Copyright © 2012 by Ascalon, LLC. All rights reserved. Copyright for the Polish edition © Wydawnictwo Pascal. Wszelkie...
50 downloads
66 Views
5MB Size
Copyright © 2012 by Ascalon, LLC. All rights reserved. Copyright for the Polish edition © Wydawnictwo Pascal. Wszelkie prawa zastrzeżone Opublikowano na podstawie umowy z HarperCollins Publishers. Wszelkie prawa zastrzeżone. Żaden fragment niniejszej publikacji nie może być reprodukowany, przechowywany bądź rozpowszechniany bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy, za wyjątkiem krótkich fragmentów publikowanych w celach reklamowych lub w recenzjach.
Autor: Dan Hampton Tytuł: Viper Pilot F-16 Tytuł oryginału: Viper Pilot. A Memoir of Air Combat Tłumaczenie: Kamil Lesiew Redakcja: Magdalena Łobodzińska Korekta: Katarzyna Zioła-Zemczak Konsultacja/słowniczek: Bartosz Głowacki Okładka: Mill Studio Zdjęcie na okładce: Nikontiger/iStockphoto, Opracowanie wersji Wiesław Sadłek polskiej mapy: Zdjęcia: archiwum prywatne autora Redaktor prowadząca: Małgorzata Jasińska-Kowynia Redaktor naczelna: Agnieszka Hetnał Redakcja i korekta: Imię Nazwisko Bielsko-Biała 2014 ISBN 978-83-7642-366-1
Wydawca: Wydawnictwo Pascal sp. z o.o. ul. Zapora 25 43-382 Bielsko-Biała
Viper. Pilot F-16 Dana Hamptona nap rawd ę zrob ił na mnie wrażenie – jeś li jes teś weteranem, znów bę‐ dziesz miał spoc one dłonie; jeś li nie, zap nij pas y i przyg otuj się. To pełne akc ji, prawd ziwe spojrzenie z bli‐ ska na współc zes ną walkę myś liws ką, opowied ziane pros to z kab iny. Fantas tyczna lektura, pas jonując a od poc zątku do końc a. JACKSEL BROUGHT ON (emeryt ow an y pułkown ik USAF), odz naczon y Krzyż em Sił Pow ietrz‐ nych za nadz wyczajn e bohat erstwo, aut or Rup ert Red Two: A Fig hter’s Pilot Life Viper. Pilot F-16 jest fantas tyczny. Podp ułkownik Dan Hampton oferuje osob is ty, szczery do bólu, bezkom‐ promis owy wgląd w życ ie pilota myś liwc a Wojsk Lotnic zych. Czyta się świetnie! DALE BROWN (były kapit an USAF), aut or Tig er’s Claw, bestsellera „New York Tim esa” Viper. Pilot F-16 Dana Hamptona odd aje istotę operac ji myś liws kich Dzikich Łas ic. Jeg o wspomnienia i porywając e przeds tawienie mis ji bojowych sprawiły, że nie mog łem się od nich oderwać. Jes tem dumny, że walc zyłem z „Two Dogs”: to odważny, zdolny, intelig entny pilot myś liwc a – wytrawny wojownik. DAVID L. MOODY (emeryt ow an y gen erał brygady USAF), pseudon im „MooMan”
DAN HAMPT ON, Viper. Pilot F-16 151 misji bojowych 21 potwierdzonych zniszczeń stanowisk ziemia-powietrze 4 Zaszczytne Krzyże Lotnicze z Odznaką Waleczności 1 Purpurowe Serce Z pewn ością jedn e z najlepszych wspom nień lotn iczych, jakie napisan o do tej pory – Vip er. Pilot F-16 aut orstwa legendy Wojsk Lotn iczych, Dan a Hampt on a, jest pasjon ującą relacją z pierwszej ręki, która pokaz uje współczesną walkę powietrzn ą. W lat ach 1986–2006 ppłk Dan Hampt on był jedn ym z kluczow ych pilot ów Dzikich Łasic, elit ar‐ nych eskadr myśliwskich Wojsk Lotn iczych, których zadan ia uznaje się za najn iebezpieczn iejsze we współczesnej walce pow ietrzn ej. Łasice to pierwsze sam olot y, które wysyła się do stref y działań wojenn ych. Lat ają daleko za lin ie wroga, celow o starając się ściągnąć na siebie ogień pocisków ziem ia-pow iet rze i art ylerii. Muszą zręczn ie unikać zestrzelen ia – a pot em wrócić i zniszczyć zagroż en ie, zostaw iając niebo bezpieczn e dla tych, którzy nadejdą po nich. Dzisiaj te niez wykle ważn e misje są bardziej ryz ykown e niż bezpośredn ia walka w pow iet rzu z wrogi‐
mi sam olot am i. Rekordow a liczba ataków na cele o duż ym znaczen iu czyn i z Hampt on a naj‐ bardziej skut eczn ego pilot a Dzikich Łasic w amerykańskiej historii. Oto jego niez wykła opo‐ wieść. Nauczon y pilot aż u w młodym wieku przez ojca, Hampt on spędził dwadzieścia lat i setki godzin bojow ych w najbardziej rozpoz naw aln ym myśliwcu świat a: F-16, „Walczącym Sokole” czy też „Viperze” (Żmii), jak naz yw ają go jego piloci. Hampt on zapoczątkow ał inw az ję na Irak w 2003, prow adząc pierwszy klucz myśliwców do ataku na Bagdad. Podczas wojn y uczestn iczył w licz‐ nych wzorow o przeprow adzon ych misjach, za które otrzym ał cztery Zaszczytn e Krzyż e Lotn i‐ cze z Odz naką Waleczn ości, Purpurow e Serce, osiem Medali Lotn iczych z Odz naką Waleczn o‐ ści, pięć Medali za Chwalebn ą Służbę i wiele inn ych wyróżn ień; urat ow ał przed pewn ą śmiercią oddział piechot y morskiej, niszcząc otaczające ich siły wroga pod Nasirijją. Dwa lat a wcześniej, 11 września 2001, ojciec Hampt on a znajdow ał się w Pent agon ie w chwili ataku; nie wiedząc o tym, Hampt on został wysłan y na amerykańskie niebo, otrzym ując bezprecedensow y rozkaz: zestrzelić wszelkie niez ident yf ikow an e sam olot y. Hampt on lat ał równ ież w kluczow ych mi‐ sjach pierwszej wojn y w Zat oce, służ ył w sztabie Dow ództ wa Walki Pow ietrzn ej podczas wojn y w Kosow ie i został rann y w atakach terrorystyczn ych na Wież e Al-Chubar w 1996. Pon iew aż zdaln ie sterow an e dron y szybko wypierają misje załogow e, Viper. Pilot F-16 moż e być ostatn im pam iętn ikiem prawdziw ego bohat era przestworzy. Wciągający i bezkomprom iso‐ wo zabawn y, daje wgląd w herm et yczn y świat pilot ów myśliwców i współczesną walkę po‐ wietrzn ą. Emeryt ow an y podpułkown ik Wojsk Lotn iczych USA DAN HAMPT ON ukończył Szkołę Uzbroje‐ nia Myśliwskiego Wojsk Lotn iczych USA, Szkołę Top Gun Maryn arki Wojenn ej USA oraz Szkołę Operacji Specjaln ych Wojsk Lotn iczych USA. Zdobywca liczn ych nagród za inn ow acje takt yczn e, był pion ierem takt yki walki pow ietrzn ej, która stała się obecn ie standardem, sześciokrotn ie wybran y Pilot em-Instrukt orem Roku w swojej eskadrze. Hampt on służ ył w sztabie Dow ódz‐ twa Walki Pow ietrzn ej w Langley (w stan ie Wirgin ia) podczas wojn y w Kosow ie w 1999 i zapla‐ now ał kampan ię NATO, która zniszczyła obron ę przeciwlotn iczą jugosłow iańskiej arm ii wokół Sarajew a. Absolw ent Teksańskiego Uniw ersyt et u Roln iczo-Techn iczn ego, opublikow ał art ykuły w „The Journ al of Elect ron ic Def ense”, „Air Force Magaz in e” i czasopiśmie „Airpow er”, a takż e kilka utajn ion ych prac takt yczn ych w „Fight er Wea pons Rev iew” Wojsk Lotn iczych USA.
Od autora Napisałem tę książkę sam. Odt worzen ie scen walki w Vip er. Pilot F-16 nie było trudn e – utkwiły mi w pam ięci na dobre. Porówn ałem jedn ak wszystkie dat y, czasy i sygnały wyw oławcze z ra‐ port am i lot ów i misji, a takż e z podsum ow an iam i wyw iadowczym i. Wszystkie te wydarzen ia odt ajn ion o i możn a je zwykle znaleźć, w tej czy inn ej form ie, w pow szechn ie dostępn ych źró‐ dłach. Poufn e inf orm acje nie są omaw ian e wprost z oczyw istych względów bezpieczeństwa. Do‐ tyczy to techn iczn ych specyf ikacji typów uzbrojen ia, takt yki i możliw ości sam olot u. Gdzie jest to niez będn e, pojaw iają się prawdziw e imion a pilot ów, zaw sze za wyraźn ą zgodą bezpośred‐ nio zaint eresow an ych. W poz ostałych przypadkach korzystam z pseudon im ów i sygnałów wy‐ woławczych. Urząd Sekret arza Wojsk Lotn iczych dokon ał własnego niez ależn ego przeglądu tej książki i zat wierdził ją do publikacji w niez mien ion ej form ie. Dan Hampton
Viper Pilot F-16
Prolog
Anioł śmierci
24 marca 2003 Nas irijj a, Irak
– No już… no już… Zacisnąłem zęby. Z trudem rozluźn iając szczęki, cofn ąłem przepustn icę 1) jeszcze bardziej i skierow ałem nos F-16 o kilka stopn i w kierunku ziem i. Gdy Viper opadał pow oli ku zakurzon e‐ mu brąz ow em u męt likow i, poczułem dziwn e nerw ow e skręcan ie w kiszkach.
1) Otwarcie przepustnicy (przestawienie dźwigni ster owania do przodu) powoduje zwiększenie mocy (ciągu) silnik a, a zamknięcie (przestawienie dźwigni do tyłu) – zmniejszenie mocy (ciągu) silnik a (przyp. Bart osz Głowack i).
– Do wszystkich „Graczy”, do wszystkich „Graczy”… tu LUGER got ow y do alarm ow ego bez‐ pośredn iego wsparcia lotn iczego. Wszystkie form acje zdoln e do CAS2) (Close Air Support, bez‐ pośredn ie wsparcie lotn icze), zgłosić się do LUGER-a na Indygo Siedem… Pow tarzam: wszystkie form acje zdoln e do CAS, zgłosić się do LUGER-a na Indygo Siedem. Procedura CAS w toku. LU‐ GER bez odbioru.
2) Pomocą w objaśnieniu akronimów i żargonu lotniczego służy słowniczek na końcu książk i.
Spojrzałem na stos mat eriałów zadan iow ych leż ących na moich kolan ach. W życiu nie sły‐ szałem o Indygo Siedem, miałem jedn ak kart ę łączn ości, która teoret yczn ie pow inn a zaw ierać wszystkie częstot liw ości we wszechświecie przypisan e dla dan ej misji.
Pieprzyć to. Kolejn a cholern a częstot liw ość, której nie mam. Przeklin am kret yn ów, którzy zajm ow ali się plan ow an iem misji sześć miesięcy przed wojn ą. Żłopali kaw ę, siedzieli na tyłkach i spłodzili ogromn ą ilość mat eriałów, z czego dziew ięćdziesiąt procent było do niczego. Znałem kilku z nich. Łebscy goście, lecz tak bardzo przekon an i o własnej racji, że nie chcieli słuchać jakichkolw iek sugestii. Efekt y mów iły sam e za siebie. Nie miałem naw et porządn ej ma‐ py Iraku w duż ej skali, a do misji CAS nie poczyn ion o zupełn ie żadn ych przygot ow ań. Byłem Dziką Łasicą (Wild Wea sel), polującą na pociski ziem ia-pow iet rze – bezpośredn ie wsparcie lotn i‐ cze nie było naszym podstaw ow ym zadan iem. Jedn ak ci z nas, którzy walczyli w pierwszej wojn ie nad Zat oką Perską albo w Kosow ie, wiedzieli lepiej. Gdy oddziały na ziem i pot rzebow ały pom ocy, każdy dostępn y myśliw iec miał się tam znaleźć – i to szybko. Paliw o… Paliw o… zielon e symbole migały pośrodku mojego HUD-a (hea ds up display, wskaź‐ nika przez iern ego). Wyłączając je, wprow adziłem szybko now ą min im aln ą ilość paliw a. O wiele mniejszą. To mogło pow strzym ać sygnał ostrzegawczy przed zaw racan iem mi głow y, ale nie wpompow ało do moich zbiorn ików kolejn ego lit ra JP-8. W dodatku popełn iłem ciężki grzech – kto nie ma dość paliw a, by dokończyć zadan ie, musi wracać do baz y. Proste. Albo i nie. To był piąt y dzień wojn y nad Zat oką Perską. Oddział 3. Bat alion u 2. Pułku Piechot y Morskiej został odcięt y na półn oc od Nasirijji w południow ym Iraku. Wez wali alarm ow e bezpośredn ie wsparcie lotn icze, co oznaczało, że wszystkie myśliwce, które mogły zarea gow ać, miały prze‐ rwać wykon yw an e misje i pognać na odsiecz. To była dosłown ie spraw a życia i śmierci. Moją „czwórkę” (klucz czterech myśliwców), posługującą się sygnałem wyw oławczym RO‐ MAN 75, nat ychm iast skierow an o, żebyśmy spróbow ali wykon ać zadan ie i urat ow ać marin es. Pech chciał, że w naszą stron ę nadciągała właśnie najw iększa w ostatn ich czasach burza piasko‐ wa. Dwa klucze myśliwców nie przebiły się przez nią, a więc nie znalaz ły też naszej piechot y. Nie robiłem sobie większych nadziei. To jedn ak była wojn a, musiałem działać. – ROMAN… ROMAN… tu CHIEFTAIN… pow iedz… CHIEFTAIN to ten oddział marin es, który wez wał bezpośredn ie wsparcie lotn icze. Trzesz‐ czące radio buchn ęło wym own ym łoskot em bron i maszyn ow ej w tle. Z trudem przełknąłem ślin ę. Wiedziałem, o co pyt ają. „Gdzie jesteś, do cholery?”. „Czem u to tak długo trwa?”. „Musisz zjaw ić się tu TERAZ albo nas wszystkich załat wią”. Obliz ałem wargi, czując, jak mój jęz yk szoruje o spierzchn ięt ą skórę, która nie tknęła wody od niem al ośmiu godzin. – CHIEFTAIN… CHIEFTAIN… ROMAN 75 atakuje od południa… sześćdziesiąt sekund. Południow y Irak jest paskudn y. Bez dwóch zdań. Spoglądając na szeroką równ in ę Mez opo‐ tam ii, nie po raz pierwszy zastan aw iałem się, dlaczego nigdy nie jedziem y na wojn ę w jakieś ładn iejsze miejsca? Do Licht ensteinu, do Irlandii albo na Berm udy. Dzisiaj był tu jedyn ie brąz ow y męt lik. Postrzępion a niebiesko-zielon a bruzda Euf rat u przy‐ gasła, jakby ktoś nakrył ją przez roczystą brąz ow ą narzut ą. Ziem ia na wschód od rzeki, w stro‐ nę gran icy z Iran em, zwykle wydaw ała się zielon a i dość urodzajn a. Teraz spow ijały ją odcien ie błot a. Niepokoił mnie horyz ont, pon iew aż znikn ął za szarobrąz ow ą ścian ą, która kłębiła się od
południow ego zachodu, okryw ając Irak złow ieszczą pom roką. Dalej na zachód niebo poczern ia‐ ło od ziem i aż do wysokości pon ad piętn astu tysięcy met rów. Słońce było wyblakłą plam ą po‐ marańczy, ledw ie widoczn ą przez zasłon ę piasku. Roz ejrzałem się po kabin ie – tu regulując jakieś ustaw ien ie, tam sprawdzając inn e. Na pra‐ wej konsoli, ale daleko z tyłu leż ała płócienn a torba, mniej więcej wielkości pudełka na but y. Były w niej zastrzeż on e taśmy z tajn ym i inf orm acjam i i dyskietka z dan ym i sam olot u oraz do‐ datkow e woreczki na mocz i trochę żarcia. Rozpiąłem ją i położ yłem bliż ej, żebym – wiele go‐ dzin późn iej – mógł sięgnąć do środka jedn ą ręką. Zaw sze niecierpliw ie wyglądałem chwili, kie‐ dy będę miał okaz ję coś przegryźć. Jakby w nagrodę za to, że udało mi się poz ostać przy życiu. Mój myśliw iec zszedł pon iż ej dwóch tysięcy met rów, a ja jeszcze raz zerkn ąłem na złow ro‐ gie niebo wokół mnie. Burza piaskow a była tuż-tuż. Jej front nadciągnął z południow ego za‐ chodu, otulając wszystko brąz ow ym całun em. Odłączyłem się od sam olot ów num er trzy i czte‐ ry, zostaw iając jedyn ie mojego skrzydłow ego, by krąż ył pon ad rejon em celu. Nie było pot rzeby, żebyśmy obaj byli tam w dole. – ROMAN… RO… W głosie wysun ięt ego kont rolera naprow adzan ia pobrzmiew ała pan ika, a ja pokon ałem na szczęście przem ożn ą chęć pochylen ia sam olot u na nos i rzucen ia się lot em nurkow ym do walki. Nie pom ógłbym im, sam dając się zabić. Gdybym widział ziem ię, byłoby inaczej, lecz kurzaw a zupełn ie uniem ożliw iała nat ychm iastow y atak. Włączyłem mikrof on, mów iłem wyraźn ie i bezn am iętn ie. Liczyłem, że spokojn y, pewn y głos dobrze im zrobi, naw et jeśli sam nie czułem się już tak pewn ie. Piloci myśliwców są wy‐ śmien it ym i akt oram i. – CHIEFTAIN… pot wierdź, że na drodze nie ma żadn ych naszych jedn ostek. Pow tarzam… pot wierdź, że na drodze nie ma żadn ych naszych. – Pot wierdzam! Pot wierdzam… wszyscy nasi… drodze… na wschód od drogi… W odpow iedzi „klikn ąłem” kilka raz y przełączn ikiem mikrof on u, a gdy kurzaw a połykała maszyn ę, włączyłem wskaźn ik uzbrojen ia pow iet rze-ziem ia i wybrałem jeden z dwóch napro‐ wadzan ych na podczerw ień pocisków AGM-65G Mav erick, podw ieszon ych pod skrzydłam i. Duż e były. Jakieś dwieście siedemdziesiąt kilogram ów każdy – zdoln e do precyz yjn ego na‐ prow adzan ia się na cel poprzez śledzen ie różn icy ciepła (lub braku ciepła) wokół niego. – Ożeż kurw a… Gapiłem się na wskaźn ik, widząc to, co widział Mav erick, czyli gówn o – wyblakłe do reszt y, niczym kan ał telew iz yjn y, który zaprzestał nadaw an ia w chmurze brąz ow ego śnież en ia. Tysiąc dwieście met rów… i dziew ięć kilom et rów do celu. Niew iele czasu. Szybko przełączyłem na drugi pocisk. To sam o. – Szlag… Zaw iew ający piasek nie pom agał, lecz nie daw ał się aż tak we znaki, mim o to z frustracji waln ąłem w osłon ę przeciwodblaskow ą – miałem tyle na głow ie, że zapom niałem o zachodzą‐ cym słońcu. Pociski naprow adzan e na podczerw ień działały świetn ie w nocy, bo w zasadzie śle‐ dziły kont rasty, a nie obraz w paśmie widzialn ym, ale kiedy słońce wschodziło lub zachodziło, przez jakiś czas – przed i po – wszystko miało tę sam ą temperat urę (chyba że było ogrzew an e wew nętrzn ie). Tak zwan e „przejście dobow e” było nieunikn ion e i niem al zaw sze zaburzało ob‐
raz widzian y w podczerw ien i. Dlat ego w takich chwilach korzystaliśmy z inn ego uzbrojen ia. Tylko że ja miałem jedyn ie działko, a to oznaczało zejście bardzo nisko. I bardzo blisko. Ale ludzie umierali. Nasi ludzie. Wypręż yłem się naprzód w uprzęż y fot ela wyrzucan ego i opadałem dalej. Dziew ięćset met rów. Praw ie dziew ięćset kilom et rów na godzin ę i coraz niż ej. Wbiłem wzrok w radiow ysokościom ierz, który podaw ał mi cyf row y odczyt akt ua ln ej wysokości nad zie‐ mią. Zbaw ien ie w mroku albo przy złej pogodzie. Jak teraz. Moż e kurz przerzedzi się na dole. Nabrałem pow iet rza i zignorow ałem walące serce. Do‐ słown ie łom ot ało mi w piersi. Słow o hon oru. – ROMAN… ROMAN… Turban y przeszły drogę… są… są… czekaj! „Turban y” to skrót od niepoprawn ego polit yczn ie określen ia „turban ogłow i”, w tym wypad‐ ku oznaczający iracką arm ię. Próbow ałem znów obliz ać wargi, ale zrez ygnow ałem. Cofn ąłem przepustn icę jeszcze bardziej i wypuściłem ham ulce areodyn am iczn e, żeby spow oln ić F-16, gdy schodziłem pon iż ej sześciuset met rów. Tam! Zam rugałem kilka raz y, żeby upewn ić się, że nie mam przyw idzeń. Ciemn iejszy brąz. Ska‐ ły i brzydkie zielon e krzaki, którym i upstrzon y był Irak. Ziem ia! Pat rząc przed siebie przez wskaźn ik przez iern y, mom ent aln ie ustaw iłem podpow iedź kursu na jedyn ą poz ycję, którą dostałem. Sześć kilom et rów. Zerkn ąłem szybko na RWR (Radar Warn ing Receiver, układ ostrzegający o oprom ien iow a‐ niu falą radiolokacyjn ą). Na szczęście nie wyświet lał żadn ych sygnałów emisji radarów – ani pocisków naprow adzan ych radarow o, ani art ylerii przeciwlotn iczej. Rzecz jasna, nie wy‐ chwyciłby pocisków na podczerw ień ani kilkuset kałaszy tam w dole, ale i takie dobre wieści by‐ ły lepsze niż żadn e. Wyrówn ując lot myśliwca na trzystu met rach, schow ałem ham ulce aerodyn am iczn e i pchnąłem przepustn icę na tyle, by utrzym ać prędkość siedm iuset pięćdziesięciu kilom et rów na godzin ę. To poz walało mi na szybkie man ewry bez pochłan ian ia tej resztki paliw a, która mi została. – ROMAN… oni… poz ycja… między drogą a wzgórzem… Transm isja była zniekształcon a i pełn a szum ów. Wzgórze? Jakie wzgórze? Jego radio straszn ie naw alało. Kolejn a rzecz, którą możn a zrzucić na burzę piaskow ą. – … wszystko na drodze… pow tarzam… zabij wszystko na drodze! – ROMAN 75 pot wierdza. A więc na drodze nie było żadn ych swoich, a ja miałem licencję na zabijan ie. A oto i droga. Szara nitka wijąca się z półn ocy na południe. Obrzeż a były nierówn e, a nad wszystkim wi‐ row ał kurz. Podszedłem pod kąt em z południow ego wschodu i przechylając sam olot na skrzydło, ustaw iłem kurs na cel. Spoglądając w dół na wyświet lacz nad lew ym kolan em, znów widziałem to, co widział pocisk Mav erick. Nic. Pieprzon e nic.
Gdy podn iosłem wzrok, z kurzaw y nagle wyłon iła się iracka kolumn a. Z miejsca przełączy‐ łem się na walkę man ewrow ą, wyświet liłem symbologię działka i pochyliłem sam olot na nos. Ale za późn o. Widziałem pojazdy wroga, przem knąłem nad kilkom a transport eram i opancerzon ym i i masą biegnących sylw et ek. Jak wyglądałem w ich oczach, nie miałem pojęcia, a cały obszar znikn ął za mną po trzech sekundach. Naciskając przycisk OZNACZ na klaw iat urze pod moim HUD-em, zakręciłem ostro na za‐ chód. – CHIEFTAIN… CHIEFTAIN… ROMAN 75 odleciał na zachód… pon own y atak za dziew ięć‐ dziesiąt sekund… z półn ocy. Nie odpow iedział. Cedząc przez zęby przekleństwa, zostaw iłem cel wprost za sobą i poleciałem na zachód. Wi‐ doczn ość była do dupy, lecz wydaw ało mi się, że widziałem zaokrąglon y kaw ałek wzniesien ia i jakiś ruch. To muszą być marin es. Trzym ajcie się, chłopaki… Przycisk OZNACZ to było coś! Gdy go wcisnąłem, komput erow a magia F-16, niczym pin ezka na mapie wskaz ała na ziem i punkt, nad którym przelat yw ałem. Wygen erow ała szerokość i długość geograf iczn ą oraz podpow iedzi kursu i odległości do celu. Tę funkcję stworzon o z myślą o takich właśnie syt ua cjach. Teraz wiedziałem dokładn ie, gdzie są Irakijczycy – i jak ich zaa tako‐ wać. W odległości siedm iu kilom et rów od celu wzniosłem się na sześćset met rów i odszedłem na półn oc. Chciałem lecieć łukiem, dopóki nie znajdę drogi, a pot em zaa takow ać tył konw oju przy pom ocy działka. W życiu nie zauważ ą, jak nadlat uję w tej kurzaw ie. – ROMAN 2… 1 na VICTOR. – Zdław iłem przepustn icę i spojrzałem na malejący odczyt sta‐ nu paliw a. – Słucham, 1 – mój skrzydłow y nadal był gdzieś tam w górze, na szczęście. – Wez wij LUGER-a i niech sprow adzi tankow iec możliw ie najdalej na półn oc. Spot kaj się z nim i zostań w pobliż u. LUGER był krąż ącym AWACS-em (airborn e warn ing and cont rol syst em, lotn icze stan ow i‐ sko wczesnego ostrzegan ia i kierow an ia). Teoret yczn ie wiedział, gdzie operują w dan ej chwili wszystkie myśliwce i tankowce. Teoret yczn ie. – 2 przyjm uje – zuch chłopak. Żadn ych pyt ań i gadek. Dodał jedyn ie: „Tu w górze robi się lekkie gówn o”. – 1 przyjm uje… Muszę pon ow ić atak. Spot kaj tankow iec. Masz zgodę, zjeżdżaj. Teraz naprawdę byłem sam. Mój skrzydłow y przen osił pociski przeciwradiolokacyjn e, zupeł‐ nie bezuż yt eczn e w tej syt ua cji, więc mógł równ ie dobrze polecieć po paliw o. Nie spodziew ałem się, żeby tankow iec wleciał na teren Iraku, lecz wart o było spróbow ać. Odpin ając przepocon ą maskę, która opadła mi na policzek, roz ejrzałem się dookoła. Co ja bym dał za łyk wody. – ROMAN… ROMAN… tu CHIEFTAIN… – radio znów zahuczało. – Poruszające się… pojaz‐ dy… droga. Transport ery opancerzon e i cięż arówki… w sile bat alion u… Był zdyszan y, a gdy się rozłączył, słyszałem odgłos strzałów z ciężkiej bron i. Jedn ej z na‐ szych, miałem nadzieję.
Niecałe osiem kilom et rów. Cel miałem teraz z tyłu za lew ym ram ien iem, całkow icie przesłon ięt y kurzem. Trochę mnie też rzucało na boki – na froncie burzy wiał poryw isty wiatr. Aha, i ziem ia znów znikn ęła. Świetn ie, kurw a, po prostu świetn ie. Nie mogłem jedn ak czekać ani chwili dłuż ej. Wznosząc się, wykon ałem ostry zwrot z du‐ żym przeciąż en iem i wyszedłem na południow y wschód. Wiedziałem, że przet nę drogę pod ką‐ tem, ale jeśli Irakijczycy mnie zauważ ą, moż e na chwilę zostaw ią marin es w spokoju. Wykon ując beczkę, wyświet liłem symbologię działka i przypiąłem maskę tlen ow ą. – CHIEFTAIN… ROMAN podchodzi od półn ocy… trzydzieści sekund. – ROMAN… boską… pospiesz… I znów się rozłączył. Na miłość boską, pospiesz się. Lecę, kolego… trzym aj się. Zagot ow ałem się i całe zmęczen ie uleciało. Tam na dole byli amerykańscy marin es walczą‐ cy o swoje życie. Goście jak ja, z miast takich jak moje, którzy mieli matki, dziewczyn y i dzieci. Pieprzyć to. Pchnąłem przepustn icę i pochyliłem sam olot na nos. Na wysokości trzystu met rów wciąż nie widziałem ziem i, gdyż pogoda cały czas się pogar‐ szała. Odchodząc lekko na lew o, opadłem na sto pięćdziesiąt met rów i zwoln iłem do siedm iuset pięćdziesięciu kilom et rów na godzin ę. Brąz ow y tum an walił o kabin ę, a piasek oblepiał każdą część sam olot u, która nie była opływ ow a. Jak lód. Brąz ow y, suchy lód. Co za dziwn e miejsce. Trzy kilom et ry od celu zniż yłem się na sześćdziesiąt met rów, modląc się, żeby nie było tam żadn ych wież ani przew odów, w które mógłbym uderzyć. Działko było got ow e, a ja… Mam cię! Droga. Trzym ając się prosto, przekrzyw iłem szyję w bok, żeby spojrzeć poz a HUD i zrówn ałem się z drogą. – ROMAN… ROMAN… więcej cięż arów ek… z półn ocy… my… otoczen i – marin e brzmiał tak, jakby był tuż obok mnie. Wydaw ał się wystraszon y. – Daw aj… daw aj… – wym ruczałem, starając się coś zobaczyć. Nagle na skraju wzroku pojaw ił się kanciasty kształt… i następn y. Cięż arówki! Wielkie woj‐ skow e cięż arówki! Ze dwadzieścia, zmierzających jedn a za drugą na południe ku marin es. Wy‐ padłem z kurzaw y niczym anioł zem sty. Nadal uważn ie obserw ując wskaźn iki, lew ą ręką dot knąłem główn ego przełączn ika uzbro‐ jen ia. Dawn o zakorzen ion e zwyczaje wzięły górę, a ja ustaw iłem się na sam ym końcu szeregu pojazdów. Byłem mniej niż trzy kilom et ry od najbliższego. Pochylając sam olot na nos, poz woliłem, żeby okrąg śledzen ia celu pokołysał się w dole moje‐ go HUD-a. Pom ysł był taki, żeby opadać ku ziem i, podczas gdy kółko – przew idyw an y punkt traf ien ia, zwan y „pepet e” – będzie unosić się w stron ę celu. Należ ało z chirurgiczn ą precyz ją korygow ać celow an ie oraz prędkość lot u i umieścić go na tyle blisko, by zlikwidow ać obiekt. Było też dobrze nie zabić sam ego siebie, uderzając w ziem ię z prędkością dwustu pięćdziesięciu me‐ trów na sekundę. Gdy zszedłem pon iż ej trzydziestu met rów, „pepet e” wciąż jeszcze sporo brakow ało do cię‐
żarówki, więc odchyliłem się lekko i, sterując ręczn ie, uniosłem nieco nos sam olot u – a zaraz em działko – w kierunku celu. W chwili, gdy mały zielon y okrąg dot knął wielkiej tyln ej klapy, wci‐ snąłem spust praw ym palcem wskaz ującym. „BUURRRPPP”. Sam olot przechyla się na skrzydła, gdy działko Gat linga wypluw a kilkaset 20-milim et row ych pocisków. Nat ychm iast wyrwałem, a pot em zan urkow ałem, mierząc w środek konw oju. „BUURRRPPP”. Wykon ując beczkę na wznoszen iu, zakręciłem w praw o i przechyliłem się na jedn o skrzy‐ dło, lecąc na żyletkę wzdłuż kolumn y. Sylw etki zbiegały z drogi w obie stron y, skacząc za krza‐ ki albo do row ów. Byłem tak nisko, że widziałem małe irackie flagi nam alow an e na drzwiach pojazdów. I wtedy zaczęło się robić naprawdę gorąco. Grupy żołn ierzy odw róciły się, a ja wyraźn ie widziałem, jak podn oszą broń. Parę sekund późn iej zaczęli do mnie strzelać – jak nic byłem w ich zasięgu. „BINGO… BINGO… BINGO…”. VMS, czyli układ ostrzegan ia głosem, zwan y też Zrzędliw ą Zuz ą, zaczął na mnie krzyczeć z pow odu niskiego poz iom u paliw a. W tym sam ym mom encie wybuchły dwie cięż arówki na tyłach konw oju. Śmigając wzdłuż drogi na ledw ie trzydziestu met rach, wdepn ąłem pedał ster kierunku, znów przechyliłem sa‐ molot na skrzydło i wzniosłem się na jakieś dziew ięćdziesiąt met rów. – CHIEFTAIN… ROMAN 75 odlat uje na południe i zachód… pojazdy płon ą. Kolumn a stan ęła w miejscu. – ROMAN… zaa takuj ich jeszcze raz … uderz… Turban y są… – i znów zam arł w trzeszczącym szum ie. Wiedziałem, że nie zostało mi dość paliw a, żeby znów odlecieć tak daleko i pon ow ić atak. Mim o to, kiedy czoło konw oju min ęło moje lew e skrzydło, odw róciłem się i wbiłem w nie wzrok, wpat rując się tak mocn o, że łzaw iły mi oczy. Gdy zaczęło znikać w ciemn ym szalejącym piasku, pchnąłem przepustn icę do przodu, wyrwałem prosto w górę i odbiłem na praw o niem al na plecach. Wykorzystując sześćdziesiąt met rów, które zyskałem, zan urkow ałem ku ziem i i po‐ jazdow i na czele irackiej kolumn y. To był transport er opancerzon y produkcji rosyjskiej. On też mnie zobaczył. Cof ając przepustn icę, wykon ałem ślizg na skrzydło i wyrówn ałem lot, a to coś otworzyło do mnie ogień. Podwójn a lin ia zielon ych smugaczy przeszła łukiem po mojej lew ej i zaczęła się wstrzeliw ać, kiedy strzelec lepiej mi się przyjrzał. Zignorow ałem to i ustaw iłem skrzydła poz iom o, poz walając „pepet e” zbliż yć się do celu. By‐ łem dość blisko, by zauważ yć, że strzelec nie nosi hełm u i ma wąsy. Gdy „pepet e” dosięgło przedn iego zderzaka transport era, znów nacisnąłem spust. „BUURRRPPP”. Pojazd znikn ął w nagłym rozprysku ziem i i iskier. Gdy wzniosłem się i znów wykon ałem wyw rót, zerkn ąłem na liczn ik POZ OSTAŁA ILOŚĆ AMUN ICJI, a pot em na radio‐ wysokościom ierz. Zostało mniej niż sto naboi, a ja byłem niecałe czterdzieści pięć met rów nad ziem ią. Nie było czasu na fin ez ję, więc po prostu przesun ąłem ręczn ie „pepet e” na czołow ą cięż a‐ rówkę i po raz ostatn i otworzyłem ogień.
„BUURRP”. I działko zat rzym ało się z dygot em, gdy zszedłem pon iż ej piętn astu met rów. Zakręcając ostro na zachód, kopn ąłem pedał steru, żeby utrudn ić wszystkim celow an ie. Ściągnąłem drąż ek, spojrzałem przez praw e ram ię i właśnie wtedy cięż arówka wybuchła, try‐ skając tysiącam i pocisków. Wzdrygnąłem się instynkt own ie. Jeden pocisk z działka musiał traf ić następn ą cięż arówkę w rzędzie, bo ona też poszła z dym em. Gdy ziem ia rozpłyn ęła się w brą‐ zow ej pom roce, widziałem poz ostałe cięż arówki staczające się z drogi do row u. Kilka raz y przełknąłem ślin ę, żeby choć trochę zwilż yć gardło, wybrałem punkt w koryt arzu tankow an ia TWITCH i rozpocząłem stałe wznoszen ie. – CHIEFTAIN… ROMAN odlat uje na zachód… Bingo… Winchester i RTB. To skrót ow y sposób poz walający pow iedzieć, że opuszczam rejon celu bez paliw a i uzbroje‐ nia, i wracam do baz y (RTB, ret urn to base). To jedn ak było bez znaczen ia, bo nikt nie odpo‐ wiedział, a ja miałem inn e zmart wien ia na głow ie. Pon ad siedemset kilogram ów paliw a. Byłem tak znaczn ie pon iż ej Bingo, że nie miałem pewn ości, czy dot rę do gran icy, a co do‐ piero do wysun ięt ej baz y zapasow ej w Kuw ejcie. Zabezpieczając uzbrojen ie i obserw ując wskaź‐ niki siln ika, żeby upewn ić się, że nie złapałem zbłąkan ej kuli czy dwóch, czułem zimn y pot. Wznosząc się pow yż ej dwóch tysięcy czterystu met rów, wziąłem kurs na południow y zachód ku gran icy i przebiłem się do czystego nieba. Niew iele rzeczy w moim życiu wyglądało lepiej niż te puste przestworza. Znów opuszczając maskę, pot arłem oczy i niegolon ą od kilku dni bro‐ dę. – ROMAN 2… 1 na Vict or – włączyłem mikrof on i czekałem. Bez odpow iedzi. Zmien iłem częstot liw ości i spróbow ałem z AWACS-em. – LUGER… tu ROMAN 75. I znów, bez odpow iedzi. Musiałem podjąć decyz ję. Moż e ostatn ią. Koryt arz tankow an ia był jakieś dwieście dwadzie‐ ścia kilom et rów przede mną, ale nie miałem gwarancji, że znajdę tam tankow iec, który – gdy‐ by w ogóle udało mi się dot rzeć – będzie mieć zapas paliw a w zbiorn ikach. A wtedy będę miał przesran e. Mniej więcej w takiej sam ej odległości, na lew o ode mnie był Kuw ejt, a w nim kilka baz, do których mogłem prawdopodobn ie dolecieć i wylądow ać, bez kont akt u z AWACS-em nie mo‐ głem jedn ak wiedzieć, które były otwart e lub przyn ajm niej w na tyle dobrym stan ie, żeby wy‐ lądow ać. Zat em tak czy owak miałem przesran e. Co za gówn ian y dzień. Byłem przypięt y w kabin ie myśliwca od przeszło ośmiu godzin i pięć raz y uzupełn iałem pa‐ liw o. Spodziew ałem się norm aln ej sześciogodzinn ej misji i nie zabrałem wystarczająco duż o je‐ dzen ia ani wody. Bolał mnie tyłek, a oczy szczypały. Podkręciłem ogrzew an ie, bo przepocon y kombin ez on lotn iczy przypraw iał mnie o dreszcze.
Zdjęcie zrobione w czasie operacji Pustynna burza
Lat ałem w pon ad stu misjach, zan im ta wojn a się zaczęła, a walka nie była dla mnie pierw‐ szyz ną. Miałem garść wstęg i medali (łączn ie z Purpurow ym Sercem) z kampan ii w poprzedn ich konf likt ach, a do czasu przejścia w stan spoczynku przyz nan o mi cztery Zaszczytn e Krzyż e Lotn icze z odz naczen iem za waleczn ość – jeden za I wojn ę nad Zat oką Perską i trzy za moje zasługi podczas II wojn y w Iraku. To wszystko była jedn ak przeszłość albo dopiero przyszłość. Na raz ie, nieopodal na zachodzie, nadciągał prędko jeden z prawdziw ych koszm arów nat ury. Hams in, burza piaskow a, złow ieszcza fala rozciągająca się na półn oc i południe jak okiem się‐ gnąć. Niebo nad burzą znikn ęło. To było przeraż ające. Ulga, którą przez chwilę czułem, uleciała. Burza taka jak ta mogła uziem ić każdy sam olot na kont yn encie, a ja uświadom iłem sobie, że moż e to przez nią nikt się do mnie nie odez wał. Nieprzyjemn a myśl. Znów przełykając ślin ę, wyszedłem na pon ad cztery i pół tysiąca met rów i ujrzałem rozpostart y przede mną brąz ow y dyw an. Gdybym osiągnął osiem lub dziew ięć tysię‐ cy met rów, mógłbym poszybow ać do gran icy i w ostat eczn ości kat apult ow ać się nad przyja‐ znym obszarem. Jak już wspom in ałem, to był gówn ian y dzień. A jeszcze się nie skończył.
1
NBJK
„No, bez jaj, kurw a” – to okrzyk bojow y Dzikich Łasic, polujących na pociski rakiet ow e ziem iapow iet rze (z-p). Pierwszych pilot ów wysyłan ych do stref y wojn y. Ludzi, którzy z prem edyt acją ściągają na siebie ogień nieprzyjaciół na ziem i, a pot em tropią i niszczą stan ow iska PZR-ów (przeciwlotn iczych zestaw ów rakiet ow ych), czyn iąc niebo bezpieczn ym dla sam olot ów i śmi‐ głowców nadlat ujących późn iej. Byłem dumn y, że jestem jedn ym z nich. Wiadom o, jak każdy pilot myśliwca F-16, lat ałem w swojej karierze w wielu misjach inn ego typu, lecz zaw sze ciągnęło mnie z pow rot em do Ła‐ sic. Czem u? Bo tam jest cała akcja. Polow an ie na stan ow iska PZR-ów to najn iebezpieczn iejsze zadan ie, przed którym stoją dzisiejsi piloci myśliwców, robot a trudn iejsza i bardziej ryz ykown a niż zestrzeliw an ie wrogich jedn ostek. Mając na koncie sto pięćdziesiąt jeden misji bojow ych, dwadzieścia jeden pot wierdzon ych zniszczeń stan ow isk PZR-ów, jeden aście zniszczon ych sa‐ molot ów (na ziem i, niestet y) plus wiele czołgów, cięż arów ek, art ylerii, uderzeń na cele o stra‐ tegiczn ym znaczen iu i masę inn ych operacji, zostałem okrzykn ięt y najbardziej zabójczą Dziką Łasicą lat ającą na F-16CJ w Wojskach Lotn iczych USA. Żeby naprawdę zroz um ieć to, co kiedyś robiłem, i jak się tam znalaz łem, musicie pojąć sa‐ mą misję. Zan im więc pójdziem y krok dalej – krótka lekcja historii. Kiedy ludzie połączyli lat an ie z prow adzen iem wojn y, inn i ludzie od raz u próbow ali ich ze‐ strzelić. Już podczas wojn y secesyjn ej, gdy siły zbrojn e Unii korzystały z balon ów do obserw acji ruchów wrogich jedn ostek, strzelcy wyborow i Konf ederacji nat ychm iast zaczęli do nich celow ać. Pięć lat późn iej, w trakcie wojn y francusko-pruskiej, Niemcy zam ont ow ali na końskim zaprzę‐ gu małe działo – tylko i wyłączn ie po to, żeby dziuraw ić francuskie balon y. W czasie I wojn y świat ow ej, wraz z rozw ojem lotn ict wa takt yczn ego, dokon ał się takż e analogiczn y postęp w środkach obron y przeciwlotn iczej. Przed grudn iem 1914 groźba niem iec‐ kich nalot ów bombow ych na Londyn tak bardzo niepokoiła bryt yjskie Królewskie Wojska Lotn i‐ cze (RAF), że opracow ały 37-milim et row e działko pom-pom (naz wan e tak z pow odu odgłosu, który wydaje). W czerwcu 1917 ich ostrożn ość okaz ała się słuszn a – cztern aście pokryt ych sklejką niem ieckich bombowców Got ha V przet oczyło się nad Londyn em z prędkością stu pięćdziesięciu kilom et rów na godzin ę i zrzuciło bomby. Wśród stu sześćdziesięciu jeden ofiar było czterdzie‐ ścioro ośmioro dzieci, które zgin ęły w zniszczon ym przedszkolu. W ciągu następn ych dwun astu
miesięcy zestrzelon o dwadzieścia osiem takich „ciężkich” bombowców, co pow strzym ało nalot y. Te misje, choć niepoz orn e – biorąc pod uwagę dzisiejsze standardy – zapoczątkow ały erę obro‐ ny pow ietrzn ej. W miarę rozw oju techn ologii stosow an ej w sam olot ach, uzbrojen ie opracow an e do ich nisz‐ czen ia równ ież stało się bardziej skut eczn e. Broń, która mogła strącić drewn ian e bombowce le‐ cące prosto i poz iom o z prędkością stu pięćdziesięciu kilom et rów na godzin ę, była bezradn a wo‐ bec o wiele szybszych i zwrotn iejszych sam olot ów z czasów II wojn y świat ow ej. Trzeba było wprow adzić precyz yjn iejsze urządzen ia celown icze, które mogły poradzić sobie z bardziej agre‐ sywn ym i celam i. Bryt yjczycy opracow ali w końcu przeliczn ik Kerrison a – choć nieskut eczn y przeciwko myśliwcom (służ ył do śledzen ia bombowców), był pierwszym w pełn i zautom at yz o‐ wan ym syst em em kierow an ia ogniem. Postęp dot yczył równ ież uzbrojen ia. Paradoksaln ie, dwa najlepsze typy AAA (ant i-aircraft art illery, art ylerii przeciwlotn iczej) pow stały w państwach neut raln ych. Szwedzka firm a Bof ors wyprodukow ała 40-milim et row y model, który dow odził, że lekkie szybkostrzeln e działka mogą być użyt eczn e z punkt u widzen ia takt yki. Bof ors stan ow ił też żyw y przykład „neut raln ości biz‐ nesow ej”, sprzedając swoją broń zarówn o państwom Osi, jak i aliant om. Naw iasem mów iąc, człow iekiem, który przestaw ił Bof orsa z produkcji stali surow ej na wyrób uzbrojen ia, był Alf red Nobel, wyn alazca dyn am it u. Ten sam, który ufundow ał słynn e Nagrody Nobla – takż e pokojo‐ wą… 20-milim et row e działka Oerlikon szwajcarskiej konstrukcji były zaś wykorzystyw an e ze sporym pow odzen iem w czasie wojn y przez maryn arki wojenn e USA oraz Wielkiej Bryt an ii ja‐ ko broń przeciwlotn icza krótkiego zasięgu. Co ciekaw e, odm ian y tego działa stan ow iły uzbroje‐ nie dwóch najlepszych myśliwców po stron ie Osi: japońskiego Mitsubishi Zero i Messerschm itt a 109 niem ieckiej Luftw aff e. Niemcy opracow ali też Fliegerf austy, bodajż e pierwsze PZR-y. Były to przen ośne wyrzut‐ nie, wyglądające jak działka Gat linga i wystrzeliw ujące ręczn ie kierow an e 20-milim et row e po‐ ciski rakiet ow e. Pochodn ą wielkich rakiet V-2, którym i ostrzeliw an o bryt yjskie miasta i fabryki, była Wasser‐ fall. Miała sterow an y radiow o układ celown iczy, wykorzystujący met odę ręczn ego kierow an ia po lin ii obserw acji. Oznaczało to, że operat or musiał ręczn ie śledzić cel i kierow ać pociskiem aż do mom ent u jego uchwycen ia. Rakiet a opracow an a jako odpow iedź na strat egiczn e zagroż en ie ze stron y przyt łaczającej przew agi liczebn ej amerykańskich bombowców okaz ała się wielkim fiaskiem. Od końca wojn y korea ńskiej do początku wojn y w Wietn am ie dokon ał się ogromn y postęp techn iczn y zarówn o w lotn ict wie, jak i uzbrojen iu. W rez ult acie pojaw iły się now e misje bojow e dla lotn ict wa, w tym bezpośredn ie wsparcie lotn icze i precyz yjn e bombardow an ie z duż ej wy‐ sokości. Trzeba też wspom nieć o sam olocie rozpoz nawczym U-2, który mógł operow ać wyż ej, niż wyn osił zasięg jakiegokolw iek działa i wyż ej, niż jakikolw iek myśliw iec mógł dolecieć. Takie możliw ości miały poz wolić mu na działan ie równ ież poz a zasięgiem pocisków ziem ia-pow ie‐ trze. 9 kwietn ia 1960 próbow ał to udow odn ić amerykański pilot naz wiskiem Bob Ericson, gdy po przekroczen iu gór Pam iru wleciał na teren Związku Sow ieckiego. Ani myśliwce MiG, ani działa
i tysiące rosyjskich przekleństw nie zdołały strącić go z nieba. Spokojn ie przeleciał nad cztere‐ ma najw rażliwszym i celam i w posiadan iu Sow iet ów, w tym – co dość zabawn e – nad ich cen‐ trum prób pocisków ziem ia-pow iet rze w Szaryszagan ie. Jedn ak kilka tygodni późn iej, 1 maja, inn y pilot U-2 nie miał tyle szczęścia, a naz wisko Francis Gary Pow ers z dnia na dzień stało się znan e w każdym amerykańskim dom u. Ku zdzi‐ wien iu Wojsk Lotn iczych i CIA jego sam olot został zestrzelon y przez kilka pocisków rakiet o‐ wych naz yw an ych przez Rosjan S-753). NATO, by zmylić wszystkich, ochrzciło je SA-2 Guidelin e, naw iąz ując w ten sposób do istn iejącego fakt yczn ie zestaw u SA-14), rozm ieszczon ego wokół Moskwy w celu pow strzym an ia amerykańskich bombowców B-52.
3) Kolejne wersje zestawu S-75 nosiły nazwy Dźwina, Desna i Wołchow (przyp. BG).
4) Oznaczenie sowieck ie PZR-ów to S-25 (przyp. BG).
Długa na pon ad dziesięć met rów i mająca sześćdziesiąt cent ym et rów średn icy SA-2 mogła osiągnąć prędkość przekraczającą Ma3 (trzykrotn a prędkość dźwięku, czyli trzy tysiące sześćset siedemdziesiąt pięć kilom et rów na godzin ę), wznosząc się na około dwadzieścia cztery tysiące met rów. Jeśli ten pon addwut on ow y słup telef on iczn y traf ił w sam olot, nie było czego zbierać. Na szczęście dla Gary’ego Pow ersa zestaw om naprow adzan ym radiolokacyjn ie daleko było do doskon ałości. W czasach lamp elekt ron ow ych i suw aków logarytm iczn ych – a nie mikroczi‐ pów i superkomput erów – obliczen ie nastaw y ognia na sam olot odrzut ow y, lecący jeden aście kilom et rów nad ziem ią nie było łat wą spraw ą. W odróżn ien iu od myśliwców, bombowce i sa‐ molot y rozpoz nawcze w rodzaju U-2 lat ały jedn ak po eleganckich, przew idyw aln ie prostych to‐ rach, co z pewn ością pom ogło trzem pociskom zdet on ow ać na tyle blisko Pow ersa, żeby go strą‐ cić, nie unicestwiając, na szczęście, sam olot u ani jego sam ego. Amerykan in został ujęt y i upo‐ korzon y, lecz ostat eczn ie wrócił do dom u żyw y. Inn y pilot U-2, major Rudolph Anderson, nie miał takiego szczęścia. W październ iku 1962 zgin ął nad Kubą, traf ion y przez ten sam zestaw SA-2. W ciągu dwóch lat znaczn ie udoskon alo‐ no jego układ śledzen ia celu – wystrzelon y z Kuby pocisk rozt rzaskał U-2 majora Anderson a. Te wydarzen ia zmusiły w końcu Pent agon do pow ażn ej ref leksji nad elekt ron iczn ym i środ‐ kam i przeciwdziałan ia. Obejm ow ały one odbiorn iki ostrzegające o oprom ien iow an iu falą radio‐ lokacyjn ą, mów iące pilot ow i, że jest celem, wyrzutn iki flar i dipoli (pasków folii), które pow inn y zmylić układy śledzące, a takż e zasobn iki z wyposaż en iem zakłócającym do zadań ofensyw‐ nych, zdoln e uniem ożliw ić działan ie nieprzyjacielskich radarów albo obron ić przed nim i. Do tej pory środki te były prym it ywn e lub w ogóle nie istn iały. Nadszedł czas, by Pent agon zaczął nad nim i pracow ać. We wczesnych lat ach sześćdziesiąt ych Wietn am był na liście „gówn o mnie to obchodzi” każ‐ dego Amerykan in a, a do 1963 prez ydent John F. Kenn edy publiczn ie opow iadał się za wycof y‐ wan iem Stan ów Zjedn oczon ych z Azji Południow o-Wschodn iej. Niestet y, zan im zdołaliśmy się
wyn ieść z Wietn am u, na początku sierpn ia 1964, dwa amerykańskie niszczyciele – Madd ox i Turner Joy – zostały „zaa takow an e” w Zat oce Tonkińskiej. Prez ydent Lyndon Johnson miał te‐ raz pret ekst, żeby ruszyć na wojn ę, a podjęt a 7 sierpn ia Rez olucja Tonkińska uprawn iała do działań bojow ych bez wypow iedzen ia wojn y przez Kongres. Choć teoria, że półn ocn ow ietn am‐ ska arm ada złoż on a z łódek rzeczn ych zaa takow ała dwa amerykańskie niszczyciele była raczej absurdaln a, prez ydent mógł teraz walczyć, z kim tylko zapragnął. I tak właśnie zrobił. Jak zwykle, zaa ngaż ow an ie Stan ów zaczęło się od lotn ict wa oraz maryn arki. Operacje lot‐ nicze Flam ing Dart, Rolling Thunder i Arc Light miały w zam yśle chron ić amerykańskie siły lą‐ dow e i udaremn ić Półn ocn ym Wietn amczykom prow adzen ie wojn y. Jedn ak do marca 1965 roz‐ lokow an o w Wietn am ie trzy tysiące marin es, a do grudn ia ich liczba wzrosła do dwustu tysięcy. W odpow iedzi na to Han oi zaczęło import ow ać ogromn e ilości sow ieckiego sprzęt u, w tym najn owsze PZR-y i art ylerię przeciwlotn iczą. Bo widzicie – Wietn amczycy wiedzieli, że mogą wygrać wojn ę na ziem i. Musieli po prostu zmęczyć Amerykan ów i złam ać ich polit yczn ą siłę woli, tak jak przet rwali francuską w lat ach pięćdziesiąt ych. Amerykan ie byli jedn ak inn i. Mieli wsparcie lotn icze z możliw ościam i, którym i Francuz i nigdy nie dyspon ow ali, pow strzym an ie ich stan ow iło więc pow ażn y problem takt yczn y. Wietn amczycy pot rzebow ali now oczesnej techn ologii i po raz kolejn y zwrócili się do Związku Sow ieckiego. Rosjan ie, rzecz jasna, zgodzili się chętn ie, bo w ten sposób mogli przet estow ać swoje wyposaż en ie oraz osłabić Amerykan ów. Nasi piloci lat ający w misjach szturm ow ych stan ęli nagle przed wielce niebezpieczn ym i nieprzew idzian ym zagroż en iem w postaci obron y pow ietrzn ej. Wydarzen ie, do którego do‐ szło lat em 1965, pokaz ało zabójcze możliw ości wroga. Dało też począt ek Dzikim Łasicom. Miała to być pięćdziesiąt a piąt a i ostatn ia misja bojow a kapit an a Rossa Fobaira przed po‐ wrot em do dom u. Fobair jeszcze raz miał polecieć za lin ię wroga, co dla pilot a F-4C Phant om z 45. Eskadry Lotn ict wa Myśliwskiego było już niem al rut yn ą. Dwudziestodziew ięcioletn i kapi‐ tan spakow ał się noc wcześniej. Plan ow ał opuścić Wietn am od raz u po wylądow an iu i zakoń‐ czen iu popołudniow ej misji. Sam olot transport ow y Free dom Bird wylat yw ał do Stan ów tej no‐ cy. Kapit an miał wrócić do dom u, do Kalif orn ii, na zasłuż on y odpoczyn ek i spot kan ie z żon ą Anit ą, siostrą Bett y i młodym siostrzeńcem Brucem. Był 24 lipca 1965 – ostatn i dzień Rossa Fo‐ baira. Wraz z nim w misji uczestn iczył kapit an Richard Keirn, pseudon im „Pops”, który leciał na przedn im fot elu Phant om a. Podczas II wojn y świat ow ej, jako pilot bombowca, został zestrzelo‐ ny nad Niemcam i i, dzięki uprzejm ości Trzeciej Rzeszy, spędził dziew ięć miesięcy w Stalag Luft I. Teraz Keirn był na swojej piąt ej misji w Wietn am ie. Zadan ie wydaw ało się całkiem proste: bojow y pat rol lotn iczy, zwan y MiGCAP (MiG CAPt ure, przechwycen ie MIG-a), miał osłan iać jed‐ nostkę uderzen iow ą F-105 Thunderchief ów przed zbłąkan ym i półn ocn ow ietn amskim i myśliw‐ cam i. F-105 – czy też Thudy, jak je określan o – miały zbombardow ać fabrykę zbrojen iow ą w Kang Chi, położ on ą jakieś sześćdziesiąt pięć kilom et rów na zachód od Han oi. „Wym iat an ie” MiG-ów stan ow iło sens życia pilot ów – w gruncie rzeczy było to jedn ak błąkan ie się bez celu i proszen ie się o kłopot y. Pom ysł był taki, żeby wciągnąć wrogie myśliwce do walki z Phant om a‐ mi, tym sam ym umożliw iając Thudom spokojn y zrzut bomb. F-105 miały zat em uderzyć w cel, a F-4 zająć się walką man ewrow ą.
Idea ln y dzień. Ale nie do końca tak to wyszło. Sześćdziesiąt pięć kilom et rów na półn ocn y wschód od Ha‐ noi, nad prow incją Vinh Phu, pocisk z-p przedostał się przez warstwę chmur deszczow ych i traf ił Phant om a. Nie było czasu na rea kcję, a F-4C nie miał na pokładzie urządzeń wykryw ających zagroż en ia, które stały się standardow ym wyposaż en iem dopiero w późn iejszych modelach od‐ rzut owców. Na nieszczęście dla Keirn a i Fobaira, wcześniejsze zestrzelen ia dot yczyły sam olo‐ tów szpiegowskich, więc CIA i Wojska Lotn icze nie udostępn iły zbyt wielu użyt eczn ych inf or‐ macji o zagroż en iach. Tak naprawdę nic nie było wiadom o o tej now ej groźbie, więc piloci nie mieli pojęcia, jak z nią walczyć. To był ten sam pocisk kierow an y radarow o wystrzelon y przez zestaw SA-2, który strącił Gary’ego Pow ersa i zabił majora Anderson a. Poz ostaw iał niew ielki margin es błędu. Miażdżące uderzen ie mom ent aln ie spow odow ało utrat ę pan ow an ia nad Phant om em. Na przedn im fot elu „Pops” Keirn usiłow ał roz ez nać się w syt ua cji pośród błyskających kont rolek, ostrzeż eń dźwiękow ych i gryz ącego dym u wypełn iającego kabin ę. Pilot z tyłu nie daw ał znaku życia. Odw racając się na przekór narastającem u przeciąż en iu, zobaczył Rossa Fobaira z krwa‐ wiącym nosem, leż ącego bezw ładn ie na siedzen iu. Gdy obracający się w korkociągu F-4 wleciał w chmury, Keirn kat apult ow ał się i spędził kolejn e siedem i pół roku w niesławn ym Han oi Hil‐ ton, drugi raz w życiu zostając jeńcem wojenn ym. Tymczasem Ross Fobair znikn ął. Trzydzieści dwa lat a późn iej jego siostrzen iec Bruce Giff in wrócił do Wietn am u, żeby zbadać, co stało się z ciałem wujka. Szczątki Rossa Fobaira znalez io‐ no nieopodal odludn ej wioski położ on ej na zboczu tysiącdwustum et row ej góry i w końcu spro‐ wadzon o do kraju na pogrzeb wojskow y z wszystkim i hon oram i. Śmierć w walce rzadko ma jasne wyt łum aczen ie, trudn o też znaleźć jej sens, zwłaszcza w jakiejkolw iek współczesnej wojn ie. Ta strat a bojow a miała jedn ak spuściz nę, która przet rwa‐ ła po dziś dzień – śmierć Fobaira była ostatn im ogniw em w łańcuchu wydarzeń, które doprow a‐ dziły do pojaw ien ia się Dzikich Łasic. Dzięki tem u, że Wojska Lotn icze USA skierow ały ludzi i sam olot y do tropien ia oraz niszczen ia PZR-ów, urat ow an o przez lat a wiele istn ień. Jeśli w śmierci Rossa Fobaira możn a doszukiw ać się jakiegoś sensu, to moż e właśnie takiego. Niecałe dwa tygodnie po zestrzelen iu Fobaira i Kern a, wysocy przedstaw iciele Wojsk Lotn i‐ czych zebrali się na tajn ym spot kan iu, by znaleźć odpow iedź na to, co się wydarzyło. Przez po‐ ciski z-p traciło sam olot y nie tylko lotn ict wo, ale takż e maryn arka i piechot a morska. Amery‐ kańskie siły zbrojn e pot rzebow ały jedn ostki, która mogłaby zlikwidow ać to zagroż en ie. Drę‐ czyć, tropić i śledzić ofiarę do jej kryjówki, zupełn ie jak zajadła i bezlit osna dzika łasica. W ten sposób narodził się projekt Łasica (Wea sel), zwan y równ ież Dziką Łasicą I (Wild We‐ asel One). Nie obeszło się jedn ak bez problem ów. Po pierwsze, jak znaleźć stan ow isko PZR-ów? Szcze‐ góln ie, gdy jest zam askow an e albo ukryt e w dżungli? Korporacja Applied Techn ologies skon‐ struowała więc AN/APR-25 – urządzen ie ostrzegające o oprom ien iow an iu falą radiolokacyjn ą RHAW (radar hom ing and warn ing), które mogło nam ierzyć zestaw SA-2 dzięki sygnałow i emit ow an em u przez jego własny radar. Żeby to było możliw e, wrogi radar FANSONG (stacja radiolokacyjn a naprow adzan ia rakiet), musiał działać. Odbiorn ik RHAW odbierał nieprzyjaciel‐ skie sygnały i mógł wtedy przekaz ać atakującem u sam olot ow i przybliż on e współrzędn e stan o‐
wiska. Przyn ajm niej w teorii. Działało to w następujący sposób. Gdy rakiet a zbliż ała się do celu, pot rzebn e były o wiele dokładn iejsze akt ua liz acje śledzen ia, żeby pocisk traf ił w sam olot. APR-25 miał wykryw ać te zmian y w wiązkach naprow adzan ia i uruchom ić w kabin ie migającą czerw on ą lampkę, która ostrzegałaby pilot a, że pocisk jest blisko. Dzięki dodatkow em u odbiorn ikow i IR-133, EWO (elec‐ tron ic warf are off icer, operat or urządzeń walki radioe lekt ron iczn ej) mógł rozpoz naw ać po‐ szczególn e zagroż en ia poprzez analiz ę sygnału. To zyskiw ało na znaczen iu w miarę pow sta‐ wan ia kolejn ych rodzajów pocisków z-p, bo likwidacja różn ych zagroż eń wym agała odm ien‐ nych met od. Wiedząc, co poluje, wiedziało się też, jak to pokon ać – i znów, tylko teoret yczn ie. Żadn e z tych urządzeń nie miało tak naprawdę zastosow an ia w walce, a wszyscy – począwszy od naukowców po załogi sam olot ów – poruszali się po omacku. Wyw ieran o jedn ak naciski, bo każdego dnia gin ęli amerykańscy żołn ierze. Kolejn ym problem em była świadom ość tego, że jest się nam ierzan ym przez PZR-y. Prze‐ ciwdziałan ie zagroż en iu było dot ąd możliw e dzięki obserw acji wzrokow ej, jedn ak przypadek Fobaira i Keirn a wszystko zmien ił. Oni w ogóle nie widzieli nadlat ującego pocisku i nie otrzy‐ mali ostrzeż en ia, że są celem. Naw et, jeśli zauważ yli pocisk, żaden nie wiedział, jak pokon ać taką rakiet ę. Stało się więc jasne, że pot rzebn e jest bardziej wyraf in ow an e rozw iąz an ie. Now e wyposaż en ie musiało zostać umieszczon e w sam olocie, który mógł przet rwać atak pocisków zp, a takż e miał uzbrojen ie poz walające zniszczyć to cholerstwo. Odpow iedzią Wojsk Lotn iczych było doposaż en ie myśliwców w urządzen ie ostrzegające o oprom ien iow an iu falą radiolokacyjn ą AN/APR-26. Tylko których myśliwców? Pot rzebn y był odrzut ow iec na tyle szybki i zwrotn y, żeby dać pi‐ lot ow i lub załodze szansę przeż ycia. Bombowce i sam olot y rozpoz nawcze mogły próbow ać po‐ legać na zakłócan iu i środkach przeciwdziałan ia, lecz to nie wystarczało myśliwcom operującym w bezpośredn iej bliskości zagroż en ia. Zwłaszcza odrzut owcom, które starały się ściągnąć na siebie ogień, żeby wyrzutn ia pocisków z-p zdradziła swoją poz ycję. Pod naciskiem żądań szybkiej rea kcji Wojska Lotn icze wybrały F-100F Super Sabre, który mógł pom ieścić dwuosobow ą załogę złoż on ą z pilot a i EWO. W chwili rozpoczęcia projekt u Łasi‐ ca, skonstruowan y przez North American Aviat ion Super Sabre miał już dziesięć lat. Pierw otn ie służ ący jako sam olot szkolen iow y, uzbrojon y był jedyn ie w dwa 20-milim et row e działka. Z per‐ spekt yw y czasu nie był to idea ln y wybór, lecz czas naglił, a projekt Łasica miał podjąć heroiczn y wysiłek, by przeciwdziałać rosnącym strat om w Wietn am ie. Ostatn i problem dot yczył załogi, czyli tego, kto miałby nim lat ać. Piloci myśliwców są ule‐ pien i z inn ej glin y – moż e o tym zaświadczyć każdy, kto kiedykolw iek miał z nim i do czyn ie‐ nia. Niew tajemn iczen i i zaz drośnicy często zarzucają im arogancję, zapewn e w związku z ich absolutn ą wiarą we własną niez łomn ość, agresywn ość i umiejętn ości. Bez tej ment aln ości ża‐ den człow iek przy zdrow ych zmysłach nie zbliż yłby się jedn ak do pon addźwiękow ej trumn y, która zrzuca bomby niszczące wszystko na ziem i i bez żadn ych problem ów zestrzeliw uje inn e odrzut owce. Projekt Łasica mógł wybierać spośród najlepszych pilot ów lat ających F-100F, ale EWO to in‐ na historia. Wojska Lotn icze nigdy wcześniej nie wysyłały tych oficerów na pokład myśliwców, początkow o szukały więc doświadczon ych operat orów radiolokat orów wśród załóg bombowców
B-52. Szkolen ie rozpoczęt o w baz ie Wojsk Lotn iczych w Eglin na Florydzie w październ iku 1965 – rapt em trzy miesiące po zestrzelen iu Rossa Fobaira. Przygot ow yw an o ich do walki z SA-2. Zarzucon o ich wszystkim, co było wiadom e, oraz tym, co jedyn ie przypuszczan o, a takż e najlepszym i teoriam i w zakresie takt yki obronn ej. Misje ćwiczebn e prow adzon o przeciw poz orow an ym stan ow iskom PZR-ów, aż w końcu któryś z EWO zapyt ał, zreszt ą całkiem słuszn ie, po co to wszystko. Pow iedzian o im, że poprow adzą grupy sam olot ów uderzen iow ych na teren ie Wietn am u Półn ocn ego, tropiąc i niszcząc pociski z-p. Pew ien pilot zapyt ał wówczas ze zdziw ien iem, jak niby sobie to wyobraż ają, zważ ywszy na ogran iczen ia sprzęt u, niepewn ość inf orm acji wyw ia‐ dowczych i gęstość dżungli. Jak znaleźć stan ow isko wyrzutn i pocisków z-p? Przecież nie było inn ego sposobu, by je nam ierzyć z całkow it ą pewn ością, niż poz wolić wyrzutn i strzelać do celu. Wtedy, o ile Łasica przeż yje, poz na lokaliz ację. O ile Łasica przeż yje. No właśnie. Jeden z EWO, kapit an Jack Don ov an wypow iedział wówczas słow a, które stały się legen‐ darn e: „Chcecie, żebym lat ał z tyłu malut eńkiego odrzut owca z pom ylon ym pilot em myśliwca, którem u wydaje się, że jest niez wycięż on y, nam ierzył stan ow isko PZR-ów w Wietn am ie Pół‐ nocn ym i je wykończył, zan im ono wykończy mnie? No, bez jaj, kurw a!” No, bez jaj, kurw a. NBJK. To mom ent aln ie i nieodw racaln ie określiło zadan ie Dzikich Łasic i obow iąz uje do dzisiaj. W listopadzie 1965 do baz y lotn iczej Korat w Tajlandii przybyło pięć odrzut owców Super Sa‐ bre – czyli Dzikich Łasic – by rozpocząć operacje bojow e. Od sam ego początku Łasice wiedziały, że jedyn ym sposobem, żeby poradzić sobie z pociskiem z-p, jest zniszczen ie go. Możn a na chwilę obezw ładn ić radar, odpalając pociski przeciwradiolokacyjn e, ale to nie rozw iąż e proble‐ mu, bo jut ro znów będzie działał. Nie, trzeba go zniszczyć bombam i albo działkam i. Łasice po‐ łączyły więc siły z F-105D – pon addźwiękow ym i bombowcam i znan ym i jako Thunderchief y – i zabrały się do pracy. Misje zwan e „Iron Hand”, miały za zadan ie polow ać na wyrzutn ie pocisków z-p, wlat ując do stref y ich zasięgu – tak zwan ej obw iedn i działan ia. To spraw iało, że Łasica była atrakcyjn ym kąskiem, a radar lokaliz acji celów SA-2 próbow ał ją nam ierzyć. Gdy już emit ow ał sygnał i starał się uchwycić Sabre’a, mógł zostać wyśledzon y i nam ierzon y. Zlokaliz ow an ie go było możliw e dzięki urządzen iu ostrzegającem u o oprom ien iow an iu wiązką radiolokacyjn ą albo – jeśli pocisk został odpalon y – dzięki smudze dym u. Sabre’y i Thunderchief y bombardow ały wtedy to miej‐ sce i ostrzeliw ały je do skutku. Mim o upływ u czasu, kilka zasadn iczych aspekt ów tego procesu nie uległo zmian ie. Po pierw‐ sze radar PZR-ów pow in ien emit ow ać sygnał na tyle długo, żeby wyśledzić cel i jedn ocześnie sam em u zostać dostrzeż on ym. Po drugie, Łasica musi przeż yć wystarczająco długo, żeby go znaleźć i przeprow adzić udan y atak. Po trzecie, nie moż e chybić, gdy jest ostrzeliw an a, inaczej sam a zostan ie zniszczon a przez pocisk z-p i wszystkie wyrzutn ie wokół. Brzmi dość łat wo, nie? Akurat. Trzy dni przed Boż ym Narodzen iem, niespełn a pięć miesięcy po śmierci Rossa Fobaira, ka‐ pit an ow ie Al Lamb i Jack Don ov an wciągnęli w walkę i zniszczyli SA-2 w Wietn am ie Półn oc‐
nym. Łasice udow odn iły swoją wart ość i poz ostały na miejscu do końca wojn y. Ale nie F-100F Super Sabre’y. Po dziew ięciu pot wierdzon ych zniszczen iach stan ow isk PZR-ów i zat rważ ającym pięćdzie‐ sięcioprocent ow ym współczynn iku strat własnych stało się jasne, że pot rzebn e są zmian y. Wy‐ bór now ego sam olot u był oczyw isty. F-105 Thunderchief zwan y Thudem z racji hałasu, który ro‐ bił przy lądow an iu, brał udział w misjach Myśliw y–Zabójca od sam ego początku – występując oczyw iście w roli Zabójcy. Czem u zat em nie przekształcić tego pot ężn ego jedn om iejscow ego sam olot u myśliwsko-bombow ego w wersję dwum iejscow ą i nie zrobić z niego now ej Łasicy? Wtedy to one mogłyby sam e zająć się zabijan iem. Thud był z całą pewn ością myśliwcem godn ym mężczyz ny i przew yższał Sabre’a pod każ‐ dym względem. O wiele szybszy – osiągający dwukrotn ą prędkość dźwięku na duż ej wysokości – był o sześć met rów dłuższy i o jakieś dziew ięć ton cięższy. Mim o to mógł pokon ać dwa raz y większy dystans na teryt orium wroga niż F-100F. A co najw ażn iejsze, miał pięć węz łów pod skrzydłam i, umożliw iających podw ieszen ie praw ie trzech ton uzbrojen ia z dodatkow ym i bom‐ bam i o masie trzech tysięcy sześciuset kilogram ów w kom orach we wnęt rzu kadłuba. Wiele możliw ości i odpow iedn i arsen ał, by wyrzutn ia pocisków z-p wyleciała w pow iet rze. Wojska Lotn icze USA zleciły Republic Aviat ion modyf ikację F-105F uwzględn iającą nauki po‐ bran e w Azji Południow o-Wschodn iej. Dodan o drugą kabin ę mieszczącą urządzen ie APR-25 RHAW i operat ora urządzeń walki radioe lekt ron iczn ej (EWO). Zabudow an o równ ież radiow y‐ sokościom ierze, lepsze fot ele wyrzucan e, płyt y opancerzen ia i unow ocześnion e urządzen ia ce‐ lown icze. Do czerwca 1966, niecały rok po zestrzelen iu Rossa Fobaira, program Dzika Łasica III (Wild Wea sel Three) prow adził już operacje w Azji Południow o-Wschodn iej. W sum ie przerobion o na Łasice osiemdziesiąt sześć sam olot ów F-105, co świadczy o randze tego program u. Miesiąc póź‐ niej F-100F, wcześniejsza gen eracja Łasic, poleciały w swoje ostatn ie misje bojow e. Tymczasem wojn a trwała dalej, a operacja Rolling Thunder nadal z pow odzen iem zam ien iała wielkie drze‐ wa w wykałaczki. Sekret arz obron y Robert McNam ara był zdan ia, że pow oln e zwiększan ie nacisku na Wiet‐ nam Półn ocn y zmusi Ho Chi Minha do uświadom ien ia sobie, że przeciwstaw ien ie się najpot ęż‐ niejszej arm ii na świecie jest zupełn ie bezcelow e. Pom ysł ten, wydum an y przez teoret yków waszyngt ońskiej biurokracji, którym nie wiadom o jakim cudem poz wolon o dow odzić w tej woj‐ nie, naz wan o „stopn iow ą eskalacją”. Nie podziałało. Jako rasow y polit yk, McNam ara nie roz um iał zastosow an ia sił wojskow ych i nie docen ił wroga. Operacja Rolling Thunder angaż ow ała amerykańskie jedn ostki na rat y, co daw ało Pół‐ nocn ym Wietn amczykom czas na napraw ę szkód, przem ieszczen ie zasobów oraz analiz ę na‐ szego wyposaż en ia i takt yki. Dylet anci w Waszyngt on ie nigdy do końca nie pojęli tego, że czas działał na korzyść Han oi. Gdy wojn a przen iosła się dalej na półn oc, adm in istracja prez ydent a Johnson a dała wrogow i mult um okaz ji do nauki tego, jak niw elow ać siłę Amerykan ów w po‐ wiet rzu poprzez ulepszen ie sow ieckich rakiet z-p. Do kwietn ia 1966 straciliśmy pięć z pierwszych jeden astu F-105 i znów stało się jasne, że po‐ trzebn e są dalsze usprawn ien ia. Pojaw ił się F-105G. Model G był prawdziw ą Łasicą – zaprojekt o‐
wan ą i wyposaż on ą wyłączn ie w celu polow an ia i niszczen ia PZR-ów. RHAW APR-25/26 zastą‐ pion o unow ocześnion ym i urządzen iam i serii APR-35/37. Ich zwiększon a dokładn ość i czułość po‐ zwalała takż e na zwiększen ie dokładn ości nam ierzan ia celu i, przy odrobin ie szczęścia, daw ała załodze większe szanse na przeż ycie. Model G przen osił też zasobn iki z urządzen iam i zakłócającym i Westinghouse AN/ALQ-105, które były umieszczon e w dwóch owiewkach pod kadłubem. To umożliw iało o wiele lepsze prze‐ ciwdziałan ie elekt ron iczn e i uwaln iało dwa węz ły pod skrzydłam i na dodatkow e uzbrojen ie. Sprawn iejszy układ ALR-31 wym agał przekonstruowan ia końców ek skrzydeł w taki sposób, że‐ by zapewn ić czujn ikom ostrzegawczym pokrycie większego wycinka przestrzen i. Wszystkie usprawn ien ia były efekt em tego, czego nauczyliśmy się na własnych błędach – w wielu przypadkach pon osząc ofiary w ludziach. Wyposaż on y w APR-35/37 – pasywn y układ wykryw an ia do nam ierzan ia radarów PZR, ALR-31 do ostrzegan ia o odpalen iu pocisku oraz urządzen ie zakłócające ALQ-105 do dezorient ow an ia wrogich radarów, F-105G był got ow y do walki. I walczył. Od drugiej połow y 1967 Łasice wylat yw ały z baz Królewskich Tajskich Wojsk Lotn iczych, aby polow ać na szybko rozprzestrzen iające się wyrzutn ie pocisków z-p i je niszczyć. W sum ie F-105 wykon ały pon ad dwadzieścia tysięcy lot ów bojow ych. W akcji stracon o przeszło trzysta Thudów, z czego sto dwadzieścia sześć w 1966, choć nie wszystkie należ ały do Łasic. Sto trzy z nich zo‐ stały zestrzelon e przez pociski z-p i art ylerię przeciwlotn iczą. To była szalen ie niebezpieczn a i koszt own a misja. Nieprzyjacielska ofensyw a Tet w 1968 pokaz ała, że Półn ocn i Wietn amczycy nadal nie czuli się pokon an i – dylet anckie wtrącan ie się Robert a McNam ary do takt yki zupełn ie zaw iodło. Je‐ go plan operacji Rolling Thunder koszt ow ał setki sam olot ów i strat ę przeszło tysiąca wielce uzdoln ion ych pilot ów. Sam McNam ara podał się do dym isji pod kon iec 1967 i salw ow ał się ucieczką na stan ow isko prez esa Banku Świat ow ego. Nigdy nie zmaz ał swoich win ani nie uza‐ sadn ił swojego kompleksu boga. Lyndon Johnson, takż e osobiście i polit yczn ie skończon y, ogło‐ sił w marcu 1968, że nie będzie ubiegał się o ree lekcję. Johnson zmarł na swoim ranczu w stycz‐ niu 1973, McNam ara doż ył aż do 2009. Chciałbym wierzyć, że duchy pięćdziesięciu tysięcy stu osiemdziesięciu ośmiu Amerykan ów, których ci pan ow ie wysłali przedw cześnie do grobów, cze‐ kały na nich po tamt ej stron ie. Po odejściu Johnson a i McNam ary działan ia lotn icze nad Wietn am em Półn ocn ym zostały wstrzym an e. Operację Rolling Thunder zakończon o oficjaln ie – i nieprzypadkow o – w listopa‐ dzie, tuż przed wyboram i prez ydenckim i w 1968. Dwa lat a późn iej F-105 nie był już produkow a‐ ny, a ciągle rosnące strat y w walce wym agały usprawn ien ia Dzikiej Łasicy. I wtedy pojaw ił się F-4 Phant om II. Wyt warzan y przez McDonn ell Douglas rozpoczął swoją karierę wojskow ą w 1961 jako my‐ śliw iec szturm ow y maryn arki. Rok późn iej zat wierdzon o F4C, wersję dla Wojsk Lotn iczych, która odbyła swój pierwszy lot w maju 1963. Phant om miał mniejsze gabaryt y i większą masę niż „Thud”, lecz dyspon ow ał unow ocześnion ym syst em em kierow an ia ogniem. Późn iej pojaw i‐ ły się modele D i E, każdy z usprawn ien iam i popraw iającym i celn ość uzbrojen ia, zwrotn ość i zasięg. Trzydzieści sześć sam olot ów F-4C przem ian ow an o na EF-4C i naz wan o Dzikim i Łasi‐
cam i IV (Wild Wea sel Four). To było jedn ak prow iz oryczn e rozw iąz an ie. Syt ua cja w Wietn am ie pogarszała się, rosło też zagroż en ie ze stron y PZR-ów, które wciąż ewoluowały. Na początku 1971 okres spokoju w Wietn am ie zaczął przem ijać. Zwiększyła się akt ywn ość lotn ict wa nad półn ocą, a w marcu 1972 rozpoczęła się now a ofensyw a nieprzyjaciela. By ode‐ przeć wroga i wygrać wojn ę, rozpoczęt o przeciw Han oi operację Lin ebacker. Prez ydent Nixon, spełn iając swoją obietn icę zakończen ia wojn y, spuścił Wojska Lotn icze USA ze smyczy. Do koń‐ ca kwietn ia niem al wszystko w Wietn am ie Półn ocn ym przez naczon e było do odstrzału. Łasice raz jeszcze zostały rzucon e do walki, czasem – gdy atakow an o stacje kolejow e, lotn i‐ ska i magaz yn y – przeprow adzając cztery nalot y dzienn ie. Inf rastrukt ura utrzym ująca kondy‐ cję nieprzyjaciela przez poprzedn ie siedem lat, znalaz ła się w końcu na liście celów i była bez‐ pardon ow o ostrzeliw an a. Pow odzen ie tej kampan ii doprow adziło do rozm ów pokojow ych w Pa‐ ryż u, a 23 październ ika wstrzym an o chwilow o operacje lotn icze pow yż ej dwudziestego równ o‐ leżn ika. 18 grudn ia rozpoczęło się ostatn ie nat arcie, operacja Lin ebacker II. Łasice torow ały drogę zmasow an ym nalot om B-52, które w końcu rzuciły Han oi na kolan a. Jedn ak, wedle prawdziw ie amerykańskiej lin ii polit yczn ej, to, za co płaci się krwią, Waszyngt on oddaje zwykle za darm o. Na początku 1973 Stan y Zjedn oczon e rozpoczęły masow e wycof yw an ie jedn ostek. Do styczn ia 1975 arm ia Wietn am u Półn ocn ego opan ow ała prow incję Phuoc Long, rapt em sto trzydzieści kilom et rów od Sajgon u, a 30 kwietn ia Republika Wietn am u Południow ego przestała istn ieć. Łasice wróciły do dom u. Część z nich, w każdym raz ie. Stracon o dwadzieścia sześć Phant o‐ mów, a kolejn ych czterdziestu dwóch oficerów zgin ęło, zagin ęło albo dostało się do niew oli. Dwóm Łasicom, Leo Thorsnessow i i Merlyn ow i Det hlef sen ow i, przyz nan o Medal Hon oru. Rozw ój kierow an ych pocisków rakiet ow ych ziem ia-pow iet rze dał począt ek now em u i rew o‐ lucyjn em u rodzajow i wojn y, który ostat eczn ie rozw in ął się i przekształcił w zint egrow an y sys‐ tem obron y pow ietrzn ej, najbardziej zabójczą techn ologię, jaka kiedykolw iek zagraż ała sam o‐ lot om. Takt yki przeciwdziałan ia ewoluowały zaś od Łasicy I po Łasicę IV. Te techn iki nadal się rozw ijały, czasem zapom in ając o nauce zdobyt ej w Wietn am ie, a czasem do niej wracając. Wy‐ posaż en ie i uzbrojen ie propon ow an o, ulepszan o i odrzucan o, lecz jedn a rzecz, jak się przeko‐ nam y, poz ostała bez zmian. Już nigdy amerykańskie lotn ict wo nie przypuściło zmasow an ego ataku bez Dzikiej Łasicy.
2
Zimna wojna i gorące lata
„Jeśli drzew a robią się za duż e, ciągnij do siebie, aż zobaczysz niebieskie”. Tak brzmiały niez apom nian e pierwsze wskaz ówki pilot aż u, których udzielił mi ojciec, doda‐ jąc po chwili: „ciągnij w górę teraz albo zgin iem y”.
Zan im przyszedłem na świat, ojciec był już bizn esm en em i wysoko wykwalif ikow an ym in‐ żyn ierem. Zaprojekt ow ał dla NASA przyrządy do kabin y statku kosmiczn ego i pom ógł urat o‐ wać rurociąg alaskański, zmien iając konstrukcję jego przepływ om ierzy. Był równ ież emeryt o‐ wan ym pilot em myśliwsko-szturm ow ym piechot y morskiej. Lat an ie zaw sze było nieodłączn ą częścią życia mojej barwn ej rodzin y. W naszym rodzie mieliśmy kilku gen erałów, w tym ofice‐ ra konf ederackiej kaw alerii. Na dodat ek w czasie wojn y amerykańsko-hiszpańskiej jedn em u z moich pradziadków udało się przeż yć nat arcie na wzgórze San Jua n z Teddym Roosev elt em, a inn y popłyn ął do Francji podczas I wojn y świat ow ej, by uciec przed zrzędliw ą żon ą. Pom im o takiego rodow odu ojciec nigdy nie był tyran em w rodzaju Wielkiego Sant in iego, który muszt rę z wojska wprow adza w dom u. Nie zakładał z góry, że wstąpię do wojska – posze‐ dłem na studia, żeby zostać archit ekt em. Lat an ie trakt ow aliśmy po prostu jako naszą pasję. To było fascyn ujące, na tyle dobrze opan ow ać maszyn ę, żeby wznosić się w pow iet rze, wykon y‐ wać przew rot y i zwrot y podczas akrobacji, a pot em sprow adzać ją bezpieczn ie na ziem ię. Lu‐ dziom nie jest pisan e lat ać, a większość nie pot raf i takż e nauczyć się pilot aż u, tym bardziej uwielbiałem tę szczególn ą woln ość. I nadal uwielbiam. Piloci myśliwców są zaz wyczaj zbyt za‐ jęci, żeby docen ić fen om en lat an ia. Ja zaś od początku byłem nim oczarow an y. Późn iej odkryłem, że to świetn y sposób, żeby wyciągać młode dziewczyn y na randki. Wy‐ obraźm y sobie dziewczyn ę, którą Koleś num er jeden zaprasza na obiad i film. Brzmi kusząco, ale oto pojaw ia się Koleś num er dwa i mów i: „Hej… moż e przelecisz się ze mną, zan im zabiorę cię na obiad?”. Działa bez pudła. Na drugim roku studiów coś we mnie zaskoczyło i poczułem, że chcę zostać zaw odow ym pi‐ lot em. Wcześniej, dwukrotn ie pracow ałem u archit ekt ów podczas wakacji, poz nałem branż ę i spodobała mi się krea tywn ość projekt ow an ia konstrukcji. Trzeba było jedn ak podjąć decyz ję – jeśli chciałem ubiegać się o nom in ację na oficera lotn ict wa, musiałem zacząć już wtedy, bo cała żmudn a procedura zajm ow ała jakieś osiemn aście miesięcy. Mogłem więc nosić płócienn y kra‐ wat i przez czterdzieści lat siedzieć w biurze – albo igrać ze śmiercią i lat ać szybkim i sam olot a‐ mi. Wybór był doprawdy prosty.
Wiosną 1986 skończyłem pięcioletn ie studia. Spręż yłem się i zrobiłem to w cztery lat a, żeby uzyskać nom in ację na czas i załapać się do program u UPT (Undergradua te Pilot Training, Pod‐ staw ow e Szkolen ie Pilot ów). To szkoła pilot aż u pierwszego stopn ia Wojsk Lotn iczych, przyjm u‐ jąca tylko mian ow an ych oficerów, sprawdzon ych do gran ic absurdu pod kąt em fiz yczn ym i psy‐ chiczn ym. Pod kon iec lat osiemdziesiąt ych było pięć baz lotn iczych, które miały za cel przesie‐ wać przyszłych pilot ów, a mnie dan o wybór: poczekać dziew ięć miesięcy i udać się do piękn ej słon eczn ej Baz y Wojsk Lotn iczych Williams w Ariz on ie albo pojechać za pięć miesięcy do Baz y Wojsk Lotn iczych Vance w Oklahom ie. Z typow ym młodzieńczym zapałem i ignorancją wybra‐ łem Vance, czyli miejsce, o którym zwykło się mów ić „gdzie diabeł mów i dobran oc”. Enid w Oklahom ie to malutkie miasteczko żywcem wyjęt e z film u Footloose5). Serio. Tańce zalegali‐ zow ali tam w 1987.
5) W filmie Ren McCormack wraz z matk ą przeprowadza się do małego miasteczk a. Nie może zrozumieć dziwnych zasad panujących w mieście, w któr ym nie można słuchać muzyk i rock owej ani tańczyć.
Program UPT obejm ow ał gości takich jak ja: now o mian ow an ych podporuczn ików prosto po uniw erku, Akadem ii Wojsk Lotn iczych albo szkole podchorąż ych. Wybierało nas kilka różn ych kom isji, które szczegółow o przeświet liły całe nasze życie. Int eresow ało ich między inn ym i na‐ sze pochodzen ie, średn ia ocen, sport y, listy polecające, poz alekcyjn e bzdet y, a zapewn e rów‐ nież to, jak się czesaliśmy. Przeszliśmy badan ia fiz yczn e i okulistyczn e, testy psychologiczn e, rozm ow y oraz oczyw iście kompleksow y egz am in kwalif ikacyjn y. A wszystko tylko po to, by do‐ stać nom in ację na oficera. Zdecydow an a większość z siedemdziesięciu tysięcy oficerów Wojsk Lotn iczych na tym kończy i traf ia do zajęć tyłow ych, czyli do któregoś z program ów wsparcia misji – na przykład kadr, obsługi techn iczn ej czy zaopat ryw an ia. Poz ostałych czeka cała masa dodatkow ych testów opracow an ych po to, by podciąć im skrzydła, spraw ić, żeby poczuli się głupi i – och tak! – sprawdzić, czy nadają się do świat a lotn ików. Jedyn ie jakieś dziesięć tysięcy z tych siedemdziesięciu tysięcy oficerów zostaje w końcu pilot am i, a mniej niż trzy tysiące ma warun‐ ki pot rzebn e do służby czynn ej w roli pilot ów myśliwców. Zakładając, że ktoś przebrnie przez to wszystko z wystarczająco wysokim i wyn ikam i, prze‐ chodzi przez bram ę i jest zdan y na siebie. W nagrodę za wysiłki nie dostaje żadn ej gwarancji, jedyn ie szansę na srebrn ą skrzydlat ą odz nakę pilot a Wojsk Lotn iczych. Pot em już wszystko w jego rękach. Wbrew pow szechn em u przekon an iu, nie liczy się tu w ogóle pochodzen ie, znajo‐ mości tat usia oraz to, który uniw erek się ukończyło. Szkolen ie pilot ów Wojsk Lotn iczych nisz‐ czy nadzieje i marzen ia, nie okaz ując nikom u żadn ych względów. Widziałem najróżn iejszych ludzi, którzy się wykruszyli – gości po Akadem ii, typków z gat unku inż yn ierów z najw yższą średn ią i takich, co to wylat ali tysiąc godzin w cyw ilu, a nie pot raf ili utrzym ać szyku albo wylą‐ dow ać odrzut owcem. Albo ma się to coś, albo nie. Przez pierwsze dwa tygodnie robiliśmy wszystko poz a lat an iem. Zgłaszaliśmy się do kadr, do lekarzy medycyn y lotn iczej, do żandarm erii, i tak w kółko. Dla now ych poruczn ików zna‐
czyło to tyle, że robili coś dwa albo trzy raz y, zan im zrobili to dobrze. Z miejsca zaczęliśmy też naukę. Wojska Lotn icze USA przyw iąz ują duż ą wagę do teoret yczn ego szkolen ia techn iczn ego, a każdy form aln y kurs – czy to spadochron iarstwa, czy pilot aż u – ma swój program. Wojska Lotn icze wym agają najw yższych wyn ików kwalif ikacyjn ych z czterech główn ych specjaln ości naw et od poborow ych, a co dopiero od oficerów. To całkiem zroz um iałe, biorąc pod uwagę skraj‐ ną złoż on ość współczesnych sam olot ów – zwłaszcza myśliwców. Pon iew aż niedawn o skończy‐ liśmy studia, byliśmy przyz wyczajen i do takiej ilości mat eriału. Cieszyliśmy się, że w końcu tra‐ filiśmy na „start”. W każdej baz ie lotn iczej Wojsk Lotn iczych USA „start” obejm uje sam olot y poszczególn ych eskadr, warszt at y obsługi techn iczn ej oraz wszystko to, co poz wala sam olot ow i wystart ow ać i wylądow ać. Do czasu mian ow an ia na starszego oficera baz a jest dom em pilot a. Pot em będzie mógł wreszcie modlić się do bogów biurokracji o jakiś przydział. Rzecz jasna, nie byliśmy jeszcze pilot am i. Naz yw ali nas „Studam i”. To był skrót od „Stu‐ dent-pilot”, czyli pilot a-ucznia, choć oczyw iście nie tak tłum aczyliśmy to laskom w Klubie Ofi‐ cerskim – stud to takż e ogier! Wyobraźcie sobie ten czas jako całoroczn y czyściec, po którym być moż e spełn i się swoje marzen ia, a być moż e będzie się nikim. Wtedy nadeszła pierwsza słodka chwila, gdy zam knąłem się w mojej jedn oosobow ej kwat e‐ rze dla nież on at ych oficerów i włoż yłem now y sztywn y mundur lotn iczy. Naw et pachn iał słod‐ ko (to pewn ie przez ten mat eriał z Nom eksu6)), a wraz z naszywkam i i belkam i poruczn ika wyglądałem szałow o.
6) Tkanina, z któr ej produk uje się niepalną odzież.
Tak myślałem. Jak my wszyscy. Poz ostaw ał tylko jeden problem: brak skrzydełek. Ten bolesny fakt przypom in ali nam przy‐ najm niej raz na min ut ę nasi instrukt orzy oraz dziewczyn y, które zaw ędrow ały do Klubu Ofi‐ cerskiego. Brak skrzydełek nat ychm iast rzucał się w oczy, czuliśmy się więc równ ie idiot yczn ie, jak gdybyśmy włoż yli elegancki szyt y na miarę garn iak i zapom nieli but ów. To był pierwszy z wielu otrzeźw iających chlustów zimn ej wody z kubła rzeczyw istości. Jak każdy, kto w końcu zdał, postan ow iłem, że zdobędę cenn e srebrn e skrzydełka, choćby nie wiem co. Przez pierwszą połow ę kursu UPT tren ow aliśmy na koszm arn ych malutkich sam olot ach szkoln ych T-37. Były głośne, ohydn e, nie grzeszyły mocą i miały tak niskie podw oz ie, że szef obsługi naz iemn ej mógł pat rzeć na pilot ów z góry. Pot em Wojska Lotn icze przerzuciły się na T6 Texan, niew iele lepsze niż „Twee ty”, czyli T-37. W każdym raz ie wstępn y etap szkolen ia pilo‐ tów naz wan o „Kont akt em” – dla instrukt orów był on pierwszą prawdziw ą okaz ją do odsian ia student ów. Omaw iali tu wszystko, co dot yczy podstaw lat an ia – operacje naz iemn e, start y i lą‐ dow an ia, korkociągi, akrobacje i oczyw iście procedury awaryjn e. Instrukt orzy rekrut ow ali się z różn ych źródeł. Najlepsi mieli za sobą przydziały na misje operacyjn e i wrócili do prow adzen ia szkoleń wbrew swojej woli. Byli to dawn i piloci jedn ostek
TTB (tanker/transport/bomber, tankow iec/transport ow iec/bombow iec) oraz na szczęście kilku pilot ów myśliwców. Wszyscy bez wyjątku nien aw idzili lat an ia na sam olot ach szkoln ych. Czy możn a się im dziw ić? Nic w Wojskach Lotn iczych nie przebije lat an ia w lin iow ej eskadrze my‐ śliwców, a pow rót do świat a Dow ództ wa Szkolen ia, z jego szaliczkam i i wypolerow an ym i but a‐ mi, był jak skok w przepaść. Na szczęście po takiej trzyletn iej służbie mogli z pow rot em wrócić do prawdziw ego świat a. Dzięki Bogu, że byli tam ci kolesie z doświadczen iem, którzy tempero‐ wali INN YCH. INN YCH, czyli First Assignm ent Instruct or Pilots (pilot ów instrukt orów pierwszego przy‐ działu), w skrócie FAIP. To goście, którzy po ukończen iu UPT nie dostali przydziału z Dow ódz‐ twa Szkolen ia Lotn iczego i zostali w baz ie w charakt erze instrukt orów. Jasne, musieli na kilka miesięcy wyjechać do San Ant on io w Teksasie, gdzie rzekom o uczyli się, jak szkolić pilot ówuczniów, ale tak czy owak, jedyn e doświadczen ie w lotn ict wie wojskow ym na ich koncie to UPT i kurs w Teksasie. Mieliśmy więc gości po niespełn a dwuletn im szkolen iu, którzy próbow ali oce‐ niać, czy student nadaje się na pilot a Wojsk Lotn iczych. Moim zdan iem wśród nich zdarzali się całkiem nieź li, lecz większość to były zgorzkn iałe pat ałachy o niespełn ion ych ambicjach. Po to właśnie sprow adzon o pilot ów z doświadczen iem operacyjn ym – żeby mieli oko na FAIP-ów i wprow adzili trochę prakt yki do program u. Inaczej mielibyśmy Wojska Lotn icze pełn e muszt ry, inspekcji skarpet ek i sprawdzan ia ort ograf ii. Moim główn ym instrukt orem był mrukliw y i szorstki ekspilot B-52 z kurioz aln ym sygnałem wyw oławczym „Tat a Królik”. Przydzielon o mu nas sześciu i mieliśmy naprawdę duż o szczęścia. Sam olot y są jak dom ow e zwierzaki – ludzie lat ający na nich, podobn ie jak właściciele pupili, w końcu się do nich upodabn iają. B-52 był znan y jako „Buff” (Big Ugly Fat Fucker – Wielki Brzydki Gruby Skurw iel). „Tat a Królik” nie był moż e gruby, ale z pewn ością duż y i brzydki. I był też pierwszorzędn ym pilot em. Pot raf ił nauczyć student ów „szerszej perspekt yw y”, czyli tego, żeby nie skupiać się na drobn ych szczegółach, tylko być świadom ym wszystkiego, co dzieje się wokół. TK, w odróżn ien iu od FAIP-ów, był też cierpliw y. „Gówn iarzu – pow iedział kiedyś spokojn ie, gdy nie radziłem sobie z wyjściem z korkociągu, a Oklahom a wypełn iała wiat rochron. – Lepiej spróbuj jeszcze raz i zrób to dobrze, żebyśmy mo‐ gli doż yć do wieczorn ej popijaw y w klubie”. Nien aw idził też dow ództ wa szkolen ia, a większość FAIP-ów miał w głębokim pow aż an iu. „Tat o Króliku”, jeśli to czyt asz, dzięki za wszystko. Już w pierwszym tygodniu ludzie zaczęli się wykruszać z pow odu choroby pow ietrzn ej, nie‐ możn ości opan ow an ia najw ażn iejszych procedur awaryjn ych lub po prostu braku podstaw ow ej umiejętn ości myślen ia i lat an ia w tym sam ym czasie. Jeśli student zaw alił lot, dostaw ał szansę na pow tórkę, zwan ą lot em „X”. Jeśli i ją sknocił, odbyw ał lot „XX”, tym raz em nie z FAIP-em, ale z bardziej doświadczon ym oficerem eskadry. Jeśli znów skrew ił, szedł na sprawdzian bie‐ głości z egz am in at orem lotn iczym, a jeśli go nie zdał, odpadał. Zdarzali się studenci, których przyjm ow an o w pon iedziałek, a przed piątkiem już ich nie było. Etap na Twee tach obejm ow ał jedyn ie lat an ie w form acji i podstaw ow e procedury według wskaz ań przyrządów, a ludzie wciąż padali jak muchy. Oczyw iście poz a lat an iem, mieliśmy równ ież niekończące się zajęcia teoret yczn e. Aerodyn am ika, instalacje płat owcow e, met eoro‐ logia, procedury lot u według wskaz ań przyrządów – wszystko, co mogło przydać się pilot om. Do tego dochodziło jeszcze nieustann e szkolen ie w syt ua cjach awaryjn ych, kolejn e instrukt aż e na
zajęciach, lot y w sym ulat orze oraz mały porann y ryt ua ł zwan y „Pow stan iem”. Ryt ua ł ten odbyw ał się w wielkiej sali odpraw załogi. Każdy pilot-instrukt or miał swój stół, a przy nim czterech lub pięciu uczniów (na początku). Każdego ranka, przed lat an iem i zajęcia‐ mi, odbyw ała się pow szechn a odpraw a, która obejm ow ała omów ien ie pogody, plan u oraz kwe‐ stii ogóln ych. Następn ie jeden z instrukt orów przedstaw iał trzydziestosekundow y scen ariusz opisujący jakąś śmiert eln ie niebezpieczn ą syt ua cję w locie i losow o wybierał student a. Ten zaś musiał wtedy „pow stać” i w czasie rzeczyw istym przejąć nad nią kont rolę. W obecn ości pilot ówinstrukt orów oraz swoich kolegów musiał znaleźć logiczn e rozw iąz an ie i przy odrobin ie szczę‐ ścia sprow adzić sam olot na ziem ię. To bardzo skut eczn ie uczyło młodego pilot a szybkiego po‐ dejm ow an ia decyz ji, a takż e ignorow an ia podczas kryz ysu czynn ików zew nętrzn ych. Po sześciu miesiącach i dwóch lot ach sprawdzających ci z nas, którzy się uchow ali, mogli przejść do T-38 i zaa wansow an ego etapu szkolen ia UPT. Do tego mom ent u odpadło czterdzieści procent pierw otn ego składu klasy, ale my, którzy poz ostaliśmy, byliśmy już zapraw ien i. Na pewn o jedn ak daleko nam było do zuchwałości – widzieliśmy zbyt wielu kolegów, którzy się wykruszyli, no i nadal nie mieliśmy skrzydełek. Odz yskaliśmy jedn ak trochę tej niczym nieuza‐ sadn ion ej pewn ości siebie, z którą tu weszliśmy. Na etapie „trzydziestek ósem ek” zmien iło się nastaw ien ie instrukt orów. Wciąż odsiew ali ludzi, ale wychodzili z założ en ia, że docierając do tego etapu, udow odn iliśmy przez ostatn ie pół roku swoją wart ość. Na dodat ek Wojska Lotn icze zainw estow ały w nas już kupę kasy i jedn ak zależ ało im, żeby nie stracić pot encjaln ych pilot ów. Uwielbiałem to. Podczas gdy lat an ie Twee tem było czysto siłow ym pan ow an iem nad pa‐ skudn ą maszyn ą, T-38 wym agał fin ez ji. Lat ał jak myśliw iec (a przyn ajm niej jak starom odn y myśliw iec z lat siedemdziesiąt ych); Wojska Lotn icze dyspon ow ały kilkom a wersjam i bojow ym i w postaci AT-38 i F-5 Tiger II. T-38 miał wysokie podw oz ie i – w przeciw ieństwie do Twee ta, w którym instrukt or siedział obok pilot a – tu fot ele były ustaw ion e w tandem ie. W ciągu następn ych sześciu miesięcy lat an ie sam olot em stało się moją drugą nat urą. Skoń‐ czyłem szkolen ie na Twee tach, ale moje ręce i mózg sprzęgły się ze sobą dopiero w T-38. Ta maszyn a miała dopalacz, a my nosiliśmy teraz kombin ez on y przeciwprzeciąż en iow e, niw elu‐ jące oddziaływ an ie graw it acji podczas man ewrow an ia. W porówn an iu z myśliwcam i o wysokich osiągach T-38 nie był trudn y do rozgryz ien ia. Widząc swoje odbicie w szklan ych drzwiach – w ubiorze przeciwprzeciąż en iow ym – myślałem, że jestem już tym, kim chciałem być: pilot em myśliwca, idącym zadaw ać śmierć. Podobał mi się ten widok. W pew ien długi weeke nd, jakieś jeden aście miesięcy po rozpoczęciu program u, wszyscy in‐ strukt orzy i dow ódcy zebrali się na naradzie. Przejrzeli wszystko, co mieli na nasz tem at, sprawdzili wyn iki każdego testu oraz lot u w sym ulat orze i w sam olocie, po czym ocen iali i punkt ow ali tych najlepszych. Z całej masy nieprzespan ych nocy i z naszych spocon ych dłon i wyliczan o obiekt ywn y wyn ik. W przypadku rem isu bran o pod uwagę subiekt ywn e aspekt y: na‐ staw ien ie, agresywn ość, wygląd, „wojskow y sposób bycia” itp. Gdy instrukt orzy skończyli swoje obrady, wybran ych student ów podzielon o według zdobyt ej punkt acji. Doln ą gran icę stan ow iło dwadzieścia procent – każdy pow yż ej kwalif ikow ał się do program u FAR (Fight er/Att ack/Reconn aissance, myśliw iec/szturm ow iec/sam olot rozpoz naw‐ czy), podczas gdy tych pon iż ej przydzielon o do TTB. W mojej dwudziestodwuosobow ej klasie po‐
wyż ej tej gran icy znalaz ło się tylko pięciu – Wojska Lotn icze, w zależn ości od pot rzeb, zaokrą‐ glały ją w górę lub w dół. Dzięki połączen iu równ ań Boole’a 7), czarn ej magii i uczciw ej próby przyw idzen ia pot rzeb operacyjn ych, każdej z klas przydzielan o kilka sam olot ów różn ego typu. Nam przypadły trzy myśliwce, więc dostali je trzej najlepsi absolw enci. Dwaj poz ostali nieszczęśnicy, którzy byli po‐ wyż ej gran icy FAR, musieli zacisnąć zęby i zostać FAIP-ami. Każdy pilot wypełn iał też „deklara‐ cję marzeń”, wskaz ując trzy typy sam olot ów, którym i chciałby lat ać, i trzy miejsca, w których chciał się znaleźć. Nasze odpow iedzi zestaw ion o następn ie z typam i sam olot ów rozdzielan ym i przez Wojska Lotn icze w dan ym cyklu przydziału, a wyn iki ogłoszon o podczas Nocy Zrzut u.
