Dani Atkins
Druga szansa
Dla Ralpha. Na zawsze. I, rzecz jasna, dla Luke'a, bo tak. I przede wszystkim dla Kimberley...
4 downloads
26 Views
1MB Size
Dani Atkins
Druga szansa
Dla Ralpha. Na zawsze. I, rzecz jasna, dla Luke'a, bo tak. I przede wszystkim dla Kimberley, dzięki której to stało się możliwe.
Moje pierwsze życie dobiegło końca o dziesiątej trzydzieści siedem w deszczowy wieczór grudnia na opustoszałej uliczce obok starego kościoła. Moje drugie życie, z którego nie pamiętałam absolutnie nic, rozpoczęło się mniej więcej dziesięć godzin później, kiedy przebudziłam się z wielką raną na głowie w oślepiającym świetle szpitalnych lamp. Otaczali mnie przyjaciele i rodzina, co powinno mi pomóc. Tak się jednak nie stało, gdyż jedna z tych osób od dawna nie żyła. *** Chciałam zapisać wszystko, co się wydarzyło, przekonać się, czy przelawszy słowa na papier, zdołam nadać temu jakikolwiek sens. A może zwyczajnie pragnęłam udowodnić nie tylko innym, ale i sobie, że nie oszalałam. Długo sądziłam, że ta historia powinna rozpoczynać się od tego, co mnie spotkało koło kościoła, kiedy moje życie dosłownie rozpadło się na kawałki, teraz jednak dociera do mnie, że aby w pełni ją zrozumieć, muszę się cofnąć znacznie bardziej. Tak naprawdę wszystko zaczęło się pięć lat wcześniej, w trakcie pożegnalnej kolacji.
Rozdział 1
WRZESIEŃ 2008 Długo po tym, jak krzyki umilkły, kiedy słychać było jedynie cichy płacz moich przyjaciół czekających na karetkę, uświadomiłam sobie, że wciąż ściskam w dłoni pensa na szczęście. Moje palce nie chciały wypuścić maleńkiego talizmanu z miedzi, jakbym samą siłą woli potrafiła cofnąć czas i nie dopuścić do tragedii. Czy naprawdę zaledwie pół godziny temu Jimmy podniósł tę błyszczącą monetę z asfaltu na parkingu przed restauracją? - Na szczęście. - Uśmiechnął się szeroko, wyrzucając pensa w powietrze i zręcznie łapiąc go jedną ręką. Odpowiedziałam mu uśmiechem i zobaczyłam błysk irytacji w jego bladoniebieskich oczach, gdy Matt zażartował: - Jimmy, stary, trzeba było wspomnieć, że krucho u ciebie z forsą, zamiast się czołgać w poszukiwaniu gotówki! Potem wybuchnął śmiechem i objął mnie ramieniem, przyciągając do siebie. Pomyślałam, że ponura mina Jimmy'ego to całkiem zrozumiała reakcja na ten niepotrzebny komentarz, który dodatkowo podkreślał różnice w ich pochodzeniu. Może miałam trochę racji, jednak nie do końca. Chodziło o coś więcej... choć oczywiście zrozumiałam to dopiero dużo później.
Tego ciepłego wrześniowego wieczoru nasza trójka stała w blasku zachodzącego słońca, czekając na resztę grupy. Gdy ja i Matt przyjechaliśmy, Jimmy był już na parkingu. Matt zrobił niezłe przedstawienie, okrążając pusty parking w poszukiwaniu najodpowiedniejszego miejsca dla swojego nowego nabytku. Zapewne wciąż był na tym dziwacznym wczesnym etapie zachwytu, jak to się zdarza chłopakom zakochanym po uszy w swoich autach. Liczyłam tylko na to, że ma dość oleju w głowie, żeby się za bardzo nie przechwalać przed resztą. Nowy sportowy samochód błyszczał i dużo kosztował. To w zasadzie podsumowuje moją wiedzę o autach. Po ogłoszeniu wyników egzaminu Matt dostał samochód w prezencie od rodziców. Tyle informacji o rodzinie Matta powinno wystarczyć do zrozumienia, dlaczego komentarze na temat pieniędzy czasem nas wkurzały. Zazwyczaj był w porządku i niezbyt się z tym obnosił, jednak od czasu do czasu wyrywało mu się coś nieprzemyślanego i zaczynały lecieć iskry. Miałam szczerą nadzieję, że nie powie niczego, co zepsułoby najprawdopodobniej jeden z naszych ostatnich na długie miesiące wspólnych wieczorów. - Byłeś dziś w pracy, Jimmy? - zapytałam, dobrze zdając sobie sprawę z tego, że bardzo chciał skierować rozmowę z powrotem na neutralne tory. Jimmy odwrócił się i, daję słowo, uśmiechnął się do mnie tak samo jak wtedy, kiedy miał cztery lata. - Tak, to ostatni tydzień pomagania wujowi, a potem nareszcie oddam taczki i widły. Ja i świat ogrodnictwa niedługo się rozstaniemy. - Bądź optymistą. Masz świetną letnią opaleniznę, a nie zafundowałbyś jej sobie przy ustawianiu towaru na półkach w supermarkecie. I faktycznie, zazwyczaj jasna skóra Jimmy'ego przybrała odcień złocistego brązu, a jego przedramiona były znacznie bardziej muskularne i wyrzeźbione po paru miesiącach pracy na świeżym powietrzu. Oczywiście Matt i ja też porządnie się opaliliśmy w willi jego rodziców, na francuskich wakacjach, które były kolejną nagrodą za egzaminy, tym razem dla nas obojga. Szczerze mówiąc, mój ojciec miał z tym spory problem. W zasadzie lubił Matta; przyzwyczaił się do jego obecności w naszym domu, no i chodziliśmy ze sobą prawie od dwóch lat. Mimo to wcale nie było pewne, czy pozwoli mi na dwutygodniowy wyjazd z jego rodziną. Częściowo chodziło o pieniądze, bo rodzice Matta oczywiście nie chcieli przyjąć żadnej zapłaty za wycieczkę, częściowo jednak - a może właściwie przede wszystkim -wiązało się to z układem ojciec - córka - chłopak córki. Podejrzewam, że to powszechny problem z ojcami, ale w naszym wypadku był nawet poważniejszy, gdyż zabrakło mamy do łagodzenia napięcia. W końcu Matt i ja zdołaliśmy przekonać tatę; wyjaśniliśmy, że wszystko będzie jawne i przyzwoite, że dostaniemy osobne sypialnie i że rodzice Matta przez cały czas będą nam towarzyszyli. Krótko mówiąc, kłamaliśmy. Przez ten tok myślenia nie po raz pierwszy zaczęłam się zastanawiać, jak poradzi sobie tata, kiedy pod koniec miesiąca nadejdzie pora na mój wyjazd na studia. Zdałam sobie sprawę, że marszczę brwi, i stanowczo odsunęłam od siebie tę myśl. Męczyła mnie przez większość lata i nie zamierzałam rujnować sobie ostatniego wieczoru z przyjaciółmi zamartwianiem się czymś, czego i tak nie zdołam zmienić.
