą się Kujawy każdemu podobać, bo jest w Izbicy także tartak i wiatrak na podtymieńskim wzgórzu. Jest piekarnia, rzeźnia oraz warzelnia piwa i gorzałki. Słowem wszystko, co jest Polakowi do życia potrzebne. Lepszego miejsca do życia waszmość nie szukaj, bo i nie znajdziesz! - Nic innego mi nie pozostaje, kochani panowie bracia, jak się do onych Kujawów zaraz po tej krwawej wojnie wybrać i w gościnę do waszmościów wprosić. - O, to, to! Przyjmiem waszmości czym chata bogata. A jakbyś się czasem, na duszy kiepsko poczuł, to niedalekim Brdowie jest klasztor ojców Paulinów. Tych samych, co się świętym wizerunkiem Czarnej Madonny na Jasnej Górze opiekują. - W sam raz na pielgrzymkę, ale tylko po trzeźwemu. - Bo po pijaku możesz waszmość na Długie Widły trafić. To jest torfowe bagnisko, gdzie już niemało grzeszników czarty wierzbowe na manowce sprowadziły. Powiadają, że tam pogaństwo wszeteczne, co się ochrzcić nie dało, wciąż jeszcze siedzi. - W dzień to one piekielniki nic złego nikomu nie czynią, ba - nawet pomagają. Jak to czasem przy młóceniu albo w młynie, gdy ni z tego, ni z owego żarna same się obracają... - Ale w nocy gzią się z czarownicami, co się na miotłach do nich zlatują. Na Kupałę zwłaszcza… - Znam ci ja się z diabłami, choć z kujawskimi jeszczem sposobności nie miał – rzekł pan Bonifacy na wzmiankę o piekielnikach. - Może miast do Koryt
Wielkich wrócić i z krewniakami-przeniewiercami o majętność koty drzeć, to na waszym kujawskim Śmielniku osiądę. Nową wieś od korzenia ufunduję i “Korytami Kujawskimi ” nazwę. - O to! to! to! – przytakiwali panowie Kujawscy. - Miłą na wejrzeniu kujawiankę nie chudą, a płodną sobie wezmę i potomstwo liczne wywiodę – rozmarzył się pan Koryciński. - W choćby połowę trzódki pana Orszewskiego. - Z serca i duszy waszmości Komendantowi radzi będziem i tak, jak waszmość na naszych, tak my na waścinym weselisku kujawiaka zatańcujemy ze swoimi jejmościami... - Co prawda do wywiedzenia potomstwa weselisko nie jest absolutnie konieczne, ale bardzo mi to odpowiada, że się ktoś szczerze skądś wywodzi. Ale trzeba waszmościom wiedzieć, że ja się wywodzę ze szczerej nadniemeńskiej Oszmiany, skąd wyszło aż siedmiu naszych królów, dwie królowe, jeden święty męczennik i jeden ja - Bonifacy Jan Lew Koryciński. - Co też waść gadasz?! I męczennik święty? I Koryciński? - Błogosławiona to bowiem ziemia mościpanowie, która rodzi wielkie plony i wielkich ludzi. Kiedyś waszmościom opowiem, jak to wszystko było i jacy to królowie i królowe z Oszmiańskiej Ziemi wyszli, ale to wiedzcie, że wraz z Królem naszym umiłowanym Janem Sobieskim pod Wiedeń poszło stamtąd dwudziestu trzech rycerzy husarii i pancernych, i jeden ja... Tak wiec nie z byle kim przestajecie i nie byle kogo gościć niebawem możecie. - Zaszczyt to dla nas niemały, panie Komendancie. - Bylebyśmy tylko w zdrowiu do rodzinnych stron dotarli. Bo to szmat drogi jeszcze przed nami. I wojna chyba jeszcze nieskończona. Bitwy jednej czy drugiej jeszcze by się z hultajstwem mahometańskim zażyło. Łupu i niewolnych wzięło. - Ba, dobra bitka nigdy nie jest zła. Byle wygrana. A dlaczegóż mamy nie dotrzeć do kraju!? - zawołał oburzony pan Bonifacy. - Po wojnie już prawie i nic nam nie grozi, oprócz marszowego mozołu. Ale jak się ma dobry, wygodny wóz w taborku królewskim, suto słomą wysłany, a w słomie parę gąsiorów z miodem albo winem, to znój marszowy się jakoś zniesie, ku bożej chwale. No, ale bywajcie zdrowi panowie szlachta, bo mnie pilne obowiązki na królewskim dworze wzywają. - Czołem waszmości Komendancie! - dotykając swoich czapek i prężąc się jak struny, zawołali obaj panowie kujawscy. - Czołem waszmościom - odpowiedział pan Koryciński – A pamiętajcie o mnie, bo się w pochodzie może gdzieś spotkamy. *
Po prawdzie nie czekały na pana Bonifacego żadne obowiązki, gdyż Król wyruszył z hetmanami i dowódcami sprzymierzonych aż hen, na Mały Ostrów Żytni, przeprawiając się z wielkim ryzykiem przez główny nurt Dunaju. Swoją wizytą Król chciał oddać hołd nieugiętym obrońcom twierdzy Gior, która się bohatersko obroniła mimo trzy-miesięcznego oblężenia. Pan Koryciński był pewny, że Król tam zabawi najmniej tydzień. Planował więc sobie niejeden wieczór godnie spędzić w dobrym i nie ascetycznym towarzystwie. Sam do siebie mruczał przeciągając się na wozie rozkosznie: - Dajże Łaskawy Panie Boże, chociaż ze trzy latka takiej okrutnej i krwawej wojny... Wielkie było jednak zdziwienie i zaskoczenie rozmarzonego pana Bonifacego, gdy wieczorem został pilnie wezwany do Króla. Biegnąc co siły i dopinając pośpiesznie na sobie odzież, na wszelki wypadek robił szybki rachunek sumienia, znacznie dokładniejszy niżby do konfesjonału szedł. Ksiądz to najwyżej surową pokutę tylko zada, a z Królem żartów w służbie nie ma. Wiadomo dlaczego Turcy Lwem Lechistanu go nazywają i na samo imię dygoczą jak murzyni w przerębli. - Koryciński - rzekł Król, takim poważnym głosem, aż pan Bonifacy zadygotał jak liść, mimo że żadnego antykrólewskiego figla nie spłatał, a wszystkie wcześniejsze zostały mu darowane. Chyba by mu się coś po pijanemu niebacznie wypsło. Ale kiedy i gdzie!? Tak intensywnie pracował mózgownicą, że ledwo-ledwo dosłyszał pierwsze słowa królewskiego rozkazu. - Muszę pilnie wysłać kogoś do hetmanów litewskich, którzy gdzieś na Słowacji z wojskiem ciągną, a raczej ociągają się - mówił Król stanowczym głosem, jakim zwykle wydawał rozkazy. - Ale tak ci idą śpiesznie, jakby dojść nie chcieli. Mogą być w tej chwili gdzieś w okolicy Żyliny, a może już zbliżają się do Tręczina w dolinie Wagu. Łatwo trafić idąc wzdłuż rzeki. - Znam, znam - odpowiadał w roztargnieniu pan Bonifacy, choć wcale tych miast nie znał, ani nawet o nich nie słyszał. Chciał jednak, aby Król był z niego natychmiast zadowolony i w pamięci nie szukał jakichś nowych przewin. Ale na wojnie, jak to na wojnie, nawet gdy śpisz – zgrzeszyć możesz. A to się właśnie panu Korycińskiemu już nieraz zdarzyło... - To dobrze - z ulgą wielką odpowiedział Król. - Skoroś taki rezolutny i wszędzie bywały, że nawet z diabłami się znasz, to pójdziesz do hetmanów litewskich, też niezgorszych diabłów. Wszyscy znaczniejsi dowódcy chorują, a jest sprawa nie cierpiąca zwłoki. Muszę wysłać kogoś doświadczonego, a bystrego statystę i rezoluta, który by ich umiał podejść, pochlebstwami próżność zaspokoić, a przez to zręcznie na ich ambicje wojskowe wpłynąć, by marsz przyśpieszyli i połączyć się z nami zechcieli. To poważna, polityczna i dyplomatyczna, a nawet
strategiczna sprawa. Rozumiesz, Koryciński!? - Najjaśniejszy Panie, ja to nie tylko rozumiem, ale nawet przerozumiem. Mnie wystarczą tylko dwa słowa. - Bądź czujny, roztropny i jak liszka chytry. Siła mi na tej misji zależy i wielkie plany z nią wiążę. Ale czy ty znasz na tyle dobrze hetmanów, by ich skutecznie podejść? Szczerą prawdę mi tu zaraz gadaj! Żartów ze mną w służbie nie ma! - Czy ich znam!? To mało powiedziane - odrzekł uspokojony pan Koryciński, nie zdając sobie sprawy w jak niebezpieczną imprezę się pakuje. Mało mnie znasz, Najjaśniejszy Panie, skoro o to pytasz. Lotem orła polecę choćby zaraz na noc, bo to jakbym do najlepszych przyjaciół serdecznych, kompanionów od uczt, kuligów i wielkich uciech leciał. - Nie koloryzujesz to aby, Bonifacy? - Gdzieżbym śmiał, Najjaśniejszy Panie. Do szkół chodziłem z Ogińskim i w dobrych komitywach byłem. Może nieco mnie zapomniał, ale mu się przypomnę, stare zbytki wspomniawszy... - Koryciński - rzekł jakby z troską i wahaniem Król - znam ja cię lepiej, niż ty sam siebie. Wierzę ci z nadzieją, że się sprawisz, wstydu mi nie przyniesiesz. Gdybyś nie wiedział jak postąpić, to jeno oddaj mój list i wiele hetmanom nie gadaj. - Jak to, tak wiele nie gadaj? A ile mogę? - Może lepiej wcale gęby nie otwieraj, bo obaj dumni hetmani gotowi się obrazić i nazad do kraju zawrócić. Ale jeśli uznasz, że ich skaptować możesz i pochód litewskiego korpusu przyspieszyć, poczynaj sobie śmiało. - Nikt się lepiej ode mnie nie sprawi, Najjaśniejszy Panie - rzekł pan Koryciński. - To mogę Waszej Królewskiej Mości przyrzec! Już mi się kuczyło z bezczynności, jak to każdemu rycerskiemu sercu, którego żywiołem jest wojna. - Zatem niech się dzieje wola boska! Bierz dziesiątkę dragonów i jedź nie czekając. To diablo pilna sprawa. Staraj się bodaj fortelem nakłonić hetmanów, aby pośpieszali. Idź cały czas w górę Wagu, a łatwo Litwę znajdziesz. Nowe Zamki omijaj, bo tam jeszcze siedzi załoga turecka. Bądź czujny i ostrożny. Spraw się dobrze, a nagroda cię nie minie... - Nie dla nagród ani dla splendorów służę, jeno dla swego Króla; dla wiary i ojczyzny lubej się poświęcam, nagród nie wyglądając. Chyba, że w Niebiesiech. Nowe Zamki ominę, choć chętka bierze spróbować, bom nie takie fortece już zdobywał... - No dobrze, chwalipięto. Mniej gadaj, a więcej działaj. - Tylko jakimże ja oficerem teraz będę, Wasza Królewska Mość? Dopytywał się rezolutnie pan Bonifacy - porucznikiem, czy kapitanem? Wolałbym szczerze mówiąc być majorem, choć pułkownikowska szarża wcale by dla mnie za
wysoka nie była. O generalską wtedy już łatwiej... - Oficerem golibrodą, hultaju! - zirytował się Król. - Jeszcze jedno słowo, a mnie okrutnie zgniewasz! Jak nie chcesz, to się misji nie podejmuj Pamiętam dobrze żeś wolentarz i nic nie musisz. - Już bym na koń siadał i ruszał na noc, gdyby nie to, żeś mi sam, Najjaśniejszy Panie o świcie ruszać kazał. Ale słyszałem z ust Waszej Królewskiej Mości żem jest oficer do najspecjalniejszych poruczeń. Więc swój stopień wojskowy chcę znać, nic więcej... - O tym potem. Teraz słuchaj no jeszcze... - Król rozejrzał się, czy nikt nie podsłuchuje. - A o tym piekle i czyśćcu opowiesz mi wszystko po powrocie, bom bardzo ciekawy, jeno nie wtedy, kiedy ksiądz Skopowski słucha... * Noc spadała na wielki obóz wojskowy, w którym żołnierze zasypiali albo służby i warty pełnili. Tylko jeden - pan Koryciński bardzo się trapił, że oto przez swój niewyparzony jęzor i przemożną chęć imponowania, dał się znowu wrobić w imprezę z samym diabłem. Nawet z dwoma litewskimi diabłami. Ale nie tylko pan Koryciński miał swoje problemy. * Oto pod dach wozu, gdzie zdrowiał piechur Miron Kuna, wsunął się niepostrzeżenie jednooki mnich jezuita - Zygfryd. To jemu Kuna zawdzięczał przywrócenie do życia. Dzięki jego staraniom został z ran wygojony, z choroby prawie wyleczony, a za dwa-trzy dni całkiem zdrów będzie. - Zdrowyś już, jak widzę Mironie, bo już wstajesz - rzekł cicho Zygfryd. - Tak jest, ojcze Zygfrydzie i tobie wszystko zawdzięczam. Choć jeszczem słaby, że ledwo, ledwo na nogach się trzymam. - Dziękuj Bogu Miłościwemu, że mnie na twojej drodze postawił. Bo gdybym nie ja… - Modlę się dziękczynnie co dnia... - Módl się też o spełnienie naszych zamiarów. Muszkiet dalekonośny ci przyniosłem, abyś go sobie opatrzył i oko do niego wprawiał. Byłeś najlepszym strzelcem w regimencie, jeśli dobrze pamiętam... - Tak jest, trafiałem na sto kroków w samo czoło. Nawet w ruszającego się. - Dobrze. Mam już opłaconych i pewnych ludzi - szeptał Zygfryd. - Sytuacja także zaczyna nam sprzyjać, bo niezadługo wejdziemy na teren, gdzie Turcy są
aktywni... - Ojcze Zygfrydzie, poniechajmy lepiej zemsty. - ...i zapewne dojdzie do potyczek, a nawet bitew - ciągnął Zygfryd, jakby nie słysząc prośby Mirona. - Wcześniej czy później okazja się zdarzy i spełnimy nasze ślubowanie... - Ojcze Zygfrydzie, poniechajmy... - Milcz! Ślubowałeś i musisz słowa dotrzymać1 Nie po to przyszliśmy aż tu, aby zemsty poniechać. - Ale ja nie mogę i już nie chcę, bo to przecie jeszcze dzieciuchy. I życie mi uratowali. - To nie dzieciuchy, jeno pomioty szatańskie. Prawdę mówią Turkowie, że to „Szejtan”. A oni wiedzą najlepiej, bo z piekłem skumani przez Mahometa. Bez pomocy diabelskiej nikt tak nie potrafi bić, jak te potwory biją. Szabla ich się nie ima, kula dogonić nie może. - Trzykrotnie do nich zza przymurków strzelałem i uszli bez szwanku. Ale teraz nie ujdą. Zgładzić ich trzeba koniecznie, co jest naszą świętą powinnością. A tobie nikt nie kazał z Turkami walczyć. Sameś dla łupu i zdobyczy poszedł. - Alem nieprzyjaciół krzyża morzył, ku boskiej chwale. - To tym łatwej dwóch rudych piekielników pomożesz mi zgładzić. Stać cię na to! - Ale oni mi zęby jeno wybili i w rękę skaleczyli, a potem życie uratowali we wiedeńskiej okazji. Gdyby czartowi służyli, to by dobrze czynić bliźniemu nie mogli... - Biesy różne sztuczki znają i w najrozmaitsze postacie wcielać się mogą!? Nawet anioły udawać potrafią. Zatem milcz do kaduka i słuchaj! - Raczej wyspowiadać się chciałem ojcu i o zwolnienie z przysięgi prosić. Zemsty całkowicie poniechać. Za grzechy żałować i serce oczyścić. - Nie mam jeszcze wszystkich święceń, więc spowiadać cię nie mogę, tym bardziej z przysięgi zwolnić. Bądź zatem gotów i milcz, bo potępiony będziesz!!! - - -
Rozdział 15
Pan Koryciński chłodnym świtem - rad nie rad - zwlókł się z ciepłego i wygodnego posłania na taborowym wozie dragonów porucznika Żwirskiego. Nim słońce wzniosło się na nieboskłon, dzielny golibroda już jechał na czele dziesiątki dragonów z królewskim listem do hetmanów litewskich. Wiedział, że od prawej strony ma się strzec podjazdów z twierdzy Nowe Zamki, którą jeszcze Otoman dzierżył twardo. Po lewej zaś uważać na forteczkę Favorita, którą od dwu tygodni cesarscy dobywali i dobyć nie mogli. Lecz gdzie by jedno i drugie gniazdo tureckie było, tego nie wiedział. Dlatego też rozglądał się pilnie z wielkiego strachu, widząc pod każdym krzakiem zaczajonego janczara i sam sobie wyrażając pretensje: - Po jakiego czarta było mi chwalić się znajomością z hetmanami litewskimi, gdy nie wiem, jak i gdzie się obrócić. Ponieważ pod obie te fortece podchodziły polskie podjazdy blokujące i rozpoznawcze, pan Koryciński liczył, to Turcy raczej nie ośmielą się zaatakować jego oddziału. Dziesiątkę przydzielonych panu Korycińskiemu królewskich dragonów prowadził stary kapral Antoni Głuchoń. Chłop wielki jak smok, ale ograniczony i - nomen omen - mocno przygłuchy. Trzeba mu było dwa razy tę samą komendę powtarzać - aby usłyszał; a trzeci raz - aby ją zrozumiał. Silny jak tur i rębacz zawołany, posłuch miał wielki, choć żołnierze nieco pokpiwali z niego. Z laudańskiej szlachty się wywodził, gdzieś z Pacunelów czy Gosztowtów - bo takie tam dziwne nazwy ludność dla swych zaścianków wymyślała. Zubożały tak przez rozdrobnienia, że go na własny zbrojny poczet stać nie było, toteż jak wielu Laudańskich, do dragonów przystał. - I co zrobimy kapralu? Dokąd to pójdziemy!? - spytał go pan Koryciński. - Hę!? - Co zrobimy kapralu!? Dokąd pójdziemy!? - Wedle rozkazu, waszmość Komendancie! - odpowiedział służbiście Głuchoń o wiele głośniej, niż było potrzeba. - Gadaj tu z takim - zirytował się ogromnie pan Koryciński, ale nagle spostrzegł, że został przez kaprala nazwany Komendantem. Trzeci raz w tej wielkiej kampanii jest Komendantem!!! Poczuł się natychmiast znacznie lepiej i od razu mu fantazji przybyło. Lecz co do kaprala pomyślał, że tak samo mógłby się radzić jego starej szkapie.
- Sam, człowieku, się o wszystko martw - zaczął deliberować swoim obyczajem, gdy go jakaś odpowiedzialna, a zupełnie niechciana i niebezpieczna funkcja z nagła doszła. - Własną głową o wszystkim myśl, bo ci nikt rady nie da, nie podpowie, co czynić. Lepiej by mi było choćby na tych antypodach, gdzie ludzie do góry nogami chodzą. Że też mnie zawsze coś musi pokusić, aby gębę nieproszony otwierać. Ozór mi uciąć! Niech no tylko się odnajdzie mój jeniec Rzep, to zaraz go wypytam dokładnie, jak mu jego ozór ucinali i czy to zbytnio nie boli. Ale jeśli jeszcze raz pysk otworzę, sam się po gębie spiorę. Żebym przy sobie miał chociaż obu bratanków Kiemliczów i tego franta Pafnucego Gułłę. Choć niezguła, ale zawsze na cztery łapy upaść potrafi. Może i mnie by teraz ocalił. Żeby chociaż te dwa rude diabły Wołodyjowskie koniem w przedzie szczwaniły, jak przed całą armią szczwanią. Jak te ogary myśliwskie ostrzegły by o nieprzyjacielu, żeby w porę wiedzieć kiedy uciekać. Nic, tylko znowu zguba nade mną... Długo tak w powolnym marszu z myślami się łamał, deliberując nad zmiennością swojego losu i bogactwem wszelkich przeżyć, które jedynie jakimś kaduczym splotem okoliczności stały się jego udziałem. Gdzież może być owa Żylina w tych niebotycznych ale piekielnych górach? Albo jakiś Trenczyn zgubiony w lasach. Chyba na końcu świata, gdzie Ziemia się krańcem swoim urywa i otchłań dymem siarkowym zieje z piekła. - Panno Święta, łagodna Boża Rodzicielko - modlił się po cichu pan Bonifacy. - Daj mi się jakoś wykaraskać z tej obieży, a już nigdy prowokował losu nie będę... - Pokornym mnichem-kamedułą się ostanę, żyjąc tylko o chlebie i wodzie w całkowitym odosobnieniu. A czystość zachowam do końca dni swoich. Do niewiasty żadnej się nie zbliżę i obcował nie będę, choćby niebiańskiej urody była. A po jakiego czarta mi ta wojna, w której człek musi wyrzekać się wszelkich rozkoszy. W tym głębokim rozmodleniu pan Komendant nie zauważył, że nagle ze wszystkich stron, otoczyli go jezdni lekkiego znaku z dobytymi szablami. - Stać!!! Stać!!! - huknął gromko ale po polsku jakiś młody, nawykły do rozkazywania głos. - Coście za jedni!? - Hę!? - zawołał głuchy Głuchoń i już się imał szabli, lecz mu jakiś wachmistrz przyłożył szturmaka do piersi, więc stary wiarus tylko ślepia wybałuszył i wielkie łapy do góry podniósł. Tyle było pożytku z głupawego kaprala. Za to pan Koryciński, słysząc pytanie w polskiej mowie, od razu się zorientował, że to bynajmniej nie Turcy ani Kuruce, więc zachowując zimną krew, zapytał hardo: - A wyście kto, skoro na żołnierzy jego Królewskiej Mości napadacie!? - Nie pytaj wasze, a odpowiadaj, bo palce na cynglach! - Tu ciągnie komunikiem pan Komendant Bonifacy Jan Koryciński! - Nie
droczył się więcej pan Bonifacy, aby licha nie prowokować. - Oficer królewski do specjalnych poruczeń... - Ooo, to pan Komendant Koryciński! Czołem! Czołem waszmości! wystąpił z szeregu bardzo młody oficer lekkiego znaku, którego pan Koryciński nie znał, lecz go przecie musiał widzieć nie raz. - Jam jest porucznik Darosław Szponarski i dowodzę chorągwią po mości rotmistrzu Szumlańskim. Nigdy bym się nie spodziewał, że waszmość z dragonami w podjazd pójdziesz i dlategom nie poznał. - To znaszże mnie acan? - Któżby nie znał sławnego Komendanta Korycińskiego!? To przecie waszmość pod Pypką gromił, pod Schweinefeld i pod Wiedniem samego serdara Kara Mustafę dojeżdżał. - Nie kto inny. - I ręce do szabli braciszkom Wołodyjowskim układał. - Nie kto inny. - Ponoć samego rzymskiego Cesarza Leopolda dobrych manier waszmość uczyłeś. Chciałbym choć w połowie tyle dokazać, co acan. Aż zazdrość serce targa! - A widzisz, mości poruczniku. Teraz już sobie osobę przypominam. Miło mi widzieć tak politycznego oficera. Czołem! - Czołem waszmości, Komendancie. - Grzeczny z waści kawaler, bo chyba nie żeniaty, jak z braku wąsów miarkuję. - Kawaler, do usług waszej miłości - potwierdził się pan Darosław. - Ojcu jak i dziadowi też późno wąsy wyrosły, ale potem sięgały im poza uszy. To i mnie wyrosną. - Tak jest. Wąsy dla wojskowego i żonatego to grunt, jak szabla albo miecz. I ty waszmość doczekasz. A jakże godność i skąd rodem... - Szponarski. Porucznik Darosław Szponarski spod Sochaczewa, panie Komendancie. W królewskiej służbie. - Udałeś mi się rycerzu, udałeś! - Pan Komendant podkreślił swą wypowiedź mocną intonacją i zaraz sobie pomyślał, czy by nie odnaleźć w rodzinnych koligacjach jakiegoś Szponarskiego albo Szponarską i wmówić młodzikowi pokrewieństwo. Taki krewniak by mu się teraz bardzo przydał! Ani porównania z Kiemliczami. Zwłaszcza w tej piekielnej misji. Cicho jak lis chodzić potrafi i spadać jak orzeł na nieprzyjaciół. Ale jeszcze się wstrzymał z szukaniem koligacji, boć to przecie nie kiep, a bystry oficer, więc podchodzić go trzeba z ostrożna. Musi być nie lada chwatem, skoro w takim młodym wieku oficerem został, więc byle czego wmówić sobie nie da. - Szponarski... Szponarski, spod Sochaczewa - marszczył czoło pan Koryciński w ciężkim wysiłku myślowym. - A wiesz waszeć, żem miał krewnych
pod Sochaczewem o tym nazwisku. - Nie może to być? - Ale już chyba nie pomnę, jak im tam było dokładniej i z których to okolic się wywodzili. Ale sobie w czas przypomnę. Mienili się z herbu, albo zawołania: Socha-Sochaczewscy... Czy jakoś tak... Czekajże waszeć, niechże sobie przypomnę. Po mieczu, czy też po kądzieli, dalibóg nie pomnę… - Nigdym od takim nie słyszał... - Nic to panie kawalerze, w każdym bądź razie możeśmy sobie bliżsi, niż się wydaje. Po fantazji waszmościnej i eksperiencji wojskowej to poznaję, bo jam tak samo w młodości spadał na nieprzyjaciół, jak ty na mnie spadłeś. Tak właśnie gromiłem pod Pypką i Schweinefeld. Ale tu w ogóle nie spodziewałem się nieprzyjaciół, bo inaczej nie ty mnie, a ja ciebie bym podszedł i zdusił jak wilk jagnię. Trzymaj się mnie jak najbliżej miły rycerzu, a wielu pięknych rzeczy się napatrzysz. Jak już niejeden się napatrzył. - Z duszy i serca rad bym. - Zapraszam cię przeto do kompanii wraz ze wszystkimi ludźmi, bom aż do litewskiego komputu przez Króla Jegomości z tajną misją posłany. A droga diablo niepewna i daleka. - Zaszczyt byłby to dla mnie niemały, alem z podjazdem aż pod Nowe Zamki chodził, które to jeszcze Turcy dzierżą i poddać się nie chcą. Wracam właśnie z językami, na których Król Jegomość niecierpliwie czeka. A waszmość uważaj tam, jak będziesz wedle tej twierdzy szedł, bo Turcy wycieczki poza mury czynią po języka i zaopatrzenie. - Ot tureckie hultajstwo! Trzymają się powiadasz, bo o mnie jeszcze nie wiedzą - rzekł groźnie pan Koryciński. - Jeszcze oni zadrżą, niech no tylko nadejdę! Nagle rozmowę przerwała jakaś bliska kanonada armatnia, a potem grzechot wielu muszkietów i guldynek. Grzmiały też dalekonośne janczarki kapiszonowe, którymi się po zwycięstwie wiedeńskim posługiwano, jako najnowocześniejszą bronią palną. - A to co znowu!? - przestraszył się pan Koryciński - Ki diabeł drogę spokojnym ludziom zstępuje!? Nie zostawiaj mnie, waszmość samego na tym odludziu!!! Bo się może tu jaki Turek plącze, albo i ze dwóch. A ja przecie sam jeden. - To nic, panie Komendancie. To tylko mała jak kurnik forteczka - Favorita, broni się przed cesarskimi, którzy ją dobywają już od dwóch niedziel i dobyć nie mogą. Aż dziw... - Kurnik powiadasz!? Ale chyba dobry i bitny żołnierz musi tam w niej siedzieć. - To janczarowie, co uszli spod Wiednia. Jam w on czas był w pościgu
z rotmistrzem Ruszczycem i atamanem Paszko, aleśmy jej z marszu nie dobywali, bo czasu nie stało. Teraz dopiero cesarscy się na nich zawzięli. - Ano to podjedźmy zobaczyć panie poruczniku... Bo to we dwa oddziały zawsze raźniej i się może jakoś przesmykniemy bez tureckiej zaczepki. Popatrzymy troszkę, potem mnie nieco odprowadzisz i dalej już pójdę sam... Ruszyli ze odgłosami walki. Zza pobliskich wzgórz ukazała się im niewielka, kamienna forteczka i krocie atakującej ją piechoty cesarskiej. Właściwie odstępowali oni już od spowitych dymami murów, po kolejnym, krwawo odpartym szturmie. - Widzisz waszmość Komendancie, co uderzą to odskakują, jak psy od jeża... Pan Koryciński zobaczywszy tyle chrześcijańskiego wojska poczuł się znacznie lepiej. Podjechawszy bliżej, dostrzegł bezradność cesarskich, którzy nie mieli sposobu na dzielną załogę Favority. Przy tej okazji wspomniał sobie swą własną dywizję kombinowaną i pomyślał z lubością: - Ech gdybym miał tu swoich ludzi, już bym załogę docinał, albo w pęta brał... - Rozmówmy się z cesarskimi - powiedział do porucznika Szponarskiego. Zaczem nie mogą tego kurnika dobyć. Po krótkiej rozmowie z cesarskim pułkownikiem o nazwisku Brunon Schlag, który trzema regimentami infanterii i pułkiem artylerii twierdzę atakował, okazało się, że janczarowie bronią się jak straceńcy. Mimo wielokrotnych wezwań, nie chcą się poddać. Liczą na niedalekie Nowe Zamki i odsiecz Kara Mustafy. Prochu i wiwendy mają tyle, że rok mogą się trzymać. - Nic to - powiedział pan Koryciński. - Znam ja ich od dawna i wiem, że na czas zwodzą. Pozwól no waszmość pułkowniku, niech się o mnie dowiedzą. Dawajcie mi tu trębacza. Poruczniku Szponarski, białą szmatę każ przygotować, tłumacza bystrego i pójdziemy wraz do nich... - Rozkaz, panie Komendancie! - krzyknął porucznik i wnet biała chorągiew była gotowa i trębacz z tłumaczem stali obok. Cesarski pułkownik ślepia tylko wybałuszył, gdy zorientował się, że to zaledwie jedna polska chorągiew lekka z garstką dragonów zabiera się do zdobywania twierdzy, którą on oblega bez skutku trzema pułkami infanterii. Prochu napsował, pięćdziesięciu ludzi w daremnych szturmach stracił i nic. Toteż nie sprzeciwiał się zabiegom Korycińskiego, bo grunt by się twierdza poddała, a on ją zajął dla cesarza. Pan Komendant Koryciński sam był swoim zapałem wojennym zdziwiony. Zapomniał zupełnie, że obiecywał solennie już nigdy żadnej inicjatywy nie wykazywać. A teraz znów coś go opętało i gotów był na mury się drapać i janczarów za łby brać. Prawdę jednak powiedziawszy nadziei na sukces oblężniczy nie miał. Po prostu bał się iść z garstką dragonów do hetmanów
litewskich, skoro i z tej małej, zawziętej Favority mogą wyjść wrogie wycieczki. Najlepiej byłoby wrócić do Króla ze Szponarskim jako świadkiem, że nie mógł się do Litwy przedrzeć. - Jak się janczarowie nie poddadzą, to tak uczynię - zdecydował, pokładając w tych zabiegach nadzieję. - Powiem Królowi, żem się próbował przebić z szablą w ręku, ale siła zbyt wielka. Może do Litwy Król wyśle kogoś innego. Choćby i tego młodego rezoluta Szponarskiego, albo mi go przyda jako asystę. To silny i sprawny pododdział, a nie garstka dragonów z głuchym kapralem. Aby wobec Króla być wiarygodnym, coś przecie uczynić musi, a okazja jest wyborna. Zbytnio na poddanie nalegał nie będzie, ale warunki postawi tak surowe, aby poddać się nie chcieli... - Za mną waszmościowie! - zawołał zdecydowanie i podjechali pod same mury na odległość głosu. - Mości poruczniku Szadkowski, stój waszmość przy mnie! Żeby tylko jakiś hultaj nie wygarnął z janczarki, bo tu diablo od ich murów blisko. - Na rozkaz, panie Komendancie! Ale nie będą strzelać, to polityczny naród. I dyscyplina u janczarów żelazna. Pan Koryciński choć znał języki wszystkich narodów świata i władał nimi wybornie, teraz akurat tureckiego zapomniał, choć wiele lat, jak sam rozpowiadał w niewoli u pohańców jęczał. Może po prostu nie chciał mahometańskim gęganiem gęby kalać. - Krzyknijże im tam, waszmość - rozkazał tłumaczowi - że oto ja, Komendant Bonifacy Jan Leon Koryciński, oficer polskiego monarchy Króla Jana III - srogiego “Lwa Lechistanu” wzywa załogę Favority do natychmiastowego poddania twierdzy. Na imię królewskie rozkazuję bramy otworzyć i mury opuścić. Wychodząc broń składać przy bramie i maszerować z podniesionymi rękoma. Kto się podda, życie własne ocali, co słowem oficerskim sam królewski Komendant, pan Bonifacy Jan Lew Koryciński z Koryt Wielkich osobiście poręcza! Kiedy tłumacz wiernie wezwanie powtórzył, coś im tam z murów gęgotliwie odkrzyknięto, prosząc o powtórzenie rozkazu i pytając, czy na pewno są przedstawicielami polskiego Króla. Było wśród janczarów wielu poturczeńców wziętych z kresów Rzeczypospolitej, co jako tako polską mowę pamiętali. To znakomicie ułatwiło porozumienie i gwarantowało Turkom, że mają do czynienia z Polakami, a nie z podstępem cesarskich. - Odpowiedzże im – polecił tłumaczowi, zniecierpliwiony wahaniem Turków pan Bonifacy - że Komendant Koryciński dwa razy rozkazów nie wydaje. Niech nie próbują mnie rozgniewać uporem, bo im takie „kęsim” urządzę, że zdębieją! Czasu do namysłu im nie daję ani chwili, bo mi do Litwy śpieszno. Liczył z całym przekonaniem, że na takie warunki nikt by się nie zgodził,
więc Turcy na pewno z obrony nie zrezygnują. - A cofnijcie się panowie cesarscy - rzekł do cisnących się oficerów piechoty cesarskiej, ciekawych efektu rokowań, gotowych skorzystać nie ze swoich zasług. - Odejdźcie choć o jedną staję, bo jeszcze ze trzy niedziele będziecie trykać w te mury i ludzi tracić. Jam już brał nie takie kurniki, ale potężne miasta, jak warowną Pypkę czy Schweinefeld. Wiem co robię. A nie tykać mi jeńców, kiedy bezbronni wyjdą, bo oni są moi i Króla Jegomości! Twierdzę za to może wam łaskawie podaruję... Nagle mości Komendant aż cały zdrętwiał . Na dziobatej gębie poczerwieniał i zezowate ślepia wybałuszył, ale im nic, a nic nie dowierzał. Oto na murach dzielnej Favority ukazały się białe chorągwie, świadczące o kapitulacji. Przeraził się tym widokiem tak bardzo, że już - już chciał konia do taktycznego “poniesienia” nakłonić. Jednak ciekawość przemogła strach i pozostał na miejscu. Ku jego jeszcze większemu zdumieniu bramę odryglowano i poza mury wyszły równe szeregi około tysiąca janczarów.Tuż za bramą składali swoją broń i wznosili ręce do góry... - Widziałeś, waszmość poruczniku!? - podniecony pan Koryciński pytał porucznika Szponarskiego - Ileż tego tałatajstwa tam siedziało?! Dobre dziesięć ort. Gdybym to wiedział wcześniej, omijałbym tę diabelską fortecę z daleka - szepnął do siebie przerażony, po czym głośniej dodał: - Trzymaj się blisko mości Szponarski, bo tego hultajstwa tyle, że gotowi nas gołymi rękoma rozszarpać. - Nie ma się czego obawiać - odpowiedział spokojnie porucznik. - Broni już nie mają, to ich się popędzi jak stado baranów prosto do Króla Jegomości. Aleś się spisał mości Komendancie, anim przypuszczał, że aż tak ekstraordynaryjnie poczniesz sobie z oną Favoritą. To zaszczyt i szczęście wielkie z takim wojennikiem fortece i sławę zdobywać. Tegom się nie spodziewał... - Ani ja... - szepnął pan Koryciński, ale głośno dopowiedział: - No i co!? Hę!? Kto nie znał Bonifacego Jana Leona Korycińskiego, no to go teraz poznał! A tyś co sobie myślał, że się mnie nie przestraszą, co!? Gadaj mi zaraz! Nocy i dnia by zabrakło abym ci wymienił choć same nazwy fortec, którem dla Króla Sobieskiego w mnogich wojnach dobywał. - A co z twierdzą uczynimy? Wszak to pańska zdobycz, panie Komendancie... - Co!? Hę!? A tak prawda, że moja zdobycz! Widząc jak żołnierze Szponarskiego jeńców na polu ogarniają, by ich w niewolę do Króla popędzić, pan Koryciński nabrał prawdziwego animuszu. Zaczął się po swojemu puszyć, głowę zadzierać, różnokolorowymi ślepiami z góry spoglądać. Już się na powrót czuł niemal hetmanem stepowym. - Jestże taki, co zaprzeczy!? - grzmiał potężnie upojony zwycięstwem. - Ale oną twierdzę to ty weź sobie, mości poruczniku Szponarski. Z serca daję ci -
bierz... - Jak to bierz!? Dajesz mi waszmość taką zdobycz!? - wytrzeszczył oczy zdumiony młodzik. - Zaszczyt to dla mnie niebywały, ale trzeba by ją obsadzić, a ludzi brak. - W takim razie, pal ją sześć! Do siodła jej sobie nie przytroczymy, by do kraju zabrać. Niechże Cesarz Leopold ją sobie weźmie, a reszta cesarskiego hultajstwa pozna, co my za dumna nacyja. Widziałeś waszmość minę tego Szlaga!? Szlag onego z zazdrości o mało nie trafił. Tobie zaś daję całe moje świetne zwycięstwo i wszystkich jeńców na dokładkę. Choć musisz sam przyznać, że nie bez trudu mi to poszło! - No, jakże bym śmiał zaprzeczyć!? - potwierdzał zaskoczony porucznik. I z serca dziękuję. - Wobec tego Królowi wspomnij, żem cię wsparł potężnie i wespół oną warowną fortece zdobyliśmy. - Tak jest, uczynię wedle rozkazu! Zdam relację rzetelnie. Zaszczyt i fawor to dla mnie ogromny, panie Komendancie. - Bierz wszystko, ale mi chociaż ze trzy dziesiątki ludzi swoich postąp, to za powrotem o wzięciu Nowych Zamków na imię Króla pomyślę. A ty panie bracie do wielkich szarż i godności dojdziesz, wzorując się na mnie. - Przekonywał usilnie młodzika pan Bonifacy licząc, że jednak wzmocni się ludźmi Szponarskiego przed pójściem w niebezpieczną drogę. - A teraz pozwól mi choć ze dwie dziesiątki swoich żołnierzy i jakiegoś niegłuchego, a roztropnego wachmistrza, bo jak widzisz okolica niepewna... I chętka na zdobycie Nowych Zamków by się znalazła, ale przecie ich nie dobędę jednym kapralstwem dragonów. Choć imię moje Turkowi straszne... - Rad bym pójść pod rozkazy takiego wojennika, ale nie mogę dzielić oddziału, panie Komendancie. Mam rozkaz wracać natychmiast, bo wojska w pochód ruszają, a i jeńców konwojować trzeba. Goniec, królewski dopiero co przybył i pilnie wzywa. - A do czarta z taką wojaczką! – zaklął pan Koryciński. - Co ja mogę zwojować z dziesiątką dragonów i głuchym kapralem. Ot fortecę niedużą wziąć, to i owszem, kiedy mi po drodze. Lecz iść w takie straszne góry, to już nie dla starego Korycińskiego. Co innego dwadzieścia lat temu, kiedym jak orzeł w błękitach szybował i na nieprzyjaciół z góry niczym grom spadał. Ale trudno, mus to mus! Ruszaj waszmość, a nie uroń mi tam w drodze żadnego jeńca. Czołem... - Czołem waszmości panie Komendantowi! Do najszczęśliwszych dzień ten zapiszę! *
Pan Komendant Koryciński ponownie - rad nie rad - ruszył w nieznaną, diablo niebezpieczną drogę, której się tak okrutnie bał, że wolałby obertelkiem u kaftana ostatniego ciury obozowego być, niż królewskim kurierem. - O, do diaska mi z taką dyscypliną! - mówił sam do siebie. - Królewscy nie powinni być aż tacy służbiści. Po jakiego czorta mi było życie narażać, twierdze dobywać, jeńców tysiącami w niewolę brać, kiedy i tak muszę iść na zatracenie. Wolej mi posłować na Antypody, niż do litewskich hetmanów. Gdzie nie spojrzeć tam Kuruc się czai, Tatar, Turek albo inny pohaniec z piekła rodem. W różnych ci jam opałach bywał podczas tej świętej wyprawy, ale dalibóg - jeśli wiem gdzie szukać onej zatraconej Litwy, to znaczy, że dzieje się cud... Tak marudził sam do siebie pan Bonifacy, bo głuchym Głuchoniem niewiele mógł pogadać, gdyż ten na każde słowo pokrzykiwał tylko pytająco: - Hę! I dodawał: - "Wedle rozkazu"! Z coraz większą trwogą pan Koryciński szedł naprzód, od lewej lękając się podjazdów tureckich z Nowych Zamków, a od prawej kuruców i Wołoszy. Wszędzie zaś czaili się skośnoocy synkowie Beliala, którzy winni siedzieć w swoim Tartarze. - Funkcji oficerskiej mi się zachciało - wyrzucał sam sobie. - Nie lepiej było poprzestać na mniejszym? Nie trzeba było wrócić się do dom już spod Pypki ze wszystkim łupami i całą zwycięską dywizją? Gdyby każdy z rycerstwa dokonał tyle co ja, to by się Rzeczypospolita rozciągnęła na całą Europę. A sprośny Turek dawno za Dardanele wypędzony został. Zaś panowie hetmani litewscy tak się śpieszą z ratunkiem dla chrześcijaństwa, że już dawno po bitwie, a oni pewnie jeszcze o niej nic nie wiedzą. Znam ja tych wiecznych birbantów. Jeno z chłopami bezbronnymi i babami w łożnicach radzi wojować. Ale powiem im parę słów do słuchu i uszu natrę... Mimo niezadowolenia i lęku, pan Komendant dążył w górę Wagu wytrwale choć nieśpiesznie i po trzech dniach trwożnego marszu nie tyle on dotarł do Litwy, co Litwa spadła na niego tak samo, jak młody Szponarski. W lesistym, głębokim wąwozie, niedaleko Bystricy, czy jakiejś innej Dusicy, otoczyli go z nagła jacyś groźni rycerze, że ani się wymknąć, ani obronić. Pan Komendant, biegły znawca wszystkich sztuk wojennych, lubo zadrżał jak osika i nawet w myślach nie próbował ucieczki, poznał od razu petyhorców, czyli pancerną chorągiew litewską. Dowodził nimi zarozumiały rotmistrz Wladyslavius Botwina. Był to wierny sługa hetmanów litewskich i już przez to samo wielki przeciwnik Króla Jana Sobieskiego. Oddziałek pana Korycińskiego mimo barwy królewskich dragonów, potraktował jako wzięty go niewoli podjazd nieprzyjacielski. Pan Koryciński gorzej już trafić nie mógł. Ledwo się spróbował opowiedzieć, już go rotmistrz na pytki surowe brał, nie zważając na wysoką godność królewskiego kuriera.
- Każdy się może w dragońskie łachy przebrać, albo za królewskiego posłańca podawać! - grzmiał Botwina, machając przed nosem pana Bonifacego obnażoną szablą. - My tu zdrajców dezerterów, kuruców, ordyńców, szpiegów i buntowników szukamy. I nie masz dla takich litości. - Kiedy mam w trokach list królewski do panów hetmanów litewskich - nie dał się zastraszyć pan Koryciński. - Pieczętowany królewską pieczęcią! - Każdy może podrobić pieczęć i list, aby w pułapkę chorągiew zwabić! Gadajże prawdę szpiegu kim jesteś, bo kat czeka! A im dłużej poczeka, tym sprawniej cię sprawi... Pan Koryciński wiedział już, że jeśli nie dogada się z tym litewskim chmyzem, to zguba pewna. Trzeba hetkę-pętelkę boćwinkarza jakoś ułagodzić, bo to nie przelewki. Wydawało mu się nieprawdopodobne, aby współobywatel jednego państwa z Realnej Unii wyrosłego, miast pomagać – śmiercią groził królewskiemu oficerowi. Ale dla wyniesionych z dołów i biedy litewskich wojaków wszystko co litewskie - to najlepsze, najwaleczniejsze, najodważniejsze. Koroniarskie zaś - zdradliwe i tchórzliwe. - Te petyhorskie boćwinkarze rzeczywiście gotowi mnie sprawić, jak szczuka sprawia klenia – pomyślał pan Bonifacy. – I jeszcze to sobie za wielki sukces poczytają. Ale niech no tylko dotrę do hetmanów, wnet im wszystko wyjaśnię i szacunku dla królewskiego kuriera zażądam! Dlatego na groźbę rotmistrz Botwiny zareagował ostro: - To ty waszmość uważaj, byś się z katem nie przywitał, jeśli mnie do panów hetmanów szybko nie doprowadzisz! – próbował przejąć inicjatywę pan Koryciński. - Milcz gruby wieprzu, bo może hetmanów wcale na oczy nie ujrzysz, a pod płotem ołowiem napasiony zdechniesz! Ciesz się koroniarzu i za honor sobie miej, że w łykach do hetmanów nie idziesz, jako język nieprzyjacielski. Co mi tam twój król? Pan Hetman Sapieha nade mną zwierzchność. I nikt inny! - Ten Król nad obojgiem narodów króluje i któremu cześć oddawać musisz. - Bez woli litewskiej wybrany, to co nam taki król?! - machnął ręką rotmistrz i zarządził: - Dragoni z koni! Pieszo za nami pójdziecie! Jeśli będzie prawdą, co gada wasz zezowaty wachmistrz, to się was wypuści, ale jak jesteście buntownicy, to kat się z wami zabawi. U hetmanów się wszystko okaże... Pan Koryciński obruszył się na takie decyzje, a zwłaszcza na nazwanie go wachmistrzem. Chciał ostro zareagować i już nabrał powietrza, by protestować. - A waść stul swój dziobaty pysk! - uprzedził go rotmistrz Botwina. - I ciesz się, że na koniu jedziesz, a nie piechotą dyrdolisz, jak zwykły gemajna! - Czekaj ty boćwiniarzu! Hetmani cię za to nie pochwalą - mruczał pan Bonifacy, oburzony do najwyższego stopnia - Zezowaty!? Dziobaty!?
Wachmistrz!? Chcesz wojny z Komendantem Korycińskim - będziesz ją, miał! Na kolanach przeprosisz i o litość błagał będziesz, a ja ci wtedy w ślepia napluję! - - -
Rozdział 16
Pan Koryciński, stanąwszy przed hetmanami litewskimi, zameldował się im po żołniersku i powitał po szlachecku. Chociaż szabli przez straże pozbawiony i bez czapki, ukłon niski złożył, lecz o bezczelnym traktowaniu go przez Botwinę zmilczał, bo ów stał obok wodzów i uśmiechał się złośliwie. - W imieniu Króla Polskiego Korony i Litwy Jana III Sobieskiego - mówił nieco drżącym z emocji głosem, podkreślając jednak dobitnie kim jest - ja, oficer do specjalnych poruczeń Bonifacy Jan Lew Koryciński z Koryt Wielkich herbu “Dziobogon”... - A któż to ci gadać pozwolił, mości Koryciński z Koryt Świńskich, czy jakichś tam!? - szyderczo spytał go hetman wielki litewski Kazimierz Sapieha, rozparty w fotelu, jakby na tronie. - Czekajże rybeńko, aż cię łaskawie zapytają! Drugi z hetmanów - Jan Ogiński, siedzący obok, czując dobrą zabawę, zawczasu już zarechotał obleśnie, mówiąc złośliwie: - Przed obliczem hetmanów litewskich stanąłeś, Lachu! A tu nie Korona i nie
twój Jasiczek Sobieski panuje... - Obyczaj mój rycerski i wasz, szlachetni panowie hetmani, nakazuje mi godnie powitać... - próbował ratować sytuację pan Bonifacy, starając się nie drażniąc srogich Litwinów. Ale serce biło mu jak młotem i poty spływały z łysiny. - Nie pozwalaj sobie na zbyt wiele! I nie pouczaj mądrzejszych, abyś z nagła pouczony nie został! List królewski masz nam doręczyć, więc doręczaj i czekaj, aż cię zapytają. Pan Koryciński, wydobywając lakowane pismo z zanadrza, postąpił kilka kroków i kłaniając się podał list Sapieże. Ten niedbale skinął na sekretarza, który pieczęć złamał i czekał na znak pryncypała, by czytać zacząć. A tymczasem hetman przemawiał jadowicie. - Ucztę dziś wystawiamy i prosilibyśmy w gości, ale nie wiemy ktoś zacz. Czyś nie szpieg jakiś nasłany, który wojsko nasze w zasadzkę chce sprowadzić. Bośmy już takie próby mieli. - Ale jest tu oficer królewski - dodał Ogiński - który brankę odbitą Kara Mustafie konwojuje. On ci się przyjrzy i sprawdzi czyś jest ten, za kogo się podajesz. Jeśli nie - wtedy biada ci mości Koryto... Pod panem Korycińskim ugięły się kolana. Nawet nie dosłyszał groźby hetmana, tak go zaintrygowała wzmianka o oficerze królewskim, który brankę konwojuje. Jaką brankę!? Czyżby Sławę!? A ten oficer, czy to nie Stefan Reginis!? Wszak już dawno powinien być z dziewczyną w Krakowie. Jeżeli tak, to szatan nikt inny, rządzi Ziemią i narodami... Tymczasem na dany znak sekretarz zaczął czytać głośno list królewski. Z wielką rozpaczą pan Bonifacy wysłuchiwał jego treści, bo - o zgrozo - Król nic o posłańcu nie wspominał. Imienia ani stanowiska nie określił. Cała treść dotyczyła tylko sytuacji wojennej. Jednocześnie Król Jan III uprzejmymi słowy zwracał się do obu hetmanów litewskich, aby pośpieszali w rejon Eszterghomu i Parkanów, gdzie spotkanie wszystkich chrześcijańskich wojsk nastąpić powinno. Król przesyłał wyrazy szacunku i oddawał więcej niż należne honory ich godnościom hetmańskim. - Mocno osłabły coś nasz królik nieborak - rzekł na to hetman Sapieha - że tak mocno o litewską pomoc błaga. A nam tutaj dobrze, miło i bezpiecznie. Nie pójdziemy na zatracenie z wojskiem aż do Turczech. - Bo my tu, brateńku, wcale nie próżnujem - dopowiedział pan hetman Ogiński. - Wielki zamek Orawę, obleganą przez kuruców, odbiliśmy z krwi pohańskiej wielkim przelaniem. Nawet dwie armaty oblężnicze zdobyliśmy, któreś na majdanie przed wejściem, wiedziony do naszej kwatery, widzieć musiał. - Tak widzisz kochanieńki, w obronie chrześcijaństwa my tu także krew przelewamy - tym samym zjadliwym tonem mówił hetman Sapieha. - Szabli a muszkietu z ręki nie popuszczamy, granic kraju strzegąc przed Turkami,
kurucami i Tatarami. Czy się to komu podoba, czy nie. A niejeden, co opiece naszej przeciwny był, już gardłem zapłacił. I ludność gości nas tu chętnie, wszelkie dobra dostarczając. Nawet zbytnio nie proszona. - A jakże tam naszemu Królowi z bożej laski Jaśkowi Sobkowi sprawy wojny się toczą!? - pytał kpiąco hetman Ogiński. - Gdzie jego zdobycze? Gdzie jego jeńcy tureccy, stada koni i bydła, jakie obiecywał!? Zali jedną brankę tylko zdobył ten alkowiany spadkobierca po Zamoyskim? Powiadajże waszmość... Pan Koryciński uszom swym nie wierzył. Mógł przypuszczać, że niechętni Królowi hetmani będą go lekceważyć. Żeby jednak przechwalać się tym, że dziesięciotysięczny korpus litewski odblokował niewielki zameczek, gdy on sam, z grupką dragonów wziął silną Favoritę i tysiąc janczarów popędził w niewolę. Jak można się szczycić odebraniem kurucom dwóch armatek, gdy pod Wiedniem zdobyto ich prawie dwieście? Albo hetmani nic o tym nie wiedzą, albo kpią bezczelnie w żywe oczy. Pan Koryciński, w swoim mniemaniu tak samo wyborny rycerz jak i statysta, miał jednak się na baczności. Starał się jak najwięcej dowiedzieć, a samemu niewiele gadać, by hetmanów do końca wysondować w ich przewrotnych intencjach. Pilnował się także, aby mu się coś nie wypsło znienacka i pamiętał o misji skaptowania obu magnatów do udziału w kampanii. Najlepiej w taki sposób, aby się sami w tym nie zorientowali. Jeden tylko w Rzeczypospolitej był taki, który każdego zadufanego w sobie magnata, na hak przywieść potrafił. Był nim nieodżałowanej pamięci wzór wszech rycerskich cnót - imć Onufry Jan Zagłoba herbu „Wczele”. Wodził ci on niejednego –karmazyna-Sobiepana za nos, pochlebstwami w oczy szkląc i niby zniechęcając – zachęcał do aktywności. A ci w swej pysze nie wiedzieli, że o to właśnie onemu lechickiemu Ulisessowi chodzi. Lecz nie było już owego franta na tym świecie. Musiał jednak z wielkich niebiańskich wysokości czuwać nad swym pobratymcem, który z niego przykład brał i starał się w każdej sytuacji godnie naśladować... - Wielkie to są zwycięstwa obu waszmość panów hetmanów! - powiedział chytrze, aby pochlebstwami próżność hetmańską głaskać. - W całej Europie głośno o nich, a imiona waszych miłości szlachetnych obu panów hetmanów z wdzięcznością powtarzane są przez wszystkie chrześcijańskie narody. Chwała wasza nigdy nie przeminie. Chociaż królewskie zwycięstwo pod Wiedniem było wielkie i historyczne, to jednak i waszych hetmańskich miłości niemałe... - Niemałe!? - obruszył się hetman Ogiński - Ejże bratku, czy ty aby kminkiem w oczy nie ciskasz!? Szyderstwa sobie nie uprawiasz z poważnych naszych godności? Gdy my tu sobie, dla bezpieczeństwa tej ziemi, ręce po łokcie urabiamy!? - To jest dla koroniarzy typowe, aby Litwę poniżyć, a Koronę wywyższyć -
wtrącił się jeszcze jeden wysokiej rangi ponury Litwin. - Jaśko Sobieski zamierza władzę swą królewską umocnić i w dziedziczną zamienić. Ale niedoczekanie, aby ze swoją używaną Francuzeczką pomioty własne na królów dziedzicznych nam narzucili... - Zaprosimy tu do nas Jasia kochasia, ale brankę jego nadobną zatrzymamy i tak ją ekstraordynaryjnie dopieścimy, aby - jak po Zamoyskim - na gotowe przyszedł. Ha, ha, ha! - To jasne, że Sobieski brankę odbitą Kara Mustafie dla siebie sposobi i przez zaufanego oficera na Ukrainę albo Litwę odsyła by ukryć, a potem na jej wątpliwą cnotę nastawać. - To mu trudu zaoszczędzim, i w alkowie we wszystkim wyręczym... Ha, ha, ha!!! Śmiali się szyderczo obaj panowie hetmani, a wraz z nimi reszta ich sztabu. - O jakiej brance oni mówią!? - rozmyślał intensywnie pan Bonifacy. – Przecie by coś wiedział, że Król jakąś odbitą Turkom pannę odwieźć gdzieś nakazał. Ale odbito przecie tylko jedną brankę Kara Mustafy. Inne, jeśli przeżyły rzeź w wezyrskim seraju, to były jedynie niewolnice różnych nacji. Pana Korycińskiego zmroziła myśl: - Czyżby to jednak o pannie Sławie hetmani mówili!? Boże miłosierny wszystko, tylko nie to!!! - A ty, mospanie, kim właściwie jesteś – zapytał hetman Ogiński królewskim rajfurem, szpiegiem, czy posłem!? Czyś ty w ogóle szlachta? Jeśli cię oficer ów nie pozna – zawiśniesz na stryczku! Ani cię twój króliczek Jasiczek nie obroni. Pan Koryciński od takiego chamskiego wywodu aż zdrętwiał. To, czego zaznał od rotmistrza Botwiny, było niczym w porównaniu z impertynencjami obu hetmanów. Tysiące pomysłów przelatywało mu pod spoconym czerepem, ale faktycznie nie wiedział, co począć. Był całym sercem oddany Królowi Sobieskiemu i chciał jak najrzetelniej wywiązać się z zadania. Jak to jednak uczynić wobec tak grubiańskiej niechęci? Na nic tu elokwencja i eksperiencja we wszystkich ziemskich i nieziemskich sprawach. Wił się jak piskorz, ale - dalibóg - nie znajdował innego sposobu, jak ten, aby udać, że Króla zdradza. Ale to było mu ponad śmierć wstrętne. Zagrać więc musi tak samo bezczelnie jak oni. Nie bronić się, nie cofać, ale zuchwale zaatakować... - Na litość boską, panowie hetmani - ryknął, aż się sam swego ryku przestraszył. - Jest teraz jedyna sposobność w całych dziejach obu narodów, żeby wspólnymi siłami największego wroga Rzeczypospolitej ostatecznie pogromić! Wyżenąć aż za Dardanele plugawiciela naszych kościołów i religii ojców, a wy nie tylko walczyć nie chcecie, ale jeszcze największego chrześcijańskiego wodza
obrażacie!? Naszego wspólnego Króla Jana III. Gorze wam, panowie hetmani! W swym świętym gniewie pan Koryciński nie zważał już na nic, tylko grzmiał jak ten Jowisz gromowładny. - Jam ze swoją samodzielną dywizją pod Pypką gromił tak, że świadek klęski nie uszedł! Toż samo uczyniłżem w Austryi pod Schweinefeld, wielkie stada bydła i wielbłąda dwugarbnego zagarniając. Choć żem nie hetman, cesarską twierdzę Favoritę odbiłem z rak pohańskich. Nie tylko dwie mizerne armatki polowe, ale dziesiątki potężnych dział zdobywałem, tysiące janczarów w niewolę pędziłem… - Stul gębę! - ryknął nań hetman Ogiński. - … ludożerne monstrum piekielne w seraju Kara Mustafy ściąłem, bom pod największymi wojennikiem świata - Królem Janem III Sobieskim służył. A wy się dwoma armatkami szczycicie!? Wstydu nie macie, wielcy hetmani litewscy! Tako rzeczę ja - królewski oficer do specjalnych poruczeń, urodzony Bonifacy Jan Leon Koryciński herbu „Dziobogon” z Koryt Wielkich w Oszmianie. - Trudno, niech się dzieje, co chce - myślał półprzytomny z wściekłości. Niech wiedzą boćwinkowe karmazyny przynajmniej to, co o nich myśli. Wiedział, że swoim wybuchem wydał na siebie wyrok śmierci, bo mniejsze przewinienia hetmani na pal wbijali swoich przeciwników. Gotowy na śmierć, jedno tylko jeszcze chciał wiedzieć: - czy branka, o której wspominał hetman - to Sława. Bo ją ukochał ponad życie i pragnął, aby jako najmilejsza jejmość Stanisława Żwirskiego, złocistym promyczkiem na starość mu była. Wiedział, że nieszczęsny pan Stanisław Żwirski każdego dnia, każdej godziny oczekuje listu, albo jakiejkolwiek wiadomości od ukochanej z nadzieją, że jest już pod opieką Królowej Pani. A ona tymczasem może być na nowo zniewolona w jeszcze straszniejszych, niż wezyrskie rękach... Ale nie dopytywał się, aby nie wiedzieli, że go z nią cokolwiek łączy. Byliby mu przez to jeszcze większe męki zadali. Jeśli Sława jest porwana, to nie warto żyć na tym padole łez, zdrady i podłości. Dziej się zatem wola nieba! W tym momencie wszedł wezwany porucznik Stefan Reginis. Kroczył ciężko, twardo, brzęcząc ostrogami i skrzypiąc oporządzeniem oficerskim, jakby gotów do dalekiej drogi. Kilka kroków przed stołem hetmanów zatrzymał się, głową energicznie skinął i rzekł silnym głosem: - Kłaniam się ichmościom panom hetmanom! Staję na rozkaz! Cała krew uciekła z twarzy pana Korycińskiego. Od razu poznał Reginisa, choć ten był strasznie zmieniony, jakby zupełnie wypalony śmiertelną chorobą. Jego czarne, zapadnięte oczy lśniły niesamowitym, iście szatańskim blaskiem. - Reginis - zawołał do porucznika hetman Ogiński - poznajesz tego hultaja, za sługę królewskiego się podającego!? Kimże jest na dworze Króla Sobka!? Znasz li go może!? Reginis spojrzał na pana Korycińskiego.
Wiedział dobrze, że życie kuriera było w jego rękach. Ale rozumiał i to, że Koryciński mógłby także i jego zgubić. On jeden rozpoznałby czy niewiasta, którą trzyma w obozie, to wezyrska branka. Oszukani hetmani mogli się zemścić i na nim. A co najgorsze - na pannie Sławie. Oczy ich spotkały się w tej strasznej chwili i pan Koryciński zrozumiał: - Reginis zdradził! Zamiast doprowadzić królewski konwój do Krakowa wraz z branką Sławą, zagarnął ją sobie. To gorzej niż rapt. To hańba dla całego rodu Reginisów... - Nie znam tego człeka! - odpowiedział Reginis zdecydowanie. - Nigdym go na dworze królewskim nie widział! - Związać tego wieprza! - ryknął hetman wielki Sapieha, wskazując na pana Bonifacego. - No, to już wiemy ktoś zacz, mości Świńskie Koryto. I na ucztę zaprosimy cedził przez zęby Ogiński. - Jako tucznego wieprza z rożna. - O, ty zdrajco!!! - zawołał wiązany przez straż pan Koryciński patrząc w oczy Reginisa. Ten jednak ani drgnął, obserwując jak siepacze hetmańscy tłamszą pana Bonifacego, który z pianą na gębie ryczał: - Wy wszyscy jesteście tchórze, zdrajcy krzyża i Króla. Słabszego zmaltretować, dwie armatki nędzne zdobywać, to tylko potraficie, ale Turka się boicie. Mimo krępowania i poniewierania szlacheckiej swej godności, spieniony pan Bonifacy wykrzykiwał, co myśli o Litwinach: - Aniście jednego Turka z bliska nie wiedzieli! Pluje na was i na wasze godności hetmańskie, bo tyle tylko są warte! Jak śmiecie podnosić rękę na królewskiego kuriera!? Poniechajcie mnie!!! Ale im bardziej się szamotał i krzyczał, tym większą zabawę dostarczał hetmanom i ich sztabowi. Zresztą spasiony, ociężały, w żaden sposób nie mógł się wyrwać z wielu silnych rąk. Uderzony raz i drugi pięścią w twarz, zamilkł. Nogi się pod nim ugięły i osunął się w rękach siepaczy. Byłby się zwalił na ziemię, gdyby go nie potrzymali. - Botwina! - rozkazał hetman Sapieha - wynieść wieprza do stodoły, przywiązać na sztywno do grubego dyszla i podwiesić pod strop jak odyńca do pieczenia. Niech nam karmny knur skruszeje na deser po ochocie, gdy go podpiekać zaczniemy... - Rozkaz! Wasza hetmańska mość! - Zawołał radośnie Botwina, który z lubością takie rozkazy wykonywał. I natychmiast kazał wynieść z komnaty królewskiego kuriera spętanego sznurami jak snop zboża, że nawet jednym palcem kiwnąć nie mógł. Doszedł jeszcze do niego hetman Ogiński i trącając palcem w posiniały nochal, mówił ze zjadliwą czułością:
- Widzicie tego wieprza! Kałdun ma jak cielna krowa, a kluk siny jak moczymorda w beczce z okowitą wymoczony. - Wytopimy z hultaja parę antałków łoju – dodał Sapieha. Piechocińcom naszym damy do nóg smarowania zamiast psiego. - No, mości Koryto, szykuj się na pieczyste bratku – zgrzytał złowrogo okrutny Botwina. - Niedobrze... - pomyślał pan Koryciński. - Będzie mi gorąco. Panno Święta Brdowska, Izbicka i Częstochowska zmiłujcie się wszystkie trzy razem nade mną nieszczęsnym, bo jedna tu chyba nie poradzi... Azali już naprawdę po mnie!? Potem umilkł, oczy przymknął i Boga przepraszał za wszystkie przewiny. Błagał też, aby za krew własną i cudzą w obronie krzyża przelaną, męki były krótkie, a śmierć szybka. - Tylko poczekaj na nas ze sprawianiem - upominał Botwinę hetman Sapieha. - On musi długo czuć swoje zdychanie. - Tak jest – podpowiadał hetman Ogiński. - A my teraz na ucztę, mości panowie. Potem dopiero z kielichami odwiedzimy waszmość pana Korycińskiego z Koryt Krowich... - Zaprosimy wieprza na pieczyste, z niego samego. – rechotał hetman wielki Sapieha i dodawał jadowicie: - I co karmny knurze rozpłodowy, będziesz jeszcze ubliżał Litwie!? - Jam też z Litwy - wycedził przez zaciśnięte zęby - szukając ostatniego ratunku. - Z powiatu oszmiańskiego... - Toś się jeszcze bardziej pogrążył, boś renegat i odszczepieniec. Litwin, a koroniarzom zaprzedany. - odpowiedział mu szyderczo Botwina. - A waszmość, poruczniku Reginis proszę z nami - rzekł hetman Sapieha i objął młodego rycerza ramieniem niemal po ojcowsku. - Gdzież to się, synu wybierasz i gościnę naszą serdeczną porzucasz!? - Nie porzucam, wasza hetmańska mość, a wręcz przeciwnie, do służby stałej chcę wstąpić. Teraz tylko o permisję na dwie niedziele proszę, by sprawy rodzinne uładzić, zdobycz rodzicom odwieźć i wrócić pod znak chorągiewką lekkiego znaku wodzić. - Znajdzie się chorągiewka i szarża rotmistrzowska. A permisję dostaniesz, choćby za to, że prosisz nie będąc jeszcze w służbie. To ci się chwali. U mnie serce na dłoni, jeśliś szczery i przyjazny Sapiehom! Ukochałem cię bracie, jak własnego syna. Możesz jechać, ale jeszcze kilka dni zostań z nami dla większej ochoty i uciechy, jaką ze sprawiania tego knura mieć dzisiaj będziemy. - I brankę nam swoją wreszcie pokażesz, bo zdrowsza już pewnie po chorobie - dodał hetman Ogiński. - A my okrutnie ciekawi gładkości tego mahometańskiego rarytetu, wezyrowi sprzed nosa sprzątniętego. - Wedle rozkazu! - służbiście odpowiedział Reginis, znów wojskowym
obyczajem kłaniając się energicznym skinieniem głowy i natychmiast wyszedł z komnaty. - - -
Rozdział 17
Wynoszony z sali pan Koryciński pojękiwał z cicha, ale w umyśle swoim konotował odruchowo rozmowy i widziane obrazy. Niewiele miał na to czasu, bo wnet znalazł się w obszernej i ciemnej stodole. Wielkie jej pomieszczenie wykorzystane zostało przez litewskie wojsko na stajnię dla koni i noclegowisko wojska. Na grubo wysłanej słomą glinianej polepie urządzili sobie legowiska żołnierze chorągwi wołoskich, w większości po odbytych podjazdach. Udręczonego kuriera królewskiego przywiązano poziomo, plecami w dół, a brzuchem w górę do grubego dyszla, wielokrotnie okręcając całe jego ciało postronkiem. Ręce miał uwiązane ponad luźno zwisającą w dół głową. Z niemałym trudem uniesiono jego grube ciało na cztery łokcie od polepy i wraz z dyszlem podwieszono u belki stropowej. Wszystko to działo się pod komendą rotmistrza Botwiny i w asyście ciekawskich, którzy nie szczędzili rad i dokuczali nieszczęśnikowi poszturchując go kopiąc i plując na niego. W tym strasznym położeniu pan Bonifacy tylko z kuglarskiego nawyku zauważył, że krępujące go postronki były tak mocne, że ani mowy o zerwaniu. A choćby i je zerwał, to co z tego? Jak się wydostanie z tłumu żołnierstwa i wielkiego obozu litewskiego? Poczuł, że to już ostateczny kres jego żywota. Z takiej matni nawet sam lucyper by się nie wydostał... Wreszcie zawisł pod usztywniającym go dyszlem w arcy-niewygodnej pozycji. Z jego opasłego, ciężkiego ciała uczyniono coś w rodzaju ogrodowej huśtawki, mogącej się kołysać na boki. Toteż wołoska gawiedź zaraz rozkołysała go tak mocno, że bujał się na obie strony niemal po sam strop. Bał się, aby w takich momentach lina nie pękła, bo spadając z wysokości jak grucha, zabiłby się niewątpliwie... - A może tak właśnie byłoby najlepiej... - pomyślał.
Nie mógł jednak spokojnie tego dylematu rozważyć, bo wciąż zbiegali się ciekawscy, by obejrzeć karmnego wieprza-Lacha z Korony i naigrywać się z niego okrutnie. Do gęby lali mu gorzałkę, choć nią się krztusił, parskał i charkotał. Łaskotali w czułe miejsca, aż się jak piskorz skręcał; za wąsy i nędzne resztki siwej czuprynę targali bez miłosierdzia. Co chwila głośniejszy wybuch żołnierskiego rechotu świadczył, że ktoś wynalazł jakąś nową, jeszcze perfidniejszą torturę. Każdy się chciał czymś popisać i okrutne te udręki trwały bez końca. Rotmistrz Botwina wreszcie, uznając, że wojsko miało dość uciechy ze spaśnym koroniarzem, przerwał zabawę i zakazał jeńca tykać, aż do swego powrotu. Sam udał się do hetmanów uwiadomić ich, że pojmany zdrajca kruszeje pod belką w stodole. Przy panu Bonifacym pozostało trzech strażników, by go pilnować jak oka w głowie. - Pod gardłem czuwać mi tu, aby mu włos z głowy nie spadł - rozkazał Botwina, odchodząc. - Nikogo doń nie dopuszczać! Syci uciechy żołnierze i pachołkowie pokładli się na słomie i wkrótce posnęli. Trzej wyznaczeni wartownicy najpierw stali, wartując czas jakiś przy wiszącym nieszczęśniku, ale potem - zamknąwszy wrota stodoły - porozwalali się wygodnie na wojłokach blisko skazańca i podrzemując, rozmawiali z cicha. * Udręczony, ale wciąż jeszcze żywy pan Bonifacy, teraz dopiero mógł zastanowić się nad swoją sytuacją. Wisiał oto między niebem a ziemią niczym wynoszony z lasu upolowany odyniec, którego zaraz będą patroszyć, ze skóry łupić i piec na ogniu... Leżąc jakby w grubej sieci ani drgnąć nie mógł, co mu bardzo utrudniało oddychanie. Głowa zwisała luźno i ciążyła tak, że chwilami nie mógł jej nawet dźwignąć. Popchnięty na odchodne przez jakiegoś pachołka, kołysał się długo, coraz krótszymi wahnięciami. W nikłym świetle oliwnego kaganka oglądał ścianę za jego głową, jakby postawioną do góry nogami. Zresztą, dla niego teraz cały świat stanął na głowie. - Azalim może już na Antypodach?.. – przemknęło mu przez skołataną głowę. - Czemuż ja głupi się tam wcześniej nie udałem? - pożałował. – Nie chciało mi się na Antypody, to teraz Antypody przyszły do mnie. - Byłby się ironiczne roześmiał, gdyby sytuacja nie zachęcała do śmiechu. - No, tom się ładnie spisał - pomyślał o sobie krytycznie. - Króla nie wspomogłem, hetmanów poobrażałem, ludzi swoich wygubiłem, bo ich tam pewnie kazano powiesić. Ja sam też wiszę, jak ten wypatroszony odyniec. Bij mnie, kto sprawiedliwy! W gębę mi napluć i w świńskim łajnie wytarzać. Jak sobie
pochlają diabelskie boćwinki, gotowe rzeczywiście przypiec mnie na ogniu. A bardzo tego nie lubię, zwłaszcza o suchym pysku. Bom też i nie zwyczajny. Ale jakżem miał faktycznie przywyknąć, kiedy mnie jeszcze nigdy nie patroszono ani nie przypiekano… Mimo rozpaczliwego położenia zaobserwował, jako biegły znawca wszelkich węzłów i postronków, że przeguby dłoni ma niezbyt mocno zaciśnięte i krew w dłoniach krążyła swobodnie. Idąc za tą myślą dostrzegł, że węzły wiązane są dość niechlujne, jednak na tyle mocno, że nie do zerwania. - Też mi wielce zbawienna rada królewska: - wspominał instrukcje Króla Jegomości - “Bądź czujny i ostrożny mój Koryciński”... Ale właź prosto do paszczy litewskiego smoka... Święty Jonasz, w paszczęce wieloryba więcej miał szans, że wyjdzie z cuchnących bebechów cało i właściwą stroną. Nic, tylko mnie jak wieprza sprawią, a skórę na bęben przerobią. I począł szeptać litanię do Serca Jezusowego, w której prosił o darowanie mu grzechów, tudzież szybką śmierć bez męczarni. Ślubował też raczej bezsensownie, czystość zachować do końca dni swoich. W ogóle już nigdy z białogłowymi się nie zadawać, gdyż wszystkie nieszczęścia świata są przez nie powodowane. Jeśli sama niewiasta cię nie zdradzi, to najlepszy przyjaciel przez nią cię zdradzi. Albo inna hołota, na wdzięki niewieście łasa. Strażnicy litewscy, choć powinni stać przy więźniu z bronią gotową do użycia wiedząc, że panowie hetmani, jak co wieczór hulać będą do późna, porozwalali się wygodnie na słomie tuż obok wiszącego jeńca i pociągali z manierek. Opowiadali sobie dla rozrywki, jakby oni sprawiali pana Bonifacego. A ten słuchał tego z coraz większą trwogą i aż mu skóra cierpła na grzbiecie. Jednak - o dziwo – miast się załamać, zaczął gorączkowo umysłem pracować, jakby się mimo wszystko, na przekór okrutnikom, wydostać z tej obierzy. - Ja bym tego lackiego pokurcza najpierw ze skóry obłupił - marzył jeden ze strażników. - Potem wykastrował. Ślepia zezowate powypalał, ozór wredny uciął, łeb łysiejący do reszty ogolił, w dziegciu wymoczył i pierzem obsypał... - Ale jak tu się uwolnić? - dumał pan Bonifacy - gdy wisisz między niebem, a ziemią i jedno, co możesz robić, to głowę unosić do poziomu, bo co chwila bezwładnie zwisa. - Tak jest! Najpierw wykastrować... - potwierdzał drugi strażnik - ale nie przez wycięcie przyrodzenia, a przez wyrwanie z korzeniami. Potem dopiero drzeć pasy i solić żywe mięcho grubasa. Kwaczem okopcić, aby jak diabeł wyglądał... - Żeby chociaż jakaś podpora była pod głową, aby można na świat normalniej spojrzeć, a przez to sprawniej kalkulować. - Myślał pan Bonifacy. Żeby chociaż nogami się o coś wesprzeć. - Wy nie macie pojęcia o należytym sprawianiu Lacha - przelicytował kamratów trzeci strażnik. - Wykastrować go trzeba tak, czy siak. Rozpalonymi
w szczypcami urwać to, co mu pod bebechem dynda. Ze skóry obłupić, a potem w dziegciu zanurzyć. W pierzu wytarzać i przez cały obóz pognać batogami na czworakach, do spółki z jakąś prośną maciorą... I tak się pięknie zabawiali, a pan Koryciński z każdą chwilą tracił ochotę do walki o życie. Z różnokolorowych oczu nieszczęśnika popłynęły, wielkie jak grochy łzy serdeczne. Nagle drgnął, bo strażnicy zaczęli coś mówić o brance, którą porucznik Reginis konwojuje. Tego słuchał pilnie, bo zapewne chodziło o jego ukochaną, wydartą śmierci córuchnę Sławę. - Powiadali, że Kara Mustafa zanim uciekł - mówił jeden ze strażników, wcale nie kryjąc się wiadomością przed panem Korycińskim - rozkazał ją rzezańcom ściąć, aby się zwycięskim Lachom nie dostała. Ale ci ją odbili i porwali. - Pewnie dla Króla jegomości – dodał drugi - bo tak ci jest piękna, że ją w zamknięciu trzymają, aby nie oślepiała... - Ech, pohulałbym z taką! - zapalił się trzeci ze strażników. - Oczy sobie czarną szmatą obwiązał i po omacku, ręcznie obmacał jej gładkości i wypukłości... A potem zrobił to, co Litwini zawsze z porwanymi Laszkami robili. - Podobno ona Laszka była w dziecięctwie przez Tatarów na Czarnym Szlaku porwana i w Stambule wezyrowi sprzedana, za tyle złota, ile sama ważyła. A na imię jej podobno - Sława... Pan Koryciński aż w więzach zadygotał. Już nie rozważał, skąd strażnicy mogli tyle wiedzieć o brance Sławie. Pewnie od Reginisowej służby, kiedy sobie popili. Groza zjeżyła resztki włosów na głowie Bonifacego i wściekłość zalała serce. - Córuchna moja znowu w niewoli. Na darmo żem ją ratował i krew przelewał - szeptał. - Do fizycznego cierpienia, jakie znosił, doszło duchowe, bardziej dolegliwe niż wszystkie inne. Lecz znów o dziwo, to właśnie co powinno pognębić go ostatecznie – dodało energii i woli życia. Postanowił działać. na przekór Litwinom i wszystkim diabłom. Przecież jeszcze żyje, więc chociaż związany i pilnowany, będzie walczył. Najpierw sam się uwolni, potem pannę uratuje i zemstę na sprawcach jej niedoli wywrze, jakiej świat nie widział. Jemu już na pewno pomysłowości w stosowaniu udręki nie zabraknie. Czekajcie bezczelni botwinkowie i zdradzieccy pętelkarze. Poznacie wy jeszcze Bonifacego Korycińskiego herbu „Dziobogon” z Koryt Wielkich! Niech się tylko z tych pęt uwolnię... - Albo mi łeb pęknie, albo coś wymyślę - przyrzekł sobie. Jednak łatwo powiedzieć i postanowić, trudniej zrealizować. Zwłaszcza w tak rozpaczliwej sytuacji bez wyjścia... *
Pan Koryciński domyślił się, że pomiędzy żołnierstwem litewskim rozniosły się wieści o przecudnej, odbitej wezyrowi brance - Laszce Sławie. Nie wiedział jednak, że już jej w obozie nie było. Wierny wachmistrz Worona z kapralem Śmiechem i kilkoma oddanymi dragonami przed dwoma dniami wywiózł ją potajemnie w góry. I nikt z Litwinów, krom Reginisa wiedzieć o tym nie mógł. On zaś, miast prawdziwej branki, trzymał w taborowym wozie nadobną Słowaczkę, ubraną w tureckie szatki i ozdoby, aby w razie czego hetmanom jako brankę Sławę pokazać. Ryzykował ogromnie, ale liczył na to, że za dwie garści złotych dukatów dziewczyna dobrze odegra rolę słabującej panny przed ciekawskimi hetmanami. I był już spokojny. Mógł jeszcze parę dni hetmanów chorobą i słabością dziewki zwodzić, na ucztach pijąc i o bitwie opowiadać. - Żebym łyknął chociaż kropelkę gorzałki - pomyślał pan Koryciński. Od razu by mi się jakiś fortel w rozumie wzbudził. Ale cóż tak spętany powrozami i sponiewierany człowiek, wiszący między niebem a ziemią, może sprytnego wymyślić? Nawet ów sławny na całą Rzeczypospolitą i daleko aż na Ukrainie, Dzikich Polach i Krymie; ba - nawet w Carogrodzie, Galancie i Stambule - genialny pan Onufry Jan Zagłoba byłby tu bezradny. Z braku szans ocalenia załamałby się i biernie poddał losowi. Pan Bonifacy, choć osobiście nie znał pana Onufrego, czego bardzo żałował, to jednak wiele słyszał o tym rycerskim wzorze cnót wszelakich. I jeśli ów nie był pierwszym szermierzem, bo go zapewne pan pułkownik Michał Wołodyjowski w szabli przewyższał, to niewątpliwie był największym arcymistrzem wojennego fortelu. Zasłynął był onegdaj w rycerskim świecie, uwalniając się samodzielnie z „w kij” związania do własnej szabli. Jeszcze narżnął gromadę Bohunowych kozaków jakbaranów ... Głośna to była sprawa w kraju i szeroko komentowana między żołnierstwem. Onże to nie tylko się uwolnił i okrutnie pogromił nieprzyjaciół, a swego prześladowcę w pojedynku na języki splantował tak okrutnie, że ten w samych hajdawerach i koszulinie oklep uciekał gdzie pieprz rośnie... - Ciekawym wielce, co by na moim miejscu uczynił pan Zagłoba - dumał pan Koryciński. - Jaki fortel by zastosował, gdyby tak wisiał pilnowany przez trzech drabów litewskich. Choć to boćwinkarze, ale każdy szablę ma przy boku i spisy pod ścianą w zasięgu ręki. Poza tym wszędzie dookoła mnóstwo innych, choć śpiących wojaków, a każdy jak rzeźnik... Pan Onufry Zagłoba leżąc w chlewiku, mógł się na swoim grzbiecie sam rozkołysać i szablę spod kolan wysupłać. Żadne oczy go w mroku chlewa nie śledziły, czujne na każdy dźwięk i podejrzany ruch. W jego zaś sytuacji na nic taki sposób wydobycia się z ciężkiej opresji. Tu trzeba zupełnie innego sposobu. Ale
jakiego!? Czy w ogóle taki sposób istnieć może. Chyba jedynie cud boski! - Azali znowu już po mnie… Święci Aniołowie, Jezusie Chrystusie i Ty Łagodna Panienko Niebieska, Królowo Anielska, Wieżo z Kości Słoniowej, Krynico Mądrości, Gwiazdo Zaranna, Arko Przymierza, Ostatnia Nadziejo wszystkich do drąga przywiązanych i u powały miedzy niebem a ziemią zawieszonych; na śmierć skazanych - zmiłujcie się nade mną grzesznym!!! Sam nie wiedział kiedy mu się taka piękna modlitwa ułożyła. Ale raz rozpocząwszy kontynuował ją gorliwie i z wielką ufnością: - Także i wy wszyscy święci razem wzięci, z Bonifacym, patronem moim na czele, wspomóżcie mnie biednego. Nie opuszczajcie w tak ciężkich terminach. Ślubuję, że odtąd ani kropli wina ni miodu do gęby nie wezmę póki życia. I czystość absolutną ślubuję, po kres dni swoich. Właśnie w momencie, kiedy ślubował czystość aż po kres żywota, poczuł jakby lekkie rozluźnienie przy dłoniach. Nic jednak po sobie nie dał poznać, ale to go od razu natchnęło zbawczą myślą. Miał w mankietach swoich rękawów dwa maleńkie ostrza potrzebne do kuglarskich sztuczek, którymi potrafił świetnie operować. Odetchnął kilkakrotnie głębiej, aby energii nabrać i sprawność palcom przywrócić, przy tym przyglądał się uważnie wszystkim więzom jakie dostrzec zdołał. Gmerając po omacku palcami porozluźniał nieco więzy na przegubach dłoni. Jeszcze chwila, a ręce może mieć wolne. Musiał jednak pilnie się strzec i nie wykonywać gwałtownych ruchów, by nie zwrócić uwagi strażników. Zaobserwował też wcześniej, że lina - która z obu końców wiąże drąg i stanowiąc jedyną podwieź tej osobliwej huśtawki - jest w jednym kawałku. Gdyby ją przeciąć, od razu spadłby na słomę. Tylko co by mu to dało!? Zaraz by go trzej petyhorcy stłamsili, nim by jeden krok ku wrotom uczynił... Lecz gdyby tak grzmotnąć całym ciężarem ciała jednocześnie na trzech strażników leżących pod nim... Może by chociaż jednego skutecznie uszkodził, a z dwoma już łatwiej niż z trzema. A może uda się unieszkodliwić dwóch, to z jednym - prawie żadna robota. Zwłaszcza, że będzie zaskoczony… - Boże miłosierny, byleby tylko obie ręce uwolnić... Opuścił głowę i lustrował wiązania rąk. Były w cieniu, bo mizerny ogarek ich nie oświetlał. Teraz już poczynał sobie śmielej, choć nadal bardzo ostrożnie. Jego wygimnastykowane kuglarskimi sztuczkami i codziennymi masażami królewskiego karkudłonie, po zręcznej manipulacji uwolniły się z więzów... - Chryste Panie - pomyślał - to chyba cud prawdziwy! Ale do wrót stodoły jeszcze droga daleka. Trzeba teraz ostrożnie wydobyć z mankietu jedno ostrze i popróbować nim twardość liny i nawet ją lekko naciąć. Ale jak potem samemu odpowiednio rozkołysać własne ciało, aby spadając dosięgło jednocześnie trzech pilnujących go strażników, rozwalonych na słomie nie
dokładnie pod nim, lecz o krok dalej. Sam tego na pewno nie dokona. To strażnicy musieliby go rozbujać, aby osiągnął w powietrzu najwyższą pozycję nad nimi i wtedy się odciąć, aby upaść z wysoka całym ciężarem. Ponieważ leżeli obok siebie - poprzecznie do ułożenia jego ciała, mógłby porazić ich swoim ciężkim tułowiem i nogami... To doprawdy jedyna i ostatnia szansa… Niedaleko pobrzmiewała jazgotliwa muzyka i głośny rozgwar uczty hetmańskiej. W stodole chrobotały i tłukły kopytami konie. Chrapali śpiący pod ścianami żołnierze. Może nikt odgłosu upadku nie usłyszy. Ale co tam się zastanawiać, kiedy to jedyny sposób ocalenia. Gdyby nawet usłyszeli, to może w zamieszaniu szybko zabiją... Porozwalani w swobodnych pozach trzej uzbrojeni strażnicy niczego się nie domyślali. Nawet do głów im nie przychodziło, aby ktokolwiek w takiej sytuacji próbował uwolnić się z więzów. Jeden z petyhorców miał nogę podkurczoną, a drugą - założoną na kolano i kiwał nią swobodnie - jakby “diabła huśtał”. To strażnicy właśnie mogą ze swoich pozycji silnymi kopniakami odpowiednio mocno go rozkołysać – pomyślał pan Bonifacy. Trzeba ich tylko sprowokować. A potem, w najwyższym wychyleniu, jednym szybkim cięciem chlasnąć ostrzem po linie. - Panie Boże wspomagaj mnie... - szepnął sam do siebie. Potem chrząknął, syknął, szarpnął się nieco w uwięzi, aby zwrócić na siebie uwagę strażników. Kiedy spojrzeli, wtedy cichutko i z udawanym jękiem zapytał : - A czy mogę panów waszmościów Litwinów, o coś poprosić? - A proś spaśny wieprzu, póki ci jeszcze ozora pan hetman wyrwać nie kazał - rzekł ten, który kiwał swobodnie nogą. - Wszystkiego żądaj czego chcesz, a będzie ci dane. - Coś mi wlazło pod prawy bok od waszej strony - wyjaśniał aż nazbyt dokładnie pan Koryciński - i tak okrutnie mnie swędzi, że strzymać nie mogę. - To popuść w swoje koroniarskie gacie! - zarechotał leżący obok. - Szturnij mnie łaskawie który z jegomościów nogą w bok, tak trochę bliżej pachy. Byle nie za słabo... - Aaa, to możem dla pana koroniarza uczynić... - zapewnił kiwający nogą strażnik. I od razu, jakby od niechcenia kopnął pana Bonifacego podeszwą stopy w bok tak mocno, aż się jego ciało rozbujało jak ogrodowa huśtawka... Dzielny pan Koryciński przypuszczał trafnie, że wszyscy trzej, chcąc mu dokuczyć na jego własną prośbę, będą go kopniakami huśtać aż pod dach stodoły. Napiął więc szybko wszystkie mięśnie, bo właśnie zaczęli go rytmicznie kopać. Raz jeden, raz drugi, raz trzeci, a potem wszyscy trzej jednocześnie. Odczuwając widocznie sporą uciechę, ręce sobie pod głowy podłożyli i tak leżąc na wznak, popisywali się kto swoim kopniakiem wyżej pana Bonifacego w powietrze pośle. I huśtawka, tak jak pan Koryciński przewidywał, kołysała się coraz wyżej,unosząc
go ponad leżących petyhorcow. Za każdym kopniakiem pojękiwał rozgłośnie, a rozbawieni Litwini coraz bardziej zanosili się od śmiechu. Ale nie długo się tak zabawiali... Kiedy pan Bonifacy ocenił, że za kolejnym bujnięciem uzyskał wystarczającą wysokość, będąc nad brzuchami chichoczących Litwinów - przeciął linę do końca i runął w dół jak podłużny, ciężki tobół. * W momencie upadku na ciała strażników, rozległo się potrójne beknięcie, jak po najobfitszym jedzeniu. To beknęli rozgłośnie petyhorcy, miażdżeni kadłubem pana Bonifacego. Nie wszystko jednak poszło tak, jak pan Bonifacy chciał, ale na tyle skutecznie, że dwóch od razu rzygnęło krwią z pogniecionych trzewi. Środkowemu strażnikowi, na którego spadł pośladkami, aż ślepia z orbit wyszły, a jucha rzuciła się nawet uszami. Drugi – przygnieciony plecami i barkami od razu puścił z beknięciem ostatnią parę. Tylko trzeci z żołnierzy, uderzony nogami, zatajony tylko został. Tak samo zresztą jak i sam pan Koryciński, którego od upadku aż zamgliło. Na tyle jednak przytomności zachował, że uwolniwszy szybko ręce z reszty powrozów, zacisnął swe żelazne dłonie na szyi trzeciego i błyskawicznie go zdusił. Potem znieruchomiał i rozejrzał się po ogromnej stodole, ale niczego podejrzanego nie zauważył. Nikt ze śpiących żołnierzy się nie zbudził, żaden koń nie przestraszył odgłosem upadku. Dzielny kurier królewski był wolny... * - Wolnym jest... - wyszeptał pan Bonifacy, ledwo w cud ten wierząc. - Och, dzięki ci Wielki Panie Boże! Wolnym jest! - powtórzył jak w natchnieniu i namacawszy porzucony bukłak jednego z żołnierzy litewskich, z którego bulgotliwie wypływała gorzałka, przytknął go do ust i pił łapczywie. Choć się boćwinkarzami brzydził, dorżnął zawartość do końca. - Wolnym jest... - powtórzył po raz trzeci z ciężkim westchnieniem ogromnej ulgi, jakby się wielce napracował. W pierwszym odruchu zwycięstwa poczuł się tak pewny siebie, że chciał nawet poczekać na powrót swego oprawcy - rotmistrza Botwiny, by zemstę natychmiast wywrzeć. Tak, jak uczynił pod Częstochową pan Andrzej Kmicic na rotmistrzu Kuklinowskim. Po namyśle jednak zrezygnował. Gdyby Botwina wrócił
sam, to wtedy w progu szablą by go przebił, flaki z kałduna wypuścił, a potem - nie czekając nawet aż zdechnie, podrałował w noc. Ale jeśli powróci ze swoimi siepaczami, może nawet z hetmanami i całą ich liczną świtą… Dopiero zaczęliby na nowo swoją perfidną zabawę z bezbronnym. - Dam ja wam lepszą zabawę... - zachichotał i wybrawszy osiodłanego konia, wyprowadził go cicho poza wrota. - Swoich uśmierconych petyhorców sobie przypiekajcie boćwinkarze... Nie widząc nigdzie czuwającej straży, zabrał złożone pod ścianą, jego własne, to znaczy - od Kamedułów krakowskich pożyczone dwa pistolce i szablę z pasem, które na pewno boćwinkowie chcieli sobie przywłaszczyć. Wcisnął na głowę jakiś plączący się pod nogami dziurawy kapelusz rajtarski, by nie świecić po nocy swą łysą glacą, a potem cichcem wdrapał się na siodło wyprowadzonego rumaka jednego ze strażnikow. Pomyślał, czy by stodoły nie podpalić, a kiedy rozgorzeje, wykorzystać zamieszanie do skuteczniejszej ucieczki. Wybrał jednak przezornie ciche wtopienie się w noc i oddalenie od przeklętego miejsca. I tak też uczynił, starając się przenikać oczyma mrok, aby nie natknąć się na straże. Widocznie jednak oddziały panów hetmanów litewskich, tak były pewne siebie w bezbronnej Słowacji, że nie strzegli się prawie wcale. Długo jeszcze dobiegały do uciekiniera hałasy pijackiej ochoty litewskich wodzów. Pijani w sztok, zbierali się akurat rozrechotaną grupą, aby zabawić się z wiszącym w stodole Lachem, jako karmnym knurem czekającym na rożen. Ciekawi byli czy już skruszał, czy o litość błagał będzie... Kiedy całą rozbawioną gromadą weszli do wnętrza stodoły i przy świetle kaganków ujrzeli pomordowanych strażników i ani śladu pana Korycińskiego, zdumienie ich nie miało granic. Wściekłość podniosła pijanym hetmanom włosy na głowach. Gwałtownie wytrzeźwiawszy zaczęli ryczeć, pieklić się i alarmy wszczynać... - Bies! Czart!! Diabeł, czy sam Lucyper mu pomagał?!!! – wył hetman Sapieha. - Botwina, gardłem za to odpowiesz! - Nie mogło inaczej być, tylko z diabłem spółka!! Szukać go!!! Szukać, pogonie rozsyłać - wtórował Sapieże hetman Ogiński. - Zdrada!!! To niemożliwe, aby bez zdrady i pomocy sam się wyrwał i trzech ludzi zdusił niczym smok jakiś! Wnet cały obóz litewski stanął w param i chaotyczna, lecz bezskuteczna gonitwa za zbiegiem trwała aż do świtu. I jeszcze przez cały następny dzień. Ale pan Koryciński już był daleko. Gdzieś w przepastnych chaszczach, puściwszy spętanego konia na paszę, ukrył się w głębokim wykrocie. Zawalony gałęziami i kupą liści zasypiał zmordowany jak jeszcze nigdy w życiu. I jak nigdy w życiu szczęśliwy... Nie wiedział gdzie jest, co dalej czynić i dokąd się udać. Bolały go wszystkie kości, powykręcane stawy i nadwyrężone mięśnie, ale czuł rozpierającą dumę z samego siebie.
