JANET DAILEY
MASKARADA
Przełożyła Anna T. Niedbalska
Wydawnictwo DA CAPO
Warszawa 1992
Sączyła wino z kieliszka, z wyraźnym b r a k i e m zaintere
so...
4 downloads
7 Views
JANET DAILEY
MASKARADA
Przełożyła Anna T. Niedbalska
Wydawnictwo DA CAPO
Warszawa 1992
Sączyła wino z kieliszka, z wyraźnym b r a k i e m zaintere
sowania przyglądając się wygibasom niskiego, tłustego
mężczyzny p r z e b r a n e g o w kostium B a c h u s a , z w i a n k i e m
winnych liści na łysej głowie i w todze m o c n o ściśniętej
n a potężnym b r z u c h u . Jego p a r t n e r k a m i a ł a n a sobie
prostą c z a r n ą suknię koktajlową, a we włosach c a ł ą
kolekcję wstążek i kokardek. W wieczorowym makijażu
d o m i n o w a ł błyszczący różowy c i e ń na p o w i e k a c h i b ł ę
kitne paski na policzkach. Obok kobieta w wysokiej
p u d r o w a n e j p e r u c e i ze sztucznym pieprzykiem j a k
z d w o r u L u d w i k a XVI tańczyła z mężczyzną w czerwo
nym smokingu i z rogami d i a b ł a na głowie.
Odwracając wzrok, objęła spojrzeniem słynny hotelo
wy ogród na d a c h u , jarzący się b l a s k i e m kolorowych
l a m p i o n ó w porozstawianych dookoła, których d e l i k a t n a
poświata p r z e d z i e r a ł a się przez gąszcz s t a r a n n i e przy
strzyżonych drzew i krzewów, zlewając się ze światłem
świec na stolikach. Tego wieczora odbywał się tu prywat
ny b a l maskowy - j e d n o z tych skromnych, intymnych
przyjęć na góra d w u s t u gości. Większość zjawiła się
w p r z e b r a n i u , ale byli i tacy j a k o n a - tylko z maseczką.
Maseczka, k t ó r ą właśnie trzymała, b y ł a w y k o n a n a
z satyny w tym s a m y m bursztynowym kolorze co s u k n i a
i podbicie n a r z u c o n e j na r a m i o n a futrzanej etoli. Jej
twarz o r e g u l a r n y c h rysach pozostawała niewzruszona,
choć orkiestra grała rocka, a wokół rozbrzmiewały śmie
chy i wesoły gwar, wypełniający n o c n e powietrze mie-
5
1
szaniną angielskiego, francuskiego i włoskiego z nie
mieckim, h o l e n d e r s k i m i szwajcarskim a k c e n t e m . Ze
wsząd dobiegały r a d o s n e okrzyki ludzi p o r w a n y c h sza
l e ń s t w e m zabawy, której gorączka o g a r n ę ł a N i c e ę - bez
dyskusyjną królową m i a s t francuskiego Lazurowego Wy
brzeża - szaleństwem k a r n a w a ł u , zmuszającego swoich
czcicieli do c e l e b r o w a n i a wszystkiego, co się świeci,
w d z i e w a n i a m a s e k i pokazywania się, do skrywania
i o d s ł a n i a n i a .
Do odkrywania... Wreszcie spojrzała na niego, czując
wzbierający w gardle gniew, p o m i e s z a n y z b ó l e m i go
ryczą straconych złudzeń. Stał j a k i e ś trzydzieści stóp
dalej, z twarzą częściowo ukrytą za c z a r n ą satynową
maseczką, w której wyglądał j a k p i r a t z zakrytym okiem.
P i r a t - p o s t r a c h mórz i oceanów. Mój Boże, cóż za
o d p o w i e d n i e p r z e b r a n i e - pomyślała. Łupić, p l ą d r o w a ć
i niszczyć w imię - tylko t a k m o ż n a to było określić
- żądzy.