7) Strukt ur a algebraiczna stosowana w mat emat yce, informat yce teor et ycznej oraz elekt ronice cyfrowej (przyp. red.).
Ten ryt ua ł inicjacyjn y odbyw ał się w piątkow ą noc w Klubie Oficerskim. Był pierwszym punkt em wieczoru – zan im porwała nas muz yka, tow arzystwo zagorzałych fan ek pilot ów i… otwart y bar. Wyw oływ an o naz wisko śwież o upieczon ego pilot a i wyświet lan o na ekran ie jego następn y sam olot, podkręcając pokaz parom a odpow iedn io ubarw ion ym i historyjkam i z jego szkolen ia. Czasem w ram ach straszn ie deprym ującego żart u pokaz yw an o delikwent ow i inn y sam olot – oczyw iście po to, żeby zobaczyć jego rea kcję. Jeśli ktoś spodziew ał się myśliwca, pode‐ rżnąłby sobie gardło na sam ą myśl, że dostan ie nieruchaw ego C-130 albo sam olot szkoln y. Pa‐ mięt ajcie, że ta noc była zwieńczen iem życiow ych marzeń, czterech lat studiów i roku UPT. Mnie pokaz ali najpierw T-38 i pam ięt am, że złapałem się krzesła, żeby nie upaść, jedn ak pośród głośnych śmiechów, wycia i krzyków, po chwili ukaz ało się zdjęcie piękn ego F-16. Po takiej cere‐ mon ii, oszołom ion y pilot wychodził na środek i, wym ien iając uściski dłon i, odbierał swoje ofi‐ cjaln e rozkaz y. Każdy dostaw ał to, na co zapracow ał. Dla mnie ta noc była cudown a. Po tym roku opuściłem Vance o wiele chudszy, ale ze srebrn ym i skrzydełkam i na piersi. W przypadku wielu program ów wojskow ych, ukończen ie jedn ego szkolen ia otwiera następn e drzwi, jako aspirującego pilot a czekał mnie zat em kolejn y rok pełen różn ych program ów szko‐ len iow ych, bez których nie dostałbym się do swojej pierwszej eskadry operacyjn ej. Najpierw był trzym iesięczn y kurs LIFT (Lea d-In Fight er Training, szkolen ie na sam olot ach szkoln o-bojow ych) w baz ie lotn iczej Hollom an w Now ym Meksyku. Odbyw ał się na sam olot ach AT-38, a wśród instrukt orów byli sam i piloci myśliwców. Ten kurs miał za zadan ie nauczyć mło‐ dego gówn iarza, jak być pilot em myśliwca – był super, bo poz a rzeczam i tak oczyw istym i jak zrzucan ie bomb, strzelan ie z działka i walka pow ietrzn a, uczon o takż e inn ych niez będn ych rzeczy: pijackich gier w barze czy hymn ów, takich jak Sammy Small i Dea r Mom, Your Son Is Dea d. Odebran o nam wszystkie naszywki ATC (Air Training Comm and, Dow ództ wo Szkolen ia Lotn i‐ czego), a w zam ian wydan o plakietki imienn e i naszywki TAC (Tact ical Air Comm and, Do‐ wództ wo Lotn ict wa Takt yczn ego). To było prawdziw e wyróżn ien ie, wchodzić do baru Klubu Oficerskiego z tarczą TAC i naszywką eskadry z inicjałam i TFS (Tact ical Fight er Squa dron, Eska‐ dra Lotn ict wa Takt yczn ego). Przechodziliśmy tu równ ież szkolen ie w wirówce. Wyobraźcie sobie malutki fot el, który wi‐
ruje w zam knięt ym pom ieszczen iu z prędkością pon ad sześciuset kilom et rów na godzin ę, jak w Pierws zym kroku w kos mos albo Szpieg ach takich jak my, a zroz um iecie, o co biega. Bo musicie wiedzieć, że byliśmy pierwszym roczn ikiem pilot ów myśliwców wdraż an ym do lat an ia sam olo‐ tam i z duż ym i przeciąż en iam i i nikt nie był pew ien długof alow ych skutków. Gdy przy duż ym przeciąż en iu krew odpływ a z głow y, mózg zapada w śpiączkę. Z oczyw istych względów, w przypadku myśliwca lecącego z prędkością praw ie trzystu met rów na sekundę taka syt ua cja była po prostu fat aln a, a zbyt wielu pilot ów mogło zgin ąć. Choć sam olot y w rodzaju T-38 i star‐ sze myśliwce mogły błyskaw iczn ie osiągnąć przeciąż en ie, pow iedzm y siedm iokrotn e, siln ik i płat ow iec nie wyt rzym ałyby tego zbyt długo. Przeciąż en ie stopn iow o malało więc do bardzo znośnego poz iom u czterech czy pięciu. Tymczasem F-16 mógł utrzym ać naw et dziew ięciokrot‐ ne przeciąż en ie o wiele dłuż ej, niż pilot był w stan ie zachow ać świadom ość. Kolesie od fiz jolo‐ gii, lekarze medycyn y lotn iczej i urzędasy mieli z tym nie lada zgryz, a szkolen ie w wirówce miało przyz wyczaić pilot a do uczucia długot rwałego wysokiego przeciąż en ia. Oznaczało to tyle, że wsadzali nas do wirówki i kręcili, dopóki nie zejdziem y, ale goście tacy jak my mieli to gdzieś. Czym jest jeszcze jedn o ryz yko w zaw odzie stworzon ym właśnie dla nas? Tak naprawdę najw iększym zagroż en iem podczas szkolen ia LIFT były jedn ak „wdow y z Hollom an”. Te babki, najczęściej byłe żon y zaw odow ych żołn ierzy, zostały tut aj, gdy po roz‐ wodzie ich męż ow ie przen ieśli się gdzie indziej. Bardzo chciały znów wyjść za oficera i za dru‐ gim raz em tego nie spieprzyć. Pom yślcie o tych trochę starszych kobiet ach z Ofic era i dżentelme‐ na, a wszystko będzie jasne. Pon iew aż nie umiałem naw et przelit erow ać słow a „małż eństwo” i zupełn ie nie spieszyło mi się do żon y i dzieci, unikałem ich jak zaraz y. Po roku w Vance Hollom an było rajem. Cóż, Alam ogordo w Now ym Meksyku to nie żadn a met ropolia, ale w odróżn ien iu od Enid, zam iast puryt ańskich praw i osiemdziesięciu kościołów bapt ystów, miało góry Sangre de Cristo, do Albuque rque było tylko kilka godzin jazdy, a w Ru‐ idoso mieli całkiem dobre stoki narciarskie. W porówn an iu z Oklahom ą było tam wręcz świat o‐ wo. Po zakończen iu LIFT wysłali mnie na zaa wansow an y kurs przet rwan ia w Baz ie Wojsk Lot‐ niczych Fairchild w stan ie Waszyngt on. W lut ym! Część szkolen ia obejm ow ała przygot ow an ie do ucieczki i wycof an ia się. Zrzucon o nas na szczyt góry jedyn ie z wyposaż en iem rat own i‐ czym, które ma pilot po kat apult ow an iu się. To raczej niew iele. Dając student om na starcie stosown ą przew agę (czyli jakąś godzin ę), uzbrojen i żołn ierze ruszali za nim i w pościg. W tamt ym czasie naszym i główn ym i wrogam i były Związ ek Radziecki oraz państwa bloku wschodn iego, więc ci goście udaw ali kom un istyczn ych żołdaków. Mów ili tyl‐ ko po rusku i niem iecku. Ich mundury, broń i zachow an ie były aut ent yczn e. Widać wszyscy stu‐ diow ali akt orstwo w Berlin ie Wschodn im. Uznałem, że próba ucieczki i wycof yw an ia się w głębokim śniegu, bez rakiet śnieżn ych, kie‐ dy ścigają mnie obłąkan i sadyści, którzy świetn ie znają teren, po prostu nie ma szans pow o‐ dzen ia. Umarł w but ach, jak maw ialiśmy. Ale musiałem spróbow ać, nie? Zaw lokłem się więc w dół do strum ien ia, który płyn ął zbyt szybko, by zam arz n ąć, a następn ie zastosow ałem fort el, który podłapałem z jakiegoś kiepskie‐ go western u – wycof ałem się po odciskach but ów i stan ąłem przy drzew ie. Chwyt ając je z boku jak najdalej od śladów, rozhuśt ałem się i podciągnąłem na gałęz iach.
Moż e nie był to najlepszy plan, ale w tamt ej chwili tylko taki przyszedł mi do głow y. Na pewn o było to lepsze, niż pędzić na ślepo przed siebie. No i naprawdę mi się udało. To znaczy niez upełn ie, ale zdobyłem czas, żeby odz yskać rez on. Pat rzyłem, jak mijają moje drzew o i zat rzym ują się nad brzegiem strum ien ia. Byłem z sie‐ bie całkiem zadow olon y, widząc, jak Hans, Fritz i Jurij (czy jak tam się zwali) przez kilka chwil wyglądali na zdezorient ow an ych. Przet rząsnęli naw et krzaki, szukając ciała, zan im jeden z nich nie przyjrzał się uważn ie moim śladom. Chyba sam by się dom yślił, lecz ubiegły go psy, które właśnie przygnały. Poz a mną nikogo to nie rozbaw iło. Złapali mnie i zam knęli z całą reszt ą student ów do poz orow an ego oboz u jen ieckiego. „Po‐ zorow an ego”, bo nie mogli nas bić do nieprzyt omn ości, pieścić naszych klejn ot ów prądem ani odebrać nam życia. Po kont roli osobistej, której tow arzyszyły krzyki i kuksańce, wpakow ali mnie do „celi” wielkości szafki ścienn ej. Nie było tam jak usiąść, więc najlepszą rzeczą, jaką mo‐ głem zrobić, było zaprzeć się o jedn ą ze ścian i opaść w półprzysiadzie. W tej poz ycji dało się spać przez jakieś siedem, osiem sekund. Nie było przyjemn ie, choć oczyw iście bez porówn an ia lepiej niż u prawdziw ych rusków. Dla młodego oficera, który poświęcił kilka lat na uzyskan ie dyplom u na studiach, prom ocji, zdobycie skrzydełek pilot a i przydziału na myśliwce, to było jak kubeł zimn ej wody prosto w twarz. Zaczęła we mnie kiełkow ać wielce niepokojąca myśl, że nie byłem byn ajm niej tak ważn y, jak mi się wydaw ało. Gierki psychologiczn e, które z nam i prow adzili, nie były zabawn e. Puszczali nam na prze‐ mian muz ykę i głośne dźwięki. Raz po raz. I znow u. Nie była to lekka składanka klasyki połą‐ czon ej z kojącym i odgłosam i pluskającej wody, ale kompilacja pierwszego wersu z piosenki Be‐ atlesów, You Say It’s Your Birthd ay ze śmiechem wiedźm y i moim osobistym faw oryt em – pła‐ czem dziecka. Raz po raz. I w kółko. To mnie zniechęciło do dzieci na dobre piętn aście lat. Nie obyło się też bez gierek psychologiczn ych i inn ych form znęcan ia się, naz yw an ych „stresow an iem”, jedn ak po czterech lat ach, które spędziłem jako kadet w Korpusie Teksańskiej Akadem ii Roln iczo-Techn iczn ej, nic z tych rzeczy nie mogło mnie ruszyć. Odt warzałem sobie w głow ie Pav arott iego, aż stracili zaint eresow an ie. Poz a epiz odem w oboz ie jen ieckim, reszt a szkoleń była przydatn a. Uczon o nas zachow an ia się we wszystkich możliw ych niebezpieczn ych syt ua cjach, techn ik wycof yw an ia się, unikan ia wykrycia, kodów oraz wszelkich inn ych rzeczy mających zwiększyć nasze szanse na przeż ycie. Pom yślałem, że pakując się w taką syt ua cję, już ma się sporego pecha, więc słuchałem uważn ie. Wszystkie te nauki były w końcu efekt em błędów, których skutki okaz ały się fat aln e dla jakichś nieszczęśników w Wietn am ie. Podczas wielu szkoleń wojskow ych walczyliśmy w wojn ie, która miała być tą ostatn ią albo, jak w przypadku wojn y z Rosją, takiej, która nigdy nie nastąpiła. Mim o to uznałem późn iej, że skoro przeszkolili mnie do walki z Sow iet am i, Arabow ie nie będą stan ow ić większego proble‐ mu. I z tym radosnym nastaw ien iem przen iosłem się do główn ej Jedn ostki Szkolen iow ej Uzu‐ pełn ień pilot ów F-16 (RTU, Replacem ent Training Unit F-16). Dzięki Bogu, mieściła się w pięk‐ nym słon eczn ym Phoe nix w Ariz on ie. W Oklahom ie cierpiałem na głód kult ury, a Waszyngt o‐ now i zaw dzięczałem odm roż en ie jąder, więc Baz a Wojsk Lotn iczych Luke była praw ie rajem. Spakow ałem wszystko do niebieskiego stingraya (nie miałem za wiele), po czym już odt ajały
i znow u zaduf an y w sobie zjaw iłem się przed bram ą Luke. Szybko mi przeszło. W tamt ym czasie F-16 miał rapt em dziew ięć lat; był najn owszym i najat rakcyjn iejszym myśliwcem na wyposaż en iu USA. Swoją drogą, tylko niew tajemn iczen i naz yw ają go „Fight ing Falcon” (Waleczn y Sokół). Reszt a mów i o nim „Viper” (Żmija)8), bo z przodu wygląda jak gad i przypom in a myśliw iec z serialu Battles tar Galactic a.
8) W polskiej terminologii najczęściej używa się określenia „Jastrząb” dla odr óżnienia od śmigłowca wielozadaniowego PZL W-3 Sok ół (przyp. tłum.).
Viper, wprow adzon y do użytku w 1979 jako lekki sam olot do lot ów dzienn ych, szybko udo‐ wodn ił, że pot raf i więcej, niż się wydaw ało. Zaw dzięczał to w duż ej mierze skomput eryz ow a‐ nej modułow ej konstrukcji umożliw iającej łat wą rozbudow ę wraz z rozw ojem techn ologii i uzbrojen ia. Zabójczy w walce man ewrow ej, niestat eczn y aerodyn am iczn ie F-16 moż e lat ać jedyn ie dzięki zastosow an iu komput erów, które sterują jego lot em. Ta zaprojekt ow an a niesta‐ teczn ość przypom in a rozpoczęcie pojedynku na pięści z niem al wyprow adzon ym pierwszym ciosem. Siln ik Vipera ma ogromn y ciąg i w połączen iu z niew ielkim i rozm iaram i sam olot u, wy‐ twarza siłę ciągu przew yższającą siłę ciężkości myśliwca. Dzięki tej mocy F-16 moż e wykon y‐ wać lot przy dziew ięciokrotn ym przeciąż en iu, co oznacza, że pot raf i wym an ewrow ać każde zagroż en ie pod słońcem. Do poruszan ia pow ierzchn iam i sterow ym i F-16, zam iast klasyczn ych lin ek, używ a się sygnałów przesyłan ych przew odam i elekt ryczn ych. Ten elekt ryczn y układ ste‐ row an ia lot em (fly-by-wire) przeciwdziała niestat eczn ości i pom aga pilot ow i wyt rzym ać fiz ycz‐ nie w warunkach długot rwałego działan ia przeciąż en ia. Jak wspom niałem, jest ono dla pilot a pot encjaln ie zabójcze, bo siły wyw ołan e duż ym przeciąż en iem pow odują odpływ krwi z móz gu, a mogą takż e przełam ać tkankę chrzęstn ą i roz erwać mięśnie. Przez następn e osiem miesięcy uczyłem się, jak walczyć w pow iet rzu z inn ym sam olot em przy prędkości ośmiuset kilom et rów na godzin ę. Ból znoszen ia ośmio- czy dziew ięciokrotn ości przyciągan ia ziemskiego stał się codzienn ością. Nauczyłem się, jak walczyć w parze i w dwóch parach. Pow oli wdraż aliśmy się w użycie każdej bron i, którą F-16 mógł przen osić: bomb burzą‐ cych, działka, pocisków pow iet rze-ziem ia oraz pow iet rze-pow iet rze. Każdy możliw y przypadek i syt ua cja awaryjn a, jakie mogą przydarzyć się w F-16, zostały szczegółow o omów ion e, przećwiczon e w wielu sym ulat orach i wbit e do mojej głow y na stałe. Podczas wykładów i prez ent acji, roz ebran o na części pierwsze wszystkie instalacje sam olot u, aż w końcu wiedzieliśmy, jak działa każdy najm niejszy elem ent. Myśliw iec wart jakieś czterdzie‐ ści milion ów dolarów, rozw ijający prędkość ośmiuset kilom et rów na godzin ę, z żyw ym człow ie‐ kiem w środku był cenn ym tow arem. Dopuszczon o nas do lot ów według wskaz ań przyrządów, przy złej pogodzie, w każdym miejscu na świecie, zdobyliśmy też umiejętn ość tankow an ia w pow iet rzu. Nauczyli nas podstaw różn ych zagroż eń. Poz naliśmy mocn e i słabe stron y wrogich myśliw‐ ców, zestaw ów przeciwlotn iczych i pocisków ziem ia-pow iet rze. Dogłębn ie przyswoiliśmy sobie własne pokładow e środki przeciwdziałan ia i układy sam oobron y, bo kiedyś zapewn e mogłyby urat ow ać nam skórę. To wszystko wałkow aliśmy wciąż od now a, coraz bardziej szczegółow o,
zan im w końcu traf iliśmy do naszych eskadr bojow ych. Był to proces stale korygow an y, akt ua li‐ zow an y i pow tarzan y w trakcie całej kariery pilot a. W Luke uświadom iliśmy sobie jedn ą zasadn iczą kwestię – że my, piloci, jesteśmy bron ią. Po‐ wodzen ie lub niepow odzen ie operacji myśliwskich zależ ało od gościa za steram i. To jedn a z wielu rzeczy, które odróżn iają pilot a myśliwca od inn ych lotn ików wojskow ych. Sam olot był kon iem, który dow oz ił nas na pole bit wy, lecz sam a walka należ ała już do nas. Podczas dalszego etapu RTU dostaw aliśmy kolejn e przydziały do naszych operacyjn ych skrzydeł myśliwskich. Ten proces opierał się w pewn ej mierze na tym, o co sam i prosiliśmy, ale przede wszystkim decydow ało to, gdzie akurat byliśmy pot rzebn i. Sprawdziliśmy się i mieliśmy swoje skrzydełka, więc w przeciw ieństwie do czasów UPT, w pewn ym stopn iu uwzględn ian o nasze życzen ia. Na zakończen ie szkolen ia, jak zaw sze, przybyła moja rodzin a. Zjaw iła się na‐ wet babcia, a gdy zabrałem ją, żeby zobaczyła sam olot, zadziw iła mnie pyt an iem o długość rur‐ ki Pit ot a, która służ y do pom iaru prędkości lot u. Wiele lat późn iej, po jej pogrzebie, znalaz łem kart eczkę, pokryt ą jej eleganckim drobn ym pismem, na której zapisała inf orm acje o F-16. A by‐ ła to kobiet a, która miała problem ze zdobyciem paszport u, bo urodziła się na Teryt orium In‐ diańskim, zan im włączon o je do stan u! Rozpocząłem UPT w klasie czterdziestu jeden pilot ów-uczniów. Dwudziestu dwóch zdało, a trzech spośród nich wyt ypow an o na myśliwce. Moja klasa RTU zaczęła z trzyn astom a pilot a‐ mi, a skończyła z jeden astom a absolw ent am i. Mniej więcej połow a z tych gości miała żon y i przew ażn ie chciała zostać w jedn ej z baz w Stan ach. Było to przed I wojn ą nad Zat oką Perską i radykaln ym i zmian am i, które przeobraz iły wojsko; wtedy jeszcze nie rozm ieszczan o ludzi na dłuż ej w paskudn ych miejscach. Życie eskadry było dość przew idyw aln e i obejm ow ało główn ie szkolen ie oraz imprez y tow arzyskie. Jako kaw aler nie miałem żadn ych więz i w Stan ach, prócz mojej najbliższej rodzin y. Chciałem wyjechać za gran icę i zobaczyć świat. Niemcy wyglądały na fajn e miejsce, więc wypisałem sobie trzy tamt ejsze baz y, w których mieli F-16. W pierwszych dwóch, Hahn i Ramstein, nie było wakat ów w moim cyklu przydziału, ale poz ostała ta trzecia. W życiu nie słyszałem o Baz ie Lotn iczej Spangdahlem, siedzibie 52. Skrzydła Lotn ict wa Takt yczn ego, ale to nic. Najw ażn iejsze, że byłem w Niemczech. Pon iew aż zimn a wojn a wciąż trwała w najlepsze, Europa była główn ym tea trem działań. Mieliśmy baz y na Dalekim Wschodzie, ale ta część świat a mnie nie int eresow ała. Swoją drogą, bojow e (czyli nie szkolen iow e) Wojska Lotn icze dzieliły się na kilka większych dow ództw. Były to sam olot y strat egiczn e – jak bombowce, transport owce i tankowce. Bom‐ bowce miały wlecieć daleko w głąb wrogiego (sow ieckiego) teryt orium i zrzucić atom ówki na ro‐ syjskie miasta. Transport owce i tankowce dbałyby o to, żeby każdy miał wyposaż en ie i pełn e zbiorn iki paliw a. Były też jedn ostki lotn ict wa takt yczn ego, czyli myśliwce, wysun ięt e stan ow i‐ ska naprow adzan ia i sam olot y rozpoz nawcze. Myśliwce, przyn ajm niej w Europie, służ yły w za‐ sadzie jako progi zwaln iające. Mieli nas rzucić do walki, żebyśmy spow oln ili rosyjskie czołgi. Bo widzicie, dom in ujący pogląd wśród jajogłow ych był taki, że wielka ofensyw a pancern a Sow ie‐ tów, która miała przet oczyć się przez Europę do kan ału La Manche, przejdzie przez przełęcz koło Fuldy na gran icy z NRD. Wąski wąw óz w górach Harzu byłby, jak zakładan o, główn ym punkt em bit wy pancern ej rozpoczyn ającej III wojn ę świat ow ą. Wokół niego rozlokow ały się zat em wojska USA i NATO, a przestrzeń pow ietrzn ą nad nią podzielon o zgrabn ie na pola sza‐
chown icy, zwan e zastrzeż on ym i stref am i operacyjn ym i. Sporządzon o mapy oznaczon e wszystkim i koloram i tęczy, wdroż on o procedury przygot ow an e starann ie przez oficerów, któ‐ rzy mieli za duż o woln ego czasu, i w ciągu trzech dziesięcioleci wszystko było piękn ie zorgan i‐ zow an e. Poz ostaw ał jedn ak jeden problem.
Niemcy, 1990. Każdy pilot-kawaler powinien mieć szybki samochód. To porsche zostało moją ulubioną zabawką, oczywiście tuż po F-16
Na jedn ego z naszych przypadało dziesięciu żołn ierzy wroga, którzy nie zaw ahaliby się przed obrócen iem Europy Zachodn iej w pustkow ie. Mieli atom ówki i użyliby ich w mig, gdyby zimn a wojn a przeszła w otwart ą wojn ę tot aln ą. To oznaczałoby, rzecz jasna, że my też musie‐ libyśmy odpow iedzieć tym sam ym. I tak Europa, z jej piękn ym i miastam i, rzekam i, sztuką i do‐ brym win em, stałaby się na kilka pokoleń ogromn ym spalon ym parkingiem. Przy tej wojn ie wszystkie ubiegłe konf likt y wyglądałyby jak rozgrywki baseballow ej Małej Ligi. Po prostu obłęd. Do dziś nie jestem pew ien, jak nam się to wszystko upiekło. Inn a spraw a, że w tym czasie nie bardzo obchodziły mnie względy nat ury geopolit yczn ej. Jak większość młodych wojown i‐ ków, byłem dość prostym narzędziem. Miałem srebrn e belki na ram ien iu, skrzydełka na piersi i gen ialn y sam olot. Nie przejm ow ałem się za bardzo tym i, z którym i miałem walczyć. A będąc jedn ym z tych gości, którzy walczą, trzeba wierzyć, że jest się groźn iejszym i bardziej zabój‐ czym niż koleś siedzący w kabin ie wrogiego sam olot u. To my byliśmy najlepsi.
Roya l Air Force, i moż e jakieś typy z NATO, mogliby się z tym nie zgodzić, ale oni korzystali z naszego sprzęt u i przechodzili przez nasze program y szkolen iow e. Mieliśmy też pokolen ie pi‐ lot ów, które w ostatn ich dwudziestu lat ach posmakow ało walki w Azji Południow o-Wschodn iej. Ci, którzy przeż yli i zostali w Wojskach Lotn iczych, byli na ogół pierwszorzędn ym i lotn ikam i. Przekaz yw ali inn ym takt yki i techn iki, dzięki którym utrzym ali się przy życiu, a takż e wiele nauk, których próżn o szukać w książkach. Nauczyli mnie równ ież myślen ia. No, myślen ia tak‐ tyczn ego, w każdym raz ie. Gdy tam dot arłem, 52. Skrzydło składało się z trzech Eskadr Lotn ict wa Takt yczn ego: 480., 81. i 23. To było skrzydło lotn icze Dzikich Łasic, koncent rujące się na tropien iu i niszczen iu wro‐ giej obron y przeciwlotn iczej, a mnie przydzielon o ostat eczn ie do 23. Eskadry Lotn ict wa Tak‐ tyczn ego – sławn ych Fight ing Hawks. Była to niez wykła eskadra, składająca się z dwóch rodza‐ jów sam olot ów – wiekow ych F-4G, poz ostałości po wojn ie wietn amskiej oraz F-16C, które jesz‐ cze nie walczyły w Wojskach Lotn iczych USA. Odkryłem, że jedn ym z pow odów, dzięki którym mogłem dostać się do 52. Skrzydła, był fakt, że bardzo niew ielu pilot ów F-16 chciało tam być. Skrzydło miało mieszan ą flot ę, bo Wojska Lotn icze postan ow iły zastąpić wysłuż on e F-4G, tylko że oczyw iście nie pom yślały o tym, co miałoby zająć ich miejsce. Mieliśmy przepaść pokolen iow ą. A naw et dwie – między pilot am i i między sam olot am i. Starsi piloci to byli świetn i goście. Zostali przy F-4, bo za spraw ą tej dziwn ej więz i ludzi i ma‐ szyn po prostu je kochali. Inn i mieli kilka lat do końca służby i nie chcieli uczyć się now ej tech‐ nologii ani też naraz ić się na dodatkow e lat a, które Wojska Lotn icze kaz ałyby im odsłuż yć w zam ian za szkolen ie. Znalaz łem się więc w now ym świecie. Prawdziw ym świecie. Byliśmy o dziesięć min ut lot u od przełęczy koło Fuldy i chlejącej wódę ruskiej hordy; tut aj nikogo nie obchodziły wypolerow a‐ ne but y ani inn e takie pierdoły, jak w oddziałach na tyłach. Pow iedzieli nam, że jeśli kiedyś roz‐ pęt a się piekło, przeciętn ie poz ostan ie nam około dziew ięćdziesięciu sekund życia – to mocn o działało na wyobraźn ię. W Niemczech zet knąłem się też twarzą w twarz z kolejn ą przedziwn ą form ą życia, czymś zwan ym EWO (elect ron ic warf are off icer, operat or urządzeń walki radioe lekt ron iczn ej). Byłem zdum ion y, że wojsku udało się znaleźć gościa, który miał lat ać na drugim fot elu myśliwca, bez jakiejkolw iek kont roli nad własnym losem. Oglądałem Top Gun, widziałem, jak Goose umiera i miałem jakieś mgliste pojęcie, że pewn e sam olot y, główn ie w Maryn arce, miały takich ludzi. Ale dot ąd nie spot kałem żadn ego z nich. Jedn ak w 1988 w wojsku wciąż były takie jedn ostki. Wojska Lotn icze USA miały swoje F-4G, F-15E i F-111, a Maryn arka F-14 i EA-6. Jako egocent ryczn y pilot F-16 nigdy nie zwracałem na nie uwagi. Jak odkryłem późn iej, taki był cel program u szkolen iow ego F-16. Przyszłością był jed‐ nom iejscow y sam olot wieloz adan iow y. Rzecz jasna, przed pojaw ien iem się F-16 było wiele jedn om iejscow ych odrzut owców bojo‐ wych. F-86, F-104, F-105, i tak dalej, jedn ak przyszłość, według Pent agon u, należ ała do jeszcze bardziej zaa wansow an ej techn ologii. Techn ologii, która tak usprawn i kabin y załogi i wskaźn iki, że jeden pilot będzie mógł robić to, co kiedyś wym agało całej załogi. Taką filoz of ię wbijan o nam do łba od początku. Jedn o miejsce, jeden siln ik, dziecinko.
Piękn e mott o. Krótko mów iąc, licz na siebie, bo jeśli ty tego nie zrobisz, to nikt tego nie zrobi za ciebie. To nam wpajan o, tym nas karm ion o, to nam dodaw an o do picia, a teraz stało się już naw ykiem. Więc zarówn o ja, jak i każdy inn y poruczn ik lat ający na F-16, nie byliśmy przygot ow an i w na‐ szym lotn iczym świecie na nie-pilot ów. Co gorsza, wielu EWO odpadło ze szkoleń pilot ów albo w ogóle się nie załapało. Zbliż ali się do akcji na tyle, na ile mogli, zasiadając na tyln ym fot elu. To, że nosili te sam e kombin ez on y lotn icze i naszywki, choć z inn ym i skrzydełkam i, nie robiło im chyba większej różn icy. Wraz z pojaw ien iem się F-16 zroz um ieli, że ich dni są policzon e, a to na pewn o nie popraw iło ich nastaw ien ia ani stosunku do nas – stada młodych pilot ów „jedn o‐ miejscow ych”, którzy dopiero rozpoczyn ali swoją karierę. Dodajm y, że ilekroć pilot traf ia do now ej baz y, zostaje przeszkolon y. Nie ma znaczen ia, kim jest ani jaki ma stopień, i tak czeka go jakiś rodzaj program u szkolen iow ego. Dostosow an y, rzecz jasna, do poz iom u doświadczen ia pilot a oraz jego wcześniejszych kwalif ikacji. Mój spraw‐ dzian, jak u wszystkich niedoświadczon ych now o przybyłych, był bardzo żmudn y. Pom im o dwóch poprzedn ich lat ciągłego szkolen ia wciąż byłem Pieprzon ym Now icjuszem (PN). Nie by‐ łem jeszcze got ow y do wykon an ia misji, było to bow iem uprawn ien ie całkiem słuszn ie zastrze‐ żon e dla jedn ostek bojow ych pierwszej lin ii. Eskadra w Niemczech w życiu nie pow ierzyłaby przygot ow an ia swoich pilot ów instrukt orom praż ącym się w ariz ońskim słon eczku. Zreszt ą różn e baz y miały specyf iczn e rejon y odpow iedzialn ości. Niektóre były główn ie jedn ostkam i wykon ującym i atak na obiekt y lądow e, inn e zajm ow ały się uderzen iam i atom ow ym i albo noc‐ nym i. Pięćdziesiątka dwójka była oficjaln ie skrzydłem SEA D (suppression of enem y air def ense, obezw ładn ien ie nieprzyjacielskiej obron y pow ietrzn ej), czyli Dzikim i Łasicam i. Pierwszy lot w tym program ie szkolen iow ym, jak zreszt ą w każdym miejscow ym, naz yw a‐ no LAO (local area orient at ion, zapoz nan ie z lokaln ym teren em). Coś jakby przejażdżka, żeby się obudzić, roz ejrzeć, poz nać procedury i lokaln e punkt y orient acyjn e. Odbyw ał się zaw sze z udziałem pilot a-instrukt ora (PI) i, jak wszystkie lot y szkolen iow e, podlegał ocen ie. Pon iew aż eskadra była mieszan a, a główn ym sam olot em był F-4G, więc dostałem pilot a-instrukt ora oraz instrukt ora EWO. Znów spot ykało mnie coś, czego nigdy wcześniej nie widziałem. Plan ow an ie zadan ia takt yczn ego rozpoczyn a się przyn ajm niej z jedn odniow ym wyprze‐ dzen iem, a będąc typow ym przykładem Pieprzon ego Now icjusza, chciałem wyw rzeć dobre wra‐ żen ie. W ciągu paru dni poprzedzających lot ślęczałem nad mapam i, rozm aw iałem z inn ym i pi‐ lot am i i robiłem wszystkie inn e rzeczy właściw e PN. W każdej elit arn ej jedn ostce czyha masa pułapek, w które możn a wpaść, a eskadry myśliwskie z pewn ością nie są wyjątkiem. Każdego now ego trakt uje się z oszczędn ą życzliw ością. Przyn ajm niej, dopóki się nie sprawdzi, co chcia‐ łem zrobić jak najszybciej. Starsi goście, którzy służ yli już w inn ych eskadrach, mieli łat wiej niż ktoś taki jak ja. A jed‐ nak, dopóki wyn iki nie dorówn yw ały wym ogom, nikom u nie odpuszczan o. I tak być pow inn o. W grę wchodzi zbyt wiele istn ień oraz niem ożliw ie drogiego sprzęt u. Ludzie byli więc dość mili, lecz z pewn ym dystansem – przez PN możn a nielicho bekn ąć. Po plan ow an iu, odpraw ie, przejściu przez skomplikow an y tan iec przygot ow an ia myśliwca i wykołow an iu na drogę start ow ą, w końcu znalaz łem się w pow iet rzu. Byłem przeszczęśliw y i postan ow iłem sobie, że nie popełn ię żadn ego błędu.
Niemcy były zielon e, a wzgórza tworzące dolin ę Moz eli, usian e czystym i miasteczkam i z czerw on ym i dacham i, ciągnęły się kilom et ram i. Śmigaliśmy wkoło, ćwiczyliśmy lot w szyku i na małej wysokości, a przy okaz ji poz naw ałem okolicę. Byłem jedyn ie skrzydłow ym, co zna‐ czyło, że niem al zaw sze będę lat ał z prow adzącym. Do moich dość ogran iczon ych obow iązków należ ało to, żeby nie zgubić prow adzącego z oczu, nie zderzyć się z nim i nie wpakow ać się w ziem ię. Jak przy każdym zadan iu wszystko, co się wydarzyło od pierwszego naw iąz an ia łącz‐ ności do lądow an ia, miało być ocen ion e, wypunkt ow an e i omów ion e. Po dziew ięćdziesięciu min ut ach wylądow aliśmy i spot kaliśmy się znów w tym sam ym poko‐ ju na odpraw ę po locie. Byłem spocon y, nabuz ow an y i całkiem z siebie zadow olon y. Większość zadan ia odbyła się przy prędkości około ośmiuset czterdziestu kilom et rów na godzin ę, a ja pra‐ wie cały czas pat rzyłem na Phant om a i utrzym yw ałem poz ycję. Co prawda nie miałem świado‐ mości, gdzie właściw ie byłem, ale ani na chwilę nie straciłem go z oczu ani nie zrobiłem żadn e‐ go głupstwa. W bezlit osnym świecie pilot ów myśliwców było to niez łe osiągnięcie, jak na now e‐ go gościa podczas pierwszego lot u. A przyn ajm niej tak mi się wydaw ało. Kiedy więc instrukt or EWO, a nie pilot, nachylił się nad stołem i zaczął wyt ykać mnie pal‐ cem, wym ien iając błędy, których nie udało mi się unikn ąć, nie bardzo wiedziałem, co począć. Znaczy, stoi przede mną gość, który nie pot raf i lat ać sam olot em, i praw i mi kaz an ia o lat an iu? Nie wiem, jak to się zaczęło, ale pam ięt am za to bardzo dobrze, jaki był kon iec. Pow iedział: – Twoja form acja takt yczn a była trochę za szeroka… I byłeś za daleko za nam i. Musisz się trzym ać całkow icie w jedn ej lin ii. – Dlaczego? – Dlaczego? – wyglądał na zaskoczon ego, a żyłka na jego czole zaczęła pulsow ać. – Bo to tam spodziew am się ciebie zobaczyć, a jeśli cię tam nie ma, muszę cię znaleźć. To zabiera mój cenn y czas i mnie wkurza. – A co za różn ica, czy w ogóle mnie widzisz? – Słucham? – jego oczy jakby się zwęz iły, a usta zacisnęły. Kąt em oka dostrzegłem instruk‐ tora F-4, który przestał pisać na arkuszu ocen y i podn iósł wzrok. – Cóż… nie jesteś pilot em, więc co za różn ica, czy mnie widzisz, czy nie? – wargi EWO znik‐ nęły i pam ięt am wyraźn ie, że jego twarz zapłon ęła głęboką purpurą, jakby wszystkie naczyn ia krwion ośne właśnie wybuchły pod jego skórą. – Znaczy, nie jesteś czasem czymś zajęt y tam z tyłu? Na przykład nakręcan iem zegarka? Nie pow iedziałem tego, lecz tak właśnie pom yślałem. To było naprawdę niew inn e pyt an ie, bo na praw o do kłótn i jeszcze sobie nie zasłuż yłem. Zwyczajn ie się pogubiłem. Tymczasem EWO, starając się ogarn ąć pot worn ość tego, co właśnie usłyszał, wydał z siebie cichy odgłos, jakby się czymś zakrztusił. Siedział kompletn ie oniem iały, a ja pat rzyłem, jak jego usta otwierają się i zam ykają niczym u rybki. Wielu gości od F-4, a wśród nich takż e on, miało pod nosem tandetn e wąsy, poz ostałość po lat ach siedemdziesią‐ tych. Te jego aż wypręż yły się z gniew u i oburzen ia. Z perspekt yw y instrukt ora byłem wyrobn i‐ kiem. Pieprzon ym Now icjuszem. A on w swoim świecie robił za pom niejszego bożka, który ła‐ skaw ie dzielił się swoją wiedzą z takim i zeram i jak ja. Gdyby był pilot em, słuchałbym bez ko‐ ment arza. Ale nie był, co w moim świecie oznaczało, że nie ma praw a mów ić mi, jak mam wy‐
kon yw ać swoją robot ę. Gdy pilot-instrukt or F-4 kilka raz y zam rugał oczam i i zdołał odchrząkn ąć, zam ien iłem się w słuch, było jedn ak za późn o, żeby urat ow ać syt ua cję. Gdy wyciągnął mnie z pokoju odpraw, przysięgam, że widziałem podeszwy but ów EWO wystające z suf it u, bo reszt a właśnie wystrze‐ liła przez dach. Był to więc kiepski począt ek. Goście od F-4 kończyli każdą odpraw ę lot u, dodając: „Pam ięt ajcie o uzgodn ien iach z załogą”, a pot em pilot i EWO rozm aw iali między sobą. Kilka dni po incydencie z eksplodującym EWO brałem udział w odpraw ie klucza. Prow adzący czwórkę zakończył tym właśnie zdan iem, a inn y pilot F-16, równ ież poruczn ik, z fant astyczn ym zmysłem kom iczn ym i bardzo złym wyczuciem czasu, zaczął mów ić do swoich palców. No bo to one były jego załogą, nie? Gościom od F-4 zu‐ pełn ie nie było do śmiechu, ale to na szczęście odw róciło uwagę ode mnie. Widzicie, nie byłem jedyn y. Niektórzy z EWO to zgorzkn iałe niedojdy, uczepion e zębam i wym ierającej prof esji. Kilku z nich żyło tylko po to, by gnoić nas, młodych pilot ów myśliwców, bo stale przypom in aliśmy im o tym, czego oni nigdy nie osiągnęli. A jedn ak wielu EWO miało prawdziw y talent, który szyb‐ ko docen iłem. Pot raf ili słuchać przez kilka sekund sygnału dźwiękow ego z naszego odbiorn ika układu ostrzegającego o oprom ien iow an iu falą radiolokacyjn ą (RWR) i z miejsca określić, jakiego typu nieprzyjacielski radar próbow ał się do nas dobrać. Ci najlepsi wiedzieli wszystko o zesta‐ wach przeciwlotn iczych wroga, z którym i – jak myśleliśmy – pewn ego dnia przyjdzie nam się zmierzyć. Niektórzy pot raf ili naw et rozpoz nać poszczególn e radary po ich charakt erystyczn ych sygnałach i z ochot ą dzielili się tajn ikam i swojej sztuki. Dla takiego młodego oficera jak ja to by‐ ło doprawdy impon ujące. Wchłan iałem tę wiedzę, bo dopóki techn ologia się nie rozw in ęła, EWO byli sercem misji Dzikich Łasic. Pierwszy SA-2 i jego radar FANSONG zbudow an o po to, żeby niszczył bombowce i sam olot y rozpoz nawcze. Urządzen ia zakłócające, środki przeciwdziałan ia i układy ostrzegające o zagro‐ żen iach w pewn ym stopn iu wyrówn ały szanse na placu zabaw, lecz najskut eczn iejszą takt yką przeciwdziałan ia był lot na niew ielkiej wysokości. Bo widzicie, radary mają mart wą stref ę, lukę w zasięgu, zwan ą „wcięciem”. FANSONG na przykład nie umiał oddzielić sygnału odbit ego od celu od o wiele większego echa radiolokacyjn e‐ go gen erow an ego przez Ziem ię. Lecąc dość nisko, możn a było ukryć się w „szum ie” Ziem i, a ra‐ dar w życiu nie zobaczyłby sam olot u – to jak zakładan ie czarn ej koszulki, żeby schow ać się w mroku. Jeśli radar nie widział celu, nie mógł go nam ierzyć i zniszczyć. A jeż eli już PZR odpalił pocisk i zdradził swoją poz ycję, możn a było zmylić zestaw, zniż ając się i lecąc bardzo nisko. To nieprakt yczn e dla większości duż ych sam olot ów, za to dla myśliwców wprost idea ln e. Einstein, nieśmiert eln y ojciec takt yki, słuszn ie pow iedział, że każda akcja wyw ołuje rea kcję. Po wojn ie w Wietn am ie wszyscy zaczęli schodzić nisko, więc by przeciwdziałać zagroż en iu na małej wysokości, zarówn o sow ieccy, jak i amerykańscy inż yn ierow ie opracow ali zestaw y, które w rzeczyw istości nie miały problem ów z zakłócen iam i biern ym i, bo śledziły prędkość sam olot u. Te pociski dało się też odpalić po naprow adzen iu wzrokow o, przy pom ocy kam ery TV9), gdyż ła‐ twiej zauważ yć myśliw iec na małej wysokości niż na sześciu tysiącach met rów.
9) Dla S-75M skonstruowano optyczny kanał śledzenia przy pomocy stabilizowanych lunet, umieszczonych w kabinie nad radar em RSNA-75M (Fansong F). W kabinie siedziało dwóch oper at or ów – jeden śledził cel, drugi – odpalony pocisk. Wylicznik kier owania ogniem śledził pociski i kier ował na linię celowania.
Now e radary zaprojekt ow an o tak, żeby były szybsze i dokładn iejsze, bo musiały nam ierzać, śledzić i wysyłać kom endę odpalen ia pocisku w przeciągu sekund, a nie min ut. Były też mobil‐ ne. Wielkie stacjon arn e stan ow iska PZR-ów, takie jak SA-2, łat wo było zobaczyć, a więc takż e omin ąć, chyba że rozm ieszczon o je wokół celów o duż ym znaczen iu, które musieliśmy znisz‐ czyć. Sow ieci wiedzieli o tym, więc opracow ali wyjątkow o paskudn ą rodzin ę mobiln ych PZR-ów i znaczn ie usprawn ili działa przeciwlotn icze. Zestaw y te wypełn iały luki w pokryciu stref obro‐ ny pod względem odległości i wysokości, rozm ieszczan o je wokół większych stan ow isk strat e‐ giczn ych tak, aby ich stref y działan ia nakładały się. W dodatku możn a je było łat wo przem iesz‐ czać, służ yły więc jedn ostkom lądow ym do obron y pow ietrzn ej. To z kolei znaczyło, że była ich cała masa i mogły znajdow ać się wszędzie. Zestaw następn ej gen eracji, zwan y SA-6, wszedł do użytku pod kon iec lat sześćdziesiąt ych. Ten mobiln y PZR, mont ow an y na podw oz iu gąsien icow ym, używ ał radaru STRAIGHT FLUSH, a każda bat eria miała w wyposaż en iu około dwudziestu czterech pocisków. W NATO naz yw an o go „GAINFUL”, choć dla Sow iet ów to był „KUB”, czyli „sześcian”, gdyż każda wyrzutn ia mieściła trzy pociski. Kierow ała nim stacja naprow adzan ia, dlat ego kom endy sterujące w większości przypadków przechwycen ia pochodziły bezpośredn io ze STRAIGHT FLUSH10). Jedn ak podczas końcow ego etapu lot u pocisk „widział” sygnał odbit y od celu i sam kierow ał się na niego. Naz y‐ wało się to SARH (sem i-act iv e radar hom ing, póła kt ywn e sam on aprow adzan ie radiolokacyjn e) i było o wiele bardziej zabójcze niż naprow adzan ie przy pom ocy kom end, gdyż poz ostaw iało znaczn ie krótszy czas rea kcji.
10) Rosyjskie oznaczenie zestawu SA-6 to 2K12 Kub, a radiolok at or a wyk rywania celów – 1S11 (przyp. BG).
Sow ieckie SA-6 sprzedan o między inn ym i do Egipt u i to one były odpow iedzialn e za więk‐ szość strat sam olot ów F-4 Phant om i A-4 Skyhawk należ ących do izrae lskiego lotn ict wa podczas wojn y Jom Kippur w 1973. Używ ali ich równ ież Syryjczycy w dolin ie Bekaa, choć bez większego pow odzen ia. SA-6 zestrzelił jedn ego amerykańskiego F-16 podczas I wojn y nad Zat oką Perską i jedn ego w Kosow ie. Kolejn y – SA-8 GECKO – wyglądał jak sześciokołow y karaw an, a jego nad wyraz szybki ra‐ dar LAND ROLL11) pot raf ił się włączyć, znaleźć cel, przekaz ać inf orm ację pociskow i i podać ko‐ mendę jego odpalen ia w ciągu zaledw ie kilku sekund. To takż e był zestaw bliskiego zasięgu, więc i tak nie poz ostaw ało za duż o czasu na rea kcję. Ba, jeśli odebrało się sygnał SA-8, trzeba było rea gow ać nat ychm iast, jeśli chciało się ujść z życiem.
11) Oryginalne oznaczenie PZR to 9K33 Osa, a zestawu radiolok at or ów namier zania i śledzenia celu oraz kier owania ogniem – 1S51M3 (przyp. BG).
Jedn ym z najn iebezpieczn iejszych zestaw ów był ROLAND, który usłużn a Francja sprzeda‐ wała każdem u, kto oferow ał kasę. Od śmierci Napoleona Francuz i byli kiepskim i wojown ikam i, ale sprzęt produkow ali dobry. Zestaw y przen ośne, zwan e PPZR (przen ośne przeciwlotn icze ze‐ staw y rakiet ow e) były ciągle udoskon alan e i produkow an e w duż ych ilościach. Stan ow iły szcze‐ góln e niebezpieczeństwo dla myśliwców na małej wysokości, bo naprow adzały się w paśmie podczerw ien i, śledziły źródła ciepła i nie daw ały żadn ego ostrzeż en ia – chyba że pilot przypad‐ kiem dostrzegł, jak ktoś z nich strzela. Jeśli tak, możn a było zmylić pocisk serią flar. To jedn ak praw ie niem ożliw e, żeby go zauważ yć, poz a tym zaw sze był więcej niż jeden. PZR-y z pociska‐ mi naprow adzan ym i w paśmie podczerw ien i były proste i tan ie, idea ln e dla państw Trzeciego Świat a. Amerykańskie wojsko od dawn a było zakochan e w PZR-ach naprow adzan ych radiolokacyj‐ nie. Były celn iejsze, miały większy zasięg i trudn iej je było pokon ać. Popełn iliśmy jedn ak błąd, zakładając, że cała reszt a też zdobyła zaa wansow an ą techn ologię. Amerykańskie myśliwce nie zostały wyposaż on e w żadn e urządzen ie ostrzegawcze w paśmie podczerw ien i. Jedyn e ostrze‐ żen ie – o ile w ogóle jakieś – nadchodziło wtedy, gdy te cholerstwa śmignęły koło osłon y kabin y albo gdy siln ik wyleciał w pow iet rze. Uczen ie się mocn ych i słabych stron wroga oraz jego wyposaż en ia zajm ow ało now em u pilo‐ tow i wiele czasu. Musiał też studiow ać miejscow e procedury, utrzym ać zdoln ość do wykon yw a‐ nia lot ów według wskaz ań przyrządów i doskon alić swoje umiejętn ości bojow e. No i wciąż były testy. Egz am in y pisemn e, lot y sprawdzające, sprawdzian y wyrywkow e i form aln e program y szkolen iow e zwan e awansam i. Nieustann e i pochłan iające do reszt y. A ja uwielbiałem każdy z nich. Po pierwszych dwóch lat ach wym agan ych do tego, żeby w ogóle traf ić do eskadry myśliw‐ ców, pilot był rapt em skrzydłow ym. Aby uznan o go za got ow ego do wykon an ia misji, przecho‐ dził następn ie przez trzy, cztery miesiące w różn ych misjach próbn ych, za które odpow iadała jego eskadra. Wciąż był skrzydłow ym, więc zaw sze start ow ał z prow adzącym. Prow adzący „par” i „kluczy” to piloci pot raf iący dow odzić zasadn iczą sekcją bojow ą dwóch sa‐ molot ów lub tacy, którzy mogą dow odzić dwiem a param i. Para, zwan a też elem ent em, to pod‐ staw ow a form acja bojow a. W zależn ości od zadan ia łączy się je w „czwórki” (klucze), „szóstki”, a naw et w większe form acje. Przechodzen ie na różn e poz iom y lotn ict wa myśliwskiego naz yw a się „awansow an iem”. Każdy skrzydłow y aspiruje do roli prow adzącego, a ten pierwszy wielki awans zależ y wyłączn ie od wyn ików i indyw idua ln ych predyspoz ycji. Na szali jest ludzkie życie, w pow iet rzu i na ziem i. Przy każdym starcie zagroż on e są też dziesiątki milion ów dolców, więc nie wchodzi się w to ot tak, z biegu. Po roku lub dwóch bycia skrzydłow ym młody pilot zostaje przedstaw ion y do awan‐ su na cot ygodniow ym spot kan iu pilot ów-instrukt orów eskadry, którzy omaw iają stopień jego przygot ow an ia do misji. Ocen ie poddaje się lot y sprawdzające, wyn iki testów, wcześniejsze osiągnięcia w kwestii got ow ości do misji, ogóln ą postaw ę i – przede wszystkim – dojrzałość. Za‐
znaczam, mów im y tu o dojrzałości zaw odow ej i decyz yjn ości w zakresie lat an ia. Gdyby ocen ia‐ no nas według dojrzałości w Klubie Oficerskim, wszyscy bylibyśmy wciąż skrzydłow ym i. Ten pierwszy awans jest ważn y, bo przez poprzedn ie trzy, cztery lat a trzeba było iść za przykładem inn ych, uczyć się i ogóln ie starać się przeż yć. Choć w jedn om iejscow ym myśliwcu jest sporo sam odzieln ości, zaw sze znajdzie się w szyku bardziej doświadczon y pilot, który bę‐ dzie plan ow ał, kierow ał, podejm ow ał większość decyz ji, a zat em – dow odził. Ta zmian a men‐ taln ości to pierwszy ważn y krok. Sam program jest prosty. Jak wszystkie awanse i szkolen ia, jest dobrze zorgan iz ow an y. Syllabus określa min im aln e wym agan ia dla każdego aspekt u każdego lot u szkolen iow ego oraz poz iom biegłości wym agan y do zaliczen ia. Wszystko podlega ocen ie. Jedn ą z najw ażn iejszych przeszkód na drodze przyszłego prow adzącego jest opan ow an ie sztuki kierow an ia odpraw ą. Nie pow inn a ona trwać dłuż ej niż półt orej godzin y. Wydaje się, że to duż o czasu, lecz wcale tak nie jest. Poz a wyjątkow ym i syt ua cjam i, piloci biorący udział w mi‐ sji pom agają zaplan ow ać ją wspóln ie dzień wcześniej. Sale odpraw w czasie pokoju znajdują się w pom ieszczen iu należ ącym do eskadry myśliwskiej zwan ym skarbcem. Za wielkim i met alo‐ wym i drzwiam i, fakt yczn ie przypom in ającym i skarbiec, znajdują się wszystkie zastrzeż on e in‐ form acje niez będn e do rozm aitych zadań eskadry. Wstęp mają tylko piloci i typki z wyw iadu. Pokoje wielkości piętn astu met rów kwadrat ow ych są urządzon e tak, by pom ieścić odpraw ę klu‐ cza. Piloci siedzą wokół stołu na środku, a prow adzący wstaje i mów i. Są tam też białe tablice do rysow an ia szczegółów i scen ariuszy takt yczn ych. Na przesuw an ych pan elach zaz wyczaj wid‐ nieją rzeczy typow e dla każdej misji: zasady użycia uzbrojen ia, inf orm acje o lotn iskach zapaso‐ wych, operacjach lądow ych itp. Prow adzący odpow iada za organ iz ację i sprawn y przebieg odpraw y. Zaczyn a od zgryw an ia czasu, czyli synchron iz acji zegarków, pot em omaw ia ram ówkę – plan ow an ą kolejn ość działań. To tak zwan a macierz, obejm ująca wszystkie poz at akt yczn e aspekt y start u odrzut owców, lot u do baz y i z pow rot em oraz lądow an ia, rodzaje start ów (z użyciem dopalacza czy bez), pow rót do form acji, trasy, łączn ość i spodziew an e procedury pow rot u do baz y. Te części różn ią się znaczn ie w zależn ości od poz iom u doświadczen ia pilot ów, wym ogów szkolen iow ych i pogody. Ważn ą częścią każdego etapu odpraw y są plan y awaryjn e. Jak klucz ma operow ać jako „trójka”, jeśli jakiś sam olot odłączy się od form acji? Kto pokieruje form acją, jeśli prow adzący nie moż e tego zrobić? Tankow an ie w pow iet rzu, procedury lot ów nocn ych i masa inn ych „a co, jeśli?”. Kombin acje są nieskończon e. Szybko i krótko omaw ia się też syt ua cje awaryjn e, bo równ ie prędko trzeba sobie z nim i poradzić przy prędkości pon ad siedm iuset kilom et rów na godzin ę. Zaw sze przygot ow yw an a jest procedura awaryjn a na dan y dzień, na jej podstaw ie omaw ia się przyczyn y, oznaki i rozw iąz an ia. Ta część odpraw y trwa jakieś dwadzieścia min ut. Reszt ę czasu zajm uje tak zwan e mięso, czyli sam a misja. Przyjm ijm y, że Dzika Łasica ma za zadan ie znaleźć i zniszczyć bat erię SA-6 bron iącą celu, który ma być zniszczon y przez sam olot szturm ow y. Pierwszym elem ent em „mięsa” jest przedstaw ien ie „szerokiej perspekt yw y”, w tym składu zespołu uderzen iow ego, je‐ go trasy do rejon u celu, sygnałów wyw oławczych, częstot liw ości radiow ych i zgran ia czasow ego. Analiz uje się też najn owsze dan e wyw iadowcze – położ en ie główn ego celu, rozm ieszczen ie PZR-ów i art ylerii przeciwlotn iczej oraz oczekiw an ą rea kcję tego, kogo zam ierza się wysłać na
tamt en świat. Krótko omaw ia się sposób „wejścia” w rejon celu (wraz z rodzajam i form acji tak‐ tyczn ych), sposoby rea kcji na nieprzyjacielskie myśliwce i PZR-y oraz łączn ość. Dobry prow a‐ dzący dołącza do tego dodatkow e inf orm acje, takie jak użycie środków przeciwdziałan ia i takt y‐ kę, a takż e rat own ict wo bojow e w przypadku zestrzelen ia sam olot u. Rodzaj ataku omaw ian y jest w każdym najdrobn iejszym szczególe. W końcu to o niego tu chodzi. Analiz uje się uzbrojen ie ze wszystkim i jego nastaw am i i odm ian am i, ważn ym punk‐ tem dyskusji są równ ież syt ua cje losow e oraz to, jak z nich wybrnąć, lecąc z prędkością dziew ię‐ ciuset kilom et rów na godzin ę pod ostrzałem nieprzyjaciela. Rzecz jasna nie sposób zająć się wszystkim, co złego moż e się zdarzyć, chodzi główn ie o to, żeby mieć plan y, które możn a zmo‐ dyf ikow ać, żeby były skut eczn e, gdy zrobi się bryndza. Załóżm y, że podczas naszego ataku na‐ mierza nas PZR albo pojaw ia się MiG. Jak sobie z tym poradzić? I jak pot em pon ow ić atak na cel? Co, jeśli pogoda nad rejon em celu jest niedostat eczn ie dobra, żeby przeprow adzić pon own y atak? I znów, masa zmienn ych. Gdy zimn a wojn a dobiegała końca, opuszczaliśmy nasze baz y macierzyste jedyn ie na szko‐ len ia. Nigdy nie były bardzo długie i zaz wyczaj w fajn ych miejscach. W Europie mieliśmy Sardy‐ nię, gdzie odbyw aliśmy szkolen ia w misjach pow iet rze-pow iet rze, a do Anglii i Hiszpan ii wysy‐ łali nas na szkolen ia w misjach pow iet rze-ziem ia. W świecie lotn ików wym agan ia, zwan e „wa‐ lut ą”, nigdy się nie kończą. Trzeba było zrzucić tyle a tyle bomb, odpalić tyle a tyle pocisków, wylądow ać tyle a tyle raz y w nocy, tyle a tyle w miesiącu inaczej zostaw ało się „bankrut em”. Żeby utrzym ać stat us zakwalif ikow an ego do wykon yw an ia misji, musieliśmy zrzucać wym aga‐ ną liczbę bomb z różn ą celn ością. Gdy pogoda w Niemczech była kiepska (jakieś sześć miesięcy w roku), wyjeżdżaliśmy gdzie indziej. Moja pierwsza podróż do hiszpańskiej baz y lotn iczej w Saragossie poz walała uczestn iczyć w małej przeprow adzce eskadry i lat ać z kolegam i w słońcu przez trzydzieści dni, co było dobrą wprawką. O wiele lepszą niż niem iecka zim a. Saragossa – albo Sab, jak ją naz yw aliśmy – po‐ wstała kilka tysięcy lat tem u jako rzymska osada dla wet eran ów legion ów. Goci, Arabow ie, in‐ kwiz ycja i Napoleon – oni wszyscy nękali to miejsce na długo przed naszym przybyciem. Pięk‐ ne miasto, w którym archit ekt ura Maurów wciąż rządzi niepodzieln ie, a jasne kwiat y łagodzą beż średniow ieczn ych fort yf ikacji. Zaz wyczaj lat aliśmy raz dzienn ie; piękn y lot na małej wysokości wzdłuż hiszpańskiego wy‐ brzeż a albo przez góry do poligon u bombow ego w Barden as. Skrzydłow i staw ali się lepszym i skrzydłow ym i, prow adzący lepszym i prow adzącym i, a szkolen ie awansujące przechodzili ci, którzy na nie zasłuż yli. Wieczory spędzaliśmy w Klubie Oficerskim, pijąc miejscow ą słodką san‐ grię, śpiew ając piosenki i smaż ąc mięso na wielkich otwart ych grillach. Zapachy wiciokrzew u, dym u z węgla drzewn ego i śwież ych owoców na stałe wryły mi się w pam ięć. Hiszpan ia. Było szałow o… Co kilka nocy, gdy rozkład lot ów poz walał, braliśmy taksówki do cent rum, żeby coś zjeść i poz wiedzać. Przy pierwszej wiz ycie w Sab jedn ym z ryt ua łów inicjacyjn ych dla nieobyt ego amerykańskiego pilot a była legendarn a Trasa Zielon ej Fasoli. Wyglądało to tak. Now em u przy‐ dzielan o „instrukt ora”, żeby oprow adził go po wąskich ciemn ych uliczkach za wielką kat edrą w cent rum Saragossy. Te alejki, naz yw an e El Tubo – „kiszką”, były obstaw ion e wózkam i ulicz‐ nych sprzedawców i sklepikam i z przekąskam i. Piszę „przekąski” tylko dlat ego, że fakt yczn ie
możn ato coś zjeść. Na tym właśnie polegała gra. Now y musiał zjeść wszystko, co instrukt or mu kaz ał. Między przekąskam i musiał pić ze skórzan ego bukłaka miejscow e czerw on e win o, zwan e Tint o. Reszt a eskadry szła za nim, żeby mu w tym pom óc. Chodziło o to, żeby przeż yć tę degustację wykwintn ej kuchn i oraz Tint o bez porzygan ia się. Z tego, co wiem, nikom u się nie udało. Na końcu Kiszki był mały kam ienn y placyk, na którym czekali dow ódca eskadry i wyż si oficerow ie. Pon iew aż widzieli to parę raz y w poprzedn ich la‐ tach, zwykle woleli sobie popić w spokoju, podczas gdy my dbaliśmy o dobry wiz erun ek Ameryki wśród miejscow ych. No, niekon ieczn ie, ale doprawdy uwielbiali nasze pien iądze. Przez większość trasy szło mi nieź le. Znaczy, do mom ent u gdy myślałem, że dobrnę do końca. Używ ałem Tint o do spłukiw an ia smaku kandyz ow an ego mięsa węż a, praż on ej szarań‐ czy oraz połow y tuz in a inn ych hiszpańskich przysmaków, które wpychan o mi do ust. Jedn ak blisko końca mój przew odn ik pon own ie napełn ił bukłak i wręczył mi coś na pat yku. – Musisz tego spróbow ać. Z tłum u było słychać chichot y. – Jaggdoonaz yw ysz? – czknąłem w odpow iedzi. – Coś jakby hiszpańska… corndog12). Taa a… właśnie.
12) Par ówk a smażona w cieście z mąk i kuk ur ydzianej (przyp. tłum.).
I znów chichot. Cóż, było ciemn o, a ja dość szybko pojąłem, żeby nie przyglądać się tem u, co jadłem. Zresz‐ tą, to był ostatn i przystan ek, a ja myślałem, że mi się uda. Czując się jak niez ły chojrak, łykn ą‐ łem trochę Tint o, żeby znieczulić mój jedyn y ocalały kubek smakow y, zam knąłem oczy i wzią‐ łem gryz czegoś chrupkiego. Pam ięt am, że przez chwilę czułem się z siebie całkiem dumn y. Cokolw iek jadłem, nie było takie złe, i miałem to już z głow y. Dwaj inn i poruczn icy byli już na czworakach, podziw iając z bliska tysiącletn i rynszt ok. Wszyscy poz ostali chichrali się, gdyż sam i byli kiedyś na moim miejscu. – Ijjagg? – zagadn ął ktoś. Pot akn ąłem, teraz już jako znawca wszystkich hiszpańskich przekąsek, po czym odparłem z niez achwian ą pewn ością: – Dobre. Mogę jeszcze? Kolejn e chichot y. Właśnie wtedy poczułem, że mam coś między zębam i i przestałem na chwilę żuć, żeby to wyjąć. Znów bekn ąłem, a pot em nieopatrzn ie podn iosłem to coś, żeby obejrzeć w mętn ym świet le. Przez dłuższą niem iłą chwilę gapiłem się na to coś, podczas gdy mój upojon y Tint o mózg przet warzał dan e. – Co tam masz? – zapyt ał ktoś niew inn ie.
To była stopa. Tak właściw ie, to była zakrzyw ion a ptasia łapa, w komplecie z malutkim i paz urkam i. Wnet alejka zaw irow ała, a gwiazdy się rozm yły. Poczułem okropn y palący napływ całego tego Tint o i kandyz ow an ego kolibra, którego właśnie zjadłem, wyt ryskujących z mojego nosa, buz i i uszu. Dołączyłem do poz ostałych poruczn ików na ziem i, a reszt a rykn ęła z zadow olen ia. Z El Tubo nikt nie wygra. W każdym raz ie, ten konkretn y ryt ua ł kończy się cerem on ią znan ą po prostu jako „Mian o‐ wan ie”. To tut aj pilot om myśliwców przyz naje się te bajeranckie ksywki, czy też sygnały wy‐ woławcze. No, bo kto nie chce być „Mav erickiem” albo „Icem an em” albo „Thorem”, nie? Proste. Rzeczyw istość wygląda troszkę inaczej. Rzecz jasna jest trochę męskich wojown iczych sy‐ gnałów wyw oławczych. Znałem „Slasha”, „Magika”, „Crushera”, „Bruisera” i „Storn a”. Naw et „Ghost”, „Spook” czy „Zing” nie są takie złe. Zwykle sygnały wyw oławcze nadaje się za jakiś godn y uwagi wyczyn pilot a – niekon ieczn ie w poz yt ywn ym znaczen iu. A czasem za to, że go‐ ściu jest po prostu dupkiem – „Jary”, „Barn ey” albo „Moses” to najlepsze tego przykłady. „Lidera” daje się zwykle za lądow an ie ze schow an ym podw oz iem; „Scratcha” za podrapan ie brzucha, czyli doln ej pow ierzchn i kadłuba sam olot u w locie na małej wysokości albo wypuszcze‐ nie ham ulców aerodyn am iczn ych na drodze start ow ej; „Boomera” za nieumyśln e przekrocze‐ nie bariery dźwięku i pot łuczen ie każdego okna w prom ien iu dziesięciu kilom et rów; „Tot o” za przypadkow e wyłączen ie siln ika (otwórz przepustn icę, zam knij przepustn icę – kum acie?). Zna‐ łem naw et jedn ego „Bubblesa”, który kat apult ow ał się nad Atlant ykiem. Doz wolon e jest wszystko, łączn ie z cecham i osobistym i i wyglądem fiz yczn ym. Mam y więc gości o ksyw ach „Opie” i „Wookie”, a naw et jedn ego „Donga” (skrót od „Donkey Dong”, „Ośla Pała”). Założ ę się, że jego matka byłaby dumn a. Obow iąz uje przy tym kilka zasad. Po pierwsze – jeśli naprawdę nie lubi się swojego sygnału wyw oławczego, to zapewn e też jest się na niego skaz an ym do końca życia. I tak jest najczę‐ ściej. Po drugie – jeśli udało mu się zachow ać ten sam sygnał wyw oławczy podczas lot ów w trzech różn ych „tea trach” (na przykład w Europie, na Bliskim Wschodzie itd.), moż e go sobie zat rzym ać. Po trzecie i najw ażn iejsze – kto wszedł z jakimś sygnałem wyw oławczym do walki, już nigdy nie moż e go zmien ić, jest jego po grób. Mnie naz wali „Two Dogs”, „Dwa Psy” – to luźn e odn iesien ie do dowcipu z brodą o tym, jak Indian ie naz yw ają swoje dzieci („Czem u pyt asz, Dwa Psy Jebiące Się w Nocy?”). Bo widzicie, opalam się na ciemn oczerw on y brąz i mam haczykow at y nos, więc tej parn ej hiszpańskiej no‐ cy, w zam roczen iu Tint o, miało to jakiś sens. Ej, jak nic możn a traf ić gorzej. Na przykład na „Hom era”, „Kraken a” albo „Mot o” („Master of the Obvious”, „Mistrz Oczyw istości”). W każdym raz ie, przylgnęło. Prawdę mów iąc, po wszystkich atrakcjach tej nocy, nie obeszłoby mnie, gdyby naz wali mnie „Cindy”, jeśli przyspieszyłoby to choć trochę moje dot arcie do kwat er oficerskich i kibla. Przyn ajm niej raz podczas wyjazdu odbyw ał się masow y exodus na Costa Brav a – hiszpań‐ ską riw ierę. Amerykan ie w szałow ych długich szort ach i Europejczycy w przyciasnych slipkach spot ykali się na plaż ach dla nudystów, smaż yli się w słońcu i oglądali dziewczyn y. Chciałbym pow iedzieć, że plaż e były pełn e młodych lasek w typie modelek „Playboya”, ale tak niestet y nie
było. Nic tak nie burzy obraz u jak rozlaz ła, półn aga, podstarzała niem iecka kura dom ow a. Cóż, nie ma idea łów. Obow iązkow o spędzaliśmy też co najm niej dwa dni na poligon ie w Barden as na półn ocy Hiszpan ii. Kwalif ikow an y pilot myśliwca musiał pełn ić rolę RCO (range cont rol off icer, oficer kont roli poligon u), a jego obow iązki spadały na poruczn ików i młodszych kapit an ów. RCO był tam władzą zez walającą sam olot om na zrzut bomb i ostrzeliw an ie celu z działka w locie na małej wysokości. Był też na miejscu, żeby zająć się ewent ua ln ym i syt ua cjam i awaryjn ym i dot y‐ czącym i sam olot ów i oficjaln ie zliczać bomby zrzucon e przez każdego z pilot ów. Pow ażn a spra‐ wa, bo kwalif ikacja do misji była mot orem eskadry myśliwskiej. Ona i whiskey Jerem iah Wee d. Wojska Lotn icze przydzieliły na stałe do poligon u oddział specjaln y, który miał dbać o stan celów, obiekt ów i sprzęt u zliczającego. Wszyscy wyglądali na Lat yn osów i cieszyli się, że są w miejscu, gdzie mogą mów ić w swoim ojczystym jęz yku. Starszy sierż ant miał na imię Vic. Ni‐ gdy nie poz nałem jego naz wiska, bo zaw sze pow tarzał: „Mów mi po prostu Vic”. Vic woz ił nas tam i z pow rot em, zabierał na obiad i na wycieczki po okolicy. Pom ógł też wyciąć jeden z bar‐ dziej postrzelon ych num erów w mojej krótkiej karierze. Bieg z bykam i w Pampelun ie. Pięćset lat tem u kupcy z Naw arry sprzedaw ali swoje bydło na targu w Pampelun ie. Spędzali je przez wąskie uliczki do zagród i czekali na kupców. Żeby zrobić to szybciej, gan iali zwierzęt a biegiem przez ulice. W końcu jacyś młodzi durn ow aci macho, niew ątpliw ie pokrzepien i Tint o, postan ow ili sprawdzić, czy uda im się prześcignąć byki. Z czasem przerodziło się to w ryt ua ł ini‐ cjacyjn y i tradycję. Podczas święt a Sanf erm in es odbyw ała się całot ygodniow a uroczystość, a by‐ ki pędzon o co ran o. Każdy pow ód do imprez y jest dobry, prawda? Form aln ie rzecz biorąc, mieliśmy zakaz uczestn iczen ia w tej zabaw ie, bo co roku kilkaset osób doz naw ało obraż eń, a kilka naw et gin ęło. Nie ma jedn ak lepszego sposobu, żeby sprow o‐ kow ać pilot a myśliwca, niż pow iedzieć mu, że coś jest zabron ion e. Pam ięt am fajerw erki, tysią‐ ce czerw on ych bandan ek i flag pow iew ających wszędzie. Niektórzy z miejscow ych byli boso i mieli na sobie workow at e ubran ia wieśniaków, całkiem białe – jak nic po to, żeby krew była lepiej widoczn a. Przypom in am sobie też, jak gnałem z tłum em (sam i mężczyźn i, wszyscy na tyle młodzi, żeby aż tak nie mieć roz um u) przez wąskie nierówn e ulice. Nie jest źle, pom yśla‐ łem, kiedy coś wychyn ęło obok mojej głow y na wysokości oczu, a ja zorient ow ałem się, że to róg. Podbiegłem zygz akiem do najbliższego muru i wspiąłem się niem al na sam ą górę. Po dru‐ giej stron ie pojaw iło się kilka rąk, które pom ogły mi wgram olić się prosto w piękn e i wyjątkow o ciern iste głogi. Po co ryz ykow ać swoimi oczam i i jajam i, nie wspom in ając o karierze i życiu, żeby spiern i‐ czać przed rozjuszon ym i bykam i? Bo była okaz ja, rzecz jasna. Poz a tym na studiach czyt ałem Słońc e też wschod zi, a skoro Ern est Hem ingway to zrobił, to i ja musiałem. Tyle na tem at poz y‐ tywn ego wpływ u lit erat ury na wyższych uczeln iach. Krótko mów iąc – żyć, nie umierać. Szybkie odrzut owce, podróż e po Europie i nieustann e wyz wan ie, żeby przeż yć. Inn e zmien iające życie wydarzen ia, takie jak małż eństwo, dzieci i wojn a, należ ały do przyszłości. Robot y było co niem iara, ale miałem szczęście, bo traf iłem na pierwszorzędn ych instrukt orów i młodego dow ódcę eskadry, który zwrócił na mnie uwagę. Awansow ałem na dow ódcę klucza w randze poruczn ika, a jesien ią 1990 zostałem wyz naczon y do rozpoczęcia szkolen ia na pilot a-instrukt ora.
To wszystko zmien iło się dość szybko, gdy Saddam Husajn, o którym w życiu nie słyszałem, najechał na Kuw ejt. Właśnie próbow ałem nam ierzyć Irak na mapie, kiedy odw ołan o urlopy i wstrzym an o wszystkie awanse. Tych kilku z nas, którzy mów ili po francusku, wysłan o do Francji, żeby pogadali z pilot am i, którzy szkolili Irakijczyków. Wróciliśmy, pachn ąc serem, ale z poczuciem ulgi. Arabow ie uczen i przez Francuz ów? Śmiech na sali. Analiz y takt yczn e przyszły z Baz y Wojsk Lotn iczych Nellis, z jakiejś dziury w Wirgin ii do‐ tarły przygot ow an e przez CIA studia kraju, a my wszyscy wzięliśmy się do pracy, bo przyszłość szybko staw ała się teraźn iejszością. Dzikie Łasice wracały na wojn ę.
3
Słoń
19 stycznia 1991 Mosul, północny Irak
– TORCH… daw aj FENCE. Moje dłon ie zaczęły skakać po kabin ie, wykon ując polecen ie. FENCE (fire-cont rol sys‐ tem/ECM/nav igat ion/comm un icat ion/emitt ers, syst em kierow an ia ogniem, układy zakłócają‐ ce, naw igacja, łączn ość, nadajn iki) to kont rola uzbrojen ia i wyposaż en ia przed walką. Rzuciłem okiem na ustaw ien ia flar i ilość dipoli, podgłośniłem odbiorn ik układu ostrzegającego przed oprom ien iow an iem falą radiolokacyjn ą (RWR), mocn iej zaciągnąłem pasy bezpieczeństwa i przejrzałem całe załadow an e uzbrojen ie. Gapiąc się na wielki główn y przełączn ik uzbrojen ia (master-arm switch), położ yłem na nim kciuk. Rozglądając się wokół, żeby upewn ić się, że wszystko jest na swoim miejscu, delikatn ie przestaw iłem go w poz ycję UZBROJ ON Y – rozm a‐ ite przełączn iki zaświeciły się na czerw on o. Śmiert eln ie bałem się dać plam ę, więc starann ie unikałem przycisku zrzut u, który zwoln iłby moje bomby i na wszelki wypadek trzym ałem palec z dala od spustu. Z lekkim west chnien iem spojrzałem na wielkiego F-4G lecącego po mojej lew ej, trzy kilo‐ met ry ode mnie. Jakieś dwa kilom et ry pod nim widziałem kolejn ą parę Phant om/F-16. Byliśmy rozproszen i w tak zwan ej form acji elastyczn ej czwórki (fluid four). Ten idea ln y szyk bojow y za‐ pewn iał każdem u z sam olot ów sporo przestrzen i na man ewry i spraw iał, że wrogow i bardzo trudn o było dostrzec nas wszystkich. Był piękn y bezchmurn y poran ek przykryt y bladon iebie‐ skim niebem z widoczn ością na wiele kilom et rów. Za nam i, nad przyprószon ym i śniegiem gó‐ ram i wschodn iej Turcji, wielkie tankowce KC-135 robiły dostojn y zwrot przez lew e skrzydło. Zo‐ staliśmy sam i. Przed nam i rozciągały się postrzępion e turn ie łańcucha górskiego Zagros, a tuż za nim, za przełęczą Zakho, leż ał Irak – państwo, które do sierpn ia zeszłego roku większości z nas nie ob‐ chodziło, i którem u w ogóle nie poświęcaliśmy uwagi. W sum ie nie ruszało mnie i to, że Saddam Husajn, popełn iając kat astrof aln y błąd w ocen ie syt ua cji, najechał Kuw ejt i zagroz ił polom naf‐
tow ym Ghaw ar w Arabii Saudyjskiej. Szedłem na wojn ę, z ignorancją żółt odzioba i widziałem w niej jedyn ie wspan iałą przygodę. I to było ekscyt ujące. Po czterech lat ach studiów i blisko trzech zaa wansow an ego szkolen ia lotn iczego znalaz łem się w końcu na pierwszej lin ii. Właśnie tut aj – na przodzie pierwszego zespołu uderzen iow ego wlat ującego do Iraku z półn ocn ego front u, dokładn ie we właściw ym miejscu i czasie. I z właściw ym sam olot em. Pom im o całej zuchwałości, mój oddech i tętn o zgrały się ze sobą, gdy góry prześliz nęły się pod moimi skrzydłam i, a przede mną rozpostarła się wiel‐ ka równ in a półn ocn ego Iraku. Kiedy eskort ujące F-15 wzniosły się pow yż ej dziew ięciu tysięcy met rów i odbiły na południe, żeby rozpraw ić się z ewent ua ln ym i MiG-ami, w górze pojaw iły się smugi kondensacyjn e. – CHAINSAW, tu RAZ OR 1. Pyt am… obraz. RAZ OR 1 był dow ódcą misji. Pyt ał krąż ącego w górze AWACS-a o to, jaki jest obraz (czyli sy‐ tua cja) w Iraku na południe od nas. Podczas szkolen ia słyszałem takie kom un ikat y bez przerwy. Brzmiały znajom o i pokrzepiająco. To, co wydarzyło się pot em, już nie. – RAZ OR… obraz… trzy grupy, baz a jeden-pięć-zero na czterdzieści-pięć, anioły średn ia wy‐ sokość… kierun ek półn oc. Bandyci. Każdy obszar takt yczn y miał jakiś punkt odn iesien ia na ziem i, zwan y baz ą. Mógł być istot‐ ny topograf iczn ie, jak szczyt góry albo strat egiczn ie – jak lotn isko. W każdym raz ie chodziło o to, żeby wszystkie sam olot y mogły podać swój nam iar według busoli oraz odległość do „baz y”, co daw ało każdem u słuchającem u niez łe pojęcie o ich poz ycji. Dzisiaj punkt em odn iesien ia było miasto Mosul. Oczyw iście ci źli tego nie wiedzieli. Zaz wyczaj korzystaliśmy ze specjaln ych radiostacji o na‐ zwie HAVE QUICK, których sygnał był dla nieprzyjaciela niedostępn y. Częstot liw ości HAVE QUICK zmien iały się codzienn ie i to w kodow an ej sekwencji niem ożliw ej do złam an ia. Każdy, kto słuchał, usłyszałby tylko urywki słów, o ile cokolw iek. Zam arłem na chwilę, gdy mój mózg przet warzał inf orm ację: na południow y wschód od Mosulu, leciały na półn oc trzy odrębn e grupy niez nan ych myśliwców nieprzyjaciela, zwan ych Bandyt am i. W naszą stron ę! Kierujący misją dow ódca eskadry F-16 z Baz y Lotn iczej Torrejon odpow iedział spokojn ie. Usłyszałem pot wierdzen ie prow adzącego F-15 Eagle, a smugi kondensacyjn e wydłuż yły się, gdy tamci włączyli dopalacze i pom knęli na południe walczyć z MiG-ami. – Szczęściarze… – mrukn ąłem. Byliśmy jedn ak pewn i, że za kilka min ut, gdy tylko wejdzie‐ my w zasięg pocisków ziem ia-pow iet rze wokół Mosulu, sam i będziem y mieli wystarczająco du‐ żo walki. Wszystko ucichło na jakieś trzydzieści sekund. Piloci F-15 uzgadn iali między sobą, który zabi‐ je którą grupę Irakijczyków, a cała reszt a słuchała. Nagle kan ały ożyły, bo sam olot y uderzen io‐ we przedarły się do stref działań PZR-ów. – CON AN 1… oznaczon y południe – prow adzący F-15 zakom un ikow ał, że nam ierzył go nie‐ przyjacielski myśliw iec. – RAZ OR 3… Błot o… SA-2… południow y zachód! – jeden z F-16 z przodu znalazł się na celu SA-2 gdzieś na południe od siebie. – TRON… Muz yka włączon a! – gdzieś jakiś EF-111 uruchom ił swoje urządzen ia zakłócające.
– CON AN 4! Pocisk w pow iet rzu… Mosul. Nie wiedziałem, czy ma na myśli PZR, czy dojrzał smugę kondensacyjn ą nadlat ującego nie‐ przyjacielskiego pocisku pow iet rze-pow iet rze. – Rakiet a start uje… pocisk w pow iet rzu z… Mosulu… Ja… – ktokolw iek to był, zauważ ył pocisk z bat erii SA-2 wokół Mosulu. – TORCH 1… Magnum SA-2! To my! Odkręcając głow ę, zobaczyłem ogień wystrzeliw ujący spod skrzydła mojego prow a‐ dzącego. Wielki pocisk HARM zan urkow ał przez sekundę, pot em wyrówn ał lot i przyspieszył. Pat rzyłem zaf ascyn ow an y, jak gwałt own ie skręcił, ciągnąc za sobą gęsty, biały dym. Nigdy nie widziałem tego na własne oczy. Gdy udało mi się wyjrzeć przed siebie, zdziw iłem się na widok czterech długich szarych smug unoszących się z ziem i niczym bezcielesne palce. PZR-y! Cztery, z tego co naliczyłem. Na moich oczach zaczęły skręcać po łuku w naszą stron ę. Zer‐ kn ąłem na wyświet lacz ostrzegawczy i zobaczyłem kilka wielkich symboli „trójek” 13)nachodzą‐ cych na siebie na środku wskaźn ika. Ostry zimn y grot przeleciał mi z brzucha do piersi. Próbo‐ wałem przełknąć ślin ę, ale nie mogłem. Właśnie po raz pierwszy mignął mi przed oczam i Słoń.
13)Amer yk ańskie urządzenia ostrzegawcze pok azują typ PZR, opromieniowującego samolot, analogicznie do jego oznaczenia. Tak więc „3” oznacza namier zenie przez SA-3, czyli PZR S-125 Newa (przyp. BG).
Widzieć Słon ia, będącego symbolem walki od czasu, gdy Hann ibal przekroczył Alpy, to jak spojrzeć śmierci w twarz. Pierwszy przebłysk myśli, że jestem jedn ak śmiert eln ikiem. Nie dot arło to do mnie, aż do tego mom ent u. Nagle wszystko stało się całkow icie rea ln e. Dalekie smugi na bladym niebie zaledw ie kilka chwil tem u były sam olot am i z ludźm i w środku. Te wstęgi dym u wznoszące się ku mnie były prawdziw ym i pociskam i z-p, głow icam i odłamko‐ wym i, które leciały z trzykrotn ością prędkości dźwięku, kierując się prosto w mój tyłek… Czułem, że piecze mnie skóra. Czas zwoln ił, a moje zmysły się wyostrzyły. Zauważ yłem, że kabin a śmierdzi jak mokry pies – nasze fot ele obit e były owczą skórą, a mój przesiąkł wilgocią i spleśniał. Wielki siln ik wibrow ał pod podłogą tak mocn o, że czułem jego dudn ien ie w pięt ach. Po wskaźn iku przez iern ym pełz ła mucha. Właśnie widziałem Słon ia. Żadn e szkolen ie nie moż e przygot ow ać człow ieka na tę chwilę, gdy po raz pierwszy uświadam ia sobie, że inn i goście usil‐ nie próbują go zabić. Przy odrobin ie szczęścia, moż e uda się nie struchleć i przyt omn ie zarea go‐ wać. Mnie się udało. – TORCH 2… SA-3… południe… Gdy pociski wystart ow ały, po ziem i przet oczyły się obłoki brąz ow ego pyłu z białym i pasma‐ mi. Mój prow adzący, wielki mrukliw y pilot zwan y „Orką”, „klikn ął” mikrof on em i odszedł w bok, żeby mieć zagroż en ie poz a lew ym skrzydłem. To pow inn o spraw ić kłopot radarom śle‐ dzącym pociski, ale wciąż zbliż ały się kolejn e. Za F-4 rozkwit ły dipole, a ja starałem się znaleźć po omacku mój przełączn ik układów sam oobron y. Wielki Phant om obrócił się na grzbiet i za‐
nurkow ał w stron ę Iraku, a za nim ja. To, że strzelają do mnie, gdy jestem w locie plecow ym sześć tysięcy met rów nad wrogim teryt orium, było kolejn ym now ym doświadczen iem. Kiedy ziem ia wirow ała pode mną, Phant om wyrwał się w górę, a ja w ślad za nim zrobiłem moim F16 szybką beczkę. Pat rząc na południe, zauważ yłem, że poz ostała tylko jedn a smuga kondensacyjn a. RWR wciąż był zaw alon y symbolam i „trójek”, a w hełm ie piszczało ostrzeż en ie dźwiękow e. „Orka” wyprow adził nas jedn ak prosto w górę w klasyczn ym man ewrze ostatn iej szansy. Gdy wznie‐ śliśmy się pon ad horyz ont, celując w słońce, z końców ek jego skrzydeł spłyn ęły białe strugi pary. Niem al równ ocześnie zrobiliśmy zakręt w kierunku, z którego musiały nadlecieć pociski. Z Phant om a wysypały się kolejn e dipole, a my weszliśmy w świecę i wykon yw aliśmy beczki, dopóki znów nie znaleźliśmy się na grzbiet ach. „Orka” przeszedł przez horyz ont w położ en iu na plecach, a pot em niem raw o wyrówn ał. Znalaz łem się między Phant om em i PZR-ami, więc błyskaw iczn ie zrobiłem beczkę nad jego ogon em, kończąc jakieś półt ora kilom et ra za nim. Miałem spocon ą twarz i oddychałem ciężko, lecz wydało mi się, że man ewry i dipole podziałały. Wystrzelon o w nas co najm niej trzy pociski z-p i przeż yliśmy. A to były trzy PZR-y, których nie traf iły szturm owce. – TWO DOGS… Fanga SA-2, kierun ek dwa-zero-pięć… Mój osobisty sygnał wyw oławczy bez trudu przebił się przez wrzaw ę, zam ęt i mgłę walki – to właśnie dlat ego ich używ aliśmy. Fanga to był HARM odpalon y w dan ym kierunku jako szyb‐ ka odpow iedź. Jego zadan iem było zmusić radar PZR-ów, żeby zaprzestał działan ia, a gdyby ten dalej nadaw ał, miał po prostu przebić mu gardło. Moje dłon ie poruszyły się niem al bezw iedn ie – wprow adziłem F-16 na kurs dwustu pięciu stopn i i spojrzałem na HUD. Na wskaźn iku przez iern ym wznosił się wielki spiczasty krzyż yk symboliz ujący nos HARM-a. Przen iosłem wzrok na dół HUD-a i po raz kolejn y sprawdziłem, czy moja broń jest uzbrojon a. Przełykając ślin ę, mocn o nacisnąłem czerw on y przełączn ik odpa‐ len ia i przyt rzym ałem go. Przez długie pół sekundy nic się nie działo. Gdy jedn ak spojrzałem na lew e skrzydło, odrzut ow iec zat rząsł się gwałt own ie i HARM zszedł z prow adn icy. – Pierdolon y… – a jedn ak się udało. – TORCH 2, Magnum SA-2! Z miejsca poderwałem się i oddaliłem z miejsca odpalen ia. Robiliśmy to na małej wysokości, bo HARM zostaw iał nielichą smugę, a nieprzyjaciel całkiem dobrze pot raf ił robić nam to, co my jem u. To znaczy, znaleźć sam olot po smudze dym u i strącić go z nieba. Po chwili radio oszalało. F-15 nadaw ały o załat wion ych MiG-ach, kolejn e pociski z-p odryw ały się od ziem i, a kilka szturm owców przed nam i zrzuciło bomby, rea gując na zagroż en ie znajdu‐ jące się w pow iet rzu za nim i. Za nim i?! Moja głow a obracała się, jakbym był zabawką. Starałem się spokojn ie przeszukać niebo sek‐ toram i, jak mnie uczon o, tymczasem moje oczy po prostu skakały – to w jedn ą, to w drugą stron ę. Jeśli MiG-i były za czołow ą grupą naszych sam olot ów, to były… tut aj. Nagle dot arło do mnie, co się stało. Któryś z pilot ów Eagle zobaczył nasze wystrzelon e HARM-y i pom yślał, że to pociski pow iet rze-pow iet rze! Zachichot ałem, ale niet rudn o było zro‐ zum ieć, jak doszło do pom yłki. Przecież nigdy nie odpalaliśmy ich w czasie pokoju – to musiało
wyglądać podejrzan ie. Przestałem wpat ryw ać się w radar pow iet rze-pow iet rze. – RAZ OR 1… wlat uj od półn ocy… RAZ OR 3, leć łukiem na południow y wschód do wlot u. Spokojn y głos dow ódcy misji dot arł bardzo wyraźn ie – prawdziw y zaw odow iec. Jego klucz pot wierdził, a ja pat rzyłem przed siebie, żeby zobaczyć, jak całe stado F-16 obraca się na plecy i nurkuje ku ziem i. Taki atak na cele naz iemn e, który właśnie przeprow adzali, był całkiem prosty. Mieli podan ą trasę do rejon u celu i oddzieln e wysokości, zwykle w blokach z separacją co tysiąc dwieście me‐ trów. To zapewn iało bezpieczn ą odległość od inn ych form acji atakujących ten sam cel. W teorii. Punkt początkow y (PP) stan ow ił pewn ego rodzaju drzwi. Urządzen ia były pon own ie sprawdzo‐ ne, środki przeciwdziałan ia włączon e, a radary mogły przeszukiw ać niebo, wypat rując wrogich myśliwców. Po min ięciu PP, pilot pow in ien lecieć określon ym kursem i w określon ej odległości od swojego punkt u działan ia albo wlecen ia. W tym miejscu pow in ien się znaleźć sam olot, zgod‐ nie ze wszystkim i param et ram i użycia uzbrojen ia, jakie były kon ieczn e do jego zrzut u i det o‐ nacji. To wszystko było zaplan ow an e z wyprzedzen iem i stosunkow o przew idyw aln e. Uderzen ia Dzikich Łasic to rzecz trudn iejsza, bo niełat wo przew idzieć, jak zachow ają się stan ow iska obron y przeciwlotn iczej, a mobiln e PZR-y są – no właśnie – mobiln e. Nie możn a zaplan ow ać dokładn ego uderzen ia, mając ruchom e cele. Pot rzebow aliśmy więc czegoś, co mo‐ głoby sprawdzać się „w locie” przeciwko większości zagroż eń. – TORCH 3… obron a przed SA-3 z południa! To był ten drugi F-4G z naszego klucza. Nie widziałem go, ale za to spostrzegłem kolejn e dwa start ujące pociski z-p. Teraz znajdow aliśmy się już znaczn ie bliż ej i wyraźn ie widzieliśmy Mosul. W świet le wczesnego poranka Euf rat wydaw ał się niem al turkusow y, a ja pat rzyłem na aut a jadące przez cztery mosty. Cent rum miasta było zielon e i miało wielki park. Szare przed‐ mieścia rozciągały się we wszystkich kierunkach, poz a południow ym zachodem. Po tej stron ie, na zachodn im brzegu rzeki leż ało lotn isko. Jasnobrąz ow y pas bet on u równ oległy do Euf rat u. Olbrzym i kompleks wojskow y chron ion y przez MiG-i, art ylerię przeciwlotn iczą i PZR-y. To był nasz cel. Gdyby udało się zniszczyć dziś hangary i drogę start ow ą, znikn ęłoby zagroż en ie ze stron y Mosulu, kiedy będziem y walczyć na południu, lecąc w stron ę Bagdadu. Zadan iem Łasic było obezw ładn ien ie lub zniszczen ie stan ow isk PZR-ów, żeby szturm owce mogły zrzucić bom‐ by na lotn isko. „Orka” nie odpow iedział, widziałem jedn ak, jak podryw a swój F-4 i wykon uje przew rót przez skrzydło, mierząc w lotn isko i PZR-y. Jego HARM zszedł z prow adn icy i zan urkow ał pro‐ sto w serpent yn y dym u. Aby odpalić pocisk, znalazł się na torze mojego lot u, więc poderwałem sam olot do góry i zrobiłem nad nim beczkę na drugą stron ę. Gdziekolw iek spojrzeć – sam olot y. Daleko pode mną, niczym wirujące szare kom ary, szturm ow e F-16 podryw ały się znad celu z bliźn iaczym i smugam i kondensacyjn ym i z końców ek skrzydeł. Wznosząc się pion ow o, wychyliłem się i spoj‐ rzałem w dół na baz ę. W miarę eksploz ji dziesiąt ek ton ow ych bomb Mark 84 wyrastały olbrzy‐ mie stożki pyłu i dym u, zupełn ie przesłan iając lotn isko. Wtem moją uwagę zwróciły jakieś błyski i wzdrygnąłem się. Przede mną, na tle bladon ie‐ bieskiego nieba, wyrastały niez liczon e szaroczarn e pęczn iejące plamki. Ogień art ylerii prze‐
ciwlotn iczej. Pelotki. Wym acałem przełączn ik mikrof on u. – Pelotki, na dziesiąt ej… trochę wysoko – udało mi się to przekaz ać i całe szczęście, że pro‐ wadzący rozpoz nał mój głos. Taki kom un ikat nikogo za bardzo nie urządzał, bo zapom niałem podać poz ycję i mój sygnał wyw oławczy. F-4 wzniósł się, a ja za nim. Zmien iając wysokość, zdezorient ujem y strzelców. Przyn aj‐ mniej przy następn ej salw ie. – LASER 3 pon aw ia atak… trzydzieści sekund – usłyszałem, gdy w końcu przypom niałem so‐ bie, żeby sprawdzić paliw o. Jeden ze szturm owców nie zrzucił bomb i atakow ał raz jeszcze. – TORCH pot wierdza – odpow iedział nat ychm iast „Orka”. – Będziem y osłan iać ze wschodu. Zerkn ąłem w górę i zdziw iła mnie liczba smug kondensacyjn ych przecin ających niebo – cienkich, które musiały wziąć się z myśliwców, i o wiele grubszych, oznaczających pociski. – LASER 3 podchodzi! – TWO DOGS… Fanga SA-3… Mosul – warkn ął „Orka”. Tym raz em zaw róciłem o wiele bardziej świadom ie, wycelow ałem dokładn iej i odpaliłem poz ostałego HARM-a. Wyrwałem w górę i zakręciłem w stron ę F-4. Zaskoczyło mnie, że ten wciąż kierow ał się na Mosul, będąc jeden aście kilom et rów dalej. – TORCH… Magnum… Magnum… Skrzyw iłem się pod maską. Co on wypraw iał, do cholery? Żadn em u z nas nie zostało już nic z uzbrojen ia, a on nadal celow ał w bat erie PZR-ów. – Magnum… Magnum SA-3… Mosul. Wtedy jedn ak przyswoiłem sobie kolejn ą lekcję walki. Irakijczycy nie mieli pojęcia, że wy‐ prztykaliśmy się z pocisków, a my wiedzieliśmy, że słuchali naszych transm isji w eterze. Moż e jego lipn e kom un ikat y skłon ią jakiś PZR do wyłączen ia radaru. „Orka” osłan iał ostatn ią parę szturm owców, która pon aw iała atak na lotn isko. Jak na prawdziw ą Łasicę przystało, prow oko‐ wał tamt ych, żeby szukali i walili w nas zam iast w szturm owce. Leciałem nieco wyż ej i z tyłu, żeby mieć go na widoku i obserw ow ać ziem ię. Tysiąc pięćset met rów pode mną, zauważ yłem smugę kondensacyjn ą z końcówki skrzydła F-16, kiedy ten wyprow adzał znad celu. – LASER poz a celem… wyjście od półn ocy. – TORCH ma cię na widoku. Wyjdź na zero-trzy-zero. Obserw ow ałem „Orkę”. Poderwał Phant om a i wykon ał nad lotn iskiem szeroką beczkę. Kil‐ ka małych pom arańczow ych kulek śmignęło obok i wybuchło zupełn ie jak praż ąca się kukury‐ dza. Ale po ostatn ich dziesięciu min ut ach, wydaw ało się, że nie ma się czym przejm ow ać. Gdy zmierzaliśmy na półn oc w pow oln ym wznoszen iu, uświadom iłem sobie, że byliśmy prawdopodobn ie ostatn im i myśliwcam i lecącym i do gran icy. Łasice miały jeszcze jedn o mott o: „Pierwsi wlat ują, ostatn i wylat ują”. I właśnie to robiliśmy. Odw róciłem się, pat rząc jak nad lot‐ niskiem rozpływ ają się chmury. Drobn e szare smugi kondensacyjn e pocisków z-p wciąż wisiały w pow iet rzu. Na wspóln ej częstot liw ości bojow ej usłyszałem wysoko nad nam i dwójkę F-15, przyklaskiw a‐ li sam ym sobie, że sprzątn ęli jakieś irackie myśliwce, a ja żałow ałem, że to nie mi dan e było zestrzelić MiG-i. Wznieśliśmy się pion ow o pow yż ej sześciu tysięcy met rów i wzięliśmy kurs na półn oc, w stron ę Turcji. Fant astyczn y widok. Mgła przerzedziła się i na tle błękitn ego nieba wi‐ dać było ciemn oz ielon e szczyt y sterczące wzdłuż gran icy. Na zachodzie – jak okiem sięgnąć –
rozciągała się równ in a Syrii. Po swojej praw ej, za łańcuchem Zagros, widziałem niebiesko-zielo‐ ną plam ę Iran u. Hen, daleko na półn oc, majaczył niebot yczn y szczyt góry Ararat, a dalej za nim Związ ek Radziecki. Byłem w euf orii. Opuściłem maskę, wyt arłem twarz i poż ałow ałem, że nie zabrałem but elki wody. I żarcia. Jut ro, pow iedziałem sobie, i zapisałem to na mojej karcie z inf orm acjam i, którą szybko zapełn iły dzisiejsze doświadczen ia. NIGD Y NIE LATAJ PO PROSTEJ. LOSOWO ZMIE‐ NIAJ WYSOKOŚĆ. JEŻ ELI MOŻ ESZ, ATAKUJ OD SŁOŃCA. W tym względzie od I wojn y świat ow ej nic się nie zmien iło. Niby wszystkiego mnie na‐ uczon o, ale nic tak nie utrwala rat ujących życie wzorów zachow an ia jak walka. Wtem między F-4 i mną śmignął cienki podłużn y obiekt. Przez sekundę byłem zbyt zasko‐ czon y, żeby zarea gow ać. „Orka” jedn ak z miejsca wykon ał man ewr uniku na zachód, a ja zoba‐ czyłem sznur błyszczących flar wylat ujących spod ogon a. – Kurw a… – zakręcając w przeciwn ym kierunku, równ ież odpaliłem kciukiem trochę flar. Robiąc beczkę przez lew e skrzydło, spojrzałem w dół i zorient ow ałem się, co się stało. Irakijczy‐ cy wtaszczyli na szczyt y trzyt ysięczn ików jakieś PPZR-y (przen ośne wyrzutn ie pocisków) i strzelali w nasze smugi kondensacyjn e. „Orka” też się w tym połapał, bo zan urkow ał i zszedł pon iż ej warstwy pow iet rza, w której skraplała się para wodn a. A pot em min ęliśmy te szczyt y i byliśmy już w Turcji. Kolejn a lekcja: NIGD Y, PRZEN IGD Y NIE LATAJ W WARSTWIE, W KTÓREJ POWSTAJ Ą SMUGI KOND ENSA‐ CYJN E, CHYBA ŻE CHCESZ, ŻEBY CIĘ ZOBACZYLI. NIGD Y TEŻ NIE ODPRĘŻ AJ SIĘ NA TE‐ RYTORIUM NIEPRZYJ ACIELA. Wypuszczając pow iet rze, pokręciłem głow ą. Zmierzaliśmy do koryt arza tankow an ia nad je‐ ziorem Van. Co za poran ek. Ale wróciliśmy do Turcji, cali i… – CON AN 1… nagłe zagroż en ie… Zjaw a… z przodu 15… nisko. CON AN to była form acja F-15 nad nam i. Ki diabeł? – Para TORCH… naw ias… naw ias! – warkn ął „Orka” i nat ychm iast wykon ał ostry zakręt na zachód. Odruchow o odbiłem od niego na wschód i byliśmy teraz ustaw ien i w klasyczn y man ewr „noż yc”, który miał zmusić nieprzyjacielski myśliw iec do wybran ia celu. To wystaw iało go na cel odrzut owca, którego nie zaa takow ał – a wtedy gin ął. – CON AN… tu CHAINSAW… pow tórz – kont roler z AWACS-a brzmiał scept yczn ie. Ale przecież byliśmy w Turcji. Jakim cudem jakiś MiG prześliz nął się na nasze tyły? Tankow‐ ce – uświadom iłem sobie – szarpiąc się z maską i próbując się ogarn ąć. MiG musi atakow ać tan‐ kowce! Nie było czasu na przeszukiw an ie z pom iarem odległości, więc lew ym kciukiem wcisną‐ łem i błyskaw iczn ie wyświet liłem tryb przeszukiw an ia przestrzen i pow ietrzn ej w poszukiw a‐ niu celów man ewrujących. To był tryb szybkiego działan ia, używ an y po to, by skierow ać radar na zagroż en ia odległe o mniej niż szesn aście kilom et rów, które on aut om at yczn ie nam ierzy to, co wykryje. Zerkn ąłem w górę, zobaczyłem sam olot y Eagle i ich smugi kondensacyjn e, więc spojrzałem tam, gdzie musiało czyhać zagroż en ie. Przesuw ając krzyż yk celown iczy w lew o i w dół na HUD-zie, puściłem i czekałem, podczas gdy dwa F-15 rozpoczęły swój atak. Naz wały to coś „Zja‐ wą”, a nie „Bandyt ą”, co znaczyło, że nie mogły jedn oz naczn ie rozpoz nać w nim wroga. Za‐
równ o F-16, jak i F-15, mogą przeprow adzać ident yf ikację za pom ocą rozm aitych urządzeń elekt ron iczn ych, ale teraz nie było na to czasu. Musiał więc poz ostać „niez ident yf ikow an y”, do‐ póki nie podejm ie wrogich działań. Takich jak strzelan ie do kogoś z nas. – NAMIERZ… NAMIERZ… Ku mojem u zdziw ien iu radar naw iąz ał kont akt. Pat rzyłem oczam i wielkim i jak spodki na ciemn ą plamkę lecącą między nam i, z prędkością pon ad dziew ięciuset kilom et rów na godzin ę. Była około trzyn astu kilom et rów od nas i szarż ow ała od dołu. Włączyłem główn y przełączn ik uzbrojen ia i nachyliłem się, mim o ciągnącej uprzęż y, żeby spojrzeć pon ad nosem F-16. Kwadrat TD (target designat or, symbol śledzen ia celów po prze‐ chwycen iu), przesuw ał się nad szczyt am i gór, podczas gdy niez nan y sam olot grzał w naszą stron ę. – CON AN 1 ma kont akt wzrokow y… Zjaw a… nisko na dziesiąt ej! – CON AN… CHAINSAW… pow tórz. AWACS jak zwykle odw alał kaw ał dobrej robot y. Kąt em oka dostrzegłem błysk słońca na czymś lśniącym i zobaczyłem dwa Eagle’e nadciągające łukiem od półn ocy, jakieś sześć i pół ty‐ siąca met rów przede mną. Między F-4 a mną było jakieś osiem tysięcy met rów, ale teraz za‐ częliśmy zakręcać ku sobie, żeby wziąć niez ident yf ikow an y sam olot w kleszcze w trzech wy‐ miarach. Idea ln e przechwycen ie. Miał przechlapan e, kimkolw iek był. Poz ostała tylko kwestia, kto go pierwszy dopadn ie. Uśmiechn ąłem się szeroko i odbezpieczyłem AIM-9 Sidew inder, umożliw iając sam on apro‐ wadzającej się na podczerw ień głow icy pocisku wyśledzen ie celu, na który się zasadzałem. Jed‐ nak tylko na mnie warkn ął, nie mogąc odróżn ić odrzut owca od ziem i, więc musiałem podlecieć bliż ej. Przy tych prędkościach to nie był problem, pon iew aż łykaliśmy trzyn aście kilom et rów do zasięgu ostrzału w jakieś piętn aście sekund. Tam! Widziałem sam olot w kwadracie TD. Był malutki, a jego dysze zostaw iały smugę dy‐ mu. Z wyjątkiem Phant om a żaden amerykański sam olot nie dym ił. A Phant om to nie był. Pró‐ bow ałem nam ierzyć go Sidew inderem, ale bez skutku. Kurw a. Jeśli Eagle strąci MiG-a przede mną, nigdy sobie tego nie wybaczę i pewn ie wydam cały hajs na terapię. Gdy się rozdzieliliśmy, zniż yłem się, żeby nie daw ać tem u dupkow i okaz ji na czysty łat wy strzał. Szybując w dół, udało mi się zmniejszyć ciąg, a to z kolei schłodziło mój siln ik, więc każdy wystrzelon y we mnie pocisk naprow adzan y na podczerw ień miałby kłopot, żeby traf ić. Nie wypuściłem żadn ych flar, bo jeśli jeszcze mnie nie zobaczył, flary jak nic zdradziłyby moją po‐ zycję. To było jedn ak ryz yko, bo gdyby strzelił, miałbym rapt em sekundę albo dwie, żeby odpa‐ lić flary. Nie lubiłem myśleć def ensywn ie. Chrzan ić to. Przesuw ając przepustn icę do położ en ia ciągu bojow ego, wykon ałem zwrot w stron ę nadlat ującego odrzut owca. Był jakieś sześć tysięcy met rów przede mną i dość wysoko, odblokow ałem więc Sidew indera, a wyraźn y spokojn y głos oznajm ił, że w końcu podoba mu się to, co widzi. Przy dobrym określe‐ niu param et rów celu i kont akcie wzrokow ym ze Zjaw ą praw ie nic więcej nie było pot rzebn e. Mruż ąc oczy z pow odu słońca i przeciąż en ia, wciąż nie pot raf iłem określić, co to jest. Widziałem
tylko, że było pom alow an e na brąz. Mrukn ąłem i przesun ąłem kciuk tuż nad przycisk spustu. To właściw ie przesądzało spraw ę. Nie mieliśmy żadn ych brąz ow ych sam olot ów. Czekałem przez chwilę, licząc do dwóch. Chciałem zobaczyć smugę dym u wypuszczon ą z je‐ go odrzut owca. Liczyłem, że któryś Eagle go rozpoz na. – CON AN 1… ident yf ikacja: własny! Pow tarzam… ident yf ikacja: własny – głos pilot a Eagle’a zdradzał rozczarow an ie. Co, do cholery… Mój kciuk odsun ął się od spustu jak oparzon y. Dalej jedn ak kierow ałem się na ten drugi sa‐ molot, ostrożn ie omijając dwa F-15, które się za nim usadow iły. Gdy mignęły obok mnie, ledw ie tysiąc pięćset met rów dalej, zauważ yłem brąz ow y walec z niew iarygodn ie krótkim i skrzydłam i. MiG-21! – krzykn ął mój mózg. – To pieprzon y MiG-21 – wrzasnąłem przez maskę, a mój kciuk opuścił się znów nad spust. W szoku pom yślałem najpierw, że Eagle’e dały plam ę w całej rozciągłości. Irackie Wojska Lotn i‐ cze miały sam olot y MiG-21, a przecież możn a się było ich spodziew ać tut aj, kryjących się w gó‐ rach blisko macierzystej baz y. Wtedy dopiero zobaczyłem na ogon ie czerw on ą flagę z białym półksięż ycem i gwiazdą, a mój kciuk znów odsun ął się szybko od spustu. Niew iarygodn e. Niew iary-kurw a-godn e. Türk Hava Kuvvetleri. Tureckie Wojska Lotn icze. Znów zapaliła mi się lampka i przypom nia‐ łem sobie, co to za odrzut ow iec. To był F-104 Starf ight er produkcji amerykańskiej – widziałem jeden taki w muz eum. Kiedy to coś śmignęło obok, pokręciłem głow ą i bardzo ostrożn ie prze‐ staw iłem główn y przełączn ik uzbrojen ia na ZABEZPIECZON Y. Co za debil kręcił się koło gra‐ nicy akurat dzisiaj, przy setce uzbrojon ych pilot ów myśliwców? Wzruszyłem ram ion am i i wzią‐ łem głęboki oddech. Turecki debil, ot, co. Gdy lecieliśmy dalej na półn oc, F-15 zostały przy F-104 i dzieliły się podobn ą opin ią z wciąż zdezorient ow an ym AWACS-em.