Na szczęście w tej samej chwili dwa samochody, znacznie starsze niż auto Matta, ale równie uwielbiane przez właścicieli, wjechały na parking przed restauracją. Tylne drzwi małego niebieskiego samochodu bliżej naszej trójki otworzyły się gwałtownie i Sarah wybiegła ku nam, stukając nieprawdopodobnie wysokimi obcasami. Chwiała się niepokojąco na nierównym asfalcie, zanim serdecznie mnie uścisnęła. - Rachel, skarbie, jak się miewasz? Odwzajemniłam uścisk ze ściśniętym gardłem, uświadomiwszy sobie, że wkrótce będę ją widywała jedynie w trakcie studenckich wakacji, a nie codziennie, jak przez całe liceum. Poza Jimmym była moją najdawniejszą przyjaciółką. I choć Jimmy i ja blisko się przyjaźniliśmy, i to od lat, pewne tematy w rozmowie mogłam poruszyć jedynie z dziewczyną. - Wybaczcie nam spóźnienie - przeprosiła. Uśmiechnęłam się do niej z lekką kpiną. Sarah nieustannie się spóźniała. Jak na tak naturalną piękność potrzebowała mnóstwa czasu, żeby wyszykować się do wyjścia, i dopiero po wielokrotnych zmianach fryzury i stroju dało się ją odciągnąć od lustra. Wydawała się wiecznie niezadowolona z końcowego efektu, co było absurdalne, gdyż z twarzą w kształcie serca, lśniącymi brązowymi lokami i drobną sylwetką zawsze prezentowała się prześlicznie. - Długo czekacie? - spytała, ujmując mnie pod rękę i odciągając od Matta, żebym przeszła z nią przez parking do drzwi wejściowych restauracji. Zapewne zrobiła to po to, żeby nie połamać sobie nóg na tych idiotycznych szpilkach, chociaż równie dobrze mogło chodzić o uniknięcie odruchowej reakcji Trevora i Phila na Cathy wysiadającą z drugiego auta. - Na tyle długo, żeby Matt zdążył wkurzyć Jimmy'ego - odparłam cicho, żeby tylko ona usłyszała. Uśmiechnęła się domyślnie. - Czyli bardzo krótko! Dotarłyśmy do tarasowych drzwi na tyłach restauracji i tam czekałyśmy, podczas gdy wszyscy chłopcy z naszej paczki (w tym Matt) próbowali udawać, że wcale nie dostrzegają niezwykle kuszącego dekoltu Cathy w mocno wyciętej bluzce. W niej, obcisłych dżinsach i sandałach na wysokich obcasach - ku rozgoryczeniu Sarah, chodziła w nich bez najmniejszego wysiłku - Cathy wyglądała w każdym calu na modelkę, która właśnie zmierza na sesję zdjęciową. Długie blond włosy opadały jej na ramiona i wszystko w niej wydawało się tak idealnie dopasowane, że natychmiast poczułam się jak ktoś, kto wystroił się po ciemku w ciuchy, którymi wzgardzili klienci lumpeksu. Cathy była stosunkowo nowym dodatkiem do paczki. Nim dołączyła do nas w szóstej klasie, nasza hermetyczna grupka składała się z Sarah, mnie i czterech chłopców. Proporcje dziewczyn i chłopaków były chyba lekko zaburzone, jednak kumplowaliśmy się od tak dawna, że nie miało to znaczenia. W każdym razie stopniowe przyłączanie się Cathy z oczywistych względów zostało entuzjastycznie powitane w zasadzie przez wszystkich chłopaków. Niezależnie od wyglądu, Cathy była dobrym kompanem. Jej rodzina przeniosła się do Great Bishopsford ze znacznie większego miasta, więc Cathy wydawała się o wiele bardziej światowa i obyta niż
reszta z nas. Do tego była niezwykle otwarta i przyjazna, miała sarkastyczne poczucie humoru i szczerze ją lubiłam, pod warunkiem że akurat nie flirtowała bezwstydnie z każdym osobnikiem płci męskiej w promieniu dziesięciu kilometrów. Sarah jednak miała do niej zastrzeżenia. Gdy Cathy ją rozdrażniła albo nadepnęła jej na odcisk, przy kilku okazjach słyszałam, jak Sarah mamrocze: „Przyszłaś ostatnia, a wylecisz pierwsza". Gdy Jimmy niespiesznie przeszedł przez parking i do nas dołączył, Sarah odsunęła się na bok, żeby przejrzeć menu w gablotce przy drzwiach. Reszta podeszła podziwiać auto Matta. Albo dekolt Cathy - pomyślałam złośliwie, patrząc, jak się pochylała, rzekomo po to, żeby obejrzeć alufelgi. Tak jakby ją obchodziły! - Wyglądasz o wiele lepiej niż ona - wyszeptał Jimmy, błyskawicznie załapując, co mi chodzi po głowie. - Tak łatwo mnie przejrzeć? - Uśmiechnęłam się. Odpowiedział tak dobrze mi znanym uśmiechem, od którego robiły mu się zmarszczki w kącikach oczu, a twarz się rozjaśniała. - Można w tobie czytać jak w otwartej książce - przytaknął. - Ale dobrej książce. - Innymi słowy, jestem jak stare sfatygowane czytadło w miękkiej okładce, a nie jak stylowe czasopismo. Zrozumiał aluzję i podążył za moim wzrokiem. Oboje popatrzyliśmy na Cathy, która stała obok Matta, słuchając w nabożnym skupieniu, jak perorował o czymś, co miało związek z samochodem. - Nie powinnaś się przejmować - zapewnił mnie Jimmy i krzepiąco ścisnął moje ramię, po czym natychmiast je puścił. - Matt musiałby upaść na głowę, żeby zwracać na nią uwagę, kiedy ma ciebie. - Hm. Tylko tyle zdołałam wydusić w odpowiedzi i ze zdumieniem uświadomiłam sobie, że zareagowałam na jego ciepłe słowa rumieńcem. Szybko się odwróciłam, żeby nie zauważył. Na widok swojego odbicia w szybie restauracji poczułam, że mój stary przyjaciel nie był ze mną całkiem szczery, a jeśli był, zdecydowanie powinien wybrać się na badanie wzroku. To, co ujrzałam w szybie, nie miało szans wywołać u mężczyzn takiej reakcji jak Cathy. Długie ciemne włosy, modnie proste jak druty, duże oczy, które bez soczewek kontaktowych właściwie były bezużyteczne, i nieco zbyt szerokie usta. Całkiem miła twarz, ale nie oszałamiająca, a ja byłam wobec siebie dość uczciwa, by wiedzieć, że na jej widok nikt nie zahamuje z piskiem opon. Wcześniej w ogóle się tym nie przejmowałam, ale odkąd zaczęłam spotykać się z, powiedzmy to sobie szczerze, niesamowicie przystojnym Mattem, stałam się bardziej świadoma, że matka natura nie była dla mnie szczególnie hojna. - Pamiętaj, że dla mnie zawsze będziesz piegowatą dziewczynką z diastemą i odstającymi uszami. - Miałam wtedy dziesięć lat - przypomniałam mu. -Bogu dzięki za ortodoncję. Naprawdę musisz pamiętać każdy szczegół z mojego nudziarskiego dzieciństwa? - Nic na to nie poradzę - odparł trochę bez sensu.
Pewnie pociągnęłabym kwestię tego dziwnego komentarza, gdyby akurat nie dołączyli do nas pozostali. - No wchodźcie - pośpieszył nas Matt. Chwycił mnie za rękę i mocno ją ścisnął. Wejdźmy, zanim oddadzą nasz stolik innym gościom. Przeszliśmy wszyscy razem przez wielkie dwuskrzydłowe drzwi, albo trzymając się pod ramię, albo od niechcenia obejmując, zupełnie nieświadomi, że w ciągu najbliższych trzydziestu minut nasze życie nieodwracalnie się zmieni. Poprowadzono nas do stolika, który znajdował się tuż pod wielką szybą od frontu, skąd był doskonały widok na główną ulicę i kościół na pobliskim wysokim wzgórzu. Kiedy krążyliśmy pomiędzy stolikami, żeby dotrzeć na miejsce, widziałam, że kilku mężczyzn rzuca Cathy pełne aprobaty spojrzenia. Byłam pewna, że i Matt nie pozostał niezauważony przez obecne tu kobiety. Próbowałam uciszyć podejrzliwy głosik, który od kilku miesięcy sączył mi jad do ucha. Matt był bardzo atrakcyjnym facetem i, co zrozumiałe, bez trudu przyciągał uwagę kobiet. Podczas gdy część mnie delektowała się faktem, że towarzyszył właśnie mnie i trzymał właśnie moją rękę, gdy szliśmy slalomem między zastawionymi stolikami, dręczyła mnie niewypowiedziana myśl, której prędzej czy później musiałam stawić czoło - co będzie, kiedy stanie w obliczu nieuchronnej pokusy w trakcie naszego rozstania? Czy dołączymy do tych par, które przetrwały studenckie oddalenie, czy też padniemy ofiarą klątwy związków na odległość? Ucieszyłam się, gdy te rozmyślania przerwał włoski kelner, który z lekkim akcentem poinformował nas, że dotarliśmy na miejsce. W zatłoczonej restauracji trudno było o przestrzeń, więc dla naszej grupy zsunęli dwa stoliki, przez co pozostało bardzo wąskie przejście przy betonowym słupie. By dotrzeć do krzeseł przy samym oknie, należało się przez nią przecisnąć. Żałując, że znacznie drobniejsza ode mnie Sarah nie dotarła tu pierwsza, zdołałam jednak przecisnąć się na miejsce bez żenującego utknięcia między stołem a słupem. Matt osunął się na krzesło obok mnie, inni też znaleźli sobie miejsce. Jimmy usiadł pod oknem dokładnie naprzeciwko mnie, Sarah zajęła krzesło po jego prawej stronie. Nie chciałam patrzeć na żałosną walkę o to, kto zasiądzie obok Cathy po drugiej stronie Matta. I tak chyba najlepsze miejsce, z doskonałym widokiem na górę jej bluzki, znajdowało się naprzeciwko niej. Pociągnęłam za brzeg podkoszulka, żeby powiększyć dekolt o parę centymetrów, po czym zarumieniłam się jak idiotka, bo Jimmy zauważył, co robię, i starał się ukryć uśmiech. - Co cię tak bawi, Jimmy? - spytał Matt i nagle jakimś koszmarnym zbiegiem okoliczności cały stolik zamilkł w oczekiwaniu na odpowiedź Jimmy'ego. Rozpaczliwie błagałam go wzrokiem, żeby nie zdradził, co przed chwilą robiłam, i nie musiałam się tym przejmować. Jimmy spokojnie podniósł menu i od niechcenia wzruszył ramionami. - Nic, pomyślałem tylko o czymś, co wcześniej mówił wujek, i tyle. Podczas gdy wszyscy poszli za jego przykładem i zaczęli zgłębiać menu, popatrzyłam na Jimmy'ego, szepcząc bezgłośnie: „dziękuję". Uśmiech, który mi posłał, był tak pełen czułości i sympatii, że z jakiegoś powodu poczułam nerwowy trzepot w brzuchu. Zmieszana, odwróciłam wzrok, żeby udawać głębokie