Szybko wypiła łyk wina, ale n a w e t alkohol nie zmył
n i e s m a k u i przepełniającej ją odrazy. Zacisnęła palce na
cienkiej nóżce kieliszka. Co o n a właściwie robi na tym
przyjęciu? Dlaczego zgodziła się u d a w a ć , że wszystko j e s t
w porządku, skoro nie j e s t i j u ż nigdy nie będzie?
Z a g a d n ą ł go kelner. P o d n i ó s ł głowę, przytaknął i ru
szył w jej k i e r u n k u . Szybko przeszła na skraj d a c h u ,
z którego rozciągał się w s p a n i a ł y widok na ogrody i da
lej, na b e z k r e s n e Morze Ś r ó d z i e m n e . N i e c h c i a ł a słuchać
wyjaśnień, u s p r a w i e d l i w i e ń .
Ale on nie zmierzał w jej stronę. Z d e c y d o w a n y m
k r o k i e m kierował się do wejścia na taras, po lewej.
Zaciekawiona, odwróciła się i z a m a r ł a na w i d o k stoją
cego przy drzwiach ciemnowłosego mężczyzny w ele
ganckim garniturze. Co on tu robi? Należy przecież do
z u p e ł n i e innego świata. Patrzyła, j a k dwaj mężczyźni
p o d c h o d z ą do siebie i przystają na uboczu, z d a l a od
reszty gości.
Po co tu przyszedł? O co chodzi? Musi się dowiedzieć!
Rozejrzała się ostrożnie i s p r ó b o w a ł a zbliżyć się do
rozmawiających.
- ...chyba zrozumiała, co wydarzyło się wtedy w nocy.
D o d a ł a d w a do dwóch i domyśliła się, co zrobiliśmy
i w jaki sposób.
- My? Powiedziałeś j e j , że b y ł e m w to zamieszany?
- W oskarżycielskim głosie b r z m i a ł a nie u k r y w a n a złość.
- Nie m u s i a ł e m . S a m a wszystkiego się domyśliła.
Dlatego właśnie d z w o n i ł e m . P o m y ś l a ł e m , że muszę cię
ostrzec. J a k dotąd nie u d a ł o mi się nakłonić jej do
rozsądku.
Mówili o n i e j ! Z t r u d e m powstrzymała się, by nie
wyjrzeć zza małej p a l m y i nie wtrącić się do rozmowy.
Chciała, żeby wiedzieli, że nie wywiną się t a k łatwo. Ale
ich dalsze słowa ją powstrzymały.
- Skoro nie m o ż n a jej nakłonić do rozsądku, musisz
się postarać, żeby milczała. N i k o m u nie może zdradzić
tego, co wie. Tu nie ma miejsca na sentymenty. Lepsza
okazja j u ż ci się nie trafi. P o r w a n i a i nieszczęśliwe
wypadki to w E u r o p i e c h l e b powszedni. To będzie
jeszcze j e d e n p r z y p a d e k poprawiający statystyki.
P r z e r a ż o n a poczuła, że zaschło jej w ustach. On na to
nie pozwoli... a może? Ale przecież nie zrobi jej krzywdy.
Nie on. Wyraz jego twarzy widzianej z profilu i ocienio
nej maseczką, która zakrywała p r a w e oko, był nie do
odczytania.
- Nie widzę innego wyjścia - powiedział p o n u r y m ,
twardym głosem.
N i e ! Cofnęła się o krok; kręcąc głową to w p r a w o , to
w lewo, bezgłośnie zaprzeczała, nie wierzyła w ł a s n y m
uszom.
- Załatwisz ją sam, czy chcesz, żebym ja to zrobił?
Kieliszek w i n a wyśliznął się jej z r ą k i rozbił na
posadzce tarasu. Obaj odwrócili się i spojrzeli na nią.
Przez u ł a m e k s e k u n d y n a w e t nie drgnęła, s p a r a l i ż o w a n a
ich wzrokiem. P o t e m odwróciła się i rzuciła do ucieczki.