Tankowanie w powietrzu
Tankow an ie podczas lot u zaw sze daw ało sat ysf akcję. Za każdym raz em było inaczej, a mi‐ mo to każdy przypadek wym agał absolutn ej precyz ji. W czasie pokoju, w norm aln ej przestrzen i pow ietrzn ej, tankow an ie w pow iet rzu było żmudn e i bardzo ściśle uregulow an e. Lecz tanko‐ wan ie bojow e wyglądało o wiele prościej. Każdy koryt arz miał sekcję trzech tankowców KC-10 albo KC-135 lecących w swoim śladzie aerodyn am iczn ym. Były oddalon e od siebie o cztery tysią‐ ce met rów i ustaw ion e na różn ych wysokościach, więc pom ysłow o naz yw aliśmy je odpow iedn io wysokim, średn im i niskim. Niski tankow iec zaz wyczaj prow adził sekcję. Było tak z kilku pow o‐ dów. Poz ostałe tankowce, które nie miały radarów pokładow ych, pracujących w trybie śledzen ia celów pow ietrzn ych, mogły lecieć za nim dniem i nocą dzięki obserw acji wzrokow ej, ale tylko przy dobrej pogodzie. Aby zapobiec ich koliz ji przy złej pogodzie, rozm ieszczan o je na różn ych wysokościach. Niski tankow iec na przodzie miał tę zalet ę, że siln y strum ień gaz ów wylot ow ych z jego siln ików nie oddziaływ ał na sam olot y za nim. Lot podczas turbulencji, kiedy jest się przy‐ gwożdżon ym do sztywn ego przew odu paliw ow ego, w odległości zaledw ie sześciu met rów od sam olot u pełn ego naft y lotn iczej, to żadn a zabaw a.
Tankowanie w powietrzu odbywa się przy użyciu sztywnego przewodu paliwowego
Trzeba było znaleźć tankow iec na radarze i poroz um ieć się z nim, a następn ie przechwycić go w trzech wym iarach, gdziekolw iek by się znajdow ał, uważ ając jedn ocześnie na reszt ę tan‐ kowców i dziesiątki inn ych myśliwców. Nie ma znaczen ia, ile raz y już się to robiło – pow oln e ustaw ien ie się za wielkim sam olot em i widok opadającego sztywn ego przew odu paliw ow ego zaw sze wzbudzały dreszczyk emocji. Chyba że była noc albo zła pogoda i właśnie kończyło się paliw o, wtedy to był koszm ar, z którego człow iek budzi się zlan y pot em. Ale nie tego poranka. Był jasny pogodn y dzień nad egz ot yczn ym zakątkiem świat a, który wydaw ał się tym piękn iejszy, że przeż yłem właśnie moją pierwszą misję bojow ą. Po zat anko‐ wan iu wykon aliśmy ślizg na skrzydło i zeszliśmy nisko w stron ę południow ego zachodu. Nasza macierzysta baz a leż ała jakieś trzysta kilom et rów dalej, przy zat oce İskenderun. Pół godzin y późn iej byliśmy nad Baz ą Lotn iczą İncirlik. Norm aln ie obow iąz yw ały ogóln ie przyjęt e procedury dot yczące start u z baz y i lądow an ia w niej, jak choćby schem at y ruchu lotn i‐ czego i podejścia według wskaz ań przyrządów przy złej pogodzie. Były też procedury „min im al‐ nego ryz yka” opracow an e tak, żeby możliw ie jak najw ięcej sam olot ów mogło wystart ow ać albo
wylądow ać bez naraż an ia się na ogień z ziem i. Pat rząc wstecz, głupio było przejm ow ać się PPZR-ami czy ogniem bron i małokalibrow ej. To był jedn ak pierwszy dzień wojn y i nikt nie wiedział, czego się spodziew ać. Dopóki nie zwycięż ył zdrow y rozsądek, mogliśmy robić, co nam się żywn ie podoba. Fajn ie było przelecieć nad pasem start ow ym z prędkością dziew ięciuset kilo‐ met rów na godzin ę albo zrobić „kom in”. „Kom in” to w skrócie długi lot śliz gow y z siln ikiem pracującym na biegu jałow ym z wysoko‐ ści sześciu tysięcy met rów, aż do rozpoczęcia procedury lądow an ia. Widziało się wszystko pod sobą, a siln ik poz ostaw ał chłodn y, co ogran iczało zagroż en ie ze stron y pocisków naprow adza‐ nych na podczerw ień. Poz a tym, jak mów iłem, to dobra zabaw a. „Orka” i ja byliśmy niem al ostatn i w kolejce do lądow an ia. Za nam i szykow ały się dwa F-15, które wyleciały z Iraku w tym sam ym czasie, a dwa KC-135 krąż yły na wysokości siedm iu tysięcy met rów, czekając, aż wylądu‐ ją wszystkie myśliwce. – TORCH 1… Wysoki „kom in”. Nadał wiadom ość i rozpoczął ostry zakręt z opadan iem. Pow in ien em poczekać, aż nada „średn i kom in”, a pot em sam em u rozpocząć zniż an ie. Znów opuszczając maskę, poluz ow ałem uprząż, otarłem twarz i naw et trochę się odpręż yłem. Bo czem u nie? Co jeszcze mogło się stać? W norm aln ych okoliczn ościach takie myślen ie jest niebezpieczn e. W tych konkretn ych było wręcz bezczeln e. I głupie. Podczas gdy obserw ow ałem sam olot y, które opadały po spirali i mijały próg drogi start ow ej, z półn ocn ej stron y baz y podn iósł się zupełn ie niew iarygodn y pióropusz białego dym u. I znów opadła mi szczęka. Dosłown ie. PZR. Ożeż… Zastan aw iałem się, co pow iedzieć, szukając przełączn ika mikrof on u. PZR! Ubiegł mnie niez wykle gorączkow y głos. – Po… Pocisk… Pocisk odpalon y! Odpalon y w… EXXON 21! EXXON był jedn ym z krąż ących nad nam i tankowców, a pilot brzmiał tak, jakby robili mu lew at yw ę. Niesam ow icie szybki pocisk wybuchł nagle pośrodku kolejki myśliwców. Przez długą, długą chwilę pan ow ała głucha cisza, a pot em częstot liw ość wież y eksplodow ała. – Wież a… – Wież a LIK… TARZ AN 3… z baz y odpalon o pocisk. – Co to, do kurw y… – Na półn oc od baz y… wybuchł na wysokości… – Około dwóch tysięcy met rów. – Dwa… jesteś cały… Późn iej dow iedzieliśmy się, że bat eria pocisków Pat riot bron iąca baz y była nastaw ion a na tryb aut o. To oznaczało, że jeśli wykryje zakłócan ie, ma nam ierzyć jego źródło i odpalić pocisk. Nikt nie przew idział, jak setka sam olot ów – każdy z zasobn ikam i zakłócającym i, radiostacjam i i wyposaż en iem elekt ron iczn ym – wpłyn ie na Pat riot a. A ten zarejestrow ał wszystko i zint er‐ pret ow ał jako nieprzyjaz ne, po czym nam ierzył najw iększy obiekt i odpalił pocisk. Biedn y pilot tankowca pewn ie zrobił w spodnie. Czy ktoś mógłby go win ić?
W końcu wszyscy się uspokoili, pow róciła norm aln a transm isja. Wylądow ałem gładko i zna‐ laz łem „Orkę”, czekającego na mnie na końcu drogi start ow ej. Właśnie go „rozbrajan o”, czyli deza kt yw ow an o ładunki wybuchow e, które zrzucały nasze bomby, odpalały pociski i środki przeciwdziałan ia oraz zabezpieczan o je, żeby nie wybuchły na ziem i. Spojrzałem na niego, sto‐ jącego ledw ie dziesięć met rów ode mnie, i posłałem mu kilka triumf aln ych gestów zaciśnięt ą pięścią. Skin ął głow ą, ale pot em zobaczyłem, że się uśmiechn ął. EWO oparł się ram ion am i o osłon ę kabin y i odchylił głow ę do tyłu, jakby spał. Kąt em oka dostrzegłem, jak osłon a jego heł‐ mu odw raca się w moim kierunku – pokaz ał mi wyciągnięt y kciuk. Godzin ę późn iej, gdy już się ogarn ęliśmy, udaliśmy się do pokoju obsługi techn iczn ej, żeby wyjaśnić wszelkie problem y z sam olot am i, przeszliśmy też przez pom ieszczen ie, gdzie zajęt o się naszym wyposaż en iem – zrzuciliśmy kombin ez on y, wykon aliśmy papierkow ą robot ę i wró‐ ciliśmy do eskadry. To był długi, niski budyn ek postaw ion y za czasów zimn ej wojn y, ale pach‐ niał, jakby go nie używ an o od czasów kryz ysu kubańskiego. Był wzmocn ion y czy też „utwar‐ dzon y” muram i grubym i na dwa met ry, żeby wyt rzym ać atak jądrow y, który nigdy nie nastą‐ pił. Piloci wracający z misji oddaw ali swoje meldunki przy dyż urce, a pot em wędrow ali do „skarbca” wyw iadu na jeszcze jedn ą odpraw ę. W odizolow an ym pokoju bez okien stała cała ma‐ sa komput erów – to tam przechow yw an o wszystkie poufn e dan e związ an e z naszym i sam olo‐ tam i, uzbrojen iem i misją. Na ścian ach wisiały mapy z najn owszym i i najw ażn iejszym i akt ua li‐ zacjam i dot yczącym i MiG-ów i PZR-ów. Przekaz yw aliśmy inf orm acje o naszych kont akt ach z nieprzyjacielem, a pot em omaw ialiśmy rejon celu. W końcu, po tym wszystkim, znajdow aliśmy pustą salę odpraw, w której szczegółow o oma‐ wialiśmy lot. Dyskut ow aliśmy na tem at każdego etapu misji, rozt rząsaliśmy dobre i złe stron y, i jeśli okoliczn ości sprzyjały, dochodziliśmy do wspóln ego wniosku, jak ją usprawn ić. Przeglądali‐ śmy taśmy wideo i badaliśmy każdą broń, którą zrzuciliśmy, wystrzeliliśmy lub odpaliliśmy. Z tego i wszelkich raport ów wyw iadu wyciągaliśmy wstępn ą ocen ę strat i zniszczeń bojow ych. Ta wędrow ała pot em do kom órki plan ow an ia misji i była pom ocn a przy opracow yw an iu kolej‐ nego uderzen ia. Przechodziłem już ten proces w ciągu mojej kariery takt yczn ej, więc to nie było nic now ego. Tym raz em jedn ak skupiliśmy się niem al wyłączn ie na działan iach bojow ych i skut eczn ości na‐ szego uzbrojen ia. Aspekt y niet akt yczn e ogran iczały się do zapewn ien ia sprawn iejszego przelo‐ tu setki sam olot ów na teryt orium nieprzyjaciela i z pow rot em. I żeby Tureckie Wojska Lotn icze nie ćwiczyły na nas przechwyt yw an ia, a bat eria Pat riot ów więcej do nas nie strzelała. Takie tam drobiaz gi. Trzy godzin y po wylądow an iu rozpraw iliśmy się z dzisiejszą misją na cacy i mogliśmy pla‐ now ać jut rzejszą. Podobn y zespół uderzen iow y miał zaa takow ać miasto Kirkuk, dobrze bron io‐ ny przez SA-2 i SA-3, a takż e SA-6 i masę pelot ek. Dziś sam olot y F-15 załat wiły kilkan aście irac‐ kich myśliwców bez strat własnych, lecz jut ro spodziew ały się bardziej zacięt ej walki.
Pociski rakietowe ziemia-ziemia zestrzelone przez amerykańskie rakiety Patriot. Operacja Pustynna burza, Irak 1991
Wszystkie dzisiejsze wyn iki podsum ow an o i zestaw ion o z nim i te, których oczekiw an o ju‐ tro. To wszystko zrzucon o na grupkę pilot ów myśliwców przydzielon ych do Połączon ego Sztabu Skrzydła. Na ogół byli to majorzy i podpułkown icy – sfrustrow an i do reszt y, bo plan ow ali woj‐ nę, ale w niej nie walczyli. Tak czy owak, zbierali wszystkie inf orm acje oraz wszelkie wyt yczn e ze stron y kwat ery główn ej koa licji, Pent agon u, Białego Dom u oraz Boga Wojn y i wreszcie spo‐ rządzali PLAN. Publikow ali go w form ie grubego dokum ent u zwan ego ATO (air-tasking order, rozkaz bojow y dla lotn ict wa) czy też frag, określającego cele, cele zapasow e, uzbrojen ie i roz‐ kład czasow y. TOT (Tim e Over Target, czas osiągnięcia celu) to była precyz yjn ie wyz naczon a godzin a, w której trzeba było się zmieścić z margin esem trzydziestu sekund. Przy setce sam olot ów zrzu‐ cających wszelkiego rodzaju bomby to było kon ieczn e, by zmin im aliz ow ać zam ęt i zapobiec wzajemn em u raż en iu. Czas przekroczan ia gran icy, tankow an ia w pow iet rzu i start u był obli‐ czan y wstecz od TOT. Wyz naczon y dow ódca – zaw sze wyższy rangą pilot sztabow y, a w miarę możliw ości takż e oficer-specjalista uzbrojen ia – odpow iadał za zaplan ow an ie takt yki swojej mi‐ sji. W jaki sposób eskort a rozpraw i się z MiG-ami? Które PZR-y są dla Łasic prioryt et ow e? Na‐ stępn ie dzielon o obszar celu między czterosam olot ow e klucze szturm owców, a dow ódca decy‐ dow ał, kto zaa takuje jaki cel i w którym mom encie. Brał pod uwagę niez liczon e okoliczn ości – złą pogodę, uderzen ia na cele zapasow e, pon own e dołączan ie do form acji i masę inn ych. Kiedy plan brał w łeb, czyli w jakimś stopn iu zaw sze, wszystkie opcje takt yczn e musiały być proste i łat we do wykon an ia.
W odn iesien iu do kolejn ości start ów, dow ódca misji ustalał czasy kołow an ia i plan ruchu na‐ ziemn ego. Pot em określał godzin ę odpraw y ogóln ej, na której zbierali się żołn ierze związ an i z misją, żeby przyswoić sobie najn owsze dan e wyw iadowcze i omów ić kwestie wspóln e, czyli między inn ym i częstot liw ości radiow e, szyki i punkt y przekroczen ia gran icy oraz plan operacji rat own ict wa bojow ego na wypadek zestrzelen ia. Gdy dow ódca misji ogłosił czas odpraw y ogóln ej, każda eskadra opracow yw ała własny roz‐ kład lot ów, decydując, kto będzie lat ał na jakiej poz ycji i kiedy odbędą się poszczególn e odpraw y załóg. Długi żmudn y proces, ale wszyscy robiliśmy to już wcześniej, więc przebiegł zaskakująco gładko. Kiedy pode kscyt ow an ie i adren alin a opadły, zorient ow ałem się, że wzrok mi się zaszklił z głodu, a gardło miałem jak papier ściern y, byłem jedn ak zadow olon y, że wyszedłem z tej mi‐ sji cało. Czułem mrow ien ie i miałem wyostrzon e zmysły – to charakt erystyczn e doz nan ie po przeż yciu szczególn ie niebezpieczn ego zdarzen ia, kiedy odkryw a się, że wszystkie części ciała są na swoim miejscu. Miałem ochot ę na szkocką. W odróżn ien iu od naszych braci, pilot ów myśliwców lat ających z baz w Arabii Saudyjskiej, my mieliśmy Klub Oficerski i – co najw ażn iejsze – bar. Gdy we czwórkę weszliśmy woln ym krokiem do holu główn ego, mieliśmy wraż en ie, że wróciliśmy do Stan ów. Był wypełn ion y po brzegi kolesiam i, którzy pili, żyw o gestykulując. Żeby pilot myśliwca nie używ ał rąk w czasie mów ien ia, trzeba by wsadzić mu w nie coś do picia albo dziewczyn ę. Wzdłuż przeciwległej ścian y stał długi wypolerow an y na błysk mahon iow y bar z lustram i i szklan ym i półkam i pełn ym i alkoholu. Większość pilot ów nosiła na swoich zielon ych kombin e‐ zon ach lotn iczych kam iz elki rat unkow e przystrojon e rozm aitą bron ią. Opierali się o kont ua r albo przysiadali na stołkach barow ych, próbując zwrócić uwagę znękan ego barm an a. Went yla‐ tory pod suf it em rozw iew ały dym cygar, a świat ła były przyćmion e. Wszystkie bary dla pilot ów myśliwców wyglądały w zasadzie tak sam o. Pachn iały przepocon ym i kombin ez on am i lotn iczy‐ mi, zwiet rzałym piw em, słodką brandy i przypalon ym popcorn em. Gdzieś grała szaf a grająca, z której leciało Fat-bottomed Girls, a w rogu jakaś eskadra śpiew ała urzekający hymn Sammy Small. Byłem w dom u. Żaden z pilot ów myśliwców nie miał norm aln ych naszyw ek eskadry, bo nie lat aliśmy z ni‐ mi do boju. Większość nosiła na piersi lub na lew ym ram ien iu naszywki z wyhaf tow an ym i skrzydełkam i i sygnałem wyw oławczym. Każda eskadra miała swój kolor, a widziałem tu co najm niej sześć różn ych. Eskadry F-16 z Torrejón i Spangdahlem; F-15 z Bitburga i Soe sterbergu; F-111 z Upper Heyf ord. Byli tam równ ież oficerow ie z załóg AWACS-ów oraz, o dziw o, dwóch bardzo wstaw ion ych pilot ów KC-135. Okaz ało się, że to oni lat ali tankowcem, na którym Pat riot ćwiczył sobie strzelan ie do celów – liz nęli co nieco z naszych doświadczeń. Jako piloci myśliw‐ ców nie okaz yw aliśmy im większego współczucia, ale i tak postaw iliśmy im kolejkę. W końcu nam płacili za to, że ktoś do nas strzela – im nie. – Cześć, „Two Dogs” – zaw ołał ktoś, a ja spojrzałem na rozkołysan ą zielon ą falę przy barze. – Tut aj! „Orka”, „Shadow”… ruszcie tu swoje dupy! „Orka” szturchn ął mnie w ram ię i pom achał w stron ę tłum u. Kiedy dym się rozw iał, zoba‐ czyłem większość naszych, łączn ie z dow ódcą, okupujących drugi kon iec baru. Podpułkown ik Da‐
ve Moody, zwan y „MooMan em”, przyjechał dopiero dziś ran o. Poprow adził nasze ugrupow an ie z Niem iec, ale jego sam olot zepsuł się nad Morzem Śródz iemn ym; przez ostatn ie dwa dni go napraw iał, więc nie zdąż ył poprow adzić naszej pierwszej misji bojow ej. Dot arł jedn ak na ko‐ niec drogi start ow ej, żeby zobaczyć nasz start tego ranka. Udało mu się też „poż yczyć” amery‐ kańską flagę z jakiejś opuszczon ej podstaw ówki i stał przy drodze kołow an ia, salut ując wszyst‐ kim naszym. Tego nie da się zapom nieć. „MooMan” był jedn ym z moich bohat erów.
„Waleczne Sokoły” gotowe do startu w czasie I wojny w Zatoce
– Dogs, ty mały gnojku – pukn ął mnie w pierś i wcisnął mi w rękę szklankę. – Jak ci dziś po‐ szło? Traf iłeś coś? – Ja… – Nie traf iłby własnego tyłka obiem a rękam i – ktoś uprzejm ie dorzucił. – Zgubił się w pow iet rzu – zaw ołał ktoś inn y. – Ja… – Jak mucha w smole. – Nie było cię tam, żebyś trzym ał mu siurka, więc jak mógł w coś traf ić? – Ja… – No dalej, chłopcze… wyduś to z siebie! Na moim ram ien iu spoczęła wielka owłosion a łapa, odw róciłem się i zobaczyłem stojącego obok mnie „Orkę”. – Zostawcie go w spokoju… dobrze się spisał. Spryskał kilka PZR-ów koło Mosulu i ani raz u nie stracił mnie z oczu. Wypow iedź tę przyw it ały gwizdy i buczen ie, lecz „Orka” tylko się uśmiechn ął. – I nie zesrał się w majt y, gdy Pat riot próbow ał go zabić. Właściw ie – puścił mi oczko – chło‐ pak się uzbroił, żeby spróbow ać man ewrow ać i ostrzelać to cholerstwo! To trochę naciągan ie fakt ów, lecz w końcu wyz naw aliśmy „zasadę dziesięciu procent” (jedy‐
nie taka część każdej opow ieści musi być prawdą) – rzeczyw iście nie narobiłem w port ki jak tych dwóch pilot ów tankowca. Rozległy się kolejn e gwizdy, ale wszyscy śmiali się i wiw at ow ali. Czyjeś ram ion a chwyciły moje ręce i zaciągnęły mnie do baru. „MooMan” posłał mi szeroki uśmiech i uniósł szklankę. – Za Słon ia! – stukn ęliśmy się szkłem. Wypiłem i nat ychm iast się zakrztusiłem, a on zachichot ał. – Co… to… jest? – wysapałem, a oczy zaczęły mi łzaw ić. – Sznaps jabłkow y… z odrobin ą Jerem iah Wee d dla smaku. Apfelkorn to gęsty słodki trun ek uwielbian y przez amerykańskie eskadry myśliwców w Niemczech. Jerem iah Wee d to z kolei ulubion y napój pilot ów myśliwców wszędzie, podobn ie jak Jack Dan iel’s i Drambuie. Pojedynczo dało się je znieść, zmieszan e były niem al zabójcze. Wszędzie wokół duż o się działo, a ja siedziałem i obserw ow ałem, ciesząc się, że jestem jed‐ nym z nich. Być częścią elit arn ej grupy to coś, czym możn a szczycić się przez reszt ę życia. Z początku chodzi wyłączn ie o ego i o to, żeby „dać radę”. Człow iek uczy się roz um u w ten czy inn y sposób, w miarę jak inn i rez ygnują, odpadają albo gin ą. Kon iec końców, ten kto da radę, zostaje z najw iększą nagrodą: cichym szacunkiem inn ych pilot ów i wiedzą, że nie musi już ni‐ czego i nikom u udow adn iać, chyba że sobie sam em u. Wziąłem kolejn y łyk tego paskudzt wa i pom yślałem, jakie mam szczęście, że tu jestem. Baz y w Stan ach były pełn e pilot ów myśliw‐ ców, którzy dziś w nocy wrócili do swoich żon i żałow ali, że nie są nam i. Byłem dumn y. Wierzyłem, że zagroż on e były amerykańskie int eresy, a nas sprow adzon o po to, żebyśmy rozw iąz ali problem. Irak miał czwart e najliczn iejsze wojsko na świecie, setki myśliwców, tysiące PZR-ów, a my właśnie wyw aż yliśmy z kopa front ow e drzwi. Ni mniej, ni więcej pogroz ili swoją owłosion ą pięścią Stan om Zjedn oczon ym, a w zasadzie pokaz ali najpo‐ tężn iejszem u państwu na świecie wielki środkow y palec. Dzisiaj go odrąbaliśmy, a jut ro poleci‐ my i urżniem y im jajca. Byłem tu, żeby to zrobić. Dalej po mojej praw ej, za jakim iś stołam i, wielka grupa grała w crud a, połączen ie bilardu i rugby rozgryw an e na stole bilardow ym. Przy dalszej ścian ie po lew ej stała scen a, choć nie było żadn ego zespołu. Szaf a grająca w kolorach tęczy puszczała muz ykę, a jakiś tuz in kombin ez o‐ nów lotn iczych podrygiw ał przy Viva Las Veg as. Przyglądając się uważn iej, zauważ yłem kilku oficerów z AWACS-a, otoczon ych wian uszkiem mężczyzn. Oficerow ie ci byli płci żeńskiej! Choć dziewczyn y nie były ładn e, a kombin ez on y lotn icze na pewn o nie dodaw ały wdzięku, nie mia‐ ły tut aj żadn ej konkurencji i pot raf iły dobrze się baw ić. Facet ów z AWACS-a nigdzie nie było widać. Ciekaw e czem u? Mruż ąc oczy, spojrzałem w stron ę cien i i zobaczyłem stolik, przy którym siedziało czterech śniadych i bardzo pow ażn ych pilot ów z wypielęgnow an ym i włosam i, czystym i kombin ez on am i i wszystkim i naszywkam i. Zam iast wnikać w zasady crud a, przyglądali się tańczącym kobie‐ tom. Turcy. Myślałem, że piją wodę, dopóki jeden z nich nie polał z nieoznakow an ej but elki następn ej kolejki czegoś przez roczystego. – Co to? – krzykn ąłem do ucha „MooMan a” i wskaz ałem na Turków. – Pokaż ę ci. Raki! – zaw ołał do barm an a, a ten wrócił z dwom a kielonkam i i but elką tego
przez roczystego płyn u. Znów puścił do mnie oko i wzniósł zwyczajow y niem iecki toa st: – Pros it! Łzy znów napłyn ęły mi do oczu, a pokój się zakołysał. Raki. Turecki bimber. Smakow ał jak wyplut y tyt oń zmieszan y z lukrecją. Ostrożn ie kiw ałem toksyczn ym kielonkiem, pow strzym u‐ jąc się, żeby nie puścić paw ia. „MooMan” zaśmiał się i odszedł, tymczasem ja odn alaz łem moich kumpli kapit an ów. Oparliśmy się o bar, żeby obejrzeć grę w crud a. To w zasadzie bardzo prosta gra, w której używ a się tylko dwóch bil – kolorow ego „obiekt u” i białego „strzelca”. Grają dwie druż yn y niem al nieogran iczon ej liczebn ości, a cel jest taki, żeby wykończyć przeciwn ika, strącając „obiekt” do którejś łuz y. Oczyw iście, druga druż yn a się przed tym bron i. Każdy strzela po kolei, a jeśli strąci się bilę, to ten, który strzelał przedt em, traci ży‐ cie. Gdy straci trzy, odpada. Tak naprawdę są tylko dwie zasady. Nie możn a rzucać w sędziego (w ogóle) i trzeba strzelać z końca stołu. Poz a tym reguły różn ią się w zależn ości od tego, kto gra, kto pat rzy (kobiet y) i jak duż o wszyscy wypili. Dzisiaj w men u było pełn o testosteron u, adren alin y i alkoholu. Po całym dniu misji bojo‐ wych i w obecn ości kobiet to była szalon a rozgrywka. Doz wolon e było użycie każdej siły (poz a ostat eczn ą), byle tylko blokow ać strzały, nie dopuszczać ryw ali do stołu i w każdy możliw y spo‐ sób przeszkadzać przeciwn ikow i. Niektórzy gracze kuleli, a kilku wykluczyły rozcięt e twarze i złam an e nosy. Kluby Oficerskie są otwart e dla wszystkich oficerów, jedn ak w baz ach myśliwców do środka wchodzą tylko nieliczn i nieświadom i faceci, którzy nie są pilot am i myśliwców. Moż e ich tam spot kać coś złego. Przyuważ yłem akurat dwóch takich, opierających się plecam i o ścian ę i oglą‐ dających grę. Wyraźn ie nie pochwalali hałasu, picia i ogóln ego rozw ydrzen ia. Obaj nosili „po‐ lówki”, jak ładn ie naz yw aliśmy mundury polow e, i byli nad wyraz czyści. Mieli wypolerow an e but y i trzym ali na ram ion ach torby z maskam i przeciwgaz ow ym i. Maski przeciwgaz ow e – zu‐ pełn y absurd, a więc oczyw iście były obow iązkow ym wyposaż en iem. A my oczyw iście mieliśmy je gdzieś. Nie miałem pojęcia, kim są ci goście i dlaczego pom yśleli, że przyjście tu to dobry po‐ mysł. Nagle telew iz ory zaczęły błyskać czerw ien ią. – Co, do k…. – koleś obok mnie wyciągnął rękę, wskaz ując ekran y. Wtem przez ścian y prze‐ bił się Głos Olbrzym a, czyli syst em nagłaśniający baz y: – NADLATUJ E… NADLATUJ E… ALARM CZERWON Y… ALARM CZERWON Y. To oznaczało, że coś zostało w baz ie zestrzelon e i wszyscy mieli nat ychm iast poszukać osło‐ ny. Grający w crud a uśmiali się i dalej grali, a pijący naw et nie oderwali wzroku od baru. Perso‐ nel cyw iln y zan urkow ał pod stoły, a spośród tych w kombin ez on ach lotn iczych znikn ęły tylko załogi AWACS-ów. Norm alka. Piloci myśliwców skorzystali z okaz ji, żeby podejść do baru, a gdy turecki barm an odm ów ił wyjścia spod aut om at u do lodu, wszyscy obsłuż yli się sam i. Zauważ yłem, że tamci dwaj sztabowcy, naz yw an i też „sprzedawcam i but ów”, wleźli raz em pod stół, trzym ając się środkow ej nogi. Jeden z nich otworzył torbę i wyjm ow ał właśnie maskę przeciwgaz ow ą. – Czem u, do cholery, wydaje im się, że cent ym etr sklejki osłon i ich przed czymkolw iek? – szturchn ąłem w ram ię jedn ego z pilot ów Phant om ów, który stał obok mnie.
– Kij wie – wzruszył ram ion am i i wychylił duż y łyk szkockiej. – Wolę już umrzeć, pijąc. – Chodźcie – zapropon ow ał Cujo, drugi pilot Phant om a, i skin ął przekrzyw ion ą głow ą na stoliki. – Usiądźm y. Przysun ęliśmy krzesła i usiedliśmy przy stoliku, którego sztabowcy używ ali w charakt erze schron u bombow ego. Pod stołem było trochę wiercen ia i stłum ion ych przekleństw – nasze but y najw yraźn iej naruszyły ich przestrzeń osobistą. Telew iz ory migot ały jakieś dziesięć min ut. W tym czasie piliśmy i graliśmy w crud a, a mię‐ czaki kryły się pod stołam i. Gdy rozbrzmiał sygnał o odw ołan iu alarm u, wypełz li stamt ąd i pod‐ nieśli się na nogi. – Hej… fajn ie, że dołączyliście – Cujo nie był zbyt subt eln y. – Mieliśmy tu niez łą akcję. Czknął głośno i pow lókł się do baru, zostaw iając mnie sam ego. – Pewn ie myślicie, że jesteście zabawn i – pow iedział jeden ze sztabowców. Myślałem, że mów i do swojego kumpla, więc dalej obserw ow ałem grę. Okaz ało się, że mów ił do mnie. Nie spodobało mu się, że go olałem, bo obszedł mnie i stan ął, zasłan iając mi grających. – Słyszałeś mnie? Podn iosłem na niego wzrok. Był po trzydziestce, miał oczy jak paciorki i ten troszkę pulch‐ ny, dobrze odż yw ion y wygląd większości oficerów sztabow ych. Za duż o jedzen ia i kaw y, a za mało stresu. Nosił też liście dębow e majora. Bez skrzydełek. No jasne. – Starałem się nie słyszeć – odpow iedziałem. – Zasłan iasz mi – Cujo już wrócił i głośno za‐ chichot ał. Major złapał się tłustym i małym i rączkam i pod szerokie boki. – Wstaw aj. – Pierdol się. Skóra wokół jego oczu nieco się zmarszczyła. – Jestem major Carlson i nie woln o ci tak do mnie mów ić… kapit an ie, poruczn iku czy kim tam jesteś. Nasze szarż e i naszywki przyczepialiśmy na rzepy, a na czas lot ów bojow ych odpin aliśmy je. Zapom niałem je przypiąć z pow rot em. – Moż e ja też jestem majorem. Pom yślałeś o tym? Prychn ął i odparł: – Akurat. Musiałbyś najpierw urosnąć. – Twoja żon a mów i co inn ego. Zaczerw ien ił się i zaczął puchn ąć. Norm aln ie w życiu nie odez wałbym się tak do majora, ale ten gość nie miał skrzydełek, więc dla mnie się nie liczył. Poz a tym był dupkiem. W dodatku głupim dupkiem, bo nie chciał odpuścić. – Czem u nosisz broń, będąc w barze? I skończon ym durn iem. No bo co za pajac mów i coś takiego w pierwszy dzień wojn y? Gdybym jak on miał przez cały dzień gapić się w komput er, zam knąłbym się w pokoju i płakał, mierząc swoją fujarę. – Pierdol się. Poczułem ruch za sobą, a pot em zobaczyłem, że stoi tam kilku moich kumpli. Najw yraźn iej wyw ąchali drakę poprzez przypalon y popcorn i opary Drambuie. – Podasz mi swoje naz wisko, stopień i jedn ostkę. I oddasz mi broń – ten gościu był prawdzi‐
wym dziełem sztuki. – Czem u? Areszt ujesz mnie? – Naz wisko – warkn ął. – Zgubiłem je dzisiaj gdzieś nad Irakiem, kiedy ty żarłeś pączki. Cała twarz mu nabrzmiała. Jakby ktoś właśnie wsadził mu coś w odbyt. – Ty arogancki skurw ielu. Jestem majorem… nie moż esz tak do mnie mów ić! – No cóż – now y głos nieprzyjemn ie przeciągał sam ogłoski. – Moż e on nie moż e, ale ja tak. Pilot, który się odez wał, nosił ksyw ę „Lips” i zaw sze przypom in ał mi Dav ida Lee Rot ha. Ten sam krzyw y nos i int ensywn e spojrzen ie. Był pierwszorzędn ym pilot em oraz absolutn ie wspa‐ niałym człow iekiem, który nie uznaw ał żadn ych aut oryt et ów. Stając przy mnie, spojrzał na te‐ go „sprzedawcę but ów” jak na karalucha. – Ja też jestem majorem. Więc pow iem to za nas obu. Piee erdol się. Żeby umilić mu wyjście i upewn ić się, że się nie pogniew a, chłopaki z mojej eskadry z miej‐ sca zaczęli śpiew ać Pios enkę Dzikich Łas ic – urzekający subt eln y hymn. – Jes teś my pars zywymi łajzami… hołotą teg o świata. Twarz sztabowca nagle zbladła, gdy uświadom ił sobie, że był otoczon y wielkim i uzbrojon y‐ mi facet am i, którzy za duż o wypili. – Wyp ierdkami stworzenia… pierd olonymi skurwielami i cud zołożnikami… – Każd y burd el nas zna… palimy, pijemy i jeb iemy… Jego kolega też to zroz um iał, bo zaczął ciągnąć Carlson a za ram ię. Major cofn ął się o krok i wskaz ał mnie palcem. – Jeszcze tu wrócę. – Jes teś my Dzikimi Łas ic ami… więc… PIERDOL… SIĘ! Wszyscy się śmiali, gdy gniewn ie człapał do wyjścia. Jakieś pół godzin y późn iej miałem dość i próbow ałem zebrać się do wyjścia, gdy wtem drzwi otworzyły się z hukiem. Przez nie wszedł wysoki szczupły mężczyz na koło pięćdziesiątki i za‐ trzym ał się tuż za progiem. Miał krótko przycięt e stalow o-siw e włosy, wyraźn ie zarysow an e kości policzkow e i wyblakły kombin ez on lotn iczy. Na ram ion ach nosił zaś orzełki pełn ego puł‐ kown ika. Zastan aw iałem się właśnie, czy jest jedn ym z dow ódców skrzydła – bo oni wszyscy są peł‐ nym i pułkown ikam i – kiedy zza jego ram ion wyjrzała pulchn a twarz majora Carlson a. – Oho! – Cujo i „Lips” też go zauważ yli. Wskaz ując mnie, major opow iadał na migi o tym, jakim to jestem pierwszorzędn ym fiu‐ tem. Pułkown ik spojrzał w moim kierunku i skin ął głow ą. Prawdziw ego twardziela zaw sze możn a poz nać po oczach – ten miał ostre pewn e spojrzen ie. Gdy podchodził, podn iosłem się, bo tak się robi w obecn ości pułkown ika. Zmierzył mnie wzrokiem, a pot em spojrzał mi prosto w twarz. – A ty kto? Odchrząkn ąłem. – Naz yw ają mnie „Two Dogs”. – Sir. – Naz yw ają mnie „Two Dogs”, sir.
Zachichot ał oschle bez śladu hum oru. Jakby wypluw ał kłaczek. – Stopień. – Kapit an, sir. – Od kiedy? Od wczoraj? – Nie, sir. Od przedw czoraj – to była najszczersza prawda, lecz on najw yraźn iej pom yślał, że zgryw am mądralę. Moi kumple głośno zachichot ali, ale pułkown ika to wcale nie rozbaw iło. Nachylił się do mnie i pow iedział bardzo, bardzo cicho: – Złącz stopy, gdy do mnie mów isz – brzmiało groźn iej niż wykrzyczan y rozkaz, a ja jakoś tak odruchow o ściągnąłem pięt y raz em. Pułkown ik roz ejrzał się po swojej widown i. Zauważ yłem, że nosił na piersi gwiazdę i wie‐ niec pilot a dow ódcy, miał też na lew ym ram ien iu odz nakę Wojsk Lotn iczych USA w Europie i, co najw ażn iejsze, szaro-czarn ą naszywkę Szkoły Bojow ej Myśliwców. Przełknąłem ślin ę i po raz pierwszy poczułem się nieswojo. Kimkolw iek ten gościu był, nie był nierobem ze sztabu na tyłach. Spoglądając na mnie jak kot, który ma właśnie schrupać kan arka, zapyt ał spokojn ie: – Czy nikt nigdy nie nauczył cię, że kapit an ow ie nie mogą mów ić majorom, żeby spadali na drzew o? – Nie to pow iedziałem, sir. Uniósł brew i przechylił głow ę. – Nie? – Pow iedziałem mu, żeby się pierdolił. – Sir. – Pow iedziałem mu, żeby się pierdolił, sir. – Ja też, pułkown iku – usłużn ie wtrącił „Lips”, a starszy koleś spojrzał na niego. – Majorze, dow iesz się, gdy zechcę poz nać twoje zdan ie, bo kopn ę cię w jajca. – Trudn o będzie nie traf ić, sir. Oczy pułkown ika stały się jeszcze zimn iejsze, więc „Lips” czym prędzej wtopił się w tłum. Pom yślałem, że jedn ak mogę mieć problem y. Tak czy owak poczułem elekt ryz ujący dreszczyk gniew u. – I czem u mu to pow iedziałeś? Bo jest cipą i krył się pod stołem. Bo siedział tut aj w swoim zaprasow an ym w kant mundu‐ rze tysiąc pięćset kilom et rów za lin ią front u, podczas gdy do mnie dzisiaj strzelali. Bo ma ten przem ądrzały uśmieszek na tłustej twarzy, a ja chętn ie wyrwałbym mu gardło. To były dobre odpow iedzi, ale pow iedziałem: – Chciał odebrać mi broń, sir. – Doprawdy? Najw yraźn iej to była dla niego now ość i posłał majorow i szybkie spojrzen ie, które nie było przyjemn e. Spojrzał na tańczących i tych, co grali w crud a, jakby widział to już wcześniej tysiąc raz y. Tak właściw ie chyba słuchał muz yki. Znów leciało Viva Las Veg as. – Cóż, tak się składa, że miał rację. W barze nie ma miejsca na broń. Naw et podczas wojn y – nikt ani drgnął, a on popat rzył na mnie i wyciągnął rękę. Zapewn e miał rację. Ale jeszcze nie urządziliśmy zbrojown i, więc nie było gdzie trzym ać
bron i. Zreszt ą wszyscy pełn iliśmy teraz dwudziestoczt erogodzinn ą służbę i musieliśmy być sta‐ le pod bron ią. – Nie mogę tego zrobić, sir. Lekko odchylając głow ę do tyłu, pułkown ik spojrzał na mnie jak na robaka. Po kilku długich sekundach machn ął kciukiem w stron ę drzwi. – Za mną, kapit an ie. Co mogłem zrobić? Musiałem posłuchać. Major znów uśmiechn ął się z wyższością, a mnie zaświerzbiły ręce. Naprawdę bardzo, ale to bardzo chciałem wbić tem u „sprzedawcy but ów” zę‐ by do gardła. Myślałem, że pułkown ik jest niez wykle spokojn y, dopóki nie dot arliśmy do front ow ych drzwi, które otworzył pot ężn ym kopn iakiem. Mój drugi błąd w obliczen iach tego wieczoru. Ten facet był naprawdę wkurw ion y. – Wychodź! Przełknąłem ślin ę i wyszedłem na zew nątrz. – Zostań – warkn ął na majora, który z miejsca upuścił swój uśmieszek na kaf elki. Nabrałem zimn ego nocn ego pow iet rza i rozprostow ałem ram ion a, odw racając się w stron ę pułkown ika, nadziałem się na palec. Od raz u podziałało – tamt en gdzieś po drodze stracił opu‐ szek. Moż e, na przykład, ktoś mu go odstrzelił. – Posłuchaj mnie, ty mały zasrańcu – warkn ął. Cofn ąłem się o krok, lecz palec poszedł w ślad za mną. – Lat ałem w stu dwudziestu siedm iu misjach bojow ych nad Wietn am em Półn oc‐ nym. Zabijałem żółtków, rat ow ałem życie i przeż yłem więcej gówn a, niż taki zasmarkan y no‐ wicjusz jak ty moż e zroz um ieć na tym etapie swojej, tak zwan ej, kariery. Twoja jedn a misja bojow a nie robi na mnie wraż en ia… ani… kurw a… trochę – palec, teraz jakiś trzym et row y, dźgał pow iet rze w rytm słów, a ja starałem się już nie cof ać. – Jasne? – nie czekał na odpow iedź, tylko znów pchnął palec w kierunku mojego nosa. – Dwa raz y mnie zestrzelili, raz urat ow ali, a Słon ia wyruchałem jak dziwkę. A teraz – przysię‐ gam, że jego oczy zwęz iły się – daj mi… swoją… pierdolon ą… broń. Przez niesam ow icie długą chwilę mierzyliśmy się wzrokiem. Mój lekki rausz dawn o już wy‐ parow ał, miałem więc pełn ą świadom ość, że stoi przede mną bardzo wzburzon y starszy oficer. Ale mim o wszystko byłem mężczyz ną, a on nie miał racji – przyn ajm niej z mojego punkt u wi‐ dzen ia. Zreszt ą, jak miałbym odz yskać broń na porann ą misję? – Nie mogę tego zrobić, sir. Wyglądał na szczerze wzburzon ego, więc – zan im mnie zastrzeli – dodałem z możliw ie najw iększym szacunkiem: – Za dziesięć godzin mam kolejn ą misję i będę pot rzebow ał tej bron i, pułkown iku. Znów na mnie spojrzał, a gdy napot kałem jego wzrok, zauważ yłem, że z jego oczu ulotn iła się odrobin a gniew u. W końcu wydął policzki i wypuścił pow iet rze. Pat rząc w dół na but y, pokrę‐ cił głow ą i spojrzał przez ulicę na świat ła „start u”. Nocn a misja właśnie się zaczyn ała, a pon ad drzew am i niosło się charakt erystyczn e wycie siln ików odrzut ow ych. Przez sekundę stan ęła mi przed oczam i młodsza wersja tego sam ego facet a. Zupełn ie ta‐ kiego jak ja, tyle że lat ającego w misjach bojow ych nad dżunglam i Wietn am u Półn ocn ego. W przypływ ie rzadkiego olśnien ia pom yślałem o tym, jak trudn o jest mu siedzieć i tylko obser‐
wow ać, gdy robił to wszystko naprawdę. Moż e dlat ego był taki wkurzon y. Musiał być sfrustro‐ wan y bez reszt y. Pułkown ik podn iósł na mnie wzrok. – Kapit an ie, jesteś niew ątpliw ie najz uchwalszym fiut em w Klubie Oficerskim pełn ym zu‐ chwałych fiut ów – przez kilka sekund pat rzył pon ad drzew am i, wciągnął zapach naft y lotn iczej, a pot em znów spojrzał na mnie i west chnął. – Pow iem ci, jak będzie. Na dzisiaj sobie odpuścisz. Zat rzym asz broń, wrócisz do tej twojej parszyw ej chatki i trochę się prześpisz. Zam rugałem. Jedn ak mnie nie zabije. – I nie pokaz uj mi się więcej z bron ią w barze. Upiekło mi się. Choć byłem bezm óz gim macho-pilot em myśliwca, naw et ja to docen iłem. Sam z siebie złączyłem pięt y, wyprostow ałem się jak strun a i zasalut ow ałem jak kadet. – Taa jest. Posłał mi spokojn e przeszyw ające spojrzen ie, a pot em pow oli odw zajemn ił salut. Kiedy już miał się odw rócić, zrobił coś, czego się nie spodziew ałem i czego nigdy nie zapom nę. Pow oli wy‐ ciągnął rękę. Ostrożn ie ją chwyciłem, a on – skin ąwszy głow ą – raz pot rząsnął i puścił. – I tak jesteś wrzodem na dupie. Spierdalaj stąd, zan im dźgnę cię w oko. Moja chat a była drewn ian ą budą trzy na trzy met ry, z dachem z blachy falistej i kilkom a para‐ mi dzikich kot ów kopulujących bez przerwy na malutkim poddaszu. Odgłosy były ciekaw e, a za‐ pach odraż ający. Ta chat a, i inn e jej podobn e, pow inn a mieścić zaz wyczaj dwóch żołn ierzy pra‐ cujących przy sam olot ach. Ale w tych okoliczn ościach w każdej było po ośmiu oficerów. To spek‐ takularn e osiągnięcie geom et rii przestrzenn ej było możliw e tylko dlat ego, że spaliśmy na zmian ę – dzieliłem pryczę z inn ym pilot em, który lat ał na misjach nocn ych. Naw iasem mó‐ wiąc, był to Włoch, który zaw sze zostaw iał na kocu sporą warstwę czarn ych kłaków. Przyklejały mi się do twarzy, przez co zwykle wyglądałem jak parchat y wilkołak. Tak czy owak, doskwierały nam pow ażn e braki kwat erunkow e, więc te naprawdę porządn e kwat ery musiały przypaść – jakż eby inaczej – pilot om transport owców, przylat ującym raz w miesiącu z dostaw ą papieru toa let ow ego. Ci ze sztabu też pot rzebow ali odpoczynku, żeby nie musieli opróżn iać dzbanków do kaw y. Mieliśmy jedn ak wojn ę i wszyscy byli zbyt zmęczen i, że‐ by się tym przejm ow ać. Kładąc się tej nocy na pryczy, wbiłem wzrok w suf it i myślałem o wszystkim, co wydarzyło się w ciągu tego długiego i niebezpieczn ego dnia. Cieszyłem się, że przeż yłem. Słyszałem, że wielu nie miało tyle szczęścia. Nigdy nie wątpiłem w siebie ani w swoje umiejętn ości – na szczęście moja młodzieńcza pewn ość siebie znalaz ła dziś pot wierdzen ie. Mim o wszystko mia‐ łem na tyle oleju w głow ie, żeby wiedzieć, że sam a wiara w siebie mnie nie urat uje. Gdzieś in‐ dziej w Iraku straciliśmy sam olot y i dobrych pilot ów, wiedziałem, że i nas jut ro czeka trudn iej‐ sza przepraw a, bo nieprzyjaciel jest już czujn y i got ow y. Zaw sze byłem dumn y – to idzie w parze z fachem. Lecz akurat tej nocy serce ścisnęło mi się w piersi. Przeszedłem próbę. Walczyłem i przeż yłem. Widziałem Słon ia. Więcej – uśmiechn ąłem się, zapadając w sen – zasadziłem mu kopa pro‐ sto w jajca.
4
Lataj jak Egipcjanin
Trzydzieści min ut po wschodzie słońca wciągnąłem podw oz ie myśliwca i F-16 znalazł się w po‐ wiet rzu nad Egipt em. Była 06:01:45 w środę, w styczn iu 1992. Przen osiłem szybko wzrok między świat em zew nętrzn ym, a zielon ym cyf row ym wskaz a‐ niem prędkości lot u na HUD-zie. Wrak bombowca z sow ieckich czasów, ogrodzen ie i mała roz‐ padająca się piram ida mignęły obok, gdy brudn y pas start ow y rozw ijał się pod przyspieszającym odrzut owcem. Dla mnie – pilot a myśliwca – to była jedn a z tych piękn ych chwil. Śmigan ie z hukiem przez kaw ał bet on u w spokojn ym zimn ym pow iet rzu wczesnego poranka. Met al wokół mnie tętn ił mocą czterdziestu tysięcy gniewn ych szarż ujących kon i, a ja przypięt y do znan ej na wylot kabi‐ ny wypełn ion ej ciepłym świat łem wskaźn ików, utrzym yw ałem sam olot równ o sześć met rów nad ziem ią. Droga start ow a liczyła praw ie cztery kilom et ry, z włączon ym dopalan iem pokon a‐ łem ją w dwadzieścia sekund. Gdy zielon a cyf erka dobiła do dziew ięciuset kilom et rów na godzi‐ nę, zerkn ąłem raz jeszcze na przyrządy siln ikow e, spojrzałem przed siebie i dokładn ie o 06:02:03 gładko ściągnąłem drąż ek. Myśliw iec poderwał się w górę, łykając rozrzedzon e pow iet rze, mieszając je z naft ą lotn iczą i wyrzucając tę wybuchow ą mieszankę za sobą. Egipt pode mną znikn ął – po kilku sekundach widziałem już tylko daleki horyz ont. Wykon ałem łagodn y wyw rót, ustaliłem kąt wznoszen ia na sześćdziesiąt stopn i i wzleciałem w cudn y poran ek. Żeby skompensow ać pot ężn e siły od przeciąż en ia, działające na pilot a podczas walki man ewrow ej, fot el wyrzucan y w F-16 jest od‐ chylon y do tyłu – wznosząc się pod takim kąt em, siedziałem więc prostopadle do ziem i. Odpo‐ wietrzn ik instalacji klim at yz acji między moimi nogam i zarzęz ił i wypluł z siebie smugę mgli‐ stego śmierdzącego pow iet rza zmieszan ego z pyłem egipskiego poranka, naft ą lotn iczą oraz lekkim i nutkam i spalon ego oleju i skwierczącej w słońcu plastikow ej owiewki. Zmarszczyłem czoło. Wysoka temperat ura oleju siln ikow ego nie jest norm aln ym zjaw i‐ skiem, lecz ten sam olot dopiero co wrócił z przeglądu, w trakcie którego wym ien ion o siln ik. W egipskim F-16 wszystko jedn ak było możliw e. Właśnie dlat ego pilot ow ałem go dzisiejszego ranka podczas lot u próbn ego. Jest to kombin acja określon ych man ewrów, zwan ych prof ilem lo‐ tu, mających na celu dokładn ie i brut aln ie „ukarać” sam olot, zan im pow róci do norm aln ego la‐ tan ia z pilot am i eskadry lin iow ej. Egipcjan ie starann ie unikali ryz yka związ an ego z lot am i
próbn ym i, więc spadało to na Amerykan ów. Mnie to nie przeszkadzało – zaw sze to dodatkow y czas lat an ia bez odpraw przed i po locie. Kilka sekund po wejściu w pion ow e wznoszen ie, prze‐ kroczyłem wysokość tysiąca pięciuset met rów, uśmiechając się pod maską tlen ow ą i przeciwsło‐ neczn ą osłon ą hełm u. Wszystko działało bez zarzut u. Krótko. Była 06:02:11. – OSTRZEŻ EN IE-OSTRZEŻ EN IE… OSTRZEŻ EN IE-OSTRZEŻ EN IE… Kurw a. Zerkn ąłem na przyrządy siln ikow e, pot em na rząd bardzo złych świat ełek, awaryjn ych lampek ostrzegawczych, znajdujących się tuż pod osłon ą przeciwodblaskow ą na wysokości oczu, moż e jakieś sześćdziesiąt cent ym et rów przede mną. Kurw a. ENG FIRE, poż ar siln ika… HYD OIL, niskie ciśnien ie płyn u hydrauliczn ego… Wszystkie waż‐ ne wskaźn iki zaświeciły się nagle na czerw on o. Odrzut ow iec zdychał. Ot, tak. W niecałą sekun‐ dę.
Autoportret wykonany w czasie misji przeciwko wyrzutniom rakiet ziemiapowietrze
06:02:16. Rea gując nat ychm iast, szarpn ąłem przepustn icę do tyłu, ustaw iając BIEG JAŁOWY i kont y‐ nuowałem wznoszen ie aż do gran ic możliw ości. Poz baw ion y pot ężn ego ciągu siln ika, sam olot gwałt own ie zwoln ił do ośmiuset kilom et rów na godzin ę. Gdyby przyglądać się z pobliskiej chmury, tor lot u F-16 wyglądałby jak zarys jajka. Przy siedm iuset kilom et rach na godzin ę odrzu‐ tow iec osiągnął wierzchołek jajka i wdzięczn ie zakręcił po łuku, opadając w stron ę horyz ont u. Lecąc na grzbiecie, oddałem lekko drąż ek, pow odując „ujemn e” przeciąż en ie i poczułem, jak mój tyłek odryw a się od fot ela. Dzięki tem u przez kilka chwil utrzym yw ałem mniej więcej tę sam ą wysokość, wisząc w pasach do góry nogam i i kombin ując, co zrobić. Od sam ego początku pilot ów uczy się, jak rozpoz naw ać i rozw iąz yw ać podczas lot u skompli‐ kow an e i pot encjaln ie śmiert eln ie groźn e syt ua cje awaryjn e. Umiejętn ość diagnoz y, ocen y
i wyboru właściw ego działan ia naprawczego to podstaw a. To takż e kolejn y talent, który wyróż‐ nia pilot a jedn om iejscow ego myśliwca spośród reszt y. My nie mam y załogi, która odczyt uje li‐ sty kont roln e lub pom aga w ocen ie syt ua cji. Zrobić to wszystko w skomplikow an ym, obładow an ym uzbrojen iem F-16, który leci z pręd‐ kością pocisku karabin ow ego, to duż e wyz wan ie. Są dwa rodzaje syt ua cji awaryjn ych – takie, które pilot a nie zabiją, oraz takie, które i owszem. A to była z pewn ością ta druga, nie miałem czasu na nic poz a działan iem. Pom ogła mi rozległa sucha droga start ow a pode mną. Europejskie i amerykańskie, z których korzystałem, były o wiele krótsze i często mokre lub oblodzon e. Tę nat om iast ruscy zbudow ali dla bombowców i była ogromn a. Do tego, w odróżn ien iu od amerykańskich dróg start ow ych, których kierun ek był zgodn y z dom in ującym wiat rem, ta wydaw ała się celow o zbudow an a tak, żeby boczn y wiatr utrudn iał lądow an ie. Żadn a z tych rzeczy nie miała jedn ak znaczen ia. Siln ik nie działał, zmierzałem więc tylko i wyłączn ie w dół. Rzucając okiem na wskaźn iki, zauważ yłem, że temperat ura siln ika, zwan a FTIT (Fan Turbin e Inlet Temperat ure, temperat ura przed turbin ą) skoczyła w czerw on y zakres. Niedobrze. Hydraulika i elekt ryka były jedn ak w porządku, co oznaczało, że układy sterow an ia lot em działały i wciąż mogłem fiz yczn ie sterow ać odrzut owcem. 06:02:22. Poczułem płon ący olej. W sam olocie z pon ad trzem a tysiącam i lit rów naft y lotn iczej i pod‐ wieszon ym i pociskam i to bardzo zła wiadom ość. Wskaźn ik ciśnien ia oleju, w myśliwcu wart ym czterdzieści milion ów dolców, był wielkości mon et y, musiałem więc zmruż yć oczy, żeby go doj‐ rzeć. Ciśnien ie było niskie. Nie zerow e, ale znaczn ie pon iż ej norm aln ego. Jeśli rzeczyw iście wybuchł poż ar, musiałem wyłączyć siln ik albo się kat apult ow ać. Ani jedn a, ani druga możliw ość do mnie nie przem aw iała. Mogłem też pociągnąć przepustn icę z pow rot em w BIEG JAŁOWY, poszybow ać w kierunku drogi start ow ej i mieć nadzieję, że sam olot nie wybuchn ie. Obracając się, żeby spojrzeć za ogon, zauważ yłem, że płon ący siln ik nie dym i – chociaż tyle dobrego. Kiedy wisiałem tak głow ą w dół, a na twarz opadał mi kurz z podłogi kabin y – jakieś tysiąc sześćset met rów nad baz ą lot‐ niczą w środku Egipt u – przem knęła mi myśl, że nie jest tak źle. Skrzydło nie odpadło, nie do‐ stałem pocisku prosto w dyszę siln ika nad teryt orium nieprzyjaciela, prawda? Taa. Nie pat rząc w dół, sięgnąłem do lew ej konsoli przy kolan ie, uniosłem osłon ę ochronn ą prze‐ łączn ika i włączyłem EPU (emergency pow er unit, awaryjn e urządzen ie zasilające). Zza mojego fot ela od raz u zaw ibrow ało miarow e „WRRRRR” – na szczęście działało. W przypadku awarii lub wyłączen ia siln ika przez pilot a, EPU zapewn iało istotn e zasilan ie instalacji hydrauliczn ych, układów sterow an ia lot em i radiostacji. Był jeszcze JFS (Jet Fue l Start er, zapłonn ik paliw a od‐ rzut ow ego) – mały siln ik turbin ow y, którego wał przebiegał przez przekładn ię i łączył się z sil‐ nikiem sam olot u. Po wtryśnięciu mieszanki spręż on ego pow iet rza i niez miern ie trującej cieczy o naz wie hydraz yn a, turbin a siln ika sam olot u rozkręcała się, inicjując sekwencję zapłon u. Umożliw iało to uruchom ien ie siln ika bez pot rzeby stosow an ia starych nieporęczn ych wózków rozruchow ych, które widać obok starszych typów odrzut owców. 06:02:26.
Dokładn ie w tym mom encie spod fot ela wyrzucan ego rozszedł się gwałt own y wstrząs, przechodząc przez siedzisko, do mojego kręgosłupa. Pow róciłem do położ en ia poz iom ego, za‐ mrugałem, gdy kurz opadał z pow rot em na podłogę. Przechylając się na lew e skrzydło, bo piloci myśliwców wolą pat rzeć w lew o, spojrzałem w dół na lotn isko. Byłem za wysoko i za blisko. Lekko opuszczając nos, zakręciłem pod kąt em w praw o, tak więc mogłem pat rzeć na drogę start ow ą z lew ej. Zerkając z ukosa spod przym ruż on ych pow iek oślepion ych porann ym słoń‐ cem, spojrzałem na przyrządy siln ikow e. EPU zapewn iało min im aln e ciśnien ie hydrauliczn e i dość energii elekt ryczn ej, żeby układy sterow an ia lot em działały. Poz a tym wszystko wyglą‐ dało źle. Na wysokości tysiąca pięciuset met rów nad drogą start ow ą, o 06:02:30, włączyłem mikrof on. – Wież a Ban i Suw ajf… Wież a Ban i… MAKO 4,1… Znajdow ałem się teraz mniej więcej półt ora kilom et ra na południow y zachód od lotn iska, w szerokim płytkim zakręcie z opadan iem. Leciałem zupełn ie na wyczucie. Odległość i wyso‐ kość… odległość i wysokość. Wiedziałem, gdzie muszę się znaleźć, a moje ręce starały się mnie tam zabrać. Lądow an ie z zerwan iem płom ien ia w siln iku było solidn ą częścią szkolen ia niebo‐ jow ego na F-16. Ćwiczyliśmy tę techn ikę wielokrotn ie, w dzień i w nocy, przy każdej pogodzie i w różn ych położ en iach w przestrzen i. Lecz podczas szkolen ia gdzieś z tyłu głow y kołat ała się myśl, że jeśli tot aln ie spart olę spraw ę, mój siln ik wciąż działa i nie rozbiję się ani się nie kat a‐ pult uję. Nie tym raz em. Choć siln ik wciąż działał, śmierdziało coraz bardziej. Wiedziałem, że nie dam rady zaw rócić i spróbow ać jeszcze raz. Starałem się nie myśleć o nieudoln ych mechan ikach z Egipskich Wojsk Lotn iczych. Pod stopam i miałem tysiące wirujących łopat ek turbin, milion y procesów mikrospalan ia i kilom et ry rur, przew odów i przew odów elekt ryczn ych. A wszystkie napraw iali Arabow ie, którzy na ogół nie umieli czyt ać we własnym jęz yku, a co dopiero wert o‐ wać grube na piętn aście cent ym et rów instrukcje napisan e techn iczn ym angielskim. Kolejn y pow ód, dla którego nie chciałem próbow ać używ an ia fot ela wyrzucan ego. – Co ja tu robię, do cholery… – wym amrot ałem, wykon ując beczkę i wyrówn ując lot. Utrzy‐ myw ałem około czterystu sześćdziesięciu kilom et rów na godzin ę i opadałem ze stałą prędko‐ ścią. Odrzut owce nie szybują za dobrze. Wskaźn ik pokaz yw ał zerow e ciśnien ie oleju, a kabin a śmierdziała jak frytkown ica. Ale jak dot ąd nie było widać żadn ego dym u. O 06:02:34 opuściłem dźwignię wypuszczan ia podw oz ia i z pewn ym opóźn ien iem poczułem dwa „stukn ięcia”. Przyglądając się lampkom sygnaliz ującym położ en ie podw oz ia sam olot u, za‐ uważ yłem tylko dwie. Nie wypuściłem podw oz ia przedn iego. Zajebiście. Ale przyn ajm niej wie‐ ża postan ow iła się obudzić: – Mahhko… Mahhko… tut ej wiesza Ban i… wzyw ahłeś? – Egipcjan in brzmiał senn ie. Przełknąłem i odet chnąłem głęboko. – MAKO 4,1… Ident yf ikat or baz y… Syt ua cja awaryjn a – odparłem spokojn ie. No bo naw et w Egipcie trzeba trzym ać fason. Byłem teraz jakieś trzy kilom et ry na południow y zachód od drogi start ow ej, na wysokości dziew ięciuset met rów, i wciąż bez przedn iego podw oz ia. „Pompow ałem” dźwignią kilka raz y, żeby je wypuścić, jedn ak lampka wciąż się nie świeciła. Mów i się „trudn o”. Opuszczając nos sa‐ molot u, żeby utrzym ać przyspieszen ie, zacieśniłem zakręt i wyszedłem z niego w pobliż u drogi
start ow ej, przypraw iając kont rolera z wież y o atak pan iki. – Mahhko… CO? – krzykn ął. Arabow ie ogóln ie nie słyn ą z umiejętn ości zachow an ia spokoju, opan ow an ia i kont roli nad sobą. – Pow tiiiż… mahsz… mish’killah? – w pan ice przerzucił się na arabski, choć nie mam pojęcia, czym się tak gorączkow ał. To ja miałem niez ły paszt et, jak to mów ią. Żeby mu pom óc, odpo‐ wiedziałem po arabsku: – Aiwa hab ib i… MAKO jenoob harb… inteen kilo – a żebyś wiedział… MAKO na południow ym zachodzie, trzy kilom et ry. Gdy operat or wyrzucał z siebie pot ok maszyn ow ego arabskiego i angielskiego, po prostu zmniejszyłem głośność. I tak nie mógł mi pom óc, a ja miałem inn e problem y. Lądow an ie na dwóch kołach mnie nie zabije, chyba że okaż ę się zupełn ym głąbem, a mając przed sobą parę kilom et rów bet on u, nie byłem bez szans. Skupiłem się wyłączn ie na tym, gdzie chcę przyz ie‐ mić, czyli na tak zwan ym punkcie celow an ia, i na prędkości lot u. Jeśli będę leciał zbyt woln o, spóźn ię się i zgin ę, a jeż eli za szybko – skończy mi się droga start ow a i rozbiję się w piachu. W tej syt ua cji mogłem zwoln ić albo się rozpędzić, wykorzystując tylko wysokość, a bez siln ika wyż ej już bym się nie wzniósł. „Ident yf ikat or baz y” to ustalon a poz ycja w standardow ym schem acie lądow an ia F-16 z ze‐ rwan ym płom ien iem w siln iku. Oznaczała, że byłem w odległości od półt ora do czterech i pół kilom et ra, na wysokości mniej więcej sześciuset met rów i żeby wylądow ać, ustaw iałem się rów‐ nolegle z osią drogi start ow ej. Miałem przyz woitą poz ycję. Odpow iedn ią odległość i prędkość lo‐ tu, żeby to zrobić, no i wystarczająco długą drogę start ow ą, żeby się zat rzym ać. Odet chnąłem, i po raz drugi poczułem, że mam spore szanse, żeby to przeż yć. Wtedy zobaczyłem dym. Z przew odów klim at yz acji wyleciały szare smużki. Moje źren ice przeskakiw ały w tę i z po‐ wrot em między ziem ią a dym em. W tej chwili skupien ie nie na tym, co trzeba, równ ało się śmierci. Zreszt ą… nieraz para wodn a z instalacji klim at yz acji wyglądała jak dym. Tyle tylko, że para wodn a się nie pali, a to coś śmierdziało okropn ie. Rea gując błyskaw iczn ie, pociągnąłem przepustn icę za ogran iczn ik w położ en ie ODCIĘCIE i od raz u usłyszałem, jak siln ik zam iera. W kabin ie zapadła złow ieszcza cisza, nie licząc iryt ują‐ cego mon ot onn ego jęku Zrzędliw ej Zuz y i odgłosu pow iet rza opływ ającego owiewkę. – OSTRZEŻ EN IE-OSTRZEŻ EN IE… OSTRZEŻ EN IE-OSTRZEŻ EN IE… Tak, tak… wiem. Była 06:02:40. Około dwóch i pół kilom et ra od progu drogi start ow ej zszedłem pon iż ej tysiąca trzystu me‐ trów, zwaln iając do czterystu kilom et rów na godzin ę. Miałem sucho w gardle, a ręce wilgotn e od pot u, gdy spojrzałem przez HUD. Daleko, gdzieś na środku lotn iska, dojrzałem porann e słońce błyskające na szybach okien wież y kont roli lot ów. Po drodze kołow an ia pędziło kilka po‐ jazdów z migającym i świat łam i, wzbijając bliźn iacze brąz ow e chmury pyłu. To mnie zaskoczyło. Nie wiedziałem, że mieli tu jakąś lotn iskow ą straż poż arn ą. Ustaw iając mały zielon y znaczn ik toru lot u FPM (flight path marker) w jedn ej lin ii z białym i lin iam i horyz ont u, zauważ yłem, że dym znikł. To dobrze. Niestet y moje przedn ie podw oz ie wciąż było wciągnięt e, co mnie zmart wiło. Ściągając lekko drąż ek na siebie, poz woliłem odrzu‐
towcow i wznieść się trochę i osiągnąć trzysta pięćdziesiąt kilom et rów na godzin ę. Czasem pod‐ woz ie przedn ie nie wypuszczało się z pow odu zbyt duż ej prędkości lot u. Nic to jedn ak nie dało, a gdy stery stały się nieczułe, z pow rot em opuściłem nos, żeby nabrać nieco prędkości. Wciąż utrzym ując mały FPM przyszpilon y do drogi start ow ej – przeszybow ałem pon ad jej progiem. Gdy ziem ia zaczęła się zbliż ać, wykon ałem delikatn e podn iesien ie nosa sam olot u, zwan e „wyrówn an iem przed przyz iem ien iem” i utrzym yw ałem sam olot pon ad bet on em. Wtedy usłyszałem kolejn e stukn ięcie – przedn ie podw oz ie w końcu się wysun ęło. Nie odryw ając wzroku od drogi start ow ej, wpat ryw ałem się w ostatn ie kilka met rów przy gwałt own ie maleją‐ cej prędkości. Delikatn ie przechylając się z koła na koło, myśliw iec wylądow ał z typow ym dla F16 chybot em. Trzym ałem nos sam olot u pon ad ziem ią, podczas gdy droga start ow a przem ykała obok. Przy praw ie dwustu kilom et rach na godzin ę opuściłem nos i skrzyw iłem się, gdy koło do‐ tknęło ziem i. Na większości dróg start ow ych trudn o byłoby się zat rzym ać bez siln ika wspom a‐ gającego instalację ham ulcow ą, lecz ta była tak długa, że nie miałem obaw. Przez kilka sekund poz woliłem F-16 swobodn ie wyt racać prędkość, a pot em płynn ie nacisnąłem ham ulce, żeby cał‐ kow icie zat rzym ać sam olot. O 06:03:07 myśliw iec wyham ow ał dwieście met rów od końca drogi start ow ej. Siedziałem w nim przez kilka chwil, wpat rując się przed siebie. Moje nogi wciąż mocn o wciskały pedały ste‐ ru kierunku, a ręce nadal mocn o trzym ały drąż ek i przepustn icę. Od czasu gdy zwoln iłem ha‐ mulce do start u, min ęła min ut a i trzydzieści sekund. Pięćdziesiąt sześć sekund, odkąd siln ik po‐ stan ow ił się popsuć. Sięgając przed siebie, włączyłem ham ulec postojow y, a pot em odpiąłem lew ą stron ę maski tlen ow ej. Kładąc głow ę na oparciu fot ela, spojrzałem w górę przez owiewkę na błękitn e niebo i piękn y świt, który o mały włos nie był moim ostatn im. Trochę dalej, z lew ej, pojazdy rat unko‐ we kolebały się w moim kierunku. Pow oli wypuściłem pow iet rze. Wyłączając awaryjn e zasilan ie, uniosłem osłon ę kabin y, zdjąłem hełm z głow y i położ yłem go na HUD-zie, a wtedy uderzyła mnie fala ciepłego egipskiego pow iet rza. Żyz na ziem ia, pył i lekki zapach palących się śmieci. Uśmiechn ąłem się półgębkiem, wycierając twarz. Dziwn iej już być nie moż e. I znów pow in ien em był wiedzieć, że to głupie myślen ie. Wyjrzałem poz a ram ę wiat rochron u – po praw ej stron ie zobaczyłem starut eńkiego wieśniaka, stojącego niecałe trzydzieści met rów od sam olot u. Gdyby to było w amerykańskiej baz ie lotn iczej, w życiu by się tu nie dostał. A na‐ wet jeśli – leż ałby teraz mart wy. Tymczasem stał sobie w piachu, obok drogi start ow ej, najw y‐ raźn iej przeszedł przez dziury w ogrodzen iu. Miał twarz niczym rodzyn ek i ciemn e głęboko osadzon e oczy. Nosił wyt art e sandały i brudn ą białą galab iję, koszulę do kostek. Obok niego stał osioł, naw et bardziej wychudzon y niż on sam. Obaj pat rzyli na mnie. Pom yślałem późn iej, że ta scen a to był Egipt w pigułce. Budow ać drogi start ow e długości kil‐ ku kilom et rów to pot raf ią, ale żeby pow strzym ać starych chłopów przed wchodzen iem na nie, to ich przerasta. Stać ich na myśliwce odrzut ow e za czterdzieści milion ów dolców, ale nie pot ra‐ fią dbać o ich sprawn ość. Jedn ak wtedy dosłown ie odjęło mi mow ę. Wylądow ałem właśnie F-16 z niedziałającym siln ikiem, urat ow ałem i jego, i siebie, a tu proszę – gapię się na pysk osła.
Siedziałem sobie, pot parow ał, a syren y alarm ow e wyły coraz głośniej. Tymczasem wie‐ śniak, jak gdyby nigdy nic, poczłapał przed moim odrzut owcem, prow adząc wylin iałe zwierzę. Gdy mnie mijali, osioł uniósł ogon i zesrał się na drogę start ow ą. Starzec obejrzał się na mnie i bardzo wym own ie pokręcił głow ą. Osioł chyba też. Kariera oficera lotn ict wa takt yczn ego to wieczn a tułaczka. Wojskow a logika zakłada, że zmuszan ie kogoś, żeby co dwa, trzy lat a zbierał man atki i zaczyn ał od początku gdzie indziej, jest świetn ym pom ysłem. To rzeczyw iście daje duż e doświadczen ie w diam et raln ie różn ych środow iskach, i taki chyba jest cel. Przy okaz ji człow iek nabiera też niez łej wpraw y w przepro‐ wadzkach i sprzedaż y dom ów. Moja kariera operacyjn a wiąz ała się z zagran icą i tego chciałem się trzym ać. Nie miałem żadn ych zobow iąz ań – czem u więc nie zobaczyć świat a? W Niemczech było super, lecz nadszedł czas, żeby odejść. Amerykańskie Wojska Lotn icze uznały więc, że młody pilot-instrukt or z do‐ świadczen iem bojow ym w jedn ostce lin iow ej doskon ale nada się na… pilot a szkoln ych odrzu‐ towców w Teksasie. Miałem odm ienn e zdan ie. I to bardzo. Rozpaczliw ie szukając alt ern at yw y, odkryłem trochę szalon ych i egz ot yczn ych kierunków wym ian y zagran iczn ej dostępn ych dla pilot ów myśliwskich. W ram ach tych program ów wysyła‐ no amerykańskich instrukt orów do pom ocy sprzym ierzon ym wojskom lotn iczym, które zakupi‐ ły F-16. Miałem kolegów, którzy polecieli do Grecji, Port ugalii i Turcji. Jeden cholern y szczęściarz wylądow ał na wyspie Bali z Indon ez yjskim i Wojskam i Lotn iczym i i dziewczyn am i w spódn icz‐ kach z traw y. Żeby utrzeć mi nosa, przysyłał stamt ąd poczt ówki. Ja traf iłem do Egipt u. Tak czy owak, byłem zachwycon y. Kraina faraonów i Dolin a Królów. Uczyłem się o tym wszystkim na zajęciach z archit ekt ury, a teraz miałem szansę zobaczyć to na własne oczy. Pi‐ ram idy i nurkow an ie. I co najw ażn iejsze, nie musiałem szkolić pilot ów-uczniów w akrobacji dla jakichś służbistów z zat wardzen iem z dow ództ wa szkolen ia w Teksasie. W 1992 nie było takich niepokojów, z jakim i Egipt boryka się dzisiaj. Hosni Mubarak rządził niepodzieln ie, a wojsko pan ow ało nad wszystkim. Jakieś pół milion a żołn ierzy było w czynn ej służbie, a drugie tyle poz ostaw ało w rez erw ie. Egipskie Wojska Lotn icze były czwart ym naj‐ większym odbiorcą F-16 na świecie. Oficerow ie, szczególn ie piloci myśliwców, żyli tam jak kró‐ low ie. Stan y Zjedn oczon e co roku przekaz yw ały Egipt ow i pon ad miliard dolarów pom ocy, przez co amerykańscy oficerow ie byli tam podwójn ie mile widzian i. Egipskie władze ze szczególn ą uwagą obserw ow ały wojn ę nad Zat oką Perską. Długo dysku‐ tow ały o tym, które superm ocarstwo ma lepsze uzbrojen ie, szkolen ie i kadrę. Wojsko irackie w duż ej części było szkolon e i wyposaż an e przez Sow iet ów, a mim o to Amerykan ie rozbili je w niecałe dziew ięćdziesiąt dni. Siły zbrojn e Saddam a budziły pow szechn y strach na Bliskim Wschodzie, przyn ajm niej u Arabów. Jako nasi sprzym ierzeńcy Egipcjan ie byli przeszczęśliw i, że młodzi wet eran i walk (tacy jak ja) będą szkolić ich pilot ów. To była część program u PEA CE VECTOR (PV), w ram ach którego „wypoż yczan o” sojuszn i‐ czym rządom zagran iczn ym kadrę lotn ict wa takt yczn ego, by ta służ yła im pom ocą techn iczn ą
i szkolen iow ą. Stan y Zjedn oczon e były i są najw iększym świat ow ym eksport erem bron i – to bizn es wart praw ie dwadzieścia miliardów dolarów roczn ie. Byłem więc w zasadzie najemn i‐ kiem na usługach rządu. Po kilku szkolen iach ant yt errorystyczn ych i kursie jęz ykow ym, przydzielon o mnie do Biura Współpracy Wojskow ej w Egipcie. Ambasada USA opłacała nam piękn e mieszkan ie w Mahdi – luksusow ej dzieln icy Kairu. Wystrój był standardow y, czyli marm ur i ziem iste barw y, ale miesz‐ kan ie było bardzo ładn e i dostępn e zaw sze, gdy mieliśmy ochot ę wybrać się do miasta. W ram ach PEA CE VECTOR III wysłan o mnie do Ban i Suw ajf w oaz ie Fajum, byłej baz y MiG-ów i bombowców, położ on ej jakieś sto kilom et rów na południe od Kairu. W staroż ytn ym Egipcie miejsce to zwan o Crocodilopolis, lecz niestet y zan im ja tam dot arłem, wszystkie kroko‐ dyle już dawn o znikn ęły. Pododdziały PV rozm ieszczon o takż e w Kairze, Aleksandrii i Jiya nklis (nad Kan ałem Sue skim). W ich skład wchodzili zwykle dwaj piloci, oficer techn iczn y i kilku star‐ szych sierż ant ów – specjalistów w swoich dziedzin ach. W każdym z tych miejsc stacjon ow ało egipskie skrzydło myśliwskie, obejm ujące co najm niej dwie kompletn e eskadry. Wcielon o nas do miejscow ych jedn ostek Egipskich Wojsk Lotn iczych, którym pom agaliśmy we wszystkich aspekt ach szkolen ia wojskow ego. Ban i Suw ajf z początku mnie przeraz iło, ale tylko dlat ego, że przyz wyczaiłem się do Nie‐ miec. Poz a godn ym uwagi epiz odem podczas wojn y nad Zat oką Perską, nie dan e mi było jesz‐ cze zobaczyć tych gówn ian ych stron Bliskiego Wschodu. Pat rząc z perspekt yw y czasu, to było wspan iałe miejsce. Gen eral Dyn am ics zbudow ało na teren ie baz y lotn iczej obóz dla amerykań‐ skiej kadry techn iczn ej. Przypom in ał małą wioskę – stało tam około stu domków, euf em istycz‐ nie naz yw an ych willam i. W rzeczyw istości były to part erow e chatki w stylu lat sześćdziesiąt ych. Poz a tym mieliśmy tam takie atrakcje, jak boiska do baseballu i siatkówki, kort y ten isow e, oka‐ zały basen, a takż e, rzecz jasna, bar z wann ą do gorących kąpieli. Podobn ie jak Ameryka w czasach McCart hy’ego, która bała się Związku Radzieckiego, Egipt cierpiał na pow ażn ą narodow ą paran oję związ an ą z Izrae lem. Oznaczało to, że każde skrzydło myśliwskie operow ało według inn ego sześciodniow ego plan u lot ów, mającego uniem ożliw ić Izrae lczykom atak z zaskoczen ia. Teoret yczn ie. Izrae lskie lotn ict wo zupełn ie nic sobie nie ro‐ biło z egipskiego stan u got ow ości. Ba, pew ien izrae lski pilot wet eran, którego spot kałem, po‐ wiedział mi, że zan im zaa takow ali Ban i Suw ajf w 1973, przelecieli nad pasem start ow ym w szyku „czterech palców”, żeby dać Egipcjan om szansę na ukrycie się w schron ach przeciw‐ bombow ych. Tak czy owak, Egipt dyspon ow ał czynn ie lat ającym i myśliwcam i siedem dni w ty‐ godniu, przez cały rok (fakt, że zarówn o Egipt, jak i Izrae l były amerykańskim i sojuszn ikam i, najw yraźn iej nikom u w program ie PV nie przeszkadzał). Pierwszego dnia egipscy piloci byli przyw oż en i z dom ów w Kairze czy Aleksandrii na pokła‐ dach C-130. Cztery następn e dni zajm ow ało szkolen ie. To oznaczało przew ażn ie cztery plan o‐ we lot y – zwan e „lin iam i” – późn ym rankiem i kolejn e cztery późn ym popołudniem. W sum ie osiem „lin ii” w cztery dni. Dla porówn an ia, typow a amerykańska eskadra myśliwska pow inn a wylat yw ać od dziesięciu do dwun astu „lin ii” rankiem, a pot em od ośmiu do dziesięciu po połu‐ dniu lub w nocy. O ile amerykańscy piloci skrupulatn ie plan ują każdą misję i pot em szczegóło‐ wo ją omaw iają (czasem trwa to naw et sześć godzin), o tyle egipskie odpraw y były bardziej w stylu zen. Nie mieli zat em szczególn ie napięt ego rozkładu zajęć, a szóstego dnia C-130 za‐
bierał ich z pow rot em do dom u na czterodniow y weeke nd. Pot em dziesięciodniow y cykl się po‐ wtarzał. Licząc pododdział wojskow y i cyw iln ych wykon awców, w oboz ie zbudow an ym dla stu pięć‐ dziesięciu osób mieszkało ich moż e ze trzydzieści. Nie było żadn ych dzieci i tylko dwie żon y. Graliśmy sporo w siatkę, pływ aliśmy i pichciliśmy często na woln ym pow iet rzu. Niem al co dzień, późn ym popołudniem, siadaliśmy na dachach i oglądaliśmy zachodzące słońce. Zachody były tu naprawdę widow iskow e. Żółt e, pom arańczow e i złot e pasma wyglądały niczym ostrza mieczy wbit e w horyz ont. Staw ały się coraz cieńsze, aż do chwili, gdy na sam ym końcu pom a‐ rańczow y ogień gin ął nagle w ciemn ości. Ostatn ie rozpaczliw e prom yki strzelały w górę, roz‐ pryskując się na róż ow ych brzuchach chmur, dopóki i one nie zgasły. Ryt ua ł ten umilaliśmy so‐ bie piciem kokt ajlu z brzoskwin iow ej wódki z sokiem pom arańczow ym, zwan ego fuzzy navel, do wtóru bardzo głośnej muz yki klasyczn ej. Egipcjan ie pracujący w oboz ie mieli nas za wariat ów. Zbierali się w grupki i pokaz yw ali nas palcam i, kręcąc przy tym głow am i i mów iąc coś po cichu. Ja uważ ałem, że było ekst ra. Tak czy owak, jakieś sześć miesięcy po przyjeździe, pewn ego wczesnego popołudnia drze‐ małem sobie akurat przy basen ie, gdy moja radiostacja osobista zaczęła skrzeczeć bardzo go‐ rączkow ym, koślaw ym angielskim: – Kapit an Dan! Kapit an Dan… wiele sam olot leci! „Wiele sam olot”? Otworzyłem jedn o oko i spojrzałem spod zmruż on ej pow ieki na radio, zastan aw iając się, czy odpow iedzieć. Był drugi dzień typow ego czterodniow ego weeke ndu i nie działo się zupełn ie nic. Norm aln ie pojechalibyśmy nad Morze Czerw on e, żeby pon urkow ać, albo wybralibyśmy się na półn oc, do Kairu, gdzie zat rzym alibyśmy się w apart am encie ambasady amerykańskiej i zje‐ dli coś przyz woitego. Drugi pilot był jedn ak na urlopie w Grecji, a oficer techn iczn y wrócił do Stan ów, więc po prostu się relaksow ałem, pracując nad naprawdę boską opalen iz ną. Postan ow iłem zignorow ać to wołan ie, gdy nagle usłyszałem charakt erystyczn y głuchy po‐ mruk w oddali. Jedyn y w swoim rodzaju ryk, który wydają tylko pot ężn e siln iki myśliwców. Otworzyłem oczy i spojrzałem prosto w górę. Droga start ow a znajdow ała się jakieś półt ora ki‐ lom et ra od miejsca, w którym leż ałem. Kiedy hałas wzmógł się na tyle, żeby zagłuszyć span iko‐ wan ego kont rolera ruchu lotn iczego, zobaczyłem je. Cztery F-16 w szyku „czterech palców”, bezbłędn ie utrzym ujące poz ycję – jakiś metr jeden od drugiego. Przeleciały nad drogą start ow ą i zan urkow ały w klasyczn ym zakręcie „na żyletkę”. Tylko myśliwce tak robią, bo osiągają jakieś sześciokrotn e przeciąż en ie i kończą wyjście z za‐ kręt u w kierunku przeciwn ym do tego, z którego nadleciały. Prow adzący ustaw ił się z traw er‐ sem na progu drogi start ow ej, podchodząc do lądow an ia i zobaczyłem, że wypuszcza podw oz ie. Reszt a zrobiła to sam o, jeden po drugim, podczas gdy tamt en przyz iem ił i pokołow ał wzdłuż osi drogi start ow ej. Egipcjan ie tak nie lat ali. – Kapit an Dan! Wiele sam olot… ty przyjść… proszę… – biedak niem al się popłakał. Jakby mieli go osobiście obw in ić za tych niespodziew an ych gości. I pewn ie go obw in ili, zważ ywszy na wojskow ą ment aln ość Egipcjan. – Spoko, hab ib i – odparłem. – Już idę. West chnąłem, rzucając spojrzen ie w stron ę chłodn ego basen u. Gdy biegłem trucht em do
willi, dwa kolejn e klucze przeleciały nade mną z rykiem i zan urkow ały. Zakładając w pośpiechu kombin ez on lotn iczy i but y, zdąż yłem jeszcze wyciągnąć z lodówki dwa sześciopaki piw a. Teraz już się rozochociłem. Wiele krajów lat ało na F-16, a ci now i nie byli z Egipt u. Teraz, po zakoń‐ czen iu wojn y nad Zat oką Perską, gdy zagroż en ie min ęło, wielu naszych sprzym ierzeńców z NATO wysyłało kont yngent y swoich myśliwców do stref y „wojn y”. Ci goście, pom yślałem, byli prawdopodobn ie Holendram i albo Belgam i w drodze do Arabii Saudyjskiej. Kimkolw iek byli, zaw sze to jakaś odm ian a – a odm ian a każdem u się przyda. Śmignąłem obok osłupiałych strażn ików przy bram ie i popędziłem boczn ą drogą w kierunku wjazdu do egipskiej części baz y. Min ąłem kilku inn ych strażn ików w spodniach khaki i znoszo‐ nych ten isówkach. Rozpoz nając mnie i mój wóz, pom achali i otworzyli mi bram ę, czyli podn ie‐ śli szlaban zrobion y z drewn ian ej belki położ on ej na pogięt ych beczkach po oleju i odsun ęli się, żebym mógł przejechać. Przez otwart e okno wpadało ciepłe pow iet rze zmieszan e z mucham i i pyłem, a ja grzałem naprzód. Ostatn i sam olot zbliż ał się właśnie do podejścia końcow ego, miał wypuszczon e pod‐ woz ie i włączon e świat ła lądow an ia. Z lekkim dreszczykiem zorient ow ałem się, że to amery‐ kańskie F-16. Wszystkie myśliwce mają oznaczen ia ident yf ikacyjn e – jasne dla pilot ów, a dla laików wyglądające jak staroż ytn y het ycki. Byłem jeszcze zbyt daleko, żeby je odczyt ać, lecz ich umiejscow ien ie na stat eczn iku pion ow ym wskaz yw ało, że to amerykańskie myśliwce. Pode kscyt ow an y, wcisnąłem gaz do dechy i przyspieszyłem. Z jakiegoś niez roz um iałego po‐ wodu kraw ężn ik na poboczu był pom alow an y naprzem ienn ie co pół met ra raz na biało, raz na czarn o, przez co jazda po kilku drinkach była surrea listyczn ym przeż yciem. Często zastan aw ia‐ łem się, ilu poborow ych i ile czasu było trzeba, żeby pokryć tym i pasam i kilom et ry bet on u. Dojeżdżając do główn ego skrzyż ow an ia w kształcie lit ery „L”, skręciłem w praw o, w stron ę drogi start ow ej. Stało tam kilka duż ych sal sypialn ych, w których nocow ali zat rzym ujący się tu piloci. Teraz były puste, za nim i zaś znajdow ały się budy dla żołn ierzy i poborow ych. Rekrut om nie poz walan o opuszczać baz y na weeke ndy, więc koło pięćdziesięciu z nich tłoczyło się teraz przy drodze, pat rząc tępym wzrokiem w kierunku niespodziew an ych gości. Przem knąłem obok kompleksu kwat ery główn ej, rozpoz naw aln ej dzięki palm om dakt ylo‐ wym posadzon ym na dziedzińcu i odn aw ian ej co miesiąc brąz ow o-róż ow ej elew acji. Wyobraź‐ cie sobie rzygi rozbryz gan e na pustakach, a wszystko będzie jasne. Droga prow adziła prosto na „start”. Do zachodn ich kompleksów wojskow ych, a zwłaszcza amerykańskich baz lotn iczych, trudn iej się dostać niż do majt ek zakonn icy. Żeby przejść tylko do główn ej baz y, pot rzeba kaw ałka plastiku zaw ierającego chip komput erow y z historią twojego życia, świadect wem zdrow ia i cert yf ikat em bezpieczeństwa. Dostęp do „start u” wym aga przej‐ ścia przez wiele bram ek, kam er obserw acyjn ych oraz kont akt u z kolejn ym i gośćm i z bron ią i dodatkow ej ident yf ikacji. Bez właściw ego dokum ent u kończy się z twarzą przy ziem i i pistole‐ tem w uchu. Tu jedn ak po prostu jechałem dalej. Droga start ow a i drogi kołow an ia rozpostarły się przede mną niczym parking w Wally World. Albo stan Oklahom a. Bombowce Tu-16 sow ieckiej produkcji, które niegdyś w tym miejscu stacjon ow ały, pot rzebow ały duż ej pow ierzchn i. Zwan e w kodzie NATO „Badger” (Borsuk) były wysokie na dwa pięt ra, a rozpięt ość ich skrzydeł wyn osiła trzydzieści cztery met ry. Pot rzebo‐
wały pół hekt ara, żeby zakręcić podczas kołow an ia. Właściw ie był tu jeden wrak. Zepchnięt y z drogi kołow an ia leż ał, rdzew iejąc na słońcu. A obok niego myśliw iec MiG-21, którem u brako‐ wało skrzydła. Tuż za tym i współczesnym i kupam i złom u znajdow ało się ogrodzen ie, za któ‐ rym wznosiła się mała, lecz całkow icie aut ent yczn a piram ida Al-Lahun. Zbudow an a praw ie cztery tysiące lat tem u, była w odrobin ę lepszym stan ie niż te dwa rosyjskie odrzut owce. Gdy skręciłem na drogę kołow an ia, zobaczyłem myśliwce. Dwan aście F-16, jeden przy dru‐ gim, tuż przy półn ocn ym końcu drogi start ow ej. Były piękn e – pokryt e śwież ym ciemn oszarym kam uf laż em z jaśniejszą, zielon o-szarą plam ą wokół kabin y. Charakt erystyczn a złot a owiewka lśniła w słońcu, a na ich ogon ach błyskały cudown e białe świat ła stroboskopow e. Na końcówkach skrzydeł znajdow ały się naprow adzan e na podczerw ień pociski rakiet ow e pow iet rze-pow iet rze Sidew inder, a pod skrzydłam i widać było białe głow ice zabójczych pocisków dalekiego zasięgu AMRAA M. Każdy myśliw iec miał podw ieszon e dwa zbiorn iki podskrzydłow e o pojemn ości ty‐ siąca czterystu lit rów, a pod kadłubem prostokątn y zasobn ik walki elekt ron iczn ej. Były czyste, miały now e czarn e opon y, a odsłon ięt e met alow e części lśniły jak wypolerow an e. To typow e dla amerykańskich myśliwców odrzut ow ych, ale od pół roku nie widziałem żadn ego, a Egipskie Wojska Lotn icze nie marn ow ały czasu na takie rzeczy. Gdy się zbliż yłem, zauważ yłem na każdym ogon ie wielki błyszczący symbol „HL” i rozpo‐ znałem 388. Skrzydło Myśliwskie z baz y Wojsk Lotn iczych Hill w Utah. Nigdy tam nie stacjon o‐ wałem, lecz środow isko myśliwskie było nieduż e, więc mogłem znać niektórych z tych pilot ów. Zreszt ą co za różn ica? Byli Amerykan am i i właśnie zostali moimi najlepszym i przyjaciółm i – chociaż jeszcze o tym nie wiedzieli. Podjechałem moim pikapem 4x4 i zaham ow ałem dziesięć met rów przed nim i. Gdy wysiada‐ łem, dwan aście głów w hełm ach z czarn ym i osłon am i odw róciło się w moją stron ę. Podszedłem do sam olot u prow adzącego i stan ąłem tuż przed śmiert eln ym zasięgiem wlot u siln ika. Miał ty‐ le ciągu, żeby przepchnąć dorosłego przez tysiące wirujących łopat ek turbin y i zrobić z niego sieczkę. Swoją drogą, to się czasem zdarzało. Pat rząc w górę, zauważ yłem, jak prow adzący unosi maskę tlen ow ą do twarzy. Wiedziałem, że wszyscy gadają o mnie. „Co to za koleś? Mam y go już zastrzelić? Gdzie my, do kurw y, jeste‐ śmy? Zastrzelm y go, no już”. Więc pom achałem. Nikt ani drgnął. Wysoki świst przeszył moje zat yczki do uszu. Nie chciałem tam zostaw ać dłuż ej niż to ko‐ nieczn e, wykon ałem więc gest, jakbym podrzyn ał sobie gardło. To międzyn arodow y znak mó‐ wiący: „wyłącz siln ik”. Tamt en pow oli pokręcił głow ą, a pot em znów się naradzali. Nie mogłem ich win ić. Byli w końcu w obcej baz ie lotn iczej pośrodku kraju, w którym zapewn e żaden z nich wcześniej nie gościł. Mogli znów wystart ow ać, gdyby zechcieli, i o tym niew ątpliw ie rozm aw iali. Przyszła mi wtedy do głow y pewn a myśl. Pot rucht ałem z pow rot em do mojego woz u, a dwan aście głów czujn ie odw róciło się za mną. Gdy szperałem na dnie, niem al czułem, jak zaciskają palce na spustach. Odw róciłem się jedn ak, posłałem im uroczy uśmiech i triumf aln ie podn iosłem w górę oba sześciopaki. Nie widziałem twarzy za osłon am i, lecz jak nic przykułem ich uwagę. Zakładając,
że przylecieli ze Stan ów, ślęczeli w tych kabin ach co najm niej dziesięć godzin, a zimn e piw o było jak pow iew raju. Po niecałych trzydziestu sekundach usłyszałem zam ierający jęk jedn ego siln ika odrzut ow ego, pot em kolejn ego i następn ego. Owiewki, jak jeden mąż, otwarły się ospa‐ le, gdy siln iki myśliwców gasły. Alko jak zwykle górą. Wrzuciłem jedn o z piw do kieszen i na kostce kombin ez on u lotn iczego, wyciągnąłem z wo‐ zu drabinkę i podszedłem z pow rot em do sam olot u prow adzącego. Ostrożn ie zaczepiając ją na lew ej burcie, osadziłem piankow e podparcia tuż przed działkiem i pow oli wspiąłem się do kabi‐ ny. Omijając ram ę owiewki, nachyliłem się i zajrzałem do środka. Większą część kabin y zajm o‐ wał fot el wyrzucan y. Po obu stron ach pilot a znajdow ały się konsole szerokie na trzydzieści cen‐ tym et rów i nie było naw et milim et ra woln ej przestrzen i. Większość przełączn ików i pokręt eł pilot ustaw iał jedn oraz ow o przed start em, a pot em już ich nie ruszał. Sterow an ie radiostacją, zasobn ikam i zakłócającym i i środkam i walki elekt ron iczn ej – wszystko tu było. Po praw ej stro‐ nie mieściły się układy sterow an ia oświet len iem kabin y, regulacji instalacji środow iskow ej (kli‐ mat yz acji i ogrzew an ia) oraz tablica zasilan ia czujn ików rozm aitych zasobn ików przen oszo‐ nych przez F-16. Było też przyłącze DTC (Dat a Transf er Cart ridge, kaset y przen oszen ia da‐ nych), pojemn ika wielkości kaset y VHS, który specjaln y komput er mógł zaprogram ow ać przed lot em. Możn a było zapisać w nim tysiące punkt ów naw igacyjn ych, inf orm acji o zagroż en iach, uzbrojen iu oraz wiele inn ych przydatn ych rzeczy, a pot em wprow adzić do urządzeń myśliwca za pom ocą jedn ego przycisku. W czasie długich misji bojow ych lub lot ów transocea niczn ych konsole były zaśmiecon e map‐ nikam i, jedzen iem i wodą. Kabin a tego kolesia nie była wyjątkiem. Zastan aw ialiście się kiedyś, jak pilot myśliwski, noszący ubiór przeciwprzeciąż en iow y, uprząż, kombin ez on ochronn y oraz kam iz elkę rat unkow ą, załat wia się, gdy jest przypięt y do fot ela w malutkiej kabin ie? Woreczki na mocz. Małe mocn e folie, częściow o wypełn ion e chłonn ą substancją. Miały za‐ mykan ą „szyjkę” i wystarczały na jedn ą „przerwę na toa let ę”. Tę płynn ą. Opis mechan iz mu drugiego procesu wydalan ia w kabin ie F-16 zająłby cały rozdział. W każdym raz ie ten gość miał tu też kilka zuż yt ych woreczków na mocz wepchnięt ych za wręgę wzmocn ion ą. Co do sam ego pilot a, to odchylał się ode mnie jak najdalej. Zauważ yłem, że był odpięt y od fot ela wyrzucan ego, a przew ód od ubioru przeciwprzeciąż en iow ego miał odłączon y. Ale nie mógł wysiąść, bo ja mu w tym przeszkadzałem. – Cześć, koleś! – uśmiechn ąłem się i klepn ąłem ram ę owiewki. – Dobrze cię widzieć! Wyglądał typow o. Jakieś trzydzieści lat, bardzo sprawn y, z przepocon ym i czarn ym i włosam i przystrzyż on ym i krótko po bokach. Nosił przyduż e okulary lotn icze, które zachodziły mu za uszy. Lew a ręka spoczyw ała na konsoli tuż pod HUD-em, dzięki czem u mógł się odw rócić i na mnie spojrzeć. Wtedy zauważ yłem, że praw ą dłon ią sięgał do kam iz elki po czarn y 9-milim et ro‐ wy pistolet. Zam rugałem oczam i. Podejrzliw ość to jedn o, ale ostra broń to co inn ego. Spróbo‐ wałem inaczej. – Moż e piwka? Wyciągając pokryt ą kropelkam i wody puszkę z kieszen i, ostrożn ie postaw iłem ją na szczycie drabinki, a tamt en pow oli zdjął rękę z pistolet u. Pat rzyliśmy na siebie długą chwilę, po czym
zapyt ał: – Gdzie jesteśmy? A właściw ie wrzasnął, jak to Amerykan ie, gdy wydaje im się, że głośne mów ien ie przez wy‐ cięż a bariery jęz ykow e. Odchyliłem się, trochę zaskoczon y: – Że c…? – GDZIE… JESTEŚMY? Skrzyw iłem się lekko, ale przyn ajm niej mów ił. Otworzyłem piw o i podałem mu je. – Luz, człow ieku… Jesteście w Ban i Suw ajf. Przyjął piw o i skin ął głow ą, zadow olon y, że jego podejrzen ie się pot wierdziło. Wziął duż y łyk, otarł usta dłon ią w rękaw icy i pow iedział coś, czego nigdy nie zapom nę: – DOBRZE… MÓWISZ… PO… ANGIELSKU! – znów krzykn ął. – Cco… – BARD ZO DOBRZE MÓWISZ PO ANGIELSKU! Szczęka mi opadła, po raz drugi w ciągu godzin y. Rapt em, gdy pat rzył na mnie, zobaczyłem swoje odbicie w jego wielkich okularach przeciwsłon eczn ych. Och. I nagle wszystko stało się jasne. Wziął mnie za Egipcjan in a. Widząc siebie jego oczam i, uznałem, że to zroz um iała pom yłka. Nosiłem egipski mundur z egipskim i skrzydełkam i pilot a i egipskim i naszywkam i. Miałem też bardzo kiepskie wąsy i opalen iz nę i wyglądałem niczym kaw ał zarośnięt ego mahon iu. Wyobraźcie sobie Pancho Villę 14) w kombin ez on ie lotn iczym, a zroz um iecie.