zainteresowanie walorami lasagne i canelloni. Ręka Matta owinęła się wokół mojej talii; przyciągnął mnie do siebie podczas wybierania dań. Kiedy kilka minut później zerknęłam na Jimmego, był pogrążony w rozmowie z Sarah i choć zauważył moje spojrzenie i posłał mi lekki uśmiech, tym razem mój brzuch ani drgnął. Nie sposób było zignorować dominującą przy stole nostalgię. Perspektywa nachodzącego rozstania była równie wyczuwalna jak unoszące się wokół aromaty pomidorów i czosnku. Choć ja miałam trafić do Brighton dopiero za kilka tygodni, to Trevor i Phil wyjeżdżali tuż po weekendzie, a Sarah zaledwie kilka dni później. Jakoś nie mogłam sobie wyobrazić, że resztka naszej paczki - czyli Cathy, Jimmy, Matt i ja będzie się spotykała w ostatnich tygodniach. Zdumiała mnie intensywność tej nagłej niechęci do wyjazdu. To nie tak, że nie chciałam znaleźć się na uniwersytecie. Jasne, że chciałam, i naprawdę ciężko pracowałam na stopnie potrzebne mi do studiowania dziennikarstwa. Po prostu najwyraźniej tego wieczoru po raz pierwszy dotarło do mnie, że to naprawdę koniec bardzo ważnego rozdziału w moim życiu. Przez tę krótką chwilę nie mogłam się skupić na nowym początku, bo byłam w stanie myśleć wyłącznie o tym, że opuszczę swojego chłopaka i dwoje najbliższych przyjaciół. Poczułam, że moje oczy absurdalnie napełniają się łzami i w pośpiechu odwróciłam wzrok. Wolałam oślepiający blask promieni zachodzącego słońca od reakcji innych osób przy stole, gdyby ktoś z nich zorientował się, że płaczę. - W porządku? - mruknął Jimmy, przechylając się lekko, żebym tylko ja go usłyszała. Matt właśnie zamawiał drinki, więc mogłam bez obaw odszepnąć: - Wiesz, chyba się trochę wzruszyłam. Idą zmiany, trzeba się żegnać ze wszystkimi i takie tam... - Zamilkłam, spodziewając się pokpiwania, ale ku mojemu zdumieniu Jimmy wyciągnął dłoń nad stolikiem i mocno chwycił mnie za palce, które niespokojnie bawiły się sztućcami. Jego dotyk wydał mi się zupełnie inny od tego, z którym byłam oswojona od przedszkola. Może przez to, że skóra Jimmy'ego stwardniała po letniej pracy w ogrodnictwie, a może po prostu moje palce wyglądały na bardzo drobne, gdy praktycznie znikły w jego uścisku. Raczej poczułam, niż zobaczyłam, że Matt z opóźnieniem zauważył gest Jimmy'ego, ale zamiast wycofać się w pośpiechu, Jimmy po raz ostatni ścisnął moją dłoń i powoli zabrał swoją. W odpowiedzi Matt instynktownie przysunął się do mnie, odzyskując tym samym moją uwagę i swoje terytorium, i dopiero po dłuższej chwili uświadomiłam sobie, że zanim Jimmy zabrał rękę, zdołał przekazać mi znaleziony przed restauracją pens na szczęście. Mocno ściskałam monetę w dłoni, nadając okrągłemu miedziakowi zapewne większe znaczenie, niż na to zasługiwał. Jimmy, jak to Jimmy, chciał podzielić się ze mną choćby i samą perspektywą szczęścia. W końcu przez wiele lat dzieliliśmy się niemal wszystkim. Bardziej kojarzył mi się z bratem niż przyjacielem: w zasadzie, jeśli się nad tym zastanowić, cała jego rodzina była mi bliższa niż wielu własnych
krewnych. Matka Jimmy'ego i moja przyjaźniły się jeszcze na długo przed naszymi urodzinami, a kiedy byłam maluchem i mama niespodziewanie zmarła, rodzina Jimmy'ego podała nam pomocną dłoń i wciągnęła tatę oraz mnie do swojego życia i serca. Ze zdumieniem uświadomiłam sobie, że tata nie jest jedynym członkiem rodziny, którego tu pozostawię; równie trudno będzie mi się pożegnać z rodzicami i młodszym bratem Jimmy'ego. Kiedy na stole pojawiły się zamówione przez Matta dwie butelki wina, wznieśliśmy kieliszki do toastu. - Za wyjazd... - Za to, żeby nie wylecieć...! - Za nowe życie... - ... i za starych przyjaciół. To ostatnie powtórzyli wszyscy przy stole, gdy kieliszki szczęknęły, połyskując tęczowo w wieczornym słońcu. Gdy reszta żartowała i beztrosko kpiła, ja rozglądałam się wokół, próbując zapamiętać tę chwilę na zawsze. Wiedziałam, że niewątpliwie poznamy nowych przyjaciół w college'ach i na uniwersytetach, teraz jednak trudno było uwierzyć, że przyszłe nowe więzy mogłyby stać się tak mocne jak te łączące naszą siódemkę przy stole. Gdy zatrzymywałam wzrok po kolei na każdym z przyjaciół, natychmiast pojawiała się jakaś emocja lub wspomnienie. Każda myśl o przeszłości była kolejną cegłą w murze naszej przyjaźni i musiałam wierzyć, że w przyszłości pozostanie on równie solidny jak teraz, niezależnie od tego, gdzie wylądujemy. Patrząc na Sarah, z trudem ukryłam uśmiech. To dziwne, ale już zaczynałam zazdrościć jej nowym znajomym, których pozna w trakcie studiów w akademii sztuki. Przyjaźń Sarah - szalonej, lojalnej, zabawnej i niewiarygodnie oddanej - stanowiła jeden z moich najcenniejszych skarbów. Kimkolwiek by byli jej nowi przyjaciele, nie mieli pojęcia, jacy z nich szczęściarze. Zostawał jeszcze Jimmy. Niemal przez całe lato dręczyłam się tym, jak dam sobie radę z dala od Matta, więc za każdym razem, gdy nachodziła mnie myśl o pożegnaniu z Jimmym, pośpiesznie ją od siebie odsuwałam. Zdawałam sobie sprawę z tego, że to dziwne, ale świadomość, że zabraknie mi regularnych spotkań ze starym przyjacielem, była tak niewyobrażalna, trudna do pojęcia, że nie mogłam sobie pozwolić na jej roztrząsanie. Z pewnym rozczarowaniem zrozumiałam, że wbrew temu, co sądziłam, wcale nie jestem gotowa na rozstanie z tą dwójką. Gdy czekaliśmy na posiłek, co jakiś czas wyglądałam przez okno za sobą na drogę prowadzącą do kościoła. Słońce już rozpoczęło niespieszny odwrót i niebo skąpane było w rozmytych odcieniach czerwieni i złota, przemieniając zazwyczaj bezbarwną ulicę w bajecznie kolorową fantazję. Nie zauważyłam zbyt wielu przechodniów, jednak rzędy aut zaparkowanych po obu stronach ulicy świadczyły o tym, że puby i restauracje tego wieczoru nie narzekają na brak klientów. Z oddali dało się słyszeć wyraźne wycie syren.
- Rachel, słuchasz? Zaniepokojona, oderwałam uwagę od ulicy i uświadomiłam sobie, że Jimmy coś mówił. - Przepraszam, byłam daleko stąd... Co powiedziałeś? Jego spojrzenie na sekundę powędrowało do Matta, który akurat rozmawiał z siedzącą obok Cathy. Jimmy wydawał się skrępowany powtarzaniem tego, czego nie dosłyszałam. - Pytałem, czy mogłabyś wpaść do mnie jutro po południu, jeśli nie jesteś zbyt zajęta. Dziwne wahanie w jego głosie w ogóle do niego nie pasowało i przez moment czułam się zbita z tropu, zarówno tonem, jak i formalnością tej prośby. Jimmy i ja zazwyczaj odwiedzaliśmy się bez zapowiedzi; zaproszenia nie były potrzebne. - Pewnie, że mogę. I tak zamierzałam przed wyjazdem zobaczyć się z twoimi rodzicami. - Szczerze mówiąc, jutro nie będzie ich w domu. -Znowu ten dziwnie niepewny ton. - Będę tylko ja. Chciałem... eee... Chciałem zamienić z tobą słowo na osobności. Zgadzasz się? Czy to była czerwona poświata słońca, czy naprawdę się zarumienił? Wydawało się, że zależy mu na odpowiedzi, zanim Matt się odwróci, więc zapewniłam go pośpiesznie: - Jasne, w porządku. Mogę wpaść koło drugiej? Skinął głową i odetchnął, jakby spadł mu z ramion wielki ciężar, co mnie jeszcze bardziej zaintrygowało. Cóż, musiałam poczekać do jutra, żeby się dowiedzieć, co mu chodziło po głowie. Kelnerzy, którzy podeszli z pełnymi talerzami, zastawili nimi blat. Matt usiadł prosto, zabierając rękę dotąd opasującą moją talię, wcześniej jednak niespodziewanie pocałował mnie w usta. - Błagam... Ludzie próbują tu jeść! - jęknęła Sarah z udawanym obrzydzeniem. Uśmiechnęłam się szeroko do Matta i znieruchomiałam, kiedy założył mi zbłąkany kosmyk włosów za ucho. To był przypadkowy, błahy gest, ale dużo później zastanawiałam się, co by się wtedy stało z nami wszystkimi, gdy nie wychylał się tak mocno ku mnie i przy okazji nie zauważył samochodu. - Co, do cholery!? - krzyknął. Odwróciłam się, żeby sprawdzić, na co patrzył, i aż otworzyłam usta ze zdumienia na widok małego czerwonego auta, które oderwało się wszystkimi czterema kołami od asfaltu i podskoczyło na grzbiecie wzgórza. Po chwili pojawił się drugi samochód; jechał niemal równie prędko i tylko nieco mniej brawurowo. Jego migające niebieskie światła i przenikliwe wycie syreny zakłóciły spokój letniego wieczoru. Z przerażeniem zobaczyłam, jak z bocznej uliczki wyłania się niewielka furgonetka i gwałtownie hamuje, żeby uniknąć utraty sporej części maski, gdy czerwony samochód przemknął przed furgonetką w odległości zaledwie paru centymetrów. Omal nie zderzył się z kilkoma zaparkowanymi samochodami, ale tylko otarł się o ich boki i wzniecił chmurę iskier, w którą wjechał ścigający go