- Sam starożytny Ulisses, ani sławny Onufry Zagłoba nie wydobyli by się z takiej obierzy. Chyba, działając wespół ze mną. Oto, czegom był, nie chwalący się, dokonał... - - -
Rozdział 18
W piękny i pogodny czwartek, dnia siódmego października chrześcijańskie wojska sprzymierzonych maszerowały od rana tak spokojnie, jakby na niedzielne polowanie. Prowadził je w silnej szpicy, strażnik koronny Stefan Będziński. Z trzema swoimi lekkimi chorągwiami i czterema rotami dragonów królewskich, które stanowiły czołówkę straży przedniej całej armii. Mieli iść ostrożnie i czujnie pilnować się w pagórkowatym terenie. Na pół mili przed Parkanami zatrzymać się i zbadać patrolami tamtejsze okolice. Wraz z nim szedł stanowniczy koronny, pan Jan Franciszek Charczewski z szachownicą, bo miał królewski ordonans zatoczyć na noc obóz pod Parkanami. Miejsce tam było dobre, wybitnie obronne w widłach Wielkiego Dunaju i bagiennej rzeczki Hron. Zamierzano dotrzeć tam głównymi siłami jeszcze za dnia. * Parkany, średniej wielkości forteca turecka, obsadzona liczną załogą i wieloma działami, dobrze zabezpieczona rowami i palisadami, stanowiła pewne zagrożenie na szlaku pochodu wojsk chrześcijańskich. Była jednak przeznaczona do zablokowania i ewentualnego zdobycia z marszu. Znacznie groźniejsza była znajdująca się po drugiej stronie Dunaju potężna twierdza turecka - Eszterghom, ostoja potęgi otomańskiej w tej prowincji. To ona stanowiła główny cel armii
sprzymierzonych. Na trasie przemarszu wojsk nie przewidywano żadnej aktywności oddziałów tureckich, które jeszcze nie zebrały się po wiedeńskim pogromie. Co prawda z doniesień Natana Tyńca wynikało, że rozpoczęto budowę mostu pod Parkanami, dla przerzucenia sił do obrony forteczki w polu. Także dla połączenia się z Wołoszą, Kurucami i Tatarami operującymi po tej stronie Dunaju. Jednak niewielkie to miało w tej chwili znaczenie, bo most mógł być łatwo przechwycony silnym wypadem sprzymierzonych, albo spalony spławnymi barkami z ogniami na pokładach. Za to teren aż do Parkanów był wolny od nieprzyjaciela, co sprawdzono głębokimi podjazdami Ruszczyca, Paszki i Szponarskiego. Ze swego rozpoznania przywiedli jedenastu języków. Ci, choć w różnych miejscach chwyceni, o żadnych większych siłach tureckich nie zeznawali. Tuż za szpicą strażnika Bidzińskiego maszerowała główna siła straży przedniej, pod wodzą hetmana Jabłonowskiego. Stanowiło ją trzy chorągwie husarskie, drugi pułk dragonii królewskiej i wzmocniona rota trzeciego pułku dragonów królewicza Jakuba. Dowodził nią porucznik Żwirski, który już całkowicie do zdrowia i sprawności powrócił. Były także trzy lekkie chorągwie do penetracji nierozpoznanych dokładnie boków trasy przemarszu. Za tymi siłami dopiero, w odległości pół mili, szła reszta polskiej konnicy ciężkiej, lekkiej, dragonów, piechoty i artylerii. Za nimi maszerowały silne kontyngenty wojsk cesarskich i niemieckich, pod wodzą Księcia Karola Lotaryńskiego, generała Starhemberga, księcia Emanuela oraz innych dowódców. Pochód zamykała masa wozów taborowych. * W tychże taborach, wzorem pana Korycińskiego, wojenną podróż wygodnie odbywało sporo szlachty spod towarzyskich znaków. Czas spędzali na rozmowach przy gąsiorach lub baryłkach silniejszych napitków, sadowiąc się po kilkoro w jednym wozie dla weselszej kompanii. Wielu też było rzeczywiście chorych, złamanych trudami wojennymi, ale niemało pilnujących zdobyczy i unikających służby. Ci pod swoje znaki wysyłali roztropniejszych pachołków. Skutkiem folgowania dyscyplinie po wiedeńskiej bitwie wielu z rycerskiego towarzystwa nabierało manier pospolitego ruszenia. Miast wykonywać bez zwłoki rozkazy dowódców, do sejmikowania się brali, na boki rozglądali, o cofaniu zamyślali. Wielu nawet otwarcie mówiło o tym, że marsz na Węgry jest zupełnie niepotrzebny i zgubą dla wielu szlachty może się okazać. Najlepiej było wracać do kraju zaraz po Wiedeńskiej wiktorii. Ale Król, chociaż wiedział o tym, nie reagował, ani nie pobudzał hetmana Jabłonowskiego do sprawdzenia, kto
rzeczywiście choruje, a kto symuluje, leni się czy tchórzy. Miał na takich swoje sekretne sposoby i użyje ich, gdy przyjdzie czas. Cieszyło za to Króla ogromnie, że po ostrych zarządzeniach odnośnie higieny, jakie zainspirował Piętka Redar, choroby się znacznie zmniejszyły. Ale cała żandarmeria i nadworne arkebuzerie musiały dzień za dniem, a nawet w nocy pilnować panów braci, aby do specjalnych dołów kloacznych swoje potrzeby załatwiali, a nie jak dotychczas - byle gdzie. Nawet w bezpośrednim sąsiedztwie namiotów. Niejeden ze szlachty, przepędzany w odpowiednie miejsce, sądami groził, więc mu przypominano, że na wojnie nie w sądach jest jurysdykcja, lecz u Króla i hetmanów. Ale polską szlachtę nie łatwo było przekonać, nawet do czegoś dobrego. Najszybciej choroby zanikały w lekkich chorągwiach, u dragonów i w piechocie, bo przywykli do żelaznej dyscypliny pili według rozkazu tylko wodę przegotowaną z ziołami, a na noc miarkę gorzałki z prochem. Tam w kilka dni dezynterie i biegunki ustały zupełnie. Tak szybkie zahamowanie chorób było dziwem nawet dla doświadczonego Króla Sobieskiego i obu hetmanów. Biegli europejscy doktorzy, znawcy nauk i ksiąg medycznych brali swą wiedzę od Hipokratesa, Galleny i innych. Z polskich zaś od uczonego Miechowity - zwanego polskim Hipokratesem; Od doktora Strusia - lekarza sarmackich władców. Takoż i od wybitnego medyka Oczki - najbieglejszego znawcy “choroby dworskiej”. W armii tureckiej, która inną medyczną manierę stosowała do rannych i chorych, brano wiedzę medyczną z ksiąg Avicenny z bardzo dobrym skutkiem. W polskich i cesarskich wojskach na choroby biegunkowe stosowano węgiel z drzewa palonego, puszczanie krwi, stawianie baniek, spożywanie codzienne miarki gorzałki z prochem strzelniczym. Świetnym remedium na wiele dolegliwości była także driakiew medyczna, mająca aż sześćdziesiąt dobroczynnych ingrediencji. Korzystano także z miejscowych środków, jak jagody dereniowe, piołun, jałowiec, skórki pomarańczowe. Jednak przeciw „powietrzu” nikt nie dysponował skutecznymi metodami, stosując najczęściej okadzenie palonymi ziołami, moczeniem prześcieradeł w occie, by je zarazy pozbawić. Ale nie zawsze to pomagało. Raczej mało kiedy... Redar zaś, gdy doktorzy głowili się jak zlikwidować szalejące epidemie i zarazy z ziemi, z wody, z pokarmu i powietrza, sugerował zapobieganie im przez odpowiednie zachowanie i czystość. A przecie żadnych uczonych ksiąg nie czytał, ani od żadnego z wielkich doktorów nauk medycznych nie pobierał. I - jak sam wyjaśniał - nie wiedział, lecz czuł, że tak czynić należy. *
Tymczasem polska armia wzmacniała się wciąż przybywającymi z kraju zbrojnymi pocztami, jakby nową krwią rycerską. Całość chrześcijańskich sił znów stawała się potężna i zdolna do wykonywania najtrudniejszych działań. Jednak czas na kampanię wojenną był już mocno spóźniony. Tylko patrzeć siąpawic, chłodów i długich, zimnych nocy. A dni tak krótkich, że ledwo dwie, najwyżej trzy mile przejść będzie można za widna. Zadziwiał tylko całkowity brak zainteresowania marszem wielkiej armii chrześcijańskiej ze strony Kara Mustafy, głównodowodzącego siłami tureckimi w Europie. Siedział on jak sparaliżowany w warownej Budzie, przeżywając w strapieniu gorycz wiedeńskiej porażki. Tym cięższej do zniesienia, że miał stolicę cesarską na wyciągnięcie ręki. Jeszcze dzień, jeszcze dwa, najwyżej trzy i szerokie wrota do północnej Europy zostałyby otwarte dla Islamu. Ale przeklęty chrześcijański Lew – Jan III Sobieski pokrzyżował te plany. Teraz z Budy dowodził tak niemrawo, jakby go wcale tam nie było. Jego zastępcą, a właściwie już samodzielnym dowódcą armii polowej, był seraskier Kara Mehmed pasza. Bardzo młody, ale niezwykle utalentowany i już doświadczony wojskowo wierny syn Porty. Nadto głodny krwi giaurów jak żaden mahometanin. Ale jego armia, na piętnaście tysięcy liczona, zbierała się dopiero w okolicy Pesztu. Jak wynikało ze wszystkich szpiegowskich doniesień i relacji pojmanych języków, Kara Mehmed nie miał jeszcze sił na działania zaczepne. Ale jaka była rzeczywista sytuacja po stronie tureckiej, tego nikt z dowództwa chrześcijańskiego nie wiedział. W takich warunkach trzeba było szybko zająć rejon Eszterghomu i za wszelką cenę utrzymać pozycje do ataku. * Król Jan Sobieski ruszając w pochód z samego rana na swym dzielnym Pałaszu, natknął się na maszerujący sprawnie regiment pułkownika Henryka Gintera. Przez jakiś czas jechał po równo z nim, przypominając sobie powiedzenia żołnierzy infanterii, że u Gintera maszeruje nawet ten, kto nie ma nóg. A walczy, choćby mu obie ręce urywało... Pułk akurat śpiewał nową piosenkę, którą ułożył Maciej Śpiewak pospołu z góralskim skrzypkiem Bronkiem Obrokiem. Od wielkiej bitwy trzymali się razem i stale coś podśpiewywali i pitolili: - góral na skrzypkach, a Maciej na pokracznej, ale dźwięcznej flitce, którą sam sobie mozolnie „wyzdajał” z wierzbowej gałązki. Oddział kroczył potężnym czworobokiem, stąpając twardo, według rytmu jaki mały dobosz - Witek Smolak wybijał na wielkim bębnie. Znał on już aż czternaście różnych sposobów marszowego bębnienia, których się sam wyuczył, podsłuchując
bębniarzy w innych regimentach. Ubrany był w ogromny janczarski kaftan sięgający do kolan. Wciąż jeszcze chodził boso, ale marzył, że kiedyś znajdzie małego janczara, którego "sobie zabije" i wymarzone buty z niego zedrze. Innych butów, mimo chłodów nosić nie chciał. Król zorientował się, że piosenka dotyczyła wydarzeń pod Wiedniem. Maciej tym razem nie śpiewał, a przygrywał na swej piszczącej przenikliwie flitce. Z tysiąca piechocińskich gardeł, wydobywał się śpiew tak potężny, że aż skóra cierpła i serce z dumy rosło: Pistolet, bandolet - muszkiet, widły, pika-tyka sak obrzydły, Kabacik rabacik - kuczma pas, przez błoto piechoto dymaj w las. Szabelka, guldynka - zdobycz nasza, podła droga nie przestrasza. Czerwone buciki janczar miał, Z szabelką na gardle, sam mi dał... Pułkownik Ginter po złożeniu Królowi służbistego meldunku, dumny ze swych podwładnych, słuchał z zadowoleniem nowej piosenki. Jego pułk znał ich już kilkanaście i był najbardziej rozśpiewanym oddziałem królewskim. Inne pułki wysyłały do niego zdolniejszych piechurów po nauki i też próbowały śpiewać w marszu. Były nawet takie oddziały, które specjalnie ćwiczyły śpiewanie marszowe. Ale gdzie im tam do śpiewu ginterowców. - Dobry żołnierz to ten, który umie się bić i śpiewać w marszu! - mawiał Ginter. I była w tym wielka wojskowa mądrość. Sam chętnie śpiewał z żołnierzami, choć nie mając dobrego słuchu i głosu, beczał jak zażynany baran. Okrutnie fałszywie, ale za to najgłośniej ze wszystkich. Tyle tylko, że w rytm „pod nogę”... Za przykładem pułkownika Gintera inni dowódcy pułków infanterii zaczęli lepiej dbać o swoich żołnierzy, traktowanych dotąd bardzo surowo. Nie tylko starali się o dobrą broń dla nich, o buty i barwę, o dobre jadło, ale i suchy nocleg pod dachem. Tak samo jak u Gintera za każdym pułkiem ciągnęły zwrotne podwózki z zaopatrzeniem, by głodu czy pragnienia w marszu nie cierpieli; najcięższą broń przewieźć mogli, a nawet przysiąść, gdy któryś z gemajnów zachorował, czy nogi zdarł do imentu. Ginter nie skąpił nikomu rady, bo czuł, że im sprawniejsze będą inne regimenty, tym silniejsza i sprawniejsza będzie cała koronna armia. Po jakimś czasie także setnicy i kaprale
inaczej na zwykłych gemajnów patrzyli i bardziej po ludzku traktowali. Król o tym wiedział i dla Gintera szykował generalską szarżę, ale dopiero w kraju, aby zazdrości podczas kampanii nie wzbudzać. Przy innych awansach i ten zostanie przez rodową szlachtę przełknięty, bo Ginter dopiero niedawno był nobilitowany na szlachcica, gdyż nim z urodzenia nie był. Młodziutki kapral, Maciej Śpiewak, choć go fałszywy ryk pułkownika żgał jak cierń we wrażliwe uszy, nigdy słowem o tym nie wspomniał, ani spojrzeniem dał do zrozumienia. Wolał nawet gdy pułkownik z nimi śpiewał, bo świadczyło to o wyśmienitym humorze dowódcy. Mógł się wtedy wieczorem, za cichą zgodą setniczki Heleny Zdunek, wymknąć do taborów, do swojej młodziutkiej, płowowłosej Jadwisi, którą “Jagódką” nazywał. Od czasu do czasu spędzał ze swoją najukochańszą podwika w ukryciu kilka miłych chwil. Czuwał, aby krzywda jej się nie działa i innych taborytów znajomych zdobyczą przepłacał, aby jej w razie potrzeby pomagali, bo już od kilku miesięcy przy nadziei była. Poród pasowała akurat na Gody. A zwierzywszy się Helenie Zdunek, pomoc od niej miała i dobre słowo. Czasem po służbie Zdunkowa sama zachodziła do Jadwigi Śpiewakowej i tam coś sobie po babsku świergoliły, nawet chichotały i chłopów swoich obszczekiwały. Zwyczajnie, jak to baby... Król, także wrażliwy na wszelkie piękno, słyszał okrutne fałszowanie w głosie pułkownika Gintera, bo ten się specjalnie przed Królem swoim śpiewem popisywał. Ale wysłuchał kolejnej pieśni do końca i łaskawie skinął ręką żołnierstwu w podzięce. Zaraz jednak ruszył galopem na czoło pochodu, by do przedniej straży dołączyć, gdyż się oddalili, że widać ich już nie było. Spragniony biegu Pałasz niósł Króla lekko i płynnie, niczym legendarny Pegaz ze skrzydłami. Głównymi siłami straży przedniej dowodził samodzielnie hetman wielki Jabłonowski, gdyż ciężko chory hetman Sieniawski pozostał na jakiś czas w Preszburku. Król Sobieski dopiero około południa dołączył do hetmana, a w jego orszaku był pan koniuszy Matczyński, pan Atanazy Miączyński - dowódca całego lekkiego korpusu wojsk koronnych. Byli z Królem także inni dowódcy, doradcy oraz oficerowie ochrony i łącznikowi, jak Czerkas, Piekarski, Dyjakowski, Rzecki. Był także w pobliżu niezmordowany piechur - potężny Piętka-Redar ze swoją sulicą, podążający za jadącym obok ojca królewiczem Jakubem. Byli także braciszkowie Wołodyjowscy, a niedaleko porucznik Żwirski z dragonią. Samorzutnie dołączył do królewskiego orszaku wojewoda pomorski Władysław Danhoff z pięknie wymoderowaną chorągwią husarii. Królowi brakowało jednak w spokojnym marszu golibrody Korycińskiego, który na pewno by urozmaicił nudny pochód ciekawą opowieścią, albo ucieszną krotochwilą. Może by nawet sam jakąś przygodę sprowokował, gdyż czepiały się go nieustannie wszystkie złośliwe pechy niewdzięcznego świata. Może opowiedziałby do końca,
co widział w strasznym tureckim piekle, do którego rzekomo wleciał, gdy mu się noga omskła na odwalonym w studni kamieniu... Król, jadąc konno obok hetmana Jabłonowskiego, rozmawiał z nim o problemach armii i planach dalszej wojennej kampanii; o nadziejach, jakie wiąże z przybyciem korpusu Litwy, ciągnącego przez górzystą Słowację. Hetman Jabłonowski szczerze wątpił, aby ktokolwiek zdołał nakłonić litewskich magnatów do połączenia się z koronnymi wojskami. A zwłaszcza dzielenia się sławą i zwycięstwami. Dumni litewscy magnaci woleli działać samodzielnie jako wodzowie, a nie podkomendni polskiego Króla, który jednak liczył, że interesy Rzeczypospolitej Obojga Narodów przeważą i hetmani zdecydują się na wspólne działania. Wtedy całkiem realnym stałoby się ostateczne złamanie potęgi otomańskiej. Czy jednak tak się stanie!? Przed grupą królewską szczwanili konikiem braciszkowie Wołodyjowscy, a za nimi podobne ewolucje usiłował wykonywać królewicz Jakub, na swą powagę komendanta pułku dragonów nie zważając. Mimo wielkiej sprawności, nie mógł nawet w połowie osiągnąć takiej biegłości. Nie mniej jednak już to, co potrafił, stawiało go w rzędzie najwytrawniejszych jeźdźców. Król był ogromnie dumny z dojrzewania swego syna i z radością na niego spoglądał. Podobnie ojcowskim afektem darzył dzielnego porucznika Stanisława Żwirskiego. Ten prawie zupełnie wyleczony z rany, trzymał się w marszu niedaleko, lecz z młokosami żadnych sztuczek konnych nie wyczyniał. Zajmował się wyłącznie czujną służbą przy Królu. Ponieważ hetman Jabłonowski musiał rozstrzygnąć jakieś problemy marszowe swojej grupy ciężkiej konnicy i oddalił się, więc Król, przywołał pana Stanisława. - A co tam, poruczniku? – spytał, gdy ten się zbliżył służbiście wyprostowany oddając honory. - Zdrowie już ci powróciło, jak widzę? - Tak jest, Wasza Królewska Mość. Wszystko dzięki Bogu. - I kochaniu twojemu, które cię do życia pobudza. Tęskno ci, co? Masz li jakie wiadomości od swojej niebogi? Boś listy przecie pisał i wysyłał. - Tak jest, Najjaśniejszy Panie. Już trzy listy napisałem i wysłałem, ale jeszcze na żaden nie dostałem odpowiedzi. Może Wasza Królewska Mość coś wie, jak tam konwojowi Reginisa udało się dotrzeć do Krakowa? - To właśnie chciałem ci powiedzieć, że konwój do Krakowa dotarł, ale bez Reginisa. Tylko z wachmistrzem Woroną... - Bez Reginisa!? - zatrwożył się pan Stanisław. - Jakże to?! - A tak to, że - jak pisze mi Królowa - Naria i pani Zofia są całe, zdrowe i pod jej opieką, ale panna Sława... - Co panna Sława!? Wasza Królewska Mość... - skoczył jak oparzony
młodzik, aż słychać było jak mu z niepokoju serce wali w piersi. - Napadli ich Turcy, odbili!? - Nie denerwuj się tak od razu, mój chłopcze. Spokojnie! To przecież wojna, a nie spacer po ogrodach pałacowych Wilanowa. Burza ich w drodze spotkała. Płachtę dachową z wozu panny Sławy wicher rozerwał i deszczem wnętrze zalał. Panna mocno przemoczona została i się zaziębiła. Ale Reginis ją w dobrej karczmie umieścił i tam zdrowieje. Dla jej bezpieczeństwa został przy niej z dragonami. On jej krzywdy nie da zrobić... - Jemu jedynemu wierzę całkowicie i dlatego skarb swój ze spokojem powierzyłem. Ale mi jednak ogromnie żal, żem sam z nią nie pojechał. Choćby ranny i cierpiący. - To i pojedziesz! - powiedział Król, gotów zmartwionemu żołnierzykowi nieba przychylić, by go w strapieniu pocieszyć. - Dam ci permisję choćby zaraz. Król zataił przed Żwirskim niepokojący szczegół dotyczący panny Sławy, o którym donosiła Królowa. Ten mianowicie, że wachmistrz Worona bez jej woli, zgody i opowiedzy opuścił Kraków z półrotą dragonów i odjechał nie wiadomo dokąd. Wysłany przez kasztelana wawelskiego patrol strażników zamkowych na trasę konwojów nigdzie nie natknął się ani na Woronę, ani Reginisa. Rozpytywani dragoni z ochrony konwoju niewiele mogli powiedzieć, potwierdzali tylko, że w drodze rzeczywiście spotkała ich okrutna nawałnica. Król jednak nie chciał przedwcześnie niepokoić ulubionego żołnierzyka, bo może byłoby to zupełnie niepotrzebne. Ale pamiętał o tym i postanowił wywiadem Natana sprawę najszybciej wyjaśnić. - Jak jeszcze przez kilka dni wiadomości nie będzie - powiedział ośmielony życzliwością Króla porucznik - to się Waszej Królewskiej Mości o permisję pokłonię, ale potem wrócę. Dwie niedziele wystarczą, by do Krakowa dotrzeć i wrócić... - Dostaniesz permisję, ale jeszcze parę dni jakoś strzymaj. Bo widzę, że tak cię to kochanie spiera, aż ledwo dychasz.. - Tak jest, Wasza Królewska Mość, ledwo z tęsknoty dycham. I we śnie ją nieustannie widzę i na jawie... Tak o niej myślę, jakby mnie kto nakręcił - mówił cicho zakochany oficer. - Jak ojcu się przyznaje, że kocham ją tak, jak nikogo nie kochałem. Nawet rodziców swoich, domu i stron rodzinnych. Nie wiedziałem nawet, że tak kochać można. - Znam ci to ja synku, znam... - Czasem, jeszcze tam w seraju, kiedy leżałem poraniony, wydawało mi się, że mnie ten rzezaniec do nieba posłał, bo jakby anioł złocisty mnie pielęgnował, karmił i w bólu pocieszał. Bo też chyba i w niebie nie może być cudowniej. - O to musisz już spytać Korycińskiego, bo on wszędzie był, tylko jeszcze nie zdążył mi opowiedzieć, co widział. Ale nie dziwię się wcale, że ci się za panną
kuczy... Ech, chłopcze drogi, kochanie to wielkie cierpienie, ale bez kochania to jest dopiero niedola. Ty jednak służbą się zajmij, na podjazdy raz i drugi pójdziesz, to i czas ci zleci. Ale zakonotuj sobie to raz na zawsze, że jeśli ci zapisana, a na pewno tak jest, boś jej życie ocalił i krew za nią przelał, więc cię nie minie. Weselisko po powrocie do Krakowa sam ci sprawię, na którym z Królową Małżonką i twoją poślubioną jejmością - panią Sławą Żwirską tańcował będę... - Wierzę w to gorąco, Najjaśniejszy Panie i modlę się codziennie - zapewniał gorączkowo pan Stanisław. - I sił, zdrowia, krwi dla Króla nie poskąpię... - I ja nacierpiałem się dość. Może więcej niż ty. Ale od tego jest kochanie, aby tęsknić i cierpieć. Bez tego to chłopskie, a nie rycerskie kochanie. Ja zaś nie tylko do żony i do dzieci tęsknię okrutnie, ale nawet do tego golibrody Korycińskiego, który już powinien był z misji powrócić, albo jakiś sygnał dać o sobie i o Litwie. Albo tak mu dobrze birbantowi u hetmanów, albo… Jak to u niego - nigdy nic nie wiadomo… - Przyznam się, że i mnie bez pana Bonifacego kuczno. Dziwny to człowiek, ale jakoś taki miły i ciepły, a bliski mi jak starszy brat, albo zgoła ojciec. Choć czasem zgniewa tak, że bym złośliwemu hultajowi zaraz uszy poobcinał... - I mnie tak samo się przydarza z tym hultajem. Ale czy ty wiesz, że on, kilka dni temu sam jeden zdobył, dzierżoną przez Turków silną Favoritę? Wezwał ci załogę do poddania na moje imię i natychmiast mu się janczarowie zdali. Nawet o armistycjum do namysłu nie poprosili, warunków żadnych nie postawili, tylko wyszli broń porzucając. A cesarscy od dwóch niedziel bili w twierdzę z armat i darli się na mury, a ona im się krwawo odejmowała. Rok jeszcze mogli się bronić. Młody Szponarski, który prowadził języków spod Nowych Zamków, był przy tym i tysiąc janczarów z Fawority, wziętych przez Korycińskiego bez jednego strzału, do naszego obozu odkonwojował. Ta Korycińska szelma sama chce całą wojnę wygrać! I nic nam nie zostawi... Muszę swego golibrodę koniecznie zdyscyplinować nim mi dowodzenie wojskami odbierze. - Coś o tej Faworycie słyszałem, alem nie bardzo chciał wierzyć myśląc, że to tylko takie kolorowane fantazje, jak to u pana Bonifacego. Ale skoro Król Jegomość tak mówi, to tym bardziej rozum przechodzi. Kimże jest naprawdę ten człowiek? - Ba, żebym to ja sam wiedział - roześmiał się Król. - Ale tysiąc janczarów przez Szponarskiego przysłał. Fortecę łaskawie cesarskim oddał, bo mówił, że do siodła jej nie przytroczy. Widziałeś kiedy taki gest!? Kim on tam jest, tym jest, grunt, że po naszej stronie. Obiecuje za powrotem wziąć Nowe Zamki. A to twierdza nie do zdobycia. Jednak kto wie... *
Dość daleko za grupą królewską, i jakby zupełnie oddzielnie szła dziwna grupka konnych, którą prowadził ponury jak śmierć, jednooki mnich Zygfryd w habicie i nasuniętym na głowę kapturze, nieustannie modlący się na różańcu, niczym pobożny ksiądz Skopowski. Za mnichem jechało na dobrych koniach sześciu rosłych, sprawnych i silnych wojskowych, choć nie wiadomo jakiego autoramentu, bo ich barwa nijaka była. Ni to wojskowa, ni to służby taborowej. Żandarmeria hetmańska i królewska, nie zaczepiała ich, ani nie kierowała poza szyk wojskowy, bo znano mnicha Zygfryda, że często asystował księżom kapelanom do nabożeństwa. A że miał aż sześciu zbrojnych pachołków do ochrony - widać stać go na to i nic w tym dziwnego w czas wojenny... Dziwniejsze raczej było to, że on sam - choć duchowny, wiezie dobrze zamocowany pod tybinką dalekonośny muszkiet z zamkiem kołowym. Bo przecie duchowni nigdy żadnej broni, ze sobą nie wozili. W żadnych walkach udziału bezpośredniego nie brali. Jedynie krzyż na piersi i wiara była ich obroną. Były jednak oczy, które nieustannie śledziły wszystkie poczynania Zygfryda. Natan Tyniec szybko dowiedział się, iż w grupie brakuje Kuny Mirona, dzielnego szczerbatego żołnierza, który bił się pod Wiedniem, a potem zraniony ciężko chorował. Stary królewski arcy-szpieg swym genialnym umyśle pamiętającym o wszystkim, zakonotował sobie, iż musi wydać polecenie, aby natychmiast sprawdzono, co się z nim dzieje, ale w ferworze wydarzeń, które szybko nastąpiły już nie zdołał. - - -
Rozdział 19
Po kilku godzinach marszu szpica straży przedniej mocno wysforowała się do przodu. Późnym popołudniem dostrzegli za wzgórzami wały i mury fortecy Parkanów. W prawo, za szeroko rozlanym Dunajem widać było także potężny, od półtora wieku dzierżony przez Portę Eszterghom - główny cel tej części wojennej kampanii sprzymierzonych. Po jego zdobyciu można by, jeszcze tego roku, uderzyć na Budę i Peszt – jeśli Litwa w porę nadciągnie. Wtedy dni Porty w Europie byłyby policzone... Król miał właśnie polecić hetmanowi wielkiemu, aby zarządził odpoczynek, gdy nagle przybiegł na koniu goniec od Stefana Bidzińskiego z meldunkiem, że
strażnik natknął się na oddział jazdy tureckiej i że go z marszu atakuje. Nie było to zgodne z porannymi rozkazami. Ale zuchwały strażnik lubił się popisywać samodzielnymi akcjami i teraz, widząc niewielki oddział, śmiało wydał komendę do szarży. Zapędził się w ataku niemal pod mury Parkanów. Nie wzbudziło to jeszcze w Królu, ani hetmanie Jabłonowskim żadnego niepokoju, ale konsekwencje tego okazały się tragiczne. W kilka pacierzy potem przybiegł do Króla drugi goniec, na poranionym koniu i sam mocno poszarpany, meldując trwożnie, że szpica przednia jest w okrążeniu i prosi o najpilniejszą pomoc! Król Sobieski natychmiast polecił hetmanowi Jabłonowskiego, aby z całą lekką jazdą, jaka była w przedniej straży, ruszyć na pomoc strażnikowi Bidzińskiemu. Sam zaś z husarią szedł w ślad śpiesznie, ale czujnie i w bojowej gotowości. Wjechawszy kłusem na wzgórze zobaczył z przerażeniem, że grupa strażnika była już całkowicie okrążona przez liczną gromadę spahisów i broniła się rozpaczliwie.
Szkic orientacyjny przebiegu pierwszej Bitwy pod Parkanami w dniu 7 października 1683 AD
Pan Bidziński sam sobie winien był tych opałów, w jakich się znalazł. Zamiast zatrzymać się zgodnie z rozkazem na pół mili przed Parkanami i poczekać na resztę sił straży przedniej, zobaczywszy dwie-trzy orty jazdy tureckiej, zaatakował je i rzekomo rozbił. Nie zorientował się, że to była turecka pułapka i zbliżywszy się pod parkańską fortecę, został opadnięty przeważającymi siłami Porty. Nadto gęsty ogień artylerii Parkanów odcinał go od reszty straży przedniej. Hetman Jabłonowski zdecydowaną szarżą wszystkich swoich chorągwi, ruszył na Turków atakujących oddział strażnika Bidzińskiego. On także, mimo wojskowej eksperiencji, nie przewidział, że i jego opadną, wyrosłe jakby spod ziemi nowe orty spahisów i janczarów. Nadto, z pomiędzy lesistych wzgórz runęły na królewską grupę ciężkiej jazdy następne oddziały pancernych silahdarów. Zaskoczenie było zupełne. Skąd się nagle wzięły te mnogie tysiące, zastanawiał się Król, o których nie donosiło ani rozpoznanie lekkich chorągwi, ani tureccy językowie wzięci przed nocą, niemal pod samymi Parkanami. Ani jednym słowem nie meldował o tym Tyniec. Według jego doskonałego wywiadu, lewy brzeg Dunaju, aż do samych Parkanów miał być zupełnie od Turków wolny. Ale teraz nie było już czasu na nic. Nawet na strach. Trzeba natychmiast zmienić front husarii, żeby choć jako-tako osłonić się od uderzenia. Już nie atakować, lecz cofać się do głównych sił równo wszystkimi oddziałami straży przedniej. Nikt nie mógł przewidzieć, że żądny chrześcijańskiej krwi młody dowódca turecki - Kara Mehmed, z piętnastotysięcznym korpusem jazdy i piechoty, przeprawi się nocą przez częściowo ukończony most tratwowy na drugą stronę Dunaju. Ani tego, że przed Parkanami przygotuje arcymistrzowską zasadzkę-pułapkę na rozciągnięte nadmiernie szyki chrześcijańskie. Jego szpiedzy i konny zwiad doskonale wykonały swoje zadania. Zapewne otrzymywał co kilka godzin świeże doniesienia o sytuacji w obozie i pochodzie armii giaurów. Nadto docenił w pełni strategiczne znaczenie terenu przed warownią Parkańską. Nierozważnie rozciągnięte i oderwane od sił głównych pododdziały straży przedniej ogromnie ułatwiły Mehmedowi zadanie. A ten, usiłując pomścić klęskę wiedeńską, do której walnie przyczynili się przede wszystkim Polacy, zakazał brać jeńców i bez miłosierdzia mordować znienawidzonych Lachów. Dlatego od pierwszej chwili walki były to zmagania tylko na śmierć. Wobec wielokrotnej przewagi tureckiej dla setek polskich rycerzy był to dzień ostatni... Król Sobieski, wściekły na samego siebie, dopiero teraz zdał sobie sprawę z karygodnego zaniedbania w prowadzeniu wojsk. Ale nie czekał już na nic.
Wezwał Jakuba i Wołodyjowskich, którym wydał polecenia odwrotu tak stanowczym głosem, że posłuchali natychmiast. Piętce-Redarowi niczego rozkazywać nie musiał, bo ten sam wiedział, co czynić należy. - Jakubie! - wołał zrozpaczony Król. - Bierz natychmiast dziesiątkę dragonów Żwirskiego z wachmistrzem Czortkiem i pod ich osłoną uchodź! Wezwij tu wszystkie oddziały, jakie tylko będą na koniach. Od ciebie teraz zależy moje życie i wszystkiej straży przedniej. Strzeżcie się też od lesistych wzgórz po prawicy, bo diabli wiedzą ilu ich wszystkich jest. Wołodyjowscy z tobą! Wykonać! Natychmiast! - Rozkaz! - odkrzyknął Jakub wraz z Wołodyjowskimi i pognali zgodnie z poleceniem, choć ze ściśniętymi sercami, że ojca, wodza i Króla swego opuszczają w śmiertelnym zagrożeniu, miast go bronić, nawet za cenę życia. Uchodzili jednak w dobrym porządku, czujnie się rozglądając, ale i koni nie żałując. Wołodyjowscy tym razem zamiast myszkować na swoim sarnim koniku w przedzie, wodzili się z tyłu uchodzącego oddziałku, wespół z wachmistrzem Czortkiem, który także osłaniał królewskiego syna. Czynił to z rozpaczą w sercu, że swego ukochanego dowódcę - porucznika Żwirskiego, opuszcza w takiej chwili. Wolałby być przy nim, choćby głowę złożyć przyszło. Jednak królewski rozkaz był ponad jego chęci. A i tak będzie przecie, co Bóg da. * To był ostatni obraz syna Jakuba w oczach zrozpaczonego Króla. Szykował się na śmierć, choć przecie nie za darmo. Nie jako ofiara, która sama głowę pod topór kładzie, lecz jak rycerz z szablą w ręku. Bardzo liczył na rączość Jakubowego rumaka i że na pewno nie odstąpią go wierni przyjaciele. Ale w duchu modlił się już tylko o cud... Aby Jakub mógł bezpiecznie ujść i szybką pomoc sprowadzić, trzeba było powstrzymać Turków chociaż przez kilka pacierzy, by natychmiast hurmem nie ruszyli za uchodzącym. Konie mieli nie tak zdrożone, więc łatwo uciekającego dojść mogli. Król już wiedział, że powtórzył fatalny błąd Kara Mustafy, popełniony pod Wiedniem. Wróg nie był o sto mil, jak się w on czas serdarowi wydawało, ale tuż. Tak samo jak husaria ze stoków wzgórz Lasu Wiedeńskiego runęła na wojska Porty, tak teraz z przeraźliwym wrzaskiem, rozwianymi burnusami, uniesionymi tysiącami szabel, z lesistych wzgórz pędziła na Króla mahometańska śmierć... Ale natychmiast otrząsnął się z wrażenia i zaczął działać. - Z koni! - rozkazał dragonom Żwirskiego, chcąc aby choć na krótki moment ogniem muszkietów i janczarek powstrzymali nadciągającą burzę, ale
z przerażeniem stwierdził, że ledwo kilku z nich ma zapalone lonty. Więc silnej, powstrzymującej atakujących salwy nie będzie. Nie spodziewano się przecie tak gwałtownego przystąpienia do akcji. Dla oszczędności w marszu niesiono zapalano jedynie lonty dyżurne. Aby pozapalać wszystkie potrzeba było czasu. W pobliżu nie było też żadnej osłony - wału, płotu czy choćby rzędu wozów, skąd by się można bronić. Tak samo było w 1666 roku, podczas walk pod Mątwami z rokoszem Lubomirskiego, gdy jako rotmistrz rozkazał spieszyć się dragonom w szczerym polu, gdzie zostawszy bez osłony, zostali wycięci do nogi przez lekkie oddziały przeciwnika. On sam zaś, odcinając się krwawo, mimo ran cudem uszedł z pola i życie uratował... Po tylu wygranych bitwach, tylu doświadczeniach wojennych, popełnił ten sam błąd... Natychmiast z niefortunnej komendy zrezygnował, oddając porucznikowi Żwirskiemu dowodzenie dragonami. Obaj wiedzieli, że w tej sytuacji pozostał tylko straceńczy kontratak samymi szablami i ogniem z broni skałkowej. - Żwirski! Osłoń husarię choć na jedną chwilę, aby sfrontowała! - Wołał Król. - Uderzaj! Już! Natychmiast!!! - Rozkaz! - wyprężył się porucznik. Widział już, że idzie na śmierć. Lecz nie zawahał się ani przez moment. - Za mną! W niiich!!! - krzyknął na swoich tak potężnie, jakby chciał zatrzymać spahisów samym swoim głosem. I skoczył z dobytą szablą, nie oglądając się, czy ktoś za nim pośpieszy. Gestami tylko wskazywał, aby rozsypali się w możliwie szeroką ławę i sam już zmienił się w sprawną machinę do zabijania... Poszła za nim bez wahania prawie setka jego nieustraszonych dragońskich zabijaków i uderzyli potężnie. Lecz diablo cienka była ta dragońska linia. Nikt z nich już nie liczył, że wyjdzie z tej burzy cało. Niemal w tej samej chwili poszła w śmiertelny bój mała chorągiewka żydowska, zawsze będąca w pobliżu polskiego monarchy. Ich dowódca - dzielny porucznik Dawid Grhom, coś tam do nich po żydowsku zaszwargotał i ci, bez zwłoki, runęli w gęstwinę spahisów z takim wrzaskiem, jak przed wiekami ich przodkowie - zdobywcy Ziemi Kananeńskiej. Naparli na napastników z takim impetem, że zatrzymali ich w miejscu przez dwa, może nawet trzy pacierze. Żwirski wyczuwając niespodziewaną pomoc, dostrzegł Dawida Grhoma, który jak oszalały upiór miotał się z szablą w dłoni między atakującymi go spahisami. Przez mgnienie wymienili spojrzenia, jak wierni towarzysze walki, służby i honoru - idący wespół na pewna śmierć. I choć tak wiele ich różniło, to teraz, w obliczu śmiertelnych zmagań, za jedno byli... W skrzęcie nierównej walki szczękały szable o szable, o ludzkie ciała i kości, o żelazne ochrony, metalowa i skórzaną uprząż; chlastano z góry i na odlew; co chwilę wybryzgiwała w powietrze czyjąś odcięta głowa, ręka, odrąbana
w połowie czaszka lub część twarzy... Co chwila ktoś bił krwawym czołem o koński kark, lub rozkrzyżowawszy ręce leciał na wznak z kulbaki, by jeszcze otrzymać dobijający cios w gardło, czy w brzuch. Zranieni podnosili okrutne wrzaski, przestraszone konie kwiczały i wierzgały; gryzły siebie i walczących ludzi. To była walka rozpaczy z wściekłością... Każdy z dragonów siekł szablą z taką desperacją, jakby miał czworo rąk. Podobnie walczyli ofiarni semici. Wiedzieli doskonale, że muszą choć na dwa-trzy pacierze osłonić Króla i zmieniającą front husarię, aby ta zdążyła zawróć się przodem ku nadciągającej nawale. Może nawet zdołają się jako tako rozpędzić ze swoimi "drzewami". Wtedy dopiero będą mieli skuteczną moc. I cień nadziei ocalenia... * Szalony atak Żwirskiego i jego dragońskich zabijaków przyhamował Turków i odskoczyli od niego, jak od jeża. Ale tylko na moment. Zataczając wielkie koło, formowali się szybko w zwarty szereg, nabierając szybkości do ponownej szarży. W najbliższej okolicy pola walki znajdował się dowódca turecki, jeszcze nieznany chrześcijanom z imienia – serdar Kara Mehmed. Na każde skinienie jego szabli sforne orty zbrojnych mahometan reagowały w mgnieniu oka i uderzały z niespotykaną dotychczas gwałtownością. Od pierwszych zwalonych z koni Polaków pod Parkanami, zanim im głowy ucięto, Turcy dowiedzieli się, że w przedniej straży jest nie tylko hetman wielki Stanisław Jabłonowski - głównodowodzący polską armią, ale sam Król Jan III Sobieski. Ów sławny, nigdy niepokonany, śmiertelnie groźny Lew Lechistanu. Najokrutniejszy wróg Islamu i całej Porty... Kara Mehmed, za jednym zamachem mógł mieć w łykach dwie najznaczniejsze osobistości całej Rzeczypospolitej. Przede wszystkim Polskiego Króla – tego przeklętego giaura z piekła rodem, który od tylu lat morzył wiernych gazich we wszystkich kampaniach i bitwach. Dlatego młody turecki wódz czynił absolutnie wszystko, co możliwe i niemożliwe, aby - jeśli nie prowadzonego na smyczy jak kundla rzucić do stóp sułtana Mehmeda IV, to przynajmniej jego wrażą głowę... Kim wtedy w państwie otomańskim mógłby zostać!? Zali nie drugim po sułtanie człowiekiem Porty? A potem... Wszak i sułtan nie wieczny... Natychmiast rozesłał gońców do wszystkich oddziałów, aby każdy z walczących wiedział o Królu Sobieskim i hetmanie Jabłonowskim. Wyznaczył też ogromną nagrodę za pojmanie jednego i drugiego. Polska straż przednia, będąca tylko małą częścią wielkiej armii
chrześcijańskiej, liczyła około czterech tysięcy konnicy wraz z dragonami. Wszyscy byli już zmęczeni całodniowym marszem i na zdrożonych koniach. Korpus Kara Mehmeda zaś liczył około piętnastu tysięcy żołnierzy, w większości lekkiej i ciężkiej jazdy oraz kilka ort pieszych janczarów. Nadto udało im się całkowicie zaskoczyć przeciwnika, który teraz miotał się w matni bez wyjścia. Kara Mehmed miał wszystkie atuty w ręku i wiedział o tym. Tylko on jeden, choć najmłodszy ze wszystkich paszów, przechytrzył chrześcijańskich dowódców. Także i swojego naczelnego wodza - Kara Mustafę, który sam w bój nie poszedł i nie skorzystał z tak doskonałej okazji, by imię swe sławne, stracone haniebnie pod Wiedniem, na nowo odzyskać... * Król Sobieski, dzięki straceńczej szarży porucznika Żwirskiego i poświęceniu Żydów, dopadłszy do grupy husarii, stanowczymi rozkazami zdołał utrzymać łamiące się szyki i próbował dokonać zwrotu ku atakującym Turkom. Wszystko jednak tego dnia jakby sprzysięgło się przeciw niemu, bo ten właśnie manewr husarii hetman Jabłonowski, usiłujący wydobyć się z okrążenia, wziął za rejteradę całego oddziału. Wtedy wydał swoim chorągwiom komendę: - „W tył!”, co wielu z chorągwi lekkich poczytało za rozkaz do odwrotu, a inni wręcz do ucieczki. Mając na karkach spahię i nadbiegających z pikami janczarów, nie utrzymali szyku, tylko jak kto mógł, tak rzucił się do ucieczki i życie swe ratował. Ale droga odwrotu była już odcięta i musiano krwawo przebijać się przez szeregi zwycięskich gazich. A rozpędzone orty spahisów i silahdarów, przełamując opór dragonów Żwirskiego, dotarły do husarii i rozerwały jej rozluźnione szyki. Polska ciężka jazda, bez energii rozpędu i nie mogąc użyć husarskich “drzew”, skazana była na zagładę... Otoczona grupa hetmana Jabłonowskiego, której wcześniej udało się przebić do okrążonej szpicy strażnika Bidzińskiego, teraz sama walczyła rozpaczliwie o wyrwanie się z okrążenia i połączenie z drugą częścią husarii, przy której był Król. W tej krytycznej sytuacji hetman wielki rozumiał, że tylko z nią mógłby się ze swoimi obronić. Nie ulegając panice i przy odrobinie szczęścia, można wycofać się do głównych sił. Jednak najpierw trzeba przebić się na wolne pole, a potem do husarii. Ponieważ przewaga turecka była miażdżąca i wciąż się zwiększała, odważny wojewoda Władysław Danhoff ze swoją dobrze moderowaną chorągwią ciężkiej jazdy nie cofał się, a bijąc ile tylko mocy, kładł mostem atakujących spahisów. Jednak i on ze swymi dwustoma rycerzami, musi ulec wobec atakujących zewsząd tysięcy, jeśli w czas nie spróbuje przebicia z okrążenia. Hetman wielki Jabłonowski, zbroczony własną i turecką krwią, z mocno
poszczerbioną grupą swych arkebuzerów zdołał się szaloną siekaniną wyrwać na wolne pole. Za nim wyrąbanym przejściem ruszyły resztki chorągwi lekkich i dragonii. Ale wielu walczących pozostało w okrążeniu, już bez żadnych szans na ocalenie... * Nieustraszony wojewoda Danhoff był atakowany najzajadlej, nie tyle dla bogatej zbroi i wyposażenia, lecz przede wszystkim z powodu podobieństwa do Króla Sobieskiego. Mimo rozpaczliwej walki, mimo wału otaczających go trupów spahisów i janczarów, został jednak z konia strącony. Jego wierny giermek natychmiast oddał mu swego rumaka, lecz wojewoda z powodu otyłości, nie zdołał go w bitewnym zamęcie dosiąść. Przebity na wylot dzirytem padł i nim skonał, już mu głowę brutalnie odrąbano. Zaraz też - zatkniętą na spisie, poniesiono do seraskiera Kara Mehmeda. Grupa spahisów, która tego dokonała, wrzeszczała na całe gardła: - „Król zabity! Król Sobieski zabity... Lew Lechistanu zabity!!!” I chociaż krzyczano po turecku, to jednak wielu Polaków okrzyki te zrozumiało. Z przerażeniem patrzono na zatkniętą na spisie skrwawioną głowę. Grozą powiało po wszystkich polskich szeregach. Waleczne chrześcijańskie serca upadły jak jedno. I zaczęła się rzeź... Dowodzonym przez Króla chorągwiom husarii także udzieliła się panika. Porzucano kopie, zawracano końmi zanim jeszcze doszło do starcia ze spahią i ciężkimi silahdarami. W powstałym chaosie ratowano się na własną rękę… Jednak rycerstwo najbliższe Królowi, które go widziało i tureckiemu tryumfowi nie uległo, powstrzymało pierwsze, zajadłe uderzenie spahisów i nawet odrzuciło ich w tył, lecz ponowny atak, był już nie do wstrzymania. Teraz cała husaria z grupy królewskiej chaotycznie zawracała konie i każdy sam życie ratował, licząc na rączość swego wierzchowca. Jednak ciężkozbrojni w miękkim gruncie, nie mieli szans. Król Jan III z grozą w oczach i rozpaczą w sercu, miotał się z szablą jak szaleniec. Próbował jeszcze tą, czy tamtą chorągiew zatrzymać i do walki zmusić, ale wiedział, że to już koniec wszystkiego, a śmierć jest tuż... * Obecny przy Królu koniuszy Matczyński, bywały w najrozmaitszych okazjach, zachował aż do tego momentu zimną krew. Póki była jakaś szansa na zorganizowanie skutecznej obrony, albo chociaż na uporządkowany odwrót, nie reagował na poczynania królewskie. Nie wtrącał się do dowodzenia, czuwał tylko
z szablą w ręku i gotowymi pistoletami w pobliżu Króla, nie odstępując go ani na krok. Widząc jednak zagładę okrążonych oddziałów, starał się krzykiem i rozkazami skupić chociaż kilkunastu ludzi wokół Króla, aby wyrwać go spośród walczących.Nawet wbrew jego woli. Potem sprawną ucieczką, wracać do sił głównych armii. Już wcześniej wysyłał gońca za gońcem z rozkazami wzywającymi pomocy, choć sam dobrze wiedział, że za bardzo odbili się od sił głównych i nikt z odsieczą przyjść w czas nie zdoła. Widząc, że już żaden z oddziałów szyku nie trzyma, a wszystko jest w chaotycznej rejteradzie - większość z Turkami na karkach chwycił za cugle królewskiego Pałasza i choć Król się wyrywał, by w walce z honorem bohatersko zginąć, szarpnął mocno i pognał w tył, ile sił w końskich nogach. Za nim uchodziło kilku z pancernego towarzystwa, na razie nie dojeżdżani zbyt ostro przez Turków. To Żwirski i jego dragoni z ofiarnymi Żydami, wciąż jeszcze osadzał wielką grupę spahii na miejscu. Ale przecie i on musi ulec, gdy tysiące atakują zewsząd... Polska obrona w tym momencie już nie istniała. Król też już nie wstrzymywał biegu Pałasza, a jeszcze go ostrogami do biegu poganiał, bo co jakiś czas kula, lub strzała świstały w bliskości. Nie spodziewając się bitwy w tym dniu, nie wdział zbroi. Toteż każda strzała, kula, czy dziryt, mogła go zranić lub nawet zabić. Pan Matczyński, ciągnąc królewskiego rumaka za wodze gnał, nie dbając już o nic innego. Miał tylko jeden cel - ocalić Króla. Wierzył, że wysłani wcześniej jego gońcy ostrzegą wojska o tragicznej sytuacji straży przedniej. Może choć kilka lekkich chorągwi wyskoczy im na pomoc i ścigających Turków powstrzyma. Drżał też, aby dobiegający do armii uciekinierzy nie wzbudzili paniki i nie porwali za sobą reszty wojsk. Król, z narastającą trwogą w sercu odczuwał wyraźnie, że z każdym skokiem słabnącego Pałasza, także i on słabnie. Po kilkudziesięciu końskich skokach zaczął się zsuwać z siodła, nie panując nad wierzchowcem. Ale niezmordowany Matczyński, mimo beznadziejnej sytuacji, kontrolował wszystko. Miał dobrego konia i był znacznie lżejszy od Króla. Widząc, że Król nie może już utrzymać się na koniu, krzyknął do uchodzących obok, aby skupili się i podtrzymywali Króla. Ku swojemu przerażeniu usłyszał krzyk jednego z nich: - A jechał go pies! Niech ginie, kiedy nas tu na zatracenie przyprowadził! - Trzeba było się od Wiednia zawrócić do kraju, a nie włazić tam, gdzie nas nie prosili! – zawołał drugi, wyprzedzając Króla. Uchodzący w pobliżu generał Dunewald, który tuż przed potyczką zmierzał do Króla, gorszył się taką postawą polskiego rycerstwa. Jednak nawoływał do osłaniania słabnącego Króla: - Mości panowie, to Król wasz uchodzi! Chrońcie go, osłaniajcie, bo zginie! - Niech ginie - słyszał w odpowiedzi. - Wybierzemy sobie w kraju nowego...
Szczęśliwie nadbiegła inna grupa polskich konnych. Wśród nich był łowczy koronny Atanazy Miączyński. Ci na krzyk koniuszego podjechali do słaniającego się monarchy. Miączyński podtrzymał Króla z drugiego boku i tak już do końca go nie odstąpił. Doskoczyli jeszcze porucznicy Czerkas i Piekarski. Potem jeszcze dwóch towarzyszy husarskich i jakiś arkebuzer. Pogoń turecka na lekkich, szybkich koniach zbliżała się jednak niebezpiecznie. Obaj porucznicy zwolnili i ofiarnie rzucili się na ścigających. Po krótkiej walce, rozniesieni na szablach - zginęli. Jednak na kilkanaście końskich skoków pogoń wstrzymali. Próbowali jeszcze związać walką ścigających spahisów dwaj husarze i ostatni z arkebuzerów. Po chwili także legli na polu zbici lub ciężko poranieni. Król pozostał tylko z dwoma podtrzymującymi go wiernymi przyjaciółmi - Matczyńskim i Miączyńskim. Dzielny Pałasz jednak, zaczął się rozpierać po tak długim galopie. Ścigający Turcy, których już nikt nie mógł powstrzymać, byli coraz bliżej... * Kiedy Żwirski dostrzegł, iż Król oddalił się już znacznie i szczęśliwie uchodzi, osłaniany przez kilku najwierniejszych z rycerstwa, ryknął przerażająco na swoich: - Bandolety! Ognia!!! W tył! - i wypaliwszy ze swego bandoletu do atakującego go silahdara, w dymie wystrzału konia zawrócił. Podobnie uczynili pozostali z dragonów. Dzięki temu stworzyła się spora luka pomiędzy ścianami walczących. Z setki dragonów zostało zdolnych do walki ledwie trzydziestu. Ale jednak nie rozerwani, nie rozproszeni, ale wciąż w zwartej grupie, tuż przy swoim poruczniku. Był to już ostatni moment na odwrotowy manewr, bo się okrążenie domykało. Szczęśliwie zdołali wyskoczyć na wolne pole, ale zaraz runęła za nimi nowa gromada spahisów, żądnych polskiej krwi. Uchodzili więc ile sił w końskich nogach, lecz nie na oślep i nie w panice. Z lekka zwalniali pozwalając nieco koniom odetchnąć. Jednocześnie, aby szachować ścigających Turków i na komendę, nagłym zwrotem odciąć się gwałtownie i krwawo, jak wilk goniony przez sforę psów. Wspomogli też dzielnych Żydów, z których zaledwie kilku wyrwało się z bitewnego tumultu. Żwirski nieco ochłonął i zaczął lepiej kontrolować sytuację. Rozejrzał się uważnie i już wiedział, że z prawego boku zachodzi jego poszarpany oddział spora grupa spahii na dobrych i nie zdrożonych koniach. Dostrzegał również, że uciekająca grupa królewska wbiega na długi pas ornej ziemi. Zmęczone ich konie na pewno zwolnią biegu... Tam z całą pewnością Turcy dogonią Króla.
Oddział Żwirskiego był ostatnim, który mógł jeszcze go osłaniać w tej rozpaczliwej sytuacji. Porucznik postanowił w duchu, że choćby miał dziesięć razy zginąć, Króla ratował będzie... Potem jednak zreflektował się i pomyślał inaczej że właśnie - nie ginąć, nie działać na oślep, ale walcząc skutecznie, chronić swego Pana. Nie wiadomo skąd przyszła mu do głowy myśl, aby zdobyć świeżego konia albo chociaż nie tak zgonionego, jak jego własny. Nie pozostawało mu nic innego, jak pozwolić dopędzić się jakiemuś spahisowi, zabić go i w biegu przeskoczyć na jego konia. Przy okazji pokazać swoim dragonom, jak to robić, aby poszli jego śladem. Nie dawać się ścinać goniącym, jak stado bezbronnych baranów, ale walczyć nawet w panicznej ucieczce... Kiedy w pogoni Turcy rozproszyli się polując na pojedynczych uciekinierów, Żwirski specjalnie konia wstrzymał, upatrzywszy sobie Turka na rączym dzianecie. Podjechał mu specjalnie, by go ten łatwo dogonił i udawał zupełnie już bezsilnego i niemal zsuwającego się z siodła na ziemię. W momencie kiedy potężny spahis uniósł się w strzemionach z szablą do cięcia, Żwirski, błyskawicznie wyprowadził szablą spod pachy taki cios, że trafił Turka prosto w twarz. Ten natychmiast zwalił się z kulbaki, a Żwirski nie oglądając się, chwycił tureckiego rumaka za wodze i przeskoczył na jego siodło. Tego dotąd w polskim wojsku nie próbował nikt. Nawet najbieglejsi we wszystkich woltyżerskich sztuczkach bracia Wołodyjowscy. Ale w tym śmiertelnym zagrożeniu, spróbowało tej trudnej sztuki jeszcze kilku z królewskich dragonów, choć z różnym skutkiem. Jednak najdzielniejszym udało się “zmienić” konie. Teraz Żwirski gnał co sił w końskich nogach, chlastając płazem szabli po zadzie tureckiego rumaka. Szybko zbliżył się do grupy ścigających Króla Turków. Musiał się śpieszyć, bo pokryty pianą Pałasz, dobywał już resztek sił. Chrapał okropnie urywanym oddechem i oczy mu od wysiłku z orbit wychodziły. Widać było, że wierny konik czuje, iż życie Pana jest w jego nogach. Jednak po całym dniu marszu i niemal ćwierci mili najszybszego galopu dochodził kresu swych możliwości. Jeszcze skok, jeszcze dwa, a potykać się zacznie i wkrótce potem padnie. Król także zupełnie opadł z sił i tylko dzięki temu, że z obu boków podtrzymywali go pan Miączyński i pan Matczyński, nie zsunął się dotąd z siodła. Obaj panowie ubrani w półpancerze, podczas galopu okrutnie poobijali ciało Króla, że ten z bólu niemal tracił przytomność. Nie miał już siły utrzymać głowy w odpowiedniej pozycji i zwisła mu ona zupełnie na piersi. Zrozpaczony Matczyński, nie dbając o siebie, podtrzymywał głowę Króla, aby się mu tak nie telepała. Na domiar złego, nieco z boku zajeżdżała Królowi nowa grupa kilku spahisów, i za chwilę ogarnie oddziałek królewski... Porucznik Żwirski, z włosami zjeżonymi od rozpaczy, zrównał się z ostatnim ścigającym spahisem, którego ściął jednym ciosem, jak głowę kapusty na majdanie.
Ale inni już wściekłego porucznika zauważyli i zwrócili się ku niemu. Żwirski jednak nie zważał na nic - śmierć Króla, to i śmierć moja - pomyślał. Rzucił się na Turków jak opętany i natychmiast rozsiekał dwu następnych, potem jeszcze jednego, i następnego... Kolejny jednak wypalił mu ze szturmaka prosto w twarz. Żwirskiego jakby wicher zmiótł z kulbaki. Padając na ziemię ogłuszony rycerz, widział jak sześciu spahisów ze wzniesionymi do cięcia szablami, już-już dojeżdżało do uciekającego Króla, pana Miączyńskiego i Matczyńskiego. Śmierć tych trzech dzielnych i wiernych sobie polskich rycerzy, to tylko kwestia chwili... Naraz, nie wiadomo skąd, zjawił się jakiś gruby jeździec, w ogromnym rajtarskim kapeluszu, na rozhukanym litewskim mierzynie. Pędząc w poprzek trasy królewskiej ucieczki i tureckiej pogoni, ryczał jak zarzynany bawół. Leżącemu już na ziemi ogłuszonemu i mocno poturbowanemu porucznikowi Żwirskiemu, brzuchaty ów rycerz sylwetką swą przypominał kogoś znajomego. Nawet potworny ryk, jaki wydobywał się z gardła owego rycerza - był mu znany. Nie raz słyszany na różnych ucztach i sarmackich ochotach, kiedy wiwaty wznoszono… - Koryciński! - wyszeptał pan Stanisław i omdlał. Nic już więcej nie widząc, nie czując i o świecie całym nie wiedząc. * Szalony ów jeździec, którym rzeczywiście był pan Bonifacy Koryciński, po dramatycznej ucieczce z litewskiej niewoli, szukając pilnie Króla i błądząc miedzy Podparkańskimi wzgórzami wpadł - sam nie wiedząc kiedy - w wir wielkiej bitwy. A właściwie w chaos rozpaczliwej ucieczki Polaków i jednocześnie zawziętej, tureckiej pogoni. Słusznie przypuszczał, że jeśli jest gdzieś jakaś bitwa, to Król Jan III Sobieski musi być blisko niej. Bo przecież do niego zmierzał z takim poświęceniem. Nie wiedział jednak w jakie bitewne piekło się dostanie, wyjeżdżając z lesistych wzgórz na pole. Oślepły z dzikiej trwogi, albo z nadmiaru odwagi, nie panując w ogóle nad swym rozhukanym koniem, w pełnym galopie wyrżnął w środek grupy spahisów, ścigającej Króla. Zderzenie było tak potężne, że powaliło na ziemię razem z końmi niemal wszystkich. Pan Bonifacy poczuł jeszcze, tuż po zderzeniu, że otrzymał potężny cios przez plecy szablą albo drzewcem dzirytu. Uderzenie go zamgliło, ale pan Bonifacy w rozpaczliwym obronnym odruchu, objął ramionami jednego ze spahisów i tak obaj z głuchym łomotem upadli na ziemię. Niemal identycznie jak pod sławną Pypką, gdy pan Komendant brał w niewolę znacznego języka, chociaż niemowę. Jednak dwu ostatnich spahisów utrzymało się w siodłach i nadal prowadziło pościg. Ponieważ musieli omijać łukiem końsko-ludzkie kłębowisko -
spowodowane przez golibrodę, dało to uciekającym kilka dodatkowych kroków przewagi. Ale uparci Turcy chyba wiedzieli kogo ścigają i jaka ich nagroda czeka za głowę uciekającego. Nie mogąc jednak szybko Króla dopędzić, obaj cisnęli jednocześnie dzirytami. Jeden z piekielnym furkotem przeleciał tuż obok królewskiej głowy, drugi zaś utkwił w zadzie Pałasza. Nieszczęsny konik aż przysiadł, potknął się i już-już padał... Na nic się zdała szaleńcza odwaga i poświęcenie porucznika Żwirskiego. Na nic ofiarność kilku wiernych oficerów ochraniających Króla w ucieczce. Na nic starania panów Matczyńskiego i Miączyńskiego, którzy nadludzkim wysiłkiem utrzymywali Króla w siodle, pędząc galopem na rozhukanych koniach. Na nic w końcu przypadkowo-bohaterski akt najwyższego poświecenia pana Korycińskiego. Obaj spahisi przybliżając się, wznieśli nad uciekającymi swe ciężkie, bojowe szable. Teraz już nie było dla Jana III Sobieskiego ratunku. Król musiał zginąć... - - -
Rozdział 20
Brat Zygfryd, instynktem starego żołnierza trafnie wyczuwał, że wkrótce wojska staną w obliczu nieprzyjaciela. Od kilku dni podczas marszu wszystko pilnie obserwował, szukając okazji kiedy i gdzie można by skrycie zaatakować braci Wołodyjowskich. I to w taki sposób, aby podejrzenie padło na Turków. Miał do dyspozycji sześciu najemnych zabijaków niemieckich, którzy po wykonaniu zadania otrzymaliby drugą cześć sutej zapłaty. Sam się także należycie dozbroił, gdyby trzeba było samemu wykonać to, co zamierzył. Wolał jednak posłużyć się obcymi, by nie wiedziano, kto młodych Wołodyjowskich zgładził. Na długo przed świtaniem pamiętnego czwartku, siódmego dnia października, obudził szczerbatego piechura - Mirona Kunę, który już prawie zdrowy. Miał mu w zemście dopomóc jako niezawodny strzelec. Zygfryd chciał, aby całą grupą wymknęli się z obozu jeszcze przed ruszeniem wojsk. Dokładnie rozpoznać teren, znaleźć dobre miejsce do zasadzki. Tam się zaczaić i czekać w gotowości. Wojska miały tego dnia przemieszczać się szerokim pasem pofałdowanego terenu, pomiędzy Dunajem i łańcuchem niewysokich, lesistych wzgórz, aż ku fortecy o nazwie Parkany. Strzegła ona dogodnej przeprawy przez Dunaj na przedmościu potężnej twierdzy i miasta - Eszterghom. W tym rejonie musi dojść do potyczek, albo znaczniejszej bitwy. I może zdarzyć się okazja. A jeśli nie dziś, to jutro... Wołodyjowscy, od kilku dni maszerujący w straży przedniej, będą się rwać do walki i łatwo mogą nawinąć się pod lufę muszkietu. Najłatwiej będzie, postrzeliwszy im konia w odosobnionym, miejscu, rozsiekać szablami. Najlepiej jednak żywych dostać i tak umęczyć, aby dobrze poczuli swoją śmierć. Zasadzka więc musi być ruchoma, pozorująca jakieś pomocnicze działania. Wszystkie okoliczności zdawały się sprzyjać Zygfrydowi. Ciężko chory Tyniec, choć przez jezuickiego przeora powiadomiony specjalnym listem o niebezpieczeństwie grożącym Wołodyjowskim, nie nadzorował osobiście obserwacji Zygfryda. Nie przypomniał, ani nowych zadań po wiedeńskiej bitwie swoim ludziom nie zlecił. Także Król, ostrzeżony przez Natana w swoim czasie, w nawale wielu ważnych spraw o tym nie pamiętał. Nawet przeczuwający wszystko słowiańskim instynktem - Piętka-Redar, coraz mniej liczył się z niespodziewanym napadem. I tak perspektywa spotkania wojsk nieprzyjacielskich, uśpiła czujność wszystkich osób zaangażowanych w tę sprawę. Wydawało się, że Wołodyjowscy sami zapewnią sobie bezpieczeństwo. Przede wszystkim wrodzoną zdolnością walki, niebywałą sprawnością
i eksperiencją szermierczą. To raczej oni byli groźni dla przeciwników. Dlatego nie podejrzewając, iż ktokolwiek - krom Turków, może na ich życie nastawać, beztrosko zażywali swobody i hasali na koniku, czerpiąc z tych zabaw radość młodego życia... * Niespodziewanie piechur Miron Kuna zdecydowanie odmówił Zygfrydowi udziału w zemście. W ten fatalny, czwartkowy ranek stali obaj tuż za wozem taborowym, nakrytym płócienną budą, w którym Kuna, po zranieniu i chorobie, dochodził do zdrowia. Byli sami i rozmawiali szeptem. Odmowa Kuny zaskoczyła Zygfryda. - Nie możesz mi odmówić - wycedził przez zęby. - Twoje strzeleckie oko i pewna ręka są mi dziś niezbędne. Za trzy pacierze widzę cię w siodle gotowego do akcji! Po robocie pójdziesz, gdzie zechcesz. Ale teraz mores i słuch! - Odmawiam! – odpowiedział Miron Kuna. - Nie po to mi życie pod Wiedniem ocalili, abym ich teraz mordował. Za wybicie zębów i lekkie zranienie nie będę ich zabijał! - Będziesz! Zwłaszcza piekielników i antychrystów! Trzeba w imię Boga ziemię od dwoistego szatana uwolnić! To nie ludzie, lecz diabelskie pomioty wcielone w postacie człowiecze. Wzywam cię przeto po raz ostatni - mówił Zygfryd. - Jam ci też życie uratował i mnie winieneś posłuszeństwo. A nadtoś ślubował... - Zabij mnie ojcze Zygfrydzie, ale nie pójdę! Wolę z nimi przeciw Turkom, niż z wami przeciw nim. I wam też zemsty poniechać radzę, abym ze skargą do Króla iść nie musiał. - Więc giń, zdrajco! - Zygfryd niemal od początku tej rozmowy ściskał prawicą rękojeść ukrytego pod habitem długiego sztyletu, z którym od wyjścia z klasztoru nigdy się nie rozstawał. Z ostatnim słowem: - “zdrajco” wbił go błyskawicznie od dołu w dolną szczękę Kuny. Drążył silnie ostrzem ranę, aż poczuł rękojeścią jak ustępują kości czaszki. Zaskoczony Kuna wytrzeszczył oczy i rozwarł usta aby krzyknąć, lecz głos zamarł mu w gardle, zalewanym krwią buchającą okropnej rany. - Nigdzie nie pójdziesz, I nic już nikomu nie powiesz - słyszał jadowity szept Zygfryda tuż przy swoim uchu. Miron Kuna - ten potężny żołnierz, nadziany na ostrze, jak niegdyś Zygfryd przez Wołodyjowskich, wykonywał posłusznie każdy ruch, jaki dzierżoną rękojeścią, sugerował Zygfryd. Ułożył się więc płasko na wozie i nie podjął żadnej obrony.
- Jeszcze by cię trzeba wybatożyć, a na łeb założyć kubeł z gównami - syczał mnich. - Abyś czuł to, co ja czułem i poznał, jak bolało. I żebyś mnie nigdy nie chciał zdradzić... Z rozwartej szeroko gardzieli sparaliżowanego bólem Kuny, wydobywał się tylko nieludzki charkot. Wytrzeszczone oczy wyrażały rozpacz i cierpienie. Zygfryd w pierwszym odruchu chciał wsadzić Kunie w serce jego własny jatagan, wiszący u pasa. Po chwili jednak zastanowienia wolał wbić głębiej sztylet w czaszkę, aby rzucić podejrzenie na Wołodyjowskich. Bo to była ich metoda zabijania, którą już znano... - Abyś czuł wszystko tak, jak ja wtedy czułem - powtarzał i wbijał spiczaste ostrze coraz głębiej w czaszkę Kuny. Widząc, że oczy piechura zmatowiały i życie w zwiotczałym ciele pulsować przestawało, zabrał długolufy, dalekonośny muszkiet i odszedł pośpiesznie do swoich Niemców. Wszystko wykonał tak cicho, że nikt nie mógł niczego zauważyć. Trup Kuny długo nie był odkryty, nawet przez pachołka-wozaka, który rozbudziwszy się poił konie, a potem spokojnie zaprzęgał, sądząc że Kuna wciąż jeszcze śpi. Kiedy jednak wszystkie wozy ruszały, zajrzał pod budę i wtedy, z przerażeniem odkrył zimnego już, zesztywniałego trupa... Nie wiedząc ze strachu co czynić, powiedział o tym innym taborytom, a ci oficerom. Około południa dopiero informacja specjalnymi kanałami dotarła do chorego Natana Tyńca i jego pomocnika Radosława Gniewosza. Doświadczony Natan od razu powiązał tę śmierć z Zygfrydem. Dlatego też natychmiast polecił odszukanie go i sprawdzenie gdzie znajdują się bliźniacy, by Król mógł wydać odpowiednie decyzje. Doświadczony Zygfryd był pewien, że Wołodyjowskimi ktoś się dyskretnie opiekuje i może sam z tego powodu jest obserwowany. Kilkakrotnie czujnie się sprawdzał i zaczajał na śledzących go szpiegów, jednak niczego podejrzanego nie dostrzegł. Traktowano go zawsze jako zakonnika i pomocnika duchownych, przez co nikt mu nigdy żadnych wstrętów nie czynił. To go znacznie uspokajało i ośmielało. Nikomu się nie zwierzał, iż podejrzewa chłopców o konszachty z piekłem, ale sam był o tym przekonany. Wszak bez pomocy diabelskiej nie mogliby tak łatwo zwyciężać potężniejszych nieprzyjaciół. Postanowił za jednym zamachem uwolnić świat od szatańskich pomiotów i dokonać zemsty. Nie miał żadnych skrupułów. Jednego się tylko bał, aby jakiś diabeł nie pokrzyżował mu zamiarów i nie wybronił szczeniaków od słusznej kary. Ale i na diabła miał Zygfryd swoje, zakonne sposoby. Nie zdawał sobie natomiast sprawy, że jest jeszcze ktoś, kto kierując się ufając bardziej intuicji niż obserwacji i czuwa nad bliźniakami. Tak czynił poważny Piętka-Redar, który codziennie z rana, nim po nocy otworzył oczy, najpierw analizował wszystkie swoje doznania
wewnętrzne i obserwował świat trzecim, niewidzialny dla nikogo okiem instynktu. I widział nim o wiele więcej, niż inni dwoma. Do jego jaźni docierały nieznane sygnały i tchnienia, z których dowiadywał się, co mu było potrzeba. Odmienność tego czwartkowego dnia wyczuwał niepokojem, mimo braku widocznych przyczyn. Nie wiedział lecz czuł, że nadchodzą chwile tak trudne, jak nigdy. Przez to pilnował się szczególnie uważnie. Tymczasem okrutny Zygfryd, był już daleko na skraju lesistych wzgórz i obserwował z gęstwiny ruszające się z leży oddziały wyznaczone do marszu w straży przedniej zgrupowania. Wiedział, że będą w niej obaj Wołodyjowscy, królewicz Jakub, hetman Jabłonowski i inni ważniejsi polscy dowódcy. Może nawet sam Król, aby czuwać nad porządkiem marszu. Jako doświadczony wojskowy zauważył, że straż przednia jest nieliczna i że ma ograniczoną możliwość staczania większej potyczki. W razie spotkania poważniejszych sił nieprzyjaciela zatrzyma się, albo cofnie do sił głównych. Może także uchodzić z pola w rozsypce; albo nawet w panice. A wtedy właśnie o upozorowanie zabójstwa bliźniaków przez Turków będzie najłatwiej. Zemsta będzie dokonana, sprawiedliwości stanie się zadość, a świat od ryżego antychrysta uwolniony... Jeśli nic nadzwyczajnego się nie zdarzy, to okazji do rozprawy z bliźniakami i tym razem nie będzie. Ale potem nastąpi mozolne i długotrwałe dobywanie Parkanów, a po nich jeszcze trudniejsze walki o potężny Eszterghom. Wtedy muszą zdarzyć się okazje, by rozprawić się z krzywdzicielami. Utrzymując w pełnej gotowości swoich sześciu zbirów, Zygfryd wynalazł na szlaku przemarszu wojsk, znacznie przewężone miejsce płaskiego terenu. Strzałem z długolufego muszkietu mógł sięgnąć prawie przez całą szerokości pola. Jeśli bliźniacy znajdą się w jego zasięgu, sam ubije pod nimi konia – łatwego do trafienia, a reszty dokonają najemnicy. Ci zaś wiedzieli, że za żywych bliźniaków, dostaną dwa razy tyle złota, ile za martwych. W tej zasadzce na zboczu leśnego wzgórza, Zygfryd czekał z nabitym muszkietem, dwoma bandoletami i nieodłącznym sztyletem ukrytymi pod habitem. Nie opodal, ukryci za drzewami, dosiadając koni, czekali jego wynajęci siepacze. Dla zabicia czasu szwargotali z cicha, ale czujni i gotowi na rozkazy. Zaczajony Zygfryd patrząc spod kaptura, widział niedalekie Parkany nad bagiennym Hronem, a po drugiej stronie Dunaju - zasnuty mgłami Eszterghom. Mógł stąd przepatrywać długi odcinek trasy przemarszu i ewentualnego odwrotu straży przedniej wojsk polskich maszerujących niezbyt czujnie pod Parkany. Jeśli mu szczęście dopisze, dziś dostanie rudych złoczyńców w swoje ręce. Potem zaszyje się gdzieś i spełni chwalebną misję uwolnienia Ziemi od rudych sługusów Szatana. Doświadczonym okiem starego wiarusa dostrzegł przejawy braku dyscypliny i czujności maszerującego wojska. Poszczególne oddziały były nadmiernie
rozciągnięte i bez właściwego ubezpieczenia. Broń niesiono bez gotowości do szybkiego użycia. Dragonia ledwo kilka zapalonych lontów niosła przy dyżurnych muszkietach. Od lesistych wzgórz po lewej stronie w ogóle się nie strzegli. Nawet małymi patrolami. Taka beztroska wojskowej straży przedniej musiała się zemścić... Trwał więc na swym posterunku, tym bardziej, że upewnił się, iż w szpicy są obaj Wołodyjowscy. I spokojnie szczwanią sarnim konikiem, przed idącymi za nimi wojskami. * Po południu dosłyszał dalekie odgłosy walki. Potem dobiegły go huki armat parkańskich, bijące gęsto salwami. Zamierzał przesunąć zasadzkę bliżej pola bitwy, ale jeszcze czekał. W kilka pacierzy po pierwszych salwach armatnich ujrzał pędzącego konnego posłańca do sił głównych, a w chwilę potem drugiego. To oznaczało, że straż przednia zmaga się z większymi tureckimi siłami i pilnie pomocy potrzebuje. Może się nawet zacznie cofać. Może wpadła w zasadzkę lub nieopatrznie podjęła nierówną walkę z przeważającą siłą. Prawdopodobnie Król także będzie tędy uchodził przed Turkami. Wkrótce potem serce Zygfryda zabiło żywiej. Rozpoznał już z daleka królewskiego syna Jakuba z gromadką dragonów, uchodzących galopem ku siłom głównym. Za nimi widać było następnych uciekinierów, a nawet ścigających ich Turków. W pobliżu grupy Jakuba będą także bracia Wołodyjowscy, bo na pewno w zagrożeniu Król nakazał im osłaniać syna. Chyba, że już ich Turcy wcześniej dopadli i uśmiercili. * Tymczasem uchodzący z pogromu Jakub Sobieski, z dwudziestką dragonów wachmistrza Czortka, popędzał mocno swego rumaka i wyciskał z niego wszystkie siły. Wiedział, że od szybkości zależy nie tylko jego życie, ale również Króla-ojca i wszystkich tam ginących w nierównej bitwie. Był już na tyle doświadczonym wojskowym, by zachować przytomność nawet w tej tragicznej sytuacji. Nie uciekał na oślep i nie poddawał się rozpaczy. Modlitwę tylko cicho błagalną szeptał, a do swego, konika, mówił prosząco: - Szybciej koniku, szybciej! Jeszcze szybciej... Nie dlatego pędził tak szybko, że bał się grupek ścigających spahisów, bo tym by się z dragonami skutecznie zastawił, lecz pragnął jak najśpieszniej zorganizować pomoc wojskową dla Króla-ojca i hetmana wielkiego. Gdyby nie to - nigdy by nie uszedł z pola bitwy.
Wachmistrz Czortek i braciszkowie Wołodyjowscy, manewrujący na tyłach grupy uchodzili rozważnie i na pozór spokojnie, udając ucieczkę. Jednak raz po raz, zawróciwszy nagle konia, dopadali wysuniętego w pościg spahisa i w kilku złożeniach wysadzali go z siodła. Zaraz potem przyczajali się w biegu na następnego, aby akcję powtórzyć. Wytrawny wojak wachmistrz, czego nie dokonał zręcznością, czy fechtunkiem, nadrabiał siłą i sprytem wojskowym. Przy żadnym jednak spahisem się nie zatrzymywał, choć wielu było bogato odzianych i łup wraz koniem stanowili doskonały. Ruszał natychmiast za Jakubem i doganiał grupę, nie pozwalając dragonom osłony zwracać się ku ścigających ich Turków. Braciszkowie Wołodyjowscy zaś, nie podlegając komendzie Czortka, samowtór uwijali się miedzy Turkami nieco bliżej lesistych wzgórz. Dla ścigających otomanów mali bliźniacy byli łakomą zdobyczą, bo z pozoru łatwi do pokonania. Kusił zwłaszcza Turków ich niezwykle piękny, lekki i jak łasiczka zwinny konik. Doświadczeni braciszkowie, podobnie jak wachmistrz, zwalniając nieco biegu, ściągali na siebie bardziej zapalczywych w pogoni przeciwników. I kiedy porywczy spahis, albo nawet dwu, czy trzech byli już blisko, chłopcy nagłym piruetem zawracali. A bili w przeciwników tak szybko, jak bije kobuz w stado gołębi, że oko za nim nie nadąża. Nim którykolwiek z Turków wzniesioną do cięcia szable opuścił, ranili ich w ramiona, szyje, czoła, oczy lub głowy.Tak cięty spahis, jedyne co mógł uczynić, to czym prędzej konia zawrócić, zaprzestając pogoni. Wielu ze zranionych oniemiało ze zdziwienia, że malcy rozprawili się z nimi, jak szerszenie z osami. Śmigły ich konik zdawał się wcale nie zmęczony, choć mocno już pokryty pianą. Co chwila leciał jak śmigła sarenka na spotkanie z jakimś zawziętym Turkiem. Ten pewny tryumfu wznosił miecz i nagle z przerażeniem stwierdzał, że ma rozwaloną dłoń, poderżnięte płytkim sztychem gardło, albo szabelkę wbitą po rękojeść w brzuch. Słysząc wołanie na świętą „kindię”, nurkował łbem w dół pod kopyta i pogrążał się w ciemności. Ci ze spahii, którzy byli pod Wiedniem, przypominali sobie dwugłowego i cztero-rękiego „Szejtana” z Lechistanu, który był zdolny nawet się rozdwajać i na powrót zrastać. Zaraz też przychodził im na myśl niezmożony Idmah Aga najsławniejszy Mameluk z Afryki, którego te mikroskopijne chłystki, na oczach całej Porty, pozbawili rycerskiej sławy i w niewolę pojmali. Wielu z Turków ścigających grupę Jakuba już na sam ich widok odwracało konie, unikając walki z Szejtanem Lwa Lechistanu. Wkrótce Wołodyjowscy uwolnili się od wszystkich ścigających, bo chętnych na posmakowanie ostrzy ich szabelek już nie było. Przypomnieli sobie wtedy, że przecież mieli ochraniać odwrót Jakuba Sobieskiego. Spóźnieni pomknęli jak strzała za Czortkiem i dragonami. Była to już spora odległość, ale ich chybki jak
wicher bułanek, stuliwszy uszy pędził, jakby przeczuwał w ślicznej główce, że coś mu zagraża. W tym szalonym przecwale, nawet nie usłyszeli jak między drzewami huknął rozgłośnie pojedynczy muszkietowy strzał, mocno stłumiony gęstwiną. Tuż przy głowie konika Wołodyjowskich ze świstem przeleciała skrytobójcza kula mściwego Zygfryda. Zaaferowani gonitwą za Jakubem chłopcy nie zwrócili na to żadnej uwagi. Nawet nie spojrzeli w kierunku, skąd padł strzał. * Zygfryd był wściekły na samego siebie, bo wyskoczywszy przed dym zobaczył, że chłopcy gnają dalej. Wszystkie jego starania spaliły na panewce. Tyle przygotowań, tyle trudu, podchodów i wydanego złota poszło na marne. Chciał ich mieć żywcem, aby zabawiać się z nimi długo i cierpliwie, aby poobdzierani ze skóry, z uciętymi językami, wyłupanymi oczyma poczuli, że umierają. Chciał sycić się dławiącą go nienawistną wściekłością, że aż sam się jej bał. Za hańbę doznaną, za ból nieznośny ciała i duszy, za oka pozbawienie. Tej jednej zapłaty chciał, ale podwójnej, jak było dwóch jego przeciwników i krzywdzicieli. Odruchowo ładował na nowo broń, sypiąc na panewkę nieco więcej prochu niż należało. Muszkiet musi być zawsze gotowy do strzału, jak w piechocie Gintera. Sam zarzucał sobie winę, ale wiedział też, że aby trafić w głowę galopującego konia, trzeba było mieć oko Mirona Kuny. Najlepszego muszkietera jakiego w życiu znał i wiele razy widział przy robocie. Może tylko jeden gemajna, a od bitwy wiedeńskiej kapral infanterii Świst z regimentu Gintera, tak celnie strzelać potrafił. - Trzeba było zarżnąć Kunę dopiero po robocie... - pomyślał. - Ale jak było zmusić łotra do współpracy, kiedy ten mścić się nie chciał i doniesieniem do Króla groził? Po chybionym strzale nie pozostawało nic innego, jak tylko wycofać się z zasadzki. Zbierał się już nawet powoli do odejścia, kiedy magle zauważył, że Wołodyjowscy wracają na pole walki, niemal tą samą drogą, jaką galopowali wcześniej. Ponieważ królewicz Jakub i dragoni Czortka dotarli już do polskich linii, toteż chłopcy nie musieli go dłużej ochraniać. Zygfryd nie mógł wiedzieć, że Wołodyjowscy wracali niespokojni o Piętkę-Redara, który pozostał w zamęcie bez konia i uchodząc z pogromu pieszo, niewiele miał szans na ocalenie. Dlatego znów pędzili na złamanie karku, jakby ich konik w ogóle się nie męczył. Dla Zygfryda była to druga szansa tego dnia... - Teraz więc, albo już nigdy! - szepnął do siebie rad, że nie opuścił zasadzki i miał gotowy do strzału muszkiet.
Wydawszy krótki, szwargotliwy rozkaz swoim zaczajonym zbirom, jeszcze raz im przypomniał, aby brali chłopców żywcem. Najemnicy, skupiwszy się do skoku, pamiętali o podwójnej nagrodzie za każdego żywego. Pewni swojej przewagi sądzili, że to będzie śmiesznie łatwa robota. Zygfryd tym razem celował z dobrej podpory, jaką stanowiło rozwidlenie między pniem, a grubym konarem potężnego drzewa. Wstrzymał oddech, uspokoił tłukące się z emocji serce i wziął nieco inną, dokładniejszą poprawkę na koński pęd. Celując jednak nie w głowę rumaka a w znacznie większy korpus. Kiedy chłopcy znów znaleźli się niemal w tym samym miejscu co poprzednio, ruszył cynglem... Poczuł silne szarpnięcie odrzutu, lecz nim dym zasłonił pole widzenia dostrzegł, jak będący w wyskoku sarni konik, pada na przednie nogi i zwala się na grzbiet. Wołodyjowscy wyrzuceni z siodła, upadli na grunt sprężyście niczym koty. Jeszcze dobrze nie wylądowawszy, natychmiast wstali i doskoczyli do zranionego konika. Unosząc jego główkę, ronili wielkie jak grochy łzy. Serca im się rozdzierały, gdy patrzyli bezradnie w gasnące oczy wiernego konika. Nie rozumieli, że został zgładzony zdradziecką, skrytobójczą kulą bezlitosnego mściciela. Przez tę rozpacz zapewne nie dostrzegli, jak z lasu wychynęło sześciu konnych zbirów i otoczyło ich dookoła. Zeskoczywszy szybko z koni, dobyli szabel i zbliżali się do chłopców... W pobliżu nie było nikogo z polskiego rycerstwa, by przyjść Wołodyjowskim w sukurs. Na brzegu gęstwiny czaił się, wyskoczywszy przed dym, habitowy brat Zygfryd, z gotowymi do strzału bandoletami... - - -
Rozdział 21
Redar-Piętka, w chwili ataku spahisów na oddział królewski, usłyszawszy polecenie odsyłające Jakuba z Wołodyjowskimi do sił głównych, tylko przez moment się zawahał. Chciałby zostać przy śmiertelnie zagrożonym Królu i jego bronić, ale i za królewicza był odpowiedzialny. Rozdwoić się jednak nie mógł. Ponieważ w otoczeniu uchodzącego Króla dostrzegł kilku wiernych rycerzy, zdecydował się uchodzić za Jakubem. I tak też podpowiadał mu jego niezawodny instynkt. Turcy przygotowawszy zasadzkę pomiędzy niewysokimi pagórkami, tak samo mogą czaić się w lesie i odwrót chrześcijan w zupełny pogrom zamienić. A właśnie tamtędy - wzdłuż leśnych zboczy, ścigany przez zajadłych spahisów, uchodził Jakub z osłaniającymi go dragonami Czortka i braćmi Wołodyjowskimi. Ta jedna chwila zawahania, mogła kosztować Redara życie, gdyż zaatakowali go jednocześnie dwaj młodzi spahisi. Widząc pieszego, bez hełmu i pancerza, natychmiast nań skoczyli z podniesionymi szablami. Lecz on dwoma piorunującymi ciosami śmiercionośnej sulicy, zdjął im głowy z karków razem z turbanami. Obaj spadli z koni równocześnie, jakby rażeni jednym gromem. Uczyniwszy to Redar chwycił lewą ręką za strzemię jednego z rumaków - już bez jeźdźca i popędził za nim, sadząc olbrzymimi susami, jak w pokazie cyrkowej woltyżerki. Po kilkudziesięciu krokach dopadł go jednak jakiś samotny, chcący się wyróżnić bogato odziany silahdar. Tak samo, jak poprzednicy liczący zuchwale na łatwe zwycięstwo. Redar starał się walki uniknąć i tak koniem manewrował, aby w biegu przybliżał się do lesistych wzgórz. Kiedy jednak uparty silahdar zajechał mu właśnie od tamtej strony, Piętka puścił konia i jedną, nieuchwytną dla oka akcją rohantyny, odwalił Turkowi głowę razem z bogatą misiurką. Nieszczęsny pancerny silahdar po ciosie utrzymał się w siodle. Rumak jednak od razu poznał, że martwego jeźdźca bez głowy niesie, bo galopował wierzgając, skacząc i szarpiąc uzdą jeszcze kilkanaście kroków, nim się tułów z kulbaki osunął. Mając nogę uwięzłą w strzemieniu, długo był przez konia wleczony, tłukąc ciałem po ziemi i obficie bryzgając krwią. Spłoszony rumak nie pozwolił się już pochwycić, więc Piątka podążał ku lasom pieszo. Nie mógł jednak ujść konnym, rozsierdzonym silahdarom, którzy widząc śmierć swych towarzyszy, postanowili ich pomścić. Unikając walki, przybliżał się do zbawczej gęstwiny, ale otoczony wiedział już, że musi stoczyć nierówny bój z siedmioma przeciwnikami. Zatrzymał się i znieruchomiał samotny jakby w śmiertelnym kolisku. Nie mógł liczyć na żadną pomoc, bo wszystkie oddziały polskiej straży przedniej uchodziły w panice i chaosie, śmiercią i krwią opłacając każdy krok swego beztroskiego marszu pod
Parkany. Skupiony jak wtedy, gdy dawał wojsku pokaz walki, gdzie przeciwników pozorowały poukładane na kołkach kapuściane głowy - czekał. Opuściwszy aż do ziemi sulicę, pochylił kudłatą głowę parząc spod gęstych, krzaczastych brwi gdzieś w dół i nieco w bok. W ten sposób uruchamiał swój niesamowity dar widzenia we wszystkich kierunkach i wyczuwania ruchu wrogów powierzchnią swego ciała. Silahdarzy w tym czasie, manewrując końmi pokrzykiwali gardłowo, jakby wyznaczając sobie zadania i podniecając wzajemnie do jednoczesnego ataku. Nagle wznieśli przeraźliwy wrzask bojowy: - „Iiiii-llllll”- grzechocząc językami z głębi krtani, co odpowiadało polskiemu: - „Biiij-Zabiiiij”!!!, i z wzniesionymi szablami skoczyli… A to nie były nieruchome i nieuzbrojone głowy kapuściane na żerdziach, które trzeba było po prostu trafić ostrzem tak, aby je przebić, nie wytrącając z równowagi. Nie wywijały też szablami, wrzeszcząc jak opętane. Tu było siedmiu opancerzonych wyznawców Allacha, gotowych nie tylko na swoją śmierć, ale i do zadawania jej niewiernym. Oni wiedzieli, że są na dżihad - świętej wojnie z giaurami. Śmierć walecznego gaziego w takiej wojnie to zaproszeniem na wiecznie trwającą ucztę “Id” z Mahometem,; to uwieńczenie życiowej drogi szarijatu. To więcej niż trzy pielgrzymki do Kaaby w Mekce. Redar dokonał nagle błyskawicznej sekwencji ruchów ciałem i bronią. Jego straszliwa sulica zawyła, prując powietrze, a on uderzał, ciął, pchał, siekł oburącz ostrzem i obuchem w szalonym tańcu śmierci. Nagle znikał i pojawiał się znowu, wyskakiwał nad grzbiety końskie lub przechodził pod brzuchami, czyniąc to tak szybko, że Turcy prędzej by sami siebie szablami pochlastali, niż jego trafili. Szalony kapłan zagłady nie pozostawił zaskoczonym szans na równorzędną walkę. Nim którykolwiek z wojowników Allacha - pewny, że zaraz rozetnie swoim bułatem olbrzymiego kudłacza - zorientował się, że trafia w próżnię, sam już z rozpołowioną głową leciał z konia. Inny z odwaloną nie wiadomo kiedy ręką, buchając krwią z kikuta, osuwał się zemdlony z siodła... Następny, mrugając powiekami swej odciętej i leżącej pod kopytami głowy, patrzył na własny, spadający z konia, tułów... Czwarty z nogą odwalaną tuż przy pachwinie, nagle dostrzegał, że jego koń nie ma łba, a z odciętej szyi buchała rzeka końskiej krwi, łącząc się na ziemi z jego własną. Kolejny silahdar, trzaśnięty obuchem tępego końca sulicy pomiędzy oczy, zapadał się w wieczną ciemność. Przebity na wylot ostrzem i zahaczony widlastym hakiem, wylatywał z siodła jakby go huragan stamtąd wyrwał. Ostatni, widząc co się stało, rezygnował z pójścia na niebiańską ucztę ”Id” do proroka Mahometa i zawracał konia do ucieczki. Rumak jednak, cięty sulicą po pęcinach siadł na zadzie, nie mogąc nawet kroku postąpić. Silahdar zaś, rozcięty sulica aż do pasa, nie zdążył zawołać błagalnie: - Allach!!! Bismillach!!! Zdyszany, obryzgany krwią Redar znalazł się nagle w tym samym miejscu,
z którego ruszył do upiornego tańca śmierci. Tak samo pochylił się nieco i skręcił w bok, jakby przez chwilę z machiny śmierci zmieniał się na powrót w człowieka. Ale nie trwał długo w czujnym bezruchu, bo dostrzegłszy niedaleko luźnego konia, który zdezorientowany gwałtownością wypadków kręcił się w koło, skoczył ku niemu. Chwyciwszy za strzemię, pognał go ku lasowi i znów biegł, biegł i biegł... Serce mu z trwogi zamarło, gdy usłyszał w przodzie, pomiędzy drzewami daleki, pojedynczy muszkietowy strzał. Nie wiedział, lecz czuł, że jakaś zdradziecka ręka strzela do jego chłopców. Chociaż wiedział, że Wołodyjowscy są bardzo ruchliwi i że prędzej śmigłą jaskółkę w locie trafić można, niż w nich - tym razem bał się o nich naprawdę... Podbiegając chyłkiem wzdłuż lesistych wzgórz z ulgą zauważył w oddali, znajome sylwetki, galopujących z powrotem chłopców. Zrozumiał, że odprowadziwszy Jakuba - wracali do niego. Sądzili, iż pozostawszy przy Królu, nie odstąpi go. Po kilku następnych krokach Redar usłyszał znów - już całkiem blisko drugi muszkietowy wystrzał i z trwogą ujrzał, że gnający w szalonym przecwale sarenkowaty konik pada jak rażony gromem, a chłopcy wylatują z siodła niczym dwa pociski z bombardy. Ale zaraz po upadku, przekoziołkowawszy jak koty wstali gotowi do walki. Redar widząc to, już nie zważał na sześciu wyskakujących z lasu konnych zbirów i pędzących ku braciom z dobytymi szablami. Czuł, że chłopcy sobie poradzą z takimi napastnikami. On wiedział, że musi odszukać zdradzieckiego skryto-strzelca. I już wiedział, kim on jest. Podkradł się bezszelestnie, jako człowiek lasu, w to miejsce, skąd rozchodziła się chmura spalonego prochu. Po kilku krokach ujrzał przyczajoną postać jednookiego mnicha, który cisnąwszy na ziemię dalekonośny muszkiet, wydobył z zanadrza dwa skałkowe bandolety i zbliżył się aż na skraj lasu. Oparł się plecami o gruby pień drzewa, celując w chłopców. Nie strzelał, ale z perfidną satysfakcja obserwował, jak jego płatni siepacze rozprawią się z braćmi Wołodyjowskimi. Redar skoczył i ciosem drzewca sulicy wytracił z rąk Zygfryda oba bandolety i ostrzem przydusił mnicha do drzewa. Jednak jeszcze nie zabijał. Zygfryd, któremu kudłaty olbrzym wyrósł przed twarzą jak spod ziemi, niczym zbryzgana krwią piekielna zjawa, poczuł, że ostrze sulicy wbija mu się wprost do serca. Dech wstrzymał, gębę rozdziawił i wytrzeszczył aż do rozpęku jedyne oko... Serce zatrzepotało mu jak ptak w klatce. Wiedział, że to ostatnia chwila jego życia. * Spieszeni najemnicy – dezerterzy z wojska elektorskiego, nie mieli dotychczas okazji oglądać Wołodyjowskich w akcji, a Zygfryd nie uprzedzał ich
z kim będą mieć do czynienia, aby nie stchórzyli przed czasem. Zbliżali się więc teraz odważnie z dobytymi, szablami. Szwargocząc coś między sobą, dzielili zadania by pochwycić malców żywych dla podwójnej nagrody. Chłopcy zaś, poniechawszy martwego już konika, stali spokojnie, nie próbując uciekać. Najemnicy, nie spodziewali się, że za mgnienie oka obaj malcy staną się jadowitymi Szerszeniami, które same nieuchwytne - zadają śmierć szybciej, niż ją można zobaczyć. Gdy dwaj zuchwalsi ze zbójów zbliżyli się do nich, na wystarczającą odległość, nikt nawet nie dostrzegł, kiedy padli na wznak z przeciętymi oczyma. Błyskawicznymi sztychami, jak szerszenie użądlenia, chłopcy poprzebijali leżącym gardła. A pokonani,brocząc krwią, trzepali piętami w męce konania... Piętka dociskając sulicą do pnia drzewa przerażonego Zygfryda, patrzył w jego jedyne wytrzeszczone śmiertelnym lękiem oko i cedził przez zaciśnięte zęby: - Ty habitowy złoczyńco, przecież twój Wielki Bóg kazał ci przebaczać. I powiedział: - „Nie zabijaj”! Twój Bóg kazał ci miłować nawet nieprzyjaciół i poniechać wszelkiej zemsty, a po doznanym uderzeniu nadstawić drugi policzek. Ty jednak kpisz sobie perfidnie ze swojego Boga, udając pokornego sługę... Zygfryd nic nie odpowiadał, ale pamiętał, że w zanadrzu ma ukryty sztylet. Gdyby tylko mógł go ręką pochwycić... Uczepił się tej nadziei, będąc mistrzem walki. Jednak sytuacja, w jakiej się teraz znalazł, była najtrudniejsza w całym jego burzliwym życiu. Kudłaty olbrzym wcale się nie interesował tym, co działo się za jego plecami - mimo, że ważyły się losy jego podopiecznych. Dociskając sulicą Zygfryda do pnia, nie dawał mu szansy, aby sięgnął po ukryte żelazo „lewaka”... Podchodzący do chłopców pozostali czterech najemnicy, wciąż jeszcze jakby nie orientowali się, z kim mają do czynienia. Wołodyjowscy po pieszej akcji, trzymając oburącz skrwawione szabelki, cofali się przed Niemcami. Kiedy oparli się o siebie plecami, obaj jednocześnie, jak spuszczeni z napiętej cięciwy, doskoczyli znowu do najemników i dwaj następni nie zdążyli nawet ruszyć swoimi szablami, gdy je ze zranionych dłoni powypuszczali. Po następnych, niewidocznych ciosach Szerszeni, dławili się krwią, buchająca z przebitych gardeł. Jakżeż cieszyli się w niebiesiech rodzice obu synaczków, a także wszyscy inni, którzy Barbarę i Michała Wołodyjowskich osobiście znali, spoglądając z wysokości na ich potomstwo. Choć jeszcze niedorosłe, a tak już sobie ekstraordynaryjnie poczynające. A przecie ci rycerscy niebianie, to polegli w walkach arcymistrzowie szabli i obrońcy krzyża. Cieszył się pan Longinus Podbipięta; cieszył się pan Muszalski-łucznik niezrównany, radował pan Hasling-Ketling, także wielu innych, którzy ramię w ramię z panem Wołodyjowskim w mnogich wojnach walczyli z wrogami i zwyciężali. Widział to także nieszczęsny Jurko Bohun, który z ręki pana Michała
w okrutnie zażartym pojedynku usieczon, o mało ducha nie wyzionął. Widział to także zdradziecki piekielnik - zuchwały Azja Tuchajbejowicz, który matkę obu synaczków, nim jeszcze ich z mężem począć zdołała, porwał i uwieźć na dzikie stepy próbował. Tegoż łotra dzielny pan Nowowiejski - porwawszy z Lipkowskiego obozu - okrutnie na palu umęczył. A przede wszystkim widział walczących braciszków sławny rycerz nad rycerze - pan Onufry Jan Zagłoba. I jeśli tylko od kufelka się oderwać zdołał, wszystkim aniołom i duszom zbawionym tryumfalnie oznajmiał z dumą: - To moja krew rycerska! Chociaż prawdą to żadną miarą być nie mogło. Piętka tymczasem, wciąż trzymając na ostrzu swojej sulicy podstępnego mnicha Zygfryda, cedził słowa przez zęby: - Dlaczego, jako zakonnik Bogu poświęcony plugawisz swoją podłością sukienkę duchowną i najświętszy znak swojej wiary - ów krzyż, który na piersi nosisz!? Dużo jest między kapłanami waszego Boga takich bestii, jak ty!? Zygfryd, nieco oprzytomniawszy z zaskoczenia otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, lecz Piętka mocniej przycisnął go sulicą do pnia, że ledwo skóry brzucha ostrzem nie przebijał. - Milcz! - warknął krótko. - Nie odpowiadaj! To nie sąd nad tobą, niegodziwcu! To wykonanie wyroku! Patrz uważnie człowieku chrześcijańskiej wiary i katolickiego obyczaju, zapamiętuj sobie dokładnie wszystko, co widzisz, bo to są ostatnie obrazy jakie oglądać możesz. Popatrz jak zabijają ci, których ty chciałeś zabić, bo już nigdy więcej czegoś takiego nie zobaczysz... Jak i wszystkiego, co stanowi ten świat. Groza wyzierała z jedynego oka Zygfryda, które wytrzeszczone do granic możliwości, zdało się wyłuskiwać z orbit. Wszystkiego mógł się spodziewać, tylko nie tego, że znów, tak samo jak w klasztorze, nadziany jak ryba na oścień, nie będzie mógł wykonać żadnego ruchu. Umieszczone w dołku tuż pod żebrami śmiercionośne ostrze, skrwawione, oblepione ludzkimi i końskimi kłakami, celowało prosto w jego serce, które tłukło się nieprzytomnie, jak ptak schwytany w klatkę. Poprzez drzewce sulicy Redar wyczuwał to trwożne pulsowanie i mógł je w każdej chwili jednym sztychem zatrzymać, ale wciąż zwlekał. Zygfryd, mimo odbierającego rozum przerażenia, zerkał krótkimi spojrzeniami na pole w nadziei, że jeśli Wołodyjowscy karków nie skręcili od upadku, to ich Niemcy pozabijają. Ale to co dostrzegał, pozbawiło go wszelkiej nadziei. - Powinienem cię oddać w ręce Wołodyjowskich, aby cię oni sprawili. I wtedy sprawiedliwości stałoby się zadość - słyszał jak przez ścianę słowa Redara. - Choćby za tego niewinnego konika, któregoś im w bitwie uśmiercił... Zygfryd zaniechał nawet myśli o użyciu ukrytego sztyletu, jako ostatniej nadziei na ocalenie. Jego czterech potężnych drabów, których wojna wyhodowała
i zabijanie było chlebem powszednim, leżało już na ziemi dogorywając. A znienawidzeni rudzielcy byli nawet nie draśnięci, choćby końcówką palca... W tym momencie ostatni dwaj siepacze zatrzymali się zdziwieni. Nie wierząc oczom w to, co się przed chwilą stało - jakby umówieni - odwrócili się i rzucając broń, pognali przed siebie na oślep z krzykiem przerażenia. Nie na tyle jednak szybko, aby chłopcy kilkoma nagłymi skokami nie dopadli ich. Nie mogąc jednak sięgnąć głów, ani pochylonych w ucieczce pleców szybkimi ciosami szabelek poprzecinali im ścięgna łydek, tuż nad piętami. Kto ze szlachty czytał o walkach Achilla pod Troją i poznał jak ów bohater zginął, ten wiedział od razu dlaczego obaj najemnicy padli jak gromami rażeni. Ale skąd braciszkowie Wołodyjowscy wiedzieli o takim czułym miejscu u każdego człowieka!? Powaleni Niemcy wijąc się z bólu, ręce składali jak do modlitwy, skamląc pardonu. Lecz litości nie było. Nastąpiły dwa straszne chlaśnięcia szabelkami w twarze, a potem poprawki w szyje. I ci tak, jak ich poprzednicy, skonali w śmiertelnych podrygach. Wołodyjowscy nigdy nie starali się zabijać, poprzestając na wykluczającym z walki ranieniu, jak to czynił ich sławny ojciec. Tym razem jednak jak dzikie łasice, mordowali z mściwym upodobaniem, przyszpilając każdego z łotrów do ziemi ich własnymi szablami. - Dosyć! Koniec!! - powiedział zdyszany Michał. - Nikt nam koni bezkarnie zabijał nie będzie! - dopowiedział Jerzy, ścierając krew z twarzy. - Niech te ścierwa wilki teraz zeżrą! Za naszego bułanka... - Złapiemy jakiegoś innego konia i ruszymy szukać Piętki! Może nas potrzebuje. - Może jeszcze Króla uda się ratować, albo porucznikowi Żwirskiemu pomóc. Z daleka już widać było pędzące w skok od strony sił głównych chorągwie Ruszczyca i Szponarskiego. Jeszcze dalej, ale bliżej Dunaju mknął ze swoimi kozakami ataman - Paszko. A wszyscy z niepokojem w sercach, w największym pośpiechu aby Króla ratować i ocalić z pogromu kogo się da z polskiego rycerstwa. Ruszczyc już z daleka widział zmagania chłopców z najemnikami i ostro popędzał konia, by im z pomocą zdążyć. Nikt z nich jednak nie mógł widzieć, że okrutny sprawca tej tragedii - brat Zygfryd żegnał się z życiem. A żal mu było nie siebie, lecz niedopełnienia zemsty na przeklętych pomiotach szatana, za jakich uważał braci Wołodyjowskich. - Abyś już nie musiał, obłudniku - mówił doń Redar - mścić się na kimkolwiek, lecz żyć i swego Boga o litość błagać, wtrącam cię do wiecznej ciemności. Już nigdy więcej pięknego świata oglądał nie będziesz... Oderwawszy na ułamek mgnienia sulicę od brzucha Zygfryda, ciął go tak
szybko ostrą końcówką swej piekielnej broni przez jedyne oko mnicha, że ten nie zdążył nawet mrugnąć... Precyzyjny cios przeciął tylko samą gałkę oczną i szklista masa wypłynęła spod powiek, jak rozbite kurze jajko, ściekając po licu nieszczęśnika. Przerażony Zygfryd nawet nie poczuł uderzenia w tak wrażliwe miejsce. Widział jednak jak zwolna zapadała mu przed twarzą nieprzenikniona kurtyna ciemności. - Teraz łotrze zemsty poniechasz. Oddanym mi pod opiekę dzieciom nie zagrozisz. I nie będziesz się nad nimi znęcał, jak to w konwencie czyniłeś. W ciemności łatwiej ci będzie odnaleźć uczciwą drogę do swego Boga, niż wielu do ciebie podobnym w jasności widzenia. Zygfryd, który jeszcze dziś rano pełen nadziei na spełnienie swoich zamiarów, pogodnie na świat spoglądał, teraz pół żywy z cierpienia i rozpaczy, osunął się na ziemię. Oparty o pień drzewa siedział jak martwy. Ciałem jego wstrząsały konwulsje szlochu, a z pustych oczodołów spływały krwawe łzy... Redar wyjął z torby zwój lnianej tkaniny, starannie przepłukał świeży oczodół jakimś ziołowym płynem z flaszy, aby nie trzeba wypalać rany rozpalonym żelazem. - Teraz już nie jesteś mi wrogiem - mówił podczas tych czynności. - Nie zostawię cię tu na pastwę zwierza. Choć wiele ofiar z mojego ludu, takiego niemiłosiernego miłosierdzia od was zaznało. Zawieziony zostaniesz do klasztoru i jeśli ci tam litość okażą, a nie przepędzą - jak wściekłego psa, będziesz miał gdzie się modlić o litość nad sobą i takimi jak ty obłudnikami. Boście naukę swego Wielkiego Boga tak wypaczyli, że bardziej nie można. * W dwa dni potem brat Zygfryd odjechał do kraju w kolejnym królewskim konwoju. Odprowadzony przez opłaconych przez Piętkę pachołków do klasztoru jezuitów, przekraczał próg przybytku skąd wyszedł szukać swojego nieszczęścia. Ojciec przeor Kazimierz Firlik przyjął ślepca miłosiernie w klasztorne mury. Nawet słowa pretensji nie rzekł, gdy Zygfryd klękając pokornie całował jego ręce, prosząc o przebaczenie. Po rzetelnej i szczerej spowiedzi sam sobie pokutę wyznaczył w formie rekluzji do końca życia. Może tym odkupił swe winy niemałe i zadośćuczynił innym ciężkim grzechom swoim. - - -
Rozdział 22
Królewicz Jakub Sobieski, oszalały z trwogi o Króla-ojca, widząc maszerujące w grupie sił głównych armii polskie husarie i pancernych, już z daleka do nich wołał: - Król w niebezpieczeństwie!!! Rozkazuję w imieniu Króla i ojca mojego ruszać galopem na pomoc! Na pomoc, na pomoooc!!! Za mną... Kto żyw, kto na koniu, za mną!!! Wpadłszy między szeregi na spienionym rumaku, szukał wzrokiem oficerów i dowódców poszczególnych oddziałów, by ich przede wszystkim pod komendę wziąć i do akcji zmobilizować. Jednak niemal wszyscy najważniejsi byli w przedzie i na dodatek - w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Obecni oficerowie,
zaskoczeni nagłą sytuacją, spoglądali jeden na drugiego, nie mogąc się zdecydować, kto kogo ma wziąć pod swoją komendę. I jak w tej alarmowej sytuacji postąpić. W kilka pacierzy potem, w ślad za królewiczem Jakubem, wpadali miedzy szeregi wojska ci, którzy pierwsi w panice opuścili pole walki, zostawiając walczących towarzyszy i Króla. Choć nie było ich wielu, za to wiele mogli złego narobić, bo przynosząc tragiczną wieść o śmierci Króla Sobieskiego - wzbudzić panikę całego wojska. Dojeżdżali za pierwszymi następni uciekinierzy, pojedynczo i kupami; poszarpani, poranieni i na pokaleczonych, pokrytych krwawą pianą koniach. Niektórzy z obłędem w oczach, bez tchu, bez broni, oślepli z trwogi. A wszyscy to niedawni zwycięzcy spod Wiednia, tryumfatorzy nad pokonaną Portą, lecz teraz wołający z trwogą: - Turcy! Turcy! Wszędzie Turcy!!! - Ratuj się, kto może! Maszerujące kilkoma równoległymi kolumnami polskie żołnierstwo i rycerstwo, słysząc trwożne opowieści o klęsce straży przedniej i mnogich zagonach tureckich, przystanęło i oglądało się z pytaniem: - Iść dalej, czy nie iść!? Ruszyć ryzykownie wszystkimi siłami na pomoc, czy się cofać do idących z tyłu wojsk cesarskich i niemieckich? Tam dopiero konkretną obronę zorganizować. Kolejne grupy uciekinierów, jeszcze bardziej przerażone i poszarpane, mogły rzeczywiście spowodować, że całe wojsko cofnie się nie tyle przed wrogiem, co przed własnym strachem. Zwłaszcza, że nowa fala uciekinierów wołała: - „Król i hetman wielki w okrążeniu”! A następni przynieśli wieść jeszcze bardziej hiobową: - „Zdrada! Na zatracenie nas tu prowadzili”! „Hetman wielki zabity”! „Król Sobieski zabity”!!! Słuchającym serca się ściskały i krew w żyłach tężała. - Król zabity! Król zabity... - powtarzano trwożnie z ust do ust, aż do najdalszych szeregów wojskowych. - Zdrada! Turcy! Wszędzie Turcy... Nastrój popłochu narastał lawinowo. Niezbędne było natychmiastowe przeciwdziałanie znaczniejszego dowódcy z bojowym autorytetem. Inaczej w kilka chwil wielka i dzielna armia zamieni się w stado strwożonego bydła. Jakub Sobieski, choć mający wszelkie predyspozycje na wodza, robił co mógł. Jednak nie miał jeszcze takiej wodzowskiej charyzmy jak jego ojciec, mogącej pociągnąć za sobą tysiące. Dlatego kolumny zamiast ruszyć zdecydowanie naprzód, wahały się. A nawet cofały. Porucznicy i rotmistrzowie spoglądali jeden na drugiego, jakby pytając, co czynić; jakby oczekując, kto obejmie komendę nad całością. Z takiego niezdecydowania i braku decyzji może się zrodzić popłoch powszechny. Wystarczyłby jeden panikarski okrzyk: - Uciekać! Uciekać!! Ratuj się kto może!!! Śpieszący konno z głębi szyków, na czele swego regimentu pułkownik
Henryk Ginter, pierwszy się zorientował w dramatycznej sytuacji. Jako doświadczony wojskowy, wiedział jak strasznie zaraźliwe jest panikarstwo; jak potrafi zmienić karne wojsko w oszalałą z trwogi tłuszczę. Doskoczył do któregoś z kolejnych uciekinierów-panikarzy, nie bacząc czy to zwykły żołnierz, towarzysz czy nawet oficer i wyrżnął go w gębę. Tamten na oczach całego wojska zleciał z konia, jakby go ktoś maczugą w łeb zdzielił. Zdesperowany pułkownik wyrwał zza pasa dwa bandolety i do następnych nadbiegających uciekinierów wrzeszcząc, jak tylko mógł najgłośniej: - Staaać!!! Bo kula w łeb! Stulić gęby!!! A do swoich piechurów, z których jedna trzecia zawsze była pod bronią, zawołał: - Gotować broń! Lonty zapalać! Za mną maszerowaaać!!! Biegieeem!!! Biegiem!!! Więcej nic już więcej nie musiał rozkazywać, bo jego zbrojna wiara wiedziała od razu, jak się zachować. Ponad tysiąc ludzi liczący regiment ruszył z miejsca jak wielki monolit walecznych wiarusów. I nikt się nie zawahał. Ci z grupy dyżurnej, co mieli zawsze broń gotową biegli naprzód rytmicznym, nieśpiesznym, ale wytrwałym truchtem, wyprzedzając inne, wahające się oddziały piesze i konne. Muszkieterzy już w biegu dzielili się ogniem do lontów. Inni mając karabiny skałkowe podsypywali panewki, by nie zawiodły w krytycznej chwili. Reszta pułku - chwytała broń wiezioną na furkach, dopinała oporządzenie i grupami łączyła do biegnącej już daleko w przedzie awangardy pułku. Nikt nie pozostał w tyle. Nawet mały Witek Smolak ze swym wielkim bębnem, boso i w za dużym kaftanie, dyrdolił ile miał sił, aby nadążać. - Na cóż nam żyć! - wołali Ginterowcy - jeśli ojca naszego, Króla Jana zabrakło!? - Naprzód! Naprzód!! Uratujemy Króla! Uratujemy ojca! - wołali setnicy i kaprale. I nikt nie oglądał się za siebie. - Nie uwierzymy w jego śmierć, póki ciała nie ujrzymy! - A gdyby zginął, to chociaż ciało odbijemy z rąk pohańców! - Wołali zwykli żołnierze, gotowi za swego Króla umrzeć, choćby i dziesięć razy. Wkrótce wyprzedził regiment z lewej, gnający na lekkiej dwukółc, kapral Świst ze swym ładowaczem. Świstowa biedka, jak starodawny rydwan bojowy, ciągniona przez doskonałe cuganty, wysforowała się daleko przed szeregi regimentu. Wraz z pędzącym konno pułkownikiem Ginterem, pognali galopem na przeciw uchodzącego z pogromu Króla, którego sylwetkę w małej, trzyosobowej grupce konnych, już z dala rozpoznawali. Niewielu z uciekinierów powstrzymał i pociągnął przykład pułku Gintera. Ale inni zareagowali na perswazje, prośby i groźby przytomniejszych oficerów,
jacy szybko znaleźli się na pierwszych liniach i próbowali opanowywać rodzącą się panikę. Wielu ze szlachty spod towarzyskich znaków, już niemal w pospolite ruszenie się zamieniło. Ale na szczęście tylko w pancernych i husarskich chorągwiach powstał zalążek paniki. Oddziały lekkie, dragonia i piechoty pozostały w bojowym nastroju. Kto żyw dosiadał konia, formował się pod swoim znakiem i gnał na pomoc. Wielu z tych dzielnych ludzi z trwogą widziało z daleka, jak dwaj najbardziej zawzięci spahisi, na rączych dzianetach doganiali Króla, osłanianego ofiarnie tylko przez najwierniejszych panów - Matczyńskiego i Miączyńskiego. Dojeżdżający spahisi ciskali dziryty, z których jeden zranił królewskiego Pałasza, bo ten pociągał zadem i znacznie zwolnił biegu. Jednak cudem prawdziwym jeszcze nie padał, jakby rozumiejąc, że pomoc jest blisko. Ale to tylko kwestia kilku końskich skoków i... będzie po wszystkim!!! Turcy tryumfowali, wyjąc jak opętani to swoje przerażające: - „Iiiiiiilllll”!!! i ze wzniesionymi szablami niemal zrównali się z Królem. Zaraz rozprawią się z Miączyńskim i Matczyńskim, a potem już nic nie uratuje Króla. Ale wtedy właśnie woźnica-ładowacz kaprala Śwista osadził na miejscu oba konie, zatrzymując bojową dwukółkę - najnowszy wynalazek Macieja Śpiewaka. Teraz właśnie miała być wypróbowana najlepsza załoga strzeleckich dwukółek w śmiertelnie nagłej potrzebie. Ten zupełnie nowy sposób walki, wprowadzony odważnie przez pułkownika Gintera, ogromnie podniósł skuteczność bojową pułku. Arcy-strzelec kapral Świst, stojąc na wózku, przyłożył do twarzy ciężki, dalekonośny muszkiet, opierając go na forkiecie. Celował tylko przez dwa spokojne oddechy, a potem huknął strzał. Stojący obok pułkownik Ginter drżał w napięciu, ażeby Świst nie zranił Króla lub któregoś z jego towarzyszy. Ale zobaczył poprzez rzednący dym, jak jeden ze spahisów trafiony w pierś, wypuszcza z prawicy wzniesioną do cięcia szablę i zadzierając do góry nogi, leci z kulbaki. Rozgorączkowany Świst chwycił natychmiast drugi muszkiet i tym razem tylko przez jeden oddech się składał. Kiedy wreszcie strzelił - dojeżdżający do Króla spahis, trafiony nieco gorzej, szarpnął tylko ręką, w której trzymał szablę i próbował zawrócić konia. Trzeci strzał Śwista dosięgnął go w plecy i zuchwały Turek od razu uderzył czołem w koński kark. Jego bezwładny trup powoli osuwał się z grzbietu zmęczonego gonitwą rumaka. Król był uratowany! Pułkownik Ginter, nie zważając na swoją wysoką szarżę, objął Śwista ramieniem, uściskał i pocałował w czoło. - Świst, ty hultaju! - krzyczał rozradowany. - Setnikiem będziesz! - O nie, nie, na diabła mi to! - zaprotestował Świst. - Żebym się z jakimiś niesfornymi pijakami użerał? Sam byłem niesforny, to i wiem, jak jest. Już ja wolę odpowiadać za swoje długie rury, niż za ludzi. Wyczerpany niesamowitym napięciem nerwowym arcy-strzelec siadł tam
gdzie stał i ukrył twarz w dłoniach. Trwał tak, dygocząc długo, aż przybyły jego najbliższy przyjaciel - Zdunek zagadał do niego. Pochwalił, zażartował i podał manierczynę z gorzałką. * Król był ocalony, lecz ledwo żywy po tym szalonym wyścigu ze śmiercią. Następne grupy spahisów i silahdarów ścigających husarię i pancernych, były jeszcze daleko. Ale zuchwalsi wciąż docinali uchodzących Polaków, bo każdy husarz czy pancerny, to dla nich wielki majątek, wart ryzyka nawet utraty życia. Pułkownik Ginter doskoczył do Króla i wyręczył obu wyczerpanych opiekunów w podtrzymywaniu półprzytomnego Jana Sobieskiego. Ci także ledwo żywi z wyczerpania, jednak nie odstąpili od Króla i dach ciężko dysząc stali, nie wierząc w cud, który nastąpił. Choć takich rycerzy i żołnierzy w tym tragicznym dniu było więcej, to jednak niemal wszyscy zostali na szlaku tragicznej ucieczki albo zabici albo poranieni. Spahisi rozbiegli się na krwawym szlaku polskiej hańby i bezlitośnie dobijali leżących lub uciekających pieszo Polaków. Każdemu z nich natychmiast odcinali głowy i tryumfalnie nieśli na szablach i pikach do Mehmeda Paszy. Rzadko który z tryumfujących Turków wracał pola bez polskiej głowy.Jednak kilku najdalej zapędzonych spahisów, mistrzowskimi strzałami zdjęli z kulbak arcy-strzelcy regimentu Gintera - uczniowie niezawodnego Śwista. Mieli tu idealną zaprawę w swym nowym wojennym rzemiośle. Ścigający Turcy szybko się spostrzegli co im grozi i już im pod lufy nie podchodzili. Za konnym Ginterem i dwukółkami strzelców, przybyli na miejsce żołnierze jego pułku, z których najszybszy był Maciej Śpiewak, a za nim kilku górskich zbójów i Helena Zdunkowa z całą swą setnią. Król osunął się z konia pomiędzy żołnierzy, a ci pochwycili go na ręce wołając: - Żyje! Żyje, żyje ojciec nasz i Król! - Król żyje!!! - ryczał szczęśliwy Maciej Śpiewak. - Zyje Król Janicek! Zyje Harnaś nas kłochany!!!- cieszyli się ogromnie podhalańskie zbóje i aż im się z tego szczęścia świeczki łez w oczach pozapalały. A niektórzy z nich wyli rozgłośnie, nie gorzej od atakujących spahisów, choć nieco inaczej swoje juhaskie – „Iiiiiiiihahahaaaaa!" Aż skóra słuchającym cierpła z wrażenia. I wnet by zaczęli z radości śpiewać i tańczyć wokół Króla. Lecz czasu na to nie stało. *
Na rozkaz czuwającego nad wszystkim Gintera dwie roty otoczyły Króla wokoło, tworząc jakby wielką najeżoną pikami i muszkietami ruchomą fortecę, bo od strony parkanów wciąż widać było spahisów. Jeśli ich szybko przybędzie, mogą się odważyć ponowić atak, wiedząc kogo ścigali. Natychmiast porozpinano Królowi żupan, aby mógł swobodniej oddychać. Wyścielono podłogę dwukółki Śwista cuchami i serdakami dla miękkości i tam złożono bezwładnego Króla. Był tak poobijany zbrojami towarzyszy, że niemal czarny. Doświadczona w zranieniach i wojennych przypadłościach Helena Zdunkowa, dokładnie zlustrowała Króla, czy gdzie krwią nie broczy, bo przy obmacywaniu wielką boleść jękiem sygnalizował. Napojony gorzałką ostrożnie odwieziony został w spokojniejsze miejsce, gdzie zaraz Ginter namioty rozbić nakazał. Przybywającym wciąż nowym pododdziałom swego pułku zlecił przygotować obronę okrężną ze wszystkich wozów i kozłów hiszpańskich. W ten sposób powstała prawdziwa forteca, coraz silniej obsadzana przez piechotę. Teraz ktokolwiek by zechciał „kłochanemu Królowi- Łojcowi-Harnasiowi-Janickowi” zagrozić, musiałby ich wszystkich pozabijać, a to już nie byłoby takie proste. Nawet dla tysięcy rozżartych walką wyznawców Allacha. - Król żyje! - zawołał Ginter do uchodzących szczęśliwie z pogromu nielicznych rycerzy i żołnierzy, aby wieść szczęsną wojskom na tyły zanieśli. - Król żyje!... rozniosło się wkrótce po wszystkich oddziałach. I zaraz nastrój paniki przycichł, a potem zupełnie wygasł, choć byli tacy, co w trwodze uszli aż do taborów. Niektórzy z najbardziej przestraszonych od razu ruszyli ze swoimi pocztami pod Wiedeń, by czym prędzej uchodzić prosto do kraju. I kilku ze szlachty rzeczywiście tak uczyniło, roznosząc po kraju fałszywe wieści o klęsce polskiej armii i śmierci Króla. Na szczęście Król kłamstwa te zdołał w czas zneutralizować. Ginterowcy, mimo zamieszania nie zapomnieli też o uszłych z pogoni panach - Matczyńskim i Miączyńskim. Udzielono im wszelkiej pomocy, z koni zsiadać pomagając, gorzałką pojąc, podtrzymując, bo się na nogach słaniali. Obaj byli poranieni, lecz na szczęście - lekko. Po opatrzeniu i krótkim odpoczynku, ochłonąwszy z wrażenia, mogli działać dalej. Nie zapomniano także o ich zmordowanych rumakach, zwłaszcza o zranionym Pałaszu, który już się pokładał, ustać nie mogąc i zadem ciągnąc z bólu. Biały od piany, charczał i chrapał nie mogąc się uspokoić, ani zmęczenia wydyszeć. Szybko go opatrzono, wytarto i grzbiet cuchami góralskimi okryto. Pojono malutkimi porcjami wody podawanej z dłoni, cichym słowem uspokajano i kiedy wreszcie sam na nogi wstał - do Króla przywiedziono, by mógł pana swego żywego obwąchać, co wiernemu konikowi najwięcej pomogło. Król choć na pół przytomny z bólu, poklepał go po pyszczku,
a nawet ucałował w aksamitne chrapki, dziękując za ocalenie... - Dzięki ci serdeczne, koniku kochany... Dzięki ci! Bohaterski Pałasz jakby rozumiał wszystko, co Król do niego wyrzekł, bo go aksamitnymi chrapkami po twarzy ocierał, językiem lizał, głową pachy szukał, aby tam ją schować... Odprowadzony pod postawiony dla niego namiotek, wciąż stamtąd szyję wyciągał rżąc i powietrze chrapkami chwytając. * Na czele dużej grupy austriackiej konnicy, przybył pośpiesznie czujny książę Karol Lotaryński. W kilka chwil po nim dojechał generał Starhemberg, a za nim, będący najdalej książę Emanuel. Widząc przybiegające drobne grupki oszalałych z trwogi polskich jeźdźców, wydawali szybkie komendy swoim oddziałom. Książe Lotaryński rozkazywał także grupom polskim, chociaż nad nimi władzy wojskowej nie miał. Ale swą stanowczością utrzymał dyscyplinę i popłochowi zapobiegł. Wspólnie z nim działał królewicz Jakub, wspierając i tłumacząc na polski wszystkie rozkazy i poczynania. W kilkanaście pacierzy potem przedarł się do przodu generał Marcin Kątski z lżejszymi działami i freykompanią, chociaż daleko w tyle za chorągwiami lekkimi maszerowali. Książę Karol, dla wsparcia biegnącego na ratunek regimentu Gintera, posłał po trzy rajtarskie i kirasjerskie oddziały. Nie zdołały one jednak wyprzedzić Ginterowców, którzy swym zdecydowanym śmiałym wypadem, już zdążyli ocalić polskiego Króla i go dobrze ubezpieczyć. W ten sposób utworzyła się, wysunięta daleko wprzód, potężna zbrojna grupa, mogąca się przeciwstawić nawet poważniejszej tureckiej sile. Resztę wojsk uszykowano jak do bitwy - frontem przeciwko spodziewanemu niebezpieczeństwu. Od brzegu Dunaju aż do podnóży lesistych wzgórz utworzyła się ciągła linia obrony, wzmocniona polowymi działami. Szybko znalazły się nawet liczne kozły hiszpańskie, zwane z polska kobylenicami, wiezione na wozach, ustawione teraz przeciw tureckiej konnicy. Dla cofających się polskich grup, uchodzących z pogromu, przezorni dowódcy cudzoziemscy nakazali uczynić przejścia między przednimi oddziałami, by nie mieszali szyków obrony i mogli spokojnie na tyły odejść i tam ochłonąć. Dzięki tym zabiegom popłoch został całkowicie opanowany i paniczne okrzyki dobiegających do linii obrony ostatnich gromad uciekinierów, nie robiły już na żołnierzach większego wrażenia. Najważniejsza jednak była wieść o uratowaniu Króla.