- Zatrzymaj j ą ! Z a n i m wszystko zniszczy!
Obejrzała się i zobaczyła jakże znajomą twarz, na
wpół zakrytą maseczką. Twarz zbliżała się.
Potrąciła szczupłego młodego człowieka w kostiu
mie t a n c e r k i Degasa i p c h n ę ł a drzwi p r o w a d z ą c e do
h o l u i wind. Wiedziała, że to p a n i c z n y s t r a c h kazał jej
uciekać.
Dobiegł do windy w chwili, k i e d y za n i ą zamykały się
drzwi. Niecierpliwie n a c i s n ą ł przycisk, żeby przywołać
n a s t ę p n ą , przeniknięty s t r a c h e m , s t r a c h e m , który rodzi
się z poczucia winy i b r a k u nadziei. Nie mógł pozwolić,
żeby uciekła, bo wszystko pójdzie na m a r n e . Dlaczego
o n a nie chce tego zrozumieć? Dlaczego to robi? Dlaczego
zmusza go do takiego p o s t ę p o w a n i a ?
Wychodząc z windy w h o l u spostrzegł, j a k wybiega
z hotelu na ulicę. Pośpieszył za n i ą . Kiedy znalazł się na
zewnątrz, w ł a ś n i e odjeżdżała taksówka. P o d n i ó s ł r ę k ę ,
żeby zatrzymać n a s t ę p n ą , gdy nagle zobaczył ją, j a k
przebiega przez j e z d n i ę w k i e r u n k u p a r k u M a s s e n a .
Zaraz zniknie mu z oczu w rozbawionym t ł u m i e . N i e
może na to pozwolić.
Niewiele j e d n a k mógł zrobić. R o z p ł y n ę ł a się w powie
trzu.
Gdzież o n a się podziała? C z a r n a m a s k a u t r u d n i a
ł a p a t r z e n i e n a boki; m u s i a ł o d w r a c a ć głowę, kiedy
uważnie lustrował hałaśliwy t ł u m w p a r k u . Z tyłu
dobiegł go głuchy odgłos, k t ó r e m u zawtórował kobie
cy śmiech. Stał p l e c a m i do fontanny na skwerze,
gdzie w s p a n i a ł y słup wody strzelał na j a k i e ś czter
dzieści stóp w górę. Odwrócił się i przez chwilę za
trzymał wzrok na b r u n e t c e , pluskającej się w base
nie fontanny. Wreszcie uświadomił sobie, że nie zna tej
kobiety, i podjął poszukiwania, n i e ś w i a d o m i e zaciska
jąc pięści.
Nie zwracając uwagi na confetti p o d stopami, zrobił
d w a szybkie kroki w k i e r u n k u b u l w a r u . Z j e d n e j strony,
zaledwie k a w a ł e k dalej, ciągnęła się P r o m e n a d e d e s
Anglais, z jarzącymi się kasynami gry i wspaniałymi
h o t e l a m i - ekskluzywnymi prywatnymi t w i e r d z a m i dla
bogatych i uwielbianych. Z drugiej strony, za rogiem,
zaczynały się zatłoczone uliczki Starego Miasta, p e ł n e
p o d c i e n i , b a r ó w na wolnym powietrzu i n o c n y c h lokali
zwanych tutaj boites de nuit. Dalej rozciągała się Baie d e s
Anges i Morze Ś r ó d z i e m n e .
Z a w a h a ł się i przystanął na chwilę. K a r t o n o w e posta
cie z bajek, wyraźnie widoczne w blasku kolorowych
świateł, j a k b y sobie z niego kpiły, rozparte na bogato
zdobionych b u d y n k a c h otaczających skwer. Skręcił w le
wo, ale tylko po to, by n a t k n ą ć się na wspaniałego Króla
K a r n a w a ł u z papier-mache, siedzącego na tronie pośrod
ku skweru.