radiowóz. To właśnie przeraźliwy pisk opon hamującej furgonetki przyciągnął uwagę reszty naszej grupy, jednak Matt o wiele szybciej niż my oszacował zbliżające się niebezpieczeństwo. Czerwone auto nadal znajdowało się nieopodal szczytu wzgórza, ale przy tej prędkości dystans skracał się z każdą upływającą sekundą. Kiedy radiowóz zbliżył się do uciekiniera, czerwony samochód skręcił szaleńczo na drugą stronę drogi. Kierowca najwyraźniej robił wszystko, co w jego mocy, żeby nie wryć się w rząd zaparkowanych aut. Matt zerwał się z krzesła. - Stracił panowanie nad kierownicą! Stracił kontrolę, samochód się rozwali! Odejdźcie od okna, ale już! Po raz pierwszy chyba wszyscy zdaliśmy sobie sprawę z tego, jak wielkie niebezpieczeństwo nam grozi pod dużym oknem od frontu restauracji. Od drogi dzielił nas tylko bardzo wąski chodnik, a ponieważ restaurację wybudowano przy ciasnym zakręcie u stóp wzgórza, nieuchronność katastrofy stała się nagle boleśnie oczywista. Poczułam, jak Matt zaciska dłoń na moim ramieniu, gdy zrywał się z miejsca i nas ostrzegał. W zaraźliwej panice ludzie wokół nas też zaczęli krzyczeć. Mimowolnie zauważyłam, że kelner upuścił na podłogę dwa nasze dania, po czym w pośpiechu cofnął się od stolika. Co za koszmarny chaos, pomyślałam głupio. To nie tak, że nie byłam świadoma tego, co się dzieje, czy też nie do końca zrozumiałam ostrzegawczy krzyk swojego chłopaka. Po prostu wszystko nagle zaczęło się rozgrywać w dziwnie zwolnionym tempie, tak jakby pośpiech nie był konieczny. Jakby pozostało mnóstwo czasu na odsunięcie się od stolika, a dwa doskonale przyrządzone dania niepotrzebnie wylądowały na podłodze. Wokół mnie wszystko się rozmyło. Widziałam, jak Jimmy i Sarah zrywają się z miejsc i biegną tam, gdzie stał Phil, pośpieszając resztę z nas. Dłoń Matta nadal zaciskała się na moim ramieniu i czułam, że zwleka mnie z krzesła. Drugą ręką zaczął odpychać od stolika stojącą obok siebie Cathy. Chaotyczne zamieszanie towarzyszące przewracaniu krzeseł i rozbijaniu kieliszków z winem nie mogło trwać dłużej niż sekundę lub dwie. Wtedy jednak zrobiłam coś naprawdę głupiego: odwróciłam się, żeby spojrzeć przez szybę na nadjeżdżające auto. Nadal jechało zbyt szybko, a jego silnik wył jak potępieniec. Samochód środkiem drogi pędził do zakrętu oraz wejścia do restauracji, i nic nie wskazywało na to, żeby miał zamiar zwolnić. W tym idiotycznym momencie, kiedy się zatrzymałam, by popatrzeć na auto, moje ramię wyśliznęło się z uścisku Matta. Z przerażeniem odwróciłam twarz od okna i dostrzegłam, że on i Cathy są już sporo dalej. Potykając się, ruszyłam za nimi, ale Matt niechcący przewrócił krzesło, które zaklinowało się przy kolumnie tuż obok mnie i odcięło mi drogę ucieczki. Gorączkowo próbowałam odepchnąć drewnianą przeszkodę, ale udało mi się jedynie wbić ją mocniej między krawędź stolika a kolumnę. - Rachel! - wrzasnęła Sarah ile sił w płucach. - Uciekaj! Jęknąwszy z przerażeniem, zrozumiałam, że stamtąd niewątpliwie widzieli auto
pędzące wprost ku oknu, przy którym byłam uwięziona. Pchałam i kopałam krzesło z całych sił, czując przypływ strachu i adrenaliny, aż odgłosy w restauracji ucichły i słyszałam jedynie ryk krwi w uszach. Z rozpaczą popatrzyłam na Matta. Ujrzałam, jak rusza z powrotem ku mnie, i nie mogłam uwierzyć własnym oczom, gdy Cathy chwyciła go za ramię i zatrzymała. - Nie, Matt, nie! Nie zdążysz! Zginiesz! Słyszałam to doskonale i tą jedną jedyną stukniętą cząstką umysłu, która nie próbowała za wszelką cenę mnie uratować, zdążyłam uświadomić sobie, co właśnie zrobiła Cathy. Jeśli myślała, że puszczę jej to płazem, bardzo się myliła. W tej samej chwili na ulicy za mną rozległ się inny dźwięk. Pędzący autem człowiek w końcu po raz pierwszy wcisnął hamulec. Nadal na próżno szarpiąc przewrócone krzesło, po raz ostatni zerknęłam za siebie. Tak, samochód hamował, ale o wiele za późno. Pędzące auto za szybą robiło się coraz większe i było teraz tak blisko, że widziałam przerażoną twarz młodego kierowcy, jego szeroko otwarte ze strachu oczy, gdy zbliżało się nieuchronne. Nawet nie zauważyłam, kiedy się pojawił. Musiał się poruszać z nieprawdopodobną prędkością, żeby się do mnie dostać. W jednej chwili byłam uwięziona w maleńkiej przestrzeni między przewróconym krzesłem a oknem, a w następnej z drugiej strony stolika pojawiły się dwie silne ręce i chwyciły mnie niczym imadło. Nigdy się nie dowiem, skąd Jimmy wziął tyle siły, ale dosłownie wyrwał mnie z miejsca, w którym uwięzłam, i przeciągnął nad stolikiem. Dostrzegłam jego minę, gdy wlókł moje ciało przez pokryty obrusem blat, nie zwracając uwagi na zrzucane butelki i kieliszki. W jego oczach czaił się nieopisany strach, a ścięgna na szyi nabrzmiały pod skórą niczym grube liny, z takim wysiłkiem ciągnął mnie ku sobie. Złapałam się go kurczowo, by pomóc, i usiłując stopami odepchnąć się od blatu. Wtedy za nami rozległo się złowieszcze, donośne łupnięcie, kiedy samochód wyleciał z jezdni, gruchnął o krawężnik i wpadł na chodnik. Jimmy mną cisnął - tylko tak mogę to opisać. W jednej chwili byłam na środku stolika, a w następnej uniosłam się w powietrze, wystrzeliłam w górę i pofrunęłam jak szmaciana lalka, by zwalić się na podłogę metr lub dwa za krawędzią stolika. Ten pokaz niewiarygodnej siły i odwagi Jimmy'ego zajął ostatnie cenne milisekundy, w których trakcie samochód wypadł z drogi i wjechał do restauracji. Jimmy nadal stał wprost na drodze rozpędzonej maszyny, kiedy szyba za jego plecami eksplodowała. *** Najpierw poczułam gorąco. Coś ciężkiego uwięziło moje nogi, powodując ból palący niczym ogień. Wydawało mi się, że wszędzie jest woda, gęsta i słona, spływała obficie z mojego czoła, po policzkach, do oczu i ust. Usiłowałam krzyknąć, ale z moich ust nie wydobył się żaden dźwięk. Udało mi się jedynie coś wyszeptać, bo dym
wypełniał moje płuca. Ktoś za mną wrzeszczał, ktoś inny płakał. Próbowałam odwrócić głowę i uświadomiłam sobie, że przez lepką wilgoć nic nie widzę. Niepewnie uniosłam rękę do głowy, próbując otrzeć oczy. Okazało się, że całą dłoń mam unurzaną w śliskiej krwi. Wszędzie wokoło piętrzyły się góry gruzu, tak grube i zwarte, że nie widziałam płaczących i wrzeszczących ludzi za nimi. Samochód dodatkowo ograniczał mi widoczność, częściowo zaklinowany w tym, co pozostało z okna. Nie miałam szansy zobaczyć zdeformowanego wraku, bo powietrze wypełniło się gęstym dymem z silnika i pyłem z rozłupanych fragmentów muru. Czułam, że cała jestem przykryta okruchami szkła, niczym całunem, i domyśliłam się, że to resztki szyby. Za sobą słyszałam gorączkowe, donośne głosy i nagle kamienie i gruz zaczęły się ruszać. Zrozumiałam, że ludzie usiłują dostać się do nas. Do nas, nie tylko do mnie; oczywiście, że nie tylko do mnie. Jimmy tam był, gdy samochód wjechał przez okno. Jimmy, który opuścił bezpieczne miejsce i wrócił, żeby mnie ocalić. Ignorując fakt, że krew spływa jeszcze obficiej, gdy ruszam głową, zdołałam unieść szyję kilka centymetrów nad szkłem, by poszukać wzrokiem Jimmy'ego. Mgiełka pyłu i dymu nadal była zbyt gęsta, ale wydawało mi się, że coś widzę, metr albo dwa dalej, z boku. Wielkie porozbijane kawały ściany oraz jakiś długi wykręcony fragment czegoś metalowego, który pewnie odpadł od samochodu, leżały pod dziwnym kątem na długiej białej desce. Gdy dym trochę się rozwiał, dotarło do mnie, że to nie żadna deska, tylko resztki naszego stolika, który nie leżał płasko na podłodze, tylko był dziwnie pochylony, jakby przykrywał coś albo kogoś. Niewiele myśląc, wyciągnęłam rękę i rozpaczliwie próbowałam dosięgnąć zmiażdżonego stołu oraz tego, co znalazło się pod nim. Początkowo nie czułam nic, a potem końcówkami palców musnęłam coś miękkiego. - Jimmy! - wychrypiałam. - Jimmy, to ty? Słyszysz mnie? Brak odpowiedzi. - Jimmy. - Wybuchnęłam płaczem. Łzy spływały po mojej twarzy cienkimi strumykami, żłobiąc wąskie ślady w pyle i krwi. -Jimmy, o nie, Jimmy. Powiedz coś... Pył zaczął powoli osiadać, a wtedy zobaczyłam to, czego udało mi się dotknąć przedramię Jimmy'ego, dziwacznie sterczące pod resztką stolika. Tylko tyle widziałam, tylko to przedramię. Nadal wydawało się muskularne i opalone, tak jak zaledwie przed chwilą, gdy cudem znalazło w sobie siłę, by mnie ocalić. Tyle tylko, że teraz się nie ruszało. Na długo przed przyjazdem karetki dotarło do mnie, że już nigdy się nie poruszy.