- - -
Rozdział 23
Szybko nadciągnęły z dalekich tyłów pościgowe chorągwie pana Miączyńskiego, które późno z biwaku wyszły, gdyż noc strawiły na podjazdach i braniu języków. Siebie by na pewno nie oszczędzali, ale koniom wytchnąć dać musieli. Teraz, na pierwsze wieści o ciężkiej porażce straży przedniej i rodzącej się panice w polskich szeregach, poszły jak w dym za regimentem Gintera. Wnet wyprzedziły ciężkich kirasjerów niemieckich i rajtarię cesarską. Rozsypując się szeroko po polu ubiwszy kilku bardziej wysforowanych Turków, resztę zawróciły tak energicznie, że teraz polscy rycerze jechali na karkach spahisów. A ci uciekali tak, że gubili głowy polskich rycerzy, przytroczone do siodeł. Zbierano je starannie dla rozpoznania i godnego pochówku. * Wtedy to właśnie Ruszczyc, operujący z chorągwią najbliżej lesistych wzgórz, natknął się na obu braci Wołodyjowskich. Ze ściśniętym trwogą sercem już z daleka widział, jak niepozorni chłopcy zmagają się z sześcioma potężnymi przeciwnikami. Choć pędził ile sił, konia płazując, z pomocą zdążyć nie mógł. Zresztą, sukurs okazał się zbyteczny, gdyż bracia błyskawiczniepokonali napastników niezwykłe szybkimi akcjami. Pozabijawszy łotrów, już więcej się nimi nie interesowali, ale opłakiwali swego zastrzelonego konika. Ruszczyc serdecznie ich pocieszał, głaszcząc niezgrabnie nawykłą do szabli dłonią po rudych głowach. - Nie płaczcie, synkowie - mówił wzruszonym głosem. - Znajdę wam konika nie gorszego, a może nawet i ze dwa... - Ale takiego mądrego konika na całym świecie nie było. - chlipał Michał. - Żaden go nam nie zastąpi. Wszystko rozumiał i wiedział co i jak robić dodawał Jerzy.
- Powodować nim nawet nie trzeba było... - Tak to bywa, że miedzy koniem a rycerzem przyjaźń się wielka rodzi i więź taka, że większej nie ma. Ale bywa często, że jedno w bitwie ginie, a drugie przez to cierpi bez miary. Wasz ojciec tak samo ukochanego konika stracił, co go mało dziesięć razy z ukropu wyniósł i życie lube ocalił. I matkę waszą, gdy ją zdradliwy Azja Tuchajbejowicz porwał, wierny jej kary dzianecik uniósł, wyrwać się z niewoli pomógł. Potem nawet życie pani Barbarze ocalił, bo - zamiast waszej matki - wilcy jego zjedli. Dlatego mogła chociaż pieszo przez śniegi do Chreptiowa dotrzeć.Też prawdziwym cudem z mocy bożej. Bo chorowała potem bardzo długo… - Takie nam cuda o oćcu i matce opowiadacie, że ani my wiedzieli... - Opowiadajcie jeszcze, panie rotmistrzu, ale nie tak rzewliwie, bo się płakać chce. - Opowiem wam i więcej, synkowie mili kiedyś na postoju, ale teraz musimy Turków z pola spędzać, by rannych ratować. Widząc wychodzącego z pomiędzy drzew Piętkę-Redara, prowadzącego oślepłego mnicha Zygfryda, chciał zapytać co się stało, lecz Redar go uprzedził. - Oto jest ten, który konia pod braćmi Wołodyjowskimi ubił z muszkietu i wraz z tymi siepaczami na ich życie nastawał. - Zabij go waszmość natychmiast, albo daj go hetmańskiemu katu, by go publicznie sprawił dla postrachu! - powiedział surowy Ruszczyc, który by niewątpliwe tak postąpił. I ani by mu ręka nie zadrżała. - Konia w czas bitwy ubić walczącemu to zbrodnia, że nie masz większej! Gdyby mnie tak uczynił, ani by go nawet ta sukienka duchowna nie obroniła i już by na powrozie zdychał powieszony, jak zbój na byle gałęzi... Zygfryd stał obok, trzymany za rękaw habitu przez Piętkę i pochylał głowę modląc się cicho, lecz treść tej modlitwy pozostała jego tajemnicą. Po tym cichym pacierzu, sięgnął ręką w zanadrze i aż zza pleców wyjął swoją ostatnią nadzieję na obronę - sztylet i trzymając za ostrze, oddawał Piętce... Ruszczyc nie czekał już dłużej. Pognał ze swoimi zagończykami, aby zatrzymać Turków jak najdalej od linii polskich. A uchodzących z pogromu polskim żołnierzom i rycerzom życie uratować. Najczęściej jednak natrafiał już tylko na trupy okrutnie posiekane i głów pozbawione. Jednak wielu poranionych, ukrytych w krzewach udało mu się odnaleźć i ocalić. Podobnie przekładali pole ucieczki inni rotmistrzowie, zapuszczając się nawet za większymi grupami wracającej pod Parkany spahii. Nie trwało to jednak długo, bo sygnałami trąbek do szyku ich ściągano, aby osłonę dla wojsk od strony lesistych wzgórz podejmowali, gdyż jakaś siła mogła się tam jeszcze czaić. Tu także uratowano kilkudziesięciu uchodzących z parkańskiej klęski. Rozważny rotmistrz Ruszczyc przywiódł nawet kilku znaczniejszych jeńców
tureckich, wiedząc dobrze, że każdy język nieprzyjacielski tak przed bitwą, jak i po bitwie ma ogromne znaczenie. Pojmani oficerowie tureccy zeznali pod sztychami na gardłach, że za każdą polską głowę serdar Kara Mehmed płacił złotem. A także, że jest obietnica płacenia jeszcze więcej ze skarbca samego Kara Mustafy, który nadal rezyduje w Budzie i wojska zewsząd ściąga. A po tej stronie Dunaju jest już do trzydziestu tysięcy doborowej konnicy... * Hetman Jabłonowski uchodził z pola w otoczeniu swoich arkebuzerów, z których także ze dwa tuziny głowy swe pod Parkanami złożyło. Wydostał się krwawo z okrutnych obierzy, w jakich jeszcze nie bywał. Ale nie rozpaczał, a po dotarciu do pierwszych linii obrony i zorientowawszy się, że Jan III nie jest w stanie dowodzić, sam przejął dowództwo generalne. Wespół z księciem Karolem szyki obronne sprawiał, czujność nakazywał, utrzymywał pogotowie wszystkich oddziałów obawiając się, że Turcy, ośmieleni zwycięstwem, mogą jeszcze raz tego dnia nastąpić. Wezwał z tyłów wszystkie zdolne do walki polskie oddziały. Nadbiegającym wciąż jeszcze uciekinierom z pola surowo zabronił gardłować przeciw Królowi i dowództwu. Sześciu najbardziej rozzuchwalonych panikarzy kazał swoim arkebuzerom rozstrzelać. Co na oczach wojska uczyniono dla przykładu. Przybywające regimenty piechocińskie; szybkie chorągwie lekkie i dragonie ustawiał w szykach bojowych na linii obrony. Grupom harcerskim nakazał rowy ryć przed liniami i kozły hiszpańskie przeciw jeździe tureckiej stawiać. Zwłaszcza tam, gdzie pułk Gintera chronił cudem ocalałego Króla. Ciężkie, towarzyskie chorągwie były znacznie uszczuplone, bo połowa rycerstwa na swych wozach się wylegiwała, choć choroby już ustępowały. Szlachta z pierwszych husarskich czy pancernych szeregów czeladnikami się wyręczała. Często marudzono o niepotrzebnym marszu przez Węgry. Nawet stawiając Królowi zarzuty, że chce szlachtę wygubić. Najpodlejsi podnosili, że trzeba wracać, choć droga do kraju już była bliższa idąc naprzód, niż się cofając. Najważniejsze jednak, że dowodzenie przywrócone zostało i hetman Jabłonowski nie mógł się nadziękować księciu Karolowi, za tak skuteczną pomoc w tych dramatycznych chwilach. Obaj udali się do Króla, by się wspólnie naradzić, co czynić teraz należy. Sytuacja przecież nie była jeszcze wyjaśniona i wciąż zagrażało ponowienie ataku przez Turków. Zachodziła więc konieczność wypracowania decyzji o strategicznym działaniu całości chrześcijańskich wojsk. *
Wachmistrz Czortek i Jakub Sobieski, zmieniwszy konie po przybyciu do polskich linii, pognali z dragonami za pułkiem Gintera, chorągwiami Paszki i Szponarskiego na trasę odwrotu spod Parkanów. Tam przebiegając pole wzdłuż i wszerz szukali wszędzie ukrytych Polaków, zatajonych rannych, których nie dobito i głów im nie obcięto. Wypatrywano zwłaszcza porucznika Żwirskiego i obu braci Wołodyjowskich. Przepędzali tureckich spahisów przepatrujących grupami pole za poległymi polskimi rycerzami, by głowy ich do swego wodza odnosić za sutą lafę. Mimo wielkich starań długo nie mogli trafić na porucznika. Dopiero tuż przed zmrokiem Czortek odnalazł go ze swoimi dragonami i zaraz ze sobą zabrał. Porucznik nie był nawet raniony tylko mocno ogłuszony i dlatego nieprzytomny. Cudem przez spahisów niezauważony, bo wpadł głową w gęste krzewy. Musieli pewnie pomyśleć, że głowy już jest pozbawiony i dlatego tak w krzaki ciśnięty. Nadto twarz miał niemal czarną od dymu i prochu po pistoletowym strzale z najbliższej odległości, choć szczęśliwie chybionym. Ocucony octem i gorzałką patrzył nieprzytomnym wzrokiem na żołnierzy i nie poznawał. Potem pytał, czy to świt, choć już się wieczór robił, a potem czy listy z Krakowa przyszły i znów omdlał. Ale był już w rękach wiernych dragonów i nic mu nie groziło. Przeniesiony poza polskie linie mógł spokojnie dochodzić do sił. Czortek z niepokojem badał mu całe ciało, ale mimo okrutnie poszarpanej odzieży i drobnych skaleczeń, porucznik wyszedł niemal cały z tak nieprawdopodobnego ukropu. * Szybko zapadający wieczór położył kres walkom i obie armie przez noc odpoczywały w czujności, szykując się do dalszej rozprawy. Jednak dopiero od świtu, gdy Bóg łaskawy światłość dnia na ziemię ześle, będą znów mogli się zabijać i cierpienia wzajemnie sobie zadawać. Zawsze oczywiście po gorących i żarliwych modlitwach błagalnych o zwycięstwo dla siebie, a o śmierć i zagładę dla przeciwnika. Przywiedziony przez Szponarskiego pojmany znaczny silahdar, przed obliczem hetmana Jabłonowskiego zeznał szczerze, że pan wojewoda Danhoff poległ był w walce. Turcy z podobieństwa wedle tuszy i twarzy, a także bardzo bogatej szaty mniemają, że to właśnie Król Jan Sobieski został pod Parkanami zabity. Głowę jego seraskier Mehmed posłał z wielkim tryumfem do Kara Mustafy, by ją tam w błoto i gnój ciśnięto w pogardzie wielkiej. A potem psom na pożarcie dano.
- Nie wiedzą, że Król uszedł. To i lepiej - rzekł sam do siebie hetman wielki. - Niech się póki co cieszą. Jeszcze oni inaczej nam zatańczą. - I tajemnicę wielką pod gardłem w tej sprawie nakazał wszystkim oddziałom. * Półżywego, pojękującego z cicha Króla Sobieskiego złożono w obszernym namiocie na grubej warstwie słomy. Obok legli dysząc, Bogu i Ginterowi za ocalenie dziękując - pan Miączyński i pan Matczyński. Król dopiero po kwadransie otworzył oczy i odzyskał głos. Zaraz spytał z trwogą o syna Jakuba. Ponieważ pułkownik Ginter widział wcześniej, jak królewski syn organizował pomoc dla walczącej straży przedniej, zameldował Królowi, że Jakub z lekkimi chorągwiami ruszył na odsiecz ginącym. Król odetchnął z wielką ulgą i od razu lepiej się poczuł, bo mu wielki kamień spadł z serca. Ale rozkazał stanowczo: - Zawróćcie go natychmiast! Zatoczyć obronny obóz. Ubezpieczyć się, okopać... Linię obrony uformować i silne patrole na pole wysłać... Rannych ratować, ciała zabitych zbierać. Strzec się przez całą noc... - mówił z trudem. A gdy usłyszał, że to wszystko jest już wykonywane, zamilkł i leżał długo ciężko dysząc. A gdy potem łyknął gorzałki i sił nieco odzyskał, ponownie pytał z niepokojem: - Czy Turcy odparci, zatrzymani, czy wciąż następują!? - Odparci i nawet zawróceni przez nasze chorągwie oraz siły księcia Karola odpowiadał pułkownik Ginter. - A wszystko to syn Waszej Królewskiej Mości, pułkownik Jakub zaczął organizować i śmiało kontr-uderzenie poprowadził. - Dzięki ci, panie Boże. Ale niech się już nie naraża. Zróbcie szybki wypad i szukajcie mi porucznika Żwirskiego i tego grubego rajtara, którzy mi obaj życie ocalili w ostatnim momencie. Będę ich specjalnie respektował… Ginter zawsze miał gotową grupę do najtrudniejszych, nawet straceńczych zadań. Natychmiast stanęła ponad setka gotowych polskich „aventurieri”, którą w połowie stanowili góralscy zbóje, zbrojni tylko w ciupagi, noże i krótkie pistolce za pasami. Pozostali to cała setnia Heleny Zdunek, z nią samą na czele. Rozsypali się w biegu szeroką ławą i szli do przodu po tropach ucieczki. Przepatrywali uważnie wszystkich poległych, także tych w tureckiej odzieży. Przy okazji zabitym Turkom buty zdejmując i broń zabierając. Pomoc nieśli innym uciekinierom, jak tej okrutnie pokaleczonej i poszarpanej, grupce żydowskich żołnierzy, uchodzących jako ostatni z pola. Z tej niesamowitej siekaniny wyrwali się Żydkowie w pięcioro, pod wodzą swego porucznika Dawida Grhoma. Wściekle atakowani walczyli resztkami sił. Szczęściem jeden z Semitów miał nie wystrzelony jeszcze garłacz załadowany
siekańcami. W odpowiednim momencie wygarnął w twarze szaleńczo atakujących Turków i w chmurze jego wystrzału wszyscy jednocześnie zawrócili konie i oderwali się na kilka końskich długości od spahisów, którzy natychmiast pognali za nimi. Ale i tak z całej żydowskiej ćwierć-chorągiewki pozostała ledwo piątka żołnierzy. Uchodzili tylko dlatego, że nie było już kogo bronić, gdyż Król został wyprowadzony z pola walki. Uchodząc na dobrych koniach, nie pozwalali się zbytnio Turkom zbliżać. Grhom szybko ochłonął z ciężkich emocji bitewnego zamętu i przytomnie obserwował, co się wokół dzieje. Widział w przedzie umykającą grupę królewską, za nią kilkunastu Turków i kilku dragonów Żwirskiego. Była to już spora odległość i raczej nie mieli szans, aby Królowi skutecznej pomocy udzielić. Gnali jednak nieco po ukosie i zwolna przybliżali się do uchodzącej grupy królewskiej. Grhom z rozpaczą w sercu widział, że szanse Jana III są znikome. Gdyby mógł ptakiem przelecieć, byłby swoim ciałem go zasłonił. Widział jednak szalone i niemal samobójcze wysiłki porucznika Żwirskiego, który jednak w pewnym momencie trafiony z pistoletu runął z konia i legł wśród krzewów. Reszty już porucznik Grhom nie widział, bo raniony i krwi upływem osłabiony z konia zlatywał i gdyby nie jego żydowscy towarzysze byłby, tak jak Żwirski, w krzewach wylądował. Jego pejsata głowa wraz z innymi pobratymcami, którzy już wcześniej polegli, zostałaby zawieziona Mehmedowi, jako wojenne trofeum. Na szczęście było już blisko polskich linii i osłaniani skutecznie przez zabijaków Gintera, uszli z życiem. A niemal wszyscy poranieni i z wyczerpania ledwo żywi. * Dopiero po jakimś czasie uważnego przepatrywania pobojowiska, podhalańczycy szczęśliwie natrafili na grubego rycerza w rajtarskim kapeluszu, leżącego pod dwoma Turkami. Przez to tylko zapewne spahisi nie znaleźli go i nie odcięli mu głowy. A może i ten znaczny kapelusz rajtarski o tym zaważył, który jakimś cudem z łysego czerepu golibrody nie zleciał. Turcy prawdopodobnie wzięli grubego rycerza za niemieckiego rajtara, do których aż takiej zawziętości nie czuli, jak do Polaków. Zaskoczeni ginterowcy ze zdumieniem rozpoznali, że ów rajtar, to pan Komendant Koryciński. Potężna porcja gorzałki, wlana wprost do otwartej gęby, nieco go do życia przywróciła. Dzielny oficer królewski do specjalnych poruczeń, bał się jednak otworzyć oczu z obawy, kogo nad sobą zobaczy. Bo jeśli Turkowie - to jakoś by im się może wykpił i fortelem zażył. Faktycznie jednak domyślał się, że to nie oni, bo ci swoich zatajonych nie gorzałką, a octem cucą. Ale jeśli to są Litwini… Wtedy wolałby nawet jednego oka nie otwierać. Jednak zaryzykował i jak tylko mógł
najostrożniej, lekko jedno uchylił. Ujrzawszy nad sobą postacie w baranicach, z warkoczykami wokół twarzy, śniade na gębach, z orlimi nosami i mówiące niby zrozumiale, ale jakoś dziwnie, wolał szybko oko przymknąć i tylko nasłuchiwać udając zabitego. Bo a nuż to diabli z piekła rodem!? A na dodatek słowaccy, bowiem wszyscy diabli - choć na całym świecie urzędują, swój proceder z mocy piekła uprawiając, w każdym narodzie jego mowy używają i odzienie tegoż na się wdziewają. - A łocknijcie sie noreście, panicku! - potrząsał nim energicznie jakiś góral w wysokiej, zbójnickiej czapie. - Zyjeciez to, cy juz ze syćkim nie zyjecie!? Cyście moze już do imentu skapieli!? Chocia jedno łoko łotwózcie, kie wos piknie pytajom... Po dobroci! Pan Koryciński prośbę zrozumiawszy, jedno oko czym prędzej otworzył już nieco śmielej i odrobinę szerzej. - Zyje panicek!!! - ryknął zbój podhalański tak głośno, że aż pan Koryciński na nowo się przestraszał, ale szczęśliwy, że oto nareszcie jest wśród swoich. I to po ciężkiej, kilkudniowej poniewierce, o głodzie lęku i trwodze. Może i Król Sobieski jest gdzieś niedaleko. Poturbowanemu panu Bonifacemu przez głowę nie przeszło, jak bardzo się przysłużył ukochanemu Królowi, kiedy oślepłym rajdem w poprzek pobojowiska i zderzeniem z sześcioma Turkami, powstrzymał nieco ich pogoń. - Biermy wroz chlapcy wiegomoznego panicka, choć tak niemożebnie spaśny i cięzarny, jak ta wanta na dolnym piargu - rozkazywał energicznie harnaś zbójnicki. - Zaniesiem go pomalućku na rąckak do Jego Wielgomozności Króla Janicka... Słysząc takie piękne słowa pan Koryciński otworzył od razu oboje oczu i odetchnął głęboko. Niewiarygodnym cudem trafił dokładnie tam, gdzie chciał trafić. Ani nie przypuszczał, po cudownym ocaleniu z rąk litewskich i trwożnym błądzeniu w nieznanym kraju, że ujrzy swego Króla tak szybko. Niesiony wysoko na barkach uśmiechał się błogo. Bo już do jego rozumnej mózgownicy dotarło przepiękne zrównanie go z samym Królem Janem Sobieskim tytułem „wielgomoznego”, wypowiadanym przez jednego z podhalańskich zbójów. Jednak pan Koryciński, mimo że też „wielgomozny”, musiał się sporo naczekać, złożony opodal na cuchach i serdakach, nim do ukochanego Króla trafił. Onże, mimo że śmiertelnie zmordowany i obolały, naradzał się właśnie z księciem Karolem i hetmanem wielkim. Pośpieszał ku niemu także wezwany pilnie ksiądz Skopowski i doktor Peccorini, bo obaj mogli być niezbędni. Pan Koryciński miał się już z tego właśnie powodu obrazić, gdyż jako „wielgomożny” na tej naradzie trojga najważniejszych wodzów, powinien być czwartym. Postanowił jednak w tak dramatycznej sytuacji nie robić problemu z nieuszanowania jego osoby. Przytuliwszy do siebie wręczoną mu manierkę
z węgierską palanką, którą był już znacznie opróżnił, beztrosko zadrzemał, czując się najbezpieczniej w świecie. - Ech, trudno - pomyślał tuż przed zaśnięciem. - Obrażę się na Króla przy innej okazji. - - -
Rozdział 24
Hetman Jabłonowski i książę Lotaryński zaniepokojeni stanem zdrowia Króla sprowadzili doktora Peccoriniego i księdza Skopowskiego. Usiłowali go także sami pocieszyć i na duchu podtrzymać. Wkrótce przybyli także inni dowódcy, a w tym generałowie cesarscy Rudiger Starhemberg, Jan Henryk Dunewald i książę Emanuel. Dotarł także królewicz Jakub, choć tak zmordowany,
że tchu złapać nie mógł. Koń jego zwiesił głowę pomiędzy przednie nogi i zdawał się konać. Młody królewicz sprawił się w tej dramatycznej chwili prawdziwie po bohatersku. Chociaż bezpośrednio ojca i Króla nie ocalił, to jednak swym zdecydowanym działaniem i osobistym przykładem porwał za sobą najdzielniejsze oddziały i zapobiegł ogólnemu popłochowi. Potem działając z chorągwiami lekkiej jazdy, wielu żołnierzy uratował. Półprzytomny Król na widok dzielnego Jakuba od razu poczuł się lepiej. Gdyby nie paraliżująca gorycz haniebnej porażki i żalu za krwią polską tak niefortunnie przelaną, byłby uszczęśliwiony. Po Jakubie przybył do Króla generał Marcin Kątski. Na końcu wsunął się do namiotu pomocnik Natana Tyńca - Radosław Gniewosz, gdyż wciąż chorujący szef wywiadu, choć już nieco zdrowszy, sam jeszcze nie chodził. Chciał jednak wiedzieć jak najszybciej o wszystkim, co się zdarzyło i na ile można Królowi pomóc. Gniewosz notował sprawnie każde słowo narady, by zdać Tyńcowi najdokładniejszą relację. Zaraz potem roześlą swoich ludzi, gdzie się tylko da, choćby mieli życiem ryzykować, aby zebrać wiadomości o nieprzyjacielu. Król musi mieć jak najszybciej wszelkie dane, jakie będą mu niezbędne do podejmowania decyzji. Zmaltretowany i zupełnie bez siły, żądał od hetmana wielkiego i księcia Lotaryńskiego, aby natychmiast szykować wszystkie wojska i niezwłocznie uderzać całą siłą na Parkany. - Pokonajmy ich jeszcze dziś, bo do jutra w dwójnasób urosną! - wołał. Most mają przeprawowy pod Parkanami i z Eszterghomu wojska nocą tajemnie przerzucili przeciw nam. Stąd te tysiące spahii i silahdarii... - Nie, Wasza Królewska Mość, nie dziś! - pierwszy raz sprzeciwił się temu książę Karol. - Wojska są zmęczone i zarażone nastrojem paniki, łatwo popłochowi ulec mogą. Na razie sytuacja jest opanowana, lecz odradzam podejmowanie dzisiaj większych działań bojowych. Otoman po zwycięstwie jest nazbyt pewny siebie. - Przez noc nasze wojska w skutecznej obronie z porażki ochłoną i mocy nabiorą - poparł księcia Karola hetman Jabłonowski, choć sam, przeżywszy grozę śmiertelnego niebezpieczeństwa, najlepiej chęć szybkiego odwetu rozumiał. Z rana sprawimy całość naszych sił do bojowego szyku marszowego. Turcy urosną - wiadomo, ale i my urośniemy bardziej niż oni. Wiemy już, że armat polowych nie mają, jeno forteczne w Parkanach, a piechoty ledwo-ledwo. Tylko parę ort janczarów. Niewiele więcej zdołają do jutra przeprawić. - My mamy za to wszystko, co trzeba. Da Bóg, że najdalej pojutrze Parkany weźmiemy. Ale teraz najpierw obrona, odpoczynek i zwiad przed-bitewny podsumował książę Karol. Król Jan, mimo wściekłości i palącej chęci do pomsty, posłuchał mądrych rad doświadczonych wojskowych. Łatwo jest wpakować wojska w zasadzki i wygubić. Tak jak się to dzisiaj stało.
Trzeba fatalną porażkę dokładnie przemyśleć i wyciągnąć wszystkie wnioski. On sam, mimo zaskoczenia i śmiertelnego niebezpieczeństwa dokonał ważnych i wartościowych obserwacji terenu pod Parkanami i już analizował plan najbliższej bitwy. Przyszła mu do głowy myśl, że Turcy sami się pchają w jego ręce. Po dzisiejszym zwycięstwie nadmierna pewność siebie ich zgubi. Miejsce do bitwy jest doskonałe, ale dla sojuszników - nie dla Turków, mimo wsparcia artylerii z Parkanów i Eszterghomu. Trzeba tylko dokładnie znać poczynania silnego korpusu Litwy, niezdecydowanych kuruców węgierskich i Tatarów, a wtedy dopiero siły do bitwy skalkulować. Jeśli Litwa przyjdzie w czas, to wespół wzniosą nad Turkami topór całkowitej zagłady. Więc niechby przybył tylko sam hetman Ogiński z petyhorcami... Tak pomyślawszy rozkazał, aby wszyscy wodzowie do wojsk się swoich udali, sprawili je dokładnie, na noc całość obozowiska zabezpieczyli i skłonność do popłochu wzmożoną dyscypliną ostatecznie wytłumili. Uczestnicy narady rozeszli się wykonać rozkazy, uzgodniwszy pierwej łączność i nocne hasła dla wart i służb. * Po krótkim badaniu doktor Peccorini ran ani złamań u Króla nie stwierdził, a jedynie rozliczne, silne potłuczenia i ogólne wyczerpanie. Zalecił odpoczynek i spokój do rana. Napoiwszy Króla nasennymi miksturami i ziołami, odszedł do innych, najciężej poszkodowanych oficerów i żołnierzy, by im pomoc nieść. Wraz z nim uwijała się cała służba medyczna armii polskiej. Ksiądz Skopowski ofiarował się czuwać noc całą, by nikt spokoju odpoczywającemu monarsze nie zakłócił i w razie potrzeby duchowo Króla podtrzymywać. Także posługą kapłańską służyć panom Miączyńskiemu i Matczyńskiemu, spoczywającym w sąsiednim namiocie. Po wyjściu medyka, do królewskiego namiotu cicho wszedł pułkownik Ginter. Zameldował, że porucznika Żwirskiego wciąż jeszcze patrole szukają. Natomiast ów gruby jeździec w rajtarskim kapeluszu został odnaleziony i żyje. Król kazał go natychmiast przyprowadzić. - Szukajcie mi porucznika Żwirskiego, choćby noc całą - zażądał Król - bom jemu szczególnie ocalenie winien. - Znajdziemy, Wasza Królewska Mość, choćbyśmy mieli pod same Parkany dojść... - zapewnił Króla pułkownik. - Może już jakieś oddziały penetrujące pole bitwy porucznika odnalazły i uchroniły. Natychmiast o tym Króla powiadomimy. Wezwany przez Króla pan Koryciński, choć po odpoczynku mógł już o własnych siłach iść do Króla, wolał jednak być doń wniesiony, co mogło jakieś
współczucie wzbudzić i zmniejszyć karę za okrutnie spartaczoną misję u hetmanów litewskich. Nadto przynosił wieść dla ulubieńca królewskiego - porucznika Żwirskiego iście hiobową. Także i dla Króla wielce przykrą. Dygotał więc z lęku na całym ciele, co żołnierstwo rozumiało jako skutek ciężkich przeżyć w bitwie. Złożony tuż obok Króla Jana, niby podobnie poturbowany jak jego władca, zezował niespokojnie na dyszącego ciężko Jana III. Po dłuższej chwili milczenia zameldował się cicho, bo go znów okrutny strach obleciał. - Melduję się, Wasza Królewska Mość, choć ledwo żywy... - szepnął, podkreślając słowa opisujące stan jego zdrowia i łypiąc ukradkiem jednym okiem na Króla. Chciał koniecznie odczytać królewskie zamiary, by według nich układnie postępować. I tak leżeli obok siebie na słomie - pobity sromotnie wielki wódz i Król, i tak samo pobity i zgnębiony jego fatalny kurier, podczaszy, golibroda i błazen jednocześnie. A zarazem okrutnie przestraszony wierny sługa. Król drgnął, bo głos choć schrypnięty poznawał, a potem zdziwił się tak niepomiernie - spojrzawszy na leżącego w półmroku Korycińskiego w rajtarskim kapeluszu - że aż się rozkaszlał okropnie. Nie wiadomo czy z oburzenia, wściekłości, czy ze śmiechu. Przez co zapomniał podziękować wiernemu słudze za ocalenie życia. - To ty, Koryciński!? – spytał odzyskawszy mowę, wciąż zdumiony ponad miarę. - Cud to prawdziwy, że cię jeszcze oglądam. A czemuś to poszedł do bitwy w rajtarski kapelusz? - Nie do bitwy jam szedł, Najjaśniejszy Panie, jenom się w onym przebraniu Litwie z pazurów wyrwał, bo mi szlachetni panowie hetmani wykastrowaniem, przypiekaniem i szubienicą grozili. Choćżem był kurier królewski... - Dlaczegóż to wszystko na raz, hultaju jeden!? - zapytał Król z oburzeniem. – Czym żeś ich aż tak zgniewał!? Przeciem kazał ci pochlebstwem i podstępem do połączenia się z nami nakłonić. Toś mi się ładnie spisał, niecnoto! Lepiej by mnie Turcy ubili!- zakończył żałośnie i zamilkł. - Wielkie ci mam ja talenta dyplomatyczne, Najjaśniejszy Panie, że wysokim statystą mógłbym być i do samego cesarza Chińskiego w imieniu Króla posłować tłumaczył się pan Bonifacy. - Jednak z litewskimi hetmanami nikt do ładu nie dojdzie. A zwłaszcza, gdy się z mojego Króla naigrywali, haniebnymi słowy naśmiewali i przechwalali jakimś nikłym zwycięstwem pod Orawą, choć moje pod Pypką było dziesięć razy większe. Że o Schweinefeld nawet nie wspomnę. Królewskiej wiktorii pod Wiedniem wyobrazić sobie nawet nie mogli i do wiadomości przyjąć nie chcieli, kłamstwo bezczelne mi zarzucając. Mnie, com się kłamstwem w życiu nigdy nie skalał, czego Król Jegomość najlepszym świadkiem...
- Tak ci gadali!? - spytał Król, puszczając mimo uszu powołanie go na świadka prawdomówności swego golibrody. - Nie inaczej, Wasza Królewska Mość i tylko święty Walenty, najcierpliwszy ze wszystkich świętych, w te szpetne gęby by nie napluł i słów prawdy w podłe ślepia nie wygarnął. A jam, choć łagodny i poczciwy, to jednak nie święty. Wygarnąłem im! - Takeś to honoru mojego bronił!? - Takem bronił, Najjaśniejszy Panie, a poza tym za szpiega mnie uznali i posądzili, żem pieczęcie oraz treści listów królewskich podrobił. I Reginis ze wszystkim zdradził, bo nie w Krakowie, a u nich jest. Gdy go mi przed oczy stawili, to się nie przyznał, że mnie zna. - „Nie znam człeka” - powiedział i przez to mnie na męki skazali i przypiekać jak karmnego knura na rożnie chcieli. Alem się im nie dał. Trzech petyhorców ubiłem na pożegnanie. Potem koniam hultajom zabrał, szablę swoją wraz z pistolcami i ten oto kapelusz rajtarski... - Zaraz, zaraz... Coś ty powiedział!? Reginis zdradził!? A jakimże to sposobem!? - A takim to, że miast z konwojem do Krakowa iść, pannę Sławę porwał, do której strasznym, iście szatańskim afektem zapałał i z dragonami odwozi ją na Ukrainę, albo na Litwę... - Boże miłosierny, co ty gadasz!? Naszą pannę Sławę porwał!? Koryciński, gorze ci!!! - powiedział Król przez zaciśnięte zęby, bo dość mu było klęski od Turków i następne ciosy były już ponad jego siły. Od dojmującej zgryzoty ledwo dychał, a tu jeszcze poseł-golibroda dobijał go tak potwornymi wieściami. - Wiesz Koryciński - charczał straszliwie przez zęby - co robił kniaź Jarema Wiśniowiecki z posłańcami złej nowiny!? - Wiem Najjaśniejszy Panie. - Gdybym miał choć trochę siły i gdybym mógł z woli Bożej jeden jeszcze dobry uczynek przed śmiercią zrobić, ku chwale niebios, to bym cię tu zaraz udusił. Po chwili milczenia i ciężkiego dychania, zrozpaczony Król ciągnął dalej - Ale jutro, jeśli dożyjemy, na pal cię każe z samego rana wbić na czczo, o co mnie wielokrotnie Królowa w listach prosiła. A jam niewdzięczny zwlekał nie wiadomo dlaczego. Już nie żyjesz, ty zakało całego mojego królowania! - Tak jest, Wasza Królewska Mość. Nie sprawiłem się. Skrewiłem haniebnie. Sam się jutro na pal posadzę… - I bardzo słusznie, bo to przez ciebie tyle nieszczęść! A pobożny ksiądz Skopowski już od lat radził, by cię przepędzić. - Bóg zapłać Waszej Królewskiej Mości za dobre serce i słowa pocieszania. Zawsze to przyjęcie godniejsze niż u hetmanów litewskich. Bo słodziej gdy swój za niewinność wiesza, batoży albo na pal wbija, niż jakiś obcy... Ale czy by tego nawlekania na pal nie można jakoś odwlec? Choćby o parę dni, bo przecie w tym,
co się stało, nie było mojej winy. - To ci mogę obiecać, abyś się dłużej bał - przychylił się do prośby Król. Ale gadaj hultaju, jak to jest faktycznie z Reginisem i branką Sławą, bo w głowie się mąci... - Widziałem Reginisa u hetmanów. A co on tam miał do roboty, kiedy jeszcze do Krakowa wcale nie dotarł? Kiedym w stodole do dyszla jak do rożna przywiązany wisiał, pilnujący mnie trzej petyhorcy rozmawiali o jakiejś cudnej brance odbitej Kara Mustafie tak pięknej, że ją w zamknięciu i pod osłonami wozić trzeba, aby blaskiem piękności ludzi nie oślepiała... Kto by to więc mógł być, jeśli nie nasza Sława?! - Gorze tobie Koryciński, gorze mnie i gorze Żwirskiemu! Takiego ciosu nikt przeżyć nie zdoła... A jeszcze nie wiem, czy go z pola podnieśli żywego, albo rannego; czy może już bez głowy na tamtym świecie się błąka. A ja życie mu winieniem! Tyle nieszczęść na raz. Nic więcej już nie gadaj, bo dalibóg serce mi pęknie. Ani słowa nikomu o pannie Sławie i zdradzie Reginisa. Jutro zarządzę specjalne działania, aby to sprawdzić. Ale jeśli twoje słowa się potwierdzą, to lepiej by Żwirski poległ i tego nie dożył... - Pary z gęby nie puszczę, ale Królowi wszystko jak było szczegółowo opowiem. Jeno trochę odsapnę. I znów dyszeli z nadmiernego wysiłku i emocji dwaj oryginalni przyjaciele, powaleni tymi samymi nieszczęściami, balansując między życiem a śmiercią. Ledwo co tlącą się nadzieją i ostateczną rezygnacją. - Bonifacy - odezwał się Król, gdy już nieco ochłonął. - Żyjesz to jeszcze, czyś już ze wszystkim skapiał!? - Żyję, Najjaśniejszy Panie, ale dziś już o to samo mnie jakieś zbóje na polu bitwy pytali. Tyle, że nie wiem po co, kiedy o świcie mam na pal iść - westchnął pan Koryciński. Jednak chyba dla upewnienia się co do królewskiej obietnicy odwleczenia egzekucji. - Upraszam się łaski Waszej Królewskiej Wysokości, czyby nie można kary za niewinność moją odroczyć... - Można, a nawet je w ogóle zawiesić, jeno musisz znów coś perfidnego wymyślić, aby te nieszczęścia odpędzić od nas, bo inaczej do kraju we krwi wracać będziem. Ale misję do Litwy - jak słyszę - całkowicieś spartolił. I tego ci nie zapomnę... - Tak jest, Wasza Wysokość, przyznaję się nawet bez ostrego pala. Ale sposób na odkręcenie losów wymyślę niezwłocznie, jeśli mi wolno będzie łyczek gorzałki pociągnąć z manierki, którą żem od żołnierzy dostał. - Nie zabraniam. Byleś potem gadał do rzeczy, a nie od rzeczy. Jak to masz w zwyczaju, ty niepoprawny hultaju. - Dziękuję Waszej Królewskiej Mości. A w bukłaczku jest węgierska palanka - szeptał tajemniczo, pokazując Królowi zdobny bukłaczek - która gębę
szpetnie wykrzywia i wargi w świński ryjek zwija. - Zostaw trochę i mnie, bo sił mi trzeba, aby to wszystko znieść, jeśli ze zgryzoty nie zemrę jeszcze tej nocy. I tak sobie pociągali z jednej manierki, wierni przyjaciele choć nierównego stanu, ale przez lata wypróbowani i już nie potrafiący bez siebie żyć. - Pal diabli Litwinów i ich magnackie zadufanie – rzekł po dłuższej chwili Król. - Będą jeszcze tego ciężko żałować. Byłem ci ja o krok od spotkania z Panem na Wysokościach, który mnie sądzić będzie. Mogę też z ciężkiego utrudzenia do rana nie dożyć... Dokończ mi ty kolorysto oną opowieść, jak to tam faktycznie jest w tym piekle, bo wolę jednak wiedzieć, aby jeśli już mus - nie iść w nieznane, jak dzisiaj pod Parkany. - Sługam posłuszny Waszej Królewskiej Mości i już gadam. - Tylko cicho, bo ksiądz Skopowski niedaleko. A bez jego rozgrzeszenia marne mam na niebo widoki. Król mówił już swobodniej, bo uwolnił się od natrętnej myśli, że go jakiś Turek w jasyr wziął i całej Ukrainy jako okupu zażądał. Tak samo jak i za pierworodnego Jakuba, za którego oddałby wszystko i nawet siebie samego. Niepokoił się także o innych swoich podwładnych, ale żył nadzieją, że znakomita większość straży przedniej uszła z ukropu. A przynajmniej ci najofiarniejsi, jak porucznik Żwirski, Dawid Grhom, Jan Czerkas, Piotr Piekarski, choć poranieni. * Cisza zaległa na pobojowisku i w obozie. Żołnierze leżeli pokotem na gołej ziemi, z bronią w ręku, odpoczynku zażywając. Szczęściem niebo na jutro pogodę wróżyło. Zuchwały i niezmordowany Paszko po krótkim odpoczynku dla ludzi i koni, poszedł znów w podjazd wraz z innymi lekkimi znakami, aby do rana Turków szachować. Poszedł także Ruszczyc znanym już sobie szlakiem od strony lesistych wzgórz, a Szponarski od Dunaju i tak we trzech na wysuniętych placówkach czuwali aż do świtu. Dzięki nim część wojska mogła podrzemać w kulbakach. Pożywić się i z ręki konie nakarmić. Pomiędzy biwakującą w pobliżu Króla ocalałą grupką dragonów, z których każdy jakieś zranienie miał, odpoczywali utrudzeni ponad miarę bracia Wołodyjowscy i królewicz Jakub Sobieski. * Piętka odstawił Zygfryda do jego wozu taborowego i zlecił nad nim opiekę
pachołkowi, który już się pozbył ciała Mirona Kuny, grzebiąc je pod krzakami i zrobił miejsce dla ślepca. Piętka jedną ręką wręczył wozakowi garść srebrnych talarów, a drugą podsunął skrwawioną sulicę pod nos do powąchania... - Opiekuj się Zygfrydem, aż nim nie rozporządzę. Sprawisz się, to dodatkowa nagroda cię nie minie. Po czym szeptem dodał: - Uważaj też, by sam sobie czegoś złego nie uczynił. Twoja głowa w tym. Jeśli bym nie przyszedł, bo przecie wojna nie zabawa, to go do Jezuitów odwieziesz. - Wedle rozkazu, wasza miłość - szeptał przejęty pachołek, ściągając z głowy baranicę i kłaniając się nisko. Garść srebra była dla niego wielką nagrodą, jakiej się nie spodziewał. - Niech zostanie tam skąd wyszedł i na zmiłowanie przed bramą klasztorną czeka. Przyjmą go - to przyjmą, a nie - to nie! Od tej chwili już nie musisz się nim zajmować. - Słucham, szlachetny panie i starań szczędził nie będę - powiedział poczciwy chłopek. Piętka odszedł i widząc w ciemności jak sowa maszerował długo skrajem brzegu Dunaju, obserwując ruch na wodzie, a potem na moście tratwowym, po którym przy pochodniach trwała przeprawa tysięcy ludzi i koni. Krążył także w okolicy Parkanów, by równo ze świtem, udać się do Króla z najświeższą wiedzą o nieprzyjacielu. * Tymczasem Król leżał w milczeniu i tylko ciężko oddychał. Ponieważ pan Koryciński także milczał, zachęcił go: - No, gadajże niecnoto! Jak tam w onym piekle jest? Wiedzieć muszę, bom nagrzeszył niemało, ludzi wielu namorzyłem szablą i rozkazem. Dzisiaj też przeze mnie tylu zginęło... - Mogę o piekle Najjaśniejszy Panie, ale po co, skoro mój Król z pewnością prosto do nieba pójdzie i chyba nie tak prędko. Nie lepiej to o czyśćcu się czegoś dowiedzieć, gdyby ksiądz Skopowski, tylko część grzechów odpuścił. Choć pewne jest, że Wasza Królewska Mość do nieba pójdzie, to jednak ... - Gadajże, ty fałszywy pochlebco i niecny kłamco - przerwał mu Król. Wiem ci ja, że tylko dla pustego śmiechu banialuki swoje ględzisz. I jeśli ich słucham, to jedynie z podziwu nad twoją fantazją. Ale diabły i tak cię kiedyś do piekła porwą! Obym tylko mógł zobaczyć, jak cię na ogniu będą przypiekać niby wieprza na rożnie; w gorącej smole kąpać; dziegciem i siarką poić. Abyś się nachlał wreszcie na całą wieczność...
- Nic to mi nie zaszkodzi Najjaśniejszy Panie, bom już zaznał przedpiekle u hetmanów litewskich. A po drugie znam ci ja tajemne wyjście z diabelskiego piekła. - I jakby się czasem Królowi zdarzyło w Tartar ów okrutny popaść, to trzeba się tam czarcie towarzystwo o Korycińskiego popytać. Ja wtedy po znajomości gładko na świat Króla wyprowadzę. Jednak, poprażyć się na rozpalonym trzonie będziesz musiał Najjaśniejszy Panie, co najmniej przez pół ćwierci wieczności. - Co!? Dlaczegóż to. - A to dlategóż, że koronowane głowy są tam najmocniej pilnowane i domęczane. Po starej przyjaźni jednak wszystkie tameczne sekrety zaświatowe Królowi zaraz zdradzę. Jednak stopniowo, aby w głowie nie zakotłowały. Nie każda głowa, choćby nawet królewska, wytrzymać to zdoła. - Łżesz bezczelnie ty blagierska okpiduszo niezmożona! Aż mi dziwno, że chce mi się tego łgarstwa słuchać. - Że łgarstwo, to pewna, Najjaśniejszy Panie, ale takie, które myśli smutne rozprasza i ulgę wielką przynosi. A to jest w naszej dzisiejszej sytuacji nie do pogardzenia. - No to gadaj już o tym swoim czyśćcu, jeno szybko, krótko i konkretnie. Jutro nowa bitwa i znów zginąć będzie można. - Matko jedyna, znowu jakaś bitwa!? Królu, miej miłosierdzie jeśli nie nad sobą, to chociaż nade mną - golibrodą i cyrulikiem swoim! Dzień po dniu jakieś bitwy?! - Jak mus - to mus, przyjacielu. Od tego jest wojna... - A kiedy przekąsić, łyk gorzałki czy czego lepszego chłepnąć? Maluczko, a Król będzie dwie bitwy przed śniadaniem staczał, po obiedzie znów ze trzy i jedną na kolację... - Kiedy jest bitwa, nie ma czasu na rozpustę przy stole. Gadaj! Jak to tam jest w onym czyśćcu!? Ale poważnie. - Jęczałem ci ja onegdaj w niewoli tureckiej... - Daruj sobie! Jużeś mi to, hultaju, wcześniej gadał. - To nic, że gadałem wcześniej. Każda opowieść musi mieć swój początek, środek i koniec, gdzie największą mądrość, czyli pointa się podaje, żeby nauki pożyteczne wyciągnąć mógł nawet najgłupszy. Najgorzej zaś jest, jak ktoś nieustannie przerywa, opowiadającego konfunduje i udaje, że wie lepiej... - To już może wcale nie opowiadaj, kiedy się tak łatwo byle słowem konfundujesz. - Ależ, Wasza Królewska Mość, wszystko powiem tak prawie, jak na świętej spowiedzi! I tak to było: - Jęczałem ci ja ongiś w tureckiej okrutnej niewoli... - Koryciński!!! - Aha, to już gadałem. Więc za one różne zbytki w haremie mój tłusty pasza,
chciał mnie wytrzebić niczym karmnego knura. Jednak po namyśle skazał mnie okrutnik na jeszcze gorsze cierpienia, bo do najpaskudniejszych robót przy oczyszczaniu i odnawianiu starych łaźni tureckich, których oni tam mają bez liku. Łaźnia do której mnie wysłano była tak wielka, jak cały nasz Wawel, albo jeszcze większa. A smród w niej taki, że cygańskim taborze nie masz większego. Bo to była ta część, którą u nas „gdaniskiem” nazywano. Wszystko w litych skałach wykute na kilku poziomach tak ogromnej góry, że jej szczyty w chmurach ginęły. Pewnie to ona właśnie całe niebo podpiera, aby na ziemię nie runęło. Turcy już mnie poznali przy kopaniu studni, jak rzetelnie pracować potrafię, więc - aby nieszczęścia nie było, jak z onym piekłem - bo nim otwór zatkali, już im smoła z piekła wielką połać kraju zalała - przezornie dali mnie na poziom średni. Abym znów się gdzieś nie dokopał. Była to najdalsza i najstarsza część łaźni, tak mocno wgłębiona w gorę, że ani promyk światła, ani żaden dźwięk ze świata nie dochodziły. A cisza, żem słyszał, jak czas upływa ku wieczności... - Za to bezczelne ogłupianie wybatożę cię osobiście, jeno siły odzyskam. Ale teraz gadaj, gadaj... - Nie nowina mi takie obietnice, Wasza Wysokość, za których niespełnianie wdzięczen z serca jestem. Chodzę więc ci ja po korytarzach, komorach i basenach aż zabłądziłem i zaszedłem w takie miejsce, że gdzie się nie obrócę - tam lita skała. Żadnego wyjścia. Myślę sobie: - “Niedobrze!”... Ale nic, zacząłem rydlem ryć w skale jak ten kret. Ryję i ryję, ryje i ryje... Nic tylko ryje... Dzień, drugi, trzeci, dziesiąty... - A doryjże się szybciej tam, gdzie trzeba... - Tak jest, Najjaśniejszym Panie. Ryję więc, ryję i ryję, jeden dzień i noc, drugi dzień i noc, trzeci dzień… Aż tu nagle patrzę i widzę, że nic nie widzę... Ni to jasność, ni to ciemność, tylko jakaś taka mglista, gęsta mleczność, białość i czystość. Nic tylko czystość i czystość! Matko jedyna, myślę sobie: - Czyżby czyściec? I aże mnie zatkało... Jednak ciekawość kazała chociaż jednym okiem łypnąć, jak jest w tym czyśćcu. Alem się tak przeląkł okrutnie, jak wtedy, gdym do piekła wleciał, kiedy mi się w studni noga na kamieniu omskła. - Koryciński... - Już, już mówię, Najjaśniejszy Panie, jeno gadam tak szybko, że nie nadążam za swoim wymyślaniem. Muszę trochę poczekać i podumać... O już, już, już wiem com tam widział. Sale wielkie z basenami pełnymi ukropu, kotły, rury w ścianach, a wszędzie mokro i parno jak w tureckiej łaźni. Tylko się rozłożyć na jakiejś półce i zadrzemać rozkosznie... Tyle, że pod stropami latały jakieś dziwne, gołe stwory-potwory jakby nietoperze. W białych woalkach i przezroczystych skrzydliskach. Nic innego, myślę sobie, tylko – „czyścioły”. - Co takiego!? Czyścioły!? - zawołał Król. - A wymyślajże Koryciński, do pioruna, coś mądrzejszego. Jakie czyścioły!?
- Tak w moich wymyślaniach stoi, Najjaśniejszy Panie! Są anioły w niebie, diaboły w piekle, to co innego może być w czyśćcu, jeśli nie czyścioły!? Dla niewiast są w niebie - anielice, w piekle – piekielnice, a czyśćcu - czyścielice... Każde przyzwoite łgarstwo, jak każda rzetelna prawda musi być logiczne, niesprzeczne, ciekawe i piękne. Inaczej kupy trzymać się nie będzie, żadnej uciechy słuchającemu nie przynosząc. - No niech już będzie, jak chcesz. I tak się doigrasz. - Więc te czyścioły i czyścielice każdego pokutnika łapią i oczyszczają z grzechów brudzących ciało, duszę i sumienie. Są grzeszki lekkie - jak moje, co tylko skórę lekko brudzą; ale są i ciężkie, co głęboko pod skórą siedzą, a nawet w samym sercu tkwią zatwardziałym i między wątpiami. A najgorsze, to są te, co sumienia zapaskudzają... I w tymże czyśćcu wszystko się czyści do najdrobniejszego grzeszka, od śmiertelnych, poprzez główne, drobne a nawet półgrzeszki i niedoskonałości. A wrzask w tym czyśćcu taki, jakby chór wyjców szatańskich się zebrał i klangor potępieńczy czynił. To te dusze w czyśćcu cierpiące tak wrzeszczą. Czyścioły i czyścielice zaś nie rozróżniają, czy to Król, czy to sługa boży, świecki, szlachcic czy pachołek, bo każdy jeden całkiem nago przed nimi staje. Bez władczych insygniów - buławy, buńczuka i korony, bez berła, delii czy tarczy herbowej. Wysoka Komisja Czyśćcowa zagląda każdemu w odpowiednie miejsca, aby sprawdzić dokładnie czy do oczyszczenia staje mąż, czy niewiasta, żeby czyścioł jakiś za niewiastę się nie brał, a czyścielica za męża. Wszak by zgorszenie jakie grzeszne z tego mogło łacno wyniknąć. I to gdzie – w czyśćcu?! Wszyscy jednak po równo i najdokładniej są oczyszczani, aby niebiańskich sfer nie zapaskudzili. - Pierwszy raz słyszę. Księża o tym nigdy nie wspominali. A jakież one są, te czyścioły i czyścielice... - Takie są, że strach mnie bierze, kiedy je sam sobie wymyślam. Wielkie jak wilkołaki, gęby jak strzygi, łby jak u zmory, ale całe przezroczyste jak szkło i tak czyściuchne, że żadnej skazy na nich nie uświadczysz. - Matko Jedyna na Niebie. Dlaczego ja słucham tych korycińskich bredni?! - Zamiast palców mają pazury bazylisze do skrobania, a na dłoniach szczotki ze świńskiej szczeciny; na łbach zaś sztywne druciane miotły. Takie jak artylerzyści przy wyciorach do luf czyszczenia. Na podeszwach specjalne drapaki do szorowania i w gębach ozory szorstkie, jak końskie zgrzebła... I tym wszystkim szorują, skrobią i wylizują wszystkie zakamarki delikwenta aż miło. To znaczy, chyba im nie za miło, bo ryk w tym czyśćcu jak - nie przymierzając - wczoraj po Parkanami, kiedy to Królowi tak się na kolację śpieszyło... - Koryciński, chcesz ty ranka dożyć? To się licz ze słowami i dygresyj mi tu żadnych nie wywódź, abyś mnie nie zgniewał. - Nie wiem tylko, Wasza Królewska Mość co one z tą zeskrobana grzeszną
szajsą czynią. Czy to pożerają na miejscu, czy może do piekła rurami ono paskudztwo przesyłają diabłom, aby na smołę i dziegieć poprzerabiały. Może z tego tworzą olej do gotowania potępieńców, albo siarkę piekielną. Najgorsze, że jak czyścioły nie mogą doczyścić grzesznika z wierzchu, to skórę z niego zdzierają całymi pasami do prania. I stąd chyba ten wrzask. Król Jegomość też by się darł w niebogłosy, gdyby z niego pasy darto... - No, no, no, Koryciński. Na pewno nie głośniej niż ty... - Także samo one gorliwe czyścioły do środka człowieka łapy wkładają przez otwory naturalne. I grzebią we wszystkich lelochach, grzechów ukrytych szukając. Przez żyły do samego serca docierają. A już najsumienniej sumienia grzeszne piorą, że i praczki kijankami lepiej nie potrafią. Dopiero po jakichś trzech, czterech wiekach każdy jest należycie wyczyszczony... - Zaraz! Coś ty powiedział!? Trzech wiekach czyszczenia!? - Nie inaczej. Dobrze jak się tylko jednym wiekiem szorowania taki, czy siaki wykpi. - A któż tyle w jednym życiu nagrzeszyć zdoła, żeby przez trzy wieki trzeba go było z grzechów czyścić? - Zwykłym śmiertelnikom to się nie zdarza, bo grzeszki mają malutkie tak, jak ja. Ale już szlacheckiej braci posesjonatom, oficyjerom, magnatom, karmazynom, panom posłom i senatorom, hetmanom, książętom czy jeszcze godniejszym, to się grzechów uzbiera, że niech Bóg broni. I wiek szorowania, a nawet dwa wieki, to stanowczo za mało. - Wiem ci ja, mój Koryciński, że ty do moich grzechów pijesz, ale zapewniam cię, że mam ich o wiele mniej niż ty. - To niesłusznie, bo każdy Król powinien mieć zawsze wszystkiego więcej. Kiedy już czyśćcowy cierpiętnik jest wyczyszczony, to staje w jasnej przestrzeni, gdzie puszczają nań tchnienie jasne i ciepłe, albo ciemne i lodowate. - Po co to, Koryciński. Do osuszania? - Nie. One tchnienia decydują, gdzie taki pójdzie. Ciepłe tchnienie unosi go w górę do niebiańskiego raju, specjalnym krętym korytem, jak schody zamkowe w basztach. - Co też lęgnie się w tym twoim antałku z winem. - Sama szczera prawda Najjaśniejszy Panie. Ale jak hultaj ukrył choćby najmniejszy grzeszek pod językiem, pod powiekami, czy w innym zakamarku, to lodowate tchnienie zwala go na łeb prosto do piekła. A nie bardzo miło jest zlatywać z gołym zadkiem po krętych schodach na łeb i chlupnąć do kotła z gorącą smołą albo wrzącym olejem. - Matko jedyna Koryciński, co ty hultaju wymyślasz?! Skóra aż cierpnie. Pocieszać mnie miałeś! - Ale jak który do kotła nie trafi, to go diabły widłami podsadzają
i łańcuchami na pohybel hultajowi dzwonią. - A ciebie, ty ladaco, na które schody ono tchnienie porwało? W górę, czy w dół... Jak ciebie one czyścioły potraktowały? - Nijak, Najjaśniejszy Panie, bom w czas dał stamtąd drała. Pewne, że jak tam jest, tak tam i jest, bo jakoś być musi, to jednak nadzieja pozostaje, że choćby i pół wieczności w czyśćcu się mordował, to drugie pół, na szczęśliwość w niebie pozostanie. Lecz ja o małom nie został na zawsze w onym czyśćcu, bo dostrzegła mnie jedna nadobna i nie chuda czyścielica i dalejże wołać: - „A bywaj tu Bonifaciu, a bywaj! Wnet cię oporządzę”... Alem udał, że nie słyszę i w nogi. Jednak mnie za kudły zdążyła szczopić i nuże ciągnąć do ustronnej komory. Miałem ci ja wtedy rychtyk taki sam szlachecki chochoł, jak Wasza Królewska Mość. Napalona maszkara miała więc za co mnie capnąć. Wielką garść włosów mi wydarła. I przez to świecę tonsurową glacą, jak święty męczennik. Z czego wypływa na cały świat arcy-mądra pointa… - Och ty hultaju, ze trzy wieki winieneś w czyśćcu posiedzieć pod pieczą stu najpaskudniejszych czyścielic. Może by ci trochę rozumu przybyło. Ale w czym ta mądra pointa? - A w tym, Najjaśniejszy Panie, że godnie żyjąc na ziemskim padole, nie należy się zbytnio śpieszyć ani do piekła, ani do czyśćca, ani nawet do nieba, bo nie ma to jak obok Króla swojego na słomie wygodnie leżeć i pociągać z manierki. Bośmy wespół dzisiaj okrutnie przegrani, ale i ogromnie wygrani, cudem śmierci uchodząc. Dobry Pan Bóg na niebie dla nauki i pokory wielkiego Króla doświadczyć może, jak i wiernego sługę jego, aby snadnie mogli wielkość jego poczuć, gdy wspaniałomyślnością swoją ich jutro wywyższy. Nic nam dziś oszczędzone nie było i dlatego jutro może być tylko lepiej... - Koryciński, sameś tego we łbie swoim łysiejącym nie wymyślił, boś na to za głupi. A nadtoś nie czyśćca godny, ale solidnych batów, ty kłamco i łotrze spod ciemnej gwiazdy, boś jest opój, błazen, blagier, krętacz, sowizdrzał i szaławiła. - Nie za dużo pachwał Panie mój i Królu, jak na mnie skromnego golibrodę? - Nie za dużo! Powiedzieć na ciebie - "szelma", to jakby na najgorszego łotra - "anioł" powiedzieć. Takiś jest! Tylko co ja bym bez ciebie począł, hultaju!? - Nie wiem Najjaśniejszy Panie. Chyba to samo, co ja bez swojego Króla Jegomości... - - Rozdział 25
Młody serdar turecki Kara Mehmed-Pasza tryumfował i miał ku temu wszelkie powody. To było jego pierwsze większe zwycięstwo i od razu nad przesławnym Lwem Lechistanu; zwycięzcą w tylu bitwach. I tej ostatniej wiedeńskiej, w który pogromił pod Wiedniem potężną armię Wielkiego Wezyra. Widać, że teraz Allach wysłuchał modlitw wiernych gazich i kartę losów odwrócił. Szczęsna wieść o zabiciu Jana Sobieskiego, którego zatkniętą na szabli głowę janczar-aga Dołgan-Bej mu przyniósł i pod stopy cisnął, była dopełnieniem jego wodzowskiego szczęścia. Teraz już niczego się nie obawiał. Natychmiast ogłosił wojsku radosną wieść i rozkazał uczcić Allacha ścięciem wszystkich pojmanych giaurów. A ich głowy pozatykać na palisadzie Parkanów. Do końca dnia i całą niemal noc przy pochodniach przeszukiwano miejsca starć z Lachami i mordowano zatajonych rannych i głowy wszystkim ucinano. Serdarowy skarbnik od razu wypłacał bakczysze za każdą głowę niewiernego. Dołgan-Bej dostał od serdara najwyższą nagrodę i cudnego rumaka z rzędem. Wokół parkańskiej fortecy utworzył się nieznany w historii wieniec z tysiąca polskich głów. Nadchodzące z drugiego brzegu nowe tureckie oddziały, widząc to, zazdrościły bojownikom Allacha, którzy już zmierzyli się z niewiernymi. Obiecywano sobie jeszcze większe pogromienie chrześcijan i zebranie tylu obciętych głów, aby na otoczenie znacznie większego Eszterghomu wystarczyło. Najszybszy goniec-szybkobiegacz pognał do Wezyra Mustafy, z tryumfalną wieścią o wielkim zwycięstwie prosząc, aby przybywał dla obejrzenia głowy przeklętego Lacha. Kara Mustafa i Kara Mehmed spotkali się przed południem następnego dnia w połowie drogi między Budą a Eszterghomem. Wielki Wezyr uwierzyć nie mógł, gdy ujrzał w niesionej za serdarem miednicy, skrwawioną głowę Jana Sobieskiego. - To głowa przeklętego Lwa Lechistanu! - chełpił się Kara Mehmed. - Tego samego, który tak cię pogromił pod Wiedniem, Wielki Wezyrze, a wczoraj w moje ręce popadł i srogą karę poniósł. Chcę ci ją pod nogi cisnąć, abyś ją potem sułtanowi odesłał. Niech ścierwo to psom na pożarcie rzucone zostanie. A jutro tak uczynimy z tysiącami głów wszystkich wrogów Porty. Doświadczony Wielki Wezyr nie podniecał się tym szybkim sukcesem, bo wydał mu się zbyt łatwy. Od swoich zaufanych obserwatorów wiedział, że Kara Mehmed mógł mieć do czynienia tylko z silniejszą grupą straży przedniej ciągnącej armii chrześcijańskiej. Ponieważ byli w niej tylko Polacy, mógł być z nimi polski Król. Ale czy faktycznie była to jego głowa!? Chociaż bogata szata, którą przyniesiono, takież samo kosztowne uzbrojenie i szyszak świadczyły o bogactwie giaura. Rysy twarzy, jakie w przeszłości oglądał na konterfektach Jana Sobieskiego, a także krótkiego bezpośredniego widzenia przez perspektywę na Kahlenbergu,
były bardzo podobne choć pośmiertnie zmienione... - Wołajcie tu niewolników z Lechistanu, którzy Króla Sobieskiego mogli znać - rozkazał. - Musimy wiedzieć z całą pewnością, czy jest to ów pies, który tak kąsał święty islam! - Nie trzeba, Wielki Wezyrze - zaprotestował dumny Kara Mehmed poirytowany, że Kara Mustafa podważa jego opinię. - Wszyscy jeńcy, nim im głowy odjęto zeznawali, że polski Król był w straży przedniej i w walce zginął. Był z nim także inny Lach, polski hetman wielki - Jabłonowski, ale tchórzliwie z uszedł przed moim mieczem, jak kundel z podwiniętym ogonem! Przywiedzeni do Kara Mustafy jeńcy, których pochwycono znacznie wcześniej, drżąc o życie milczeli, nie rozpoznawali okazywanej głowy, ale też nie zaprzeczali, że to może być polski król. Byli jednak i tacy jak Jeremi Janicki wzięty pod Nowymi Zamkami, który potwierdził, że to jest na pewno głowa Jana III Sobieskiego. Uczynił to jednak ze strachu, choć wiedział, że jest to głowa wojewody Danhoffa, podobnego do Króla Sobieskiego, jak brat rodzony... Podniecony Kara Mehmed proponował gorączkowo, by teraz rzucić do rozprawy wszystkie posiadane wojska i w drugiej bitwie na Parkańskim przedmościu, odwrócić losy całej wojny. Kara Mustafa odżył, jakby mu dwadzieścia lat ubyło. Byłby to drugi polski Król, który głowę dał pod tureckim mieczem. Nadzwyczajny sukces, tworzący zupełnie inną sytuację w tej wojnie. Ale nie może pozwolić wyręczyć się w dowodzeniu Mehmedowi, lecz że szczęście wojenne idzie jego śladem - niech więc póki co zwycięża. Ale dla Wezyra Kara Mustafy - sułtańskiego seraskiera w Europie. Zrodziła się nadzieja na zamianę wiedeńskiej porażki w zwycięstwo. I to musi być jego militarny sukces. Przyjął tedy postawę wodza i oświadczał: - Rozkazuję przeto, waleczny Mehmedzie-Paszo, stoczyć walną bitwę pod Parkanami wszystkimi naszymi siłami, do których wyznaczam całą armię polową i połowę załóg fortecznych z Eszterghomu, Nowych Zamków, Budy i Pesztu. Niech natychmiast pośpieszają pod Parkany w twoją dyspozycję. W uznaniu zasługi za zwycięstwo w dniu wczorajszym odniesione, przydzielam ci jako znak zaufania, cztery orty czelengowych, hadżich... Było to ogromne wyróżnienie dla młodego Mehmeda, gdyż orty czelengowych hadżich, zwanych synami proroka, należały do najwyższej elity wojskowej Porty. Każdy wierzył, że w razie śmierci w bitwie z niewiernymi, natychmiast znajdzie się na najwyższych poziomach raju Mahometa. Dlatego szli do bitwy jak na wspaniałą ucztę „Id”, w poczuciu niezwykłego wyróżnienia. Stanowili najwartościowsze jednostki bojowe Islamu. Przez sułtana i każdego seraskiera tak hołubieni, że nawet pod Wiedniem, mimo śmiertelnego zagrożenia nie zostali użyci do walki. W całym kraju było tylko dziesięć takich świętych ort, po stu potężnych, nieustraszonych o co najmniej
trójczelengowych hadżich. Każdy z nich odbył pielgrzymkę do Mekki, okrążył cztery razy świętą Kaabę, nakazane posty odbył, jałmużny rzetelnie przekazał, kamienował szatana i wszystkie modły pięć razy dziennie rzetelnie odmawiał każdego dnia. Hadżi-orty z ochotą poszły na drugi brzeg Dunaju. Od dawna dzielni hadżiowie rwali się, by ubroczyć swoje szable we krwi giaurów i zrobić im takie kęsim, jakiego świat nie widział. Nie tysiąc głów jak wczoraj, ale dziesięć, dwadzieścia tysięcy pościnanych łbów pogańskich wbić na pale i otoczyć nimi cały Eszterghom. Dziś król Jan Sobieski dał gardło pod mieczem Porty, jutro dadzą gardła obaj polscy hetmani, generałowie i pułkownicy. Tak ukarany zostanie każdy pogazi, który podniesie rękę na Półksiężyc. Kara Mustafa wiedział, że niezależnie od jego oficjalnych raportów Sułtan ma wszędzie swoich ludzi i obserwuje poczynania tureckich dowódców, którym powierzył wojska Porty. Starał się więc tak wszystkim pokierować, aby Padyszachowi doniesiono, że to on tu dowodzi, a młody Mehmed jest tylko jednym z wodzów wydzielonej grupy. W razie nowej porażki, można będzie całą winę na niego zrzucić. Już raz tak postąpił, kiedy w Budzie kazał pojmać i ściąć najbardziej zasłużonego z tureckich wodzów - Ibrahima Paszę, który pierwszy odstąpił od Wiednia, chcąc uchronić swoje wojska od zagłady. Podobnie dali głowy inni znaczniejsi dowódcy. Mustafa chciał wywołać u Sułtana wrażenie, że klęska pod Wiedniem to nie jego wina, lecz tchórzostwa i braku woli walki innych dowódców. I za to on - Kara Mustafa srogo ich ukarał. Sam jednak wciąż panuje nad przebiegiem kampanii i zwycięstwa znów pójdą jego śladem. Zuchwały Kara Mehmed jednak zażądał od Mustafy całości operujących na Węgrzech wojsk, bo nadarza się idealna okazja żeby do końca zmiażdżyć Lachów wraz z cesarskimi i niemieckimi posiłkami. Kara Mustafa częściowo ustąpił i dodał mu jeszcze dwie hadżi-orty, zostawiając sobie tylko dwie ostatnie oraz dwie własne orty gwardii arnauckiej. Było to wielkie ryzyko, ale ryzykował świadomie. Niech młodzik i drugą bitwę stoczy - oby zwycięską - to potem owoce sukcesu i tak zgarnie dla siebie jako seraskier tegorocznego, świętego dżihadu. - Bierz całe wojsko i idź - powiedział głośno. - Zmiażdż przeklętych Lachów do końca, bo się ze zdradliwymi Niemcami i Austriakami połączyli przeciwko nam. - Ku chwale Wielkiego Allacha, tak uczynię. - Zdepcz do ostatniego wraże plemię przeklętych giaurów. W trupy i w niewolników pozamieniaj. - Niech nigdy już więcej nie wychodzą poza granice swego kraju, by zagrażać Półksiężycowi! Śmierć wszystkim zdradliwym giaurom! Ale potem, już cicho, aby tylko sam Kara Mehmed słyszał, szepnął mu do
ucha: - Jeśli ta ucięta głowa jest rzeczywiście Sobieskiego, to wielka chwała ci i jakbyś połowę zwycięstwa już miał w trokach. Ale jeżeli nie, to teraz będzie jeszcze groźniejszy. Strzeż się więc i bądź jednocześnie nie tylko lwem i lisem, tak jak on, ale wilkiem, orłem i panterą, by go ostatecznie zmóc. I niech cię Allach ma w swojej opiece. - Lew Lechistanu nie żyje, a Allach jest z nami i jego wierny prorok Mahomet - odpowiedział dumnie Kara Mehmed. - Zwyciężę, Wielki Wezyrze, choćbym z całym piekłem Lechistanu miał walczyć. Wrócę potem szlakiem giaurów i do Wiednia dotrę. Miasto wezmę dla Sułtana, a potem pół Europy i cały Lechistan! Kara Mustafa dosłyszał wyraźnie w tej chełpliwej wypowiedzi pyszałkowatego Mehmeda, że już nie dla niego brał będzie Wiedeń i pół Europy, lecz dla Padyszacha. Dlatego pomyślał w duchu: - Najpierw, chłystku pokonaj giaurów pod Parkanami. Dumny Mehmed był teraz Wschodzącym Słońcem Wojny dla Islamu i niewiele sobie robił z uwag i ostrzeżeń Kara Mustafy. Czuł w sobie nadzwyczajną moc. Wczoraj zmiażdżył i pohańbił Lechistan. Jutro pokona cesarza, pojutrze Europę i całe Chrześcijaństwo. Któż wtedy będzie ponad nim!? Rozkazał pośpiesznie kończyć dunajską przeprawę, jednocześnie przerzucając kolejno nadchodzące wojska, by na parkańskim przedmościu znalazły się wszystkie siły, łącznie z odwodami. Zaraz nakazał stałą obserwację poczynań przeciwnika. Wysłał także kurierów, do Nowych Zamków i Favority – którym rozkazywał skierować części załóg do dywersji na tyłach wojsk chrześcijańskich. Jednak jego służby nie były tak sprawne, skoro dotąd nie wiedziały, że Favorita już została zdobyta przez królewskiego Komendanta - Bonifacego Korycińskiego, a tysiąc janczarów pognano w niewolę. Bardziej niż wywiadowi i dywersji Kara Mehmed ufał nowej manierze walki z husarią - ową niezwyciężoną jazdą Lechistanu. Tylko jej jednej dotychczas się obawiał. Jeśli wstępnym bojem jutro pokona husarię - to odniesie zwycięstwo nad całą armią sprzymierzonych. Trzeba tylko uderzać zdecydowanie, póki te ciężkie chorągwie stoją. Są wtedy powolne jak żółwie i bez właściwego rozpędu niemal bezbronne. Cóż, że opancerzeni i uskrzydleni, kiedy lekki spahis, trzykrotnie każdego obskoczy. Już co najmniej pięćset głów tych skrzydlatych pogazich zęby szczerzy z żerdzi wokół Parkanów. I nic im nie pomogły pancerze, skrzydła ani długie „drzewa”. Jutro odcięte głowy „drążników” otoczą cały wielki Eszterghom. I będzie ich tysiące... Młody Mehmed - serdar wszystkich otomańskich wojsk pod Parkanami, wyrastał na pierwszego bohatera islamu. Wielki Wezyr, pełen nadziei na odzyskanie wszystkiego, co pod Wiedniem utracił, wspierał go rzetelnie i uczciwie. Szczerze życzył mu zwycięstwa i sam go ogromnie pragnął, ale w tajemnicy
przygotował dla siebie rozstawne konie na szlaku ewakuacji aż do swej wojennej siedziby w Belgradzie. Choć niespokojny o wynik zbliżającej się bitwy, to nareszcie mógł pomyśleć o utraconej brance Sławie - największej miłości swego życia, która przyszła tak późno, że mogła być już ostatnią. Może jednak nie została ścięta przez eunuchów i żyje gdzieś tak piękna, jak ten cudny świat w chwilę po stworzeniu. Nie dopuszczał do straszliwej myśli, że może dostała się żywa w ręce niewiernych i jakiś giaur ma ją w namiocie. Wysyłał za nią aż do Lechistanu zaufanych szpiegów, także sprytnych Żydów, którzy za złoto gotowi byli znaleźć mu nawet trzy takie branki. Jeśli będzie żywa, to znaczy, że Allach nie dozwolił, by rozkaz ścięcia został wykonany i może uda się ją odbić, wykraść albo wykupić. * Wieści o śmierci Króla Sobieskiego szybkimi kurierami rozeszły się na całe otomańskie imperium. Niebawem dotrą nawet do Belgradu i Stambułu, do Galaty i na Krym, a także i do murów Wiednia. W kilka dni później usłyszy je Kraków i Warszawa, a nawet Gdańsk i Lwów. Wszystkie one spowodują, że całe narody Europy stężeją od grozy i żalu. I tak też się stało, zwłaszcza w Krakowie, gdzie niemal omdlała z przerażenia Królowa Maria posłała najszybszych kurierów do Wiednia i nawet spróbowała żydowskimi kanałami dowiedzieć się prawdy. Ani przez chwilę nie dopuszczała myśli, aby Król mógł zginąć. Przez kilka dni jednak pozostała jej tylko gorąca modlitwa i nadzieja, zanim potwierdzenie wieści rozleje na kraj powszechny płacz, lament i rozpacz. Kara Mehmed łatwo wierzył, że wojska chrześcijańskie są zdemoralizowane, zastraszone, na granicy paniki; że były bunty poszczególnych oddziałów, że nikt nie wie, co się dzieje z Królem Sobieskim, czy żyje, czy ranny, czy może uchodzi sromotnie z pola, lub przez Turków jest pojmany w niewolę. Nie zorientował się w swej pysze, że niejedna z napływających wieści jest celowo mu przekazywana. To właśnie fenomenalny Natan Tyniec, choć unieruchomiony chorobą, za pośrednictwem Radosława Gniewosza, wypełniał skutecznie swe tajemne, dywersyjne zadania. Niewielkiej grupie jeńców tureckich pozwolił uciec, po specjalnie odegranej przed nimi scenie buntu i odjazdu na tyły grupy polskiej konnicy. Ci uciekinierzy przysięgali potem na wszystkie świętości islamu, że byli świadkami otwartego buntu w wojsku sprzymierzonych i żądania Lachów powrotu do kraju. W ten sposób Mehmed dowiedział się, że hetman Stanisław Jabłonowski sam jeno wojskami dowodzi. Polacy nie chcą się bić, ale muszą, bo nie mają innej
drogi powrotu do kraju. Boją się tureckiego pościgu i odebrania łupów. Byle ich przepuścić z taborem, to się nawet okupią. Chcą żywi dotrzeć do domów. - A niedoczekanie wasze, psy chrześcijańskie! - odgrażał się Mehmed, słysząc takie doniesienia. - Pójdziecie, ale we własnej krwi i bez głów, bo nikt tu was nie prosił. Żaden okup was nie ocali, bo wszystko co wieziecie i tak zdobędziemy. I rósł młody Mehmed w pychę, tak dufny w swą siłę i szczęście wojenne, że nawet jednej armaty polowej nie przerzucił na drugi brzeg Dunaju, licząc wyłącznie na artylerię parkańską. Wierząc w szybkie i łatwe zwycięstwo samą jazdą, zadowolił się ledwo trzema tysiącami piechoty janczarskiej do zadań pomocniczych. Żadnych przeszkód przed wojskami nie kazał przygotować, aby ciężkiej silahdarii do szarży nie przeszkadzały. Nie dopuszczając do siebie myśli o porażce, chciał nadchodzących ku Parkanom giaurów, jednym manewrem konnicy oskrzydlić ze swego prawa i zepchnąć do Dunaju. Potężny Eszterghom, chociaż po drugiej stronie Dunaju, opoka tureckiego władztwa na terenie Węgier, z wielkim i ludnym miastem, stanowił doskonałe zaplecze dla wszystkich tureckich sił. Swymi potężnymi działami mógł wspierać Kara Mehmeda nawet poprzez rzekę. W oparciu o takie twierdze można bić się z najsilniejszym nawet przeciwnikiem. W sumie młody serdar mógł liczyć na czterdzieści tysięcy żołnierzy Półksiężyca. Słał jednak gońca za gońcem do niezdecydowanego Tokoliego, licząc na jego dziesięć tysięcy walecznych kuruców. Żądał także od chana Krymu, aby zaangażował przeciw giaurom wszystkie swoje siły działające na Węgrzech. Było jeszcze w rezerwie kilka tysięcy wojsk hospodara mołdawskiego - Jerzego Duki. Choć niesforne i dzikie, to jednak mogą się przydać, kiedy przełamani giaurzy pójdą już w rozsypkę. Tak więc pod Parkanami może się zebrać do jutrzejszego poranka od pięćdziesięciu do siedemdziesięciu tysięcy wojsk wiernych Porcie. To potęga nad potęgami. * Przeprawa przez Dunaj trwała nieustannie. Nawet nocą przy pochodniach zdołano przerzucić pod Parkany kilka tysięcy przybyłego z głębi imperium tureckiego komunika. I przybywały wciąż nowe oddziały. Zachodziły od razu na wyznaczone przez serdara miejsca i odpoczywały w gotowości bojowej na prymitywnych biwakach. Żadnych obronnych obozów nie organizowano, ani silniejszych straży nie wystawiano. Tylko nieliczne czujki i patrole penetrowały pole od strony Lachów. A że od stanowisk giaurów byli o ponad milę, więc wcale
swej obecności nie kryli, ani nie strzegli się tak pilnie. Palili liczne ognie, strawę obfitą ważyli, z załogą Parkanów gawędzili, wieniec z lackich głów oglądali i wielkie jutrzejsze zwycięstwo sobie wróżyli. Seraskierowi Kara Mehmedowi, ani żadnemu z podległych mu dowódców nie przychodziło do głowy, że podparkański teren może sprzyjać przeciwnikowi, a dla tureckich wojsk stanie się pułapką. W tej swojej beztrosce nikt z Turków nie zauważył, że sowie oczy Piętki-Redara zaglądały im niemal do kociołków z jedzeniem. Przepatrując z najbliższej odległości biwakujące wojska tureckie, polował on na jakiegoś znaczniejszego oficera, który oddaliłby się na chwilę od żołnierzy. Nie widzieli także, jak rotmistrz Ruszczyc krążył ze swoją chorągwią zagończyków po ziemi niczyjej, rozciągającej się na szerokość jednej mili i także czatował na dobrego języka. Jednocześnie obserwował, czy nie szykowano przeszkód, płotów i wilczych paści przeciwko jeździe chrześcijan. Nie zauważyli również, że ataman Paszko penetrował wszystkie lesiste wzgórza na północ od Parkanów, czy Turcy nie przemieszczają na polskie tyły swoich oddziałów; czy nie nadchodzi tamtędy Tokoli z kurucami, Wołoszą i Tatarami. Odkrył tam wielu nagich Tatarów i Turków porozwieszanych na drzewach w sposób identyczny, jak w Lesie Wiedeńskim. Twardy rezun - jeńców nie biorący, teraz aż sam się skrzywił widząc takie okrucieństwo. Pewni siebie otomani nie strzegli się też od strony Dunaju, gdzie porucznik Szponarski, zaczajony w łozach i kępach niemal co do sztuki policzył przeprawiające się na drugi brzeg orty spahii, silahdarów i dżamaku. Nie stwierdził ani jednego czambułu tatarskiego, oddziału kuruców czy innych formacji zmuszanych przez Portę do walki po jej stronie. I tak pod czujnym wzrokiem chrześcijańskich obserwatorów Turcy aż do północy festyn radosny pod Parkanami sobie urządzili i fetowali wielkie zwycięstwo. Wciąż ich setkami przybywało, więc poczucie siły otomanom nieustannie wzrastało. Ludzie Szponarskiego o zmroku ułowili w zasadzce przekradającego się wzdłuż Dunaju jakiegoś podejrzanego człeka. Podawał się za królewskiego dragona i rozmowy z porucznikiem Żwirskim stanowczo żądał. Z nikim innym gadać nie chciał. Miał i tak szczęście, że żołnierze nie uśmiercili na miejscu, jako szpiega. Porucznik Szponarski osobiście z dwojgiem dragonów do Żwirskiego pojmanego odkonwojował. * Bracia Wołodyjowscy od samego rana tegoż piątkowego dnia ruszyli na swoim nowym karym ogierku po nowe przygody. Jednak zarówno Król jak i Jakub
domyślili się, że będą tylko układać swojego Karuska, przysłanego przez Ruszczyca. Konik okazał się już doskonale ujeżdżony i tak rączy, że niemal szybkością przewyższał zastrzelonego taranta. Choć może nie tak zwrotny, to znacznie silniejszy i tak dynamiczny, że w biegu chciałby z własnej skóry wyskoczyć. Hasali po polu zapuszczając się daleko i wracając w jakichś szalonych zrywach, skokach i piruetach. I choć jeszcze wiele Karuskowi brakowało do zabitego taranta, to już go pokochali i wiele zwycięstw na karym ogierku sobie obiecywali. Kiedy poczuli się już pewniej, pogalopowali daleko, aż bezpośrednio pod linie patroli tureckich. Podjeżdżali do nich tak blisko, że aż ognia ku nim dawano, choć zupełnie bez skutku. Zuchwali chłopcy prowokowali salwę, wyczuwając zasięg janczarek i potem ruszali w dym pod linie spahisów i tuż przed nimi zawracali konikiem. Za pierwszym razem wywabili z szeregu dwu Turków, ale że rozprawili się w nimi jak kot z myszą, inni już mieli się na baczności. Mimo jeszcze kilkakrotnego powtarzania swej śmiertelnej igraszki, nie zdołali już wywabić w pole żadnego harcownika. Widocznie przekazano sobie, iż to są właśnie pogromcy czarnego, niezwyciężonego mameluka Idmaha. - Szejtan! Dwugłowy Szejtan z Lechistanu - znów powtarzano sobie w szeregach tureckich, zwłaszcza tych żołnierzy, którzy byli pod Wiedniem i jego wyczyny harcownicze oglądali. - Kto jego pokona choćby hadżim nie był, na najwyższy poziom w raju trafi. A sława na ziemi dla pogromcy dwugłowego i czterorękiego Szejtana pozostanie na pokolenia. Za kolejną próbą dwóch czelengowych silahdarów zmówiwszy się, odważnie skoczyło przeciw Wołodyjowskim. Z najbliższych odległości jednocześnie cisnęli dzirytami, a potem wznieśli ponad głowy szable, by ciąć z góry. Chłopcy jakimś swoim zadziwiającym instynktem, jakby wiedzieli dokładnie czym i jak silahdarzy ich zaatakują. Ciśnięte dziryty trafiły w próżnię, bo Wołodyjowscy znikli pod brzuchem swojego ogierka, a ten - galopując najszybciej jak potrafił - przyjął na siodło ciosy obu szabel, następujące zaraz po dzirytach. Ostrza szabel wbite w twardą skórę podwójnej kulbaki prysnęły, jakby były wykonane ze szkła. Zdziwieni otomani zaczęli wstrzymywać konie, aby zawrócić do swoich linii, lecz “Szejtan” już Karuska zawrócił i pognał za rozbrojonymi Turkami. Patrzącym wydawało się to samobójstwem, żeby tak misterni chłopcy - miast oddalić się od potężnych,okutych silahdarów, zrównawszy się z nimi, przeskoczyli im za plecy. Jeszcze większe zdziwienie powstało, gdy olbrzymi Turcy nawet się nie obejrzeli, nie próbowali pozbyć się obu napastników, lecz posłusznie galopowali wprost ku polskim patrolom. Nikt ze zdziwionych rycerzy Porty nie wiedział, że Wołodyjowscy swoim, wypróbowanym sposobem, prześwidrowali mizerykordiami podbródki przeciwnikom i poprzez języki oraz kości twarzoczaszek przeniknęli aż do
oczodołów. I to wojowniczych gazich zmieniło w pokorne baranki. A kary ogierek galopował za nimi z rozwianą grzywą, jakby on też był zadowolony z efektu starcia. Chłopcy podjechawszy do pierwszego polskiego patrolu oddali jeńców, ale nie było z nich pożytku, bo pokiereszowanymi gębami słowa wykrztusić nie mogli. Dla fenomenalnych Szerszeni nie był to żaden wyczyn, bo wróciwszy na swojego Karuska, pognali do obozowiska dragonów porucznika Żwirskiego i zawołali jeść. Nawet jednym słowem nie chwaląc się bojowym sukcesem. Dopiero gdy przyprowadzono dwa przepyszne silahdarskie wierzchowce - jako zdobycz harcowniczą - okazało się czego dokonali. Sprawiło to wielką radość dragonom, zmartwionym wczorajszą klęską. - - -
Rozdział 26
Pierwszą myślą Króla Jana III Sobieskiego po przebudzeniu było to, że wciąż żyje, chociaż z mocno nadwyrężoną legendą Niezwyciężonego Lwa Lechistanu. Niezmordowany pan koniuszy Matczyński już funkcjonował w najlepsze, jakby wczorajszego, tragicznego dnia w ogóle nie było. A przecież on także był w ukropie i mało życia nie postradał. Dramatyczny wyścig ze śmiercią, też go kosztował niemało. Wszystko już działało w królewskim sztabie, jak w nakręconym ekscytarzu. Koniuszy fukał tylko na to, że ten niepoprawny opój i błazen, golibroda Koryciński całą noc z Królem pod jednym dachem spędził. Długo jakieś głupoty ględził, wypocząć Królowi nie pozwalał, co go na pewno mocno zirytowało. Potem chrapał i jęczał we śnie tak, jakby mu ktoś szorował końskim zgrzebłem skórę zapaskudzoną ciężkimi grzechami. Ale Król, wbrew przypuszczeniom pana koniuszego obudził się zupełnie rześki, choć niemal granatowy na ciele od sińców. Z towarzystwa golibrody był wielce rad, jakby sama jego obecność była remedium na pobitewne dolegliwości duszne i cielesne. - Życieś mi dwukrotnie wczoraj ocalił, hultaju! - powiedział do przebudzonego i wylegującego się Bonifacego. - Ja!? Nie może to być! A to kiedy!? - spytał pan Koryciński, mocno zdziwiony. - Aż dwa razy!? Jakimże to sposobem, Najjaśniejszy Panie!? - Pierwszy raz tam na polu, gdyś samopas uderzył, choć przez pomyłkę, na sześciu goniących mnie spahisów. Drugi raz tu w namiocie, boś mi myśli moje od klęski odgonił i wypocząć skołatanej głowie pozwolił. Dziś już inaczej na boży świat patrzę i biada wszystkim wrogom, którzy na zwycięstwo liczą. Już tak głupio jak wczoraj, na pewno nie postąpię, bo od czynienia głupot, to ja mam ciebie, hultaju! - Mnie!? - spytał zaskoczony pan Koryciński. – Czy krom golibrody, podczaszego i kuriera, jeszcze jakieś nowe stanowisko przy dworze mi zagraża!? Cóż miałbym robić!? - Nic, Koryciński. Po prostu bądź sobą. Dożywotnią lafę będziesz miał tylko za samą swoją głupotę, jaka się nigdzie w świecie nie zdarza. Zaraz idziemy na mszę poranną, a więc się nie leń, tylko bierz do roboty. Golenie, strzyżenie i masaż! Mnie i pana koniuszego. No, rusz się golibrodo, na co czekasz? Pan Koryciński, choć skutki wczorajszych zmagań także boleśnie odczuwał, zerwał się z legowiska jak oparzony i zaraz zaczął się krzątać. Nie wiedział jednak co czynić, gdyż żadnych przyborów toaletowych nie widział, a swoje własne w nieszczęsnej wyprawie do Litwy stracił. W tym momencie wszedł do namiotu pan Matczyński z ziołami, a za nim
służba z gorącą wodą, ręcznikami i świeżymi szatami dla Króla. Koniuszy przybrał taką minę, jakby miał jakąś nowinę do przekazania. - Wasza Królewska Mość, Żwirski ocalony!!! - zameldował od progu. - Jego wachmistrz Czortek jeszcze przed północkiem w chaszczach odnalazł ukrytego. Bez ducha leżał ogłuszony i znaku życia nie dawał. Ale go docucili... Król przyklęknął natychmiast i chwilę modlił się dziękczynnie. Kiedy wstał, dyskretnie z Korycińskim wymienił spojrzenia przypominając, co postanowili. Król wezwał Radosława Gniewosza, a kiedy ten cicho wszedł do królewskiego namiotu, rozkazał mu dokładnie sprawdzić, czy w obozie Litwinów jest Reginis z branką Sławą. Gniewosz skłonił się na znak, że przyjmuje rozkaz do wykonania i cicho wyszedł. - Matczyński - powiedział Król. - Każ księdzu Skopowskiemu dwie msze dziś odprawić. Pierwszą za duszę wszystkich zmarłych i drugą za wszystkich ocalonych. Potem zwołaj radę wojenną z polskimi dowódcami. A ty Koryciński śpiesz się! - Ale jak, kiedy nie mam przyborów golibrody? - To je natychmiast wyczaruj, kuglarzu! - Oto i są przybory balwierskie, mości Koryciński. - Pan Matczyński podał zdobne pudło Żydów, którym onegdaj obrażony golibroda pogardził. - Do roboty cyruliku! Pan Bonifacy zaczął z wielkim mistrzostwem ostrzyć brzytwy, gdy tymczasem królewski masztalerz Znyk wprowadził do namiotu nakarmionego, oczyszczonego i opatrzonego Pałasza. - Och, jesteś, koniku - wykrzyknął radośnie Król, ciesząc się bardziej niżby stu nowych golibrodów z gotowymi ostrzami przybyło. - Jakże tam, mości Znyku, wykuruje się z rany? Niczego mu nie żałuj, bo Pałaszowi życie zawdzięczam... Wierny konik głowę swą śliczną pod pachy Króla chował, do twarzy aksamitnymi nozdrzami sięgał. Ruchliwymi wargami za uszy chwytał i sucharów się domagał, a otrzymawszy pełną garść chrupał głośno. - Ciężko jest zraniony - informował Znyk - i w taki zwój mięśniowy, że może długo kuleć. Ale młody jest i wszystko się na pewno dobrze zagoi, bo nie gorączkuje. To młody konik. Będzie zdrów i jeszcze pięknie pogalopuje… Król tulił uroczą główkę ukochanego konika, poklepywał po szyi, aż Pałasz z radości i chyba wdzięczności za opiekę zadarł w górę ogon i wypuścił rozgłośnie gazy, zasmradzając okrutnie cały namiot królewski. Nadto ku zgorszeniu pana Bonifacego – nawalił ogromna kupę gnoju na przecudnej urody zdobyczne dywany tureckie, rozłożone dopiero co przez służbę taborku. Kiedy Pałasza wyprowadzono, a pachołkowie-pokojowcy szybko z końskim łajnem się uwinęli, pan Koryciński bardzo rozżalony rzekł sentencjonalnie: - Nie masz sprawiedliwości na tym padole krwi i łez. Bo i jak ma być, kiedy
Król Jegomość bardziej zwierzę szanuje, niż swojego najwierniejszego sługę. - Jak to? Bardziej szanuję zwierzę niż człowieka? - Tak jest, Najjaśniejszy Panie, bo gdybym ja nawalił na królewskie dywany choć połowę tego co Pałasz, to już by było po mnie... Zaraz by Król żandarmów wołał, aby mnie pojmali. - A żebyś wiedział, golibrodo! Pałasz może walić w królewskim namiocie, ile zechce. Ale tobie wara... - To się jednak nie dziwię, że nasza nacyja tak w koniach okrutnie zakochana. Bo polski szlachcic bez konia, to jest dopiero pół szlachcica. Koń zaś bez szlachcica, to tylko pół konia i wygląda to-to jakby kto goły zadek wytknął zza krzaka, kucając za grubszą potrzebą. Dopiero gdy są razem, wtedy jest w pełni szlachetna całość, o jaką Panu Bogu chodziło przy stwarzaniu świata. Takoż sobie myślę, że lepiej, aby Król swoje królestwo stracił, niżby konia. I to jest wielka i najważniejsza prawda, nad wszystkimi prawdami świata. - Ty jak coś wymyślisz, Koryciński, to tylko albo cię ozłocić, albo ściąć jak zbója, co na gościńcu podróżnym drogę zastępuje. Ale twoja głupota mogłaby przejść na katowski pieniek albo topór i mnożyć się jak myszy w gumnie. Jednak w twoim gadaniu najbardziej dziwi mnie to, że prawie zawsze masz rację, huncwocie. - I mnie także samo, Wasza Królewska Mość, zawsze to dziwi niezmiernie... Przybory żydowskie okazały się doskonałe. Po energicznym wygładzeniu ostrza na skórzanym pasie pan Bonifacy wyrwał ukradkiem włos z głowy pana Matczyńskiego. Ułożył go na ostrzu i przeciął lekkim dmuchnięciem. - Zostaw hultaju moje włosy w spokoju! - obruszył się pan koniuszy. - Swoje kudły wyrywaj i ostrza brzytwy sprawdzaj! - Muszę próbować ostrza na kudłach tego, kogo golić będę. Przecie Królowi Jegomości nie będę wyrywał ostatnich włosów. - Cooo!? Jakich ostatnich!? - zawołał Król - Przecie mam lepszą czuprynę niż koniuszy. Powiedz no, Koryciński jeszcze raz - zagadnął Król już w czasie golenia - jakeś to się u panów hetmanów sprawił i jak całą sprawę delikatnej misji spartoliłeś. Mów też, jakeś się im wyrwał. A nie koloryzuj... - Taki zawsze jest skutek - dopowiadał pan Matczyński - gdy golibroda i błazen w posły jest do poważnych hetmanów wysłany. Za kpinę i obrazę to poczytali. - Kiedy nie było kogo wysłać, Marku - usprawiedliwiał się Król. - Sam iść nie mogłeś, a inni też by niewiele wskórali. Koryciński przynajmniej Favoritę po drodze zdobył i tysiąc janczarów do niewoli wziął. - O, proszę! - próbował się odgryźć pan Koryciński. - Ja życie narażałem, fortece zdobywałem, listy królewskie nosiłem, a pan Koniuszy na wozie się wylegiwał i miodzikiem się krzepił. A spod Parkanów uchodzi tak chwacko, że
o mało Króla Jegomości nie roztratował. - Królu, niech ten błazen zamilknie, bo nie strzymam i jeszcze mu co zrobię. Sameś hultaju o mało Króla nie roztratował, takeś na oślep gnał w poprzek pobojowiska, rycząc jak ten bawół zarzynany. Diabli jedyni tylko wiedzieli czyś gonił, czy uciekał... - A ja byłbym i Nowe Zamki wziął, gdyby ten hultaj nieużyty, porucznik Szponarski ze mną poszedł, bom go pod swoją komendę chciał wziąć. Jeszcze i panów hetmanów litewskich przy siodle na arkanach do Króla bym doprowadził. - Dobrze Szponarski zrobił, że z tobą nie poszedł. Inne zgoła miał rozkazy. A tyś nie powinien go nawet próbować brać na swoją komendę. Boś nie hetman. - Toteż za subordynację i wierność Królowi dałem mu w nagrodę swoje wielkie zwycięstwo i tysiąc jeńców na dokładkę! - Nie chwal się tyle, bo to grzech. Gadaj lepiej dokładnie, co tam właściwie było u panów hetmanów litewskich. A szczerze! Pan Koryciński, ponad królewską cierpliwość zawile i barwnie zrelacjonował swoje przeżycia, od pierwszego kontaktu z litewskim rotmistrzem Botwiną. Potem o ciężkich upokorzeniach doznanych u hetmanów i próbę obrony autorytetu Króla, o zawieszeniu w stodole na drągu, aż do szczęśliwego urwania się z diabelskiej huśtawki. Nieprawdopodobny wręcz fakt zabicia jednocześnie aż trzechlitewskich strażników, wzbudził podziw zawsze krytycznego pana koniuszego. - Jeśli to prawda, toś dokonał rzeczy niemożliwej. Słyszałem dawno o jednym Litwinie - panu Longinusie Podbipięcie z Mysikiszek herbu Zerwikaptur - który jednym ciosem katowskiego „Zerwikaptura” trzy pogańskie łby ściął. - Znałem onego osobiście i w komitywie z nim byłem. - Ale on przecie nie był związany tak, jak ty - mówił pan koniuszy. - Znając jednak ciebie prędzej uwierzę, żeś ich spoił i po pijanemu zarżnął. Bo to ludzkie pojęcie przechodzi, aby związany golibroda zgładził trzech uzbrojonych strażników. - To ich się mości panie koniuszy zapytaj, czy im się w tym litewskim piekle nie odbija Bonifacym Korycińskim. - Jak było, tak było, nic już tego nie zmieni - rozważał Król, lubo Korycińskiemu nie we wszystko wierząc. - Fakt jednak jest, że Litwa do nas nie przybędzie. Znam ja ich. Prędzej z nieprzyjaciółmi się zwiążą i na złość postąpią, niżby mieli mi w czymś pomóc. Ale trudno, obejdziemy się bez nich. Będą kiedyś pomocy potrzebować, to im się odwdzięczym jak należy. Ale ciebie Koryciński jedynie do piekła albo do czyśćca w posły wyślę, boś do ziemskich spraw zbyt porywczy. Mimo wszystko dobrześ się spisał i nagroda cię nie minie. - Co!? - zadziwił się zaskoczony pan Bonifacy, licząc bardziej na karę niż nagrodę.