14) Przywódca chłopskiego powstania w północnym Meksyk u, podczas rewolucji 1910– 1917 (przyp. tłum.).
– Weź, przestań… jestem Amerykan in em. – MASZ… BARD ZO… DOBRY… AKCENT! W każdym raz ie, wyjaśniliśmy spraw ę. Gdy już zorient ow ali się, że nie jestem terrorystą, który mów i amerykańskim angielskim ze Wschodn iego Wybrzeż a, wszystko było w porządku. Przylecieli tu w drodze do baz y lotn iczej Al-Zahran w Arabii Saudyjskiej, na studwudziestodniow ą misję w ram ach operacji Southern Watch, Południow a straż. Było to możliw e dzięki sztaf ecie tankowców, które start ow ały ze Sta‐ nów. Pot em myśliwce „przekaz yw an o” nad półn ocn ym Atlant ykiem tankowcom z baz w Euro‐ pie. Czasem zat rzym yw ały się na noc w Niemczech albo w Hiszpan ii, ale często leciały prosto do Arabii Saudyjskiej czy Kuw ejt u bez międzylądow an ia. Cztern aście godzin w kabin ie wielko‐ ści biurka – moż ecie mi wierzyć, że to żadn a frajda. Tak czy owak, myśliwce spot ykały się nad wschodn im Morzem Śródz iemn ym z amerykańskim i tankowcam i stacjon ującym i tymczasow o w Arabii Saudyjskiej, zwan ej Królestwem, żeby zaopat rzyć się w paliw o na reszt ę drogi. Najw yraźn iej wielka burza piaskow a, hams in, uziem iła te ostatn ie tankowce. Nie mogąc do‐ lecieć do Al-Zahran ani wrócić do Europy, zaw rócili do Ban i Suw ajf. Dodajm y, że wszystkie ta‐ kie przebaz ow an ia plan ow an o z wyprzedzen iem w najdrobn iejszym szczególe. Każdy odcin ek
trasy, ilości paliw a, baz y zapasow e i częstot liw ości radiow e są dokładn ie opracow an e, więc gdy zdarza się coś takiego, wszyscy wiedzą, co robić. Ci goście się nie zgubili – w F-16 naszpikow a‐ nym elekt ron iczn ą magią nie gubi się nikt – dokładn ie wiedzieli, w jakim punkcie geograf icz‐ nym się znajdują, nie wiedzieli nat om iast, gdzie są, jeśli roz um iecie, o co mi chodzi. Po prostu okolica zbiła ich z tropu. W amerykańskich baz ach lotn iczych nie zobaczycie wypalon ych wra‐ ków sam olot ów, dziuraw ych dróg start ow ych ani osłów. Ściągnąłem wyjątkow o nerw ow ego egipskiego oficera techn iczn ego i ekipę jego pom agie‐ rów, żeby przygot ow ali odrzut owce do postoju. Odbyw ało się to pod baczn ym nadz orem wciąż nieufn ych Amerykan ów. Egipcjan ie byli w szoku, gdy każdy pilot wyciągnął z wielkiego zasob‐ nika podw ieszon ego pod jedn ym ze skrzydeł wszystkie rzeczy pot rzebn e do sam olot u. Pod‐ stawki pod koła, osłon y wlot u siln ika i owiewki kabin y, zestaw y do sprawdzan ia próbek oleju itp. Arabow ie jeszcze bardziej się zdziw ili, gdy nasi zrobili to wszystko sam i. Egipscy piloci w za‐ sadzie wyłączali siln iki swoich sam olot ów, wyskakiw ali i szli wypić herbatkę. Moi now i przyjaciele otrząsnęli się trochę z szoku, gdy zaprow adziłem ich do Oaz y (jak na‐ zyw aliśmy obóz Gen eral Dyn am ics) i kilku willi. A kiedy zobaczyli basen i bar, wręcz się rozpro‐ mien ili. Tak się cieszyłem, mając znów kumpli, że – przyz naję – przez kilka dni nie zajm ow a‐ łem się specjaln ie ich problem am i logistyczn ym i. Nie zroz umcie mnie źle, w Ban i Suw ajf nie było źle, a poz ostali dwaj oficerow ie to byli fajn i goście, ale brakow ało mi tow arzystwa moich braci. Mieć koło siebie kogoś, kto przet rwał tę sam ą selekcję, lat a szkoleń i ciągłą harówkę, to rzecz bezcenn a. Niez ależn ie od osobistych sympat ii i ant ypat ii, ma się po prostu pewn ość, że będziesz mógł pow ierzyć kom uś takiem u własne życie. A on da się zabić za ciebie. W norm al‐ nym życiu, jakie toczy się poz a eskadrą, nie sposób tego z niczym porówn ać. To fan at yczn ie lo‐ jaln a rodzin a. Czujn a, bystra i uzbrojon a. Zat rzym ałem tych gości przez kilka dni, podczas których ustalaliśmy plan lot u i załat wiali‐ śmy oficjaln e poz wolen ia na opuszczen ie jedn ego arabskiego kraju i wstęp do drugiego. Nor‐ maln ie trwałoby to jakieś dwadzieścia cztery godzin y, lecz udało mi się przeciągnąć to do trzech dni. Musiałem być dokładn y, nie? Im też wcale się nie spieszyło, bo nikt – naprawdę n i k t – nie lubi Arabii Saudyjskiej. Naz wałem to Wielkim Porwan iem.
Mój myśliwiec w czasie służby w ramach wymiany w składzie 242. Pułku Myśliwców Egispkich Wojsk Lotniczych, 1992
Viper odszedł w lew o nad oznaczen iem drogi start ow ej i wzbił się ostro w górę przy sześcio‐ krotn ym przeciąż en iu. Stękając z pow odu przeciąż en ia, przym knąłem oczy i złapałem za „wie‐ szak na ręczn iki” biegnący wzdłuż owiewki z tyłu dwum iejscow ego F-16D. Każda eskadra miała na stan ie kilka takich odrzut owców, wykorzystyw an ych do różn ego rodzaju „dwuosobow ych” szkoleń. To znaczy zadań albo wydarzeń, które musiały odbyw ać się z udziałem pilot a-instrukt ora znajdującego się fiz yczn ie w tym sam ym sam olocie. Amerykan ie unikali ich jak ognia, lecz Egipcjan ie korzystali z nich często – poz ostałość po sow ieckim modelu szkoleń. To mnie zaw sze wrzucali na tyln y fot el – żebym otarł się o śmierć, lecąc z pilot em, który rozpaczliw ie pot rzebow ał wskaz ów ek. Nien aw idziłem tego cholerstwa. – DUM… DUM… DUM… Co, do ch… zrobiłem wielkie oczy, gdy podw oz ie wysun ęło się z głuchym stukiem, a Egipcja‐ nin skont row ał przechylen ie i ustaw ił skrzydła poz iom o. Oniem iałem na chwilę, a sam olot zwoln ił, gdy koleś z przodu przygot ow yw ał się do zakręt u przed podejściem końcow ym. – Ham ad… cz…czem u wypuściłeś podw oz ie? – Tak, sir? – Czem u podw oz ie jest wypuszczon e?
– Po lądow an ie, sir. Przet arłem twarz i nabrałem pow iet rza. Nigdy nie wykon uje się zakręt u z sześciokrot‐ nym przeciąż en iem i wypuszczon ym podw oz iem – to prosta droga do tego, żeby przew ody hy‐ drauliczn e i osłon y podw oz ia oderwały się od sam olot u. Z tego pow odu obow iąz yw ało ścisłe ogran iczen ie prędkości lot u do pięciuset kilom et rów na godzin ę. Tymczasem Ham ad part aczył ten ostatn i zakręt, przypraw iając nas obu o palpit acje serca. – Odejdź na drugi krąg – nakaz ałem, a on posłuszn ie schow ał podw oz ie, dodał mocy i od‐ szedł. Zam iast trzym ać się schem at u kręgu, wróciliśmy długą drogą do końcow ego podejścia na osiemn astym kilom et rze, mogliśmy więc trochę pogadać. Okaz ało się, że Ham ad lat ał na sa‐ molot ach MiG-21, i zaw sze wypuszczali podw oz ie w trakcie zakręt u. No i spoko, bo MiG-21 nie mógł osiągnąć sześciokrotn ego przeciąż en ia, a tandetn a ruska instalacja hydrauliczn a i tak po‐ trzebow ała jakiejś min ut y, żeby wypuścić podw oz ie. Mieszanką francuskiego, arabskiego i an‐ gielskiego ustaliliśmy, że dzisiaj jesteśmy w F-16, i że zrobim y to po mojem u. Zaklin ał się, że roz um ie. Na wszelki wypadek wykręciłem się z tyłu na tyle, żeby wsadzić but pod dźwignię podw o‐ zia. Nie było mow y, żeby ta cholera się ruszyła. Gdy przeciąż en ie zadziałało podczas zakręt u, a kolan a podeszły mi pod brodę, poczułem dźwignię uderzającą o mój but. – He, he, he – zdołałem wydusić z siebie, byłem zwin ięt y jak precel, ale czułem się z siebie całkiem dumn y. Wtedy to usłyszałem. – DUM… DUM… DUM… Skurw ysyn. Gdy znów zakręcaliśmy, zauważ yłem, że wypuścił podw oz ie za pom ocą dźwigni awaryjn ego wypuszczan ia. To była instalacja awaryjn a, której używ ało się tylko i wyłączn ie wtedy, gdy nie możn a było wypuścić podw oz ia w żaden inn y sposób. Zrobien ie tego teraz mo‐ gło spraw ić całą masę problem ów. I fakt yczn ie, gdy ja przejąłem stery, aby wylądow ać, główn a instalacja hydrauliczn a doz nała uszkodzen ia. Jęz yk zaw sze stan ow ił problem. Kiedy indziej, w inn ym dwum iejscow ym F-16D, próbow a‐ łem nauczyć lat ać pewn ego dzieciaka. Egipcjan ie przeprow adzali wszystkie swoje szkolen ia RTU w eskadrach lin iow ych, czego my nie robiliśmy nigdy. Kolejn y rosyjski pom ysł, który się nie sprawdzał, ale i tak uparcie przy nim obstaw ali. Ten pilot miał na imię Moshen i też przesiadł się z MiG-a-21 – za każdym raz em, kiedy pod‐ chodziliśmy do lądow an ia, robił wszystko, żeby zabić nas obu. Jest taka poz ycja w schem acie lą‐ dow an ia, która naz yw a się „grzęda”. Osiągasz ją, gdy znajdujesz się prostopadle względem pro‐ gu drogi start ow ej (po trzecim zakręcie) w odległości jakiegoś kilom et ra i zaczyn asz zakręt przed podejściem końcow ym. W przypadku myśliwca oznacza to opuszczen ie nosa sam olot u i wykon an ie zakręt u z opadan iem, tak aby zakończyć go na początku podejścia końcow ego, ja‐ kieś dwa kilom et ry od drogi start ow ej. Za każdym raz em jest inaczej, a pilot zwyczajn ie pracu‐ je drążkiem, przepustn icą i oczam i, żeby to zrobić. To kwestia zen. Ten dzieciak tego nie umiał. Nurkow ał, kierując się na kon iec drogi start ow ej, nie zważ ając na prędkość, odległość czy śmierć. Nasza rozm ow a wyglądała tak: – Moshen… podn ieś nos.
– Sir? – Podn ieś nos… Widzisz, jak ci goście na ziem i pryskają? To niedobrze. – Sir? – Przejm uję stery. Przejm ow ałem je i zaw racałem, po czym odbyw aliśmy tę naszą rozm ow ę w trzech jęz y‐ kach. Zaklin ał się, że zroz um iał, więc oddaw ałem mu stery. – Podn ieś nos. – Sir? – Podn ieś nos… Schodzim y zbyt strom o i zgin iem y jak nic. – Sir? – Spójrz na pierdolon ą ziem ię, Moshen! – wybuchn ąłem po arabsku. – Nie widzieć ziem i, sir! – Co? – Nie widzieć ziem i. Mój nos w góra! Zgłupiałem. Wyglądając zza fot ela wyrzucan ego, zobaczyłem, jak siedzi z głow ą odchylon ą do tyłu i pat rzy w niebo przez górn ą część owiewki. Znów nas urat ow ałem i wreszcie odkry‐ łem, że ilekroć mów iłem mu, żeby podn iósł nos, dokładn ie to robił. Tyle, że nie roz um iał, że chodziło mi o nos sam olot u… a nie jego własny. Zdarzały się takie dni, że nie wart o było wstaw ać z łóżka. Życie w Egipcie i podróż e po region ie dały mi pojęcie o tym, jak niektórzy Arabow ie myślą i działają. Pokut ujące uogóln ien ia o Egipcjan ach były tak sam o niedokładn e jak te dot yczące nas, Amerykan ów. W 1992 ciężko było znaleźć w amerykańskim wojsku kogoś, kto wiedział du‐ żo o Arabach. Owszem, wygraliśmy wojn ę nad Zat oką Perską, lecz po tym, jak poświęciliśmy nasze kariery przygot ow an iom do III wojn y świat ow ej, wielu ludzi w arm ii (łączn ie ze mną) usiadło pot em wygodn ie i zapyt ało: „Po co, do cholery, było to wszystko?”. Irak nie zagraż ał bezpośredn io USA. Walczyłem z parom a Arabam i, szkoliłem kilku, dorobiłem się wśród nich przyjaciół i co naj‐ mniej jedn ego osobistego wroga. Jest duż o rzeczy, które możn a podziw iać w Arabach i ich kul‐ turze. Na przykład moi egipscy przyjaciele ciągle oglądali amerykańską telew iz ję, żeby popra‐ wić swój angielski (marn e szanse) i nauczyć się czegoś o nas. Pewn ego dnia jeden z nich spyt ał mnie o program o dom ach spokojn ej starości, który obejrzał. Skom ent ow ał to tak: „Jakie to smutn e, że starzy ludzie nie mają rodzin y, która opiekow ałaby się nim i”. Pow iedziałem mu, że wielu ma rodzin y, lecz mieszkając w hospicjach, mają zapewn ion ą właściw ą opiekę. To był dla niego szok. Po prostu nie mieściło mu się w głow ie, że rodzin y nie opiekują się swoimi bliskim i. Z drugiej stron y widziałem też plut on egipskich czołgów (M-1 Abrams produkcji amerykań‐ skiej) zrówn ujący z ziem ią wioskę, która rzekom o ukryw ała rebeliant ów. Przyjechali, stan ęli, dali mieszkańcom pół godzin y na opuszczen ie wioski i wypalili trochę fajek. Po trzydziestu mi‐ nut ach zwyczajn ie rozn ieśli w pył dom y z surow ych cegieł. Życie w ich świecie, lat an ie z nim i i roz um ien ie ich, daw ało ogromn ą przew agę. W mojej późn iejszej karierze okaz ało się to jedn ak problem at yczn e. W arm ii, zwłaszcza wśród gen era‐ łów i obiecujących podpułkown ików, było wielu gości, którzy tęskn ili za wojn ą nad Zat oką Per‐ ską. Siedzieli w sztabach albo na którymś z kursów zaw odow ej edukacji wojskow ej (prawdziw y
oksym oron), i z nikim nie walczyli. Moż e poz a Związkiem Sow ieckim, z którym stale toczyli wojn ę w swoich głow ach. Woln o przystosow yw ali się do now ych rea liów. Ale oficer, który znał cyt at y z Sun Tzu i wiedział, co to są cykle OODA (observe/orient/decide/act, obserw acja/orien‐ tacja/decyz ja/akcja), był nie do przecen ien ia, prawda? Jasne. W taki właśnie sposób dow ódcą eskadry myśliwskiej został gościu, który pisał przem ów ien ia gen erałow i, a pilot transport ow y C-130 skończył jako zwierzchn ik całego amerykańskiego lot‐ nict wa. Kolejn ym problem em była po prostu dokt ryn a wojskow a, która okopała się na swoich poz y‐ cjach. Całe dekady poświęcon o na robien ie i prom ow an ie karier opart ych na zagroż en iu ze stron y Związku Sow ieckiego i jego marion et ek. Nikt nie uważ ał Irakijczyków czy Afgańczyków za niebezpieczn ych, bo nikogo nie obchodzili. Fundam ent aliści w rodzaju Al-Kaidy i talibów nie zwracali jeszcze niczyjej uwagi. Nie zagraż ali pot ężn ym siłom zbrojn ym, więc byli ignorow an i – choć niesłuszn ie. Jak głosi arabskie przysłow ie: „Mucha w ustach człow ieka go nie zabije, lecz spraw i, że zwym iot uje”. Dostrzegałem głęboko zakorzen ion ą nien aw iść do Ameryki naw et u naszych egipskich sojuszn ików, a skoro niektórzy z nich tak myśleli, to możn a było spodzie‐ wać się równ ież kłopot ów ze stron y Iraku, Iran u i inn ych państw arabskich. Kilka miesięcy po Wielkim Porwan iu, ku mojej bezbrzeżn ej radości otrzym ałem rozkaz po‐ wrot u do Stan ów. Spędziłem za gran icą pon ad cztery lat a. Egz ot yczn e życie emigrant a jest wspan iałe, miałem jedn ak chrapkę na podwójn ego hamburgera. Chciałem słuchać, co ludzie mó‐ wią, i nie tłum aczyć tego w myślach. Chciałem oglądać ogłupiającą amerykańską telew iz ję i cho‐ dzić w sobot ę ran o do Hom e Depot, żeby kupow ać kwiat y, których nigdy nie posadzę. Chciałem wchodzić do superm arket ów o trzeciej nad ran em, bo są otwart e. Bo mogę. Chciałem wrócić do dom u.
5
Posiadacz Łaty
Każda eskadra myśliwska, jak wszystkie elit arn e grupy, ma własną osobow ość. To sam o zajęcie, te sam e odrzut owce, ten sam typ ludzi; a mim o to każda jest wyjątkow a. Niektóre z naszych jedn ostek lin iow ych, na przykład 27. i 94. Eskadra Myśliwska, mają długie rodow ody sięgające I wojn y świat ow ej i początków walk lotn iczych. Wiele inn ych pow ołan o w okresie int ensywn ego rozw oju lotn ict wa wojskow ego podczas II wojn y świat ow ej. W 1941 USA miało rapt em sto no‐ woczesnych myśliwców. Do połow y 1944 Korpus Lotn iczy Wojsk Lądow ych (poprzedn ik współ‐ czesnych Wojsk Lotn iczych) dyspon ow ał ośmiom a tysiącam i sam olot ów bojow ych. Strukt ura wygląda następująco. Współczesne Wojska Lotn icze obejm ują dziew ięć główn ych dow ództw (major comm and, MAJCOM), pogrupow an ych według lokaliz acji i zadań. Trzy z nich to dow ództ wa myśliwskie, poz ostałe odpow iadają za bombowce, transport owce, szkolen ie i lo‐ gistykę. Dow ództ wo Kosmiczn e (Space Comm and) pom ijam – przykro mi. Naw iasem mów iąc, ta studn ia bez dna, w której wciąż topi się pien iądze, dostała z budżet u Wojsk Lotn iczych na 2012 więcej niż dow ództ wa Przew agi Pow ietrzn ej (Air Superiorit y) oraz Operacji Specjaln ych (Special Operat ions) raz em wzięt e. Dow ództ wo Lotn ict wa Bojow ego (Air Combat Comm and, ACC) odpow iada za myśliwce stacjon ujące w Stan ach Zjedn oczon ych, ale tylko na kont yn encie; Wojska Lotn icze Pacyf iku (Pacif ic Air Forces, PACAF) – za jedn ostki w Azji i na wodach Ocea nu Spokojn ego; a Wojska Lotn icze USA w Europie (U.S. Air Forces in Europe, USAFE) za te w Euro‐ pie i Afryce. Piloci mogą przechodzić z jedn ego do drugiego. I robią tak, bo to piękn y sposób, że‐ by zwiedzić świat, nauczyć się jęz yków i żyć pełn ią życia. MAJCOM-y dzielą się na num erow an e arm ie lotn icze (numbered air force, NAF) odpow ie‐ dzialn e za jakiś rejon geograf iczn y. Na przykład 9. Arm ia Lotn icza składa się z pięciu skrzydeł myśliwskich stacjon ujących w Wirgin ii, obu Karolin ach, Georgii i na Florydzie. Skrzydło, dow o‐ dzon e przez pełn ego pułkown ika z duż ym staż em albo gen erała brygady, jest jak małe miasto. Są tam osiedla mieszkan iow e dla żon at ych i kaw alerów (jakość lokalu zależ y od stopn ia), poste‐ runki policji i straż y poż arn ej, sklep spoż ywczy, wojskow y Wallm art zwan y baz ow ym punkt em wym ian y, a takż e cent ra fitn ess, basen y, kościół i, oczyw iście, kluby dla oficerów i żołn ierzy. Każde skrzydło myśliwskie składa się z kilku „grup” o num erze takim sam ym, jak num er skrzydła. Na przykład 20. Skrzydło Myśliwskie (SM) z baz y lotn iczej Shaw obejm uje grupę obsłu‐ gi techn iczn ej, grupę medyczn ą i kilka inn ych organ iz acji pom ocn iczych takich jak żandarm eria
czy kadry. 20. Grupa Operacyjn a składa się z eskadr myśliwskich – 55., 77., 78. i 79. Każdy czynn y pilot myśliwski w baz ie jest przydzielon y do eskadry. Now o przydzielon y pilot, czy to przen ie‐ sion y, czy prawdziw y żółt odziób prosto ze szkolen ia, oczyw iście zyskuje z miejsca przydom ek Pieprzon y Now icjusz (PN) – chyba że jest podpułkown ikiem albo wyż ej. PN-ów przydziela się do „klucza”, czyli jedn ostki adm in istracyjn ej w ram ach eskadry, która obejm uje z reguły pięciu pilo‐ tów, dow ódcę klucza oraz jego zastępcę. Dwaj ostatn i są kapit an am i z duż ym staż em; dow ódca klucza pow in ien być takż e pilot em-instrukt orem (PI), jedn ak często jest tylko dow ódcą sekcji. On opiekuje się swoimi ludźm i. Dow ódca klucza wie, jakich awansów i szkoleń pot rzebują, i odpow iedn io dobiera im tygodniow y rozkład lot ów. Analiz uje kart y ocen każdego podopiecz‐ nego i pom aga prow adzić niez wykle ważn y dzienn ik, będący zapisem form aln ych kursów szkolen iow ych, które piloci ukończyli, a takż e zdobyt ych przez nich awansów. Oprócz przydziału do klucza, piloci muszą wypełn iać jeszcze jeden obow iąz ek. Zostają skie‐ row an i do któregoś z obszarów funkcjon aln ych eskadry, zwan ych Wydziałam i i traf iają pod do‐ wództ wo ich Szef ów – kapit an ów z duż ym staż em. Wydziały noszą naz wy: Plan ow an ia, Szko‐ len ia, Mobiln ości, Urządzeń Rat unkow ych, Standaryz acji i Ocen y, Wyw iadu oraz Uzbrojen ia i Takt yki. To dzięki nim eskadra działa jak w zegarku. Wydział Szkolen ia odpow iada, jak sam a naz wa wskaz uje, za naukę. Szef (Wódz) i jego pod‐ władn i śledzą na bież ąco rozm aite wym agan ia i walut y każdego pilot a. Walut y obejm ują nie tylko spraw y takt yczn e, takie jak zdobyt e kwalif ikacje w użyciu uzbrojen ia, lecz równ ież mul‐ tum inn ych utrapień – liczbę start ów i lądow ań na miesiąc, liczbę lądow ań w nocy, podejść we‐ dług wskaz ań przyrządów, wym agan ych odpraw itp. To lista niem al bez końca. Plan ow an ie jest fundam ent em operacji lotn iczej. Co sześć miesięcy odpow iedzialn y za nie wydział układa plan długof alow y, pokaz ujący w zarysie znan e ugrupow an ia i ćwiczen ia, a na‐ stępn ie opracow uje „kalendarz lot ów”, czyli bloki czasu dostępn e dla całego skrzydła. Każdy pi‐ lot musi zachow ać walut ę uzbrojen ia, a więc zrzucić tyle a tyle bomb, strzelać z działka na ma‐ łej wysokości i odpalić określon ą liczbę pocisków z założ on ą celn ością. Dość pow iedzieć, że pla‐ now an ie to niez będn y koszm ar i doskon ałe miejsce, żeby wysłać tam now icjusza. Mobiln ość odpow iada za całe wyposaż en ie, papierkow ą robot ę i specjaln e wym agan ia nie‐ zbędn e do tego, żeby eskadra złoż on a z trzystu ludzi i dwóch tuz in ów sam olot ów mogła nie‐ zwłoczn ie wejść do akcji. Wydział Urządzeń Rat unkow ych, w asyście specjaln ie wyszkolon ych żołn ierzy, dba o stan hełm ów, ubiorów przeciwprzeciąż en iow ych, uprzęż y i wyposaż en ia ra‐ tunkow ego, a takż e nadz oruje okresow e szkolen ia wznaw iające z pierwszej pom ocy, przet rwa‐ nia w wodzie i na lądzie oraz z kwalif ikacji do użycia bron i osobistej. Wydział Standaryz acji i Ocen y przypom in a lat ającą policję. Dba o przestrzegan ie wszyst‐ kiego, co wiąż e się z wojskiem i obow iąz ującym i w nim przepisam i lotn ict wa cyw iln ego. Każdy pilot, oprócz wym agan ego szkolen ia, walut i awansów, musi odbyć co roku przyn ajm niej dwa lot y sprawdzające. Jak wyjaśniłem wcześniej, lot y sprawdzające to wszechstronn e egz am in y ustn e, pisemn e i prakt yczn e. Zwykli piloci muszą przejść testy weryf ikujące ich umiejętn ości wykon yw an ia lot ów według wskaz ań przyrządów i kwalif ikacje do lat an ia sam olot em myśliw‐ skim. Wiąż e się to z sesją w sym ulat orze lot u, podczas której należ y przea naliz ow ać wszelkie kryt yczn e syt ua cje awaryjn e, rozw iąz ać je i doprow adzić do logiczn ej, zadow alającej konkluz ji. Kolejn y dzień upływ a na egz am in ach pisemn ych obejm ujących instalacje sam olot u, przepisy
lotn icze i coroczn y teoret yczn y kurs wznaw iający z wykon yw an ia lot ów według wskaz ań przy‐ rządów. Sprawdzian prakt yczn y, czyli rzeczyw isty lot, odbyw a się następn ego dnia. Pilot-egz am in at or, zwan y SEFE (standariz at ion and evalua tion flight exam in er, lotn iczy egz am in at or ds. standaryz acji i ocen y), ocen ia każdy aspekt zadan ia. Sprawdzian y kwalif ikacji do lot ów według wskaz ań przyrządów skupiają się na zachow an iu tej umiejętn ości oraz na za‐ awansow an ym pilot aż u, w tym akrobacjach i kilku scen ariuszach walki man ewrow ej. Wykon uje się kilka podejść do lądow an ia według wskaz ań przyrządów, po których następują podejścia do lądow an ia z sym ulow an ym zerwan iem płom ien ia – z oczyw istych względów, umiejętn ość wy‐ lądow an ia z niedziałającym siln ikiem jest pilot ow i jedn om iejscow ego myśliwca niez będn a. Po pow rocie na ziem ię, egz am in at or odpyt uje pilot a ze wszystkiego, co uważ a za nieodzown e. Sprawdzian y kwalif ikacji do misji przebiegają według tego sam ego schem at u, lecz nacisk po‐ łoż on y jest na umiejętn ość prow adzen ia walki. Rzeczyw isty lot będzie wykon yw an y według scen ariusza przygot ow an ego przez SEFE, obejm ującego specyf iczn e misje, które eskadra bę‐ dzie wykon yw ała w boju. Eskadry uderzen iow e mogą skupiać się na zrzucan iu bomb kierow a‐ nych laserow o, eskadra Dzikich Łasic pow inn a zaś skoncent row ać się na użyciu pocisków Mav e‐ rick albo na atakach na stan ow iska PZR-ów przy pom ocy bomb kaset ow ych. Ustn a odpraw a po misji jest tak sam o drobiaz gow a i równ ie nieprzyjemn a, lecz absolutn ie kon ieczn a. To wszyst‐ ko trakt uje się bardzo, ale to bardzo pow ażn ie. Egz am in ow an ego sprawdza się aż do poz iom u kwalif ikacji, który osiągnął, a on sam musi zadem onstrow ać swoją biegłość we wszystkich umiejętn ościach, które posiada. Każdy pilot, bez względu na stopień czy kwalif ikacje, podlega też niez apow iedzian ym lot om sprawdzającym. Pilot-egz am in at or zjaw ia się pewn ego ranka w eskadrze i wybiera zaplan ow an y lot, który staje się tym sam ym lot em sprawdzającym. Cho‐ dzi o to, żeby przekon ać się, jak zdet erm in ow an y i zabójczy moż e być pilot, gdy nie ma czasu na przygot ow an ie. W końcu tak właśnie wygląda prawdziw a walka. Egz am in at orzy są zaz wyczaj oficeram i starszym i i obow iązkow o pilot am i-instrukt oram i. Najlepsi z najlepszych SEFE to oficerow ie-specjaliści uzbrojen ia, którzy pracow ali w sztabach i uczyli się w szkołach a do jedn ostek lotn iczych wrócili w stopn iu majora. Żeby ocen iać inn ych z własnego sam olot u i wiedzieć, co dzieje się w drugiej kabin ie, pot rzeba duż ego doświadczen ia – oszacow an ie kryt yczn ych, zmienn ych syt ua cji, w których stawką jest ludzkie życie i dziesiątki milion ów dolarów, nie wszystkim przychodzi łat wo. W eskadrze myśliwskiej dow ódca i kierow‐ nik operacji (direct or of operat ions, DO) zaw sze pow inn i być SEFE. To kwestia wiarygodn ości, która w eskadrach myśliwskich jest niez będn a. Przew ażn ie oficer-specjalista uzbrojen ia rów‐ nież jest pilot em-egz am in at orem, podobn ie jak co najm niej jeden z zastępców kierown ika operacji (assistant direct or of operat ions, ADO). ADO są majoram i lub bardzo młodym i podpułkown ikam i. Zaz wyczaj wracają do lat an ia po odbyciu obow iązkow ej służby w sztabie, albo po ukończen iu jedn ego ze szczególn ie bezuż y‐ teczn ych kursów edukacji wojskow ej. Po przejściu pełn ego kursu wznow ien ia naw yków są sta‐ wian i na czele wydziałów funkcjon aln ych dow odzon ych przez kapit an ów. Jako oficerow ie star‐ si są kolejn ym poz iom em nadz oru i podlegają bezpośredn io kierown ikow i operacji (DO). Sam kierown ik operacji jest zastępcą główn odow odzącego eskadry. Zajm uje się wszystkim i aspekt am i operacyjn ym i i szkolen iow ym i, o których wspom niałem wyż ej. Dow ódca eskadry nadaje ton i wyz nacza prioryt et y, a DO dba o ich wdroż en ie. Oficer ten, zaw sze będący PI
i SEFE, rządzi niepodzieln ie podczas operacji lotn iczych. Jest podpułkown ikiem, który służ ył w sztabie skrzydła lub jako ADO, więc o dow odzen iu eskadrą pow in ien wiedzieć wszystko. Jeśli nie przejdzie w stan spoczynku albo nie naw ali, najpewn iej będzie dow odził własną eskadrą. Dow ódca eskadry tworzy lub rozbija ekipę. Życie z właściw ym dow ódcą jest wspan iałe, ze złym – wręcz żałosne. Miałem i takich, i takich. Gdy zjaw iłem się w Niemczech, moja eskadra zwijała się właśnie na dwut ygodniow y wyjazd na nart y. Dow ódca w ram ach doroczn ej tradycji zabierał wszystkich w Alpy na wielką zim ow ą imprez ę. I tym sposobem, miesiąc po zakończe‐ niu szkolen ia na F-16 w Phoe nix w Ariz on ie, siedziałem na zaspie na szczycie austriackiej góry, popijąc apfelkorn. Surrea listyczn e przeż ycie. Zwykle też, podczas zbioru win ogron, wypoż yczaliśmy łodzie i urządzaliśmy sobie rejsy w górę i w dół Moz eli, połączon e z degustacją win. Zdarzały się równ ież weeke ndow e lot y „przełajow e”. To była okaz ja do szkolen ia z lat an ia według wskaz ań przyrządów i poz naw an ia zagran iczn ych baz lotn iczych, ale też świetn a zabaw a. Braliśmy kilka myśliwców, żeby śmi‐ gnąć nad francuskim Klubem Oficerskim, polecieć do Kopenhagi i zobaczyć Małą Syrenkę albo do Anglii – na weeke nd w Londyn ie. Inn a świetn a eskadra miała cot ygodniow ą cerem on ię i nagrodę zwan ą „KNM”. Co znaczy‐ ło „kuku na mun iu”, a przyz naw an o ją – po długim, ciężkim i, rzecz jasna, trzeźw ym nam yśle – biedakow i, który w dan ym tygodniu zrobił coś najgłupszego. To nie musiało kon ieczn ie mieć związku z lat an iem, jeśli pilot był na tyle głupi, żeby przy świadkach zrobić coś durn ego w inn ej dziedzin ie. Na przykład pew ien smarkat y poruczn ik zaryw ał do nieco starszej, ale niez wykle piękn ej kobiet y w Klubie Oficerskim, lecz odkrył niestet y, że to żon a jego now ego dow ódcy. Dow ódcy, który przyglądał się tym żałosnym zalot om kilka stołków barow ych dalej. Dla niej to było za‐ bawn e, lecz pułkown ikow i nie było do śmiechu. Poruczn ikow i tym bardziej. Podczas gdy dow ódca jest osobow ością eskadry, „skarbiec” stan ow i jego serce. „Skarbiec” to zabezpieczon a stref a eskadry dostępn a tylko dla upow ażn ion ych – wchodzi się do niej jedyn ie przez podwójn e stalow e drzwi z kodow an ym zamkiem. W środku znajdują się sale odpraw, bibliot eka, pom ieszczen ia plan ow an ia misji, pokoje z mapam i oraz komput ery. „Skarbiec” to cent rum operacji takt yczn ych i teryt orium oficera-specjalisty uzbrojen ia w eska‐ drze. Znan y też jako Posiadacz Łat y albo Tarcza Strzeln icza, jest on ekspert em eskadry w zakre‐ sie operacji bojow ych, oraz szkolen ia niez będn ego do przeż ycia i wygryw an ia wojen. Jako ab‐ solw ent elit arn ego Kursu Instrukt orów Lotn ict wa Myśliwskiego (fight er wea pons instruct or co‐ urse, FWIC) prow adzon ego w baz ie lotn iczej Nellis na pustyn i w Nev adzie, przeszedł przez najgorszy i najt rudn iejszy takt yczn y kurs walki pow ietrzn ej na świecie. Wśród pilot ów myśliw‐ skich jest odpow iedn ikiem Sił Specjaln ych czy SEA L – absolutn ie najlepszym z najlepszych w lotn ict wie takt yczn ym. Łat wo go poz nać po szaro-czarn ej naszywce (przyz nan ej po ukoń‐ czen iu Szkoły Bojow ej Lotn ict wa Myśliwskiego) noszon ej na lew ym ram ien iu. Oficer to wzo‐ rzec, według którego ocen ia się reszt ę pilot ów w eskadrze. To on szkoli instrukt orów. To on prow adzi eskadrę na wojn ę. Droga do Szkoły Bojow ej Lotn ict wa Myśliwskiego wygląda następująco.
Oficerow ie-specjaliści uzbrojen ia stale ocen iają pilot ów-instrukt orów w swoich eskadrach. Posiadacze Łat wybierają i szkolą na instrukt orów doświadczon ych prow adzących klucza, znają więc pot encjaln ych kandydat ów na kilka lat w przód. Każdy z tych gości ma już fen om en aln e kompet encje jako pilot i instrukt or, więc to, czy jego kandydat ura przejdzie dalej, czy nie, zale‐ ży od rekom endacji kilku czynn ych Posiadaczy Łat w skrzydle. Nie wystarczy być tylko wyjątko‐ wo zdoln ym pilot em. Gość musi równ ie dobrze umieć uczyć i dow odzić, a to nie zaw sze idzie w parze. Celem Amerykańskich Wojsk Lotn iczych jest wyszkolen ie wąskiego gron a prawdziw ych in‐ dyw idua ln ości do poz iom u przew yższającego całą reszt ę, aby pot em ta garstka szkoliła poz osta‐ łych. Dlat ego zdoln ości instrukt orskie są tak kluczow e. Jak pow iedział jeden z instrukt orów Kursu Lotn ict wa Myśliwskiego: „Być najlepszym pilot em w Wojskach Lotn iczych nie znaczy nic, jeśli nie pot raf i się przekaz ać tego inn ym”. Dwa raz y do roku każde skrzydło wybiera spośród swoich najlepszych pilot ów dwóch – głów‐ nego i rez erw ow ego – i oddaje ich kandydat ury pod rozw agę kom isji kwalif ikacyjn ej Szkoły Bo‐ jow ej Lotn ict wa Myśliwskiego. I tak, z gron a set ek pilot ów-instrukt orów myśliwców w Woj‐ skach Lotn iczych USA w kursie uczestn iczy około trzydziestu. Z naszego światka F-16 traf ia do Nellis jedyn ie trzech, czterech pilot ów z baz na teren ie Stan ów, jeden z Niem iec i dwóch z baz na Dalekim Wschodzie. Zan im wybrańcy opuszczą swoje skrzydło i wyjadą do Nellis, przechodzą przez coś, co naz y‐ wa się „rozgrzewką”. Polega ona na tym, że Posiadacze Łat na zmian ę tłuką ich na kwaśne jabłko – codzienn ie przez dwa tygodnie trzeba walczyć z nim i w pow iet rzu, doskon aląc swoje umiejętn ości. Pam ięt ajcie, że taki ktoś już jest pilot em-instrukt orem oraz pierwszym wybrań‐ cem ze swojej baz y. Kurs w Szkole Lotn ict wa Myśliwskiego trwa sześć miesięcy – a niem al wszystkie jego szcze‐ góły są tajn e. Co ciekaw e, dzisiaj wszyscy piloci myśliwscy Amerykańskich Wojsk Lotn iczych mają zez wolen ie dostępu do inf orm acji ściśle tajn ych/specjaln ego znaczen ia. Kurs ma tę sam ą strukt urę, jaką pilot poz nał już w ram ach każdego inn ego program u szkolen iow ego, który ukończył. Różn ica polega na int ensywn ości – ten jest jak na sterydach. Oprócz zdobycia wyjąt‐ kow o zabójczych umiejętn ości prow adzen ia walki, pilot musi naprawdę, naprawdę nauczyć się, jak szkolić inn ych. Kiedy jedziesz do baz y lotn iczej Nellis (ulokow an ej pod Las Vegas w Nev adzie) i spędzasz pierwszy tydzień w klasie, instrukt orzy Szkoły Bojow ej Lotn ict wa Myśliwskiego każdego dnia walczą ze sobą dwukrotn ie. Zan im uczniow ie się z nim i zmierzą, mają już za sobą dwa tygo‐ dnie bez lat an ia, podczas gdy oni w tym czasie ostrzyli paz ury i obliz yw ali kły. Nie żeby to mia‐ ło jakieś znaczen ie. Oni są klasą sam ą w sobie i żadn a „rozgrzewka” na świecie nie urat uje ucznia przed roz erwan iem na strzępy, które niechybn ie go czeka. To niez będn e otrzeźw ien ie: kto nie przeż yje srom otn ego pogrom u, gdzieś z tyłu głow y zaw sze ma przeświadczen ie, że dla świat a myśliwców jest darem od Boga. Szybko mu to przechodzi. Pierwszy etap kursu to podstaw ow e man ewry myśliwskie (basic fight er man euv ers, BFM). Podstaw ow e to one nie są, i na pewn o zbyt skomplikow an e, żeby wyt łum aczyć wszystkie szczegóły, spróbuję jedn ak opisać je w ogóln ym zarysie. BFM to pow ietrzn a walka wręcz przy
prędkości pon ad siedm iuset kilom et rów na godzin ę. Ma nauczyć pilot a, jak naprawdę lat a się sam olot em i walczy z inn ym i. Nic tak nie ujawn ia fiz yczn ych ogran iczeń człow ieka i sam olot u, jak szybkie, brut aln e BFM, podczas którego od śmierci dzielą cię dosłown ie sekundy. Zdarzają się tu chociażby koliz je w pow iet rzu, syt ua cje utrat y sterown ości i zam roczen ia z pow odu prze‐ ciąż eń. Podczas długot rwałego wielow ym iarow ego man ewrow an ia przy siedm io-, a naw et dziew ięciokrotn ej sile graw it acji, krew odpływ a ci z głow y. To zabija. Są cztery rodzaje BFM. Ofensywn e, w których zaczyn a się, będąc za przeciwn ikiem. On re‐ aguje, więc trzeba go zabić, zan im uda mu się zam ien ić poz ycje i zrobić to szybciej. Def ensyw‐ ne, gdy jest się zwierzyn ą łown ą, a wróg jest z tyłu. Trzeba obron ić się przed jego pierwszym i strzałam i, a pot em utrzym ać się przy życiu na tyle długo, żeby poz baw ić go przew agi i oczyw i‐ ście wykończyć. W neut raln ych BFM walka zaczyn a się, gdy oba sam olot y min ą się, lecąc z przeciwn ych kierunków przy prędkości około tysiąca ośmiuset kilom et rów na godzin ę. Pot em, dzięki różn ym rozw iąz an iom, obaj piloci wznoszą się z prędkością dwustu czterdziestu met rów na sekundę i próbują osiągnąć poz ycję, która poz wala na użycie uzbrojen ia. W tym przypadku wszystko sprow adza się do doświadczen ia i do tego, kto zdoła szybciej wym an ewrow ać drugie‐ go. O odm ienn ym BFM mów i się wtedy, gdy któraś z pow yższych walk toczy się przeciwko in‐ nem u typow i sam olot u. To najbardziej rea listyczn e szkolen ie w walce pow ietrzn ej, zwłaszcza jeśli odbyw a się z poz ycji neut raln ej. W prawdziw ym świecie rzadko ma się świadom ość, kim są ci wszyscy źli goście, jest też o wiele bardziej prawdopodobn e, że spot ka się któregoś od czoła, niż że zakradn ie się do niego od tyłu. BFM to tylko począt ek. Następn a jest man ewrow a walka pow ietrzn a (air combat man euv ering, ACM), czyli BFM do kwadrat u. Tut aj równ ież mam y wersję ofensywn ą, def ensywn ą, neut raln ą i odm ienn ą, różn ica polega na tym, że walczy się jako para przeciwko pojedynczem u myśliwcow i nieprzyja‐ ciela. Kluczow ą kwestią jest łączn ość ze skrzydłow ym – raz em musicie zlokaliz ow ać zagroż e‐ nie, zident yf ikow ać je, zarea gow ać, a w końcu zniszczyć. Przypom in am: to wszystko robi się, śmigając z prędkością pocisku karabin ow ego. Takt yka walki pow ietrzn ej (air combat tact ics, ACT) to walka pary przeciwko niez nan ej licz‐ bie przeciwn ików – bo w prawdziw ej walce nigdy naprawdę nie wiadom o, z ilom a złym i gośćm i ma się do czyn ien ia. To przedsmak prawdziw ego wojenn ego zam ęt u i sprawdzian z tego, czy pilot pot raf i myśleć, walczyć i zwycięż ać, mając przeciw sobie dow oln ą liczbę i typ sam olot ów. Takt yka walki pow ietrzn ej dzieli się na dwie główn e kat egorie. Walka w zasięgu wzroku (wit hin visua l range, WVR), czyli widząc przeciwn ika na własne oczy, wym aga zaz wyczaj uży‐ cia bron i bliskiego zasięgu, takiej jak pociski sam on aprow adzające się na podczerw ień Sidew in‐ der lub 20-milim et row e działko. Walka poz a zasięgiem wzroku (beyond visua l range, BVR) ma wykorzystać amerykańską przew agę techn iczn ą, umożliw iającą użycie pocisków dalekiego za‐ sięgu (AIM-120 AMRAA M). Zaw sze lepiej zabić gościa, zan im zbliż y się na tyle, żeby strzelić. Wyobraźcie sobie kolesia, który podchodzi z noż em, a wy macie naładow an ą broń w ręce. Wy‐ ciągniecie własny nóż czy po prostu strzelicie mu w łeb? Najlepszą część szkolen ia z takt yki stan ow iła walka z odm ienn ym i typam i sam olot ów. Przew ażn ie pot ykaliśmy się z amerykańskim i F-15 albo F/A-18 – w obu przypadkach były to bar‐
dzo ciężkie przepraw y. Mieli tam równ ież trochę zgrzyt ających F-14 Tomcat z US Nav y (no wie‐ cie, Mav erick i Goose z Top Guna), lecz one nadaw ały się raczej do polow ań na trof ea niż do walki. Nie żałując środków, Amerykańskie Wojska Lotn icze (Unit ed Stat es Air Force, USAF) sprow adzały też sam olot y z zagran icy. Wraz z pilot am i, gdy to było możliw e. Francuskie Mira‐ ge’e, izrae lskie Kfir-y, niem ieckie Torn ado – mieliśmy je wszystkie w men u. Ci cudzoz iemcy zaw sze dobrze się baw ili. Lecieli przez cały świat do Miasta Grzechu, żeby prow adzić walkę pow ietrzn ą w słońcu. Pewn ej nocy, w cent rum Vegas widziałem, jak wyrzuca‐ ją z kasyn a całą bryt yjską eskadrę i areszt ują ich co do jedn ego. Bryt ole nie wiedzieli, o co cho‐ dzi, przecież to tradycja Królewskich Wojsk Lotn iczych: schlać się, śpiew ać piosenki i dać „pło‐ mienn y koncert” – czyli spalić pian in o. Na ich nieszczęście to właśnie pian in o stało w holu bar‐ dzo duż ego i znan ego kasyn a w cent rum. Gdybyśmy to my się tak baw ili, wpakow an o by nas na dłuż ej do paki, a ci kolesie dostali w nagrodę nagłów ek w „Daily Mirror” i wit an o ich w Anglii jak bohat erów. I świetn ie. Chcecie pilot ów myśliwców czy przerośnięt ych skaut ów? Szkolen ie takt yczn e było ważn e równ ież dlat ego, że stan ow iło mniej więcej półm et ek pro‐ gram u, a ja w końcu poczułem, że moż e mi się udać. Chyba. Brać pod uwagę oblan ie form aln e‐ go kursu? To był prawdziw y szok dla kogoś, kto do tej pory był asem we wszystkim. Wstrząsają‐ ce i przeraż ające, jedn ak strach to bardzo przydatn y mot yw at or. W czasie trwan ia program u codzienn ie chodziliśmy na zajęcia teoret yczn e. Pon ad trzysta godzin nauki, obejm ującej wszystkie instalacje sam olot u na poz iom ie inż yn ierskim. Wszystkie typy uzbrojen ia, które mogliśmy użyć, rozkładaliśmy na części pierwsze i składaliśmy z pow ro‐ tem. Dogłębn ie analiz ow aliśmy takt ykę, przeciwdziałan ie i każde zagroż en ie pod słońcem, z którym moglibyśmy się zmierzyć. Musieliśmy też przestudiow ać mat eriały źródłow e, napisać pracę na poz iom ie podyplom ow ym i zaprez ent ow ać ją przed pan elem instrukt orów Lotn ict wa Myśliwskiego. To wszystko przeplat ało się z nieustann ym lat an iem oraz odpraw am i przed i po misji. Zdarzało się, że pod kon iec dnia byłem tak wyczerpan y, że zasypiałem na stojąco pod pryszn icem. Kochałem to. Kilka ostatn ich lot ów podczas etapu walk pow ietrzn ych zwan o „cztery na cztery” – czyli jedn a czwórka walczyła przeciw jakiejś inn ej. Nasza czwórka pojechała na Florydę, lat aliśmy przeciw F-15 z 33. Skrzydła Myśliwskiego (z baz y Eglin) albo z 325. Skrzydła Myśliwskiego (z baz y Tyndall). Walka pow ietrzn a we wszystkich jej odm ian ach to coś, w czym specjaliz ują się Orły (F15 Eagle). To wszystko, czym się zajm ują. A wykon yw an ie tylko jedn ego rodzaju misji to luksus, który poz wala stać się w tym naprawdę dobrym. My wszyscy byliśmy jedn ak instrukt oram i F-16 i uczniam i Kursu Instrukt orów. Przez trzy miesiące odz yskaliśmy trochę pewn ości siebie – byliśmy got ow i zakończyć szkolen ie takt yczn e i przejść do następn ego etapu. No i byliśmy przecież na Florydzie! Wszyscy, nie wyłączając in‐ strukt orów, cieszyli się na myśl o odrobin ie relaksu przed rozpoczęciem najbardziej skompliko‐ wan ych etapów szkolen ia. Zestrzeliw an ie Orłów na plaż y to była frajda. Po raz pierwszy od trzech miesięcy uśmiech nie schodził mi z twarzy. Po zakończen iu etapu walk pow ietrzn ych kurs wszedł na wyższe obrot y. Dla pilot ów Vipe‐ rów walka pow ietrzn a była czymś, co moż e przyt raf ić się po drodze, zan im będą mogli znisz‐ czyć to czy owo na ziem i. Nikt nigdy nie wygrał wojn y tylko i wyłączn ie dzięki przew adze w pow iet rzu. Nie zroz umcie mnie źle – trzeba zaw ładn ąć pow iet rzem, żeby wygrać na ziem i,
ale zwycięstwo rzadko osiąga się tylko dzięki sam olot om. Świadczy o tym każda wojn a, w któ‐ rej uczestn iczyły Stan y Zjedn oczon e od 1917. Zrzucan ie bomb w ram ach wsparcia działań naz iemn ych, zwykle naz yw an e „atakiem na cele pow ierzchn iow e”, to podstaw ow e zadan ie F-16. Dochodzą do tego uderzen ia z małej i śred‐ niej wysokości za pom ocą różn ych bomb, ostrzał na małej wysokości z 20-milim et row ego dział‐ ka, odpalan ie uzbrojen ia kierow an ego, jak pociski Mav erick, bomby naprow adzan e laserow o i bomby kaset ow e… Długo możn a by wym ien iać. Jako Posiadacz Łat y musisz być w tym najlepszym. Trzeba umieć obserw ow ać z własnego sam olot u, jak inn i piloci wykon ują te uderzen ia, i błyskaw iczn ie ocen iać ich skut eczn ość. Albo zapobiec ofiarom śmiert eln ym. Kilka ton mat eriałów wybuchow ych o duż ej sile raż en ia, zrzu‐ con ych w złym miejscu moż e cię zabić. Albo wysadzić w pow iet rze nie tych ludzi, co trzeba. Chybien ie oznacza równ ież, że ktoś inn y będzie musiał przedrzeć się tam i zaryz ykow ać swoje życie, żeby napraw ić to, co schrzan iłeś. Moż e równ ież skończyć się tym, że jedn ostki lądow e zostan ą rozbit e i nigdy nie wrócą do dom u. I dlat ego uczniow ie trakt ują to równ ie pow ażn ie jak instrukt orzy. Od podstaw ow ego ataku na cele pow ierzchn iow e przechodzi się do takt yki tegoż ataku (sur‐ face att ack tact ics, SAT). Uczeń otrzym uje „cele”, czyli poż ądan e rez ult at y oraz kilka inn ych szczegółów, takich jak czas osiągnięcia celu i znan e zagroż en ia. Pot em opracow uje, plan uje, przeprow adza odpraw ę i prow adzi atak przeciw wszystkim możliw ym zagroż en iom. Gam a zagroż eń w Nellis cieszy się złą sław ą z pow odu swojej zabójczości, na szczęście w sensie szkolen iow ym. Każdego roku pon ad pięćset sam olot ów z całego świat a wykon uje dwadzieścia tysięcy lot ów bojow ych przeciwko tym zagroż en iom. Co kilka lat przechodzą przez to, na zmian ę, wszystkie jedn ostki lotn ict wa takt yczn ego USA, łączn ie z eskadram i myśliwski‐ mi Amerykańskich Wojsk Lotn iczych z baz w Europie i na Dalekim Wschodzie. Brały w tym takż e udział wszystkie wojska lotn icze NATO – o ile było je na to stać – a czasem widziało się Izrae lczyków i niektóre z przyjaz nych państw arabskich, takich jak Egipt czy Maroko. Naw et Francuz i czasem się pojaw iali, o ile nie zgubili się po drodze. Po SAT przychodzi etap wykon an ia zadan ia (mission employm ent, ME). Każdy aspekt kursu jest dzielon y na cztery oddzieln e misje. Uczeń dostaje problem y takt yczn e dot yczące celów, zagroż eń i przedziałów czasow ych. Rozw iąz an ie należ y do niego. Widziałem doskon ałe plan y, które zostały słabo wykon an e, i złe plan y wykon an e znakom icie mim o trudn ości. Po prostu ni‐ gdy nie wiadom o, jak to się pot oczy, a zdoln ość ada pt acji ucznia jest kluczem do przejścia tego etapu – inaczej przegryw a. Uczestn ik kursu, którem u przy odrobin ie szczęścia zostało do ukończen ia zaledw ie kilka lo‐ tów, jest teraz dow ódcą misji. To on, znając cel i zagroż en ia, musi zdecydow ać, w jaki sposób zaplan ow ać i skoordyn ow ać atak. To on wybiera uzbrojen ie, trasy, takt ykę, a takż e opracow uje plan ataków. On takż e przeprow adza ogóln ą odpraw ę przed i po misji. Każdy sam olot lat ający nad poligon em w Nellis przen osi zasobn ik z oprzyrządow an iem do rejestrow an ia param et rów man ewrow ej walki pow ietrzn ej (air combat man euv ering instru‐ ment at ion, ACMI). Wszystkie param et ry lot u, a naw et widok z HUD-a pilot a są przesyłan e na ziem ię i rejestrow an e przez urządzen ia przydatn e do odpraw y po misji. Syst em odpraw y po misjach wykon yw an ych w ram ach Red Flag15) (red flag mission debrief ing syst em, RFMDS) sys‐
tem odpraw y po misjach wykon yw an ych w ram ach Red Flag, to serce wszystkich szkoleń tak‐ tyczn ych w Nellis. Dzięki zasobn ikom ACMI, każdą misję i każdy lot możn a rozłoż yć na czyn‐ niki pierwsze. To ogromn a korzyść, móc siedzieć spokojn ie z kubkiem kaw y i w pełn i odt worzyć misję, przea naliz ow ać wszystkie man ewry, takt yki i każde uzbrojen ie, które się zrzuciło lub od‐ paliło. W ten sposób uczym y się, doskon alim y umiejętn ości i ocen iam y – to kolejn y pow ód prze‐ wagi Amerykan ów w pow iet rzu.
15) Red Flag to ćwiczenia USAF odbywające się od 1975 na poligonie w Nellis w Nevadzie lub Eielson na Alasce, z użyciem uzbrojenia, w maksymalnym stopniu odwzor owujące war unk i rzeczywistej przestrzeni bit ewnej. Lotnicy bior ący udział w Red Flag mają za przeciwnik ów jednostk i „agresor ów”, stosujące takt yk ę pot encjalnego przeciwnik a (przyp. BG).
Dla uczestn ika Kursu Instrukt orów Lotn ict wa Myśliwskiego etap wykon an ia zadan ia to ini‐ cjacja. Znałem wprawdzie tylko dwóch pilot ów, którzy odpadli w ostatn iej części kursu, mim o to każdy, kto go ukończył, rea gow ał niedow ierzan iem. W moim przypadku też tak było. Byłem zupełn ie odręt wiały i miałem nogi jak z wat y, ale przede wszystkim czułem głęboką ulgę. Prze‐ szedłem wszystkie form aln e kursy i szkolen ia, jakie moż e przejść pilot myśliwca, walczyłem też w wojn ie nad Zat oką Perską – Szkoła Lotn ict wa Myśliwskiego była z tego wszystkiego zde‐ cydow an ie najt rudn iejsza. Po ostatn im locie pojechałem z pow rot em do kwat er gościnn ych dla oficerów i usiadłem na zew nątrz na Ław ie Płaczu. Norm aln ie siadają na tym czymś ci, którzy schrzan ili (oblali) lot. Wycin ają swój sygnał wyw oławczy i num er misji na ław ie i czekają, aż kumple podadzą na po‐ cieszen ie kieliszek szkockiej. Zapewn e się dom yślacie, że były tam setki nazw i dat, bo każdy zaw ala jakiś lot. Siedziałem chwilę, żeby nieco ochłon ąć, pow oli docierało do mnie, że już pra‐ wie byłem Posiadaczem Łat y. Została tylko inicjacja w wąskim gron ie, która miała się odbyć podczas Nocy Łat y. Po niej absolw enci otrzym yw ali szaro-czarn e naszywki, które mogli nosić z dum ą przez reszt ę swojej kariery. Pot em możn a już było czym prędzej wracać do swojej eska‐ dry myśliwskiej, żeby podzielić się z poz ostałym i now inkam i o najn owszych techn ikach i takt y‐ kach. Od wielu miesięcy miałem świadom ość, że moje doświadczen ia bojow e z wojn y nad Zat oką Perską miały się nijak do takt yk nauczan ych w Nellis. Ale pam ięt ajcie, że instrukt orzy walczą z elit ą inn ych amerykańskich pilot ów – ich takt yka musi więc być dostosow an a do zagroż en ia znaczn ie większego niż to, jakim są kiepsko wyszkolen i piloci rosyjscy, chińscy czy bliskow‐ schodn i. Zreszt ą, kto zdoła pokon ać „zagroż en ie” z Nellis, poradzi sobie ze wszystkim na świe‐ cie. Przy okaz ji zauważ yłem zastan aw iające zjaw isko: często błędn ie zaw yż am y stopień zagro‐ żen ia, bo odn osim y się do naszych standardów. Przecen iam y go i przyjm ujem y błędn ą takt ykę. Poprzysiągłem sobie, że nie będę tak robił. Chciałem połączyć wszystkie moje uprzedn ie do‐ świadczen ia z magią, której właśnie się nauczyłem – idea ln y mariaż lekcji w prawdziw ym świecie z najbardziej zabójczym szkolen iem myśliwskim. Czas pokaz ał, że to piękn a myśl. Szkoła Lotn ict wa Myśliwskiego jest wspan iałym przeż yciem, ale wychodząc z niej, nie jest
się już tym sam ym człow iekiem. Każdy, kto przet rwał i stał się częścią elit arn ej grupy, zna to uczucie. Niez ależn ie od tego, jaki bezz ałogow y kosmiczn y szajs przyklejają teraz do główn ej bram y w Nellis, dla mnie i takich jak ja, to miejsce zaw sze będzie „Dom em Pilot ów Myśliw‐ skich”. Nie wątpię, że to wkurzy poprawn ych polit yczn ie „nielot ów”, ale doprawdy, kogo to ob‐ chodzi?
6
Przerwa
Będąc jedn ym z nieliczn ych pilot ów Vipera, którzy zaczyn ali jako Dzikie Łasice, szczególn ie pa‐ liłem się, żeby wykorzystać to, czego nauczyłem się w Szkole Lotn ict wa Myśliwskiego i podczas operacji Pustynn a burza. Wprow adzon o właśnie do użytku sam olot F-16CJ naz wan y Cee Jaye m. Był to wielki techn ologiczn y skok naprzód – niebyw ale uniw ersaln y, z niez wykłą zdoln ością przystosow an ia, po prostu urodzon a Łasica. Dzięki strukt urze z mat eriałów kompoz yt ow ych trudn o go było dostrzec na radarze, a gołym okiem było to praw ie niem ożliw e. Siln iki nie dy‐ miły i był najz wrotn iejszym myśliwcem na świecie. Co oznaczało, że był tak sam o zabójczy dla wrogich myśliwców jak dla PZR-ów, a w odróżn ien iu od F-4G nie wym agał eskort y. Jego jedy‐ nym mankam ent em, wyn ikającym ze stosunkow o niew ielkich rozm iarów, była mniejsza masa przen oszon ego uzbrojen ia. Żeby to wyrówn ać, Cee Jay przen osił uzbrojen ie kierow an e, takie jak bomby naprow adzan e laserow o i pociski pow iet rze-ziem ia, a przem aw iał za tym taki argu‐ ment, że jeśli pilot jest w stan ie traf ić bombą o metr od celu, nie musi przew oz ić ich wiele. W tych lat ach tempo rozm ieszczan ia jedn ostek w Azji Południow o-Zachodn iej przybrało na sile. Pośpiech George’a Busha w dąż en iu do zwycięstwa w 1991 uwikłał nas w kolejn ą wojn ę, ale każdy, kto miał trochę oleju w głow ie, wiedział, że to było nieunikn ion e. Irak był w zasadzie poddan y kwarant ann ie między wojn am i. Znaczyło to, że oni pan ow ali na ziem i, a my w po‐ wiet rzu, więc w zasadzie kont rolow aliśmy większość kraju. Stref y zakaz u lot ów ustan ow ion o pow yż ej trzydziestego czwart ego równ oleżn ika na półn oc, czyli do Turcji i od trzydziestego drugiego równ oleżn ika na południe – do gran icy z Kuw ejt em i Arabią Saudyjską. Pat rolow ały je eskadry myśliwskie, które nieprzerwan ie i naprzem ienn ie operow ały w rejon ie tea tru działań przez pon ad dziesięć lat. Nie tylko myśliwce, ale też tankowce, transport owce, AWACS-y i reszt a pot rzebn a do ich wsparcia. To było ogromn e obciąż en ie naszych środków, niez wykle koszt own e, i ogóln ie upierdliw e. Z pow odu dodatkow ych godzin do wylat an ia trwałość użytkow a statków pow ietrzn ych skróciła się o co najm niej pięćdziesiąt procent, a my traciliśmy wiele przerw świąt eczn ych, urodzin dzieci i roczn ic małż eńskich. Liczba rozw odów poszybow ała w górę, a w związku z tym, że sztabowcy i decydenci starali się uparcie stworzyć jakieś zagroż en ie zam iast Związku Sow iec‐ kiego, kształt Amerykańskich Wojsk Lotn iczych zmien ił się nieodw racaln ie. Większość państw oraz ich wojsko pot rzebują przyn ajm niej jedn ego wroga, by naoliw ić przem ysł i zdopingow ać
ludzi. USAF i wojska lądow e szczególn ie pot rzebow ały irackiej groźby, by uspraw iedliw ić swoje bu‐ dżet y. Maryn arka ma lotn iskowce, więc dot rze właściw ie wszędzie, ale nie moż e wieczn ie po‐ zostaw ać na morzu. Grupa lotn iskowcow a wym aga też znaczn ych uzupełn ień zaopat rzen ia, by zachow ać skut eczn ość. Jeśli chodzi o wojska lądow e, cóż, wystarczy jedn o spojrzen ie na wysu‐ nięt ą baz ę operacyjn ą (forw ard operat ing base, FOB). Jej celem nie jest wieczn e trwan ie, i to widać. Jedyn ie Amerykańskie Wojska Lotn icze mają globaln e możliw ości logistyczn e, żeby prow a‐ dzić długof alow e zmasow an e operacje. Stref zakaz u lot ów (SZL) na południu możn a piln ow ać w ogran iczon ym zakresie za pom ocą lotn iskowców w Zat oce Perskiej albo myśliwców z baz na wybrzeż u. Jedn ak wszystkie działan ia lotn icze maryn arki z baz na wybrzeż u – z wyjątkiem Bahrajn u – prow adzon o z lotn isk USAF w Arabii Saudyjskiej lub Kuw ejcie. A operacje w SZL na półn ocy możn a było prow adzić jedyn ie z baz y lotn iczej İncirlik w Turcji. Wtedy mieliśmy już jedn ak w region ie kilka przyczółków – wielkich baz zbudow an ych z całą inż yn ieryjn ą i logistyczn ą biegłością arm ii USA. To naprawdę impon ujący pokaz amerykańskiej pot ęgi, widzieć pustyn ię w ciągu kilku tygodni przekształcon ą w odizolow an e obw arow an e miasta. USAF zaw sze wychodziły z założ en ia, że jeśli dba się o własnych ludzi, oni zadbają o to, że‐ by zrobić, co trzeba. Do tego amerykańskie baz y lotn icze zaz wyczaj poz ostają rozm ieszczon e z dala od macierzystych baz, więc baz y lotn icze obecn ie są tym, czym baz y morskie były w przeszłości: trampolin ą na cały świat i ważn ym ogniw em dem onstracji siły. Więc buduje się je tak, żeby przet rwały długo, przyn ajm niej w min im aln ym stopn iu licząc się z tym i, którzy będą w nich służ yć. Tak czy owak baz y pow stają na pot rzeby operacji lotn iczych. Drogi start o‐ we, składy amun icji, obiekt y operacyjn e i obsługow e muszą być najlepsze na świecie – no bo ja‐ ki jest sens staw iać baz ę lotn iczą, jeśli sam olot y nie mogą wykon yw ać misji? Obiekt y mieszkaln e, relat ywn ie rzecz biorąc, też są całkiem dobre. Widziałem małe bloki, pref abrykow an e mieszkan ia i kwat ery w kont en erach. USAF rzadko korzystają z nam iot ów, a jeśli jedn ak muszą, zaw sze trwa to jak najkrócej. Ważn ą częścią każdej baz y lotn iczej jest stref a morale, zdrow ia i rekrea cji. Tam mieszczą się kuchn ie i stołówki, cent ra fitn ess, boiska do siatkówki, a naw et basen – słow o hon oru. W zależn ości od int ensywn ości operacji i czasu funk‐ cjon ow an ia baz y, byw a tam też jakiś pasaż gastron om iczn y. Widziałem chińskie, tureckie i in‐ dyjskie restauracje, do tego zaz wyczaj knajpę z hamburgeram i i oczyw iście pizz erię. Ale żadn ego alkoholu. Rozkaz Ogóln y Num er Jeden z operacji Pustynn a tarcza brzmi: Operacja Pustynn a tarcza syt uuje siły zbrojn e Stan ów Zjedn oczon ych w państwach obszaru od‐ pow iedzialn ości USCENTCOM16), w których praw o islamskie i arabskie zwyczaje nakładają za‐ kaz lub ogran iczen ie na określon e czynn ości, które w społeczeństwach zachodn ich są dopusz‐ czaln e. Obw arow an ia nałoż on e na te czynn ości są niez będn e dla utrzym an ia dobrych stosun‐ ków z państwam i-gospodarzam i i prow adzen ia połączon ych działań sił Stan ów Zjedn oczon ych oraz państw sojuszn iczych.
16) Unit ed Stat es Cent ral Command – Dowództ wo Cent ralne (sił zbrojnych) Stanów Zjednoczonych, odpowiadające za działania na obszar ze Bliskiego Wschodu, Afryk i Środk owej i Azji Środk owej (przyp. BG).
Żeby było jasne – nie byliśmy na wakacjach w charakt erze gości w obcym państwie, więc to twierdzen ie o „państwach-gospodarzach” było bzdurą. Nie byliśmy tam po to, żeby wspierać de‐ mokrację, rat ow ać życie lub zyskać sobie przyjaciół. Pom ijając ropę, ekon om ię i polit ykę, byli‐ śmy na Bliskim Wschodzie dlat ego, że Arabia Saudyjska i Kuw ejt nie mogły bron ić się sam e. Obaw iały się zagroż en ia ze stron y Iraku na tyle, żeby błagać o pom oc, a my, z wielu pow odów, udzieliliśmy jej. Naprawdę myślicie, że którekolw iek zaprot estow ałoby przeciwko zachow an iu żołn ierzy, którzy rat ow ali ich bogact wo i styl życia? Ja też nie. Większość znan ych mi saudyjskich oficerów piło więcej niż my, a w Kairze pełn o było Ku‐ wejtczyków, którzy w czasie wojn y zajm ow ali się imprez ow an iem, podczas gdy Amerykan ie bron ili ich kraju. Bryt yjczycy i Francuz i mieli duż e siły w region ie, a nie nakładali podobn ych ogran iczeń na swoich ludzi. Ba, Bryt ole uwielbiali imprez ow ać przy galaretkach Jell-O. Robili je w foremkach do lodu, mieszając proszek z wódką lub gin em i odrobin ą wrzątku, a gdy zastygły, wciągali w całości. W czasie dwun astu rot acji w Azji Południow o-Zachodn iej ani raz u nie słysza‐ łem o żadn ym incydencie po alkoholu. Naw iasem mów iąc, Amerykan ie zat rudn ien i przez przedsiębiorstwa naft ow e, takie jak Aramco, pili na pot ęgę. Amerykańscy oficjele wysłan i do Arabii Saudyjskiej tak sam o. Dla mnie picie nie jest ważn e, i na pewn o nie miałem problem ów, żeby się bez niego obejść. W przypad‐ ku wojska to nie jest taki zły pom ysł, żeby trzym ać gorzałę z dala od słabo wyszkolon ych dzie‐ ciaków z bron ią. Jedn ak mim o wszystko ten zapał naszego rządu, żeby przypodobać się lu‐ dziom, którzy korzystali z naszej pom ocy, działał nam na nerw y. No bo skoro masz najw iększy kij i machasz nim przed twarzam i wszystkich, to czem u miałbyś się bać go użyć? Polit yka ustępstw niem al zaw sze ma daleko idące konsekwencje dla bezpieczeństwa, i tym raz em było podobn ie, o czym mieliśmy się przekon ać. Pom ijając to, że byliśmy z dala od dom ów i znan ej nam cyw iliz acji, życie w miejscach, do których nas wysyłan o, nie było ciężkie. Mieszkaliśmy w przyz woitych warunkach i mieliśmy mnóstwo czasu, nie tylko na ćwiczen ia. Niektórzy goście chodzili na zajęcia, żeby uzyskać ma‐ gisterkę wym agan ą przez Amerykańskie Wojska Lotn icze do awansu pow yż ej stopn ia kapit a‐ na. Inn i oddaw ali się swoim pasjom. Znałem jedn ego takiego, który tworzył wit raż e z kaw ał‐ ków rozbit ego szkła znalez ion ego w oboz ie, a drugi ćwiczył z myślą o zaw odach triat hlon o‐ wych. Niektórzy ugan iali się za spódn iczkam i, inn i budow ali zabawki dla swoich dzieciaków. Co kto lubi. Większość bajt ów mojego móz gu zajm ow ała takt yka. Wszyscy wiedzieli, że trzeba będzie w końcu rozpraw ić się z Irakiem. Arsen ał USAF został, że tak pow iem, uprzątn ięt y, a niem al całe starsze uzbrojen ie i sam olot y przen iesion o do rez erw y. To, co poz ostało, zopt ym aliz ow a‐ no, a liczbę pilot ów bojow ych ogran iczon o. Wyrówn yw ały to oczyw iście inn ow acje techn olo‐ giczn e, ale to my musieliśmy zrobić z nich maksym aln y użyt ek.
Irak był stosunkow o łat wym tea trem walki, a teren, przyn ajm niej z pow iet rza, był całkiem łagodn y. Góry leż ały jedyn ie na dalekiej półn ocy i wschodzie. Daleki zachód, w pobliż u gran ic z Jordan ią i Syrią, był labirynt em wijących się wadi17) i poszarpan ych niskich wzgórz. Większość populacji skupiała się w Mez opot am ii, na obszarze między rzekam i Tygrys i Euf rat.
17) Długie i kręt e pustynne doliny o stromych zboczach, pozostałości po wyschnięt ych rzek ach; w czasie gwałt ownych deszczy wadi wypełniają się wodą (przyp. tłum.).
Z def ensywn ego punkt u widzen ia obron a wielkich ważn ych cent rów zam iast całego kraju ma sens. Tak właśnie robili Irakijczycy. Miasta Kirkuk i Mosul na półn ocy, Bagdad w cent rum, Nasirijja i Basra na południu były siln ie bron ion e, wokół mniejszych miast i obiekt ów wojsko‐ wych rozm ieszczon o pierścien ie obronn e, a mobiln e PZR-y mogły być wszędzie. Irakijczycy mieli pon ad osiem tysięcy mobiln ych PZR-ów, nie licząc tysięcy przen ośnych wyrzutn i ręcz‐ nych, które nosić mógł każdy żołn ierz. To wszystko uzupełn iało i częściow o pokryw ało się z czterystom a większym i SA-2, SA-3 i SA-6. Art ylerię przeciwlotn iczą szacow aliśmy na dzie‐ siątki tysięcy. Większe siły skupion o wokół ważn iejszych miast dla obron y lotn isk, stacji kolejow ych, wę‐ złów kom un ikacyjn ych i inn ych kluczow ych elem ent ów inf rastrukt ury. Inf orm acje o śledzo‐ nych celach z radarów obserw acji okrężn ej, radarów służby ruchu lotn iczego i radarów wykry‐ wan ia dalekiego zasięgu scalan o w zint egrow an ym syst em ie obron y pow ietrzn ej (int egrat ed air def ense syst em, IADS), zwan ym KARI18). W teorii łączył on wszystkie przychodzące inf or‐ macje z radarów, które śledziły takich jak ja, dając całościow y „obraz” syt ua cji w pow iet rzu. Na tej podstaw ie iracki dow ódca obron y pow ietrzn ej rozdzielał przechwycen ia i przydziały celów między odpow iedn ie PZR-y i jedn ostki myśliwskie.
18) Jest to ananim słowa IRAK (przpy. BG).
Było z tym kilka problem ów. Po pierwsze, KARI opracow ali Francuz i, którzy na win ie znają się jak mało kto, ale są zwykle bezn adziejn ym i wojown ikam i. Zapyt ajcie Niemców, Wietn am‐ czyków albo Algierczyków. Po drugie, irackie urządzen ia nie za dobrze radziły sobie z zakłóca‐ niem, a Amerykan ie to mistrzow ie w walce elekt ron iczn ej. „Zaciemn ialiśmy” całe sekt ory do tego stopn ia, że Irakijczycy nie mogli zobaczyć, co nadciąga. Wiele z naszych pierwszych celów to były radary wykryw an ia dalekiego zasięgu, które mogłyby nas wykryć już przy przekracza‐ niu saudyjskiej gran icy. Niszczyliśmy też telef on iczn e stacje przekaźn ikow e, ant en y sieci ko‐ mórkow ych i wszelkie inn e rodzaje wyposaż en ia do łączn ości. To podstaw ow a zasada w każdej walce: wybij im oczy i wyrwij jęz yk, żeby nie widzieli, nie mogli zarea gow ać ani wez wać pom o‐ cy. Rosjan ie, którzy szkolili większość Irakijczyków, na polu walki myślą i działają w sposób bar‐
dzo scent raliz ow an y, i to właśnie wpoili swoim uczniom. Odcięcie jedn ostek od dow ódców wy‐ muszało więc niez ależn e myślen ie, czyli coś, z czym większość Irakijczyków nie radziła sobie zbyt dobrze. Bit wy i bez tego są dość chaotyczn e, a nie mając rozkaz ów z góry, wiele irackich jedn ostek początkow o po prostu nie rea gow ało. Była też kwestia gęstości celów. Podczas wojn y iracko-irańskiej KARI spraw ow ał się nieź le przeciwko zespołom uderzen iow ym złoż on ym z dziesięciu czy dwudziestu sam olot ów. My mie‐ liśmy ich pon ad trzysta – atakow ały codzienn ie, a KARI zwyczajn ie nie daw ał sobie rady z taką liczbą. Dorzućcie do tego przerwan ą łączn ość i zakłócan ie, przez które Irakijczycy ścigali fałszy‐ we cele – nikogo chyba nie dziw i, czem u uzyskaliśmy przew agę w pow iet rzu w dwa dni. Gdy ich MiG-i i Mirage’e w końcu jedn ak wystart ow ały na chwalebn ą walkę z niew iern ym i najeźdźcam i (czyli z nam i!), żaden z nich nie pow rócił. Pewn ego dnia pom agałem ścigać aż do Iran u klucz myśliwców Mirage, które odw ażn ie salw ow ały się ucieczką. Inn ego ranka widzia‐ łem, jak dwa sam olot y MiG-23 rozbijają się o ziem ię, próbując opędzić się od hordy amerykań‐ skich odrzut owców zmierzających w ich kierunku. Jak widać, poz a techn iczn ym i mankam ent a‐ mi, Irakijczycy mieli też pow ażn y problem z morale. W 1991 weszliśmy w to trochę z biegu, lecz do 2003 zdąż yliśmy się już przygot ow ać. Nad‐ zwyczajn a zdoln ość przystosow awcza to jedn a z najbardziej charakt erystyczn ych cech amery‐ kańskiego wojska. Dobrze też działam y w małych niez ależn ych jedn ostkach, które nie wym a‐ gają zbytn iego nadz oru. Ba, nadz ór to coś, co przew ażn ie nas drażn i. Mieliśmy duż o czasu między wojn am i, co dało nam ten luksus, żeby naprawdę rozpracow ać zagroż en ie i dobrze je przea naliz ow ać. Pam ięt ajcie, celem operacji Pustynn a burza było ocale‐ nie kuw ejckiej i saudyjskiej ropy, a nie inw az ja na Irak. Wiedzieliśmy jedn ak, że kolejn a wojn a będzie inn a. Następn ym raz em będziem y musieli wejść do Bagdadu. Nikt nie przepadał za rot acjam i, które następow ały w Arabii Saudyjskiej i Kuw ejcie dwa ra‐ zy do roku, ale staraliśmy się wykorzystać ten czas jak najlepiej. To było jedn ak znakom it e do‐ świadczen ie prakt yczn e – mieliśmy niepow tarzaln ą szansę zapoz nać się z teren em i pogodą oraz pogłębić wiedzę o zagroż en iu, z którym prędzej czy późn iej przyjdzie nam się zmierzyć. Prawdę mów iąc, nien aw idziliśmy tego jak cholera. Łasice z 20. Skrzydła Myśliwskiego operow ały z Al-Zahran w Arabii Saudyjskiej. Baz a ta, usyt uowan a nad Zat oką Perską na południe od Iraku, była poz ostałością po Pustynn ej burzy. AlZahran nie było takie złe. Po pierwsze znajdow ało się rapt em sto pięćdziesiąt kilom et rów od gran icy z Irakiem, w region ie tak rozległym, że czas rea kcji był znaczn ie krótszy, a wraz z nim nasze misje. Po drugie w odróżn ien iu od reszt y królestwa, miasto Al-Zahran miało pewn e udo‐ godn ien ia: zbudow an e za pet rodolary śródm ieście szczyciło się dobrym i restauracjam i, a naw et cent rum handlow ym. Z racji położ en ia niedaleko pól naft ow ych, miejscow i przyw ykli też do widoku ludzi z Zachodu i byli stosunkow o tolerancyjn i. I w końcu (co najw ażn iejsze), była tam grobla łącząca Arabię Saudyjską z Bahrajn em. Zbu‐ dow an o ją dla Saudyjczyków, którzy pot rzebow ali przerwy od pot ępian ia bezbożn ych Amery‐ kan ów i Europejczyków. Zrzucając po drodze szat y i chust y, pędzili wąską aut ostradą, żeby czym prędzej dostać się do barów i kobiet na wyspie – najw yraźn iej Allah tracił ich z oczu, kiedy opuszczali Arabię Saudyjską. Nam to wisiało. Jeździliśmy tam jeść, kupow ać, a czasem spędzali‐ śmy noc w piękn ym ośrodku przy plaż y. Zero skorpion ów, solf ug (zwan ych „pająkam i wielbłą‐
dzim i”) ani wojskow ego żarcia. Bahrajn leż ał zaledw ie kilka kilom et rów od brzegu, lecz w po‐ równ an iu z Półw yspem Arabskim to był naprawdę inn y świat. Saudyjski rząd, tęskn iąc najw yraźn iej za swoją pustynn ą przeszłością, wybudow ał w 1979 pod Al-Zahran kompleks dla Beduinów. Miał służ yć starszym, schorow an ym oraz tym, którzy wybierali się na coroczn y hadżdż i czekali na transport do Mekki. Postaw ion o pon ad pięćdziesiąt now oczesnych budynków mieszkaln ych, z czterem a lokalam i na każdym z ośmiu pięt er. Każdy miał przestronn y salon z kuchn ią z jedn ej stron y i przeszklon ą ścian ą wychodzącą na wąski balkon z drugiej. Z tego cent raln ego pom ieszczen ia był dostęp do czterech sypialn i, a każda z nich miała wann ę i bidet. Wszystko, czego pot rzebow ała now oczesna beduińska rodzin a. Tyle że Beduini nie mieszkają w budynkach. Nie lokują też swoich chorych i starych współ‐ plem ieńców w szpit alach i nie lat ają na hadżdż. W związku z tym ogromn y kompleks stał pusty przez jeden aście lat, dopóki nie trzeba było zakwat erow ać amerykańskich, bryt yjskich i francu‐ skich pilot ów, którzy w 1990 przybyli na rat un ek polom naft ow ym Ghaw ar. O, pardon – na ra‐ tun ek miłującym pokój i postępow ym Saudyjczykom, którym zagraż ał ich wstrętn y sąsiad z pół‐ nocy. Wojn a się skończyła, lecz niew iern i poz ostali. Obecn ość niem uz ułm ańskich żołn ierzy w święt ym kocim żwirku Arabii Saudyjskiej zaczęt o poczyt yw ać za obraz ę w królestwie i całym islamskim świecie. Nie było problem u, gdy walczyliśmy i naw et gin ęliśmy za nich i ich ropę, lecz teraz, gdy zagroż en ie min ęło, chcieli się nas poz być. Chociaż Saddam był krwioż erczym rzeźn i‐ kiem i ludobójcą, był przecież takż e muz ułm an in em, a więc kimś lepszym od zdegen erow an ych kochających bekon żołn ierzy, którzy właśnie urat ow ali im tyłki. Tymczasow ym rozw iąz an iem było zakwat erow an ie nas w jakimś stosunkow o ustronn ym miejscu. Wybran o Al-Zahran, a 4404. Skrzydło Bojow e (Tymczasow e) osiedliło się na stałe w be‐ duińskim kompleksie pod miastem. Naz yw an o go Wież am i Al-Khobar. Wszystko się zmien iło pewn ej wilgotn ej i duszn ej czerwcow ej nocy, kiedy nikłe smętn e echa wieczorn ej modlit wy niosły się przez nasz kompleks. Świat ła nagle zam igot ały i przez ułam ek sekundy czułem w uszach nadciśnien ie. Zan im mój mózg zdąż ył przet raw ić, co się sta‐ ło, budyn ek się zat rząsł, a ja wylądow ałem na podłodze w sąsiedn im pokoju. Przeszklon a ścian a znikn ęła. Dopiero po kilku sekundach zorient ow ałem się, że siedzę na większości z tego, co z niego zostało. Odłamki szkła pow bijały mi się w skórę w różn ych miejscach, miałem ich też pełn o we włosach. Dzięki Bogu, oczy były w porządku. Leż ałem przy ścian ie, z rozrzucon ym i nogam i i lepkim i od krwi plecam i – pom yślałem, że wart o roz ez nać się, czy wszystkie części ciała są na swoim miejscu. Najpierw jądra. Dzięki raz jeszcze. Pot em stopy, nogi, ręce itd… Kiedy to robiłem, w drzwiach pojaw ił się mój współlokat or (w apart am encie z czterem a sypialn iam i każdy oficer dostaw ał własny pokój). Wybuch wyrzucił go z łóżka i teraz stał półprzyt omn y, drapiąc się i łypiąc na mnie jedn ym okiem. – Hej… to chyba była bomba. No, nie gadaj, Sherlocku. Tak właściw ie to była ogromn a bomba. Jeden aście ton trot ylu wpakow an o do cystern y na ścieki, która podjechała do ogrodzen ia
przy półn ocn o-wschodn im rogu kompleksu. Żandarm zauważ ył naw et, jak cięż arówka i aut o przez naczon e do ucieczki zbliż yły się do ogrodzen ia. Dwaj miejscow i Saudyjczycy wyskoczyli z cystern y, wsiedli do aut a i odjechali. Rozpoz nając zagroż en ie, żandarm próbow ał ewakuować budyn ek 131, ten najbliż ej cystern y – ale było za późn o. Wszyscy amerykańscy piloci skończyli właśnie grać w hokeja na rolkach – naszą nocn ą za‐ baw ę spod znaku pękn ięt ych czaszek. Pow oli pow lokłem się po schodach na górę i gdy bomba wybuchła, właśnie bohat ersko piłem mleko w kuchn i na najw yższym pięt rze budynku 133. Kilka min ut późn iej, leż ąc w kałuż y krwi, przypom niałem sobie o wybuchu w Kairze pięć lat wcze‐ śniej. Wydaw ał się podobn y, tyle że o wiele mniejszy, a ja byłem wtedy trochę dalej niż pięć‐ dziesiąt met rów, które dzieliły mnie od dzisiejszej eksploz ji. Spojrzałem na stopy i dopiero wte‐ dy zorient ow ałem się, że wciąż mam na nich rolki. Mój sąsiad też to zauważ ył i obaj wybuch‐ nęliśmy śmiechem. Śmiechem nieuleczaln ych szaleńców. Gdy syren y zaczęły wyć i usłyszałem krzyki, zrzuciłem rolki i szybko obeszliśmy dziew iąt e pięt ro. Wykopaliśmy paru ludzi na zew nątrz i poczłapaliśmy w stron ę schodów. Kaw ałek szkła wbił mi się twarz, więc nie widziałem najlepiej, ale w końcu zeszliśmy na dół i znaleźliśmy się na zew nątrz, gdzie pan ow ał prawdziw y chaos. Wszystkie świat ła kompleksu były zgaszon e, lecz te z pobliskiego saudyjskiego osiedla świeciły jasno. Pył wisiał w pow iet rzu, gęsty i niem al zakrzepły. Budynki paliły się, ludzie biegali i było duż o krzyku. Zasadn iczą część USAF stan ow ią jedn ostki pom ocn icze. Są niez będn e, ale nieprzeszkolon e do walki, więc większość z ich żołn ierzy nie wiedziała, co robić. Do tego nikt, oprócz pilot ów i żandarm ów, nie miał bron i. Na szczęście żandarm eria zarea gow ała szybko, służba medyczn a równ ież. Gdy wyszliśmy za róg, uzbrojen i żandarm i zbierali się już wokół wyrwan ej dziury w ogrodzen iu. Na ulicy trwa‐ ła wstępn a selekcja rann ych. Poz ostali biegli do chwiejącego się budynku, żeby zobaczyć, czy mogą pom óc przy wyciągan iu ciał albo zat roszczyć się o rann ych. Na szczęście żandarm i w końcu zdali sobie spraw ę z zagroż en ia i kaz ali się wszystkim odsun ąć. Tej nocy zgin ęło dziew iętn astu Amerykan ów. Dziesiątki inn ych odn iosło ran y. „Wyjaśnim y tę spraw ę” – zadeklarow ał prez ydent Clint on. „Ci, którzy to zrobili, nie mogą poz ostać bezkarn i”. Taa, jasne. Cóż, niestet y nie wyszło, a dow ódca 4404. Skrzydła gen erał brygady Terry Schwalier dostał naw et drugą gwiazdkę. Nie od raz u, rzecz jasna, bo przecież ktoś musiał za to bekn ąć, więc cał‐ kiem słuszn ie, uważ am, win a spadła na Schwaliera – w końcu to on był odpow iedzialn y za bez‐ pieczeństwo i ochron ę Skrzydła. Chociaż był dopiero 1996, czyli na długo przed 11 września, który przyn iósł sław ę bin Lade‐ now i i Al-Kaidzie, pojaw iały się już wyraźn e sygnały, że syt ua cja się pogarsza i że amerykańscy żołn ierze w Arabii Saudyjskiej są zagroż en i. Rok wcześniej w listopadzie, przed biurem dyrek‐ tora program u Saudyjskiej Gwardii Narodow ej w Rijadzie wybuchł sam ochód-pułapka. Zgin ęło pięciu Amerykan ów, a kolejn e trzydzieści osób zostało rann ych. Przez całą zim ę i wczesną wio‐ snę 1996 dochodziło do wybuchów bombow ych i akt ów przem ocy takż e w Bahrajn ie. Opubliko‐ wan y w styczn iu 1996 Raport Biura Dochodzeń Specjaln ych USAF (Air Force Off ice of Special
Inv estigat ion, AFOSI) wyraźn ie wskaz yw ał na zagroż en ia ze stron y sam ochodów-pułapek na całym perym et rze 19) ogrodzen ia w Al-Khobar.
19) Pole widzenia żołnier zy od punkt u obserwacji do najdalej wysunięt ego punkt u na horyzoncie.
Pom im o tych ostrzeż eń w czerwcu 1996 Al-Khobar wciąż było odsłon ięt e i podatn e na ataki. Na półn ocn ym skraju (gdzie wybuchła bomba) znajdow ał się otwart y parking dla miejscow ych. Schwalier doszedł do wniosku, że zagroż en ie ze stron y sam ochodu-pułapki wym aga wzmoż o‐ nej ochron y, więc pojedyncza bram a do Wież Al-Khobar przypom in ała w końcu Lin ię Magin ot a. Bunkry, drut y, uzbrojen i strażn icy itd. – wszystko to bardzo impon ujące, ale co z kilom et ram i niestrzeż on ego ogrodzen ia wokół reszt y kompleksu? Naw et najbardziej tępy saudyjski terrory‐ sta miał na tyle rozsądku, żeby nie atakow ać najm ocn iejszej części zasieków. W Al-Khobar wprow adzon o w końcu trzydzieści sześć z trzydziestu dziew ięciu zaleceń AFO‐ SI, lecz to była muszt arda po obiedzie. Co z tego, że mieliśmy syst em nagłaśniający „Wielki Głos”, który mógł być wykorzystan y do ostrzeż en ia przed atakiem, skoro ci, którzy znajdow ali się w e w n ą t r z budynków nie byli w stan ie go zroz um ieć. W dodatku, naw et jeśli strażn icy na dachu zdołaliby zauważ yć sprawców (25 czerwca widzian o zat rzym ującą się cystern ę i nikt nie zarea gow ał), nie mieli żadn ego szybkiego sposobu na wszczęcie alarm u. Nie było żadn ej sy‐ ren y, którą mogliby uruchom ić, bo dow ództ wo skrzydła uznało, że to wzburzyłoby miejscow ych Saudyjczyków. Każdą inf orm ację o zagroż en iu czy podejrzan ym zachow an iu trzeba było zgłosić do Cent raln ego Nadz oru Bezpieczeństwa, skąd przekaz yw an o ją do Cent rum Operacyjn ego Skrzydła i w końcu do dow ódcy skrzydła – dopiero na tym etapie zapadała jakakolw iek decyz ja. Krótką mów iąc, ten „syst em” był do niczego. Pow iedzm y otwarcie, nasze bezpieczeństwo było zagroż on e, a prawdopodobieństwo współ‐ pracy z Saudyjczykam i raczej niew ielkie, nie zauważ yłem jedn ak, żeby Schwalier próbow ał na‐ ciskać w tej spraw ie na kogokolw iek – czy to na nich, czy na amerykańską adm in istrację. Naj‐ większym błędem Schwaliera był brak bezkomprom isow ej postaw y wobec naszych tak zwan ych gospodarzy. Zarówn o wojskow e, jak i cyw iln e kierown ict wo zdaw ało się bardziej dbać o to, że‐ by nie obraz ić Saudyjczyków, niż o to, żeby chron ić naszych ludzi. Ostat eczn ie win ę za atak przypisan o wspieran em u przez Iran Hez bollah al-Hidżaz (Part ii Boga). Sąd Okręgow y Wschodn iej Wirgin ii postaw ił w stan oskarż en ia trzyn astu obyw at eli sau‐ dyjskich i jedn ego Libańczyka, niestet y do dziś nie wym ierzon o im kary. Wciąż są na liście naj‐ bardziej poszukiw an ych przez FBI terrorystów. Schwaliera w końcu oczyszczon o z zarzut ów, a w jego czyn ach nie doszukan o się znam ion przestępstwa, moje zdan ie o nim poz ostaje jedn ak bez zmian. Jeden z podstaw ow ych obo‐ wiązków dow ódcy to dołoż en ie wszelkich starań, żeby ochron ić własnych ludzi. Czasem jest to zadan ie bardzo trudn e, zwłaszcza w walce, lecz dobry przyw ódca zrobiłby w takich okoliczn o‐ ściach, co w jego mocy. Nie zauważ yłem, żeby Schwalier robił jakieś zam ieszan ie wokół nasze‐ go bezpieczeństwa, a efekt em było dziew iętn astu mart wych Amerykan ów i setki takich jak ja, którym poz ostała w sercach ran a. Pam ięt ajcie, nie mów im y tu o firm ie, która produkuje chipy
komput erow e czy sprzedaje fast foody, ale o oddziałach front ow ych stacjon ujących na obcej zie‐ mi. Jeśli zrobisz za mało, nie ucierpi kapit ał korporacji, tylko zgin ą ludzie. Z szerszej perspekt yw y atak bombow y na Al-Khobar pokaz ał, jak zat rważ ająco nieprzygo‐ tow an a była wojskow a wierchuszka. Przyz wyczajen i do rea liów z czasów zimn ej wojn y, dali się zaskoczyć now ym, w których grupy ekst rem istów mogą stan ow ić równ ie wielkie zagroż en ie jak żołn ierze opłacan i przez państwa. Ten now y stan rzeczy doprow adził z czasem do zmian y wszystkiego – począwszy od szkolen ia, przez rodzaje uzbrojen ia i takt ykę. W sierpn iu 1996, miesiąc po ataku, Osam a bin Laden ogłosił fat wę, naw ołując do „Wypow iedzen ia wojn y amery‐ kańskim okupant om na ziem i dwóch miejsc święt ych”. Chodziło o naszą obecn ość w Arabii Sau‐ dyjskiej – to na jej teren ie znajdują się Mekka i Medyn a, święt e miejsca muz ułm an ów. Choć „wypow iedzen ie wojn y” przez bin Laden a nie wzbudziło w kręgach publiczn ych i wyw iadow‐ czych należ yt ego zaint eresow an ia, ci, którzy byli w Al-Khobar 25 czerwca 1996 i na własnej skórze przekon ali się o bezw zględn ej brut aln ości terroryz mu, wiedzieli, że przyszłość właśnie stała się o wiele ciemn iejsza. Lat a dziew ięćdziesiąt e wyn iosły niestet y na szczyt y dziesiątki karierow iczów, którzy obsa‐ dzali większość stołków, traf iali do właściw ych sztabów i znali wszystkie grube ryby. Problem w tym, że nie umieli walczyć. Nasz własny dow ódca eskadry, który mężn ie uciekł spod ogro‐ dzen ia w Al-Khobar, nigdy nie pełn ił dow ództ wa w żadn ej eskadrze lin iow ej, zan im nie przy‐ dzielon o go do nas. To dało się odczuć. Są tacy, co lat ają myśliwcam i, i są piloci myśliwscy. Ten gość zdecydow an ie nie należ ał do tej drugiej grupy. Niektórzy z tych ludzi polow ali na ordery – albo z próżn ości, albo dla awansu. Osobiście uważ am, że większość odz naczeń to absurd. Naw et te bardziej prestiż ow e przyz naje się z byle pow odu. Znałem pewn ego majora (teraz, w co trudn o uwierzyć, gen erała dyw iz ji), który w cza‐ sie trwan ia Pustynn ej burzy przygot ow yw ał dla gen erałów odpraw y w Pow erPoincie i dostał za to Brąz ow ą Gwiazdę. Mów ił pot em, że dostał ją podczas operacji, co tylko częściow o było praw‐ dą. Kiedy ktoś zadaw ał mu pyt an ie, w której był eskadrze i ile misji bojow ych wylat ał, majorow i zaw sze udaw ało się zmien ić tem at. Wojska Lotn icze poz walają zapisyw ać czas lot ów bojow ych, jeśli przebyw a się fiz yczn ie w wyz naczon ej stref ie działań – naw et kiedy nie toczą się żadn e walki. W ten sposób niektórzy ludzie pokroju Schwaliera zapisują sobie godzin y lot ów bojow ych, w ogóle nie wsiadając do sam olot u. I to równ ież jest, moim zdan iem, nieuczciw e. Nie chodzi mi o to, żeby czepiać się ludzi takich jak on, chcę raczej pokaz ać słabości syst em u, który ich stworzył. Lojaln ość to świetn a rzecz i jeden z fundam ent ów każdej wojskow ej prof esji – pow inn a jedn ak iść w parze z odpow iedzialn ością. Znałem oficerów, których zdym isjon ow a‐ no dlat ego, że ich podw ładn i mieli rom anse, problem y z alkoholem albo dziesiątkam i inn ych spraw, na które dow ódcy zupełn ie nie mieli wpływ u. To straszn a hipokryz ja i niekonsekwencja, oczyścić pot em dow ódcę z zarzut ów o strat y w ludziach, których możn a było przecież unikn ąć. W każdym raz ie w miarę, jak lat a dziew ięćdziesiąt e pow oli mijały, mieliśmy na to coraz więcej przykładów. Wydaw ało się, że walczyliśmy w Kosow ie i w operacji Allied Force tylko po to, żeby odciągnąć uwagę narodu od wieczn ie rozpięt ego rozporka Billa Clint on a. I od narcy‐ styczn ego marzen ia gen erała Wesleya Clarke’a, żeby historia uznała go za współczesnego Eisenhow era. Tak czy owak i jedn o, i drugie nie wyszło za dobrze. Clark nakaz ał swoim podw ładn ym zaa takow ać rosyjskich żołn ierzy na lotn isku w Priszt in ie.