Zmierzył postać wściekłym wzrokiem i z p o w r o t e m
spojrzał t a m , gdzie kłębił się rozbawiony t ł u m . J a k i m
c u d e m tak szybko zdołała zniknąć mu z oczu? U w a ż n i e
przyglądał się ludziom, szukając bursztynowego c i e n i a
satynowej maseczki, p a s m a złota w rozjaśnionych słoń
c e m kasztanowych w ł o s a c h czy blasku broszki z topa-
zem, k t ó r ą nosiła tego wieczoru.
Bez skutku. Poczuł, że ściska go w żołądku.
Ktoś potrącił go z tyłu. Instynktownie odwrócił się,
podnosząc r ę k ę w o b r o n n y m geście, i nakrył d ł o n i ą
portfel w wewnętrznej kieszeni m a r y n a r k i . P a m i ę t a ł , że
w „tłusty czwartek" b a w i ą się nie tylko turyści, ale
i kieszonkowcy. Tym r a z e m j e d n a k ostrożność okazała
się zbyteczna. J a s n o w ł o s y N i e m i e c wyciągnął ku n i e m u
b u t e l k ę wina, przepraszając go z p r z e s a d ą , i zatoczył się
w d r u g ą stronę, obejmując swojego szczupłego k o m p a n a .
Odwrócił się i m a c h i n a l n i e zaczął ścierać z r ę k a w a
m o k r ą p l a m ę . W tym s a m y m m o m e n c i e dostrzegł ją na
trotuarze wysadzanego d r z e w a m i b u l w a r u . Rozglądała
się niespokojnie, gotowa w każdej chwili rzucić się do
ucieczki. Jeszcze go nie zauważyła.
P o d s z e d ł ją od tyłu i m o c n o chwycił za r a m i ę .
- J a z d a , idziemy!
S z a r p n ę ł a się i p o d n i o s ł a głowę. N a p o t k a ł a jego
wzrok. Opierając mu się z u p o r e m , stoczyła z n i m walkę
na spojrzenia i siłę woli.
- A więc chcesz m n i e porwać? Z a m o r d o w a ć ?
N a chwilę s k a m i e n i a ł .
- N i e k o n i e c z n i e . Bądź tylko rozsądna, a n i k o m u nic
się nie stanie. N i k o m u .
- A co z firmą? To ją zniszczy. - Z n o w u zmierzyła go
p e ł n y m wściekłości, wyzywającym spojrzeniem, w któ-
rym kryły się także rozpacz i ból. - Ale ciebie to nic nie
obchodzi, p r a w d a ?
- Nie m a m wyboru.
- Nie masz?
Wzmocnił uścisk n a jej r a m i e n i u , u d a r e m n i a j ą c
wszelkie p r ó b y ucieczki, i zaciągnął ją w cień za drze
wem.
- Musisz zrozumieć...
- Nigdy tego nie zrozumiem! - wybuchła; jej głos
n a b r a ł stanowczości. - J a k mogłeś to zrobić? Kim ty
jesteś? Nie poznaję cię!
Jej o d r a z a i całkowity b r a k zaufania p r z e r w a ł w n i m
c i e n k ą b a r i e r ę samokontroli. N i e ś w i a d o m y tego, co robi,
chwycił ją za r a m i o n a i potrząsnął b r u t a l n i e .
- Nie zdajesz sobie sprawy, o j a k ą stawkę tu chodzi?
J a k możesz m n i e t a k zdradzać? Gdybyś m n i e n a p r a w d ę
kochała...
- Przestań! P r z e s t a ń !
Wreszcie o d e p c h n ę ł a go od siebie, a pałeczka, na
której u m o c o w a n a była jej satynowa maska, niczym
rózga u d e r z y ł a go w usta, wywołując grymas bólu.