Wdzięczny za królewskie uznanie, pięknie obu panów ogolił i porządnie wymasował. Długo nad Królem się mozolił, dokonując również jakichś dziwnych zabiegów trzymając w obu rękach głowę Króla. Ten czując bijące od dłoni pana Bonifacego dziwne jakieś gorąca i mrowienia spytał go: - A co ty za czary tam nade mną wyczyniasz? Sił mi nie odbierasz albo i rozumu? - Wręcz przeciwnie, Najjaśniejszy Panie - dodaję, bo mam wszystkiego aż w nadmiarze i właśnie specjalnie tajnym sposobem przekazuję je do ciała Króla. - Tylko mnie hultaju czasem swojego rozumu nie przekazuj, bo dość mi własnego. - Obruszył się pan koniuszy, choć się dziwnym zabiegom z chęcią poddawał. - A komu brakuje, niech bierze choćby i od ciebie... - No, no, mój Matczyński - zareagował Król - nie lekceważ rozumu naszego mistrza kuglarskiej sztuki. Tyś Favority nie zdobył, a on proszę bardzo: “Hokus-pokus” i tysiąc janczarów na kolanach. – „Hokus-Pokus” i trzech petyhorców nie żyje... - No, to zamiast wojska narażać i dowodzeniem się trudzić, wystarczy Korycińskiego pokazać Turkom. "Hokus-pokus" zawołać i - po sprawie. Kara Mehmed na powrozie, może i sam sułtan... Obaj panowie po zabiegach cyrulika, poczuli się zdrowsi i nabrali sił do życia, pracy i walki. W namiocie królewskim stworzyła się dawna atmosfera, kiedy im się dobrze wiodło. - Nikt ciężej ode mnie na królewskim dworze nie pracuje.. - powiedział pan Koryciński, składając barwierskie przybory. - Ale mnie karku wymasować nie ma kto. Ot taki los człowieczy, a wokoło sama niewdzięczność. - Sam sobie wymasuj, kiedyś taki biegły - powiedział pan Matczyński. Rzuciłbym ci talara munsztuluku albo i ze dwa, ale znów oszukasz i znów dwa tuziny wyłudzisz. Znają cię, ty pazerny wydrwigroszu... * Obie msze odprawiono w wielkiej powadze i żarliwości. Ksiądz Skopowski w natchnionym kazaniu przypomniał o pokorze i skromności. Zganił pychę i nadmierną pewność siebie, wyraźnie Królowi to wypominając. Jan Sobieski zrozumiawszy księżowski przytyk, bił się w piersi i kajał jak w pokorze. Przyznawał błąd, ale tylko przed sobą. Po mszach się już nie pokazywał - raczej krył, by Turcy do końca nie wiedzieli, czy jest żyw. Za to hetman Jabłonowski pokazywał się wśród wojsk, docierał do wszystkich oddziałów, podjazdy wysyłał i z dowódcami rozmawiał. Starał się być wszędzie i wysłanym szpiegom wykazywać, że on teraz dowodzi całością.
Ogromnie zasmuciły Króla meldunki o stratach. Grupa strażnika Bidzińskiego była całkowicie skrwawiona, a o nim samym nic nie wiedziano, jak i o stanowniczym koronnym panu Charczewskim. Niemal do nogi wycięci zostali dragoni roty Żwirskiego. Trzeci królewski pułk dragonów przestał istnieć. Żydkowie w trzech czwartych głowy na polu złożyli. A z pięciorga ocalonych, żadnego, co rany by nie miał. W towarzyskich chorągwiach zginęli niemal wszyscy, co byli wczoraj w ogniu. Był to okrutnie haniebny i bolesny pogrom... Obserwatorzy i patrole lekkich oddziałów meldowali zgodnie, że janczarowie i spahia do późnej nocy przeszukiwali pobojowisko i trasę ucieczki. Dobijali rannych, rabowali i pastwili się nawet nad umarłymi. Ścinali głowy największych polskich panów, po których wielkich okupów spodziewać się mogli, czy to w złocie, czy w towarach. Wszystkie te głowy znoszono do Parkanów, by je osadzić na palisadzie. Tak zginęli panowie: - Sadłowski, Lepek, Murek, Kryczyński, Kamicki, Ostrowski, Skrzyński, Biruta, Kamiński, Sadowski, Skrzeczkowski, Jagodzki, Piasecki, Waszczyński, Dosiadło, Przybylski, Kamieński, Budzyński... I wielu, wielu innych. Obydwaj panowie kujawscy - czyli pan Zalas i pan Skoczylas ciężkie szwanki ponieśli, lecz się cudem prawdziwym z ukropu pieszo wydostali. Wspomagając się wzajemnie do linii polskich resztką sił dobili. Zginęło dwu synków pana Orszewskiego, którzy ojca w ucieczce bohatersko osłaniali. Żywotny kresowy staruszek, w obliczu śmierci, za ocalenie życia ślubował spłodzić jeszcze czterech nowych synków ku Bożej chwale! Z najwyższego dowództwa tylko marszałek nadworny Lubomirski i generał Marcin Kątski w śmiertelnym zagrożeniu nie byli. Nie był także w zagrożeniu przybyły na wozie z Preszburka, chory hetman polny Hieronim Sieniawski, ale on od ciężkiego choróbska tyle jeno sił miał, by usiąść na łożu. Król zarządziwszy o południu generalne consylium bellicum sojuszników, wcześniej wezwał polskich dowódców, aby omówić wypadki dnia wczorajszego i radzić, co czynić na przyszłość. Podczas spotkania wiele gorzkich słów pretensji i żalu powiedziano sobie wzajemnie. Król występował ostro i stanowczo wzywał, aby niechęci odsunąć, lecz się bić i misję swoją do końca doprowadzić. Jednak posłuchu nie znajdował, a tylko wymówki i narzekania graniczące z jawnym tchórzostwem. Wczorajsza sromotna klęska mocno nadwątliła ducha bojowego Polaków. Szczęście, że Niemców i Austriaków przy ty mnie było. Szlachta faktycznie miała swoje rację dopytując się, dla kogo te ziemie i miasta są krwią polską zdobywane. - Nie sobie - mówiono - nie Polsce, jeno Austryi. Jeno dla domu habsburskiego, który nie wiadomo jak nam za to w przyszłości podziękuje. Czy nie lepiej księciu Tokoliemu otwarcie pomoc, czyniąc Węgry silnym sojusznikiem Polski? Choćby i z Turkami pokój
natychmiast zawierając!? Najbardziej oponował Królowi pan Stanisław Czarniecki, pułkownik królewskiej chorągwi husarskiej, pisarz polny koronny i bratanek sławnego pogromcy Szwedów - Stefana Czarnieckiego. Mówca był znakomity, ale Janowi Sobieskiemu wyjątkowo niechętny. Obecny przy tym pan Mikołaj na Dyakowcach Dyakowski - podstoli latyczowski przekazał w swoim dyaryjuszu wszystko niemal słowo w słowo, co następuje: - „Kto się mści, dwa razy bity bywa". - Perorował pan Czarniecki. -"Wiesz to sam, Wasza Królewska Mość bardzo dobrze, że asystując Majestatowi kwiat ojczyzny się wysypał i wszystkie stany za granicę kraju wyszły. Któż to w Polszcze został? Baby i dzieci. Nie daj Boże drugiej takiej klęski, żebyśmy na warnowskie nie wyszli. Gdzie Władysław, król polski i węgierski, obojga narodów wojska wygubił i sam zginął tak, że dwóch Polaków, zwiastunów klęski ledwo uszli. Dosyć nam zwycięstwem wiedeńskim zaszczycać się...” Oracja ta wielkie wrażenie na obecnych zrobiła i jeden po drugi, przymawiali krytycznie Królowi, błędy mu zrzucając. Przodował im inny królewski oponent – pan Krasiński. Hetman Stanisław Jabłonowski, marszałek Hieronim Lubomirski, generał Kątski a nawet chory hetman polny Mikołaj Sieniawski opowiadali się za Królem, ale atmosfera przygnębienia wczorajszą klęską udzieliła się niemal wszystkim. Król słuchał cierpliwie, ale krew się w nim wzburzała. Nagle zerwał się z ławy i uderzył energicznie pięściami w deskowania polowego stołu. - „A to co, mości panowie!? – zawołał do szlachty. - A gdzież to wasza staropolska odwaga?! Gdzie zaszczyt Ojczyzny!? Którą nam zostawili przodkowie. Właśniem to duchem prorockim przeczuł, iżem nie zaprosił tu nikogo z cudzoziemców. O, jakie by to było zgorszenie. Jaka wieczna konfuzja na takie waszmościów sentymenta. Nie słucham tego! Kogo poczciwość rządzi i kto w służbie wojennej zostaje, odpowiadam, że jutro wydaje batalią. Wojsko wczoraj sprawę pokpiło, ale się jutro poprawi. Jeśli wczoraj fortuna zawiodła, to jutro zdepczę ją jak małpę! Boga serdecznie i gorąco za pychę naszą przeprosiwszy, obaczycie jutro całkowitą losu odmianę”. Biła ze słów królewskich taka siła, że wnet oponenci umilkli i już z zupełnie innym duchem, wcale inną nadzieją do oddziałów się rozchodzili. Hetman Jabłonowski ostatnie wystąpienie Króla znów odebrał jako wielką dla siebie naukę, bo zastanawiał się, czy potrafiłby tak sam, przeciw tak wielu swoje zdanie wygłosić, porwać za sobą innych i siłą woli nagiąć bieg wypadków. Obaj panowie hetmani, pan marszałek Lubomirski, generał Kątski, koniuszy Matczyński i królewicz Jakub pozostali przy Królu, gdyż zaraz zbierała się rada wojenna najważniejszych dowódców sprzymierzonych, gdzie ordre de batalie układać miano.
W szeregach żołnierstwa atmosfera była zupełnie inna i duch panował wspaniały. Do walki rwały się piechoty i lekkie chorągwie. Także samo dragonie, choć one najokrutniejsze straty w tej wojnie ponosiły. Król doskonale orientował się w słabości liczebnej chorągwi towarzyskich husarii i pancernych. Miał na to swój tajny sposób, który tylko z Tyńcem omówił. Wnet po całym taborze rozeszły się szeptane wiadomości o skrytym rejestrowaniu nieobecność rycerstwa pod znakami na wieczornych capstrzykach. Takie lekceważenie służby, równe było dezercji i podlegało surowej hetmańskiej jurysdykcji. Nadto groziło wnioskami o denobilitację przed najbliższym sejmem. Sekretne polecenie to ruszyło bardzo skutecznie od wozów, dzbanów, zdobyczy i ciepłych pieleszy nawet niezupełnie ozdrowiałe, czy lżej ranne towarzystwo. Zaskoczony hetman Jabłonowski dziwił się znowu, jakimże to sposobem szlachta tak się ochotnie pod znaki garnie. I znowu pomyślał o braniu nauk do Króla, aby potrafić tak samo bojowość w szlachcie pobudzać. Król analizował nieustannie wszystkie informacje, niczego nie zaniedbując, nawet rozmów z tymi, co pogodę najlepiej przewidywać potrafili. Przez swoich zaufanych kurierów zlustrował wszystkie oddziały, sprawdził zabezpieczenie i ochronę taboru. Wyznaczył silny odwód na wypadek akcji dywersyjnej od Nowych Zamków. Potem jeszcze tuż przed zachodem wykonanie wszystkich poleceń sprawdził i wzmożoną czujność w oddziałach nakazał. Wszystka arkebuzeria połączona w jeden wielki pułk nieustanne służby żandarmerii polowej patrolami pełniła, pod komendą dowódcy szwadronu królewskiego Jana Górzyńskiego - starosty starogardzkiego. Wojsko stało obozem w obronie okrężnej, zabezpieczone armatami, rzędami kozłów hiszpańskich i czujnymi, ściśle kontrolowanymi wartami. Po nastroju paniki z poprzedniego dnia nie pozostało nic. Żal tylko, że tak, jak przed wiedeńską okazją, nie było tu kaprala Wojciecha Śmiecha, który sam jeden potrafił całą armię śmiechem zarazić. Choć i tak wiele uciechy dostarczył wojsku sam pan Bonifacy, paradując w swym dziurawym kapeluszu rajtarskim, jako ów sławny wódz, który sam jeden dobył potężnej Favority i tysiąc otomaństwa własną ręką pojmał. Każdemu, kto chciał słuchać opowiadał całe zdarzenie ze szczegółami, jak również swoją ucieczkę z obozu litewskiego. A tym którzy wątpili powtarzał gromko: - Czekajcie niedowiarki, jutro Parkany wezmę, a pojutrze Eszterghom, jeno niech mi nikt nie przeszkadza!!! Niezwykle bojowa postawa znanego całej armii kolorysty udzielała się wojsku i wkrótce powtarzano sobie nie trwożne informacje o wczorajszej, sromotnej klęsce pod Parkanami lecz o zwycięstwach, zdobyczach i dokazywaniach mości golibrody - Bonifacego Koryto-Korycińskiego herbu „Dziobogon”. Wczesnym popołudniem pan Bonifacy przybył do taborku królewskiego
choć nie proszony, gdyż uświadomił sobie, że go Król może potrzebować, albo zechcieć rad jego zasięgnąć. Nikt ze straży wejścia mu nie wzbraniał. Tuż przed królewskim namiotem spotkał się z pobożnym księdzem Skopowskim. Ten był wielce wzburzony, gdyż dowiedział się o grupie, która znów porywa i w nieludzki sposób udręcza Tatarów, a nawet Turków - czego od wiktorii wiedeńskiej nie robiła. Informacje te przyniósł jeden z podjazdów, który natknął sięw lesistych zakamarkach wzgórz na okrutnie pomordowanych kilkudziesięciu Turków i Tatarów. Niektórzy z nich, choć na wpół z wyżartymi wnętrznościami jeszcze żyli drgając i krwawiąc. Bezspornie uczyniły to te same ręce, które podobnie dekorowały tatarskim ścierwem Las Wiedeński. Król doskonale wiedział, że to jego kresowianki-antytatarki, idąc w trop za odchodzącymi czambułami, łapią i bebeszą czarcich synów. Był z tej dywersji bardzo zadowolony i szczerze podziwiał nadludzką skuteczność tych szatańskich wiedźm z piekła rodem. Tatarzy nie chcąc ginąć w hańbie z rąk niewieścich, po prostu uchodzili nawet się nie broniąc. Stąd pewne było, że do walki z chrześcijanami się nie pokwapią, mimo surowych wezwań i gróźb Kara Mustafy. - Wasza Królewska Mość, przecie te szatańskie zbiry pastwią się nawet nad Turkami - skarżył się ksiądz Skopowski. – A ci, choć bisurmanie, przecie w jakiegoś Boga wierzą - mówił. - Tatarzy zaś, mimo że czarci synowie piekła, to jednak ludzie. - Chcesz księże pod Parkanami mieć trzydzieści tysięcy krymskiej ordy? spytał Król Sobieski. - Chcesz w ogniu wracać do kraju!? Patrzeć jak twoim braciom głowy ucinają; bezbronnych, rannych i chorych dobijają!? Zobacz jaki wianek zafundowali sobie pohańcy wokół Parkanów. Może choć na chwilę przeminie ci to miłosierdzie dla pomiotów diabła. Módl się, msze błagalne odprawiaj, różaniec przepowiadaj, ale do wojny się nie wtrącaj! Bo tego nie zdzierżę. Słuchający rozmowy pan Koryciński nie byłby sobą, gdyby się nie wtrącił i swoich trzech groszy do dyskursu nie wsadził. - Ja bym takich synów w dwójnasób wieszał, kastrował i bebeszył, a to wszystko za wczorajsze traktowanie naszych ludzi w niewolę wziętych. Przeciem sam także mnogimi tysiącami wrażych janczarów w łyki brał, alem nie mordował żadnego. To też pobożny księże wiedz i zakonotuj sobie w pobożnym sercu. - Łaski żadnej nie zrobiłeś Koryciński, boś zobowiązany miłosierdziem chrześcijańskim - odpowiedział ksiądz jezuita. – Ale przez swoje zbytki jesteś przykładem antychrześcijanina. I nikt z waszmości wzoru brać nie powinien. - Dzięki za dobre słowo, księże dobrodzieju - odrzekł na to pan Koryciński alem, choć tylko golibroda, to jednak, na urzędzie przy Majestacie. Ot co! Rozum
swój mam i głos publicznie zabierać święte swoje prawo! Oburzony ksiądz bez słowa odwrócił się i odszedł. Różaniec zza sukienki duchownej wyciągnął i modlić się żarliwie począł. - Widzisz, hultaju coś narobił - ni to pytał, ni to stwierdzał Król. - Obraziłeś naszego księdza dobrodzieja. Przed kim się teraz spowiadał będę!? Któż mi rozgrzeszenie da i o zbawienie duszy się zatroszczy!? Może ty!? - A czemuż by nie. Jeśli Król zechce mi się szczerze wyspowiadać. Jam w kanonicznych materiach bieglejszy od niejednego obserwanta najsurowszej reguły. Wszystkie pokuty jakie on Królowi zadawał, to nic w porównaniu z tymi, jakie ja bym naznaczył Waszej Królewskiej Mości z duszy i serca... - No, no, no! Licz się trochę ze słowami, golibrodo! Widzicie go - błazen, kuglarz i golibroda Koryciński chce być królewskim spowiednikiem. Słyszał to kto!? Poszukaj lepiej porucznika Żwirskiego i jemu pociechę spraw, zamiast mnie obrażać. Chcę go odwiedzić i za wszystko podziękować. - Wedle rozkazu! - zawołał pan Bonifacy i nacisnąwszy na głowę swój rajtarski kapelusz, wyszedł z namiotu. Szybko odnalazł dragońskich i żydowskich niedobitków, biwakujących przy wspólnym ognisku. Powitał ich godnie, a szczególne oddał honory Stanisławowi Żwirskiemu. I Grhomowi w niczym nie uchybił. Podkreślił wyraźnie iż ma niezwykłe nowiny do zakomunikowania, ale o suchym gardle nie rzeknie nawet słowa. Pocieszył się znacznie podaną mu gorzałką, a miał ci on tę piękną cnotę, że raz przyjętej manierki czy bukłaczka, nigdy już darczyńcy nie zwracał. Chyba, że próżne. - Cóż tam panie Stanisławie? - zwrócił się bezpośrednio do porucznika Żwirskiego. - Żeś się szczęśliwie spod Parkanów salwował, to ci się bardzo chwali, ale na raz trzech hultajów nie zgładziłeś, jakem to ja, tą oto ręka u Litwinów uczynił. - A to jakim sposobem? - spytał porucznik Żwirski, wielce rad panu Bonifacemu. - Nie może to być?! Opowiadajże waszmość! - Byłem ci ja u nich do drąga przywiązany tak, że aż mi w krzyżach i w innych dyskretnych miejscach strzykało. Gdybym choć jedną rękę miał wolną, to bym ich tam namorzył setkę, a resztę rozpędził na cztery wiatry. Już tam moim siepaczom diabły łańcuchami dzwonią i widłami do kotłów podsadzają, bo kto na Korycińskiego rękę podnosi, tego piekło czeka. Jako i tych wszystkich pohańców, którzy jutro przeciw nam staną. Pan Bonifacy zaniepokoił się milczeniem pana Stanisława. - Co nic nie gadasz, panie Stanisławie. Zawsze byłeś taki rozmowny, do głosu mnie nie dopuszczałeś, a teraz ani słowa z ciebie wydusić nie można. Nie poznaję cię, mości kawalerze... - Bo to waszeć gadasz i gadasz, a nikogo do głosu dopuść nie chcesz -
odpowiedział pan Stanisław wesołym głosem, choć widać było po nim ogromny trud ostatnich przeżyć. Zwłaszcza tego ostatniego starcia, gdy mu w samą twarz z garłacza wypalono, że wciąż czarna od dymu i prochu była. - To niby ja nikogo do głosu nie dopuszczam!? - wykrzyknął oburzony pan Bonifacy. - A to dobre sobie! Ja nikogo do głosu nie dopuszczam!? Ja, którym cichy jest jako ten baranek, a tu najbliższy przyjaciel takie kontry w serce mi wstawia! Widziane to rzeczy!? Gadajże, jak tam się w bitwie sprawiłeś, bo na pewno nie tak świetnie jak ja, którym sam jeden Favoritę zdobył, choć jej tysiąc zażartych tureckich diabłów broniło. A ty w Parkany nawet nie tryknąłeś i od razu dałeś drała. Bo akurat na kolację zadzwoniono... - A co też gadasz mości Bonifacy?! Przecie ani my do Parkanów nie doszli, jak nas horda turecka ogarnęła. Trzeba się było szablą przebijać i Króla Jegomości salwować... - Nic się nie turbuj miły panie kawalerze. Coś ty sknocił wczoraj, to ja jutro za ciebie naprawię. Bylebym nie na głodno do bitwy iść musiał. Nie wyobrażasz sobie waszmość poruczniku miły, jak mi fantazja rycerska na głodno marnieje. W znających pana Bonifacego dragonach, jego terkotliwe gadanie wzbudzało coraz większą wesołość. Żydkowie natomiast nie mogli się wprost nadziwić, cóż to może być za jegomość, który - wojska pod komendą nie mając sam jeden wielkie twierdze dobywa, a jutro Parkany zamierza brać, jakby to było wychylenie kwaterki miodu. Nie znali przecie eks-Komendanta i sławnego pogromcy hultajstwa spod Pypki, a także tryumfatora nad stadem wołów w Schweinefeld. Ale widząc wokoło rozbawione twarze i oni przyjmowali te przechwałki jako żarty... - Ech, panie Bonifacy - powiedział ze śmiechem porucznik Stanisław – z waści to gadacz niezmordowany. Ale cię szczerze podziwiam, że nigdy fantazji kawalerskiej nie tracisz i u waszeci słonko zawsze na błękicie świeci. - A widzisz młodziku i ucz się tego ode mnie, że choćby nie wiem jakie cię terminy dopadły, to w swojej duszy jeno ty sam pogodę regulujesz. Nikt inny. Zapamiętaj to sobie... Pan Koryciński specjalnie tyle gadał, aby panu Żwirskiemu nawet nie dać odczuć, że posiadł okrutną wieść o zdradzie Reginisa i porwaniu panny Sławy. Nie chciał pognębiać przyjaciela, dlatego mu opowiedział, specjalnie ułożoną na poczekaniu mądrą sentencję o dobrej pogodzie w duszy. Musi mieć siły do zniesienia ciosu, który i tak na niego spadnie. * Król, pozostawszy sam analizował teren przyszłej bitwy na szkicach
Radosława Gniewosza i osobiście przesłuchał tureckiego spahisa, wziętego nad ranem przez podjazd Ruszczyca. Wezwał generała Kątskiego i razem z ukrycia przez perspektywę lustrowali dokładnie teren okolicy Parkanów i most przeprawowy na Dunaju. Planowali wespół najskuteczniejsze użycie artylerii w jutrzejszym starciu. Kątski radził by most jak najszybciej zniszczyć, albo spalić spławianymi tratwami z ogniem, ale Król się sprzeciwił. - Zniszczysz mi go generale, ale dopiero wtedy kiedy wydam rozkaz. Teraz się strzegą i tratwy płonące szybko ugaszą przed mostem. Jeszcze drewno z nich na wzmocnienia przeprawy wykorzystają. A ja chcę mieć w tej pułapce wszystkich pohańców, jacy się zdołają na naszą stronę przeprawić. - Nie rozumiem, Wasza Królewska Mość... - stropił się nieco generał Kątski, który od ponad dwudziestu lat nieustannie pod komendą Jana Sobieskiego służył i tak mnogie bitwy, marsze, ataki i obrony przeżył, jak chyba nikt w polskim wojsku. Król swoimi metodami prowadzenia bitwy nieustannie go zaskakiwał. Każdy przecie starałby się zniszczyć przeciwnikowi most, aby nie miał możliwości posiłkowania. A Jan III zamierza postąpić odwrotnie. Nie tylko nie chce w przeprawie przeszkadzać, ale innym nawet tego zakazuje. - Zobacz tylko, stary przyjacielu - tłumaczył Król zaskoczonemu generałowi. - Niby wybrali teren bardzo obronny i z dwoma fortecami na zapleczu. Ale staną jutro w widłach Hronu i Dunaju, bez żadnej możliwości głębszego manewru, czy szybkiego wycofania. A ja wiem z doświadczenia, że armia, choćby najpotężniejsza, która nie ma swobody manewru, najłatwiej w popłoch wpada. Pilnuj przeto, aby nikt im w przeprawie nie przeszkadzał. Ale ogień na jutro planuj taki, aby w ciągu krótkiego czasu most rozerwać. To będzie twoje główne zadanie. Jednocześnie będziesz siekańcami w nich mieszał, jak gospodyni w beczce z kapustą. I Parkanom przygrzejesz jak należy... - Teraz zrozumiałem, Wasza Królewska Mość! Most będzie zniszczony wedle rozkazu. Przygotuję połówkowe kule łączone łańcuchami – bo te najlepiej drągowinę rwać będą. I Parkanom z dział dalekosiężnych przygrzeję solidnie, za oną straszną i haniebną palisadę z głów braci naszych... Hetman Jabłonowski jednak, chcąc lepiej zrozumieć istotę planowych działań bitewnych Króla zapytał jeszcze: - A co byś Wasza Wysokość uczynił na miejscu Mehmeda!? Bronił byś mostu? Zachował przeprawę na wypadek odwrotu, czy do dalszego zaopatrzenia wojsk? - Nie. Ja bym ten most po przeprawie wszystkich oddziałów natychmiast spalił i odciął możliwość odwrotu. - Przecie to zagłada armii w razie przegranej! Po klęsce żywa noga z pułapki by nie uszła..
- Tak jest, ale wtedy każdy żołnierz wiedziałby, że musi tak walczyć, aby zwyciężyć, bo nie ma gdzie uciekać. Tak ja bym postąpił na miejscu otomańskiego serdara. - A co uczyni Kara Mehmed - spytał książę Karol. - Staram się przewidzieć wszystkie ewentualności, także zamiary wroga. Zuchwałość Mehmeda, jego przemożna chęć odniesienia błyskotliwego zwycięstwa i przez to upokorzenia Wielkiego Wezyra zaślepi go całkowicie. - Nadto on wie, gdzie jest nasze najsłabsze miejsce. I tam będzie uderzał wszystkimi mocami. Ale ja mu to miejsce jutro specjalnie pokażę. I dam wszelkie możliwości, aby w nie bił z całych swych sił. - Jakże to? - spytał zadziwiony hetman Jabłonowski. - Obaczysz jutro hetmanie. - odpowiedział tajemniczo Król. - - -
Rozdział 27
Król Jan Sobieski, omówiwszy w gronie najwyższych dowódców główne problemy dotyczące działania wojska podczas nocy i ustawienia się do marszu na miejsce jutrzejszej bitwy, poszedł do taborku Natana Tyńca. Chciał tym specjalnie uhonorować swego najlepszego wywiadowcę. Tylko jeden raz ten niezmordowany człowiek, we wczorajszym dniu wielkiej klęski, pół przytomnym w gorączce będąc, nie dostarczył osobiście codziennych wiadomości wywiadowczych. Nie zaproponował swoich rozwiązań taktycznych, nie ostrzegł o wydedukowanych niebezpieczeństwach. I od razu stało się wielkie nieszczęście. Królewski ober-szpieg Natan Tyniec siedział w swoim wielkim fotelu, w którym niemal cały się chował. Spędzał tak wiele godzin na studiowaniu papierów, rozmowach z informatorami i kalkulowaniu wywiadowczo-dywersyjnych działań. Na widok wchodzącego Króla chciał się z fotela zerwać, ale osłabiony chorobą nie mógł. Król sam podszedł i - chwyciwszy Natana za ramiona, pomógł mu wstać. Pod starcem jednak ugięły się nogi i byłby opadł na kolana, gdyby go Król nie podtrzymał. - Ech, mój stary, wierny przyjacielu – mówił Król. - Obaj dostajemy od losu ciężkie baty i klęski nas nie omijają. Ciebie czas i choroba gnębi, a mnie wczoraj Turcy o mało nie ubili. Ledwom z pomocą bożą i kilkorgiem najwierniejszych ludzi uszedł cało. A śmierć była na rzut dzirytem. - Nie takiś słaby Najjaśniejszy Panie, jak sądzisz w chwili przygnębienia rzekł na to Tyniec. - Według mojej wiedzy teraz właśnie stoisz przed największym swoim zwycięstwem, przy którym nawet wiedeńska wiktoria zblednie... - Co ty mówisz Natanie!? - wykrzyknął zdumiony Król. - Toż przed nami niezmierna potęga turecka, dufna w swoją siłę, szczęście wojenne i energię zwycięskiego Mehmeda. - Tym lepiej Królu, że młody, dufny i upojony zwycięstwem. Dlatego tak samo jak i jego żołnierze będzie ślepy, głuchy i sroga spotka go za to kara. - Ty też nie bądź zbyt pewny siebie. - Nie jestem pewny, bo dni moje są policzone, lecz pewny jestem Wielkiego Króla, który swoją potęgą zadziwi świat. Tym bardziej, że dokona tego po tak znacznej i przykrej porażce z jakiej nie każdy by się podźwignął... Natan przekazał Królowi informacje o armii tureckiej. Była to porcja wiedzy dająca dodatkową siłę i znacznie większe możliwości operacyjne wojskom sprzymierzonych. Przy okazji sugerował Królowi posunięcia wprowadzające Kara Mehmeda w błąd, zmuszając do niewłaściwych poczynań. W ferworze bitwy mało kto dostrzega efekty szpiegowskich działań i mało kto o nich wie. Ale to one często
rozstrzygają o zwycięstwie. - Przesłałem Turkom informacje o wielkim skłóceniu w naszym obozie i o buncie kilku znaczniejszych oddziałów husarii. Dlatego jutro kilkanaście chorągwi husarskich powinno być na jakiś czas zamaskowanych. Niech Turcy myślą, że ich rzeczywiście pod Parkanami nie ma. Dostali także wieści o znacznej dezercji z austriackich i niemieckich szeregów. Również mylne informacje o Polskim Królu... - Że mnie ubili!? - odgadł Król - Tak jest! Wiem, że zamordowali Danhoffa. Jego uciętą głowę, za królewską biorą. Przechwalają się nawet tym i trąbią radośnie na cały świat. Główną strategią Kara Mehmeda na jutrzejszą bitwę, będzie pozbawienie husarii energii uderzenia. Chce dokonać jej zniszczenia już wstępnym bojem. - Tak to sobie ułożył? - Właśnie tak. Proponuję dlatego nadstawić im dużą grupę husarii na jednym skrzydle, lecz większą część zamaskować między innymi oddziałami na drugim skrzydle frontu. Grupa jawna husarii musi być zabezpieczona ruchomymi przeszkodami, armatami i piechotą, by w atakach na nią Turcy silnie się wykrwawiali. W centrum pozorować tylko ataki i postępować bardzo wolno. Za to z drugiej strony frontu, na skrzydle najbliższym Dunajowi uderzyć artylerią Kątskiego w Parkany i dunajską przeprawę. Następując konnicami lekkimi i piechotami zwolna odcinać od mostu zajętych walką Turków. Dopiero w odpowiednim momencie odmaskować utajnioną husarię i uderzyć wraz z centrum frontu. Jak pod Wiedniem. - W ten sposób doprowadzi się ich do desperacji - poczynił uwagę Król. Mogą w takiej chwili znaleźć tyle mocy, że odbiją się od parkańskiej fortecy i pójdą na oślep. - Nie tak łatwo, bo to już będzie spanikowany motłoch... - Dziwna i zuchwała jest twoja strategia. I ryzykowna. - Ale to ty Królu, jesteś mistrzem w prowokowaniu u wrogów paniki. Uczyń tak też jutro, dając im niby na pożarcie tę część wojska, której się najbardziej obawiają, niech na niej zęby sobie wyłamują. Mehmed jest porywczy i ma tylko prawie samą jazdę. On musi atakować! A kiedy w odpowiedniej chwili husaria zaszarżuje - będzie po bitwie... I zacznie się rzeź... Wszystko, co Król usłyszał potwierdziło jego własną ocenę sytuacji i planowany sposób stoczenia bitwy. Chciał najpierw silnie skrwawić wojska tureckie podczas uporczywych szarż na dobrze bronioną husarię. Rotmistrzowie już wiedzieli, że każdy z husarii ma mieć po dwa pistolety i dodatkowo ukrytą w trokach janczarkę, albo garłacz nabijany siekańcami. Każdy także wyznaczy ze swoich pachołków po dwu nabijaczy, aby salwy zawsze były pełne, a przez to najskuteczniejsze. Nadto przeszkolono piechoty do ustawiania
ruchomych zapór z kozłów hiszpańskich, które już harcerze budowali z chojarów. Król osobiście instruował pułk Gintera, który miał swoimi „dzikimi” grupami iść w największe ukropy. Wydzielono kilku arcy-strzelców na dwukółkach, do polowań na tureckich dowódców jeszcze przed atakiem, by skutecznie dezorganizować dowodzenie. - Tyniec, jakbyś czytał wszystkie moje myśli - rzekł zbierając się do wyjścia Król. - Jesteś bracie nie tylko połową mojej głowy, ale połową całej armii. Obejdę się w boju bez twojej szabli, ale bez twojej głowy nic nie poradzę. Od tej chwili przez pomocnika przekazuj mi co godzinę twoje informacje i przemyślenia. Chcę ufać mu tak samo jak tobie. - Gniewosz! - powiedział głośniej Natan Tyniec. - Jestem! - odezwał się z kąta wiecznie coś notujący młody człowiek - Na rozkaz! - Klęknij zaraz przed swym jedynym panem i Polskim Królem - Janem III Sobieskim i przysięgnij mu, że jesteś jego wiernym sługą w każdej sytuacji i na zawsze. Do śmierci! Czy przysięgasz!? Młody chudy człowieczek, o bladej, ascetycznej twarzy, widocznie od dawna do tego aktu przygotowany, przyklęknął przed Królem na kolano, uniósł mocno powalaną inkaustem prawicę i spojrzał wyblakłymi oczyma na Króla. - Ja, Radosław Gniewosz z Rugijskich Redarów przysięgam z własnej i nieprzymuszonej woli Królowi Polskiemu Janowi III Sobieskiemu służyć wiernie w każdej sytuacji i do śmierci... - Możesz, Wasza Królewska Mość jego służby odrzucić - uzupełnił słowa Gniewosza Tyniec. - Lecz jeśli przyjmiesz, będziesz miał w nim kogoś wierniejszego niż najwierniejszy pies. Bardziej niż ja sam. Bo ja choć nie chcę, ale już odchodzę od ciebie, panie mojego losu... - Przysięgę twoją przyjmuję Gniewoszu - rzekł Król kładąc na pochyloną głowę młodzieńca obie dłonie. - Służ wiernie, a sam będę wiedział jak i kiedy cię wynagrodzić. Nie wiem, na jakich bogów przysięgasz, lecz wystarczy, że Natan za ciebie poręcza. A ty stary przyjacielu nie odchodź jeszcze, abym mógł się w Krakowie cieszyć zwycięstwem razem z tobą. - Będę walczył ze słabością, ale sił już mi zupełnie brak. - Rozkazuję ci zdrowieć i sił nabierać, bo mam dla ciebie jeszcze jedno ważne zadanie. I trzeba, aby jego realizację zacząć od tej chwili. - Jesteśmy gotowi. - Jest sprawa dwóch moich najwierniejszych oficerów, z których jeden haniebnie przyjaciela swego zdradził. A także i mnie. Muszę go mieć żywego lub umarłego. Wiesz, o kim mówię!? - Gniewosz, powiedz Królowi – rzekł na to Tyniec.. - Chodzi o zdradę porucznika Stefana Reginisa, który w tej chwili jest
w gościnie u hetmanów litewskich z fałszywą branką. Jest nią urodziwa, specjalnie wynajęta za złoto Słowaczka. W tym samym czasie wachmistrz Worona prawdziwą brankę Sławę odwozi do Lwowa, albo są już na miejscu. - Skąd o tym wiecie!? Koryciński wam powiedział!? - Nie, Wasza Królewska Mość. To informacja z ostatniej chwili - referował młody pomocnik Tyńca. - Koryciński chyba nie wie, że Reginis zamienił brankę na Słowaczkę, przebrawszy ją w tureckie szatki. Obawiał się hetmanów, aby mu dziewki nie odebrali. Wiemy, że pan Koryciński rzeczywiście został na śmierć skazany za zniewagę litewskich wodzów i że sam się z niewoli wyrwał. Mimo, że związany zabił trzech strażników i uciekł. Nie wiemy tylko, czy mu ktoś tam na miejscu pomógł. - A co poczynają hetmani litewscy? - Hetmani nie mają zamiaru wspierać ciebie Królu i umacniać ani twego imienia, ani potęgi kraju. Wiemy też, że o porwaniu branki jest przed porucznikiem Żwirskim tajemnica nakazana. - Zadziwiacie mnie – rzekł zaskoczony Król. - Po to przy tobie jesteśmy Najjaśniejszy Panie - odrzekł na to Tyniec. Niech zadanie wyjaśnienia wszystkiego o Reginisie i brance Sławie przyjmie na siebie Gniewosz. Jest on już tak biegły, jakby miał dwie moje głowy na karku i swoją trzecią. Do realizacji zadania przystąpimy od tej chwili. Pójdą specjalni ludzie i znajdą wszystkie zguby. - Zgoda, działajcie - rzekł na to Król. – Ale tylko my o tym wiemy. Nikt więcej. Wszelkie ważniejsze informacje przekazujcie mi natychmiast, bez względu na porę dnia, czy nocy i okoliczności, w jakich bym się znajdował. - Rozkazałeś Panie! - odpowiedział Natan, a Gniewosz tylko się Królowi ukłonił. Król od tego momentu był pewien, że ci dwaj wywiadowcy poruszą niebo i ziemię. Sprawdzą wszystko, co tylko będzie możliwe, aby ustalić, co uczynił Reginis z branką Sławą. Spokojniejszy już znacznie udał się do obozowiska dragonów porucznika Żwirskiego, gdyż chciał im osobiście podziękować za poświęcenie w obronie swej osoby. Zastał tam porucznika w otoczeniu dragonów i żołnierzy żydowskich. Niemal wszyscy oni byli poranieni, w poszarpanej odzieży i z widocznymi opatrunkami na głowach, rękach, nogach i korpusach. Żałośnie to z daleka wyglądało, ale duch wśród nich był dobry, bo siedząc na wokół ogniska, żartowali, gawędzili i broń opatrywali. Z zapałem wielkim gotowali się do jutrzejszej walnej rozprawy, o której już powszechnie wiedziano. Bracia Wołodyjowscy przebywali gdzieś w polu, konika nowego układając, a królewicz Jakub, ku zadowoleniu ojca, wysunięte na przedpole wojska wizytował w towarzystwie zaprzyjaźnionego z nim dzielnego księcia Emanuela.
W tej odpoczywającej grupie dragońskiej rej wodził, mocno już podchmielony, pan Koryciński. Coś im tam hałaśliwie perorował i tak komicznie, że co chwila wybuchali głośnym śmiechem. Na widok zbliżającego się Króla w otoczeniu czterech arkebuzerów swojej gwardii, wszyscy poderwali się z miejsc i z szacunkiem wyprężyli jak struny. Jedynie pan Koryciński nie zdołał w czas stanąć na równe nogi - mimo, że czynił wysiłki nadludzkie. Co się uniósł - to ciężki zadek osadzał go na miejscu. Gdyby Dawid Grhom nie podtrzymał królewskiego golibrody, pewnie po kolejnej próbie powstania, zwalił by się gębą na ziemię, jak po ciosie któregoś z Wołodyjowskich. Zatrzymał się jednak w dziwacznym półprzysiadzie i kiwał się z boku na bok. - Legnij gdzieś stary opoju i odpocznij – rzekł Król kpiąco. - Jutro nowy wielki trud cię czeka. Bitwa przed nami i forteca Parkanów do wzięcia. - Wiem to i właśnie siły tudzież męstwo swoje do bitwy wzmagam Najjaśniejszy Panie, dzięki uprzejmości dragońskiej braci. Ci zaś pejsaci starozakonni, choć grzeczni i waleczni, to jednak szlachetności w nich ani za grosz - pan Bonifacy przemawiał głośniej niż należało. - Gorzałki ci wcale szelmy cenić nie potrafią, czym Boga obrażają. I przez to właśnie żadna jucha pejsata do nieba się nie dostanie! Moja głowa w tym, bom tam na wysokościach znany nie od dzisiaj... Pejsaci kamraci nie reagowali na zaczepki pana Bonifacego, bo go już poznali, ale uśmiechali się słysząc, że nie mają gorzałki. Jeden tylko porucznik Grhom odrzekł panu Bonifacemu: - Za pozwoleniem Waszej Królewskiej Mości odpowiem panu Korycińskiemu, że mają Żydzi swoje doskonałe sposoby, aby się do niebiańskich rozkoszy dobrać i mają też napitki, jakich jeszcze podczaszy królewski nie próbował. Po zwycięstwie, za pozwoleniem, poczęstujemy także Waszą Królewską Mość, tudzież szlachetnego pana podczaszego z Koryt. - Wielkich!!! Dodawaj łaskawie poruczniku żydowski - mamrotał pan Bonifacy. - Widzę jednak, że fantazja w tobie iście polska i szlachecka. Trzymaj się blisko, a daleko zajdziesz, jak już niejeden zaszedł. - Jeno wiarę na milszą memu sercu zmienić musisz, hultaju. I te pejsy świdrowate ściąć, a chochoł szlachecki sam ci uformuję jak należy. - Jak tam zranienie, panie Stanisławie? – Król zagadnął porucznika Żwirskiego. Wesołość okazując, tuszował straszną wieść, jaką Koryciński przyniósł. - Widzę, żeś jednak cały i prawie zdrowy, choć cię o mało nie ustrzelili. Dziękować ci pragnę z całego serca, boś ty mi życie ocalił. A pewnie nie raz i nie trzy, a dziesięć razy... - Wasza Królewska Mość, każdy przecie by tak postąpił i krwi ani życia Najjaśniejszemu Panu nie poskąpił.
- Nie każdy, nie każdy - odpowiedział Król. - Wiem ja, że byli tacy, co już chcieli nowego Króla sobie wybierać. - Chyba mnie by szołdry zdradzieckie wybrały sobie na króla – bełkotał golibroda, dając swą trafną uwagą znak, że orientuje się w sytuacji i rozmowy uważnie słucha. - Bo innego godnego kandydata na królewski stolec krom siebie nie widzę. Tyle, że polski tron już od lat zajęty, a Król Jegomość - co na nim siedzi, czuje się już znakomicie... Król był nawet zadowolony z pomrukiwania opoja, bo na sobie głównie uwagę skupiał i śmiech wywoływał. - Rad ci jestem Żwirski z całego serca i nieba ci z ochotą przychylę. Gadaj mi tu zaraz, czego byś najbardziej pragnął. - Abym permisję dostał, choć na dwie niedziele, by do Krakowa skoczyć. Brak wiadomości od panny Sławy bardzo mnie niepokoi. A kuczy mi się tak, jak jeszcze nigdy w życiu. Chociaż raz w oczy spojrzeć, przytulić do serca, rączęta ucałować i o kochaniu powiedzieć. Tudzież dobre słowo od dziewczęcia usłyszeć. Tak mi okrutnie tęskno, że rady sobie dać nie mogę, ani jeść, ani spać… - Już masz permisję na tyle dni ile potrzeba. I choć byś zaraz chciał jechać – jedź! Ludzi ci dam tylu ilu zechcesz i przewodnika dobrego, abyś najkrótszą drogę wybrał. - Pojadę, Wasza Królewska Mość, ale nie przed bitwą, by mi tchórzostwa nie zadano - odrzekł uradowany młody porucznik, któremu siły szybko wracały po dramatycznej walce. - Ale jutro, jeśli Bóg przy życiu zachowa, ruszyłbym choćby na noc. - Zgoda, chłopcze! - mówił Król, z trudem ukrywając niepokój i żal niezmierny. - Ze zdobyczy ci jeszcze coś przydam, żebyś godnie tam w Krakowie, jako królewski oficer stanął. I listy moje do Królowej Pani poniesiesz. - No właśnie Najjaśniejszy Panie, a listów jakowych nie było od Królowej Pani, czy od mojej Sławy, bom przecie pisał. A czekam i czekam. I z tęsknoty uschnę jak trzaska. Król zbył go łagodnymi słowami nadziei, choć list i wieści otrzymał, w których potwierdziły się złe wieści pana Korycińskiego. Liczył, że bitwa i czas pobitewnego zamętu odsuną problem na parę dni i może w tym czasie jakieś informacje od ludzi Tyńca napłyną. Coś przecie muszą wywęszyć, a on już niczego przecie nie zaniedba, by porwaną Sławę odzyskać, a przeklętego Reginisa za zdradę pojmać i ukarać. Królowi jednak nielekko było okazywać pogodną twarz ulubionemu porucznikowi, żartować i nadzieję ożywiać, gdy niepokój targał serce, a żal okrutny za krtań chwytał. Pana Korycińskiego zaś gęba parzyła, aby zakochanemu rycerzowi powiedzieć całą prawdę. Jednak mimo pijaństwa, a może dzięki temu - zdzierżył. Żwirski opowiedział Królowi o sukcesie Wołodyjowskich, którzy po
udanym harcu na dalekich przedpolach przywiedli dwu silahdarów i zdobyli dwa wspaniałe konie z przebogatymi rzędami. Król na ich widok, bo stały uwiązane opodal, aż z zachwytu mlaskał, tak były piękne. - A to hultaje! - powiedział udając wielką irytację. - Znów bez opowiedzy w part poszli, życiem stawiać!? Piętki nigdzie w pobliżu nie widać, to już swoje zwyczajne zbytki uprawiają. - Raczej niezwyczajne... - sprostował bełkotliwie senny pan Koryciński czyli, jak to mówią, ekstraordynaryjne! Moja krew, bez wątpienia! I moja szkoła... - Milcz, ty opoju i trzeźwiej szybciej, bo noc zapada, a ty furt pijany. Czy chcesz do bitwy na chwiejnych nogach jechać!? - gniewnie skarcił go Król. - A cóż to, koń mój też jest pijany!? Nie może to być!? - zatrwożył się pan Bonifacy. - Przeciem szlachta i piechotą do bitwy nie pójdę! Jakaż to wściekła szołdra konia mego bojowego gorzałką spoiła!? Ni za grosz poczciwości w narodzie... W tym momencie przybyli zdyszani bracia Wołodyjowscy. - Gdzie się podziewacie, bisurmany!? - zawołał Król, nie zwracając uwagi na marudzenie pana Bonifacego. Kiedy podeszli i wyprężeni jak struny energicznie skłonili głowy Królowi, ten spojrzał na nich i powiedział bez złości, ale z prawdziwie ojcowską pretensją: - Kiedyż zrozumiecie wreszcie basałyki, że jest na świecie ktoś, kto się o was szczerze troska!? Drży nieustannie o wasze życie i zdrowie!? A czasu nie ma, aby wam skóry choć raz dziennie dla moresu wygarbować. Czekajcie, niech no do kraju powrócim, to ja się za was wezmę. Teraz jednak Kara Mehmed ważniejszy i jego tysiące wojowników. - Bez trzech - powiedział Michał. - Jak to bez trzech? - zapytał Król, nie domyślając się, o co Michałowi chodzi. - Bo my trzech już dzisiaj na harcu usiekli... - wyjaśnił Jerzy, tak spokojnie jakby chodziło o zbieranie grzybów. - A tak, słusznie - zgodził się Król i z przekąsem przyznawał im niby-rację. Dużo on Turek teraz słabszy przez to i można go samym krzykiem przestraszyć. Niedoczekanie wasze, abyście mnie pozbadli! Konie zdobyczne do taboru odesłać. W Krakowie się je sprzeda i naukę waszą w akademii opłaci. I ani gadania! krzyknął, chociaż wcale nie chcieli protestować. Mieli swojego nowego ogierka „Karuska” i ten im całkowicie wystarczał. Zdobyczne bahmaty niech tam Król sprzedaje, jeśli chce. A co do Akademii Krakowskiej... - to jeszcze się obaczy – pomyśleli, o edukacji swojej słysząc. Król rad był niezmiernie, że temat rozmowy zmieniony został. Ale czuł sam, że jest nieuczciwy wobec Żwirskiego - na wskroś prawego rycerza, aż go policzki wstydem okrutnym zapiekły. Trudno mu było patrzeć w oczy zakochanemu
młodzieńcowi. Sam doskonale znał ból tęsknoty, niepewności i całej tej amornej męki zakochanego serca. Ale na ten czas, w perspektywie jutrzejszych, śmiertelnych zmagań, oprócz cierpliwego czekania, nie pozostawało nic... Lecz jakby perfidną przewrotnością losu, czy też sprawką samego diabła, uwaga wszystkich, zwrócona została na galopujący od Dunaju oddziałek lekkiego znaku. Z daleka majaczyła znajoma sylwetka porucznika Szponarskiego, który pilnował od rzeki, czy Turcy jakieś nowe wojska na tyły chrześcijańskiego zgrupowania skierują i liczył przeprawiane po moście oddziały tureckie. Musiała zajść jakaś nadzwyczajna okoliczność, skoro służbisty porucznik zostawił nad Dunajem chorągiew pod dowództwem wachmistrza i do biwaku Żwirskiego sam przybywał. Nie wiedząc, że jest tu obecny Król Sobieski. Na jego widok młody porucznik się stropił, ale nie na tyle, by honorów należnych nie oddać. Szybko zeskoczył z konia, zatrzymując grupę opodal i poprosił Króla o zezwolenie na sekretną rozmowę w jego obecności z porucznikiem Żwirskim. Król zauważył niezwykłe wzburzenie dzielnego porucznika, a także - w otoczeniu jezdnych - jakiegoś nieznanego człeka ze związanymi rękoma. Był on w cudzoziemskiej odzieży, obszarpany, powalany błotem i tak wymizerowany, jakby tydzień przedzierał się bezdrożami. Król od razu na rozmowę zezwolił i w trójkę udali się do zdobycznego namiotu, postawionego wcześniej na kwaterę dla porucznika Żwirskiego. Tam rozmowę odbyć zamierzali. Wedle porządku wojskowego porucznik Szponarski winien każdego podejrzanego osobnika, przekazywać do sztabu hetmańskiego, któremu podlegał podczas wykonywania zadań. Jednak tak był zafascynowany historią miłosną porucznika Żwirskiego, że obyczaj na ten jedyny raz zmienił. W oddziałach legendy krążyły o niebiańskiej urodzie ocalonej branki Sławy, a wrażliwy pan Darosław pozazdrościł młodemu królewskiemu oficerowi wielkiego afektu, cierpień i tęsknot. Chociaż przepiękną brankę raz tylko widział, też chciałby takie miłowanie przeżyć, bo mu się serce do afektów tak rwało, jak i do bitwy. Był niczym sucha, smolna szczapa leżąca na rozpalonych węglach, z której wcześniej czy później płomień buchnie. Byle tylko lada podmuch, na tlący się żar doleciał... - Cóż nam powiesz, Szponarski!? - pytał Król. - Turek od Dunaju następuje, czy może jakieś nowe posiłki otrzymał!? - Nie, Wasza Królewska Mość, to co mam do powiedzenia, dotyczy pana porucznika Żwirskiego i jego narzeczonej panny Sławy. Ale chyba także i Waszej Królewskiej Mości, bo tu o oficera dragonów idzie - porucznika Stefana Reginisa... - Cooo!? Gadaj! - krzyknął na niego zrywając się z miejsca pan Stanisław. Gadajże, na miłość boską! - Gadaj natychmiast! - zawołał podniecony Król. - Kiedy ja sam niewiele wiem - stwierdził porucznik. - Chcę tylko rzec, że
ułowiłem pieszego człeka przekradającego się od strony Turków. Nie chce gadać kto zacz, jeno porucznikowi Żwirskiemu się opowie, bo ma sekretne wieści od panny Sławy. - Dawaj go natychmiast! - rzekł Król, a porucznik Żwirski nie mogąc znieść emocji, aż przysiadł na ławie blady jak trup. Szponarski sam wprowadził do namiotu obszarpanego i mocno poturbowanego człeka. Tylko przytomności umysłu porucznika jeniec życie zawdzięczał, bo okrutnie zawzięci na Turków jego ludzie, byliby go na miejscu zamordowali. Ale że ten, polską mową gadając, powołał się na porucznika Żwirskiego i pana Korycińskiego, których Szponarski dobrze znał, toteż go oszczędzono. I czym prędzej do porucznika przywiedziono. Za jeńcem wtoczył się do namiotu pan Koryciński, bo wydawało mu się, że poznaje onego człowieka. I jakby też przeczuwał, z czym mógł przybywać. Ze zgrozy wytrzeźwiał i od progu już wołał: - Od Turków szedłeś psia wiaro, zdradę knułeś szpiegu!? Już się tym razem nie wywiniesz. Znam ja go - Najjaśniejszy Panie - ze mną on twierdzę Schweinefeld dobywał, ale pod Favoritą już go, zdrajcy nie było. Ani wcześniej pod Pypką... Król nie zważając na słowa opoja sam indagować począł: - Ktoś jest i z czym przychodzisz! Gadaj, a prawdę! - Jam jest kapral Wojciech Śmiech, Wasza Królewska Mość. Z trzeciego pułku królewskich dragonów - mówił zdyszany z niemałym trudem. - Spod Wiednia w ochronie konwoju poszedłem z rotą porucznika Stefana Reginisem, który pannę Sławę do Krakowa miał odwieźć i... - I co!? Gadaj szybciej człeku jeśli ci życie miłe! Wyczerpany i zmaltretowany kapral, jednym tchem wyrzuciłz siebie straszną wieść, której by wolał nie przynosić, ale bardzo chciał z nią dotrzeć właśnie do tych ludzi, którzy go teraz otaczali. - Reginis zdradził... - mówił dysząc. - Podczas jednej burzowej nocy porwał z konwoju pannę Sławę i na Litwę albo Ukrainę w tajemnicy wozem taborowym uwozi. - Gorze... Gorze... - zazgrzytał porucznik Żwirski, nieprzytomnym wzrokiem patrząc, jakby go ktoś znienacka w głowę rękojeścią szabli zdzielił. Nikogo już wokół siebie nie widząc, zrozpaczony wołał: - Konia mi!!! Konia!!! Natychmiast! - - -
Rozdział 28
Nigdzie jednak nie pojechał pan Stanisław, bo go Król silnie ramieniem objął i niemal przemocą posadził na ławie. Porucznik aż dygotał, zdruzgotany straszną wieścią. - Czekaj chłopcze! Siadaj, nie działaj pochopnie - mówił mu wprost do ucha. - Nie jesteś sam! Pomożemy ci we wszystkim! Koryciński jak zwykle wyrwał się nie w porę zdradzając, że o wszystkim wie od kilku dni, a Król już od wczoraj wieczora i że skrywali to przed porucznikiem. - Szponarski, już ty gorzej postąpić nie mogłeś! - grzmiał niemal otrzeźwiały pan Bonifacy. - Chyba ci zwycięstwo pod Favoritą odbiorę i co najmniej pół tysiąca pojmanych jeńców. Czemuś się z tą wieścią pierwej do mnie, albo w ostateczności do Króla Jegomości nie zgłosił!? Zali myślisz, żeśmy już tego nie wiedzieli!? Że już gońców za zdrajcą nie rozesłali na wszystkie strony świata, że go już nasi szpiedzy szukają!? I znajdą! A jeśli nie oni, to ja sam - jakem Koryciński. Choćby mi Król permisji nie dał to, jako wolontariusz sam pójdę i nie dam córuchny ukrzywdzić! Ruszam natychmiast choćby pioruny biły, jeno wytrzeźwieję i Parkany dla Króla o świcie wezmę. - Zamilcz, ty pijaku! - huknął Król żałując, że w ogóle pozwolił Korycińskiemu tyle nagadać. - Niech no Śmiech nam wszystko dokładnie i po kolei wyłuszczy! Mów kapralu, a wszyscy myśleć będą, jak złu zaradzić. W namiocie zaległa przygnębiająca cisza. Ktoś podał Śmiechowi bukłaczek z winem, by się pokrzepił. W tym momencie u wejściu namiotu stanął zaniepokojony wachmistrz Czortek, jakby od aniołów wiedząc, że sprawa dotyczyć będzie jego porucznika. Zjawili się także królewicz Jakub Sobieski i książę Emanuel, którzy wróciwszy z objazdu poszukiwali Króla. Kapral Śmiech posadzony na ławie, bo się z wyczerpania słaniał, opowiedział o wszystkim, co się przydarzyło od wyjścia konwoju spod Wiednia, aż
do jego ucieczki z oddziału wachmistrza Worony, uwożącego pannę Sławę do Lwowa. Symulując chorobę, został przez dzień w karczmie, a potem przedzierał się, pomiędzy kurucami dzierżącymi węgierską krainę; o czambuły tatarskie się ocierał i cudem, przebrawszy się w słowackie łaszki, dotarł do Dunaju. Tu liczył, że idąc brzegiem wielkiej rzeki do wojsk koronnych trafi. Szczęśliwie natknął się na warujących przy brzegu Dunaju żołnierzy porucznika Szponarskiego, którzy go pojmali i do Żwirskiego doprowadzili. Wrażliwemu Jakubowi aż się oczy zaszkliły, tak się ową romantyczną opowieścią wzruszył. Książę Emanuel, usłyszawszy historię tej miłości i zdrady, tłumaczoną mu przez Jakuba, także jedna i druga łezkę rzewną uronił. A potem zadeklarował: - I w cesarstwie się zdrajca nie ukryje, bo jego nazwisko we wszystkich księstwach rozgłoszę. I wojsku szukać rozkażę. - Wszyscy Żydzi w całym kraju i całej Europie poszukiwać go będą, aż znajdą. I gorze wtedy zdrajcy... – dopowiedział porucznik Grhom, bo wielce był mu bliski porucznik Stanisław. Szczególnie od czasu, gdy najpierw w staczanej ramię w ramię nierównej walce, a potem na szlaku klęski i ucieczki spod Parkanów, razem w obronie Króla życie stawiali. - Królu! Ojcze! - rzekł wzburzony Jakub - musimy go odnaleźć i ukarać! Sam wezmę dragonów i z porucznikiem Żwirskim pojadę! - I my z panem komendantem Jakubem! - zadeklarowali bracia Wołodyjowscy, jak zwykle mówiąc jeden przez drugiego. - Jeśli naszą Narię także porwał, albo krzywdę uczynił, to go znajdziemy choćby pod ziemią i na powrót pod ziemię schowamy. Ale już martwego! Król przybity nieszczęściem ukochanego oficera, mający na głowie tysiączne sprawy wojennej wyprawy i najtrudniejszą być może w całej kampanii bitwę w perspektywie jutrzejszego dnia, także posępnie milczał. Ku zaskoczeniu wszystkich, obejmując ramieniem zmartwiałego od grozy porucznika, cicho powiedział: - Wszystko to prawda, panie Stanisławie, a synu mój najbliższy. Wiedzieliśmy o tym wcześniej, choć ja sam dopiero od wczoraj, gdy pan Koryciński wyrwał się z obozu litewskich hetmanów, gdzie Reginisa przez krótki moment widział. A i z listów od Królowej coś niedobrego tchnęło, chociaż jeszcze nie rozumiałem co. Nie chcieliśmy cię przedwcześnie martwić, bo może wszystko wyszłoby na dobre. Bywają przecie różne trudności w podróży. Jednak kapral zdradę Reginisa potwierdza. - Prawda jest, Wasza Królewska Mość - zapewniał gorąco kapral Śmiech. Utnijcie mi głowę albo całego w ogień wrzućcie, lecz uwierzcie, bo ją ratować trzeba, a Reginisa za zdradę na pal nasadzić. Choć wiem, że jej ukrzywdzić nie chce i nie ukrzywdzi, bo się w niej tak rozmiłował, jak w jakiej świętej. Sam żem słyszał, jak się do niej modlił. A gdy na okarynce smutnie zagrała, to szedł między
drzewa i pazurami korę z pni darł. Głową o pnie bił, aż do krwi... - Dzięki ci, Panie Boże... - szepnął ledwo słyszalnie Żwirski, bo go nadzieja ogarnęła, że przecie nie w zbójeckich jest rękach jego ukochanie, za które oddałby cały świat. Wszelako w tym jednym momencie przyjaciel i brat serdeczny - Stefan Reginis stawał się jego największym wrogiem. - Ściąć się kazał wachmistrzowi Woronie - opowiadał dalej kapral. - A i ją samą na kolanach prosił, aby go jataganem w pierś pchnęła, który jej do ręki wkładał, bo sam wiedział najlepiej, jak podle postąpił. Widziałem to na własne oczy. Cierpi on też niemało, szatańskim chyba afektem ugodzon. - Nic szatanowi do niej, kapralu - skarcił Śmiecha Król - bo panna niewinna, a tej anieli niebiescy strzegą i ustrzegą! Żwirski - rzekł Król, zwracając się do półprzytomnego porucznika: - Weźmiesz ludzi, ilu tylko chcesz, choćby i dwie roty albo nawet cały drugi pułk dragoński. - My z tobą, panie poruczniku - powiedział Michał za obu braci Wołodyjowskich. - Ten, kto ukrzywdził pannę Sławę, już nie żyje - dodał Jerzy z taką stanowczością w głosie, że choćby to był sułtan turecki albo szach perski, musiałby się mieć na baczności. - Nie, Wasza Królewska Mość - odezwał się cicho Żwirski. - Zmogłem się i swojej prywaty nad sprawę publiczną nie przełożę. Dziś nie ruszę, ale jutro, zaraz po bitwie - gdy Bóg przy życiu zachowa. Tylko w kilka koni, albo nawet sam. Byłem Reginisowi jak brat i mogę przypuszczać jakimi ścieżkami chadza, gdzie może się schronić. Sam go najprędzej odszukam i na rękę pozwę. Niech Bóg między nami rozsądzi... - Pamiętaj zawsze synu, że jeśli ci ją Bóg przeznaczył - przekonywał Król będzie twoja. Przed Kara Mustafą dzieweczkę uchronił, to i dalej chronić będzie. - Pamiętam, ale i tak mi ciężko, aż ponad miarę. - Nie po to ci ją na drodze postawił, nie po to kazał życie jej ratować i krew własną przelewać, by ci ją teraz odejmować. Wierz w to! I nie w zbójeckich ona rękach, jeno rycerskich i chrześcijańskich. - Nie wiem, czy to gorzej, czy lepiej, Najjaśniejszy Panie - mówił cicho Żwirski - ale wiem, że wbrew jej woli mi ją porwano. Wiem to, że mi jej szukać trzeba do tchu utraty; do mojej śmierci albo jego. Choćby smokiem piekielnym był, cały pułk rogatych diabłów na usługach miał - to się nie ulęknę... - Ani my! - powiedział za obu bliźniaków Jerzy. - A ty, kapralu pójdziesz z porucznikiem, pokażesz drogę, pomożesz!? spytał Król kaprala Śmiecha. - Jakże by inaczej, Wasza Królewska Mość?! - wykrzyknął zrywając się z miejsca kapral. Po ostatnich przeżyciach zupełnie się odmienił i z wiecznie rozchichotanego młokosa – zabijaki, stał się nad wiek poważnym i rozsądnym
żołnierzem. To już nie był ten sam wiecznie figlujący zbytnik, co to na Kahlenbergu, wyśmiewając się z pijanego pana Bonifacego, zaraził śmiechem od krańca do krańca cały wojskowy front. Nawet tych co byli już w ogniu walki. - Pójdę, Wasza Królewska Mość, choćby zaraz, bom jest przecie królewski, a nie litewski, czy reginisowy. - Słusznie prawi. Pierwej Królowi powinien. - Ach, najjaśniejszy Panie, poruczniku Żwirski, na śmierć zapomniał-żem! Przecie mam schowany w kapocie liścik od panny. - No to dawaj zaraz! - ryknął na niego pan Bonifacy. - Na co, hultaju tyle czasu gadasz po próżnicy!? - Dawaj! - krzyknął Żwirski, już po pismo ręce wyciągając. - Dawaj, hultaju! Jak mogłeś zapomnieć! - krzyknął na niego milczący dotąd Szponarski, który jako dowódca lekkiej chorągwi królewskiej, pożałował, że od razu nie kazał dokładnie przeszukać Śmiecha. Dzierżyłby w ręku ów delikatny liścik miłosny, z jakim nigdy jeszcze do czynienia nie miał. Może i treść jego tajemną a serdeczną mógłby poznać. Z niemałym trudem wydobył zaszytą w rękawie koszuli, owiniętą w płócienko, złożoną w kilkoro maleńką karteczkę, zapisaną drobnymi literkami. Podał ją panu Stanisławowi, lecz ten nie mógł w ogóle czytać ze zdenerwowania, tak mu ręce drżały. Najbystrzejszy w gronie królewicz Jakub, sam delikatnie wyjął mu papier z ręki i spytał porucznika: - Pozwolisz, waszmość poruczniku odczytać, choć to sekretna i osobista rzecz? - Pozwalam, królewiczu. Nie mam przed Królem, ani przed wami tajemnicy. List był pisany ręką kaprala Śmiecha w największej tajemnicy. Sława przecież po polsku pisać nie potrafiła, ale były to jej własne, żywe, prawdziwe słowa, dyktowane prosto z głębi kochającego serca poczciwej panienki. Wychowanej w zupełnie obcym obyczaju, gdzie niewiasta - niewolnicą męża być tylko miała, który za cały świat miał jej wystarczyć. Z obyczaju polskiego znała tylko tyle, ile ją opiekunka Zofia nauczyła i co sama dostrzegła przez dni pobytu wśród Polaków. Podpisała się swoją rączką, bo literki były niewprawne, jakby mozolnie i z trudem kreślone. A i ślady po dwu łezkach zostawiła, jak i obok podpisu nikły odcisk swoich warg, które wiśniami suszonymi zabarwiła. Kapral Śmiech własną głowę stawiał w tym hazardzie. Gdyby się Worona albo Reginis spostrzegli, zaraz by go ołowiem pod płotem nakarmili, albo wprost szablami rozsiekali. Sam rozkochał się w złocisto-promiennej panience tak okrutnie, że wszystko by dla niej uczynił. Całą krew wytoczył, głowę dał, serce z piersi wyrwał. Lecz było to kochanie całkiem niewinne. Jakby się w bezcielesnym aniele, albo w tym nieosiągalnym Księżycu na niebie kochał. Na
jej niedolę, na ból, lęk i cierpienie patrzeć nie mógł i choć za komendą szedł, w tym niecnym dziele pomagając, to jednak zawsze chciał czymś panience usłużyć, pociechę nieść i nadzieję podsycać. Dopiero, gdy Worona wyszedł skrycie z obozu hetmanów litewskich kilkunastokonnym konwojem z ukrytą na wozie prawdziwą branką Sławą i z usługującymi jej dwiema dziewkami służebnymi - poczuł, że na coś zdecydować się musi. Co prawda Worona - stary lis stepowy nie da się łatwo zwieść, bo zna doskonale bezdroża ukrainne, wielkie pustacie i komysze Dzikich Pól, całe Zaporoże i przepastne puszcze litewskie. Ale wachmistrz, to nie porucznik - pan życia i śmierci. I nie wachmistrzowi przysięgał wierność. Przy pierwszej więc sposobności chorobę symulował, że go niby boleści brzucha rozerwać chciały i na koniu utrzymać się nie mógł. Wachmistrz zgodził się, by kapral pozostał lekować się w karczmie, a potem iść w ślad, lub na Reginisa poczekać. Liścik już wcześniej, w największej skrytości, wespół ze Sławą napisawszy, dobrze w odzieży ukrył. Szczęściem Worona, mając niewielu ludzi, nie zostawił nikogo przy Śmiechu, choć kwaterę suto opłacił. Ale też nie wiadomo, czy rzeczywiście dał się na chorobę nabrać, czy po dniu drogi nie pchnął do karczmy patrolu dla sprawdzenia. Kto wie, czy się tam z Reginisem na inne jeszcze miejsce niż Lwów nie umówili. Bóg to jeden wiedział i o losach ludzkich decydował. Królewicz Jakub, przebiegając szybko oczyma po tekście, by się z pismem oswoić, niezmiernie wzruszony zaczął czytać dźwięcznym, nieco drżącym z emocji głosem: „Mój drogi Panie Stanisławie! Jesteś mi życiem i słońcem, całym niebem, ojcem i matką, całym światem mi jesteś! Nie wiem gdzie się znajduję, ani dokąd mnie przemocą wiozą, ale to wiem, że tylko Ciebie jednego kocham i wierzę, że mnie odnajdziesz, o co się gorąco do Boga codziennie modlę. Ten wierny, który Ci list mój odda, nic o mnie nie wie i pomóc nie może, ani miejsca wskazać. Całuję Cię po stokroć z całego serca Panie jedyny mój i bardzo, bardzo tęsknię. Niczyją z dobrej woli - jak tylko Twoją nigdy nie będę. Kocham cię! Twoja na zawsze...” I tu następował mozolnie wykaligrafowany podpis rączką panienki uczyniony: - „Sławomira "... Cisza się taka zrobiła, że nawet oddechów słychać nie było. Słuchającym zdało się, że - nie głos królewicza słyszą w tych pięknych i szczerych słowach - ale jej mowę dziewczęcą. Nie wymieniła w piśmie nazwiska Śmiecha podkreślając, iż posłaniec nic o treści nie wie. Mogło to w razie schwytania kaprala ochronić, lecz wątpliwe, by ktoś w takie wyjaśnienia się zabawiał. Złapany przez kuruców za szpiega byłby wzięty i natychmiast w mękach stracony. Nie inaczej postąpiliby
z nim Litwini, Tatarzy, czy Turcy. Niewiele też brakło, aby zginął gdy go ludzie Szponarskiego w zasadzce napadli. - Gorze!!! - znów zazgrzytał Żwirski. Odebrawszy od Jakuba liścik do ust go przycisnął, na podpis długo patrzył, a potem przyłożył do czoła, jakby chciał, by jego treść przez skórę i kości bezpośrednio do rozumu przeszła. Poprzez tę zasłonę mówił cicho, jakby ślubował sobie i obecnym: - Choćbym jutro w bitwie zginął, to jej szukać nie zaniecham! Choćby martwy, a na kraj świata pójdę. Tak mi dopomóż Bóg! I znajdę, choćbym przez wieczność miał szukać... - Jeśli chcesz, idź choćby na noc - powiedział wzruszony Król. - Daję ci permisję i ludzi. Nalegam, ale cię nie zmuszam. Wiedz to jednak, że z mojego rozkazu, przedsięwzięte są już szerokie działania we wszystkich kierunkach. - Nie, Najjaśniejszy Panie! - rzekł stanowczo pan Stanisław. - Wiem gdzie teraz moja powinność, choć miałbym zgorzeć. Jutro, jeśli mi Bóg z bitwy wyjść pozwoli - pojadę. Lecz biada zdrajcy, gdy go na długość szabli dostanę... - Nie sam będziesz w niedoli - zapewnił go królewicz Jakub. - Wcześniej, czy później, Reginisa żywego lub umarłego dostaniemy i brankę odnajdziemy... Król wielce bolał nad nieszczęściem ulubionego rycerza. Ponownie wezwał ledwo trzymającego się na nogach Śmiecha, aby szczegółowsze relacje z wydarzeń porwania i uprowadzenia złożył i o Sławie opowiadał. - Jestem pierwej królewskim dragonem, a nie Reginisa, tak kalkulowałem, Najjaśniejszy Panie – sumitował się kapral. - Nikt ci tego za złe nie ma, żeś służbę w tak podłej sprawie porzucił powiedział pan Koryciński. - I to sobie na zawsze zakonotuj, że zdradzić zdrajcę, to nie zdrada... - Bo to Królowi wierność wobec Boga i na swój honor żołnierski przysięgałem - mówił kapral. - Tylko stąd moja niesubordynacja. Nigdy się zdradliwość ani tchórzliwość po mnie nie pokazała. Serce mi się krajało, gdym patrzał na tę cierpiącą gołąbkę... Po chwili milczenia, wzruszony Śmiech opowiadał dalej. - Prosiła mnie panienka kilka razy, abym razem z nią tajnie uchodził. Ale jakem miał ją brać na taką straszną drogę, gdzie mogliby nas w każdej chwili Reginisowi doścignąć, kuruce albo Tatarzy ogarnąć. Jakiż bym niebodze los zgotował!? Obecni słuchali rezolutnych wypowiedzi dzielnego kaprala, z którego słów biła wielka poczciwość. Chwalił go też każdy w duszy i zastanawiał się, że sam by nie inaczej postąpił. - Słyszałem ja, o jednym polskim szlachcicu - kontynuował ośmielony kapral - który podczas buntów kozackich Chmielnickiego ratował uprowadzoną podstępnie szlachecką pannę. Przez płonącą Ukrainę bezpiecznie przeprowadził,
lecz nie dla siebie, a dla przyjaciela. Za pacholika ją przebrał, warkocze na pieńku szablą jej obciął; sam żebraka-dziada z teorbanem udawał, chłopstwu bajdy opowiadał i dumki rzewliwe śpiewał. Przez to za swego go mieli. Jednak to był frant, kuty na cztery nogi. Powiadali w dragonach, że wodza kozackiego Burłaja własną ręką usiekł i sztandar jego pułku zdobył. Gdzie mnie do niego, sławnego na całą Rzeczpospolitą, Litwę i Ukrainę polskiego Ulisessa. Jeno imienia onego bohatera już nie pomnę. Ale i Reginisa też mi jakoś... Tak mi żal, Wasza Królewska Mość... Tak pokochać, aby zdradę najbliższemu druhowi zadać, śmiertelny gniew na się ściągnąć… - Postąpiłeś, kawalerze prawdziwie po rycersku - powiedział książę Emanuel, któremu Jakub - znający niemiecką mowę - opowieść Śmiecha tłumaczył. - Nikt cię winować nie może, bo gdy o niewinność szło i sprawiedliwość, to słusznieś uczynił, zdrajcę odstępując. Zachęcony tym kapral Śmiech i znów poczęstowany napitkiem, dopowiadał dalsze szczegóły, skomplikowanego splotu wydarzeń. - Pojechałem chętnie z wachmistrzem Woroną, bo chciałem przede wszystkim pannie Sławie służyć i czuwać nad nią. - Bóg ci zapłać! Nie podkomendnym lecz bratem i przyjacielemm i jesteś Wojciechu - rzekł mu Żwirski, nieco ochłonąwszy. Wiedząc że w swym nieszczęściu nie jest sam, że może liczyć na tylu godnych przyjaciół, inaczej spojrzał na świat i własną tragedię. Dlatego też nie zostawi ich w jutrzejszej bitwie. Choćby i legnąć od szabli lub kuli przyszło. Bo to przecie nie wyprawa do karczmy na tańcowanie. - Czy po bitwie pójdziesz ze mną znaleźć i odbić pannę Sławę, a zdradę pomścić!? - I moim bratem i przyjacielem jesteś - dopowiedział pan Koryciński, nie pozwalając Śmiechowi odpowiedzieć. - Chociażeś się pod Schweinefeld wcale nie spisał i na rzeźne woły po pijanemu napadał. Sam ja języka własną ręka pojmać musiałem, życiem stawiając. Tyś się tylko naigrywał, hultaju... Zaskoczony i obezwładniony taką niesprawiedliwością kapral Śmiech już nawet nie prostował, że pod Schweinefeld było całkowicie odwrotnie, że w ogóle nic się w opiniach pana Bonifacego nie zgadza. Za to od razu zapewnił porucznika: - Pójdę, panie poruczniku! Choćby w tej jednej chwili, jeno konia i szablę musiałbym dostać, bom wszystkiego pozbawion. - O to się nie martw - rzekł mu porucznik Szponarski. - Wnet otrzymasz od nas dobrego konia i nie gorszą szablę, takoż i cały ekwipunek, bośmy niemało na Turkach zdobyli. - Ode mnie też się nagrody spodziewaj - rzekł pan Koryciński - choć nie w tej chwili, jeno po bitwie, bom swą zdobycz utracił, gdyż mnie okpili właśni bratankowie i pachołek nicpotem. Ale dukata złotego naści, żeś córuchnie mojej
wiernie służył i ukrzywdzić nie dał. Naści i drugiego, bo nic mi po nim, kiedy i tak przepiję. Jako i trzeciego, któregom powinienem pachołkowi na spłatę długów oddać, ale że oczajdusza, to nic nie dostanie. Bierz je, boś sobie zasłużył wieści nam przynosząc rzewliwe. Pan Koryciński chlipnął nieco przy ostatnim słowie, ukradkiem łezkę z powiek strząsnął, bo mu było jakoś żal wszystkich, takoż samego siebie i wydanych dukatów... - Dziękuję serdecznie, alem nie dla nagrody to uczynił - odrzekł kapral - jeno przez współczucie! - Dzielnyś jest chłopcze i nagroda cię nie minie - rzekł Król do kaprala Śmiecha. - Królewski dragon jesteś i przeciw mnie służyć ci się nie godzi. Dużo przy Reginisie dragonów ostało? - Niewielu, bo inni także rozumowali, że nie żołnierska to sprawa, a zbójecka. Gorsza niż rapt gardłem karany. Toteż i połowa dragonów w rocie nie została. Ci jedynie, co z Litwy do służby przyszli. Ale oni też chyba Reginisa odstąpią i do domów zdezerterują. Zostaną tylko ci, co nie mają dokąd iść. - Już on swoją głową zapłaci, niech no tylko się zjawi albo mi go ktoś na powrozie dostarczy. A ty teraz odpocznij. Nowe kapralstwo dostaniesz i służyć możesz na nowo. Skończy się kampania - oficerem będziesz, jeno wiernie służ. - Wedle rozkazu, Wasza Królewska Mość - wykrzyknął radośnie kapral Śmiech, bo mu nareszcie wielki kamień z serca spadł, czy szans oficerskich nie zaprzepaścił. - Niech cię dragoni do siebie na razie przyjmą. A ty Żwirski pamiętaj - zaraz po bitwie - bierz kogo chcesz i ruszaj. Jednak radziłbym ci kilka dni poczekać, bo liczę na dobre wieści. Ty Szponarski, wracaj na swoją linię i waruj, by nam Turcy za plecy nie wyszli, bo gardło twoje w tym. - Rozkaz! Nie przejdą Najjaśniejszy Panie. Mam takich ludzi, za których ręczę, jak za siebie... - I natychmiast wyszedł z namiotu. - A wy tu zostańcie z porucznikiem i dbajcie o siebie – rzekł Król. - Jutro bitwa, więc odpoczywajcie w czujności. Ja jeszcze wiele pilnych spraw muszę załatwić. Oczekuję waszmościów o świcie przy swoich oddziałach w pełnej gotowości do marszu i do bitwy. Gdy Król namiot opuszczał, wszyscy powstali dla oddania mu honoru, a on ukradkiem szarpnąwszy mocno za rękaw stojącego w wejściu wachmistrza Czortka, dał mu do zrozumienia, aby szedł natychmiast za nim. - Słuchaj, wachmistrzu - mówił szeptem Król kiedy się nieco oddalili. Porucznika ni na krok nie odstępuj, ani we dnie, ani w nocy. O nadziei mu wiecznie gadaj, na Boga się powołuj i słowa moje przypominaj, aby się w bólu nie zapamiętał. Jutro go w bój nie poślę, chyba, że mus będzie, albo sam się wyrwie. Ty jednak bądź zawsze przy nim. To twoje zadanie! Zrozumiałeś!?