Na szczęście najw yższy rangą oficer bryt yjski, gen erał sir Mike Jackson, odm ów ił mu bez ogró‐ dek. Odpow iedział wręcz: „Nie zam ierzam zaczyn ać dla pan a III wojn y świat ow ej”. Z pon ad stu dwudziestu serbskich czołgów, które rzekom o zniszczyliśmy, udało nam się zweryf ikow ać kilkan aście. Znaleźliśmy za to mnóstwo zniszczon ych atrap – czołgi ze sklejki z małym i piecy‐ kam i naft ow ym i, które zostaw iały ślad term iczn y, albo stare gruchot y z czasów II wojn y świa‐ tow ej. Jugosłow ian ie po prostu rozpalali ogień pod ich kadłubam i, żeby rozgrzać met al i żeby‐ śmy zobaczyli je w naszych urządzen iach term ow iz yjn ych. Po wojn ie zespół ocen y strat bojow ych dostał rozkaz pow rot u na miejsce i „odn alez ien ia właściw ej liczby zniszczon ych czołgów”. Dow odzący zespołem major Amerykańskich Wojsk Lot‐ niczych wrócił z dwun astom a pot wierdzon ym i zniszczen iam i i nie miał najm niejszego zam ia‐ ru zaw yż ać tej liczby, żeby pom óc Clarke’owi wejść do polit yki. Nie pom ogło to majorow i w dal‐ szej karierze, więc przen iósł się do Gwardii Narodow ej. Tacy goście mają u mnie szkocką na wejściu. W miarę upływ u czasu piloci z czasów Wietn am u przechodzili w stan spoczynku, a większość z nas, czyli tych, którzy walczyli w I wojn ie nad Zat oką Perską, pow oli wspin ała się po stop‐ niach hierarchii. Zostaw aliśmy prow adzącym i klucza, pilot am i-instrukt oram i i dow ódcam i, a naw et oficeram i-specjalistam i uzbrojen ia i takt yki. Spędzaliśmy lat a między wojn am i nad Irakiem, wyszukując ogran iczen ia syst em u i opracow ując takt yki. Nie brakow ało zdoln ych gości, którzy nie ustaw ali w wysiłkach, by usprawn ić nasze wyposaż en ie i uzbrojen ie. Na szczęście układ celown iczy HARM (HARM target ing syst em, HTS), używ an y przez F16CJ, przekształcił się w coś, co miało coraz mniej wspóln ego z odpalan iem pocisków przeciwra‐ diolokacyjn ych po wielkim łuku, a coraz więcej z precyz yjn ym wyborem celów. HTS był począt‐ kow o dość nieceln y, bo HARM nie wym agał bardzo dokładn ych nastaw odpalen ia. Pocisk miał w teorii „widzieć” sygnał radaru, zwan y „wiązką”, i podąż yć jej śladem do miejsca traf ien ia. To tak, jakby stać w ciemn ym pokoju z pistolet em i strzelać w pulsującą wiązkę świat ła lat arki – strzelan ie do wiązki nie oznacza, że ma się większą szansę na traf ien ie sam ej lat arki, możn a ją jedn ak odstraszyć i zmusić do wyłączen ia. To daje chwilow y efekt, ale lat arka wciąż jest sprawn a i moż e cię dorwać kiedy indziej. Tak więc odpalen ie pocisku po wielkim łuku na wiązkę radaru i naz yw an ie tego „łasicow a‐ niem” to bardzo, ale to bardzo ryz ykown y pom ysł. Zagroż en ia rzadko pokryw ają się z tym, czego się po nich spodziew am y, więc ta wczesna wersja HARM-a – zdan iem wielu – była nad wyraz tandetn ym pociskiem. Jeśli zagroż en ie nie emit ow ało sygnału, nie miał się on na co na‐ prow adzać i „wariow ał”. To sprawdzało się w lat ach sześćdziesiąt ych i siedemdziesiąt ych, gdy PZR-y musiały wysyłać sygnały, żeby odpalić pociski, lecz do 1990 wykorzystyw ały już urządze‐ nia optyczn e, term ow iz yjn e oraz inn e układy naprow adzan ia. Market ingowcy z Texas Instrum ents najw yraźn iej świetn ie znali się na rzeczy, bo myśla‐ łem, jak wielu inn ych, że pocisk jest w zasadzie marn ot rawstwem belki uzbrojen iow ej. Odpali‐ łem ich w warunkach bojow ych pon ad trzydzieści i nie mam pojęcia, czy traf iły w cokolw iek po‐ za ziem ią i moż e jeszcze jakimś biedn ym Irakijczykiem naw ijającym przez kom órkę w niew ła‐ ściw ym czasie. Początkow o więc HTS zaprojekt ow an o jedyn ie z dokładn ością wystarczającą dla HARM-a, a efekt em końcow ym było nam ierzan ie celów, które nie było wystarczająco dobre dla uzbrojen ia kierow an ego.
Jedn ak prace trwały. Bardzo uzdoln ion y inż yn ier o naz wisku Gregg pom ógł mi sporządzić wstępn y projekt cze‐ goś, co ostat eczn ie miało stać się HTS R7. Zależ ało nam, żeby umożliw ić o wiele szybszy wybór celu z dokładn ością wystarczającą do użycia bron i kierow an ych. Właściw ie to rozrysow aliśmy sobie wszystko na serw etce w miejscu o naz wie AJ’s na plaż y w Pan am a Cit y. Pow ażn ie! Wśród nas byli i tacy, którzy gorąco wierzyli w obezw ładn ian ie zagroż en ia poprzez znisz‐ czen ie go. No bo jeśli to coś leż y w milion ach kaw ałków na ziem i, to jest obezw ładn ion e, praw‐ da? Wtedy nie wróci, żeby uprzykrzać życie następn ego dnia, tygodnia albo w kolejn ej wojn ie. Jest mart we. Część z nas widziała to podczas walki i zauważ yła, że myślen ie o sam ym obez‐ władn ian iu radarów jest błędn e. To miało zmien ić się po niem al dekadzie, na raz ie HTS był krokiem w dobrym kierunku, a urządzen ie miało przejść radykaln y proces ulepszeń. Zreszt ą i tak nie mieliśmy nic lepszego. Koncepcja Cee Jay cieszyła się pow odzen iem wśród pilot ów. Wyrosło teraz całe pokolen ie ta‐ kich, którzy od początku lat ali na F-16 i czuli się za pan brat z techn ologią czwart ej gen eracji oraz z tym, że wszystkim zajm ow ali się sam i. Obsługiw an ie czujn ików było, i jest, znaczącą częścią szkolen ia młodego pilot a F-16. Umiejętn ość nadz orow an ia i int erpret ow an ia wskaz ań radarów, zasobn ików celown iczych, uzbrojen ia i wszystkich urządzeń pokładow ych podczas lot u z prędkością Ma2 nie traf ia się każdem u. Robić to w nocy, dwieście met rów nad ziem ią, gdy in‐ ni ludzie próbują cię zabić, to coś niez wykłego. Zabrałem kiedyś WSO (operat ora uzbrojen ia) z F-15E na lot zapoz nawczy w dwum iejscow ym F-16. Wrócił zdum ion y (i zdezorient ow an y) tym, że umiałem robić sam to, do czego jem u pot rzebn a była cała załoga w Strike Eagle. Piloci my‐ śliwców zwykle stają na wysokości zadan ia, czy chodzi o zaimpon ow an ie dziewczyn om w Klu‐ bie Oficerskim, czy mistrzowskie opan ow an ie zabójczej techn ologii. Co to dla nas! Ent uz jazm Ameryki wobec wojn y opadał w lat ach dziew ięćdziesiąt ych. Świat przejrzał za‐ wieruchę w Kosow ie na wylot, a opin ia publiczn a, szczerze mów iąc, nie była przekon an a, że Husajn stan ow ił takie zagroż en ie. Budżet y ogran iczan o, a w oddali majaczyły cięcia, tymcza‐ sem 11 września 2001 run ęły bliźn iacze wież e WTC. Moja eskadra wróciła w ram ach rot acji z Azji Południow o-Zachodn iej dwa tygodnie wcze‐ śniej, a ten straszn y wtorkow y poran ek był naszym drugim dniem po pow rocie do norm aln ej służby w kraju. Czekały na nas góry papierów do nadgon ien ia i mnóstwo naw yków lotn iczych do wznow ien ia. 11 września miałem misję wczesnym rankiem i akurat wylądow ałem, kiedy wszyscy zaczęli gadać jeden przez drugiego o uderzen iu pierwszego sam olot u. Była 08:46 i wy‐ raźn ie pam ięt am, że zastan aw iałem się, jakim cudem jakiś zielon y pilot mógł znaleźć się nad Now ym Jorkiem i być na tyle głupi, żeby wbić się w wież ę WTC. To był Boe ing 767, który miał nieszczęście być lot em num er 11 lin ii American Airlin es (AA). Wszyscy myśleli, że to był wypa‐ dek. Krótko po dziew iąt ej, gdy staliśmy, gapiąc się na olbrzym i ekran pokaz ujący obraz lot u 175 Unit ed Airlin es (UA) uderzającego w Południow ą Wież ę, stało się jasne, że to n i e b y ł wypa‐ dek. Wojsko wprow adziło w życie swoją standardow ą procedurę zam knięcia wszystkich baz i odw ołan ia z urlopów wszystkich żołn ierzy, którzy byli nie dalej niż o dzień drogi od jedn ostek. Dow ódców i oficerów-specjalistów uzbrojen ia wez wan o na błyskaw iczn ie zorgan iz ow an ą na‐
radę, żeby otrzym ali najn owsze inf orm acje o syt ua cji i opracow ali plan rea kcji. Tymczasem prez ydent Bush, man if estując godn ą podziw u i niespodziew an ą odw agę, dalej czyt ał „The Pet Goa t” jakimś uczniom z podstaw ówki. Do 09:45 przestrzeń pow ietrzn a nad Stan am i była zam knięt a. To zdarzyło się pierwszy raz w historii i było doprawdy niew iarygodn e. Norm aln ie nad USA w każdej chwili odbyw a się jakieś trzydzieści tysięcy plan ow ych rejsów. Nie licząc przew oz u ła‐ dunków, operacji wojskow ych czy lot ów poz a rozkładem. Jedn ak do 12:15 wszystkie sam olot y uziem ion o, zaw rócon o lub przekierow an o. Wszystkie, to znaczy poz a myśliwcam i, tankowcam i i AWACS-ami. Przed południem byłem w pow iet rzu, prow adząc czwórkę F-16 nad międzyn arodow ym port em lotn iczym Hartsf ield w Atlancie. Nie było żadn ych zasad dot yczących użycia sił, nikt nie miał pojęcia o tym, co na‐ prawdę się stało, nikt też nie wiedział, czego się spodziew ać. Czy to była forpoczt a jakiegoś zmasow an ego ataku na Stan y? Przygrywka do większego, pot worn iejszego uderzen ia z uży‐ ciem bron i chem iczn ej i biologiczn ej? A moż e dyw ersja odw racająca uwagę od czegoś inn ego? Nikt nie wiedział. Tych kilku z nas, na tyle starych, żeby mieć za sobą służbę w parze dyż urn ej podczas zimn ej wojn y, dostało rozkaz opracow an ia podobn ego program u, żeby uporać się z now ym zagroż e‐ niem. Czymkolw iek się „ono” okaż e. W życiu nie myślałem, że będę wykon yw ał lotn icze pat ro‐ le bojow e nad własnym krajem. Niebo nad Ameryką jest zwykle pełn e sam olot ów, smug kon‐ densacyjn ych i rozm ów radiow ych, lecz teraz było zupełn ie puste. Wręcz przeraźliw ie puste. Częstot liw ości radiow e początkow o tętn iły życiem, w pow iet rzu znajdow ało się mniej wię‐ cej pięć tysięcy sam olot ów, których załogi nie były zachwycon e, że każ e się im lądow ać. Jedn ak gdy w całym kraju wystart ow ały F-16 i F-15, piloci sam olot ów rejsow ych spuścili z ton u. Jedn em u pilot ow i lin ii Delt a, który trochę spóźn iał się z odpow iedzią do kont roli ruchu lotn iczego, zaf un‐ dow ałem widok mojej form acji F-16 tuż przed nosem sam olot u. Okaz ało się, że miał po prostu standardow e problem y z radiostacją, ale i tak odprow adziliśmy go aż do podejścia końcow ego. Nigdy nie zapom nę widoku setki przyklejon ych do okien twarzy, które wpat ryw ały się we mnie, a ja w nie. Pat rząc wstecz, myślę, że uporan o się z tym najlepiej, jak było możn a. Nie było przecież jeszcze żadn ych procedur ani zasad, dochodziły do tego nerw y kont rolerów ruchu lotn iczego. Naprawdę mieliśmy szczęście, że nikogo nie zestrzelon o. Zaw sze zadziw ia mnie, jaką żądzą krwi zdają się pałać „nielot y”. Jeden kont roler pow iedział mi, że da mi „zgodę na otwarcie ognia…” – wystarczyło, że poproszę. Cóż, o tym nie było mow y, chyba że zobaczyłbym, jak sa‐ molot rejsow y przechyla się na skrzydło i nurkuje w stron ę cent rum miasta. A naw et wtedy, gdybyśmy go zestrzelili, gdzie spadłyby części wraku? 20. Skrzydło Myśliwskie zarea gow ało im‐ pon ująco, wysyłając jedyn ie klucze prow adzon e przez pilot ów z olbrzym im doświadczen iem bojow ym. To poz woliło unikn ąć błędów. Gdy wylądow ałem i wróciłem do eskadry, czekały na mnie wiadom ości od moich sióstr i, oczyw iście, od matki. Przyz wyczaiła się już trochę do mojego stylu życia i nie mart wiła się o mnie, przyn amn iej nie otwarcie, pow iedziała jedn ak, że mój ojciec jest cały i zdrów. Że co?! Okaz ało się, o czym nie miałem pojęcia, że gdy lot 77 AA uderzył w budyn ek Pent agon u,
mój ojciec szedł właśnie na spot kan ie z zastępcą sekret arza wojsk lądow ych. Był (i jest) wybit‐ nym specjalistą w spraw ach obronn ości, więc poproszon o go o konsult acje. Próbując zdezorient ow ać wszystkich, budyn ek podzielon o na koncent ryczn e pierścien ie, od A do E, z Pierścien iem E na zew nątrz. Ojciec w mom encie uderzen ia był w Pierścien iu A. Opo‐ wiadał mi późn iej: Szed łem korytarzem do biura sekretarza, gdy poc zułem potężne, wib rując e uderzenie. Nie przejąłem się tym, bo więks zość Pentag onu od strony północneg o zac hod u przec hod ziła renowac ję i cod ziennie zrzuc a‐ no tam ciężkie ład unki. Gdy jednak dotarłem do biura, sekretarz chwyc ił mnie za ramię i powied ział: „Chodź ze mną, młod y człowieku… zos taliś my właś nie zaa takowani. Pros zę spojrzeć na swój garnitur”. No i faktycznie, cały byłem w grub ym szarym pyle. Gdy wys zliś my na zewnątrz, z północno-zac hodniej strony unos ił się ogromny słup dymu. Jak się okazu‐ je, terroryś ci zob ac zyli prawd op od obnie ląd owis ko dla śmig łowc ów i pomyś leli, że jest blis ko biura sekreta‐ rza obrony… Na szczęś cie ich wywiad był równie słab y jak ich latanie, bo biuro sekretarza jest od strony rzeki… a w miejs cu uderzenia było praktycznie pus to. Mim o to tego ranka w Pent agon ie zgin ęło sto osiemdziesiąt dziew ięć osób, większość uwię‐ zion a w piwn icy. Nie miałem zwyczaju mart wić się o moją rodzin ę – to było ich zadan ie, żeby mart wić się o mnie. Ojciec przestał lat ać na myśliwcach, gdy byłem dzieckiem, więc nigdy tak naprawdę nie musiałem się o niego bać. Kiedy dow iedziałem się, że szczątki Lot u 77 wbiły się aż po Pierścień B, niecałe trzydzieści met rów od mojego ojca, byłem naprawdę w k u r z o n y. No bo żeby przeż yć wszystko, z czym miał do czyn ien ia, a pot em niem al zgin ąć przez uprow adzon y sam olot pasaż erski we własnym kraju? To był dzień, w którym tow arzyszyło mi poczucie bezradn ości. Żołn ierze z jedn ostek lin io‐ wych są przyz wyczajen i do życia w zagroż en iu. To nasza praca. Ameryka pow inn a być jedn ak miłym, stosunkow o bezpieczn ym miejscem, w którym ludzie mogą żyć w spokoju. Nagle prze‐ stała nim być, a ja czułem się trochę tak, jakbyśmy zaw iedli wszystkich, dopuszczając do tych ataków. Niedorzeczn a myśl, lecz z drugiej stron y to był naprawdę bardzo dziwn y dzień. Kilka godzin późn iej, chwilę po półn ocy 12 września, klakson w budynku oczekiw an ia w go‐ tow ości w baz ie lotn iczej Shaw w Karolin ie Południow ej wyrzucił mnie z pryczy. Osiem min ut późn iej grzałem przez pas start ow y w deszczu, próbując się dobudzić. Gdy wzniosłem się w zu‐ pełn ie ciemn e nocn e niebo i schow ałem podw oz ie sam olot u, radio zaskrzeczało na częstot liw o‐ ści awaryjn ej. – Wszystkie sam olot y w zasięgu tej transm isji, wszystkie sam olot y w zasięgu tej transm i‐ sji… tu wież a kont roli ruchu Charlott e… Ogłaszam stref ę woln ego ognia w prom ien iu trzydzie‐ stu kilom et rów od Charlott e. Zam rugałem. Że jak? – Pow tarzam… wież a kont roli ruchu Charlott e ogłasza stref ę woln ego ognia w prom ien iu trzydziestu kilom et rów od Charlott e. Co, do kurw y?! To mnie całkiem obudziło. – Charlott e… tu FANG 69… para Fox-16 wyleciała z Shaw. Co się dzieje? – Dzięki Bogu! FANG… tu Charlott e! – wydaw ał się zdyszan y – … mam y… niez ident yf ikow a‐ ne wrogie statki pow ietrzn e… moż e terroryści… Ogłaszam stref ę woln ego ognia w prom ien iu
trzydziestu kilom et rów od lotn iska Charlott e! Przełknąłem ślin ę, znów zam rugałem, wziąłem głęboki oddech i przełączyłem mikrof on. – Nie sądzę. Mój radar przeszukiw ał przestrzeń pow ietrzn ą od ziem i do wysokości moż e dziew ięciu ty‐ sięcy met rów. I nie widziałem niczego. – Wszystkie sam olot y na tej częstot liw ości, zignorow ać ostatn ią transm isję Charlott e. FANG 69 przejm uje lokaln e dow odzen ie nad obszarem Charlott e… wszystkie sam olot y na tej częstot liw ości, zgłosić się. Nikt nie odpow iedział. Wielka mi niespodzianka. Pot em przez wew nętrzn e radio Vict or pow iedziałem do mojego skrzydłow ego: – FANG 2… NIE uzbrajaj pocisków. – FANG… tu Charlott e… podejrzan e śmigłowce operują na naszym obszarze! Śmigłowce? Więc teraz Al-Kaida ma śmigłowce? Nie wydaje mi się. – Czem u są podejrzan e? – Wyrówn ałem lot na wysokości sześciu tysięcy met rów, zmniej‐ szyłem ciąg, żeby utrzym ać prędkość siedm iuset pięćdziesięciu kilom et rów na godzin ę, i spoj‐ rzałem na radar. Kilka dni tem u byłby pełen kont akt ów, lecz dziś w nocy świecił pustkam i. – FANG… eee… oni nie operują z włączon ym i świat łam i… i nie odpow iadają na nasze we‐ zwan ia… i mieliśmy zgłoszen ia o ludziach… eee… skaczących na ziem ię. Wydaw ało mi się, że wiem, do czego to zmierza, musiałem przerwać ten obłęd. Szybko. – Charlott e, a raczyłeś zadzwon ić do Fort Bragg? Długa wym own a cisza nie poz ostaw iała wątpliw ości, więc zmien iłem częstot liw ość i wyw o‐ łałem stan ow isko dow odzen ia baz y lotn iczej Shaw: – Shaw, tu FANG 69… prośba. – Mów. – Zadzwońcie na stacjon arn ej do Fort Bragg. Dow iedzcie się, jakie działan ia lotn icze tam dzisiaj prow adzą i nie dajcie sobie wcisnąć żadn ej bzdury o tajn ych operacjach. Pow iedz im, że mają nad sobą uzbrojon e myśliwce, i jeśli chcą zachow ać swoje śmigłowce w jedn ym kaw ałku, mają podać swoje poz ycje i sygnały wyw oławcze. W Fort Bragg, tuż na wschód od Charlott e, stacjon ow ały przypadkiem 82. Dyw iz ja Po‐ wietrzn odesant ow a i Dow ództ wo Operacji Specjaln ych USA. To byli ludzie, którym płacon o za to, żeby podczas prow adzen ia podejrzan ie wyglądających operacji poruszali się po cichu, bez świat eł i bez łączn ości. Podejrzan e to one mogły się wydaw ać niew tajemn iczon ym, a ten go‐ ściu najw yraźn iej taki był. Moje podejrzen ia okaz ały się trafn e, co dow odziło po raz kolejn y, że sam i jesteśmy swoim najgorszym wrogiem. Kilka dni późn iej kont roler podejścia z port u lotn iczego Hartsf ield w Atlancie zapyt ał, czy przeleciałbym nisko nad cent rum Atlant y, żeby dodać ludziom otuchy. Pokaz siły, żeby utwier‐ dzić ludzi, że wszystko było w porządku? Zdziw iłem się. Cent rum Atlant y? Ale zrobiliśmy to, trzysta met rów nad drapaczam i chmur, z wypuszczon ym i ham ulcam i aerodyn am iczn ym i, żeby móc włączyć dopalacze i narobić więcej hałasu. Poprosił, żebyśmy zaw rócili i to pow tórzyli, a późn iej pow iedział mi, że ludzie na ulicy uśmiechali się i mieli łzy w oczach. Ten tydzień wpłyn ął na mnie w niespodziew an y sposób. My byliśmy przyz wyczajen i do ry‐ zyka i przygot ow an i do walki ment aln ie i fiz yczn ie, ale przeciętn y Amerykan in nie – widzia‐
łem szczery strach na twarzach moich sąsiadów. Dla wszystkich naiwn ych, ale dobrot liw ych, egocent ryczn ych, ale pełn ych dobrych chęci rodaków to był cios. Poryw acze sam olot ów to tchó‐ rze. Moim zdan iem wszyscy prawdziw i terroryści to tchórze. Budzą strach, terroryz ując słabych i bezbronn ych, bo nie mają szans w otwart ej walce z uzbrojon ym i mężczyz nam i. Każdy pilot myśliwski, którego znałem, był z tego pow odu wściekły i ruszyłby na wojn ę, gdyby tylko nada‐ rzyła się okaz ja. Przeszło nam. To ewidentn ie nie my zaw in iliśmy, a wspan iała amerykańska odporn ość na kat astrof ę dość szybko zaczęła daw ać o sobie znać. Świadom ość tego, że nie wszyscy nas kocha‐ li i podziw iali, dot arła do naszej narodow ej świadom ości, Ameryka zdaw ała się jedn ak kolek‐ tywn ie machać na to ręką. Dobra, nie kochacie nas, i mam y to gdzieś. Ale obudziliście śpiącego olbrzym a i teraz poż ałujecie. Gdziekolw iek spojrzeć, zaczęły pow iew ać amerykańskie flagi, sklepy daw ały wojskow ym upusty, a ogóln okrajow y ruch „poparcia dla wojska” nabrał rozm achu. Większość Amerykan ów nadal nie roz um iała arm ii czy tego, co się działo na świecie, ale starali się uczyć i okaz yw ać swoją wdzięczn ość. Naw et ci, którzy nie wierzyli w wojn ę, kont estow ali rząd, ale żołn ierzy szan ow ali. Upiory Wietn am u w końcu złoż on o do grobu. Sądzę, że uświadom iliśmy sobie, że nie wal‐ czym y z ideologią, jak w przypadku naz istowskich Niem iec czy sow ieckiego kom un iz mu. Nie, tym raz em mierzyliśmy się z fan at yz mem religijn ym, def in it ywn ie i zasadn iczo przeciwn ym wszystkiem u, co sobą reprez ent ow aliśmy czy cen iliśmy. Fan at ycy, niez ależn ie od poglądów, są niebezpieczn i, a nie możn a dojść do komprom isu z ludźm i, którzy zabijają bezbronn ych cyw i‐ lów. Po raz pierwszy, odkąd pam ięt am, Ameryka zjedn oczyła się przeciwko wspóln em u wrogo‐ wi i z det erm in acją oddała się obow iązkow i ochron y narodu. Spraw a ta, dobra czy zła, posłuż yła jako cas us belli, pow ód do wojn y i do rozpraw ien ia się z Saddam em raz na zaw sze. W Walent ynki 2002, przeszło miesiąc przed inw az ją, byliśmy got ow i – 77. Eskadra Myśliw‐ ska wylat yw ała z rykiem z naszej baz y w Karolin ie Południow ej, kierując się do Prince Sult an w Arabii Saudyjskiej. Po drodze zat rzym aliśmy się na noc w baz ie lotn iczej Móron w Hiszpan ii. Na miejscu odesłali nas do hot elu w cent rum Sew illi, żebyśmy przespali się chociaż kilka godzin. Oficer od public relat ions, nadgorliw y mały chujek, który zapewn e nigdy nie opuścił baz y, kaz ał nam zostać w hot elu – dla naszego własnego bezpieczeństwa. W trzydziestu jak jeden mąż spojrzeliśmy na niego i parskn ęliśmy śmiechem. Żeby pow iedzieć coś tak głupiego eskadrze myśliwskiej, która właśnie leciała na wojn ę. Późn ym popołudniem tego dnia wałęsałem się po najbardziej urzekającym z hiszpańskich miast, szukając kat edry Najświętszej Marii Pann y. Przechadzając się po ogrodach pałacu Alka‐ zar, zauważ yłem, że miasto wyglądało na niesam ow icie ciche i stosunkow o puste. Myślałem, że mam szczęście, ale kiedy wyszedłem na Calle Vida, usłyszałem dźwięk bębn ów i tupot tysięcy nóg. Ledw ie pół kilom et ra dalej znajdow ał się uniw ersyt et w Sew illi, oczyw iste ognisko ant yw o‐ jenn ych prot estów. Przyszedłem tu jedn ak, żeby zobaczyć kościół i jego słynn ą dzwonn icę. Nie miałem zam iaru przechodzić przez uniw erek – to przecież jak przejść w mundurze przez Uni‐ wersyt et Kalif orn ijski w Berkley w 1968. Zan urkow ałem więc w alejkę obok Alkaz aru i stan ą‐ łem twarzą w twarz z maszerującym tłum em. Jak to dem onstranci, wyglądali młodo. Więk‐
szość z nich machała flagam i. Czerw on ym i co do jedn ej. I transparent am i. Setkam i transpa‐ rent ów przedstaw iających karykat ury George’a Busha i Ton y’ego Blaira, przekreślon e symbole NATO, amerykańskie i bryt yjskie flagi oraz jedn ego nad wyraz brzydkiego Wuja Sam a ze stopą na kuli ziemskiej. Skandow ali też: – No a la Guerra! No a la Guerra! „Nie dla wojn y”… a tu proszę, ja. Prąd ludzi mnie porwał, niczym siln y nurt jakiegoś pływ aka, i zwyczajn ie przet aczałem się z całą reszt ą przez mroczn e stare ulice. Po kilku zakręt ach wypłyn ęliśmy na jasne słońce, a tłum zaczął rozchodzić się po placu. Mruż ąc oczy, przesun ąłem się w bok, żeby oprzeć plecy o ścian ę, i zdum ion y podn iosłem wzrok na wież ę barw y piaskowca obok mnie. La Giralda – mi‐ naret, który przet rwał zniszczen ie sew ilskiego meczet u i był teraz kat olicką dzwonn icą. Roz‐ glądając się wokół siebie, wiedziałem dokładn ie, gdzie jestem – Plaz a del Triunf o naprzeciw ka‐ tedry. Plac szybko się wypełn ił, zauważ yłem też ekipy telew iz yjn e i wielkie kam ery nad tłu‐ mem. To byłby dopiero wspan iały nagłów ek, pom yślałem. AMERYKAŃSKI PILOT MYŚLIWSKI DOŁĄCZA DO ANTYWOJ ENN EGO WIECU W HISZPA‐ NII. Wtedy zobaczyłem ją. Młodą dziewczyn ę, moż e dwudziestoletn ią, z długim i ciemn ym i włosam i rozw ian ym i na wiet rze. Wskoczyła na jeden z bet on ow ych filarów wzdłuż chodn ika i trzym ała olbrzym ią czer‐ won ą flagę. Słońce było za nią, a flaga była uszyt a z cienkiego mat eriału, bo prześwit yw ała. Miała na sobie przyduż ą białą bluz ę, luźn ą czarn ą spódn icę i była boso. Gdy tak pat rzyłem, za‐ częła machać pow oli flagą to w jedn ą, to w drugą stron ę. Wszyscy ludzie u podn óż a jej filaru za‐ częli skandow ać, a ona się uśmiechn ęła. To była naprawdę scen a jak z fot ograf ii. Pat rzyłem chwilę, a pot em odw róciłem się, żeby się wym knąć – wprost przed kam erę BBC film ującą dziewczyn ę. Bez nam ysłu uniosłem pięść i krzykn ąłem: „No a la Guerra!”, po czym wtopiłem się w tłum. Wróciłem do hot elu i nigdy nikom u o tym nie pow iedziałem. Gdy naz ajutrz wystart ow ali‐ śmy do pon urej kult uraln ej próżn i Arabii Saudyjskiej, paradoks był oczyw isty. Ja, który niedługo poprow adzę dziesiątki sam olot ów w walce, wziąłem udział w jedn ym z najw iększych wieców ant yw ojenn ych w Europie. Na szczęście, to nigdy się nie wydało, ba, zobaczyłem w końcu kat e‐ drę, moje ostatn ie mgnien ie piękn a na kilka miesięcy. I fajn ie. Stan ąłem przed naszą przyczepą dow odzen ia w baz ie lotn iczej Prince Sult an i głęboko wciągnąłem pow iet rze. Ciężkie saudyjskie pow iet rze było dosłown ie nieruchom e, lecz wyraźn ie czułem zapach pustyn i – pył, dym i bardzo lekką nutkę deszczu. Zmierzch w Arabii zaw sze trwał krótko; ostra, paląca tarcza słońca pociemn iała do koloru pom arańczy, pot em do krwistej czerw ien i i schow ała się za horyz ont em. Wojn a przybyła. Wracając myślam i do Pustynn ej burzy, nie przypom in ałem sobie, żebym w ogóle czuł strach. Stałem wtedy i słuchając ścieżki dźwiękow ej z Upiora w operze czekałem na sygnał. Gdy nadszedł, poczułem ulgę. Dzień późn iej, wspin ając się po drabince do mojego F-16 przed pierw‐
szą misją bojow ą, bałem się tylko tego, że naw alę. Że zaw iodę tych, którzy na mnie liczyli. La‐ ta bezlit osnego int ensywn ego szkolen ia odsiały słabych i dały nam wszystkim cichą pewn ość prawdziw ych zaw odowców. Wiedziałem, że sobie poradzę – ale przecież tak naprawdę nigdy nie wiadom o. W 1991 w ogóle nie przyszło mi do głow y, że mogę zgin ąć. Myślałem wtedy, że jestem nie‐ śmiert eln y, więc co mogło się stać? Cóż, z upływ em lat byłem tego coraz mniej pew ien. Wielu bardzo zdoln ych, utalent ow a‐ nych gości nigdy nie wracało. Tysiące raz y od śmierci dzieliły mnie dosłown ie ułamki sekund. Niez liczon ą liczbę raz y byłem jej naprawdębliski, przez co nabrałem pokory, a moja wiara we własną niez niszczaln ość osłabła. Moż e moje niew yt łum aczaln e przet rwan ie to znak Boskiego poczucia hum oru. Albo jeszcze nie nadszedł mój czas. Albo jedn o i drugie. Kiedy pat rzyłem na bledn ący zmierzch w 2002, byłem już zahart ow an y przez mnóstwo z trudem nabyt ych doświadczeń. Teraz w oczekiw an iu na walkę tow arzyszyły mi niez apo‐ mnian e nut y Vid e Cor Meum (Ujrzyj serce moje) zam iast Upiora, a moje myśli były cokolw iek in‐ ne od tych w 1991. Tym raz em byłem odpow iedzialn y za wiele istn ień, a wszelkie błędy, które mógłbym popełn ić, miałyby skutki sięgające o wiele dalej niż moja jedn om iejscow a kabin a. To mnie nie ruszało – na tym etapie mojej kariery byłem już przyz wyczajon y do odpow iedzialn o‐ ści. Mim o to świadom ość, że miałem czyjeś życie w swoich rękach, działała otrzeźw iająco. Do tego mój kraj został zaa takow an y. Dobrze wiedziałem, że 11 września nie był prawdzi‐ wym pow odem, dla którego się tu znaleźliśmy, czekając, żeby przedrzeć się przez iracką gran i‐ cę, lecz dla mnie to i tak był czas zapłat y. Miałem nadzieję, że ta wojn a będzie lekcją poglądo‐ wą dla wszystkich, którzy uważ ali, że tego wrześniow ego poranka Ameryka dostała za swoje. Niez ależn ie od polit yczn ych zmian, do których doszło w wyn iku tej walki, pokaż em y świat u raz jeszcze, że nasza polit yczn a niem oc nie osłabia naszej wojskow ej pot ęgi. Możn a nas lubić albo nie. Nien aw idzić albo kochać – bez różn icy. Jedn ak, jeśli wróg uderza w Stan y Zjedn oczon e, płaci za to krwią, a ja – podobn ie jak każdy walczący żołn ierz zwrócon y tego wieczora na pół‐ noc – byłem tu, żeby odebrać dług. Przerwa skończon a.
7
Szok i przerażenie
19 marca 2003 05:30 czasu miejscowego, na południe od Bagdadu
– STOIC 67, pocisk z-p w pow iet rzu… pocisk z-p w pow iet rzu w kierunku południow o-zachodn im nad Bagdadem! Odszedłem ostro w praw o i lekko ściągnąłem drąż ek. Pocisk ziem ia-pow iet rze był rozż arzo‐ ną kropką odryw ającą się od świat eł miasta, szybko nabierającą prędkości i wysokości. Nie by‐ łem pew ien, czy nam ierzył się na mnie, bo na moim wskaźn iku układu ostrzegającego przed zagroż en iam i płyn ęło morze lit erek. To raczej żadn a niespodzianka: znajdow ałem się tuż na południe od Bagdadu, a Irakijczycy byli wkurzen i na maksa. Stan ow iliśmy „grot włóczn i” – czo‐ łówkę inw az ji na Irak. – BIP… BIP… BIP… Odbiorn ik ostrzegający o oprom ien iow an iu obudził się, a ja zerkn ąłem na mały wskaźn ik. Pokryw ały go zachodzące na siebie sygnały z SA-3, SA-2, pelot ek i własnych radarów pokłado‐ wych w naszych myśliwcach. W zasadzie całe spekt rum sygnałów elekt ron iczn ych tętn iło pełn ią życia. Było też mnóstwo symboli NIEZ NAN Y, co znaczyło, że mój układ nie pot raf i zdecydo‐ wać, czy odbieran y sygnał należ y do wroga, czy sojuszn ika. Zważ ywszy, że emit ow an o je z półn ocy, zakładałem, że wszystkie są wrogie, bo między mną a Bagdadem nie było żadn ych naszych sam olot ów.
Zdjęcie zrobiono, gdy kierowałem „czwórką” w czasie nalotu na Irak w 2003. Pod skrzydłami widać puste belki po wykorzystanym uzbrojeniu. Zdjęcie zrobił mój kolega z tankowca
Świetn ie. Z miejsca zakręciłem F-16 na wschód i wypuściłem na wszelki wypadek pułapkę – holow an y cel poz orn y. Smuga gaz ów wylot ow ych pocisku poz ostała widoczn a; leciał całkiem płaską trajek‐ torią, bardzo szybko. Wznosząc się pion ow o, pchnąłem przepustn icę w położ en ie ciągu bojow e‐ go i wlepiłem wzrok w pocisk z-p. Nagle, kąt em praw ego oka zauważ yłem dwa kolejn e bezcie‐ lesne płom ien ie przecin ające ciemn y horyz ont. – STOIC 1 widzi dwa SA-3… w kierunku zachodn im z Bagdadu. Gdyby to były SA-2, wzniosłyby się o wiele wyż ej – jak wahadłow iec podczas start u – a po‐ tem znikn ęłyby. Po wypalen iu się siln ika marszow ego pocisk nurkow ał z mniej więcej dwudzie‐ stu czterech tysięcy met rów, zupełn ie niew idoczn y – do chwili, gdy rozw alał cel na kaw ałki. Straszn e cholerstwo. SA-3 łat wiej było zauważ yć, ale były też szybsze i trudn iejsze do zgubie‐ nia. – STOIC 1, mnóstwo odpalon ych pocisków z-p, Bagdad… uważ aj MOXIE! Gdzieś za mną w ciemn ości zachodu usłyszałem, jak inn y prow adzący klucza „poklikał” swo‐ im mikrof on em. W odróżn ien iu od operacji w czasach pokoju, tu lat aliśmy niem al wyłączn ie
w ciszy radiow ej. Czyli bez zwyczajow ych „pogaw ędek” przez radiostację. Po części chodziło o prof esjon alizm, ale przede wszystkim o skut eczn ość. Przy trzystu sam olot ach korzystających z tych sam ych częstot liw ości trzeba było ogran iczać rozm ow y do niez będn ego min im um, czyli do walki i inf orm acji o odpalon ych pociskach, lokaliz acji celów albo, broń Boż e, o operacjach po‐ szukiw awczo-rat own iczych. Wszystkie now oczesne myśliwce miały drugą, a czasem i trzecią radiostację – służ yły do łączn ości wew nętrzn ej sam olot ów klucza. Nie żeby było jej duż o. Wszystkie eskadry myśliwskie miały „standardy”. Krótką, przy odrobin ie szczęścia, listę proz aiczn ych spraw, które załat wiali‐ śmy w ten sam sposób. „Gracze” (Gamblers, naz wa 77. eskadry myśliwskiej USAF) mają to w małym palcu. Zmin im aliz ow aliśmy wszelkie nieistotn e rzeczy do tego stopn ia, że odz yw ali‐ śmy się jedyn ie w wyjątkow ych syt ua cjach. Wszystkim rządziła przecież Księga Zasad dla Du‐ żych Chłopców. Pierwszy pocisk z-p przestał lecieć na zachód. Zaw isł w pow iet rzu między miastem i gwiaz‐ dam i, a ja złapałem się na tym, że przez chwilę wstrzym ałem oddech. PZR odpalił kolejn y. Ale w kogo celow ał? Płom ien ie były ogromn e. Znajdow ałem się piętn aście kilom et rów dalej, lecz wyraźn ie widziałem długie ogniste ogon y rozgrzan e do białości i rozm yt e na końcu, z ciem‐ niejszą i niem al czerw on ą smugą w miejscu styku z pociskam i. Te poz ostaw ały niew idoczn e, ale wiadom o było, gdzie są, bo tam uryw ały się płom ien ie. Nic nie poruszało się szybciej na nie‐ bie niż pocisk ziem ia-pow iet rze. Naw et po wypalen iu się siln ików wspom agających, bezcielesne czerw on e płom ien ie mknęły przez niebo w poszukiw an iu celów. Trzeba się było mart wić dopiero wtedy, gdy widać było roz‐ żarzon y pączek – czerw on opom arańczow y pierścień ognia z czarn ą dziurą pośrodku. To był po‐ cisk z-p, który mierzył prosto w ciebie. – Kurw a… – wym amrot ałem i uruchom iłem kciukiem zasobn ik walki elekt ron iczn ej. Pochy‐ lając sam olot na nos, „przykułem” wzrok do pocisku SA-3, który nagle zaw rócił i skierow ał się na mnie. – Uważ aj STOIC 2… pocisk z-p na dziesiąt ej… wysoko… czekaj… Wcisnąłem kciukiem przełączn ik łącza inf orm acyjn ego, usłyszałem „drapan ie” w hełm ie i zauważ yłem, że mój skrzydłow y jest jakieś trzy kilom et ry za mną po praw ej. Kręcąc się na fo‐ telu, spojrzałem przez ogon za siebie, ale nic nie dostrzegłem. Trudn o. W odróżn ien iu od wcze‐ śniejszej sztywn ej takt yki z int ensywn ą łączn ością, teraz przyjęliśmy o wiele prostszy sposób myślen ia. Pom ogła w tym now oczesna techn ologia – zam iast pyt ać, gdzie jest mój skrzydłow y, mogłem wysłać zapyt an ie o poz ycję przez łącze inf orm acyjn e. Nie cierpiałem niee lastyczn ych form acji, gdy sam olot y znajdują się w jedn ej lin ii, których nas uczon o. Nie sprawdzały się w walce, a lat ając w ustaw ien iu w prostej lin ii, zwyczajn ie prosiliśmy się o pocisk w tyłek. W walce korzystałem niem al wyłączn ie z szyku „luźn ej pary”. Ustaw ia ona skrzydłow ego na trzykilom et row ym „sznurku”, poz walając mu na dow oln e man ewrow an ie – pod warunkiem że moż e wypełn ić reszt ę swoich obow iązków i nie straci z oczu prow adzącego. Reszt a zadań to między inn ym i obsługiw an ie radaru pokładow ego działającego w trybie wykryw an ia i śledzen ia celów pow ietrzn ych, wzrokow e poszukiw an ie MiG-ów i pocisków z-p oraz nadz orow an ie dzia‐ łan ia wyposaż en ia sam olot u. Skrzydłow y odz yw ał się tylko wtedy, gdy miał do zam eldow an ia coś w kwestii takt yki. Ja byłem prow adzącym, więc po prostu leciałem, gdzie było trzeba, i nie
musiałem specjaln ie myśleć o własnej poz ycji. W przypadku, gdybyśmy musieli zarea gow ać tak‐ tyczn ie na zagroż en ie, byliśmy ładn ie rozproszen i. To się sprawdzało. Kiedy rozż arzon y ogon pocisku rakiet ow ego wypalił się, nat ychm iast jeszcze bardziej pochy‐ liłem sam olot na nos i zacząłem odliczać z oczam i wlepion ym i w HUD. Rea kcje na zagroż en ia nocn e, gdy nosi się okularow e wzmacn iacze obraz u (NVG), nie są na ogół tym i sam ym i ma‐ newram i akrobacji przy wysokim przeciąż en iu, które wykon uje się za dnia. To dlat ego, że ist‐ nieje bardzo rea ln e prawdopodobieństwo, że bez norm aln ych punkt ów odn iesien ia podczas lo‐ tu, straci się orient ację. Piętn aście kilom et rów na południe od Bagdadu, w ciemn ości, z sześcio‐ ma pociskam i z-p w pow iet rzu, to nie miejsce na utrat ę pan ow an ia nad myśliwcem. Sześć… siedem… Odchodząc ostro w praw o, odpaliłem kilka dipoli. – STOIC 1 i 2, kurs zero-osiem-zero… obron a przed SA-3… Odpow iedź od drugiej pary była nat ychm iastow a: – MOXIE 1… Magnum, SA-3, Bagdad. – STOIC 2 jest ślepy na pięciu tysiącach met rów! Dziesięć… jeden aście… – STOIC 2 leci na południe i zostaje pow yż ej pięciu tysięcy. Dwan aście… Przechylon y teraz na lew e skrzydło zakręciłem z pow rot em w stron ę miasta, wykon ując beczkę z pięciokrotn ym przeciąż en iem. Odpaliłem też kilka kolejn ych dipoli. Ustaw iając skrzy‐ dła poz iom o, skierow ałem się prosto na miasto i zszedłem pon iż ej czterystu pięćdziesięciu me‐ trów. W przygaszon ej zielon ej poświacie kabin y przeskoczyłem wzrokiem do główn ego prze‐ łączn ika uzbrojen ia, a pot em na HUD. Na sam ym środku był wielki krzyż, przy jego pom ocy skierow ałem sam olot i HARM na ten błyszczący punkt na ziem i, skąd odpalon o pocisk z-p. Przym ykając lew e oko, nacisnąłem przycisk odpalen ia, a sam olot zat rząsł się, gdy czterystukilo‐ gram ow y pocisk zszedł z belki. Nat ychm iast przechyliłem sam olot na skrzydło i odszedłem na południe, opadając w zakręcie z sześciokrotn ym przeciąż en iem. – STOIC 1… Magnum, SA-3, Bagdad.
Widok na Bagdad w czasie operacji Szok i przerażenie
Była tam taka rozpierducha, że podan ie dokładn ej poz ycji byłoby strat ą czasu. Mieliśmy roz‐ kaz y, żeby poz ostać w odległości piętn astu kilom et rów od miasta, więc przyjąłem kurs mniej więcej na zachód, żeby zwiększyć odległość między naszym kluczem a zagroż en iam i. Gdyby pierwszy pocisk z-p mógł się naprow adzić, już by mnie traf ił. – STOIC 2 ma łączn ość wzrokow ą – jak mógł mnie nie widzieć po odpalen iu tego HARM-a? – Form acja… nam ierzaj – co oznaczało, że ma użyć radaru do wykryw an ia celów pow ietrz‐ nych, żeby trzym ać się przy mnie. Wątpiłem, żeby dzisiaj traf iły się MiG-i, lecz gdyby jakiś Ira‐ kijczyk miał napad odw agi, na niebie było pełn o F-16 i F-15. Mój klucz był podzielon y na pary, każda operow ała niez ależn ie. Gdyby wykreślić lin ię półn oc–południe przez Bagdad, mój num er trzeci i jego skrzydłow y odpow iadałby za wszystko na zachód od lin ii, a ja – za wszystko na wschodzie. MOXIE zaczyn ał też działać z bloku na większej wysokości, siedm iu i pół tysiąca do ośmiu tysięcy ośmiuset met rów, podczas gdy ja byłem na jakiś pięciu tysiącach. Gdy robił się baj‐ zel, wszystko to możn a było na ogół wyrzucić do kosza, ale od czegoś trzeba było zacząć. Dwadzieścia kilom et rów od celu zaw róciliśmy i zaczęliśmy zat aczać łuk na półn ocn y zachód, wokół miasta. Wtedy, niczym tysiące żarów ek rozpalających się w ciemn ym pokoju, bagdadzka
obron a przeciwlotn icza zbudziła się gwałt own ie do życia. Gniewn e strum ien ie smugaczy wy‐ trysnęły na ciemn e niebo. Podn osząc się zew sząd, wyrówn yw ały lot na tle gwiazd, a pot em opadały po łuku i znikały. Działa przeciwlotn icze większego kalibru, 100-milim et row e i pon ad, strzelały prosto w górę w pom arańczow ych i czerw on ych kłębach, które zaraz wybuchały. Żół‐ cien ie, zielen ie, a naw et kilka czerw on ych smugaczy buchały z dziesięciu tysięcy dział, pokry‐ wając miasto pulsującą wielobarwn ą siecią. Gdy wyłączyły się sieci energet yczn e, całe miasto, dzieln ica za dzieln icą, począwszy od przedm ieść pogrąż yło się w mroku. Po niebie falow ały świat ła ref lekt orów-szperaczy, dodając biel do pokaz u w Techn ikolorze – niczym w jakimś film ie o II wojn ie świat ow ej. Po odpalan ych pociskach z-p mogłem poz nać, gdzie są obrzeż a miasta. W miarę jak start ow ały, kolejn e pot ęż‐ ne białe płom ien ie rozświet lały na krótko drogi i budynki. – Ja pierdolę – szepn ąłem. Wszędzie wokół miasta zaczęły wykwit ać żółt e rozbłyski. Amerykańskie bomby. Paskudn e eksploz je w kolorze muszt ardy przechodziły z miejsca w czerw ień, a pot em bledły – albo wybu‐ chały większym grzybem, jeśli traf iło w coś łat wopaln ego. Włączając radiostację Vict or, pow iedziałem: – Teraz wiem y, czem u musieliśmy trzym ać się piętn aście kilom et rów od miasta. – STOIC 1… tu 2. Co to jest, do cholery? – w jego głosie pobrzmiew ała ekscyt acja, a ja uśmiechn ąłem się. Widziałem to już wcześniej. – Uderzen ia pocisków sam osterujących Tom ahawk. Skończyło się po kilku min ut ach. W wielu miejscach płon ął jasno ogień, inn e punkt y traf ie‐ nia pocisków przypom in ały bladoczerw on e pryszcze na czarn ej twarzy, które z woln a dogasa‐ ły. Wtedy pelotki i PZR-y znów się odez wały. – STOIC 1… tally, odpalen ie pocisku… południow o-wschodn i Bagdad – dodałem. – MOXIE, tally. Przed moimi oczam i ognista smuga spęczn iała, a ja zorient ow ałem się, że pocisk zakręca w naszą stron ę. – MOXIE 1, tally 1… nie, 2… atak z zachodu. Spojrzałem i zauważ yłem co najm niej dwa kolejn e pociski z-p start ujące z cent rum miasta. – STOIC 1… SA-3 atakuje z południa. Zwiększyłem ciąg do bojow ego i skierow ałem się prosto na stan ow isko wyrzutn i. Wahając się przez ułam ek sekundy, zauważ yłem, że moja kam era działa, zerkn ąłem znów na przełącz‐ nik, i sprawdziłem wybran ą broń. Tym raz em przym knąłem praw e oko i nacisnąłem spust. Jaskraw y rozbłysk rozświet lił kabin ę i zostaw ił pod moją pow ieką pom arańczow ą smugę. Sam olot zat rząsł się lekko, gdy pocisk przyspieszył, a ja przez wycięż yłem chęć, żeby spojrzeć. Gdy pocisk przeciwradiolokacyjn y leciał lot em wznoszącym, zerkn ąłem w dół na Bagdad i od‐ szedłem ostro w praw o. Najbliższe stan ow isko obron y przeciwlotn iczej zmien iło nastaw ę celu i zaczęło strzelać mniej więcej w moją stron ę. Mierzyli w rozbłysk – właśnie dlat ego zmien iało się poz ycję sam o‐ lot u zaraz po odpalen iu pocisku. Kolejn y pow ód, dla którego nie wart o woz ić HARM-a. Dziś jed‐ nak nie mieliśmy niczego inn ego. – MOXIE 1… obron a… eee… zachód. SA-3 – dodał.
MOXIE 1 nigdy nie brał udziału w walce, ale był doświadczon ym dow ódcą klucza F-16. Tak naprawdę, poz ostali piloci tego klucza też nie mieli za wiele doświadczen ia bojow ego. Tych z nas, którzy walczyli podczas Pustynn ej burzy albo w Kosow ie, zostało bardzo niew ielu, ale po‐ łow a naszych pilot ów była wcześniej w Iraku, między jedn ą wojn ą a drugą. Każdy czterosam o‐ lot ow y klucz był prow adzon y przez doświadczon ego w boju wet eran a. – STOIC 1… Magnum SA-3… Bagdad południe. Pochyliłem sam olot na nos i nabrałem prędkości. Kierując się teraz na półn ocn y wschód, za‐ taczałem pow oln y łuk wokół miasta. Pom agał mi zachodn i wiatr o prędkości stu osiemdziesięciu kilom et rów na godzin ę, który starał się odepchnąć mnie dalej od Bagdadu. Nad nosem sam olo‐ tu błyskały z ziem i świat ełka malutkich miasteczek, wiedziałem więc, że zbliż am się do Tygry‐ su. – MOXIE 1… akt ua liz uję trzy-zero-zero… – MOXIE 2 jest ślepy… Widziałem to w myślach. MOXIE wciąż się bron ił i przelat yw ał kursem trzystu stopn i na półn ocn y zachód. Skrzydłow y właśnie stracił go z oczu, czyli był „ślepy”. W nocy, zwłaszcza pod ostrzałem, takie syt ua cje nie należ ały do rzadkości. „Klikn ąłem” mikrof on em i pow iedziałem, kręcąc się na fot elu: – STOIC 2… Fanga SA-3, nam iar dwa-dziew ięć-zero… Na zielonkaw obiałym obraz ie w moich okularow ych wzmacn iaczach obraz u widziałem, jak szary kształt przeszybow ał nad moim ogon em i skierow ał się na półn ocn y zachód. Pat rząc znów przed siebie, szybko przyjąłem ten sam kurs – lecieliśmy równ olegle jakieś cztery tysiące met rów od siebie. Kąt em oka zauważ yłem błysk. Mój skrzydłow y odpalił kolejn ego HARM-a, celując w stan ow isko, które strzelało do MOXIEGO. – STOIC 2… Magnum SA-3! – Odlat uj na południe – rozkaz ałem nat ychm iast i pat rzyłem, jak zaw raca. Zakończyliśmy man ewr w kolumn ie, ja za nim. Kiedy oddaliliśmy się od miasta, przeleciałem nad jego ogo‐ nem, wysłałem sygnał przez łącze inf orm acyjn e i ruszyłem z pow rot em na zachód. – STOIC 2… wraca z praw ej… jeden na praw o, na drugiej… cztery tysiące met rów, nisko. Kilka sekund późn iej usłyszałem „drapan ie” z jego radaru i zobaczyłem znajom ą sylw etkę Vipera wznoszącą się za mną. Nie obaw iałem się za bardzo, że moi ludzie – mając radary, łącza inf orm acyjn e i okularow e wzmacn iacze obraz u – mogą się zgubić. Kiedy obejrzałem się za sie‐ bie, między Bagdadem a zachodn im mrokiem, czyli tam, gdzie był MOXIE, nie widać było żad‐ nych pocisków. Nie liczyłem na to, że HARM-y fakt yczn ie w coś traf iły, ale mogły zmusić ope‐ rat orów radiolokat orów naprow adzan ia PZR-ów do ich włączen ia. – STOIC i MOXIE, wycof ajcie się do Alex. „Alex” to ustalon y podczas odpraw y punkt zborn y znajdujący się poz a zasięgiem bagdadz‐ kiej obron y pow ietrzn ej. Zaw sze ustalałem taki punkt na wypadek, gdybyśmy pot rzebow ali bezpieczn ego miejsca, żeby się zebrać. Używ aliśmy go, żeby wycof ać się w raz ie syt ua cji awa‐ ryjn ej sam olot u lub uszkodzen ia radiostacji. Unosząc się wygodn ie między nieprzyjaz ną ziem ią pon iż ej i gwiazdam i nade mną, spojrzałem przez owiewkę na niebo. Gwiazdy świeciły jasno, niczym milion y mokrych diam ent ów na czarn ej narzucie. Niez liczon e miriady. 19 marca 2003 o 05:35 rozpoczęliśmy II wojn ę nad Zat oką Perską.
STOIC 67 i MOXIE 71 były czterem a F-16CJ, którym początkow o wyz naczon o zadan ie sta‐ cjon ow an ia w stref ie raż en ia 87 Alf a Sierra na południe od Bagdadu. Starą dem arkację zwan ą Lin ią, którą wyz naczał trzydziesty drugi równ oleżn ik, właśnie uchylon o. Mogliśmy więc lat ać do sam ych drzwi front ow ych Saddam a. Pom ysł był taki, żeby skierow ać całą iracką obron ę po‐ wietrzn ą, w tym wszelkie MiG-i, na nas, bo my wiedzieliśmy coś, czego Irakijczycy dopiero się dom yślili. Wojn a oficjaln ie zaczyn ała się dzisiaj. Więcej, właśnie się zaczęła. Operacja Iracka woln ość (Iraqi Free dom). Zdałem sobie spraw ę, że trochę ciężko oddycham i aż zachichot ałem.
Irak 2003. Nasza eskadra jako pierwsza wtargnęła na terytorium wroga w czasie operacji Iracka wolność
Lat an ie nocą to najlepszy czas dla Łasicy. Najw iększa korzyść polega na tym, że widać, czym w ciebie strzelają. Nocn a pora uniem ożliw ia też tym złym gościom odpalen ie czegokol‐ wiek kierow an ego optyczn ie. Rzecz jasna, rea kcje obronn e są bardzo utrudn ion e, bo brakuje dostępn ych za dnia wskaz ów ek wzrokow ych. Pilot moż e lat ać w zielon ym świecie okularow ych wzmacn iaczy obraz u, lecz ten obraz często rozm yw a się przez zbyt duż ą ilość świat ła. Płon ący olej, księż yc i każdy wybuch mogą zakłócić obraz w NVG na kilka cenn ych sekund. W nocy nie ma też tak naprawdę zagroż eń lotn iczych. Przyn ajm niej tak było w Iraku. MiGom udaw ało się oderwać od ziem i za dnia, a gdy lat ały w nocy, były całkow icie zależn e od na‐ ziemn ych stacji radiolokacyjn ych, które braliśmy na cel i dziesiątkow aliśmy. Noc była też lepsza do wykon yw an ia uników i wycof an ia się. Jeśli trzeba się było kat apult ow ać, przyn ajm niej nie spadało się na oczach każdego uzbrojon ego wieśniaka w prom ien iu siedemdziesięciu kilom e‐ trów. Dzisiaj, gdy byliśmy trzysta kilom et rów w głębi wrogiego teryt orium i próbow aliśmy ścią‐
gnąć uwagę PZR-ów, to było rea ln e zmart wien ie. Dwadzieścia lat wcześniej byłem na tym sam ym niebie i strzelali do mnie ci sam i ludzie. Ekon om ia, geopolit yka, obron a narodow a, zem sta… Możn a sobie wybrać dow oln ą liczbę pow o‐ dów, dla których znów rozkaz an o mi przekroczyć trzydziesty drugi równ oleżn ik, żeby zabijać Irakijczyków. Prawdziw y pow ód był taki, że obie stron y chciały wojn y. Saddam Husajn, nękan y w kraju przez bunt own iczych Kurdów i coraz bardziej poz baw io‐ nych złudzeń oficerów wojskow ych, zdecydow ał się na uświęcon ą tradycją strat egię rozw iąz a‐ nia problem ów wew nętrzn ych poprzez zew nętrzn e zagroż en ie. Pom yślał, że jeśli uda mu się sprow okow ać Stan y Zjedn oczon e do działan ia, inn e kraje islamskie podporządkują się i będą walczyć, żeby nas stąd wykurzyć. Przew idyw aln e i naiwn e podejście. Ale z drugiej stron y Sad‐ dam był w zasadzie uliczn ym bandziorem, który zdobył władzę dzięki zwierzęcem u spryt ow i i czystej bezw zględn ości. Jak większość dykt at orów nie miał pojęcia o świecie, znał tylko wła‐ sne poletko i myln ie uważ ał krajow ą dom in ację za globaln e znaczen ie. Zaw sze byłem zdan ia, że I wojn a nad Zat oką Perską musiała być dla Saddam a wstrząsem. W lat ach osiemdziesiąt ych był sojuszn ikiem USA. Adm in istracja Rea gan a usun ęła naw et Irak z listy Państw Sponsorujących Terroryzm w 1982, dzięki czem u mogliśmy przekaz yw ać do Bag‐ dadu techn ologie podwójn ego zastosow an ia. „Podwójn e zastosow an ie” oznacza, że mogą być one, i zaz wyczaj są, stosow an e do celów pokojow ych lub wojskow ych. Na przykład ten sam re‐ akt or nuklea rn y, który wyt warza energię, przy okaz ji wyt warza też plut on jako produkt ubocz‐ ny. Plut on jest rozszczepialn y i możn a go pot em wykorzystać do produkcji bron i nuklea rn ej. Podwójn e zastosow an ie. Saddam otrzym ał też od Ameryki fundusze na roln ict wo, uzbrojen ie i wyw iad, które wspo‐ mogły jego wojn ę z Iran em. W zasadzie poz a Bliskim Wschodem ignorow an o jego brut aln e dojście do władzy – do czasu upadku irańskiego szacha. Stan y Zjedn oczon e pot rzebow ały now e‐ go popleczn ika, który stan ow iłby przeciww agę dla zaopat ryw an ych przez Sow iet ów państw arabskich, a Saddam chciał nim być. W 1980 został naw et hon orow ym obyw at elem Det roit – nieź le jak na zbira bez ojca z plugaw ego zapiaszczon ego miasteczka w Iraku. Wczesnym rankiem tego dnia CIA dała nam sygnał, że Saddam Husajn i jego dwaj syn ow ie spędzali noc w chron ion ym kompleksie w dzieln icy Dora w południow o-zachodn im Bagdadzie. Farm y położ on e były jakieś piętn aście kilom et rów na wschód od międzyn arodow ego port u lot‐ niczego, blisko rzeki – w miejscu, gdzie Tygrys ostro zakręcał, tworząc pęt lę. Szczegółow y plan wojn y, który wszyscy studiow aliśmy (OPLAN 1003V), został więc w całości odrzucon y na korzyść „gorącej” inf orm acji wyw iadu. Uzasadn ien iem było to, że jeśli wybijem y całe dow ództ wo, żad‐ nej wojn y nie będzie. Teraz nie było już czasu na to całe teoret yz ow an ie. Mój klucz dostał poz wolen ie na prze‐ kroczen ie Lin ii (trzydziestego drugiego równ oleżn ika) od południa, więc zaczęliśmy szarpać obrzeż a bagdadzkiej obron y pow ietrzn ej. Uzbrojen i w HARM-y, przypuszczaliśmy param i ataki na zew nętrzn y pierścień bat erii PZR-ów. Gdy tylko nas nam ierzyli, rozdzielaliśmy się i lecieli‐ śmy prostopadle do lin ii celow an ia zestaw ów SA-2 i SA-3. Często zakręcając, utrudn ialiśmy ich radiolokat orom nam ierzen ie nas, musiały więc być włączon e dłuż ej. A to z kolei zwiększało szansę naszych urządzeń na nam ierzen ie ich oraz wybór celu i określen ie sposobu jego znisz‐ czen ia. To skracało też znaczn ie zasięg ognia PZR-ów, bo nie zmniejszaliśmy odległości, lecąc
prosto w stron ę stan ow iska. Gdy cztery godzin y wcześniej start ow aliśmy, nikt nie znał harm on ogram u uderzen ia na farm y w Dora, bo nie wydan o jeszcze ostat eczn ego zez wolen ia. Czekaliśmy więc bezczynn ie w głębi Iraku, trzysta pięćdziesiąt kilom et rów od gran icy, uzupełn iając co godzin ę paliw o, dopó‐ ki Waszyngt on i Pent agon nie podjęły decyz ji – co nastąpiło o 19:12 czasu wschodn ioa merykań‐ skiego. Kilka min ut późn iej klucz F-117 z baz y Al-Udeid w Kat arze przekroczył gran icę z Ira‐ kiem, czekając na poz wolen ie zrzucen ia czterech ton bomb na głow ę Saddam a. Kont akt CIA w Bagdadzie przekaz ał inf orm ację, że iracki dykt at or jest w swoim bunkrze i o 5:31 czasu bag‐ dadzkiego południow e przedm ieścia zat rzęsły się, a kompleks w Dora nagle przestał istn ieć. Niew ykryt e przez nikogo myśliwce stea lth (trudn o wykryw aln e) wróciły na południe, zostaw ia‐ jąc za sobą złych i oszołom ion ych Irakijczyków strzelających w niebo. I w Łasice. Kan apow i gen erałow ie, strat edzy i eksperci z think-tanków, którzy analiz ują wszystko do znudzen ia, wzięli operację na farm ach w Dora pod lupę ze wszystkich stron. Zwolenn icy twier‐ dzili, że „poz baw ien ie głow y” irackiego dow ództ wa doprow adziłoby do wielkiego zam ieszan ia i prawdopodobn ie zapobiegłoby wojn ie. Moim zdan iem to prawda tylko w połow ie. Byłoby wielkie zam ieszan ie, lecz sądzę, że Irakijczycy walczyliby i tak. Walka z zaw odow ym i żołn ie‐ rzam i u władzy i bez udziału Saddam a mogłaby być naw et o wiele bardziej zacięt a. Ale wyn ik i tak byłby ten sam. Kryt ycy mów ili, że atak zaprzepaścił elem ent zaskoczen ia, co z kolei utrudn iło pierwszy etap inw az ji. I znów prawda leż y pośrodku. Myślę, że czterysta pięćdziesiąt tysięcy naszych żołn ierzy i kilkaset sam olot ów bojow ych podpow iedziały irackiem u naczeln em u dow ództ wu, że nadchodzim y. Nie wiedzieli tylko, kiedy dokładn ie, co w sum ie było nieistotn e. Było mi zupeł‐ nie obojętn e, czy Irakijczycy znają dokładn ą min ut ę naszego wstępn ego uderzen ia, bo nie mo‐ gli zrobić nic, żeby mu zapobiec. I fakt yczn ie po ataku na farm y w Dora bryt yjskie i amerykańskie wojska lądow e wkroczyły od południa do Iraku i zajęły pola naft ow e w Rum ailii. Rozdzielając się pot em, Amerykan ie skierow ali się na półn ocn y zachód ku Nasirijji, a Bryt yjczycy ruszyli na półn ocn y wschód do Ba‐ sry. Tego dnia do Iraku przen ikn ęło pon ad trzydzieści amerykańskich zespołów wojsk specjal‐ nych oraz ich bryt yjskie i australijskie odpow iedn iki20).
20) W akcjach tych wzięli także udział Polacy – oper at or zy GROM-u (Grupy Rea gowania Oper acyjno-Manewr owego) (przyp. BG).
Niew ykluczon e też, że uderzen ie spow odow ało wystarczające zam ieszan ie, żeby pokrzyż o‐ wać wszelkie plan y przygot ow an e przez Saddam a i jego gen erałów. Plan y te z pewn ością za‐ kładały wystrzelen ie Scudów 21) w stron ę Izrae la. Gdyby do tego doszło, a Izrae lczycy przepro‐ wadziliby atak odw et ow y, kto wie, jaki rozpęt ałby się chaos. Szczerze mów iąc, nie wydaje mi się, żeby Syria i Egipt zaa takow ały Izrae l. A przyn ajm niej nie wtedy, gdy my wszyscy byliśmy rozlokow an i na Bliskim Wschodzie. Saddam bardzo na to liczył, ale jak wiele jego prognoz, to była nadzieja głupiego. Uderzen ia lotn icze po ataku na Dorę wyt rąciły Irakijczyków z równ o‐
wagi i już na wstępie zepchnęły ich do obron y.
21) Oznaczenie NATO balistycznego pocisku rak iet owego ziemia-ziemia R-17 Elbrus (przyp. BG).
Nigdy nie zaszkodzi urządzić tak wroga na początku walki. – BIP… BIP… BIP… Spojrzałem w dół i ujrzałem „trójkę” migającą na moim wskaźn iku radaru. Było ich jedn ak około sześciu i na tyle daleko ode mnie, że się tym nie przejąłem. Nagle mrok w cent rum Bagdadu rozdarła seria wybuchów. Moż e to B-52 albo kolejn e pociski Tom ahawk z okręt ów US Nav y w Zat oce Perskiej – nie miałem pojęcia, lecz ogień przeciwlotn i‐ czy zaczął wręcz trącić surrea liz mem. Dziesiątki tysięcy pocisków z pelot ek strzelały gniewn ie w górę. Te wielkokalibrow e dolat y‐ wały na wysokość, na jakiej leciałem i wybuchały. Praż yli jedn ak też i z działek mniejszego kali‐ bru – szybkostrzeln e serpent yn y żółci i pom arańczy, które zakrzyw iały się nisko nad ziem ią i eksplodow ały. Większość z nich strzelało na wiw at, ze złości. Jut ro Radio Bagdad jak nic poda, że zestrzelon o setki amerykańskich sam olot ów bojow ych. Jedn a wielka bujda, rzecz jasna, lecz wzmacn iała ducha narodu. „Klikając” mikrof on em, zakręciłem w praw o i ustaw iłem skrzydła poz iom o. Byliśmy teraz dokładn ie czterdzieści kilom et rów na południe od miasta, kierow aliśmy się na wschód. Świat ła ref lekt orów-szperaczy zat aczały kręgi w górze, daremn ie próbując złapać myśliw iec albo B-52. Przebiegając oczam i po kabin ie, zauważ yłem, że zuż yłem jedn ą trzecią dipoli, a zbiorn iki skrzydłow e są puste. Miałem nadal holow an y cel poz orn y, a wskaźn ik układu ostrzegającego o oprom ien iow an iu radiolokacyjn ym wyglądał jak plansza do scrabble’a. Nabrałem głęboko po‐ wiet rza i odet chnąłem. Mogło być znaczn ie gorzej. Mogło… – BIP… BIP… BIP… Wbiłem wzrok we wskaźn ik. SA-3. Blisko! Rea gując błyskaw iczn ie, zrobiłem półbeczkę, odw racając się na grzbiet, i zan urkow ałem prosto w dół, odpalając dipole. – STOIC 1… obron a przed SA-3… blisko! Oprócz miejsc, które płon ęły, w Iraku pan ow ała ciemn ość. A tu ja – na plecach, w nocy, nad wrogim teryt orium. Nos Vipera mierzył prosto w dół, wisiałem w fot elu skierow an y twarzą do jasno oświet lon ej irańskiej gran icy. – STOIC 1… roz ejście! Pocisk z-p pod tobą… roz ejście! Przestaw iając przepustn icę w położ en ie BIEG JAŁOWY, naparłem praw ym nadgarstkiem na drąż ek, a myśliw iec wykon ał pół beczki. Obracając się o sto osiemdziesiąt stopn i w jakieś dwie sekundy, ostro szarpn ąłem drąż ek do siebie, uderzając przycisk odpalan ia dipoli grzbiet em lew ej ręki. Zacząłem odliczać. – No daw aj… – mrukn ąłem, gdy sam olot walczył z graw it acją, żeby wznieść się pon ad hory‐ zont. Pchając przepustn icę do przodu, dalej wznosiłem się, wypat rując pocisku z-p. Gdy nos F-16 przeszedł przez horyz ont, pchnąłem przepustn icę, włączając dopalan ie.
– STOIC 2… Ma… Magnum SA-3! Biedn y dzieciak brzmiał tak, jakby go dusili, ale udało mu się odpalić HARM. Zauważ yłem niedorzeczn ie jasny rozbłysk, a przez ułam ek sekundy mignął mi spiczasty nos F-16, pot em ciemn ość pochłon ęła go znow u. Dwa… Moja głow a obracała się jak na pat yku. Nie widząc odpalen ia, nie wiedziałem, w którą stro‐ nę poleciało to cholerstwo, a co za tym idzie, nie miałem też pojęcia, skąd nadlat uje. – STOIC 2… masz poz ycję pocisku? Cztery… – Nie… zgubiłem go… Dwójka jest ślepa! Świetn ie. Wznosząc się pod kąt em sześćdziesięciu stopn i, znów mierzyłem w gwiazdy. Pchając prze‐ pustn icę z pow rot em na BIEG JAŁOWY, odw róciłem się znów na grzbiet i wpat rzyłem w niebo. Nic. Wypuszczając więcej dipoli, zerkn ąłem na HUD. Praw ie sześć tysięcy met rów i pon ad sie‐ demset kilom et rów na godzin ę. – STOIC 2… wyjdź na południe pow yż ej sześciu tysięcy met rów. – MOXIE na południow ym kursie… Bingo. Znów wykon ując zaw rót, skierow ałem myśliw iec łukiem na południe i wyrówn ałem na pię‐ ciu tysiącach met rów, ciężko dysząc. RWR lit ościw ie się zam knął, a ja opuściłem maskę, żeby zimn e pow iet rze uderzyło mnie w twarz. Zerkając na wskaźn ik wielof unkcyjn y (MFD, mult i‐ funct ion display), postan ow iłem nie prow adzić zespołu przez baz y MiG-ów wzdłuż Euf rat u. Nie z pow odu Irackich Wojsk Lotn iczych, lecz dlat ego, że wszystkie baz y lotn icze otacza pierścień PZR-ów. MOXIE i STOIC wyszły więc na południow y zachód i skierow ały się najkrótszą drogą do saudyjskiej gran icy. Moż e, pom yślałem, jeśli uzupełn im y paliw o, będziem y mogli wrócić i za‐ polow ać na MiG-i. Ocierając twarz, opadłem na fot el i spojrzałem na szybko szarzejące niebo – nadciągał świt. Im więcej o tym myślałem, tym bardziej wierzyłem, że ten ostatn i pocisk z-p był fałszyw ym alarm em. Prosząc skrzydłow ego o ocen ę strat i zniszczeń bojow ych, „poklikałem” mikrof on em: – STOIC i MOXIE... spuśćcie psa z łańcucha. Czyli odpalcie wszystkie holow an e cele poz orn e. Jedn ak pat rząc na własny HUD, zauważ yłem, że mojego holow an ego celu poz orn ego już nie było, i wziąłem głęboki oddech. Ten ostatn i SA-3 jedn ak był prawdziw y. Po wylądow an iu w baz ie lotn iczej Prince Sult an, z miejsca zaczęliśmy plan ow ać ciąg dalszy kampan ii Szok i przeraż en ie (Shock and Awe). To eleganckie określen ie, wbrew pow szechn em u przekon an iu, nie zostało wym yślon e w 2003. Tak naprawdę w 1996 naz wan o w ten sposób dokt ryn ę wojskow ą opart ą na użyciu „miażdżącej skut eczn ej siły”, „dom in acji pod względem świadom ości syt ua cyjn ej na polu walki”, „przew aż ających man ewrów” i „spekt akularn ych poka‐ zów siły”, by „sparaliż ow ać” percepcję pola walki przez przeciwn ika i poz baw ić go woli walki. Okej. Każda bit wa albo wym ian a ognia, w której brałem udział, tak wyglądała, lecz ktoś musiał teraz nadać jej jakąś naz wę. Sądzę, że to przem aw iało do sam oświadom ości amerykańskich
przyw ódców wojskow ych i polit yczn ych. Słuszn ie uważ ali nasz pot encjał wojskow y za miażdżą‐ cy, w ostat eczn ym rozrachunku niepow strzym an y (pod warunkiem właściw ego wykorzystan ia) i wręcz przeraż ający. To, co skopali – i w czym, jak się zdaw ało, zaw sze się mylili – to rea kcje wroga na naszą pot ęgę. Amerykańscy przyw ódcy zakładają, że ten, z kim walczym y, po prostu uniesie spódn icę i weźm ie nogi za pas. To jedn ak nie zaw sze tak wygląda. Są spore szanse, że gdy zaa takujem y czyjś naród, zapom ni on o wszystkim, poz a obron ą swojego kraju i swojej ro‐ dzin y. Chyba że jest Francuz em, rzecz jasna. Wtedy się podda i będzie żarł ser. Dobry ser, mu‐ szę przyz nać. Gdyby doszło do inw az ji na Stan y Zjedn oczon e, nie sądzę, żeby Amerykan ów obchodziło, na kogo ich sąsiad głosow ał w ostatn ich wyborach – walczyliby ram ię w ram ię. Rea kcje na ataki z 11 września 2001 były tego doskon ałym przykładem. Oczekiw an ie, że ten drugi skapit uluje, to ryz ykown y sposób rozpoczyn an ia walki. W każdym raz ie wojn a nabierała rozpędu. Naz ajutrz, gdy amerykańscy marin es, Bryt yjczy‐ cy i Polacy uderzyli na port w Umm Kasr, inw az ja lądow a rozpoczęła się na dobre. 3. Dyw iz ja Piechot y i 1. Korpus Ekspedycyjn y Piechot y Morskiej miały wkroczyć do południow ego Iraku, kie‐ rując się na półn oc. Int ensywn ą kampan ię lotn iczą wznow ion o 21 marca. Szok i przeraż en ie. Dziwn ym zrządzen iem losu to szok i trwoga z 11 września posłuż yły za poz orn e uzasadn ien ie tej wojn y. My naz waliśmy nasze działan ia przeciwdziałan iem terroryz mow i, tymczasem ościenn e kraje arabskie naz yw ają je teraz akt em terroryz mu. To tylko świadczy o tym, że ten, kto wygryw a na polu bit wy, pisze slogan y, niez ależn ie od tego, kto ostat eczn ie zwycięż y.
Eskadra Myśliwska „Gracze” w bazie lotniczej Prince Sultan, Arabia Saudyjska, 2003. Następnego dnia wracaliśmy do domu! W lewym rogu nasza naszywka z napisem: Same Asy, żadnych Jokerów. Jedna z najlepszych eskadr Wojsk Lotniczych USA
Operacja Szok i przeraż en ie zaczęła się na dobre, a ja byłem zadow olon y. Im szybciej się zacznie, tym szybciej wygram y i wszyscy wrócim y do dom u. Wychodząc z naszej przyczepy operacyjn ej, przystan ąłem w porann ym słońcu. Mój przepocon y kombin ez on lotn iczy już daw‐ no wysechł i teraz cuchn ąłem stęchliz ną. Ziewn ąłem i pot arłem czubkam i palców kilkudniow y zarost pod brodą. Drzwi zat rzasnęły się za mną i wyszedł przez nie dow ódca eskadry „Graczy”, mój dobry znajom y „Storm’n” Norm an. – Śniadan ie? – zapyt ałem. – Raczej nie. Już dziś brały mnie mdłości. Zachichot ałem. Łasice znów były na wojn ie.
8
Burza piaskowa
Na południe od Nasirijji zszedłem moim F-16 pon iż ej sześciu tysięcy met rów, zan urkow ałem i z ulgą cofn ąłem przepustn icę. Sterow an ie lot em było już ustaw ion e na koryt arz tankow an ia „Pies”, a gdy prędkość lot u malała, wybrałem tryb maksym aln ej długot rwałości, który zapewn iał mi idea ln ą wysokość i prędkość lot u, poz walającą dot rzeć do wybran ego punkt u przy zuż yciu min im aln ej ilości paliw a. Często z niego korzystaliśmy, bo F-16 palił jak smok. Cofn ąłem prze‐ pustn icę dalej, aż prędkość lot u zrówn ała się na HUD-zie z małym znaczn ikiem w kształcie li‐ tery „V”. Czterysta kilom et rów na godzin ę. Żółw ie tempo. Przebiegłem oczam i po kabin ie i szybko przestaw iłem główn y przełączn ik uzbrojen ia w położ en ie ZABEZPIECZON Y i wyłączyłem też flary. Nie żeby to miało jakieś znaczen ie, bo już dawn o je wszystkie zuż yłem. Był 24 marca, a ja właśnie wyrwałem się z dmącego piaskow ego szajsu wokół Nasirijji. Nie wiedziałem, czy marin es są bezpieczn i, ale rozstrzelałem iracki konw ój i zat rzym ałem ich posiłki. Otarłem twarz, wziąłem głęboki oddech i zignorow ałem migający symbol PALIWO na HUD-zie. Zostało pięćset kilogram ów paliw a. W norm aln ych okoliczn ościach pow inn o się mieć taką ilość, wyłączając siln ik po wylądow an iu. Ale mnie daleko było do lądow an ia. Naw et bez PZR-ów, pelot ek i MiG-ów lat an ie jest niebezpieczn e. A zwłaszcza w złej pogodzie w odrzut o‐ wym myśliwcu spalającym paliw o w zat rważ ającym tempie. Podczas „norm aln ych” operacji, przy jakiejś setce sam olot ów, które próbują wystart ow ać albo wylądow ać na tym sam ym ka‐ wałku bet on u, syt ua cja moż e bardzo szybko wym knąć się spod kont roli. Jedn ak lat a szkoleń i doświadczeń znów wzięły górę, więc błyskaw iczn ie zacząłem przeglądać punkt y naw igacyjn e i sprawdzać odległości. Włączyłem mikrof on i pow iedziałem: – LUGER… Tu ROMAN 75. Cisza. Spróbow ałem z inn ą radiostacją. – ROMAN 2… ROMAN 1 na Vict or. Cisza. Wysłałem wiadom ość przez łącze inf orm acyjn e, ale jeśli zmien ił częstot liw ości radiow e, ni‐ gdy jej nie odbierze.
Przeszukując przestrzeń radarem w prom ien iu stu kilom et rów, spojrzałem na wskaźn ik. Na górze unosiły się białe kwadraciki, lecz nie byłem w stan ie rozpoz nać, czy to tankowce. Zerka‐ jąc na tabelę na kolan ie, wybrałem kan ał łączn ości TACAN (tact ical air nav igat ion, takt yczn a naw igacja lotn icza) dla tankowca, który pow in ien znajdow ać się w koryt arzu „Pies” Południe. Cisza. To naprawdę nie był mój dzień. Przekopyw an ie się przez torbę pom ieszan ych mat eriałów zadan iow ych nie miało sensu. Cała masa stron z częstot liw ościam i radiow ym i, a naw et kopia „Praw Konf likt u Zbrojn ego” na wypadek, gdyby zachciało mi się lekkiej lekt ury. „No, bez jaj, kurw a”. – Jeśli z tego wyjdę, przysięgam, że nikt inn y nie będzie się musiał babrać w tym gówn ie… – mrucząc ze wstręt em, wepchnąłem wszystkie papiery z pow rot em do torby na hełm. Moż e użyję ich na podpałkę, jak już się kat apult uję. Słońce znikn ęło w naprawdę paskudn ej ścian ie piasku wyrastającej na horyz oncie. Pom a‐ rańczow a poświat a spłow iała szybko do pom roki, a wkrótce zrobiło się ciemn o. Dołączen ie do tankowca, w nocy, w burzy piaskow ej, bez paliw a, to wystarczający pow ód, żeby każdem u pu‐ ściły zwieracze. – Pieprzyć to. Wykon ując pow oln y zakręt, skierow ałem F-16 do Kuw ejt u. Były tam dwie duż e baz y lotn i‐ cze, a w dodatku Międzyn arodow y Port Lotn iczy Kuw ejt. Znajdę sobie kaw ałek bet on u. I wła‐ śnie wtedy, a jakż e, odez wało się moje radio: – ROMAN 1, tu 2 na Vict or! – Mów. – 1… 2 ma baz ę na zero-sześć-zero na dwa-siedemdziesiąt, anioły 22… tankow iec got ow y do podan ia paliw a. Błyskaw iczn ie zaw racając, obrałem kurs na południow y zachód i ustaw iłem kursory radaru na poz ycję, którą mi podał. Tam! Jakieś osiemdziesiąt kilom et rów od nosa mojego F-16. Nam ie‐ rzyłem najsiln iejszy sygnał i zostałem nagrodzon y symbolem sam olot u na wysokości praw ie siedm iu tysięcy met rów, kierującego się wprost na mnie z prędkością pięciuset kilom et rów na godzin ę. – ROMAN 1 ma kont akt radarow y. Jestem przed twoim nosem, osiemdziesiąt kilom et rów, anioły 20. – 2 ma kont akt. Tankow iec to TEND ON 31 na Carm in e 33. – Po prostu podaj mi częstot liw ość. Częstot liw ości radiow e zaw sze oznaczan o różn ym i koloram i i trzeba było mieć spis co‐ dzienn ych częstot liw ości łączn ości, żeby wybrać praw idłow ą. Nie chciało mi się znów przekopy‐ wać torby i, tak szczerze, to miałem gdzieś, czy Irakijczycy słyszą, że tankuję w pow iet rzu. – Pot wierdzam… 310,6 – wydaw ał się trochę zmieszan y. Chłopak jedn ak dobrze się spisał, nakłan iając jakoś tankow iec, żeby poleciał na półn oc w moją stron ę. Tankowce – czem u trudn o się dziw ić – oczyw iście niechętn ie zapuszczały się na Teryt orium Indiańskie. Przełączając czę‐ stot liw ości, spojrzałem przez HUD na odległy kont akt. Nie widziałem tankowca, lecz radar go widział. Wystarczająco blisko – mogło się udać. – TEND ON 31… Tu ROMAN 75.
– Głośno i wyraźn ie, ROMAN… mam y kurs na półn ocy wschód na 22… Baz a… Wyłączyłem go. – ROMAN ma kont akt radarow y i wzrokow y. – Pot wierdzam – miałem wraż en ie, że mu ulżyło. – Zaczyn am zakręt w praw o z pow rot em do gran icy. – Nie – zerkn ąłem na radar i wyliczyłem geom et rię w głow ie. – Pow tarzam, nie. Zakręć dziesięć stopn i na praw o i kont yn uuj. Nie mam paliw a, żeby man ewrow ać ani cię gon ić. Tak naprawdę to będę miał szczęście, jeśli dołączę i zat ankuję, zan im siln ik mi zgaśnie – pom yślałem, ale zachow ałem tę myśl dla siebie. – TEND ON pot wierdza. Podejdziem y do ciebie – pow iedział pilot tankowca, zasługując na doz gonn e uznan ie. – Zaw sze chcieliśmy zobaczyć Irak – dodał. Naprawdę trzeba mieć jaja, żeby przelecieć w nieuzbrojon ym, mało zwrotn ym zbiorn iku pali‐ wa na teryt orium, które było zdecydow an ie wrogie – a w dodatku pełn e pot encjaln ych MiG-ów i wręcz pewn ych PZR-ów. Wstrzym ałem więc oddech, leciałem gładko i zaklin ałem tych kilka ostatn ich kilogram ów naft y, żeby zostały w moich niem al pustych zbiorn ikach. W odległości jakichś trzydziestu kilo‐ met rów spojrzałem przez HUD i wychwyciłem zarys opasłego tankowca wyłan iający się z roz‐ myt ego pom arańczow ego tła. Naprawdę piękn y widok; odet chnąłem z ulgą. Żeby przeprow adzić tankow an ie w pow iet rzu, trzeba znaleźć się jakieś osiemset met rów za tankowcem i trochę pon iż ej niego. Gdy sztywn y przew ód paliw ow y tankowca wysuw a się, trzeba zbliż yć się do poz ycji przedkont akt ow ej – jakieś sześć met rów od końca przew odu. Po uzyskan iu zez wolen ia na „kont akt”, podlat uje się bardzo, bardzo pow oli do przodu, aż operat or przew odu („boomer”) będzie mógł umieścić jego końcówkę w złączu w kadłubie sam olot u22). W czasie pokoju operat or i pilot tankujący paliw o wciąż gadają, lecz podczas walki nie rozm a‐ wiają w ogóle.
22) Technik a tank owania za pomocą przewodu elastycznego jest nieco inna i polega na połączeniu sondy (stałej lub wysuwanej z kadłuba statk u powietrznego) z tzw. koszykiem, jak im zak ończony jest elastyczny przewód paliwowy wysuwany z tank owca (przyp. BG).
Gdy myśliw iec jest już „podłączon y”, podwójn y rząd świat eł na doln ej pow ierzchn i kadłuba tankowca pokaz uje jego poz ycję w pion ie oraz w poz iom ie względem przew odu i po prostu „leci według świat eł”, żeby utrzym ać się na poz ycji. Wyobraźcie sobie, że przykleiliście się jęz ykiem do zam arz n ięt ej rury i jesteście wleczen i za sam ochodem jadącym pięćset kilom et rów na go‐ dzin ę, a zroz um iecie. W nocy zabaw a jest jeszcze lepsza. W każdym raz ie teraz nie było wiele czasu. Nie miałem też paliw a, żeby skorygow ać jakie‐ kolw iek błędy man ewrow an ia, i dlat ego pow iedziałem pilot ow i tankowca, żeby leciał prosto przed siebie. W odległości jakichś dwun astu kilom et rów skierow ałem się prosto na niego i cof‐ nąłem przepustn icę do położ en ia ciągu bojow ego. Będąc pięć tysięcy met rów od niego, leciałem dokładn ie za jego lew ym skrzydłem i mogłem nakaz ać mojem u skrzydłow em u, aby ustaw ił się sym et ryczn ie po praw ej stron ie wielkiego KC-135. Nie pat rząc w dół, ostrożn ie przesun ąłem ręką po lew ej konsoli i nacisnąłem wielki kwadra‐ tow y przełączn ik otwierający osłon ę gardzieli wlew u paliw a znajdującą się za moją kabin ą. W odległości tysiąca sześciuset met rów leciałem o praw ie dwieście kilom et rów na godzin ę szyb‐ ciej niż tankow iec i wciąż kierow ałem się na niego. Zacieśniłem zakręt, prędkość lot u zmalała i ustaw iłem F-16 tuż za nim. Wówczas przew ód opadł w dół i wysun ął się całkow icie. Kolejn y piękn y obraz ek. Wykon ując śliz gi przez ostatn ie piętn aście met rów, parę raz y wypuściłem i schow ałem ha‐ mulce aerodyn am iczn e, aż osiągnąłem min im aln ą prędkość poz walającą lecieć do przodu. Mia‐ łem teraz przew ód na wysokości oczu, jakieś trzy met ry ode mnie. Wykorzystując go jako punkt odn iesien ia, poleciałem wprost na niego. Gdy wydaw ało się, że zaraz rozt rzaska owiew‐ kę i przebije mi twarz na wylot, operat or szarpn ął go w bok i zobaczyłem, jak kon iec przew odu znika za moimi plecam i. Delikatn ie operując przepustn icą, zrówn ałem prędkość z tankowcem i zat rzym ałem się na poz ycji. Przez kilka długich chwil nic się nie działo. Jeśli nie mógł mi podać paliw a, albo to u mnie po‐ jaw ił się jakiś problem z tankow an iem, miałem przesran e. Mógłbym mów ić o szczęściu, gdyby udało mi się dolecieć do gran icy i kat apult ow ać się nad przyjaz nym teryt orium. Wtedy jedn ak poczułem delikatn e uderzen ie przew odu o mój sam olot i pat rząc w górę na ten cudown y szeroki kadłub, zauważ yłem zapalające się świat ła kierunkow e. Choć robiłem to już setki raz y, nigdy nie było mi tak dobrze. – Dzień dobry, sir! Wit am y w TEND ON 31. Ołow iow a czy bezołow iow a? Co jeden, to wesołek. Zorient ow ałem się, że wstrzym uję oddech, więc z chichot em zmiesza‐ nym z ulgą wypuściłem pow iet rze i zmusiłem głos, żeby brzmiał spokojn ie. Płacili mi za spokój i, cokolw iek się działo, trzeba było trzym ać fason. – Prem ium, proszę. I sprawdzen ie oleju. Zaśmiał się. – Pow in ien pan już pobierać paliw o, sir. Wygląda na to, że miał pan niez łe popołudnie. Na raz ie po prostu leciałem, nie chciałem odryw ać wzroku, żeby zobaczyć, czy poz iom pali‐ wa wzrasta. Po kilku chwilach poruszałem palcam i u rąk i stóp, żeby zwoln ić śmiert eln y uścisk,
w którym trzym ałem przepustn icę i drąż ek. Po kolejn ych paru min ut ach zaryz ykow ałem szybki rzut oka i zauważ yłem, że ilość paliw a zwiększyła się do tysiąca czterystu kilogram ów. Wystar‐ czy, żeby dolecieć do Kuw ejt u. Przełknąłem i znów odet chnąłem. – Moż em y cykn ąć kilka fot ek, sir? – Nie zdąż yłem dzisiaj na depilację okolic bikin i. Widzicie, ja też jestem zabawn y. – Nikt z nas w życiu nie widział śladów po strzelan iu z działka. Wtedy coś błysnęło z kroplow ej owiewki pod ogon em tankowca, gdzie znajdow ał się opera‐ tor przew odu. Pokręciłem moim zupełn ie spłaszczon ym tyłkiem i wzruszyłem parą bardzo zmęczon ych ram ion ściśnięt ych w uprzęż y. Za kilka min ut będę miał pełn e zbiorn iki i wrócim y do dom u. Pom yślałem o marin es w Nasirijji – ciekaw e, czy uszli cało? Przesłałem AWACS-owi ostatn ie koordyn at y obszaru celu i moż e klucz nocn ych myśliwców przeczesze ten rejon. Gdy tankow iec zakręcił na zachód, ostatn ie prom ien ie słońca znikały, a paskudn a pom roka wydaw ała się o wiele bliższa niż wcześniej. Niebo nade mną było już czarn e, ale pon iew aż wciąż jeszcze znajdow aliśmy się w Iraku, nie włączaliśmy świat eł. Mój sam olot znów był przy‐ jemn ie ciężki dzięki paliw u, a gdy odbiliśmy od siebie, operat or pow iedział: – Do pełn a, sir – zagwizdał cicho. – Sześć tysięcy sześćset lit rów. Zapisałem i przeliczyłem w głow ie. Pon ad cztery i pół tysiąca kilogram ów paliw a. Wciskając wyłączn ik radiostacji, wykon ałem pow oln y ślizg na ogon i opadłem, oddalając się jedn ocześnie od przew odu. Machając operat orow i, zam knąłem osłon ę wlew u paliw a, zwiększy‐ łem trochę ciąg i ustaw iłem się w luźn ym szyku za lew ym skrzydłem tankowca. Zostan iem y z nim do chwili, gdy przekroczy gran icę, a pot em skręcim y na południe do baz y lotn iczej Prince Sult an niedaleko Rijadu. Miałem ochot ę wypić litr wody i zjeść sut y ciepły posiłek. Co za dzień. – ROMAN 75… tu TEND ON – inn y głos. Pewn ie pilot tankowca. Przypiąłem maskę tlen ow ą z pow rot em do hełm u. – Daw aj. – Uhm… AWACS min ął właśnie ten KKMC23) i al-Bat in, a w Raf ha jest zero-zero z pow odu wiejącego pyłu.
23) King Khalid Milit ar y Cit y (Miasteczk o Wojskowe Króla Chalida) – ośrodek wojskowy w Arabii Saudyjskiej, sześćdziesiąt kilomet rów na południe od Hafar-al-Bat in (przyp. BG).
Zero-zero. W slangu znaczy to „zerow y pułap, zerow a widoczn ość”. Inn ym i słow y: zupełn e gówn o. Nie ma jak wylądow ać. Wszystko to były baz y na półn ocy Arabii Saudyjskiej, wzdłuż gran icy z Irakiem. Zerkając przed siebie, widziałem jedyn ie nadciągający dyw an pyłu. Nie by‐ łem zaskoczon y. Całe dwa milion y kilom et rów kwadrat ow ych Arabii Saudyjskiej (jakaś jedn a trzecia pow ierzchn i kont yn ent aln ych Stan ów Zjedn oczon ych) mogły znikn ąć pod wiejącym piaskiem w przeciągu kilku godzin. Było gorzej niż kiedykolw iek; wyobraźcie sobie falujące brą‐ zow e morze rozciągające się jak okiem sięgnąć. Sprow adzon a przez tego pot wora pom roka się‐ gała tak wysoko, że zasłan iała gwiazdy. Przypom in ało to pat rzen ie przez brąz ow e mat ow e
szkło. – TEND ON… moż esz sprawdzić pogodę w Prince Sult an i Rijadzie? – Już mam. Rijad ma widoczn ość czterysta met rów, wiejący pył. W Prince Sult an jest nadal tysiąc sześćset met rów. – Ujdzie, TEND ON. O tej porze mam y RTB. Jeśli dow iesz się czegoś now ego, przekaż esz to na Vict or 130,225? – Wilco. – A, TEND ON… dzięki, że do mnie przyleciałeś. – Słyszeliśmy, co wypraw ialiście tam w dole… jak mogliśmy odm ów ić? Zaśmiałem się sucho. – Mogliście odm ów ić… więc jeszcze raz dzięki. – Ledw ie widziałem sylw etkę pilot a tankowca w kabin ie, ale zauważ yłem, że mi pom achał. – Ciężko byłoby zasnąć w nocy, gdybym tak zrobił. Pow odzen ia, ROMAN. Delikatn ie wzniosłem się pon ad tankow iec, a mój skrzydłow y zrobił to sam o z drugiej stro‐ ny. Byliśmy nad punkt em zwan ym Urzędem Celn ym, na gran icy saudyjsko-iracko-kuw ejckiej. Rozpoczyn ając delikatn y zakręt w lew o, aut om at yczn ie przełączyłem się na częstot liw ość ko‐ ordyn acyjn ą AWACS-a. To standardow a procedura nad Urzędem Celn ym, a wiedziałem, że mój skrzydłow y też tam będzie. – ROMAN 75, tu LUGER. Mów. – ROMAN jest w 2 Fox-16, pięćset naboi 20-milim et row ych wystrzelon ych, odm eldow uję się, RTB. – Uhm… ROMAN… pot wierdź, że robisz RTB do Pee Sab? – Kod ICAO baz y lotn iczej Prince Sult an to PSAB – roz um iecie? – Pot wierdzam. – Najn owsza obserw acja z Pee Sab to trzy tysiące met rów, niebo przesłon ięt e. Wiatr trzyzero-zero przy trzydziestu w poryw ach do pięćdziesięciu. Piękn ie. Znów to pow iem – co za gówn ian y dzień. Burza przesuw ała się z zachodu na wschód w stron ę baz nad Zat oką Perską i w Kuw ejcie, więc nie było za wiele czasu. – Przyjm uję, LUGER. Co jest obecn ie otwart e? Miał dla mnie kolejn e dobre wieści. – Szejk Isa ma osiemset met rów, wiejący pył, a Al-Zahran ma tysiąc sześćset, ale maleje. Baz a Szejk Isa leż ała w Bahrajn ie, a Al-Zahran na wybrzeż u. Świetn ie. Więc jedyn e dość czyste niebo było tam, gdzie właśnie się znajdow ałem, i szybko mat ow iało. Gdy wyjrzałem na zew nątrz, i tak nie wyglądało na takie czyste. Zwykle było widać świat ła Kuw ejt u i duż ych miast na saudyjskim wybrzeż u, lecz teraz nic. Nie mogłem dostrzec płon ących szybów naw et przez okularow e wzmacn iacze obraz u. Poczułem lekkie ukłucie niepokoju w żołądku. Włączyłem radiostację Vict or. – ROMAN 2… podaj paliw o. – 7 i 1. Zbiorn iki puste – ja miałem praw ie cztery tysiące pięćset kilogram ów, więc paliw o nie było problem em. – Tak czy owak, idź za paliw em. – LUGER… skont akt uj się z TEND ON 31 i sprawdź, czy moż em y lecieć z nim do Al-Udeid.
To była wielka baz a paliw ow o-logistyczn a w Kat arze na południow ym krańcu półw yspu. Wprow adziłem punkt naw igacyjn y i zaw róciłem, kierując się na południow y wschód. – ROMAN… tu LUGER. TEND ON 31 nie ma już dostępn ego paliw a. Spojrzałem na inf orm ację naw igacyjn ą: pięćset siedemdziesiąt kilom et rów. Z całym tym paliw em to nie będzie problem. Lecz to nie był jeszcze kon iec dobrych wieści. – Uhm… ROMAN, uwzględn ij, że Al-Udeid zgłasza teraz osiemset met rów i wiejący pył. TEND ON zmien ia kierun ek do Diego. Diego? Zam rugałem. To była malutka wysepka Diego Garcia na Ocea nie Indyjskim. O tak, coraz lepiej. „Klikn ąłem” mikrof on em, żeby obudzić mojego skrzydłow ego, i rozpocząłem po‐ woln y zakręt w lew o z pow rot em na półn oc. Był tylko jeden wybór, skoro Iran nie wchodził w rachubę. – LUGER… podaj mi akt ua ln ą pogodę w Kuw ejcie. Sięgnąłem po Int eligentn y Pakiet (Smart Pack) i znalaz łem właściw ą stron ę. Unosząc NVG, włączyłem białe świat ła pod osłon ą przeciwodblaskow ą i, mruż ąc oczy, spojrzałem na wykaz lotn isk zapasow ych. Pokaz yw ał wszystkie lotn iska odpow iedn ie do lądow an ia w syt ua cji awa‐ ryjn ej, ich różn e częstot liw ości oraz inn e podstaw ow e inf orm acje. Ta wkurzająca syt ua cja wła‐ śnie stała się awaryjn a, bo cały Bliski Wschód gin ął w pyle. Na pierwszym miejscu wybrałbym Al-Dżaber. Stacjon ow ały tam A-10 Wart hog i F-16. Mieli też niez łe żarcie. Stukn ąłem w wykaz, pot em sięgnąłem do kieszen i na jedn ej z nogaw ek kombin ez on u i wyjąłem książkę z mapam i podejścia, czyli zestaw ien ie wszystkich lotn isk w dan ym region ie oraz podejść według wskaz ań przyrządów dostępn ych na każdym z nich. To precyz yjn e proce‐ dury, wykorzystujące wyspecjaliz ow an e urządzen ia na ziem i i w sam olocie – pilot leci według wskaz ań przyrządów, przebijając się przez złą pogodę w kierunku ziem i do poz ycji określon ej wcześniej w poz iom ie i w pion ie. Albo widzi drogę start ow ą, albo jej nie widzi i wykon uje nie‐ udan e podejście do lądow an ia. Piloci wojskow i mieli kwalif ikacje do wykon yw an ia lądow an ia przy widoczn ości ośmiuset met rów i podstaw ie chmur wyn oszącej sześćdziesiąt met rów; to nie‐ duż o, gdy lądujesz przy trzystu kilom et rach na godzin ę. – ROMAN… Al-Dżaber zgłasza widoczn ość czterysta met rów, okresow o zero-zero. Klaw o. Zan im zdąż yłem zapyt ać, dodał usłużn ie: – Międzyn arodow y Port Lotn iczy Kuw ejt jest zam knięt y. Podaj zam iary. Podaj zam iary? To moż e Londyn albo Madryt? – ROMAN 75 kieruje się do Ali al-Salem. – Najw yraźn iej jedyn ego miejsca do lądow an ia na przyjaz nym teryt orium po tej stron ie plan et y. – Zgoda… Pogoda w Salem to tysiąc dwieście met rów, wiejący pył, wiatr dwa-cztery-zero przy trzydziestu pięciu w poryw ach do pięćdziesięciu pięciu kilom et rów na godzin ę. – ROMAN zroz um iałem wszystko – zmien iłem punkt y naw igacyjn e i ustaw iłem nas trochę na praw o. Ali leż ało jakieś dwieście kilom et rów od mojej obecn ej poz ycji, więc pow oli przesun ą‐ łem do tyłu przepustn icę, żeby zwoln ić, a równ ocześnie analiz ow ałem podejście do lądow an ia. Podejście? Jakie podejście? Jeszcze raz przekartkow ałem książkę. Nic. Sprawdziłem pon ow‐ nie czterolit erow y ident yf ikat or lotn iska. Nic.