Zaskoczony, puścił ją instynktownie, żeby z b a d a ć r a n ę
r ę k ą i językiem. Poczuł s m a k krwi i uświadomił sobie,
że go zraniła. O n a zraniła jego! Rozwścieczony, doskoczył
do niej i na o d l e w uderzył ją w twarz.
Cios odrzucił ją do tyłu, wyrżnęła o drzewo. Chwilowe
uczucie triumfu rozwiało się, kiedy jej głowa ze stukotem
odskoczyła od p n i a i dziewczyna o s u n ę ł a się na ziemię.
- O Boże, n i e ! - Przyklęknął i dotknął leżącego ciała.
- N i e c h c i a ł e m tego, przysięgam!
Leżała b e z r u c h u .
- Co t a m się dzieje? - zawołał ktoś, sądząc z akcentu,
A m e r y k a n i n . - Co się stało?
Rzucił o k i e m za siebie. Żal, strach i poczucie winy
sprawiły, że szybko się o p a n o w a ł . Przez u ł a m e k s e k u n d y
w a h a ł się, po czym popędził na d r u g ą stronę b u l w a r u .
Dwaj młodzi mężczyźni, w trykotowych koszulkach
i dżinsach, podbiegli do leżącej. J e d e n nosił okulary
w ciemnej o p r a w c e , drugi - b l o n d y n - obnosił świeżo
przywiezioną z Kalifornii o p a l e n i z n ę . Pierwszy z n i c h
ukląkł, by zmierzyć kobiecie puls, a drugi puścił się
w pogoń za uciekającym.
- Zostaw go, B r a d ! - zawołał za n i m okularnik. - I t a k
go nie złapiesz, a ta dziewczyna j e s t nieprzytomna.
- Myślisz, że j e s t poważnie r a n n a ?
- Nie wiem, ale lepiej wezwać pogotowie.
- I policję - dorzucił jego kolega.
2
W i r u j ą c a ciemność wciąga j ą coraz głębiej, coraz dalej
i dalej od blasku dnia. Usiłuje z n i ą walczyć, pręży się
do światła, j a k b y j a k i ś w e w n ę t r z n y głos nakazywał jej
trzymać się go kurczowo. Ale to boli. Bardzo boli.
Kiedy widziała je po raz ostatni? Nagle j e s t tuż, tuż...
razi w oczy. U d a ł o się!
Próbuje otworzyć oczy, walczy z ociężałymi powieka
mi. Światło... Dlaczego j e s t t a k j a s n o ? Coś się nie
zgadza... Oślepiona i zdezorientowana, rozgląda się...
N i e , nie zna tych nagich ścian, tych szarych zasłon
w o k n a c h .
Obok majaczy sylwetka mężczyzny. Rysy jego twarzy
rozpływają się przez chwilę, ale w k o ń c u stają się
wyraźniejsze.
- Gdzie... - Sztywne, wysuszone wargi nie pozwalają
jej mówić. Zwilżywszy je, próbuje jeszcze raz: - Gdzie ja
j e s t e m ?
- Américaine - szepcze ktoś po francusku.
Wciąż jeszcze oszołomiona, stara się o d g a d n ą ć , skąd
dobiega t e n głos. Wreszcie u stóp łóżka dostrzega łysie
jącego mężczyznę w wygodnej tweedowej m a r y n a r c e
i golfie. Wygląda j a k miły, starszawy profesor.
- P a n i j e s t w szpitalu, mam'selle - odzywa się młodszy
mężczyzna.
- W szpitalu...? - Marszczy brwi, p r z e k o n a n a , że po
w i n n a się teraz znajdować z u p e ł n i e gdzie indziej. - Mu
szę iść. - Czuje, że to b a r d z o ważne. - Muszę stąd iść.
Próbuje p o d n i e ś ć głowę, ale n a t y c h m i a s t przeszywa
ją ból i p o w r a c a ciemność, gotowa znów porwać ją
w swój wir. Z t r u d e m udaje jej się nie p o d d a ć , uchwycić
głos mężczyzny, chociaż właściwie go nie słyszy - słowa
docierają do niej ze zbyt wielkiej odległości. W k o ń c u
ból ustępuje.