- Tak jest, Wasza Królewska Mość! Nie odstąpię go ani na piędź i o nadziei nieustannie mu prawił będę. - Spraw się dobrze, a respekt miał będziesz specjalny. Potem z nim pójdziesz panny szukać. Wiedz jednak, że nie tylko wy szukać jej będziecie, ale wielu innych, dobrych ludzi. Bądź też mądry i przebiegły, gdyż nie chodzi o to, by Reginisa pojmać i zdradliwy łeb mu uciąć. Ale przede wszystkim pannę odzyskać to grunt! Nic nam po głowie zdrajcy, kiedy dziewka przepadnie na wieki. To zawsze porucznikowi przekładaj. Niech i on kochanie ponad nienawiścią stawia. Zapamiętałeś com ci rzekł!? - Tak jest. Aby pierwej panny szukał, a kochanie przed nienawiścią stawiał... - Wracaj teraz do porucznika i pilnuj mi go, jak samego siebie. - Rozkaz, Najjaśniejszy Panie! * Tymczasem w namiocie zaległa cisza, zmęczenie wzięło górę nad sensacyjnością wieści, jakie przekazał kapral Śmiech. Ten, po wyjściu Króla, już nie miał siły, aby dłużej trwać w gotowości. Osunął się na rozłożoną derkę końską i tak, jak stał, zasnął natychmiast głębokim, zasłużonym snem. - A widzisz, hultaju, jak ci ładnie ktoś ten paskudny uśmiech z gęby starł powiedział o nim pan Koryciński, choć nie mówił tego w złości, lecz by mieć ostatnie słowo. Legł tuż obok, aby się wywczasować i wytrzeźwieć do jutra jak należy. Wnet chrapać począł, jako zasłużony rycerz świętej sprawy. Inni oficerowie i żołnierze porozkładali się na odpoczynek gdzie kto mógł. Jedni siedząc, jak porucznik Żwirski - rozpamiętujący wszystko, co go tego dnia spotkało i myślami już poszukując swego kochania i odnajdując ukojenie w modlitwie. Inni, jak Czortek, czy porucznik Grhom poza namiotem, choć w pobliżu nad służbami i wartami czuwając. Wzruszony książę Emanuel wróciwszy do swoich, długo rozpamiętywał tę miłosną historię, wielce nią poruszony. Jakub i bracia Wołodyjowscy pozostali na biwaku dragońskim w wielkim obozowisku piechurów Gintera. Tym razem wojsko królewskie nie rechotało radośnie, jak przed bitwą wiedeńską, ale odpoczywając, strzegło się silnymi czatami i czujnymi patrolami. I nic już ich nie mogło zaskoczyć. * Król zastał w swoim taborku wezwanych oficerów łącznikowych od
wielkich oddziałów, nawet od taborów i piechot - z meldunkami o gotowości i rozmieszczeniu na jutrzejszy marsz w szyku bojowym ku nieprzyjacielowi. Czekali także dwaj oficerowie - przedstawiciele księcia Tokoliego z rzetelnym zapewnieniem, że powstańcy węgierscy udziału w walce nie wezmą. Wiedzieli także o tym, że tak samo Wołosz i wojskach Hospodara Mołdawskiego Duki pod Parkany w czas nie nadejdą. Były to dla Króla wieści nader pomyślne. Szczodrze za to Król obdarował oficerów, a i dla księcia Imre Tokoliego coś wyjątkowo drogocennego ze zdobyczy wiedeńskiej ofiarował. Zezwolił posłom czekać w obozie na jutrzejsze rozstrzygnięcie, by ze świeżymi wieściami do wodza swego pośpieszyli. Kiedy wreszcie zasiadał do sekretarzyka, aby dzień zamknąć rozmową z Kochaniem swoim najcudowniejszym, przy ziołach wniesionych przez pana koniuszego Matczyńskiego, nagle zjawił się jak duch Piętka-Redar, wiodąc wyjątkowo cennego jeńca-języka - wysokiego oficera z pułku tureckich hadżich. - Wolny do swojej orty wrócisz - rzekł po turecku Król zaskoczonemu jeńcowi - i bić się z nami mógł będziesz. Ale gadaj, co wiesz o swoich wojskach, albo zaraz oprawca powiesi cię jak zbója. O tym, żeś tu był, nikt się nawet nie dowie. Kiedy pojmany milczał, Król przekonywał nadal: - Ten tu mój rycerz, cię odprowadzi gdzie zechcesz. A jeśli cię swoi nie przyjmą - wrócisz do nas i nowe życie zaczniesz pod naszą opieką, jak wielu z was już to uczyniło. Religii swojej nie będziesz musiał się wyrzekać. W ten sposób Król postawił przed zasłużonym, czelengowym silahdarem z tytułem hadżiego, tak straszny dylemat, że ten nie widział, co czynić. A był to nieodrodny syn Porty. Trzy czelengi w turbanie, kark pobożnie osłonięty świętą zasłoną aż do samego pasa - aby diabły, które - jak mahometanom wiadomo z tyłu przez kark do ciała wchodzą - żadnego dostępu doń nie miały. Tylko czelengowi hadżiowie mogli takie osłony nosić. Czarna, jak skrzydło kruka broda, ze srebrnymi niteczkami pierwszej siwizny o wieku i rozsądnej powadze świadczyły. - Wybieraj sam! Albo w ciągu pół pacierza będziesz w swoim raju u boku proroka Mahometa wśród nagich kurtyzan, hurys i odalisek, albo w naszym, chrześcijańskim piekle na samym dnie. Nie zwlekaj, bo czasu mało... Dzielny silahdar i jednocześnie pobożny hadżi, święcie wierzący w efekt zaszczytnej i zbawiennej śmierci w świętym dżihad, nie zdecydował się jednak sprawdzić osobiście, czy jest tak, jak głoszą święci mułłowie. Wolał mahometańską szczęśliwość odłożyć na czas jakiś. - Wszystko, co mogę powiedzieć, powiem - odpowiedział ponuro. - Nie wiem jednak, szlachetny panie, czy jesteś rzeczywiście Królem Polskim, owym strasznym Lwem Lechistanu, którego głowę dziś wszystkie wojska Porty oglądały, a że oficerem Sułtana jestem, więc o naszych wojskach niczego nie powiem. Rzekę
jednak iż serdar nasz - Kara Mehmed oczekuje wielkich sił od księcia Tokoliego, Hadży Gereja, Hospodara Jerzego Duki i od Wołoszy. Ze wszystkich najbliższych fortec przyszły wielkie posiłki i wciąż jeszcze nowe nadchodzą. Stanie naprzeciw wam sto tysięcy albo i więcej zbrojnych gazich. Wyżeniemy z naszej świętej Porty wszystkich giaurów za Dunaj, a potem poniesiemy sztandary proroka jeszcze dalej. Bo taka jest wola Jedynego Boga Allacha, jak zapewniają nas wszyscy imamowie i mułłowie, gdyż potęga Półksiężyca jest niezmożona... Allach Akbar! - A ja jutro pokażę wam, że poległy wczoraj Lew Lechistanu zmartwychwstał i staje przeciw islamowi. Wszystkich zebranych pod Parkanami gazich pogromi mój miecz. Powtórz to swoim pobratymcom i samemu serdarowi. Uciekał już przede mną Wielki Wezyr - Kara Mustafa. Jutro ucieknie, jeśli nie legnie lub w niewolę nie popadnie, wasz nowy seraskier - Kara Mehmed. - Jakiż to Bóg jest twoim Bogiem, wielmożny panie, skoro tak dumnie mówisz!? Oddaję ci cześć i szacunek jak królowi, choć pewnie królem nie jesteś... - Jeśli do bitwy staniesz patrz uważnie, a sam się przekonasz. A Bogiem moim jest Jezus Chrystus, najwyższy Pan w Trójcy Jedyny, który jutro śmierć wam straszną ześle. - Allach Akbar - wyszeptał jeniec szarpiąc nerwowo brodę. - A teraz wracaj w zdrowiu i swoim powiedz, że nasza potężna husaria już w pierwszym uderzeniu rozniesie ich na kopiach, szablach i kopytach, jak pod Wiedniem rozniosła. Niech więc nie czekają na nią, ale odstępują za Dunaj póki czas, bo pod Parkanami zmiażdżeni zostaniecie! Silahdar-hadżi rad, że żywy z rąk pogazich się wydostaje, kłaniał się nisko cofając. - Jeśli ów giaur – myślał –jest Lwem Lechistanu, to Allach rzeczywiście cud zmartwychwstania sprawił, tylko czemu przeciw Porcie? Dziwił się bardzo, że odprowadza go ten sam olbrzym, który w chwili napaści był straszny jak diabeł, a teraz jest łagodny jak jagnię. Przed liniami tureckimi zniknął w mroku, jakby go wcale nie było... Nie wiedział dzielny Turek, że przekazując serdarowi Mehmedowi dokładne wieści o potędze polskiej husarii, wykonuje przeciwko swojej Porcie ważny element dywersji wojennej Króla Jana Sobieskiego. * Król wreszcie pozostał sam, i w ciszy wielkiego obozowiska zaczajonych do bitwy wojsk, mógł rozpocząć rozmowę ze swoim Kochaniem, do którego już tak bardzo tęsknił: – „Jedyna duszy i serca Pociecho, najśliczniejsza
i najukochańszaMarysieńku! - pisał starannie pochłonięty bez reszty tą lubą czynnością. - Dzień wczorajszy nie bardzośmy mieli szczęśliwy. Ja według zwyczaju ruszyłem się skoro świt ku mostom tureckim posławszy do księcia Lotaryńskiego, aby ze swoją kawaleryją szedł zaraz za nami. Straży zaś rozkazałem aby szli przodem i stanęli opodal Parkanów(...) Dopiero się pokazał nieprzyjaciel i stanął o sto tylko kroków od nas. Nie było nas wszystkich pięciu tysięcy, bo jednych wcześniej pozabijano, drudzy pomarli, trzeci chorzy, a największa część została w taborze przy wołach, krowach, owcach i zdobyczach. Ustawicznie posyłałem do księcia Lotaryńskiego i do piechot naszych.(...) Tymczasem uderzył nieprzyjaciel na pana wojewodę ruskiego. Odparli go, uderzył drugi raz, takoż uczyniono. Trzeci raz skoczył nieprzyjaciel, tak okrążył skrzydło jego i tył mu zaszedł. (...) Wsiadł tedy nieprzyjaciel na nich i gonił ze srogą konfuzją bez obrócenia się więcej niż pół mili ku infanterii naszej i ku wojskom cesarskim (...). Mnie wszyscy odbiegli i porzucili bom wołał, krzyczał i zawracał, jakem tylko mógł. Fanfanikowi kazałem przodem uchodzić, o którego się potem frasowałem, nie zaraz się o nim dowiedziawszy, żem mało na miejscu nie skonał. Sam zaś tylko samo-ósm za wojskiem uchodziłem, bo w tej mieszaninie jeden drugiego z konia spychał, jeden przez drugiego padał, jako się to stało panu wojewodzie pomorskiemu. Bo on tamże został okrutnie zabity i innych niemało. Jeden tylko rajtar nieznajomy i gruby w rajtarskim kapeluszu... Król pomyślał, że lepiej nie wymieniać imienia pana Korycińskiego, wiedząc jak Królowa tego opoja nie znosi. ... stanął nam za różany wianek, gdy mnie najbardziej Turkowie dojeżdżali i niemal szablami pleców sięgali (...) Po wszystkim wojsku naszym i cesarskim wiadomo było żem poległ na placu; jakoż się to nie stało, jest cud nad cudami, za co niech Panu Bogu będzie cześć i chwała(...). Pan wojewoda ruski, lubelski i inni szukali mię jako już nieżywego za opowieścią różnych. Żeby to tedy i tam nie zaleciało, dlatego oznajmuję, żem za łaską bożą żyw i zdrów..." Król list podpisawszy, gdy godzina do zórz pozostała, całkowicie wyczerpany złożył głowę na sepecie i zasnął. Czujny pan Matczyński z rękodajnymi musiał ułożyć go na materacyku, choć i bez rozbierania, by ze dwie godziny pospał. Koniuszy sam list podpisany zapieczętował i zaufanego gońca odprawił w drogę, by jak najszybciej do Krakowa pędził, iżby straszna nowina o śmierci Króla zanadto go nie wyprzedziła. - - -
Rozdział 29 Pogodny świt, w sobotę, dnia 9 października Anno Domini 1683, zastał obie armie w gotowości bojowej, choć jeszcze o milę z okładem od siebie. Po wyruszeniu z biwaków obronnych chrześcijańskie oddziały przegrupowały się tak, żeby mogły w każdej chwili przyjąć bitwę. W opracowanym ordre de batalie przewidziano trzy prawdopodobne warianty zachowania się armii serdara Mehmeda. Dwa z nich uwzględniały jego zapalczywość, zdecydowane preferowanie gwałtownego ataku ciężką konnicą i chęć zniszczenia w pierwszym rzędzie polskiej husarii. Trzeci wariant natomiast przewidywał bezpośredni atak wszystkich chrześcijańskich wojsk na zgrupowanie tureckie, przyparcie ich do Hronu albo Dunaju i po rozerwaniu mostu, całkowite zniszczenie siły żywej artylerią generała Kątskiego. A także wszystkimi innymi działami niemieckimi i cesarskimi, ściągniętymi pośpiesznie z najdalszych tyłów. Na podstawie ukształtowania terenu pod Parkanami, naszkicowanego przez biegłego człowieka Tyńca, a który już doskonale sprawdził się pod Wiedniem, można było przypuszczać, jak Kara Mehmed ustawi wojska do bitwy. Król sądził i tak pewnie sam by uczynił, będąc na miejscu tureckiego wodza, że staną oni plecami do Parkanów, by mieć dobre zaplecze i możliwość wykorzystania artylerii fortecznej. Jednocześnie osłaniać most na Dunaju, jako jedynej drogi łączności z Eszterghomem, skąd wciąż nadchodziły posiłki z Węgier. Król Jan Sobieski czuł jeszcze trudy czwartkowej klęski i szaleńczego wyścigu o życie. W wielu miejscach ciała miał wciąż zasinienia i obolałości. Jednak z pogodnym czołem zerwał się z posłania, nim jeszcze czujny jak żuraw pan Matczyński przygotował wszystko do porannej toalety. Siedząc na prymitywnym posłaniu przeciągnął się tak silnie, aż mu we wszystkich stawach kości zatrzeszczały i zawołał potężnie, jakby wydawał komendę całej wielkiej armii:
- Koryciński!!! - A cóż to za nowa moda, mój Królu!? - zagderał pan koniuszy, ubrany już w bojowy kaftan i ciężkie buty z ostrogami, którymi przy każdym kroku metalicznie pobrzękiwał. - Zamiast witać nowy dzień modlitewnym dziękczynieniem za spokojną noc, to się wzywa największego opoja całej chrześcijańskiej Europy?! I to w obliczu armii tureckiej!? Całe nasze wojsko się zgorszy i do bitwy nie stanie... - Ty Matczyński nigdy niczego mądrego z rana nie powiesz - zirytował się Król. - Nawet nie spróbujesz człowieka pocieszyć, choćby w potrzebie największej był. Po co te blachy tu niosą? - pytał widząc, że pokojowcy wnoszą wyposażenie bojowe: - pas z szablą, laskę generalissimusa, sahajdak z refleksyjnym łukiem i dwoma tuzinami strzał, złocisty szyszak husarski i półzbroję łuskową ze zdobnie tłoczonymi karwaszami. - Aby nie było, jak we czwartek - odpowiadał koniuszy. - Kiedy mój nierozważny Król szedł bezbronny niby pod nóż. Byle pchnięcie mogło zranić, albo życia pozbawić. - Ech, ty marudny Marku, utrapienie mam wieczne z tobą, ale cóż mi nieszczęsnemu czynić, skoro niezaprzeczalnie masz świętą rację... - rzekł wstając z posłania Król. - No, nareszcie dotarło do kogo trzeba, żem życzliwy, przezorny i rozumny! - skwitował wypowiedź królewską, zadowolony z pochwały koniuszy. Pan Koryciński, lubo ogromnie zmordowany dniem poprzednim, nie mniej trudną noc spędził na intensywnym trzeźwieniu między dragonami. Nie mógł oczywiście królewskiego wezwania usłyszeć i na nie odpowiedzieć. Jednak natychmiast usiadł na posłaniu, gdy pokojowiec królewski trącił go w bucior, wołając: - Mości Koryciński, do Króla Jegomości! Natychmiast! - Co!? Już idą!? Znów atakują!? - spytał przerażony pan Bonifacy, myśląc o Turkach. – Uchodzić?! Uchodzić… A zrozumiawszy po chwili, że ma się stawić przed obliczem królewskim, szybko spokój odzyskał. Byłby jeszcze się chwilę poprzeciągał, oczy poprzecierał i ziewał od ucha do ucha, ale mu goniec bardzo głośno i stanowczo powtórzył królewskie słowo: - “Natychmiast!!!” Stropił się więc nieco, ale w dwa pacierze był na koniu, mrucząc niezadowolony: - Jeśli jest na świecie choć jeden taki król, który bez Korycińskiego obejść się może - zaraz do niego pojadę. A jeśli jest na świecie chociaż jedna wojna, na której mógłbym się porządnie wywczasować i wyspać, natychmiast na nią wyruszam... Jednak w drodze czynił sobie z nawyku rachunek sumienia - czym by znowu Króla zraził. Zapewne tym wczorajszym pijaństwem i paskudnym wtrącaniem się
do rozmowy z kapralem Śmiechem. - Matko jedyna, byle nie to! - mówił sam do siebie. - Byle tylko nie to! Gdzież ja biedny pójdę, jak mnie od siebie przepędzi, gdy wkoło jak nie Turcy, to Litwa? A jak jeszcze gdzieś tu niedokładnie obwieszony Tatar się zabłąkał, albo kuruc!? - Sam jeden całej tej hołoty nie pokonam. Jak tu samemu się uchronić!? Bez nikogo walecznego przy boku? Choćby tego głuchego osiłka - Głuchonia... - Koryciński! - zawołał Król na widok wchodzącego do namiotu pana Bonifacego z pudłem przyborów balwierskich. - Wszystko, czego się tylko tkniesz hultaju, partaczysz! A ja ci aż za łatwo każde wszeteczeństwo wybaczam, abolicjami po starej przyjaźni obejmując. Nie wiem dlaczego to robię, bo dalibóg już dawno powinieneś wisieć. - Byleby nie za daleko od Waszej Królew... - Pan Bonifacy chciał odruchowo już dopowiedzieć: - ...skiej Mości - ale nie dokończył, w porę swój jęzor złośliwy powstrzymując. - No, no... - pogroził mu Król palcem - mości golibrodo, przyjdzie jeszcze taka szczęśliwa chwila, że ci nie przebaczę, a wtedy koniec z tobą. Nic już cię nie ocali, nawet moje wyjątkowo łagodne serce. Za to dzisiaj golenia mi nie spartacz i wymasuj kark jak należy. A i o koniuszym nie zapomnij, choć to twój najwierniejszy antagonista. - Cóż mi czynić - odrzekł pan Bonifacy - skoro tacy wielcy panowie bez golibrody Korycińskiego nawet kroku na wojennej wyprawie postąpić nie mogą. Jak się jeszcze zdarzy potrzeba ratowania chrześcijaństwa, to tak sobie mniemam, iż wystarczy samego Korycińskiego z golidłami ku wrogom wysłać. - Gdyby trzeba było beczkę gorzałki wyżłopać, to cię na pewno wyślemy, stary opoju! - skarcił Korycińskiego koniuszy Matczyński. - I bierz się do roboty golibrodo, bo cię Turcy uprzedzą i wszystkich nas tu wygolą. - Co!? To już tak blisko są? - poważnie zatrwożył się pan Bonifacy, raźno biorąc się za składanie swoich przyborów golarskich. - To może by lepiej na wieczór golenie odłożyć, a teraz uchodzić czym prędzej... - zaproponował nieśmiało. - Tak ci się uchodzenie przed Turkami spodobało, że teraz byś tylko umykał, jak zając przed kundlami? - zakpił koniuszy. - Bom przykład miał niezgorszy... - Tu się znów zatrwożył pan Bonifacy, czy nie za ostro odpowiedział panu Matczyńskiemu i poprawił się natychmiast. To znaczy, chciałem powiedzieć, że dość już tego uchodzenia i trzeba dać Otomanom nauczkę. - No, nareszcie zaczynasz mądrzeć, Koryciński - powiedział Król. - Ale postawa twoja i ochota bojowa nie zostaną zapomniane, ani tym bardziej zmarnowane. - O ma-matko je-jedy-dyna ... - zająknął się pan Koryciński, wietrząc
w słowach królewskich jakąś nową awanturę, która go nie minie. Ze wszystkich sił trzymał jęzor na wodzy, aby czegoś znów nie palnąć i nadmiernej ochoty do bitki nie wykazać. Tym bardziej, że Król Sobieski, ani pan koniuszy nie wykazywali zamiaru uchodzić przed Turkami. Mimo, że wielce nierad, obu panów starannie ogolił i odświeżył im chochoły. Cały czas jednak nasłuchiwał dźwięków dochodzących zza ścianek namiotu, czy się wojska do rejterady nie szykują, by w razie czego nie być ostatnim w odwrocie. A że dolatywał go jedynie zwykły gwar formujących się oddziałów, toteż spokojnie zręcznymi palcami długo i dokładnie masował królewski kark, barki, ramiona, poobijane plecy i boki. Potem nałożył obie swoje dłonie na jego głowę i tak trwał, zamknąwszy oczy, przekazywał Królowi nadmiar swojej energii. Jan III, bezwolnie poddawał się tym ozdrowieńczym zabiegom, czując jakiś spływający na niego strumień ciepła i mocy niezwykłej. Jakiś nieznany błogostan ogarniał całe jego ciało i jakby mu sił błyskawicznie przybywało. Po trzech pacierzach takiego znieruchomienia pan Matczyński spytał: - A co ty tam, mości Bonifacy wyczyniasz na królewskiej głowie!? Zasnąłeś, czy co!? - Oddaję Królowi nieco energii życiowej i specjalną moc witalną odpowiedział pan Bonifacy - których mam ponad potrzeby własne. A Król przecie jakby szwankuje trochę na ciele i umyśle. - Co takiego!? - Bo ja w sobie mam za dużo energii – tłumaczył pośpiesznie pan Bonifacy i dlatego czepiają się mnie wszystkie zbytki, facecyje a kolorowania. Chcę oddać trochę tego zapasu i rozumu mojemu ukochanemu Królowi. - Żeby się twoje głupoty mnie czepiały!? - zerwał się Król z miejsca. Obejdzie się bez twojego rozumu i energii. Daj je lepiej Matczyńskiemu, bo mi się znów do bitwy sposobi. Koniecznie chce zginąć i mnie samego zostawić. - Tak, tak, żebym zaczął jak nasz Bonifacy wymyślać krotochwile i ucieszne sztuczki gawiedzi pokazywać - sprzeciwił się pan koniuszy. - Mowy nie ma! Wolę się bić! - Jednak rozum, który przeważnie znajduje się w głowie, jest po to, aby się od zbytków i kolorowania powstrzymać - dopowiedział pan Koryciński. - Tak, jak ja, który zawsze wiem jak i kiedy postąpić, aby na dobre wszystko wychodziło. - Ty wiesz sam, hultaju!? Już większego szaławiły w całym świecie nie znajdzie! Jak mnie będziesz masował, to głowy w ogóle nie tykaj, bo i jeszcze coś z ciebie na mnie przelezie! A tego sobie nie życzę - grzmiał pan koniuszy poddając się masażowi. - Burza nad nami, śmiertelna bitwa tuż, a temu się głupoty trzymają. Słyszysz golibrodo!? - Słyszę, słyszę... Tylko taki niewdzięcznik, jak pan koniuszy koronny, może w taki sposób dziękować komuś za jego dobre serce i wielkie starania.
Król bardzo rad był z atmosfery poranka, bo sama obecność pana Bonifacego i emanująca zeń pogoda ducha i krotochwilne gadanie, udzielały się całemu otoczeniu. Obaj szlachetni panowie czuli się po zabiegach golibrody rześko i zdrowo. - Koryciński - rzekł zamiast podziękowania pan koniuszy. - Będziesz wisiał, niepoprawny hultaju! - Byle w dobrym towarzystwie - odrzekł, kłaniając się pan Bonifacy i czym prędzej opuścił królewski namiot. * Odprawiono uroczyście aż trzy msze błagalne, o jakie Król prosił księdza Skopowskiego. I to w asystencji pomocniczych księży-celebransów. Do ostatniego misterium Król sam służył, krzyżem leżał i komunikował. Dokładnie o godzinie dziewiątej przegrupowanie wszystkich wojsk było zakończone. Król Sobieski, spotkawszy się w centrum sprawionych szyków z księciem Karolem, księciem Emanuelem i innymi dowódcami wojsk sprzymierzonych, oświadczył zdecydowanie: - W imię Boże - naprzód! Trzykrotne wystrzały armatnie ogłosiły początek marszu na pozycje. Jak ogromna rzeka ruszyła ława chrześcijańskiego wojska, poprzedzana przez ruchliwe oddziały lekkiej jazdy polskich zagończyków. Maszerowano zwolna, ostrożnie ale wytrwale, chcąc o południu stanąć pod Parkanami, oko w oko z czekającym tam nieprzyjacielem. Mimo chłodnej i pochmurnej nocy, dzień śmiertelnych zmagań zapowiadał się pogodny. Maszerujące wojska coraz częściej trafiały na polskie trupy z poucinanymi głowami. Widok ten wzbudzał grozę, ale i chęć odwetu na sprawcach tragedii. Każdy poległy, to nieszczęście całej polski rodziny; to wieczna żałoba i rozpacz. * Porucznik Stanisław Żwirski ni jednym słowem nie wspomniał swej prywatnej tragedii. Choć nie uwolnił się od myśli o porwanej Sławie i ohydnym postępku Reginisa. Zerwawszy się z posłania, szybko sprawiał swoje niedobitki dragońskie, tworząc zwarty oddziałek, gotów w każdej chwili do zadań, jakie by im Król wyznaczył. Wyliczył przy okazji, że z jego roty pozostało ledwie dwudziestu zdolnych do walki ludzi. Ale byli to sami najdzielniejsi z dzielnych, doświadczeni w boju i twardzi jak ze skały. Z dobrowolnie przyłączonym do niego pięciorgiem
żołnierzy żydowskich z porucznikiem Dawidem Grhomem i dziesiątką innych dragonów, porozbijanych rot. Pod jego rozkazami stanęło teraz trzydziestu sześciu ludzi, wraz z kapralem Śmiechem. Pułkownik Jakub Sobieski nie zapomniał o podkomendnych, bo jeszcze przed ruszeniem całej armii, prosto po mszach, przyjechał do nich i z każdym się przywitał rękę podając, o zdrowie pytał, a porucznika Żwirskiego serdecznie uściskał. - Mamy rozkaz poruczniku, trwać przy Królu w odwodzie grupy królewskiej, w stałej bojowej gotowości - powiedział. - Aż do czasu innego polecenia. - Jesteśmy tu w pełnej gotowości, aby służyć Królowi - odrzekł spokojnie porucznik. - Będą też w królewskim odwodzie operacyjnym lekkie kresowe chorągwie i regiment infanterii pułkownika Gintera. - Wszystko to dobrzy żołnierze. Ale nie łatwa czeka nas dzisiaj robota. Lecz my są gotowi. - Bóg sprawi, że Król-Ojciec wszystko dobrze skalkuluje. Siła nas przecie ogromna. - Tak jest, ale wszystko w ręku Boga. Tylko jego wolą wszystko się może zdarzyć - mówił porucznik tak poważnie, że aż Jakub obawiał się poruszać drażliwsze sprawy. Chcąc temat zmienić, zapytał: - A gdzież to braciszkowie Wołodyjowscy!? Pewnie znów poszli bez opowiedzy w part i przed szykami koniem szczwanią. - Znajdą się, kiedy będą potrzebni. - odpowiedział porucznik. - Tak zawsze było. Polubiłem tych urwisów bardziej chyba, niżby to byli moi właśni synkowie. Gdyby kiedyś Bóg łaskawy mi ich zesłał... Mimo woli pan Stanisław sam dotknął najdelikatniejszej sfery ludzkich uczuć i Jakub, mając polecenie od Króla, zdobył się na odwagę, aby porucznikowi coś ważnego przekazać. - Poruczniku - szepnął cicho Królewicz, aby tylko sam pan Stanisław słyszał - Król kazał przypomnieć waszmości, że permisję otrzymasz w każdej jednej chwili i na czas potrzebny. Możesz brać tylu ludzi, ilu ci trzeba i wyruszać choćby zaraz. - Ani słowa o tym, mości pułkowniku Jakubie - powiedział Żwirski ze śmiertelną stanowczością. - Ani słowa! Teraz tylko myślę o bitwie. A potem będzie, co Bóg nam da... - Przepraszam! - sumitował się młodziutki komendant, królewicz Jakub Chcę, panie poruczniku, abyś wiedział, że jestem zawsze z tobą i wszyscy przyjaciele takoż. Na każdego z nas możesz liczyć w każdej chwili i w każdej sytuacji.
- Bóg wam zapłać... * Król, zatrzymawszy się na szczycie jednego z licznych wzgórz, patrzył w kierunku Parkanów przez perspektywę i lustrował uważnie cały teren, aż do samej fortecy i jeszcze dalej za rzeczkę Hron i potężny Eszterghom, wznoszący się wielkimi bastionami już za Dunajem. W obszernej i równej dolinie przed Parkanami, bardziej jednak w lewo od fortecznych palisad, stawały w bojowym ordynku hufce tureckie. A wciąż ich jeszcze zza Dunaju przybywało. Z innego, znacznie bliższego Parkanom wzgórza dostrzegł, że hufce tureckie stoją już w pełnej gotowości bojowej, ale niezupełnie tak, jak chciał, żeby stały... Kara Mehmed, ustawił swoje wojska w czterech zwartych liniach, co oznaczało urzutowanie szyków w głąb, dobre do obrony ale nie do ataku. A przecież Król liczył - bo wiele na to wskazywało - że ten zapalczywy serdar będzie na pewno atakował. Na dodatek linia tureckiego frontu przebiegała ukośnie do linii frontu nadchodzących wojsk sprzymierzonych, będąc zwrócona kątem ku Dunajowi. Czyżby kryła się w tym jakaś pułapka!? Większość bowiem polskich chorągwi husarskich - obiekt przypuszczalnego ataku spahisów i silahdarów – lokowały się na lewym skrzydle. Stwierdził także, że most dunajski nie jest broniony. Aż zachęca do ataku, by zdobyć dostęp do Dunaju. Także teren pod fortecą Parkańską od strony Hronu nie był obsadzony. Nie widać było też żadnych wyraźnych ani zamaskowanych przeszkód, zapór, rowów... Jakby tam właśnie Kara Mehmed uprzejmie zapraszał chrześcijańskie wojska. Czy to dobrze przemyślany plan, czy oślepłe zadufanie w ofensywną siłę swej armii? Niewybaczalny błąd niedoświadczonego wodza, który jakby sam chciał, aby go jednym szybkim uderzeniem zamknąć w trójkącie Dunaju i Hronu. Zablokować lub rozerwać ostrzałem przeprawę mostową, rozszarpywać szyki bojowe armatami i na koniec dobić szarżami ciężkiej konnicy. - Czyżby Mehmed zmienił w ciągu nocy zamiary i miast atakować, prowokował husarię do uderzenia w swój prawy bok gotowych do walki szyków!? Nieprawdopodobne... Król Sobieski rozważał wszystkie te ewentualności i zastanawiał się, co może knuć zuchwały serdar. Nadmiar władzy uderzył mu do głowy, czy stosuje zręczny manewr prowokacyjny, aby mu się przedwcześnie odsłonić? Trzeba to wytrzymać nerwowo i sprowokować jego cios tam - gdzie będzie spodziewany. A jeśli nie uderzy, lecz będzie czekał wytrwale, jak my pod Chocimiem, choćby
i całą noc. Co czynić wtedy!? Jak go sprowokować do akcji? - Przydałby się jeszcze ze dwa husarskie pułki na naszej lewej flance – rozważał wciąż Król - aby Mehmeda bardziej skłonić do pośpiesznego ataku. On musi bić w nieruchomą husarię, bo inaczej ona uderzy w niego, a jej cios będzie straszny. Wie o tym dobrze. Tylko skąd wziąć nowe oddziały? Pod znakami stanęli wszyscy uchylający się od służby, „zachęceni” spisem zdobyczy i potencjalną denobilitacją. To był pomysł Natana Tyńca, skutecznie realizowany przez jego zastępcę Radosława Gniewosza. Od wczorajszego ranka grupy pisarzy w asystencji oficerów dragońskich, spisywały wozy i łupy na nich wiezione, ale nie wciągnięte do rejestru bitungowego zaraz po wiedeńskiej bitwie. Wszelka nie zgłoszona zdobycz miała być konfiskowana. A wielu wiele nie zgłosiło. Jednak sprawdzano wozy tylko tych ze szlachty, którzy akurat na wozach byli. Kto stał w szeregach pod znakiem, tego wozu nie tykano. Wnet lżej ranni i chorzy, wylegujący się na wozach taborowych, a pod znak wysyłający swych czeladników, osobiście do szeregu stanęli. I bez najmniejszego szemrania, sejmikowania i trzaskania szablami. W ten sposób bez krzyku, rwetesu i apelowania zmobilizowano do walki znużoną długą kampanią wojenną szlachtę. To był cud prawdziwy. Król uśmiechał się tylko, widząc taką gorliwość w służbie i nieugiętą wolę walki. Przybył także do Króla hetman polny Mikołaj Sieniawski, wożony na wiklinowej dwukółce, bo w siodle utrzymać się nie mógł. Deklarował pomoc, jeśli nie bezpośrednim dowodzeniem wojskami, czy szablą w polu, to chociaż dobrą radą. Mocno wycieńczony trapiącymi go dezynteriami i gorączkami, ogromnie żałował, że w takiej chwili nie jest w husarskiej zbroi. W osłabłej dłoni dzierżył jednak swoją bojową szablę – „demeszkę” z krakowskiej szabelni, odziedziczoną po pradziadach. Niechby chociaż obecna była w bitwie. Król wiernego hetmana serdecznie powitał i dłuższą chwilę z nim rozmawiał. Ustanowił kurierów przy hetmanie, aby mógł uwagi o bitwie przekazywać na bieżąco. Potem oddał się już całkowicie dowodzeniu frontem, aby niczego nie przeoczyć. Wszędzie być, wszystko widzieć i decydować o wszystkim. Tak jak w fatalny czwartek sam zaniedbał niemal wszystko - teraz dmuchał nawet na zimne, niczego nie lekceważąc. Była to przecież okazja decydująca o losach całej kampanii i bezpieczeństwie południowych granic Polski. - Tylko skąd wziąć dodatkowe dwa pułki husarii? - głowił się nieustannie Król – One by niewątpliwie sprowokowały Mehmeda do pierwszego uderzenia. Zwabiły w zastawiona pułapkę. Ale nagle olśniła go myśl: - Koryciński! Ten coś wymyśli! - Koryciński, do mnie!
Król wiedział już co zrobić, aby Kara Mehmeda zmusić do uprzedzenia gwałtownym atakiem większymi siłami, gotującą się do szarży husarię. A do realizacji takich absurdalnych zadań Koryciński był najlepszy. I to na niego niech runie pierwszy wściekły atak spahii Kara Mehmeda. - Koryciński!! Gdzieś mi się zapodział?! - Jestem tutaj – odezwał się skromnie pan Bonifacy z dalszych szeregów królewskiej grupy. Nie rwał się dziś do żadnej bojowej funkcji, gdyż dobrze pamiętał przygodę u „gościnnych” hetmanów litewskich, gdzie o mało życia w męce nie postradał. Dziwił się wciąż głodnym wojny braciszkom Wołodyjowskim, którzy natychmiast po wyruszeniu z nocnych biwaków, wysforowali się do przodu i jak te ogary przed myśliwcem przekładali pole przyszłej bitwy. - Byłem w ich leciech tak samo nieroztropny i życia nie szanowałem dla popisu i pustej sławy żołnierskiej - sam sobie wyrażał pretensje wspominając pacholęce lata. I pewnie sam w to wierzył. - Teraz mi jednak mus statkować i licha nie kusić. Ani myślał pchać się dziś przed oczy królewskie i nadmierną bojową ochotą prowokować los. Tym bardziej, że straciwszy podczas wyprawy do wojsk litewskich swojego wiernego wierzchowca, jeździł teraz na podarowanej mu przez Króla jakiejś młodej, ale fatalnie ujeżdżonej kobyle. Bardzo narowistej i tak twardej w pysku, że chwilami w ogóle powodować sobą nie pozwalała. Ponieważ pan Bonifacy nie poganiał jej zbytnio, toteż konisko lazło właściwie tam gdzie samo chciało, a on miał cichą nadzieję, że dzięki temu, nie znajdzie się w pierwszym szeregu idących do szarży. Po niezbyt długim czasie zrozumiał przyczynę radosnego uśmiechu pana Matczyńskiego i królewskiego kawalkatora Znyka, którzy mu ową twardo-gębą kobyłę przekazywali. Długo musieli obaj przebierać w królewskim tabunku, nim to czworonożne nieużyte "cudo" znaleźli. - A chodźże no, mości Koryciński - wołał teraz nie oglądając się Król. - Nie chowaj się hultaju. Tchórz cię oblatuje!? Wczoraj po gorzałce byłeś taki zuchwały, że sam Parkany zamierzałeś zdobywać... Jak cesarską Faworite. - Melduję się na wezwanie, Najjaśniejszy Panie - rzekł zupełnie bez entuzjazmu pan Bonifacy, jakby właśnie jemu pierwszemu wszystkie poza rejestrowe zdobycze spisano i na potrzebę wojenną zabrano. Aż się Król zaniepokoił i spytał posmutniałego golibrodę: - A cóż to, mości Koryciński, mina ci tak zrzedła!? Niezdrów jesteś może, że się tak ociągasz? - Gotowym jest, Najjaśniejszy Panie do wykonania każdego rozkazu - rzekł pan Koryciński, jakoś w ogóle nie czując bojowej ochoty. – Każdą chorągiew mogę wziąć pod rozkazy i nawet pierwszy na tysiące pohańca uderzyć.
Kiedy jednak spojrzał na odległe o zaledwie tysiąc kroków, doskonale już widoczne linie tureckie, duch upadł w nim do tego stopnia, że wolałby rejterować, gdzie oczy poniosą. Byle dalej od jakiegokolwiek mahometanina. I zatęsknił ogromnie do swojej starej, poczciwej szkapiny, która zawsze sama wiedziała doskonale, co czynić w takich sytuacjach. - Takiś to chętny!? To i dobrze, lecz nie chorągwią ci dowodzić, mości Koryciński - zachęcał go Król - jeno pułkiem, albo i całą dywizją, zgodnie z twoją wysoką wojskową eksperiencją. Czegoś dowody dał pod Pypką i Schweinefeld… Pan Koryciński aż się skurczył w sobie, bo instynktownie poczuł, że Król zleci mu znowu jakieś karkołomne zadnie. Może gorsze niż posłowanie do Litwy. Chętnie by się wyrzekł wszelkich swoich zwycięstw i przewag, byle tylko nie obejmować jakiejkolwiek funkcji w obliczu niezliczonej hurmy tureckiej. - Tyleś miał rano energii i siły, a nawet rozumu, żeś się dzielić ze mną chciał, więc stworzysz mi zaraz co najmniej dobry pułk husarii. A najlepiej dwa. - Husarii!? Stworzyć!? Z niczego!? - wybałuszył swoje rozszerzone strachem, zezowate ślepia. - Matko jedyna, ja biedny grzesznik cudu mam dokonać!? Czy godniejszych ode mnie już nie ma w całej armii!? - pytał, a szczęki jęły mu tak latać, że ząb zęba nie sięgał. - Milcz, hultaju! Co się sprzeciwiasz!? - huknął na niego Król - Wiem, że tylko ty to potrafisz! Sprawiłeś mi się godnie pod Chocimiem, także samo pod Wiedniem, że o tej twojej Pipce, czy Pupce - nie wspomnę. Sprawisz mi się i teraz! Tylko nie tak, jak u hetmanów litewskich, gdzieś nie tylko moją sprawę pokpił, ale sameś głowy o mało nie stracił. Aż mi chwilami żal, że cię hetmani na pieczyste nie przerobili. Ruszże czerepem i za godzinę, przywiedziesz mi za tamte wzgórza, dwa pułki husarii! Ale Turkom bez rozkazu nie pokazuj… - Cooo! Aż dwa pułki husarii!? - niemal z płaczem pytał pan Koryciński. Za godzinę?! A to jakim sposobem? Matko Jedyna! Przeciem tylko zwykły golibroda, a nie wszechmogący... - Jeśli je stworzysz to i komendę ci nad nimi powierzę. - mówił Król. - Kiedy jest nagła potrzeba to i golibroda pułki wodzić może! Zapasowe kopie husarskie na wozach taborowych są. Z tych dwie albo trzy setki każesz sobie wydać dla pierwszego, towarzyskiego szeregu. Resztę trzeba będzie wykonać z chojarów albo sztukując po dwie kopie pancernych. Pojmujesz zadanie!? - T-t-t-ak j-j-j-jest! Zro-zro-zro-zu-zu-zumiałem!!! W-w-wa-a-a-asza Kró-kró-królewska Mo-mo-mo-ość!!! - zagrechotał szczękami pan Bonifacy. Tym razem - jak sobie postanowił - nie wyrywał się, by losu nie prowokować. Za to starał się wymigać od jakiejkolwiek funkcji. - Jednak od doli swej nie uciekniesz pomyślał z rozpaczą. - Jeśli masz być bohaterem, to nim zostaniesz, choćby ci się nie chciało. - Czego się tak trzęsiesz i wojsko mi całe straszysz - gromił go Król. -
Opanuj się! Ruszaj do taborów i z czeladzi, ciurów i z taborowej zbrojnej hołoty wystawisz mi dwa pułki pieszej husarii. Tam, za te wzgórza je poprowadzisz, lecz tak nimi manewruj, by nieprzyjaciel widział tylko szczyty kopii i proporce. Kara Mehmed musi uwierzyć, że to rychtują się do szarży prawdziwe chorągwie husarskie. I wtedy na cię pierwszego z całą swą potęgą ruszy! - Na-na-na-na mnie je-je-jednego!? Całą swoją potęga!? Sam im przecie nie dam ra-ra-rady. Chryste Panie!!!... Królu Miłościwy... Jakże to… Wołał płaczliwie i dygocząc tak, że gdy przytknął otwarty bukłak do gęby, mało sobie zębów nie powybijał okutą miedzią szyjką. Tym razem przeraził się nie na żarty, gdy pomyślał, że to na niego pierwszego ruszy ta upojona wczorajszym zwycięstwem hurma turecka... Ale jak tu Królowi odmówić, rozkazu nie wykonać, z pola walki w obliczu nieprzyjaciela ustąpić? Toż to hańba wiekuista albo śmierć od topora kata na pieńku. Tym bardziej, że wszyscy wokoło patrzą i wiedzą dokładnie, kto on zacz. Przecie po wielokroć się chwalił, jak to sam jeden Favoritę dobywał, jeńców tysiącami do niewoli brał; jak pod Pypką i Schweinefeld gromił i pod Wiedniem o mało co Mustafę własną ręką pojmał... - Boisz się jednak hultaju!? Czekajże, wykona to ktoś inny... - rzekł Król widząc brak ochoty bojowej u swego golibrody. - Trzęsiesz się jak osika. Szczękami tak kłapiesz aż zaraz zęby pogubisz. - Ależ t-t-t-to nie ze stra-stra-stra-achu, t-t-t-to z wojennej ochoty, Na-najjaśnieszy Pa-pa-panie! Już ruszam Wa-wa-wasza Wy-wy-wy-sokość. Spra-a-wię się! - Tam, na dalekim lewym skrzydle, za chorągwiami Czarnieckiego się ustawisz - powiedział Król. - I manewruj tak, aby ściągnąć spahię na siebie. Losy całej bitwy w twoich są rękach... Wykonać! - Tak je-je-jest, ściągnąć spahię na sie-sie-siebie!? - Potwierdził rozkaz przerażony pan Koryciński i zaraz pomyślał: - Matko jedyna, losy całej bitwy w moich rękach. - Dłużej jak pacierz z taborową hołotą nie strzymam – dodał już głośno. - I więcej nie trzeba. Gadajże mi w tej chwili, chcesz walczyć, czy nie chcesz!? - niecierpliwił się poirytowany Król. - Bo zaraz kogoś innego wyznaczę! - Ja-jakże nie chcę!? Chcę! I to jeszcze ja-jak! Sam chciałem się o jakąś fu-funkcję upo-po-pomnieć, bo niczego tak nie pragnę, jak po-po-próbować tu-turczyny i czegoś chwalebnego do-do-dokazać - rzekł dumnie, sam nie wiedząc dlaczego. - Choćby i le-legnąć na polu od pohaństwa przyszło. Bo nie pierwszyzna mi to! Ru-ruszam w te pe-pe-pędy!!! Zawracając ku taborom swoją twardo-gębą kobyłę, mruczał sam na siebie, że znowu dał się wrobić w jakąś diablo niebezpieczną imprezę: - Jeśli i z tej bryndzy wyjdę cało, to jutro z samego rana najpierw Króla pięknie ogolę, a potem tym samym ostrzem swój wredny jęzor sobie utnę
i niewyparzoną gębę rozerżnę od ucha do ucha. Abym więcej nie kłapał paszczęką i sam na siebie wyroki śmierci wydawał. I nareszcie będę miał spokój z całą tą przeklętą wojenną chwałą. Panie Boże łaskawy, miej mnie w swojej opiece i ty święty Bonifacy patronie mój jedyny... - - Rozdział 30
Pan Koryciński niespodzianie ruszył w tył na swojej narowistej kobyle zawróciwszy ją tak gwałtownie, że o mało nie pociągnął za sobą do odwrotu najbliższą chorągiew górnego znaku. Galopował ku gromadom taborytów, którzy się przed każdą bitwą niedaleko za tyłami wojsk zbierali. Była to w większości obozowa i taborowa zbrojna czeladź, zawsze gotowa, aby po bitwie rzucić się na pobojowisko i zdobycz garnąć. Nie raz też wspomagali orężnie regularne chorągwie. Rannych bronili i opatrywali, lub posiekane i stratowane ciała poległych panów swoich z pola podnosili. Teraz też mieli wielką chętkę na plądrowanie pobojowiska i zdobytych Parkanów. Przerażony początkowo pan Bonifacy, ochłonął nieco i zrozumiał, iż ma to być jeno pozór. Poza tym wojska są przecież blisko i spahisi, a tym bardziej silahdarzy mogą wcale do niego nie dotrzeć, bo je wcześniej husaria na swoje "drzewa" nadzieje. On zaś, ze swoją „pieszą husarią” ma tylko Turków do ataku sprowokować. Uspokoiwszy nieco rozdygotane ochotą wojenną szczęki, pociągnął potężnie z pękatego bukłaka, jaki przezornie w trokach trzymał. Chciał się w tym nagłym strapieniu pocieszyć i fantazję kawalerską odzyskać. Choć z drugiej strony – rezolutnie rozważał - jeśli mu w czas husarie nie pomogą, to jak się od Turków sam jeden opędzi?! Przecie wszystkich sam nie pozabija. Więc znów pociągnął z bukłaka, aż opróżnił go niemal do połowy. Cała nadzieja w Kara Mechmedzie, że się nie nabierze na królewski fortel. Jednak rozkaz jest rozkazem i mus go wykonać, a potem się zobaczy. Może nie będzie tak źle. Kiedy dotarł między gromady pachołków, czeladzi i luźnej taborowej hołoty, na tyle już animusz odzyskał, że jak huknął pierwsze komendy, to jego kobyła, położywszy uszy po sobie, spotulniała niczym jagnię. - Rycerze!!! – zawołał do taborowej zbieraniny. - Komu Bóg! Komu wiara! I komu miłe nieprzebrane skarby w Parkańskiej fortecy - ryczał stając w strzemionach - którą z rozkazania królewskiego, jak cesarską Favoritę zdobywać będę, do mnie!!! - Pan Koryciński uniósł swą mocarną, dłoń, aby go lepiej widziano i wołał coraz donośniej: - Kopie husarskie i pancerne z zapasu
taborowego zabierać! Formować się w trzy grupy po dwie setki i stawać szeregami. Kto cnotliwy, kto ochotny, kto zuchwały, kto zdobyczy wielkiej pragnie – do mnie w imię Boże! Co w Parkanach znajdziecie, to wszystko wasze!! Na pohybel wrogom najświętszej Panienki i Jezusa Chrystusa Nazareńskiego! Jutro was na Eszterghom poprowadzę! Miotający się miedzy taborowymi wozami pan Koryciński głosem potężnym zwoływał ochotników. Jego twardo-gęba kobyła, chodziła potulnie tam gdzie chciał, jednym palcem za wodze trzymana. Ponieważ był powszechnie znany również wśród taborytów, sławą jedynie Królowi i panom hetmanom ustępujący, toteż wnet zbiegano się zewsząd i ucha nadstawiać zaczęto. Wiedziano, że jest on zdobywcą mnogich fortec, pogromcą samego Kara Mustafy; owym rycerzem który pierwszy w tej wyprawie krew swą serdeczną przelał, za co na czole krzyżem braci Wołodyjowskich, jak świętym stygmatem naznaczony został. Zdobyta ostatnio cesarska Favorita i wzięcie w niewolę tysiąca janczarów, sławę tę ugruntowała po wsze czasy. Usłyszawszy więc wezwanie tak sławnego wojennika, kopnęło się doń tyle ochotnika, że wnet powstało niemal tysięczne zbiegowisko zbrojnej służby taborowej. Po krótkim zamieszaniu, gdy “nowo zaciężni” rozbiegli się do wozów i lasu, by się odpowiednio „dozbroić”, znów się wokół rozgorączkowanego golibrody zebrał tłum ochotników, ale już gęsto najeżony owymi strasznymi „drzewami” jak bór świerkowy. Kto z ochotników kopii husarskiej albo piki pancernej z zapasu nie dostał, ten sam ją sobie błyskawicznie sposobił, wycinając w pobliskim lesie dłuższy chojak. Z gałęzi i kory naprędce oczyszczał, jak trzeba - sztukował wiążąc taśmami albo byle jakimi postronkami, do dwunastołokciowej długości husarskiego “drzewa”. Szmatki kolorowe na szpikulcu wieszał i do szeregu łączył. Na gromkie jak wystrzały armatnie rozkazy swego Komendanta gromadne rzesze karnie pomaszerowały pomiędzy lesiste wzgórza. Tam pośpiesznie mianowani dziesiętnicy-kaprale i tymczasowi setnicy sprawiali taborowy motłoch nie w dwa – jak życzył sobie Król, ale w trzy sforne, po trzysta ludzi liczące pułki. A jeszcze mu ochotników przybywało. - Potęga!!! - wykrzyknął radośnie pan Koryciński, miotający się między szeregami. Ledwie godzina minęła, a on z wielką dumą ogarnął kaprawym wzrokiem swą pstrokato wymoderowaną zbieraninę. Entuzjazm wodza udzielił się wszystkim tak, że nawet ostatni taborowy ciura, niczym dragon królewski mores okrutny poczuł. Niejeden, choć garbaty, grzbiet jak struna prostował! Głuchy - słuch odzyskiwał i wnet na komendę reagował! Chromy kuleć przestawał i po równo z innymi dziarsko maszerował, jak gemajna z królewskiej infanteryi po długich musztrach. Zwykle każdy polski taboryta miał jakąś szablinę, toporek, berdysz, nóż czy
pistolec albo choćby jatagan zdobyczny, bo się dobrze na Turkach pod Wiedniem obłowili. Tacy jednocześnie służbę i zbrojną ochronę wozów stanowili, przez co regularnego wojska - jak u Niemców, czy Austriaków - do strzeżenia taboru nie kierowano. Była to więc siła niemała i waleczna. Byle był dobry wódz nad nimi i wielka zdobycz do wzięcia na wrogach. Płonący wojenną ochotą pan Koryciński, opróżniwszy znacznie z gorzałki pękaty bukłak, wpadł w taki bojowy zapał, jak w chwili bohaterskich zmagań pod Pypką. Uświadomił sobie też, że oto znów jest Komendantem samodzielnej, niemal z niczego wykombinowanej dywizji Jego Królewskiej Mości. - Haaa! - wołał. - Toż to rzeczywiście cała dywizja „pieszej husarii”. Takiej jeszcze świat nie widział! Kaprala Śmiecha krotochwilarza przybocznym uczynię, bo szelma pocieszna i wierna. - Podniecał się pan Komendant. - Żwirski namiestnikiem pierwszego pułku zostanie albo nawet moim zastępcą. Nie chciał hultaj pod Pypką do zwycięzcy przystąpić, to teraz wojska prawie nie mając, do mnie przystąpić musi. A wtedy twardą rękę dowódcy poczuje. I mores, jakiego już od dawna nie czuł! Pan Bonifacy inaczej teraz na świat spoglądał i już go tak okropnie nie przerażała perspektywa udziału w wielkiej bitwie. - Żydka Grhoma zrobię namiestnikiem drugiego pułku, bo choć Żydek-nicpotem, to jest jednak dzielna szelma semicka. Musi jakiś waleczny szlachcic polski z jego matką amory uprawiał. Możem ja sam przyczynił do jego narodzenia, bo się bywało w komitywie i z Żydóweczkami... Trzeba się wywiedzieć bliżej, skąd zacz jest. Z nosa jakoś mocno do mnie podobny, choć ma swój kluk znacznie cieńszy i nie tak urodziwy jak mój. - Wszystkich ocalałych Żydków kapralami uczynię, bo w ogniu bywali, tak samo jak i resztę dragonów ze zdartej roty Żwirskiego. Wachmistrzowi Czortkowi trzeci pułk powierzę, ale bez stopnia oficerskiego, aby mi się huncwot za bardzo nie mądrzył! Konie na Turkach zdobędę, barwę szyć każę i Parkany z marszu na imię własne wezmę. Pan Komendant Koryciński zapalał się coraz bardziej w bojowej ochocie. - Artylerię polową stworzę i na Konstantynopol pójdę. Siekańcami w bramy seraju Sułtanowi zapukam. Niech szołdry poznają, z kim mają do czynienia. Lecz nie było zbyt wiele czasu na snucie jeszcze piękniejszych planów, które cisnęły się ambitnemu panu Bonifacemu do głowy. Trzeba było stojącą w trzech gromadach obozową gawiedź jakoś wymusztrować, by potrafiła maszerować równo szeregami i długaśne tyki z powiewającymi na wietrze szmato-proporcami trzymać pionowo. Inaczej Turek zaraz pozna, że udawani... - Moreees!!! - ryknął znów pan Komendant, aż jego szkapina ponownie uszy stuliła. - Za mną szeregami maszerowaaać! A równooo!!! Kopie prosto trzymaaać! Raz - dwa! Raz - dwa! Setnicy, pilnować szeregów! Kaprale, równać! Widząc, że równe maszerowanie to dla hołoty zbyt trudna sztuka, gdyż jeden
“ksobną” nogą ruszał, inny “odsiebną”. Tyczki swoje tak niezdarnie trzymali, że mało, a zaraz sami sobie łby porozbijają i ślepia wyłupią. - Nic, tylko bębny zapasowe od piechoty pożyczyć trzeba z doboszami pomyślał pan Komendant i posłał trzech rezolutów, by jakieś zapasowe bębny od infanterii pożyczyli. Wszak prędzej by gardło zdarł do szczętu, niżby maszerować zbieraninę nauczył. - Staaaać! Siadaaaać!! Czekaaaać!!! – zawołał, ocierając pot z czoła. – Milczeć i słuchać! Nic jednak swoim „husarzom” nie powiedział, bo w tym momencie zjawili się przed nim konno obaj Kiemlicze... Prędzej by się nagłej śmierci spodziewał, albo dobrego słowa od koniuszego Matczyńskiego. Musiał dłuższą chwilę mrugać ślepiami, zezując to na jednego, to na drugiego, aż chwilami widział ich czterech. - Azali w głowie mi się mąci? - spytał sam siebie. - Czym może znowu przez rozum cięty!? Nic, tylkom na nowo pijany, choć przecie jeden bukłaczek gorzałki dla szlachcica to tyle, co dla mojej kobyły kwarta wody. - Huncwoty jedne!!! – wrzasnął nagle. - A jakim to cudem tu jesteście, kiedy z Gułłą w konwoju do Krakowa poszliście. - Jegomość pan Gułła sam zdobycze swoje i nasze za część łupu do Krakowa pofatygował się odwieźć, by nas nie trudzić - wyjaśnił Damian. - Wracać do wojska nam doradził szczerze. - Żeby my więcej jeszcze na wojnie u boku stryja zdobyli - uzupełnił Kosma. - Baczcie, abyście jego tak szukali w kraju, jak wiatru w polu... - skarcił ich nieroztropność stryj Bonifacy. - E tam, przecie na piśmie my umowy zawarli i krzyżami podpisali... - A one pisma kontraktowe macie? - Nie bo, pan Gułła zabrał ze sobą, a nam przełożył, że na wojnie się mogą zatracić. - No to jesteście tak samo goli, jak i ja! A to grunt, bo służyć musicie na nowo, żeby udział w bitungu mieć. Stawać do szeregu, bo wnet na mnie cała potęga turecka pójdzie!? - Gdzie!? Jak!? Którędy!? Ucieczko grzesznych, uchodzić nam czym prędzej trza!? - wołali braciszkowie jeden przez drugiego. - Stryju w nogi!!! Ratujmy się, bramo niebieska!!! Przecie samotrzeć nie zdzierżym... Krynico... - Jaki stryju!? - obruszył się pan Bonifacy. - A to nie widzicie takie syny, żem Komendantem na powrót został. Do mnie się znów mówi: - "Panie Komendancie”! Funkcji wojskowych nie rozpoznajecie!? Do szeregu huncwoty, pod swoją komendę was biorę, a jak za łupem w part chodzić będziecie, to gardła dacie. Jak zbóje na gałęziach skończycie, co was hańbą wiekuistą okryje! Przy mnie teraz wszelka jurysdykcja nad wami! I mores mi! Psubraty! Mores!!!
- A gdzie nam stawać, stryju? - spytał głupio Kosma. - Panie Komendancie... - poprawił go Damian. - Przebacz stryju, tfu! ucieczko grzesznych, waszmość panie Komendancie. Bo my już ogłupieli. Bo raz stryj jest stryj, a drugi raz nie jest. - Milczeć! Tuż za moimi plecami stawać, a odstąpicie mnie na krok, to w tym samym momencie do piekła pójdziecie! - zagroził braciszkom coraz bardziej pewny siebie pan Bonifacy. - Ordynansami moimi jesteście i ochroną w boju! Bronić mnie musicie do krwi ostatniej, choćby wam się nie chciało! I znaki moje regimentarskie nosić będziecie. Na polecenie Komendanta zdolniejsi pachołkowie sporządziliz końskiego włosia kity trójbuńczuka na wysokiej żerdzi. Z opiętej na wiklinowych pałąkach skóry źrebięcej tarczę herbową, na której wymalowali czernidłem z tłuszczu i sadzy znak rodowy wszystkich Korycińskich z Oszmiany. Braciszkowie Kiemlicze z dumą podnieśli owe znaki wodzowskie ponad stryjem i od tej chwili nie odstępowali go ani na krok. * Tymczasem stawały przeciw sobie na pozycjach wyjściowych dwie militarne potęgi. Zbrojne rzesze chrześcijańskich wyznawców Boga w Trójcy Świętej Jedynego na przeciw muzułmańskim wyznawcom Allacha i jego proroka Mahometa, aby się wzajem mordować... Obaj wodzowie - chrześcijański Król Polski Jan III Sobieski, sławny Lew Lechistanu i młody, zuchwały serdar wielkiej armii polowej Porty - Kara Mehmed, jednako byli pewni zwycięstwa. Nieba zesłały obu stronom piękną, jesienną pogodę, by już nic tym ludziom nie przeszkadzało we wzajemnym zabijaniu. Król Jan III Sobieski, podczas marszu zlustrował niemal wszystkie oddziały sprzymierzonych i z wielkim zadowoleniem stwierdził, że nie było już śladu po przedwczorajszej klęsce. Wręcz przeciwnie - wojska były dobrze okryte, to znaczy liczne tak, że niemal bez osobowych braków. Pobitewne straty w znacznej mierze uzupełniono przybywającymi z kraju pocztami. Z uśmiechem obserwował olbrzymiego białego orła, który, już kiedyś, w niezwykle ważnym momencie, wzbił się ponad wojskami i kołował w błękitach, jakby drogę marszu armii wskazując. Żołnierze wszystkich oddziałów pokazywali sobie królewskiego ptaka, wróżąc z jego obecności wszelką dla siebie pomyślność. A Król Jan znów z wdzięcznością pomyślał o swoim starym przyjacielu i uczestniku niemal wszystkich kampanii - ponurym Natanie, o którym mówił, że jest połową jego głowy. Gdy już dostrzegano pod bliskimi Parkanami mnogie oddziały Porty,
dojechał do Króla Radosław Gniewosz, meldując o zakończonych przygotowaniach do pozorowanego okrążenia i udawanego ataku na polskie tabory. Jako dodatkowego wybiegu, aby sprowokować Otomanów do szarży. Wszystkie oddziały zostały uprzedzone, że hałasy na tyłach, czynione będą dla pozoru i aby się ich nie lękano. Tak samo dymów i ogni, które się w tamtej stronie ukażą. Także o tym, że kilku specjalnie dobranych jeźdźców i konie spłoszone, jak to w przypadku bezładnej ucieczki, dobiegnie do sił głównych, aby i Turcy sami widzieli zalążek popłochu w chrześcijańskich szeregach i tym śpieszniej uderzali. W tymże też celu zawrócą na tyły dwa lekkie oddziały konnicy i grupa piechoty - niby na pomoc taborom. Ale potem skrycie wrócą do linii. Gniewosz potwierdził brak tatarskich czy węgierskich posiłków dla Turków, chociaż wszystkie one są za Hronem w odległości jednego, a nawet pół dnia marszu. Tatarzy, kiedy się zorientowali, że znów jakie krwiożercze wiedźmy na nich polują i na drzewach wieszają, trzymają się blisko obronnego kosza i czekają biernie na bitewne rozstrzygnięcie. Kuruce księcia Tokoliego radzi są porzucić tak Turków, jak i Austriaków, by swoje suwerenne państwo utworzyć pod polskim protektoratem z królewiczem Jakubem, jako królem. Ci na pewno do bitwy po tureckiej stronie nie przystąpią. Zobowiązane zaś do udziału w wojnie po stronie chrześcijańskiej wojska litewskie może by chciały połączyć się z koronnymi, ale panowie hetmani nie kwapili się, by pod Parkany pośpieszyć. Idąc od Leopoldowa przez Nitrę podchodzą już pod Lewice i gdyby poszli komunikiem, zdążyliby przed bitwą wzmocnić armię sprzymierzonych. Lecz z całą pewnością tego nie uczynią. W tych wszystkich meldunkach czuć było wywiadowcze kalkulacje Natana Tyńca, ale i nowatorstwo młodego Gniewosza, który właśnie po przechwyceniu kurierów tureckich idących do Nowych Zamków i Favority obmyślił i zrealizował przygotowanie do pozorowania ataku załóg fortecznych na polskie tabory. Zaraz po Gniewoszu zjawił się na krótki moment przy królewskim strzemieniu Piętka-Redar, deklarując znów swoje usługi, podając swoją sulicę, aby Król mu ją do walki przekazał. Prosił o zlecenie mu ochrony w bitwie królewicza Jakuba. - Nie chcesz iść do ataku i Turków bić, jak pod Wiedniem? - Tam misje obrony napadniętych spełniałem, tutaj biją się tylko same wojska, więc mnie nic do tego. Będę wiernie czuwał nad synem Waszej Królewskiej Mości. - A co czujesz, Piętko-Redarze w swoim sercu? Jak się ten dzień zakończy? - Młody Mehmed nie powinien w ogóle tej bitwy zaczynać. I lepiej mu było się nie rodzić. - Zgoda Piętko, chroń mojego syna. Po bitwie, zgłoś się po przywilej lokacyjny dla Redarów na kresowej królewszczyźnie. I niech ci się szczęści we
wszystkim, a także ludowi twojemu! - Dziękuję Waszej Królewskiej Mości. Niech siła naszego Przedwiecznego Stwórcy i Opiekuna Ludu Słowiańskiego nieustannie czuwa nad Tobą i Twoim pierworodnym! * Podczas marszu spotykał się z Królem podniecony przedbitewną emocją hetman wielki Stanisław Jabłonowski, wspaniale prezentujący się w swojej husarskiej, srebrzystej zbroi. On sprawiał polskie wojska, które - według generalnego ordre de batalie, ustawiono na obu skrzydłach frontu. Tym razem Król Sobieski widział ze wzgórza całą frontową linię wojsk. Ale i tak dowodzić całością mógł tylko za pomocą szybkich gońców i oficerów łącznikowych. Za to kontrolowanie przebiegu walk było znacznie ułatwione. Dumny hetman Jabłonowski, wielokrotnie doświadczony i pouczony wojennym geniuszem królewskim, nie droczył się o dowodzenie prawym, najbardziej honorowym skrzydłem wszystkich wojsk. Racje wojenne przedkładał ponad inne splendory i zaszczyty. Bez szemrania przyjął dowodzenie lewym skrzydłem całości sił sprzymierzonych wiedząc, że dostaje zadanie najtrudniejsze w tej bitwie; że życiem własnym znów, jak dwa dni temu, ryzykować będzie. Wystawił na pierwszą linię swoją wspaniałą, nie gorzej, niż królewska okrytą chorągiew husarską. Tuż obok stanęła chorągiew husarską chorego hetmana polnego Mikołaja Sieniawskiego, który nie mógł osobiście wziąć udziału w bitwie. Dopilnował za to, że nikt z jego oddziałów, bez rzeczywistej potrzeby, głowy w taborze nie chował. Król widząc takie zaangażowanie obu panów hetmanów, przydał na lewe skrzydło swoją nadworną chorągiew husarii – najwspanialszą w całym polskim wojsku. Podobnie jak husaria, stanęły na obu skrzydłach, rozdzielone po połowie, wszystkie ciężkie chorągwie pancerne, także dobrze skompletowane i siłę stanowiące ogromną. Podstępna mobilizacja szlachty, zniechęconej czwartkową porażką i zmęczonej długotrwałą kampanią sprawiła, że husarie i pancerni prezentowali się imponująco. Już nigdzie w pierwszym szeregu chorągwi towarzysza husarii albo pancernego nie zastępował pocztowy czy pachołek-czeladnik, a jego pan gdzieś w taborze wylegiwał się na wozie. Na samym krańcu lewego skrzydła frontu dowodził królewski oponent z piątkowej narady - pan Stanisław Czarniecki, pułkownik husarski, pisarz koronny. Bratanek sławnego kasztelana Stefana Czarnieckiego. To na niego w pierwszym rzędzie uderzy wielkimi siłami zuchwały Kara Mehmed. W czwartek pan Czarniecki, gardłował przeciw Królowi i do walki się nie kwapił, a dziś
z wielką ochotą przyjął dowodzenie na tym straceńczym odcinku frontu. To za jego hufcami właśnie, ale jeszcze bardziej w lewo, pozorując zachodzenie Turkom od ich prawego boku, miał manewrować swoją dywizją “pieszej husarii” pan Komendant Koryciński. Jeśli tylko zdąży ją z niczego stworzyć i odpowiednio wymoderować tudzież wymusztrować. * Prawe skrzydło całego frontu wojsk chrześcijańskich, usytułowane najbliżej Dunaju, zostało obsadzone również polskimi oddziałami - towarzyskimi, lekkimi, dragonią, piechotami i ciężką artylerią generała Marcina Kątskiego. Tu komendę generalną sprawiał zasłużony wódz - marszałek nadworny, generał Hieronim Augustyn Lubomirski. Odcinek jego był najmniej narażony na ataki tureckie w pierwszej fazie bitwy, ale mógł zadecydować o jej dalszym przebiegu. Centrum frontu sprzymierzonych stanowiły wojska austriackie i kontyngenty niemieckie, pod dowództwem księcia Karola. Główną siłą tej części frontu był potężny korpus cesarskiej rajtarii, ciężkich kirasjerów i piechoty. Książe Karol po lewej ręce miał grupę ciężkiej jazdy i dragonii cesarskiej generała Jana Henryka Dunewalda, a po prawej wojska generała Ludwika von Badena. Odwodem frontu, dowodził sławny obrońca obrony Wiednia - generał Rudiger Starhemberg. Młody książę Emanuel wiedząc, że są to dowódcy bardziej doświadczeni od niego, oddał im pod rozkazy cały swój kontyngent wojskowy. Sam chciał przebywać wraz z królewiczem Jakubem jak najbliżej Króla Sobieskiego, by uczyć się dowodzenia ogromnymi masami wojsk. Wszystkim się interesował, wypytywał, wojska przeglądał, notatki pospieszne czynił, z małym oddziałkiem osłony przebiegał wzdłuż frontu, a nawet podjeżdżał pod szeregi tureckie, gdzie go ogniem janczarek witano. Podobnie jak bliźniaków Wołodyjowskich, którzy znów, pokazywali Królowi stan rozległego pola pomiędzy wojskami. I harcu też by chętnie popróbowali, ale Turcy nie dawali się z szyków wywabić, chociaż widać było, że rwą się do walki. Tym razem nie próbowali żadnych „strachów na Lachów", ani innych czarodziejskich sztuczek, jak czynił Kara Mustafa pod Wiedniem w rodzaju tańczących „nieśmiertelnych” derwiszów, czy też paradowania z monstrualnych rozmiarów bronią. Młody serdar wierzył tylko w bezpośrednią walkę i zdecydowany atak... Wszystką artylerię polową wojsk chrześcijańskich rozdzielono na pułki piechot, aby cała linia frontu miała wsparcie artyleryjskie. Podczas marszu ukryto je za plecami zwartych oddziałów kawalerii i piechot.
Nie pozostawiano też żadnych większych luk między oddziałami, aby gwałtownie szarżujące oddziały spahisów nie przedostały się na tyły. Cała husaria z prawego skrzydła, na czas marszu przestała być husarią, maszerując bez skrzydeł i podniesionych kopii. Pozdejmowano z głów szyszaki, by nawet przez perspektywę nie było można rozpoznać formacji. Dopiero przed szarżą generalną wystarczą dwa-trzy pacierze, aby z pomocą czeladników skrzydła przypiąć, szyszaki ponakładać, nosale na twarze opuścić i być gotowym do akcji. Tu właśnie, między innymi maszerowała najbardziej skrwawiona pod Wiedniem, chorągiew królewicza Aleksandra pod rotmistrzem Zygmuntem Zbierzchowskim. Ciężka artyleria chrześcijańska, zasłonięta konnymi hufcami, podkradała się pojedynczymi działami ku przeprawie mostowej na Dunaju. Dowodzący nią generał Marcin Kątski wcześniej już zaproponował Królowi swój oryginalny plan wykorzystania dalekonośnych armat i teraz go konsekwentnie realizował, stosownie do rozwoju bitwy. Za lewym polskim skrzydłem hetmana Jabłonowskiego czaił się w bliskiej łączności z odwodem generała Starhemberga, potężny regiment piechoty pułkownika Henryka Gintera. Pozostawał on w wyłącznej dyspozycji Króla i nikt inny nie mógł nim rozporządzać. Gdy w bitwie pod Wiedniem szedł do walki jako jeden z pierwszych, to teraz miał być użyty dopiero w ostateczności. Obładowany do granic możliwości bronią palną, z kilkoma dwukółkami najlepszych strzelców z ładowaczami, skradał się niewidoczny za plecami innych oddziałów. W razie potrzeby mógł wesprzeć każde zagrożone przełamaniem miejsce. Król miał jeszcze dodatkowe plany względem niego, bo chciał po raz pierwszy w historii użyć husarii i piechoty współdziałających w jednoczesnej akcji bojowej. Oceniał siły chrześcijańskie na trzydzieści pięć tysięcy, bez polskiej straży taborowej, której nikt jako wojsko nie traktował i do regularnej bitwy nigdy nie kierował. Natomiast samej konnicy tureckiej mogło być do czterdziestu tysięcy i około trzech do pięciu tysięcy piechoty janczarskiej. Do tego jeszcze silny garnizon Parkanów z jej artylerią, dobrze wstrzelona w okolicę. Potęga ogromna i śmiertelnie groźna dla każdej armii. Przez królewską perspektywę widać było makabryczny wianek z poodcinanych głów polskich z czwartkowej, sromotnie przegranej bitwy spotkaniowej. W tym tysięcznym szeregu ofiar wojny nastąpiło pełne zrównanie prostych dragonów ze szlachetnymi panami z górnych znaków, bo ich głowy jednako tkwiły na żerdziach. Wiele ciał poległych rozwłóczyły po lasach i polach zdziczałe psy, wilki i lisy, bo nie wszystkie zdołano pochować czy zabezpieczyć na wozach. Dopiero idące za wojskiem specjalne grupy pachołków polskich zbierały pohańbione ciała z zamiarem chrześcijańskiego pochówku.
Wielkie trudności były potem, aby do tułowia głowę odpowiednią przypasowywać i bywało, że niektórzy rycerze z żołnierzami "głowami się pozamieniali” i tak na wieczny odpoczynek złożeni do grobów zostali. Wśród polskich, jasnowłosych i niebieskookich twarzy było także kilkanaście pejsatych czarnowłosych i czarnookich głów semickich, ofiarnych żołnierzy narodu żydowskiego. Nie za swoją wiarę się bijących, ale z wierności dla kraju, który ich przygarnął i dał rzeszom tułaczy dobre warunki do życia. Po latach, przychodzące na świat coraz liczniejsze pokolenia semitów mogły Polskę nazywać swoim „Paradise Judeorum”. Nawet podejmować próby zjednoczenia się z polskimi Słowianami, aby kiedyś utworzyć wielką “Judeo-Polonię”. Od korzenia wybudować Nowe Jeruzalem, jako stolicę ojczyzny dwu wielkich religii. Nawet gdyby trzeba było głazy ze zburzonej świątyni w Jerozolimie wykradać i na furkach do Polski przewozić... Zbudowali faraonowie wielkie piramidy rękoma swojego ludu, tak i Nowe Jeruzalem może powstać w kraju, który Nową Ziemią Obiecaną nazywano. Bo się na tej szczęśliwej ziemi Słowiańskiej zebrało trzy czwarte wszystkich Żydów świata. Odcięte głowy pomordowanych nieszczęśników już trzeci dzień tkwiły w upale na wysokich kołkach, a padlinożerne ptaki wydziobywały im oczy, wargi, policzki i języki. Nikt ich z tego żerowiska nie odpędzał, aby giaurzy mieli dokładnie to, po co tu przyszli... - Trzeba tuż przed atakiem pokazać rycerstwu ów straszny wianek... pomyślał Król z ogromnym żalem, widząc w jak okrutny sposób potraktowano jego ludzi. - Za każdą polską głowę niech zapłacą zbrodniarze dziesięcioma swoimi! Tak mi dopomóż Bóg - wyszeptał pobożnie. Dziwił się ogromnie, że jedyna i tak niezmiernie ważna przeprawa mostowa przez Dunaj, nie była wcale chroniona i jakby zapraszała do jej zdobywania. Przed tureckimi liniami nie było żadnej armaty polowej, ani rowu, palisady czy płotu. Braciszkowie Wołodyjowscy, przekładający pole jak ogary, ani razu nie podrywali konika do skoku przez jakąś przeszkodę. - Czyżby młody serdar liczył wyłącznie na tych parę armat z Parkanów i na samą tylko jazdę!? To po prostu niemożliwe! - pomyślał. - Zasadzka, podstęp czy głupota!? * Na widok polskich oddziałów wychodzących zza wzgórz w tureckich szeregach rozległa się wrzawa zapału wojennego. Wzniosła się ponad głowy broń, szeregi podnieconych gazich falowały by runąć naprzód, dopaść giaurów i bić...
- Bić! Bić!! Bić!!! Ałłaaa!!! Ałłaaa! Iiiiillll!!! Groźne rozkazy serdara Mehmeda nie dopuściły do żadnego popisowego harcu, ani do próbnych szarż mniejszych oddziałów. Król Sobieski także trzymał w ryzach wszystkie swoje wojska. - To nie może być tylko zwykłe zwycięstwo, to musi być zwycięstwo miażdżące i totalna klęska Turków - postanawiał w duchu. Czwartkowa porażka musi pójść w zapomnienie, zaćmiona strasznym dla Turków sądnym dniem, jaki dziś nastąpi... - - -
Rozdział 31
Kara Mehmed był bardzo zawiedziony, kiedy zobaczył, że armia chrześcijańska nie zachodzi go od Dunaju, lecz bardziej z głębi pola. A przecież cały plan bitwy oparł na założeniu, że przeciwnik podejdzie najłatwiejszą drogą, od strony rzeki i stanie swoim wojskiem równolegle do jego szyków. Wtedy po zdecydowanym uderzeniu i przełamaniu lewego skrzydła chrześcijan – zepchnie ich ku brzegom Dunaju, aby nie mogli - jak w czwartek - ujść spod tureckiego miecza. Tymczasem cały front giaurów kierował się w prawy bok jego wojsk. Na dodatek tam właśnie ukazała się husaria, imponująca gęstym lasem wzniesionych pionowo, śmiercionośnych “drzew” z łopoczącymi na wietrze proporcami.
Szkic orientacyjny drugiej Bitwy pod Parkanami w dniu 9 października 1683 AD Kiedy wychynęli zza wzgórza, serdarowi aż dreszcz po plecach przeleciał. Nie ze strachu bynajmniej, lecz z wielkiej bojowej ochoty, by zniszczyć i w pień wyciąć wstrętnych pogazich. Zemsty krwawej za Wiedeń dokonać i łup wziąć znamienity. To dopiero będzie chwała wobec Allacha i zasługa wobec Sułtana-Padyszacha. Nie zrażał się więc wcale, że po husarii zza wzgórz wychodziły wciąż nowe oddziały, sięgając swym prawym skrzydłem niemal aż do brzegów Dunaju. Im więcej ich tu przyjdzie, tym więcej dzielni gazi wyślą do piekła... Natychmiast pogalopował na swoje prawe skrzydło i jednym skinieniem szabli wezwał do gotowości dziesięć najprzedniejszych ort spahisów. Ci właśnie mieli bitwę rozpocząć potężnym uderzeniem w skrzydlatą jazdę giaurów - groźną faktycznie tylko w pędzie. Stojąc nieruchomo, lub krocząc stępa jak sądził Kara Mehmed – wcale nie jest groźna. Zwłaszcza zajechana z boku, co
udowodnił dwa dni temu. Choć zapalczywy i zuchwały aż ponad miarę, wiedział dobrze, że zwycięstwo to nie tylko walka dzielnego żołnierza, ale także podstęp i zaskoczenie, manewr, wykorzystanie odkrytych słabości przeciwnika. Dlatego jeszcze wczoraj z rana wysłał kilku kurierów, aby cała jazda z Nowych Zamków i trzy czwarte garnizonu Favority, uderzyły w ustalonym momencie na chrześcijańskie tabory. Niech stojący pod Parkanami pogazi zadrżą jednocześnie o swoje życie i pełne łupów tabory. Młody seraskier swą największą życiową szansę wojenną przygotował tak dobrze, jak żaden z wodzów Porty. Najważniejsze jednak było, że do bitwy nie stanie przeklęty, giaur - do czwartku nigdy przez Portę nie pokonany - Lew Lechistanu Jan III Sobieski! Polski hetman wielki - Stanisław Jabłonowski, jak i cesarski dowódca książę Jarol Lotaryński, nie mieli takiej charyzmy, jaką miał tamten pies chrześcijański, którego głowę Kara Mustafa wysyła teraz do Stambułu. Żeby ją Sułtan po opluciu i gorszym jeszcze splugawieniu, świniom rzucił na pożarcie... Gotowy do rozprawy Kara Mehmed, na jabłkowitym ogierze galopował nieustannie przed swoimi hufcami, które nie mogły się już doczekać bitwy. Jednak maszerujące oddziały giaurów były jeszcze zbyt daleko i pagórkowaty teren uniemożliwiłby sprawną szarżę. Za to obszerna i równa dolina pod Parkanami była wręcz idealna do stoczenia bitwy, Byleby giaurzy weszli na nią i odpowiednio się tam ustawili. Dlatego też serdar pokazał im od razu wszystkie swoje wojska, jakby zapraszając, aby stanęli na wolnym polu dokładnie przeciw Porcie. Oko w oko, pierś w pierś... W centrum zgrupowania wojsk Półksiężyca dowodził doświadczony wódz, bejlerbej Sylistrii - Mustafa Pasza. Lewe skrzydło otrzymał bejlerbej Karamanu Mehmed Pasza, mający z polskimi giaurami stare porachunki. Sam serdar Kara Mehmed stanął na prawym, najsilniejszym i najbardziej ważnym skrzydle swoich wojsk, dokładnie na wprost zgrupowania polskiej husarii. Miał do pomocy bejlerbeja Siwaszu - Chalil Paszę, okrutnego zabijakę, który chciałby żywcem pożreć wszystkich chrześcijan. Każdy z paszów był trój-tulny, czyli trój-buńczuczny i wspomagani dwoma lub trzema jedno lub dwu-tulnymi paszami mniejszymi, jako zastępcami. Najbardziej z nich znany zwał się Ben Ali-Pasza, fenomenalny szermierz, którego serdar Mehmed, jako khiaję zatrzymał przy sobie, by pieczę nad pułkiem hadżich sprawował i tylko na wyraźny jego rozkaz do bitwy z nimi ruszył. Wielu rycerzy proroka Mahometa uczciło dzień śmiertelnej rozprawy dodatkowymi modłami. Najbardziej oddani przepasali skronie zielonymi blerd-wstęgami - świętą barwą islamu. Dawali oni tym samym znak dowódcom, że gardzą śmiercią i pragną aby ich posyłać na najtrudniejsze odcinki. W doborowych ortach czelengowych hadżich wszyscy oznaczeni byli blerd-kolorem. Niecierpliwsi spahisi i silahdarzy aż ustać w miejscu nie mogli. Ale serdar jakby wciąż jeszcze na
coś czekał. Może na Tatarów, może na kuruców, dla których od strony Hronu specjalnie ochraniał wąwóz z drogą dojazdową. Może czekał na zbliżający się pośpiesznym marszem kontyngent janczarów bejlerbeja Aleppo - Dekli Bekir Paszy i tysiąc niezwyciężonej jazdy egipskiej. Młody Serdar wiedział doskonale, że długo swoich rycerzy nie utrzyma w tej narastającej ochocie bojowej. Wcześniej, czy później najzuchwalsi wyrwą się z szeregów, choćby tylko na harc, do którego nie dopuszczał, ścieśniając wojska w zwartą, potężną pięść do jednego, zdecydowanego i miażdżącego uderzenia. Z tego powodu okrutnie drażniły go dwa ognistogłowe karzełki giaurów, jeżdżący na smoliście, zwinnym jak gazela koniku. Bezczelnie paradowały rysią wzdłuż tureckich szyków, pokazując różne sztuczki cyrkowej woltyżerki. Prowokowali, kusili i drwili nawet; co chwila nadstawiali się do uderzenia. Ten czy tamten z gazich dawał ognia, ale i tego zaniechano, uznając ich za niegroźnych błaznów. Serdar Mehmed nie miał okazji widzieć w akcji braci Wołodyjowskich, bo byłby się na pewno zorientował, że to nie kto inny, jeno ów sławny “Szejtan” Lwa Lechistanu. Ten sam, który siedmioczelengowego Idmaha, pokonał w dwu zaledwie dojazdach na oczach wojsk mahometańskich i pojmał w hańbiącą niewolę. Nadto dokonał, jakby na pokaz, wielu harcowniczych zwycięstw nad rycerzami Porty, a żaden im się nie odjął. Wielu z Turków, którzy pod Wiedniem byli i jego wyczyny widzieli, szeptali sobie cicho: - “Szejtan! Szejtan!”, lecz żaden nie pokwapił się ku niemu na harc. Braciszkowie Wołodyjowscy zaś, uprzykrzywszy sobie jałowe przebieganie pola, nagle - sarnimi, jakby czającymi się skokami - podjechali na wprost miejsca, gdzie stał z perspektywą serdar Mehmed, lustrując ustawienie wojsk chrześcijańskich. I nagle, jednym jakby kocim zrywem, skoczyli wprost w szereg ciężkich silahdarów przepasanych blerd-wstegami. Nim ktokolwiek z Turków, zaskoczonych tak bezczelną zuchwałością zareagował, dwu gwardyjskich spahisów z wrzaskiem rozkrzyżowało ręce i poleciało z siodeł. Po tej piorunująco szybkiej akcji obaj bracia przeskoczyli na siodło jednego z potężnych blerd-agów i - jak bezbronne dziecko - wyrwali go wraz z koniem ze środka tysięcznych szeregów i pognali wprost do orszaku Króla Sobieskiego. Zwalisty, czelengowy blerd-aga nie bronił się, ani nie próbował wstrzymywać swego konia. Jeszcze go piętami popędzał, aby szybciej biegł. Nikt z hadżich nie zdołał zareagować, a tym bardziej zaobserwować, dlaczego blerd-aga jest tak posłuszny dwu filigranowym karzełkom. Nikt też nawet nie spróbował porywających agę “błaznów” ciąć szablą, czy zatrzymać... Tuż przed Królem “zsadzili” z siodła potężnego silahdara, który zresztą jako "język" i tak był już na nic.
Z przebitym w dwu miejscach gardłem gadać nie mógł. Trzeba było go opatrzyć i do lazaretu w taborach odesłać, co też szybko uczyniono. Blady strach padł na oddziały gazich, gdy zdali sobie sprawę, że ci dwaj giaurzy o mało, a porwaliby samego serdara Mehmeda. Być może faktycznie tego właśnie chcieli dokonać, a tylko się pomylili, porywając innego. To byłaby straszna klęska już na samym początku bitwy... Król obserwując cały ten śmiertelnie ryzykowny wyczyn braci Wołodyjowskich, zmarszczył się, ale w duchu był niezmiernie zadowolony, że zuchwały Mehmed dostał od nich prztyczka w nos. Pomruk uznania dla rudowłosych szerszeni przetoczył się przez cały front wojsk chrześcijańskich. - Znów hultaje w part chodzicie!? - krzyknął na nich Król udając gniew. Zamiast przy Jakubie służbę pełnić!? - Na harc my poszli jako wolna szlachta, ale żaden Turek nie wychodził odrzekł rozżalony Michał. - Dlatego my sami wzięli sobie jednego - dodał Jerzy. - Czekajcie, policzę się jeszcze z wami. Maszerować teraz do swojego dowódcy i ochraniać mi go w bitwie! Razem z Piętką-Redarem! Gardłami za niego odpowiadacie! Zrozumiano!? Któryś z chłopców chciał coś odpowiedzieć, ale Król nie pozwolił nic im mówić. - Milczeć i mores!!! - krzyknął na obu. - Odmaszerować! - Służymy naszemu Królowi! – zawołali prężąc się służbiście i pogalopowali prosto na tyły, do grupy Jakuba Sobieskiego. Ale Król w rozmowie z hetmanem Jabłonowskim i panem Czarnieckim nie ukrywał dumy z wyczynu tych piekielnych Szerszeni. Zwłaszcza, że aż między husarskimi szeregami zaszumiało pochwałami pod ich adresem. Jednak, że rycerze uszykowani byli w pełnej gotowości do bitwy, więc nikt z szeregu nie ustąpił, aby ręce ich uścisnąć, ani głośno do nich nie zawołał. Nikt też na zuchwały harc nie wyskoczył, by się walecznością popisać... * Kara Mehmed w czasie brawurowej akcji braci Wołodyjowskich ledwo tylko zauważył jakiś niewielki ruch w swoich szeregach, gdyż zainteresowały go zachodzące na skraj lewego skrzydła wojsk chrześcijańskich trzy nowe, potężne grupy husarskie. Za wyniosłym garbem terenu widać było na razie tylko ich charakterystyczne kopie - z kolorowymi proporcami, ale wyraźnie przyjmowały front przeciw jego prawemu skrzydłu. I dokładnie tak, jak tego chciał. Przyłożywszy do oka swą doskonałą
perspektywę serdar widział wyraźnie, jak na wzgórzu przed tymi skrzydlatymi hufcami szalał na spienionym koniu jakiś potężny rycerz, w dziwacznym nakryciu głowy, przypominającym rajtarski kapelusz. W prawicy dzierżył wielką buławę niczym zbójecką pałę i wymachiwał nią, kierując chorągwiami husarii za wzgórzem. Za grubym wodzem uwijało się dwu umyślnych, bliźniaczo podobnych do siebie rycerzy z tym, że jeden nosił trójbuńczuk na wysokiej żerdzi, a drugi wielką tarczę herbową. Przedstawiała ona jakieś koszmarne monstrum z turzymi rogami, lwimi kłami, orłowymi szponami, kozłowymi racicami i ogonem jak u diabła... Kara Mehmed zastanawiał się, czy to aby nie chorągwie petyhorców Litwy!? Ciągnęli przez Słowację już od początku września, lecz jakoś dojść do reszty wojsk nie mogli. Jakby wcale nie chcieli walczyć u boku Króla Sobieskiego. O ich niechętnym stosunku do polskiego Króla, jak i o zbójeckim postępowaniu na Słowacji serdar wiedział od szpiegów i pojmanych jeńców. Lecz jeśli nie Litwa, to co za wojska być to mogą? Jakiż to wódz przywiódł Sobieskiemu aż tak wielką siłę!? Ani przez moment nie przyszło mu do głowy, że mogą to być ledwo sforne gromady czeladzi taborowej. Zaś szalony jeździec w rajtarskim kapeluszu i pod trójbuńczukiem - to królewski golibroda. Tyle z pułkownikiem husarskim mający wspólnego, co czwórczelengowy turban seraskiera z kołtunem derwisza. Cokolwiek by to jednak nie było, wojska Półksiężyca muszą ich w pierwszych zdecydowanym atakiem zepchnąć ku Dunajowi. I to tak energicznie, aby w panikę wpadli i pociągnęli za sobą resztę giaurowych wojsk. Tak samo, jak w czwartek! Chcąc dokładnie wiedzieć ile tej nowej husarii jest, pchnął gońca - szybkobiegacza, aby to sprawdził. Ten skoczył jak błyskawica na najściglejszym koniu, który w biegu aż brzuchem o ziemię szorował. Przy każdym końskim skoku połyskiwał lśniący jak słońce, kurierski kask ze skrzydełkami, co w Porcie oznaczało funkcje wezyrskiego posłańca. Przez to nietykalny był, a dowódcy wojskowi i urzędnicy pomoc mu byli zobowiązani. Lotny szybkobiegacz, wyskoczywszy na wzgórze i ujrzawszy miast husarii zbieraninę taborową pana Korycińskiego, aż parsknął głośnym śmiechem. Nawet nie licząc już bosonogich gromad zawrócił konia i pognał niczym kobuz pikujący ku zrywającej się do lotu kuropatwie. Rechocząc głośno, mknął szybciej od wiatru. Nagle poczuł, że w jego bok wbija się bolesna drzazga. Wyleciał z siodła, jak z procy i padł martwy, nie świadom zaszczytu, jaki go spotkał. Oto sam Król Jan III Sobieski - sławny Lew Lechistanu, niewidoczny na tle husarskich szyków, wyskoczywszy przed szeregi na bojowym ogierze - “Dzirycie”, arcymistrzowskim strzałem z łuku ustrzelił pędzącego kuriera. Nie chciał dopuścić, aby turecki serdar poznał przedwcześnie, że “husaria” za wzgórzem, to pozór, a innego sposobu nie było. W duchu podziękował
koniuszemu Matczyńskiemu, który wyposażył go do bitwy również w sahajdak z refleksyjnym łukiem i strzałami o srebrzystych grotach. Sam wcześniej łuk napiął i sprawdził „granie” cięciwy. Gdy mu, jak dzwoniec zaśpiewała przy uchu wiedział, że bliżej, niż na sto kroków, nikt z wrogów zbliżyć się doń nie może... Nie brał do rąk łuku od popisu na Wielkim Ostrowie Żytnim, w którym głównym bohaterem był przestraszony golibroda. Ale ani oko, ani ręka nie zapomniały tego, co już czynić potrafiły. I nawet nie pomyślał, że gdy chybi - skompromituje się przed całym wojskiem. Ale nikt inny nie był już w stanie zapobiec ujawnieniu ważnego podstępu wojennego. W mgnieniu oka więc wycelował i wypuścił srebrzystego posłańca śmierci. Nawet nie usłyszał jęku cięciwy, gdy dostrzegł, jak strzała bije w bok jeźdźca, zwalając go z konia. Kara Mehmed także widział w perspektywie, że wracający galopem jego posłaniec wylatuje z siodła trafiony kulą lub strzałą. Przesunąwszy okular nieco w lewo zobaczył ogromnego męża z łukiem w ręku, w pozłocistej husarskiej zbroi. Lśniła w blaskach południowego słońca, jak buchające płomieniem ognisko. Przepotężny ów mocarz, który samym ogromem zwycięża, łamie przeszkody i stopą miażdży nieprzyjaciół, tylko chwilę stał samotnie przed szeregami, patrząc za lotem wypuszczonej z łuku strzały. Zaraz dołączył do niego umyślny ze skrzydłem sokoła na długiej włóczni, oznaczającą wodza naczelnego całej chrześcijańskiej armii. W chwilę potem doskoczył drugi umyślny z wielką tarczą herbową, na której widniał znak królewski - “Janina” - herb rodu Sobieskich. Tuż obok wzniosła się dumnie, ogromna chorągiew z orłem polskim i litewską pogonią... Jan III przestał się kryć wśród podobnie odzianych rycerzy husarii. Niech turecki serdar wie, że to nie Jana Sobieskiego głowę we czwartek dostał, ale że teraz sam swoją nadstawił pod miecz niezwyciężonego Lwa Lechistanu... Przybył na lewe skrzydło, dowodzone przez hetmana Jabłonowskiego, nie po to, aby go w dowodzeniu wyręczać, lecz obecnością swą dodatkowo prowokować Kara Mehmeda do ataku na tym właśnie kierunku. - To on... Przeklęty giaur Sobieski... - wyszeptał pobielałymi wargami seraskier Mehmed i aż mu skóra na plecach ścierpła. – Wściekły Pies Lechistanu nie zginął w poprzedniej bitwie i to nie jego głowa wieziona jest do Stambułu... Po raz pierwszy w życiu młody serdar oglądał potężną postać polskiego Króla i mimo walecznego serca i świadomości potęgi, jaką dowodzi, łydki w strzemionach mu zadrżały. Miał w okularze swej perspektywy polskiego arcy-giaura, na wyciągnięcie ręki. Wraz ze śmiertelną nienawiścią wielkim obrzydzeniem napawała go gładko wygolona twarz Jana III Sobieskiego. Tak samo jak reszty jego rycerskiego otoczenia. Wiadomym bowiem, każdemu gorliwemu muzułmaninowi było, że długa broda to symbol wierności naukom Mahometa i nakazom Allacha; oznaka
rycerskości, męskości i odwagi. Wygolone twarze giaurów były dla gazich wstrętne. W tej też chwili, niemal całe otomańskie wojsko mogło ujrzeć dumnego i potężnego Lwa Lechistanu, który wysunięty przed szeregi skrzydlatego rycerstwa, ręką własną pierwszy zabijał wiernych synów Porty. Kara Mehmed oderwał perspektywę od oka i dał znak, aby zabrzmiał wielki bęben dżihadu na kęsim dla giaurów. Natychmiast eksplodował na wszystkie strony świata dudniący łomot ogromnego kotła, wydobywający się jak złowrogi jęk z wnętrza ziemi i oznajmiał światu śmierć niewiernym. Wzywał każdego z gazich, aby śpieszył z orężem na świętą wojnę - dżihad. Potężne dudnienie narastało z każdą chwilą, jakby sam Allach zstąpił z niebios i krocząc niewidzialny, wiódł nieustraszone szyki mahometan na pohybel wrogom prawd Koranu. Tak oto rozpoczęła się rozprawa, w której śmierć czarnymi skrzydłami łopocząc nad polem bitwy, przysłoni na wieczność światło życia tysiącom pogazich – wrogów Islamu.... Serdar Mehmed wzniósł rękę z pozłocistą szablą, aby wyznaczone do pierwszego uderzenia orty dobyły broni i... wysłał drugiego gońca. Zaraz potem trzeciego, lecz tego inną, choć dalszą trasą. Drugi szybkobiegacz pędził po śladzie pierwszego, aby przy okazji zajrzeć z bliska w oczy Królowi Sobieskiemu i upewnić się, że to na pewno on. Ale trzeci galopował znacznie dalej i ten na pewno przyniesie dokładne relacje o tajemniczym, pewnie litewskim wojsku i brzuchatym rycerzu w rajtarskim kapeluszu. Od ich wieści zależy, czy pierwsze uderzenie tysięcy gotujących się od woli walki gazich, pójdzie na brzuchatego rycerza, by jego hufce roznieść na proch, a niedobitki krwawym łukiem zwycięskiej walki, zepchnąć do Dunaju. Czy też pierwszy cios Porty spadnie na „drążników” niedobitego psa Lechistanu - Jana III Sobieskiego. Drugi goniec Mehmeda ujrzawszy, co to za „husaria” kryje się za wzgórzami, zarechotał w głos i jak strzała pomknął ku swoim. Jednak tego także dopędził srebrzysty posłaniec śmierci, wysłany przez giaura Sobieskiego. Jednak nie był tak skuteczny jak pierwszy. Zraniony kurier pędził dalej, mógł dobiec do Mehmeda i meldunek o podstępie złożyć. Nagle ukazał się błękitny dymek między szeregami i potem dopiero huknął suchy, krótki strzał. Nim głos jego przebrzmiał, już goniec ręce szeroko rozłożył i padł martwy na ziemię. To sokolooki kapral Świst dokończył długolufym muszkietem pracę zaczętą przez Króla. Zaraz po strzale - chwyciwszy podawany przez ładowacza drugi muszkiet - był znów gotów, by tę mistrzowską sztukę powtórzyć. Ale już nie było trzeba... Kara Mehmed wciąż nie miał potrzebnej wiedzy, co do ilości husarii za wzgórzami. Ale dopóki w miejscu stoi, jest niemal bezbronna i gazi pierwszym atakiem rozniosą ją na strzępy. W tym momencie
doleciały go mocno stłumione odległością, odgłosy walki na dalekich tyłach giaurów. To niewątpliwie silne zagony tureckie przybyłe z Nowych Zamków i Favority zaatakowały tabory giaurów... Serdar dostrzegł także, że głowy niewiernych odwracają się do tyłu, jakby pytając, co się w ich taborach dzieje. Uczynił to także zaniepokojony Król i wysłał natychmiast dwie lekkie chorągwie, aby galopem pognały ku taborom. - Allach jest wielki! Allach tak chce! - Pobożnie szepnął Kara Mehmed. A więc w imię proroka Mahometa, naprzód! - I nie interesował się już wcale trzecim kurierem, który wracał z meldunkiem o udawanej “husarii” golibrody Korycińskiego. Wywieszono natychmiast ponad wodzem prawdziwą - nie udawaną jak pod Wiedniem - chorągiew proroka, z podpisem samego Sułtana Mehmeda IV i z cytatem Koranu. Odpowiedzialnym za nią uczynił bohatera spod Wiednia Osmana Agę. Tego samego, który już raz ją przed giaurami szczęśliwie ocalił. Teraz przezornie dostał do ochrony kilkunastu najdzielniejszych czelengowych pejków i solaków. A każdy w walce za trzech innych znaczył. Rozdygotany przedbitewną emocją Mehmed przeleciał galopem, przed szykami wojsk swego prawego skrzydła. Zgarnął skinieniem szabli pięć potężnych, po tysiąc spahisów liczących pułków i skierował jednocześnie wprost na husarie Czarnieckiego, a także tajemnicze hufce kryjące się za wzgórzami. Ocenił, że będzie to siła wystarczająca, by już pierwszym uderzeniem zmiażdżyć skrajną część prawego skrzydła frontu pogazich, a niedobitki zepchnąć w kierunku Dunaju. Zaraz potem pośle następne pięć grup czelengowych hadżich, by potęgę tego uderzenia jeszcze wzmocnić. I jeszcze bardziej zepchnąć pogazich ku rzece, co będzie początkiem ich paniki. Jak przepotężny wicher runęła rzeka tureckiej konnicy, z dudnieniem tysięcy kopyt i przerażającym bojowym wyciem: - „I-iiiii-l-lllll”! od którego dreszcz przeszedł po całej linii chrześcijańskiego frontu. Zaciśnięte na kopiach i pikach dłonie zadrżały z emocji, a serca pod pancerzami zabiły mocniej. Ten i tamten skrócił wodze rumaka, uczynił znak krzyża i krótka modlitwą do Boga się zwrócił... Druga bitwa pod Parkanami rozgorzała żywym ogniem. - - -
Rozdział 32
Pan Koryciński, rozdygotany bojową ochotą nie mniej od tureckiego serdara i nie mniej spieniony na gębie niż jego narowista kobyła, miotał się na wzgórzu, skąd sprawiał schowane w dolince trzy gromady taborytów, udających „husarię”. Co chwilę naglili go królewscy kurierzy, by pośpieszał i skuteczniej prowokował Turków do ataku. Chociaż wszystkiego na świecie życzyłby sobie, tylko nie szarży Turków na siebie, to jednak starał się ile sił, by rozkaz królewski wykonać. Zaganiał gromady taborowego pospólstwa jak pies pasterski stado baranów, osobiście dojeżdżał i płazował szablą nie nadążających za szeregiem chłopków. A ryczał przy tym tak, jak żaden smok nie ryczy. - Szybciej hultaje! Szybciej!! Bo inni Parkany mi zdobędą i złamanego szeląga nie zostawią! Szybciej, komu życie miłe!!! Szybciej hołoto, bo pasy drzeć każę!!! Któryś z mniej sprawnych taborytów, po ciosie płazem przez plecy, padł jak gromem rażony. Dźwigana przez niego prawdziwa kopia husarska, złamała się tuż nad gałką, gdzie ją dłonią husarz w szarży ujmował. W ręku leżącego pachołka pozostała tylko dolna część kopii, jak zbójecka pała. Pan Koryciński natychmiast
kazał ją sobie podać. I od tej chwili, puściwszy szablę na temblak, dowodził swoją “husarią” drewnianą pałą. Onąż zbójecką pałę, jakby hetmańską buławę widział przez perspektywę turecki seraskier. I ani pomyślał, że wszystko to pozór. Za szalejącym panem Korycińskim i jego spienioną kobyłą uganiali się Kiemlicze, ze znakami regimentarskiej godności królewskiego golibrody. Jednak gamoniowaty Kosma przekręcił do góry nogami tarczę herbową z „Dziobogonem” i przez to nawet sam święty Bonifacy - patron rodu Korycińskich - nie odgadłby, co ten znak rodowy przedstawia. Stojące w szykach polskie rycerstwo pytało, cóż to za monstrum stanowi herb tak sławnego męża. Mimo przedbitewnej emocji żartowano, że to zapewne koryto i karmna świnia przy nim. - Ale przy jakim!? Pustym czy pełnym? - dogadywał inny. - Że świnia to zgoda, ale dlaczego z rybim chwostem i papuzim hakiem zamiast ryja!? - Takiego herbu świat jeszcze nie widział! To raczej Belzebub z czarownicą na brzozowej miotle... – dodał inny. - No i ogon, nie wiadomo, czyj. Może to imć Korycińskiego mizerny chwościk. - Szkoda, że nie zakręcony, jak u wieprzka. To byłoby bardziej zrozumiałe. Po każdej takiej wypowiedzi rycerstwo wybuchało głośnym śmiechem, całkiem przednią zabawę sobie urządzając, tak z osoby jak i bojowych wysiłków pana Korycińskiego. - Do dziś nikt nie wie, jakie są te jego rodowe Koryta - dogadywał następny rycerz. - Czy świńskie czy krowie, dziurawe czy całe, drewniane czy żelazne? Wielkie, małe, czy średnie... - A może to po prostu nie koryta, a żłoby... Tak dyskutowała przed bitwą polska szlachta, czuła na swoje znaki herbowe, jako najwyższą dumę i honor pokoleń. Każdy, kto by sam sobie herb nadał, lub cudzy przywłaszczył, albo w posiadanie nielegalnie wszedł, spotykał się z powszechnym ostracyzmem wszystkich herbowych. Zwłaszcza posesjonatów. Pana Bonifacego posądzano właśnie, że jego szlachectwo jest na „psiej skórze” pisane... Ale że w bliskim kręgu królewskim się znajdował, toteż krzywdy mu nie czyniono, ale za to był stałym obiektem drwin, plotek i uciesznych opowieści. Sam golibroda, nawet gdyby to słyszał, nic by sobie z tego nie robił. Ważna dla niego była jedynie osoba Króla. W tej jednak długotrwałej i ciężkiej kampanii, zbliżył się do wielu rycerzy i na ich opinii także mu bardzo zależało. W tym gronie był pan koniuszy Matczyński, choć mu wiecznie dogryzał, porucznik Żwirski, tajemniczy Piętka-Redar, królewicz Jakub, obaj bracia Wołodyjowscy, rotmistrzowie - Ruszczyc, Paszko, Szponarski i jeszcze kilkunastu innych, których szanował i przyjaźnią obdarzył. Za to swymi przyszywanymi bratankami, choć to rzetelna i rodowa szlachta, pomiatał jak psami, mimo że go
iście psią wiernością darzyli. - A co nasz pan Komendant dzierży w garści? Zbójecką pałę, czy tłuk do ubijania kapusty? – Przygadywali rycerze, łagodząc przedbitewne napięcie. - Nie śmiejcie się waszmościowie, boć to regimentarz nad stadem baranów, które do strzyży wiedzie... I znów za przyczyną pana Bonifacego, mimo rozpalającej się krwawej bitwy, coraz większa wesołość udzielała się polskiemu rycerstwu. Przez zwarte szeregi przetaczał się głośny śmiech. Niemal tak samo jak przed Wiedniem. Heroiczne poczynania pana Korycińskiego widział także Król, hetman Jabłonowski i pułkownik Czarniecki. Wszyscy trzej uśmiechali się pod wąsami, bo zaiste postać pana Bonifacego miotającego się na wzgórzu z olbrzymią pałą zamiast buławy, była nader komiczna. I nawet w chwili gdy zaraz mieli ruszyć w bój śmiertelny, rzadko kto z rycerstwa mógł powstrzymać śmiech. A pan Komendant-golibroda, natchniony przedbitewnym uniesieniem, już się był przemienił w pułkownika... Ba! - regimentarza... Ba! – Hetmana Stepowego... Kiedy jednak, po wprowadzeniu swoich hufców w dolinkę, wyskoczył na wzgórze i ujrzał niezliczone orty tureckie w bojowej gotowości - aż go z trwogi w dołku ścisnęło. Na dodatek dostrzegł brodatego serdara wysforowanego przed szeregami i patrzącego przez perspektywę właśnie na niego. W kaprawych oczach panu Bonifacemu pociemniało i łydki tak zwiotczały, że stopy już-już wysuwały się ze strzemion. Na dobitkę zauważył tureckiego szybkobiegacza na koniu, który mknął właśnie ku szczytowi wzgórza zakrywającego przed mahometańskimi oczyma jego „husarię”. Goniec wyskoczył na grzbiet wzniesienia niedaleko zdrętwiałego pana Korycińskiego. Zauważywszy obszarpane gromady bosonogiego chłopstwa z długimi tykami udającymi husarskie "drzewa" i zerknąwszy na ich brzuchatego „hetmana” z drewnianą pałą miast buławy, roześmiał się w głos. Rechocząc szyderczo pognał z powrotem, by zameldować Mehmedowi o perfidnym podstępie giaurów. Dzielny pan Bonifacy, choć zawsze miał na wszystko sto forteli, tam razem nic nie mógł zdziałać. Oto zaraz runą na niego tysięczne hordy i żadna siła już nie uratuje ani jego samego, ani Kiemliczów, ani jego udawanej „husarii”. Lecz stał się nagle cud, bo rechoczącego w głos gońca dopędziła czyjaś celna strzała i zwaliła z konia. Pan Koryciński natychmiast odzyskał równowagę ducha. Do jego mężnych piersi napłynęła tak wielka ochota wojenna, że bodaj sam by ze swym bosonogim chłopstwem ruszył na stalowych rycerzy Porty. Jednak perfidny serdar Mehmed chyba specjalnie uwziął się na pana Bonifacego, bo znów wysłał ku niemu dwóch gońców jednocześnie. I przez perspektywę nieustannie się w niego wpatrywał, jakby nikogo innego na placu boju
nie było. Na dodatek, daleko za polskimi taborami rozległy się bojowe hałasy, a od przodu huragarda turecka ruszała do szarży... Ponieważ nadworny golibroda nie we wszystkie arkana wojennych podstępów generalissimusa Jana Sobieskiego był wtajemniczony, poczuł nowy przypływ panicznego strachu. - Azali już znowu po mnie!? – wyszeptał zbielałymi wargi. – Tyły już mam w ogniu, a z przodu cała ta hurma szykuje się na mnie jednego. Jezu Chryste na niebie, ratuj że mnie!? Przez chwile wodzami i łydkami mocował się z nieposłusznym kobylskiem, aby je zmusić do ucieczki, lecz konisko wcale go słuchać nie chciało. Strwożony sytuacją pan Komendant wiedział, że z prawej ma szeroki Dunaj, a z lewej za Hronem ćmę Tatarską albo inną wrażą swołocz z piekła rodem. - Święci anieli ratujcie mnie! – szeptał półprzytomny. - Przecie ani pacierza im wszystkim nie zdzierżę... Król doskonale wiedział, że jeżeli rycerstwo otomanów ruszy na gromady Korycińskiego choćby tylko jedną ortą, w mgnieniu oka wytną w pień całą jego zbieraninę. Chodziło jednak głównie o to, aby tam rozpoczęli atak. Póki więc Kara Mehmed nie wie dokładnie, co to za wojsko, na pewno traktuje je poważnie. Aby jednak dywizja taborowej hołoty, łącznie z ich wodzem, nie czmychnęła przedwcześnie z pola, trzeba ich wesprzeć chorągwiami Ruszczyca, Paszki i Szponarskiego. Stały one niedaleko na wypadek nagłej potrzeby. Nadto Król chciał także zająć konkretną, lecz w miarę bezpieczną funkcją porucznika Żwirskiego i jego ludzi. Wspomniał iż pan Stanisław prosząc o bojowe zadanie, zgadzał się iść po komendę każdego królewskiego oficera. Dlatego rozkazał: - Żwirski, razem z Grhomem pójdziecie ze swoimi ludźmi pod komendę Szponarskiego. Młody jest, ale już tak doświadczony, że nawet pułk jazdy wodzić może. Wspomożecie go, bo ma chorągiew mocno zdartą. - Tak jest! - odpowiedzieli obaj porucznicy. - Szponarski i Paszko, do mnie! - zawołał teraz Król. Usłyszawszy wezwanie królewskie, obaj porucznicy skoczyli, jakby nie tylko konie, ale i oni sami byli ostrogami dźgnięci. - Na rozkaz! - Szponarski, przyjmiesz tych tu oficerów wraz z ich ludźmi pod swoją komendę! - Jakże to, Wasza Królewska Mość!? - zdziwił się niezmiernie młody porucznik. - Toż to ja z chorągwią winienem iść pod komendę pana porucznika Żwirskiego... - Nie ma on swojej chorągwi - odpowiedział Król. - Chcesz że ich, czy nie chcesz, bo pod Ruszczyca komendę pójdą.