Nie było więc żadn ego opublikow an ego podejścia według wskaz ań przyrządów na jedyn ym lotn isku na tej półkuli, na którym mogłem wylądow ać. Gdyby pogoda była lepsza, dniem czy nocą, moglibyśmy zwyczajn ie dolecieć tam i wylądow ać, używ ając oczu zam iast przyrządów. Ale pogoda była do ban i. Szczęście mi jedn ak dopisyw ało. Naw et przy lepszej pogodzie nie mogliśmy skierow ać się gdzie indziej, bo to oznaczałoby Iran. W każdym raz ie to gówn o i tak zmierzało w tę stron ę. Tysiąc dwieście met rów. Wycho‐ dziło mi, że mam y jakąś godzin ę, zan im Ali przestan ie się nadaw ać. – ROMAN 2, ustaw się za mną w odległości trzech kilom et rów i tak poz ostań. Rozpoczyn a‐ my zniż an ie. Spisałem częstot liw ość Ali z wykaz u lotn isk zapasow ych i przesun ąłem szybko palcam i po przełączn ikach. Pon iew aż mój skrzydłow y i ja mieliśmy dość paliw a, była tylko jedn a możli‐ wość. Doprow adzę nas do końca drogi start ow ej za pom ocą naw igacji GPS i ustalę punkt ZNACZN IKA – dokładn ą szerokość i długość geograf iczn ą tego czy inn ego kaw ałka ziem i, który wybiorę. Sprzęgnę go wtedy z pokładow ym syst em em lądow an ia według wskaz ań przyrządów, a on wyz naczy podpow iedzi sterow an ia w pion ie i w poz iom ie na ten właśnie punkt. Ale z tym równ ież były problem y. Dokładn ość syst em ów między sam olot am i trochę się róż‐ niła, więc gdy przekaż ę współrzędn e punkt u mojem u skrzydłow em u, w niew ielkim stopn iu bę‐ dzie różn ił się od mojego. Zwykle to było do przyjęcia, lecz zwykle nie byliśmy jakieś dwieście met rów nad ziem ią w nocy, w burzy piaskow ej, próbując wylądow ać przy użyciu takich inf or‐ macji. W czasie prawdziw ych podejść do lądow an ia według wskaz ań przyrządów korzysta się z precyz yjn ie dostrojon ych, naz iemn ych syst em ów i grunt own ie sprawdzon ych procedur. Ale poz a kat apult ow an iem się, nie mieliśmy wyboru. – ROMAN 2 utrzym uje szyk. Na wskaźn iku układu ostrzegającego przed oprom ien iow an iem radiolokacyjn ym zobaczy‐ łem impuls oznaczający F-16 – mój skrzydłow y został o kilka kilom et rów z tyłu i nam ierzył mnie przy pom ocy swojego radaru. To najbezpieczn iejszy i najdokładn iejszy sposób, żeby po‐ prow adzić skrzydłow ego do ziem i przez pogodę. Radar poda mu mój kurs, wysokość, prędkość lot u i wiele inn ych rzeczy. On ma tylko dopasow ać prędkość do mojej, widzieć mnie na radarze i zachow ać podaw an e przez e mnie odległości przez całą drogę w dół. Bułka z masłem, jak to się mów i. – Uhm... ROMAN 75, tu LUGER. Nie mogłem się doczekać, żeby to usłyszeć. – Mów. – ROMAN... mam y myśliwce czekające w kolejce w koryt arzach tankow an ia, które też mu‐ szą się skierow ać na lotn isko zapasow e... Myślałem, że jesteśmy ostatn im kluczem, który wylat uje z Iraku, lecz najw yraźn iej nie. – ROMAN pot wierdza... ile? – Uhm... cztery „pary”. – Kurw a – mrukn ąłem raz jeszcze. Kolejn e osiem myśliwców, które musiały wylądow ać, a ja właśnie zostałem wybran y. – ROMAN, byłeś dziś ran o dow ódcą misji Alf a, więc jesteś najstarszym rangą pilot em w po‐
wiet rzu. Cudown ie. Cóż, w końcu to właśnie w takiej chwili miało się przydać całe to doświadczen ie. Wziąłem głęboki oddech i spojrzałem na wskaźn ik świadom ości syt ua cyjn ej (sit ua tion al aware‐ ness display), orient ując się w poz ycji każdego sam olot u względem siebie. – ROMAN przyjm uje. Przekaż wszystkim zabłąkan ym, żeby skont akt ow ali się ze mną na Vict or 130,225. – ROMAN, to niekodow an a częstot liw ość. Czasem naprawdę nien aw idziłem AWACS-a. Ten gość naprawdę mart wił się, że jakiś Irakijczyk moż e usłyszeć, jak rozm aw iam y o skiero‐ wan iu do Kuw ejt u. – Po prostu im przekaż – jakoś udało mi się na niego nie warkn ąć. Zwaln iając do czterystu pięćdziesięciu kilom et rów na godzin ę, wyregulow ałem oświet len ie wew nętrzn e w kabin ie, żebym mógł użyć okularow ych wzmacn iaczy obraz u. Ustaw iłem też świat ła zew nętrzn e, przystosow an e do okularów, na pełn ą jasność. Mógł je zobaczyć tylko ktoś pat rzący przez inn e wzmacn iacze – w każdym raz ie o Irakijczyków po drugiej stron ie gran icy nie musiałem się już mart wić. Byłem jakieś sześćdziesiąt kilom et rów od Urzędu Celn ego, gdy zgłosił się pierwszy klucz: – ROMAN 75, tu HEIST 36. – ROMAN cię widzi... podaj liczebn ość, najm niejszą ilość paliw a i poz ycję od Urzędu Celn e‐ go. – HEIST to „dwójka”. 6,7 na Twitch południe. Zan ot ow ałem. – Zroz um iałem. Czekaj HEIST. Wszystkie inn e klucze na tym Vict or, zgłosić się do ROMAN i podać ilość paliw a. Okaz ało się, że były tam też DERBY, MONTY i WARD OD – pary F-16 dow odzon e przez młodszych stopn iem prow adzących. Wszystkie wchodziły w skład popołudniow ego zespołu ude‐ rzen iow ego, który rozdzielił się z pow odu pogody. Zan im dot arłem do Urzędu Celn ego, zdąż y‐ łem zorient ow ać się w syt ua cji. MONTY miał najm niej paliw a, po nim HEIST, WARD OG i DER‐ BY. Zan ot ow ałem to wszystko z podziałem na klucze na mojej tabliczce na kolan ie, ilość paliw a i poz ycję. Klucz z małą ilością paliw a znajdow ał się najn iż ej w kolejce i wyląduje od raz u po mo‐ jej parze. Plan ow ałem poz ostaw ić mojego skrzydłow ego na podejściu końcow ym i małej wyso‐ kości, a pot em wrócić po ewent ua ln ych maruderów. – Para MONTY, jesteście teraz ROMAN 3 i 4... HEIST jest 5 i 6. WARD OG, jesteście teraz 7 i 8, a DERBY 9 i 10. Pot wierdzić. Wszyscy zgłosili się swoimi now ym i sygnałam i wyw oławczym i. To ułat wiało zachow an ie po‐ rządku i wyz naczało jedn ego prow adzącego klucza – mnie. – Para ROMAN 3, kont yn uuj lot do Urzędu Celn ego i czekaj na wysokości sześciu tysięcy met rów. ROMAN 5, utrzym uj sześć tysięcy siedemset. ROMAN 7, siedem tysięcy, a ROMAN 9, siedem tysięcy trzysta. Wszystkie ROMAN, opuśćcie obecn e poz ycje na wyz naczon ych wysoko‐ ściach, standardow y holding ze wschodu na zachód przy prędkości czterystu sześćdziesięciu kilo‐ met rów na godzin ę. Wszyscy pot wierdzili. Lot z wiat rem uprości spraw ę, a wszystkie pary miały teraz inn e wy‐
sokości, dzięki czem u nie wchodziły sobie w paradę. Ustaw iłem je też w kolejce od dołu, najn iż ej parę z najm niejszą ilością paliw a, w kolejn ości, w której będą zniż ać się do baz y. Tym sam ym będą po prostu oddzielały się od form acji niczym warstwy cebuli, nie przelat ując przez poz iom y inn ych par. – ROMAN 2, masz zez wolen ie, żeby czekać na sześciu tysiącach stu... 1 zniż a się, żeby okre‐ ślić punkt znaczn ika dla naszego podejścia. Wszystkie ROMAN, czekać. Najbardziej palącym problem em było zniż en ie się przez to gówn o i dokładn e określen ie znaczn ika tak, żeby sam em u nie zgin ąć. Zmniejszyłem ciąg, wypuściłem ham ulce i wykon ałem ślizg w ciemn obrąz ow ą zaw ieruchę pode mną. Utrzym ując prędkość czterystu sześćdziesięciu kilom et rów na godzin ę, przyciemn iłem świat ła i rozpocząłem delikatn y zakręt w praw o. Mając ustaw ion y na HUD-zie punkt naw igacyjn y Ali al-Salem, zam ierzałem kierow ać się na drogę start ow ą w odległości szesn astu kilom et rów i przelecieć nad nią, określając znaczn ik. Sam olot zaczął się trząść, gdy zszedłem pon iż ej trzech tysięcy met rów, podczas gdy wiatr przy pow ierzchn i ziem i wzmógł się i zmien ił kierun ek. Zerkając na wyświet lacze, man ipulow a‐ łem drążkiem, przepustn icą i ham ulcam i, żeby rozpocząć szesn astokilom et row e podejście koń‐ cow e na wysokości dziew ięciuset met rów. W trakcie podejścia do lądow an ia według wskaz ań przyrządów, wysokość sam olot u zmien ia się schodkow o, zależn ie od wysokości teren u i prze‐ szkód, takich jak wież e. Istn ieje takż e min im aln a bezpieczn a wysokość bezw zględn a (min i‐ mum saf e alt it ude, MSA), która poz wala unikn ąć wszelkich zagroż eń w prom ien iu czterdziestu kilom et rów od lotn iska. Pon iew aż w Ali nie było takiego podejścia, przyjąłem MSA jak dla Mię‐ dzyn arodow ego Port u Lotn iczego Kuw ejt, wyn oszącą dziew ięćset met rów. I trzym ałem kciuki, żeby się udało. Przełączyłem radiostację UHF na wież ę Ali i podkręciłem ogrzew an ie w kabin ie. Zwaln iając do trzystu siedemdzięsieciu kilom et rów na godzin ę, opuściłem dźwignię podw oz ia. – Wież a Ali, ROMAN 75. Żadn ej odpow iedzi. No jasne. Czując upragnion e głuche uderzen ia, zobaczyłem trzy zielon e lampki sygnaliz ujące, że pod‐ woz ie zostało wypuszczon e i zablokow an e. – Pierwsze dobre wieści dzisiaj – jak wszyscy piloci jedn om iejscow ych sam olot ów, duż o mó‐ wiłem do siebie. – Wież a Ali, ROMAN 75. Niew ażn e, czy odpow ie, bo i tak przylat yw aliśmy. Ale fajn ie byłoby z kimś pogadać i moż e upewn ić się, że pas start ow y nie był dziuraw y ani pełen Irakijczyków. W odległości ośmiu kilom et rów wyrówn ałem na trzystu met rach i sprawdziłem paliw o. 6,4, a moje zbiorn iki w skrzydłach były puste. Dzięki Bogu za tego pilot a tankowca, pom yślałem. – Tu wież a Ali... podaj sygnał wyw oławczy. Głos. Wspan iały, bezbarwn y, bezn am iętn y, amerykański głos. Przym knąłem na chwilę oczy i odparłem: – Ali... tu ROMAN 75, sześć i pół kilom et ra, podw oz ie wypuszczon e, niskie podejście... droga start ow a trzy-zero praw a. – ROMAN... praw a droga jest zam knięt a z pow odu dziur. Trzy-zero lew a jest otwart a, ale bez świat eł na drodze. Uważ aj, obecn a widoczn ość to osiemset met rów i wiejący pył. Problem y tylko się pięt rzyły. Zwoln iłem do ledw ie trzystu kilom et rów na godzin ę i pow ie‐ działem:
– Wież a, macie świat ła podejścia na lew ej? – Tak... ale żadn ych świat eł kraw ędziow ych i tylko kilka w osi drogi. – Świat ła kraw ędziow e znajdują się po obydwu stron ach drogi start ow ej, a te na osi sym et rii były użyt eczn ą wskaz ów‐ ką dla duż ych sam olot ów, ułat wiającą im poz ostan ie na środku bet on u. – Poradzim y sobie. – ROMAN pot wierdza pogodę. Świat ła na pełn ą jasność na trzy-zero lew a, proszę, i podaj wiatr. – Wiatr w Ali ma dwa-osiem-zero stopn i, dwadzieścia w poryw ach do trzydziestu. Przebiegłem oczam i po kabin ie po raz ostatn i, pot em wyw ołałem symbol ZNACZN IKA, gdy min ąłem trzy kilom et ry. Włączyłem świat ła lądow an ia, ale przed oczam i wirow ał mi brąz ow y wiejący szajs, więc szybko je wyłączyłem. Spojrzałem przez NVG na mętn e pustkow ie przed nosem. Wyglądało jak jasnobrąz ow a śnież yca. Tam! Z praw ej zobaczyłem biaław ą łun ę świat eł na ziem i. Odchylając głow ę, żeby wyjrzeć za NVG, zauważ yłem bladoż ółt ą plam ę baz y lotn iczej. Wychylając nieco ster kierunku, krabo‐ wałem w lew o, żeby utrzym ać się w osi i pat rzyłem tam, gdzie musiała być droga start ow a. – ROMAN... podaj, czy widzisz drogę. Masz poz wolen ie na wybór. Co oznaczało, że mogłem wylądow ać albo wykon ać niskie podejście. – 75 pot wierdza... mam jeszcze dziew ięć myśliwców do sprow adzen ia, więc to będzie niskie podejście. Zakładając, że znajdę drogę start ow ą. – Wież a pot wierdza i czeka. Pow odzen ia – dodał. I to byłoby na tyle. Błyskające świat ła wyn urzyły się po kolei, pulsując w mroku w odległości półt ora kilom et ra. Błyskaw iczn ie przesun ąłem malutki symbol rombu na HUD-zie na punkt, w którym świat ła się kończyły. W odległości ośmiuset met rów dostrzegłem przez NVG próg drogi start ow ej i ze dwa świat ła na osi drogi. Moż e być. Przesun ąłem romb o jakieś trzysta met rów wzdłuż pasa i pchną‐ łem praw ym kciukiem do przodu. Komput er F-16 wykon ał swoje sztuczki i po chwili pojaw ił się mały blok zielon ych cyfr, podając mi szerokość i długość geograf iczn ą oraz wysokość rombu nad poz iom em morza. Zwiększając ciąg, lekko uniosłem nos sam olot u i schow ałem ham ulce aerodyn am iczn e. Gdy myśliw iec przyspieszył, opuściłem dźwignię podw oz ia i włączyłem mikrof on. – ROMAN 75 rusza. Ali, zostan ę na tej częstot liw ości i pow iadom proszę swoje TOC (Cen‐ trum Operacji Takt yczn ych), że dziesięć myśliwców podchodzi do lądow an ia. – Ali pot wierdza wszystko. Wilco. Wilco oznaczało, że to zrobi. Zaw sze dobrze jest mieć do czyn ien ia z zaw odowcam i. Na wy‐ sokości półt ora kilom et ra, uruchom iłem radar i włączyłem radio VHF. – Wszystkie ROMAN, czekajcie na pot wierdzen ie. W norm aln ych okoliczn ościach punkt ZNACZN IKA dałoby się przesłać przez łącze inf orm a‐ cyjn e, lecz w tej syt ua cji po prostu odczyt ałem współrzędn e podczas wznoszen ia, a oni wszyscy pot wierdzili. Nam ierzając mojego skrzydłow ego, zakręciłem w stron ę Urzędu Celn ego od stron y irackiej gran icy i miałem nadzieję, że bat erie pocisków Pat riot wiedziały, że jestem swój. Przebiłem się do czystego nieba na wysokości niem al sześciu tysięcy met rów i, mruż ąc oczy, spojrzałem przez
okularow e wzmacn iacze obraz u na zielon o-biały kont ur drugiego sam olot u. Przeszukując niebo na lew o i praw o, zauważ yłem kilka inn ych krąż ących w pow iet rzu w różn ych miejscach. – Wszystkie ROMAN, choinka... choinka. „Choinka” oznaczała, żeby włączyć świat ła – po chwili zauważ yłem migot an ie i błysk świa‐ teł zew nętrzn ych F-16 świecących na tle ciemn ego nocn ego nieba. Pow in ien em był pom yśleć o tym wcześniej, lecz tut aj lat an ie bez świat eł to po prostu naw yk. – Wszystkie ROMAN... przelecim y w szyku kluczy przez Urząd Celn y. Dwie min ut y między kluczam i i trzy tysiące met rów między sam olot am i. Kurs wyjścia to zero-osiem-zero przy czte‐ rystu pięćdziesięciu kilom et rach na godzin ę. Utrzym ujcie to do poz ycji rozpoczęcia podejścia końcow ego w odległości szesn astu kilom et rów i na wysokości dziew ięciuset met rów dla drogi start ow ej trzy-zero lew a. Zrobiłem pauz ę i poz woliłem im to zan ot ow ać. – W odległości szesn astu kilom et rów zwoln ijcie do trzystu z wypuszczon ym podw oz iem i przechwyćcie ścieżkę podejścia dla przylot u. I już. Stworzyłem podejście do lądow an ia według wskaz ań przyrządów. Trzeba było wyz na‐ czyć kilka punkt ów kluczow ych, żeby wszyscy zrobili to w ten sam sposób i nie zderzyli się z sa‐ molot em przed nim i. Radary zdoln e do śledzen ia celów pow ietrzn ych niby to ułat wiały, lecz i tak widyw ałem, jak to part aczon o. A tym sposobem wszyscy opuszczą Urząd Celn y z iden‐ tyczn ą prędkością i skierują się do tego sam ego miejsca. W kolejn ym punkcie, zwan ym poz ycją rozpoczęcia podejścia końcow ego, wszyscy zwoln ią do ustalon ej prędkości i wypuszczą podw o‐ zie. Pot em polecą kursem podejścia do lew ej drogi start ow ej, aż podpow iedź sterow an ia w pio‐ nie, zwan a ścieżką podejścia, nakaż e zniż an ie. – Zwoln ijcie do prędkości podejścia końcow ego w odległości pięciu tysięcy met rów i zgłoście Wież y Ali całkow it e zat rzym an ie po lądow an iu. Wszystkie ROMAN, pot wierdzić. I tak zrobiły. Wszystkie dziew ięć, bez pyt an ia. Dobrze było lat ać z pilot am i myśliwców. – Wież a Ali pot wierdza wszystko – ach, łebski kont roler. Zerkn ąłem na mój HUD, a ten pokaz ał mi osiemn aście kilom et rów do Urzędu Celn ego. – Wież a Ali, ROMAN 75, form acja dziesięciu, rozpoczn iem y podejście za trzy min ut y. Po‐ trzebujem y woz u prow adzącego (follow me) i pot wierdź, że ogłoszon o tymczasow y alarm. – ROMAN... pot wierdzam wszystko. Min ąłem Urząd Celn y, kierując się na wschód z prędkością praw ie pięciuset kilom et rów na godzin ę. „Trzepocząc” ham ulcam i aerodyn am iczn ym i, pochyliłem sam olot na nos o dziesięć stopn i i pow iedziałem: – Klucz ROMAN 1, wchodzi. 2,3. „Wchodzi” oznaczało, że wylat yw ałem z ustalon ego punkt u, a sam olot z najm niejszą ilością paliw a w mojej parze miał zaledw ie dwa tysiące trzysta kilogram ów. Gdzieś za mną i nade mną kolejn a para pow inn a ustaw iać się na poz ycji, żeby „wejść” za dwie min ut y. – Wszystkie ROMAN... sprawdzić ustaw ien ie kursu trzy-zero-zero... wysokość dwa-dzie‐ więć-dziew ięć-jeden. Trzysta stopn i to kurs podejścia końcow ego do drogi start ow ej, a dwieście dziew ięćdziesiąt dziew ięć i jeden to ostatn ie ustaw ien ie wysokościom ierza. Wszystko zrobion e, oprócz lat an ia, więc zam knąłem się i leciałem. Opadając znów w gęsty pył, pokręciłem głow ą i zdusiłem ziew‐
nięcie. Pom im o ciepła bijącego w twarz, wciąż było mi zimn o i bolała mnie głow a. Późn iej, po‐ wiedziałem sobie. Będę mógł ziew ać, jak wyląduję. – Para ROMAN 3 wchodzi. Spojrzałem na czas i były dokładn ie dwie min ut y po moim sygnale. Nie znałem żadn ego z tych pilot ów, lecz wszyscy mów iliśmy tym sam ym jęz ykiem i mieliśmy te sam e podstaw ow e umiejętn ości. W przeciwn ym raz ie to byłoby niem ożliw e. Zan im kolejn a para się zgłosiła, byłem jakieś dwadzieścia kilom et rów od Ali i zaczyn ałem zakręt przed podejściem końcow ym. W odległości szesn astu kilom et rów gwałt own ie zmniej‐ szyłem ciąg, wysun ąłem ham ulce aerodyn am iczn e i wypuściłem podw oz ie. Myśliw iec zwoln ił nagle, więc schow ałem ham ulce i zwiększyłem ciąg, żeby utrzym ać trzysta trzydzieści kilom e‐ trów na godzin ę. – ROMAN 1, szesn aście kilom et rów, podw oz ie wypuszczon e dla dwójki. Wiedziałem, że dziew ięć inn ych par oczu zerka na wskaźn iki, mierząc poz ycje i czas. Wież a odpow iedziała: – Pot wierdzam, ROMAN, kont yn uuj. Wiatr ma dwa-osiem-zero przy pięćdziesięciu kilom e‐ trach na godzin ę. – Nie pow iedział nic o widoczn ości, a ja nie zapyt ałem. Bo po co? Skupiłem się na utrzym an iu kursu podejścia do lądow an ia w sam iutkim środku przy trzystu trzydziestu kilom et rach na godzin ę. Gdybym to skopał, efekt akordeonow y rozszedłby się falą wstecz i wszystkich udupił. W odległości jakichś trzyn astu kilom et rów mała poz iom a kreska na wskaźn iku ILS (instrum ent landing syst em, syst em lądow an ia według wskaz ań przyrządów) zat rzepot ała i zaczęła pow oli opadać. To była ścieżka podejścia, sterow an e opadan ie, które mu‐ siałem utrzym ać do drogi start ow ej. Druga kreska, ta pion ow a, pom agała mi lecieć w osi drogi start ow ej. Porówn ałem HUD z większym staroświeckim przyrządem analogow ym na konsoli – na obydwu widn iały te sam e wskaz an ia. Poruszałem palcam i, by je rozluźn ić i pokręciłem się trochę w fot elu. W odległości pięciu tysięcy met rów nie widziałem nic poz a wirującym pyłem. Pow oli zmniej‐ szając ciąg, zwoln iłem do trzystu kilom et rów na godzin ę i poz woliłem oczom przeskakiw ać między wskaz an iam i ILS a wysokościom ierzem radarow ym. – Ali, ROMAN 1 jest o pięć tysięcy met rów, podw oz ie wypuszczon e, niskie podejście. Wszystkie inn e ROMAN wykon ają całkow it e zat rzym an ie po lądow an iu. – Wież a pot wierdza... pot wierdź, że będziesz zaw racał – a mogłem polecieć gdzie indziej? – Pot wierdzam... ROMAN 1 wyląduje jako ostatn i. W ten sposób, jeśli skrzydłow y wykon a nieudan e podejście do lądow an ia albo będzie miał problem z podejściem przyrządow ym, wciąż będę w pow iet rzu, żeby sprow adzić go w dół w szyku za sobą. Gdy byłem w odległości pon ad trzech kilom et rów i na wysokości dwustu me‐ trów, na HUD-zie wciąż nic nie było widać. Niecałe dwadzieścia min ut wcześniej mogłem do‐ strzec stąd baz ę, ale nie teraz. Trochę zaschło mi w gardle. Nie mieliśmy tu za duż ego wyboru. Tam! Wydaw ało mi się, że zobaczyłem nikły błysk przed nosem sam olot u i pochyliłem się w uprzęż y. Znow u! I jeszcze raz. Zerkn ąłem na wskaźn ik ILS i zauważ yłem, że kreska przesu‐ nęła się trochę na lew o, lecz była wystarczająco blisko. Zwalczając chęć, żeby zan urkow ać w stron ę pasa, leciałem dalej wzdłuż ścieżki podejścia, aż świat ła pode mną znikn ęły i zobaczy‐ łem próg drogi start ow ej.
Pchając przepustn icę do przodu, poderwałem sam olot i schow ałem ham ulce aerodyn am icz‐ ne. Wyrówn ując na wysokości trzydziestu met rów nad bet on em, poz ostaw iłem podw oz ie wy‐ puszczon e i włączyłem mikrof on. – ROMAN 1 widzi drogę start ow ą w odległości półt ora kilom et ra i z wysokości stu met rów. ROMAN 1 wykon ał nieudan e podejście do lądow an ia. Wszystkie ROMAN, czekać nad EOR. – 3 pot wierdza. – 5 pot wierdza. – 7 pot wierdza. – 9 pot wierdza. Gdy przem ykałem nad progiem drogi start ow ej, zauważ yłem biały wóz z błyskającym i żół‐ tym i świat łam i. Przestaw iając dźwignię podw oz ia, dodałem ciągu i zacząłem się wznosić. Kiedy ziem ia znikn ęła pode mną, zakręciłem na półn ocn y wschód w gęstą czarn ą ścian ę pyłu. Turbu‐ lencja wzmogła się do tego stopn ia, że trzęsła moim sam olot em, a ja zerkn ąłem na paliw o. Po‐ nad dwa tysiące kilogram ów. Wciąż sporo. Num er trzy zgłosił właśnie wypuszczen ie podw oz ia, więc num er cztery był za nim na po‐ dejściu końcow ym. Usłyszałem teraz, że num er siedem zam eldow ał „wejście”, więc num er pięć i sześć były gdzieś pom iędzy. Zakręcając w lew o, leciałem teraz prostopadle do drogi start ow ej z kursem na południow y wschód. Na tysiącu pięciuset met rach pchnąłem znów przepustn icę do tyłu, żeby utrzym ać czterysta sześćdziesiąt kilom et rów na godzin ę, i spojrzałem na wskaźn ik radaru. Przy moim lew ym skrzydle miałem dwa sam olot y, kierujące się na półn ocy zachód – to musiały być num ery pięć i sześć na końcow ym podejściu. A zat em para, która znajdow ała się prostopadle do mnie o szesn aście kilom et rów przed nosem mojego sam olot u, to siedem i osiem kierujące się do podejścia końcow ego. – ROMAN 9... wchodzi. Zakręcając w praw o o jakieś trzydzieści stopn i, nadałem impuls radaru, żeby wychwycić dwa ostatn ie myśliwce, ale nie mogłem ich znaleźć. Za duż a różn ica wysokości albo zły kąt, albo chochliki. Niew ażn e. Po prostu wzniosłem się, zostając na tysiącu pięciuset met rach, i przez ja‐ kąś min ut ę leciałem dalej w stron ę Urzędu Celn ego. To pow inn o zapewn ić wystarczający od‐ stęp między mną a num erem dziesięć i, a jakż e, tak właśnie się stało. Był pon ad dwadzieścia pięć kilom et rów przede mną, gdy zaw róciłem na wschód. Usłyszałem jak wież a daje poz wolen ie inn ym na lądow an ie, jedn em u za drugim i nikt nie zgłosił nieudan ego podejścia. Uda się – pom yślałem, gdy opuszczałem nos sam olot u i zniż yłem się znów na dziew ięćset met rów. Opuszczając maskę tlen ow ą, pot arłem szczecin ę na policz‐ kach i bolący grzbiet nosa. Kabin a była przyjemn ie ciepła i w końcu przestałem się trząść, więc lekko przykręciłem ogrzew an ie. Kiw ając głow ą w tę i we w tę, przem ogłem kolejn e ziewn ięcie. Boż e, jaki byłem zmęczon y. Ilekroć mrugałem oczam i, miałem wraż en ie, jakbym pocierał o siebie dwa kaw ałki papieru ściern ego. Z odległości osiemn astu kilom et rów zacząłem spokojn y zakręt przed podejściem końco‐ wym, a num er trzy dostał zez wolen ie na lądow an ie. Opuściłem dźwignię podw oz ia i pon own ie wyświet liłem wskaz an ia ILS. Jedn ak gdy pat rzyłem na dwie zielon e lampki podw oz ia zam iast trzech, kont roler z wież y pow iedział: – ROMAN 1... obecn a widoczn ość to teraz czterysta met rów. Określ zam iary.
Mrugnąłem, wciąż wpat rując się w lampki podw oz ia sygnaliz ujące niebezpieczeństwo. Za‐ miary? Hm, pom yślm y, moż e takie, żeby kat apult ow ać się nad Bahrajn em, zam eldow ać się w pięciogwiazdkow ym hot elu i przepić całą noc w kasyn ie? – No, bez jaj, kurw a... – mrukn ąłem znow u. To przypom in ało scen ariusz syt ua cji awaryjn ej w sym ulat orze, który diabli wzięli. – Pot wierdź, że wszystkie inn e ROMAN są na lotn isku. – Pot wierdzam. Określ zam iary. Znow u to słow o. Naprawdę go nien aw idziłem. – ROMAN jest o dziesięć kilom et rów, podw oz ie wypuszczon e, zam iar kompletn ego zat rzy‐ man ia, trzy-zero lew a. Wypuściłem ham ulce aerodyn am iczn e i pochyliłem sam olot na nos, żeby przechwycić ścież‐ kę podejścia. Zwykle w raz ie problem ów z podw oz iem, po prostu krąż yło się w woln ej prze‐ strzen i pow ietrzn ej, sprawdzając punkt po punkcie listę kont roln ą czynn ości. Lecz przy pogar‐ szającej się widoczn ości wyn oszącej czterysta met rów, i bez alt ern at yw y lądow an ia, nie było na to miejsca. Wcisnąłem małą okrągłą zielon ą lampkę podw oz ia, żeby sprawdzić obw ód elek‐ tryczn y. Moż e żarówka po prostu się przepaliła. Nadzieja matką głupich. Osiem kilom et rów. Niecałe siedemset met rów i trzysta kilom et rów na godzin ę. Czasem próba schow an ia i pon own ego wypuszczen ia podw oz ia rozw iąz uje pom niejsze problem y, więc przestaw iłem dźwignię do góry i zapaliła się czerw on a lampka „położ en ia przejściow ego”. Dwie zielon e zgasły. Walcząc ze wznoszen iem sam olot u i wiat rem boczn ym o prędkości pięćdziesię‐ ciu kilom et rów na godzin ę, lecąc według wskaz ań ILS, znow u zwiększyłem ciąg i opuściłem dźwignię. Myśliw iec odchylił się nieco, gdy podw oz ie zostało wypuszczon e, i tym raz em jedn ak usłyszałem trzy stukn ięcia. Lecz i tak zapaliły się tylko dwie lampki podw oz ia. Pieprzyć to. – ROMAN... Wież a Ali zgłasza podmuchy do siedemdziesięciu pięciu kilom et rów na godzin ę. Cudown ie. Tak czy owak, trzeba trzym ać fason, cokolw iek się wydarzy. – ROMAN 1 pot wierdza – odpow iedziałem spokojn ie. – Na prostej do lądow an ia, podw oz ie wypuszczon e, całkow it e zat rzym an ie po lądow an iu – tak myślę. – Zez walam na lądow an ie. Leciałem, krabując niem al pod kąt em trzydziestu stopn i do wiat ru, a sam olot podskakiw ał w turbulentn ym pow iet rzu jak popcorn podczas praż en ia. Przede mną znów nie było niczego poz a wiejącym piaskiem i mrokiem. W odległości półt ora kilom et ra znajdow ałem się w osi po‐ dejścia na wysokości dziew ięćdziesięciu met rów. Dla norm aln ego podejścia ILS min im aln a wy‐ sokość bezw zględn a wyn osi sześćdziesiąt met rów, więc zniż ałem się dalej i wyrówn ałem na trzydziestu met rach. Ignorując problem z podw oz iem, piekące oczy i spocon e ręce, skupiłem wszystkie drobin y świadom ości na ziem i przede mną. Ryz ykując szybkie spojrzen ia na lew o i praw o, nie widziałem nic poz a kłębiącym i się szarym i chmuram i pyłu. Wskaźn ik odległości na HUD-zie pokaz ał jedn ą dziesiąt ą, musiałem być więc tuż nad pro‐ giem. – Kurw a – pchnąłem przepustn icę do przodu, żeby odejść na drugi krąg. Nie liczyłem już za bardzo na wykon an ie kolejn ego podejścia według wskaz ań przyrządów i znalez ien ie drogi
start ow ej, a jeśli nie widziałem, nie mogłem wylądow ać. Świat ło! Znikające właśnie pod końcówką mojego lew ego skrzydła. Tam! Nam alow an e na biało oznakow an ie drogi start ow ej i ogromn e „30L”. Wiatr zniósł mnie trochę na praw o, lecz widziałem to. Zmniejszając ciąg, wypuściłem ham ulce i pochyliłem sam olot na nos. Opadając przez pył, wciąż wlepiałem oczy w bladą wstęgę bet on u. Gdy się pod‐ niosła, ściągnąłem drąż ek na siebie i przechyliłem w lew o, na ile się dało, żeby odciąż yć „nie‐ bezpieczn e” lew e podw oz ie. Gdy zostały jakieś trzy met ry, miałem wraż en ie, że droga start o‐ wa zwyczajn ie sięgnęła po mnie i złapała, jakby chciała pow iedzieć: „Dość... wyląduj już, do cho‐ lery”. Myśliw iec przyz iem ił, a ja się skrzyw iłem. Na szczęście nic się nie rozpadło, a ja nie skapot ow ałem na drodze start ow ej w chmurze iskier i płom ien i. Z przepustn icą na BIEGU JAŁOWYM nat ychm iast pochyliłem sam olot na nos, kciukiem wypuściłem całkow icie ham ulce aerodyn am iczn e i skupiłem się na tym, żeby utrzy‐ mać się na środku bet on u. Na szczęście ta droga start ow a miała praw ie trzy kilom et ry długości. Gdy zwoln iłem do prędkości kołow an ia, uświadom iłem sobie, że mi się udało. – ROMAN 1... kołuj do końca. Zakręć w lew o, żeby dołączyć do swojej eskadry. Wóz prow a‐ dzący zabierze cię na płyt ę postojow ą. Przełknąłem i wziąłem głęboki oddech. Wtedy je zobaczyłem. Rząd błyskających świat eł stroboskopow ych i te czerw on e, i zielon e na końcówkach skrzydeł inn ych F-16. Były piękn e. – ROMAN 1 pot wierdza. Dzięki za pom oc. – Wież a Ali... nie ma za co. I wit aj na dole. Spłyn ęło na mnie poczucie ulgi. Pow oli zbliż ając się do zakręt u, schow ałem ham ulce, spraw‐ dziłem, czy świat ła są włączon e i podn iosłem dźwignię uruchom ien ia fot ela wyrzucan ego w po‐ zycję ZABEZPIECZON Y. Ostrożn ie zakręcając, błysnąłem świat łam i lądow an ia w stron ę woz u prow adzącego, a on ruszył. Widoczn ość była teraz bezn adziejn a, a my dosłown ie wlekliśmy się przez drogę kołow an ia pośród chrustu i śmieci niesion ych z wiat rem. Wyobraźcie sobie jazdę przez ciemn ą myjn ię, gdy opryskuje was lepka brąz ow a pian a, a syf uderza w przedn ią szybę. Tak to mniej więcej wyglądało. Kołow aliśmy przez labirynt zrujn ow an ych hangarów, a po kilku następn ych zwrot ach i za‐ kręt ach dot arliśmy w końcu do wąskiego pasa bet on u, nieco na wschód od drugiej drogi start o‐ wej. Ostrożn ie man ewrując przez pył, zobaczyłem pół tuz in a małych świecących pałeczek i zdo‐ byłem się na uśmiech. To byli szef ow ie obsługi naz iemn ej czekający, żeby „złapać” sam olot i wszystko wyłączyć. Ktoś tu miał łeb na karku. Podąż ając za pierwszą parą pałeczek, zat rzym a‐ łem się na sygnał szef a obsługi naz iemn ej, zaciągnąłem ham ulec postojow y i spojrzałem za sie‐ bie na reszt ę moich zgub. Gdy ostatn i zat rzym ał się, włączyłem mikrof on. – Wszystkie ROMAN... sprawdzić, czy macie zabezpieczon e przełączn iki, wyciągnąć kaset y i zabezpieczyć wszystkie tajn e dan e – zerkając na rząd brudn oszarych myśliwców, dodałem: – Wszyscy jesteśmy zmęczen i, więc nie schrzańm y czegoś prostego. Nasze taśmy i mat eriały dot yczące plan ow an ia misji były tajn e, więc sprawdzaliśmy się na‐ wzajem po każdym locie, żeby niczego nie sknocić. W syt ua cji takiej jak ta – w niez nan ej baz ie, na kon iec bardzo długiego dnia – trzeba było zachow ać szczególn ą czujn ość.
Roz ejrzawszy się jeszcze raz wokół siebie, pow oli pchnąłem przepustn icę w położ en ie OD‐ CIĘCIE i poczułem, jak siln ik wdzięczn ie zmniejsza obrot y. Odpin ając uprząż, posłuchałem własnej rady i wepchnąłem wszystko, co tajn e, do torby na hełm. Wyłączyłem następn ie aku‐ mulat or pokładow y i wszystko spow iły ciemn ości. Gdy pstrykn ąłem przełączn ik, żeby otworzyć owiewkę, aż się wzdrygnąłem – fala zimn ego pow iet rza uderzyła mnie w twarz. Szef obsługi przym ocow ał drabinkę, a ja ostrożn ie odkleiłem tyłek od fot ela po raz pierwszy od pon ad dzie‐ sięciu godzin. Krzyw iąc się z lekka, rozprostow ałem nogi, wyskoczyłem i chwilę siedziałem na szczycie drabinki, nabierając chłodn ego pow iet rza i pat rząc na mały tłum pon iż ej. Znałem pilot ów, którym pow in ęła się noga, gdy schodzili po długim locie, i zwalali się jak dłudzy na bet on. Nie chciałem tracić punkt ów za styl, więc zszedłem bardzo pow oli. Ku mojem u zdziw ien iu jedn ym z czekających na mnie gości był pułkown ik w kombin ez on ie lotn iczym. – Wit ajcie w Ali! – uśmiechn ął się szeroko i zaw ołał do mnie, przekrzykując wiatr. – Kaw ał dobrej robot y, że się tu dzisiaj dostaliście. Pow oli wyciągnąłem bolącą szyję i próbow ałem odpow iedzieć mu takim sam ym uśmiechem. – Dziękuję, sir... Nie mieliśmy inn ego wyjścia. – Co? Nie byliśmy pierwsi na waszej liście? – zaśmiał się. – Tylko wy na niej byliście. Pył, swoją drogą, był pot worn y – jakby ktoś sypał kart on y żółt ego ciasta w proszku na wiel‐ kie went ylat ory ustaw ion e na wprost naszych twarzy. Pułkown ik klepn ął mnie w ram ię i wskaz ał w stron ę mroku. – Wiem. Tam mam y kolejn e cztery F-16 – zmierzył mnie wzrokiem i dodał: – Gdy będziecie got ow i, zabiorę was do żarcia. To niez upełn ie lnian e obrusy i kryszt ały Wat erf orda, ale jest cie‐ płe! – To wystarczy, sir... Szybko się uwin iem y. Miejscow i goście z obsługi naz iemn ej już ustaw ili podstawki pod kołam i i zajęli się pobiera‐ niem próbek oleju i inn ym i spraw am i typow ym i po zakończen iu lot u. Dow iedziałem się póź‐ niej, że wszyscy byli mechan ikam i z baz y lotn iczej Al-Dżaber na południu. Najw yraźn iej tam‐ tejsze Vipery korzystały z Ali jako wysun ięt ej baz y tankow an ia i lotn iska zapasow ego, więc trzym ały tu niektórych ze swoich szef ów obsługi. Źle dla tych biedaków, ale dobrze dla nas. Taszcząc torby na hełm, uprzęż e i broń, nasza dziesiątka sztywn o wpakow ała się na kilka pikapów i pojechała prosto na obiad. Pułkown ik osobiście prow adził jeden z woz ów i dow iózł nas do „żarłodajn i”. Stałem tam w drzwiach i mrugałem, pat rząc pod świat ło. Poczułem ryż, kurczaka i przypalo‐ ny chleb – ale pachn iało bosko. Pulchn y sierż ant odpow iedzialn y za kuchn ię pospieszył do nas, uśmiechn ął się szeroko do pułkown ika i grzeczn ie skin ął nam głow ą. – Wszystko got ow e, sir. Gorące posiłki, zimn e posiłki i bar szybkiej obsługi. – Częstujcie się – pułkown ik machn ął ram ien iem. – Dla mnie tylko kaw a. Jeśli chcecie tu zrzucić swoje klam ot y, popiln uję ich, a wy sobie zjedzcie. Pot em dow iedziałem się, że gdy usłyszał, że nadlat ujem y, rozkaz ał zostaw ić „żarłodajn ię” otwart ą – specjaln ie dla nas. Wyjście nam na spot kan ie i woż en ie nas też było czymś wyjątko‐ wym, większość dow ódców grup operacyjn ych takich rzeczy nie robiła. Niez ły był z niego gość. Wstyd przyz nać, nie pam ięt am, jak się naz yw ał, lecz nigdy nie zapom niałem przykładu dow o‐
dzen ia, jaki nam dał. Późn iej w nocy, zaw in ięt y w karim at ę w rogu nam iot u, zmusiłem się do snu pom im o drga‐ wek z zimn a, jakiego nigdy wcześniej nie czułem. Założ yłem na siebie wszystko, co miałem, łączn ie z ubiorem przeciwprzeciąż en iow ym, hełm em i uprzęż ą, żeby spróbow ać się ogrzać. Rankiem pułkown ik zjaw ił się znow u z dwom a duż ym i workam i foliow ym i. Za własne pien ią‐ dze kupił nam maszynki do golen ia, mydło i ręczn iki. Burza piaskow a już praw ie się „wydmu‐ chała”, lecz wciąż szalały burze z piorun am i, a pow iet rze było gęste od wiszących osadów pyłu. W każdym raz ie wojn a wciąż się toczyła. Marin es walczyli wzdłuż Kan ału Saddam a, próbu‐ jąc przebić się przez Nasirijję i na drugi brzeg Euf rat u. Gdyby to zrobili, mogliby posun ąć się au‐ tostradą num er osiem do Al-Kut u i wziąć Bagdad w kleszcze od wschodu. 3. Dyw iz ja Piechot y, która omin ęła Nasirijję, została zat rzym an a pod Sam aw ą, jakieś sto kilom et rów na południe od Bagdadu. Po ucieczce z Bagdadu Saddam Husajn ogłosił 25 marca „dniem poświęcen ia”, a Irakij‐ czycy wzięli to sobie do serca. Walki były zacięt e, a liczba ofiar rosła. Bardziej złow ieszcze było jedn ak odkrycie przez wyw iad koa licji, że z cent rum Bagdadu wyjeżdżały duż e konw oje woz ów amun icyjn ych wraz z pojazdam i do usuw an ia skaż eń chem iczn ych. Plan Irakijczyków zakładał wykorzystan ie złej pogody do przypuszczen ia zmasow an ego kontra taku. Myśleli, że jeśli uda im się spow oln ić nasz pochód, to społeczeństwo irackie chwyci za broń, żeby odeprzeć najeźdź‐ ców. Dobrze kombin ow ali. Niestet y nie wzięli pod uwagę zaw zięt ości amerykańskich jedn ostek lądow ych ani zajadłych ataków naszych myśliwców – pom im o pogody. Następn ego dnia cztern aście myśliwców F-16 na ziem i Ali al-Salem dostało fragi z rozkaz em zaa takow an ia różn ych celów w trójkącie Nasirijja– An–Nadż af–Al–Kut za pom ocą wszelkiego uzbrojen ia, jakie nam poz ostało. Pogoda wciąż była okropn a. Jeden z moich dobrych przyjaciół wpadł w burzę z piorun am i tuż na południe od Bagdadu. Zstępujące prądy pow iet rza były tak siln e, że jego F-16 spadał z dziew ięciu tysięcy met rów, zan im udało mu się odz yskać pan ow an ie nad sam olot em i wypro‐ wadzić z nurkow an ia na wysokości dwustu pięćdziesięciu met rów. Gdy popołudniu 25 marca wróciliśmy w końcu do Prince Sult an, czekała na mnie kolejn a niem iła niespodzianka. Trudn o uwierzyć, ale mnie uziem ili. Wszystkie jedn ostki myśliwskie w Pee Sab, łączn ie z 77. Eskadrą Myśliwską, wchodziły w skład 363. Ekspedycyjn ej Grupy Operacyjn ej w 363. Ekspedycyjn ym Skrzydle Lotn iczym. Mo‐ im zdan iem, które podzielało wielu inn ych, starsi rangą dow ódcy nie należ eli do najlepszych z najlepszych. Jeden z nich czat ow ał przed „żarłodajn iam i”, piln ując, żeby ludzie nie rzucali skórek od pom arańczy na „jego pustyn ię”, inn y kręcił się po parkingach, dbając, żeby kolesie używ ali ref lekt orów, gdy cof ali aut a. Grupą operacyjn ą (operat ions group, OG) dow odził nie‐ przyjemn y pedant yczn y pułkown ik, który był relikt em czasu pokoju, świat a bez stref zakaz u lot ów. Na zastępców wziął dwie naw igat orki tankowców – daleko tem u do idea ln ej strukt ury dow odzen ia dla skrzydła w czasie wojn y. Według ich zarządzeń, nasze najw ażn iejsze prioryt et y na czas wojn y obejm ow ały odpo‐ wiedn ią utyliz ację woreczków na mocz (był do tego slajd w Pow erPoincie) i właściw e noszen ie pustynn ego kapelusza wojskow ego – to też było na slajdzie. Dzień po mojej misji w Nasirijji (rat un ek dla marin es) dow ódca OG przeczyt ał raport z misji i to musiał być dla niego cios w przerośnięt e gen it alia. Oburzyło go niepom iern ie, że jeden
z „kowbojów”, pilot ów Viperów – czyli moja skromn a osoba – śmiał zejść pon iż ej trzech tysięcy met rów podczas wykon yw an ia misji bojow ej. Pon iew aż jego wiedza na tem at bezpośredn iego wsparcia lotn iczego ogran iczała się do wykładu, który usłyszał raz w College’u Lotn ict wa Woj‐ skow ego (Air War College), specjaln ie mnie to nie zaskoczyło.
Zdjęcie zrobiono mi w Kuwejcie tuż przed rozpoczęciem misji w Nasirijji, podczas której próbowałem uratować otoczonych marines
I tak po urat ow an iu tych marin es, ściągnięciu ośmiu zbłąkan ych myśliwców i sprow adzen iu ich bezpieczn ie na ziem ię w tej koszm arn ej burzy piaskow ej ten gość próbuje mnie uziem ić. Odjęło mi mow ę. Cała reszt a była w szoku, a mój dow ódca eskadry dostał wręcz apopleksji. Nig‐ dy nie widziałem go tak wściekłego, naw et gdy pewn ej nocy w Vegas daliśmy mu was ab i, mó‐ wiąc, że to gua camole. Wybacz, „Storm’n”. Jakimś sposobem, właściw ie nigdy nie pojąłem jak, pułkown ik Bill Rew, pseudon im „Kanga”, dow iedział się o tym tego sam ego wieczora. Tak się akurat składało, że pułkown ik Rew był do‐
wódcą 20. Skrzydła Myśliwskiego, naszej jedn ostki macierzystej z Karolin y Południow ej i służ ył wtedy jako dow ódca Cent rum Połączon ych Operacji Lotn iczych (combin ed air operat ions cen‐ ter). Był (i jest) pierwszorzędn ym pilot em myśliwskim i Posiadaczem Łat y. W zasadzie dow odził lotn iczym i operacjam i bojow ym i całego Dow ództ wa Kompon ent u Lotn iczego Sił Koa licyjn ych (coa lit ion forces air compon ent comm and, CFACC). Dow ódcą całego kompon ent u był gen erał o posturze byka, T. Michae l Moseley – równ ież pi‐ lot myśliwca i Posiadacz Łat y. Tego akurat dnia był maksym aln ie wkurzon y, bo jego odpow ied‐ nik w piechocie morskiej publiczn ie kryt ykow ał USAF. Gen erał marin es był zdan ia, że piloci Mo‐ seleya nieodpow iedn io prow adzą bliskie wsparcie lotn icze dla jego oddziałów lądow ych, bo lot‐ nict wo nie chce, żeby schodzili w pobliż e PZR-ów i pelot ek. Moseley po prostu got ow ał się ze wściekłości, gdy pojaw ił się „Kanga” Rew z opow ieścią. Opow ieścią o przyn ajm niej jedn ym pilocie Wojsk Lotn iczych, który w bezn adziejn ych warunkach i przy wielkim ryz yku zrobił, co było trzeba, żeby urat ow ać marin es. Moseley był najw yraźn iej wniebow zięt y i chciał spot kać tego gościa. Cóż, pow iedział „Kanga”, pilot ma teraz mnóstwo czasu, skoro 363. Ekspedycyjn e Skrzydło Myśliwskie uziem iło go za urat ow an ie tych marin es. – Że jak? – tak naprawdę, usłyszałem to w tej wersji: „Co tam się wypraw ia, do kurw y nę‐ dzy? Sprow adź mi tu tych mat ołów, raz, dwa!”. Czy coś w tym rodzaju. Kon iec końców moje uziem ien ie trwało jakieś dziesięć godzin, w sum ie spoko, bo i tak spa‐ łem. Zan im wyszedłem na zew nątrz, żeby polecieć w kolejn ej misji bojow ej, w Pee Sab modn e stało się określen ie „zrobić OG” zam iast „zrobić kupę”. Wszyscy tak mów ili. Piloci myśliwców ni‐ kom u nie popuszczą, gdy wokół lat ają pociski. Nie zobaczyłem już dow ódcy OG. Został w Pee Sab, ale zam knął się w swoim gabin ecie z komput erem i ekspresem do kaw y. To musi być trochę upokarzające, dostać pierwszorzędn y opierdol od czterogwiazdkow ego gen erała. Otrzym ał też następujący oficjaln y mail inf orm ują‐ cy go w dość prostych słow ach (żeby zroz um iał), jak ważn ą misję wykon ał ROMAN 75. Od: MCGEE, MICHAE L B. PPŁK Wysłan o: 25.03.2003 00:32 Tem at: Rom an 75 Sir, Chciałbym przekaz ać Pan u pewn ą inf orm ację dot yczącą klucza Rom an 75, który dnia 24 marca wykon ał dla MEF24) doprawdy niesam ow it ą robot ę. Jego działan ie zat rzym ało posiłki nieprzyjaciela, które były bliskie okrąż en ia marin es odcięt ych od główn ej jedn ostki.
24) Mar ine Expedit ionar y Force (Korpus Ekspedycyjny Piechot y Morskiej) (przyp. BG).
24 marca 2003 około godzin y 13:45 UTC Warhawk (V Korpus ASOC) otrzym ał prośbę o piln e CSA od Chief tain (MEF). Jedn ostka oddzieliła się od 3. Bat alion u 2. Pułku Marin es na półn oc od Nasirijji, a posiłki irackie zbliż ały się do jej poz ycji od półn ocy wzdłuż aut ostrady num er siedem, w pobliż u 38RPV17525557. Klucz F-15E został wysłan y do związ an ia walką zagroż en ia ze stron y
nieprzyjaciela. F-15E nie zdołały znaleźć i zaa takow ać celu z pow odu bardzo złej pogody w ob‐ szarze celu. MEF wysłały następn ie klucz A-10, który równ ież nie zdołał znaleźć ani zaa tako‐ wać celu z pow odu pogarszających się warunków atm osf eryczn ych. Pułap szacow an o na dwa i pół tysiąca met rów, a widoczn ość spadła do kilku kilom et rów. Pon iew aż była to syt ua cja awa‐ ryjn a, jak przekaz ał Cyclops (kont roler), wysłaliśmy Rom an 75, klucz F-16CJ. Klucz F-16CJ zdołał znaleźć i zniszczyć cel. Z pow odu złej pogody Rom an 75 musiał przeprow adzić ostrzał z małej wysokości, który w tym czasie był jedyn ym sposobem zniszczen ia celu. Po wielu próbach w tych bardzo trudn ych warunkach wojenn ych dwa inn e klucze nie zdołały znaleźć ani zaa takow ać celu. Elastyczn ość, umiejętn ości takt yczn e oraz spokój w syt ua cji ogromn ego napięcia zadem onstrow an e przez klucz Rom an 75 wykraczały dalece poz a standar‐ dy służby. Prof esjon aln e działan ie prow adzącego klucza w bardzo niesprzyjających warunkach pogodow ych i w bezpośredn iej styczn ości z jedn ostkam i lądow ym i nieprzyjaciela urat ow ało 3. Bat alion przed wzmocn ion ym i siłam i nieprzyjaciela. Ppłk Mike McGee V Korpus EASOC Airboss Z-ca D-cy ds. Połączon ej Int egracji 4 EASOG Gość nie miał naw et jaj, żeby przyjść i zobaczyć, jak nasza eskadra wylat uje do dom u po za‐ kończen iu wojn y. Na szczęście ludzie tego pokroju byli rzadkością i zupełn ym przeciw ieństwem oficerów, takich jak „Kanga”, „Storm’n” i dow ódca OG w Ali al-Salem. Jako prawdziw i prof esjo‐ naliści, skupiali się na misjach bojow ych i wykorzystan iu swoich poz ycji do tego, żeby fakt yczn ie pom óc walczącym. Chciałbym bardzo zobaczyć raz jeszcze tego pułkown ika z Kuw ejt u, żeby uścisnąć mu dłoń i postaw ić drinka. Wojn a jedn ak nie przestała się toczyć z pow odu pogody. Irakijczycy długo nie mogli pojąć tej syt ua cji i słon o ich to koszt ow ało. Liczyli na wykorzystan ie kurzaw y, żeby ukryć swoje ruchy i zająć poz ycje do skoordyn ow an ego kontra taku. Dobra myśl, w końcu udało się to Niemcom w 1944, lecz nie możn a było pow strzym ać wojska, które przen ikało przez złą pogodę i miało sa‐ telit y śledzące ich ruchy. Tak zwan e elit arn e jedn ostki irackie wym aszerow ały w końcu odw ażn ie ze swoich umoc‐ nion ych poz ycji, machając flagam i – dostały łom ot, aż miło. Sądzę, że widok aroganckiej, maszerującej def iladow ym krokiem Gwardii Republikańskiej wycof ującej się z podkulon ym ogon em do Bagdadu przekon ał inn e jedn ostki, a przede wszyst‐ kim cyw ilów, że pan ow an ie Saddam a nad Irakiem słabn ie. A tym sam ym nie dojdzie do maso‐ wego pow stan ia, w którym lud zepchnie znien aw idzon ych najeźdźców (to my) do morza. Jed‐ nak, gdy zbliż aliśmy się do stolicy, wojsko zostało i okopało się na swoich poz ycjach, żeby wal‐ czyć z siłam i koa licyjn ym i. A zbliż aliśmy się. V Korpus Wojsk Lądow ych nadciągał z południa na półn oc, a marin es, cho‐ lern ie źli za Nasirijję, atakow ali wściekle na półn ocn y zachód od Al-Kut. PZR-y i pelotki wokół Bagdadu były już rozgrzan e i czekały na śmigłowce uderzen iow e oraz sam olot y bezpośredn iego wsparcia lotn iczego, które miały wspom agać atak na ich stolicę. Nie
musiały czekać długo – Dzikie Łasice były już w drodze, żeby je dorwać.
9
Ciemna dolina
26 marca 2003
Skrzydłow y oderwał się od sztywn ego przew odu paliw ow ego i wykon ał ślizg na ogon, odsuw a‐ jąc się od wielkiego KC-10. „Klikn ąłem” mikrof on em, po czym nat ychm iast poderwałem sam o‐ lot w górę i w bok na półn oc. Zobaczyłem błysk skrzydeł WICKED 24, gdy wylat yw ał raz em ze mną z koryt arza tankow an ia Twitch. Uważn ie obserw ując, przelat yw aliśmy przez inn e koryt a‐ rze tankow an ia, wypat rując stąd większych odrzut owców otoczon ych przez mniejsze. Włączy‐ łem na chwilę „dopałkę” i wzniosłem się pow yż ej siedm iu tysięcy met rów. Zmierzaliśmy na półn oc przez iracką gran icę. Tankowce zaz wyczaj podaw ały paliw o maksym aln ie na wysokości siedm iu tysięcy met rów, a sam olot y rozpoz nawcze – takie jak AWACS czy JSTARS – znajdow ały się przew ażn ie pow yż ej dziew ięciu tysięcy met rów. Na wysokości ośmiu tysięcy było więc w zasadzie pusto. Nigdy nie mogłem się nadziw ić, że na tak duż ym niebie sam olot y przyciągały się naw zajem. Rzecz jasna, tu w górze, tak naprawdę kręciły się tylko F-16 i F-15. F/A-18 z maryn arki były o wiele dalej na wschodzie, a A-10 nie mogły wznieść się tak wysoko. Mim o to, dopóki nie znaleźliśmy się dale‐ ko na półn oc od gran icy, mieliśmy oczy szeroko otwart e. Trzydzieści kilom et rów dalej zrobiliśmy FENCE. FENCE był pierw otn ie pam ięciow ym skró‐ tem tego, co należ ało wykon ać przed walką: F (flares, flary), E (elect ron ic count erm ea sures, urządzen ia walki elekt ron iczn ej), N (nav igat ion aids, pom oce naw igacyjn e – wyłączon e), C (ca‐ mera, kam era – włączon a), E (emergency bea con, awaryjn a radiolat arn ia – wyłączon a). Z upływ em czasu rozszerzyliśmy tę listę. Zaciągaliśmy pasy fot ela, wyłączaliśmy oświet le‐ nie zew nętrzn e, nastaw ialiśmy uzbrojen ie itd. Podn osiłem też trochę fot el, żeby zza ram y owiewki lepiej widzieć wszelkie pociski z-p i podkręcałem głośność syst em u ostrzegan ia przed zagroż en iam i na tyle, na ile mogłem wyt rzym ać. Zwykle zdejm ow ałem też rękaw ice, żeby le‐ piej man ipulow ać przełączn ikam i, i niem al zaw sze lat ałem z podn iesion ą osłon ą hełm u. Każdy pilot ma swój własny syst em, lecz to nie ma znaczen ia, byle zrobił to wszystko, zan im wleci za głęboko na Teryt orium Indiańskie.
– Chyba sobie jaja robicie, kurw a – mrukn ąłem i spojrzałem na ten pierdoln ik pode mną. Moja para Cee Jay krąż yła wokół stref y raż en ia 88 Alf a Sierra, tuż na południe od Bagdadu. A właściw ie tego, co zostało po przejściu Matki Wszystkich Burz Piaskow ych. Moż e i wiatr ze‐ lżał, lecz widoczn ość wciąż była bezn adziejn a, a Irak ton ął zupełn ie w paskudn ej mieszan in ie mętn ego brąz ow ego pyłu i wiszących nisko szarych chmur. – WICKED 23, tu RAMROD – krąż ący nad nam i AWACS był dziś niez wykle cichy, co stan o‐ wiło miłą odm ian ę. Niestet y nie byłem dość daleko na półn oc, żeby udaw ać, że go nie słyszę. – Daw aj. – JEREMIAH rozkaz uje... pow tarzam... JEREMIAH rozkaz uje rozpoz nan ie przed walką ob‐ szaru wokół Półn oc 3303,5... Zachód 4411,3... jak zroz um iałeś? Gdzie jak gdzie, ale w tym miejscu nie pow in ien em mieć żadn ych niew yt łum aczaln ych pro‐ blem ów z radiem. JEREMIAH był dzienn ym sygnałem wyw oławczym gen erała dow odzącego wszystkim i siłam i pow ietrzn ym i koa licji. Siedział pon ad tysiąc kilom et rów stąd, w klim at yz o‐ wan ym, wyłoż on ym dyw an am i cent rum operacji takt yczn ych i zapewn e zajadał pączka. Sta‐ now isko to przypadało po kolei wyższym rangą oficerom, którzy mogli rozsiąść się wygodn ie i obserw ow ać wojn ę na wielkich ekran ach. Od czasu Pustynn ej burzy nasza techn ologia dow odzen ia i kierow an ia rozw in ęła się – mó‐ wię to iron iczn ie – do tego stopn ia, że wszystkie nasze sam olot y możn a było śledzić elekt ro‐ niczn ie. Następn ie rzucan o to na ekran kin ow y w TOC. Przypom in ało to amf it ea tr, z rzędam i siedzeń ustaw ion ych schodkow o dokoła pom ieszczen ia. Tu czy tam wet knięt o stacje komput e‐ row e, obsługiw an e przez majorów i podpułkown ików, których główn ą rolą było tam być i oddy‐ chać. W swoich boksach mieli małe papierow e przyw ieszki, na których widn iały dziwn e kombi‐ nacje lit er – FLTOPSMAIN, MPCFID O czy AARD ETCO – zupełn a chińszczyz na dla wszystkich poz a nim i. W każdym raz ie na sam ej górze, w przeszklon ym pokoiku przypom in ającym kapi‐ tański mostek, siedział gen erał. Jedn ak gdy JEREMIAH mów ił, my musieliśmy słuchać – albo udaw ać, że mam y problem y z radiostacją. Zan ot ow ałem współrzędn e na tabliczce na kolan ie i nierozw ażn ie odpow iedzia‐ łem: – Pot wierdzam, RAMROD. Określ obiekt y zaint eresow an ia – co oznaczało: czego chcesz, żebym szukał? – WICKED! Możliw e pojazdy opancerzon e i żołn ierze na wylocie z miasta od południa wzdłuż aut ostrady num er jeden. „Klikn ąłem” mikrof on em, wyjrzałem na zew nątrz i west chnąłem. To było norm aln e pole‐ cen ie w norm aln ych okoliczn ościach. Mnie jedn ak nie bardzo uśmiechał się przelot przez cały ten szajs – nie wspom in ając o wciąż niepokon an ych PZR-ach i pelotkach w Bagdadzie – tylko po to, żeby znaleźć zbłąkan y iracki pat rol. Tym bardziej że nasze oddziały lądow e wciąż przebi‐ jały się na półn oc i były obecn ie jakieś osiemdziesiąt kilom et rów na południe od stolicy. Więc znow u, pom im o rozpoz nan ia z kosmosu, sat elit ów i statków pow ietrzn ych, takich jak JSTARS, wszystko sprow adzało się do ludzkich oczu wykryw ających cel. Moich oczu, tak właściw ie. Tak czy owak, jeśli Irakijczycy zam ierzali się ruszyć, to teraz – właśnie dlat ego, że pogoda była okropn a. Ich własne lotn ict wo nie lat ało przy złej pogodzie i nigdy chyba nie zroz um ieli, że my to robiliśmy.
Bez pat rzen ia wiedziałem, że mój skrzydłow y leci jakieś tysiąc pięćset met rów za mną, więc włączyłem aut opilot a, cofn ąłem dźwignię przepustn icy, żeby utrzym ać pięćset kilom et rów na godzin ę, i rozłoż yłem mapę. To archaizm w lotn ict wie XXI wieku, nosić mapę, lecz ja za‐ wsze miałem ją przy sobie, właśnie z myślą o chwilach takich jak ta. Współrzędn e wykreślon e przez AWACS-a odsyłały do miejsca wzdłuż aut ostrady num er osiem, rapt em piętn aście kilom et rów na południe od Bagdadu, tuż na półn oc od miasteczka Iskandarija. Na mapach takt yczn ych jest wiele użyt eczn ych inf orm acji, a ja stukn ąłem palcem w wielkie jez ioro na południow y zachód od Bagdadu. Mleczn e Jez ioro, jak je naz yw aliśmy. Cel tego rozpoz nan ia nie był moim jedyn ym zmart wien iem. Nie wiedziałem też, co znajdow ało się fakt yczn ie pode mną, i naw et nie próbow ałem się tego dom yślić. Jeśli nadleciałbym ze wschodu nad jez iorem, te dwa problem y rozw iąz ałyby się. A przyn ajm niej chwilow o, żebym zdąż ył zrobić swoje i uciec, czyli wyjść nad ziem ię na wschodn im brzegu jez iora. Możliw ość, że nadprogram ow y iracki pat rol nam ierzy, wyśledzi i ostrzela cel mknący dziew ięćset kilom et rów na godzin ę stan ow iła ryz yko, które byłem w stan ie podjąć. Wsun ąłem mapę pod tabliczkę na kolan ie, a moje ręce i oczy przebiegły po kabin ie. Dipole i flary były got ow e do odpalen ia, fot el podn iesion y, głośność syst em u ostrzegan ia zwiększon a. Sam olot był got ow y do walki. – WICKED 2... 1 na Vict or. – Mów. Moim skrzydłow ym był dzisiaj poruczn ik Ian Toogood. Serio. Przez yw aliśmy go „Notso”. Ła‐ piecie? Notso Toogood25). Tak naprawdę był dobry. Typow y bezm óz gi, choć nieustraszon y po‐ ruczn ik (jakim i ja byłem).
25) Gra słów: „too good” oznacza „za dobry”, a „not so too good” – „nie tak i znowu za dobry” (przyp. tłum.).
Słyszał całą rozm ow ę, wyjaśniłem mu więc, co zam ierzam zrobić, a to wiąz ało się z zosta‐ wien iem go na duż ej wysokości. Nie był specjaln ie szczęśliw y, że zostaje, ale nie było pow odu, żeby naraż ać i jego życie. Do tego prow adzący pary jest ni mniej, ni więcej dow ódcą – więc skrzydłow y robi to, co mu się każ e. Zwłaszcza jeśli prow adzący jest też oficerem-specjalistą uzbrojen ia. „Klikn ąłem” więc mikrof on em i śliz giem zniż yłem się pod niego, kierując się na za‐ chód. Zmniejszając ciąg, poszybow ałem w dół przez gęstą brąz ow ą smugę i spojrzałem spod przym ruż on ych pow iek na ziem ię. Zero – żadn ych dziur ani prześwit ów w chmurach. Wyrówn ując lot na jakichś czterech tysiącach met rów, zostaw iłem tysiąc pięćset met rów między mną i chmuram i na wypadek jakiegoś pocisku z-p. Zerkając na HUD, leciałem dalej na zachód, aż znalaz łem się niecałe pięćdziesiąt kilom et rów – mniej niż cztery min ut y – od punk‐ tu na aut ostradzie. Głęboko wciągając pow iet rze, zwiększyłem ciąg, uniosłem osłon ę hełm u i rozpocząłem ko‐ lejn y zakręt z opadan iem na wschód. Pochylając sam olot na nos, ustaw iłem kulkę zakręt om ie‐ rza w neut rum i stopn iow o opadłem w pył. Gdy horyz ont znikn ął, sprawdziłem raz jeszcze wy‐ sokościom ierz radarow y i dalej się zniż ałem. Według mapy pow in ien em być nad zachodn im
skrajem jez iora, a pode mną nie pow inn o być niczego wrogiego poz a wodą. Schodząc pon iż ej trzech tysięcy met rów, przestaw iłem główn y przełączn ik uzbrojen ia w po‐ łoż en ie UZBROJ ON Y. Miałem standardow y ładun ek dwóch pocisków pow iet rze-pow iet rze AM‐ RAA M i dwóch Sidew inderów. Zaw sze przew oz iliśmy pełn y zapas naboi do działka 20-milim e‐ trow ego, a ja wioz łem do tego kilka bomb kaset ow ych CBU-103. Na wysokości tysiąca pięciuset met rów byłem jakieś trzydzieści kilom et rów od drogi. Niebo wokół mnie zmien iło barw ę na czekoladow obrąz ow ą. Odchylając głow ę do tyłu, pochwyciłem dziwn y blask bladych prom ien i słon eczn ych przez ierających przez pył – przypom in ało to leż e‐ nie na dnie basen u pełn ego błot a i pat rzen ie w górę. Na trzystu met rach sam olot em zaczęło szarpać i gwałt own ie przechylać na skrzydła. Zakląłem i zacieśniłem uchwyt na drążku. Wypa‐ dając z chmur na jakichś dwustu czterdziestu met rach, spojrzałem w dół na gniewn e wody je‐ ziora. Białe grzyw acze mąciły brąz ow ą taf lę. To mnie zaskoczyło. Oznaczało bow iem siln y wiatr i zmienn ą pogodę. Poczułem niepokój. Nie dało się przew idzieć, co było pod chmuram i, ale na pewn o nie spo‐ dziew ałem się gwałt own ej pogody. Było też ciemn o, gdy nagle na moich oczach błyskaw ica przecięła mrok w górze i na praw o przede mną. Pot em znow u, na lew o. Najw yraźn iej pył wciąż skryw ał nader paskudn ą burzę. Z trudem przełykając ślin ę, odbiłem, żeby oddalić się od piorun ów i pchnąłem przepustn icę w położ en ie pełn ego ciągu bojow ego. Postrzępion a warstwa chmur napierała z góry i nie miałem inn ego wyboru, jak kont yn uować zniż an ie. Albo przerwać misję. Naprawdę nie miałem wyboru. Przeleciałem nad Euf rat em na wysokości sześćdziesięciu met rów z prędkością praw ie tysią‐ ca kilom et rów na godzin ę. Byłem jakieś trzyn aście kilom et rów przed aut ostradą. Moż e to było przeczucie albo wiara we własne instynkt y, lecz gdy woda zmien iła się w twardą brąz ow ą zie‐ mię, wypuściłem jedn ego z moich Małych Koleżków. Mały Koleżka, form aln ie zwan y AN/ALE-50, był poz orn ym celem holow an ym, który miał zwabić wrogie pociski i radary śledzące do siebie, nie do sam olot u. Pon iew aż wypuszczało się go za sam olot em, wszystko, co nam ierzyło się na jego sygnał, kierow ało się na niego, a nie na myśliw iec. Przy odrobin ie szczęścia. Poszarpan e, postrzępion e chmury zwisały ze wszystkich stron, a ja nie widziałem nic poz a ziem ią pon iż ej. Był środek popołudnia, a mim o to niebo wyglądało jak złow ieszcza mieszanka zielen i i czern i na tle brąz u. Bardzo dziwn e. Naw et przy prędkości pon ad dziew ięciuset kilom e‐ trów na godzin ę odrzut ow iec rzucał się i pochylał w kapryśnym burzliw ym pow iet rzu. Mim o wszystko to była jedn a z trudn iejszych syt ua cji. Lot na małej wysokości, w gówn ian ej pogodzie, niecałe trzydzieści kilom et rów od Bagdadu nie był kaszką z mleczkiem. Nie były nią też MiG-i, PZR-y i pelotki. Wsun ąłem więc tyłek głębiej w fot el i skupiłem się na tym, żeby my‐ śliw iec leciał prosto. Aut ostrada! Pojaw iająca się pod wzburzon ą zasłon ą chmur ciemn oszara kreska asf alt ow ej pow ierzchn i rozciągała się na półn oc i południe. Ziem ia była tu zieleńsza, a krajobraz usian y setką nędzn ych chat ek i brąz ow ych kwadrat ow ych dom ów. Nachylając się, zmruż yłem oczy i wyjrzałem przez owiewkę, lecz nie mogłem dojrzeć żadn ych pojazdów ani niczego, co przypom in ałoby konw ój.
Wiatr rzucał sam olot em na boki, a ja kopn ąłem pedał steru kierunku, żeby utrzym ać go pro‐ sto. Przez kon iuszki palców czułem ogromn ą moc siln ika, zmagającego się z pogodą. Praw ą rę‐ kę miałem śliską od pot u i żałow ałem, że nie założ yłem z pow rot em rękaw iczek. Aut ostrada num er osiem rozciągała się o jakieś tysiąc pięćset met rów przed nosem sam olot u, a ja przechy‐ liłem się na skrzydło i spojrzałem na półn oc. Na drodze nic naw et nie drgnęło. Strat a czasu, po‐ myślałem. Cóż... Wtem niebo zmien iło barw ę. Chmury stały się czarn e jak węgiel, a zew sząd wystrzeliły ko‐ lory. Szkarłatn e czerw ien ie, pom arańcze i żółcien ie. Smugacze z każdej stron y, przelat ujące ze świstem obok kabin y i próbujące mnie sięgnąć. To kon iec, dot arło do mojego zszokow an ego umysłu. Jestem mart wy! Wyłączn ie dzięki odruchom i zakorzen ion ym naw ykom udało mi się zrobić szybki unik. Za‐ kręcałem w lew o i praw o z duż ym przeciąż en iem. Wyryw ałem w górę i opadałem w dół. Odpa‐ lałem dipole i flary. Nie odw aż yłem się użyć dopalacza, bo tych kilku Irakijczyków, którzy jesz‐ cze mnie nie usłyszeli ani nie zobaczyli, dostrzegłoby mnie wtedy na pewn o. Myśliw iec szarpn ął w bok, a ja uderzyłem głow ą w owiewkę. Ogromn e, czerw on o-pom a‐ rańczow e grzyby roz erwały szare deszczow e warstwy i rozświet liły mrok pod chmuram i. Jak‐ bym był w torbie pełn ej fajerw erków, które nagle wybuchły. Nie wiem, jak wygląda piekło, lecz wtedy wydaw ało mi się, że mniej więcej tak. – BIP, BIP, BIP, BIP... – odbiorn ik syst em u ostrzegan ia dostał świra. Mrugając szybko, na małym, przepełn ion ym ekran ie zauważ yłem w przelocie „szóstki” i „ósemki” oraz pelotki. Rozbłyski z tysięcy dział rozświet liły ziem ię niczym pet ardy. Szare smużki dym u wystrzeliły w górę ze wszystkich stron. Matko Boska! Rea gując błyskaw iczn ie, zan urkow ałem, szarpn ąłem dźwignię przepustn icy do przodu i od‐ paliłem kolejn e dipole. Zastrzyk adren alin y wystrzelił z żołądka i przez serce uderzył prosto do głow y. Co to było? Ręczn e wyrzutn ie pocisków z-p czy coś większego? Nie widziałem, choć w sum ie nie miało to znaczen ia. Ziem ia była coraz bliż ej, więc zaw róciłem i zacząłem się wznosić, kiedy sam olot zniż ył się na trzydzieści met rów nad aut ostradą. Maszyn a zwaln iała, spoglądając znów w praw o, odru‐ chow o pchnąłem przepustn icę i włączyłem całkow it e dopalan ie. Teraz wszyscy na pewn o mnie zobaczyli. Bez różn icy – i tak już mnie widzieli. Tak naprawdę różn ica polega na tym, w jakim stan ie są ci, którzy do ciebie strzelają. Inaczej jest, gdy są przestraszen i lub gdy się bron ią, a inaczej, kiedy są wściekli. To był bardzo wściekły ogień z ziem i. Ci ludzie, niesam ow icie sfrustrow an i tym, że przez pięć dni nie poz wolon o im walczyć i siedzieli bezczyn ie, wreszcie mieli cel – mnie. Irakijczycy pode mną przem ieszczali się z zam iarem przypuszczen ia zaskakującego kontr‐ ataku na nasze jedn ostki lądow e. Byli maksym aln ie wkurzen i, że zostali zauważ en i przez ten sam otn y amerykański myśliw iec. I bardzo chcieli go zniszczyć. Czułem się, jakby ktoś oblepił mnie miodem i wrzucił do gniazda szerszen i. Zielon e smugacze świstały koło kabin y; gdziekolw iek spojrzeć, chmury zmien iały kolor z czerw on ego na pom arańczow y albo róż ow y, a piorun y mieszały się z wybucham i. Pot em czas jakby przyspieszył i zobaczyłem pojazdy. Pat rol... gówno, nie pat rol. Były tam setki szaraw ych
pojazdów na całej długości drogi. Co najm niej brygada albo i więcej. Nie widziałem ich, bo byli dokładn ie tego sam ego koloru, co aut ostrada i nie ruszali się. W chwili całkow it ej jasności zoba‐ czyłem, że zakołysało się kilka beczek na benz yn ę, dostrzegłem też ludzi w transport erach opancerzon ych. Strzelali w moją stron ę z karabin ów maszyn ow ych. Spośród tłum u żołn ierzy podn iosły się zygz akiem i strzeliły we mnie szare smugi dym u. Ręczn e wyrzutn ie pocisków z-p! Zabójcze skurw ysyństwo z głow icam i sam on aprow adzającym i się na podczerw ień, bardzo, bardzo szybkie. Mając niecałe dwie sekundy na rea kcję, wykon a‐ łem pół beczki i niem al na grzbiecie zan urkow ałem do ziem i. – Kurw a jego mać! Lew ym kciukiem, najszybciej jak mogłem, dźgnąłem przełączn ik odpalen ia środków walki elekt ron iczn ej. Spow odow ało to sekwencyjn e odpalen ie dipoli i flar zaprojekt ow an ych do obro‐ ny przed pociskam i naprow adzan ym i radarow o i na podczerw ień. To jedn ak w ogóle nie dzia‐ łało na pelotki. Ani na piętn aście tysięcy Abdulów i Muhamm adów prujących w niebo z kała‐ chów (AK-47). Ustaw iając skrzydła poz iom o względem ziem i na niecałych trzydziestu met rach, wyrwałem świecą w górę. Zmagając się z przeciąż en iem, wysiliłem się, żeby obrócić głow ę w stron ę poci‐ sków z-p i wypuściłem kilka kolejn ych flar i dipoli. Sam olot wciąż leciał z prędkością siedm iuset kilom et rów na godzin ę. Pon own ie wykon ałem zaw rót w stron ę drogi. Wyt ęż ając wzrok, stara‐ łem się wypat rzyć w tym pyle pociski. Rapt em horyz ont znikn ął! Przez chwilę czułem bezgran iczn e przeraż en ie, znan e tylko pilot ow i, którem u znikają na‐ gle jego wzrokow e punkt y orient acyjn e. Przez trwający całe wieki ułam ek sekundy nie wie‐ działem, gdzie jest góra, gdzie dół, a gdzie boki. To niedobrze, gdy jest się w chmurze kurzaw y, kilkaset met rów nad tysiącam i wściekłych wrogich żołn ierzy. Wyjdź z tej pieprzon ej chmury, krzyczał mój mózg. Jedyn ym wyjściem było przeciągnięcie i ślizg na ogon w stron ę ziem i – wyłączając dopalacz, szarpn ąłem dźwignią przepustn icy i tak właśnie zrobiłem. Problem w tym, że na tej wysokości, bez widoczn ości horyz ont u, jakieś trzy sekundy dzieliły mnie od stan ia się trwałym elem ent em irackiego krajobraz u. Nagle pył się przerzedził, a ja miałem ziem ię przed twarzą. Gdy wypadłem z chmur, złow i‐ łem wzrokiem szczotkę ryż ow ą, opon y, a naw et stare podw oz ie sam ochodu. Jasna cholera! Szybko ciągnąc drąż ek do siebie, poczułem, jak F-16 przepada w kierunku ziem i. Pchając przepustn icę, aby włączyć dopalan ie, zauważ yłem drogę niecałe sto met rów od mojego lew ego skrzydła. Kierow ałem się mniej więcej na półn ocn y wschód, z dala od tego bajz lu. Widzieli mnie. Wszystko, co mogło strzelać, raz jeszcze obróciło się w moim kierunku i wypaliło. Zielon e smugacze przecięły łukiem ciemn e pow iet rze niczym trzask bicza. Pom arańczow e kleksy z cięższej bron i przeciwlotn iczej zaw isały obok, a ogień z ziem i błyskał zew sząd. Na szczęście F-16 zarea gow ał, a gdy wzniosłem się pon ad horyz ont, wyw rot em oddalając się od zagroż en ia, wcisnąłem przełączn ik zrzut u uzbrojen ia i poczułem, jak bomby kaset ow e odryw ają się od sa‐ molot u. Błyskaw iczn ie zakręcając ostro w praw o, omin ąłem chmury, i skierow ałem się na wschód,
i zan urkow ałem z pow rot em ku względn ie bezpieczn ej ziem i. Schodząc pon iż ej trzydziestu met rów, zakręciłem w lew o, wyłączyłem dopalan ie i odleciałem na półn ocn y wschód. Gdy spoj‐ rzałem za siebie, aut ostrada num er osiem wciąż mien iła się niczym Tim es Squa re. Ba, tyle po‐ jazdów do mnie strzelało, że kolumn a wyglądała, jakby płon ęła. Kolejn e smugi pocisków z-p wyrosły pod chmuram i, a ja zakręciłem z pow rot em w praw o, włączając dopalan ie. Pow tórzy‐ łem to trzy moż e cztery raz y, dopóki droga nie znikn ęła. Przestaw iając przepustn icę w położ en ie ciągu bojow ego, przełknąłem gulę w gardle i zo‐ rient ow ałem się, że przez cały ten czas naciskałem przycisk odpalan ia środków walki elekt ro‐ niczn ej. Wyrzutn iki były rzecz jasna puste, a zerkając na HUD, zauważ yłem, że wszystkie mo‐ je poz orn e cele holow an e zostały zuż yt e. Dzięki ci, Rayt heon 26).
26) Amer yk ański koncern zbrojeniowy produk ujący m.in. lotnicze środk i walk i elekt ronicznej (przyp. tłum.).
Zobaczyłem też, że aut ostrada num er jeden jest jakieś kilkan aście kilom et rów za mną i szybko się oddala. Wyrówn ując na wysokości trzydziestu met rów, spojrzałem przez HUD. Po mojej praw ej leż ała gdzieś w mroku Shaikh Maz har – baz a lotn icza MiG-ów, lecz one w życiu nie lat ały w takim gówn ie. Miała jedn ak PZR-y i pelotki, więc zakręciłem po łuku, żeby ją omi‐ nąć. Tam. Prosto przede mną lśnił zielon y zygz ak Tygrysu. Wzdłuż brzegu wyrastały małe brąz ow e wioski, a na wodzie dostrzegłem łódki. Ludzie płyn ący w nich widzieli mnie i słyszeli. Wstaw ali, wym achiw ali pięściam i i chwyt ali się za krocza, więc z odrobin ą braw ury pom achałem skrzydła‐ mi, śmigając obok. – Pow in ien em zostaw ić sobie bomby kaset ow e – mrukn ąłem, przechyliłem się na skrzydło i pokaz ałem im środkow y palec. Gdy Tygrys już znikn ął, zacząłem spokojn ie wznosić się przez pył i zwróciłem się na połu‐ dnie, w stron ę przeciwn ą do Bagdadu. Kiedy uruchom iłem łącze inf orm acyjn e, usłyszałem ciche cykan ie świerszcza – urządzen ie znalaz ło mojego skrzydłow ego i wyświet liło jego poz ycję na MFD. Zniż ając się pon iż ej sześciuset met rów, zerkn ąłem na wskaźn ik i zobaczyłem, że WIC‐ KED 2 był właściw ie jakieś czterdzieści kilom et rów na południe ode mnie. Zakręcając na południow y wschód, żeby omin ąć Shaikh Maz har szerokim łukiem, wysze‐ dłem na czyste niebo na dwa i pół tysiąca met rów i spojrzałem w słońce. Wziąłem głęboki wdech, odpiąłem maskę tlen ow ą i oparłem głow ę o fot el wyrzucan y. Czułem to sam o, co kilka dni wcześniej w Nasirijji, gdy wydostałem się bezpieczn ie nad zaw ieruchę. Piękn e uczucie. Wznosząc się, przez kilka sekund po prostu gapiłem się w bladon iebieskie niebo. Lecz naw et przy rapt em siedm iuset kilom et rach na godzin ę, nie ma za duż o czasu na roz‐ myślan ia. Wysłałem impuls radarem i nam ierzyłem swojego skrzydłow ego. – WICKED 2, 1 jest na baz ie jeden-zero na pięćdziesiąt-sześć... mija trzy tysiące met rów i wznosi się do sześciu tysięcy.
Po kilku sekundach zobaczyłem znan y impuls radarow y F-16 na układzie ostrzegającym o oprom ien iow an iu falą radiolokacyjn ą (RWR). – 2 ma kont akt. – Zez walam na dołączen ie... w form acji. 1 ma 5,1. Zbiorn iki puste. – 2 ma 8,7... dołączam. Zostało mi więc około dwustu kilogram ów paliw a, a zbiorn iki pod skrzydłam i zostały do cna opróżn ion e. Spojrzałem na cyf row y zegar na HUD-zie. Od mom ent u, gdy min ąłem lin ię brze‐ gow ą jez iora, upłyn ęło niecałe sześć min ut i zuż yłem pon ad trzy tysiące kilogram ów paliw a. Plus cztery poz orn e cele holow an e oraz sto dwadzieścia ładunków dipoli i flar. I jeszcze dwie bomby kaset ow e. Ciekaw iło mnie, czy w coś traf iłem. Wzdychając, ściągnąłem rękaw ice i otar‐ łem twarz. Wszystko jedn o. Ważn e, że oni mnie nie traf ili. – RAMROD, RAMROD... tu WICKED 23. – Pom yślałem, że równ ie dobrze mogę przekaz ać im dobre wieści. – WICKED... czekaj na akt ua liz ację. Zauważ yłem jakiś błysk. Spojrzałem w praw o i nieco do góry – to mój skrzydłow y zan urko‐ wał z południa, przeleciał nade mną i zajął poz ycję za moim lew ym skrzydłem. Machając skrzy‐ dłam i, żeby podprow adzić go bliż ej, wpisałem punkt naw igacyjn y dla najbliższego koryt arza tankow an ia. Spojrzałem na drugi myśliw iec i głow ę pilot a w hełm ie. Miał opuszczon ą osłon ę i podw in ięt e rękaw y. Uśmiechn ąłem się szeroko. Po prostu swój gość. Dając mu szybki znak kciukiem i pal‐ cem wskaz ującym, zobaczyłem, jak kiw a głow ą, a pot em rozpoczęliśmy ocen ę strat i uszkodzeń bojow ych. – WICKED... tu RAMROD... pojazdy i jedn ostki opancerzon e w przekaz an ych współrzęd‐ nych to możliw e oddziały GRP... pow tarzam... oddziały GRP. GRP. Czołgi i piechot a zmechan iz ow an a Gwardii Republikańskiej. Fajn ie byłoby to wiedzieć wcześniej. Elit arn e jedn ostki Saddam a. Elit arn e w porówn an iu z inn ym i Irakijczykam i – albo Irańczykam i czy Francuz am i – lecz na pewn o nie z nam i. I tak wszyscy zgin ą, tyle że lepiej ubran i. Gwardia Republikańska miała jedn ak własne oddziały obron y pow ietrzn ej, o czym przekon ałem się z bliska i na własnej skórze. Kręcąc głow ą, widziałem, jak „Notso” prześliz guje się za mną i pojaw ia z drugiej stron y, oglądając mój sam olot, czy nie widać dziur, nieszczeln ości i brakujących części. – WICKED... zachow aj najw yższą ostrożn ość. O, dzięki! Zastan aw iałem się, co jego zdan iem robiłem przez ostatn ie dziesięć min ut. – WICKED... jak mnie słyszysz? Wziąłem kolejn y głęboki oddech. Gdybym teraz odpow iedział, rzuciłbym jakąś nieprof esjo‐ naln ą, uszczypliw ą i zupełn ie zasłuż on ą uwagę. Poczekałem więc, aż „Notso” skończy swoją ocen ę strat oraz uszkodzeń i da mi znak kciukiem. Kopiąc pedał steru kierunku, pat rzyłem, jak odchodzi, pokaz ując mi przez chwilkę podw ieszon e pod skrzydłam i pociski i bomby. Włączając mikrof on, udało mi się odez wać znuż on ym ton em: – RAMROD... WICKED 23... rozpoz nan ie bojem zakończon e. Jedn ostki GRP pot wierdzo‐ ne... pojazdy pancern e, piechot a zmechan iz ow an a i obron a pow ietrzn a. – WICKED... moż esz oszacow ać liczebn ość?
Widziałem to w wyobraźn i. Droga. Setki pojazdów, które zjechały z drogi i stały na poboczu, jak okiem sięgnąć. Wystrzały z bron i. – RAMROD... w sile dyw iz ji. Kilkaset pojazdów... kierujące się na południe aut ostradą osiem. – WICKED... moż esz określić typ pojazdów? – Takie strzelające. – Pow tórz. Tak to szło przez kilka min ut, podczas gdy wracaliśmy do tankowca, żeby uzupełn ić paliw o. Wyraźn ie chcieli więcej inf orm acji, ale w ciągu tych kilku sekund, które miałem, żeby dokon ać ocen y i przeż yć, nie zauważ yłem nic więcej. Wtedy pow iedział: – Uhm, WICKED... chcielibyśmy, żebyś wykon ał drugi przelot nad celem. Drugi przelot jest zaw sze ryz ykown y, bo to, co zostało zaa takow an e, jest teraz w pełn i świadom e, czujn e i podrażn ion e. Ale robim y to, jeśli musim y. W syt ua cjach kryt yczn ych, takich jak bezpośredn ie wsparcie lotn icze czy akcja poszukiw awczo-rat own icza, nikt by się nie wahał, lecz to nie była jedn a z tych syt ua cji. Poz a tym nie miałem już żadn ych dipoli, flar ani celów po‐ zorn ych. A nie zam ierzałem posyłać tam „Notso”. Chłopak miał przed sobą długie życie i to nie byłoby fair wobec wszystkich kobiet, które jeszcze go nie poz nały. – RAMROD... czy JEREMIAH to rozkaz ał? Nastąpiła zbyt długa pauz a. W końcu odez wał się znow u: – Uhm... nie WICKED. To prośba RAMROD. Chyba sobie jaja robicie, kurw a. Nie miałem zam iaru wracać tam w dół, żeby te przygłupy mogły wypełn ić kilka pustych miejsc w jakimś form ularzu. Widziałem wszystko, co było do zobaczen ia, i pow iedziałem mu to. I dodałem, że lecim y, żeby pobrać paliw o z tankowca, a pot em wracam y do dom u. Jak się okaz ało, ci Irakijczycy na drodze nie przem ieszczali się tak po prostu, i na pewn o nie byli zwykłym pat rolem. W rzeczyw istości były to pojazdy opancerzon e i oddziały piechot y zme‐ chan iz ow an ej z dyw iz ji Gwardii Republikańskiej „Medyn a” i „Nabuchodon oz or”. Posuw ały się na południe, żeby wykon ać kontra tak na amerykańskie nat arcie przez tzw. lukę karbalską (Karbala Gap – teren pom iędzy Karbalą i jez iorem Raz az ah). Irackie Naczeln e Dow ództ wo do‐ szło do wniosku, że amerykańska ofensyw a została zat rzym an a. Fakt yczn ie, nieustann ie nę‐ kan a 3. Dyw iz ja Piechot y zwoln iła jakieś osiemdziesiąt kilom et rów na południe od Bagdadu. Na półn oc od Nasirijji marin es toczyli ciężkie walki i bardzo woln o posuw ali się w górę Tygrysu. Pod osłon ą burzy piaskow ej Saddam rozkaz ał Gwardii opuścić poz ycje w Bagdadzie i skiero‐ wać się na półn oc, żeby włączyć się do walki. Wtedy o tym nie wiedziałem, ale od południow ego wschodu opuściła stolicę kolejn a brygada GRP, żeby zaa takow ać marin es. Lotn ict wo USA dosłown ie wybiło irackim oddziałom front ow ym walkę z głow y, lecz gen era‐ łow ie Saddam a sądzili, że zła pogoda sparaliż uje amerykańskie wsparcie lotn icze. Irakijczycy uważ ali, że bez niego poradzą sobie w konf ront acji z amerykańskim i Wojskam i Lądow ym i i marin es. Ewidentn ie zapom nieli o I wojn ie nad Zat oką Perską. Wyleciało im też z głow y, że amerykańskie sam olot y myśliwskie atakow ały przy każdej pogodzie. Niechętn ie, bo niechętn ie, ale na pewn o nas to nie pow strzym yw ało. A zat em ten plan – jak zreszt ą wiele plan ów bit ew‐ nych – był śmiały, ale bezdenn ie głupi. Jakieś osiemdziesiąt kilom et rów za koryt arzem tankow an ia przelecieliśmy przez gran icę
do Arabii Saudyjskiej. Zacząłem się trochę odpręż ać i ment aln ie zwaln iać obrot y. Pilot myśliw‐ ski przyz wyczaja się do myślen ia z prędkością praw ie dziew ięciuset kilom et rów na godzin ę i, jak każdy, kto z takim żyje, moż e zaświadczyć, że to jest naprawdę iryt ujące. Lecz to jest ryz y‐ ko zaw odow e. Mój mózg zaczął wracać do względn ie norm aln ej prędkości, a ja czułem, że mię‐ śnie pleców trochę się rozluźn iają. Zdejm ując hełm, przeczesałem palcam i spocon e włosy i polałem głow ę wodą. Drapiąc się w czubek głow y i pociągając długi łyk ciepłej wody z posmakiem plastiku, zauważ yłem coś dziw‐ nego. Mój kciuk i palec wskaz ujący lekko drżały. Bardzo lekko, lecz jedn ak. Podczas mojej kariery otarłem się o śmierć więcej raz y, niż pot raf ię zliczyć. Od 1991 z prze‐ rwam i widyw ałem Słon ia bez mrugnięcia okiem. Gapiłem się na rękę jeszcze kilka sekund, par‐ skn ąłem raz i naciągnąłem rękaw icę. Wiedziałem jedn ak, że dziś byłem bliższy śmierci niż kiedykolw iek wcześniej. Niczego nie zaa takow ałem, nie zrobiłem też niczego heroiczn ego. O tej misji nigdy nie będzie się pisać, sam też nigdy o niej nie wspom in ałem. Ale po prostu wiedziałem. Wiedziałem, że znalaz łem miejsce, w które nie zapuszcza się naw et Słoń.
10
W potrzasku
6 kwietnia 2003 11:40 czas u miejs cowego, na północ od Bagd ad u
– Szlag. Oczy mnie piekły, bo pod osłon ę hełm u dostały się drobinki pyłu. Zrobiłem półbeczkę i od‐ wróciłem się na grzbiet, po czym energiczn ie oddałem drąż ek i poderwałem F-16 pion ow o. „Kli‐ kając” mikrof on em, spojrzałem pon ad końcówkę skrzydła. – ELI 3 i 4… obron a przed pelotkam i koło Bagdadu. Tam, gdzie przed chwilą byliśmy, nagle pojaw iły się szare smugi, zwiększyłem więc ciąg, wzniosłem się o jakieś tysiąc met rów i odszedłem od cent rum miasta. Now o ochrzczon y port lotn iczy imien ia George’a Busha (przedt em imien ia Saddam a) mignął na lew o za mną, gdy wlecieliśmy nad zachodn ie przedm ieścia zniszczon ego Bagdadu. Robiąc wyw rót i tym raz em mrugając szybko, żeby uchron ić oczy przed pyłem, spojrzałem znów w dół na miasto. Stolica Saddam a była trochę pokiereszow an a; zielon y Tygrys przez ierał spod brąz ow ych smug wiszą‐ cych nad śródm ieściem. Setki wstęg dym u, niczym czarn e przecinki, wyrosły nad budynkam i i ulicam i. Smugacze zakreślały łuki, a sporadyczn e eksploz je wydmuchiw ały w pow iet rze jeszcze więcej gruz u. Najw yraźn iej Irakijczycy mieli tam w dole jeszcze trochę zapału do walki, jakby zupełn ie nie przejm ow ali się wkroczen iem naszych Wojsk Lądow ych i marin es. Dzisiaj działaliśmy jak gang mot ocyklow y. Na dobrą spraw ę kręciliśmy się po różn ych stre‐ fach raż en ia i szukaliśmy walki. Zagroż en ie było niez nan e, wybór bron i należ ał do nas – jedy‐ nym celem było zniszczen ie wszystkiego, co Irakijczykom zostało. Tego dnia mieliśmy dwie „czwórki” F-16CJ – ELI 31 i LAPEL 77. Ja prow adziłem drugą parę ELI. Podzieliliśmy się obszarem wokół Bagdadu. ELI 1 – Scott Mann ing, czyli „Zing” – był gdzieś na południow y wschód od miasta, łojąc irackich obrońców wzdłuż Tygrysu i omijając F/A-18. Przez ostatn ie kilka dni „Szerszen ie” pan oszyły się wszędzie, podczas gdy 1. Dyw iz ja Marin es przebijała się od wschodu do stolicy.