- ...leży spokojnie - teraz j u ż łatwiej odróżnia po
szczególne słowa. - N i e c h się p a n i stara nie ruszać.
Znowu otwiera oczy i spostrzega r e g u l a r n ą , naznaczo
n ą z m ę c z e n i e m twarz.
- Kim p a n jest? - Bezskutecznie szuka czegoś znajo
mego w wyglądzie mężczyzny o c i e m n y c h w ł o s a c h
i oczach.
- J e s t e m doktor J u l e s Saint Clair. - Kąciki u s t p o d n o
szą się w lekkim u ś m i e c h u . - A j a k się p a n i nazywa,
mam'selle?
- N a z y w a m się, nazywam się... - Marszczy brwi, nie
rozumiejąc, dlaczego nie może sobie tego przypomnieć.
Ale czuje tylko otaczającą b e z ł a d n ą ciemność i pulsują
cy ucisk w głowie. Ucisk nie ustępuje. - Ja... nie p a m i ę
tam. - N a p o t y k a zmieszane spojrzenie i dostrzega, że
lekarz o d w r a c a oczy. S t a r a się przezwyciężyć rosnące
p r z e r a ż e n i e . - Co mi jest? To boli... Chyba... chyba nie
mogę myśleć.
- D o z n a ł a p a n i poważnych obrażeń, mam'selle.
Wstrząs mózgu. P i e l ę g n i a r k a zaraz da p a n i ś r o d e k prze
ciwbólowy i będzie p a n i mogła odpocząć.
- Ale j a k ja się nazywam? Co się ze m n ą stało?
Z t r u d e m zadając to pytanie, u ś w i a d a m i a sobie obiet-
nicę, zawartą w słowach doktora. J e s t bardzo zmęczona.
Zmęczona walką, żeby nie dopuścić do siebie bólu,
zmęczona p r ó b a m i p r z e d a r c i a się przez gęste i splątane
oszołomienie.
- Później, mam'selle. Później będzie czas na pytania
- powiedział lekarz.
Nie ma siły, by mu się przeciwstawić, więc zamyka
oczy. Z d a l e k a słyszy szept lekarza, który daje instrukcje
komuś, kto również j e s t w pokoju. Teraz czuje, że j u ż
przy niej nie stoi, ale nie chce jej się otwierać oczu
jeszcze raz, żeby sprawdzić, czy rzeczywiście odszedł.
Z a p a d a się znowu w ciemność, zostawiając b i e g wyda
r z e ń s a m e m u sobie.
U stóp szpitalnego łóżka doktor St. Clair wziął kartę
chorej i coś na niej notował. I n s p e k t o r Claude A r m a n d
patrzył na niego w milczeniu przez kilka s e k u n d , wresz
cie zapytał:
- Czy to możliwe, żeby o n a n a p r a w d ę nie m o g ł a sobie
przypomnieć, j a k się nazywa?
- Tak - o d p a r ł lekarz, n i e podnosząc głowy znad
notatek. - Pacjenci z takimi u r a z a m i głowy j a k o n a są
często oszołomieni i zdezorientowani, kiedy odzyskują
świadomość. P e w n a u t r a t a p a m i ę c i nie j e s t czymś nie
zwykłym. W większości przypadków po j a k i m ś czasie
mija.
- Po j a k i m ?
- T r u d n o powiedzieć, inspektorze. Kilka godzin, kilka
dni, kilka tygodni. - Wzruszył r a m i o n a m i , nie potrafiąc
udzielić bardziej k o n k r e t n e j odpowiedzi, skończył pisać
i schował długopis. - Kiedy p a n m n i e o to zapytał,
z d a ł e m sobie s p r a w ę , że przecież nikt się tu nie zjawił,
żeby ją zidentyfikować.