Rozdział 2
GRUDZIEŃ 2013 PIĘĆ LAT PÓŹNIEJ... Zaproszenie na ślub stało oparte na półce nad kominkiem, zasłonięte stosikiem rachunków i reklamówek fast foodów. Chyba po prostu próbowałam je ukryć. Kto wie, czy nie doszłam do wniosku, że nie widząc go, będę mogła twierdzić, że zapomniałam i przegapiłam datę. Akurat. Oczywiście parę miesięcy temu potwierdziłam listownie swoją obecność na ślubie, co było łatwe, gdy sama myśl o powrocie do Great Bishopsford wydawała się odległa o lata świetlne i nie musiałam zaprzątać sobie nią głowy. Teraz jednak, gdy do uroczystości zostały tylko dwa dni i stałam w swoim maleńkim mieszkaniu przed niewielką otwartą walizką, nie rozumiałam, jak mogłam kiedykolwiek uważać, że wystarczy mi sił, by to zrobić. By wrócić. Porzuciwszy na chwilę pakowanie, zdjęłam mały tłoczony kartonik z półki nad kominkiem. „Pan i pani Johnsonowie mają przyjemność zaprosić Państwa na ślub swojej córki Sarah i Davida...". Przejechałam palcem po wypukłych, ozdobnych literach jej imienia i już wiedziałam, zawsze wiedziałam, że muszę jechać, że nie wolno mi pod jakimś żałosnym pretekstem nie pojawić się na ślubie najlepszej przyjaciółki tylko dlatego, że odbywał się w moim rodzinnym mieście. I czy naprawdę bałam się miasta, czy raczej wspomnień, które tam na mnie czekały? Wspomnień, które nauczyłam się głęboko ukrywać i które nigdy nie wychodziły na światło dzienne. Ściskając grube kremowe zaproszenie, uniosłam głowę, żeby spojrzeć w lustro nad kominkiem. W swoich oczach zobaczyłam oczywistą prawdę; powrót do miasta stanowił jedynie część problemu. Najbardziej obawiałam się tego, jak sobie poradzę z widokiem wszystkich razem w jednym miejscu, po raz pierwszy od wielu lat. Czy raczej prawie wszystkich. Na mojej twarzy pojawiło się przerażenie, i nic dziwnego, gdyż wiedziałam, że to nie spotkanie z żywymi sprawi mi najwięcej trudności. Pakowałam się dość bezmyślnie, w zasadzie nie przejmując się tym, co ze sobą zabieram. To był tylko trzydniowy wyjazd, po czym miałam wrócić do własnego mieszkania, by raz jeszcze się zatracić w anonimowości wielkiego miasta. Jestem pewna, że może się to wydawać dość dziwaczne, ale naprawdę nauczyłam się cieszyć życiem tam, gdzie „nikt nie zna twojego imienia". Jedynymi nieco staranniej spakowanymi ubraniami były strój na wieczór panieński oraz sukienka w odcieniu burgunda, którą musiałam kupić na wesele. Bogu dzięki, Sarah w końcu się poddała i przyjęła do wiadomości, że nie zostanę jej druhną. - Ale musisz - błagała i przez krótką sekundę była moją dawną szkolną przyjaciółką, błagającą, żebym wzięła udział w jakimś idiotycznym planie czy wybryku, który akurat jej przyszedł do głowy. Tyle że tym razem byłam nieugięta w swoim postanowieniu. Nie czułam się z tym dobrze, rzecz jasna, ale wiedziałam, o co mnie poprosi, nim jeszcze zdążyła wypowiedzieć to na głos.
Nieczęsto odwiedzała mnie w Londynie, choć dzwoniła co kilka tygodni. Praca na północy pochłaniała mnóstwo czasu Sarah, a w dodatku jej chłopak Dave narzeczony, poprawiłam się w myślach - też tam mieszkał i, co całkiem zrozumiałe, zajmował jej niemal każdą wolną chwilę. Podejrzewałam, co się święci, gdy wprosiła się do mnie na weekend, więc odmowa nie była tak trudna, jak mi się wcześniej wydawało, bo zdążyłam się do niej przygotować. - Och, Rachel, błagam, przemyśl to jeszcze – prosiła Sarah i wydawała się tak przybita, że zaczęłam się wahać. - Poza tobą nie ma na świecie nikogo, kogo chciałabym na druhnę, więc proszę, zgódź się. A kiedy pokręciłam głową, nie odważywszy się odezwać, żeby nie usłyszała wątpliwości w moim głosie, nieświadomie zadała pytanie, które ułatwiło mi stanowczą odmowę: - Ale dlaczego się nie zgadzasz? Właśnie wtedy zachowałam się jak tchórz i w odpowiedzi na pytanie odrzuciłam z twarzy ciężki kosmyk włosów z boku, pokazując srebrzystą zygzakowatą bliznę, która biegła od czoła do policzka. Sarah zasznurowała usta i westchnęła, a ja w tym momencie zrozumiałam, że poddała się bez dalszej walki. - Znowu odstawiasz numer z oszpeconą twarzą, co? Uśmiechnęłam się w odpowiedzi. Pozostali znajomi obchodzili się ze mną w tej kwestii jak ze śmierdzącym jajem i jedynie Sarah, nie patyczkując się i nie upiększając prawdy, waliła prosto z mostu. - Jeśli dzięki temu, zamiast paradować w zwiewnej różowej kreacji przy ołtarzu, będę mogła spokojnie zasiąść w tylnej ławie, to tak. Przez chwilę patrzyła na mnie z zaciętą miną i pomyślałam, że pewnie zaraz zmieni taktykę i spróbuje raz jeszcze, ale chyba zastanowiła się nad tym i wycofała, przypieczętowując porażkę mamrotaniem: - Wiesz, że nie kazałabym ci nosić różu. Uściskałam ją wtedy ze świadomością, że bardzo ją zawiodłam i że ją kocham, bo mi na to pozwoliła. *** Przed zamknięciem walizki sięgnęłam do nocnej szafki po małą brązową buteleczkę tabletek, zamierzając wrzucić je do kosmetyczki. Zmarszczyłam brwi, gdy wyczułam niewielki ciężar buteleczki. Wyciągnęłam ją, próbując przeliczyć tabletki w słabym świetle ponurego grudnia za oknem. Było ich mniej, niż sądziłam, mogły mi wystarczyć zaledwie na kilka najbliższych dni. Chyba coś się nie zgadzało, prawda? Sprawdziłam datę na etykiecie - miały dopiero dziesięć dni. Migreny się nasiliły, ale nie podejrzewałam, że tak szybko się rozprawiłam z tyloma tabletkami przeciwbólowymi. Po moich plecach przebiegł zimny dreszcz. Niedobrze. I chociaż dalej mogłam kłamać tacie, gdy pytał mnie o samopoczucie, a nawet (głupio) próbowałam oszukiwać lekarzy tuż po wystąpieniu migren, wiedziałam, że prędzej czy później będę zmuszona stawić czoło prawdzie. Na taki właśnie znak
ostrzegawczy lekarze kazali nam uważać wiele lat temu. To był powód, dla którego każda rozmowa telefoniczna z tatą przez ostatnie trzy lata, odkąd zamieszkaliśmy osobno, przebiegała mniej więcej tak: „Jak się masz? Żadnych migren, nic?". Przez pierwsze dwa i pół roku z satysfakcją szczerze donosiłam, że wszystko w porządku, jednak w ostatnich sześciu miesiącach stało się to kłamstwem. W końcu umówiłam się na wizytę u specjalisty, którego nie musiałam odwiedzać niemal od samego początku rekonwalescencji po wypadku. Wydawał się przejęty, gdy powiedziałam mu o migrenach i ich częstotliwości, czym z kolei przejęłam się ja, bo tak naprawdę znacząco zaniżyłam ich nasilenie. Proszki, które mi przepisał, nie miały szansy rozwiązać problemu, więc nalegał, żebym umówiła się do szpitala na dalsze badania. Wzięłam receptę, ale zlekceważyłam radę i nieustannie odwlekałam wizytę w szpitalu. Teraz jednak nie mogłam jej dłużej unikać. Wszystko to ukryłam przed tatą. I tak miał dość problemów z własnym zdrowiem. Potrzebował czasu, żeby starać się dojść do siebie bez nieustannego martwienia się o mnie. I tak miał tego za dużo w przeszłości. Niezależnie od tego, jak ponury był wynik jego konsultacji z onkologami, zawsze na koniec dodawał: „Przynajmniej ty jesteś zdrowa, Bogu dzięki". Nie miałam odwagi pozbawiać go tej wiary. Czasem zastanawiałam się, ile dokładnie stłuczonych luster i rzuconych na nas cygańskich klątw odpowiadało za nieszczęsne losy mojej rodziny. Najpierw mama, potem wypadek, potem choroba taty, a teraz jeszcze te migreny. Byłam ciekawa, czy gdzieś żyje sobie jakaś rodzina, która od dwudziestu paru lat cieszy się dobrym zdrowiem i szczęściem, bo nam najwyraźniej trafiły się nie tylko własne, ale i jej niepowodzenia. Nieważne, że zdaniem taty nikt nie