3. Dyw iz ja Piechot y zaa takow ała i zajęła bagdadzki port lotn iczy 4 kwietn ia, w czasie jedn ej z najcięższych walk tej wojn y. 6 kwietn ia arm ia rozpoczęła operację Thunder Run, przem iesz‐ czając się z przedm ieść w stron ę lotn iska, i ta część miasta była w zasadzie bezpieczn a. Cen‐ trum Bagdadu – wprost przeciwn ie, pan ow ał w nim istn y chaos. Kolumn y przeraż on ych cyw i‐ lów próbow ały uciec z miasta na półn oc lub zachód, podczas gdy wojsko porzucało poz ycje obronn e w śródm ieściu, by przeciwstaw ić się amerykańskiej ofensyw ie. Irackie oddziały pancern e przesuw ały się przez półn ocn e przedm ieścia, a wszędzie wybu‐ chały zacięt e walki uliczn e. Czołgi i bez tego trudn o odróżn ić, bez zasobn ików celown iczych, które bardzo chcieliśmy mieć w naszych Cee Jaya ch, pilot nie miał prakt yczn ie szans, żeby roz‐ poz nać, kto swój, a kto wróg. Postan ow iliśmy więc zostaw ić niszczen ie czołgów w śródm ieściu dla A-10 i F/A-18, a sam i zajęliśmy się polow an iem na wszelkie PZR-y, zwłaszcza poz ostałe Ro‐ landy i SA-8, które mogłyby rozw alić śmigłowce i Wart hogi. Zat aczając łuk wokół miasta od zachodu, zniż yłem się na jakieś trzy tysiące met rów, żeby po‐ zostać znaczn ie pon iż ej rosnącej pokryw y chmur. Miasto było palet ą szarości – szarej ziem i, ciemn oszarego bet on u i spiż ow oszarych dróg, przez chmury przebijały zaś snopy świat ła, łago‐ dząc surow e tło i pstrząc je jasnoszarym i plam am i. Z niez liczon ych czerw on ych płom ien i unosi‐ ły się wstęgi czarn ego dym u, a czasem w niebo strzelały pom arańczow oż ółt e smugacze, wybu‐ chając pod chmuram i. Znów zrobiłem beczkę i ostro przechyliłem sam olot na praw e skrzydło. Mój skrzydłow y po‐ słuszn ie przeszedł na zew nątrz po mojej lew ej – kont yn uowaliśmy lot wokół miasta. To usta‐ wiło mnie między nim a wszelkim i zagroż en iam i, ale poz walało mu lecieć za mną w szyku i obserw ow ać Bagdad. Usłyszałem szelest łącza inf orm acyjn ego w słuchawkach i zerkn ąłem na MFD. Wysłał mi inf orm ację o radarze Flap Whee l i SA-3. Flap Whee l to syst em kierow an ia ogniem, a to oznaczało pelotki naprow adzan e przez stację radiolokacyjn ą – o wiele bardziej niebezpieczn e niż uzbrojen ie naprow adzan e wzrokow o. Odszedłem po łuku od tego miejsca i spojrzałem znów na SA-3. Był jakieś dwadzieścia kilom et rów na półn oc od nas, tuż koło aut o‐ strady num er jeden. Jeszcze dalej na półn oc, przy drodze, znajdow ała się duż a baz a MiG-ów zwan a Balad, a tam z pewn ością były PZR-y, chron iące ją przed takim i jak ja. Uśmiechn ąłem się szeroko. Takiego wała! Zat aczając łuk jakieś trzyn aście kilom et rów od cent rum, przecięliśmy aut ostradę num er je‐ den na półn ocn ych przedm ieściach Bagdadu, kierując się na zachód z prędkością ośmiuset kilo‐ met rów na godzin ę. Met odyczn ie przeszukiw ałem ziem ię przed sobą po obu stron ach. Układ ostrzegający o oprom ien iow an iu falą radiolokacyjn ą (RWR) miałem podkręcon y na pełn ą gło‐ śność, zasobn ik walki elekt ron iczn ej był ustaw ion y na aut o, obaj wypuściliśmy też przyn ęt y (poz orn e cele holow an e). Do tego holendrow ałem w sposób nieskoordyn ow an y i zmien iałem wysokość co pięć, sześć sekund. Dzikie Łasice były w pełn ej got ow ości. Przelat ując nad aut ostradą num er dwa, spojrzałem do tyłu przez lew e ram ię, żeby spraw‐ dzić, co ze skrzydłow ym. Był dokładn ie tam, gdzie być pow in ien. Odet chnąłem. Wszystko było w porządku i… – BIP… BIP… BIP… BIP! Wlepiłem wzrok z pow rot em w RWR, zaraz em instynkt own ie odchodząc od mrugającej na
wskaźn iku „trójki”. Lew ą pięścią odpaliłem dipole, praw ą włączyłem mikrof on i poderwałem myśliw iec pion ow o, kierując się dokładn ie na półn oc. – ELI 3, bron i się przed SA-3, półn oc, baz a 8… Odpychając drąż ek od siebie, wyf run ąłem z fot ela i znów waln ąłem w przycisk odpalan ia dipoli, a głos wrzeszczał: – ELI 4… pocisk! Uhm… ELI 4, pocisk w pow iet rzu! Gdzie?! Odw róciłem głow ę w praw o i nie zmniejszając ciągu, odszedłem w bok, żeby nie stracić miasta z oczu. Nic. Otwierając usta, żeby go zapyt ać, kąt em oka dostrzegłem błysk. Tam! Niem al wprost przed moim nosem, na dwun astej. Na jedn orodn ym szarym tle trudn o było zauważ yć kłębiący się dym, za to płon ący ogon pocisku był całkiem wyraźn y. – ELI 3… tally odpalon y pocisk, SA-3, na praw o na drugiej, blisko. Rozpocząłem zakręt ustalon y z sześciokrotn ym przeciąż en iem, oddalając się od dym u, żeby pocisk znalazł się za moim praw ym skrzydłem. Wznosząc się pon ad lin ię dachów Bagdadu, na horyz oncie, zobaczyłem długą smugę widoczn ą na tle chmur. Ale gdzie podział się pierwszy po‐ cisk? – ELI 2… poz ycja pierwszego pocisku z-p? – 2… uhm… z-p, zgubiłem. Nie widział go. Skończyłem beczkę i znów zrobiłem wyw rót, a RWR dalej piszczał mi do ucha. Nigdy nie ma tylko jedn ego zagroż en ia, więc nadal pospieszn ie przeszukiw ałem ziem ię. Przelat yw aliśmy nad dzieln icam i i kan ałam i, które tworzyły pajęczyn ę w półn ocn ej części Bagdadu. Nad cen‐ trum możn a było zauważ yć salw y pelot ek, a dalej na południu zobaczyłem charakt erystyczn e słupy inn ych odpalon ych pocisków z-p. Ten, który widziałem na początku, znikn ął w warstwie chmur, ale jego stacja radiolokacyjn a Low Blow wciąż mnie nam ierzała. Zakręcając ostro, skierow ałem się wprost na kaw ałek ziem i, na którym musiało być stan o‐ wisko PZR-ów. Znów opuściłem nos i włączając funkcję oznaczen ia celu, pochyliłem sam olot jeszcze bardziej i nakierow ałem mały romb mniej więcej na ten obszar. Na szczęście wiat ru praw ie nie było, więc smuga dym u wciąż unosiła się w pow iet rzu nad czymś, co wyglądało jak złom ow isko. Współrzędn e wyskoczyły na HUD-zie, a ja odszedłem gwałt own ie na lew o. Wy‐ staw ien ie doln ej części kadłuba w stron ę zagroż en ia, które moż e cię zestrzelić, to nie najlepszy pom ysł, więc skończyłem beczkę, a sprawdziwszy, czy nic złego do mnie nie leci, zrobiłem ko‐ lejn ą i odszedłem w bok. Kierując się teraz na półn oc, z bat erią PZR-ów wprost za mną, na szóstej, zobaczyłem, jak mój skrzydłow y przeleciał nade mną, ustaw iając się w form acji „luźn ej pary”. Gdy ustaw iał się w szyku, z końców ek jego skrzydeł zeszły smugi. – ELI 4… czekaj na dan e. Posłałem mu dan e ze współrzędn ym i PZR-a. Kierow aliśmy się prosto na półn oc, wzdłuż Ty‐ grysu – „klikając” mikrof on em, poprow adziłem nas zakręt em na praw o, w kierunku półn ocn e‐ go wschodu. Dzięki tem u omin iem y z daleka aut ostrady num er jeden i dwa, pełn e wycof ują‐ cych się irackich oddziałów wojskow ych. Do tego oblecim y od południa Bakubę – spore, wciąż
niez dobyt e miasto na półn oc od Bagdadu. Teren był tu lepszy, ziem ia płaska i mokra, no i mniej dróg, co oznaczało mniejsze zagroż en ie ze stron y PZR-ów i pelot ek. Mieliśmy też o wiele więcej miejsca na man ewry. Tego ranka tow arzyszył nam drugi klucz czterech sam olot ów, LAPEL 77, więc przełączyłem się na ich częstot liw ość Vict or. – LAPEL 1, tu ELI 3. – Mów. – Klucz ELI 3 atakuje SA-3, baz a zero-dwa-zero na dziew ięć. Poz ycja? – LAPEL 1 i 2 są na południow y wschód od baz y na siedm iu tysiącach met rów, kierując się do tankowca. Klucz LAPEL 3 kończy tankow ać w DOG Południe. Przesłałem mu współrzędn e PZR-a. – LAPEL 1, rozkaż LAPEL 3 wlecieć od południa i zostać na zachód od rzeki, dopóki tego nie załat wim y. – Wilco. Moja para zat aczała praw ie dwudziestokilom et row y łuk na wschód od Bagdadu. Kierow ali‐ śmy się teraz na półn oc na dwóch i pół tysiąca met rów, znajdując się dokładn ie prostopadle do stan ow iska PZR-ów. To była dobra poz ycja. Operow an ie w ten sposób na obrzeż ach miasta czy‐ niło z nas łakom y kąsek niem al na wyciągnięcie ręki. Oni będą więc pat rzeć i czekać. Jeśli sta‐ cja radiolokacyjn a nie wyt rzym a lub spróbuje nas nam ierzyć, wtedy nasze własne urządzen ia będą mogły ją z pow odzen iem dokładn ie zlokaliz ow ać. Klucz LAPEL też znajdzie się w tym rejon ie, więc jeśli mnie zaa takują i będę robił uniki, on znajdzie PZR-a i poczęstuje go bombą. Albo zrobim y na odw rót, jeśli nam ierzą jego. Najw ięk‐ szym problem em Łasic były niez nan e zagroż en ia, a tu mieliśmy tego najlepszy przykład. Na‐ prawdę nie wiedzieliśmy, co jest tam w dole. To mógł być jakiś jeszcze bardziej zabójczy PZR, gniazdo pelot ek, albo cała bat eria. Okaz ało się, że wszystko naraz. – ELI 3 ma 2,9. Praw ie trzy tysiące kilogram ów paliw a i brak odpow iedzi mojego skrzydłow ego oznaczały, że sam miał dwieście kilogram ów mniej lub więcej. Dot knąłem pokręt ła głośności RWR oraz pan elu urządzeń walki elekt ron iczn ej i trochę ściągnąłem uprząż. Wyglądając na zew nątrz, zo‐ baczyłem dwa tępon ose walce pod skrzydłam i mojego sam olot u i włączyłem wskaźn ik uzbroje‐ nia. Dzisiaj, oprócz norm aln ego zestaw u – działka i pocisków pow iet rze-pow iet rze miałem dwie CBU-103 – bomby kaset ow e. Świetn e uzbrojen ie dla Łasicy, bo możn a użyć go przeciwko celom pow ierzchn iow ym i łat wo je zrzucić pod ostrzałem. To jak używ an ie śrut ówki zam iast snajperki. Każda bomba zaw ierała jakieś dwieście podpocisków wielkości piłki do sof tballu. Liczba ła‐ dunków zrzucon ych na trzystu met rach kwadrat ow ych naz yw a się gęstością pokrycia i zależ y główn ie od tego, jak wysoko nad ziem ią zostan ą rozrzucon e podpociski. Sterow ało się tym z kabin y i dostosow yw ało do celu. Żeby zniszczyć czołgi, pot rzebn a była większa gęstość pokry‐ cia niż dla celu nieopancerzon ego, takiego jak stan ow isko PZR-ów. Zaw racając na praw o, wyszliśmy po dwudziestokilom et row ym łuku z pow rot em na połu‐ dnie. „Trójka” świeciła lekko na RWR, mniej więcej na godzin ie drugiej. Pom arańczow e smuga‐
cze wystrzeliły kilka kilom et rów od nosa i trochę na praw o. Celow ali w naszym kierunku, jed‐ nak za daleko, by mogli nam zagroz ić. Przypom niałem sobie, że w tym rejon ie znajduje się małe lotn isko zapasow e, więc odszedłem trochę w bok. Gdy kolejn y strum ień smugaczy prze‐ szedł daleko za moim ogon em, włączyłem mikrof on: – ELI 4… Fanga SA-3, kierun ek dwa-dwa-zero. Drugi F-16 zaw rócił, z końców ek jego skrzydeł zeszły smugi, po czym zakręcił ostro za moim ogon em, żeby skierow ać się na Bagdad. Odszedłem na praw o na tyle daleko, żeby nie stracić go z oczu i spojrzałem na obszar celu. Rzeka Dijala wypływ ała z miasta, wijąc się niczym zielo‐ ny wąż. Na wschód od niej – tam, gdzie my byliśmy, ziem ia w kolorze khaki była zupełn ie pu‐ sta. Za rzeką, w kierunku PZR-ów, zmien iała się w nakrapian ą narzut ę brąz ow ych pól, szarych dróg i rozsian ych wiosek. – ELI 4, Fanga SA-3… baz a zero-dwa-dwa na dziew ięć. Gdy odpalił HARM, pod jego skrzydłem wyrósł wielki kłąb białego dym u. Obaj odeszliśmy na południe, z dala od toru lot u pocisku, po czym on wyrówn ał lot i pom knął w stron ę Bagdadu. Kolejn e pelotki wystrzeliły z rejon u cent rum i południow ych przedm ieść. Musieli celow ać w „Szerszen ie” piechot y morskiej, atakujące aut ostradę Al-Kut i mosty na Tygrysie. Tym lepiej, bo odw rócą uwagę jedn ostek Irackiej Obron y Pow ietrzn ej. Cel, który oznaczyłem, znajdow ał się teraz jakieś dwadzieścia kilom et rów na wprost od mojego praw ego skrzydła. „Klikając” mikrof on em, odw róciłem się niem al na grzbiet i wyrwa‐ łem w górę, żeby na HUD-zie ustaw ić kurs. Wzniosłem się pion ow o, cofn ąłem przepustn icę i utrzym ując osiemset kilom et rów na godzin ę, szybko przeszukałem ziem ię. Po mojej lew ej, na dziesiąt ej, śródm iejskie pelotki znów otworzyły ogień, a Tygrys, w tym dziwn ym świet le, miał kolor fluorescencyjn ej zielen i. Wzdłuż slumsów Medin y, na półn ocn ym skraju miasta biegł wielki kan ał – zdziw iłem się, że cała jego część jest jasnoczerw on a. Żelaz o w wodzie albo ścieki, tak czy owak dziwn ie to wyglądało. – ELI 3, atakuję. Praw ym kciukiem włączyłem wskaźn ik SMS i po raz ostatn i sprawdziłem nastaw y CBU. CBU-103 to ogromn y postęp w porówn an iu ze starym i bombam i kaset ow ym i. Biorą poprawkę na wiatr, a ten w Iraku jest naprawdę istotn ą zmienn ą. Do tego stat eczn iki na ogon ie mają zmienn y kąt nat arcia, co poz wala na sterow an ie prędkością obrot ow ą bomby, a gdy osiągnie ona zaprogram ow an ą wart ość, korpus bomby rozpada się, uwaln iając podpociski. Pot wierdziłem wszystkie nastaw y, zmniejszyłem ciąg, żeby utrzym ać osiemset kilom et rów na godzin ę, i dalej pow oli opadałem, aż do wysokości trzech tysięcy met rów. Z południa i ze wschodu wciąż unosił się czarn y dym, a wskaźn ik radiolokat ora był usian y kont akt am i. Moje spojrzen ie przykuw ały sporadyczn e błyski wzdłuż rzeki, wyglądało na to, że walki w cent rum wciąż były bardzo zacięt e. Dalej, na zachodzie, widziałem szare wstęgi z ko‐ lejn ych PZR-ów, ale nie dostrzegłem, żeby odpalały now e pociski. RWR był zapełn ion y i bezu‐ żyt eczn y, więc w tej chwili mogłem polegać tylko na własnym wzroku. Częstot liw ość uderze‐ niow a roiła się od rozm ów bliskiego wsparcia lotn iczego, więc wyłączyłem radiostację UHF. W odległości jeden astu kilom et rów od celu miałem doskon ałą poz ycję. Siln ik sam olot u pra‐ cow ał idea ln ie, leciałem prosto na cel i wszystko działało. Oznaczen ia HUD-a dla tego konkret‐ nego uzbrojen ia naz yw ały się „zszywkam i”, bo tak właśnie wyglądały. Góra i dół symboliz ow a‐
ły maksym aln e oraz min im aln e zasięgi zrzut u CBU, zależn e od mojej wysokości, prędkości i wiat ru. Mniejsza zszywka przedstaw iała optym aln ą stref ę, i to w niej – o ile syt ua cja poz wa‐ lała – zaz wyczaj staraliśmy się zrzucić bombę. Pat rzyłem, jak mały daszek ześliz guje się po zszywce i zerkn ąłem przez HUD. Kwadrat TD znieruchom iał tam, gdzie go zostaw iłem, ale na‐ dal byłem zbyt daleko na precyz yjn ą regulację. – ELI 3… odejdź w praw o. Już! Gardło miałem ściśnięt e, lecz ręce poruszyły się błyskaw iczn ie. Instynkt i naw yki znów wzięły górę, pchnąłem więc przepustn icę do przodu, zakręciłem z wyw rot em na praw o, odpali‐ łem dipole i odszedłem w bok, z pow rot em na półn oc. Byłem niedaleko jakiegoś gówn ian ego miasteczka przy aut ostradzie num er pięć z idea ln ym czterokierunkow ym skrzyż ow an iem dróg kan ałow ych. Kończąc beczkę tuż nad drogą, oddałem drąż ek. Poczułem, jak uderzam hełm em w owiewkę i zam rugałem, bo pył z kabin y znow u wleciał mi do oczu. – Pocisk w pow iet rzu! Pocisk… uhm… półn oc, baz a dziesięć. Wykręciłem się w fot elu i spojrzałem do tyłu przez lew e ram ię, ciągnąc za sobą sam olot. Tam! Zauważ yłem smugę dym u przecin ającą horyz ont. Dwie, tak właściw ie. – ELI 3, tally dwa pociski. Lew o na ósmej… wznoszą się w kierunku wschodn im i zakręcają na półn oc. To dlat ego ich nie widziałem. Nadleciały ze skraju miasta, tuż za główn ym kan ałem, a tam wszystko było szare. – ELI 4 jest ślepy. Nie spuszczałem PZR-ów z oczu. Skrzydłow y sobie poradzi. Trudn o pow iedzieć, którego z nas wzięli na cel, pon iew aż RWR wciąż był zapełn ion y. Lecąc na wyczucie, zmniejszyłem tro‐ chę ciąg i uniosłem nos sam olot u. Wciąż pat rząc za siebie, przez ogon, skont row ałem na lew o i na wszelki wypadek kciukiem wypuściłem przyn ęt ę. Wysłałem też inf orm ację przez łącze. – 4… zostań pow yż ej trzech tysięcy met rów, aż będziesz miał widok. 1 pon aw ia atak z pół‐ nocy. Przechylając się ostro na skrzydło, zakręciłem nad ziem ią niczyją między aut ostradam i i znow u ustaw iłem nos sam olot u w kierunku Bagdadu. Z celem widoczn ym na HUD-zie, za‐ nurkow ałem i pon own ie wyświet liłem symbologię CBU. Na moich oczach kolejn a wielka chmura jasnego dym u wyrosła na tle zielon o-szarego Iraku. Obracając romb w lew o, ustaw iłem go tuż nad dym em i pchnąłem, żeby wyz naczyć now y punkt naw igacyjn y. – ELI 4 ma kont akt wzrokow y. „Klikn ąłem” w odpow iedzi i zerkn ąłem przez HUD. Zaraz na półn oc od kan ału zauważ yłem kilka podn iesion ych tarasów, które wyrosły na płaskim teren ie niczym jasnobrąz ow e kurzajki. Nie mając lepszego roz ez nan ia, musiałem podlecieć o wiele bliż ej. – Gdzie jest ten pieprzon y zasobn ik celown iczy, kiedy go pot rzebuję? W dupie Pent agon u. Nagle z tego miejsca wystrzeliło kilka płon ących strum ien i. Wzdrygnąłem się. Pociski cięż‐ szych pelot ek przypom in ały piłki ten isow e, które wznosiły się szybko, zaw isały w pow iet rzu, a pot em opadały ku ziem i. Zdaw ały się wym ierzon e prosto w moje czoło – przez długą chwilę parłem przed siebie, wprost na ogień z ziem i. Schodząc pon iż ej trzech tysięcy met rów, byłem
w zasięgu wszystkiego, co znajdow ało się tam w dole, chyba tylko poz a dzieckiem z procą. Ona zapewn e będzie następn a – nachylając się, podąż yłem wzrokiem ku ziem i za ostatn ią wiszącą smugą dym u i… tam! Naprzeciw środkow ego ziemn ego tarasu znajdow ały się cztery umocn ien ia w kształcie podkow y. W miejscu, skąd wychodziła smuga, widziałem wyraźn ie po‐ malow an e na jasno spiczaste czubki pocisków. Pelotka zaczęła praż yć ze szczyt u środkow ego tarasu, lecz zignorow ałem ją i skupiłem się na jak najdokładn iejszym skorygow an iu nastaw y celu. Gdy rozgrzan e do białości kule świsnęły mi obok nosa, ustaw iłem okrąg śledzen ia celu na środku umocn ien ia, lekko pochyliłem sam olot na nos i nacisnąłem spust. Zrzuciłem jedn ą CBU i błyskaw iczn ie poderwałem się w górę, ustaw iając przepustn icę w po‐ łoż en iu ciągu bojow ego. Odprow adzali mnie ogniem przeciwlotn iczym, musiałem więc zmien ić poz ycję. Gdy horyz ont znikn ął mi z oczu, obróciłem sam olot na grzbiet i skierow ałem się w stron ę pól uprawn ych, na półn oc od miasta. Cof ając przepustn icę, opadłem pon iż ej półt ora tysiąca met rów, przy prędkości dziew ięciuset kilom et rów na godzin ę. Zakręciłem gwałt own ie w praw o, a pot em zrobiłem beczkę. Znów ro‐ biąc wyw rót, zakręciłem na lew o – w sam ą porę, żeby zobaczyć nad sobą białe wybuchy. Ścią‐ gnąłem mocn o drąż ek i odpaliłem trochę dipoli, po czym zwiększyłem ciąg i wzbiłem się pion o‐ wo o jakieś tysiąc met rów. Zam iat ając ogon em w ten sposób, przy odrobin ie szczęścia unikn ę tego, czego nie mogłem zobaczyć, a czym właśnie we mnie strzelali. Oglądając się przez ram ię, zobaczyłem olbrzym ią brąz ow ą chmurę podn oszącą się ze środka stan ow iska. Bomba kaset ow a traf iła! – ELI 4… widzisz jakieś wtórn e? „Wtórn e” to widoczn e oznaki tego, że w coś traf iłeś. Jedn ak i bez nich moja CBU pow inn a nieź le urządzić to stan ow isko PZR-ów. Bliskie eksploz je mogą strącić wyrzutn ie z podstaw i po‐ dziuraw ić jak sit o obiekt y, które nie płon ą, takie jak stacje radiolokacyjn e i ludzie. – 4… nie. Cóż, ja też nie widziałem. Nie widziałem jedn ak żadn ych kolejn ych odpalon ych pocisków, moż e więc Irakijczycy byli zbyt oszołom ien i. Albo z dzwon ien iem w uszach chow ali się do schron ów. A moż e nie? Niew aż‐ ne. Mnie mart wiło, że tam w dole było stan ow isko pełn e PZR-ów, o którym nikt nie miał poję‐ cia. Bat eria wyrzutn i, zdoln ych strącić nasze śmigłowce szturm ow e, które leciały do Bagdadu ze wsparciem dla jedn ostek arm ii i piechot y morskiej. Na wysokości trzech tysięcy met rów, szesn aście kilom et rów od now ego celu min ąłem aut o‐ stradę num er dwa i zmniejszyłem ciąg, żeby utrzym ać osiemset kilom et rów na godzin ę. ELI 4 wrócił i wisiał całkiem blisko mojego lew ego skrzydła. Uśmiechn ąłem się. Każdy młody skrzydło‐ wy czuł się zwykle zan iepokojon y, gdy musiał odłączyć się od prow adzącego – szczególn ie gdy do niego strzelali nad wrogim teryt orium. Tymczasem jem u udało się dołączyć, a przy tym nie zagłuszyć radiostacji, nie wpaść na mnie ani nie dać się zestrzelić. – ELI 3 ma 2,8. – ELI 4… 3,3. Skin ąłem głow ą. Man ewrow ałem o wiele więcej od niego, miałem więc mniej paliw a. Roz‐ poczyn ając szeroki zakręt w praw o, spojrzałem w tył na Bagdad i przełączyłem się na częstot li‐ wość AWACS-a:
– LUGER… tu ELI 33. Tygrys był szaroz ielon ą wstążką na tle ciemn oz ielon ych pól po obu stron ach brzegu. Tuż na zachód od miasta leż ało spore przedm ieście – Al-Taji. Jako ważn y skład kolejow y stolicy, miejsce to przypuszczaln ie było gniazdem PZR-ów, w tym kilku SA-6, omijaliśmy je zat em szerokim łu‐ kiem. Próbow ałem dostrzec szyn y, ale nie mogłem. Naw iasem mów iąc, stację kolejow ą w AlTaji zbombardow ałem w 1991, żeby zat rzym ać Gwardię Republikańską. Jaki ten świat mały. LUGER nie odz yw ał się, więc przejrzałem kart ę łączn ości i znalaz łem częstot liw ość HYPERa. Irak był podzielon y na część półn ocn ą, środkow ą i południow ą – według szerokości geogra‐ ficzn ej. HYPER był AWACS-em nadz orującym operacje na półn oc od trzydziestego piąt ego rów‐ noleżn ika. Liczyłem, że z nim będę miał więcej szczęścia. Nie miałem. – ELI 3… LAPEL 1. – Mów. – Uhm… LAPEL 1 ma zacięcie osłon y wlew u paliw a i muszę wrócić do baz y. Chciałbym, żeby LAPEL 2 do was dołączył. – A gdzie LAPEL 3? – Odłączyli się od tankowca dziesięć emów, min ut tem u… prawdopodobn ie na kursie wej‐ ściow ym i blisko. – LAPEL 3 ma baz ę dwa-pięć-zero na osiemn aście. Tuż na zachód od lotn iska – dodał. Spojrzałem pon ad końcówką skrzydła na Irak. Bakuba była dalej na półn ocn y wschód ode mnie, a to małe lotn isko zapasow e tuż przed moim nosem. Miejsce dobre jak każde. – Klucz ELI 3 i LAPEL przełączcie się na Cobalt 8 – to była częstot liw ość LAPEL, lecz skoro ich prow adzący wracał do baz y, nie będzie jej pot rzebow ał. Teraz mogliśmy wspóln ie rozm aw iać i przesyłać sobie dan e. – LAPEL 2, jesteś teraz ELI 5. – 5 pot wierdza. 10,6. Dobrze – miał duż o paliw a. ELI 5 Dav e Brodeur, był młodym, kalkulującym na chłodn o kapi‐ tan em, znan ym skądinąd jako „Klept o”. Ustaw iłem romb na Bakubę, oznaczyłem i wysłałem reszcie dan e przez łącze inf orm acyjn e. Kilka zakręt ów rzeki Dijala miało rozległe syst em y iry‐ gacyjn e, przez co wyglądały jak wielkie zielon e jądra. To był idea ln y punkt zborn y dla bandy gości, którzy mieli więcej jaj niż roz um u. – LAPEL 3, masz zez wolen ie na działan ie pow yż ej czterech tysięcy ELI 5, zostań na trzech i pół tysiąca met rów i uważ aj na Al-Taji. Wszyscy pot wierdzili. Miałem jedn ą bombę CBU-103 plus pełen zapas naboi 20-milim et ro‐ wych do działka. Num erow i cztery został HARM i działko, a ELI 4 dyspon ow ał dwiem a bomba‐ mi CBU oraz działkiem. Zerkając na zestaw ien ie form acji, zobaczyłem, że LAPEL 3 ma dwie bomby CBU, a jego skrzydłow y – HARM-y. Naszkicow ałem orient acyjn y plan teren u i doszedłem do wniosku, że z racji półn ocn ych wiat rów pow inn iśmy uderzyć najpierw na południow e umocn ien ia – żeby dym i kurz nie prze‐ słon iły reszt y kompleksu. – ELI 3, tu LUGER. No pewn ie. – LUGER, ELI 3… przełącz się na Zinc 14 i czekaj na dan e.
Zinc 14 to pom ocn icza częstot liw ość uderzen iow a. Tym sposobem mogłem przekaz ać mu inf orm ację bez zaśmiecan ia radiostacji poz ostałym pięćdziesięciu sam olot om, odbierającym na jego kan ale. Spojrzałem na moje baz groły i diagram. – Półn oc trzy-trzy… dwa-pięć… cztery-jeden. Wschód cztery-cztery… dwa-siedem… dwadziew ięć. Pat rząc na południe, w stron ę Bagdadu, zobaczyłem kolejn e pociski odpalon e w stron ę połu‐ dniow ego wschodu i zastan aw iałem się, czy nie pom óc ELI 1. Ale „Zing” był duż ym chłopcem i wiedział, co robi, a ja w życiu nie zszedłbym tam i nie włączył się wystarczająco szybko. Wszystkie te syt ua cje miały specyf iczn ą „dyn am ikę”, trudn o było wpasow ać się w klucze, które już były na poz ycji i przeprow adzały ataki. – LUGER… to kompleks SA-3… zaobserw ow an o co najm niej trzy bat erie. Pelotki 57-milim e‐ trow e – przypom niałem sobie ostatn ią kupę gówn a świszczącego obok kabin y i dodałem: – Prawdopodobn ie też Zooce. „Zooce” w slangu oznacza ZSU-23-4. Bardzo małe, bardzo mobiln e poczwórn ie sprzęż on e działko przeciwlotn icze o duż ej szybkostrzeln ości, przed którym praw ie niem ożliw e było się obron ić. Doprawdy nieprzyjemn e cacko. – LUGER pot wierdza wszystko. Określ zam iary. Znow u to słow o. – LUGER, trzym aj wszystkich naszych z dala od półn ocn ej połow y stref y raż en ia 88 Alf a Sierra. ELI i LAPEL podchodzą do celu od półn ocy i wschodu. Pow iadom ię. Zrobiłem już trzecie okrąż en ie i zobaczyłem pelotki przy małej brąz ow ej plam ie lotn iska na południu. – LAPEL 3 jest na poz ycji. Spojrzałem w górę, lecz nie zobaczyłem niczego. Górn a podstaw a chmur wydaw ała się jed‐ nak leż eć trochę niż ej, i były one o wiele gęstsze. Tym bardziej należ ało zniszczyć to stan ow i‐ sko dzisiaj, żeby pod osłon ą złej pogody nie próbow ali go przen ieść. – LAPEL… gdy pow iem „atakuję”, zat oczysz łuk na południow y wschód od celu. Zaw róć i za‐ atakuj, gdy pow iem „strzelba” albo „bron ię”. Na jakikolw iek sygnał obronn y LAPEL 4 odpala HARM. To był atak typu Łowca-Zabójca, który osobiście opracow ałem i przez wszystkie te lat a udo‐ skon aliłem. Jedn a para atakuje wzdłuż jedn ej osi, podczas gdy druga zat acza łuk od przeciwn ej stron y celu. To zmusza PZR-y do rea kcji na obydwa zagroż en ia i zaz wyczaj skutkuje otwarciem ognia. Jeśli klucz atakujący zostan ie ostrzelan y, to po prostu przeryw a misję, rozchodzi się na boki i zaczyn a zat aczać łuk. Wtedy druga para błyskaw iczn ie zaw raca i atakuje. Dla odw rócen ia uwagi zostają odpalon e HARM-y aż w końcu kom uś udaje zbliż yć się na tyle, żeby wykończyć PZR-a. Jeśli wszystko pójdzie dobrze – a to zdarza się rzadko – gdy pierwsza para odpali uzbro‐ jen ie, druga rozpoczyn a atak. „Strzelbą” naz yw am y odpalen ie pocisku Mav erick, ale ja nigdy nie lubiłem zbędn ych słów. W idea ln ym świecie użylibyśmy trzech par, zwan ych „sześciopa‐ kiem”, żeby osaczyć i zniszczyć stan ow isko. Wszyscy nasi kolesie znali ten atak, lecz lepiej było pow tórzyć główn e zasady. Naw iasem mów iąc, atak i zniszczen ie stan ow iska PZR-ów są co najm niej tak niebezpiecz‐ ne, jak zniszczen ie wrogiego myśliwca. W dzisiejszych czasach to chyba naw et trudn iejsze, bo
współczesne pociski rakiet ow e są bardziej zabójcze niż zdoln ości któregokolw iek z wrogich pilo‐ tów, z którym i moż em y się mierzyć. Podczas wojn y w Wietn am ie PZR-y i pelotki zestrzeliły pon ad tysiąc sto sam olot ów, a MiG-i strąciły siedemdziesiąt siedem. Podczas operacji Pustynn a burza i w Kosow ie amerykańskie siły zbrojn e straciły tylko jeden sam olot w walce pow ietrzn ej, lecz osiemn aście padło łupem zagroż eń naz iemn ych. Mim o to wciąż nie było czegoś takiego jak „as” misji pow iet rze-ziem ia. Ciekaw e czem u? – Pot wierdzam wszystko – odpow iedział LAPEL 3. – Jaki cel? Spojrzałem na diagram. – Jeśli przerwę, weź mój cel. Jeśli nie, prześlę ci DMPI. DMPI, czyli wyz naczon y punkt uderzen ia uzbrojen ia (designat ed mun it ions point of im‐ pact) – dow ód na to, że wojsko zaw sze będzie używ ać czterech słów, gdy wystarczyłoby jedn o. DMPI to po prostu „cel”. – LAPEL pot wierdza… got ow y… – brzmiał ent uz jastyczn ie. – ELI 5, zostań tut aj. Zabierzem y cię do następn ego ataku. – 5 pot wierdza. – ELI 3… atakuję SA-3, baz a zero-dwa-dwa na osiem. Sprawdzić przełączn iki. Pat rząc w lew o, zrobiłem zakręt z pięciokrotn ym przeciąż en iem i ustaw iłem się na wprost stan ow iska PZR-ów. Zgodn ie z przyz wyczajen iem, przesun ąłem palcam i i wzrokiem po wskaź‐ niku środków przeciwdziałan ia elekt ron iczn ego i uzbrojen ia. Lecąc prostopadle do Tygrysu, kierow aliśmy się na południow y wschód, prosto na Bagdad. Mój skrzydłow y był po wschodn iej stron ie, jakieś trzy kilom et ry dalej i nieco w górze. Pokryw a chmur opadła, lecz wciąż utrzym yw ała się pow yż ej sześciu tysięcy met rów i jeszcze nie spra‐ wiała nam problem ów. Nad miastem wisiały też ciemn oszare smugi z pelot ek duż ego kalibru. Pojaw iły się kolejn e, pękając niczym czerw on opom arańczow e grzyby. Irakijczycy bron ili się przed amerykańskim i sam olot am i. Gdy min ęliśmy małe lotn isko, w naszą stron ę trysnęło kilka strum ien i białego ognia prze‐ ciwlotn iczego. Nie widziałem niczego na pasach start ow ych ani drogach kołow an ia, a pelotki wyglądały na małokalibrow e, czyli takie, które nie mogły nas traf ić, chyba że zrobilibyśmy coś głupiego. Trzyn aście kilom et rów od celu pochyliłem sam olot lekko na nos i pat rzyłem, jak pole TD za‐ trzym uje się na kompleksie PZR-ów. Tuż obok, na południe od kan ału, leż ały dwie rozległe dzieln ice oddzielon e trójkątn ym pasem ziem i, który przypom in ał wysypisko śmieci. Stan ow i‐ sko PZR-ów znajdow ało się nieco na półn oc od kan ału i wysypiska. Chciałem uderzyć w połu‐ dniow ą część kompleksu, gdzie widziałem inn e umocn ien ia. Wiatr za mną wyw ieje dym w stron ę Bagdadu i zostaw i obszar celu widoczn y dla inn ych. Wtem zobaczyłem znajom ą fali‐ stą chmurę po odpalen iu pocisku; na szczęście dla mnie, podn iosła się z południow ego rogu ob‐ szaru. – ELI 3, pocisk w pow iet rzu, baz a zero-dwa-dwa na siedem. Mój skrzydłow y zarea gow ał nat ychm iast: – ELI 4, atakuje… SA-3! – Nie! – spojrzałem na niego. – Nie. LAPEL 4… Fanga SA-3, obszar celu. Ostatn ią rzeczą, której życzyłbym sobie zobaczyć osiem kilom et rów od celu, była ogromn a
kula dym u HARM-a ujawn iająca naszą poz ycję. Równ ie dobrze moglibyśmy zaw iesić w górze neon: „Zestrzel mnie”. – LAPEL 4, Magnum SA-3! Moje dłon ie spoczyw ały lekko na drążku i przepustn icy – got ow e, żeby odejść w bok i spie‐ przać stamt ąd w cholerę, gdyby pocisk z-p zakręcał w moją stron ę. Ale nie. Pocisk skierow ał się na zachód, wznosząc się łagodn ie i zostaw iając na horyz oncie zygz akow at ą szarą smugę. Zo‐ staw ił mi doskon ałą wskaz ówkę wiz ua ln ą – znów podąż yłem wzrokiem za dym em do miejsca odpalen ia. Umocn ien ia były trochę dalej na zachód, niż pam ięt ałem. Znajdow ał się tam pokry‐ ty glon am i rów irygacyjn y, który wyglądał jak paskudn y zielon y palec wskaz ujący wprost na skupisko PZR-ów. Zmniejszając ciąg, opadłem pon iż ej dwóch tysięcy met rów. Kąt em lew ego oka dostrzegłem dziwn ą jasnoczerw on ą część kan ału, podczas gdy na praw o, w stron ę Al-Taji rozbłysł ogień pe‐ lot ek. Pochylając się w fot elu, przez chwilę wisiałem w pow iet rzu i przyglądałem się obszarow i celu. Były tam cztery duż e umocn ien ia i kilka mniejszych. To, z którego wyleciał dym, znajdo‐ wało się obok drogi, i widziałem tam wystające z ziem i znajom e pociski w kształcie ołówków. Na inn ych umocn ien iach też dostrzegłem pociski, lecz Irakijczycy byli wielkim i miłośnikam i atrap. Te były jedn ak prawdziw e. Gdy okrąg śledzen ia celu dot knął brzegu stan ow iska, mój kciuk opadł na spust. Przez pół se‐ kundy nie robiłem nic, dopóki bomba nie spadła pod skrzydła. Wyryw ając pion ow o pon ad hory‐ zont, błyskaw iczn ie wykon ałem beczkę w praw o i pchnąłem przepustn icę w położ en ie ciągu bojow ego. – ELI 3, Strzelba SA-3! Gdy skończyłem man ewr, kierując się na zachód, żeby ustaw ić się prostopadle do kan ału, każde uzbrojen ie w kompleksie otworzyło ogień. Obracając sam olot na grzbiet, zan urkow ałem ku ziem i i skierow ałem się na półn oc, podczas gdy smugacze przecięły niebo. – ELI 4… pelotki osłan iają cel… nie leć nad nim! – oddychałem ciężko i spoglądałem za ra‐ mię, szukając jego oraz inn ych pocisków. – Leć na półn oc, żeby dołączyć. – 4 pot wierdza… – LAPEL 3, atakuje SA-3. – ELI 4… uhm, wtórn e do… na południow ym krańcu! Wyryw ając w górę, wziąłem parę oddechów i znów zam iot łem ogon em. Nic. Spiern iczałem pon own ie na półn oc na dziew ięciuset met rach, niedaleko wschodn iej stron y aut ostrady num er dwa. Wznosząc się błyskaw iczn ie, żeby wyjść poz a zasięg bron i strzeleckiej, zrobiłem wyw rót na tysiącu pięciuset met rach i spojrzałem w tył. Południow e umocn ien ia przesłon ił pył i dym. Zbyt duż e zniszczen ia jak na jedn ą bombę CBU, musiałem więc traf ić w coś inn ego – paliw o, a moż e w kilka zapasow ych pocisków. Zastukałem pięścią w osłon ę kabin y i uśmiechn ąłem się szeroko. – LAPEL 3… uderz w środek kompleksu. Najw iększy taras pośrodku pustej przestrzen i… ma cztery umocn ien ia z wyrzutn iam i po półn ocn ej stron ie i co najm niej trzy radary na szczycie. Zniszcz radary. – 3 pot wierdza… główn y taras i radary na szczycie.
– Pot wierdzam. Zrzuć obydwie bomby. „Klikn ąłem” mikrof on em, po czym zmniejszyłem ciąg, żeby zaoszczędzić trochę paliw a. Z takt yczn ego punkt u widzen ia pow in ien em zaa takow ać najpierw stacje radiolokacyjn e i ośle‐ pić stan ow isko PZR-ów, lecz uznałem, że jedyn a bomba CBU, jaka mi została, nie pokryje wy‐ starczająco duż ego teren u, żeby to się udało. Nat om iast jego dwie bomby zrzucon e jedn ocze‐ śnie uderzą w odległości jakichś stu pięćdziesięciu met rów od siebie, poszatkują zupełn ie szczyt tarasu i wyślą kilku kolejn ych irackich art ylerzystów do raju. – LAPEL 3… pelotki z celu. Bron ię się na półn ocy. Wysłałem sygnał z radaru na około trzydzieści kilom et rów, a po chwili, na wysokości czte‐ rech i pół tysiąca met rów, praw ie dwadzieścia kilom et rów przede mną, zobaczyłem pojedynczy biały kwadrat. Nam ierzając go, przysłuchiw ałem się atakow i LAPEL. – LAPEL 3 podchodzi do pon ow ien ia ataku… 4, kont yn uuj łuk na półn oc na trzech tysiącach met rów. Skin ąłem głow ą. Mądre posun ięcie. Zostaw ił swojego skrzydłow ego w górze, gdzie wszyscy mogli go zobaczyć, a teraz zaw róci i zaa takuje z małej wysokości. Założ en ie było takie, że Ira‐ kijczycy pom yślą, że oba myśliwce są raz em i zat aczają łuk tuż poz a zasięgiem. Przydałaby się jakaś dyw ersja, włączyłem więc mikrof on: – ELI 4… Fanga SA-3, obszar celu. Jeszcze nie dołączyliśmy do siebie, ale ci na ziem i wyraźn ie zobaczą odpalon ego HARMa i albo schron ią się, albo poszukają sam olot u obok dym u. Tak czy owak, LAPEL 3 miał duż e szanse, żeby podlecieć niez auw aż on y. – ELI 4, Magnum SA-3… baz a zero-dwa-jeden na osiem. Odchylając głow ę, zlustrow ałem niebo tam, gdzie myślałem, że pow in ien być, i zostałem nagrodzon y grubą lin ią dym u mknącą na południow y wschód w stron ę Bagdadu. – ELI 4… kont yn uuj do punkt u zborn ego i zostań na trzech tysiącach siedm iuset met rach. ELI 5… 1 jest w kont akcie radarow ym przed tobą, cztern aście kilom et rów na dwóch i pół tysiąca met rów. – 5 jest w kont akcie radarow ym… wzrokow ym. – Form acja bojow a. ELI 1 ma 5,8. Przelat ując nad punkt em zborn ym, rozpocząłem szeroki zakręt w lew o i zauważ yłem błysk słońca na met alu. Podn osząc wzrok, zobaczyłem, jak „Klept o” wlat uje nade mnie, a pot em od‐ wraca się z położ en ia plecow ego i ustaw ia w luźn ej form acji klucza. – LAPEL 3… Strzelba, Strzelba. Na wschodzie. LAPEL 4, wyleć na wschód od rzeki na osiem tysięcy lub wyż ej. – ELI 33, tu LUGER. – Czekaj! – doskon ałe wyczucie czasu, jak zwykle. Usłyszałem szelest łącza inf orm acyjn ego i spojrzałem na MFD. Obydwa LAPEL-e znajdo‐ wały się na południe i wschód od celu. ELI 5 i ja lecieliśmy raz em na półn ocn y zachód od kom‐ pleksu PZR-ów, a ELI 4 znajdow ał się dokładn ie w punkcie zborn ym. Tygrys znikn ął pod skrzy‐ dłam i, a dalej na zachód ledw ie dostrzegłem bladoz ielon ą plam ę jez iora Tart ar. Właściw ie Bu‐ hayrat at Thart har, lecz Tart ar łat wiej było wym ów ić. Pół godzin y tem u widziałem je wyraźn ie, teraz nikn ęło we mgle, co wskaz yw ało, że niebaw em będziem y mieli problem z pogodą.
– ELI 33, tu LUGER. Pokręciłem głow ą i pow oli zmien iłem kierun ek zakręt u w lew o. – Mów. – ELI… uhm… TOGA 76 wraca do baz y wcześniej z pow odu problem ów mechan iczn ych, więc nie mam y nikogo dostępn ego dla waszego ostatn iego tankow an ia. Sugeruję, żebyście kierow ali się teraz na południe, żeby złapać TOGA 24, zan im odlecą. – Czem u TOGA 24 odlat uje? – Uhm… ELI, odlat ują, bo kończy się wyz naczon y we fragu czas na poz ycji. Wziąłem głęboki oddech i przełknąłem rozm aite uwagi, które pchały mi się na usta. – LUGER… przekaż TOGA 24, niech zostan ą na poz ycji, żeby zastąpić TOGA 76 przy tanko‐ wan iu. Zapyt aj też TITUS 33, czy mogą zostać odrobin ę dłuż ej. ELI 33, klucz trzech, opuści obszar celu za dziesięć min ut. – ELI, spróbujem y to załat wić. Oni mają już niew iele czasu w zapasie. – A ja jestem w tej chwili bardzo zajęt y – odpow iedziałem zdawkow o. Ci goście siedzieli na bezpieczn ej wysokości nad Arabią Saudyjską, niby czem u to ja musiałem myśleć o plan ie? – Po‐ wiedz TOGA, że moż e się przen ieść do DOG Południe, jeśli go to pocieszy, a my zabierzem y go po drodze do baz y. Ściszyłem radio, żeby nie słyszeć jego rozw lekłej odpow iedzi. Na Vict or „klikn ąłem” mikro‐ fon em, a pot em pow iedziałem: – ELI 3, atakuję. Po czym wysłałem dan e, żeby wszyscy roz um ieli syt ua cję. Myśliw iec pom knął naprzód – przepustn ica uderzyła w ogran iczn ik ciągu bojow ego. Jeszcze raz przebiegłem wzrokiem i palcam i po kabin ie. Spojrzałem też ze zdziw ien iem na HUD i za‐ uważ yłem, że mój holow an y cel poz orn y został zuż yt y. Wypuszczając kolejn y, sprawdziłem di‐ pole i flary – zostało mi ich mniej więcej po połow ie. Wystarczy. – ELI 5, twoje cele to umocn ien ia w półn ocn ej części kompleksu – już widziałem to w wy‐ obraźn i, ale ten dzieciak nie był dot ąd nad tym obszarem. – Musisz polecieć na półn oc od two‐ jej stref y TD, jakiś kilom etr w stron ę półn ocn o-zachodn iego rogu. Są tam cztery umocn ien ia zgrupow an e raz em. – ELI 5 pot wierdza. Taką miałem nadzieję. Odchodząc lekko w lew o, okrąż aliśmy Al-Taji od półn ocy. Gorąco li‐ czyłem na to, że nie ma tam jakiegoś SA-6. W tym czasie, i przy tej ilości paliw a, jakie nam po‐ zostały, nie mogliśmy zaa takow ać inaczej. Ostatn im raz em atakow ałem z półn ocy, a Łasice ni‐ gdy nie nadlat ują dwa raz y z tej sam ej stron y, o ile tylko możn a tego unikn ąć. Szesn aście kilom et rów od celu min ęliśmy Tygrys, kierując się na południow y wschód w stro‐ nę aut ostrady num er dwa oraz Bagdadu. Zmniejszyłem ciąg i, nurkując, umieściłem cel na HUD-zie – w tej sam ej chwili pojaw iło się ostrzeż en ie PALIWO. Wyłączyłem je i szybko wpisa‐ łem mniejszą liczbę. Niecałe dziesięć kilom et rów od celu, gdy schodziliśmy pon iż ej dwóch i pół tysiąca met rów, pierwsze strzępiaste kosmyki wiszących nisko chmur gęstn iały i wiedziałem, że kończy nam się czas. Widziałem też kurz wiszący nad środkiem stan ow iska PZR-ów – LAPEL zrobił swoją robo‐ tę.
– ELI 5, daj tally na kompleks. – 5... ja… wilco. Już pora. – 5, masz prow adzącego po lew ej… ELI 3 krąż y i osłan ia. Łat wiej znajdzie cel i spadn ie na niego, nie musząc lecieć za mną w szyku. Zreszt ą, poz a działkiem, nie miałem już czym strzelać. „Klikn ął” mikrof on em i wzniósł się gładko, by mnie wym in ąć, ja zaś zrobiłem beczkę w lew o, żeby mieć lepszy widok na stan ow isko PZR-ów i Bag‐ dad. Jeśli coś złego oderwie się od ziem i, to stamt ąd. Osiem kilom et rów od celu drugi F-16 pochylił się na nos i zan urkow ał ku ziem i. Jasne stru‐ mien ie ognia przeciwlotn iczego wzleciały łukiem nad cent rum Bagdadu, lecz „Klept o” ani drgnął. Dopóki pocisk z-p nie wystrzelił z ziem i tuż przed nam i. – ELI 5… odejdź na lew o z dipolam i! PZR na dwun astej, nisko, blisko! Przed oczam i mignęła mi szybko doln a część kadłuba Vipera, zan im odszedł w zakręcie na zachód i pom knął w stron ę Tygrysu, a za nim pojaw iły się malutkie szare kłęby dipoli. Zakręci‐ łem ostro w lew o i skierow ałem się na wschód, mając przed oczam i aut ostradę num er pięć i symbole pocisków pokryw ające wskaźn ik RWR. – LAPEL 4… Magnum SA-3, półn oc, baz a 8. To był nasz ostatn i HARM, ale pora była równ ie dobra jak każda inn a. Przechylając się na skrzydło, zerkn ąłem do tyłu na stan ow isko PZR-ów i przyjrzałem się smudze dym u pocisku. Kierow ał się wprost na zachód – nie widziałem żadn ej krzyw ej wskaz ującej, że zaw rócił. Tak czy owak, nigdy nic nie wiadom o. – ELI 5, wyjdź na półn oc… sprawdź cel poz orn y. – 5 na kursie półn ocn ym. Wyprow adzam psa. Zuch chłopak. Zmniejszyłem ciąg i wyrówn ałem na około dwóch tysiącach met rów. Zerkając na HUD, policzyłem w głow ie. Bron iliśmy się i przerwaliśmy zadan ie jakieś osiem kilom et rów od celu, a kilka sekund późn iej LAPEL 4 odpalił HARM. Zakładając, że był w odległości szesn astu kilom et rów w chwili odpalen ia, HARM dot rze do ogóln ego obszaru kompleksu PZR-ów w jakieś trzydzieści sekund. Według zegara pow in ien uderzyć w cel jakoś teraz, a my byliśmy – przyj‐ rzałem się odległości od celu – około trzyn astu kilom et rów od niego. Mniej niż min ut a, żeby zaa takow ać stan ow isko. Wystarczająco daleko. – ELI 5… zaw róć teraz i pon ów atak. ELI 3 zostan ie pow yż ej tysiąca ośmiuset met rów. – Uhm… ELI 5 zgubił cel. Zgubił. Nie widział go. LAPEL 3 już zrzucił swoje bomby, a ja nie miałem paliw a, żeby czekać na kolejn y klucz myśliwców. – Pot wierdzam. Odległość? – 5 jest cztern aście kilom et rów na półn oc. Rozpoczyn ając błyskaw iczn y ostry zakręt w lew o, umieściłem cel wprost na przedłuż en iu mojego lew ego skrzydła w odległości jeden astu kilom et rów. – 5, zaw róć teraz i ustaw osiem kilom et rów. Gdy „klikn ął” mikrof on em, stękn ąłem pod wpływ em przeciąż en ia, ale kont yn uowałem za‐ kręt, aż stan ow isko PZR-ów znalaz ło się na wprost mnie. – ELI 3, atakuje ze wschodu pon iż ej trzech tysięcy. Żebyś mógł ustaw ić osiem kilom et rów,
oznaczę cel działkiem. – 5, pot wierdza. Będę rozglądać się za dym em. Za kurzem, właściw ie, ale po co dzielić włos na czworo? Wziąłem głęboki oddech, pochyliłem sam olot na nos i pon own ie zwiększyłem ciąg. Z zaledw ie dwom a tysiącam i kilogram ów paliw a to był zdecydow an ie ostatn i przelot, a jeśli dziś nie zniszczym y celu, prawdopodobn ie nikt tego nie zrobi. Zniż ając się szybko, odpaliłem parę ładunków dipoli i wykon ałem beczkę, kierując się na południow y zachód nad rzeką Dijala. – LAPEL 3… Magnum SA-3, na półn ocn y zachód od Bagdadu. Uśmiechn ąłem się pod maską tlen ow ą, przyspieszając do dziew ięciuset kilom et rów na go‐ dzin ę. Niech Bóg błogosław i tego chłopaka. Nie miał żadn ych HARM-ów do odpalen ia, pow ie‐ dział to z myślą o Irakijczykach podsłuchujących na naszych częstot liw ościach. Moż e pom ogło, moż e nie, ja jedn ak poczułem się lepiej. Wyświet lając symbologię działka, zobaczyłem, jak kółko z kropką w środku zakołysało się przez sekundę, a pot em wyjrzałem na zew nątrz. Kolejn e walące się miasto, które cierpiało pod rządam i Saddam a, mignęło pod moimi skrzydłam i, gdy mknąłem z hukiem na południe. Kilka spóźn ion ych salw pelot ek wystrzeliło z dachów, lecz za późn o. Leciałem z prędkością praw ie trzystu met rów na sekundę i wątpiłem, żeby traf iło mnie cokolw iek bez naprow adzan ia radio‐ lokacyjn ego. Liczyłem też na zaskoczen ie i na to, że byłem o wiele niż ej, niż art ylerzyści przy‐ wykli pat rzeć. Mijając aut ostradę, błyskaw iczn ie zakręciłem myśliwcem o jakieś dwadzieścia stopn i w le‐ wo, wzniosłem się pion ow o i zacząłem odliczać. Dwa. – Pocisk z-p odpalon y… pocisk z-p w pow iet rzu nad Bagdadem. Dwa z nich kierują się na wschód! Nie miałem pojęcia, kto to nadał, lecz fakt yczn ie nad horyz ont em w cent rum pojaw iały się smugi pocisków, wznoszące się w stron ę południow ego wschodu. Miałem nadzieję, że ELI 5 nie przerwał misji. – ELI 3, osiem kilom et rów – zuch chłopak. – LAPEL 3… Magnum SA-3, półn ocn o-zachodn i Bagdad – kolejn a zmyłka. Trzy. Przestaw iając przepustn icę z pow rot em na ciąg bojow y, wyrwałem w górę. Horyz ont roz‐ szerzył się gwałt own ie. Gdy nos F-16 znalazł się jakieś piętn aście stopn i pon ad horyz ont em, zrobiłem łagodn ą półbeczkę w praw o, a pot em ślizg na skrzydło, aż kursory sterujące na HUDzie ustaw iły się poz iom o. Gdy wyrówn ałem lot, jedn ym spojrzen iem ogarn ąłem wszystko. By‐ łem półt ora kilom et ra od kompleksu PZR-ów, lecąc z prędkością ośmiuset kilom et rów na godzi‐ nę i na wysokości tysiąca met rów rozpocząłem zniż an ie. Jeśli cel był środkiem tarczy zegara, ja byłem na godzin ie trzeciej, skierow an y do we‐ wnątrz, a ELI 5 na dwun astej, kierując się na szóstą. Widać było teraz, jak na dłon i, wielki zie‐ lon y kan ał. Po wcześniejszych atakach nie poz ostał już żaden dym, lecz szybko odn alaz łem środkow e tarasy. Niecałe osiemset met rów i pon ad dziew ięćset kilom et rów na godzin ę. Za szybko. Zmniej‐ szyłem ciąg, a następn ie wypuściłem i schow ałem ham ulce aerodyn am iczn e, żeby zwoln ić.
Tam! Występ w ogrodzen iu przypom in ający ząb rekin a, a odrobin ę dalej na zachód, półn oc‐ ny róg kompleksu – zerkając przez HUD, pon own ie wyświet liłem symbole działka i ustaw iłem wskaźn ik celu tuż za ogrodzen iem. Czterysta sześćdziesiąt met rów i jakieś półt ora kilom et ra od celu przy ośmiuset kilom et rach na godzin ę. Jeśli moja koordyn acja czasow a była dobra, ELI 5 pow in ien być jakieś sześć kilom e‐ trów od celu. Przeleciałem na wysokości trzystu met rów nad zew nętrzn ym ogrodzen iem i zo‐ baczyłem malutkie postaci przem ykające po tarasach. W półn ocn ym skupisku były trzy umoc‐ nien ia, a w dwóch z nich byli ludzie i sprzęt. Gdy kopn ąłem pedał steru kierunku, F-16 wykon ał ślizg na skrzydło i ustaw ił się na środkow ym z trzech umocn ień. – Czekaj, 5 – będzie blisko. – ELI 5, sześć i pół kilom et ra… Kwadrat TD jest na półn ocn ym rogu. Ześliz gnąłem się pon iż ej stu pięćdziesięciu met rów i poz woliłem, żeby zielon y okrąg śledze‐ nia celu zat rzym ał się na podstaw ie umocn ien ia. Spiczaste pociski były wyraźn ie widoczn e, a ludzie biegali w tę i we w tę. Nagle, kąt em lew ego oka dostrzegłem błyski – wiedziałem, że przegapiliśmy niektóre z gniazd pelot ek wokół kompleksu. Lecz było już za późn o, żeby się przejm ow ać, więc trzym ając nieruchom o okrąg śledzen ia celu, nacisnąłem spust. „BURRPP”. Myśliw iec zat rząsł się, gdy działko wypluło naboje w stron ę umocn ien ia. Puściłem na pół se‐ kundy, żeby poz wolić symbolom ustabiliz ow ać się, pochyliłem sam olot na nos, wym ierzyłem raz jeszcze w wyrzutn ię pocisków i znów nacisnąłem spust. „BURRRPPP”. Kiedy przestałem strzelać, obraz zam arł w mojej głow ie na jakieś pół sekundy. Pierwsza sal‐ wa stu naboi traf iła za krótko i wygryz ła otwór w tarasie. Ludzie rzucali się na boki, gdy druga salw a poorała ziem ię wew nątrz umocn ien ia, które mieściło wyrzutn ię pocisków. Wszyscy wo‐ kół niej znikn ęli w chmurze pyłu. Odchodząc gwałt own ie od umocn ien ia, znów pochyliłem sam olot na nos w man ewrze „dzi‐ kiego morświn a”. Waln ąłem przez to głow ą w owiewkę, lecz zaraz em unikn ąłem wszelkich odłamków i zepsułem cel wszystkim, którzy byli na tyle głupi, żeby podn ieść głow ę. Jedn ak tam w dole musiał być przyn ajm niej jeden art ylerzysta z jajam i, bo jasne kropki przem knęły po łuku, tuż obok mojej owiewki. Przechylon y na skrzydło, lecąc znów w stron ę kompleksu PZR-ów, zobaczyłem też pół tuz in a brudn obiałych rozprysków z pelot ek 57-milim e‐ trow ych. Odpalając trochę dipoli, zrobiłem beczkę, wróciłem do norm aln ego położ en ia, brut al‐ nie pochyliłem sam olot na nos i uciekłem na zachód, niczym małpa przed poż arem w dżungli. – ELI 5 ma kont akt wzrokow y na twój dym! Jasnopom arańczow y ogień rozświet lił nagle ziem ię za mną, a ja zakręciłem, żeby to zoba‐ czyć. Obracając się w fot elu, uniosłem osłon ę hełm u i dostrzegłem, że czarn a chmura spow ija umocn ien ie, które właśnie ostrzelałem. Płon ące odłamki met alu buchn ęły we wszystkie stron y, a za nim i pocisk z-p, który wystrzelił w górę. Właśnie włączyłem mikrof on, żeby to zgłosić, gdy ten spadł i zan urkow ał w kierunku przedm ieść Bagdadu, tuż po drugiej stron ie kan ału. Założ ę się, że mój skrzydłow y widzi teraz to cholerstwo, pom yślałem. Zakręcając Viperem na półn oc, pow iedziałem: – Zrzuć na umocn ien ie tuż na półn oc od wybuchu.
– ELI 5, Strzelba SA-3… Wysłałem dan e przez łącze, zakręciłem ostro na półn oc i przełączyłem mój radar w tryb przeszukiw an ia. Oglądając się znów na kompleks PZR-ów, zobaczyłem kolejn e pelotki strzela‐ jące z cent raln ego obszaru, lecz to było raczej wyładow yw an ie złości, a nie nam ierzan ie celu. Mój radar nie znalazł niczego, za to RWR rozbłysł impulsem z F-16 za mną. – ELI 5 jest w szyku, kont akt wzrokow y. – Dołącz do form acji. ELI 4, wyjdź na południe pow yż ej trzech tysięcy i masz zez wolen ie na poz ostan ie w odległości półt ora kilom et ra. LAPEL 3, obszar celu jest twój. Zostań na wschód od Tygrysu przez pięć min ut, dopóki nie odlecim y. – LAPEL pot wierdza… niez łego bałagan u tam narobiliście! Zachichot ałem. – Resztki są twoje. Uważ aj na co najm niej dwa akt ywn e gniazda pelot ek. „Klikn ął” mikrof on em, ja zaś dot arłem nad Tygrys i skierow ałem się na południow y wschód między rzeką i Al-Taji. Schodząc pon iż ej pięciu tysięcy met rów, zwoln iłem do sześciuset kilom et rów na godzin ę i usta‐ wiłem długą brąz ow ą wstęgę aut ostrady num er jeden na moim ogon ie. Piękn y szary F-16 poja‐ wił się jakieś półt ora tysiąca met rów od mojego lew ego skrzydła, a ELI 4 posłuszn ie leciał w ta‐ kiej sam ej odległości za mną i nieco wyż ej. Pom achałem skrzydłam i, żeby ściągnąć ich obu bliż ej i odpiąłem przepocon ą maskę tlen ow ą. Ocierając twarz, wyświet liłem punkt naw igacyjn y dla koryt arza tankow an ia DOG Południe i spojrzałem w dół na Bagdad. Podczas gdy obydwaj skrzydłow i ustaw iali się w szyku, zerkn ąłem od niechcen ia i zauważ y‐ łem, że mój drugi holow an y cel poz orn y znikn ął gdzieś nad stan ow iskiem PZR-ów, a wyrzutn i‐ ki dipoli były niem al puste. Po oszacow an iu zniszczeń, strat bojow ych oraz sprawdzen iu ilości paliw a, rozluźn iliśmy szyk i polecieliśmy na południe zat ankow ać. Pogoda się pogarszała, więc cieszyłem się, że na dzisiaj skończyliśmy. Według moich rachunków zuż yliśmy sześć bomb kase‐ tow ych CBU, co najm niej pięćset naboi do działka 20-milim et row ego i cztery HARM-y, jeśli możn a je liczyć. Odm eldow ując się, przekaz ałem to wszystko LUGER-owi, a on odpow iedział: – Przekaz od JEREMIAH… Kurewsko dobra robot a, ELI i LAPEL. Cóż, pom yślałem, to ci dopiero wisienka na torcie. Ale to było miłe, więc podziękow ałem. Tym JEREMIAH musiał być dzisiaj „Kanga” Rew. Tylko jem u chciało się z nam i rozm aw iać. – A przy okaz ji, ELI… nad całym Irakiem ogłoszon o właśnie pan ow an ie w pow iet rzu. Późn iej dow iedziałem się równ ież, że ten kompleks SA-3 był w istocie kwat erą główn ą na szczeblu brygady i mieścił co najm niej cztery bat erie wyrzutn i wraz z dwudziestom a działam i przeciwlotn iczym i wsparcia. ELI i LAPEL zniszczyły wszystkie cztery bat erie, a do tego stacje radiolokacyjn e wczesnego ostrzegan ia i obserw acji przestrzen i pow ietrzn ej. Nasz atak wyłą‐ czył to miejsce z gry, a więc kiedy walki o Bagdad ulegną nasilen iu, nie zagroz i już ono żadn ym amerykańskim sam olot om ani śmigłowcom bezpośredn iego wsparcia lotn iczego operującym wokół miasta. Oblat ując rejon Abu Ghraib na zachód od cent rum, widziałem dwie prostopadłe drogi start o‐ we międzyn arodow ego port u lotn iczego, niegdyś imien ia Saddam a. Z obszarów na wschód od niego i z cent rum wciąż jeszcze unosił się dym. Nagle coś mnie tknęło i odw róciłem kart ę łącz‐
ności, wpisując częstot liw ość: – Wież a Bagdad… Wież a Bagdad, ELI 33. Męski głos z akcent em z południow ych Stan ów odpow iedział od raz u: – ELI… tu Bagdad. Mów. – Dzień dobry, Bagdad… klucz Viperów przeleci nad wam i w drodze do dom u. Chciałem tyl‐ ko dow iedzieć się, czy już wygraliśmy wojn ę. – Cóż, gadacie ze mną, a ja siedzę w ich wież y, wpieprzam lody i wycieram sobie tyłek ich dyw an ikam i modlit ewn ym i. Chyba więc wygryw am y – pow iedział, przeciągając sam ogłoski. Pan ow an ie w pow iet rzu, a jakż e.
11
ELI 33
7 kwietnia 2003 10:46 czasu miejscowego, Bagdad, Irak
– Pierdolon y – mrukn ąłem spod śliskiej maski tlen ow ej. Pot ściekał mi z czoła, przez brew, wprost do lew ego oka. Wtedy zobaczyłem to coś. Przed postrzępion ą chmurą brudn obiałego dym u z ziem i poderwał się pocisk z-p. Miał sześć met rów długości, waż ył pół ton y i przyspieszał do praw ie czterech tysięcy kilom et rów na godzi‐ nę z prędkością przekraczającą osiemset met rów na sekundę. I nam ierzył się na mnie. Nie było za wiele czasu. „BIP… BIP… BIP…” – odbiorn ik układu ostrzegającego o oprom ien iow an iu falą radiolokacyjn ą (RWR), zaw ył w moim hełm ie, sygnaliz ując, że wrogie stacje radiolokacyjn e nam ierzyły mój sa‐ molot. „BIP… BIP… BIP…” Pot rzebow ałem chwili, żeby upewn ić się, że to coś rzeczyw iście mnie śledzi. Pochyliłem F-16 na nos, oderwałem tyłek od fot ela i zam rugałem szybko, bo kurz z kabin y uniósł się i wleciał mi do oczu. Długi biały pióropusz za pociskiem spłaszczył się, gdy ten wyrówn ał lot trzysta met rów nad bagdadzkim i dacham i. Nie na mnie, myślałem przez chwilę. Nam ierzył się na coś inn ego. Nie na mnie. Wtem jedn ak smuga dym u skróciła się, a pocisk wyrwał w górę, gdy wrogi radar przekaz ał mu korekt ę kursu i zaw rócił, by zniszczyć swój cel, którym jedn ak byłem ja. Kurw a… Obracając Vipera na grzbiet, wypuściłem jeden z holow an ych celów poz orn ych. To maleń‐ stwo znajdzie się na stu met rach za mną na holu, gen erując piękn y mocn y sygnał, który pociski będą mogły nam ierzać zam iast mojego sam olot u. W każdym raz ie, taką miałem nadzieję, bo pocisk z-p nabierał prędkości, zakręcając po łuku w moim kierunku. Spojrzałem w dół na cen‐ trum Bagdadu, z trudem przełykając ślin ę, odliczyłem dwa ciężkie dudn iące uderzen ia mojego serca, a pot em nacisnąłem przycisk na wrędze nad przepustn icą. Gdy ładunki dipoli odbijających
prom ien iow an ie radiolokacyjn e wystrzeliły za moim ogon em, zan urkow ałem prosto ku miastu. Błyskaw iczn ie wyprow adzając sam olot z nurkow an ia, obróciłem się na grzbiet, żeby mieć po‐ cisk na widoku i cofn ąłem przepustn icę. Spadłem z nieba, rozpoczyn ając dziki korkociąg – przede mną szaleńczo wirow ał horyz ont. W dół! W dół ku szarej ziem i. W dół ku budynkom i ciemn oz ielon em u Tygrysow i. W dół przez lukę w chmurach ku działom Bagdadu. Lukę w chmurach nie bez pow odu naz yw aliśmy „frajerską dziurą”. To nierówn e rozdarcie w gęstej pokryw ie chmur zaz wyczaj poz walało zejść pon iż ej pogody i wzrokow o odn aleźć cel. Czasem była to duż a luka, a czasem nie. Zaw sze jedn ak mogła oznaczać niebezpieczeństwo, a ta nie była wyjątkiem. Problem z luką w chmurach był taki, że wszystko na ziem i, co mogło strzelać, na ogół mie‐ rzyło przez nią. Czekało. Czekało na jakiegoś pilot a myśliwca z większym i jajam i niż roz u‐ mem, żeby spróbow ał prześliz nąć się przez nią. Czekało na frajera. Czasem jedn ak inaczej się nie dało. Jeśli zestrzelili kogoś z naszych, schodziliśmy przez dziurę i robiliśmy wszystko, co w naszej mocy, żeby urat ow ać mu skórę. Nieraz trzeba było przelecieć przez nią po unikn ięciu ognia PZR-ów. Albo wypełn iało się zadan ie specjaln e, na przykład alarm ow e bezpośredn ie wsparcie lotn icze, i po prostu nie było inn ego wyboru. Jak dzisiaj. Nie było wyboru. ELI 33, dwa F-16 z 77. Eskadry Myśliwskiej otrzym ały właśnie kryt yczn e zadan ie nad Bagdadem. Gdybym trzym ał się wysoko i leciał woln o, a sylw etka mojego sam olo‐ tu rysow ałaby się na tle chmur, zakończyłoby się to paskudn ą eksploz ją, a moje szczątki spadły‐ by do Tygrysu. Gdy cofn ąłem przepustn icę do położ en ia BIEG JAŁOWY, przeskoczyłem wzrokiem na HUD. Le‐ ciałem teraz z prędkością ośmiuset kilom et rów na godzin ę i wciąż przyspieszałem. Wypuszcza‐ jąc ham ulce aerodyn am iczn e, żeby zwoln ić, uniosłem osłon ę hełm u i spojrzałem na pocisk. Z-p skorygow ał tor lot u i zaczyn ał zakręcać na półn oc, wprost na mnie. Kiedy dym się przerzedził, mogłem naw et dojrzeć długi spiczasty kadłub pocisku na tle szarych budynków i postrzępion ych chmur. Wtedy odpalił drugi PZR. – ELI 1, tally na drugi z-p, praw o na pierwszej… na zachód od rzeki… Jeden się bron i! Radio zastukało w słuchawkach trzykrotn ie, co oznaczało, że mój skrzydłow y usłyszał kom u‐ nikat, zroz um iał, że widziałem kolejn ego odpalon ego z-p, i sam szukał pocisku. ELI 2 to był Scott Mann ing – podobn ie jak ja był doświadczon ym podpułkown ikiem i pilot em-instrukt orem. Przypadkiem leciał dziś na poz ycji skrzydłow ego. Dobrze było mieć przy sobie kogoś, kogo nie musiałem niańczyć. Nad dacham i przem ykał pióropusz dym u z drugiego PZR-a. Długie kolorow e palce art ylerii przeciwlotn iczej wyryw ały się w górę jak szpon y. Niektóre wyraźn ie coś śledziły, a inn e jedy‐ nie wystrzeliły na pokaz. Irakijczycy czuli się lepiej, kiedy mieli mnóstwo amun icji i strzelali na wszystkie stron y. Zakręcając i wykon ując żmijkę, leciałem na południe wzdłuż Tygrysu, próbu‐
jąc uciec na wschód, z dala od cent rum. Pierwszy pocisk z-p znikn ął. Po rozpoczęciu niem al w zwoln ion ym tempie, szybko przyspie‐ szyłem, przekraczając barierę dźwięku i nabierając wysokości. RWR, który pokaz yw ał elekt ro‐ niczn y obraz wszystkich stacji radiolokacyjn ych oraz pocisków nam ierzających mój sam olot, był całkow icie zapełn ion y. Było tak wiele „dżiz u”, czyli emisji radarow ych w pow iet rzu, że wskaź‐ nik przypom in ał planszę do scrabble’a. Według ostatn ich wyliczeń w sam ym Bagdadzie zostało jeszcze pon ad pięćdziesiąt stan ow isk PZR-ów. Po mojej praw ej wybuchły now e błyski, a ja zam rugałem, gdy strum ień ognistych kul pole‐ ciał po łuku w moim kierunku. Pot em kolejn y. I jeszcze jeden. Oszalałe strum ien ie świecących koralików, które wzdłuż i wszerz przecin ały niebo z każdej stron y mojego sam olot u. Art yleria przeciwlotn icza. Pelotki. Tam w dole było dziesięć tysięcy dział. – ELI 1… pelotki… bron ię się na wschodzie. Zakręcając gwałt own ie, kopn ąłem pedał steru kierunku i zerkn ąłem na praw o. Gdy myśli‐ wiec ciął pow iet rze, odsapn ąłem, pat rząc na przedm ieścia i wiele świecących rozgrzan ych do białości kulek wystrzeliw ujących z dachów. Zbyt wiele. – ELI 2… wlat uj z zachodu… nie leć za mną. – Nie mogę – nadeszła zwięz ła odpow iedź. Kurw a. Znow u. Już wdał się w walkę. Wszyscy w Bagdadzie byli postaw ien i na nogi i pat rzyli w górę na dwa amerykańskie my‐ śliwce na tyle szalon e, żeby zejść nisko nad ich stolicę i pokaz yw ać wielkiego fucka wszystkim PZR-om i działom przeciwlotn iczym na ziem i. Chyba naprawdę ich wkurzyłem. W dół… dół… dół… Myśliw iec trząsł się z pow odu prędkości i cięż aru bomb kaset ow ych pod skrzydłam i. Już… dziew ięćset sześćdziesiąt kilom et rów na godzin ę... Świetn y sposób na spędze‐ nie urodzin. Dzisiaj kończyłem trzydzieści dziew ięć lat i naprawdę wolałbym być na plaż y z dzbankiem margarit y.
Moja ulubiona broń – bomba kasetowa, którą zadedykowałem żonie Beth i mojej córce
Znów wypuszczając i chow ając ham ulce aerodyn am iczn e, zakręciłem z pow rot em w lew o, kierując się na wschód, żeby oddalić się trochę od ognia przeciwlotn iczego – wściekłych węż y rozpylających strum ien ie świecących kropelek i strzelających do mnie z wyprzedzen iem, ni‐ czym do kaczki w locie. Wyrwałem w górę i poczułem, jak F-16 skacze. Wznosząc się przez dłu‐ gą chwilę, znów zmusiłem sam olot do pochylen ia na nos. Art ylerzyści próbow ali nadąż yć, ale oni woleli lecące prosto i równ o bombowce – nie man ewrujące szare cele, takie jak ja. Cele?… pieprzyć to. To ja jestem drapieżcą. Obróciłem gwałt own ie głow ę na południe i wschód. Skurw ysyn y, przyrzekłem sobie. Jeśli dostan ę jakieś dodatkow e bomby, wrócę po was. PZR… gdzie było to cholerstwo… I tak rzadko dostrzegało się choćby jeden, a niem al nigdy nie widziało się drugiego czy trze‐ ciego. Świadom ość syt ua cyjn a, czyli ulotn e wyczucie tego, co dzieje się wokół ciebie, łat wo się przeciąż ała. W kryt yczn ych mom ent ach walki czas moż e jedn ak naprawdę zwoln ić. To, w połą‐ czen iu ze szkolen iem i doświadczen iem, daw ało jakieś szanse na przeż ycie. Nadal pat rzyłem w dół na miasto, jakby ktoś zaw iesił mnie na horyz oncie twarzą w dół.
Mocn o ściągając drąż ek i znów wypuszczając i chow ając ham ulce aerodyn am iczn e, zszedłem pon iż ej dwóch i pół tysiąca met rów, ze strugam i pary wodn ej schodzącym i z końców ek skrzy‐ deł. Szybko zam ien iając kierun ek lot u w lew o i w praw o, z nat ęż en iem wypat ryw ałem zagro‐ żeń. Pierwszy pocisk z-p znikn ął. Przy tej odległości miałem niecałe dwie sekundy, zan im mnie traf i. Zacząłem liczyć. Dwa… Drugi pocisk też się pojaw ił, podąż ając za pierwszym takim sam ym łukow at ym torem lot u. Mój oddech przyspieszył, a ja przechyliłem lekko Vipera na praw e skrzydło, w stron ę pocisków, i gwałt own ie wyrwałem w górę. Sześciokrotn e przeciąż en ie, jakieś pół ton y, wbiło mnie z po‐ wrot em w fot el. Ignorując spływ ający po twarzy pot, wyrwałem w górę, włączyłem dopalacz i wzniosłem się prosto w niebo. Choć nie dostrzegałem pocisków, wiedziałem, jaki to miało skut ek. Ilekroć mój sam olot zmien iał położ en ie, naz iemn a stacja radiolokacyjn a naprow adzan ia rakiet musiała to wykryć, przeliczyć i przesłać te dan e do pocisku z-p. Mikroczipy int erpret ow ały moją poz ycję i poruszały stat eczn iki, a pocisk zmien iał kurs, żeby za mną nadąż yć. Wszystko to w ułamku se‐ kundy. Każdy ruch koszt ow ał jedn ak pocisk dodatkow y czas, odległość i energię. Każdy ruch mógł też urat ow ać mi życie. Cztery… Stękając pod naporem prędkości dziew ięciuset kilom et rów na godzin ę i olbrzym iej siły gra‐ wit acji spow odow an ej ciągiem siln ika odrzut ow ego, poz woliłem sam olot ow i wznieść się pon ad lin ię horyz ont u, a pot em znów wykon ałem beczkę. Tym raz em w kierunku przeciwn ym – mój tyłek był teraz skierow an y mniej więcej w okolice pocisku. Wznosząc się jeszcze przez chwilę, pochyliłem myśliw iec na nos – czyli wykon ałem górkę, a następn ie cofn ąłem przepustn icę, wy‐ łączając dopalacz. Tym raz em unosiłem się niew ażko, napierając na uprząż fot ela. Odw rócon y tyłem do pocisku, wisiałem w przestrzen i, mając nadzieję, że moje man ewry zmyliły radioloka‐ cyjn ą stację naprow adzan ia na tyle, na ile przysparzały mi bólu. Sześć… Drugi pocisk też znikn ął. Siln ik wypalił się i to cholerstwo wystrzeliło gdzieś w górę, a teraz opadało ku mnie jak złow roga włóczn ia. Gniazda pelot ek wokół rzeki równ ież otworzyły ogień, gdyż byłem znaczn ie pon iż ej trzech tysięcy met rów i w ich zasięgu. Irakijczycy stosow ali roz‐ sądn ą takt ykę. Wystrzelić pocisk z-p i zmusić myśliw iec do obron y, aż znajdzie się na tyle ni‐ sko, żeby go ostrzelać z działek. I to działało. Osiem… Praw ie… praw ie… Teraz! Odchodząc znów ostro w praw o, rozpocząłem ogromn y głęboki obrót w kształcie beczki, wokół osi podłużn ej sam olot u. Była to beczka baryłkow at a – szeroka, szybka i skut eczn a. Cho‐ dziło o to, żeby dać pociskow i zbyt wiele skokow ych zmienn ych, by mógł je opan ow ać w tym krótkim czasie, który mu został. Jeśli udało mi się zmusić PZR-a do spudłow an ia, wygrałem, bo on nie pot raf i man ewrow ać i zaw rócić jak myśliw iec. Wyryw ając w górę, łagodn ie obróciłem F-16 na grzbiet, jedn ak zam iast zakończyć beczkę,
poz woliłem, aby sam olot nadal opadał w kierunku horyz ont u, w stron ę zadym ion ej ziem i. Chwilę pot em leciałem na grzbiecie równ olegle do ziem i. Nie był to man ewr z duż ym przecią‐ żen iem, nie był też specjaln ie gwałt own y. Chodziło o to, żeby min ąć horyz ont w położ en iu od‐ wrócon ym, zmniejszyć ciąg, zwoln ić, a pot em skończyć beczkę w punkcie rozpoczęcia. To było eleganckie i skut eczn e, i nieź le mieszało szyki radiolokacyjn ym układom naprow adzan ia star‐ szego typu. Zbyt wiele ukośnokątn ych popraw ek i pocisk pow in ien wyt racić prędkość. To było skut eczn e przeciw SA-2 i SA-3, niestet y nie działało w ogóle przeciw nowszym SA-6 i SA-8. I zaz wyczaj możn a było zrobić to bezkarn ie tylko raz. Późn iej drugi PZR albo inn y rodzaj pocisku i pelotka mogły dopaść swój cel. I właśnie tak się stało. Miasto pow oli obróciło się do pion u, gdy przeszedłem przez doln y odcin ek beczki. Rozpoczy‐ nając łagodn e wznoszen ie, sam olot pochylił się na ogon, a mnie pow oli, ale mocn o wbiło w fo‐ tel. Co cztery, pięć sekund naciskałem przycisk odpalan ia dipoli; obracałem wciąż głow ę, wypa‐ trując inn ych zagroż eń. Pelotka na raz ie znikn ęła za mną i wiedziałem, że pierwszy z-p musiał spudłow ać. Min ęło za duż o czasu. Zerkając szybko na HUD, zobaczyłem, że cel był za mną – ja‐ kieś dziesięć kilom et rów dalej na półn ocn y wschód. Przy pon ad tysiącu kilom et rów na godzin ę wzniosłem się pon ad horyz ont i obróciłem sa‐ molot na grzbiet, by pow rócić w kierunku celu. Gdy to robiłem, przed oczam i dostrzegłem jakiś ruch. Instynkt own ie wyrwałem w górę, wykon ałem beczkę i waln ąłem w przycisk odpalan ia dipoli. To ocaliło mi życie. Zabójczy kształt kolejn ego pocisku przem knął za mną w drodze do chmur. Wznosił się… to nie mógł być jeden z SA-3. „X” na dole mojego HUD-a pow iedział mi, że holow an y cel poz orn y nadal działał i nadaw ał sygnały. A więc to musiał być pocisk z-p naprow adzan y na podczer‐ wień, a nie radiolokacyjn ie. Cholera… Wcześniej był taki jeden, a teraz są dwa. Wciąż wznosząc się pion ow o, odw róci‐ łem się bokiem w fot elu i próbow ałem spojrzeć za siebie w dół. Ale pat rzyłem o sekundę za dłu‐ go i straciłem obraz – niebieski zmien ił się w szary, a horyz ont zupełn ie znikn ął, gdy wpadłem w pokryw ę chmur. – ELI 2… bron i się, pelotki! Świetn ie… Teraz nijak nie mogłem mu pom óc – był zdan y tylko na siebie. Nagle sam olot podskoczył dziko pod moimi rękam i, a żołądek podszedł mi do gardła. Traf ili mnie! F-16 leciał jedn ak dalej, a ja przen iosłem oczy na tablicę lampek ostrzegawczych. Nic. Co, do kurw y… Przeskakiw ałem wzrokiem po kabin ie pom iędzy tablicam i wskaźn ików ostrzegawczych a przyrządam i siln ikow ym i. Musiałem przelecieć przez pow iet rze wzburzon e przez pocisk. Obracałem głow ę to w jedn ą, to w drugą stron ę, próbując odn aleźć horyz ont. Góra była dołem, a dół bokiem. Do dupy. – UWAGA… UWAGA – Zrzędliw a Zuz a zabrzęczała w hełm ie, gdy myśliw iec zat rząsł się i za‐ czął wyt racać prędkość. Trzy tysiące met rów nad Bagdadem, bez prędkości, spadając z nieba. Niedobrze.
Pat rząc na wskaźn ik położ en ia przestrzenn ego na przedn iej konsoli, zapom niałem na chwilę o świecie zew nętrzn ym i wyleciałem z chmur przy pom ocy wielkiego okrągłego przyrzą‐ du. Gdy skrzydła znalaz ły się pon iż ej lin ii horyz ont u, myśliw iec nabrał prędkości, a mój oddech nieco zwoln ił. Wznosiłem się znów na tysiąc sześćset met rów, kierując się na półn oc i przyspieszając po‐ wyż ej sześciuset kilom et rów na godzin ę. Wciąż miałem jeszcze cel do traf ien ia. – ELI 1 jest szesn aście kilom et rów od celów, w kierunku półn ocn ym na tysiącu sześciuset met rach… 3,1. Szesn aście kilom et rów. Rapt em półt orej min ut y. Trzy tysiące kilogram ów paliw a i tysiąc sześćset met rów nad szarą zadym ion ą ziem ią. Nadal dość wysoko, by unikn ąć Irakijczyków z kałaszam i, za to w zasięgu wszystkich pelot ek i PZR-ów w Bagdadzie. Zero wyboru. Wzno‐ sząc się, straciłbym czas i prędkość, a to nie była dobra kombin acja nad siln ie bron ion ym mia‐ stem. – 2 ma 2,8… 21 południe… uhm… kierun ek wschodn i. Dwadzieścia jeden kilom et rów na południow y wschód… musiał bron ić się tam, by nie zbliż yć się do śródm ieścia. Niecałe trzy tysiące kilogram ów paliw a. To daw ało nam trochę pon ad dzie‐ więćset kilogram ów do wykorzystan ia, zan im będzie BINGO (brak paliw a), które zmusi nas do pow rot u do tankowca. Wyobraz iłem sobie to w głow ie, pat rząc w dół. Widok oka Boga, jak to naz yw aliśmy. Jeśli cel był środkiem tarczy zegara, to ja byłem na godzin ie szóstej, a mój skrzydłow y na czwart ej. Za‐ wrócę na półn oc w stron ę dwun astej i zaa takuję. Num er dwa zat oczy koło w kierunku trzeciej, a pot em zakręci i sam uderzy. Czas, który zabierze mu zrobien ie tego, poz woli mu unikn ąć odłamków moich bomb i wszystkiego, co traf ię, a co będzie spadało z pow rot em w dół po wybu‐ chu; to niez wykle ważn e, żeby nie przelat yw ać przez to gówn o, bo siln iki nie lubiły kont akt ów z kaw ałkam i met ali, które przechodziły przez ich wnęt rze. – ELI 2… zat ocz łuk na wschód, szesn aście kilom et rów, i zgłoś się ze wschodu. Miejm y nadzieję, że się uda. Przy odrobin ie szczęścia Irakijczycy będą pat rzyli w stron ę, z której nadlecę ja, a mój skrzydłow y uderzy na nich z boku. Jak już wspom in ałem, o ile to możliw e, nigdy nie atakuje się we dwójkę z tego sam ego kierunku. „Klikn ął” mikrof on em, a pot em pow iedział: – Sprawdź, czy kam ery są włączon e… Przejdź na zielon y. Sprawdziłem przełączn iki i upewn iłem się, że kam era nagryw a, a główn y przełączn ik uzbrojen ia jest włączon y, czyli „zielon y”. To była kolejn a zalet a lat an ia z bardzo doświadczo‐ nym pilot em. On też myślał „na zaś”. „Zing” był dobrym gościem. Było znaczn ie łat wiej, gdy nie musiałem piln ow ać kilku młodych nieopierzon ych skrzydłow ych
Ja z „Zingiem”, czyli Scottem Manningiem, sygnał wywoławczy ELI 33, 7 kwietnia 2003, Bagdad
. Usłyszałem w słuchawkach cykan ie podobn e do świerszcza i spojrzałem w dół na praw y wskaźn ik pon ad kolan am i. Wskaźn iki wielof unkcyjn e, MFD, wspan iale wspom agały świado‐ mość syt ua cyjn ą. Jak naz wa wskaz uje, możn a je było nastaw ić tak, żeby pokaz yw ały niem al wszystko, co związ an e z sam olot em, uzbrojen iem albo obszarem, nad którym toczyła się wal‐ ka. Na praw ym wskaźn iku miałem ekran prez ent ujący rozpoz nan e pierścien ie zasięgu PZRów, kilka tras sam olot ów szturm ow ych i mój obecn y cel. Lew y wskaźn ik pokaz yw ał obraz y z radaru pokładow ego. Do komplet u z cykan iem pojaw ił się malutki symbol – to mój skrzydłow y wysłał mi przez
łącze swoją poz ycję. Omin ął nieoznaczon y pas PZR-ów i pelot ek, który odkryłem, i zakręcał pod kąt em, żeby zaa takow ać od wschodu. Spojrzałem w dół i zobaczyłem półn ocn o-wschodn ie przedm ieścia Bagdadu nikn ące pod le‐ wym skrzydłem. Już pora. – 1 wlat uje od południa. Wykon ując beczki na wznoszen iu, zaw róciłem myśliw iec na półn oc i pchnąłem przepustn icę na pełen ciąg bez dopalan ia. F-16 błyskaw iczn ie wyrwał do przodu, a ja sprawdziłem HUD. Niecałe piętn aście kilom et rów. Atakow an ie celu w now oczesnym myśliwcu przypom in a trochę grę na kilku instrum ent ach jedn ocześnie. Lew ą ręką przesuw ałem przepustn icę, zmien iałem częstot liw ości radiow e i obsłu‐ giw ałem każdą z setki funkcji przedn iego górn ego pulpit u sterow an ia. Palce zaś obsługiw ały ra‐ dar, wypuszczały i chow ały ham ulce aerodyn am iczn e i zarządzały środkam i walki elekt ron icz‐ nej. Praw ą ręką pilot ow ałem sam olot. F-16 miał drąż ek boczn y zam ont ow an y po praw ej stron ie kabin y, a nie – jak w starszych typach myśliwców – wychodzący z podłogi. Palce praw ej ręki tańczyły na drążku po przełączn ikach zarządzan ia wskaźn ikam i oraz celam i. Praw ą ręką zrzu‐ całem też bomby, odpalałem pociski i strzelałem z działka. Właściw ie nie musiałem odryw ać rąk od sterown ic, żeby coś zrobić. To była bardzo dobrze zaprojekt ow an a kabin a. Musiała być, żeby jeden pilot mógł poradzić sobie z pięciom a czy sześciom a rodzajam i uzbrojen ia, lat an iem, na‐ wigow an iem i walką. Trzyn aście kilom et rów. Zerkn ąłem na wskaźn iki paliw a i zobaczyłem, że zgadzają się ze sobą. Zadow olon y, unio‐ słem znów osłon ę hełm u i przyjrzałem się jedn olicie zielon ej lin ii biegnącej na moim HUD-zie z góry na dół. Zwan o ją „obliczan ym w sposób ciągły punkt em zrzut u uzbrojen ia”, w skrócie CCRP (cont in uously comput ed relea se point), zapewn iała sterow an ie do punkt u zrzut u, który obliczon o dla wybran ej bron i i wybran ego celu. Jeden aście i pół kilom et ra. Jeszcze raz przebiegłem wzrokiem po kabin ie. Główn y przełączn ik uzbrojen ia był włączo‐ ny. Zasobn ik walki elekt ron iczn ej nadaw ał, zakłócając wszelkie zagroż en ia, które wykryw ał. Holow an y cel poz orn y był wypuszczon y i równ ież, teoret yczn ie, działał. Wskaz an ie wysokości zat rzym ało się nieruchom o na tysiącu pięciuset met rach – cofn ąłem lekko przepustn icę, żeby utrzym ać prędkość dziew ięciuset kilom et rów na godzin ę. Nachylając się, spojrzałem poz a HUD na obszar celu. Lotn isko Khan Ban i Sad. Tyln e drzwi Saddam a Husajn a. Tam! Lotn isko leż ało na ogołocon ym skrawku jasnobrąz ow ej ziem i, lekko na zachód od zie‐ lon ych brzegów rzeki Dijala. Nie dyspon ow ałem zdjęciam i ani schem at am i obszaru celu, jak podczas zaplan ow an ej misji. Przed kwadransem przekaz ali nam tylko współrzędn e i ogóln iko‐ we inf orm acje o lądow isku dla śmigłowców na półn ocn ym krańcu lotn iska. Wcześniej tego dnia uderzen ie bombowców B-1 zrówn ało z ziem ią kwart ał miejski w bagdadzkiej dzieln icy Al-Man‐ sur, próbując zabić Saddam a. Nie było go tam, a wiedząc, że wojn a jest przegran a, starał się te‐ raz uciec z miasta śmigłowcam i. To mu się raczej nie uda, jeśli mam tu coś do pow iedzen ia.
Przeszukując wzrokiem drogę start ow ą, zauważ yłem drogę kołow an ia i wielką bet on ow ą płaszczyz nę postojow ą. Jeśli była tam wież a kont roli ruchu lotn iczego, to nie mogłem jej na‐ mierzyć. Jeśli były tam śmigłowce, to też jeszcze ich nie widziałem. Niecałe dziesięć kilom et rów. Odchyliłem się i pon own ie ustaw iłem kursory sterow an ia. Jeśli nie zobaczę śmigłowców na własne oczy, będę musiał zrzucić moje bomby kaset ow e, używ ając podan ych współrzędn ych. Nachyliłem się jeszcze raz, z frustracji waląc w konsolę. Zrzut przy użyciu współrzędn ych mógł‐ by coś dać w przypadku mostu albo budynku, lecz szansa traf ien ia kilku małych śmigłowców by‐ ła… – Niech mnie diabli. Strzępki pary wodn ej wirow ały wkoło niczym starom odn e zraszacze. Łopat y wirn ika no‐ śnego, mącące ciężkie wilgotn e pow iet rze. Oto i one. Cztery śmigłowce, jakieś sto met rów od siebie. Błyskaw iczn ie wcisnąłem na drążku przycisk, który zmien iał nastaw ę ognia. CCIP, czyli ob‐ liczan y w sposób ciągły punkt zrzut u uzbrojen ia zależ ał od moich oczu, nie od współrzędn ych. Bomby zrzucę, używ ając okręgu śledzen ia celu, huśt ającego się teraz na moim HUD-zie niczym wahadło. Osiem i pół kilom et ra. Pochylając się trochę, dot knąłem lekko drążka, żeby umieścić okrąg śledzen ia celu pod dwo‐ ma pierwszym i śmigłowcam i i cofn ąłem przepustn icę o jedn ą zapadkę. Mój praw y kciuk zaw isł nad spustem na drążku. Gdy małe kółeczko z kropką w środku do‐ tknęło nosa pierwszego śmigłowca, z przyz wyczajen ia wstrzym ałem oddech. Nacisnąłem gład‐ ko i mocn o, przyt rzym ując kciuk w miejscu. F-16 zakołysał się, kiedy obydwie bomby kaset ow e CBU-103 zostały zrzucon e. Pchając przepustn icę całkow icie do przodu, przechyliłem się mocn o na lew e skrzydło, a po‐ tem na praw e. Zam iat ałem ogon em – że tak pow iem – żeby złapać wszelkie pociski z pelot ek albo PZR-ów, które mogły na mnie lecieć. Wzięliśmy ich jedn ak z zaskoczen ia. Po lan iu, które dostał Bagdad, koordyn acja między irac‐ kim i stan ow iskam i obron y pow ietrzn ej była coraz rzadsza. A zat em Irakijczycy, którzy strzelali do nas wcześniej, nie przekaz ali żadn ych inf orm acji tym skurw ysyn om tut aj. Przestaw iając ra‐ dar w tryb MAN EWROWEJ WALKI POWIETRZN EJ, który aut om at yczn ie nam ierzy wszystko, co zobaczę, wyszedłem na lew o w stron ę zachodu i spojrzałem w tył na lotn isko. I wtedy jed‐ nocześnie wydarzyło się kilka rzeczy. Śmigłowce na zachodn im krańcu bet on ow ej płaszczyz ny po prostu wyparow ały, kiedy zde‐ ton ow ały moje bomby kaset ow e – każda mieściła dwieście podpocisków burzących o duż ej sile raż en ia skom asow an ych w kulkach wielkości piłki do sof tballu. Jeden śmigłow iec poz ostał niestet y niet knięt y, za to wszystkie pelotki w Khan Ban i Sad obudziły się i zaczęły strzelać. – ELI 1 wylat uje… zachód. Zing odpow iedział błyskaw iczn ie: – ELI 2 wlat uje od wschodu. Spoglądając za siebie, widziałem, że dym unosi się z wiat rem na południe. No i dobrze. Mój
skrzydłow y będzie miał znakom it y widok na poz ostały śmigłow iec.
Mapa znanych nam rozmieszczeń stanowisk PZR-ów wokół Bagdadu. Prawdopodobnie było ich dwa razy więcej. Naszym zadaniem było zniszczyć je wszystkie
– Prędzej, 2… ostatn i śmigłow iec moż e się stąd urwać. Zrobiłbym to jak nic, gdyby kilku z moich kolegów właśnie znikn ęło z moich oczu. – ELI 2… trzydzieści sekund. Musiał kłam ać z tym szesn astokilom et row ym łukiem, ale teraz to nie miało znaczen ia. – ELI 2… twój cel jest na zachód od dym u… na zachód od dym u… obok drogi start ow ej. Jeden Hoplit e z obracającym się wirn ikiem nośnym – Hoplit e to śmigłow iec Mi-2 produkcji radziec‐ kiej. – ELI 2, tally na dym… szukam. – Aha, 2… zat oczę łuk na zachód od drogi start ow ej i zajm ę pelotki. Nie wylat uj na zachód. Mikrof on „klikn ął” w odpow iedzi. Wyrwałem F-16 w górę pod kąt em sześćdziesięciu stopn i i przechyliłem się na skrzydło, żeby mieć lotn isko na widoku. I tak, z pochylen iem na ogon, le‐ ciałem z wyśliz giem nad półn ocn ym i przedm ieściam i. Pelotki wciąż strzelały, ale chyba miały problem z dostrzeż en iem mojego szarego sam olot u na tle szarych chmur. Chciałem jedn ak, że‐ by zobaczyli mnie, a nie mojego skrzydłow ego, musiałem więc im w tym pom óc. Odpaliłem flarę. Pot em kolejn ą. Zerkając na HUD, poz woliłem, żeby prędkość pow oli zmalała do siedm iuset kilom et rów na godzin ę, wykon ałem ześlizg i zan urkow ałem ku ziem i. Obracając się na grzbiet, spojrzałem na
zachód, na zakręt rzeki, który przypom in ał wielkie ucho, aż w końcu zobaczyłem moje jasnopo‐ marańczow e flary opadające pow oli ku ziem i. Na mapie było tam oznaczon e stan ow isko SA-6, więc miałem oczy dookoła głow y. Nic jedn ak do mnie nie strzelało. Przyspieszając teraz ku ziem i, cofn ąłem trochę przepust‐ nicę i wychyliłem się na lew o, żeby zobaczyć lotn isko. Moje flary zdecydow an ie zwróciły uwagę i cały ostrzał zakręcał po łuku na zachód, czyli w moim kierunku. Większość była nam ierzan a wzrokow o, ale zauważ yłem na wskaźn iku syst em u ostrzegan ia przed zagroż en iam i kilka sym‐ boli radarów pelot ek. Mogłem z tym żyć. Tylko żadn ych SA-6 – przez nie mógłbym zgin ąć. To była ryz ykown a gra. Starałem się, żeby strzelało do mnie wszystko, o czym wiedziałem, że tam jest, choć wcale nie miałem pewn ości, co jeszcze mogło mnie nam ierzać – albo czekało w got ow ości, aż zbliż ę się wystarczająco, żeby mnie odstrzelić. Taka była istot a polow an ia na PZR-y – zadan ie Dzikiej Łasicy. Doprawdy, „no, bez jaj, kurw a”. Prędkość pow odow ała drgan ia sam olot u. Czysta moc. Nie odryw ając oczu od ziem i, połączy‐ łem beczkę ze wznoszen iem pon ad horyz ont. Zmagając się z przeciąż en iem, które wcisnęło mnie w fot el, spojrzałem na lotn isko. Jeśli ostatn i śmigłow iec wystart uje, zan im „Zing” go do‐ rwie, to zniszczę go pociskiem Sidew inder. Wątpiłem, żeby wśród cięż arów ek i czołgów poru‐ szających się tam w dole mój radar pokładow y zdołał wychwycić coś tak woln ego, musiałem więc mieć je na oku. Miałem właśnie wysłać „Zingow i” przez łącze inf orm acyjn e prośbę o poz ycję, gdy środek półn ocn ej drogi kołow an ia wyleciał w pow iet rze. Wyglądało to tak, jakby ktoś celow ał z olbrzy‐ miej śrut ówki kilkadziesiąt cent ym et rów od ziem i i właśnie nacisnął spust. Poz ostały Hoplit e znikn ął. Naw et nie zauważ yłem ELI 2, podobn ie jak Irakijczycy, moż e więc zajęły ich moje wygłupy z wypuszczan iem flar. Jakkolw iek było, śmigłowce zostały znisz‐ czon e. Moż e Saddam też kipn ął, pom yślałem. Ale wątpiłem w to. Za duż o szczęścia jak na jeden dzień. – ELI 2 wylat uje na półn oc. – Dobra robot a, 2. Zat ocz łuk na półn ocn y wschód pow yż ej tysiąca ośmiuset met rów… ELI 1 wlat uje od południow ego wschodu. „Klikn ął” w odpow iedzi. Pchnąłem przepustn icę do przodu, pochyliłem myśliw iec na nos i zan urkow ałem na wysokość tysiąca pięciuset met rów, podczas gdy on wznosił się na tysiąc osiemset. Dzięki tem u byliśmy daleko od siebie i przypraw iliśmy Irakijczyków o ból głow y. Poleciałem okręgiem w stron ę Tygrysu, miałem teraz lotn isko z tyłu, a przed sobą praw ie cały Bagdad. Zrobiłem to, żeby zyskać trochę miejsca na kolejn y, ostatn i przelot nad lotn iskiem – no i żeby nie być odw rócon ym doln ą częścią kadłuba do SA-6. Skupiając się na zakręcie rzeki, zauważ yłem mnóstwo budynków wojskow ych, proste lin ie i umocn ien ia, lecz nic nie przypom in ało stan ow iska PZR-ów. Mogłem zaryz ykow ać. Teraz, osiem kilom et rów na zachód od lotn iska, pon own ie zaa takow ałem. Tym raz em żadn ej zgadyw anki. Dokładn ie wiedziałem, gdzie wycelow ać. Obok zniszczo‐ nego pasa start ow ego stał jeden hangar zdatn y do użytku, więc uznałem, że jeśli były dodatko‐ we śmigłowce, to właśnie tam. Jeszcze jeden przelot z użyciem działka i zabierzem y się stąd w cholerę. Nagle z szarego nieba spadł deszcz jasnopom arańczow ych kuleczek. Przyleciały z góry, nie
z dołu. Flary… Uśmiechn ąłem się pod maską tlen ow ą. „Zing” robił dla mnie to, co ja zrobiłem dla niego – ściągał na siebie uwagę. Zuch chłopak. Niecałe siedem kilom et rów. Widziałem wyraźn ie pobojow isko, które zostaw iliśmy na lotn isku. Ognie jarzyły się pod gę‐ stym czarn ym dym em, który unosił się z płon ących maszyn. Trochę wyż ej czerń przechodziła w jaśniejszą szarość i rozpływ ała się na boki niczym zmarszczka rozchodząca się po taf li wody. Wielka podłużn a smuga zbaczała pow oli na południe. Oto jedn ak droga start ow a. Odszedłem nieco w lew o, leciałem tak przez kilka sekund, a po‐ tem wróciłem na praw o. Dym przerzedził się teraz nad hangarem, a ja pchnąłem przepustn icę do przodu. Przełączając się na symbologię DZIAŁKA, pochyliłem sam olot na nos i skupiłem się na celow an iu. Po swojej lew ej widziałem błyski z pelot ek, które musiały pochodzić z Bakuby, in‐ nego lotn iska położ on ego jakieś szesn aście kilom et rów na półn oc ode mnie. Kilka poz ostałych dział w Khan Ban i Sad równ ież otworzyło ogień, główn ie w stron ę „Zinga”, wiedziałem jed‐ nak, że jest wystarczająco daleko na wschód, żeby ich unikn ąć. Jakieś pięć i pół kilom et ra od celu zauważ yłem, że mój holow an y cel poz orn y działa, cofn ą‐ łem więc lekko przepustn icę i wyśrodkow ałem kursory sterow an ia. Przen iosłem krzyż celown i‐ czy na górze HUD-a, na środek drogi start ow ej, a okrąg śledzen ia celu na drogę na południe od lotn iska. Pochylając sam olot na nos, zapam ięt ałem ustaw ien ia i poleciałem prosto na hangar. Gdy się zniż ałem, okrąg śledzen ia celu nieuchronn ie przesun ął się w kierunku długiego niskiego prostokąt a hangaru. Tysiąc met rów. Już praw ie na miejscu… nacisnąłem lekko na drąż ek, żeby doprecyz ow ać sterow an ie, a okrąg śledzen ia celu przeszedł przez rząd drzew rosnących bezładn ie tuż za hangarem. Osiemset met rów. Okrąg śledzen ia celu podn osił się… praw ie… siedemset trzydzieści. Okrąg prześliz nął się przez drzew a, dot knął podstaw y drzwi hangaru, a ja nacisnąłem spust. „BUURRRPPP”. Działko wystrzeliło, a sam olot zat rząsł się gwałt own ie. 20-milim et row e naboje zostały wy‐ plut e z wnęki za moim lew ym ram ien iem i popłyn ęły w stron ę hangaru. Zwoln iłem spust i za‐ cząłem wznosić się, odchodząc na praw o – byle z dala od lotn iska. „BIP… BIP… BIP…”. Błyskaw iczn ie skierow ałem wzrok w kierunku wskaźn ika syst em u ostrzegan ia o oprom ie‐ niow an iu falą radiolokacyjn ą. „Szóstka”. Dokładn ie za mną i bardzo, bardzo blisko! Matko Boska… Sam olot wzniósł się pon ad horyz ont. Obróciłem przepustn icę do wew nątrz i pchnąłem ją do przodu. Pon ad szesn aście tysięcy kilogram ów ciągu zaskoczyło z dopalaczem i myśliw iec wy‐ strzelił do przodu. Uderzając lew ą dłon ią w przycisk odpalan ia dipoli, zan urkow ałem na lew o i w dół. Obracając się bokiem, spojrzałem za siebie na pocisk z-p. „BIP… BIP… BIP…”, RWR gorączkow o próbow ał mi pow iedzieć, że pocisk był na tyle blisko,
że jego układy przejęły naprow adzan ie. Naprow adzan ie w końcow ej faz ie lot u. Miałem nadzieję, że nie. Z szeroko otwart ym i oczam i i suchością w ustach obróciłem się z pow rot em na praw o i po‐ prow adziłem sam olot w tę stron ę. W dół! W dół! Obracając przepustn icę z położ en ia dopalan ia, odpaliłem więcej dipoli. – ELI 1… bron ię się przed SA-6… w kierunku wschodn im nad lotn iskiem! Jego odpow iedź była błyskaw iczn a: – ELI 2… zguba z-p. Ślepy na tysiącu ośmiuset met rach… A więc stracił mnie z oczu i nie widział pocisku z-p. Kierow ałem się teraz na południe tuż od końca Khan Ban i Sad. Wyrówn ując na tysiącu met rów, pochyliłem sam olot na ogon, znów włą‐ czyłem dopalacz i wystrzeliłem świecą w górę. – ELI 2… wejdź pow yż ej trzech tysięcy met rów i skieruj się na jeden-pięć-zero… ELI 1 mija tysiąc pięćset. Pat rząc na praw o, na zachód, zmusiłem oczy, żeby zam iast skakać w tę i we w tę, podzieliły niebo na cztery części. Za skrzydłem… wysoko… nisko… Sprawdzić HUD… Między skrzydłem a ogon em… wysoko… nisko. Sprawdzić HUD. Tysiąc siedemset met rów i siedemset kilom et rów na godzin ę… przechy‐ len ie i wyrwan ie. Lecąc na grzbiecie, spojrzałem tam, gdzie musiał być pocisk z-p. Za mną i wy‐ soko. Nie dostrzegłem niczego. – OSTRZEŻ EN IE… OSTRZEŻ EN IE… Pow róciłem do lot u poz iom ego i zerkn ąłem na wskaźn ik. PALIWO… PALIWO… – mrugał do mnie. Szarpiąc mocn o drąż ek praw ą ręką, skierow ałem F-16 z pow rot em na lew o. Na półn ocn y wschód, z dala od lotn iska i z dala od Bagdadu. Jeśli on kierow ał się kursem sto pięćdziesiąt stopn i na południow y wschód, to jest o sześć, siedem kilom et rów od mojego praw ego skrzydła. Wysyłając przez łącze inf orm acyjn e prośbę o poz ycję, cofn ąłem przepustn icę, żeby utrzy‐ mać prędkość i kont yn uowałem zakręt w lew o, na południe. Zan im Khan Ban i Sad całkiem znikn ęło, zobaczyłem ognie z mojego ostatn iego przelot u. Nie widziałem hangaru, to znaczy‐ ło, że budyn ek płon ął, a wraz z nim wszystko, co było w jego wnęt rzu. Nie zobaczyłem też w ogóle tego pocisku z-p. Moż e tak naprawdę nigdy nie został odpalo‐ ny. A moż e zarea gow ałem dostat eczn ie szybko, by posłać go w próżn ię. Gdy leciałem spiralą, wkręcając się w górę przez prześwit w chmurach, daleko na wschód od Bagdadu, przyszła odpo‐ wiedź przez łącze inf orm acyjn e. „Zing” równ ież był cały i zdrow y, lecąc jakieś pięć kilom et rów na zachód za mną. Gdy przebiłem się przez chmury, słońce uderzyło mnie w twarz, a ja mrugałem przez długą szczęśliw ą chwilę, zan im nie opuściłem przyciemn ian ej osłon y hełm u. Wciąż będąc kilkaset ki‐ lom et rów w głębi wrogiego teryt orium, nie zam ierzałem się odpręż ać. Czułem jedn ak znajom y przypływ wdzięczn ości, który zaw sze pojaw iał się po int ensywn ej misji bojow ej. Późn iej, leż ąc na pryczy w ciemn ości, pom yślę o tym, co mogło się stać. Lecz tu i teraz, gdy słon y pot wysychał na mojej twarzy, a wilgoć pod uprzęż ą nie parzyła już skóry, byłem wdzięczn y za to, że żyję i oddycham.