- Nikt.
- Osobiście, inspektorze A r m a n d - lekarz zawiesił
głos, równocześnie oddając kartę szpitalną czekającej
pielęgniarce - o s o b i ś c i e nie widzę nic niezwykłego w tej
tajemniczej niezdolności m ł o d e j d a m y do przypomnie
n i a sobie, j a k się nazywa. Ale przyjęliśmy ją, zaraz...
prawie trzydzieści godzin t e m u . J a k m o ż n a z a p o m n i e ć
o takiej pięknej kobiecie? To mi się wydaje dziwne.
- Oui.
Ale kiedy i n s p e k t o r A r m a n d opuszczał szpitalny po
kój, t r a p i ł o go nie tylko to pytanie. Chciał wiedzieć nie
tylko jak, ale p r z e d e wszystkim, dlaczego?
3
P r o m i e n i e s ł o ń c a w p a d a ł y przez szpitalne okno i lśniły
n a j e d w a b n e j sukni, k t ó r ą przyniosła pielęgniarka.
- Śliczna, p r a w d a ? - spytała m ł o d a niewysoka kobie
ta. Jej bujne kształty, oliwkowa c e r a i c i e m n e włosy
zdradzały ś r ó d z i e m n o m o r s k i e p o c h o d z e n i e .
P r z e s u n ę ł a d ł o n i ą po eleganckiej sukni, k t ó r ą pielęg
n i a r k a położyła n a łóżku.
- Bardzo p i ę k n a - zgodziła się i s k i n ę ł a głową. Po
czym, pokonując wstyd, d o d a ł a : - Ale nie p a m i ę t a m ,
żebym j ą kiedykolwiek widziała, ani żebym j ą m i a ł a n a
sobie.
P i e l ę g n i a r k a z e r k n ę ł a na łysiejącego mężczyznę przy
oknie, u b r a n e g o w c i e m n o s z a r ą sztruksową m a r y n a r k ę
i perłowoszary sweter z golfem. Nosił okulary w złotej
o p r a w i e . Skinął głową i lekkim r u c h e m ręki d a ł znak,
żeby z a b r a ł a suknię i d o p a s o w a n ą do niej etolę.
Została j u ż tylko b i ż u t e r i a starej roboty: broszka
i kolczyki z topazem, otoczone d i a m e n t a m i . Też ich nie
poznała. Przycisnęła p a l c a m i skronie i żeby zmniejszyć
ucisk, m a s o w a ł a je lekko. Wcześniej p i e l ę g n i a r k a d a ł a
jej j a k i ś ś r o d e k uśmierzający, ale dokuczliwy, tępy ból
nie ustępował. Nie c h c i a ł a j e d n a k silniejszego lekarstwa
- nie teraz, kiedy m u s i a ł a myśleć.
- Czy to już wszystko, co m i a ł a m przy sobie, kiedy
przywieziono m n i e do szpitala?
Za każdym r a z e m , gdy spoglądała na mężczyznę przy
oknie, p r z y p o m i n a ł a sobie, że to i n s p e k t o r policji. N i e
wyglądał na policjanta. Gdyby m i a ł a zgadywać, k i m j e s t
z zawodu, powiedziałaby, że w y k ł a d o w c ą albo nauczycie
lem, kimś, kto ma wystarczający autorytet, by sobie
pozwolić to na surowość, to na dobrotliwość.
- N i e , nie m i a ł a p a n i ze s o b ą nic więcej. - Zdjął
okulary i włożył je z p o w r o t e m do kieszeni m a r y n a r k i
na piersiach. - Ani dokumentów, paszportu, ani klucza
do pokoju hotelowego czy torebki.
- A może u k r a d l i mi torebkę? Co mi się właściwie
stało? Pielęgniarki nie u m i a ł y mi powiedzieć. Czy p a n
wie, co mi się przydarzyło?
- Dwaj młodzi ludzie, A m e r y k a n i e , ...