odpowiadał za jego chorobę - ja wiedziałam, że wrócił do palenia dopiero po moim wypadku. Tak sobie radził ze stresem. Gdyby nie papierosy, prawdopodobnie teraz by nie chorował. Tak wiele okropnych rzeczy łączyło się z tamtym strasznym wieczorem. Oślepiający paroksyzm bólu, gorszy niż nawet przy najcięższej z migren, nagle zatrzymał tok moich myśli, nim te zdążyły wkroczyć na zakazaną ścieżkę. Miałam zamiar wyjechać z samego rana i wcześniej sprawdziłam godzinę odjazdu pierwszego pociągu z Londynu. W pracy wzięłam dwa dni wolnego, gdyż choć wszyscy zamierzali się spotkać dopiero w czwartkowy wieczór na kolacji z Sarah, nie chciałam przyjeżdżać na ostatnią chwilę. Tak naprawdę potrzeba mi było czasu, by się przygotować do tej trzydniowej wizyty, a o tym, jak ciężkie to się okaże, mogłam się przekonać jedynie już na miejscu. Sarah zaproponowała mi nocleg u swoich rodziców, ale odmówiłam. Choć uwielbiałam jej rodzinę, była ona bardziej wylewna i żywiołowa niż moja własna, i wątpiłam, by wystarczyło mi sił na ten szczególny rodzaj szaleństwa poprzedzający ślub jedynaczki. Chyba zrozumieli i nie wydawali się obrażeni, gdy podziękowałam i wynajęłam pokój w jednym z dwóch hoteli w mieście. Przyszło mi do głowy, że wielu gości zrobi to samo, choć zapewne sporo osób nadal mieszkało w okolicy. *** Gdy pociąg wyruszył ze stacji w dwugodzinną podróż, pozwoliłam sobie pomyśleć
o ludziach, których znów miałam spotkać tego wieczoru. O przyjaciołach z przeszłości. Dziwne, że więzy, które miały nas połączyć na zawsze, okazały się znacznie mniej wytrzymałe, niż kiedyś sądziłam. To nie mijające lata powoli je rozluźniały. Nie, więzy te rozerwała chwila szaleństwa pewnego młodego człowieka i utrata kontroli nad skradzionym autem. Sarah niesłychanie ostrożnie i z wyczuciem przekazała mi informacje o naszej zaprzyjaźnionej niegdyś grupie. Dzięki odwiedzinom u rodziców i poczcie pantoflowej wiedziała, że po uniwersytecie Trevor wrócił do Great Bishopsford i obecnie mieszkał ze swoją dziewczyną, której Sarah jeszcze nie poznała, a pracował jako dyrektor oddziału w banku. Trudno mi było wyobrazić sobie, jak rockman i gitarzysta Trev z czasów mojego dorastania wiedzie spokojne i stateczne życie. Phil najwyraźniej pozostał nomadą. Zrobił sobie rok wolnego po studiach, co przeszło w dwa lata obijania się po świecie. Ten wędrowny tryb życia jakimś cudem przerodził się w pracę niezależnego fotografa, i choć rodzina Phila nadal tu mieszkała, on sam spędzał w mieście niewiele czasu między jednym a drugim zleceniem. Często wybierał te, które zapewniały mu wyjazd za granicę na miesiąc lub dłużej. Sarah wspomniała, że kiedy ich ścieżki się skrzyżowały, wyczuła w nim niepokój, który pewnie tłumaczył jego styl życia i niechęć do zapuszczenia korzeni. Pozostawał jeszcze Matt... no i naturalnie Cathy, bo teraz ich losy były nierozerwalnie ze sobą związane. Widziałam, że Sarah ma wielki problem z powiedzeniem mi o nich i że starannie dobiera słowa oraz właściwe zwroty, niepewna, czy nie przysparza mi zbyt wielkiego cierpienia. Minęło chyba nieco ponad półtora roku, odkąd wyznała, że Cathy i mój ekschłopak są parą. Gdy jej słowa przemknęły po linii telefonicznej, czekałam na ukłucie bólu wywołane tą informacją. Nie doczekałam się go jednak, za to pojawiło się zdumienie. Nie tym, że dwoje tak niewiarygodnie pięknych ludzi jest razem, tylko że aż tyle czasu upłynęło, nim Cathy zdołała osiągnąć cel. Odsunęłam od siebie tę myśl, tak jak wtedy, gdy Sarah po raz pierwszy przekazała mi informację o ich związku. Gdybym pozwoliła sobie na rozmyślania o Matcie, uchyliłabym drzwi do naszej smętnej historii i zerwania, co z kolei zawiodłoby mnie do powodów... a one doprowadziłyby mnie tam, gdzie moim myślom nigdy nie wolno było zbłądzić. *** Gdy skupiska domów oraz tereny zabudowane stopniowo ustępowały miejsca polom i otwartej przestrzeni, czułam, jak narasta we mnie wręcz namacalne napięcie. Popiłam je łykiem paskudnej gorzkiej kawy kupionej w wagonie restauracyjnym i próbowałam skupić się na celu wizyty. To był weekend Sarah, jej wielki dzień i nie mogłam dopuścić do tego, by zepsuła sobie tę chwilę zamartwianiem się, czy poradzę sobie z powrotem do domu. Ta myśl mnie uderzyła: powrót do domu. Czy to rzeczywiście był mój dom? Czy nadal tak o nim myślałam? Nie mieszkałam tu już od pięciu lat, więc w praktyce
Great Bishopsford nie było moim domem, ale nie czułam, żeby jakieś inne miejsce zasługiwało na to określenie. Obecny dom taty, w północnym Devon, dokąd przenieśliśmy się w trakcie długich, powolnych miesięcy mojej rekonwalescencji, należał do niego, nie do mnie, mimo że spędziłam tam niemal dwa lata. Zapewne moje małe londyńskie mieszkanie można by nazwać domem, ale zawsze wydawało mi się tymczasowe i przejściowe, wybrane ze względu na bliskość linii metra, a nie emocjonalne przywiązanie do budynku. Trudno byłoby się zresztą przywiązać do wynajętego lokalu nad lekko zapuszczoną samoobsługową pralnią, w jednej z nieco mniej porządnych dzielnic Londynu. Powinnam była się przeprowadzić po pierwszej podwyżce w pracy i z pewnością zastanowić się nad tym przy następnej, ale czerpałam pociechę z tego, co znane i znajome, nawet jeśli brakowało temu klasy. W nieco bardziej pogodnych chwilach mówiłam, że moje mieszkanie jest urządzone w niedbałym stylu, ale nie stylowo. To dobrze je opisywało. *** Gdy pociąg zaczął się toczyć w wolniejszym rytmie, uświadomiłam sobie, że dwugodzinna podróż minęła szybciej, niżbym chciała, a gdy androgyniczny głos oznajmił z głośników: „Następna stacja: Great Bishopsford", z niepokojem przekonałam się, że wcale nie jestem lepiej przygotowana, by stawić czoło powrotowi, niż w dowolnym momencie w ostatnich pięciu latach. Pociąg zakołysał się i stanął, a wtedy zerwałam się z miejsca i wyciągnęłam ręce, żeby ściągnąć małą podróżną walizkę z półki nad głową. - Może ja co zrobię - zaproponował męski głos za mną i zanim zdążyłam odmówić, silne, okryte skórzaną kurtką ramiona uniosły się i zdjęły moją walizkę. Odwróciłam się i uniosłam głowę, by podziękować nieznajomemu, i dostrzegłam pośpiesznie maskowane współczucie na jego twarzy, gdy ujrzał moją zygzakowatą bliznę. Uśmiechnęłam się zdawkowo i opuściłam głowę, by gruba kurtyna z włosów zasłoniła najbrzydszy fragment mojej poznaczonej twarzy. Nabrałam tego zwyczaju z czasem, bo łatwiej było ukrywać bliznę, niż znosić reakcje otoczenia. Tych, których nie uciszał szok, kusiło, żeby pytać, skąd się wzięła, a ja już wiele lat temu postanowiłam w miarę możliwości nigdy o tym nie rozmawiać. Kto wie, czy nie to tak mnie przerażało w powrocie do domu. Niby jak stara grupa przyjaciół miała przebrnąć przez weekend bez rozmowy o czymś tak katastrofalnym w skutkach, że pod pewnymi względami zmieniło życie każdego z nas? Złapałam taksówkę ze stacji, choć od hotelu, w którym postanowiłam się zatrzymać, dzielił mnie tylko krótki spacer. Musiałabym jednak minąć naszą starą szkołę, a nie byłam gotowa na ewentualne związane z tym wspomnienia. W obitym skórą wnętrzu taksówki z determinacją wbiłam spojrzenie w kolana oraz w podłogę i próbowałam jeszcze przez chwilę odwlekać nieuchronne. Pokój w hotelu okazał się czysty i bezosobowy. Nie wiązały się z nim żadne wspomnienia, gdyż moja stopa nigdy nie postała w tym budynku, więc pod tym względem było w porządku. Rozpakowanie małej walizki zajęło mi trzy minuty.