Delikatn ie przechylając sam olot na lew e skrzydło, zauważ yłem, że moje wyrzutn iki dipoli były PUSTE, a holow an y cel poz orn y został zuż yt y. Ciekaw e, kiedy to się stało? Więc jedn ak zp... To było przeraż ające – postan ow iłem nie zaprząt ać sobie tym głow y. Mój oddech wracał do norm y. Dostrzegłem błysk słońca na met alu i zobaczyłem drugiego F16 przebijającego się przez chmury. Na moim wskaźn iku układu ostrzegan ia o oprom ien iow a‐ niu falą radiolokacyjn ą pojaw ił się przyjaz ny symbol – wiedziałem, że „Zing” mnie nam ierzył. Poz ostając z dala od Bagdadu, wznosiliśmy się dalej, aby lecieć trochę pon ad chmuram i. Chmury zasłan iały PZR-y i pelotki. A ja miałem ich dość jak na jedn e urodzin y.
12
Koniec partii
Wyglądało jak żyraf a. Mrugnąłem. Mrugnąłem jeszcze raz i uniosłem osłon ę hełm u. Przechylon y na skrzydło, krąż yłem z pręd‐ kością siedm iuset kilom et rów na godzin ę tuż nad dacham i Bagdadu. Pat rzyłem właśnie na coś, co sadziło susy drogą pode mną. Żyraf a. Pow ażn ie. Był poran ek 8 kwietn ia, a ja właśnie przeciąłem Tygrys w południow ym Bagdadzie i kiero‐ wałem się na półn oc do dyst rykt u Al-Quds, żeby zniszczyć czołgi. Wokół farm w Dora i starej baz y lotn iczej Bagdad-Mut henn a rzeka tworzyła ogromn ą pęt lę w kształcie kciuka. Tuż nad nią znajdow ało się bagdadzkie zoo, to z niego najw yraźn iej zwierzę uciekło. Stękając pod naporem przeciąż en ia, położ yłem myśliw iec w ostry poz iom y zakręt o sto osiemdziesiąt stopn i, kierując się na zachód. Pode mną znajdow ał się ogromn y półkolisty kom‐ pleks – owoc megalom an ii Saddam a. Na drugim końcu leż ał szeroki bulw ar z łukam i na obu krańcach. Zmniejszyłem przeciąż en ie i wtedy uświadom iłem sobie, że łuki były tak naprawdę ogromn ym i rękam i, z których każda trzym ała miecz. Łuki Zwycięstwa Saddam a. Co za iron ia. Uśmiechając się cierpko, zmien iłem kierun ek i zakręciłem, wychodząc na pół‐ nocn y wschód, w stron ę Tygrysu. Łuki Zwycięstwa – cóż, Husajn nie zaz na go za wiele, skoro niew iern i, tacy jak ja, krąż yli mu nad głow ą, a dzikie zwierzęt a biegały swobodn ie po ulicach. Tuż przede mną ospała, zielon a jak wodorosty rzeka wdzierała się w Bagdad. Było tam pół tuz in a mostów, które chciałem wybadać, gdyż wrogie oddziały wykorzystyw ały półn ocn e przedm ieścia w charakt erze schron ien ia. Gdyby próbow ały przesun ąć się na południe, żeby wal‐ czyć, musiałyby przejść przez te mosty. Dwa z nich, Sin ak i Jumhurijja, znajdow ały się w sa‐ mym środku działań. Tego ranka trzy pary „Graczy” krąż yły wokół w poszukiw an iu kłopot ów. Każdy z nas dostał inn e stref y raż en ia i lat ał w kółko, próbując ściągnąć na siebie ogień. Gdy znaleźliśmy kogoś na tyle głupiego, żeby strzelał, oznaczaliśmy poz ycję i obm yślaliśmy najlepszy sposób ataku. Zale‐ żał on od pola bit wy, od ilości uzbrojen ia, które nam poz ostało, no i oczyw iście od teren u. Czynn iki środow iskow e były ważn ą częścią ataku Łasicy. Przelot nad wodą, by unikn ąć zagro‐
żeń z ziem i czy wykorzystan ie położ en ia słońca, żeby zakłócić działan ie nieprzyjacielskich optyczn ych środków śledzen ia – niektóre takt yki nie zmien iły się od czasu I wojn y świat ow ej. Jedn ak wypełn ian ie zadań Łasicy w teren ie miejskim było ciężkie: za duż o kryjów ek dla PZR-ów czy pelot ek plus niepokojąco wysokie ryz yko raż en ia własnych oddziałów. Odkąd mari‐ nes i arm ia wkroczyli do Bagdadu, od wielu dni trwały zacięt e walki uliczn e. Na dom iar złego strzelali do nas czasem nasi piechociarze, nie pot raf iąc odróżn ić irackiego sam olot u od amery‐ kańskiego. Właściw ie to byliśmy teraz nad Bagdadem dlat ego, że rapt em dziesięć min ut wcześniej mo‐ ja para odpow iedziała na alarm ow e wez wan ie bezpośredn iego wsparcia lotn iczego. FACING 43, sam olot A-10 Wart hog, został traf ion y z PPZR-a. Miał kiepski wybór między lądow an iem w do‐ piero co wyz wolon ym międzyn arodow ym porcie lotn iczym i próbą dow leczen ia się do wysun ię‐ tego lotn iska polow ego, na przykład w Tallil. Nic dziwn ego, że wybrał Tallil, sam olot nie dał jedn ak rady i biedak kat apult ow ał się nad Bagdadem. Na jego szczęście jacyś saperzy z 3. Dyw i‐ zji Piechot y zauważ yli, jak opada, i wysłali oddział, żeby go urat ow ał. Pilot – major Jim Ewald – całkiem słuszn ie zakładał, że wszystko wokół ma złe zam iary, do‐ póki piechociarze nie zaw ołali: „Hej, koleś… wyjdź. Jesteśmy Amerykan am i”. Zan im tam dot arliśmy, było po spraw ie, i to dlat ego mogłem teraz śledzić żyraf y. – LAPEL… tu CHIEFTAIN. – Mów – CHEFTAIN dow odził działan iam i myśliwców z ram ien ia maryn arki i marin es. Teoret yczn ie. – Uhm… mam y AROMA 31, dwa Horn et y, wlat ujące do waszego sekt ora na anioły 10 i SNO‐ OP 23 wlat ujący na dwóch tysiącach met rów. – LAPEL pot wierdza. Będziem y się trzym ać na zachód od rzeki. – Pot wierdza. KARMA próbuje się z wam i połączyć na Strike Prim e. – Zroz um iałem. Dzięki. KARMA był dziś AWACS-em, a nie mógł się ze mną skont akt ow ać, bo leciałem za nisko. To mi pasow ało. West chnąłem i wzniosłem się nad baz ę Mut henn a w środkow ym Bagdadzie. Na pewn o chciał zapyt ać o mój rozm iar but a i inn e ważn e szczegóły. Okaz ało się, że nie. KARMA rozkaz ał nam udać się jakieś pięćdziesiąt kilom et rów na półn oc do zakładu podejrzew an ego o produkow an ie bron i chem iczn ej. Znaleźliśmy cały kompleks bro‐ nion y przez czołgi i transport ery opancerzon e. Poz ostałe klucze „Graczy” dołączyły do nas i urządziliśmy sobie prawdziw ą strzeln icę. Za pom ocą moich CBU zniszczyłem dwa czołgi, ostrzelałem też z działka cięż arówkę, która próbow ała uciec w kierunku aut ostrady. Nie zdoła‐ ła. ELI 21 i TOXIC 25 na zmian ę bombardow ały i ostrzeliw ały. Wspóln ie w sześciu załat wiliśmy siedem czołgów i cztery cięż arówki. „Storm’now i” Norm an ow i, czyli ELI 21, wybuchł też 20-mi‐ lim et row y pocisk w luf ie jego własnego działka. Dwa dni późn iej, 10 kwietn ia, wróciliśmy na półn oc, szukając sam obieżn ych PZR-ów. Sześć Ce‐ eJay’ów, podzielon ych na pary, zaczęło dzień na półn oc od Bagdadu, polując na ROLAND-y. Ten PZR był początkow o wspóln ym projekt em Francji i Niem iec, ale biorąc pod uwagę historię miłości i współpracy między tym i dwom a krajam i, łat wo sobie wyobraz ić, co z tego wyszło.
Ostat eczn ie wszedł jedn ak do użytku, a Saddam kupił we wczesnych lat ach osiemdziesią‐ tych około setki ROLAND-ów w wersji II. To PZR bliskiego zasięgu, przystosow an y do działań w każdej pogodzie, z własną impulsow o-dopplerowską stacją radiolokacyjn ą i optyczn ym ukła‐ dem śledzen ia celu. Bardzo szybki, mont ow an y na cięż arówkach, pojazdach teren ow ych lub podw oz iach czołgów, ROLAND był ekst rem aln ie trudn y do zobaczen ia czy nam ierzen ia elek‐ tron iczn ego. Irakijczycy kryli się za budynkam i lub pod wiadukt am i, żeby unikn ąć wykrycia. Dostaw ali inf orm ację o celu – z własnego syst em u, od obserw at orów lub stacji radiolokacyjn ych kont roli ruchu lotn iczego – a wtedy wychylali się, nam ierzali i odpalali pociski, po czym uciekali z pow rot em do kryjówki, niczym kraby pusteln iki. Irackie ROLAND-y zniszczyły kilka irańskich sam olot ów, parę bryt yjskich myśliwców Torn ado i przyn ajm niej jedn ego amerykańskiego A-10. Para Zabójców (z zespołu Łowców-Zabójców) krąż yła nad obszarem na około pięciu tysiącach met rów. Mieli za zadan ie słuchać Łowców, rozpoz nać „obraz” syt ua cji i być w got ow ości do ata‐ ku. Pot em Łowcy przelat yw ali na zmian ę nisko nad dom niem an ą lokaliz acją, by ściągnąć na siebie ogień. Naz yw aliśmy to „klepan iem byka”. Jeśli ROLAND albo inn y cel da się sprow oko‐ wać do otwarcia ognia, to Łowcy będą unikać pocisków, a Zabójcy wyt ropią PZR i zan urkują do ataku. Ten man ewr wychodził najlepiej z sześciom a sam olot am i, zwan ym i „sześciopakiem”, z do‐ datkow ą parą w roli obserw at orów. Ci ostatn i lat ali między Łowcam i a Zabójcam i i obserw ow ali ziem ię – w czasie polow an ia na SA-6, SA-8 albo ROLAND-y to było absolutn ie kluczow e. W ra‐ zie pot rzeby obserw at orzy pełn ili też funkcję Łowców lub Zabójców. Dzięki rot acji par lat ają‐ cych na zmian ę w stron ę tankowców i z pow rot em, „sześciopak” daw ał nam też duż ą elastycz‐ ność i wydłuż ał czas przebyw an ia nad celem. Kom un ikacja między nam i ogran iczała się do prostych sygnałów „atakuję, bron ię, strze‐ lam”, których używ aliśmy w walce z SA-3 6 kwietn ia. Niem al zaw sze prow adziło się ją na bez‐ pieczn ej częstot liw ości przy użyciu prostego jęz yka. Łasice rzadko mogą sobie poz wolić na luk‐ sus zaw iłych krypt on im ów – opóźn ien ie wyn ikające z używ an ia bezpieczn ych kodów moż e być fat aln e w skutkach. Więc po prostu mów iliśmy. I zaz wyczaj działało. Ale nie dzisiaj. – FABLE 33… tu ELI 63 na twoim Vict or – tego ranka „Storm’n” prow adził pierwszy „sześcio‐ pak”, a ja założ yłem, że chce złoż yć meldun ek syt ua cyjn y. Skoro południe Iraku było mniej lub bardziej opan ow an e, koryt arze tankow an ia pow ietrz‐ nego przen iesion o na półn oc. Wyszedłem właśnie z jedn ego z nich i kierow ałem się na półn oc w stron ę grupy stref raż en ia Alf a Sierra na półn oc od Bagdadu. – Mów. – „Two Dogs”… znaleźliśmy sam olot y w Baladzie i załat wiliśmy co najm niej dziew ięć. Wyla‐ tujem y teraz znad celu, i myślę, że lepiej, żebyś tu przyleciał i zobaczył, czy coś nam nie umknęło. Niech to szlag – zmarszczyłem brwi i pokręciłem głow ą ze wstręt em. Byłem pew ien, że „Storm’n” nie przegapił niczego. Wzdychając, odpow iedziałem: – Przyjąłem… piętn aście emów, min ut. Dziew ięć sam olot ów. Ostatn im i czasy coraz trudn iej było o cele. Spojrzałem na dobrze zna‐ ne szaro-czarn e chmury, stale ostatn io wiszące nad Bagdadem. Husajn i jego psychopat yczn i
syn ow ie uciekli z miasta i nikt nie miał pojęcia, gdzie się ukryw ają. Wszyscy jedn ak staw iali na jego rodzinn e miasto Tikrit, więc trzeba było usun ąć zagroż en ia, żeby piechociarze posun ęli się dalej na półn oc. W rez ult acie Łasice grasow ały po stref ach raż en ia grupy osiemdziesiąt dziew ięć wzdłuż aut ostrady num er jeden. Balad było najw iększą baz ą MiG-ów w Iraku, i leż ało między aut ostradą a Tygrysem, jakieś pięćdziesiąt kilom et rów na półn oc od stolicy. Zaw it aliśmy tam 2 kwietn ia i rozw aliłem siedem sam olot ów, które irackie lotn ict wo zostaw iło bezczynn ie. Najw y‐ raźn iej „Storm’n” i chłopaki znaleźli kolejn e. Osiemn aście min ut po wyjściu z koryt arza tankow an ia włączyłem mikrof on: – FABLE 2… Balad jest na praw o na drugiej, nisko, dziew iętn aście kilom et rów – pot em wy‐ słałem mu dan e przez łącze inf orm acyjn e. Moim skrzydłow ym był dzisiaj młody kapit an, którego sprow adzon o do pracy w zespole pla‐ now an ia misji. Naz yw aliśmy go „Chucky” – na cześć tyt ułow ej laleczki z horrorów – bo miał ru‐ de włosy i zwykle wstępow ał w niego diabeł po kilku głębszych. Był dobrym pilot em i wielkim wsparciem. Jak wspom in ałem wcześniej, dla gości, którzy przyw ykli do uczestn ict wa w walce, a nie jej oglądan ia plan ow an ie misji było czymś naprawdę do ban i. Ale trzeba to było zrobić do‐ brze, brało się zat em do tego pierwszorzędn ych gości z inn ych eskadr. Wszyscy zgłaszali się na ochotn ika, bo inaczej zostaw ali na tyłach – a tym sposobem przyn ajm niej znajdow ali się blisko walki. Dow ódca 77. Eskadry Myśliwskiej, „Storm’n”, poz walał tym gościom lat ać. Po części dlat e‐ go, że był dobrym człow iekiem, bo wiedział, jaką to ma wart ość dla nagrodzon ego pilot a, ale równ ież dlat ego, że plan ow an ie misji popraw iało się diam et raln ie, gdy plan iści nabyw ali trochę doświadczen ia. – FABLE 2… kont akt – zobaczył drogę start ow ą i wydaw ał się nieco pode kscyt ow an y. Jeśli „Storm’n” i jego „sześciopak” grzmocili w lotn isko przez jakieś dwadzieścia min ut z ha‐ kiem, podejrzew ałem, że niew iele zostało. Balad było widać jak na dłon i. Znajdow ały się tam dwie duż e drogi start ow e, schodzące się w lit erę „V” z czubkiem zwrócon ym na południow y wschód. Czerpaliśmy szczególn ą przyjemn ość z masakrow an ia tego miejsca, bo było nam solą w oku w czasie między wojn am i. Nachyliłem się, spojrzałem na tę niegdyś dumn ą baz ę my‐ śliwców, i uśmiechn ąłem się szeroko. Już nie taka dumn a. Cienkie słupy czarn ego dym u unosiły się wszędzie na środkow ej części drogi start ow ej. Przypom in ały filary bez dachu, który mogłyby podpierać. Jakieś trzyn aście kilom et rów od celu „klikn ąłem” mikrof on em i pow oli zakręciłem na półn oc standardow ym łukiem Łasicy. Balad le‐ żało tuż na zachód od Tygrysu, a długie szare drogi start ow e wyraźn ie odcin ały się od teren u zalew ow ego. Kilku z nas lat ało z lorn etkam i, więc włączyłem aut opilot a i spojrzałem na baz ę. Główn a część znajdow ała się między wschodn ią drogą start ow ą i rzeką. Było tam mnóstwo budynków, sieć dróg i dom y. Wzruszyłem ram ion am i. Nic, w co wart o wtykać nos. Trzym ając lorn etkę jedn ą ręką, sięgnąłem w dół i nastaw iłem aut opilot a, żeby kont yn uował zakręt. Wy‐ raźn ie widziałem wypalon e kadłuby z naszej ostatn iej wypraw y. Uśmiechn ąłem się. Iraccy ar‐ tylerzyści obron y przeciwlotn iczej byli wkurzen i jak cholera. Zaw sze ciekaw iło mnie, jak czuli się ich piloci myśliwców, gdy wyglądali ze swoich schron ów, żeby popat rzyć na „Graczy” krąż ą‐ cych nad nim i i tłukących ich baz ę aż miło. Zapewn e tak sam o jak dow ódca 363. Grupy Operacyj‐ nej, gdy nasze pow racające sam olot y przelat yw ały z hukiem nad jego głow ą i rozlew ały mu ka‐
wę. Po prostu bezsiln i. Wtedy na lotn isku było tyle pelot ek, że wyglądało to jak mała burza z piorun am i. Ale, co by‐ ło dziwn e, nie mieli żadn ych PZR-ów. Dzisiaj też nie, pot wierdziłem to, zerkając na RWR. Jeszcze. Nie, wszystko, co miało jakąś wart ość, wydaw ało się porządn ie zniszczon e. Sam olot y płon ęły jasno, a ciepłe żółt e płom ien ie z ciemn oczerw on ym i obw ódkam i ustępow ały miejsca obłokom czarn ego dym u. Nagle zauważ yłem falujące błyski i opuściłem lorn etkę. Znalazł nas ogień przeciwlotn iczy z co najm niej trzech stan ow isk. Sądząc po szybkim migot an iu, zgadyw ałem, że były to działa 57-milim et row e, a kilka sekund późn iej zobaczyłem wybuchy. – FABLE 33, pelotki, Balad – pow iedziałem spokojn ie. Byliśmy jakieś pięć kilom et rów od ba‐ zy, więc nie mart wiłem się. Jedn ak tam gdzie są pelotki, zaz wyczaj są PZR-y. – FA… FABLE 2 pot wierdza. Widzę wybuchy! – znów uśmiechn ąłem się z pow odu jego ekscy‐ tacji. Dobrze go roz um iałem, była to jego pierwsza misja bojow a. Mijaliśmy półn ocn y kon iec obu pasów start ow ych, pat rząc w dół lejka na czubku „V”. – 2, uważ aj na PZR-y. Kont yn uujem y lot po łuku na wschód. – FABLE 2 pot wierdza – wydaw ał się z lekka scept yczn y. Mów iliśmy to wszystko na nieko‐ dow an ej częstot liw ości, bo tak było łat wiej, ale moż e jakiś oficer wyw iadu tam w dole to zroz u‐ mie i spraw i, że goście z art ylerii i PZR-ów będą do nas strzelać. Jeśli nic inn ego się nie traf i, zaa takuję gniazda pelot ek, choć wolałbym ustrzelić jakąś grubszą zwierzyn ę. Na przykład PZRy albo kolejn e sam olot y. Gdy przecięliśmy rzekę, kierując się na południow y wschód, widoczn ość trochę się popraw iła. Przez częściow e zachmurzen ie przez ierały wąskie snopy świat ła niczym sięgające ziem i palce. Nie było idea ln ie, choć z drugiej stron y – kiedy było? Dot knąłem pokręt ła głośności układu ostrzegającego o oprom ien iow an iu falą radiolokacyjn ą, RWR, żeby upewn ić się, że jest zwięk‐ szon a, i rozglądałem się za pociskam i. Wielkie jez iora na zachód od Bagdadu wyglądały na horyz oncie jak zielon e smugi. Sam o miasto leż ało na południe ode mnie – ciemn e i pokon an e, ciche po raz pierwszy od rozpoczęcia wojn y. Wczoraj Bagdad ogłoszon o miastem otwart ym, a reż im Husajn a form aln ie przestał ist‐ nieć. Marin es przeszli do historii, obalając dwun astom et row y pom nik na placu Firdos postaw io‐ ny na sześćdziesiąt e piąt e urodzin y Saddam a. Wszystkiego najlepszego, skurw ielu. Wciąż wi‐ działem błyski i ogień smugaczy, gdy przelat yw aliśmy nad stolicą, lecz żadn ych pelot ek ani PZR-ów. West chnąłem. To oznaczało, że jeśli chcieliśmy coś upolow ać, musieliśmy udać się dalej na półn oc. Gdy pat rzyłem na południow y wschód, przyszedł mi do głow y pew ien pom ysł. Rozłoż yłem duż ą mapę takt yczn ą, zerkając na nią, wyciągnąłem najn owszą mapę lokaliz acji PZR-ów i po‐ równ ałem jedn ą z drugą. W Bakubie było lotn isko, jakieś dziesięć kilom et rów na lew o na mojej dziesiąt ej i, o ile wiedziałem, nikt go jeszcze nie zaa takow ał. – FABLE 2, zleć na zachód. – „Klikn ąłem” mikrof on em i zakręciłem pow oli na wschód, zo‐ staw iając Balad za sobą. Na mojej mapie był też zaz naczon y olbrzym i, niejasno naz wan y „kompleks wojskow y” położ on y tuż za miastem. – 2… spójrz na praw o na drugą – wyszedłem z zakręt u na wschód. – Widzisz miasto? – Pot wierdzam.
– Zgłoś kont akt na brukow an ą drogę biegnącą ze wschodu na zachód na półn oc od miasta. – Kont akt. – Celem jest lotn isko, na półn oc od tej drogi i na zachód od tego wielkiego zakola rzeki. – FABLE 2 ma widok… uhm, ma kont akt – no, popraw ił się, niech będzie. Wyświet lając symbologię uzbrojen ia pow iet rze-ziem ia, sprawdziłem nastaw y CBU i przyj‐ rzałem się lotn isku. Zakręcając na półn ocn y wschód, ustaw iłem miasto Bakuba o pięć kilom e‐ trów od mojego lew ego skrzydła. Biały kłębiasty obłok z pelotki wykwitł błyskaw iczn ie, więc od‐ szedłem nieco na wschód. Zmniejszając ciąg, żeby utrzym ać osiemset kilom et rów na godzin ę, zeszliśmy pon iż ej trzech tysięcy met rów, prostopadle do lotn iska na półn ocn y zachód. Przypom niałem sobie opo‐ wiadan ie o pilocie F-86 Sabre z czasów wojn y w Korei, który ni mniej, ni więcej wykon ał niskie podejście do lądow an ia na wrogim lotn isku. Tamci byli tak zszokow an i i uraż en i tą bezczeln o‐ ścią, że przez kilka chwil zapom nieli o tym, żeby strzelać. Gdy w końcu otworzyli ogień, art yle‐ rzyści nie mogli obn iż yć luf pelot ek na tyle nisko, żeby zabić szalon ego Amerykan in a. Uśmiechn ąłem się szeroko pod maską. Stare dobre czasy, jak nic. Wyrówn ując lot na jakichś dwóch tysiącach met rów, spojrzałem przez owiewkę na lotn isko i zacząłem odliczać w głow ie. Dwa. Nic, tylko typow a kupa budynków stłoczon ych wokół cent raln ych hangarów i… Tam! Błyskaw iczn ie obracając romb na środek płaszczyz ny postojow ej, ustaw iłem znaczn ik. Trzy. Zwaliłem się na lew e skrzydło, a pot em wykon ałem beczkę. FABLE 2 posłuszn ie przeleciał pon ad moim ogon em, a ja pchnąłem przepustn icę w położ en ie ciągu bojow ego. Gdy straciłem z oczu horyz ont, wzniosłem się jeszcze o sto pięćdziesiąt met rów, żeby obron ić się przed wszel‐ kim i pelotkam i, które mogły szykow ać się do strzału. Zrobiłem to wszystko podświadom ie, bo wciąż byłem „przykut y” do bet on ow ej płaszczyz ny postojow ej między wielkim i hangaram i. Min ęliśmy drogę start ow ą, kierując się na zachód na pon ad dwustu met rach i przy ośmiuset kilom et rach na godzin ę. Prosto przed nosem mieliśmy aut ostradę num er dwa. Wysłałem poz y‐ cję znaczn ika przez łącze inf orm acyjn e, a gdy odległość osiągnęła sześć kilom et rów, włączyłem mikrof on: – FABLE 2… podczas ataku weźm iesz sam olot y i hangary po południow ej stron ie płaszczy‐ zny postojow ej, a 1 weźm ie półn oc. Zrzut uzbrojen ia na mój sygnał. – 2 pot wierdza – „klikn ąłem” mikrof on em, odw róciłem sam olot na grzbiet i zaw róciłem w stron ę celu. Wróciłem do norm aln ego położ en ia na dwóch tysiącach met rów, wyśrodkow a‐ łem kursory sterow an ia i cofn ąłem nieco przepustn icę, żeby utrzym ać prędkość. Num er dwa zrobił beczkę nade mną i znalazł się jakieś półt ora kilom et ra po mojej praw ej. – Pelotki, praw o, na drugiej, wysoko – zgłosiłem wybuchy działka 57-milim et row ego tuż za miastem Bakuba. To tam musiał mieścić się ten kompleks wojskow y. Zapam ięt am to z myślą o kolejn ych misjach. Mikrof on „klikn ął”, lecz Chucky nadal leciał w form acji. Jakieś sześć kilom et rów od celu wyraźn ie widziałem płaszczyz nę postojow ą na zachód od drogi start ow ej z dwom a wielkim i hangaram i po obu stron ach. Wyt ęż ając wzrok, spojrzałem na sam olot, który tam stał. Jakiś transport ow iec lub sam olot szkoln y, pom alow an y na biało. Prych‐
nąłem. Wolałbym ostrzelać myśliwce. Jedn ak była to jedyn a dostępn a zwierzyn a, więc wyśrodkow ałem kursory sterow an ia i pa‐ trzyłem, jak podpow iedź punkt u zrzut u uzbrojen ia zsuw a się po wielkiej pion ow ej lin ii na mo‐ im HUD-zie. Popraw iłem nastaw ę celow an ia, umieszczając malutką kropkę w dole sam olot u, na wskaźn iku odległości zauważ yłem cztery kilom et ry. Gdy podpow iedź zaczęła migać, pokaz u‐ jąc, że cel jest w zasięgu, pchnąłem przepustn icę do przodu, nacisnąłem spust i włączyłem mi‐ krof on: – FABLE 1… Strzelba. Lecąc lot em ustalon ym, poczułem przez chwilę, jak spadają bomby kaset ow e. Zerkając na skrzydłow ego, zobaczyłem pojedynczą CBU spadającą spod jego lew ego skrzydła. Wyryw ając prosto w górę nad horyz ont, zrobiłem beczkę w lew o, w stron ę półn ocy i pow róciłem do położ e‐ nia norm aln ego. Zakręciłem w lew o, a FABLE 2 przeleciał pon ad moim ogon em. Wykon ując wyw rót, odpaliłem ładun ek dipoli, zakręciłem ostro w praw o i spojrzałem w tył na lotn isko. Przez sekundę wszystko było spokojn e. Typow e lotn isko z blaszan ym i dacham i lśniącym i w słabym słońcu i grom ada brąz ow ych budynków na tle jasnobrąz ow ej ziem i Iraku. Wtedy jed‐ nak zobaczyłem, jak ziem ia strzela w górę brudn ym i słupam i żwiru i kaw ałkam i met alu. To wybuchł sam olot albo coś łat wopaln ego. Czerw on e płom ien ie przebiły się przez pył i niem al od raz u zmien iły się w czarn y dym. – Super – pow iedział głos. Mojego skrzydłow ego rozpierała energia i dum a. To była moja piętn asta misja bojow a w tej wojn ie i byłem już zbyt zblaz ow an y, żeby się ekscyt ow ać. Jedn ak zaw odow o int eresow ała mnie destrukcja – na ziem i obok drogi start ow ej, jakieś sto met rów na wschód od mojego, zauważ yłem mniejszy wybuch. Nacisnął spust za późn o i nie traf ił w hanga‐ ry. „Klikn ąłem” mikrof on em i poprow adziłem nas w kierunku półn ocn ym. – 2, na dziesięciu kilom et rach zaw róć i pon ów atak. 1 zostan ie wysoko, zat oczy łuk na wschód i będzie cię miał na oku. Tak zrobił. Drugi F-16 przeleciał równ olegle do drogi start ow ej, a ja zostałem nad rzeką Di‐ jala i wypat ryw ałem pelot ek albo PZR-ów. Nie było żadn ych, znalaz łem za to trzy umocn ien ia z sam olot am i. Gdy num er dwa wyleciał z rejon u celu, odszedł na zachód i zaczął się wznosić, a ja dalej zat aczałem łuk wokół południow ego końca drogi start ow ej i pat rzyłem, jak jego CBU uderza w środek ognia. Połączyliśmy się na południu. Mój skrzydłow y został wysoko, osłan iając mnie, podczas gdy ja zszedłem niż ej i wystrzelałem amun icję do działka podczas czterech ni‐ skich przelot ów. Dwa sam olot y wybuchły i płon ęły w swoich umocn ien iach. Przeleciałem dwa raz y nad trzecim, lecz nie zdołałem go wysadzić. Albo to była atrapa, albo miał puste zbiorn iki paliw a, albo chybiłem. Dwukrotn ie. Szczerze mów iąc, wolałem opcję pierwszą lub drugą. Jed‐ nak niczego nie możn a wykluczyć. Uznając, że tu już poz am iat an e, dwa i ja polecieliśmy do tankowca i wróciliśmy do baz y. Chucky miał dobrą misję. Raz em upolow aliśmy co najm niej trzy sam olot y, hangar i zapewn e jedn ego czy dwa buldoż ery. To była łat wiz na. Pam ięt am, że pom yślałem wtedy, że wojn a jest już niem al skończon a. Błąd. 13 kwietn ia przyw it ał nas pogodn y, piękn y poran ek. Żadn ych chmur, lekki wiatr i chyba ze
trzysta kilom et rów widoczn ości. Jako AGNEW 21 prow adziłem ostatn ią parę w porann ej misji Łowca-Zabójca. Początkow o przydzielon o nas do now ej Aut ostrady Śmierci między Bagdadem i Tikrit em, głęboko w prow incji Salah Ad-Din. Po upadku reż im u Husajn a rozpraw ialiśmy się teraz z oddziałam i wojskow ym i zagorzałych zwolenn ików Saddam a i zbunt ow an ym i fedainam i, taką miejską part yz antką. W kraju, który wym agał obow iązkow ej służby wojskow ej i prow adził (z dość marn ym skutkiem) ośmioletn ią wojn ę z Iran em, mnóstwo Irakijczyków pot raf iło posługiw ać się bron ią. Co więcej, gdy nasze jedn ostki lądow e zbliż ały się do Bagdadu, wydan o im pon ad sto tysięcy sztuk bron i aut om a‐ tyczn ej, a do tego gran at y i PPZR-y. Ślady tego zagroż en ia były wszędzie. Za moim praw ym skrzydłem, wzdłuż aut ostrady nu‐ mer jeden, dziesiątki dym iących palców wznosiły się osiemdziesiąt kilom et rów w jedn ą i w dru‐ gą stron ę. Rozbit e i zajeżdżon e pojazdy, niczym mart we ślim aki, leż ały po obu stron ach drogi, podczas gdy te sprawn e wlekły się pow oli na półn oc. Przesuw ając wzdłuż tego tętn iącego korka głow icę sam on aprow adzającą mojego pocisku Mav erick, szukałem cięż arów ek wojskow ych i czołgów. Niestet y widziałem jedyn ie pikapy, aut a, woz y i row ery. Wtedy odez wał się AWACS: – AGNEW 21, tu KARMA. – Mów. – AGNEW… czekaj na siatki. Przekaz ał współrzędn e i spojrzałem na mapę. Pokaz yw ały na stref ę raż en ia 91 Alf a Rom eo, na zachód od Tikrit u i pon ad sto pięćdziesiąt kilom et rów na półn oc od mojej obecn ej poz ycji. Podczas tej wojn y – w przeciw ieństwie do operacji Pustynn a burza w 1991 – na półn oc od Bag‐ dadu było spokojn ie. Bojówki, part yz anci i fedaini zwykle zaszyw ali się z pow rot em w swoich wioskach, a resztki regularn ych oddziałów uciekały na półn oc do Tikrit u, Mosulu i Kirkuku. Prze‐ widując to – albo, co bardziej prawdopodobn e, zabezpieczając pola naft ow e Mosulu – do półn oc‐ nego Iraku zrzucon o tysiąc spadochron iarzy ze 173. Brygady Pow ietrzn odesant ow ej. Mim o to w tej wojn ie nie było „półn ocn ego” front u i wszystko pow yż ej trzydziestego czwart ego równ o‐ leżn ika było na ogół placem zabaw Wojsk Specjaln ych. – AGNEW… podaj ETA i czas gry. Odczyt ałem na HUD-zie stan paliw a i plan ow an y czas przybycia (ETA, est im at ed tim e of arriv al), i szybko przeliczyłem to w głow ie. – Dwan aście min ut i dwadzieścia emów czasu gry. Jeśli najpierw zahaczę o tankow iec, będę na miejscu za czterdzieści pięć min ut z czterdziestom a pięciom a min ut am i czasu gry. – KARMA pot wierdza. Masz poz wolen ie, żeby skierow ać się do koryt arza DOG na dwasześć-zero i skont akt ow ać się z TOGA 40. Daj znak KARMA, gdy zakończysz tankow an ie. „Klikn ąłem” mikrof on em i odszedłem w lew o z pow rot em na południe. Często zmien ian o podczas lot u nasze zaplan ow an e misje, by rozw iąz ać wyn ikłe problem y, a ostatn im i czasy to stało się wręcz norm ą. Dla Łasicy to nie był kłopot, bo i tak często nie mieliśmy ściśle określo‐ nych zadań – to znaczy poz a niszczen iem PZR-ów, oczyw iście. Poprzedn iego dnia ktoś próbo‐ wał nas też nam ów ić, żebyśmy eskort ow ali bezz ałogow y stat ek pow ietrzn y (UAV, unmann ed aerial vehicle). Gdy skończyłem się śmiać, odm ów iłem i zająłem się ważn iejszym i spraw am i. UAV-y stały się ostatn io modn e wśród oficerów-okularn ików, którzy przesiadyw ali przed ekra‐ nam i komput erów w umocn ion ych cent rach operacyjn ych. Tymczasem w każdym otoczen iu
z PZR-ami, MiG-ami i art ylerią przeciwlotn iczą – inn ym i słow y na wojn ie – te maleństwa, zwan e Predat oram i, czyli drapieżn ikam i (co też było zabawn e), były wyjątkow o bezuż yt eczn e. Czterdzieści min ut późn iej mój skrzydłow y i ja oderwaliśmy się od tankowca i pon own ie skierow aliśmy się na półn oc. Zakręcając na wschód od Mleczn ego Jez iora, przelecieliśmy wprost nad lotn iskiem w Habban ijji, około pięćdziesięciu kilom et rów na zachód od Bagdadu. Na tym obszarze wciąż pow inn o być pięć czynn ych stan ow isk SA-3, które od wielu dni staraliśmy się sprow okow ać. Chyba ich załogi działały już wtedy w trybie sam oz achow awczym albo je opuściły. Pom yślcie: jeśli nikt, kogo znacie ani nikt w waszym łańcuchu dow odzen ia nie odz yw ałby się i/lub znikn ął, mielibyście mot yw ację do walki? Nic się nie pokaz ało, więc lecieliśmy dalej na półn oc, wzdłuż wschodn iego brzegu jez iora Tart ar. KARMA przekaz ał nas inn em u kont rolerow i i dostaliśmy punkt holdingu oraz wysokość w kolejce na zachód od Tikrit u. Sam o miasto przypom in ało wzburzon y ul. Myśliwce były wszę‐ dzie, krąż yły, nurkow ały, atakow ały. F-16 opadały niczym mknące strzałki i śmigały nad wy‐ niszczon ym miastem. Charakt erystyczn e A-10 w kształcie krzyż a krąż yły w jedn ą i w drugą stron ę ze swoimi zabójczym i działkam i, wypluw ając pociski wielkości mojego przedram ien ia. Co kilka min ut, gdy now y cel zostaw ał zniszczon y, wyrastały nad nim grzybiaste chmury. – MUSKET 65… z-p w pow iet rzu! Z-p w… nad Tikrit em! – MUSKET 2 bron i się. Ockn ąłem się i spojrzałem na miasto. Byliśmy około szesn astu kilom et rów na zachód na wysokości sześciu tysięcy met rów, a słońce na szczęście wisiało niem al prostopadle nad nam i. – STAB 74… drugi pocisk w pow iet rzu w kierunku zachodn im. Uważ aj, MUSKET! „Guźce” rozproszyły się, gdy pocisk przeleciał przez środek ich kręgu. Trzecia smuga dym u poderwała się i skierow ała na wschód, co znaczyło, że tam w dole znajdow ały się co najm niej dwie czynn e wyrzutn ie. Podejrzew ałem, że przyn ajm niej jedn a iracka obsługa PZR-ów miała nas dość. Moż e kobiet y pat rzyły. Będzie ich to koszt ow ać życie. – KARMA, KARMA… AGNEW 21, tally na stan ow isko PZR-ów. – AGNEW… moż esz zaa takow ać? Czy mogę? A niby po co tu jestem? Obróciłem romb mojego ZNACZN IKA na punkt zrzut u uzbrojen ia i oznaczyłem poz ycję. – Pot wierdzam. Usuń wszystkich naszych na dwadzieścia pięć kilom et rów i pow yż ej pięciu tysięcy met rów. AGNEW schodzi nad jez iorem. – AGNEW 1… tu MUSKET 1. – Mów. – Tam są lekkie pelotki oprócz SA-3. To był właściw ie SA-2, ale starał się pom óc. – Poz ycja? – AGNEW, zgłoś kont akt na staw na zachód od miasta. – Kont akt. – Przejdź jedn ą długość staw u wprost na zachód w stron ę miasta. – Dalej. – Skrzyż ow an ie drogi brukow ej półn oc–południe z drogą wschód– –zachód z zakręt em. Lu‐ dzie i cięż arówki.
– Kont akt. Dzięki – dodałem. Gdy KARMA usun ął wszystkich z drogi, zeszliśmy łagodn ie na trzy tysiące met rów i skiero‐ waliśmy się na południe nad jez iorem Tart ar. Przez radio Vict or pow iedziałem: – 2… FENCE, przejdź na zielon y, sprawdź zasilan ie pocisków z-p. Spojrzałem na dwa Mav ericki pod moimi skrzydłam i. To były pociski modelu H, now o do‐ starczon e i doskon ale nadające się do tego rodzaju zadań. Długie na dwa i pół met ra, z głow icą stan ow iącą około połow ę z ich trzystukilow ej masy. Ta odm ian a była kierow an a optoe lekt ro‐ niczn ie (pom yślcie o kam erach telew iz yjn ych) i przystosow an a specjaln ie do użytku na pustyn i. Obraz z głow icy był tak dobry, że używ aliśmy go jako zasobn ika celown iczego. Choć kiedy woj‐ na się zaczęła, wciąż były na etapie prób, „Kanga” Rew poruszył niebo i ziem ię, żeby ściągnąć ich trochę tut aj. Sprawdziłem paliw o i spojrzałem na mojego skrzydłow ego. – AGNEW 1 ma 4,1. – AGNEW 2 ma 4,3. Zasilan ie włączon e. Zauważ yłem szary kłąb pod jego lew ym skrzydłem, gdy odpadła kopulasta osłon a Mav eric‐ ka. Była to cienka, delikatn a pow łoka, która chron iła głow icę sam on aprow adzającą i na ogół po‐ zostaw ała tam, dopóki pocisk nie był got ow y do odpalen ia. Prom ien ie słońca zabłysnęły na me‐ talu, a ja spojrzałem w górę. Cztery F-16 przeszły kilka tysięcy met rów nade mną, a prow adzą‐ cy zakołysał skrzydłam i. Odw zajemn iając to pow it an ie, jeszcze bardziej pochyliłem sam olot na nos, cofn ąłem przepustn icę i poszybow aliśmy w dół nad spiż ow oszarą wodą jez iora. Wyrówn ując lot na tysiącu pięciuset met rach, utrzym ałem siedemset czterdzieści kilom e‐ trów na godzin ę i spojrzałem przez lew e skrzydło. Tygrys wił się na południe niczym brudn o‐ zielon a wstęga, a pot em nikn ął na przedm ieściach Bagdadu. „Klikn ąłem” mikrof on em, zaw ró‐ ciłem i skierow ałem F-16 się na rzekę. – MUSKET 1… tu AGNEW. Jacyś nasi tam w dole? – Uhm… nie, AGNEW. Żadn ych naszych. Zaw sze ufam pilot om A-10. Mają najn owsze inf orm acje z pola walki, i mają ich najw ięcej. – Pot wierdzam. Wlat ujem y z południa. Dwie min ut y. Wykon ałem zakręt ustalon y nad rzeką i spojrzałem w dół na miasto na wschodn im brzegu. – 2… widzisz ogrodzon y teren na półn ocn ym skraju miasta za lew ym skrzydłem? – AGNEW 2… uhm… kont akt. – To nasz punkt dołączen ia. Parzyste i nieparzyste pon iż ej pięciu tysięcy met rów. – 2 pot wierdza. „Parzyste i nieparzyste” oznaczały, że zaw sze znajdzie się na parzystej wysokości, na przy‐ kład dwóch albo czterech tysiącach met rów. Przez głow icę sam on aprow adzającą Mav ericka wy‐ raźn ie widać było olbrzym i budyn ek w kształcie spiraln ego zwoju, a za nim kilom et ry ruin cią‐ gnących się do rzeki. Gdy znikn ął pod końcówką mojego skrzydła, uświadom iłem sobie, że to miejsce to staroż ytn a Sam arra, a ten duż y budyn ek to Wielki Meczet. Nachylając się, spojrzałem przez HUD na malutki romb, który wyz naczał mój punkt. Wy‐ starczająco blisko, żeby od tego zacząć, pom yślałem, więc wysłałem współrzędn e przez łącze inf orm acyjn e. – AGNEW 2, przechwyciłem – mój skrzydłow y odpow iedział błyskaw iczn ie, co znaczyło, że
odebrał transm isję. Leciał jakieś trzy kilom et ry od mojego praw ego skrzydła i trochę wyż ej. „Ju‐ ice”, jak go naz yw aliśmy, był jedn ym z tych milczków, którzy w czasie pokoju nigdy niczym się nie wyróżn iali. Dobry dzieciak, po prostu cichy. W walce jedn ak przem ien iał się w bezw zględ‐ nego zabójcę – udow adn iając po raz kolejn y, że nigdy naprawdę nie wiadom o, co w człow ieku siedzi, dopóki nie zobaczy Słon ia. – AGNEW 1, zgłoś kont akt na staw w zakolu rzeki. Byliśmy wprost nad Tygrysem, kierując się na półn oc z Tikrit em przed nosem. Słupy dym u z aut ostrady num er jeden wciąż unosiły się po naszej praw ej, a na zachodn im horyz oncie skrzyło się jez ioro Tart ar. – Kont akt. – Przejdź jedn ą długość staw u na zachód wzdłuż jasnej drogi do skrzyż ow an ia drogi bruko‐ wej półn oc–południe. – Czy ta jaśniejsza droga ma zakręt? – Pot wierdzam. – Kont akt na obie. – Jedn o ze stan ow isk wyrzutn i jest na tym skrzyż ow an iu. Mój cel. Ty zostan iesz pow yż ej półt ora tysiąca met rów i zat oczysz łuk ze wschodu na półn oc. Uważ aj na drugie stan ow isko wy‐ rzutn i wzdłuż staw u i na pelotki. – AGNEW 2 pot wierdza. Poz woliłem, żeby sam olot pochylił się na nos o kilka stopn i i skupiłem się na obraz ie z Ma‐ vericka na moim praw ym MFD. Jedyn a wielka wada używ an ia tego pocisku polegała na tym, że trzeba było pochylać głow ę, a ja rozglądałem się, pat rzyłem w górę i na boki, pot em znów spuszczałem wzrok w dół. – 1 wyprow adza psa – wypuściłem holow an y cel poz orn y, podgłośniłem RWR i spojrzałem w dół na skrzyż ow an ie. – AGNEW 2, to sam o. „Juice” odszedł na moją praw ą, gdy opadałem dalej ku miastu. Obraz z Mav ericka był niesa‐ mow icie wyraźn y. Pokręciłem głow ą. Co ja bym dał za coś takiego kilka tygodni wcześniej. Od staw u odchodził na zachód wąw óz o dziwn ym kształcie. Niczym tańcząca świn ia z długim ryj‐ kiem. Lecąc wzdłuż kręt ej drogi, przesun ąłem głow icę sam on aprow adzającą pocisku na skrzy‐ żow an ie. I proszę, jest! – Stan ow isko SA-2 sto met rów na wschód od skrzyż ow an ia po południow ej stron ie drogi. – AGNEW 21, KARMA… pow tórz. Ignorując AWACS-a, znów spojrzałem na zew nątrz. „Juice” też pat rzył. Przeż yłem zbyt wiele, żeby dać się udupić PZR-owi, którego nie widziałem. Na południe od miasta, wzdłuż za‐ chodn iej stron y rzeki, biegł długi brudn y pas bet on u. Lotn isko Tikrit Południe było niegdyś jed‐ nym z lotn isk wojskow ych Saddam a i coś mi świt ało, że miał tu kilka pałaców. Jakieś siedem kilom et rów od celu wyraźn ie widziałem dwie wyrzutn ie z pociskam i podn ie‐ sion ym i i got ow ym i do odpalen ia. Nie było żadn ych umocn ień, jedyn ie jakieś koszary na otwart ym polu czterysta met rów na południe. Wyglądało na to, że po prostu zaparkow ali przy drodze i rozstaw ili sprzęt. Kilka pojazdów transport ow ych, zwan ych transport ow o-załadowczy‐ mi, zat rzym ało się przy drodze, nie widziałem jedn ak stacji radiolokacyjn ej FANSONG. Bez
różn icy. Jeśli zniszczym y pociski, radar będzie bezuż yt eczn y. – AGNEW… tu KARMA. Stat us. Dureń. Gdy będę miał coś do pow iedzen ia, to pow iem. – KARMA, tu MUSKET. AGNEW nadlat uje do ataku, więc czekaj! Zachichot ałem. Piloci „Guźców” to swoi goście. „Klikn ąłem” mu mikrof on em. Pięć kilom e‐ trów do celu przebyłem pon iż ej sześciuset met rów i nieco cofn ąłem przepustn icę, żeby utrzy‐ mać osiemset kilom et rów na godzin ę. Wprow adzając drobn e poprawki drążkiem, nakierow a‐ łem sam olot i pocisk. Gdy spiczasty krzyż zat rzym ał się na środkow ej wyrzutn i, oznaczyłem cel praw ym kciukiem i zwoln iłem przełączn ik. Mav erick nam ierzył cel, a ja przen iosłem kciuk na spust. Wokół pocisków siedzieli ludzie. Palili papierosy, a kilku przykucn ęło, opierając się o wy‐ rzutn ię. Uśmiechn ąłem się złośliw ie. Nie mieli pojęcia, że tylko trzydzieści sekund dzieli ich od raju. „BIP… BIP… BIP!”. Błyskaw iczn ie zwróciłem oczy na RWR i migające symbole „2”. Po praw ej, blisko! Tam… cha‐ rakt erystyczn a olbrzym ia falista biała chmura odpalon ego SA-2. W kierunku południow ym, wznosząca się pow oli prostopadle do mojego toru lot u. „Sfot ograf ow ałem” w pam ięci orient ację pocisku i przen iosłem szybko wzrok z pow rot em na obraz z Mav ericka. SA-2 był wciąż nam ie‐ rzon y, a iraccy strzelcy właśnie się podn osili. – AGNEW 1… masz odpalon y pocisk w swojej okolicy… tuż na zachód od staw u! – przyn aj‐ mniej mój skrzydłow y pat rzył. Trzym ałem sam olot nieruchom o, obserw ow ałem pocisk z-p ką‐ tem lew ego oka i nacisnąłem spust. Gdy Mav erick zszedł z belki i zan urkow ał, nat ychm iast po‐ czułem mocn e kopn ięcie. Szybko ustaw iłem ciąg bojow y, wyrwałem ostro w lew o, w stron ę le‐ cącego SA-2 i nacisnąłem przycisk odpalan ia dipoli. – AGNEW 1… Strzelba SA-2, Tikrit. Wyryw ając naprzód, uniosłem się z fot ela i obserw ow ałem z-p. Mój własny pocisk był zdan y na siebie, prawdziw e uzbrojen ie typu „odpal i zapom nij”. Na szczęście SA-2 działał stosunkow o woln o i nie był szczególn ie zwrotn y. W przypadku SA-6 albo ROLAND-a nie mógłbym się za‐ wahać. – AGNEW… tu KARMA, pow tórz. Odpaliłem kilka kolejn ych ładunków dipoli, ustaw iłem sam olot pion ow o dokładn ie nad Ty‐ grysem i spojrzałem za siebie na obszar celu. – AGNEW 1, bron i się… na półn ocn y wschód nad zakolem rzeki. 2, poz ycja? – 2 jest prosto na półn oc, osiem kilom et rów… tally na PZR na twoim południu. – Oznacz punkt odpalen ia. – Zrobion e. Zuch chłopak. Zrobiłem beczkę i poleciałem przechylon y na skrzydło w górę rzeki, wypat ru‐ jąc pelot ek. Wtem przy skrzyż ow an iu ukaz ał się niesam ow icie jasny błysk. Wydym ając się w górę i na boki, czarn a grzybiasta chmura z brudn obrąz ow ym i brzegam i zupełn ie przykryła okolicę. Gdy włączałem mikrof on, żeby się odez wać, ze wszystkich stron obłoku wystrzeliły pło‐ nące pom arańczow e kaw ałki, a pot em buchn ął przez środek gęsty biały słup – to odpalił sam o‐ czynn ie jeden z pocisków oczekujących na wyrzutn i. Wznosił się spiraln ie przez pół sekundy,
a pot em wbił się w koszary na południe od stan ow iska. – Fajn ie – odez wał się ktoś przez radio. – Dobre traf ien ie, AGNEW. Uśmiechn ąłem się, lecz nie odryw ałem wzroku od obszaru celu. I słuszn ie, bo ze stan ow iska wystrzelił kolejn y z-p, którego nie zauważ yłem za pierwszym raz em. Kierow ał się na wschód, mniej więcej w moją stron ę, a więc mieli tam w dole działającą stację radiolokacyjn ą. Włączając dopalacz, odpaliłem kolejn e dipole i zakręciłem w stron ę stan ow iska PZR-ów. – AGNEW 1… atakuję SA-2, Tikrit. Szybko roz ejrzałem się po kabin ie. Holow an y cel poz orn y wciąż był niet knięt y, mój zasob‐ nik walki elekt ron iczn ej emit ow ał sygnał zakłócający, a drugi Mav erick był got ow y. Używ ając HUD-a wyświet liłem krzyż CELOWN IKA i zwyczajn ie zan urkow ałem wprost na PZR. Kiedy Tygrys znikn ął pode mną, spojrzałem na wyrzutn ię po drugiej stron ie staw u, a gdy zerkn ąłem na obraz wideo, ludzie wyraźn ie się rozbiegali – zroz um iałem, że obracali pocisk na wyrzutn i ręczn ie. Moż e siln ik się spalił albo stracili zasilan ie. Wzruszyłem ram ion am i, skorygow ałem na‐ staw ę i nam ierzyłem podstaw ę wyrzutn i. Za jakieś czterdzieści sekund to nie będzie miało znaczen ia; gdy pocisk zakręcił w moją stron ę, znów nacisnąłem spust. Mav erick zszedł z prow adn icy pod praw ym skrzydłem, a ja błyskaw iczn ie wyrwałem w górę i na praw o jakby w półbeczce. Kolejn e dipole… i przeleciałem nad staw em na żyletkę, przechy‐ lon y na lew e skrzydło. Przez długą sekundę widziałem cały obraz i uświadom iłem sobie, czem u wcześniej nie zauważ yliśmy tego złom u. Cały był ukryt y w wąw oz ie. Wyrzutn ie, sam ochody transport ow o-załadowcze, cięż arówki i pociski. Chow ali się tam do czasu, gdy byli got ow i do da‐ nia ognia – wtedy wychylali się, odpalali pocisk i z pow rot em ukryw ali się w row ie. To dlat ego nie widziałem żadn ych umocn ień. Nie były pot rzebn e, i rzeczyw iście – Irakijczycy doszli do wniosku, że zdradzałyby ich poz ycję. – AGNEW 1… Strzelba SA-2. Śmigając nad wysepką na Tygrysie na trzystu met rach i z prędkością pon ad dziew ięciuset kilom et rów na godzin ę, skierow ałem się na zachód przez miasto. Gdy przem knąłem z rykiem nad obrzeż am i Tikrit u i wyrwałem w górę z odejściem w lew o, mój pocisk traf ił w cel. Nastąpiło kilka wybuchów i pojaw iło się mnóstwo ognia ze smugaczy. Musiałem traf ić też w skład amun i‐ cji, pom yślałem, i zmniejszyłem ciąg. Wyrówn ując lot na tysiącu ośmiuset met rów przy ośmiu‐ set kilom et rach na godzin ę, sprawdziłem paliw o i przyrządy, po czym wysłałem dan e przez łą‐ cze inf orm acyjn e. – AGNEW 2… prośba. – Mów. – 2 chciałby zaa takow ać z półn ocy. Tally na pojazd transport ow o-załadowczy na wschodn im skraju wąw oz u. Spojrzałem na MFD. Był jakieś dziesięć kilom et rów na półn ocn y zachód od celu. – Podaj paliw o. – 3,7. – AGNEW 2… masz poz wolen ie na zrzut uzbrojen ia. „Klikn ął” mikrof on em, a ja wziąłem głęboki oddech. Dwa dobre traf ien ia dwom a skut ecz‐ nym i Mav erickam i modelu H. „Kanga” dostan ie orgaz mu. Jakieś dziesięć kilom et rów na zachód
od miasta widziałem tuz in brąz ow aw ych beli zboż a, więc jeszcze bardziej zwoln iłem i zaczą‐ łem spokojn ie krąż yć. Tam w dole mogły znajdow ać się inn e stan ow iska, a dodatkow o chciałem przyjrzeć się atakow i „Juice’a”. Kierując radar w praw o, zostałem nagrodzon y nam iarem. Oto i on. F-16 był nad Tygrysem, kierując się na południe, więc rozpocząłem łagodn y zakręt, żeby mieć go na oku. Choć był około trzyn astu kilom et rów ode mnie, wyraźn ie widziałem, jak odpala Mav ericka spod skrzydła. Przed oczam i mignęła mi jego doln a część kadłuba – „Juice” wyrwał w górę i odszedł na wschód przez rzekę. – AGNEW 2… Strzelba… Tikrit. Krąż ąc, zauważ yłem, jak jego pocisk uderza. Nie było wielkiej eksploz ji, choć ilość dym u i ognia wskaz yw ała, że traf ił jedn ą z duż ych cięż arów ek transport ow ych. Najw yraźn iej on też to zobaczył, bo niem al od raz u pow iedział: – AGNEW 2, prośba o poz wolen ie na pon ow ien ie ataku i ostrzał z działka. – Czego? – 2 ma widok… uhm… tally na jakieś pociski na cięż arówce. W półn ocn ym rogu przy drodze. Chyba próbują się wycof ać. – Zez walam. – AGNEW 2 wlat uje z półn ocn ego wschodu. Nie było czasu, żeby odleciał i traf ił to swoim ostatn im Mav erickiem. Chłopak miał dobry wzrok. To pow inn o być int eresujące. Nad obszarem celu unosiło się teraz sporo dym u po na‐ szych poprzedn ich atakach, więc w ogóle nie zauważ yłem, jak wlat uje. Ku swojem u przeraż en iu dostrzegłem długą płon ącą smugę ognia, rozm az ującą się na ziem i w miejscu, które atakow ał mój skrzydłow y. Nie… nie. To niem ożliw e. Przełykając ślin ę, włączyłem mikrof on i pat rzyłem, jak płom ien ie się rozprzestrzen iają. Co‐ kolw iek znajdow ało się przede mną, było spiczaste i poruszało się bardzo, bardzo szybko. – AGNEW 2… stat us? Cisza. Kurw a. Zaw róciłem Vipera tuż na wschód od drogi i spojrzałem przez dym. Uderzył w zie‐ mię. Spart olił przelot i uderzył w ziem ię. Wyt ęż yłem wzok, szukając nad dym em spadochron u. Moż e kat apult ow ał się tuż przed uderzen iem. Moż e… – AGNEW 2 wylat uje na zachód. Widziałeś to? Odet chnąłem i na chwilę mocn o zacisnąłem pow ieki. Zaw racając się na południe, odpow ie‐ działem: – Dobry strzał. Kręcąc głow ą, zmusiłem się do niew yraźn ego uśmiechu. Pot em mu o tym pow iem. Krąż yli‐ śmy tam jeszcze dziesięć min ut, podczas gdy ja prow adziłem ostrzał, zuż yw ając do końca amu‐ nicję do działka. Zniszczyłem kolejn ą cięż arówkę, która próbow ała uciec, i traf iłem stację radio‐ lokacyjn ą FANSONG. – MUSKET, STAB… klucz AGNEW leci do tankowca. Stan ow isko SA-2 na południu miasta jest zniszczon e. Pom yśln ych łow ów. – AGNEW, tu MUSKET 1… świetn a robot a, chłopaki. I dzięki! Wznosząc się nad płon ącym miastem, skierow aliśmy się na południe. Pow yż ej sześciu tysię‐
cy met rów, spojrzałem w tył na ciemn e palce dym u, które unosiły się, wijąc się i nikn ąc, z brą‐ zow ej pustyn i daleko w dole. Lecąc w idea ln ym szyku za moim lew ym skrzydłem, mój skrzy‐ dłow y wydaw ał się nieruchom y na tle czystego niebieskiego nieba. Zakołysałem skrzydłam i, dałem mu znak, by zacieśnił form ację i pat rzyłem, jak przelat uje z jedn ej stron y na drugą, sprawdzając, czy w moim sam olocie nie ma uszkodzeń. Zdjąłem przepocon ą maskę tlen ow ą, pociągnąłem długi łyk ciepłej, smakującej plastikiem wody, i wpat rzyłem się w Bagdad na dole. 13 kwietn ia 2003 odbyłem ostatn ią misję bojow ą tej wojn y. Właściw ie ostatn ią misję bojow ą w roli oficera sił zbrojn ych i pilot a myśliwca. Bagdad upadł 9 kwietn ia i choć wtedy tego nie wie‐ działem, wszystkie większe operacje wojskow e zakończyły się naz ajutrz, 14 kwietn ia. W tej wojn ie przeprow adzon o 20 228 lot ów bojow ych i zuż yt o 19 000 pocisków kierow an ych, do tego 9200 bomb klasyczn ych i CBU. Pokaz ując olbrzym i środkow y palec tym, którzy uważ ali ostrzał z działka w locie na małej wysokości za przeż yt ek (kosmiczn e mat oły i miłośnicy UAVów), zuż yliśmy 328 498 naboi 20- i 30-milim et row ych. Lot y nad Irakiem pochłon ęły zdum iew a‐ jące 278 003 ton y naft y lotn iczej. Niestet y część z tego użyt o do zrzucen ia 31 800 000 głupich ulot ek propagandow ych z pon ad osiemdziesięciom a różn ym i kom un ikat am i. Tak duż o, w isto‐ cie, że możn a by z nich zrobić papierow ą aut ostradę z Teksasu na Alaskę. Pam ięt am ulotkę z I wojn y w Zat oce, która głosiła „PODD AJCIE SIĘ I ZGIŃCIE” zam iast „PODD AJCIE SIĘ ALBO ZGIŃCIE”. Kut as od wojn y psychologiczn ej chciał, żebyśmy polecieli z pow rot em do Bagdadu, żeby zrzucić popraw ion ą wersję! Kom uś przyszło do głow y, że jest w tym większa wart ość niż, na przykład, w dostarczen iu Łasicom Mav ericków modelu H. Zastan aw iające, nie pow iem. Podczas wojn y w Iraku odpalon o pon ad 1600 pocisków z-p. Zestrzelon o tylko jeden sam olot myśliwski i pięć śmigłowców. Dwan aście lat wcześniej, podczas operacji lotn iczych w ram ach Pustynn ej burzy straciliśmy trzydzieści dziew ięć sam olot ów i pięć śmigłowców. Na ten sukces złoż yły się lepsze sam olot y, szkolen ie oraz środki walki elekt ron iczn ej, choć ja uważ am, że były też inn e pow ody. Pom ijając dezorient ację i takt ykę Irakijczyków, Pustynn a burza zwykle skupiała się na za‐ kłócan iu i obezw ładn ian iu. Jedn o i drugie jest pot rzebn e, lecz z nat ury def ensywn e. Do czasu wojn y w Iraku zmien iło się ofensywn e myślen ie niektórych eskadr Dzikich Łasic, dąż ących do zniszczen ia przeciwn ika. Od sam ego początku polow aliśmy na kryt yczn e węz ły dow odzen ia i kierow an ia, stacje radiolokacyjn e i stan ow iska PZR-ów z ciężkim uzbrojen iem. HARM-ów używ an o do tego, żeby zmusić Irakijczyków do ukrycia się na trochę, my zagroż en ia niszczyliśmy, a nie obezw ładn ialiśmy – bombam i kierow an ym i i kaset ow ym i. Poz walali nam na to oficerow ie na stan ow iskach dow ódczych, którzy nie dykt ow ali nam, jakich takt yk i uzbro‐ jen ia mam y używ ać. Chcieli tylko wyn ików, a to, jak je osiągaliśmy, było naszą spraw ą. Sam a 77. Eskadra Myśliwska – za pom ocą bomb, CBU, Mav ericków i działek – zniszczyła ważn e ogniw a obron y przeciwlotn iczej i pon ad pięćdziesiąt PZR-ów. W tym SA-2, SA-3, SA-6 i ROLAND-y. Załat wiliśmy też dwadzieścia osiem stacji radiolokacyjn ych, trzydzieści siedem gniazd pelot ek i osiem wyrzutn i pocisków pow ierzchn ia-pow ierzchn ia. Rzecz jasna, to nie wszystko. Na ziem i zniszczon o czterdzieści sześć sam olot ów i śmigłowców wraz z sześćdziesię‐ ciom a pięciom a czołgam i, cięż arówkam i i transport eram i opancerzon ym i. A zat em, gdybyśmy poddali się def ensywn em u sposobow i myślen ia popieran em u przez niektórych i jedyn ie obez‐
władn ialibyśmy za pom ocą HARM-ów, ile naszych sam olot ów zostałoby strącon ych? Co zdu‐ miew ające, było kilka jedn ostek Cee Jay, które nie przyjęły koncepcji niszczen ia obron y po‐ wietrzn ej nieprzyjaciela. Na ogół spędziły one wojn ę pięćdziesiąt kilom et rów od działań, na dziesięciu tysiącach met rów, i każdego dnia pow racały do baz y z pociskam i HARM. Nie, dziękuję. Miesiąc późn iej „Gracze” opuścili baz ę Prince Sult an, by już nigdy tam nie pow rócić. W drodze do dom u zat rzym aliśmy się na noc w baz ie lotn iczej Lajes na Azorach – port ugalskich wyspach położ on ych tysiąc pięćset kilom et rów od Półw yspu Iberyjskiego. Kolesie ze służb zabezpieczen ia Wojsk Lotn iczych i ich rodzin y urządzili nam prawdziw ie amerykańską ucztę – hamburgery, hot dogi i margarit y. To był raj. Jedliśmy i piliśmy, ciesząc się, że żyjem y, szczęśliw i, że naz ajutrz polecim y prosto do dom u. Przeż yłem kolejn ą wojn ę. Wiedziałem, że w późn iejszych lat ach nasze ścieżki czasem znów się przet ną, a ci z nas, którzy poz nali Słon ia, będą mogli o tym pogadać. Wojenn a przyjaźń nie ma sobie równ ych i naprawdę trudn o znaleźć sposób, żeby to wyjaśnić. Na raz ie wiedziałem, że wszystko jest do‐ brze, więc gdy nad falistym i zielon ym i wzgórzam i pojaw ił się szkwał z deszczem, położ yłem się na zimn ej traw ie, poz walając, żeby krople obm yw ały mi twarz, i uśmiechn ąłem się. Kon iec part ii.
Epilog Siedem miesięcy po pow rocie „Graczy” do dom u Saddam został wyw leczon y z brudn ego zaka‐ muf low an ego okopu na farm ie pod Tikrit em. Półt ora kilom et ra od PZR-a, który zniszczyliśmy 13 kwietn ia – kiedy dot arły do mnie te wieści, zastan aw iałem się czy był tam wtedy i widział całą akcję? Jego dwaj okrutn i syn ow ie i wnuk zostali zabici w lipcu tamt ego roku, a Saddam do‐ łączył do nich 30 grudn ia 2006 – gdy pow ieszon o go za wąt łą szyję, oczy wyszły mu na wierzch, zrobił pod siebie i umarł. Zwycięstwo w tej wojn ie zostało przesądzon e. Gdy zostaw ia się wojsku amerykańskiem u swobodę i poz wala się mu walczyć, zwycięż am y. Jedn ak musiało upłyn ąć jeszcze osiem lat, za‐ nim ostatn i amerykański żołn ierz wrócił do dom u. Nie było już więcej MiG-ów ani PZR-ów, z którym i możn a by walczyć, żadn ych czołgów ani starann ie zaplan ow an ych bit ew, a jedn ak wciąż trwała wojn a. I to wyjątkow o paskudn a. Amerykańskie siły zbrojn e – zapląt an e między niez decydow an ym dow ództ wem czasu pokoju i niejasnym i zmienn ym i celam i polit yczn ym i – przystosow ały się, przet rwały i wyszły z Iraku z pow iew ającym i sztandaram i pod kon iec 2011. Jeśli chodzi o Łasice, bit wa trwa dalej. Podczas gdy lotn ict wo kurczy się z pow odu cięć budże‐ tow ych, a olbrzym ie koszt y program ów F-22 i F-35 pot rzebują uzasadn ien ia, wciąż pojaw iają się naciski, żeby łączyć misje. Że niby „jeden sam olot do wszystkiego”. Nie zroz umcie mnie źle – choć uważ am, że sam olot y wykon ujące tylko jedn o zadan ie to absurdaln a strat a pien iędzy, równ ie absurdaln y wydaje mi się pom ysł, że strzelan ie do współrzędn ych na mapie pociskam i kierow an ym i to robot a dla Łasicy. Po dziesięcioleciach spędzon ych na niebie nad Afgan istan em i Irakiem dochodzi się obecn ie do błędn ych wniosków, a rom ans z bron ią stand-off, raż ącą nieprzyjaciela spoz a zasięgu jego obron y pow ietrzn ej i UAV-ami jest doskon ałym tego przykładem. Jak zwykle ci, którzy są za starzy lub nigdy nie byli wystarczająco dobrzy, by walczyć, opow iadają się za zastąpien iem sa‐ molot ów załogow ych. To ci sam i goście, którzy mów ili, że nie pow inn iśmy prow adzić ostrzału z niskiej wysokości ani zrzucać bomb na stan ow iska PZR-ów. Piloci bojow i wiedzą jedn ak, że dopóki jedn ostki lądow e walczą, pot rzeba im bliskiego wsparcia lotn iczego i Łasic. Zapyt ajcie dow oln ego piechociarza. Wiem też, że UAV-y w ich obecn ej postaci w życiu nie przet rwają w jakimkolw iek niebez‐ pieczn ym otoczen iu z MiG-ami, PZR-ami i pelotkam i. Gdy gen erałow ie zaczęli nalegać, żeby‐ śmy eskort ow ali ten szajs, znaleźliśmy się na skraju otchłan i. Skoczyliśmy w nią, gdy lotn ict wo mian ow ało szef em sztabu oficera, który nie brał udziału w walce. Nie tak dawn o tem u „pilot” Predat ora próbow ał ubiegać się o Medal Lotn iczy – bez pow o‐ dzen ia, lecz wielu świetn ym pilot om myśliwców na sam ą myśl zbierało się na wym iot y. Co jeszcze? Purpurow e Serce za zespół cieśni nadgarstka? Tak czy owak nie jestem przeciwn y żadn em u rozw iąz an iu, które niszczy PZR-y. Nierucho‐ me stan ow iska są stosunkow o łat we. Ostrzał z okręt ów, pociski sam osterujące, a naw et oddzia‐
ły jedn ostek specjaln ych ze zdaln ie det on ow an ym i ładunkam i dają możliw ość zniszczen ia ta‐ kich PZR-ów. Robot a Dzikich Łasic, to nieplan ow an a wyspecjaliz ow an a misja wykon yw an a przeciwko mobiln ym PZR-om, których stan ow iska są niez nan e. Często instynkt own a, kończy się bardzo szybko. Zbyt szybko, by możn a ją było koordyn ow ać za pośredn ict wem sieciocen‐ tryczn ego, kosmiczn ego, zaw iłego świat a wirt ua ln ego, lansow an ego przez urzędasów zza biu‐ rek. To nie działa, bo do tego czasu zagroż en ie już kogoś zabije i przem ieści się gdzie indziej. Zaw sze będzie istn iała pot rzeba, żeby mieć agresywn ą zabójczą Dziką Łasicę na pierwszej lin ii walki. Rzecz w tym, że wygraliśmy z Irakiem, bo byliśmy przygot ow an i do walki z superm ocar‐ stwem. Mam gorącą nadzieję, że w przyszłości nie będziem y szkolili się do walki z mniejszym zagroż en iem i nie dam y się pokon ać dobrze uzbrojon ym Chin om czy Rosji. Po naszym międzylądow an iu na Azorach wróciliśmy do baz y lotn iczej Shaw późn ym popołu‐ dniem i mim o zmęczen ia lot em połączyliśmy się w „czwórki”, żeby przelecieć nad nią w cia‐ snym szyku. Pam ięt am, że gdy podchodziłem do lądow an ia, spoglądałem w dół na zielon e pola Karolin y Południow ej i na tłum czekający na nas na płycie lotn iska. Wiedziałem, że to moja ostatn ia wojn a i byłem zadow olon y. Dobrze było wrócić do dom u. Dom to najlepsza rzecz dla człow ieka na wojn ie. To więcej niż cicha przystań – to symbol, miejsce, w którym dzieją się do‐ bre rzeczy, gdzie nie budzisz się z koszm aru zlan y pot em ani nie staczasz się do row u, bo poci‐ ski z moździerzy spadają ci na głow ę. Dom to bezpieczeństwo. Wiele tygodni późn iej, gdy zwin ięt o flagi i wręczon o odz naczen ia, staraliśmy się naw iąz ać pon own y kont akt na tyle, na ile mogliśmy. Rzecz jasna, nasze doświadczen ia włączon o do od‐ praw y, wyliczon o wszystkie param et ry i wygłoszon o wykłady, lecz nic tak naprawdę się nie zmien iło. Piloci zajęli się inn ym i zadan iam i. Kilku zostało gen erałam i, niektórzy przeszli do li‐ nii lotn iczych, Gwardii Narodow ej, a inn i, jak ja, w stan spoczynku. Zaw sze chciałem spróbow ać wyspiarskiego życia, więc przen iosłem się na Karaiby i kupiłem duż ą żaglówkę. Kilku ludzi, o których myślałem, że nigdy się nie ustatkują, miało teraz żon y i dzieci. Inn i, którzy mieli ide‐ aln e rodzin y i wydaw ało się, że nigdy się nie roz ejdą – właśnie to robili. Co najm niej dwóch już nie żyje – zgin ęli w inn ej wojn ie na inn ym kont yn encie. Niez ależn ie od tego, jak moi bracia skończyli, utrwalili się w mojej pam ięci tacy, jakim i ich widziałem po raz ostatn i. Lat em po wojn ie podczas parady w Święt o Niepodległości spot kałem kobiet ę w średn im wieku. Jej syn, młody marin e, zgin ął w Nasirijji 24 marca 2003. Widziałem, że usiln ie starała się odn aleźć jakieś znaczen ie w sztuczn ych ogniach, orkiestrze i tych wszystkich mundurach. Roz‐ maw ialiśmy cicho przez kilka min ut, gdy mijała nas parada. Opow iedziałem jej o tym dniu tak, jak go pam ięt ałem. Chyba była wdzięczn a, że rozm aw ia z kimś, kto był niedaleko, gdy zgin ął jej syn. Nie lubię ban ałów i nie pot raf ię przypisać znaczen ia tej stracie, lecz pow iedziałem jej, że Irakijczycy przegrali tę bit wę i że odpłaciłem im krwią za jej syn a. Nie wiem, czy dobrze zro‐ biłem, lecz odchodząc, uśmiechn ęła się przez łzy. Nadszedł czas na tę opow ieść. Żadn ych wielkich zam ysłów ani filoz of iczn ych bzdur – jedyn ie szczere spojrzen ie na życie i wojn ę z perspekt yw y kabin y jedn om iejscow ego myśliwca. Współ‐ czesne wojsko chce nas przekon ać, że każdy jest wojown ikiem. Że każdy bije się z wrogiem, ry‐ zykuje i niszczy zagroż en ia. Ale tak nie jest. Sam o lotn ict wo posłało około sześćdziesięciu pięciu
tysięcy ludzi na II wojn ę nad Zat oką, wśród nich było tylko czterystu pięćdziesięciu lat ających czynn ie pilot ów myśliwskich. Stosun ek 144:1 na korzyść person elu wsparcia. Większość ludzi w wojsku pełn i ważn e role, a piloci myśliwców nie zaszliby bez nich daleko, ale przew aż ająca większość to kadra nielin iow a. Tak jest, po prostu. Wojska Lotn icze szczególn ie muszą o tym pam ięt ać i przypin ać etykietki „wojown ik” tam, gdzie należ y. Działan ia myśliwców, a zwłaszcza misje Łowca-Zabójca, to nie zbiór wyz wań logistyczn ych, ale brut aln a sam otn a walka tocząca się z prędkością set ek met rów na sekundę z rapt em ułam‐ kam i sekund na to, by zarea gow ać lub zgin ąć. Choć lat ają tam z tobą inn e sam olot y, w osta‐ teczn ym rozrachunku jesteś sam. Żadn ych opancerzon ych woz ów bojow ych ani plut on ów kum‐ pli z ciężką bron ią, którzy się o ciebie zat roszczą. Większość z moich stu pięćdziesięciu jeden mi‐ sji bojow ych odbyw ałem tak daleko nad teryt orium nieprzyjaciela, że gdyby mnie zestrzelili, nie miałbym nadziei na rat un ek. Walka nie jest ostat eczn ym sprawdzian em, lecz tylko jedn ym z nich. Ludzi od zaran ia dzie‐ jów poddaw an o takim próbom i wielu im nie sprostało. Nie możn a się na to przygot ow ać. Moż‐ na wyszkolić kogoś do walki, do obsługi bron i i skomplikow an ego sprzęt u. Możn a nauczyć ko‐ goś, jak przet rwać, jak oprzeć się przesłuchan iu, i jak zabijać. Ale dopóki człow iek się tam nie znajdzie, nie wie nic. I kon iec końców albo ma to coś, albo nie. Jeśli nie podoła, to sądzę, że dźwiga straszn e brzem ię do końca swych dni. Na szczęście, ja nie muszę. Ja przyczyn iłem się do zmian y. Widziałem Vipera w wersji Łowca-Zabójca już dawn o tem u, w 1992. Wiedziałem, że to dobry pom ysł i wiedziałem, czego jeszcze pot rzeba. Na przekór scep‐ tykom wszystko, czego dom agaliśmy się, przyn iosło w końcu efekt y. Gdy oglądam dziś w new‐ sach sam olot y F-16CJ, gdy widzę zasobn iki i uzbrojen ie podw ieszon e pod ich skrzydłam i, uśmie‐ cham się. Dołoż yłem do tego swoją cegiełkę i nikt nie moż e mi tego odebrać. Kochałem być pilot em myśliwca, lecz prędzej czy późn iej trzeba pow iedzieć „dość”. Fiz ycz‐ nie, w każdym raz ie. Odpłaciłem lotn ict wu za umiejętn ości, których mnie nauczon o, i za szan‐ se, które mi dan o. Odpłaciłem tym, którzy we mnie wierzyli. Chciałem odejść tak, jak przeż y‐ łem moją karierę – na własnych warunkach. I tak zrobiłem. Gdyby lotn ict wo składało się z go‐ ści, takich jak „MooMan”, „Kanga” czy „Storm’n”, moż e bym został. A moż e nie. Nikt nie wraca z wojn y bez konsekwencji. Wspom nien ia możn a podzielić, odsun ąć je w ciemn e miejsce i rzadko, jeśli w ogóle, do nich wracać. Niektórzy ludzie radzą sobie z tym le‐ piej niż inn i. Ja nigdy nie zabiłem cyw ila ani dziecka. Ci, których poz baw iłem życia, próbow ali mnie zabić, i mieli okaz ję, żeby zrobić ze mną to sam o. Przyn ajm niej walczyliśmy ze sobą jak mężczyźn i i próbow aliśmy swoich sił. Oni chybili, ja nie. Jak wielu żołn ierzy lin iow ych swobodn ie czułem się w walce. Nie żeby to było miłe, ale da‐ wało się znieść. W pew ien sposób miało to sens i wiedziałem, co robię. Walka jest prosta – ży‐ jesz albo umierasz. To życie codzienn e jest skomplikow an e – albo przekraczasz swój Rubikon, żeby przejść pewn ego dnia na drugą stron ę, albo nie. Po dwudziestu lat ach lot ów takt yczn ych i kilku wojn ach nie możn a nie mieć dumn ych wspo‐ mnień – nie możn a też nie żałow ać tego czy owego. Ostat eczn ie jedn ak każdy człow iek musi sam zdecydow ać, co zachow ać, a o czym zapom nieć. Jeśli o mnie chodzi, to zaw sze będę w sta‐ nie spojrzeć na siebie w lustrze, bo wiem, że kiedy było trzeba, lat ałem hon orow o z dzieln ym i
ludźm i. Latałem z Dzikimi Łasicami.
Podziękowania Nikt nie pisze książ ek sam otn ie, a ta z pewn ością nie jest wyjątkiem. Muszę podziękow ać zwłaszcza tym, którzy we mnie wierzyli, uczyli mnie i czekali, aż odrobin ę dojrzeję, żeby stać się oficerem i pilot em z tej książki. Sam a opow ieść nie byłaby możliw a, gdyby nie ludzie, ci wym ien ien i z naz wiska i ci bezi‐ mienn i, którzy byli jej częścią na przestrzen i lat; moi bracia – piloci myśliwców, którzy posiada‐ ją niez wykłe umiejętn ości lat an ia, odw agę i det erm in ację, by wygryw ać wojn y. Nikt z nas nie mógłby walczyć bez oddan ia, anielskiej cierpliw ości i prof esjon aliz mu ludzi wsparcia i serw isan‐ tów lotn iczych, którzy nam to umożliw ili. Mają moją doz gonn ą wdzięczn ość za pam ięt an ie o milion ach szczegółów niez będn ych, by myśliwce znalaz ły się w pow iet rzu. Szczególn e po‐ dziękow an ia dla rzeczn ika 99. Baz y Lotn iczej i Jedn ostki Obsługi Techn iczn ej Viperów 57. Skrzydła Myśliwskiego z baz y lotn iczej Nellis, za ich czas i wypoż yczen ie sam olot u do nakręce‐ nia mat eriałów film ow ych do elekt ron iczn ego wydan ia Vip er. Pilot F-16. Szczere uznan ie należ y się mojem u agent ow i Jeff ow i Herm an ow i oraz wszystkim w wy‐ dawn ict wie William Morrow/Harper-Collins, którzy wspierali mnie w moich staran iach. To prawdziw i prof esjon aliści – uprzejm ie naciskali, cięli, popraw iali i w końcu doprow adzili do wy‐ dan ia tej książki. Dot yczy to zwłaszcza mojego redakt ora Pet era Hubbarda, którem u dziękuję za liczn e uwagi, niesłabn ący ent uz jazm i spokojn e wskaz ówki przez cały czas pracy nad tym przedsięw zięciem.
Słowniczek AAA, Anti-aircraft Artillery – artyleria przeciwlotnicza. ACC, Air Combat Command – Dowództwo Lotnictwa Bojowego. Główne dowództwo wszystkich jednostek myśliwskich stacjonujących w kontynentalnych Stanach Zjednoczonych. ACM, Air Combat Maneuvering – manewrowa walka powietrzna. ACT, Air Combat Tactics – taktyka walki powietrznej. ACT, Air Combat Training – szkolenie w walce powietrznej. Zazwyczaj jest to walka jednej lub dwóch par samolotów z nieznaną liczbą przeciwników. AN/APR-25 – urządzenie ostrzegające o opromieniowaniu falą radiolokacyjną (RHAW, Radar Homing and Warning). ANIOŁY – wysokość lotu w tysiącach stóp. W praktyce używana tylko w odniesieniu do samolotów sojuszniczych. AOR, Area of Responsibility – obszar odpowiedzialności. Obszar geograficzny przydzielony Naczelnemu Dowództwu Sił Zbrojnych. Miejsca takie, jak Irak, Afganistan, itp. ATC, Air Training Command – Dowództwo Lotnictwa Szkolnego. AWACS, Airborne Warning and Control System – lotnicze stanowisko wczesnego ostrzegania i kierowania. BECZKA – figura akrobacji lotniczej, polegająca na obrocie samolotu o 360° względem jego osi podłużnej. Półbeczka to analogiczny obrót o 180°. BFM, Basic Fighter Maneuvers – podstawowe manewry myśliwskie. Walka powietrzna jeden na jednego. BINGO – określona wcześniej ilość paliwa, po osiągnięciu której konieczne jest zakończenie misji. Wpływają na nią pogoda, zagrożenia, dostępność tankowców, itp.
BLOCK 50 – wersja samolotu F-16. Oznaczenie Block określa specyficzne zdolności bojowe samolotu. Wersja Block 50 może być wyposażona m.in. w układ celowniczy HTS i odpowiednią awionikę. BRĄZOWA GWIAZDA, Bronze Star – jest to odznaczenie sił zbrojnych Stanów Zjednoczonych przyznawane za odwagę w obliczu nieprzyjaciela, bohaterstwo lub przykładną służbę. CAS, Close Air Support – bezpośrednie wsparcie lotnicze. CBU, Cluster Bomb Unit – bomba kasetowa. Bomba zawierająca urządzenie miotające oraz od kilku do kilkuset podpocisków małego kalibru o różnym działaniu (odłamkowych, przeciwpancernych, chemicznych itd.). CEEJAY, F-16CJ – także wersja Block 50. Oznaczenie F-16CJ używane jest wyłącznie do samolotów przystosowanych do wykonywania zadań obezwładnienia nieprzyjacielskiej obrony powietrznej, czyli Dzikich Łasic. CIĄG BOJOWY – maksymalny ciąg silnika bez dopalania. DIPOLE – paski folii metalowej, drutu lub metalizowanego włókna szklanego stosowane do odbijania promieniowania elektromagnetycznego, odpalane zwykle ze statków powietrznych lub wyrzucane przez pociski lub rakiety, używane jako środki przeciwdziałania radiolokacyjnego. DMPI, Designated Munitions Point of Impact – wyznaczony punkt uderzenia (trafienia) uzbrojenia. E-8 JSTARS, Joint Surveillance Target Attack Radar System – samolot wyposażony we wspólny (dla różnych rodzajów sił zbrojnych USA) system radiolokacyjny wykrywania celów i naprowadzania środków uderzeniowych. EAGLE, ORZEŁ – nazwa wszystkich wersji samolotu myśliwskiego McDonnell Douglas (obecnie Boeing) F-15A/B/C/D. EOR, End of Runway – koniec drogi startowej. Obszar bezpośrednio przyległy do drogi startowej, będący miejscem uzbrajania samolotów przed misją i zabezpieczania uzbrojenia po zakończeniu misji. EPU, Emergency Power Unit – awaryjne urządzenie zasilające. ETA, Estimated Time of Arrival – oczekiwany czas przybycia, np. przylotu samolotu do portu
docelowego. EWO, Electronic Warfare Officer – operator urządzeń walki elektronicznej. Specjalista w dziedzinie rozpoznania i analizy źródeł promieniowania. Nie jest pilotem. FAIP, First Assignment Instructor Pilot – pilot-instruktor pierwszego przydziału. FANGA – szybkie odpalenie pocisku HARM, naprowadzonego na cel. FANSONG – stacja radiolokacyjna naprowadzania rakiet PZR SA-2. Radzieckie oznaczenie to RSNA/RSN-75. FAR, Fighter/Attack/Reconnaissance – myśliwiec/szturmowiec/samolot rozpoznawczy. FENCE – pamięciowy skrót czynności, które należy wykonać przed walką: F (flares, flary), E (electronic countermeasures, urządzenia walki elektronicznej), N (navigation aids, pomoce nawigacyjne – wyłączone), C (camera, kamera – włączona), E (emergency beacon, awaryjna radiolatarnia – wyłączona). FLAP WHEEL – radiolokator systemu kierowania ogniem armat kal. 57 mm. Radzieckie oznaczenie to SON-50. FOB, Forward Operating Base – wysunięta baza operacyjna. FORMACJA CZTERECH PALCÓW – bardzo ciasna formacja dwóch par samolotów. Zwykle samoloty lecą w odległości około metra pomiędzy końcówkami skrzydeł. FOX JEDEN/DWA/TRZY – odpalenie pocisku powietrze-powietrze. „Fox Jeden” to pocisk AIM-7 Sparrow, starszego typu, naprowadzany radarowo. „Fox Dwa” to pocisk bliskiego zasięgu AIM-9 Sidewinder, naprowadzany na podczerwień. „Fox Trzy” to nowoczesny pocisk średniego zasięgu (także naprowadzany radarowo) AIM-120 AMRAAM. FPM, Flight Path Marker – znacznik toru lotu. FRAG – odłamki i elementy wylatujące w powietrze po wybuchu. Oznacza także „rozkaz skrócony (fragmentaryczny)”, czyli formę rozkazu operacyjnego dla eskadry. Jest wydawany w razie potrzeby, eliminując konieczność powtarzania informacji zawartych w podstawowym rozkazie operacyjnym, dotyczącym szczegółów zadania, celów i użycia uzbrojenia. FWIC, Fighter Weapons Instructor Course – Kurs Instruktorów Lotnictwa Myśliwskiego.
HARM, AGM-88, High Speed Anti Radiation Missile – dosłownie „pocisk przeciwradiolokacyjny o dużej prędkości”, przeznaczony do niszczenia stacji radiolokacyjnych zestawów przeciwlotniczych. HOG, WIEPRZ lub WARTHOG, GUZIEC – slangowa nazwa samolotu szturmowego Fairchild A10 Thunderbolt II. HOLOWANY CEL POZORNY – makieta, która po wystrzeleniu z samolotu jest holowana za nim za pomocą światłowodu i emituje sygnał radiolokacyjny. Jej zadaniem jest zmylenie nieprzyjacielskich pocisków naprowadzanych radiolokacyjnie poprzez stworzenie pozornego celu, który jest dla nich bardziej „atrakcyjny” niż samolot. HORNET, SZERSZEŃ – oficjalna nazwa samolotu wielozadaniowego McDonnell Douglas (obecnie Boeing) F/A-18A/B/C/D. HOTAS, Hands On Throttle And Stick – dosłownie „ręce na przepustnicy i drążku”. Technologia umożliwiająca używanie uzbrojenia przenoszonego przez samolot i obsługę wskaźników w kabinie samolotu za pomocą wielofunkcyjnych przełączników umieszczonych na drążku sterowym i przepustnicy. HTS, HARM Targeting System – układ celowniczy, umożliwiający naprowadzanie pocisków przeciwradiolokacyjnych HARM. HUD, Heads Up Display – wskaźnik przezierny. Przezroczysty matrycowy wskaźnik umieszczony na przedniej części wiatrochronu, na którym wyświetlane są kompleksowe informacje urządzeń pilotażowo-nawigacyjnych i celowniczych oraz kontrolowania. IADS, Integrated Air Defense System – zintegrowany system obrony powietrznej. IFF, Identification Friend or Foe – układ identyfikacji swój-obcy, nadający i odbierający kodowany sygnał elektroniczny, który może być odczytany tylko przez inny sojuszniczy statek powietrzny. ILS, Instrument Landing System – system lądowania według wskazań przyrządów. JFS, Jet Fuel Starter – zapłonnik paliwa odrzutowego. KLIKNIĘCIE – kilkukrotne włączenie i wyłączenie mikrofonu, oznaczające potwierdzenie. Kod lotniska ICAO – powszechnie używana nazwa czteroliterowego tzw. wskaźnika lokalizacji, stanowiącego element systemu adresowego, używanego przez służby ruchu lotniczego, linie
lotnicze itp. w tzw. stałej sieci łączności lotniczej. Zostały one wprowadzone przez Organizację Międzynarodowego Lotnictwa Cywilnego (International Civil Aviation Organization, ICAO). KONTAKT WZROKOWY – spostrzeżenie sojuszniczego statku powietrznego. KRABOWANIE, TRAWERSOWANIE – jest to ruch statku powietrznego w kierunku nierównoległym do jego osi podłużnej. Zjawisko to spotyka się najczęściej podczas lądowania z bocznym wiatrem. Wówczas, w celu utrzymania się w osi drogi startowej, statek powietrzny porusza się bokiem do wiatru (podobnie jak krab, idący po ziemi) tak, aby wypadkowa prędkości wiatru i prędkości postępowej była równoległa do osi drogi startowej. Przyziemienie z trawersem może powodować znaczne obciążenia płatowca, dlatego też w celu zapobieżenia im, przed samym przyziemieniem, wprowadza się poprawkę kursu, aby oś podłużna statku powietrznego pokryła się z rzeczywistym wektorem jego prędkości względem ziemi. Kwadrat TD (Target Designator) – kwadrat systemu śledzenia celów po przechwyceniu, który jest wyświetlany dookoła dowolnego celu namierzonego przez radiolokator pokładowy F-16. LANDROLL – zestaw radiolokatorów namierzania i śledzenia celu oraz kierowania ogniem, używany przez SA-8, oznaczony w ZSRR jako 1S51M3. LANTIRN, Low Altitude Navigation Targeting InfraRed Night – dosłownie „układ celowniczonawigacyjny działający w podczerwieni do lotów nocnych na małej wysokości”. Starszy, wyspecjalizowany układ używany przez samoloty F-16 Block 40 do wykonywania nocnych misji uderzeniowych na małej wysokości. LAO, local area orientation – zapoznanie z lokalnym terenem. LIFT, Lead-In Fighter Training – szkolenie na samolotach szkolno-bojowych. LOW BLOW – radiolokator PZR SA-3 (S-125). Oznaczenie radzieckie to SNR-12. LUŹNA PARA – para samolotów lecących w odległości trzech lub czterech kilometrów od siebie. Formacja szersza, bardziej elastyczna w działaniu w porównaniu z parą lecącą w ciasnym ugrupowaniu. M (emy) – milimetry, jak w przypadku działka 20-milimetrowego. Może też oznaczać minuty. MAGNUM – ostrzeżenie nadawane w celu poinformowania o odpaleniu pocisku HARM. MAVERICK, AGM-65 – naprowadzany lub samonaprowadzający się pocisk powietrze-ziemia lub powietrze-woda, przeznaczony do niszczenia broni ciężkiej, pojazdów, budynków, umocnień
czy okrętów nawodnych. ME, mission employment – wykonanie (realizacja) zadania. MEDAL LOTNICZY – (Air Medal) przyznawany żołnierzom sił zbrojnych Stanów Zjednoczonych lub sojuszniczych za chwalebny wyczyn dokonany w trakcie lotu. MFD, Multi Function Display – wskaźnik wielofunkcyjny. MiG – skrót pierwszych liter nazwisk Mikojana i Guriewicza, założycieli radzieckiego biura, konstruującego słynne samoloty myśliwskie. Niekiedy używany na oznaczenie każdego nieprzyjacielskiego myśliwca. MSA, Minimum Safe Altitude – minimalna bezpieczna wysokość bezwzględna. NVG, Night Vision Goggles – okularowe wzmacniacze obrazu, noktowizor. OBRONA – w praktyce oznacza manewr obronny przeciwko PZR-owi lub artylerii przeciwlotniczej. Zwykle specyficzny dla danego rodzaju zagrożenia, jeżeli jest znane, i wykonywany w odpowiednim kierunku. OFICEROWIE MŁODSI – podporucznik, porucznik lub kapitan. OFICEROWIE STARSI – major, podpułkownik i pułkownik. PARA – luźny szyk dwóch samolotów bojowych, w którym boczny (prowadzony) leci w odległości około dwóch kilometrów w linii za prowadzącym. PELOTKA – slangowa nazwa artylerii przeciwlotniczej. PIECHOCIARZ – slangowe określenie żołnierza Wojsk Lądowych. Sojusznicze jednostki lądowe. POSIADACZ ŁATY – absolwent Kursu Instruktorów Lotnictwa Myśliwskiego USAF. Zwany także Tarczą Strzelniczą. PPZR – przenośny przeciwlotniczy zestaw rakietowy. PRZYKUTY – skrótowy komunikat oznaczający „mój wzrok jest skierowany na cel, a kiedy go odwrócę, stracę cel z pola widzenia”.
PURPUROWE SERCE (Purple Heart) – odznaczenie przyznawane żołnierzom, którzy zostali ranni albo zabici w czasie służby wojskowej w siłach zbrojnych USA lub walcząc u ich boku. PZR – przeciwlotniczy zestaw rakietowy. RCO, range control officer – oficer kontroli poligonu. ROE, Rules of Engagement. Zasady użycia sił – wytyczne wydawane przez kompetentne władze wojskowe, określające okoliczności i ograniczenia podjęcia i/lub kontynuowania walki z napotkanymi siłami. ROLAND – francusko-niemiecki samobieżny przeciwlotniczy zestaw rakietowy bliskiego zasięgu. RTB, Return to Base – powrót do bazy. RTU, Replacement Training Unit – Jednostka Szkoleniowa Uzupełnień. RWR, Radar Warning Receiver – układ ostrzegający o opromieniowaniu falą radiolokacyjną. Pokazuje pilotowi, jakiego typu stacja radiolokacyjna namierza samolot. SA-1 GUILD – radziecki przeciwlotniczy zestaw rakietowy, którego oryginalne oznaczenie to S25 Berkut. Był to pierwszy PZR opracowany w ZSRR, przewidziany do bezpośredniej obrony Moskwy. SA-2 GUIDELINE – radziecki PZR S-75, którego kolejne wersje noszą nazwy Dźwina, Desna i Wołchow. Używany przez Wojsko Polskie do 2001. SA-3 GOA – oryginalnie nazwany S-125 Newa, opracowany w ZSRR w celu uzupełnienia S-25 i S-75, w porównaniu z którymi lepiej zwalczał cele manewrujące na małej wysokości. W Polsce na bazie PZR S-125 M opracowano Przeciwlotniczy Zestaw Rakietowy Newa SC (Samobieżny i Cyfrowy), używany przez Wojska Lotnicze do dnia dzisiejszego. SA-6 GAINFUL – radziecki samobieżny PZR 2K12 Kub, na podwoziu gąsienicowym. Używany obecnie także przez Wojska Obrony Przeciwlotniczej Rzeczypospolitej Polskiej, w wersji 2K12M. SA-8 GECKO – radziecki samobieżny PZR 9K33 Osa, na podwoziu kołowym. W Polsce używany przez jednostki Wojsk Obrony Przeciwlotniczej pod oznaczeniem PRWB (przeciwlotniczy rakietowy wóz bojowy) 9A33BM Osa. SAHR, semi-active radar homing – półaktywne samonaprowadzanie radiolokacyjne.
SEAD, Suppression of Enemy Air Defense – obezwładnienie nieprzyjacielskiej obrony powietrznej. Misje wykonywane przez Dzikie Łasice. SEFE, Standarization and Evaluation Flight Examiner – pilot--egzaminator, lotniczy egzaminator ds. standaryzacji i oceny. SŁOŃ – symbol walki. SMS, Stores Management System – system zarządzania podwieszeniami. Komputer pokładowy, który dokonuje obliczeń balistycznych dla wszystkich rodzajów uzbrojenia i wyświetla symbologię niezbędną do celowania. SMUGACZ – element pocisku którego celem jest wytworzenie ciągnącej się za pociskiem smugi ognia. Zastosowanie pocisków wyposażonych w smugacze umożliwia śledzenie ich toru lotu. Pociski wyposażone w smugacze są stosowane do wstrzeliwania się i wskazywania celów. SPRZEDAWCA BUTÓW – żołnierz jednostki tyłowej, niebiorący bezpośredniego udziału w walce. SPUŚCIĆ PSA – uruchomić (wypuścić) holowany cel pozorny. STATECZNIK – nieruchoma (stała) lub nastawna część usterzenia statku powietrznego. STER – ruchoma część usterzenia statku powietrznego, służąca do wywoływania odpowiednich zmian kąta natarcia (ster wysokości) i obrotu względem osi pionowej (ster kierunku). STRAIGHT FLUSH – stacja radiolokacyjna wykrywania celów PZR SA-6, oznaczona oryginalnie jako 1S11. STREFA RAŻENIA – przestrzeń powietrzna nad terenem o powierzchni około siedemdziesięciu ośmiu kilometrów kwadratowych. Alfanumeryczne identyfikatory stref rażenia umożliwiają koordynację działań poszczególnych samolotów lub formacji. STRZELBA – skrótowy komunikat oznaczający odpalenie pocisku powietrze-ziemia Maverick. ŚLEPY – utrata kontaktu wzrokowego z innym samolotem własnej formacji. TAC, Tactical Air Command – Dowództwo Lotnictwa Taktycznego. TACAN, Tactical Air Navigation system – wojskowy taktyczny system nawigacji. Podaje na wybranych kanałach namiar i odległość samolotu od naziemnej radiolatarni lub innego statku
powietrznego. TALLY – kontakt wzrokowy z nieprzyjacielskim samolotem. Niekiedy używany w przypadku dostrzeżenia jakiegokolwiek samolotu. TARCZA STRZELNICZA – nazwa absolwenta Kursu Instruktorów Lotnictwa Myśliwskiego USAF. Inna nazwa takiego pilota to Posiadacz Łaty. TFS, Tactical Fighter Squadron – Eskadra Lotnictwa Taktycznego. TOC, Tactical Operations Center – Centrum Operacji Taktycznych. TOT, Time Over Target – czas osiągnięcia celu. TTB, tanker/transport/bomber – tankowiec/transportowiec/bombowiec. UAV, unmanned aerial vehicle – bezzałogowy statek powietrzny. Pierwotnie używany do zadań rozpoznawczych, obecnie coraz częściej do zadań uderzeniowych. UNIFORM – radiostacja UHF (pracująca w zakresie fal decymetrowych). UPT, Undergraduate Pilot Training – Podstawowe Szkolenie Pilotów. VICTOR – radiostacja VHF (pracująca w zakresie fal ultrakrótkich, metrowych). VMU, Voice Messaging Unit – układ ostrzegający pilota, w samolotach bojowych najczęściej głosem kobiety, o niebezpieczeństwie podczas lotu. VUL – skrót od „czasu podatności na uszkodzenia” (vulnerability). Jest to czas wyznaczony (w rozkazie skróconym, czyli fragu), przez jaki samolot przebywa w rejonie celu. WILCO, will comply – „zastosuję się”. Wojskowy sposób powiedzenia „zrobię to!”. WSO, Weapons System Officer – operator uzbrojenia, który w starszych typach samolotów, jak F-14 i F-4 obsługiwał radiolokator pokładowy. Nie jest pilotem. WVR, within visual range – walka w zasięgu widzialności. ZASOBNIK WALKI ELEKTRONICZNEJ – podwieszany pod kadłubem lub skrzydłami statku powietrznego zasobnik zawierający anteny odbierające promieniowanie elektroniczne nadawane przez przeciwnika i nadajniki zakłóceń, służące do emitowania sygnałów
elektronicznych na częstotliwościach pracy nieprzyjacielskich stacji radiolokacyjnych. Działanie urządzeń zamontowanych w zasobniku sterowane jest przez komputer pokładowy. ZASZCZYTNY KRZYŻ LOTNICZY, Distinguished Flying Cross – amerykańskie odznaczenie wojskowe przyznawane za bohaterstwo lub niezwykłe osiągnięcie podczas lotu. Może być nadane każdemu żołnierzowi amerykańskich sił zbrojnych. W czasie działań wojennych medal może być także nadany żołnierzom sił sojuszniczych oraz instruktorom i uczniom szkół lotniczych. ZGUBA – utrata kontaktu wzrokowego. Pojęcie powinno być używane wyłącznie w odniesieniu do nieprzyjacielskich statków powietrznych. Często używane zamiast „ślepy”. ŻMIJA, VIPER – slangowa nazwa samolotu wielozadaniowego F-16. ŻMIJKA – manewr polegający na wprowadzaniu samolotu kolejno w przeciwne krótkotrwałe zakręty, przez co tor lotu nie jest linią prostą, a łamaną.
Spis treści:
Karta tytułowa Karta redakcyjna Dedykacja Od autora Prolog - Anioł śmierci 1 - NBJK 2 - Zimna wojna i gorące lata 3 - Słoń 4 - Lataj jak Egipcjanin 5 - Posiadacz Łaty 6 - Przerwa 7 - Szok i przerażenie 8 - Burza piaskowa 9 - Ciemna dolina 10 - W potrzasku 11 - ELI 33
12 - Koniec partii Słowniczek