- Bardzo chcę, Najjaśniejszy Panie! Zaszczyt to dla mnie niezmierny zawołał Szponarski rumieniąc się z ochoty. - Niechby pułkownik Jakub-królewicz nas wszystkich w pułk połączył i pod komendę wziął - odezwał się Remek Paszko - i komendantem nam wszystkim był. - Zgoda! Bierzesz ich wszystkich Jakubie. Ale bez chorągwi Ruszczyca, która będzie mi gdzie indziej potrzebna. Tatarów od strony Hronu się obawiam, a Ruszczyc na nich najlepszy. Czekać pułkiem w pełnej gotowości. Wykonać! - Tak jest! - odkrzyknął młodziutki pułkownik Jakub. - Wołodyjowscy, Piętka, Żwirski, Grhom do mnie! Łączyć do chorągwi Paszki i Szponarskiego. - Czekaj na rozkazy, ale na razie sam nie działaj! - zawołał do syna Król. - Tak jest! - odpowiedział energicznie pewny siebie Jakub, bo już nie pierwszyzna mu była pułkiem dowodzić. I tym sposobem z najdzielniejszych, choć zdartych w walkach chorągwi, powstał nowy wielki oddział, zdolny do samodzielnych działań. Jego żołnierze długo nie czekali na okazję. Po kilku pacierzach, w nadzwyczaj trwożnym dla pana Korycińskiego momencie Król Jan III, wyczuwając stan ducha tchórzliwego golibrody, zawołał do syna: - Jakubie, ruszaj całą siłą do Korycińskiego, aby się ani o piędź nie cofnął. Choćby siłą, a przytrzymaj go z jego zbieraniną, bo jak się cofnie, to mi cały plan bitwy zepsuje. Wesprze was w razie potrzeby Ruszczyc od strony Hronu. - Rozkaz! - krzyknął pułkownik Jakub i zawinąwszy pułkiem jazdy, pognał na tyły „dywizji” pana Korycińskiego. Schodząc w dolinę za „huragardy” udawanej husarii, czekali na rozwój wypadków, żeby ledwo sforne masy taborytów w ryzach utrzymać, gdyby chcieli pierzchać na sam widok rozpędzonych Turków. Ani się domyślali, jak bardzo dodali ducha panu Komendantowi. Ten zaś, nie przestając się miotać na podłużnym garbie wzniesienia, przekonany że chorągwie przysłani są pod jego komendę, skinął im łaskawie swą pałą-buławą „hetmańską”. Porucznik Żwirski był gotów na wszystko. Nawet na to, że w tej bitwie legnie. Choć przecie tego nie pragnął. Przezorny wachmistrz - Benon Czortek, dbając o swojego dowódcę bardziej niż o siebie samego, obwiązał mu płóciennymi taśmami poturbowany korpus z ledwo co zabliźnionymi ranami na piersiach. Aby ich znów, jak w poprzedniej bitwie, na szwank nie narażać. Dodał do tego półpancerzyk z ryngrafem i karwasze. Żwirski nie protestował, bo wiedział, że tak trzeba, jeśli nie chce od przypadkowego postrzału, czy ciosu dzirytem zginąć które to poprzednio zupełnie lekceważył. * Kiedy z piekielnym wrzaskiem, ruszyła do pierwszej, zdecydowanej szarży
niemal połowa wojsk pierwszej linii prawego tureckiego skrzydła, przerażona kobyła pana Korycińskiego stanęła dęba, a Komendant o mało nie wypuścił z rąk insygnium swej „hetmańskiej” władzy. Puściwszy na temblak bukłaczek, chwycił się kurczowo końskiej grzywy, myśląc, że to już jego ostatnia chwila. Jego nerwowa szkapa ryzykownie balansowała na tylnych nogach, nie mogąc się zdecydować, czy opaść na grzbiet, czy na przednie nogi. Dla pana Komendanta trwało to całą wieczność. - Azali już znowu po mnie… - szepnął po raz drugi tego dnia. Zezowate oczy zamknął i nie kierując wcale koniem, modlił się tylko: - Panie Boże jedyny, Jezusie Chrystusie i Ty Święta Panienko, ratujcie, bo nie zdzierżę tej nawale. Przy tej okazji, swoim zwyczajem pobożne intencje deklarował, których sprytnie potem nie przestrzegał. - Suszył od wszelkich napitków co drugi dzień będę! - obiecywał pobożnie aż po kres żywota! Biczował się co niedzielę i krzyżem we włosienicy leżał co piątek o chlebie i wodzie… Czystość wiekuistą i kawalerski stan do końca dni moich ślubuję. Bez twej pomocy boskiej nie zdzierżę tej tureckiej huragardzie piekielnej, choćbym się zastawił... Lecz pan Koryciński nie musiał się zastawiać, bo kiedy usłyszawszy potężne łomoty walki, huki, dudnienia, wrzaski i końskie kwiki, zrobił wąziutkie szparutki miedzy powiekami, ujrzał kotłowaninę przed szeregami husarii pana pisarza Czarnieckiego. Bo to na niego, jako bliższego, runęła turecka nawała, czyli na szeregi prawdziwej husarii. Do jego bosonogiej hałastry nie dotarł jeszcze nawet jeden spahis. * Serdar Mehmed, nie widząc przed husarią Czarnieckiego żadnych przeszkód, sądził, że spahia całym rozpędem wpadnie na nieruchomą, a przez to niemal bezbronną husarię, zmiesza ją i odrzuci daleko w tył. Zaraz potem następne oddziały ciężkiej konnicy Porty będą ją spychać dalej, aż do Dunaju. Kolejne zaś orty – już z drugiego rzutu prawego skrzydła - runą na te nowe hufce za wzgórzami, którymi dowodzi gruby jeździec w kapeluszu. Zmieszają je wespół z pierwszymi i także jako paniczny tłum pognają ku Dunajowi. Jednak mimo, że za pancerną spahią uderzyły w szeregi skrzydlatych giaurów czelengowe hadżi-orty, nie ruszyli husarii z miejsca ani o piędź. Mimo potężnej siły i furii uderzenia, mimo że o mało rąk husarzom, zaciśniętych na pochylonych kopiach szablami nie podrąbywali - musieli odstąpić. Mimo pogardy śmierci, poświęcenia, zawziętego parcia naprzód i wzywania Allacha, zuchwały plan dzielnego serdara się nie powiódł. Ci, którzy dotarli do husarii na długość
szabel, padali pokotem zabijani przez przeciwnika, którego tam się wcale nie spodziewali. Inni zaś odbili się od husarii, jak zawzięte psy od jeży. Zapalczywy serdar nie mógł przewidzieć, że przed stojącą murem husarią, wyrosną nagle jak spod ziemi potrójne rzędy kozłów hiszpańskich. Nie wiadomo jak i skąd zjawią się załadowane wcześniej polowe działa, które natychmiast rzygną ognistymi siekańcami prosto w twarze rozpędzonych spahisów. Ani tego, że po mierzonej salwie z ręcznych garłaczy - wysypie się z pomiędzy koni husarii mrowie rozwrzeszczanych piechurów. Turecki wódz mógłby przez swą przybliżającą perspektywę dostrzec wcześniej, że pomiędzy szeregami husarii czają się w przyklęku uzbrojeni strzelcy i łucznicy, tudzież setki różnorodnie uzbrojonych zabijaków. Dostrzegłby także i samego pułkownika Gintera na koniu, udającego skrzydlatego husarza, stojącego w pierwszym szeregu chorągwi. Stamtąd bowiem, niewidoczny dla wrogów, dowodził swoją infanterią. Po stronie chrześcijańskiej były także inne „klasyczne” regimenty piechoty polskiej, niemieckiej i austriackiej, które zwykle szły do boju w najeżonych pikami czworobokach, jakby ruchome fortece ziejące ogniem i siekące berdyszami, szablami, kłujące pikami. Jednak w chaotycznej rejteradzie stawały się spanikowanym i bezbronnym stadem, ratującym własne życie. Ginterowcy zaś odwrotnie: - najlepiej działali w bezładnej chmarze, nisko przy ziemi, po dwóch-trzech, czasem w dziesiątkę, rzadko większą grupą. Nikt by nawet nie pomyślał, że ta dzika zbieranina zostanie użyta w ścisłym współdziałaniu z najbardziej elitarną husarią. Ale teraz właśnie ta dzicz nader skutecznie zaskakiwała śmiertelnie spahisów i silahdarów, wygaszając impet ich ataku na przeszkodach i celnym ogniem posiadanej broni. Po kilkunastu pacierzach, druga fala wiernych synów Porty, runęła wprost w najświetniejsze chorągwie Rzeczpospolitej, czekające w szykach bliżej centrum lewego skrzydła i pod wodzą hetmana Jabłonowskiego. Ziemia zadygotała od kopyt tysięcy koni gnających w skok. Na komendę dowódców ort dobyto szabel i rozległ się mrożący krew w żyłach, charakterystyczny dla mahometan wrzask: „Iiillll!”. Otomani za wszelką cenę chcieli uprzedzić atak husarii i zmusić stojących nieruchomo królewskich „drążników" do cofnięcia się ku Dunajowi. Ale i tu królewscy „drążnicy” nie cofnęli się ani o krok. Najpierw przed zwartą linią frontu husarii wyskoczyli arcy-strzelcy Gintera ze swymi ładowaczami i nosicielami. Z odległości skutecznych strzałów - bili pojedyńczymi, celnymi strzałami tylko do tureckich oficerów, łatwych do rozpoznania po kolorowych turbanach. Trafiony padając z koniem, mieszał idące w skok oddziały i spowalniał bieg całej grupy. Nim do szyków polskich dobiegli, kilkunastu dowódców zostało pod kopytami. Przez to energia uderzenia znacznie osłabła.
Rozważny Świst, wybiegłszy chyłkiem przed polskie szeregi, polował na prowadzającego spahię Kara Mehmeda. Rozpoznawał go po największym turbanie z szeroką, zieloną wstęgą. Byłby może jednym strzałem odmienił losy całej bitwy już na samym jej początku, ale mimo celnego trafienia w głowę, kula przeszyła tylko grube zawoje turbanu, lekko kalecząc skórę głowy. Serdar w ferworze walki nawet nie zauważył, że śmierć była tuż… Ze skrwawioną głową, wrócił po następne oddziały spahii, by je pchnąć do jeszcze silniejszego ataku. Dlatego drugi strzał niezawodnego Śwista już go nie doszedł. Królewski arcy-strzelec za to musiał sam ratować życie, umykając co siły przed tysięcznymi szeregami atakującej konnicy Porty. Kiedy fale rozpędzonej spahii były na odległość trzydziestu, czterdziestu końskich skoków, z pomiędzy szyków husarii wyskoczyły drużyny harcerzy z długimi, kozłami hiszpańskimi i ustawiły je przeciw nacierającym. Sami potem w ślad za Świstem, uciekali na tyły. Rozpędzone szeregi spahisów wpadały na ostrą drągowinę, łamały i więzły w niej. Konie rozpruwały sobie brzuchy, łamały nogi. A gdy na zaostrzone kołki spadł którykolwiek ze spahisów, nadziewał się na nie i tak zostawał konając w męce. W tym momencie między szeregami husarii zjawiła się wydzielona rota strzelców z pułku Gintera. Wystawiwszy pomiędzy końmi swoje długie janczarki, z których każdy miał po dwie, oddali kolejno dwie salwy. Jednocześnie pierwsze szeregi husarii pochyliły poziomo swoje kopie, utrudniając spahii dostęp do siebie. Mimo że rozpędzona spahia nie dotarła nawet do pierwszego szeregu husarii, wrzawa bitewna podniosła się aż pod niebiosa. Nie były to jednak okrzyki bojowe, lecz jęk ranionych i konających; tratowanych, spadających z siodeł prosto na ostrza kobylenic. Poranione konie kwiczały tak przeraźliwie, że aż krew tężała w żyłach. Pomiędzy te skotłowane szeregi spahii, zmieniając po salwach strzelców, wpadła jak istny huragan rota Podhalan z ciupagami. Ci dopiero zaczęli okrutną rzeź. Szaleli w skotłowanej ciżbie gazich, jak zgłodniałe wilki w stadzie zabłąkanych owiec. Wnet wsparli ich następni piechurzy z berdyszami, kolczastymi cepami, i siekli, i tłukli nimi tak zapamiętale, że aż wióry z Turków leciały. Dodatkowe klęski zadawali im łucznicy, działający ruchliwymi trójkami, szyjąc strzałami w zmieszane tureckie szeregi. I oto potężny atak jednej czwartej całości sił Porty, który miał zdecydowanie zepchnąć ku Dunajowi stojące nieruchomo pułki husarii, właściwie nawet do nich nie dotarł. Zabrzmiały piszczałki oficerów i fala spahii cofnęła się znacznie skrwawiona. Piechurów Gintera jakby z przedpola wymiotło. Na ich miejsce znów zjawili się harcerze i uprzątnęli kobylenice, z których wiele było pogruchotanych i nie nadających się do ponownego użycia. Ale mając na tyłach sporo zapasowych,
czekali tylko na rozkaz, aby ich ponownie użyć. Poodciągali też tureckie trupy i rannych na boki, aby husaria miała wolne pole do spodziewanej szarży. W tym momencie rotmistrzowie husarscy wystąpiwszy z szeregów unieśli prawice z podwiniętymi do łokci rękawami, dzierżąc w nich swoje buławy. Ciężkozbrojne pułki ruszyły, aby... po kilkunastu krokach zatrzymać się, gdyż w tej fazie mieli tylko pozorować szarżę. Skradający się za nimi harcerze skrycie podchodzili z nowymi kobylenicami. Pełzały też za ostatnimi szeregami ciężkiej konnicy ręcznie toczone działka piechoty, załadowane siekańcami. Wszystko sprawione, jak na początku bitwy i gotowe do odparcia kolejnego ataku. * Kara Mehmed, widząc załamanie się pierwszych ataków, utratę terenu i ruszającą do szarży husarię, natychmiast dodał do pierwszej, mocno już skrwawionej grupy, następne pięć tysięcy spahisów i dwie orty czelengowych blerd-hadżich. Śpieszył się, bo koniecznie chciał uprzedzić szarżę husarii. Nie pozwolić się jej rozpędzić, bo wtedy nic nie powstrzyma potwornych drążników przeklętego psa Lechistanu. Z innych oddziałów Porty poszli do szarży liczni ochotnicy-straceńcy z blerd-wstęgami Mahometa na turbanach. Razem gnało ku giaurom co najmniej dwadzieścia świeżych ort spahisów i drugie tyle ciężkich silahdarów z nieustraszonym dowódcą całego centrum frontu – Mustafą Paszą na czele. Tym razem nie były to wstępne ataki, jakby badające twardość chrześcijańskich szyków, ale siła tak potężna, że musiała załamać najtwardszą obronę i zepchnąć ku Dunajowi polskie szyki. Część wyznaczonych do szarży oddziałów silahdarów z centrum tureckiego frontu, aby dołączyć do atakujących, musiała przemieścić się, na krótkim odcinku frontu, wzdłuż centrum wojsk sprzymierzonych, dowodzonych przez księcia Karola. Kara Mehmed sądził, że skoro Niemcy nie będą atakowani, pozwolą bezkarnie przejść jego ortom obok, by swoich szyków nie naruszyć. Ale srodze się zawiódł. Doświadczony wódz - książę Karol wydał generałom Dunaweldowi i von Badenowi rozkaz zaatakowania przemieszczających się wzdłuż frontu Turków. Najpierw jednak artyleria, tu jawnie uszykowana przed frontem, gruchnęła pełną salwą do przebiegających i mocno ich skotłowała. Następnie energiczne uderzenie sześciu regimentów ciężkiej konnicy niemieckiej i austriackiej, niemal w całości związało odziały Turków idących w sukurs ponawianemu uderzeniu spahisów na polskie skrzydło. Mimo to, kolejne uderzenie tureckie na polską husarię było o wiele silniejsze od poprzednich. Teraz spahisi już byli znacznie ostrożniejsi i nie pędzili jak szaleni, by siebie i konie ponadziewać na zdradliwe przeszkody, lecz próbowali je
omijać lub przeskakiwać ponad nimi, aby dotrzeć do giaurów na długość szabli. Jednak to zniwelowało typową dla spahii gwałtowność ataku. Za to dało Polakom możliwość lepszego przygotowania się do odparcia tej szarży. Dowodzący całym lewym skrzydłem frontu hetman Jabłonowski w mistrzowski sposób zrealizował przedbitewne rozkazy Króla Sobieskiego, stosując aktywną i zaskakująca dla napastników obronę. Tym razem w grupie pisarza koronnego pana Stefana Czarnieckiego ustawiono kozły hiszpańskie w formie zbiegających się ku sobie płotów, kierujących konnicę turecką pomiędzy husarskie chorągwie wprost na baterię dziewięciu dział załadowanych siekańcami. Kanonierzy dając ognia w szeregi rozpędzonych gazich, kładły ich mostem. W skłębioną po armatniej salwie mieszaninę ludzi i koni strzelano ze wszystkiego czym się dało, a po salwach wszędobylscy piechurzy Gintera czynili w niej nową rzęź, rąbiąc ciupagami, siekierami, berdyszami, szyjąc z łuków. Cudów dokonywała tu setnia Heleny Zdunek, w której gemajni szli do bitwy nie zważając ani na kule, ani na szable. Nie znaczyło to wcale, że bezmyślnie wystawiali się na ciosy wyprostowani, hardzi i dumni. Wręcz przeciwnie – wyszkoleni przez samego Króla Jana - potrafili tych ciosów po mistrzowsku unikać i sami ciąć, strzelać, rąbać berdyszem, czy toporem - zanim wraże ostrze ich sięgnęło. Toteż pozostawiali po sobie istny dywan usłany z ciał pozabijanych Turków, jak żeńcy śmierci... Cóż że spahis, albo silahdar pięknie ubrany i wyposażony, z bronią błyskającą srebrem, złotem i drogimi kamieniami; cóż że czelengowy, czy nawet przepasany świętą blerd-taśmą gardził śmiercią, kiedy nie potrafił w ogóle dosięgnąć ginterowych piechurów. Sama zaś okrutna wiedźma, będąc całym odwodem swej setni, doskakiwała z wielkim berdyszem i poprawiała niedokończoną gdzieś robotę.Który z piechurów usłyszał w pobliżu jej ryk - szedł sam choćby na kilku zajadłych Turków. I zwyciężał... Potężny atak wielkich mas tureckiej kawalerii znów został krwawo odparty, a nowe zwały trupów ludzkich i końskich znaczyły ślad gwałtownych zmagań. Nienaruszona husaria, udając rozpoczęcie szarży, znowu posuwała się o kilkanaście końskich kroków w oczyszczanym pośpiesznie terenie. Rotmistrzowie gromkimi komendami i gestami umiejętnie kierowali chorągwiami, w taki sposób, jakby już-już miały całą siłą ruszyć w skok... Kara Mehmed lekceważąc pozostałe formacje wojskowe przeciwnika, jeszcze raz zebrał w nową, najpotężniejszą – do dziesięciu tysięcy liczącą grupę prawego skrzydła swoich wojsk i pchnął je do zdecydowanej szarży na polską husarię... Nakazał podwoić bicie w bęben dżihadu, choć czarnym bębnistom ręce już ustawały, a pot oczy zalewał. - Teraz, albo nigdy - wołał zdesperowany. - W imię Allacha i proroka Mahometa!!! Albo przełamie skrzydlatych giaurów i zepchnie husarię ku Dunajowi,
wywoła panikę giaurów, albo legnie. Sam miał zamiar poprowadzić ten atak do końca i wziąć bezpośrednio udział w walce, by osobistym przykładem porywać gazich do walki. Stawiał teraz swoje młode życie, sławę serdara, władzę seraskiera i losy Porty na jedną kartę... - - -
Rozdział 33 Król Jan III Sobieski, obserwując przebieg bitwy, kalkulował spokojnie, czy to już jest przełomowy moment zmagań, aby uderzyć całą potęgą husarii
i pancernych. Czy nadal wykrwawiać w nieudanych szarżach spahię i silahdarię. Lecz jeśli się kolejnym atakiem przebiją, choćby tylko w jednym miejscu!? Jeśli miażdżą piechotę i na tyły frontu się przedrą, wywołując panikę w rotach liniowych... Po trzecim, krwawo odpartym uderzeniu jazdy mahometańskiej, pole przed husarią znów szybko oczyszczono. Droga do szarży na szyki tureckie była wolna. Na prawym skrzydle generał Kątski podszedł już tak blisko, że mógł bić ze wszystkich dział w szyki tureckie, w Parkany i przeprawę mostową. Czekał tylko rozkazu. Marszałek Lubomirski swojej husarii na prawym skrzydle frontu jeszcze nie odmaskował, ale w każdej chwili gotów był to uczynić. Chrześcijańskie centrum pod dowództwem księcia Karola było już krótko w ogniu, ale na nowo sprawione, czekało gotowe na przeciw rwących się do walki centralnej części wojsk tureckich, które jeszcze nie walczyły. Było tego około dwudziestu tysięcy konnicy i kilka tysięcy janczarów. Potęga, która mogła rozstrzygnąć losy całej bitwy. - Teraz, w imię Boże! - Król Jan III jakby usłyszał głos z nieba. Wzniesienie ręki królewskiej z laską generalissimusa wystarczyło, aby wszyscy dowódcy wiedzieli, że chwila wielkiej próby nadeszła! Gońcy galopem ponieśli szczegółowe rozkazy do oddziałów. Przez wojska chrześcijańskie przeszedł dreszcz bitewnego podniecenia. Przed front skraju lewego skrzydła wyskoczył na kasztanowatym ogierze namiestnik husarski Stanisław Czarniecki z podwiniętym rękawem prawicy i swą buławą dał znak... Jego husaria ruszyła jak niezmożony, stubarwny potwór. Najpierw zwolna schodząc z łagodnej pochyłości, zmieniając stęp w równy, spokojny kłus. Następnie sunęły powolną, miarową rysią, kopie jeszcze trzymając pionowo. Na przeciw tej husarii ruszyła w skok do boju spotkaniowego potężna fala turecka z całego prawego skrzydła, jak śmiercionośna, hucząca nawałnica. W dwa pacierze potem hetman wielki Stanisław Jabłonowski ruszył zasadniczą część chorągwi husarskich i pancernych lewego skrzydła sprzymierzonych. W swej karacenowej zbroi, w lamparciej narzucie i ze srebrzystą buławą w dłoni poprowadził jak skrzydlaty archanioł chrześcijańskie hufce. Były to dotąd nie użyte w walce, trzy najwspanialsze w całej Rzeczpospolitej chorągwie husarskie: - nadworna Króla Jegomości, hetmana wielkiego i hetmana polnego wraz z pięcioma innymi i dziesięcioma pancernymi o sile trzech tysięcy kopii. Kara Mehmed wysłał przeciwko tym skrzydlatym hufcom nieulękłych spahisów, silahdarów i czelengowych hadżich z blerd-wstęgami, którzy dziś już byli w boju. Wrzeszcząc opętańczo szatańskie: - „Iiiii-lll”!!!, jakby im się w gardzielach gotowało, pędziły galopem sprawione na nowo szyki aby jeszcze raz spróbować zepchnąć lewe skrzydło Lachów ku Dunajowi. I pędzili do bitwy, jak w dym. Realizowali tym samym pierwotny plan swego seraskiera, dążącego do
powtórzenia zwycięstwa z czwartku. Ale jeszcze większego. Miażdżącego… W połowie dzielącego obie armie dystansu, z hukiem zderzyły się ze sobą te dwie ludzkie ściany. Wbiły w siebie żelazem i nienawiścią, przemożną wolą walki i siłą fizyczną ramion, ciężarem uzbrojenia i mocą rozpędu. I nic już dla nich nie istniało, poza szaleństwem wzajemnego zabijania... * Oddziały Czarnieckiego pierwsze pochyliły swoje „drzewa” i z zagłuszającym wszystko krzykiem: -„Biiij!!! Zabiiij!!! Jezuuu!!! Mariaaa!!! zderzyły się z oddziałami tureckimi, wzywającymi na pomoc Allacha i proroka Mahometa. Energią potężnego uderzenia zepchnęły je o kilkadziesiąt kroków do tyłu. Całe szeregi gazich zostały nadziane na kopie i zwalone z siodeł. Zbędne już „drzewa”, w większości potrzaskane od uderzenia, zostały porzucone, a husarze jęli się koncerzy. Wzniósł się pod obłoki wrzask bitewny, łomot i zgrzyt koncerzy, szczęk szabel, dudnienie kopyt końskich i ich przeraźliwy kwik, gdy gryzły się miedzy sobą. W dwa pacierze po Czarniecczykach oddziały husarskiej grupy hetmana Jabłonowskiego także zderzyły się potężnie z rozpędzoną turecką ścianą spahisów i silahdarow. Od energii uderzenia skruszyły się niemal wszystkie „drzewa”, mostem kładąc pierwsze szeregi gazich. Natychmiast poszły w ruch koncerze, ale tylko do czasu użyteczne, gdyż nie nadawały się do walki w ciasnocie. Dlatego wkrótce jęto się szabel. Na całej linii walki rozmigotały się po obu stronach śmiercionośne żelaza. Po pierwszym uderzeniu polska husaria została jednak powstrzymana i w żadnym miejscu nie przebiła na wylot tureckich szeregów. W piekielnym zamęcie starcia z nadludzkim wysileniem szła po trupach własnych i tureckich. Jednak nieugięci mahometanie oddawali cios za cios, sztych za sztych, uderzenie za uderzenie. Zwłaszcza, tam gdzie walczyły gardzące śmiercią orty blerd-hadżich oznaczonych zielenią Mahometa na turbanach. Ci nie cofali się nigdy - więc tylko śmierć mogła usunąć ich z drogi. Ale i oni także śmierć zadawali. Pierwszy efekt uderzenia husarii wypalał się i nie widać było kto tu przeważa, choć każda ze stron dokonywała największych wysileń. Pomiędzy skłębionymi szeregami walczył z szablą w ręku, sam hetman Jabłonowski. Jak skrzydlaty jeniusz śmierci, rzucając się w największą ciżbę spahisów i gdzie uderzył, tam jakby piorun miażdżył wszystko. To samo czynił z szaleństwem w oczach, życiem własnym ryzykując, pułkownik Stanisław Czarniecki. Nie oszczędzał się nikt i nikt już nie pamiętał pretensji do Króla o klęskę sprzed dwóch dni.
Ziemia dygotała, pobliskie drzewa drżały, słońce zdawało się zatrzymywać nad walczącymi. Wokoło był tylko nieopisany zamęt i wrzawa, bryzgająca krew i ciecz mózgów z rozpękniętych czaszek. Wylatywały w powietrze fragmenty broni, odcinane dłonie, płaty skóry, czerepy, kości. W piekielną kakofonię łomotów i wrzasków, rozdzierających uszy kwików końskich i rzężenia konających, mieszało się rytmiczne dudnienie bębna dżihadu. Wszystko to wraz z kurzem i dymami prochowymi wzniosło się pod niebiosa, mieszało w chmurach, odbijało echem od wzgórz, pędziło ponad Hronem i za Dunaj, aż do Eszterghomu. * Na olbrzymim dębie rosnącym tu od wieków, siedział wielki stary, mocno posiwiały kruk. Zupełnie obojętnym okiem spoglądał na to, co te dwunożne istoty czynią sobie nawzajem. Tak samo obojętna na te wydarzenie była wiewiórka, znosząca zapamiętale do dziupli dojrzałe żołędzie wiedząc, że i tego roku w świętym misterium natury przyjdzie zima - czas odpoczynku i spokoju. Miliardowe listowie drzewnego matuzalema szumiało wyłącznie o swoich dębowych sprawach, nieustająco biorąc siłę ze słońca, by z soków ziemi i składników powietrza budować tkankę swego pnia, korzeni i konarów, dając życie sobie i wielu innym istotom. Tylko ludzie, nieumiejący odczytać sensu własnego istnienia wśród cudów przyrody, z odrażającą zawziętością i szaleńczym upodobaniem mordowali się nawzajem... * Król Sobieski, zostawiwszy przy sobie niezbyt liczny odwód, pod dowództwem generała Starhemberga, rozkazał uderzać całemu centrum księcia Karola, a po kilku następnych pacierzach również prawemu skrzydłu marszałka Lubomirskiego. Jednocześnie ten sam goniec przekazał generałowi Kątskiemu rozkaz bicia ze wszystkich dział w przeprawę mostową na Dunaju, aby ją rozerwać. Część dział skierować na Parkany, by tłumić ogień fortecznej artylerii. Generał Kątski tylko na to czekał z już załadowanymi i wycelowanymi armatami w wytypowane cele. I natychmiast zagrało całą mocą kilkanaście dział, a trzy najbardziej dalekonośne biły tylko w most. Z tyłów podciągano następne działa burzące, by przygrzać skuteczniej Parkanom i wytłumić ogień dział mahometańskich.
* Zapalczywy Kara Mehmed od początku bitwy nie dostrzegał, że chrześcijańskie centrum przybliżało się znacznie ku Parkanom, a prawe skrzydło ku przeprawie. Jego interesowało wyłącznie przełamanie lewego polskiego skrzydła, gdyż po zapędzeniu rozbitych oddziałów ku Dunajowi, zwycięstwo samo wpadanie w jego ręce. Są przecież jeszcze dwie potężne grupy konnicy w centrum i na lewym skrzydle Porty. Z Eszterghomskiego brzegu gnają po moście wciąż nowe posiłki, w tym dziesięć ort walecznej jazdy egipskiej. To one zamkną okrążenie cofających się giaurów i dokonają ostatecznego kęsim niewiernym. Trzeba tylko za wszelką cenę przełamać husarię, aby się cofnęła i poszła w rozsypkę. Jeszcze tylko jedno, dwa wytężenia i tak jak w czwartek zobaczy plecy umykających pogazich. Och z jaką rozkoszą będzie ich wycinał i wraże łby osadzał na palisadzie Eszterghomu. Osamotniona husaria w końcu ulegnie i przełamana, zmieszana, pozbawiona impetu - zacznie się cofać ku brzegom Dunaju. Posłał więc w bój ostatnie rezerwy kawalerii swego prawego skrzydła, wzmocnione kilkoma ortami spahii z odwodu. Trzem tysiącom janczarów rozkazał zaatakować chrześcijańskie centrum, aby związać walką niemieckich i cesarskich giaurów, mogących iść w sukurs atakowanej husarii. Fanatyczni janczarowie wydali z siebie ryk tak okrutny, że zadrżały okoliczne wzgórza. A gdy uderzyli, zachwiała się pod ich ciosami ściana austriacka i niemiecka. Lecz nie ustąpiła. I tu także zawrzał bój na śmierć i życie… * Losy całej bitwy jednak ważyły się wciąż na lewym chrześcijańskim skrzydle frontu. Tam trwała najbardziej zacięta walka, lecz rozstrzygnięcia widać nie było. Wkrótce walczącym zabraknie sił w ramionach, tchu w piersiach, pot i krew zaleją oczy, konie zaczną się rozpierać... Właśnie wtedy dopadł do pana Korycińskiego zniecierpliwiony bezczynnością królewicz Jakub, wołając: - Wspomóżmy husarie, mości Komendancie! Zaatakujmy Turków z lewej flanki! Przemożemy spahie! - Uderzajmy!! – zawołał także porucznik Żwirski. – Choćbyśmy tylko część ich związali walką... Pan Koryciński w ogłuszającym tumulcie bitwy mrugał kaprawymi oczami, nic kompletnie nie rozumiejąc z tego, co się wokół niego dzieje. Król mu przecie nie mówił, że będzie musiał walczyć naprawdę. Miał tylko z taborową zbieraniną
pozorować husarię, aby ściągnąć na siebie Turków. Już i tego było dlań aż nadto. Kurczowo obejmując szyję szalejącej pod nim kobyły, sam się niezmiernie zdziwił, słysząc nagle swój własny ryk, choć jakby nie swoim głosem wydany: - Na moją komendę: - Sobieski, Paszko, Żwirski, Grhom, Czortek, Wołodyjowscy i kto jeszcze żyw - naprzód!!! - Naprzóóód!!! - Naprzóóód!!! Bij! Zabij!!! Nie zauważył nawet, że jest zwrócony tyłem do kierunku, w którym należało atakować. Wolałby pogalopować jak najdalej od tego, co tu się za chwilę stanie. Jednak wciąż wołał z przerażeniem w zezowatych oczach: - Bić! Biiić!!! Na pohybel! Naprzód rycerze krzyża i Matki Przenajświętszej! Mimo znacznego przekroczenia kompetencji przez Komendanta-golibrodę, pułkownik Jakub Sobieski i pozostali dowódcy, posłuchali komendy i dali znaki swoim oddziałom, aby ruszyli za nimi. Doświadczeni żołnierze już w biegu błyskawicznie uformowali się w regularną kawaleryjską grupę i uderzyli potężnie w bok zaskoczonych Turków nie wiedząc, że są to wybrani z tysięcy czelengowi hadżiowie. Ci nie lękali się niczego i nie ustępowali nawet przed krociami. Wnet rozpętała się tak zawzięta siekanina, że w krwawą robotę poszły nie tylko szable, bułaty, kindżały i jatagany; tnąc, żgając, kłując, siekąc i tłukąc, ale także pięści, zęby, pistolety i końskie kopyta. Nikt nikomu nie ustępował, a z tłoku - nawet gdyby chciał - wycofać się już nie mógł. Młodziutki Jakub mimo, że rwał się także osobiście do walki, dostępu do hadżich szukając, w pierwszych chwilach nie zdołał związać swego żelaza z żelazem żadnego Turka. Nie wiedział, że osłaniali go, najwięksi zabijacy z grupy Żwirskiego. Porucznik zaś, jak zawsze przytomny i nie podniecający się walką arcymistrz szermierczy, nie bił na oślep, lecz tak szybko i celnie, że gdzie uderzył tam zwalał z konia najtęższego spahisa, albo silahdara. Wstąpiły w niego jakieś zwielokrotnione siły nienawiści i rozpaczy, miłości i szaleństwa. Jakby znajdował w tym ulgę w swoim cierpieniu. Tuż przy poruczniku Żwirskim i królewiczu Jakubie walczył pieszo Piętka-Redar, nikogo na długość swej sulicy do młodziutkiego Jakuba nie dopuszczając. Jego ciosy były tak straszne, że w kilka chwil wyrąbał w tłumie tureckich rycerzy prawdziwy korytarz, zasławszy ziemię trupami ludzi i koni. W ten sposób najlepiej czuwał nad życiem królewicza, zgodnie ze swoją przysięgą, choć przecie od strzały, czy kuli na pewno uchronić go nie mógł. Dzielnemu Jakubowi zwykle pozostawało tylko dokończenie jakiegoś mocno napoczętego Turka, który broni nie opuścił, nie poddawał się i mimo zranienia walczył dalej. Rudowłosi braciszkowie Wołodyjowscy uwijali się niczym łasice w stadzie kur. Wybierali tylko czelengowych z blerd-wstęgami na turbanach, bo ci jakby sami prosili się o śmierć. Jednak szabelki chłopców były zbyt lekkie, aby zabijać
potężnych, silnych i sprawnych mężczyzn. Ale za to ich błyskawiczne cięcia po twarzach, oczach, szyjach, dłoniach, czy ramionach były na tyle skuteczne, że eliminowały gazich z walki. Tych natychmiast dobijały rezuny Paszki i wojacy Szponarskiego. Ci z walczących, co z koni zlecieli, ginęli pod kopytami, jeśli w czas z bitewnego skrzętu umknąć nie zdołali. Inni, nie panując nad swoim lękiem albo spłoszonym koniem, wyrywali się z szeregów i gnali na oślep, byle dalej od bitwy i śmierci. Lecz szybko stawali się ofiarami ukrytych pod wzgórzami lekkich chorągwi korpusu królewskiego namiestnika – pana Rafała Leszczyńskiego. Manewrowały one na tyłach i bokach wojsk chrześcijańskich jako ruchoma osłona przeciw-tatarska. Szczególnie skutecznie zabawiali się z nimi kresowi zagończycy rotmistrza Ruszczyca. Uderzenie półregimentu królewicza Jakuba, było na tyle silne i zaskakujące, że wstrzymało impet atakujących hadżich. Jednak zatrzymanie, to jeszcze nie zwycięstwo. Hadżiowie tureccy okazali się nadzwyczaj trudnym przeciwnikiem. Mimo szaleńczych wyczynów polskich żołnierzy, pokonaliby grupę Jakuba Sobieskiego, gdyby nie nagły i niespodziewany manewr półprzytomnego z trwogi Komendanta Korycińskiego. Jego kompletny brak orientacji w zamęcie bitewnym pogłębiło przypadnięcie doń braci Kiemliczów, którym śpieszyło się nie do walki, ale do zdobyczy. - Stryju, prać!? – spytali obaj jednocześnie. Pan Koryciński usłyszawszy ich głosy tuż obok siebie, oprzytomniał na tyle, że zebrał się w sobie i z potężnych swych trzewiów wydał ryk okropny: - Praaaać!!! Szczęśliwym trafem jego narowista kobyła zwróciła się w tym momencie ku trzem pieszym pułkom bosonogiej „husarii”, wpatrzonej w swego Komendanta jak w tęczę. Ta ochotna hurma chłopska, zrozumiała komendę skierowaną do Kiemliczów - jako rozkaz dla niej do generalnego ataku... Król Sobieski w swoich strategicznych kalkulacjach w ogóle nie przewidywał wykorzystania zbieraniny pana Korycińskiego w bezpośredniej walce. Mieli tylko przez czas jakiś prowokować Kara Mehmeda udawaniem husarii. Ale wielu z taborytów należało do zbrojnej czeladzi, zaprawionej w burdach i bitkach o wodopoje, o kwatery, o drogę, toteż byli niemal wojskowymi. Nadto wierzyli święcie, że sławny pan Komendant Koryciński rzeczywiście powiedzie ich po ogromne skarby ukryte w Parkanach. Nie wiedzieli wcale co oznaczają blerd-wstęgi na turbanach, więc bez żadnych wahań ruszyli z piekielnym wrzaskiem i wbili się swoimi pikami, włóczniami, widłami, cepami, siekierami w bok ort hadżich walczących z husarią. Wnet na jednego walczącego Turka
przypadło po trzech - czterech rozwścieczonych “husarskich” piechurów pana Korycińskiego. Samorzutnie dołączyli do nich obaj Kiemlicze. Ci jednak po tyłach się wodzili i ślepiami szukali nie przeciwnika, ale zdobyczy. W tym dziele mocno zawadzały im znaki wodzowskie stryja - Komendanta, toteż je szybko porzucili na stratowaną ziemię. * Od chwili desperackiego uderzenia pół-regimentu królewicza Jakuba i zbieraniny pana Korycińskiego, prawe skrzydło najświetniejszej tureckiej kawalerii zaczęło się cofać, gęsto ścieląc pole trupami. To zrazu powolne cofanie, szybko zmieniło się w bezładną ucieczkę ku centrum swoich szyków, atakowanych już przez oddziały księcia Lotaryńskiego. Jego odziały przemogły walecznych janczarów i zwolna spychały ich także ku centrum. Pan Koryciński zaś, widząc że pozostał sam na wzgórzu, golnął sobie dwa ostatnie łyki z bukłaczka i już nie ryczał, ale wył chrapliwie: - Bij! Morduj! Siecz! Grzmoć! Żgaj! Na pohybel! Żywcem nie brać! Pardonu nie dawać! I nagnać mi tu jakiego napoczętego pohańca, choćby i najznaczniejszego!!! Nie chcąc pozostawać bez ochrony, ruszył czym prędzej za swoimi piechurami, bo a nuż jakiś zabłąkany Tatar albo kuruc z krzewów znienacka wychynie... Z ogromnym trudem zmusił swoją twardo-gębą kobyłę do biegu, ale ta - raz rozpędzona - gnała wtedy gdzie chciała, nie dając się powodować. Przez to Komendant szybko znalazł się, wbrew własnej woli, w największym skrzęcie bitewnym. Opadnięty ze wszystkich stron, nie zdążył nawet dobyć szabli. Młócił więc na oślep swoją pało-buławą po głowach, rękach, plecach, aż krew wokoło bryzgała. Osikowa pała miała ciężką, dębową gałę i w mocarnych rękach pana Komendanta okazała się prawdziwym narzędziem śmierci. Wnet się pusto wokół rozsierdzonego rycerza zrobiło. Ośmielony tym efektem, już się nie opędzał, ale sam zaczął wrogów szukać i szerzył klęski straszliwe. Tam gdzie jego wzniesiona pała spadała jak grom, tam zwalali się pod kopyta wrogowie krzyża. Serca żołnierzom rosły, gdy patrzyli, jak dokazuje ich waleczny Komendant - spieniony na gębie nie mniej od swej kobyły. Miotając się z obłędem w zezowatych oczach, niczym anioł śmierci, ział ledwo słyszalnym charkotem: - A skurczybyki niechrzczone! A gównojady! A szczynopije! A szatańskie pomioty! A bydło nieskrobane! A wieprze tuczne! A knury rozpłodowe! Dam ja wam pro memoria! Obie walczące ze sobą strony przerywały walkę, aby choć przez chwilę spojrzeć na szalejącego golibrodę. Ten zaś, jakby w boskim natchnieniu, bił bez litości i bez opamiętania.
- Huncwoty! Antychrysty! Porywacze chrześcijańskich dzieci! Śmierć wam niosę chrystusowym mieczem sprawiedliwości! Na pohybel!!! – rzęził, lecz nie precyzja słowa liczyła się w tej rozprawie, ale pewność rycerskiej ręki i męstwo w sercu. A tych panu Bonifacemu w takich chwilach nigdy nie brakowało. Podziw nad bitewnym dziełem pana Komendanta Korycińskiego wyrastał aż pod niebiosa. - Ów jest – wołano z zachwytem - który sam jeden twierdze potężne brał; tysiące otomanów w niewole pędził; gromił pod Pypką i Schweinefeld... Ów jest, co w obronie krzyża pierwszy krew swą chrześcijańską na tej wyprawie odsieczowej przelał… * Serdar Kara Mehmed - mniemając uparcie, że osiągnięcie sukcesu na prawym skrzydle, to zdecydowana wygrana na całym froncie - zaniedbał inne odcinki zmagań. Poniewczasie zauważył, że artyleria giaurów podeszła zupełnie blisko mostu i prażyła go tak skutecznie łańcuchowymi kulami, aż drzazgi z belkowań leciały. Jeszcze pół godziny takiej kanonady, a most się rozerwie. Wystrzeliwane z dalekonośnych dział granaty dolatywały także do Parkanów i tłumiły ogień forteczny, wspierający skutecznie walczące wojska Porty. Generał Kątski, wierny towarzysz niemal wszystkich kampanii Jana Sobieskiego, w lot chwytał intencje swego wodza i tak kierował ogniem dział, że kule padały tam, gdzie powinny. * Kara Mehmed od chwili desperackiego uderzenia jakiegoś dzikiego motłochu z długimi drągami na prawe skrzydło wojsk Porty, poczuł w sercu śmiertelną grozę. Jak kosmata, okrutna łapa chwyciła go za gardło i dławiła. Wszędzie widział swych walecznych rycerzy, którzy miast atakować, łamać i miażdżyć, bronili się tylko rozpaczliwie. Zamiast roznosić na szablach - ginęli pod długimi dzidami, widłami, kołkami, cepami... Nadto biła w nich niepokonana królewska husaria pod wodza hetmana Jabłonowskiego. Biły potężnie puszczone z królewskiego ramienia chorągwie pancerne, idące w ślad za husarskimi. Biły regimenty piechot i roty dragońskie. Jeszcze chwila, a świetne przed kwadransem, nieustraszone wojsko islamu ulegnie panice. Ale jeszcze nie rezygnował, rzucał się z szablą jak oszalały i starał się być
wszędzie, aby go widziano, przykład brano i bitwę jak mógł, podsycał. I szli za nim najwierniejsi spahisi i silahdarzy, czelengowi hadżiowie z blerd-wstęgami, lecz nic to już nie pomagało. Giaurzy nie tylko nie cofali się, ale coraz zuchwalej atakowali - bili, ranili i zabijali. Dzielny seraskier zbryzgany krwią, w turbanie przewierconym kulą Kacpra Śwista, w porozrywanym odzieniu od wielu ciosów, jakie go dosięgały, wyglądał jak zjawa, która żywcem ludzi porywa i zżera na surowo... Jeszcze miał nadzieję, że Allach ześle zwycięstwo wiernemu Półksiężycowi. Jednak spojrzawszy na prawe skrzydło nieprzyjaciela, z trwogą zobaczył, że od Dunaju - gnając już w skok – pędzi co najmniej dziesięć chorągwi husarskich, które nie wiadomo skąd się tam wzięły. Serce z trwogi zadrżało, a groza zmroziła krew od stóp do głów. Przecie husarii tam nie było. Z nieba na swoich skrzydłach zlecieli? Spod ziemi wyskoczyli? Stało się to w momencie, gdy waleczny pan Komendant Koryciński rzucił do walki swoją „husarię”, przyczyniając się walnie do załamania akcji prawego skrzydła tureckiego. Wtedy to pan Lubomirski odmaskował swoją husarię dziesięć potężnych chorągwi. Wdziawszy szyszaki, przypiąwszy skrzydła i postawiwszy na sztorc swoje „drzewa” z łopoczącymi na wietrze długimi proporcami, skrzydlata jazda giaurów pokazała się mahometańskim gazim w całej swej złowrogiej krasie. Widok nowych, skrzydlatych hufców „drążników” powiedział serdarowi Mehmedowi, że tę bitwę już przegrał. Że to nie on zepchnie giaurów do Dunaju i wybije do szczętu, lecz właśnie oni z nim to uczynią. Marszałek Lubomirski prowadził skrzydlate oddziały rozważnie i spokojnie, by zbyt wcześnie nie zachodzić Turków od Dunaju. Jakby czekał aż książę Karol Lotaryński, atakiem całego centrum zepchnie ich jemu pod kopie. A stały przed nim, czekając na rozkazy serdara, jeszcze w boju nie użyte, oddziały lewego mahometańskiego skrzydła, zdolne do stawienia nie tylko twardego oporu, ale nawet zwyciężania - fanatyczne orty proroka Mahometa. Do piętnastu tysięcy walecznego luda. Ale wiedział też, tak jak i pozostali chrześcijańscy dowódcy, że Mehmed zaraz zacznie się miotać jak szczur w pułapce, straci posłuch i zaufanie wojska. Chociaż pokonany dotychczas nie został i sam jeszcze w klęskę nie wierzył, lecz to tylko kwestia czasu, by jego karne wojska w paniczny motłoch się zamieniły. * Tak doświadczonemu wodzowi jak książę Karol Lotaryński, nie trzeba było podpowiadać momentu do generalnego uderzenia. Widząc doskonałą okazję, rzucił
od razu całe centrum i znaczną część odwodu generała Starhemberga. Runęły wnet na zwarte szeregi Turków potężne pułki ciężkich kirasjerów i rajtarów. Za nimi postępowały czworoboki piechoty, idące już po tureckich trupach, roznosząc w puch osaczone grupki jazdy, a nawet większe oddziały, które się wycofać nie zdążyły. A husaria marszałka Lubomirskiego już wpadła w swój charakterystyczny największy pęd, już szła rozhukana z dudnieniem tysięcy kopyt, metalicznym chrzęstem broni i narastającym piekielnym poszumem skrzydeł. Mierzyli całym swym, najeżonym kopiami frontem, na nieruchome dotąd lewe skrzydło wojsk Mehmeda. Za chwilę rozlegnie się ryk: - „Biiij zabiiij!!! Jezuuuu!!! Mariaaa!!!”. Groza zjeżyła serdarowi włosy pod turbanem. Za chwilę cała jego armia zostanie odcięta od mostu i ulegnie zagładzie. Na dodatek, w tym właśnie momencie zajechał go od czoła, jakiś jasnowłosy rycerz chrześcijański w barwie oficera dragonów o smutnej, wybladłej twarzy. Wspięty wysoko w strzemionach ciął szablą z góry tak okropnie, że byłby rozpołowił Mehmeda, aż do samego siodła. - Śmierć! - pomyślał przerażony seraskier. Jednak wielki turban mocno wytłumił siłę cięcia. Dodatkowo osłabiła je odruchowo nadstawiona głownia szabli. Żelazo jasnego rycerza zsunęło się po niej i rozwaliło czoło serdara, aż kość zgrzytnęła. Wnet krew zalała oczy Mehmeda i ledwo na jedno oko nieco świata bożego dostrzegał. W głowie mu szumiało, jakby rój pszczół tam się rozburzył. Ręce opuścił, ze zwiotczałej dłoni wysunęła się szabla. Widząc swego wodza w śmiertelnym zagrożeniu wierni pejkowie i solakowie, odcinając się krwawo atakującym ich polskim żołnierzom, skoczyli i w jednej chwili zasłonili wodza. Porucznik Stanisław Żwirski, bo on był owym jasnym rycerzem o smutnej twarzy, zadał natychmiast drugi cios, lecz ten już serdara nie doszedł. Sparował go odważnie jakiś solak i nawet przyciął potężnie, aż porucznikiem na siodle zachwiało. Inni strażnicy pochwycili niezdolnego do walki serdara Mehmeda i uchodzili wprost na most. Cięli w pędzie szablami nawet swoich, którzy im w ucieczce zawadzali. Ruszył za nimi uskrzydlony wściekłością Żwirski, wiedząc już kogo zranił, ale nie zdołał się przebić przez zwarty tłum uciekających, choć bił, rąbał, siekł ile mocy... Wielotysięczne wojska proroka Mahometa traciły wodza, który uchodził sromotnie z pola bitwy pod osłoną kilkunastu gwardzistów. Cudem przedarli się po belkowaniach uszkodzonego mostu i dalej biegli w spanikowanych tłumach do Eszterghomu. Bezpieczny już na drugim brzegu, pokonany i ciężko zraniony serdar Mehmed, wydał na rzęź tysiące swoich opuszczonych żołnierzy, nie zabezpieczając im żadnej możliwości ewakuacji, czy nawet panicznej ucieczki... Zrozpaczony, już
czuł uścisk zielonego sznura padyszacha zaciskający się na jego młodej szyi... * Pod Parkanami nadszedł ten moment, gdy w ciągu jednego pacierza załamała się wola walki rycerzy Porty na całej długości ich frontu. Wiele tysięcy gazich, choć nie zdążyli dobyć jeszcze szabel, w mgnieniu oka przestało być wojskiem, zmieniając się w ogarnięty śmiertelną trwogą motłoch. Bity teraz ze wszystkich stron, paniczny tłum pędził na oślep ku Parkanom i mostowi na Dunaju, by tam szukać ratunku. W tym czasie generał Kątski, arcymistrz w wykorzystywaniu artylerii, konsekwentnie realizował ze swoją freykompanią zadania wyznaczone przez Króla. Jakiś wysoki, jasnowłosy kapral piechoty, który pomagał w pośpiesznym transportowaniu dział, doskoczył do największej armaty. Wraz z innymi piechurami wykopał w gruncie coś w rodzaju kołyski, w którą wtoczono lawetę. Kiedy działo oddało pierwszy strzał i laweta cofnęła się od potężnego odrzutu wyniesiona na przeciwstok potęgą mocy gazów prochowych - zaraz zaczęła staczać się w dół pod własnym ciężarem. Z niewielką pomocą kanonierów wróciła na swoje leże. Od razu można je było studzić, ładować i strzelać. Na rozkaz jasnowłosego kaprala dwu kanonierów pobiegło ze skórzanymi worami do Dunaju po wodę. Po drugim strzale lufa armaty rozgrzana była już tak, że czekać by trzeba było co najmniej z piętnaście pacierzy, by sypany proch do trzeciego strzału nie zapalił się od gorąca. Jednak obłożone moczonymi szmatami stygło trzykrotnie szybciej i przez to mogło strzelać częściej od innych. Wnet inne działony wykonały podobne kołyski ziemne na swoich działobitniach i podobnie chłodziły lufy, aż kłęby pary mieszały się z prochowym dymem. Generał Kątski obserwując akcję swojej artylerii, dostrzegł nowatorskie działania jasnowłosego kaprala. W chwili krótkiej przerwy przywołał go do siebie. - Coś za jeden, chłopcze i skąd? - Melduję, panie generale żem jest kapral z regimentu pana pułkownika Gintera. - Kto cię tu przysłał. - Sam Król Jegomość po naukę. Na tę bitwę mnie przydzielili z moim kapralstwem do pana generała. Maciej na mnie wołają, a Król Jegomość nazwał – „Śpiewakiem”. - Skąd wiedziałeś Śpiewaku, że te wykopy ułatwią stawianie armat na stanowiska? - Ano tak sobie w głowie wykombinowałem, panie jenerale. Siły na to
mniejszej trzeba, to i więcej zostanie na psubratów, co by ich zniweczyć. - Zapamiętam to, kapralu. A teraz bić i nie ustawać! Maciej odwrócił się na pięcie i pobiegł do armaty. Generał chwilę patrzył za nim, jakby chciał go lepiej zapamiętać. * Oślepła panika błyskawicznie ogarnęła wszystkie tureckie formacje. Nawet te, które nie były jeszcze w boju. Za uchodzącym z pola walki serdarem i jego najwierniejszymi gwardzistami, przegalopowało przez most jeszcze kilka setek spahisów i silahdarów, tratując po drodze janczarów. Gnająca za nimi oszalała z trwogi ciżba, przygięła swym ciężarem szerokie szkuty pod deskowaniem, że wodę burtami brać poczęły. W skłębione nad brzegiem Dunaju i na przyczółku mostowym tłumy biła artyleria Kątskiego, mieszając kartaczami i siekańcami, jak w krwawym cieście. Padały pokotem setki i tysiące. Jak w czwartkowej klęsce rycerze i żołnierze polscy przepychali się i tratowali wzajemnie w panicznej ucieczce spod miecza Porty, tak teraz ci, co dwa dni temu gromili, z wrzaskiem dzikiej trwogi darli się na most. Tratowali słabszych, biegli po trupach i rannych, skakali do Dunaju, byle ujść z życiem... Po następnych kilku celnych strzałach artylerii pływający most częściowo załamał się bliżej Parkańskiego brzegu. Pędzące tłumy spychały słabszych w powstałą wyrwę, wypełniając ją żywymi i martwymi ciałami niemal równo z deskowaniami pokładu. Po tym ludzkim pomoście biegły następne spanikowane tłumy, uchodzące spod miecza zwycięskich giaurów. Kolejne granaty rozrywały na strzępy skłębione ciała w wyrwie mostu. Wylatywały w górę oderwane głowy z turbanami, kończyny górne i dolne, wyprute jelita i kawały mięśni; rozbryzgiwała się płynąca strumieniami krew i mózgi z rozszarpanych czaszek. A strwożona tłuszcza wciąż gnała, wyjąc w niebogłosy. Niewielu jednak dobiegło do drugiego brzegu, bo most rozerwał się, a bystry dunajski prąd znosił go w dół, Setki i tysiące gazich poszło pod wodę. Dla kilkunastu tysięcy skłębionego jeszcze między Hronem a Dunajem, droga ratunku została odcięta. Ogarnięta paniką tłuszcza pognała teraz pod Parkany i nawet za nie, aby popróbować ucieczki przez znacznie płytszy i węższy Hron. Ale za Parkanami, w wąskim przejściu miedzy wałami, a Hronem, zaskoczył uciekających, czujny jak żuraw Ruszczyc i ze swoimi groźnymi wilkami stepowymi rżnął nadbiegających jak baranów. Wnet wspomogła Ruszczyca chorągiew atamana Paszki, bo ten zrezygnował z walki w ciasnocie pod Parkanami dla oszczędzania koni, które do tego się nie nadawały. Dwie silne chorągwie na wąskim przesmyku między Hronem, Dunajem
i tylnymi palisadami Parkanów stanowiły zaporę nie do pokonania dla uciekającego, spanikowanego motłochu. I tak, uchodząc spod chrześcijańskiego miecza rzeka strwożonych ludzi rzuciła się do drugiej rzeki. Niektórzy na koniach, inni konie porzuciwszy, starali się przebyć rzekę wpław. Woda aż pobielała od turbanów i zawojów. Liczne trupy płynęły jak martwe ryby do góry brzuchami, obojętni już na wszystko, co się wokół dzieje. * Widzieli tę przerażającą klęskę otomańscy żołnierze z murów Eszterghomu i próbowali dalekonośną artylerią ostrzeliwać pozycje chrześcijańskie poprzez Dunaj. Jednak wnet się wszystko w rejonie Parkanów przemieszało i nie chcąc razić swoich, zaprzestali ostrzału. Rozważny Bekir–Pasza, dowodzący Eszterghomskim garnizonem, wysłał dwie orty janczarskie, aby pomagali tym, którzy zdołali do brzegu dobić. Jednak niewielu takich było, bo tego dnia Wielki Allach karał za przedbitewną pychę, odwracając od gazich swą boską twarz... - - -
Rozdział 34
Gdy rozpaleni walką chrześcijanie, przybliżyli się do murów Parkanów, ujrzeli makabryczną palisadę z tysiąca głów zamordowanych w czwartek polskich rycerzy. W tym nieszczęsnym gronie byli towarzysze spod górnych znaków i szeregowi dragoni, oficerowie i wierni giermkowie, którzy panów swych nie opuścili w niebezpieczeństwie. Jak młody Wołoszek - sekretarz wojewody pomorskiego, albo Węgrzynek królewski, który znał osiem cudzoziemskich języków; jak młodziutki, hebanowy murzynek - który był ozdobą dworu, niczym drogocenna, czarna perła. Śpiewał i tańczył po ichniemu tak uciesznie, aż wszystkim patrzącym ślozy ze śmiechu płynęły. Albo bystry Kałmuczek, tak zręczny i szybki, że na koniu po równo z hartami zająca doganiał, a Turkom jednak nie uszedł. Tylko dlatego, że pana swego odstąpić nie chciał. Zawsze uśmiechnięty o dziwnie kwadratowej twarzy, straszliwie przez nos i oko cięty został i skonał na miejscu... W tym strasznym wieńcu zabrakło głowy wojewody pomorskiego Danhoffa, wiezionej najszybszą pocztą do Stambułu, jako głowa Polskiego Króla - Jana III Sobieskiego. Przeklętego dla całej Porty, znienawidzonego Lwa Lechistanu. Wszystkie głowy były już sczerniałe, poszarpane przez ptactwo i ociekające posoką zgnilizny... Niektóre już po śmierci rozłupano dla dodatkowego spostponowania. Kto z polskiego rycerstwa głowy te ujrzał, a zwłaszcza gdy ze zgrozą rozpoznał twarz druha serdecznego, dowódcy lub podwładnego, w tego demon śmierci wstępował. Niczego już taki nie pragnął, jak tureckiej krwi. Przez to mordowano mahometan bez litości, jeńców nie brano, pardonu nie dawano nawet rannym, nawet klękającym z rękoma składanymi w błagalnych gestach. Rycerze krzyża przemienili się w nieubłagane machiny śmierci i tylko bili, cięli, żgali, tłukli... Aż do oszalałego zapamiętania... Ten „Wieniec śmierci”, z którego tak dumny był Kara Mehmed, spowodował teraz, że klęska armii Porty zmieniła się w okrutną rzeź spanikowanych, porażonych i bezbronnych... Tym razem Niemcy jak i Austriacy okazywali więcej miłosierdzia nad Turkami. Wielu mahometan, którzy przyklękali i broń składali, do niewoli chętnie brali. Knechci z piechot stadami pędzili ich na tyły, w zagrodzenia dla bydła... Król Jan III rzezi nie wstrzymywał, tak jak to obiecał - póki dziesięcioma głowami za każdą polską nie zapłacą.
- Teraz wasze łby żreć będą kruki i wrony - myślał nie bez mściwej satysfakcji, wspominając trwożne chwile z czwartkowej klęski i swój dramatyczny wyścig ze śmiercią. Tak przecie niewiele brakowało, aby i jego głowa na parkańskich palisadach czerniała, albo jak wojewody Danhoffa padyszachowi wieziona na pohańbienie... Z wielką radością i satysfakcją patrzył na polskich rycerzy uderzających na gromady uchodzących Turków i gnających je jak bydło do rzeźni. * Patrzący z murów Parkanów janczarowie nie mogli pojąć, jak to się stało, że w kilka kwadransów przestała istnieć tak potężna armia serdara Kara Mehmeda. Nie było już w załodze Parkanów woli walki, mimo wrzasku fortecznego janczar-agi i jego oficerów, bo wszystkich ogarniała trwoga o własne życie. Z przerażeniem zerkali na wianek z polskich głów zdobiący ich palisadę wiedząc, że giaurzy im tego nie darują. Jeszcze ładowali działa, jeszcze stawali między blankami z janczarkami, dzirytami i berdyszami, ale widząc nadbiegające zewsząd mnogie tysiące piechocińców z drągami, cepami, toporami, którymi dowodził jakiś brzuchaty wódz w rajtarskim kapeluszu, przestawali wierzyli w ocalenie życia. * Kiedy ścigający Turków pan Komendant Koryciński, w zamęciebitewnym zbliżył się do Parkanów, aż cały zmartwiał. Ujrzawszy makabryczny wianek z polskich głów „zdobiący” palisadę, szepnął ztrawożony: - „O Boże miłosierny”... „Grozaaa”!!! Z niejednym z tych nieszczęśników pił i serdecznie się bratał, a może nawet ze wszystkimi, bo przecie przy kielichu nie konotował każdego kompana z osobna. A było ich przecie niemało. Teraz wszyscy oni z rozszarpanymi twarzami, szczerząc poodsłaniane zęby, zdawali się wołać doń o pomstę. Zbrojną w husarską pałę prawicą przeżegnał je znakiem krzyża i odmówił „Wieczne odpoczywanie”... Ale zaraz potem, cudem odzyskawszy głos, ryknął przepotężnie: - Krwi, mości panowie! Krwiii!!! Za naszych pohańbionych braci - krwiii!!! Na Boga żywego, krwiii i pomstyyy!!! I ogarnąwszy wzrokiem swoich piechurów, jacy zgromadzili się w pobliżu, wzywał głosem wielkim: - Komu Bóg, komu wiara, komu ojczyzna nasza miła na Parkany, za mną!!! Co w nich znajdziecie, to wasze! Pardonu diabłom mahometańskim nie dawać!
Niech za każą polską głowę dziesięcioma zapłacą! Naprzód! Naprzód! Za mną! Pan Komendant nie wiedział, iż realizuje najdokładniej królewskie zamierzenie odpłaty Turkom za ich okrucieństwa. Blisko jak widać biegły myśli Króla Jana III i golibrody jego. Rzesze taborowego motłochu pod wodzą szalejącego Komendanta runęły z nieludzkim wrzaskiem na mury Parkanów... Na nic się zdało bicie kartaczami, palenie ogniem, oblewanie płonącą smołą, osmalanie gąb z garłaczy. Najpierw garstka pierwszych straceńców wdarła się na palisadę osłabioną przez dalekonośną artylerię Kątskiego. Potem było już ich na murach dziesiątki, potem setka... A rozogniony walką dzielny pan Komendant, w swym bitewnym uniesieniu już nie uważał za niestosowane wzięcie królewicza Jakuba Sobieskiego pod swoje rozkazy, bo czuł się niemal hetmanem stepowym. Spocony, zziajany, zbryzgany od stóp do głów krwią własną i turecką, w poszarpanej od ciosów odzieży, z poprutym kulami rajtarskim kapeluszu, który jedynie cudem jakimś trzymał się na jego łysej głowie, wyglądał tak strasznie, że najodważniejszy by się go przestraszył. Wokół rozbryzgiwały się parkańskie kartacze. Siekańce tłukły w ziemię jak grad. Ciskane z murów granaty rozrywały się pod nogami jego twardo-gębej szkapy. Dymy co chwilę ogarniały wspaniałą postać największego wojennika tej bitwy, ale on śmiercią gardzący, z obłędem w kaprawych oczach, dowodził jak w natchnieniu. Jakby odprawiał jakieś święte misterium śmierci. A ryczał przy tym tak okrutnie, że go mimo bitewnego zgiełku, aż na murach słyszano i duch w załodze gwałtownie upadał. Jedyne, co zakłóciło wielkość i świętość tej dziejowej chwili, to haniebny uczynek krnąbrej kobyły. Oto w największym bitewnym tumulcie, rozkraczywszy się szeroko, ogon zadarła i wytrzeszczywszy wielkie ślepia, zaczęła się wypróżniać z rozgłośnym gazów flakowych oddawaniem. W tym samym momencie ordynansi pana Komendanta - obaj zachłanni Kiemlicze, rozglądając się za łupem, dostrzegli olbrzymi, mosiężny kocioł bębna dżihadu i jak żbiki skoczyli ku niemu. Pomyślawszy, że to złoto, bez wahania rozprawili się z półnagimi bębniarzami, wciąż dudniących filcowymi pałami. I tak pan Komendant wśród kul, kartaczy i granatów, siedząc na defekującej haniebnie kobyle, został na polu bitwy zupełnie sam. Rozsierdzony sytuacją ośmieszającą powagę wodza, grzmotnął kobyłę po zadzie swą pało-buławą, że wredne bydlę - nie dokończywszy wypróżniania - skoczyło przed siebie, jak dźgnięty ostrogą młody ogier... Przez to pan Komendant znalazł się nagle wśród szalejących rezunów z chorągwi Remeka Paszki. Podciągali oni akurat, wzięte nie wiadomo skąd, dwie armatki polowe i rychtowali na wprost bramy. Pan Komendat, widząc to, ryknął do nich: - Ognia hultaje! Bić! Bić i nie ustawać! Ledwo nadwątlono kilkoma celnymi strzałami zaryglowane wierzeje, już rzuciła się ku nim gromada piechoty, wyprzedzając pana Komendanta, którego
kobyła znów się rozparła,kończąc defekację. W ciągu kilka pacierzy, wrota w drzazgi rozrąbano i wdarto się do środka. Wraz z atakującymi mury i blanki piechocińcami pana Komendanta, przesądzili o losach Parkanów. A ponad bojowym zgiełkiem zwycięzców, górowały gromkie rozkazy niewątpliwie bohaterskiego prawie-hetmana stepowego - imć Bonifacego Jana Leona Korycińskiego: - Naprzóóód! Brać mi Parkany!!!Bić! Biiić! Mordowaaać! - Huraaa!!! - ryknęła zbrojna gawiedź i nic już jej powstrzymać nie mogło. Ataman Paszko ze swoimi rezunami jak te szalone diabły, rozhulali się w całych Parkanach. Każdemu zabitemu Turkowi głowę odrąbywali i całymi pękami znosili na mury, by ponadziewać na ostrza palisady w miejsce głów polskich. A te pan Koryciński rozkazał zbierać do wiklinowych koszy po armatnich kulach, aby je potem do ciał poległych dopasować. W bocznym bastionie zaryglowało się około dwustu janczarów. Bronili się rozpaczliwie przed rozwścieczonymi Polakami, jak niegdyś Favorita przed cesarskimi. Dzielność tej garstki została nagrodzona i życie ocalone. To książę Lotaryński interweniował osobiście w ich obronie, przedarłszy się pod miasteczko na czele świeżego pułku kirasjerów i do poddania się załogę bastionu wezwał. Uczynili to szybko i z dobrym dla siebie skutkiem, bo byłby ich tam Remek Paszko na węgle spalił. Co zresztą potem uczynił z całą parkańską fortecą. Reszta załogi Parkanów, ponad tysiąc dwustu ludzi licząca, w nierównej walce zginęła. Zagarnięto w zdobytej fortecy łupów niemało i taborowa hołota Komendanta Korycińskiego obłowiła się sowicie. Uginając się pod janczarską bronią, odzieżą, kobiercami i kosztownościami czmychali za mury, aby im łupu nie odebrano. Jako luźnemu hultajstwu bez prawa do pobitewnego bitungu. Znaleźli się jednak poczciwcy z kadry “niby-husarskiej” dywizji pana Korycińskiego, którzy nie zapomnieli o swym Komendancie. Zebrawszy się w kilkudziesięciu rezolutów, którzy już drzewiej wojny posmakowali, czekali zbrojną kupą opodal płonącej fortecy. Dzierżyli dla swego wodza wspaniałą zdobycz, jako dar wdzięczności za con-genialne dowodzenie w tej okrutnej bitwie. A był to święty sztandar garnizonowy, zdarty z wieżycy parkańskiego cekhauzu; paradny pas bojowy samego Janczar - Agi, gęsto szczerym złotem przetykany z szablą o pochwie zdobnej tak pięknymi kamieniami, że trzech dobrych wsi wartej. Nadto owa “husarska” kadra chciała służby swoje ofiarować jegomości Komendantowi, by ich pod swoją buławą miał i jako królewską piechotę wodził. Zebrała się wkrótce z tej taborowej zbieraniny aż półtora roty zdatnych do wojaczki pachołków, opowiadając się hardo królewskiej żandarmerii infanterią wielmożnego Komendanta Bonifacego Korycińskiego... *
Braciszkowie Kiemlicze, dopadłszy do wozu z bębnem dżihadu rozpłatali szablami czterech czarnoskórych niewolników, dudniących wielkimi pałami w błonę wibracyjna. Huk tego piekielnego kotła uderzał w samo serce i roznosił się po całym polu bitwy na kęsim dla przeklętych giaurow. Po błyskawicznej akcji Kiemliczów ucichł i już więcej się nie odezwał. Braciszkowie obawiali się ich nieco, czy czarni bębniarze to aby nie diabli i zaatakowani szablami ogniem piekielnym z pysków zionąć będą... Ponieważ nie było nikogo, który by im rozkaz odpowiedni dał, wiec sami się wprzódy przeżegnali krzyżem świętym, a potem sami sobie rozkazali: - „Praaać"! I już nic powstrzymać ich nie moglo. Z tej zachłanności po zamordowaniu murzynów, gamoniowaty Kosma rozpruł szablą błonę wibracyjną bębna. Bęben był już na nic, ale za to do wnętrza olbrzymiego kotła mogli ładować swoje zdobycze. Znalazłszy podczas rabunkowej krzątaniny zatajonego tureckiego sługę-wozaka, pod szablą nakazali wodzić zaprzęgiem z czterech potężnych wołów. Załadowawszy całe wnętrze bębna mnogością tureckiego dobra, nie oddalając się zanadto od wozu, aby ktoś im łupu nie zagarnął, zaczęli poszukiwania stryja-Komendanta. Najpierw wśród walczących, potem wśród zranionych, a nawet wśród poległych. Nigdzie jednak nie znaleźli ani jego, ani nawet jego sławnego już rajtarskiego kapelusza. Napawało ich to wielką troską, a nawet lękiem, bo poczuli się zagubieni. Nie widzieli co począć ani ze sobą, ani z tak ogromna zdobyczą. Stryj Bonifacy na pewno wiedziałby, jak ją szczęśliwie do taborów, a potem do kraju dowieźć. I nie dać się znowu byle hultajowi, jak Pafnucy Gułła, haniebnie okpić. Jednak mimo tak świetnego zwycięstwa nad bezbronnymi bębniarzami i wielkiej zdobyczy, dzień ten nie był dla panów Kiemliczów szczęśliwy. A wręcz odwrotnie. * Tymczasem ich stryj-Komendant opuszczał szybko Parkany, bo go zemdliło okrucieństwo paszkowych rezunów. Właśnie się rozglądał za swoimi Kiemliczami, aby nie być samotnym w tym strasznym pobojowisku, gdzie wciąż jeszcze gromady walczyły ze sobą, przebiegali z panicznym wrzaskiem uciekający i ścigający ich rozpaleni walką żołnierze chrześcijańscy. Z rozwartych ust utrudzonego ponad ludzką miarą pana Bonifacego wydobywał się niemal żywy ogień. Ponieważ w bukłaczku nie została ani kropelka,
więc tylko ział bezgłośnie jak wyczerpany gonitwą myśliwski ogar. Nigdzie też nie dostrzegał żadnej znajomej twarzy i zdziwił się, że wszyscy go opuścili. I aż się skurczył od grozy, gdy pomyślał, że chyba przez to, iż znowu ciężko zgrzeszył przeciwko Królowi. Bo niby jakim to kaduczym prawem rozkazywał królewskiemu synowi, pasowanemu rycerzowi i pułkownikowi. Jak śmiał – dworski golibroda i cyrulik posyłać do walki dziedzica królewskiego tronu i fortuny wielkiego rodu Sobieskich!? - Nic, tylko haniebniem spostponował pana pułkownika Jakuba i głową za to zapłacę. A zatem już znowu po mnie! Ani chybi... Za nic mu były czyny, których w bitwie dokonał. Za nic genialne dowodzenie w bitwie polowej i zdobycie warownych Parkanów. Uratować go mógł jedynie jakiś nowy, osobisty pokaz bohaterstwa i konkretna zdobycz wojenna, by Królowi Jegomości pod nogi złożona, gniew jego choć trochę złagodziła. Może jakiś skarb drogocenny, broń kosztowna, jakiś rumak cudnej urody, aby królewiczowi Jakubowi przy Królu uroczyście wręczyć i przebaczenie wyjednać. - Matko jedyna - trwożył się pan Bonifacy. - Czyż ta cała wojna jest tylko po to, aby mnie ostatecznie pognębić?! I nie znajdował w niczym ani odpowiedzi, ani pocieszenia. - Cóż mi czynić biednemu golibrodzie, który na całym świecie mam tylko Króla Jana III i dom swój przy jego dworze... Nie potrafię żyć gdzie indziej przyznawał sam przed sobą. - Do Turków bezbożnych nie pójdę, bo oni tam wszyscy brody do pasa noszą i przez to golibrodów za nic sobie mają. Głodem w ramadanie morzą i wodą źródlaną poją. Czego by tu dokonać, by Króla udobruchać i łaskę jego odzyskać... Nagle zauważył znacznego silahdara ze zwiniętą pod pachą malinowo-zieloną materią, jak przemykał się konno w asystencji kilkunastu tureckich rycerzy pomiędzy walczącymi grupami. Walki nie podejmował, tylko dążył wprost ku Dunajowi. Był to khiaja Osman Aga, unoszący święty sztandar Porty, dar od samego Mahometa, prosto z nieba Sułtanowi zrzucony pod Adrianopolem. Nie było w armii otomańskiej większej świętości, bo jej porzucenie sprowadziłoby gniew Allacha na całą Portę. Uchodząc z pola walki przebiegły Osman Aga, całą swoją ortą gnał w odwrotnym kierunku niż pędziły oszalałe paniczne tłumy otomańskiego żołnierstwa. Zamierzał przemknąć się skrycie na tyły Parkanów i poszukać ratunku za bagiennym Hronem. Został jednak zawrócony uderzeniem chorągwi Ruszczyca, wspartego dodatkowo jeszcze przez oddział porucznika Szponarskiego. Stary zagończyk realizował tam także specjalne zadanie ochraniania jednej z tajnych dróg ewakuacji Króla Sobieskiego, na wypadek porażki w bitwie lub innych
komplikacji. Było to mało prawdopodobne, bo Króla przecież chronił tym razem cały szwadron gwardyjskiej arkebuzerii. Jednak koniuszy Matczyński, na sugestię Natana Tyńca, bez wiedzy Króla sam tę trasę z końmi rozstawnymi zorganizował. Bo dość było jednego polskiego króla - Władysława Warneńczyka; dość śmierci najsławniejszego rycerza chrześcijańskiego wszech czasów - Zawiszy Czarnego z Garbowa, którzy to obaj z rąk tureckich polegli. Dość było śmierci ofiarnego wojewody pomorskiego Danhoffa. Jan III czwartym nie może być i nie będzie… Ruszczycowi nie wolno było mieszać się do walki, póki rozstrzygnięcia zwycięskiego nie będzie. Chyba z nagła przybyłymi Tatarami albo Wołoszą posiłkujących wojska Kara Mehmeda. Widząc jednak całkowity pogrom Turków i uchodzącą wzdłuż brzegu Hronu oddział z malinowo-zieloną chorągwią, uderzył z zaskoczenia, jak na czambuły tatarskie uderzał. I zbił ze swoimi zabijakami tak okrutnie, że z całej silnej orty zostało ledwo kilkunastu spahisów, osłaniających chorążego. Khaja Osman Aga wycofując się z pogromu próbował początkowo przedrzeć się za mury Parkanów. Forteca długo bronić się jeszcze mogła i nawet odsieczy pod wodzą Kara Mustafy doczekać. Tam też można by przed giaurami czasowo ukryć chorągiew - mahometańską świętość nad świętościami. A jeśli forteca byłaby już zajęta, może uda się dostać na most i ujść do jeszcze potężniejszego Eszterghomu. Ale w tych kalkulacjach i wielkich wydarzeniach wojennych, miał ci Aga nieszczęście natknąć się pod płonącymi Parkanami na walecznego Komendanta Korycińskiego. I to w momencie, gdy ten desperacko pragnął dokonać jakiegoś nadzwyczajnego wyczynu. Widząc więc umykającego Agę, jakby w kocim odruchu pan Bonifacy runął nań z poszczerbioną w walce pało-buławą. Właściwie to sam nie wiedział, czy to on tak energicznie skoczył, czy poniosła go spłoszona kobyła, dość że znalazł się tuż za plecami Osmana Agi. Widząc unoszoną skrycie świętą chorągiew pan Komendant już wiedział, że za taką zdobycz wszystko byłoby mu wybaczone. Może nawet jakaś niepłona nagroda z wojennego bitungu by go sięgnęła. Zadziwiająco łatwo dopędził Osmana i grzmotnął go swoją pałą, mierząc w turban na głowie. Ale czy to ręka zmęczona, czy to kobyła źle stąpnęła, bo osikowo-dębowa pała trafiła w plecy Agi aż zadudniło, jak w bębnie dżihadu. On sam aż jęknął, czknął i beknął, ale nie zwalił się pod kopyta, lecz jeszcze biegu przyśpieszył, niczym smagnięty batem cugant. Czując jednak, że do mostu już nie dobiegnie, a na lądzie śmierci nie ujdzie, tym samym najświętszej chorągwi po raz drugi nie ocali - hulnął z koniem wprost do Dunaju. Mimo bitewnej zapalczywości i ochoty na zdobycie mahometańskiej chorągwi pan Koryciński usiłował na brzegu rozpędzoną kobyłę zatrzymać
i kąpieli uniknąć. Pływać przecie nie umiał, będąc stworzony tylko do walki na twardym gruncie, o czym przekonał się był już na przeprawie mostowej pod Tulln. Ale jego kobyła miała własne zdanie, i - pociągnięta przykładem ogiera Osmana Agi, hulnęła za nim w dunajskie odmęty. Od razu zanurzyła się z głową w spienionej wodzie i pan Bonifacy poczuł z rozpaczą, że tym razem to już naprawdę jego ostatnia chwila. Wypadki potoczyły się tak szybko, że nie zdołał zwrócić się do Opatrzności ze swoim sakramentalnym: - „Azali już znowu po mnie!?", by dla wyjednania pomocy bożej poczynić stosowne deklaracje. Grzbiet narowistej szkapy, zanurzonej w odmętach, uciekł z pomiędzy nóg pana Komendanta, a on sam bijąc nieprzytomnie rękoma w wodzie, natrafił na jakąś grubą, szorstka materię, której się chwycił kurczowo, jak ostatniej deski ratunku. W przebłysku świadomości pomyślał, że oto niewątpliwie dzierży największą świętość mahometańską –chorągiew Mahometa i że zaraz ją Osmanowi-Adze z rąk wydrze... Jednak potężny nurt zaczął szybko znosić pana Korycińskiego i ściągać ku głębinie. Rumaki obojga rycerzy, niemal tak samo, jak ich panowie, walczyły rozpaczliwie o życie bijąc kopytami, wyciągając szyję i chrapiąc. Sami zaś bohaterowie wielkiej batalii, na dobre zniknęli pod spienioną wodą... Akurat dojeżdżały w to miejsce oddziały Ruszczyca i Szponarskiego zachodząc od strony Parkanów i docinając tureckich uciekinierów. Obaj oficerowie widzieli desperacki skok pana Korycińskiego goniącego Osmana Agę. Wydali rozkazy żołnierzom, aby skoczyli na ratunek. Najodważniejszy i najlepiej obyty z wodą znurkował w odmętach. Chwyciwszy omackiem jakąś dotkniętą pod wodą nogę, w rozczłapanym buciorze, próbował wyciągnąć ją na brzeg wraz z właścicielem. Nie mógł w pojedynkę tego uczynić, bo namoknięty Komendant ciągnął go na dno. Szczęściem pośpieszyli z pomocą inni i tworząc żywy łańcuch wywlekli najpierw rozczłapany bucior, wraz z tkwiącą w nim nogą, a za nią jej właściciela pana Bonifacego z rajtarskim kapeluszem wciśniętym na oczy. Nie puścił on także z dłoni szorstkiej materii, którą kurczowo dzierżył, mimo że przytomność utracił. Lecz nie była to owa wspaniała chorągiew islamu, a poła obszernego kaftana Osmana Agi, który jednak już był wyzionął ducha, utopiony na dobre. Święta chorągiew Islamu, wysunęła się z martwej dłoni i popłynęła z wodą wśród tysięcy tureckich trupów. Przytopiony pan Komendant, oddawszy gębą ogromne ilości wody dunajskiej, dech odzyskał, różnokolorowe oczy powoli otworzył. Zobaczywszy obce, skrwawione twarze do szatańskich oblicz podobne, pomyślał znowu, czy aby ponownie nie znalazł się w piekle i diabły zaraz go sprawiać będą. - Boże jedyny - szeptał z rozpaczą - jużeś mnie w miłosierdziu swoim do otchłani strącił!? I za co!?
- Żyje! - wrzasnął któryś z żołnierzy. Pan Bonifacy długo jeszcze wymiotował i pluł ohydną, dunajską wodą, prześmierdłą nie tylko świeżymi trupami spod Parkanów, ale jeszcze tamtymi, mocno już zgniłymi spod Wiednia. Jakaś dobra żołnierska dusza, z fatalnym dla siebie skutkiem, podsunęła pod nos wielkiego wojennika pękatą manierkę z gorzałczyną. Nie oddał już jej pan Bonifacy, aż próżną. Ale porozumiał się najpierw w sumieniu z Panem Bogiem, któremu przyrzekał wotywy za wybawienie z kolejnej obieży. - Panie Boże wybacz mi - szepnął - bo od tego tureckiego ścierwa tyle piekielnych miazmatów w wodzie dunajskiej było, że łacno mi się co złego w żywocie zalęgnąć może... Miejżesz litość, Opiekunie mój Wielki - błagał pokornie - i dyspensę na tę parę małych łyczków gorzałki daj, abym mógł ci dalej służyć w zdrowiu i sile, bo cóż ci po chorym i słabym... I przeżegnawszy się pobożnie, jednym przyłożeniem wysiorbałniemal połowę cennej zawartości, aż podziw wzbudził w obecnych. Żołnierz, który zbyt pochopnie podał manierkę niedoszłemu topielcowi, błagalnie wyciągał ręce i wzrokiem prosił o zwrot, choćby z resztką żołnierskiego lekarstwa na wszystkie wojenne choroby i strapienia. Pan Komendant jednak już mu manierczyny nie pozwolił, póki nie wysuszył do dna... - A czemuż to waszmość się na drugą stronę wybierał za Turkami? - pytał Ruszczyc. - Bom w zapalczywości bitewnej niepowstrzymany i chorągwi proroka o małom nie zdobył, ale mi się psi syn chorąży-khiaja wypsnął z ręki, choć jako pojmany, dysarmować się powinien. - Toż rzeczywiście sam khiaja Osman Aga był?! Z chorągwią proroka!? pytał niedowierzając Ruszczyc. - Osman! Jak tu przed waszmością stoję! - zapewnił go siedzący na ziemi pan Koryciński. - Bom o nim jeszcze pod Wiedniem od jeńców relację dokładną miał. Sławna chorągiew, mimo poszukiwań jej przez zagończyków Ruszczyca przepadła w odmętach. Już ją tam tylko żaby, raki, kijanki i piskorze strzec będą i hołdy sprośne jej składać. - Nie znałem bliżej waszmości, alem teraz od razu poznał po onym krzyżyku przez Wołodyjowskich na czole uczynionym. Przepraszam, możeś krzyw waszmość, że to wspominam. - Krzyw?! Na takiego zagończyka!? - odpowiedział pan Koryciński Gdzieżbym śmiał. Prawdę powiedziawszy dumnym jest, żem tych rudych Szerszeni na własnym czerepie szermierki wyuczył. Ale teraz kto ze mną chciałby spróbować, to nim go osobiście do piekła odeślę już w trzecim złożeniu, najpierw poproszę, aby pierwej moich uczniów popróbował. Bo mali i słabi, płytkie jeno
ranki cięciami powodują. Za to moja ręka rycerska ciężka... - Znałem osobiście rodziców naszych Szerszeni - rzekł rotmistrz Ruszczyc. I do dziś we wdzięcznej pamięci noszę. A synkowie godni we wszystkim ojca i matki. Jak Bóg na niebie. - Tak jest panie oficerze - godni ojca i matki, jako i godni mnie! Bo wszystko, co potrafią, to moja szkoła fechtunku. Ojca ich co prawda, osobiście nie znałem - z opowieści jeno, ale to com słyszał, ludzką imaginację przechodziło. A nie z byle jakich ust relacje miałem... - Za to jam ich ojcu podkomendnym i przyjacielem był - rzekł Ruszczyc. Nie raz i nie dziesięć, ale sto razy oczyma patrzyłem na jego przewagi. Ale i waszmość dziś cudnie stawałeś, że daj Boże każdemu. - A widzisz waszmość, czyż nie? - Zwłaszcza kiedy taborową zbieraniną niczym husarią sprawnie dowodziłeś, com obserwował stojąc za wzgórzami w odwodzie!? - Jam ci to był, a nie kto inny... - skromnie potwierdził pan Bonifacy. - I nie pierwszyzna mi. - Regimentarzem waszmości być, a nie pokojowcem królewskim... Czy też, tfu! - wybacz waszmość - golibrodą... - Ba, i ja tak myślę. Jednak zwierzchność hetmańska z zazdrości nominacji nie daje i Królowi Jegomości mój awans wiecznie odradza... Byle jaką szarżą zaś, czy poślednim stanowiskiem sam się nie ukontentuję, a hetmańskie już zajęte. - To aż tak wysoko waszmość mierzysz ho, ho, ho... Słyszana to rzecz? - A cóż to, możem niegodny!? - Z eskperiencji wojskowej, wodzowskich talentów i dzielności na pewno godny, aleś waszmość nie z magnatów, jeno ze szlachty, więc co tam mierzyć aż pod samo niebo... - Ano, widzisz waszmość, nie godne uczynki, nie wierność Rzeczypospolitej; nie pot, nie krew dla niej przelana, nie ta woda dunajska, w której o małom nie utonął; nie poczciwość i bohaterstwo wynoszą człowieka w Ojczyźnie naszej, jeno parantele, koligacje, urodzenie, protekcja a majętność. Inny, choćby świat zawojował, hetmanem nie zostanie, bo mu paru talarów w skrzyni albo kilku dusz we wiosce rodowej do limitu zabraknie. Ale furda to wszystko! Grunt, że przy nas wiktoria! I chorągwi i innych znaków nazdobywano dość. Choć mi i tej jednej utopionej chorągwi żal, bo była w zasięgu ręki. * Na polu dogasającej bitwy głośno się między żołnierstwem i rycerstwem zrobiło o wyczynie pana Korycińskiego, który w zażartym pościgu rzucił się przez
Dunaj, nieomal jak sławny pogromca Szwedów – kasztelan Stefan Czarniecki przez morze. O czym pieśni potomność ułożyła i nawet po wiekach wiernie na każdej wielkiej państwowej uroczystości śpiewa. Ale o wyczynie pana Bonifacego Korycińskiego z Koryt Wielkich, herbu „Dziobogon”, któren się też był dla Ojczyzny rzucił przez Dunaj szeroki, nigdzie ani wzmianki. Co przykrym dla jego potomności być musi. I należałoby błąd ten szybko naprawić. Wieść o szczęsnym odnalezieniu pana Komendanta dotarła do jego najwierniejszych „husarskich” piechurów, czekających z łupami opodal Parkanów. Wnet całą gromadą ruszyli ku niemu i jeden odważniejszy, mimo obecności oficerów, zawołał: - Wiwat! nasz wielgomożny Regimentarz! Wiwat pan Bonifacy Jan Lew Koryciński, chwała i chluba wszystkiego rycerstwa!!! - Wiwat!!! - wrzasnęło wojsko znajdujące się w pobliżu. Wnet pochwycono go na ramiona i poniesiono przez krwawe pole zasłane tureckimi trupami. - Do Króla Jegomości zanieśmy największego wojennika tej bitwy! - wołali piechurzy. - Do Króla! Do Króla!! - Wiwat Koryta Wielkie i „Dziobogon”!!! - Wiwat! Wiwat!! Wiwat!!! Ktoś wyłowił z wody mocno poszczerbioną regimentarską pałę, bo szczęśliwie w wiklinach uwięzła, i do spracowanej dłoni pana Komendantowi włożył. Rezolutny taboryta - Bartosz Hula, który to samorzutnie organizował rozproszoną gromadę w nową rotę Komendanta Korycińskiego, zawiesił mu na szyi pozłocisty pas z drogocenną szablą parkańskiego Janczar-Agi. I znowu wiwatowano na cześć wielkiego Regimentarza. I tak rozradowaną, tryumfalną kawalkadą niesiono na ramionach ociekającego wodą i krwią pohańską królewskiego golibrodę. Ktoś wzniósł nad nim chorągiew turecką, zdartą z Parkańskiego cekhauzu i radosnym tłumem zmierzano tam, gdzie zgodnie z obyczajem wojennym ściągały się z pola oddziały po zwycięskiej bitwie, by hołd wodzowi oddać i zdobycz przekazać. Dziś tryumfy te i wszelkie zdobyte znaki nieprzyjacielskie przyjmował generalissimus wszystkich sił chrześcijańskich - polski Król, Jan III Sobieski... Wspaniały dla całego chrześcijaństwa sobotni dzień 9-tego października Anno Domini 1683 zakończył się największą klęską Porty w jej tysiącletnich dziejach. Bolesna pamięć o niej trwała przez pokolenia we wszystkich mahometańskich rodzinach, do których nie wrócili już nigdy ojcowie, synowie i bracia. A rodzin takich w nieogarniętej Porcie było niemało. - - -
Rozdział 35
Król Jan Sobieski, po arcymistrzowskim popisie strzelania z łuku do tureckich kurierów, za broń już nie chwycił. Ale od tego momentu nie krył już swej osoby między szeregami husarii. Stał dumnie na wzgórzu, widoczny z daleka i czuwał nad przebiegiem gigantycznych zmagań. Niemal do ostatniej chwili
trzymał w pogotowiu swoje rezerwy i odwody generała Starhemberga. Widząc jednak pomyślny rozwój sytuacji, puścił je do walki z królewskiego ramienia. Jak okiem sięgnąć Turcy uciekali w popłochu i podawani z rąk do rąk przez poszczególne części chrześcijańskiego frontu i szli tysiącami pod miecz! Ci stłoczeni pod palisadami i wałami Parkanów - w trójkącie między Dunajem i Hronem, byli już tylko skrwawionym mięsem armatnim, w którym generał Marcin Kątski mieszał salwami artylerii. Wspomagały go podciągnięte bliżej, armatki polowe grupy księcia Karola. - Dziesięć tureckich głów za jedną polską! - powtarzał sobie w myślach Król Sobieski. - Tak wam dziś rano obiecałem nieszczęśnicy z czwartkowej porażki. I słowa dotrzymam... Bitwa, rozpoczęta około południa, w swym największym natężeniu trwała zaledwie dwie godziny, a następne dwie - to już była tylko zagłada wielkiej otomańskiej armii. Jak jeszcze w żadnej bitwie tej epoki. Najpierw z wielkim napięciem, a potem z ogromnym zadowoleniem Król obserwował, jak oddziały Czarnieckiego i Jabłonowskiego łamały tureckie szeregi, chociaż przyszło im to z trudem i nie małą daniną krwi. Potem silnie wspomogła je szarża oddziałów konnych i rezolutne uderzenie artylerii polowej Austriaków, a także salwy regimentów piechoty niemieckiej z centrum frontu. Na koniec - przy pomocy druzgoczącej szarży, dobiły resztki tureckiego oporu odmaskowane husarie marszałka Lubomirskiego, przełamując ostatecznie szyki nieprzyjaciół. Były to wręcz pokazowe dokonania dowódcze i wojskowe wszystkich uczestników tej batalii. Od Króla Jana Sobieskiego jako wodza naczelnego, przez dowódców poszczególnych części frontu, rotmistrzów i poruczników, aż po ostatniego gemajna piechoty. Chrześcijańscy wodzowie, zabawili się jak kot z myszą, z dzielnym i utalentowanym, lecz nadmiernie zadufanym w siebie, mahometańskim serdarem - Kara Mehmedem. Z tyłu za Królem stała trzystukonna grupa gwardyjskiej arkebuzerii, gotowa w każdej chwili do akcji osłonowej, gdyby Król miał się z bitwy wycofać i na tyły do obronnego taboru uchodzić. Stali także w gotowości kurierzy i oficerowie do specjalnych poruczeń oraz nosiciele królewskich znaków, aby w każdej chwili wiedziano, gdzie Król-wódz i generalissimus wojsk chrześcijańskiej koalicji się znajduje. Młody książę Emanuel, który był ogromnie zainteresowany dowodzeniem w tak gigantycznej bitwie, nie odstępował Króla ani na krok, choć czasem odskoczył na prawe czy lewe skrzydło, by się dokładniej akcji przyjrzeć. Zaraz jednak wracał i warował tuż przy prawym królewskim ramieniu. Miał swoją doskonałą perspektywę i mógł obserwować dokładnie całe pole bitwy. Widział emocjonujący moment chwiania się losów bitwy na lewym skrzydle, gdzie walczył
pan pisarz Czarniecki. Potem wspierający go hetman wielki Jabłonowski ze swymi, najlepszymi w całym wojsku chorągwiami husarskimi i pancernymi. Dostrzegł także straceńcze uderzenie pułku królewicza Jakuba Sobieskiego, w prawy bok atakujących Turków. Ten moment dla bitwy zdał się chyba decydujący, bo wysilenie obu stron było tam najwyższe. Faktycznie jednak przeważyła jakaś taborowa dzicz, dowodzona przez wielkiego brzuchatego męża w rajtarskim kapeluszu, z ogromną pałą w ręku. Zbieranina ta, na rozkaz swego wodza, uderzyła długimi husarskimi tykami tak ekstraordynaryjnie - tuż obok walczącej już grupy Jakuba Sobieskiego, że jakby zniwelowała całą energię wściekłego ataku tureckiej spahii. Książę Emanuel rozpoznawał sylwetkę dowodzącego hałastrą grubasa, ale jakoś nie mógł go sobie dokładniej przypomnieć. Ale zastanawiał się, głośno powtarzając: - Czyżby to sam Król Sobieski nakazał taborową zbieraninę wykorzystać do walki z regularnym wojskiem, według jakiejś tajnej koncepcji!? - pytał sam siebie. - Czy też wynikło to z przypadkowych losów bitwy!? A może to sprawił jeniusz wojenny owego brzuchatego wodza w rajtarskim kapeluszu. Książę postanowił, że musi specjalnie o ten fragment bitwy wypytać Króla Sobieskiego, bo to zaiste jakaś arcyciekawa i nader skuteczna wojenna sztuczka. Król Sobieski także obserwował poczynania swego golibrody od chwili jego pierwszych manewrów z udawaną „husarią”. W późniejszej fazie bitwy śledził również błyskawiczne zdobycie przez jego hałastrę silnie bronionych Parkanów. Rajtarski kapelusz golibrody widziany był w największym zamęcie bitewnym. Nawet, gdy zapodziali się gdzieś jego pocztowi, noszący nad nim trójbuńczuk i tarczę herbową. Obszarpane nakrycie głowy było doskonale widoczne pod murami fortecy, a na koniec na jego blankach i uliczkach. Później jednak przepadł gdzieś w bitewnym tumulcie. - Dzielnie się mi hultaj spisał - mówił Król do siebie. Postanowił specjalnie wyróżnić swego golibrodę za udatne pozorowanie ruchów grupy husarskiej i skłonienie Mehmeda, aby zaatakował w miejscu, w którym był specjalnie oczekiwany. Tam właśnie, w dwu pierwszych starciach, przetrącony został kręgosłup jego wielkiej i bitnej armii... - Będę hultaja respektował czymś specjalnym. Ale rozpieszczać huncwota nie zamierzam, bo tyle w nim dobrego, co i złego. Żeby tylko głowy gdzieś nie dał, bo byłbym niepocieszony. Ale i tak golibrodą moim będzie. Nikim więcej. * Pobojowisko - w miejscu, gdzie trwały najbardziej zażarte zmagania -
zasłane było jakby dywanem utkanym z samych trupów, tym razem niemal wyłącznie mahometańskich, których potem naliczono ponad dwanaście tysięcy jazdy i dwa tysiące janczarów. Nadto, mnogie tysiące zginęły w nurtach Dunaju i te zmasakrowane nieszczęsne tłumy na moście i w ogromnej wyrwie tak stłoczone, że nie do policzenia. Specjaliści oceniali zgodnie, nawet po wielu latach, że Porta pod Parkanami straciła kwiat swojego rycerstwa, którego już nigdy na terenie Europy odbudować nie zdołała. Tylko niespełna pięć tysięcy poszło w niewolę. Nieliczni próbowali przedrzeć się przez Hron - tych łowili i uśmiercali natychmiast żołnierze lekkich chorągwi pana Leszczyńskiego. Jeszcze inni zatajali się między trupami, pomazawszy się posoką i gęby ziemią wypełniając, aby łatwiej wierzono, że martwi. Ale tacy natychmiast znak życia dawali, gdy im tylko pierwszy pas skóry z pleców próbowano zedrzeć, w czym się specjalizowali żołnierze niemieccy. Z chrześcijańskiego wojska zginęło około pięciuset żołnierzy i rannych było drugie tyle. Głównie tam, gdzie się husaria zmagała z doborową jazdą na prawym skrzydle tureckim. I tam skrzydlatych rycerzy poległo około dwóch setek. Także kilkudziesięciu z pancernych i tyleż z lekkich, oraz sporo dragonii i piechoty przy zdobywaniu Parkanów. A spod chorągwi Zygmunta Zbierzchowskiego znów kilku towarzystwa ubyło w tej krwawej potrzebie, bo atakując ze skrzydła marszałka Lubomirskiego wpadli pod ostrzał armat z Parkanów. W ten sposób, razem ze stratami spod Wiednia, chorągiew ta stopniała poniżej połowy swego stanu wyjściowego. W sumie jednak to niewiele w tak gigantycznej bitwie. Tym większy żal pogromu z czwartku, gdzie z powodu oczywistych zaniedbań w sztuce marszowej, stracono tylu ludzi. Dzisiaj zostali oni pomszczeni nie tylko tak, jak ślubował im Król - po dziesięć głów za jedną polską, ale trzykrotnie więcej. Wyjątkowo dzielnie w tej potrzebie stawały chorągwie towarzyskie. Jednak w docinaniu szamoczących się bezsilnie Turków i w rozbijaniu broniących się desperacko różnych kup, udziału już nie brały, ściągając się szybko z pola. Na ich miejsce wchodziły chorągwie lekkie z pułków Leszczyńskiego i Miączyńskiego, królewskie dragonie i inne. W tym dziele najzawzięciej dokazywała chorągiew pana Orszewskiego, w której kilkunastu jego synków służyło i dwaj waleczni panowie kujawscy, ichmościowie: - Zalas i Skoczylas. Ci unurzali się we krwi pohańskiej aż po uszy i wzięli łup godny w kosztownościach, odzieniu, broni bogatej, choć niewolnika ledwie kilkoro. Sporo za to doskonałych tureckich, a właściwie arabskich koni. Tyle ich wolnych nałapali, że niemal po pięć doskonałych bachmatów z rzędami na każdego z nich przypadło. Szczęśliwie niezbyt poranione i łatwe do wykurowania. W całym obozie sprzymierzonych panowała radość ogromna, bo nikt się aż takich rozmiarów tureckiej klęski nie spodziewał. Jedynym, który smak zwycięstwa psuł,
a zwłaszcza królowi, był ksiądz Skopowski. Bolał on znów nad brakiem miłosierdzia, o które nieustannie apelował. Wyrzucał Królowi otwarcie, że w czas rzezi okrutnej nie powstrzymał. To na polecenie księdza obserwanta gromady czeladzi wszystkie znalezione zwłoki chrześcijańskie bez głów zbierały starannie w jedno miejsce. Tam to dzięki panu Korycińskiemu, który rozkazał zebrać polskie głowy do koszy armatnich - dopasowywano je do korpusów. Choć było to trudne, a czasem niemożliwe. Kogo było stać to krewnego czy druha przez pracowitych Żydów furkami do kraju odsyłał. Wielu dzięki temu choć zgniłych, choć bez własnej głowy, spoczęło jednak w swojej, rodzinnej ziemi... - Nie mogłem rzezi powstrzymywać - wyjaśniał księdzu Król, jeszcze pełnym napięcia bitewnego głosem - bo musi iść między narody wieść prawdziwa o zapłacie jaką Osmanom dałem. Rozgłosili na cały świat tryumfalnie, żem od ich miecza zginął, a moją głowę świniom na pożarcie rzucili. W ten sposób chcieli zhańbić naszą Rzeczypospolitą. Nie twoją głowę, księże miłosierny dobrodzieju, lecz moją!!! Pamiętaj o tym! - Zapamiętam – rzekł ksiądz obserwant. - Czy teraz tak ochotnie rozgłoszą, że wraz z mnogimi tysiącami trzech paszów wielkich poszło pod miecz, a dwóch osobiście pojmał w niewole hetman wielki Jabłonowski!? Czy się przyznają, że w otwartej, rycerskiej walce przegrali tak, jak jeszcze nigdy w całej swej historii nie przegrali!? Milczał dobrotliwy ksiądz Skopowski i modlił się żarliwie na różańcu, bo odpowiedzi na królewskie racje nie miał, poza modlitwą i najszczerszym żalem nad morzem krwi ludzkiej rozlanym. Świętą karawaką - którą przez cały czas dzierżył w dłoni - tak Króla, jak i pobojowisko żegnał i łzy żalu ronił. Giermkowie królewscy przynosili wodę w skórzanych bukłakach i do uczynionych z desek koryt rozlewali, aby każdy mógł się obmyć i skaleczenia prowizorycznie opatrzyć. Opodal na ogniskach gotowano wodę z ziołami w olbrzymich kotłach, by można było się chociaż gorącej napić. A według dziwnych nauk Piętki-Redara, dokładnie pooczyszczać i przed jątrzeniem tajemnymi miksturami zabezpieczyć. Okazały się one lepsze od pajęczyny zagniecionej z przeżutym chlebem. Na zdobytym w bitwie polu szybko zjawili się cyrulicy, felczerzy z pomocnikami i od razu ranionych i poturbowanych ratowali, na tyły do polowych lazaretów odnosili, by tam nimi doktorzy się zajęli, zwłaszcza silnie krwawiącymi. Najciężej rannych do obozu odwożono, gdzie ich chirurdzy operowali, zaszywali, użynali pogruchotane ręce albo nogi. Kiedy już poskładać ich nie było można. Dowodził wszystkimi medykami doktor Peccorini - naczelny chirurg wojskowy, któremu po bitwie Król osobiście dziękował i respektował oddzielnie.