Zerknęłam na radio z budzikiem na nocnej szafce. Dochodziła pora lunchu i zastanawiałam się, czy nie zejść do hotelowego baru na kanapkę, ale w ostatniej chwili stchórzyłam i zatelefonowałam po obsługę. - Małymi kroczkami - powiedziałam do siebie krzepiącym tonem. - Idź przed siebie małymi kroczkami, a będzie dobrze. Moje odbicie w lustrze toaletki spojrzało na mnie z powątpiewaniem. Skoro nie potrafiłam przekonać nawet samej siebie, jak, na litość boską, miałam przebrnąć przez następne siedemdziesiąt dwie godziny? Po lunchu zadzwoniłam z komórki do Sarah, żeby wiedziała o moim przyjeździe. Słyszałam ulgę w jej głosie i przeraziło mnie, że nie była do końca pewna, czy się zjawię. To tylko umocniło moje postanowienie, by wytrwać, choćby wyłącznie dla niej. - Przyjdź teraz, nie chcę czekać do wieczora, żeby cię zobaczyć. Jej entuzjazm mnie rozbawił, ale Sarah zawsze tak na mnie działała. Miałam nadzieję, że Dave rozumie, jaki z niego szczęściarz, że spędzi przyszłość z tak wyjątkową osobą. - Może za jakiś czas - obiecałam. - Zresztą jutro będziesz miała mnie do swojej dyspozycji przez cały dzień, więc zdążymy się nagadać, zanim zostaniesz stateczną matroną. Jęknęła w odpowiedzi i wymamrotała zwrot zupełnie nie w stylu zamężnej damy. - Właściwie to chyba pospaceruję dziś po południu -ciągnęłam. - Sprawdzę, czy mimo wszystko dam radę stawić czoło dawnym wspomnieniom. - Masz ochotę na towarzystwo? Uśmiechnęłam się po tych słowach. Pewnie miała milion rzeczy do załatwienia, a jednak wiedziałam, że rzuci to wszystko w mgnieniu oka, jeśli się zgodzę. - Nie, w porządku - odparłam. - Chyba lepiej sobie poradzę sama, a zresztą i tak zaczyna mnie boleć głowa. - Podniosłam rękę i z roztargnieniem potarłam skórę między brwiami, gdy uświadomiłam sobie, że to ostatnie jest prawdą. - Świeże powietrze dobrze mi zrobi. - Tylko nie chodź zbyt daleko, bo nie będziesz miała siły na mój wieczór panieński. - Jasne, na pewno byś mi odpuściła! Planujesz szarfy, przypinki i diadem na głowie? - Nie - odparła natychmiast z udawanym oburzeniem. - Mówiłam ci, że to nie jest byle tandetna babska impreza. Urządzam koedukacyjną, dorosłą i elegancką kolację ze wszystkimi najdawniejszymi przyjaciółmi, żeby uczcić rozstanie ze staropanieństwem. Przy okazji -załatwiłaś mi striptizera, prawda? - Oczywiście - przytaknęłam, a kończąc rozmowę, nadal się uśmiechałam. *** Na zewnątrz było znacznie zimniej, niż się spodziewałam, i cieszyło mnie, że mam na sobie gruby wełniany płaszcz, a szyję opatuliłam zrobionym na drutach szalikiem. Bez żadnej świadomej myśli czy polecenia moje stopy same odnalazły rytm i ruszyły
po krętych bocznych uliczkach do mojego dawnego domu. Nie interweniowałam. To był pierwszy niezbędny przystanek i nie powinien sprawić mi przesadnych trudności. Nie wiązały się z nim żadne ponure wspomnienia, jedynie te szczęśliwe, z dzieciństwa. Ktoś zastąpił stary płot sztachetowy o wiele bardziej wymyślnym ogrodzeniem z kutego żelaza, a drzwi wejściowe miały teraz krzykliwy jaskrawozielony kolor. Poza tym dom wyglądał tak samo jak dawniej. Świadomość, że nie zmienił się zbyt dramatycznie, krzepiła. Dostrzegłam, że ogród jest teraz lepiej utrzymany, no ale tata nigdy nie miał ręki do roślin. Poza tym miejsce naszych zwyczajnych domowych zasłon zajęły eleganckie drewniane okiennice, ale w zasadzie to był nadal mój dawny dom. Stojąc tak na chodniku, pozwoliłam sobie na to, by zalała mnie fala wspomnień, kalejdoskop obrazów sprzed lat, nadal bez żadnych ponurych cieni. Jeszcze pięć lat temu był to jedyny znany mi dom i wciąż kojarzył się z bezpieczeństwem oraz schronieniem, których brakowało mi pod późniejszymi adresami. Tkwiłam na chodniku i czułam się tak, jakbym nadal przebywała u siebie, a jednocześnie byłam dziwnie świadoma, że wcale tak nie jest. Wtedy ogarnęła mnie tęsknota za przeszłością. Ze wstrząsem uprzytomniłam sobie, że widzę dom po raz pierwszy od wieczoru, gdy zdarzył się wypadek. Decyzja o przeprowadzce, pakowanie i sprzedaż odbyły się podczas długich, ślimaczących się miesięcy mojego pobytu w szpitalu. Kto wiedział, czy ta decyzja była słuszna? Mój biedny ojciec był gotów zrobić wszystko, byle tylko ulżyć mi w bólu. Na wpół oszalała z rozpaczy, przywarłam do niego na szpitalnym łóżku i rozpaczliwie błagałam, żeby zgodził się na przeprowadzkę gdzieś daleko. I właśnie tak się stało. Osaczające mnie wspomnienia nagle nabrały goryczy cyjanku, więc odwróciłam się i żwawym krokiem oddaliłam od domu. Moje oczy łzawiły jak oszalałe, gdy lodowaty wiatr dmuchał mi w twarz; w każdym razie obwiniałam o te łzy właśnie wiatr. Z opuszczoną głową brnęłam przed siebie, walcząc z mocnymi porywami, właściwie niemal biegłam. Na końcu ulicy zamarłam i się zawahałam. Stanęłam na rozdrożu, dosłownie i w przenośni. Gdyby to nie było tak rozdzierająco smutne, wydawałoby się wręcz zabawne. Ból głowy, który dzięki środkom przeciwbólowym przerodził się w tępe, uporczywe pulsowanie, teraz znowu próbował wrzucić najwyższy bieg. Mogłam wykorzystać go jako pretekst, by nie robić następnego kroku, ale uznałam, że już zbyt długo ukrywam się za takimi wymówkami. Moje palce zacisnęły się mocno na kołatce i jednocześnie na chwilę dostrzegłam promyk nadziei. Może i oni się wyprowadzili? Sarah nigdy o tym nie wspomniała, ale przez te lata w zasadzie w ogóle nie rozmawiałyśmy o jego rodzinie. Niektóre rany były zbyt głębokie. Jeśli wstrząsnęło nią moje pojawienie się na jej progu po pięcioletniej nieobecności, dobrze to ukryła, podobnie jak reakcję na moją zniekształconą twarz, którą niewątpliwie dostrzegła, bo wiatr unosił moje włosy w długich kasztanowych pasmach. Miałam nadzieję, że ja równie skutecznie maskuję szok na widok tego, jak bardzo się postarzała. I choć z uśmiechem wyciągnęła ręce, by zamknąć mnie w
serdecznym uścisku, jej twarz naznaczona była głębokim cierpieniem. Uświadomiłam sobie, że żadna nowa emocja, choćby nie wiem jak głęboka, nie zdołałaby go usunąć. Wyrzuty sumienia przeszyły mnie jak ostrze noża. To przeze mnie tak wyglądała. To przeze mnie straciła syna. *** Popołudnie okazało się niełatwe, a kiedy wróciłam do hotelu, napięcie i emocje dnia sprawiły, że typowa migrena osiągnęła nieznane mi dotąd wyżyny bólu. Natychmiast po wejściu do pokoju zaczęłam na ślepo szperać w kosmetyczce, poszukując fiolki z tabletkami. Zignorowałam etykietę z informacją o zalecanym dawkowaniu i od razu połknęłam bez popijania dwie tabletki zamiast jednej. Czekając, aż lekarstwo zacznie działać, nalałam gorącej wody do wanny w małej, wyłożonej białymi płytkami łazience. Ból wciąż mi towarzyszył, gdy zanurzałam się w perfumowanej wodzie. Nieco zelżał, gdy niespełna pół godziny później wyłoniłam się z wanny, różowa i pomarszczona, a stał się całkiem znośny, kiedy sobie uświadomiłam, że pora przygotować się na nadchodzący wieczór. Próbowałam nie wspominać wizyty u matki Jimmy'ego, świadoma, że muszę dobrze się zastanowić nad jej słowami, a to nie była odpowiednia pora. Nie mogłam sobie pozwolić na luksus myślenia o tym akurat teraz. Po pierwsze, wszyscy musieliśmy zmierzyć się z nadciągającym wieczorem, ze spotkaniem i ze świętowaniem, a jednocześnie starać się ignorować fakt, że po raz pierwszy jesteśmy w szóstkę, a nie w siódemkę. - Małymi kroczkami - wymamrotałam do siebie raz jeszcze i usiadłam przy toaletce, żeby zrobić makijaż. *** Sarah dobrze wybrała miejsce spotkania. Mieliśmy rezerwację w eleganckiej restauracji po drugiej stronie miasta, lokalu zbyt drogim i wytwornym, żebyśmy mogli go odwiedzać w licealnych latach. Celowo dotarłam tam wcześniej, ponad pół godziny przed wyznaczonym czasem, w nadziei, że zapewni mi to coś w rodzaju psychicznej przewagi. Podałam kierownikowi sali nazwisko Sarah, ale nie skorzystałam z sugestii, żeby poczekać w barze. Poprosiłam, żeby od razu posadził mnie na miejscu. Zaprowadził mnie do dużego okrągłego stołu w kącie restauracji. Wybrałam krzesło zwrócone ku drzwiom, żeby widzieć, kto pojawi się pierwszy. Wolałabym jednak nie siedzieć naprzeciwko wielkiej ściany z lustrem po drugiej stronie stołu. I tak za długo stresowałam się swoim odbiciem w pokoju hotelowym. Naprawdę niepotrzebne mi było kolejne pół godziny zastanawiania się, czy słusznie wybrałam granatową sukienkę z głębokim dekoltem w serek. Nie przywiozłam żadnej innej na ten wieczór, więc i tak nie dałoby się nic zrobić. Nerwowo zerkałam na swoje odbicie, za każdym razem opuszczając włosy na twarz, żeby na pewno zasłaniały cały