* Tuż po zdobyciu Parkanów, porzuciwszy bitwę, która w rzeź się już całkowicie zamieniła, dojechał do Króla utrudzony walką Jakub, w asystencji kilku dragonów osobistej ochrony. Ci także byli wyczerpani, pokaleczeni, skrwawieni, a niejeden z kamratów pozostał w polu na zawsze. Młodziutki Jakub, krwią turecką zbryzgany, przez długą chwilę nawet słowa wypowiedzieć nie mógł. Odzież miał porozrywaną od ciosów, jakie go dochodziły, twarz okopconą od wystrzałów, z długimi jaśniejszymi strugami od spływającego potu, głos ochrypły niemal do szeptu. Ale jego wielkie, orzechowe oczy, pałające jeszcze gorączką walki, lśniły jak oczy cudnej matki w chwilach uniesienia... Ale co najważniejsze - był cały i zdrowy, ledwo tylko kilka razy niegroźnie draśnięty... - Wróciłeś synku! Wróciłeś! Dzięki ci Panie Boże Łaskawy! - składał gorliwe dziękczynienia wzruszony Król-ojciec, który bardzo się o niego niepokoił, choć wiedział, że w walce ochronę będzie miał dobrą. Że dragoni prędzej dadzą się sami rozsiekać, nim by Jakubowi miał włos z głowy spaść. - Jesteś wielki synku! Anim w marzeniach nie spodziewał się, że tak szybko na dzielnego rębacza i rozumnego dowódcę mi wyrośniesz. - Ogarnął syna ramionami i serdecznie uściskał. - To wszystko dzięki tobie ojcze mój i Królu - odpowiedział ledwo dysząc Jakub. - Żeś mnie na tę wyprawę zabrał, abym widział prawdziwą wojnę i żołnierki prawdziwej zażył... Król najwięcej jednak w ochronie syna liczył na tajemniczego - Piętkę Redara i jego straszliwą sulicę. Także i na rudowłosych szerszeni Wołodyjowskich i był ogromnie kontent widząc, że w walce nie odstępują królewicza ani na krok, by w part czegoś efektownego dokonać. Wcześniej czy później młodziutki Jakub musiał się w takiej bitewnej sytuacji znaleźć. Nie po to na Kahlenbergu uroczyście i publicznie pasował go na rycerza przed wiedeńską okazją, by teraz walki unikał i chował się pod ojcowym korcem. Nie po to przecie już pod Wiedniem, choć w drugiej bojowej linii, wysłał go z całym dragońskim pułkiem do walki, by pierwszych doświadczeń nabierał w dowodzeniu i bitwie. Po to przecież wyrwał się zuchwały młodzik onegdaj bez wiedzy i zgody na awanturniczą wyprawę z Reginisem i Żwirskim w dolinę Morawki i tam - jak prosty dragon - z hultajstwem się ścinał... Opatrzność boża nad nim, a święta karawaka przy nimi i ryngraf z Matką Bożą na piersi, który od ciosów chroni. Jednak w bitwie śmierć może spotkać i najlepiej chronionego. - Nie jesteś zraniony!? - pytał Król syna z troską - przyglądając mu się uważnie i obejmując ramionami, jakby sprawdzając, czy jest cały. - Pięknie wodziłeś swoim pułkiem.
- Nie jestem ranny, ojcze - odpowiadał młodzieniec. - Ale pułkiem nie wodziłem, bo mi pan Koryciński dowodzenie przed walką odebrał, zagarniając wszystkich pod swoje rozkazy. - Jak to!? - zdziwił się ogromnie Król. - Przecie ty byłeś komendantem nad pułkiem lekkiej jazdy z połączonych chorągwi Szponarskiego, Paszki i Żwirskiego? - Tak jest, ale jak przyszło do ataku - wyjaśniał Jakub - aby wspomóc husarię pana Czarnieckiego, to Koryciński ryknął jak smok ogniem gorejący, że on jest teraz regimentarzem całej rezerwowej dywizji i w imieniu Króla Jegomości bierze nas pod swoją komendę. Tak się darł i wywijał swoją pałą, że się przestraszyłem i pułk oddałem. Na mnie samego także ryknął, abym się nie ociągał i do bitwy ruszał... Pod gardłem... - Na ciebie też ryczał!? Na królewskiego syna!? - nie posiadał się z oburzenia Król. - A to łotr! Zapłaci mi szelma ognista za wszystko! I co, posłuchałeś!? - Co miałem robić, kiedy tak tą pałą nade mną wymachiwał. - Pałą wymachiwał nad tobą!? Ot bezczelny golibroda... Widzicie go, wielki regimentarz!? I gardłem ci groził?! Król aż prychał z irytacji i uderzał pięściami po udach. - Czekajże, wrócisz ty brzuchata szołdro, to się policzymy! Tym razem już ci się nie upiecze! Nareszcie zadrżysz przed karą, jaką ci obmyślę... - Królu i ojcze mój - przekładał sprawiedliwy Jakub. - Pan Koryciński nie kary, a nagrody godny, bo cudów w bitwie dokazywał. - Tak silnie tą swoją niby "husarską" zbieraniną wsparł nasz pułk i husarię pana Czarnieckiego, że od tego momentu już ani jednego pacierza spahia nie wytrzymała. On sam także walczył bardzo dzielnie, choć się na pole walki sporo spóźnił. Za to Parkany - jak słyszałem - sam jeden wziął... - Tak, tak, znam ja go dobrze, samochwalca - odpowiedział na to Król. – Sam jeden wziął Parkany!? Mnie hultaj nie oszuka. Także samo i Favoritę też sam jeden zdobył, a ona się na moje imię poddała. Koryciński tylko sprytnie cudze zwycięstwo sobie przywłaszczył. Teraz ciebie z dowodzenia wyzuł i cały pułk pod komendę wziął, a jutro ta kanalia mnie wojska pozbawi i odbierze królowanie. Muszę go wreszcie przykładnie ukarać, bo nie będzie mi golibroda królewskim synem pomiatał. Jak go końmi po majdanie obozowym powłóczą za te krzywe kulasy, od razu spokornieje. Niechże mi się tylko na oczy pokaże... - Nie, nie ojcze! Ja nie jestem krzyw na pana Bonifacego - protestował Jakub. - Nawet jestem mu bardzo rad, gdyż mogłem obserwować twój, ojcze fortel wojenny i jego wspaniałe skutki. Teraz wolę stąd na bitwę popatrzeć, bo dość mam już rzezi i wojny. Wystarczy mi na długo. - Oby jak najdłużej synu - odpowiedział na to Król. - Sam też tego jak
zbawienia swego i twojego pragnę. Ksiądz Skopowski, widząc młodziutkiego królewicza skrwawione od stóp do głów, oczom własnym nie wierząc, że tak młody chłopiec zdołał wydobyć się z potworne krwawej kipieli. Podobnie jak Król, serdecznie go uściskał i w zabrudzoną twarz ucałował. Z namaszczeniem zrobił mu krzyżyk świętą karawaką na czole i na piersi, a potem w skupieniu odmówił gorące dziękczynienie Bogu Najwyższemu. - Takiś młody jeszcze, synu królewski, a już tyle krwi ludzkiej na twoich rękach...- wyszeptał bezpośrednio do Jakuba po skończonej modlitwie. Odpuszczam ci jednak z duszy i serca za grzech rozlania krwi nieprzyjaciół. Obyś nigdy już więcej w życiu przelewać jej nie musiał... - Oby twoje życzenie i prośba się spełniły, ojcze duchowny - rzekł Król. Jednak pierwej wytłumacz to nieprzyjaciołom, aby nas nie nachodzili, granic i domostw nie podpalali, ludności w niewolę nie uprowadzali i ziemi nie zagarniali. Wytłumacz im, aby swojej religii przemocą nie wprowadzali, a kościołów naszych świętych w stajnie, albo - co jeszcze gorsze, w swoje plugawe meczety nie zamieniali.... - Modlę się o to nieustannie, Wasza Królewska Mość - odrzekł ksiądz Skopowski, - lecz pozwól Najjaśniejszy Panie, że teraz udam się do rannych i umierających, bo może pomocy mojej i pocieszenia potrzebują. - Idź, drogi księże i czyń sprawiedliwie swoją powinność... - odrzekł poważnie Król Jan Sobieski odpowiadając skinieniem głowy na niski ukłon pobożnego księdza. - - -
Rozdział 36
Za Jakubem i grupą jego dragońskiej ochrony wrócił z pola Piętka-Redar. I przyklęknąwszy przed Królem, podawał mu swoją spracowaną sulicę. Na jej ostrzach widniała zakrzepła krew i stężały mózg, kawały skóry, złomki kości już nie wiadomo czyich... Król dotknął dłonią jej wyślizganego drzewca, czyniąc zadość obyczajowi redarskiemu, pytając zdyszanego wojownika. - I ty też Redarze nie chcesz już Turków dożynać... - Nie chcę, Wasza Królewska Mość - odparł Piętka. - Póki ochraniałem królewicza Jakuba morzyłem ich, jako wrogów mojego Króla. Teraz, kiedy są już panicznym motłochem, nic mi po ich śmierci. Jeśli Król zwyciężył i nic mu nie zagraża, takoż i jego synowi, nie walczę, bo to już nie moja wojna. - Ale przecie zabijałeś ich. Sam to widziałem... Stali w trójkę z Jakubem tak blisko siebie, że tylko oni mogli się słyszeć. Wszyscy inni, jak ochrona, gońcy, oficerowie łącznikowi, nawet i pan Marek Matczyński znajdowali się opodal w czujnej gotowości. Dlatego Redar, ośmielony taką sytuacją, dogodnym miejscem i faktem, że jest to chwila wytchnienia po najkrwawszej w dziejach bitwie, odpowiedział śmielej dłuższym wywodem: - Zabijałem Najjaśniejszy Panie, bo i oni mnie chcieli zgładzić. Lecz ta wojna nie ma sensu. Biją się tu nacje, chcąc się wzajem unicestwiać, choć mogłyby działać w zgodzie i we wzajemnym poszanowaniu. A Boga - Jedynego Stwórcę,
rozumieć po swojemu, wyznawać i czcić lecz bez wzajemnej wrogości. - Myślisz, że to jest możliwe? - Redarom nic do tego konfliktu. My nie mamy w przykazania: - “Nie zabijaj”, ale nie zabijamy z zasady. Ustępujemy przed obcą przemocą, kryjemy się, unikając walki. Nie mamy zakazu: - “Nie kradnij!” i nie kradniemy, ale sami jesteśmy okradani z naszej ziemi i wiary, tradycji i obyczaju; z prastarych sposobów rozumienia i wyznawania Boga. - Takie to dziwne sprawy mi przekładasz? –spytał Król. - Tak jest, najjaśniejszy Panie. Choć nie powiedziano nam z nieba: - “Nie mów fałszywego świadectwa” - nie oszukujemy i nie wykorzystujemy czyjejś naiwności, czy niewiedzy... - Ale ty przecież zabijałeś, raniłeś... – powiedział Król. - Służenie monarsze, na którego ziemi żyjemy, jest zdeponowaniem w moich rękach mniejszego zła, które czynić musimy w nie przez Redarów stworzonych warunkach. Jako sługa Króla chrześcijańskiego walczę i zabijam. Jako Redar i sługa swojego plemienia, unikam walki. Kryję się wraz z ludem moim, ustępuję przed krzyżem i obcym nam wcieleniem Boga. - Zadziwiasz mnie Redarze - szepnął przejęty Król. - Chociaż nikt nam nie mówił, abyśmy miłowali nieprzyjaciół i nadstawiali drugi policzek, nie czynimy krzywdy i nie oddajemy razów. Cofamy się w takie miejsca, gdzie znak chrześcijański jeszcze nie dotarł. Ziemia jest wielka i dość jest krain dla tych, którzy nie potrzebują Dobrej Nowiny o Jezusowym narodzeniu, jego okrutnej męce i zmartwychwstaniu. - Czy ty sam od siebie mówisz, Piętko - pytał Król. - Czy doznana krzywda tak przez ciebie przemawia. - Jesteś Królu najświatlejszym monarchą tej ziemi i wiesz, że Słowianie – jako wyznawcy Światowida, żyli w ogromnych krainach, większych od Cesarstwa Rzymskiego. Był to i wciąż jest wieloplemienny naród mówiący jednym językiem. Czczący swoich własnych Bogów, obcych nie potrzebując i nikomu swej religii nie narzucając.. Łączność utrzymywali myślami tak skutecznie, że wszystko, co trzeba o sobie wiedzieli. - Czy to dlatego mówisz często, że nie wiesz, ale czujesz… - Tak jest, Wasza Królewska Mość. Słowiański Bóg nauczył brać z Ziemi tylko tyle, ile jest niezbędne, aby dzieło boże trwało wiecznie. Nieustannie się odradzając i rozwijając, a także doskonaląc wraz z ludźmi. Ale przyszli obcy z rzekomo „Dobrą Nowiną” i nazywając naszych Bogów „bałwanami”, skazali ich na zagładę. A my w figurze Światowida czcimy nie bałwana lecz tę wielką Moc, która stworzyła świat, gwiazdy, słońce i drzewo; sprowadziła deszcz, światłość dnia i mrok nocy. Sprawiła, że trawa co roku wyrasta, a drzewa rodzą owoce, w nieustannym korowodzie rodzenia, trwania, umierania
i zmartwychwstawania. - Dlaczego raz mówisz Bóg, a raz Bogowie? - U chrześcijan jest trzech Bogów, choć jak twierdzą – w jednej Osobie. My możemy mówić Bóg i Bogowie, bo chociaż nazwy i liczby się zmieniają, to on był, jest i będzie jeden. Lecz jako wszechmogący może się zwielokrotniać i być wszędzie. W każdym drzewie, w każdym kamieniu, w każdym człowieku, w każdej drobince. Dla nas nie do zrozumienia jest przykład udręczenia i mordowania niewinnego Jezusa, tylko za to, że myślał i mówił po swojemu. - Taki był boży plan zbawienia i odkupienia z grzechu. - To była zbrodnia wynaturzonych religijnym fanatyzmem potworów. Nam tego czcić się nie godzi. Ani pamiętać, ani wielbić, ani sposobić wizerunki czy symbole tego udręczania. A tym bardziej czcić. My nigdy nie czciliśmy okrutników, nie budowaliśmy im pomników. Ich czyn byłby ukarany i zapominany, aby nikt tego nie naśladował... Redarowie przed okrucieństwem uchodzili, by ocalać swego Boga, nie znającego okrucieństwa. Ale nikogo do swej wiary nie zmuszali, a rozprzestrzeniając się ziemi, życia ani mienia nikomu nie zabierali. Wkraczali w leśne i stepowe pustacie karczując polany, obsiewając je i hodując zwierzęta. Nie tak jak naród Izraela, rabując ziemię Kananejczyków, twierdząc, że to z woli Boga. Potem narzucali innym swoje pojęcie Bóstwa i sposoby Jego wyznawania. - To dlatego opuściliście swoje siedziby na wyspie Rugia i najważniejszą waszą gontynę w Arkonie? - Tak jest. Kamienne figury ukryto w ziemi i w morzu. Najstarszą figurkę Światowida zabraliśmy ze sobą i od siedmiu wieków jest z nami. Kiedy nas wypędzano ze świętych gajów, chramów i polan, pozbawiano praw ludzkich, książę Henryk Kaliski w roku 1096 przyjął uchodzących z Hiszpanii Żydów i nadał im przywileje. Potem tyle praw otrzymali od słowiańskich władców, aż się stali niemal drugim narodem wśród polskich chrześcijan. A byli to przecie śmiertelni wrogowie Boga-Chrystusa i potomkowie jego katów. Wyznawcy Światowida natomiast żadnej krzywdy Chrystusowi Nazareńskiemu nie uczynili, dlaczego więc wypędzono ich z ojczyzny. Usiłowano przemocą chrzścić i nawracać!? Jak to pojąć, Najjaśniejszy Panie i Królu nasz!? - Ciężkie są twoje oskarżenia głosicieli “Dobrej Nowiny” i chrześcijańskich władców. Oskarżasz ich o mordowanie swoich pobratymców, aby miejsce dla obcych robić... - To nie ja oskarżam, ale fakty, Najjaśniejszy Panie. Wystarczy policzyć ile jest bożnic i synagog żydowskich na polskiej ziemi, a ile chramów Światowida. Redarowie pomogli Królowi Łokietkowi pokonać pod Płowcami Krzyżaków okrutnych i zachłannych sług obcego nam Boga. Za to sekretnie otrzymaliśmy prawo do lokalizacji tam, gdzie biskupi nowej wiary dosięgnąć nas nie mogli. Ale
potem uchodzić musieliśmy jeszcze dalej, pod zarzutem pogaństwa i służenia diabłom. Król Jagiełło za pomoc w grunwaldzkiej bitwie, także potajemnie zezwolił nam osiedlać się w litewskich i żmudzkich puszczach. Teraz chcemy prosić ciebie Najjaśniejszy Panie, abyś raczył dać nam lokalizację na kresowych królewszczyznach. Chcemy tam swą małą gromadą żyć i umierać według nauk prawdziwego Boga wszystkich Słowian. - Wielkie i mądre są twoje słowa - rzekł Król. Mój ród pochodzi z tego samego korzenia, co Redarowie. Taką samą mową, od kołyski aż do śmierci mówi. Jednak „Dobra Nowina” Jezusa Chrystusa to ofiara miłości, aż do śmierci i zmartwychwstania. - Może jest dobra, ale czy dla słowiańskich Redarów? - Jest dobra, prawdziwa i słuszna. To niezmierzone miłosierdzie Boga Żywego objawione w męce, ukrzyżowaniu i zmartwychwstaniu. To ofiara życia, nadzieja na zbawienie i życie wieczne w Niebie. Sam Bóg jest wielką Miłością. - Taką miłością, która jednak nie szanuje innej miłości - odpowiedział Piętka. – Cóż to za miłość, nie mogąca istnieć bez wizerunku okrucieństwa nad niewinnym człowiekiem. - Nie jest łatwo to wszystko zrozumieć. - Księża głoszą tylko to, co działo się kiedyś, gdzieś na pustyniach Palestyny i Galilei, zwanych Ziemią Świętą. Ani jednym słowem nie wspominają, że tu nad Odrą, Wisłą, Bałtykiem i w całej Słowiańszczyźnie też trwało ludzkie życie. Nasi ludzie nie byli gorsi i mieli własne rozumienia siebie, Boga, życia i świata. Księża nigdy nie powołują się na Ziemowita, Stoigniewa, Przemysława czy Bogusława; nie wzywają Mirosławy ani Sławomiry, lecz nieznanego nam Dawida, Symeona, Barnabę czy Judasza. Pamiętają tylko o Miriam, Sarze i Fedorze. A przecież Słowianie, zanim Chrystus się narodził, potrafili w swej mowie oddać wszystkie pojęcia, skomplikowane myśli, wolę, pragnienia. Znali językowe określenia na wyrażanie piękna, dobra i zła... Nasze grody i chramy wznoszone były na czakramach Ślęży, Łysicy, Wawelu, Wieżycy, Arkonie, Złotej czy Rowokole. Znacznie lepsze od koczowniczych obozowisk Semitów. Nasze plemiona były większe od narodu Mojżesza, bo się mienili Słowianami Wschodnimi, Zachodnimi, Północnymi i Jugo-Słowianami. Potrafiliśmy istnieć bez nadmiernego wykorzystywania dóbr bożych, jakie są na ziemi, w polu, w powietrzu i w wodzie. Narzucanie nam obcego sposobu życia i pojmowania Boga jest przez nas niemożliwe do przyjęcia. Ale wierzymy, że obcy nigdy nie wyrwą do końca naszych prawdziwych korzeni. Wcześniej czy później odrodzą się one do życia bez niszczenia, zabijania, przemocy i nienawiści. Wierzymy, że Bóg Ojciec, Jezus Chrystus i nasz Światowid to jedyny, wieczny i wszechmocny Bóg-Opiekun świata i ludzi. - Kim ty jesteś Redarze?! - pytał Król i rozglądał się, czy nie ma w pobliżu
księdza Skopowskiego. Nie z obawy o siebie, lecz aby w czas przerwać wywody Redara, które - choć bardzo go ciekawiły, na pewno ściągnęłyby na Piętkę ostrą reakcję kościoła. - Kim ty jesteś? Rycerzem, kapłanem, złym duchem, czy wrogiem Kościoła!? - Człowiekiem jestem Najjaśniejszy Panie, który patrzy, widzi, myśli i czuje jak inni. Jestem także obrońcą ostatnich Redarów –tej resztki Słowian, którym jeszcze nie odebrano rodzimych Bogów, aby zapomnieli kim byli ich przodkowie i w co wierzyli. - Strzeż się Redarze! Wszystko co mówisz jest wrogie Kościołowi i grozi ci ognistym stosem świętej inkwizycji, za głoszenie myśli z szatańskiego podszeptu... - Nie są to myśli szatańskie, Wasza Królewska Mość - mówił Piętka - lecz znacznie starsze od chrześcijaństwa. I na pewno nie szatańskie. Do czasu chrześcijaństwa Słowianie szatana, diabła czy piekła wcale nie znali. Nasze „Licho”, to jest tylko leśny straszek. Zaś pojęcie Boga-Światowida wyrosło z natury tej ziemi, z której powstawały również nasze ciała i rozumy. Czyli z tego, co dał nam nasz Bóg, tak wielki, że choćby Go każdy inaczej pojmował, to wystarczy Go dla wszystkich. - Piętko, ty nie jesteś zwykłym wojownikiem. Ty jesteś kapłanem swojej religii - powiedział Król ściszonym szeptem. - Ty chcesz zniechęcić mnie do religii moich ojców i dziadów. Chcesz wyrwać swój lud spod mojego panowania, a to już zdrada. - To bardzo ciężki zarzut, Najjaśniejszy Panie, bo przecie bywało, że królowie poddanych swoich zdradzali, nakłaniając przemocą do przyjęcia obcej wiary. My chcemy podlegać tylko tobie - Najjaśniejszy Panie i żeby wolno nam wyznawać swoją religię, jak żydom, prawosławnym, lutrom, kalwinom i innym. Abyśmy mogli budować swoje chramy i gontyny, sadzić na nowo święte gaje, czego teraz czynić nam nie wolno, jak byśmy byli gorsi od obcych. Dzięki temu, że Bogowie czytali nasze myśli, Słowianie rozumieli się nawet bez słów i na odległość. Przez to nie potrzebowali pisma. Jeśli ktoś coś pomyślał, to ten drugi do którego myśli były skierowane - wiedział, co czynić. Gdzie się udać i kiedy. - To wasza korespondencja lepsza nawet niż żydowska... - powiedział z podziwem Król. - Czy teraz też tak potraficie? - Są wśród nas tacy, którzy to potrafią. A korespondencja nasza rzeczywiście jest lepsza od żydowskiej, bo nikt obcy nie może jej przejąć. Inaczej w tych ogromnych puszczach i niezmierzonych przestrzeniach żadnej łączności by między nami nie było. Wszyscy Bogowie powodują, że cały świat funkcjonuje według jednych i tych samych praw. Są ze światem i ludźmi w cudownej i nieogarnionej jedni. Tylko ludzi sami ich tak różnicują, aż do otwartej, śmiertelnej wrogości. Czego najbardziej przekonywującym dowodem jest właśnie ta wojna. - Strzeż się Piętko - ostrzegał Król. - Są tacy księża, którzy nie znają litości.
W imię Chrystusa i z chrześcijańskim miłosierdziem na ustach gotowi są do najohydniejszych zbrodni, chociaż Chrystus ich tego nie uczył. - Ja to wiem, Najjaśniejszy Panie, ale muszę ustrzec od zagłady ostatnią gromadkę opiekunów Rugijskiego Światowida. Tak zwana “Dobra Nowina” nie jest nam obca i ani wroga, lecz jej głosiciele żyć nam spokojnie nie pozwalają. Moi waleczni przodkowie mogliby rozlać morze krwi, pokarać zdrajców naszej wiary. Bawet książąt i królów, którzy zmuszali nas do przyjęcia innego Boga. Woleliśmy jednak uchodzić, wierząc, że Światowid przetrwa mocą swej boskości i mądrością pojmującą wszystkie sprawy Ziemi, ludzi, zwierząt i roślin. Ten nasz prześladowany Bóg-Swantewit-Światowid, który nigdy nikomu nie zadał takich cierpień, jak Chrystusowi Nazareńskiemu zadano. - - -
Rozdział 37
Nie była to najwłaściwsza pora do tak poważnej rozmowy, ale kiedyż może być lepsza w nieustannym korowodzie dramatycznych, wojennych zdarzeń?! Król już z ogromną ulgą obserwował pogrom Porty. Gdzie okiem sięgnąć – wszędzie ginęli, albo uchodzili w panice żołnierze islamu, przed kilku godzinami święcie pewni zwycięstwa. Niemcy zagarniali w niewolę całe gromady żołnierzy tureckich, pędząc niczym stada bydła rycerstwo przemieszane w żołnierstwem. Polacy zaś z zapiekłą nienawiścią ich wycinali, gdzie tylko dopaść mogli. Austriacy czynili jedno i drugie. Wszyscy zaś działali w poczuciu zasługi przed swoim Bogiem. Mahometanie ginęli często z imieniem Allacha na ustach mimo, że ich w takiej chwili opuścił. Może za grzechy, pychę, małą wiarę czy inne przewiny; czym zawsze i wszędzie można tłumaczyć każdą karę, czy klęskę. - Staram się ciebie zrozumieć, Redarze - odezwał się po chwili namysłu Król
Sobieski. - Chcę zajrzeć do twojego serca, ale dalibóg trudno mi, choć widziałem i słyszałem niejedno. Zaskoczyłeś mnie i zadziwiłeś. - Redarowie, jako Słowianie zawsze byli wierni władcom słowiańskim kontynuował Piętka-Redar. Od rady dwunastu wojewodów, Ziemowita, Mieszka i Bolka Chrobrego, Łokietka i dalej, aż po ciebie, Najjaśniejszy Panie. I nigdy nie zdradzili żadnego, mimo że nowa wiara dawała szanse wszystkim, tylko nie nam. Plemię wyznawców Światowida traktowano jak trędowatych. Chrzczono pod przymusem, niszczono ich chramy i najświętsze miejsca kultowe. Za to obcych przyjmowano chętnie. Zwłaszcza Żydów. Przyjmowano także mahometańskich Tatarów i Turków, prawosławnych Ukraińców i Rusinów, protestanckich Czechów i Niemców. Naszą zaś, prawdziwie rodzimą, słowiańską krew niszczono i ścigano rękoma chrześcijańskiego rycerstwa i duchowieństwa, pochodzącego najpierw od Niemców i Czechów, a potem także ze Słowian. Dlaczego tak czyniono!? Przecie my nie byliśmy wrogami Chrystusa. Nie ukrzyżowaliśmy go… - Nigdy tak nie rozmyślałem nad sprawami świata, ani nad przodkami naszych władców od Lecha, Ziemowita, Piasta... - Nasi przodkowie nie wkroczyli do Rzymu mówiąc: - “Wasi Bogowie to bałwany! Od dziś musicie uwierzyć w naszego Światowida, albo was pozabijamy!”Redarowie, jak inni Słowianie, mają także swoje zaświaty i godny sposób traktowania przodków, bo każdy zmarły świętym dla nas jest. - Nie mów tego przy księżach, Piętko-Redarze. W obronie swej wiary gotowi są nie tylko umierać ale i zabijać. Ani się spostrzeżesz, jak twoją duszę, ciało w ogniu spaliwszy, do zbawienia doprowadzą. Lepiej ukryj swoje myśli... - Wiem o tym, Wasza Królewska Mość. I dlatego aby nie podzielić losu wytępionego ludu Prusów, czy Jaćwierzy - ukrywamy się. Jesteśmy już ostatnimi wolnymi Redarami. Gdyby gdzieś była jeszcze jakaś inna grupa, na pewno czulibyśmy to. - To znaczy, że oprócz was nikt już nie wyznaje Światowida. Nikt już nie utrzyma przy życiu Nieśmiertelnego. - Nie, Światowid jako Bóg nigdy nie umrze, ale umrze jego słowiańskie pojmowanie i wyobrażanie, a także sposób wyznawania, którego my rzeczywiście jesteśmy ostatnimi depozytariuszami. Kontynuujemy obrzędy i adoracje, mimo tak znikomych szans przetrwania. Za to nasze życie wśród piękna i wielkości dzieł Boga, jest jedną wielką, nieustającą modlitwą, a świat jedyną prawdziwą świątynią. My nie zamykamy Boga w kamiennych domach, bo cały świat jest jego domem, który sam zbudował sobie i ludziom. Obce nam jest czczenie udręczenia i zamordowania niewinnego człowieka. Łączenie zbrodni i okrucieństwa z dobrem i miłością - Któż ci o tym wszystkim powiedział, Piętko-Redarze!? - zapytał Król. Jaki prorok to spisał i wam do czytania udostępnił? Przecież sam sobie tego nie
wymyśliłeś... - Redarowie o swoim Bogu dowiadują się stopniowo od chwili uzyskania zdolności rozumnego myślenia i mówienia. Przede wszystkim jednak czują obecność Boga całym swoim ciałem. Tak jak nie uczona pszczoła wie od razu wszystko, co powinna w barci robić. Każdy Redar także sam wie, że w jednym kamieniu, w liściu, źdźble trawy, promieniu słonecznym, podmuchu wiatru, w kropli wody jest więcej bożej świętości, niż w największej nawet katedrze. My nie znamy wody święconej, bo uznajemy, że cała woda na Ziemi jest święta. Tak samo dla nas cała Ziemia jest świętością i należy się jej najwyższy szacunek. Jak przykładowo - powietrzu, stanowiącym część naszych ciał. - Słuchaj Jakubie - rzekł do milczącego syna Król. - Słuchaj i wszystko w głowie układaj, abyś wiedział, że na świecie jest nie tylko jedna mądrość. Jeden sposób życia, czy jedna wiara. I to zapamiętaj, abyś wrogów szukał daleko, przyjaciół zaś blisko i nigdy ich nie zawodził. A jeśli wybierać będziesz musiał, wybieraj zawsze to, co jest w dobrym największe, a najmniejsze w złym. - To co usłyszałem od Redara jest zadziwiające. Będę się nad tym zastanawiał i szukał odpowiedzi, gdzie jest kłamstwo i szaleństwo, a gdzie jest prawda i dobro. A ty, ojcze mój i Królu, co wybrałeś? - spytał przejęty Jakub. - Wybrałem wolę swojego narodu, nad którym Bóg mi panować pozwolił. Sługą jego jestem, choć władcą, ale szerzej patrzę na świat, niż uczeni w piśmie i pobożni obserwanci. Rozumiem także inny sposób pojmowania świata i Boga, za grzeszną herezję nigdy tego nie uważając. Bo nie wszystko, co ludzi i świata dotyczyło, wydarzyło się tylko nad Jordanem, na Synaju, czy jeziorem Genezaret; w Egipcie, Samarii, Kanaanie i Judei. Nad naszym Gopłem, Wisłą, Wartą, Narwią i Bałtykiem także było boże władztwo i jego wola. Nad ziemią Polan, Wiślan, Łużyczan, Ślężan, Krakowian i Mazowszan świeciło to samo boże Słońce i Księżyc, jak nad ziemiami Izraelitów. - Czy my, Słowianie niegodnym bydłem tylkośmy byli!? – mówił z goryczą Piętka, gdyż niezmiernie go bolała krzywda ginącego plemienia. - Czyż sami nie potrafiliśmy stworzyć własnego pojęcia Boga, w swojej mowie i na miarę umysłów przez Niego stworzonych? Jesteśmy ludźmi, jak wszyscy inni. - Zamilknij, Piętko... - odrzekł Król widząc wielkie wzburzenie Redara. Jeszcze do tej rozmowy wrócimy. Tym stanowczym wyrażeniem zakończył rozmowę, nie chcąc, aby zbyt wiele z tej wiedzy spadło nagle na Jakuba, wychowywanego od dziecka w gorliwości katolickiej. Nie znającego innego sposobu pojmowania transcendencji i wyznawania Boga. Niemniej jednak, widząc w nim swego następcę i bardzo pragnąc, aby był światły, mądry, rozumiejący więcej i lepiej nawet od biskupów, spytał go wprost: - Czy słyszałeś to wszystko, Jakubie?
- Tak jest ojcze... - odrzekł. - Bardzo pilnie słuchałem. - Czy zrozumiałeś, o czym Piętka głosił!? - Starałem się ojcze. I myślę, że mówił bardzo mądrze, a co chyba najważniejsze – uczciwie i szczerze. Chociaż nie wszystko pojąłem. - Synu, nie wydawaj jeszcze sądów, póki nie zestawisz sobie wszystkich racji; póki nie porównasz jednego twierdzenia z drugim. Zawsze przed osądem wysłuchaj racji drugiej strony. Będziesz kiedyś potężnym królem Jakubie, odpowiedzialnym za ludzkie życie, dolę i umysły. Lecz zanim zrozumiesz, jak nad duszami i sercami zapanować - patrz, obserwuj, ucz się i słuchaj, a na sądy przyjdzie czas. - Tak jest, ojcze - odrzekł Jakub, oszołomiony zasłyszanymi surowymi sądami Redara o świętościach, w które szczerze wierzył. Nie przypuszczał, że można je pojmować inaczej, choć przecież nie po szatańsku, ani pogańsku... - To nie są rozkazy dla ciebie synu, tylko rada, abyś miał umysł otwarty nie tylko na jedno źródło światła ludzkiej wiedzy i wiary, bo jest ich więcej. - To jest bardzo trudne... - odpowiedział Jakub - Nie wiem czy kiedyś potrafię to wszystko umysłem objąć. Lecz ciekawi mnie to ogromnie. Bardziej niż wojna... - Będziemy rozmawiać, synku jeszcze o innych, trudniejszych problemach ludzi, polityki, religii i świata. * Przybycie braci Wołodyjowskich skąpanych we krwi, pocie i bitewnym kurzu, przerwało rozmowę. Chłopcy nie zsiedli ze swego Karuska, a tylko zdjąwszy czapki ukłonili się Królowi po wojskowemu, rudymi jak ogień głowami. - Wedle rozkazu, sprawiliśmy się Najjaśniejszy Panie. - rzekli schrypniętymi głosami. - Dziękuje wam, synkowie kochani - odrzekł na to Król –Oficerami tę kampanię zakończycie i każdy będzie miał swoją chorągiew pod komendą. Dumny jestem z was! - I ja także wam dziękuję i powiadam, że mi zaszczyt wielki przynosicie dodał Jakub. - I braćmi moimi jesteście, nie podwładnymi. - Zawsze na królewskiej służbie! - zawołali obaj braciszkowie, jakby się wcześniej umówili. - A cóż to, moi panowie Wołodyjowscy, nie chcecie już Turków dożynać!? Spytał Król. - Dość macie zemsty za oćca waszego!? - Nie dość, ale Turkowie teraz już tylko uciekają, kryją się, do rzeki przed nami skaczą, a walki żaden nie podejmuje - powiedział jakby rozżalony Michał.
- I jak tu ich, uciekających, ścinać!? Na baranach mścić się nie będziem za to, że trawę skubiąc, pastwisko zdeptały... - dopowiedział wyjątkowo poważnie Jerzy. - A to coś nowego!? - aż wykrzyknął zadziwiony Król. - Gdzieś ty się takich mądrych maksym nauczył! Chyba nie przy robieniu szabelką, albo szczwanieniu koniem... - Sam ją wymyśliłem - odpowiedział Jerzy - bo tak przed nami uciekali, jak stado baranów. Nijak ich było szabelką traktować, a bata akurat nie mamy. - W samą porę żeś mi o maksymach uczonych przypomniał - powiedział Król. Kampania się kończy, więc czas wam będzie do szkół po nauki ruszać. - Jak już będziemy w Krakowie oficerami, to na nic nam scholarami od nowa rózgi na gołą skórę brać. - Niech no by nas teraz jaki bakałarz z konwentu popróbował karcić, wnet by się sam nogami nakrył. - I od nas rózgi wziął. - A wy łotry nieużyte - obruszył się Król. - Nie rozumiecie, że nie tylko w szabli, nie tylko w pięści rycerska i szlachecka godność!? Żaden z was porucznikiem nie zostanie, póki mi szkół przykładnie nie pokończycie. - Piętka-Redar do szkół nie chodził, a wszystko wie! - zawołał na to Michał. - Nie wie, wy niepokorne hultaje - odpowiedział gniewnie Król - a tylko czuje, jak mi sam powiadał! - To i my czuć będziem, tak jak Piętka. Na cóż nam wiedzieć, co nie trzeba... Wystarczy czuć - dopowiadał Jerzy. - Ot, szelmy piekielne! Słów mi na was brakuje! - irytował się poważnie Król. - Czekajcie huncwoty, jak sam wezmę bykowca od masztalerza, to zaraz na plecach poczujecie mores i szacunek dla swego Króla i dowódcy... - Od Króla naszego, zniesiem wszystko - rzekł Michał. - Nawet najsurowsze cięgi... - przyznał Jerzy. - Ale każdemu innemu wara od nas i od naszej godności szlacheckiej - cedził przez zęby Michał. - I oficerskiej - uzupełnił groźne ostrzeżenie Jerzy. - Jeszcze oficerami nie jesteście i nie wiadomo, czy kiedykolwiek będziecie! - złościł się Król. Na wzgórzu gdzie stał Król Sobieski nieustannie podchodzili rycerze i żołnierze a nawet uporządkowane już po bitwie oddziały. Król składającym meldunki dowódcom serdecznie dziękował, ściskał prawice i wyrażał wielkie uznania. Walki zwolna wygasały i spokój na polu bitwy nastawał. Na okulawionym, ledwo się wlokącym koniu przybył także porucznik Stanisław Żwirski. Pokaleczony i wyczerpany do cna. ale aż po szyję unurzany w tureckiej krwi. On również zaniechał udziału w rzezi, gdy nikt czołem mu nie
stawał. Zdyszany, z twarzą stężałą od wieści, jaką ze sobą przyniósł. Między ciężkimi oddechami wyrzucił z siebie grobowym głosem: - Pan Koryciński zginął! Wszystkich aż zmroziło. A najbardziej samego Króla, który się aż pobożnie przeżegnał i słowa z siebie wydobyć przez chwilę nie mógł. Mrugał tylko niedowierzającymi oczyma, oczekując od porucznika dalszych wyjaśnień. - Widzieli go - mówił zmordowany porucznik - jak w pogoni za jakimś znacznym Turkiem, uchodzącym z malinową chorągwią, skoczył do Dunaju. I przepadł... - Zamilcz, Żwirski! - zawołał z rozpaczą Król. - Nie powtarzaj takich słów! Zabraniam! Nie takich wieści od ciebie się spodziewam! To dla mnie jakby strata ręki... - Najjaśniejszy Panie - odpowiedział zmartwiony porucznik - widziałem go walczącego jak szaleniec. Podziwiałem jego eksperiencję, gdy do sprawy ze spahią doszło. Widziałem też jak Parkany na czele taborytów dobywał. Jego śmierć to dla mnie także jakbym prawicę utracił, alem widział jak za Turkiem z malinową chorągwią do Dunaju hulnął razem z koniem. Słyszałem potem jak żołnierze wołali, że utonął. Alem utopionego nie widział, a pomóc nie mogłem, bom się ze swoich zmagał jeszcze z tureckimi niedobitkami. - Dzięki Bogu żeś trupa nie widział, bo jest nadzieja, że się i z tej obierzy wydobędzie. Boże bądź mu miłościwy. Uratuj go i ocal Chryste Panie! desperował zrozpaczony Król. Na co mu wielkie zwycięstwo okupione takim kosztem. Szelma, bo szelma, ale to jedyna na świecie nie do zastąpienia szelma jaką ten świat nosi. Gdzież drugą taką szelmę znaleźć?! Wieść o śmierci pana Bonifacego rozniosła na całe wojsko, aż do taborów. I smutek zrodziła taki, że aż radość ze wspaniałego zwycięstwa przytłumiona została. Chyba nikogo z rycerstwa tak nie żałowano, jak królewskiego golibrody. Cisza zaległa na pobojowisku, jakby chciano milczeniem oddać hołd największemu bohaterowi tej bitwy, zwycięzcy spod Pypki i Schweinefeld, zdobywcy cesarskiej Favority i Parkanów. Kto by pomyślał, że ten królewski cyrulik, niby blagier i kolorysta, szaławiła i sowizdrzał był aż tak w całym wojsku popularny. - Nie, to niemożliwe!!! - desperował Król. – Ani Bóg ani diabeł by na to nie pozwolił. Szukać! - rozkazał, ani na moment nie dopuszczając do siebie tragicznej myśli. - Szukajcie mi go wszędzie, aż znajdziecie... Wnet pobiegły liczne patrole wzdłuż Dunaju i na całe pobojowisko wypatrywać otyłej, dobrze wszystkim znanej sylwetki i jego podziurawionego, rajtarskiego kapelusza. - Szukajcie mi go choćby na dnie Dunaju, żywego, rannego czy umarłego... wciąż wołał zrozpaczony Król. - Choćby całą noc przy pochodniach. Wszelkie
łodzie na Dunaj spuścić i szukać, nawet między topielcami. Dziwnie jakoś spokojny pan Matczyński, który właśnie był dojechał do królewskiej grupy i wiedząc już o fatalnej wieści, dopowiadał chyba przesadnie złośliwie: - Znajdzie się szelma cała i zdrowa. Co najwyżej pijana! Ale poznać go nader łatwo, bo ślepia ma kaprawe, a każde innego koloru. Nochal wielki jak purchawa, ale jak stara ćwikła od trunków sina. Bebech ogromny jak turecki bęben, kulasy krzywe, a na tonsurowej glacy krzyżyk Wołodyjowskich. - Tak jest! - Król przyjął ten opis za dobrą monetę. - I całemu wojsku znany, a i Turkom nieobcy. Przepytywać tureckich jeńców i między Niemcami i Austriakami. We wszystkich lazaretach sprawdzić. Ucięte głowy przepatrzeć, czy która znaku Wołodyjowskich nie ma. Król rzeczywiście szczerze rozpaczał nad stratą swego golibrody, który był mu przyjacielem i niezastąpionym kompanem od czasu szczęśliwej elekcji. A nawet jeszcze wcześniej. - Bo jeśli naprawdę zginął, to choć pochowek mu godny sprawimy. Kurhan wielki usypiemy, bo najgodniejszy z nas wszystkich... Nie masz drugiego takiego… Pan koniuszy Matczyński, dla uspokojenia Króla złagodził pierwsze swoje wypowiedzi, tłumacząc spokojnie: - Nie grzebmy hultaja przed czasem, Najjaśniejszy Panie. Znam szołdrę jak własną kieszeń. Taki łatwo nie utonie, choćby w odmętach się znalazł, bo go ten tłusty bebech wyniesie z każdego nurtu. A nawet gdyby do morza wpadł, to go żaden wieloryb jak Jonasza nie połknie, bo za gruby. A nadto gorzałką okrutnie zalatuje, a tego wieloryby nie lubią... - Kpisz sobie Marku z mojej desperacji!? – spytał Król. - Nie kpię mój Królu, ale ta szelma na pewno żyje gdzieś przytajona więc, po co mu już kurhany sypać! Poczekajmy! Ucztę, jaką w taborku gotuję dla zwycięzców, swoim sinym nochalem poczuje, to się sam zgłosi. Jak zawsze bywało... Pan Marek przygotowywał ze służbą z królewskiego taborku skromny poczęstunek pod zdobycznymi sejwanami. Przez gońców spraszał wszystkich znaczniejszych dowódców, także wyróżniających się w boju oficerów, rycerzy i żołnierzy. Chciał aby Król mógł do nich osobiście przemówić i podziękować za bojowy trud i krew przelaną. A za ich pośrednictwem całej chrześcijańskiej armii sprzymierzonych. Pomyślał teraz trafnie, że jeśli Koryciński - stary birbant i oczajdusza nie zginął, to nawet ranny czy przytopiony, choćby na czworakach, a na wyżerkę z popitką przybędzie. Woń trunków i dobrego jadła wyczuje nawet z samego piekła. Jednak sam w głębi serca pomyślał, że chyba nie pogodziłby się
ze stratą imć golibrody, którego rzekomo tak nie cierpiał... - Matczyński, dzięki ci za te słowa otuchy - odrzekł Król. - Dziwno mi jednak, że tak w niego wierzysz. I szczerze dobra jego pragniesz. - A bo choć to łotr, pijanica, gorszyciel, kłamca, krotochwilarz, szaławiła i bezczelny kolorysta, to jakoś tak lubię onego hultaja, aż sam się sobie dziwię. Pierwszy go powinienem na baty skazać, albo sam wybatożyć do krwi. Ale jakoś nie mogę. Dalibóg, że nie mógłbym go ukrzywdzić... - Toś mi brat, Marku - rzekł pocieszony Król Jan. - - -
Rozdział 38
Słońce schyliło się ku zachodowi i wrzawa bitewna prawie zupełnie zacichła. Dopalały się zgliszcza Parkanów, a oniemiały od grozy Eszterhom stał ponad szeroką wodą jak wymarły. Metaliczna gładź Dunaju - jeszcze nie tak dawno wzburzona szamotaniną tonących ludzi i koni - wyrównała się jak zwierciadło odbijając szczegóły potężnej warowni. I nastał taki bezruch, jakby wcale nie było tu śmiertelnej walki tysięcznych rzesz ludzkich. Lecz nikt nie miał czasu zachwycać się pięknem natury. Harcerze jednak uwijali się przy porozrywanej przeprawie mostowej, odbudowując przyczółek mostowy. Zbierano także drewno, by ogniskami oświetlić roboty podczas nocy. Ze struchlałego od grozy Eszteghomu nie przeszkadzano zwycięzcom nawet najmniejszą armatą... Rozproszone podczas bitwy wojska chrześcijańskie ściągały się pod swoje znaki, by tradycyjnie dotrzymać pola nieprzyjacielowi. Utrudzone ale szczęśliwe rycerstwo i żołnierstwo nadchodziło grupami z wiwatowaniem, rzucając zdobyte chorągwie, buńczuki, proporce pod nogi królewskie. Wyrosła z tego wielka sterta, którą tratowano końmi, deptano butami, by tryumf był jeszcze większy. Tylko nikt odciętej głowy tureckiej tryumfalnie nie obnosił, by nie powtarzać tureckiego barbarzyństwa. Meldowano o dziwnie niskich stratach. Ze znaczniejszych dowódców prawie nikt nie zginął, a z rycerstwa pierwszego szeregu zaledwie kilkudziesięciu i drugie tyle było zranionych i poturbowanych. Na tak gigantyczną bitwę, to prawie nic. Gdyby nie fatalna wieść o Korycińskim, nic by Królowi radości nie zakłóciło... - Póki martwego ciała nie ujrzę - mówił zasmucony Król - nie uwierzę w jego śmierć. - Taki łatwo nie zginie, choćby nawet chciał - pocieszał Króla pan koniuszy. - Bo go pewnie ani w niebie ani w piekle nie zechcą gościć. Taka szołdra nigdzie nie pasuje! W niebie zgorszy wszystkich świętych, anioły i zbawionych wszeteczne brewerie wyczyniając. W piekle znów rozśmieszy potępieńców tak, że zamiast jęczeć i skomleć - rechotać w kotłach zaczną. I przez to hultaj odnajdzie się cały i zdrowy. Chyba, że go do czyśćca wsadzono. Ale stamtąd szelma łatwo już się wydostanie. - Och dałby Bóg Miłosierny, aby słowa twoje ciałem się stały - odpowiedział poważnie Król. - Bo co mi po zwycięstwie, gdybym musiał druhem serdecznym zań zapłacić.
Ksiądz obserwant Skopowski, widząc ogrom śmierci i cierpienia, ani na chwilę modlić się nie przestawał. Wraz z niewielką grupką innych duchownych i żołnierzy ochrony, podszedł do Króla, domagając się udzielania pomocy także rannym nieprzyjaciołom. Prosił gorąco aby już ostatecznie powstrzymać wszelką rzeź. Zabitych ściągać do pochowków, a poległych Turków składać na brzegu Dunaju, aby ich Eszterghomianie szkutami zabierali do siebie. Zażądał również zakazu mordowania Tatarów, których udręczone trupy znów widziano w lasach nad Hronem. Służbie grzebać ich nakazał, choć bez egzekwii, ale godnie, mimo, że to poganie i wrogowie Chrystusa. - Ten czyni, komu jest potrzebne! - mówił Królowi wprost w oczy. - Nie może inaczej być. Ale okropieństwa te ściągną na nas gniew boży, bo czynione są z okrucieństwa i na pokaz. Król pomyślał, że ktoś pewnie zdradził jedną z największych tajemnic tej kampanii. Ale kto!? Wszak nikt o tym nie wiedział, nawet hetmani. Kto zatem!? Może to tylko przypuszczenie księżowskie, bo sam mógł fakty pokojarzyć. Bez względu na to jak było, postanowił jednak odwołać waleczne Kresowianki. Choćby z wdzięczności za ocalenie od śmierci we czwartek i za dzisiejsze wielkie zwycięstwo. - Księże, już ci tłumaczyłem, że to jest wojna prowadzona mieczem, a nie kropidłem; nie wodą święconą, ale krwią i łzami. I wszystkie metody są godne, które chrześcijańskiej krwi oszczędzają. A ty księże nie masz żadnego dowodu na to, że to nasi żołnierze czynią, a oskarżenia mi w oczy rzucasz! - Przecie nie anioły, bo zbyt miłosierne i nie diabły, bo z Tatarami w piekielnym sojuszu – odpowiedział ksiądz. - Zatem to ktoś z naszych tak się ohydnie zabawia. - Niech ordyńcy ze swoich ułłusów nosów nie wytykają, to ich mordować nikt nie będzie. Odchodzą zresztą już na Krym. - Lecz nim odejdą, upraszam łaski Waszej Królewskiej Mości, by gniewu bożego na nas nie ściągać. - Składał ręce przed Królem, nieustępliwy ksiądz. Ukróć ten proceder. - Dość już o tym, uparty księże, który mi się do wojny wtrącasz - zirytował się Król. - Ale zgoda. Chociaż to nie ja ich zażynam i wieszam, spróbuję coś z tym zrobić. Ponieważ ja się do twoich spraw nie wtrącam, to i ty nie powinieneś mieszać się do wojennej strategii. Nie twoja to dziedzina. - Na potworne akty uwłaczające człowieczeństwu muszę reagować, Najjaśniejszy Panie. Jeszcze tego głośno z ambony w kazaniu nie głosiłem, ale się nie ulęknę nawet gniewu Waszej Królewskiej Mości, dla której dobra wszelkiego na ziemi i w niebie pragnę. Trzeba ten haniebny i nieludzki proceder ukrócić natychmiast! - Twardyś jest rygorysta, niezmożony księże spowiedniku, ale szanuję cię
jako ojca duchowego. Wojna jednak to moja rzecz i już ani słowa więcej! To, o co prosisz każę sprawdzić, i - jeśli będzie w mojej mocy - proceder ukrócę. - Dzięki ci, Wasza Królewska mość i za to... Pobożny ksiądz Skopowski wymizerowany wojną i trudami kampanii, trwał jednak zawsze w duszpasterskiej gotowości podczas pochodu, przy ołtarzu, na postoju w obozie i w czas bitwy... To litanię do krwi jezusowej w marszu dla wojska zaintonował, to poranne godzinki choćby sam, a śpiewał. Nigdy w południe o modlitwie na Anioł Pański nie zapomniał i wieczorne nabożeństwa z wielkim namaszczeniem odprawiał. Teraz ukłoniwszy się Królowi odszedł pośpiesznie, ale niezbyt daleko, by w razie potrzeby być pod ręką. * Oboźny nowy obóz zataczał, by utrudzeni walką rycerze i żołnierze mieli gdzie spocząć, a ranni szybką pomoc otrzymać. Wnet patrole sanitarne i bitungowe ruszyły na pole wyszukiwać rannych, zabitych i zabezpieczać najwartościowsze zdobycze. Za nimi poszła hurmem czeladź, by trupy rabować i z odzieży odzierać, spłoszone konie chwytać i w stada zaganiać. Niezwykłą zdobyczą pochwalił się hetman Jabłonowski, w asystencji którego niesiono tryumfalnie kilka znaków tureckich, prowadzono tabunek pięknych koni z rzędami. On sam przy siodle prowadził dwu związanych paszów tureckich maszerujących piechotą. Okrutnie zmordowany udziałem w walce, czuł jakby miał wszystkie kości połamane. Sześć okrytych drogimi kapami wołów w rzeźbionych jarzmach ciągnęło za grupą hetmana lśniący złociście, wielki bęben dżihadu na gigantycznym wozie. Jego olbrzymi kocioł wypełniony był ponad brzegi mnogimi łupami. Na podeście bębna, gdzie w czasie bitwy stali tureccy dobosze, leżeli teraz powiązani jak snopy, dwaj kudłaci nieszczęśnicy - podobni do siebie jak dwie krople wody. To Kosma i Damian Kiemlicze, oskarżeni o zagarnianie cudzej zdobyczy, których zatrzymali hetmańscy gwardziści. Do bitungu należeć nie mogli, bo walki unikali, dowódcę w bitwie odstąpili i znaki jego porzucili, czego pod gardłem uczynić nie było im wolno. A że się gwardzistom stawiali, bębna dżihadu oddać nie chcieli, więc ich siłą wzięto, poturbowano i związano. Profos drągowinę na podwójną szubienicę już dlań ściągał. *
Hetman Jabłonowski liczył na wielki okup za obu pojmanych paszów. Ale, jak się okazało, miał z nimi potem same kłopoty, bo najpierw pasza wielki skargę zanosił, że go w jednym namiocie z paszą mniejszym umieszczono. To jakby polskiego wojewodę z wójtem na jedne warunki skazano. Ale mu hetman odpowiedział, że w swojej Porcie będzie się rządził, a tu niech gębę stuli i cieszy się, że żyje pod dachem, a nie moknie w szarugach. Ponieważ okupu nie przywożono, więc hetman kazał paszom konterfekty porobić, aby wiedziano, że w niewoli ma ich obu. Ci jednak nie chcieli malarzowi pozować, bo każdy namalowany mahometanin przeklętym jest. Więc czyniono to z ukrycia, gdy paszowie jedli. Przesłane do Turczech konterfekty, ten tylko skutek przyniosły, że za zhańbionych już nikt płacić nie chciał. Zamiast milionów hetman dostał trochę tytoniu i kaffy, przez co obu wypuścił bez asystencji, nawet koni im na podróż nie dał. I tak przyszło, że turecki pasza wielki z paszą mniejszym maszerowali do swej Porty na własnych nogach. * W wolnych od trupów miejscach pobojowiska, przemieszani ze sobą polscy, niemieccy i austriaccy wojennicy, pijani radością zwycięstwa, długo jeszcze gwarzyli przy ogniach, polegując na gołej ziemi; pijąc i posilając się lada jakim jedzeniem. Lżejsze zranienia i okaleczenia ludzi i koni wzajemnie sobie opatrywano. Jak to zwyczajnie po każdej bitewnej okazji. Zmordowane rumaki pojono, wycierano z potu, krwi i kurzu, okrywano i karmiono, czym się dało. Król, tuż przed zachodem zaprosił znaczniejszych dowódców na uroczysty wieczorny poczęstunek, bo wygłodzeni byli wszyscy - od rana praktycznie nic nie jedząc. Zasiadano przy stołach pod sejwanami, które ustawiono w niedalekim od pola bitwy miejscu. Nie odpędzono stamtąd nikogo, kto się dopchać chciał, bo miejsca i jadła, choć skromnego, było nadto. Zadbał o to jak zwykle zapobiegliwy pan koniuszy ze swoją taborową grupą. Pierwszy przybył z gratulacjami książę Karol, którego Król serdecznie uściskał i po prawicy swojej posadził. Przybyli także inni, jak generał Dunewald choć ranny w ramię; generał Starhemberg - najbardziej utrudzony wojną i gorzko nakarmiony cesarską niewdzięcznością. Zjawił się generał Ludwik von Baden, choć ogłuszony, bliskim strzałem z garłacza. Towarzyszył mu marszałek Lubomirski, bo się z dawna znali. Licznie zjechali się pułkownicy husarii i rotmistrzowie innych znaków. Był także utrudzony okrutnie pułkownik Ginter, wraz z setniczką Heleną Zdunek, aby ją przed Królem specjalnie wychwalić. Także samo chwalił ją pan pisarz koronny
Stefan Czarniecki, bo to jej ludzie zasłużyli się najbardziej podczas odpierania dwóch szturmów tureckich na wystawioną im husarię. Ogromna wiedźma, unurzana w tureckiej jusze od stóp do głów, przypominała jakąś heterę z piekła rodem. Zawstydzona i onieśmielona obecnością tylu wysokich szarż, szczerzyła w uśmiechu swoje wilcze kły i wszystkie toasty spełniła do dna. Król osobiście wręczył jej puchar z winem, szkło o szkło trącił, ale nie uściskał, ani w gębę nie ucałował, bo pewnie obrzydzenia przemóc nie mógł. Po ramieniu tylko poklepał i przepił, co i tak było dla niej nadzwyczajnym zaszczytem i uhonorowaniem, do końca życia z dumą wspominanym. W podzięce za tak wielkie zwycięstwo Król starał się uhonorować każdego, kto się pod sejwanami zjawił, nawet z pospolitego żołnierstwa. Każdemu prawicę uścisnął, lub po ramieniu poklepał i przepijał jak z równym, co każdy odczuwał jako wielki fawor i nagrodę ogromną. Ochota pobitewnej uczty szybko narastała i wnet nad stołami powstał różnojęzyczny gwar opowieści, podziękowań za pomoc i ratunek w najtrudniejszym momencie; za ocalenie życia w czas wykonaną akcją wspierającą. Król pokazywał wszystkim rozradowaną twarz, ale co chwila pytał służbowych, czy wieści o panu Korycińskim nie mają. Czuł, że jeśli ten hultaj poległ w bitwie, nie będzie to dlań zwycięstwo, a klęska po której nie znajdzie pocieszenia... * Kiedy Słońce dotknęło dolną krawędzią czarnej krechy lasów, od brzegu Dunaju wyruszyła jakaś hałaśliwa grupa piechurów i konnych. Kroczyła dumnie ze śpiewaniem, okrzykami, wiwatowaniem niosąc na ramionach jakiegoś grubego szlachcica z rajtarskim kapeluszem na głowie i ogromną, mocno sfatygowaną pałą w ręku. Nad nim widniała wielka chorągiew turecka, która jeszcze w południe powiewała nad Parkańską fortecą. Król Sobieski, przyjrzawszy się grupie uważniej, aż krzyknął radośnie, gdyż w dźwiganym na ramionach żołnierzy grubasie, rozpoznał swego golibrodę. Zerwał się z miejsca tak energicznie, że omal stołu nie przewrócił. Kilka naczyń od wstrząsu spadło na ziemię. Król ani na to nie spojrzał i niemal biegiem pośpieszył ku grupie piechocińskiej zbieraniny. Pan Koryciński, zauważywszy Króla Jegomości, zesztywniał jak trup na ramionach niosących go piechurów i zamknąwszy kaprawe ślepia, rozpoczął rachunek sumienia. - Matko Jedyna, azali znów już po mnie!? - szepnął trwożliwie. - Cóżem takiego uczynił, że Król fatyguje się osobiście ku mnie!? Boże mój Jedyny, ani Ci
przyobiecać nic poczciwego na voto pokorne nie zdążę... Zsunął się z rąk żołnierzy, którzy na widok Króla, przystanęli dla oddania honorów. Bohater wydarzenia zaś, nie wiedząc co począć, błagalnie zerkał raz jednym, raz drugim okiem na zbliżającego się monarchę. Ale Król tak był uradowany widokiem golibrody, że z każdym krokiem twarz rozjaśniał. Już z daleka ramiona otworzył i uśmiechnął się szeroko. Potem na oczach wojska uściskał największego bohatera tej bitwy, chociaż cuchnącego dunajskim fetorem, jak ugnojony cap. Pan Koryciński zaś gębę rozdziawił, ślepia wytrzeszczył, a krzywe nogi tak się pod nim ugięły, że byłby padł, jak po ciosie braci Wołodyjowskich, gdyby go nie podtrzymywano. - Jesteś nareszcie, żywy i cały! - wołał uszczęśliwiony Król, nie zauważając nagłego zasłabnięcia golibrody. - Aleś mi się dzisiaj spisał bracie serdeczny, jak mało kto! Obejmując rękoma zaskoczonego golibrodę, poprowadził go ku ucztującemu towarzystwu. Ci także z podziwem patrzyli na dzielnego wodza udawanej „husarii”. Wielu ze znajomych pośpieszyło z gratulacjami. Inni zakrzyknęli gromko: - Vivat! Pan Koryciński, choć własnym uszom nie wierzył, zwolna rezon odzyskiwał, na pałąkowatych nogach silnie stanął, powietrze energicznie do brzucha wciągnął i zawołał, nie zważając na bolące gardło: - Haaa!!! Możem się nie spisał, co!? Niejeden, choćby i generał, a tak się nie spisał! - Koryciński! - powstrzymywał go Król - a zważaj, że tu i generałowie są! A każdy się zasłużył, że bardziej nie można. - Toteż ich zaraz pochwalę, nie wynosząc się ponad żadnego, jeno swoje zasługi nieco przybliżam, choć - dalibóg - czy moje, aby nie większe. Przeciem z niczego potężną armię stworzył, na co sam Król Jegomość najlepszym świadkiem. A Parkany sam jeden... - Jam też świadkiem - zawołał książę Emanuel, nie pozwalając panu Bonifacemu dokończyć kwestii o Parkanach - Wszystkom widział i zdziwienie moje nie miało granic. A kiedym przez perspektywę obserwował jak waszmość brałeś ze swoją piechotą Parkany, to mi serce rosło i żałowałem, żem się także funkcji wojskowej nie podjął. Choćby i pod komendą waszmości. - Ha! A nie wódz prawdziwy żem jest, skoro i książęta chcą sługiwać pode mną!? - Wołał rozogniony golibroda. - Mnie bitwy, choćby największe staczać i pohańców gromić, gdziekolwiek się rozmnożą, jak te myszy w gumnie! Pan Bonifacy już poczuł się tak, jakby sam bitwę wygrał. - Sam jeden owe potężne Parkany wziąłem, a nikt mi nie pomógł. Krom mojego wojska. Oto chorągiew dumna Parkanów, którą Janczar-Adze wydarłem
i rzucam pod nogi Króla mojego, bo to samo jego wielkie imię królewskie ją zdobyło, a nie ja - skromny Komendant samodzielnej husarsko-pieszej brygady. - Przecie hultaju dopiero co mówiłeś, żeś sam jeden Parkany zdobył zareagował Król. - Raz gadasz szaławiło tak, raz inaczej. A gdzie prawda!? - Prawda w tym, żem w dziele swym wojennym natchniony był słowem królewskiego rozkazania - odrzekł pan Koryciński. - To tak, jakby sam Król Jan III Parkanów dobył. Tu pan Bonifacy uroczyście postąpił dwa kroki bezpośrednio do Króla i przyklęknąwszy złożył mu u stóp, podaną przez setnika Hulę chorągiew mahometańską, aby monarcha mógł wstąpić na nią i zdeptać. Lecz Król Jan III znak podniósł i rozkazał by jako voto przekazać do jakiejś świątyni Matki Boskiej. * I ta właśnie chorągiew, została przesłana do kościoła w Loretto, gdzie ją przed ołtarzem zawieszono. Dzieje jej były tak burzliwe, że cudem w zamętach wojennych nie przepadła. W półtorasta lat potem została zabrana z Loretto przez żołnierzy legionów polskich i wręczona generałowi Dąbrowskiemu. W jej to obecności tworzyła się słynna polska pieśń o Polszcze, która „jeszcze nie umarła, póki my żyjemy...” Generał Dąbrowski po dwudziestu latach przekazał chorągiew Warszawskiemu Towarzystwu Naukowemu. Po upadku insurekcji listopadowej Anno Domini 1830 wywieziona została do Rosji. Stamtąd po traktacie ryskim zwrócono ją Polsce i zawieszono na Wawelu. Potem jeszcze spokoju nie zaznała, gdyż przez lata strasznej wojny - drugą światową zwanej, ukrywana z narażeniem życia być musiała, aby nie dostała się we wraże ręce. I tak do dziś głosi chwałę polskiego oręża z królewskiego Wawelu. * - Mistrzem waszmość dla mnie jesteś - wołał książę Emanuel i ściskał pana Bonifacego, mimo cuchnięcia fetorem od wody dunajskiej. - Gdyby ci kiedykolwiek chleba zbrakło, przybywaj acan do mnie, a bratem najmilszym mi będziesz! - I do mnie waszmość możesz przybyć w każdej chwili - wołał książę Karol Lotaryński, którego pan Koryciński od wizyty wiedeńskiej niezwykle intrygował. A to co w bitwie widział, ludzką wiarę wręcz przechodziło. - I do mnie, jako dożywotni rezydent, a na niczym ci zbywać nie będzie -
mówił generał von Baden. - Choć skromnie i po żołniersku w swej warowni żyję. - Przybywaj waszmość, panie Koryciński i do nas - prosił generał Starhemberg. - W stołecznym naszym Wiedniu zawsze się kwatera dla waszmości znajdzie, a i stół niebiedny. - Byleby i piwniczka nie była pusta, to choćby dzisiaj a pójdę, gdyż tu nikt mi kropelki nie użyczył. A żabska, których żem się w Dunaju nałykał, rzegotać mi w żywocie poczynają nie napojone - wołał pan Bonifacy. - Tak się ochlałem tej dunajskiej berbeluchy, żem ja przez dwie godziny zwracał ze wstrętem. Bóg przez to zezwoli mi zapewne na spożycie lepszych trunków, aby mi żabska skrzeku w żywcie nie poznosiły, gody swe niecne odbywszy. Bo to ani zwontować, ani zadem paskudztwo wydalić na stronie. A jak tu spluwać żywymi żabami w tak zacnym towarzystwie!? - I do mnie! I do mnie! I do mnie! - zapraszali pana Korycińskiego wysocy oficerowie i wojenna szlachta. Zewsząd podawano mu wypełnione kielichy, puchary, roztruchany i kulawki. A on żadnym nie pogardził, tylko duszkiem spełniał. - Basta! - huknął ponad wszystkimi, śmiejący się Król Jegomość. Koryciński jest moim poddanym i u mnie chleb ma dostatni, a także nie dziurawy dach nad głową aż do końca dni swoich. Musi przy mnie tkwić, choćby mu się nie chciało. - Trudno, jak rozkaz, to rozkaz - rzekł pan Bonifacy. - Alem nie wiedział, że oto cała Europa rozerwać mnie zechce, dla swego honoru. Ale się nie dziwię, bo i ja sam też chciałbym swoją własną osobę u siebie ugościć. Wolę jednak u Króla Jegomości życie swoje wieść niełatwe, choć Pan i Król mój często krzyw na mnie, aż serce mi często z trwogi kamienieje. A rosnąć przecie powinno... - Boś hultaj z niewyparzoną gębą! - huknął, na niego roześmiany Król. I stryczka wart nie jeden raz, ale sto razy. A że cię sto razy powiesić nie można, to cóż - żywego zachować trzeba. Za to jednak żeś mojego syna Jakuba, znowu pod rozkazy wziął, komendantury nad pułkiem pozbawił, zgrabny palik na jutro zastrugać dla ciebie każę. I z onego, raz dobrze posadzony, już się łotrze nie zemkniesz... - Haaa, tegom się właśnie spodziewał - odrzekł na to, choć bez trwogi pan Bonifacy. - Taka to i wdzięczność za poświęcenie dla Rzeczypospolitej! Ale w takim razie Parkany Kara Mehmedowi na powrót oddam. - Osmana Agę z wody wyciągnę i wskrzeszę, a Favoritę z tysiącem janczarów Sułtanowi zwrócę z przeproszeniem. Zanim to jednak uczynię przed męczeńską śmiercią z ręki Króla Jegomości... - Tu się pan Bonifacy zwrócił wprost do królewicza Jakuba - ... panu pułkownikowi Jakubowi Sobieskiemu oddać powinność muszę. Te oto trofea zdobyczne, ze szczerym przeproszeniami za niewczesne słowo i dowodzenia pozbawienie z wielkim uszanowaniem wręczam. Raczże przebaczyć mi waszmość
komendancie, alem w gorączce bitewnej naonczas był i krom pokonania nieprzyjaciół, nic innego się dla mnie nie liczyło. Gotowym wtedy nawet Króla Jegomości pod komendę wziąć, gdyby zwycięstwo od tego zależało. Przeto jeszcze raz pokornie o przebaczenie proszę i pod komendę się ofiarowuję w każdej godzinie żywota swego. Nawet i z goleniem corannym, gdy już wąsiska puścić się mości pułkownikowi raczą. Królewicz Jakub na takie słowa starego przechery wstydliwie się zarumienił, bo ledwo mu się nad górną wargą nikły puszek zaczerniał, o goleniu którego nawet i mowy być nie mogło. - Nie trzeba - rzekł Jakub tak cicho, że go ledwo dosłyszano. - Nie trzeba... - Jak to nie trzeba, mości komendancie Jakubie!? - Dosłyszawszy cichy szept młodzika pan Bonifacy i tym głośniej perorował, aby go wokoło słyszano. – Trzeba żeby godny rycerz miał godnego giermka-golibrodę, którym zostać żem gotów w każdej jednej chwili. Jeśli nagrodę ostrego pala od Miłościwego Króla przeżyję. - I jak cię tu hultaju na pal sadzać, kiedy i tak się z niego ześlizgniesz roześmiał się Król. - To jakby kaczka piskorza zjadła. Wnet się jej drugą strona wypsnie. Szkoda pala na takiego hultaja jak ty... Ale przyjdzie na ciebie kryska jak na Matyska. Doczekasz się cyruliku… - I wzajemnie, Wasza Królewska Mość - odpowiedział nieopacznie pan Koryciński. – Ale póki co, proszę waszmość królewicza Jakuba-pułkownika naszego, o przyjęcie zdobycznego pasa i szabli, bo są to skarby samego Janczar–Agi, komendanta Parkanów, przeze mnie z rak jego zbójeckich wydarte. - Jak to, panie Koryciński, jam się przecie aż tak nie zasłużył - odpowiedział spłoniony Jakub, bo po raz pierwszy w tak znakomitym gronie głos publicznie zabierał. - Przeciem wcale przy zdobywaniu Parkanów nie był. - Nic to, że osoba nie była, ale sławne imię było - wywodził pan Bonifacy. Kiedym zawołał parkańskiemu Janczar-Adze, że jeśli się na moje imię nie podda, to tu wnet pan komendant Jakub Sobieski przybędzie i dopiero da mu takie pro memoria, że aż sobie rodzoną prababkę przypomni. - Ależ mości panie Koryciński, poniechaj mnie... - Na te słowa przerażony Aga aż gnojem pod siebie popuścił i zaraz się poddał. Czyjaż więc to jest szabla i pas złotolity z dyjamentami, jeśli nie waszmości komendancie Jakubie!? - Jakże tak!? Anim nawet palcem nie kiwnął... - bronił się królewicz Jakub, speszony kłamstwami pana Korycińskiego. - Nic to królewiczu drogi - wrzeszczał pan Bonifacy ponad aprobującymi dary gwarem rycerstwa - bo modestia zawsze u rycerza w parze z męstwem winna chodzić, jak zawsze u mnie bywało. Czego całe szlachetne rycerstwo najlepszym świadkiem. I choć Król Jegomość tylko dwu szybkobiegaczy tureckich z łuku położył, a jam, skromnie licząc, wyciął ze trzy tysiące pohańców, to przecie jego
jest zwycięstwo jeneralne, nie moje! Lecz po wzięciu Parkanów i Eszterghom bym wziął, gdyby mnie hultaje Ruszczyca, czy Szponarskiego za nogi z wody nie wywlekli, kiedym na drogą stronę Dunaju płynął. Czego im nie wybaczę i przy sposobności na rękę obu na raz pozwę! Pan Koryciński już nie panował nad swoją fantazją, ani zważał, że wszyscy poznawszy się na jego kolorowaniu, rechoczą ze śmiechu, pokładają na stołach, trzymając za brzuchy, a najbardziej ze wszystkich sam Król Sobieski. Jeden tylko pan Matczyński powagę zachowywał i obiecywał kłamliwemu szaławile wyliczyć solidne plagi bykowcem, gdyż takiej bezczelności nawet najpoczciwsze serce znieść nie mogło. - Bo to trzeba waszmościom wiedzieć - nie dopuszczając nikogo do głosu, kontynuował swą samochwalną opowieść pan Bonifacy –żem hulnął do Dunaju myśląc, że suchą stopą pod Eszterghom przelecę, bo tyle turbanów i burnusów, zawojów i kwefów płynęło całą szerokością nurtu. Także samo końskiego ścierwa, między którym być musiała i moja wredna kobyła, com ją ponoć w nagrodę, a nie za karę od Króla Jegomości dostał. - Kłamiesz, hultaju! - wołał Król, śmiejąc się do rozpuku. – To nie tyś hulnął do rzeki, jeno cię tam moja kobyła poniosła, jakem jej przedtem nakazał. Aż się Dunaj między brzegami nie pomieścił, tyleś wody brzuszyskiem wyparł. - Tak jest! Święta prawda. Ale gdyby jeszcze Król nasz miłościwy hulnął za mną do Dunaju ze swoim brzuszyskiem, wnet Eszterghom już byłby nasz, bo by go fala ze szczętem zalała. Uczestniczące w uczcie zwycięskie rycerstwo i gromady zbiegającego się żołnierstwa już nie panowało nad swoim śmiechem i wesołość zataczała coraz większe kręgi. - Więc jako nagrodę - wołał Król - za swą dzielność bitewną, zachowaj dożywotnio swoją drewnianą buławę regimentarską. Ale wojsko odbiorę ci jutro z samego rana. - Jakże to!? Gołą buławę Król mi tylko pozostawia!? Przecie nią ani nikogo nie ogolę, ani dowodzić nie będę mógł, kiedy wojska zabrane. A przecie setka z nich deklarowała do piechoty i dwie setki do dragonów, bo koni nałapali sobie dość. - A to i bardzo dobrze, mości Koryciński. Twoich piechurów pod komendę setniczki Heleny Zdunkowej damy, aby poznali, co to mores. Dragonów damy Żwirskiemu i wnet rotę swoją będzie miał na powrót. A nie zechce, to dam ją Dawidowi Grhomowi, bo ten też potrafi chorągiew wodzić. - To już druga dywizja w tej kampanii mi odebrana - mruknął pan Koryciński. - Ale trudno, zgoda! W takie rycerskie ręce ludzi oddam, bo innemu choćby i generałowi, a nie dałbym... - Znów cię ponosi ozór niewyparzony, jak ta narowista kobyła - włączył się
do rozmowy hetman Jabłonowski - że się generałów czepiasz!? Czekaj, jeszcze ci przyjdzie spod królewskiej poły wyjść i pod komendą któregoś służyć. A wtedy biada ci hultaju... - A nie pierwszyzna mi - odcinał się pan Bonifacy - bom we wszystkim przykład w boju z jegomości hetmana wielkiego brał. I choć sam z husarią nie dawał rady przełamać pancernych silahdarów, to gdym go wsparł potężnie swoją dywizją, wnet pogonił kota Turkowi, żem nadążyć za uciekającymi nie mógł. Przez to tylko żem się do bitwy nieco przyspóźnił. - Czekajże, przy najbliższej okazji sam cię pod rozkazy wezmę i w najgorszy ukrop poślę, kiedyś w gębie taki zuch. - Byle mój Król i wódz pozwolił, gotowym choćby teraz! - A pozwolę, Koryciński, pozwolę - zgodził się Król. - Komu jak komu, ale panu hetmanowi wielkiemu na najbliższą okazję bitewną cię wypożyczę, niech cię tam zażyje według własnego uznania. A wiera, że będzie ci gorąco. - A matuchno święta! - wyrwało się pobladłemu z nagła panu Korycińskiemu, bo ani nie przypuszczał, że go Król komukolwiek, choćby i hetmanowi odstąpić zechce. - Ale, żeś ładnie mi syna przeprosił i uhonorował tak pięknymi darami ze swojej zdobyczy, przeto ci wszystko złe wybaczam i na razie hetmanowi pod rozkazy nie oddam, chyba gdy mnie znów zgniewasz. A ty, Jakubie przyjmij podarek i sam także coś panu Bonifacemu ofiaruj, aby dłużnym nie być. - Ej, Najjaśniejszy Panie, krom dobrego słowa nie godzi mi się nic przyjmować od królewskiego syna. Bom i tak wziął z bitungu najwięcej z was wszystkich... - Że też ty goligębo w niczym umiarkowania nie masz! - oburzył się pan Matczyński, nie mogąc już zdzierżyć takiej bezczelności.. - Ani w jedzeniu ani w piciu, ani w pytlowaniu. Jakżeś mógł wziąć zdobycz największą, kiedyś się za łupem nie uganiał wcale!? - A jednak jam wziął zdobycz największą mości koniuszy, bom swego Króla zaufanie odzyskał. Także przyjaźń tylu szlachetnych panów z całej Europy, a i żołnierską wdzięczność, czego bym przecie nie kupił za żadne skarby. Jest li drugi taki!? Pytam!!! - spoglądał dumnie, biorąc się pod boki. Nie doczekawszy zaprzeczenia, kontynuował perorę: - I nic mi ze zdobyczy nie potrzeba, krom konia, byle nie takiego narowistego, jak ta przeklęta kobyła królewska, która akurat w bitewnym zamęcie sprośne potrzeby załatwić musiała. - To ci dam nową kobyłę, jak i poprzednią dałem. - rzekł śmiejący się Król. - A nie, nie, nie! Wolę już pieszo wojować jak Piętka-Redar, niż na takim narowistym podarunku królewskim jeździć... - odżegnywał się Pan Bonifacy, chwytając się za rzekomo obolały tyłek.
- A ode mnie przyjmiesz konia, mości panie Komendancie!? - spytał cicho królewicz Jakub. - Przyjmę drogi Królewiczu i wdzięczny będę bardziej, niżby mi sam Król Jegomość, dziesięć swoich narowistych szkap podarował. Bo wiem, że będzie to dar ze szczerego serca ofiarowany, a nie dla dokuczenia człeku poczciwemu. Król z oburzenia aż ręce załamał na takie pomówienia i nie wiedział, co powiedzieć. Głową tylko kręcił, czując się w tym słownym pojedynku pokonany. Za to inni rozbawieni dostojnicy proponowali jeden przez drugiego: - A ode mnie konia weźmiesz!? A ode mnie?! Ode mnie, mości Koryciński weź, z czystego serca daję! - pytali i prosili generałowie i książęta. Niektórzy od śmiechu aż spłakani. - Ode mnie, braciszku masz już dwa ogierki jak malowanie, pełnej krwi araby - przelicytował wszystkich hetman wielki, który lubił się postawić, choć nie cenił zbytnio pana Korycińskiego. - I to z najprzedniejszymi rzędzikami. - Mości hetmanie wielki - rzekł na to pan Bonifacy - z duszy i serca przyjąłbym chętnie, ale podziękować muszę tak jak i wszystkim szlachetnym panom, bo na cóż mi jednocześnie tyle wierzchowców, kiedy ich wszystkich na raz nie okraczę. Wystarczy mi jeden, i tego od pana pułkownika Jakuba przyjmę, zrzekając się po wsze czasy na jego rzecz wszelkiego komendantowania. Tak mi dopomóż Bóg! Amen! - Czekaj hultaju, pogardziłeś darami tylu szlachetnych panów - śmiejący się mówił Król. - Wyjdziesz tedy z wojny goły, jak święty turecki. Już ja się o to postaram. - Nic to, jutro z rana, choćby na czczo, a pofatyguję się wpław do Eszterghomu i sam go sobie wezmę. Jeno przez nockę odsapnę, chociaż marna to będzie odsapka bez lepszej popitki niż ta, choć ponoć królewska! - A dać mu tam dzban mojego miodu! Niech zapije swoją wojenną ochotę, to może nam niebożętom coś do roboty zostawi - rzekł hetman z uśmiechem. Jednak zbierał się do odejścia utrudzony ponad siły. Jak prosty husarz własną ręką morzył uchodzące tureckie hultajstwo. – Nasz pan komendant Koryciński gotów wszystkich Turków sam pożreć, a nam nic nie pozostawi. - Tak jest, hetmanie wielki! Jeno tryumf i radość ze zwycięstwa zostawię, jako i godne łupy! - mędrkował pan Bonifacy, przymierzając się do wielkiego pucharu pełnego wyśmienitego hetmańskiego dębniaka. - Wiwat Król! - wołał wznosząc kielich. - Wiwat królewicz Jakub! Wiwat książęta, generałowie i pułkownicy! Wiwat wszyscy oficerowie i żołnierze chrześcijańscy na tym polu wiekopomnego tryumfu! Wiwat i ja sam, com w tej potrzebie nie był ostatni! Ale oddzielnie wiwat hetman wielki. Z nim to ramię w ramie bój ten toczyłem i za największy fawor to sobie poczytuję. Wiwat! Wiwat! Wiwat! Gromkie okrzyki, uderzając o wzgórza i lasy, powróciły echem i doleciały
do murów struchlałego Eszterghomu. Kiedy się nieco uciszyło, Król wstając od stołu i serdecznie przemówił do wszystkich obecnych: - Cieszmy się zwycięstwem szlachetni panowie książęta i generałowie, pułkownicy, rotmistrzowie i wszyscy oficerowie. Starajmy się też, aby mości Koryciński nadmiernych zasług sobie nie przypisał, bo to tylko dzięki wam wszystko się stało i dzięki bożemu błogosławieństwu, bez którego nic na świecie! Wiwat wszystkie chrześcijańskie rycerstwo i żołnierstwo!!! - Wiwat, wiwat, wiwat! * Ksiądz Skopowski w tej hałaśliwej radości udziału nie brał i cudownego ocalenia pana Bonifacego Korycińskiego nie czcił. Modlił się tylko gorąco za zbawienie dusz ludzkich i o przebaczenie za czyny Bogu niemiłe. Uważał, że pierwej spełniania pełnych kielichów, przyklęknąć by należało i ofiarę przy polowym ołtarzu złożyć wraz z dziękczynieniem. Pokonanym mahometanom miłosierdzie okazać, by nie cierpieli zbytecznie. Co mógł wytrwały ksiądz, to dla chrześcijańskiego miłosierdzia sam uczynił i cierpliwie na Króla Jegomości czekał w gotowości, aby dziękczynne pacierze wspólnie odmówić. Król, mimo tysięcznych spraw zauważył, że w rozradowanym oficerskim gronie nie ma porucznika Stanisława Żwirskiego i braci Wołodyjowskich. Jednak niezbyt tym się przejął, bo jeśli są w trójkę, to na pewno bezpieczni. Ale jednak nie było mu przecie miło, iż nie świętują zwycięstwa razem z nim. Także Redar-Piętka zniknął, jakby go w ogóle nie było. Król chciałby ich specjalnie respektować więc polecił służbowemu Mikołajowi Dyakowskiemu i kilku innym pokojowcom, aby ich poszukać, a jeśli jeszcze nie śpią - przywołać. Mimo intensywnych poszukiwań i rozpytywania wielu wojskowych ani Wołodyjowskich, ani Redara nie znaleziono. Jedynie porucznik Żwirski był w namiocie na biwaku swoich dragonów i już sposobił się do drogi, zamierzając ruszyć z samego ranka. Mimo ogromnego wyczerpana z radością przyjął wezwanie królewskie, bo oto teraz będzie mógł za wszystko podziękować i na poszukiwanie swego kochania wyruszyć. Akurat dyskutowano, pod przewodem golibrody Korycińskiego, że uczta jest zbyt skromna, jak na takie wielkie zwycięstwo. Ostro atakowany był przez golibrodę sam koniuszy Matczyński. Ale ten dzielnie odpierał słowne napaści tłumacząc, że czasu nie stało na wielkie przygotowania. Wielu to rozumiało i niczego nadzwyczajnego nie oczekiwało. Jeden tylko pan Bonifacy głośno wyrzekał, że na obczyźnie tym bardziej należy przestrzegać świętego sarmackiego obyczaju, żeby po zwycięskiej bitwie ochota trwała od piątku do poniedziałku...
- Boże miłosierny, to przecie cały prawie tydzień?! - Tak jest, aby mieć tych parę dni na dojście do sił, iżby znów siedem dni biesiadować. Każda jedna wojna musi czekać, aż się wytrzeźwieje. Niepolityczny to nieprzyjaciel gdy na skacowanego uderza, albo nietrzeźwego. Upadają piękne, sarmackie obyczaje - grzmiał ponad śmiechem żołnierstwa. – A kiedy upadną, wtedy gorze nam i tej Rzeczypospolitej... Nim zmęczeni trudnym dniem książęta i generałowie zaczęli się rozchodzić, Jan III zdążył jeszcze przedstawić im swego ulubionego oficera – Stanisława Żwirskiego. Jednego z tych, którzy nigdy nie zawodzą, i których się kocha aż do śmierci, bo często na śmierć posyła... Gratulował i ściskał Żwirskiego serdecznie także hetman wielki, już odchodząc, bo chciał jeszcze rozkazy na czas postoju obozowego wydać, by bezpieczeństwo odpoczywającemu wojsku zapewnić. A czuł takie utrudzenie, że aż się na nogach słaniał. Król wziął pod rękę pana Stanisława i odprowadził na stronę, gdzie znajdowali się przyjaciele i rzekł przy nich: - Żwirski, synu mój drogi, najsampierw dziękuję ci za postawę w boju. Widziałem jakżeś Kara Mehmeda dojechał, ale ci się odjął. Nic to jednak, bo i tak długo na pewno nie pożyje. Za wytracenie tak wielkiej armii jedwabny sznur go nie minie. Ale to mniejsza, bo są dla ciebie ważniejsze sprawy. - Dziękuję Waszej Królewskiej Mości za te słowa – odrzekł pan Stanisław Bóg mi świadkiem, że niczego bardziej nie pragnąłem, i nie pragnę jak służyć majestatowi do ostatnich sił i ostatniego tchu. - Wiem ja dobrze, że chcesz ruszać. Więc jeśli taka twoja wola – ruszaj. Daję ci permisję na czas, jaki będzie potrzebny. Radzę ci jednak z najszczerszego serca, poczekaj jeszcze choćby jedną niedzielę, gdyż spodziewam się wiadomości od różnych służb, które już o Reginisie i jego podłym uczynku wiedzą. Jeśli to nic nie da, pójdziesz w trop szukać. Twoja udręka szybko skończyć się musi, bo przy was obojgu jest afekt wzajemny, niewinność i cnota. Zostań, choć tych parę dni... - Pójdziemy z tobą, panie Stanisławie, jeśli Król pozwoli - powiedział porucznik Darosław Szponarski, którego sprawa afektu porucznika Żwirskiego wielce obchodziła. Życzył sobie w sercu przeżyć coś takiego. Póki jednak nie przeżywał i pomocy nie potrzebował, chciałby choć przyjacielowi usłużyć. - I ja także pójdę za królewską zgodą - dopowiedział porucznik Dawid Grhom, który już się nieco ośmielił i wolę swą wyrazić się odważał, choć niepytany. - Co tam wy.. - odezwał się na to pan Koryciński, ocknąwszy się z krótkiej drzemki. - Nikt z was nie pójdzie, jeno ja z nim ruszę i to zaraz, bo mi panna Sława jest jak córuchna najdroższa. Jam ją śmierci wydarł, choć jej siedmiu diabłów broniło. Jam pierwszy zdradę Reginisa wykrył i choćbym miał sczeznąć, pójdę i szukał będę, aż po krańce ziemi...
- Nie słuchaj poruczniku tego opoja - wtrącił się pan koniuszy Matczyński, który także z rozrzewnieniem wspominał słodką pannę. - Tu trzeba roztropności, ostrożności, a i sprytu, żeby po nitce dojść do kłębka, by pannę odzyskać. Posłuchaj słów Króla Jegomości, a wdzięczen mu będziesz. - Dziękuję z serca panu koniuszemu i wam wszystkim za gotowość pomocy, ale jeszcze paru moich wiernych dragonów z dawnej roty mi zostało. Wezmę kilku, a z nimi wachmistrza Czortka i kaprala Śmiecha. A wasze dostojności i was przyjaciele o modlitwę jedynie poproszę. Bo może nie wrócę... - Modlitwa dobra rzecz - dopowiedział dziwnie trzeźwo pan Bonifacy - Od niej zawsze wszystko zaczynać trzeba i od ucałowania krzyża świętego, którym to uczynkiem ja sam każdy dzień zaczynam, albowiem: - „Z Bogiem, z Bogiem każda sprawa, tak mówili starzy, gdy pomocy bożej wezwiesz wszystko ci się zdarzy"... Ot co jest, przyjaciele drodzy! Lecz inne modły księdzu Skopowskiemu i jego kamratom zostawmy. Nasza rzecz: - działać. Ale pamiętać trzeba, że co nagle to po diable. Król jegomość radzi tak słusznie, że nawet ja lepiej bym nie poradził. Kilka dni poczekać trzeba, a potem ruszyć. Jednak nie na ślepo, nie jedną grupą, ale szeroko macki zapuszczając i dyskretnie, by szczuka się w rozpadlinę nie skryła, albo na obce wody nie uszła. Nie sztuka robotę spartaczyć, ale sztuka tak zrobić, aby cnota nagrodzona została, a wina ukarana... - Winę i karę to ty, Koryciński zostaw Bogu - odezwała się z boku jakaś zakapturzona postać. To właśnie ksiądz Skopowski, który także wiedział już o sprawie raptu Reginisa. - Niech On o winie i ukaraniu sprawcy rozsądzi. I ja także radzę poczekać kilka dni, gdyż moi ludzie o zdradzie Reginisa również wiedzą i panny Sławy szukają. Jednak dyskretnie i bardzo ostrożnie, nie na łapu-capu. Jak tu jeden rozpędek radzi... - Dziękuję księdzu dobrodziejowi. Już i tej mądrej rady wypada mi posłuchać, ale nie dłużej, jak jedną niedzielę wytrwam, bo inaczej zgorzeję. A pójdę choćby sam. - Nigdy nie będziesz sam w tej sprawie - powiedział Król obejmując go ramieniem. - Jak rodzony syn mi bliski jesteś. - A mnie jak starszy brat - objął go z drugiej strony wzruszony Jakub Sobieski. - Niech będzie w takim razie żeś mój wnuk, skoro tak wypadło - dodał pan Koryciński - choć żem młodszy od Króla Jegomości, bo skoro ojca i brata już masz, to ci jedynie dziad potrzebny. Choć dalibóg w sam raz na ojca takiego syna się czuję. Skoro nieba syna mi nie dały, jeno tych moich kpów zatraconych Kiemliczów, to będzie z ciebie wnuk akurat, jak się patrzy. Nie trzeba mi innego! Pan Koryciński, choć podpity, zauważył nieśmiały cień uśmiechu na licu dzielnego rycerza. Ucieszył się, bo przecie po to błazna z siebie robił, by ulgę przynieść bratniej duszy.
- Wierzaj mi, że jeno wytrzeźwieję, to coś wymyśle, gdyż mnie z samego rana, po pierwszym kielichu najlepsze fortele nachodzą! Jeno Króla posłuchaj i zostań z nami parę dni. - To i ostanę. Choć jak na węglach mi będzie tu siedzieć... - Panu Bogu przede wszystkim się polecić - wtrącił ponownie ksiądz Skopowski. - Prośmy Boga w modlitwie, a spełni się wszystko! To radzę nieustannie, jak i teraz proszę wszystkich, Jego Królewską Mość także, abyśmy przyklęknęli z tym pacierzem: - “Ojcze nasz, któryś jest w Niebie, święć się imię Twoje”... Pan Koryciński także przyklęknął choć z niemałym trudem, ale modlitwę za księdzem Skopowskim powtarzał gorliwie. Sam miał też strapienie niemałe, bo nie widząc nigdzie swoich Kiemliczów, rozglądał się za bratankami i drżał, czy gdzieś swoich kudłatych łbów w zamęcie bitewnym nie złożyli. Było mu bez nich nieswojo, bo burczeć nie miał na kogo, a i sypiać zawsze wolał między nimi, choć chrapali jak te zapasione knury, że strachliwsze konie stojące opodal postronki zrywały. * Nie wiedział zatroskany pan Bonifacy, że jego bratankowie są w niewoli u hetmana wielkiego. Ani tego, że w hetmańskich oddziałach mówiono z szyderstwem, że hetman pojmał za jednym zamachem dwóch tureckich paszów i dwóch „korycińskich”kpów. Pan Bonifacy jednak, mocno zmordowany trudnym dniem, dłużej się ich losem nie turbował i rzekł: - A pal ich diabli! Jutro się o bratanków martwił będę... - - -
Rozdział 39
Noc i cisza zwolna zalegała pobojowisko, na którym długo jeszcze snuły się patrole miłosierdzia księdza Skopowskiego, grupy medyczne doktora Peccoriniego i biegłego szpitalnika - księdza Hackiego. Wśród setek ciężko poranionych i stratowanych Turków było wielu potrzebujących pomocy, którym nikt przecie ze swoich udzielić nie mógł. Więc przez październikową noc trwogi i męczarni ratowali ich niedawni wrogowie. Prowizorycznie opatrzonych mahometan zbierano w jedno miejsce nad brzegiem Dunaju, aby ich tratwami, czy mostowymi szkutami na drugi brzeg przeprawić. Początkowo kilkakrotnie dano z murów ognia do płynących, myśląc że to nieprzyjaciel następuje, ale przekonawszy się, że to odsyłani przez giaurów ranni mahometanie, od razu ostrzału zaprzestano. Najciężej ranni Turcy byli nawet operowani, ale wielu pod nożem umierało w takich mękach, że aż żałość brała patrzeć. Sami faktycznie byli sobie winni, bo gorzałką ani winem nie chcieli być odurzani, gdyż im Allach tych trunków używać nie pozwalał. Wielu jednak bolesne zabiegi chirurgów przeżyło i choć z kikutami rąk, czy nóg żyć mogli. Byleby potem opiekę aż do wygojenia ran mieli staranną, a nie leżeli w gnojach własnych, o głodzie i pragnieniu, jak to się w owych czasach kalekom zdarzało. Aby nie dygotali z lęku, że jeszcze za życia będą ich szarpać dzikie zwierzęta i padlinożerne ptactwo, zlatujące się zewsząd na pobojowisko. O zabitych mahometanach jednak nikt się nie troszczył i odzierano ich niemal ze wszystkiego, co mieli. Niektórzy z Niemców i Austriaków, pałając do Turków nienawiścią, albo z wrodzonego okrucieństwa, zabawiali się z ich trupami nader osobliwie. Wyszukiwali najbardziej rosłych nieboszczyków i pasy skóry z ich pleców zdzierali i po wyprawieniu w oleju biczyska sobie splatali. Najbardziej pożądane były takie, które na końcówce miały grube węzły i misterne splotki z ludzkich włosów. W te węzły niejeden wstawiał ozdobę ze srebra czy złota i tak paradował. Po trzech-czterech dniach, nie było już na polu żadnego tureckiego trupa z całymi plecami. Ta odrażająca moda wojenna nie rozpowszechniła się jednakw polskich oddziałach, przez działanie księdza Skopowskiego, który był nieugięty i nieustannie nakazywał miłosierdzie nad pokonanym przeciwnikiem. Organizował szybkie pochówki albo odwożenie zwłok na brzeg Dunaju, by je szkutami odwożono do swoich. Jednak na Niemców i Austriaków wpływu wielkiego nie miał i choć interweniował u ich duchownych, niewiele wskórał, bo wcale go nie słuchali i robili swoje.
* Hetman wielki Jabłonowski, po spotkaniu z Królem i dowódcami ledwo o własnych siłach dowlókł się do kwatery. Gwardziści z ochrony prawie nieść go musieli. Po zdjęciu blach półpancerza zwalił się na materac zupełnie bez siły. Jeszcze przed północkiem poczuł się tak źle, że wzywano doń doktora Peccoriniego, ale ten niewiele mu pomógł. Choć mikstury różne i driakwie zalecił, wielkiej ulgi nie przyniósł. Hetman właściwie chory nie był, a tylko zmordowany bitewnym wysiłkiem. A i zmagania z pierwszej parkańskiej bitwy dały znać o sobie. Po ciężkiej i bolesnej nocy rankiem nie mógł już ruszyć ani ręką, ani nogą. O wstaniu do obowiązków hetmana nad wojskami, mowy nawet być nie mogło. Zrozpaczony leżał jak obłożnie chory, niemalże o śmierci rozmyślając. * Już pierwszej pobitewnej nocy na pobojowisku zjawili się na swoich lekkich furkach Żydkowie i wnet zaczęli robić swoje geszefty. Wielu z polskiego żołnierstwa i rycerstwa dzięki nim listy z domu otrzymało i czytało o bożym świecie zapominając. Przedsiębiorczych Żydków suto za to opłacano, a ci przyjmowali wszystko, co tylko miało jakąkolwiek wartość. Płacąc dobrym srebrem kupowali wszelką zdobycz, a zwłaszcza owe biczyska z ludzkiej skóry. Jednak wybierali tylko z drogocennymi ozdobami i głęboko je w trokach chowali. Nikomu z dumnych Sarmatów nie śniło się nawet, jak wielkie pieniądze można zarobić na pustym zda się polu walki. I to na wszystkich uczestnikach batalii - na zdrowych, chorych i rannych, a nawet na trupach. Młody Gniewosz już dużo wcześniej ludzi swoich na to właśnie przygotował i żadna furka żydowska bez kontroli i rejestru z pobojowiska nie odjechała. A gdy u któregoś coś pozarejestrowego znaleziono, zaraz pod straż przecherę brano i cały wóz z towarem konfiskowano na potrzeby wojny. Nikt jednak i tak nie zapisał wszystkiego, co sprytni Żydkowie faktycznie poza strefę kontroli wywieźli. Pan Koryciński także liczył, że Żydkowie dostarczą mu jakąś korespondencję od pachołka Gułły Pafnucego, lecz ten spryciarz ani myślał dawać o sobie znać gdzie jest i co porabia, nim swego olbrzymiego łupu na gotowiznę nie zamienił. - Czekaj, ty szelmo łajdacka! - mruczał niezadowolony pan Bonifacy. Wszystko to ci się kiedyś z gardła wyrwie, razem z moimi skryptami dłużnymi, boś
oszuście niczego innego nie wart. Gdybyś przepijał albo w kości przegrywał, to byłoby zrozumiałe i jak należy po szlachecku. Ale tak to ani boskiej, ani tym bardziej mojej sprawiedliwości nie umkniesz! * Nikt jeszcze z odpoczywających po bitwie nie wiedział, czy Król Jan III Sobieski jako generalissimus wszystkich wojsk chrześcijańskich, po tradycyjnym dotrzymaniu pola, rozkaże dalszy marsz całej wielkiej armii, czy pozwoli wojsku odpocząć dłużej niż dwa, trzy dni. Może od razu nakaże ruszyć wszystkimi siłami na Eszterghom, by po półtora wieku dzierżenia Turkom twierdzę i miasto odebrać. A on tymczasem, pochylał się w namiocie nad podróżnym sepetem i rozmawiał najczulej ze swoim Kochaniem Jedynym i Upragnionym. Opowiadał najpierw o swej wielkiej miłości i tęsknocie najpiękniejszymi słowy, a potem dopiero o wielkiej bitwie, tak szczegółowo i z takim ogromnym uwielbieniem, jakby to wszystko tylko dla ukochanej żonki swej uczynił: „O jako to dobry jest Pan Bóg, moja jedynie kochana Marysieńku! Za małą konfuzyją dał większe jeszcze zwycięstwo niżeli pod Wiedniem... Nie ustawać Mu tedy dziękować, przez miłość moją i ustawicznie nie przestawać prosić, aby i dalej pokazał miłosierdzie nad ludem swoim... Tę relacyję kazać na wszystkie rozesłać strony, bo tak było właśnie: Jam za łaską bożą zdrów po wczorajszym zwycięstwie, jakby mi dwadzieścia lat ubyło; ale tamte dwie noce dały mi się we znaki, najbardziej żałując sławy narodu naszego. Ale się to wszystko za łaską bożą poprawiło. Niemcy jako znowu wychwalić się nie mogą, lubo już byli poczęli mówić: - “A Polacy, Polacy, nie godniście takiego Króla! A odstąpiliście go!” Już teraz, kiedym z łaski bożej zdrów, oznajmuję Wmci Sercu memu, że mię tak potłukli byli uciekający, to zbrojami, to karwaszami, że w kilku miejscach ciało moje było jak najczarniejsze sukno. Nieboraka wojewodę pomorskiego Danhoffa znaleziono zabitego bez głowy. Nikogo zdrajcy żywcem nie brali, dlatego też i nasi teraz im nie folgują i mało żywych biorą... Już się tu z nami tak śmierć spospolitowała, iż nie patrzymy na nic, jeno na śmierć swoich albo nieprzyjaciół... Ja z tą wiadomością tak wesołą i tak sławną, wyprawuję pana Kaszewskiego. Pocztarz generalny żadną miara podjąć się tego nie chce, powiadając, że już stracił dwunastu pocztylionów, nie tylko od tureckich i węgierskich partyjej, ale i od chłopów i od swawoli obojga wojska... Nazajutrz po czwartkowej ciężkiej konfuzyjej, kiedym się radził swoich, co dalej czynić będziemy, większa część już wiodła do tego, żeby nazad ustępować, a potem do Polski z niesławą. Jam im odpowiedział, że “tę radę w was strach sprawuje”, że
“lubo wojsko wczora podrwiło, jutro się poprawi”... Ksiądz nieborak Skopowski swoja ekshortą i narzekaniem na zbrodnie, które zwyczajnie karę boską za sobą pociągają, skruszył wszystkich. Przez co z lepszą wyszli już w pole rezolucyą, a chorągwie okrytsze już znacznie były; bo przedtem siła się tego po taborach ukrywało... Rzecz dziwna, że w czwartek, kiedyśmy szli do nieprzyjaciela, tedy pies jakiś czarny bez uszu ustawicznie nam zachodził drogę, którego odegnać nie możono; orzeł przy tym czarny jakiś przeleciał nad nas niziusieńko i poleciał za nas. Teraz zaś z rana, naprzód gołąb biały upadał i upadał po kilka razy przed chorągwiami, a orzeł biały śliczny, obleciawszy nisko nade mną, prowadził mnie wprost do nieprzyjaciela... Fanfanika naszego silnie wczoraj z dział ostrzelano, bo z zamku z tamtej strony Dunaju ustawicznie do nas bito. Jednak prawie bez żadnej szkody… Dobrześmy krwią szlachecką obleli tę przysługę cesarską i całego chrześcijaństwa... Więcej już nie mając czasu ni siły pisać, całuję bez przestanku wszystkie śliczności jedynego serca Mojego. Dzieci też całuję i obłapiam...” * W stężałym od grozy wielkim Eszterghomie za szerokim Dunajem, nikt tej nocy zasnąć nie mógł. Wczoraj z murów obserwowano wielką bitwę, jak jakieś wielkie spectaklum. Potem z niedowierzaniem i rozpaczą widziano przerażająca zagładę wojsk Porty. Początkowo z dział ponad nurtem rzeki bito w kierunku nadciągających giaurów, ale wobec małej skuteczności ognia, szybko tego zaniechano. A gdy się walka zmieniła w straszliwą rzeź mahometan i Parkany padły, rozpacz ścisnęła serca. Jedyne co czynili, to nieśli pomocy tym, którzy w desperacji do rzeki się rzucali i starali się dobić do zbawczego brzegu. Ale niewielu takich było. Rzadko też jakiś koń pana swego przeniósł, sam cudem przeżywszy mozół całonocnego pływania. Podziwienie wzbudziła jakaś pokraczna, twardo-gęba kobyła, która sama przepłynęła na drugi brzeg i wygramoliwszy się z wody, zarżała radośnie. Otrząsnąwszy się cuchnącej cieczy stale się oglądała, jakby pana wypatrując, choć rząd miała polski i na polskie słowa reagowała. Niedługo służyła Porcie, bo ją sprzedano za dobrą cenę, jako niezwykłą pływaczkę. Dostała się potem znów w ręce chrześcijańskie, ale pozostała tak narowista, że chodziła własnymi drogami. Jakby nieustannie szukała swego zgubionego pana i na widok każdego brzuchatego rycerza, rżała radośnie... Obrońcy Eszterghomu widzieli także rozpaczliwą ewakuację serdara Kara
Mehmeda, który zatrzymał się w mieście na krótko, by mu biegli doktorzy ciężką ranę czoła opatrzyli. Potem chyłkiem uchodził do Budy, której był berleibejem. Jeszcze wczoraj tak zuchwały i w duszy widzący się już padyszachem, teraz krył się ze wstydem przed gniewem Kara Mustafy i z grozą myślał o jedwabnym sznurze Sułtana. Miało być największe zwycięstwo Porty - stała się największa klęska, jakiej święty Półksiężyc nigdy nie doznał. Miał być pohańbiony giaur Sobieski, Lwem Lechistanu przez Portę zwany, a tymczasem to on dziesiątkami tysięcy morzył wiernych wyznawców Allacha. Zdruzgotany Mehmed nie ośmielił się pokazać na oczy Kara Mustafie. Żadnego meldunku nie złożył i nie próbował usprawiedliwiać klęski. Pognębiony jak żaden mahometański wódz, wykrwawiony i pół żywy, płakał z rozpaczy jak dziecko. * Kara Mustafa zaś, w dniu wielkiej bitwy, starał się jak mógł wzmocnić armię młodego serdara Mehmeda, kierując doń wszelkie wojska, jakie tylko zdołał zebrać, nawet kosztem obrony twierdz. Słał doń gońca za gońcem z informacjami, jakie o nieprzyjacielu otrzymywał od szpiegów i podjazdów. Ale kiedy bitwa rozgorzała, nic już więcej uczynić nie mógł. Modlił się tylko żarliwie na kobiercu i bił czołem pokłony Allachowi. On od początku wątpił w zgładzenie Króla Sobieskiego, a potem także w możliwość zwycięstwa nad siłami chrześcijańskimi. On widział je pod Wiedniem i mimo potęgi jaką posiadał, mimo wielkiej ochoty do walki wszystkich ort – przegrał. Ale młodemu serdarowi Mehmedowi szczerze życzył zwycięstwa i z pierwszym meldunkiem o rozpoczęciu bitwy, zasiadł do modlitwy. Liczył palcami koraliki modlitewnego naszyjnika z dziewięćdziesięciu dziewięciu ziarenek. Każdy z nich oznaczał jakąś wielką cnotę Allacha. Oprócz tego Mustafa miał jeszcze dwa inne modlitewne naszyjniki: - 333-koralikowy na zwykłe dni i 66-koralikowy na święta. Teraz dzierżył w dłoni wszystkie trzy, modlitewnie błagając swego Boga: - Dajże wielki i wieczny, jedyny i potężny Allachu zwycięstwo swojej wiernej Porcie - szeptał patrząc w otwarte dłonie i ocierając nimi twarz, jakby treścią żarliwej modlitwy czynił rytualne ablucje. - Wesprzyj nas proroku Mahomecie, by gazi zatryumfowali nad pogazimi, nim krwawe słońce zajdzie za wielkim Dunajem... Umartwiał się cały dzień jak w ramadanie, pijąc tylko wodę kryniczną i pogryzając daktylami. Bez dzisiejszego zwycięstwa zawali się cały jego muzułmański świat. Odpadną od Porty ogromne obszary ziemi islamu, przeklęci giaurzy zatryumfują, a Święty Półksiężyc pogrąży się w mrokach bożej niełaski...
A on sam!? Co z nim, z drugim po padyszachu władcy w państwie otomańskim!? Dnia poprzedzającego bitwę nakazał wszystkim pobożnym mułłom oraz gorliwym imamom - świeckim organizatorom nabożeństw, całonocne modły, a wieczorną - uroczystą kindię poświęcić wyłącznie tej wielkiej intencji. Po zwycięstwie będzie czas na wspaniałą ucztę „Id” i sławienie Allacha bez końca... Będzie czas na trzecią pielgrzymkę do świętej Kaaby w Mekce. Będą też możliwości odszukania najukochańszej branki – Sławy, złocistego promyczka jego dojrzałych lat. Poszli przecie najwierniejsi ludzie sprawdzić jej losy po wiedeńskiej bitwie. Niejeden ze sturczonych Lachów, język polski znających, myszkował już między Polaki, sprawdzając czy chociaż ocalała i żyje. Wielkie nagrody i zaszczyty czekały na każdego, kto z dobrą wiadomością wróci. Pierwsze wieści o Sławie już nieco wcześniej do Wezyra dotarły, że prawdopodobnie nie została ścięta, bo ją któraś ze starszych sług ukryła w namiotach. Inna grupa ustaliła, że została uratowana przez chrześcijańskiego rycerza i uwożona jest w królewskim konwoju do Krakowa. Potem Mustafa dowiedział się, że i temu rycerzowi ktoś ją z konwoju porwał. A jeszcze później, że jakaś piękna branka znajduje się w obozie hetmanów litewskich. Żadna jednak z tych wiadomości nie była pewna. Rozkochany Mustafa dałby z ochotą górę złota, za wieści pewne, bo wtedy przedsięwziąłby jakieś konkretne, choćby i najkosztowniejsze działania, aby ją odzyskać. Aby znów zachwycać się jej promienistą urodą, jak dopiero co rozkwitłą różyczką; aby znów zatonąć w tych cudnych oczach barwy morza nad Bosforem... To był jego najprawdziwszy i największy skarb, najwspanialsza radość starego serca. Czy tę cudną dzieweczkę ujrzy jeszcze kiedyś? Czy dotknie jej młodej, pachnącej niewieścim ciepłem skóry? Czy poczuje jej oddech przy twarzy; czy pocałuje czerwone jak szkarłat wargi, aż mu krew zadudni młotem w skroniach? Jednak teraz, najważniejsza była sprawa wielkiej bitwy. Czuły na każdy dźwięk, czy poruszenie w przedpokojach, co chwilę pytając służbę o wieści. A czas mu się dłużył niemiłosiernie, jak jeszcze nigdy w życiu. Nie docierały oczywiście do Budy żadne odgłosy zmagań, ale co godzinę przybywali szybkobiegacze w pozłocistych hełmach ze skrzydełkami i meldowali o rozpoczęciu, a potem o przebiegu wielkiej bitwy. Pod wieczór już żaden z gońców nie przybywał, by głowy nie stracić. Za to przemykały przez bramy przerażone grupki uciekinierów z pola walki. Wśród nich była grupa ledwo żywego z bólu, krwi upływu i rozpaczy serdara Mehmeda. Jeszcze w południe wynoszącego się zuchwale ponad całą Portę, a teraz przerażonego, małego, zbolałego i nieszczęśliwego człowieka. Nad Budą zapadła głucha cisza, złowroga jak śmierć. Kara Mustafa i bez meldunków zrozumiał doskonale, co to oznacza. Nie będąc jednak płochliwym i wiedząc dobrze, że zwycięskie wojska
giaurów tak szybko pod Budę nie przybędą, czekał jeszcze do świtu na potwierdzenie wiadomości. Najzaufańszym swoim podwładnym i osobistym gwardzistom polecił, by natychmiast ewakuowali jego ocalony spod Wiednia skarbiec. Gdy się najgorsze potwierdziło, pognał najszybszymi końmi w asyście ostatniej orty hadżich i wiernych gwardzistów na południe, byle dalej od tego przeklętego miejsca. Dobrze przypuszczając, że jeśli przeprawa na Dunaju pod Eszterghomem nie zniszczona, to giaurzy za dzień - dwa mogą być już w Budzie. Gnał więc tak aż do Belgradu, by tam nową kampanię odwetową przygotowywać; wojska zbierać, plany pochodów wojennych układać. Wiernych gazich na święty dżihad zwoływać. Choćby miał cały skarbiec na to przeznaczyć, to odzyska stracony teren i co najważniejsze - łaskę padyszacha Mehmeda IV, bez której ni jednego dnia przeżyć nie mógł. Mimo wielkich zajęć i zmienionej sytuacji, ogromnych emocji i napięć, ani na jedną chwilę nie zapomniał o złocistej Laszce - Sławie. I cierpiał ogromnie, nie mogąc się w myślach uwolnić od niej, nawet w najgorliwszych modlitwach i trwożnych momentach. Boleśnie tęsknił za tą pszeniczną mgiełeczką z Lechistanu, jedyną niewiastą na całej Ziemi, w której pierwszy raz w swoim długim życiu rozmiłował się prawdziwie. Jedyną, którą uszanować z miłości potrafił, nie skalawszy jej przed czasem... Gdzie ona teraz!? Ścięta zgodnie z jego rozkazem, a jej śliczna główka o chabrowych, słowiańskich oczkach, wala się nie wiadomo gdzie? Może rozdziobują ją sępy i kruki, albo szarpie leśny padlinożerca!? Czy może jest gdzieś żywa i cała w rękach jakiegoś giaura? Oni tam inaczej niewiasty traktują - klękają przed nimi, służby swej ofiarowują, całują skraj szaty... Może któryś ze szpiegów ją odnajdzie, a wtedy choćby rok własnego życia oddać trzeba było - bez wahania jej odda. Nie wiedział nieszczęsny wezyr Kara Mustafa, że w tymże Belgradzie, z woli Sułtana Mehmeda IV dopełni się jego los akurat wtedy, gdy sławny Lew Lechistanu wjeżdżał będzie uroczyście wśród wiwatów, okrzyków i powszechnego uznania do królewskiego Krakowa w samą wigilię Bożego Narodzenia tegoż jeszcze 1683 roku. A promienista branka Laszka – złączy swoje serce i losy z ukochanym Lachem. * Pan Bonifacy Koryciński ucztujący w najlepsze, nic nie wiedział o politycznych i sercowych troskach wielkiego wezyra. Choć wielokrotnie odgrażał się, że do Budy zajrzy, czy Mustafa nie przywarował tam jak obity i przerażony
kundel. Czy znów czegoś podstępnego nie knuje. Wnet go stamtąd za brodę wywlecze i pod nogi Króla Sobieskiego z pogardą ciśnie... Dobrze już po północku, wtoczywszy się na ostatnich nogach do namiotu, jaki kazał przygotować dlań pan koniuszy Matczyński, tak jak stał, runął na siennik i zachrapał rozgłośnie, aż się konie stojące opodal płoszyły. Pokojowcy królewscy uszarpali się z jego bezwładnym cielskiem niemało, by go z butów zezuć i chociaż wierzchnie, skrwawione łachy zdjąć do oczyszczenia. Tak odpoczywał bohaterski choć bardzo skromny uczestnik największego zwycięstwa w dziejach zmagań chrześcijan z mahometaństwem, który, mimo początkowej niechęci i oporów co do swego udziału w bitwie, spisał się ponad ludzkie wyobrażenie. A chociaż pacierzy wieczornych nie odmówił, ani ślubów suszenia od wszelkich trunków nie dotrzymał, niechże mu będzie przebaczone, bo natrudził się tego dnia niemało dla chrześcijaństwa i krzyża świętego. Tudzież Ojczyzny lubej.Daj tak Panie Boże choć w małej części każdemu z wiernych. - - -
Rozdział 40
Ledwo przedświt rozdzielił niebo od ziemi cieniutką kreseczką słonecznego światła, a już wojenny los ponownie doświadczył pana Bonifacego. Chrapał jeszcze w najlepsze i ział przy tym mnogimi miazmatami pochłoniętych napitków i niestrawionego jadła, gdy wachmistrz Czortek wszedł do namiotu i z rozkazu
porucznika Żwirskiego, próbował energicznie przebudzić śpiącego. - Przebudź się, mości panie Komendancie - szeptał wprost do ucha. Z hetmańskiego rozkazania szykuje się w obozie pokazowa egzekucja! I waszmości ona też dotyczy! Szubienica już stoi. Nuże, zbudź się waszmość nareszcie! - Jakże to!? Egzekucja!? Szubienica!? Dla kogoż to!? Dla mnie!? Za co!? Matko święta! - pytał nerwowo pan Bonifacy. - Czyżbym przez sen Króla Jegomości zdradził, albom haniebnie zaciął przy goleniu, że mnie wieszać chcą o świcie?! - Jeszcze gorzej, waszmość! - pognębił rozpaczającego wachmistrz. - Sam zresztą obacz, mości Komendancie.. Pan Koryciński, wychylił się z namiotu i na tle czystego nieba ujrzał bielejącą okorowaną drągowiną wielką szubienicę. Wznoszono ją na obozowym majdanie, nieopodal taboru hetmana Jabłonowskiego. Cieśle postukiwali siekierami przy deskowaniu wysokiego podestu, aby robota mistrza katowskiego i jego pomocników-oprawców widoczna była dla wojska zwołanego na pokaz. Obwieszenie miały poprzedzić tortury, jak łamanie kołem, przypalanie, wypuszczenie flaków, ćwiartowanie, darcie pasów, Takie katowskie misteria praktykowano dla podniesienia dyscypliny wojska i gdy uczynek był szczególnie odrażający. - Przeciem się w bitwie sprawił, a hetmanowi wielkiemu anim słowem nie uchybił! Przez co mieliby mnie ćwiartować i przypalać!? Wszystkom ze zdobyczy oddał, nawet guzika nie zataił. Czyżby za to, żem królewską kobyłę utopił!? - To nie waści mają sprawiać... - uspokajał wachmistrz Czortek. - Dwie pętlice zawiesili, a waść jeden jesteś... - A to i chwała Bogu! - od razu uspokoił się pan Bonifacy. - Niech tam sobie wieszają kogo chcą, choćby i na dwóch pętlicach, a ja idę spać, bo nie o moją szyję tu chodzi. Bądź zdrów chłopcze! - Gderał rozgniewany pan Bonifacy, że go budzą w nie jego szyi sprawie. Układając się wygodnie pod derami na jeszcze ciepłym legowisku, mruczał uspokojony: - Och, dzięki ci serdeczne dobry Panie Boże za tę słodką chwilę snu sprawiedliwego. A kto ma wisieć, niechże zawiśnie zdrów. Że dwóch, trzech, czy dwa tuziny hultajstwa powieszą - mnie nic do tego. Bylebym się wywczasował jak należy... Jednak wachmistrz nie pozwalał panu Bonifacemu zasypiać. - Wstawajże waszmość, bo to bratanków waścinych będą wieszać. Kosmę i Damiana Kiemliczów - wołał. - Cooo!? Cooo!? Coooo!? O Chryste!? - pan Bonifacy choć już leżał, zerwał się na równe nogi. - Kiemliczów!? Synków moich rodzonych!? Bogu ducha winnych!? Toż to zwykłe kpy, pod moją ręką w pokorne baranki przemienione. –
Wciąż nie dowierzał pan Bonifacy. - I za cóż mają wieszać moje grzeczne niebożątka!? - Porucznik Żwirski dokładnie wie za co, więc chodźmy do niego - wyjaśniał Czortek. - Kiemliczów trzymają pod strażą już od wieczora i górze im, bo hetman wielki nie żartuje. Na wozie z wielkim bębnem dżihadu ich przywieźli, wraz z truchłami trzech paszów tureckich. - Ale za co!? Przecie to poczciwce i we mnie wdałe w każdym calu. I tak tępe, że sami bez rozkazu niczego, ani dobrego, ani złego uczynić nie potrafią. Co najwyżej Turków narżnęli jak baranów, bom im prać rozkazał. - Rzecz w tym właśnie panie Komendancie, że ani jednego w walce nie zarżnęli, jeno porozpruwali bebechy bezbronnych czarnoskórych doboszy od tureckiego bębna... - No to i dobrze! Bo diabłom pokrewni, inaczej by białą skórę mieli, nie czarną... - Ale samowolnie święty bęben dżihadu zagarnęli i do środka napakowali wszelkiej zdobyczy, chcąc ją poza bitungiem wywieźć i przywłaszczyć sobie. - Nie może to być!? Toż to sprawa gardłowa. Sam bym takich śmiercią karał - przeraził się pan Koryciński i pomyślał, iż naprawdę może bratanków utracić. A to jakby o niego samego śmierć czarnym skrzydłem się otarła. Lecz szybko się z lęku otrząsnął i postanowił solennie: - O nie! Nie! Niechby każdego stryczkiem karali po zwycięskiej bitwie, ale nie moich bratanków. Jeśli ich nie uratuję, katu z łap nie wydrę, to większym kpem od nich jestem. Pan Koryciński przemienił się nagle w energicznego obrońcę swoich przyszywanych krewniaków. - Pachołek mój Gułła Pafnucy tysiąc razy bardziej stryka wart, a gdzieś tam w Krakowie wyleguje się w karczmie i łupy moje przepija. Chciał mi hetman dać dwa piękne araby, to może się pomieni na dwa puste łby. Ale dalibóg, będę jeździł na tych durniach, jak na łysych kobyłach. Osiodłam jak wałachy i ostre kantary na wredne pyski nałożę... A cugle skrócę tak, że żaden ani zipnie. Porucznik Żwirski nie spał, bo go całą noc bezsenność trapiła. Onże pierwszy zorientował się komu tę szubienicę stalują na pokazową egzekucję. Hetman Jabłonowski chciał aby wieść o surowości jego prawa wojennego rozniosła się na wszystkie oddziały. W ostatniej bitwie, choć tak zwycięskiej, nie było wielkiej obozowej zdobyczy, jedynie broń i doskonałe tureckie konie, a nadto odzież i kosztowności poszczególnych żołnierzy. Ani porównania ze zdobyczą wiedeńską, gdzie każdy, kto chciał, brał ile tylko unieść zdołał, a i tak połowa jeszcze została. Tutaj, w pobitewnym bitungu udział mieli jedynie ci, którzy bezpośrednio w bitwie uczestniczyli lub służby z nią związane pełnili. Prawo to stare jak świat i jak honor wojskowy święte. Kto sam próbował rabować lub trupy odzierać i zdobycz nierejestrową brać - szedł na szubienicę. A była to śmierć
haniebna, nie żołnierska i jednocześnie wieczne potępienie. Dla najgorszych zbirów, przeniewierców i zdrajców, którym prochu i ołowiu pożałowano. W tej zwycięskiej bitwie, jedynymi hultajami niegodnymi miana żołnierzy, okazali się nieszczęśni bracia Kiemlicze. Nie dość, że jak prawdziwe zbóje wyglądający, to jeszcze miast walczyć, całkiem po zbójecku sobie na pobojowisku poczynali. Żandarmi hetmana przyłapali ich na gorącym uczynku i dowody mieli takie, że lepszych nie trzeba. Może dlatego ich na miejscu nie uśmiercono, żeby egzekucją pokazową wojsku przykład surowego moresu dać. - Radźże coś poruczniku kochany! - błagał zrozpaczony pan Bonifacy - bo mi hetman rzeczywiście bratanków obwiesi, jak amen w pacierzu! Żeby ich chociaż po żołniersku rozstrzelać lub po rycersku ściąć kazał. Żeby chociaż jednego hultaja stracił, może bym się tak nie zmartwił, bo by mi został drugi. Tylko którego poświęcić – Kosmę, czy Damiana? Tego beznadziejnie głupiego, czy tego jeszcze głupszego!? Wolałbym jednak, szczerze mówiąc, aby to padło na mojego Gułłę, iżby go obwiesili razem z moimi dłużnymi skryptami. - Niech się hultaje cieszą, że na hakach nie zawisną, albo na palach nie kończą - rzekł pan porucznik Żwirski - bo i mnie aż mierzi, gdy pomyślę o ich niecnym procederze. - Myślę, że wieszać ich będą z braku czasu – dodał znający się wachmistrz Czortek. - Bo na palu ze trzy dni i noce szelma taka dryga, a zdechnąć nie chce... - To ja akurat dobrze wiem i sam bym ich ćwiartował i solą posypywał, pasy darł i ogniem palił. Tyle, że potem zostałbym sam, jak ten kołek w płocie, bez choćby jednego krewnego... - Przecie i oni wcale waszmości nie krewni ani powinowaci. - Nic to, że nie Korycińskich to krew, ale miałem na kogo gębę wydzierać i żółć wylewać. Na kogóż przeto będę się teraz sierdził, kiedy mi ich haniebnie obwieszą? A i mnie szołdry przeklete hańbą jako ich stryja okryją. - Ale czy warto takich zbójeckich kpów ratować? - Warto! I o tym cały czas mówię! Tylko jak to zrobić!? Radź coś, kochany panie Stanisławie, a ja za to w czymś innym ci pomogę, jakem ci przy pisaniu listu miłosnego pomógł. A jęczałeś wtedy i wiłeś się jak piskorz przydepnięty na ogon. - Ale, co też waszmość porównujesz!!? - żachnął się pan porucznik. - Tu przecie nie o listy, a o hultajską sprawę chodzi, bo te waścine zbójeckie szelmy miały w bębnie ukryte, oprócz tureckich, także cenności pobrane naszym poległym żołnierzom. Niedużo tego było, ale jednak zawsze to przeciw prawu wojennemu. Choć faktycznie, mogli w pośpiechu i ciemnicy nie odróżnić. Ale najgorsze, że bitwy unikali i na tyłach się wodzili. Jedyna krew nieprzyjacielska jaką rozlali, to tych półdiabląt od bębnów, zbrojnych tylko w filcowe pałki - dodał jeszcze z wielkim smutkiem, choć nie Kiemliczów żal mu było. Przemęczywszy się całą noc na rozpamiętywaniu, rozpaczy i udręce
tęsknoty, niepewności i żalu, teraz na chwilę nieco o bolączce zapomniał. Lecz oto pan Koryciński, o liście miłosnym wspomniawszy, wszystkie jego udręki na nowo rozbudził. A jeszcze skamlał, błagał i się napraszał, by mu pomagać. - Ratuj, panie Stanisławie, bo mnie trzeciego tam między łotrami ujrzysz, dyndającego niczym pauper przebierający kulasami w powietrzu. Jak Bóg na niebie! Pan porucznik, widząc tak szczery żal i lęk o przyszywanych bratanków, chciał pomóc i znalazł jedyną radę. - Do Króla Jegomości trzeba by iść, może ich łaską obejmie i winę daruje. Choć szczerze mówiąc - ja bym nie darował! - Pójdź ze mną panie Stanisławie, bo od czasu gdym was z królewiczem Jakubem pod komendę swoją niebacznie wziął, coś się bardzo gniewu królewskiego lękam. Zabierzmy jeszcze wachmistrza Czortka, i porucznika Grhoma, kaprala Śmiecha, aby było nas więcej. Niby, że to wojskowa deputacja z uniżoną prośbą. Czasem i surowe obozowe prawo jej ulega. Bywało już tak, zwłaszcza po znacznych zwycięstwach. - I do królewicza Jakuba zapukajmy w pokorze, bo to nasz komendant przecie...- Przypomniał pan Stanisław. - Że też waszeci złe licho podkusiło w dowodzeniu go wyręczać i pod komendę brać. Jak mogłeś to waszmość uczynić!? - Słusznie, słusznie, rugaj mnie jak ostatniego, panie poruczniku, bom niczego innego nie wart! Jednak mnie nie opuszczaj w tej ciężkiej obierzy, bo mi się mąt okrutny w głowie robi. Wszystkie myśli ze strachu aż do pięt mi uciekają, a lękam się tak, jak jeszcze nigdy w życiu. - Jeśli waszmość jakiego fortelu nie wymyślisz, to nam ani królewicz Jakub nie pomoże, bo te waszmościne hultaje zasłużyły żeby im krucy ślepia powydziobywały, a diabli szelmowskie dusze na widłach do piekła zanieśli. - Matko jedyna, co tu wymyślić - płaczliwie bełkotał pan Bonifacy. - Dzięki ci Panie Boże żeś nade mną i nad moimi bratankami nie uczynił pułkownikiem porucznika Żwirskiego, bo ani chybi dyndalibyśmy na szubienicy we trójkę. Co tu jednak wymyślić, panie Stanisławie, kiedy wszystkie koncepta mnie opuszczają i mgli mnie ze strachu tak ekstraordynaryjnego, jakby mnie samego wieszać mieli. - Mus coś wymyślić i to szybko. - Kiedym był do drąga uwiązany przez hetmanów litewskich, jak ten wieprz do patroszenia, tom się ani w ćwierci tak nie trwożył. I forteli miałżem w głowie więcej niż było mi potrzeba. Jak też tam sierotki moje nieszczęsne muszą się lękać. Ani chybi rzadkim gnojem pod siebie obadwa już popuścili, niebożęta... Kiedy szli wraz z porucznikiem Grhomem, wachmistrzem Czortkiem i kapralem Śmiechem do taborku królewskiego, widzieli na tle nieba złowrogie belkowania szubienicy. Pod nimi leżeli obaj skazańcy w takich więzach, jakie się
stosuje do złowionych żywcem dzikich świń. Tuż obok nich cuchnęły trzy odarte z kosztowności i odzieży truchła paszów tureckich. Przed namiotem śpiącego jeszcze królewicza Jakuba, cicho się naradzili jak go sobie skaptować, by - jako ich dowódca i królewski syn rodzony - zechciał się wstawić w tak delikatnej sprawie. Żałowali, że nie ma przy nich porucznika Darosława Szponarskiego, atamana Remeka Paszki, a przede wszystkim statecznego rotmistrza Ruszczyca, który pewnie by tu najwięcej pomógł. Gdyby zechciał w takiej zbójeckiej sprawie się fatygować. Ale ci wiecznie na jakieś podjazdy, zasadzki i patrole z chorągwiami wychodzili, więc pomóc nie mogli. - Żebyś miał waszmość żywego Osmana Agę - mówił wachmistrz Czortek to by się go wymieniło za onych kpów, choć nie warci nawet tych postronków, na których wisieć będą. - A wypluj waszmość z ust to słowo, że bratankowie moi wisieć będą zareagował ostro pan Koryciński. - Bo nie będą, chyba, że ze mną wraz! Usłyszawszy odgłosy ożywionej rozmowy, rozbudzony już pan koniuszy Matczyński wyszedł gniewny przed namiot, aby uciszyć rozmawiających. Myślał, że to żołnierstwo zbytki jakieś sobie urządza, czy awanturę wszczyna. Ujrzawszy jednak oczekujących rycerzy i najbardziej wśród nich rozgadanego golibrodę Korycińskiego, zaraz do nich podszedł i surowo ciszę nakazał. - Odejdźcie waszmościowie natychmiast, dajcie Królowi odpocząć. Nie chcę, by wstał gniewny! - Ani my.. - zaraz najcichszym szeptem podjął temat pan Bonifacy. - Bo to, szanowny panie koniuszy wielki koronny Marku Matczyński z rodowych Waręży... - Oho... - zadziwił się pan koniuszy. - To już musi być coś naprawdę grubego, skoro mnie aż tak waszmość skrupulatnie tytułujesz. Nie zapomniawszy o żadnej z godności moich... - Boś jest waszmość, kochany panie koniuszy, jedyny wśród nas człek o tak gołębim sercu i chrześcijańskim miłosierdziu, że w tobie jedyna nadzieja. I pomoc pewna jak to, że słońce wschodzi właśnie... - Niechże do mnie gada ktoś spełna rozumu i sprawę wyłuszczy jasno, bo dalibóg, nic z tego bełkotu nie pojmuję. - Rzecz w tym, mości panie koniuszy - powiedział pan Stanisław - że mają w południe wieszać dwu bezecnych łotrów, co się odzieraniem zabawiali, łupy ukryli, a walki unikali... - To i sprawiedliwie - rzekł pan koniuszy. - Sam bym ich sprawił znacznie szybciej, żeby słońca żywi już nie oglądali. - Rzecz w tym, że są to bratankowie pana Korycińskiego... - Co!? - wykrzyknął koniuszy i natychmiast uderzył się po wargach, aby uciszyć okrzyk. - A to bardzo pięknie! Jaki stryj tacy i bratankowie... - Tak jest, zaraz sam tam pójdę i sam w pętlę wisielca głowę nieszczęsną
włożę - rzekł zdesperowany pan Bonifacy. - Skoro w panu koniuszym taka zawziętość na moją krew.... - A tobie, golibrodo, co do mojej zawziętości!? Kiemlicze to łotry i kanalie, więc ich miejsce jest na hetmańskim stryku i nigdzie więcej. Ja dobrze wiem o ich poprzednich zbytkach od starosty jurydycznego z Zatora i innych starostów. Alem myślał, że się na wojnie zasłużą, przewiny zmażą, a przy waszmości ustatkują. Ale widać czegoś gorszego się nauczyli. - Mości koniuszy miej litość i wymyśl coś, bo dalibóg jak was znowu w karku pokręci... - błagał pan Koryciński, próbując klękać i pod kolana pana Marka podejmować. - Ech ty łotrze zatracony, z całą gromadą takich samych hultajów przyszedłeś, aby mnie zmusić do protekcji - oburzał się pan koniuszy. - Nie myślcie sobie szelmy, że jakeście przez Króla lubiani i faworyzowani, to wam wszystko płazem ujdzie! Ale niechże ci będzie, ty zbereźniku, tyle że ostatni raz. I tak nie wiem, czy zdołam coś u Króla wskórać. Bo czy jest na świecie coś jeszcze bardziej wstrętnego, niż swoich odzierać!? O powieszenie ich zabiegać należy, a nie o łaskę. Szczęście wasze, że bitwa wygrana i abolicja blisko. - Dziękuję panu Markowi, jak ojcu litościwemu - przypadł do ręki koniuszego pan Koryciński. A potem zaraz zwrócił się do przyjaciół. - Ale wy waszmościowie nie opuszczajcie mnie w tym terminie, bo coś mi straszno przed naszym Królem Jegomością. - A to i słuszna, boś pewnie golideł swoich zapomniał, a trzeba będzie jeszcze przed śniadaniem Króla ogolić.. - A choćby i na kolanach, to gotów żem od razu do golenia przystąpić... - Jakże to na kolanach? - odezwał się Król Sobieski, stając u wejścia do namiotu. - zawsześ mnie golił na gębie, a teraz kolana moje też chcesz skrobać? - Tak jest... - potwierdził pan Bonifacy. - To znaczy, chciałem powiedzieć, że Waszą Królewską Mość golił będę na brodzie, chodzący na kolanach. Jak ministrant przed ołtarzem. - A to już wiem szelmo, żeś coś przeskrobał tak haniebnie, że nie wiesz jak o miłosierdzie prosić. Czy to nie dla ciebie aby oną zgrabną szubieniczkę hetman wielki sposobić kazał?! - Ano, po prawdziwej prawdzie to dla mnie, Wasza Królewska Mość, jeśli twojej opieki i miłosierdzia pozbawiony zostanę! - tu się pan Koryciński rzucił przed Królem na kolana.. - Jakże to być może, chyba przez sen albo po pijanemu zbrodni żeś dokonał, bo jeszcze wczoraj wojsko cię na ramionach nosiło i bohaterem bitwy ogłaszało!? - Tak i było, bo sprawiłem się godnie i nie ukrywam tego przez skromność, ale to nie mnie Najjaśniejszy Panie, jeno bratanków moich Kiemliczów, wieszać pan hetman Jabłonowski rozkazał w samo południe. I to przed całym wojskiem, by
postrach wywołać i dyscyplinę wzmocnić. - A tyś przyszedł prosić, aby ich kat obwiesił z samego ranka. Bardzo słusznie, bo dłużej dyndać dla postrachu będą. - Nie, nie, Wasza Królewska Mość. Proszę uniżenie, aby mnie razem z nimi obwiesić, albo całą jurysdykcję nad nimi oddać w moje ręce. Ja już ich sprawię lepiej od najlepszego kata. Byleby żyli, bo to przecie krewni. Ojciec ich stary Kiemlicz, to jakby mój brat rodzony... - To aż tak ich miłujesz, Koryciński!? Anim się spodziewał. - Sam ja się nie spodziewałem Najjaśniejszy Panie, ale jeśli Król Jegomość miał zawsze pod ręką pokornego sługę Bonifacego Korycińskiego na każde zawołanie, żeby na niego pokrzykiwać i fukać, to jam po to miał onych bratanków. Jak mi teraz bez nich żyć!? - Aaa, tuś mi, mości golibrodo! Wyszło szydło z worka - rzekł na to Król wcale nie gniewny, bo widać dobrze wypoczął i pobitewnych trudów już nie czuł. - Do nóg się ścielę Waszego Królewskiego Majestatu, Najjaśniejszy Panie z prośbą uniżoną... - To są hultaje prochu nie warci i dlatego wisieć będą! Wiem, co uczynili – przerwał Król golibrodzie. - Nie proszę Najjaśniejszy Panie o darowanie im kary, choć w królewskiej to jest mocy, ale ja ich tak oporządzę, że sami o stryczek poproszą. Pod moją ręką poznają, co to mores. - Nawet mi o tym nie mów, że ich potrafisz ukarać, bo wcale się ciebie nie boją. - Wasza Królewska Mość - odezwał się nieśmiało Stanisław Żwirski - my tu wszyscy razem przyszli prosić o łaskę dla naszego przyjaciela, pana Korycińskiego. Jako deputacja… - Tak jest, Najjaśniejszy Panie - potwierdzili tę uroczystą deklarację wszyscy obecni. Nawet ostatni kapral Wojciech Śmiech, którego za jego wielkie poświecenie, choć nie oficer, do rycerskiej kompanii przyjęto. - Ja też proszę, Królu mój i ojcze - odezwał się z innego namiotu młodzieńczy głos Jakuba Sobieskiego. - Choć dalibóg nie wiem w czym rzecz, lecz jeśli rycerstwo z mojego pułku prosi, to i ja z nimi. - Ani mowy nie ma - rzekł stanowczo Król. - Wszystko można abolicjonować, ale nie zbrodnie tchórzostwa, zdrady i rabowania rannych. Po drugie do pana hetmana nawet nie chodźcie, bo tak po wczorajszej fatygach utrudzon, że ruszać się wcale nie może... I ledwo dycha! - Ruszać się nie może!? - wykrzyknął pan Bonifacy – I ledwo dycha?! To już lepiej być nie może. Jeno by Król Jegomość się z nami do pana hetmana pofatygował, bo nas samych straże nie dopuszczą. A ja już pana Jabłonowskiego uzdrowię, na nogi postawię i może mi prośby nie odmówi.
- Odmówi, bo zdania swego raz danego zmieniać nie lubi. Wyrok już wydał. To jego jurysdykcja. A ja, choćbym i chciał uchylić jego decyzji nie mogę, gdyż żadnych zasług bitewnych te szpetne łotry wcale nie mają. Lepiej odżałuj już tych przyszywanych bratanków, bo same kłopoty z nich. - Ale Najjaśniejszy Panie - rzekł podniecony pan Bonifacy - tak akurat mnie nieba natchnęły i mam dobry sposób, aby hetmana nieco udobruchać, byleby Wasza Królewska Mość zechciał być świadkiem, i królewicz Jakub i ci panowie oficerowie, że hetman słowa mi danego dotrzyma. - A cóż ty tam znów piekielniku wymyśliłeś!? Jaki podstęp szykujesz, żeby hetmana w delictowej sprawie podchodzić, na hak przywodzić i dla złoczyńców litość wyjednywać!? - Aby hańba mojej krwi nie spłynęła na potomność... - Kłamiesz! Jacy oni z krwi twojej. Chyba z charakteru. Ale że czynisz to pięknie i z takim żarem ojcowskim, przeto pójdę z wami do hetmana i nawet twoje usługi balwierskie mu polecę. Ale sam go musisz takim fortelem zażyć, aby ci nie odmówił. - Dziękuję pięknie i serdecznie Najjaśniejszy Panie i do śmierci będę służyć bez lafy za strawę jeno i dach nad głową. - No to chodźmy wraz - rzekł Król. - A ja jestem ciekawy, kto tu kim rządzi - ni spytał i ni stwierdził pan koniuszy Matczyński. - Czy Król Jan Trzeci Sobieski swoim golibrodą, czy golibroda Królem? I kogo mnie teraz słuchać wypadnie? Króla, czy golibrody? Dalibóg nie wiem. Śniadanie czeka, zioła gorące czekają, toaleta czeka, msza polowa, poselstwa i cała polityka, dyplomacja, korespondencja, strategia wojny, Eszterghom, a Król idzie sobie dwu łotrów od stryczka odcinać. I hetmana wielkiego Koronnego fortelem na hak przywodzić. Na dodatek w towarzystwie takich samych hultajów jak ten, który się za nimi wstawia. Świat się musi skończyć. Inaczej nie może być! - Amen - odruchowo chciał dokończyć pan Koryciński, bo mu z tego wszystkiego wydawało się, że pan koniuszy modlitwę jakąś odmawia. Ale się w porę opanował. - A dobrze, dobrze, chodźże i ty, Marku - powiedział Król w ogóle nie zwracając uwagi na zrzędzenie koniuszego. - Żeby świadków godnych było więcej i w razie dania obietnicy, hetman nie mógł się już wycofać. Powiemy, że z troski o jego zdrowie przybyliśmy, aby się przedwcześnie nie spostrzegł. - Boże ty mój jedyny! Do czego to dochodzi - narzekał pan koniuszy wznosząc oczy i ręce ku niebu. - Tego jeszcze na tym świecie nie było, aby jeden opój, blagier, wydrwigrosz, hultaj, szaławiła i sowizdrzał w jednej osobie, wodził za nos Króla i koniuszego tylko po to, by okpić hetmana wielkiego koronnego. Przecie pokolenia z nas śmiać się będą, jeśli to ktoś ku pamięci kiedyś opisze. Za
trzy wieki z okładem żaden z czytających na pewno w to nie uwierzy... Podjęty pod nogi przez pana Bonifacego, uległ jednak spojrzawszy w kaprawe ślepia starego opoja. Szedł z ociąganiem na końcu gromadki spiskowców, którym przewodził sam Król Jan III, traktując to pewnie jako zabawną przygodę i poranny spacer, jaki lubił z rana zażywać. - - -
Rozdział 41
Hetman Jabłonowski nie mógł unieść się z posłania, tak zmogły go trudy wczorajszej bitwy, w której dał z siebie wszystko i nadokazywał jak mało kto. Króla przyjął więc na leżąco, cały obolały tak, z trudnością mówił szeptem: - Wybacz mi, Najjaśniejszy Panie, alem nie myślał, że mnie te wojenne fatygi aż tak zmogą. Ani ręką ni nogą ruszyć nie mogę, choć dzięki Panu Bogu, anim nawet draśnięty. - Cóż to, panie hetmanie zamierzasz się do południa wylegiwać, kiedy dwóch łotrów na powieszenie czeka!? Niecierpliwią się zapewne biedaczkowie i hetmana wyglądają. Katowskiemu mistrzowi rozkazu nie ma kto wydać, a jak tu bez rozkazu wieszać, choćby i najbardziej winnego!? To może już im daruj z powodu wielkiego zwycięstwa. Baty solidne tylko na gołe zady każ dać łotrom, a potem łby ostrzyc do gołej skóry i przepędzić szołdry na cztery wiatry... - Puściłbym chętnie tych zbirów nawet stryka nie godnych choćby i bez chłosty, byle mi kto te gnaty z bólu uwolnił, bo dalibóg nie strzymam. Ducha chyba z utrudzenia wyzionę, albo co? Gdzie mnie ta zapalczywość na krew turecką zawiodła. Myślałem, że gorzałka z wieczora pomoże, ale nie pomogła. Także samo jak driakwie i pacierze. - Aleś hetmanie dwu paszów własną ręką pojmał - pochwalił hetmana Król. – I namorzyłeś pohaństwa mieczem, że i na rapciach nie zliczy. Toteż nie dziw, że cię fatygi do łoża boleści przykuły. Jam tylko z łuku dwu gońców serdara z siodeł pozdejmował, a ramię mam jak odrętwiałe. - Boś odwykł Najjaśniejszy Panie od napinania łuku. - Także samo i ty hetmanie. Musimy się chyba co rano we dwu zbierać i miast pacierzy pogonić w palcaty godzinkę, bo się nam kości pozastawały. Aż wstyd przed wojskiem. Choć żeś sporo młodszy, hetmanie, to jeszcze bym ci siódme poty wycisnął. - Ejże! Nie wiadomo kto komu pierwej, Wasza Królewska Mość. Tyle, że Król doświadczeńszy i takie sztuki szermiercze zna, że tylko pozazdrościć. - Wnet cię wszystkiego nauczę, jeno wstawaj hetmanie, a nie ociągaj się. - Kiedy ani ręką, ani nogą ruszyć z bólu nie mogę. - Znajdzie się na to rada. Mam cyrulika, który mnie po gonitwie we czwartek migiem na nogi postawił. A ledwiem już dychał. Jak kark koniuszemu Matczyńskiemu onegdaj pokręciło, w pół godziny ból mu odjął bez śladu. A mnie dzisiaj ramię zdrętwiałe w mgnieniu oka uzdrowił. - A któż to taki, ów cudotwórca? Ozłociłbym takiego... - Niejaki Bonifacy Koryciński... - Ten golibroda, kolorysta i sowizdrzał!? Takie cuda czynić potrafi? Nie do wiary! - To prawda hetmanie, bo przecie nie na darmo hultaja przy sobie od lat trzymam, czemuś się stale dziwił i często niezadowolenie okazywał. A to jest
prawdziwy klejnot na moim dworze, że drugiego takiego nie znaleźć. Sam się hetmanie przekonaj, bo akurat tu jest. - Ech gdyby mi te kości i mięśnie rozruszał, ból choć w części odjął, to bym go respektował jak należy. - Koryciński! - zwołał czym prędzej Król, kując żelazo póki gorące. - Bywaj no tu cyruliku i panu hetmanowi ulgę spraw. Może co wskórasz w jego twardym sercu i łaskawszym okiem na ciebie spojrzy, bo cię zawsze jeno za hultaja i opoja miał. - Hetmanowi wielkiemu wolno wszystko – podbiegając powiedział pan Koryciński. - Bo to wielki pan. A mnie nie pierwszyzna cięgi zbierać. Choć tyle dobrego ludziom z serca czynię, jak i teraz ciało hetmana migiem uzdrowię, tylko proszę się poddać, oporu nie stawiać, mięśni rąk ani nóg, ani brzucha nie napinać, tylko leżeć bezwładnie jak ten flak... - Co zaś gadasz!? - Leżeć proszę bezwładnie i miękko, jak ta zdechła łania... - Wasza Królewska Mość - obruszył się hetman - jeszcze słowo, a tak mnie ten cyrulik zgniewa, że i jemu szubieniczkę osobną wystawić każę! - Ale to potem, hetmanie, jak się hultaj nie spisze. Ja sam mu wtedy na szyję pętlę z radością założę. - Na to zgoda! Działaj no cyruliku, ale ostrożnie byś mi krzywdy nie uczynił, bo biada ci. I tak już męki cierpię, że nie wypowiedzieć. Hetmańscy pachołkowie wnet ustawili lekki parawanik od przeciągów i dyskrecji, aby mógł się hetman rozdziać aż do nagości i legnąć na specjalnym podeście przygotowanym z dwu szerokich ław, według polecenia królewskiego cyrulika. Pan Koryciński dwoił się i troił, aż mu łysina szronem potu się okryła. Dyszał, jęczał, dygotał, nie mniej niż leżący bezwładnie hetman. Sam przecie dnia poprzedniego nie próżnował i także mocno był utrudzony bitewnymi dokazywaniami. - Kory-ry-ry-ci-ci-ci-ński, czy ty aby nie chcesz mnie zamęczyć!? Mia-mia-miast ule-le-leczyć!? Hetman dygocząc od rytmicznego poklepywania i miętoszenia przez pana Bonifacego narzekał i nawet pokrzykiwał boleśnie. - Czu-czuję, że duszę i życie chcesz ze mnie wytrząść. Szybko znalazły się gorące ręczniki, którymi zręczny golibroda okładał mięśnie pleców, barków i kark hetmana. To pan koniuszy wydawał odpowiednie rozkazy pokojowcom hetmańskim, by przygotowali co trzeba. Hetman już po kilku pacierzach poczuł ulgę, a potem nawet, że na powrót odżywa. - O!O!O! Koryciński, nie doceniałem cię, mój drogi... - rzekł hetman siadając na posłaniu. - Czemuż to ja o twoich zdolnościach wcześniej nie wiedziałem!? Rzuć służbę u Króla Jegomości i przybywaj do mnie, a niczego ci nie
braknie... - Ha! - zareagował przytomnie Król Sobieski - jeszcze tego nie było, aby hetman choćby i wielki królowi sługę zabierał. Pożyczyć, to go pożyczę, ale oddać na zawsze - nigdy! - Takeś mnie uzdrowił, Koryciński - mówił uszczęśliwiony hetman Jabłonowski, oddychając już swobodnie - że aż nie wiem, jak cię wynagrodzić. Proś o co chcesz, niczego ci dzisiaj nie odmówię. Bo jużem ze wszystkim zamiarował konać. - Ano słowo się rzekło, mości hetmanie i to przy świadkach - rzekł Król. Masz teraz Koryciński najlepszą okazję prosić o łaskę pana hetmana. Sam słyszałem jak ci wczoraj dwa araby obiecał, to i może teraz dwóch kpów nie odmówi... - Tak jest, mości Koryciński proś, nie odmówię, takeś mnie poratował wkładał głowę w pętlę zasadzki hetman wielki. - Wielce słuszna to rzecz za dobre dobrem płacić. Jam także słyszał hetmańską obietnicę - powiedział pan koniuszy.. - I my także - powiedzieli oficerowie wchodząc do namiotu - A coście tu waszmościowie zasadzkę na mnie uszykowali, czy co!? zaniepokoił się hetman Jabłonowski. - Spiskujecie i to z samym Królem Sobieskim na czele? Cóż to za dziwna prośba ma być, że aż tylu ma faktorów!? - Bo to, szlachetny panie hetmanie wielki Stanisławie Jabłonowski uniżoną prośbę serdeczną mam- rzekł pokornie pan Bonifacy, klękając przed magnatem i podejmując pod nogi. - No gadaj śmiało, jużem ci to przyobiecał. Proś o co chcesz, a niczego ci nie odmówię. Byleś mnie jeszcze tak pięknie ogolił, jak Króla Jegomości golisz... I chochoł szlachecki uformował. - Ogolę i chochoł pięknie uformuję. Kark co rano mogę wymasować, jedynie żeby... Zamiast dwóch obiecanych arabów z rzędami, dwóch moich bratanków Kiemliczów zdrowiem pan hetman obdarzyć raczył... - Cooo!? – wykrzyknął hetman. - Tych łotrów zatraconych, dla których rozkazałem szubienicę stawiać na majdanie!? Nigdy!? Będą wisieć hultaje! Proś o co innego! - Hetmanie wielki - rzekł Król - sameś przy świadkach trzy razy powtórzył, że niczego Korycińskiemu nie odmówisz... - Bom nie wiedział, że o tych hultajów prosić będzie. - Wielmożny panie hetmanie wielki, na kolanach proszę i prosić za nimi nie przestanę - błagał pan Bonifacy - bo to moja krew, choć przyznam się, że mi ani swaty ani braty, a jeno podpora na starość. Wnuków godnych doczekać się z nich zamiarowałem. Baby im wynajdę i pożenię jak należy... - Chyba ze śmiercią, bo nie może to być! Kat już wezwany z oprawcami;
żandarmeria wszystkich dowódców o egzekucji zawiadomiła - bronił się jeszcze hetman wielki. - I karwas lasu na szubienicę harcerze zmarnowali... - Nic to, mości hetmanie - przekonywał Król - drągowina się przyda na budowę dunajskiej przeprawy. - Po obwieszeniu tych hultajów też by się na to przydała. Nawet mocniejsza by była, jak to zwykle po wisielcach. Bo i postronki wisielcze wojsko by na talizmany pocięło, gdyż ponoć od wszelkiego licha skutecznie chronią. Hetman już nie pokrzykiwał, a jakby się tłumaczył dlaczego decyzji swojej cofnąć nie może i przytaczał różne argumenty. W końcu poddał się i siadając już swobodnie na łożu niedawnych boleści rzekł, jakby z pretensjami: - Aleście mnie zdradliwym fortelem podeszli, że nigdy tego nie zapomnę! I to sam Król Jegomość wstawia się za tymi łotrami!? Tegom się nie spodziewał. Ale zgoda! Pal licho, ogłoszę w obozie, że z okazji tak wielkiego zwycięstwa na prośbę Króla Jegomości, egzekucję tym łotrom odkładam na czas sposobniejszy. Bierz ich Koryciński, ale na drugi raz, ty też zawiśniesz pomiędzy nimi! A ja nie zwykłem żartować w czas wojny... - Wiwat hetman wielki! - krzyknęli tak gromko uradowani oficerowi, aż się straże zbiegły ze wszystkich stron, nie wiedząc co by się w namiocie hetmana stać mogło. Ale ujrzeli tylko zadowolone i uśmiechnięte twarze. Pan Bonifacy Koryciński na kolanach rzucił się do ręki hetmańskiej i ją całował, łzy wdzięczności lejąc obficie. - Dożywotnio waszą hetmańską mość golił będę! Całkiem za darmo! Także hetmańską wszelką przyszłą męską potomność, jeśli im się choć jeden włosek na gębie pokaże. A jakby trzeba bolący ząb wyrwać, krwi upuścić albo łokieć zwichnięty nastawić - zawszem gotów... - Gorszyś jest przeniewierca od tych swoich przyszywanych bratanków oburzał się uśmiechnięty hetman. - Razem po społu kiedyś zawiśniecie! Jak amen w pacierzu, bo inaczej takie szołdry kończyć żywota nie mogą! Ale żeby i Król Jegomość był w tej hultajskiej gromadzie!? Nie widziane to rzeczy... - Jam to samiutko, słowo w słowo mówił - dodał pan koniuszy Matczyński. I mnie przemocą za ożydle chwycono i tu przywiedziono, bym im pomagał w zasadzce na mości hetmana. - I nec herkules contra plures - uległem, choć Bóg świadkiem, że nie chciałem. - Przyjmiem i waszą hetmańską mość do naszej gromady - mówił śmiejący się Król Jan - która kochającymi sercami się wiąże i dobrymi uczynkami. A przyjaźnią tak szczerą, że i szczerszej być nie może. Zwiemy się „Bractwem Wiernych Serc”. - No to pewnie i wstąpię do tego Bractwa, tylko niech tych dwóch kpów, co mi spod ręki tak zręcznie umknęli, przeboleję. Bo aż mnie wzdraga, gdy pomyślę,
że mnie tak po hultajsku z samego rana zażyto. Wina dobrego, a nie mało niech no dadzą - zawołał - bo święto dzisiaj wielkie! - I gorzałki mocnej do popicia po winie - dodał niebacznie pan Koryciński z tak ogłupiałą ze szczęścia miną, że aż wszyscy śmiali się do rozpuku, a najbardziej sam hetman wielki. Nawet się razem z Królem Jegomością w bary brali. A kiedy hetman zauważył, że przy tym prawie żadnego bólu w kościach już nie czuje, śmiał się jeszcze głośniej. Nikt przez to nie zauważył gdy radosny pan Bonifacy pobiegł był do obu bratanków ze szczęsną wieścią. * Jednak nie wiadomo, czy dla braci Kiemliczów była ona taka szczęsna, gdyż nic o ocaleniu nie wiedząc, na sam widok stryja, skurczyli się ze strachu jeszcze bardziej. Straże nie puszczały pana Bonifacego do skazańców, ale nim przybiegł oficer służbowy od hetmana z rozkazem ich uwolnienia, stryjko już z daleka wrzeszczał przez linię wart: - No, łajdaki! Jeśli myślicie żem przyszedł was uwolnić, albo w ciężkim położeniu pocieszyć, to się grubo mylicie! – Grzmiał sierdziście, podchodząc coraz bliżej z taką miną, że obaj braciszkowie kudłate łby pod własne pachy chowali. I zaśmierdziało od nich obu, jakby się na rzadko wypróżnili. Strażnicy i pan Bonifacy musiał stanąć od wiatru, by onych tchórzowatych miazmatów do brzuchów nie wciągać. - Tak ze stryja rodzonego przykład bierzecie, śmierdziele!? – grzmiał pan Bonifacy, wygrażając i pięściami. - Myślicie, że wisieć nie będziecie!? Będziecie hultaje, lecz pierwej osobiście pasy z was drzeć będę, solą posypywać i ogniem żywym w przyrodzenia przypalać. I od abominacji i własnego krzyku aż się spienił na gębie. - A potem jak te dziwnoludy anty-tatarskie flaki wam z bebechów wypuszczę, wykastruję i psom każę żreć lelochy wasze plugawe, aż nie zdechniecie! Gdzie moje znaki regimentarskie!? Gdzie zdobycze według bitungu dla mnie przeznaczone!? Inni pachołkowie się godnie sprawili, a wy co!? Kiemlicze nie wiedzieli, co ze sobą począć, bo choć widok stryja w pierwszej chwili wielką nadzieję w nich rozbudził, to teraz na powrót okrutna markoć ich ogarnęła. A stukoty siekier harcerskich czuli jak ociosywanie ich własnych głów. - Pale strugać dla was kazałem, szelmy! Węgle rozżarzone zaraz mi w koszu żelaznym przyniosą! Na tamten świat po prażonym chodniku pójdziecie, łotry, zbiry, oczajdusze, hycle, pludraki, szołdry, piekielniki, knury nieskrobane!!!
Ponieważ smród, jaki wydzielali z siebie obaj bratankowie, dokuczył mu ponad miarę, toteż wydał szybki rozkaz strażnikom, którzy także gęby na wiatr wykręcali i nosy zatykali: - A porozcinać im więzy, niechże gnają w te pędy do Dunaju się poobmywać i łachy ufajdane przeprać, nim ich sprawiać zacznę! A nie jednemu katowskiemu mistrzowi terminować u mnie, jak męki hultajstwu zadawać... Dowódca straży spojrzał na Korycińskiego i nie miał zamiaru wykonać jego rozkazu, ale właśnie przybyły oficer łącznikowy od hetmana przyniósł rozkaz uwolnienia. Kiemlicze po rozcięciu im więzów, pognali w te pędy ku Dunajowi, by tam w gęstych kierzkach doprowadzić się do porządku. Biegnąc pokracznie kuleli, potykali się, rozcierali bolące i zdrętwiałe mięśnie i stawy, ale kroku nie zwalniali, bo pan Koryciński ryczał tak za nimi, aż się żołnierze zaczęli zbiegać ze wszystkich stron: - I nie cieszcie się, żeście z rąk hetmańskich uszli! Bo to na czas jedynie egzekucja odłożona. Sam was, hultaje tak ukarzę, że o stryczek na kolanach prosić będziecie! Każdy w gacie gnojem popuści z tygodnia, choćby mu w żywocie wszystko stwargło, jak glina na słońcu... Widok przerażonych, pokracznych Kiemliczów pędzących nad rzekę, był tak komiczny, że wojsko w głos śmiać się zaczęło, a rechotliwa wesołość rozlała się na pobliskie oddziały. Wieść o sprawianiu bratanków przez królewskiego golibrodę rozeszła się po wojsku i śmiech gromki dotarł aż do najdalszych czujek. - A pośpieszyć się tam, gdyż mi do Eszterghomu pilno! – wołał za biegnącymi i ciszej, jakby sam do siebie dodał: - Wielkie to szczęście żem się wczoraj kąpieli w Dunaju zażył, a nie dzisiaj, wy warchlaki we własnym gnoju utytłane. Dopiero po dobrej godzinie potulni braciszkowie, wyszorowani od stóp aż do głów, boso i w samych tylko mokrych gaciach, zginający się nieustannie w pokornych ukłonach, usłużnie zameldowali się panu Bonifacemu. Ten, mimo że wciąż okrutnie gniewny, kazał im dać po większym kuśtyczku gorzałki, by się nie przeziębili. Potem nakazał pod namiotem od strony słońca na wojłokach siąść i się nieco podsuszyć. Jednak cały czas prowadził surową indagacje, co porabiali od czasu wyjścia z konwojem do Krakowa i dlaczego pojawili się nagle w środku bitwy, gdy „husarię” swoją sprawiał. Przerażeni braciszkowie dygotali z zimna i lęku, że im ząb zęba nie sięgał i szczęki skurcze chwyciły takie, że słowa wydusić z siebie nie mogli. Patrzyli tylko pokornie na stryja, a ten już wiedział, że ich całkowicie zawojował. Że jak w miękkim wosku ulepi z nich, co tylko będzie chciał. - A dać im jeszcze po większym kuśtyku, bo mi całkiem posztywnieją. Wszak – „zziębniętych ogrzać”, napisano w Piśmie - znacznie już łagodniej rozkazał służbie pan Bonifacy.
- Gadać mi tu, jak na świętej spowiedzi, gdzieście byli, coście porabiali, a prawdę - bo się kłamstwem okrutnie brzydzę, a i szubieniczka jeszcze nie rozebrana. Czuł jednak wciąż, że jeszcze nie dość dokuczył bratankom i nadal grzmiał potężnie: - Życie żem obu wam ocalił i teraz na czworakach chodzić wokół mnie będziecie, jak te gończe psy i szczekać na komendę. Gorszyście od waszych zapaskudzonych pludrów. - Go-gorszyśmy stry-y-stryju, u-ucieczko grze-e-grzesznych - zawołali razem, jakby myśleli nie dwoma, ale jedną kudłatą głową i tak samo nawet się jąkając. - Czemuście to się wrócili, zamiast maszerować ze zdobyczą prosto do Krakowa!? - Pa-pan ko-komendant Gu-gułła Pa-pafnucy rozkazał wracać, gwiazdo zaranna - wyjaśniał już nieco przytomniej Damian. - Zaraz po dunajskiej przeprawie pod Tulln. - B-bo pa-pan Gu-gułła - dodawał Kosma - odkopał schowaną tam be-beczułkę z go-gorzałką i tak nas spoił, że my mu pod pieczę wszystko od-da-dali. Kry-krynico, stryju jedyny, przyjmij nas do-do służby na no-nowo. - Wie-wiernie służyć będziem, wieżo z kości słoniowej. - Wieżo z kości słoniowej!? Całą zdobycz oddali Gulle! Zawierzyliście taki wielki majątek temu zachłannemu sknerze!? Z krótkich i prostackich wypowiedzi obu braciszków pan Koryciński szybko zmiarkował, że kpy chodzą po ziemi tylko po to, by każdy nie-kiep ich okpiwał. Tak więc Gułła pijanych Kiemliczów kolejno namawiał, aby każdy za swoją połowę wspólnej zdobyczy zlecił Gulle odwiezienie jej do Krakowa. Nawet na piśmie solidne umowy sporządził, które znakami krzyża podpisali. Ponieważ każdy oddał mu swoją połowę z całości zdobyczy, przeto Gułła wyłudził od tępaków obie połowy, czyli wszystko, co mieli. I to z ich pisemną zgodą, że sami dobrowolnie mu to oddali. Nakłonił potem gapowatych durniów, że powinni wracać do szeregu, póki kampania nie skończona, bo prawdziwe bitwy dopiero się zaczynają i zdobycz rzeką napłynie. Rozporządzili też obu niewolnikami swego stryja – Rzepem i Wolskim, zlecając im poddaństwo panu Gulle, by przy konwoju służyli. - Boże jedyny w niebie całym - westchnął pan Bonifacy w najgłębszej rozpaczy. - Nawet Wszechmogącemu winno być wzbronione, takich tępych kpów do życia powoływać! Ziemia powinna się pod wami rozstąpić, pochłonąć a potem na wierzch jako niegodnych wyrzucić, abyście strawą dla ptactwa i dzikiego zwierza byli. I na gnój przerobieni zostali. Hańba! Wiekuista hańba! Za samą waszą głupotę!? Wydawało się, że z oburzenia, rozpaczy i żalu paroksyzm śmiertelny go
tknie, bo oczy wytrzeszczywszy dyszał, jak po długim biegu. Potem jednak zebrał się i grzmiał surowo: - Głupszych durniów nawet w Galacie za czyste złoto nie kupi! Gdzieście to byli, gdym Parkany dobywał!? Gdym do Dunaju za uciekającym hultajstwem tureckim skoczył!? Przeklnę was, bom wiedział żeście kpy, ale że takie, tom nie wiedział. Obaj Kiemlicze, patrząc w oczy stryjowi skwapliwie potakiwali, kiwając wielkimi łbami, jakby to zupełnie nie o nich chodziło. On zaś znów dyszał ciężko, bo mu gniew włosy na łysiejącym czerepie jeżył, a ręce świerzbiły, by złapać za te skołtunione łby i tłuc je o siebie, i tłuc i tłuc aż do krwi! - Stary ojciec, pobożny Bonawentura Kiemlicz - świeć tam Panie nad jego duszą - poczciwy był wielce i nie kiep, więc jakże takich kpów mógł spłodzić!? Nie jego to robota! Musi sąsiada miał kpa, albo matka wasza z rodu Kpów pochodziła. Pan Koryciński w tym momencie aż z żalu zaszlochał i odzież na piersiach szarpiąc, wciąż nie przestawał lamentować: - Jaki kaduk piekielny mi was na drodze postawił!? Żenić was miałem, by wnuków i prawnuków doczekać, przy kominie się u nich grzać przez zimę i groch łuszczyć, miód grzany z korzonkami popijać, jeść tłusto i niemało, ale widzę, że pociechy na stare lata z was miał nie będę. Za oną wiedeńską zdobycz mogliście majętność nabyć na Kujawach Szczerych. - Ano moglim, krynico. - Co niedzielę najpierw do kościoła w Izbicy Kujawskiej konno i z fasonem zajechać cugantami, mszy gorliwie wysłuchać, a potem aż trzy karczmy odwiedzić, by po pieniach nabożnych gardło przepłukać. Ale trudno, już nic mi po was. Precz! Idźcie do diabła, albo jeszcze dalej... - Litości stryju jedyny!!! Bramo niebieska! Gwiazdo zaranna! - wołali jeden przez drugiego, wytrzeszczając na pana Bonifacego ślepia spod kudłatych czupryn. - Zlituj się i nie odpędzaj. A gdzie się to podziejem sieroty ubogie. - Na szubienicę, hultaje! Droga wolna. - grzmiał pan Bonifacy. - Belkowania nie rozebrane, stryki nie zdjęte! - Umiłuj się, pocieszycielko strapionych. Zakopalim sporo zdobyczy - jęczał Damian, tak udręczony ostatnimi przeżyciami, że aż mu oczy zmętniały. - A i w kaftanach zaszyte mamy złoto i drogie kamuszki jeszcze spod Wiednia, bo przepić nie zdążylim. W siodłach też coś jest schowane, byle konie oddali… - A panu Gulle, nawet bez pomocy stryja odbierzemy co nasze i majętność kupimy, gdzie nam wskażesz kochany stryju. - Ożenim się wedle woli kochanego stryja. Wnuków stryjowi wedle rozkazu napłodzim, albo komu innemu spłodzić przykażemy, złotem mu zapłaciwszy... - O durnie kostropate! - grzmiał pan Koryciński. - Żeby za was ktoś musiał
mi wnuki płodzić!? I jeszcze złotem hultajowi chcecie za to płacić!? A nie doczekanie! Sam się zawezmę i z waszymi babami wnuków sobie napłodzę! Bez łaski! A was do diabła przepędzę! Tak mi dopomóż Panie Boże Wszechmogący i Wszyscy Święci! Ament!!! - - -
Rozdział 42
Porucznik Żwirski przeżywał najcięższe chwile w swoim życiu. Niepokój i tęsknota wręcz go rozdzierały, a sen odbieżał tak, że noce całe przekulał się w męce na „kamiennym” posłaniu albo przechodził wokół namiotu. Od dawna był gotów do wyruszenia na poszukiwanie panny, ale czekał cierpliwie. Nie narzucał się Królowi ze swymi problemami, ani Natanowi Tyńcowi, czy księdzu Skopowskiemu, którzy obiecali zaangażować wszystkie swoje możliwości do poszukiwania porwanej. Aby z czystym sercem wyruszyć, chciał wyspowiadać się z całego życia u świątobliwego księdza. Bo żywym się wśród przyjaciół ujrzeć już nie spodziewał. Nie mógł i nie chciał pozostawać bezczynny, gdy serce krwawiło i rwało się w drogę. Czasem myślał, że już ani pacierza dłużej nie wytrzyma i ruszy choćby bez opowiedzy. Jednak żołnierska natura nawykła od lat do dyscypliny przeważała, mimo że dusza z bólu skowyczała. Czekał jednak, bo wmawiał sobie, że jeszcze tylko ten ostatni dzień strzyma, jeszcze tę ostatnią noc. I cierpiał tak, jak nawet w piekle dusze potępione nie cierpią... - Pójdę, Wasza Królewska Mość choćby do obozu litewskiego - zwrócił się kiedyś z prośbą do Króla w jednej z rozmów, jakie często prowadzili. - Otwarcie albo w przebraniu. Jeśli Reginisa tam spotkam, wezwę go na rękę. I niech Bóg między nami walką rozsądzi. - Nie chodź - odradzał Król. - Choćbyś i listy polecające ode mnie miał, to panowie hetmani są zawsze gotowi do zadania ci zdrady, byle mnie na złość uczynić. Jeśli cię któryś w przebraniu pozna - za szpiega wzięty zostaniesz. Choćby tam Reginis był, to i tak niehonorowo cię potraktują. Podstępem sprowokują i stracą, ani się spostrzeżesz. A jeśli są z Reginisem w sojuszu, tym bardziej będą go kryć. Nic tam nie wskórasz, a sprawie zaszkodzić możesz. My co dzień dostajemy różne informacje, lecz żadna jeszcze nie jest tą, na którą oczekujemy. Ostatnia pewna wiadomość to ta, że Reginis nagle zniknął z obozu litewskiego, a hetmani nie wiedzą, co się z nim stało. Szukają go licznymi podjazdami, lecz on przepadł, jak kamień w wodzie. Pewnie w ślad za grupą Worony potajemnie wyruszył na Kresy? Czekajże jeszcze. Idą za nim moi ludzie. - Obiecałem czekać jedną niedzielę i strzymam, ale potem ruszam, choćby nie wiem co się działo - rzekł stanowczo Żwirski. - Bo i co tu wysiedzę!? Chyba, że znów Wasza Królewska Mość bitwę wydaje. - Takiej ważnej bitwy jak parkańska, na pewno już w tej kampanii nie będzie. Eszterghom jedynie dobyć musimy, ale to robota dla piechot i artylerii. Ty zaś zadbaj wreszcie o siebie. Odpocznij, sił nabierz, bo diablo trudna czeka cię impreza. Masz moją zgodę na wszystko i ludzi weźmiesz ilu chcesz i kogo chcesz. Wszyscy starostowie w królewszczyznach zobowiązani będą pomoc ci dać. Ale pamiętaj, więcej głową i sprytem zdziałasz, niż siłą i ślepym mieczem; więcej rozumem, niż chęcią zemsty...
* Króla Sobieskiego, królewicza Jakuba, a także porucznika Żwirskiego bardzo niepokoiło tajemnicze zniknięcie z obozu Piętki-Redara i obu Wołodyjowskich. Nic nikomu nie mówiąc - przepadli zaraz po bitwie parkańskiej tak nagle, że od wieczora tego dnia nikt ich już nie widział, choć szukano we wszystkich oddziałach i patrole szeroko w teren rozsyłano. Sprawdzono pobojowisko, a nawet zgliszcza spalonej fortecy - bez rezultatu. Przepadli jak kamień w wodę... Żwirski czuł się tym szczególnie rozgoryczony, bo przecie był im niezmiernie życzliwy, dyskretną opiekę sprawując nad nimi. Może nie jak ojciec rodzony, ale jak starszy, szczerze miłujący brat. A teraz odeszli, jakby nic dla nich nie znaczył. Choćby jednym słowem nie wyjaśnili powodów odejścia, a przecie mogli przypuszczać, że będzie się o nich niepokoił. Król sam także tego pojąć nie mógł. Nie dopuszczał myśli, aby wszyscy trzej zginęli, zwłaszcza już po bitwie, którą przecie przeżyli. Widział się z nimi, rozmawiał, chwalił i dziękował za postawę w boju. Nieprawdopodobne było, by ich ktoś naraz wszystkich zgładził, zwłaszcza Piętkę-Redara. Ten przecie umiał się strzec jak odyniec w puszczy, niezawodnym instynktem życia, sygnalizującym każde niebezpieczeństwo. Nie mogąc sam, ani nawet z pomocą porucznika Żwirskiego tego wyjaśnić, wezwał jednego wieczoru do siebie na naradę wszystkich przyjaciół z “Bractwa Wiernych Serc” w ścisłej dyskrecji przed porucznikiem Żwirskim. W tym gronie znalazł się pan koniuszy, królewicz Jakub, który przybył z księciem Emanuelem, doświadczony Ruszczyc, błyskotliwy Szponarski, poważny Dawid Grhom i z podoficerów wachmistrza Czortek i kapral Śmiech. Przybył oczywiście także pan Bonifacy Koryciński, czując się tu szczególnie jako persona grata. Stanowi wespół grono osób będące przekrojem społeczności wojskowej. Umyślnym pismem wysłanym przez godnego oficera arkebuzerii Król zaprosił także na tę naradę „Bractwa” hetmana wielkiego, który chętnie przybył. Może także dlatego, iż spotkanie w sprawie nieszczęśliwego afektu jednego z oficerów, było dla niego urozmaiceniem, bo i on także miał tajemną miłość, noszoną w sercu od lat. Podziwiał szczerze los porucznika Żwirskiego, że tak mu się zdarzyło w młodym życiu jednocześnie dobre i złe; radość i smutek, szczęście i nieszczęście, a wszystko przez ukochaną niewiastę, zdradę przyjaciela i serce do krwi rozdarte. Żaden jednak z przyjaciół nie potrafił wyjaśnić przyczyny zniknięcia Piętki Redara wraz z obu braćmi Wołodyjowskimi. Jedyne co zgodnie ustalono to fakt, że
skoro w trójkę zniknęli, to znaczy - nie zginęli, ani w Dunaju nie utonęli. Po porostu służbę u Króla porzucili, albo poszli coś wykonać i wrócą, jeśli nie zginą. Tylko co takiego mogli przedsięwziąć, że nikomu słowa nie rzekli, ani spytali o pozwoleństwo... Zastanawiano się także, jak pomóc porucznikowi Żwirskiemu. Król zachęcał wszystkich do szczerych wypowiedzi, a zaczął od kaprala Śmiecha, który był przy Sławie i Reginisie w tych trudnych momentach, ale i on nie miał sposobu na szybkie odnalezienie i uwolnienie Sławy. Pozostali także, wypowiadając się kolejno, nie wymyślili czegoś rewelacyjnego. Mimo, że Król fetował zebranych winem, to pan Koryciński dziwną powagę zachowywał. Choć gęba mu zwyczajnie po trunku sczerwieniała, to nie wyrywał się i nie zagłuszał innym wypowiedzi. Podobnie hetman wielki, choć doświadczony wojskowy, znawca wielu tajemnic państwa, doskonały organizator i biegły w różnych podstępnych działaniach, jednak i on nie znalazł sposobu na szybkie odnalezienie porwanej Sławy. Widać jednak było, że bardzo się sprawą przejął, jakby i w jego sercu takie same rozterki zachodziły. Ale obiektu swoich westchnień nikomu nie zdradzał, tym bardziej, że nikt mu go nie porywał. Jednak wspólnie ustalili, aby wciąż jeszcze Żwirskiego w obozie zatrzymywać, choćby podstępem, zwłaszcza teraz, gdy Reginis - jakby wyczuwając, że go chcą osaczyć, przechytrzył wszystkich i z obozu hetmanów litewskich zniknął. Może się spostrzegł, że jest obserwowany; może sam podjął desperacką decyzję odejścia od hetmanów litewskich, albo od nich uciekł. Nie była to jeszcze wiadomość sprawdzona, ale Reginisa na pewno już w obozie litewskim nie było. Gdzie zaś mógł się znajdować i co poczynać - tego nie wiedział nikt. Pod koniec spotkania przybył także Natan Tyniec. Ten miał tu najwięcej do powiedzenia, każde jego słowo było na wagę złota, ale i on również doradzał zwłokę. Jego doświadczeni i sprawdzeni wielokrotnie ludzie działają jak należy, lecz wszystko wymaga czasu. Nie sztuka ptaka spłoszyć, co pewnie już się stało, ale sztuka go podejść i tak pochwycić, aby nie uszedł. Tym trudniejsza sprawa, że przede wszystkim o pannę chodzi. Ona jest celem najważniejszym. Spokojnie i rzeczowo wyjaśniał, że każdy dzień u noc przynosi nowe informacje. Ale gdy mimo wszystko, porucznik zechce wyruszyć na poszukiwanie, to będzie miał znacznie ułatwione zadanie. Bez błądzenia omackiem, bo wiele miejsc będzie już sprawdzonych. - Czynimy nawet specjalne działania wyprzedzające - uchylił rąbka tajemnicy swoich działań Natan. - To znaczy skierowałem szybkimi kurierami do wszystkich miast kraju, strażnic granicznych, nawet w wielu karczmach i zajazdach, gdzie nam ufają i wierni są, aby uważali na takich ludzi. Za kilka dni będzie o Reginisie, Woronie i brance Sławie wiadomo od Krakowa do Gdańska, od
Lwowa do Poznania i jeszcze dalej. Aż po krańce Korony i Litwy. Nie umkną nam. Wcześniej czy później dokładna wieść nas dojdzie. I to panu porucznikowi Żwirskiemu przełożyć trzeba. Musi jeszcze czas jakiś cierpliwie czekać. - Nagroda jest wyznaczona - dodał Król - i tak wysoka, że każdy się na nią skusi. Pan Koryciński wciąż milczał, bo sam nic lepszego nie potrafiłby wymyślić, a przecie królewski arcy-szpieg nie uchylił ani ćwierci swoich tajemniczych zabiegów, jakie w tej sprawie czynił. Jednak golibroda nie byłby sobą, gdyby czegoś z nagła nie palnął. - To i tak wszystko na nic. Sam muszę pójść na poszukiwania. Za żebraka się przebiorę i będę szedł od karczmy do karczmy, od zajazdu do zajazdu, od wsi do wsi, miasta do miasta; kościoły, klasztory, dwory i zamki odwiedzę, w lasy do gajowych i łowczych się udam, a znajdę, choćbym miał zdechnąć gdzie pod płotem... Jam ją pierwszy ujrzał w namiocie haremowym pod mieczem rzezańca; jam podtrzymał zemdloną. Jam ją, jak dziecko rodzone pokochał. I ja ją znajdę! - Mości Koryciński - rzekł Natan - szanuję waszmości ochotę i wielki ku dziewce ojcowski afekt, ale tak szukając, do końca świata możesz nie znaleźć. Poszukiwania zostaw mnie i moim ludziom, a ty wspieraj porucznika Żwirskiego, póki jeszcze jest z nami. Potem koniecznie obmyślić trzeba łączność z nim, kiedy wyruszy. Niech tropy tajne w ukrytych miejscach dla naszych gońców zostawia, by mu szybką pomoc można było dać. Tym się waszmościowie zajmijcie. Od Króla Jegomości i hetmana wielkiego, aż po kaprala Śmiecha. A ten swój tajny “Spisek Wiernych Serc” tworzycie w takiej tajemnicy, że wszyscy o nim wiedzą i chcieli by do niego należeć. I tym się tylko zajmują, zamiast wojną, a ta jeszcze nie skończona... - A tak i pójdę, choćby mnie siłą wstrzymywano - mruknął pan Bonifacy. Bo mnie to czekanie jak węgle rozżarzone w zadek piecze. Nie może inaczej być. Wezmę swoich Kiemliczów i garstkę swoich “dragonów” spod Parkanów, z wiernym wachmistrzem Hulą i pójdę. - Jeśli masz takie głupoty gadać - zaskrzeczał bezkompromisowy Natan Tyniec - to lepiej milcz. Mniej szkód narobisz! I uważaj, aby swoim niecnym gadaniem lub jakimś nierozważnym postępkiem naszej koronkowej roboty nie zepsuć! Bo biada ci. Spod mej ręki nie uda ci się wymknąć, jak spod hetmańskiej, czy królewskiej! Tym sposobem mądry Natan skarcił całe zgromadzenie, nie oszczędzając nikogo i przy okazji ironizując o tajności tego zgromadzenia. Jednak w jego słowach nie było złośliwości, jeno szczera życzliwość. - Tak jest, Natanie - podsumował wszystko Król. - Ty chyba jeden masz rację i działaj po swojemu, a my tu wszyscy razem zajmiemy się jednocześnie wojną i pomocą serdeczną dla naszego wiernego przyjaciela, bo jedno i drugie jest
tak samo ważne. Nikogo z naszych nigdy w biedzie nie opuścimy! Kiedy przy najbliższym spotkaniu Żwirski znów wspominał o pójściu do obozu litewskiego Król stanowczo stwierdził: - Nie będzie z tego nic! Bo jeśli Korycińskiego chcieli w mękach umorzyć, choć przecie tylko golibroda, to tym bardziej ciebie umęczą, gdyby pojmali. Jak zechcą tak okłamią, albo w drodze powrotnej napadną. Nic nam po szablach i szarżach, kiedy głowa w spodniach, a nie na karku. Lepiej wachmistrza Woronę wytropić i najpierw pannę odzyskać. To grunt! I o tym myśl! Choćby i zemsty nad zdrajcą poniechać trzeba było. - Bóg mi świadkiem, że jeno o pannie Sławie myślę, choć krzywda przez przyjaciela wyrządzona najbardziej boli, a serce rozerwać się chce. Ale dla niej jednaj zemsty poniecham. - Pamiętaj, że gdy trzeba będzie uderzyć - uderzymy wszystkimi siłami i wystarczająco skutecznie, aby pojmać Reginisa i brankę Sławę odzyskać. - - -
Rozdział 43
Tymczasem wojny wcale nie zaniedbywano, ale wojska musiały się uporządkować i odpocząć. Także roboty przy budowie przeprawy szły z wielkim rozmachem. Jednak dla postronnego obserwatora dość dziwnie, bo więcej pracowano przy obróbce drewna, niż spuszczano na wodę szkut i montowano pokładowania. Jakby obaj - Król z hetmanem - grę jakąś dziwnie perfidną prowadzili z dowódcami Eszterghomu; jakby umyślnie drażnili artylerzystów twierdzy, podsyłając im cele do niszczenia. W Eszterghomie uznawano za sukces, gdy udało się rozbić spławianą na wodę gotową szkutę, albo urwać zakotwiony segment mostu. Nie wiedzieli, że jednocześnie w górze rzeki, w największej tajemnicy, budowano pośpiesznie drugi, zupełnie nowy most łyżwowy. Prace prowadzono tylko nocami, a zamkowy Aga z Eszterghomu nic o tym nie wiedząc, ze skóry wprost wychodził, aby niszczyć starą przeprawę, jawnie i uparcie odbudowywaną przez giaurów. Czas i proch trwonił, na tym jednym zagrożeniu całą uwagę skupiając. A królewski fortel wojenny na tym polegał, by mu dać zajęcie i choć ludzi nieco przy tym ginęło, wciąż szkody naprawiano i z brzegu natychmiast spławiano nowe szkuty i tratwy. Nawet nocami, żeby było bezpieczniej. Z Eszterghomu robiono nawet artyleryjskie wycieczki, zataczając działa na brzeg, żeby było bliżej i dawano gwałtownie ognia salwami. Za każdym celnym strzałem krzyk tryumfu podnosząc. Odpowiadał im ostro generał Kątski, ustawiając swoje baterie na brzegu Dunaju i tłukąc w mury Esztergomu, albo ostrzeliwując ich działa na dunajskim brzegu. I tak trwała ta artyleryjska pogawędka bez większego wojennego efektu. Gęsto za to wielkie słupy wody w górę wzbijano, które potem, jak mgławice opadały dostojnie w nurt wielkiej rzeki. Jakby rywalizowano - kto z artylerzystów wyższy i efektowniejszy słup wodny wywołać potrafi. Z tym jednak, że Kątski w tym czasie doskonalił wynalezione przez Śpiewaka kołyski, by działa po strzale same wracały na łoża. Próbował także nowego sposobu schładzania rozgrzanych luf, by zwiększyć częstotliwość ognia. Dowódca obrony Eszterghomu ściągał posiłki skąd się tylko dało, ale ogołocona okolica z wojsk Porty, nie mogła mu zbyt wiele pomóc. Brał pod przymusem do obsługi dział węgierskich chłopków i mieszczan, surową dyscyplinę wprowadziwszy. Twierdza Eszterghomska była potężna, a wraz z warownym miastem stanowiła niezmiernie trudny do zdobycia kompleks forteczny. Po raz pierwszy zdobył ją, z rąk węgierskich krwawo wyrwawszy, sułtan Sulejman Wspaniały
w 1545 roku. W pół wieku potem odzyskały ją dla cesarstwa po ciężkich i długotrwałych walkach wojska austriackie, ale już w 1605 roku znów została odbita przez Turków. W tej części Europy miała decydujące znaczenie, panując nad Węgrami łącznie z Budą i Pesztem. Kara Mustafa, mimo poczucia klęski, jeszcze raz się otrząsnął z przygnębienia i postanowił za wszelką cenę utrzymać tę graniczną twierdzę. Nie mścił się na młodym, pokonanym dowódcy, który wygubiwszy tysiące wojska ewidentnie na śmierć zasłużył. Ale też go nie pocieszał, ani mu współczuł. Obaj już wiedzieli, kto zacz – ów Lew Lechistanu, niezrównany w bitewnych hazardach i podstępach wojennych. Drobnego sukcesu w potyczce ze strażą przednią - zwaną pierwszą bitwą parkańską - nie można już liczyć jako zwycięstwo. Bo był to zapewne szatański podstęp perfidnego Turkobójcy z Lechistanu. Kara Mehmed pozostał na stanowisku bejlerbeja Budy, ale z poleceniem udzielania pomocy Eszterghomowi, który koniecznie trzeba było utrzymać i nie pozwolić wyjść giaurom za Dunaj. Bez tej twierdzy nic na Węgrzech nie zdziałają. A tak przy Porcie pozostaną olbrzymie i ludne tereny tego rejonu, skąd wiosną może wyjść nowa, potężna ofensywa dżihadu. Co nie udało się w tym roku, uda się w następnym. Dlatego serdar Mustafa skierował do Eszterghomskiej twierdzy pod wodzą bejlerbeja Anatolii Chazinedara Hassana Paszy całą rezerwę wojskową. W ciągu kilku dni dostarczył wielkich ilości amunicji i żywności. Forteczny janczar-aga zaś ewakuował z twierdzy rannych i chorych, aby ciężarem podczas oblężenia nie byli. W ten sposób na załodze stanęło dziesięć tysięcy dobrych żołnierzy i powołanych naprędce miejscowych, oddanych Porcie muzułmanów. Całością obrony twierdzy i miasta dowodził niezwykle operatywny bejlerbej Allepo-Dekli Bekir Pasza. Teraz mogli się bronić aż do wiosny, bo zapewne giaurzy aktywnego oblężenia jesienią i zimą prowadzić nie będą. *
Tymczasem drugi most przeprawowy, budowany potajemnie i maskowany upartymi działaniami na starej przeprawie, był już prawie gotowy. Wiele elementów jego konstrukcji spławiono szkutami z Gior, a nawet Preszburka. Miejsce jego lokalizacji wybrane przez księcia Karola Lotaryńskiego, było tak doskonałe, że nawet z bliska nie można się było zorientować, iż tworzy się tu szeroka przeprawa dla tysięcy żołnierzy, koni, wozów i ciężkich dział. Dwie wyspy gęsto obrośnięte wiklinami i wierzbami osłaniały i ułatwiły budowę, a prace z doświadczonymi harcerzami szły nader sprawnie. Wyznaczone do działań oblężniczych oddziały chrześcijańskie zwolna
i skrycie przechodziły w rejon nowej przeprawy, by tam w ciągu jednej nocy szybko przejść za Dunaj w ogromnej sile i szczelnie opasać twierdzę Eszterghom wraz z obronnym miastem. Wyliczono, że może nastąpić to nie wcześniej jak osiemnastegodziewiętnastego października. Pośpiech był ze wszech miar konieczny, bo mimo łagodności węgierskiego klimatu, jesień mogła spaść nagle wielkimi deszczami i chłodami. Wtedy trzeba będzie zapomnieć o oblężeniu i pośpiesznie skierować wojska na obronne hiberny. Nic jednak nie wskazywało na możliwość niepowodzenia. Pewni siebie za murami potężnego Eszterghomu Turcy, zajęci utrudnianiem pozorowanej lecz upartej odbudowy starej przeprawy, do ostatniej chwili, nic o nowej nie wiedzieli. * Król Sobieski, nie mogąc już patrzeć na udręki ulubionego oficera, naciskał na Tyńca i na księdza Skopowskiego, codziennie osobiście dopytując się o wieści. Nic jednak szczególnego w tej sprawie nie napływało. Branka Sława, wywieziona przez grupę wachmistrza Worony, jakby się pod ziemię zapadła. Nikt też niczego nowego nie dowiedział się o Reginisie, którego na pewno nie było już w obozie litewskim. Zagadywany hetman wielki, który swoimi wojskowymi kanałami wywiadu starał się ścigać Reginisa pod pretekstem dezercji, także żadnych konkretnych wieści nie uzyskał. O porwaniu panny wiedziano coraz więcej i szerzej, ale nadziei było coraz mniej. I coraz trudniej było Królowi okazywać pogodne oblicze porucznikowi Żwirskiemu. Ten jeszcze cierpliwie czekał, ale i sposobił się zwolna do drogi, jakby wiedząc, że zawiedzie się na szczerych, lecz próżnych radach przyjaciół. A jeszcze tak nie dawno, dwie - trzy niedziele temu ani by pomyślał, że porzuci służbę przy Królu, by iść na kraj świata szukać, tej jedynej, której oddał całe serce i siebie. Wiedział, że w tym poszukiwaniu, jak błędny rycerz się zatraci i albo zginie albo kochanie swoje odzyszcze. Król Jan wciąż nie mógł w żaden sposób zrozumieć dziwnego postępku Piętki i obu bliźniaków Wołodyjowskich, którzy znikli po bitwie bez słowa wyjaśnienia. Kilka dni ich nieobecności wywoływały coraz większy niepokój. Nie tego się po nich spodziewał i czuł z tego powodu gnębiący żal w sercu. Wszystkie inne sprawy wojskowe, kontakty z sojusznikami, rezultaty kończącej się kampanii dawały powody do zadowolenia. Dojrzewający wspaniale, zdrowy jak rydz Jakub, dobre wieści z kraju i od ukochanej żony, radowały ogromnie, ale sprawa Żwirskiego i Piętki z Wołodyjowskimi były jak dwie bolesne
zadry, które sen odbierały, nie pozwalały na śmiech i radość życia. Nawet zwykle ucieszne rozmowy z Korycińskim nie przynosiły Królowi ulgi. A ten każdego ranka golił Króla zawsze jako pierwszego i starannie masował kark i ramiona. Potem dopiero służył panu Matczyńskiemu. Ale szczególnie starannie celebrował te zabiegi u hetmana wielkiego, który w tym celu specjalnie do Króla przybywał, aby z rana zażyć porannej, uzdrawiającej toalety i uciesznej pogawędki. Wraz z panem koniuszym i Królem robili sobie żarty z golibrody, który dwoił się i troił, aby skutecznie reagować na te zaczepki. Co rano więc siódme poty biły na nieszczęsnego golibrodę, a panowie, popijając poranne zioła lub grzane winko, przygadywali mu szpetnie, a kpili, a dogryzali. Szczególnie hetman wielki, utrzymując iż golibroda na kolanach przyjedzie z pokorną prośbą, żeby obu Kiemliczów powiesić, niż ma się tak co rano mordować. Ale będą to próżne błagania, gdyż cała drągowina z szubienicy na budowę przeprawy poszła i nie ma na czym Kiemliczów wieszać. A prochu na takich kpów, choć bratanków komendanta nieistniejących dywizji, szkoda... Król Jan III także przyłączał się do tych kpin. Pan koniuszy Matczyński dokładał swoje złośliwości. Hetman wręcz w głos rechotał i za boki się chwytał, kiedy wspominał dwa piękne, w pełni wyposażone araby, z których pan Bonifacy zrezygnował dla ratowania bratanków. - Za dwa kpy - dwa cudne ogiery. Świat takiego handlu jeszcze nie widział, mości Koryciński. Może jeszcze parę jakichś kpów pomieniasz na śliczne cuganty. A uważaj tam i nie zatnij mnie, bo cię o zamach na życie oskarżę! Ale pan Bonifacy, choć skromny golibroda i sługa, dzielnie odpierał ataki trzech największych panów Rzeczypospolitej. - O takie oskarżenie jestem całkiem spokojny, póki moje ostrze na hetmańskim gardle, a o wieszanie Kiemliczów nie ja będę prosił mości panie hetmanie. - Jeno kto!? - spytał Król. - Może ja!? Nigdy, mości Bonifacy! Będziesz się z nimi truł aż do śmierci. - Ani ja, bo to jakbym o wieszanie capów prosił - dodał pan Matczyński. Nie rycerska to sprawa jedno rakarza. - Sami oni na kolanach do hetmana przyjdą, aby ich łaskawie powiesić zechciał, bo służby u mnie znieść nie będą mogli. Będą woleli hetmański stryczek niż ptasie mleczko u rodzonego stryja. Tak ich wytresuję! - Takiś to okrutnik! - Nie okrutnik jam, bo serce we mnie jak u pana hetmana - gołębie i jak wosk mięciutkie, ale ojca im zastępuję - starego Bonawenturę Kiemlicza. Panie świeć mu tam, gdziekolwiek jest. Staram się, aby na ludzi wyszli, przykład im daję wiernie, codziennie modlitwą krzepię i przy winie dwornych manier uczę, bo prostaki
nieobyte, górnego obyczaju nieznające. - No to już z góry wiadomo, co z nich będzie - pokiwał głową pan koniuszy. – Jeszcze większe kpy niż są. - To beznadziejny przypadek... - dodał hetman. - A raczej dwa przypadki - zauważył Król. -Z mości Korycińskim to razem trzy całkowicie beznadziejne przypadki podsumował pan koniuszy. - Gorszych w całym naszym wojsku nie uświadczy. - Jakże to!? Przecie Król sam mówił żem największy bohater parkańskiej bitwy. Dywizję husarską z niczego stworzywszy hetmana Jabłonowskiego wsparłem, bo już ledwo ze swoją husarią zipał. I Parkany sam jeden zdobyłem, a jeślim mieczem nie zdołał sięgnąć Osmana Agi, tom go zbereźnika przetrącił regimentarską buławą i utopił. Sam życiem ryzykując. A i chorągiew własną ręką zdobyłem. Jedyne com złe uczynił to kobyłę narowistą, niby wielki dar królewski pływać nie zdołałem nauczyć, nimem na niej do Dunaju hulnął. Choć dalibóg, nie wiem, czy uśmiercenie królewskiej kobyły, to nie najszlachetniejszy mój postępek w tej wielkiej kampanii. - Jeślim cię przez chwilę pożałował - mówił Król - to tylko dlatego, żem myślał iżeś poległ w tej potrzebie. To znaczy, utopiłeś się, wraz z moją najlepszą w stadninie kobyłą. Choć dalibóg nie wiadomo kogo mi bardziej żal było: golibrody, czy kobyły. Bo o zmarłych albo dobrze mówić, albo milczeć. Czy to by golibroda był, czy zdechła kobyła. Ale żeś zdrajco żyw, boś się znów jakimś psim swędem z obierzy wymigał i diabłom z wideł czmychnął, przeto ci powiem żeś hultaj, nie bohater. - Że hultaj to najpewniejsza, a strachliwy przy tym jak szarak, bo jak nie ze strachu, to z zimna szczęki mu latają i trzęsie się jak zsiadłe mleko na kopiastej łyżce - z wielką satysfakcją wyśmiewał się pan Matczyński. - To co, mości panie Bonifacy - przyłączył się do kpin hetman wielki - nie ze strachu ci szczęki przed bitwą latają!? - Ani ze strachu, ani z zimna. Prędzej z apetytu, żeby ugryźć pana koniuszego, bo zawsze warknie na człowieka poczciwego, choćby całe chrześcijaństwo zbawił. Choćby krwią serdeczną, życiem, zdrowiem i mokrą odzieżą płacił, kobyły utopionej nie licząc, choć to dar królewski. - To była kobyła najlepsza w stadninie, a rozumna tak, że od razu poznała się na twoim hultajstwie. Przez to nie dawała ci się wodzić i utonąć wolała niż cię nosić na grzbiecie. - A to i dobrze, że na ucztę dla raków i pijawek poszła. - Czekaj niecnoto - zawołał ze śmiechem Król. – Piękny dar królewski utopiłeś niecnie. Dwa piękne araby hetmana Jabłonowskiego na dwa kpy wymieniłeś. Będziesz ty teraz pieszo chodził, jak ten ostatni gemajna. Ode mnie konia nie dostaniesz. Choćbyś na kolanach żebrał!
- Nie trzeba mi królewskiej łaski w zakresie wojennego transportu, bom dostał łagodnego jak jagnię kasztanka od pułkownika Jakuba. I na nim sobie do Krakowa dojadę. Byle mnie Król albo hetman znów na zatracenie gdzieś nie wysłali. - To cię właśnie wyślemy... - powiedzieli ze śmiechem obaj, jakby się umówili. * Czas wolny od służby Żwirski spędzał samotnie. Zresztą na postoju przy tak zdyscyplinowanym oddziale niewiele było roboty. Nadto Dawid Grhom niemal całkowicie go w obowiązku dowódcy wyręczał. Tego z kolei służbisty wachmistrz Benon Czortek tak skutecznie zastępował, że faktycznie prawie nic do roboty dla oficerów nie było, krom wieczornego i porannego przeglądu, kontroli wart, służb i koni. Trochę więcej mieli pracy przy szkoleniu nowo zaciągniętych pachołków od taborów, których najpierw trzeba było z poddaństwa uwolnić, bo przecie każdy z nich jakiegoś pana miał. Potem w kluby służby dragońskiej wdrożyć. Ale że byli to już ostrzelani pachołkowie, z ochotą służby obozowe pełnili, za wyróżnienie sobie je poczytując. A w barwie dragońskiej chodzili dumnie jak paniątka. Wierny wachmistrz Czortek pilnował swego porucznika, zgodnie z królewskim poleceniem i czuwał nad nim nieustannie. Czyniłby to i bez królewskiego rozkazania. Także kapralowi Śmiechowi zwierzył się w tajemnicy ze swoich obaw i jemu przykazał nad porucznikiem czuwać. W ten sposób we dwóch nieustannie porucznika strzegli - przed nim samym. A on niechętnie chodził na posiady rycerskie przy ogniu i miodzie, choć przedtem zawsze bardzo je lubił. Teraz wolał na rozmyślaniach czas spędzać. Ale gdy Król, czy pan Matczyński po niego przysyłali umyślnego - nie odmawiał. Wiedział, że obaj są mu bardzo życzliwy i szanują jego boleść. Uczestnicząc w kolejnym spotkaniu i ożywionej rozmowie, gdzie pan Koryciński, jak zwykle po kilku kielichach, sam chciał wszystkich zagadać i zakrzyczeć, swoje przewagi ponad resztę wojska wywyższyć - rzekł mu niespodziewanie: - Czegoś to waszmość dokonał, gdzieś to bywał i jakie splendory a zwycięstwa były twoim udziałem, że zakonotować nie łatwo. Inny choćby i dziesięć razy żył, ani ćwierci by z tego nie przeżył, a zginąłby marnie z tuzin razy. W głowie się mąci i nikt by waszmości nie uwierzył. A jam jednak osobiście widział, jakeś waszmość Parkańską fortecę zdobywał. - Z trzech wielkich fortec w całej tej kampanii wojennej dwie waszmość sam
zdobyłeś - dodał pan Darosław Szponarski, który często - jeśli tylko służba mu pozwalała, przebywał w pobliżu Króla, Jakuba i porucznika Żwirskiego. A w pana Korycińskiego patrzył jak w tęczę. - Zdobyłbym i trzecią młodziku - odpowiedział pan Bonifacy - a w całej kampanii czwartą. Z Klosterneuburgiem piątą, bo nie nowina mi to. Zdobędę każdą fortece, jeśli Król Jegomość mi rozkaże, bo swoje sposoby na nie mam. A ty, mości poruczniku masz się od kogo uczyć, z kogo wzór brać i eksperiencji nabywać. Lecz żeś trochę w gębie zbyt słaby, to ci się jeszcze długo uczyć trzeba, gdyż nie samo ramię i mężne serce grunt. Zasługi swoje trzeba potomnym przekazać w należytej formie i oprawie, aby snadnie nie zaginęły. Nie tak jak ten tu zajadły milczek Stanisław Żwirski, co to Królowi życie ocalił w pierwszej parkańskiej okazji, a nic o tym nie gada. Skąd więc potomność ma o tym wiedzieć!? Także jak dojechał Kara Mehmeda, że turban mu ze łba szablą stracił wraz z kawałem czerepu i milczy o tym. - A dajże waszmość spokój, przecie każdy by tak postąpił na moim miejscu odpowiedział na to pan Stanisław, rumieniąc się jak panienka. - O czym tu powietrze mielić!? - A bo i prawda, że ocaliłeś, choć nie tak świetnie jak ja. Boś ty jeno czterech ścigających zaatakował, a ja aż sześciu. I wszystkich ich żem prawie powalił, choć przez omyłkę. Bom nie wiedział, czy my są w ataku, czy w rejteradzie. Tylko dlaczego ty sam Stanisławie pary z gęby o tym nie puszczasz!? Ja sam jeno mam to wiedzieć!? I te moje dwa kpy zatracone!? Żwirski, choć pierwszy zuchwały zabijaka, gotowy zawsze za Króla walczyć, nigdy się słowami nie popisywał, uważając służbę przy Królu za sprawę zupełnie naturalną. Jak powinność żołnierza względem swego dowódcy. Ani nawet pomyślał aby się za bohatera uważać i głośno o sobie rozprawiać. Zupełnie odwrotnie niż gadatliwy pan Bonifacy, wiecznie ozorem pytlujący. Teraz też by milczał, błądząc myślami gdzieś po nieznanych dziedzinach. Od chwili poznania panny Sławy i wielkiego w niej rozmiłowania - spoważniały jak surowy mnich -obserwant jakiejś ascetycznej reguły. - Taki to nawet po dziesiątym kielichu nie zarży śmiechem jak narowista kobyła i nie zawoła na cały świat: - Hoc! Hoooc!!! - mówił o nim nie raz pan Koryciński. Król jednak wiedział najlepiej, że jeden Żwirski, za dziesięciu innych staje. Ale teraz lada dzień odejdzie gdzieś na zatracenie. Tak jak Piętka-Redar i jego dwaj niedorośli podopieczni, których niemal tak samo cenił i afektem swoim królewskim szczerze obdarzył. A okazało się, że nawet na jedno słowo wyjaśnienia i pożegnania nie zasłużył. Gniew, zawód i jakieś dziwne poczucie niewdzięczności często dusiło go nieznośnie. Przez to cała radość z parkańskiego zwycięstwa gdzieś uchodziła. Za wiele niegodziwości, jak na wojenny czas.
I jeszcze ta niechęć hetmanów litewskich, ich niecne postępowanie, aby zepsuć wielkie polityczne plany, które i Litwie przecie ogromnie korzystne byłyby. Zabezpieczona od Porty południowa flanka państwa, to otwarta droga na północ, aż po Królewiec i całe Prusy, Pomorze, Żmudź, Inflanty... Jakiż ten kraj mógłby być potężny - ojczyzna dwojga narodów, a może i z Ukraińskim - trojga. Może i czworga z Białorusią. Może nawet pięciorga z wiernym i lojalnym nowej Ojczyźnie żydostwem. Jest co prawda wokoło królewskiego sztabu wielu wiernych i oddanych ludzi, ale i wśród nich są interesowni pochlebcy, nie dworzanie a dworacy, sprytni i zapobiegliwi, przede wszystkim o sobie myślący... I tak miast wielkiej radości ze zwycięskiej, największej w dziejach chrześcijaństwa bitwy - smutek gorzki wkradał się do królewskiego serca. Coraz krótsze jesienne dni, zachmurzone niebo, jeszcze tę melancholię pogłębiały, dając pożywkę do melancholii i dojmującej tęsknoty. A przed Królem i jego całym wojskiem jeszcze zadanie przeogromne i trud niewypowiedziany. Trzeba nie tylko zdobyć warowny Eszterghom, oraz inne tureckie zamki, oczyścić ogromne połacie węgierskiej i słowackiej ziemi z tureckiego panowania. A potem przez zimowe, niebotyczne Karpaty, których jeszcze nikt zimą nie przebył, wrócić ze zwycięską armią i wielkimi zdobyczami do kraju. To zadanie na miarę wielkości jego królowania. Lecz skąd wziąć na to moc...
KONIEC CZĘŚCI DRUGIEJ
Wyrażenia mniej znane, zawarte w tomie II
Acani, acan – grzecznościowy tytuł osoby zamężnej lub żonatej. Furda – nic to, nic takiego, nie ważne. Cekhaus – strażnica, budynek dla wart i służb. Dysarmować – rozbroić, poddać się, zaniechać walki. Iment (do imentu) – zdecydowane zakończenie ( do końca). Berlejber – turecki tytuł zarządcy prowincji lub miasta. Hurma – duża grupa, wielka ilość. Huragarda – duża liczba osób lub przedmiotów Jogajłła – litewskie nazwisko Króla Władysława Jagiełły Kawalkator – ujeżdżacz koni. Kindia – mahometańska modlitwa, rodzaj nabożeństwa.. Naderszyć – uszkodzić, zranić, poturbować. Obertelek – pętelka przy spodniach lub butach. Omsknąć – zsunąć. Osława – zniesławienie, potwarz Okpidusza – oszust, kłamca. Pludry – spodnie. Przecz – dlaczego, po co, na co Podwika – dziewczyna, panna. Rychtować – szykować, przygotowywać. Stanowniczy – oboźny. Sepet – podróżny stolik. Szkuty – duża, płaskodenna łódź. Tudzież – i, także, również. Wontować – wymiotować. Wdały – ładny, podobny, przyjemny. - - -