policzek. Phil pojawił się pierwszy. Był opalony, a do tego znacznie bardziej muskularny i barczysty, niż zapamiętałam. Zmiażdżył mnie w niedźwiedzim uścisku i czułam, że lada chwila popękają mi żebra. - Okej, teraz muszę pooddychać. Roześmiał się i mnie puścił, po czym osunął się na krzesło obok mnie. - Dobrze wyglądasz, Rachel - zaczął, a ja omal nie przysiadłam na dłoni, żeby się powstrzymać od odruchowego sprawdzania, czy włosy nadal zasłaniają mi twarz. Nawet jeśli cokolwiek zauważył, był zbyt uprzejmy, by o tym wspomnieć. - Kopę lat się nie widzieliśmy. Jak się miewasz? Nadal mieszkasz w Devon? Wymieniliśmy się nowinami z naszego życia, utrzymując rozmowę w lekkim tonie. Jego opowieść była na tyle zróżnicowana, żebyśmy zdołali się na niej skupić do przybycia następnych osób: Trevora i jego partnerki Kate. Nie wiedziałam, że można było przyprowadzić partnerów, ale gdy przedstawiałam się Kate po tym, jak jej chłopak entuzjastycznie porwał mnie w objęcia i podniósł, uświadomiłam sobie, że Sarah dobrze zrobiła, włączając outsiderów do spotkania naszej grupy. Nowe twarze mogły złagodzić napięcie. Po raz pierwszy przeliczyłam miejsca przy stole, zastanawiając się, dla kogo jest to dodatkowe. Nie musiałam długo czekać na odpowiedź, gdyż do restauracji wpadła Sarah z zaraźliwym uśmiechem na twarzy, pękiem napełnionych helem balonów z napisem „Przyszła mężatka" i narzeczonym Dave'em. - Kto ciągnie narzeczonego na wieczór panieński? - zażartował Phil i wstał, żeby na powitanie wylewnie uścisnąć dłoń Dave'a. - Co mam powiedzieć? Nie cierpi być z dala ode mnie. Uśmiechnęłam się do niej serdecznie, a następnie ruchem głowy wskazałam balony. - Klasa. - Też tak uważam. - Naprawdę ładne miejsce - oznajmił Dave, odsuwając krzesło dla Sarah i siadając tuż obok niej. - Bardzo eleganckie. - Uhm - przytaknęła, a następnie zwróciła się do mnie scenicznym szeptem: Lepiej zadzwoń i odwołaj tę „rozrywkę", Rach. Trevor, do którego podszedł sommelier, zdążył już wdać się z nim w dyskusję na temat tego, jakie wino zamówić, więc Sarah skorzystała z okazji, pochyliła się i szepnęła mi do ucha; - Jak sobie radzisz, skarbie? Ale szczerze. - Jako tako - odszepnęłam, jednak na widok zmarszczki na jej czole zrozumiałam, że muszę bardziej się postarać. - W porządku, przestań się o mnie martwić. Szybko uścisnęła mi rękę i na powrót się wyprostowała. Pierwszy krępujący moment nastąpił tuż po tym, jak wybrane przez nas drinki trafiły na stół. - No i kogo brakuje? - spytał Trevor beztrosko i zapadła niezręczna cisza, gdy dotarło do nas ukryte znaczenie tej z pozoru niewinnej uwagi. - Matt i Cathy wspomnieli, że troszeczkę się spóźnią - szybko odpowiedziała
Sarah, a Dave, który chyba czytał w myślach przyszłej żony, natychmiast zapobiegł kłopotliwej sytuacji, opowiadając złożoną i mocno naciąganą historię o swoich niedawnych przejściach z parkingowym. Wciąż jeszcze się śmialiśmy, gdy zauważyłam, że kilkoro klientów przy innych stołach zerka z uznaniem w kierunku wejścia do restauracji. Nie podnosząc wzroku, wiedziałam, że się zjawili. Każde z nich z osobna zawsze potrafiło przyciągać spojrzenia, czego byłam aż nadto świadoma z czasów spędzonych u boku Matta. Razem prezentowali się zjawiskowo. Byli jak z okładki - piękni niczym gwiazdy filmowe. Ta kombinacja wręcz zapierała dech w piersiach. Gdy do nas szli, zauważyłam, że wyglądają chyba jeszcze bardziej oszałamiająco niż pięć lat temu. Nigdy jeszcze nie czułam się tak pospolita. I pusta. Wiedziałam bowiem, że w innym życiu, przy innym rzucie kostką, obok mnie siedziałby przy stole ktoś, kto zapewniałby mnie teraz, że wcale taka nie jestem. Było jasne, że strój Cathy miał oszałamiać. Obcisła, wiązana na szyi czarna sukienka spełniała zadanie - dekolt i sięgające uda rozcięcie jednocześnie ukazywały kuszące fragmenty biustu oraz długich, opalonych nóg. Włosy Cathy były jaśniejsze, niż zapamiętałam, i perfekcyjnie napuszone wokół twarzy. Moją uwagę przyciągnął jednak Matt, jak zawsze Matt, co bez oporów przyznaję. Podobnie jak Phil, i on wydał mi się wyższy i bardziej muskularny niż dawniej. Ciemny garnitur i sztywna biała koszula wyglądały na kosztowne, a idealne dopasowanie świadczyło o tym, że zapewne uszyto je na miarę. Jego twarz była teraz szczuplejsza i bardziej wyrazista, chociaż oczy, które uśmiechały się do mnie na powitanie, ani trochę się nie zmieniły. Usiłowałam zrewanżować się szczerym uśmiechem i nieoczekiwanie pomyślałam o tym, że czuję się tak samo jak zaledwie kilka godzin temu, gdy stanęłam przed swoim dawnym domem - oto znów widziałam przed sobą coś, co tylko z pozoru było moje, w rzeczywistości jednak wcale do mnie nie należało. Ucieszyłam się, że w tej samej chwili nastąpiła zwyczajowa rundka powitalna i zatonęłam w morzu uścisków, objęć i całusów, oznaczało to bowiem, że zanim Matt się pochylił i cmoknął mnie w policzek, zdążyłam zapanować nad czysto hormonalną reakcją na jego widok. Cathy również mnie ucałowała, a kiedy patrzyła na moją okaleczoną twarz, dostrzegłam dziwny błysk w jej oczach. Sama blizna z pewnością nie szokowała nikogo z zebranych, tuż po wypadku wszyscy wielokrotnie odwiedzali mnie w szpitalu. Dopóki ich nie odepchnęłam, rzecz jasna. Wieczór okazał się jednocześnie sukcesem i porażką. Z pozoru poprawnie odgrywaliśmy przypisane sobie role - oto szczęśliwi przyszli małżonkowie spędzają czas w otoczeniu starych przyjaciół, którzy zjechali tu ze wszystkich stron, by życzyć młodym szczęścia. Mimo to przypominaliśmy trupę podrzędnych aktorów występujących w niezbyt oryginalnej sztuce. Wygłaszaliśmy wymagane kwestie, w odpowiednich momentach wznosiliśmy toasty, ale wysiłek związany z tym, żeby nie wspominać o ostatnim wspólnym spotkaniu przy kolacji, był tak ogromny, że wyssał z wieczoru całą radość. Zastanawiałam się, jak czują się Kate oraz Dave i czy również są tego świadomi. Niesłusznie założyłam, że większość naszej dawnej paczki nadal spotyka się w trakcie wakacji i ferii, więc zaskoczyło mnie, że chociaż niektórzy widują się we dwie,
czasem trzy osoby, cała grupa nie zebrała się ani razu. Nie przyszło mi do głowy, że utrata Jimmy'ego i moje zniknięcie tak skutecznie poluzują łączące nas więzy. Przynajmniej w trakcie rozmowy nie zapadała niezręczna cisza. Nie groziła nam, gdyż każdy miał sporo do opowiedzenia o wszystkim, co u niego słychać. Dowiedzieliśmy się, że Matt od czasu dyplomu pracuje w rodzinnej firmie, a Cathy jest kimś tam od PR-u -wyjaśniła, co dokładnie robi, ale szczerze mówiąc, słuchałam jednym uchem. Znacznie bardziej niż wypowiadane przez nią słowa fascynował mnie język jej ciała. Od chwili gdy usiadła przy stole, każdy jej gest wręcz krzyczał, że Matt należy do niej i tylko do niej. Podczas oczekiwania na potrawy niemalże owinęła się wokół niego, i to tak skutecznie, że ciekawiło mnie, jak poradzi sobie z jedzeniem, skoro wszystkie jej kończyny oplatane były wokół tej czy innej części jego ciała. Najdziwniejsze jednak, że cały ten pokaz przeznaczony był tylko dla moich oczu. Ale dlaczego? Minęły lata, odkąd ja i Matt zerwaliśmy ze sobą - chociaż chyba powinnam raczej powiedzieć, że nasze drogi się rozeszły. Po kilku nieznośnie bolesnych i bezowocnych próbach w końcu stracił nadzieję na to, że jednak będziemy razem, i przestał się ze mną kontaktować. Jasno dałam do zrozumienia, że nie życzę sobie jego obecności w swoim życiu. Nic się nie zmieniło, więc dlaczego Cathy zachowywała się tak dziwnie? Gdy ostatnie danie dyskretnie zniknęło ze stołu, u mojego boku wyrósł sommelier, żeby ponownie nalać mi wina. Szybko przykryłam kieliszek dłonią. - Dziękuję, wystarczy. - Chyba nie prowadzisz, co? - zainteresował się Trevor, który bez wątpienia nie zamierzał rezygnować z serwowanych alkoholi. - Nie, przyjechałam taksówką - odparłam. Zastanawiałam się już wcześniej, kiedy ktoś zauważy, że przez cały wieczór wypiłam zaledwie parę łyków wina. - Po prostu jutro wolę na trzeźwo radzić sobie z Sarah. Inaczej chyba bym oszalała. Sarah udała urażoną, co rozbawiło całe towarzystwo. Wyglądało na to, że uwierzyli w moje kłamstwo. Szczerze mówiąc, bałam się pić alkohol po tych wszystkich środkach przeciwbólowych, które wzięłam tego dnia. W chwili gdy o tym pomyślałam, niczym wywołany z lasu wilk uśpiona dotąd migrena znienacka zaatakowała, i to z obezwładniającą siłą. Zerwałam się na nogi, licząc na to, że nikt nie zauważył, jak opieram dłonie na blacie, żeby nie stracić równowagi. - Przepraszam na chwilę - powiedziałam w przestrzeń i z najwyższym wysiłkiem ruszyłam prosto (przynajmniej miałam taką nadzieję) do damskiej łazienki. W zaciszu wystawnej toalety odetchnęłam, głęboko i niepewnie, i ostrożnie usiadłam na obitej aksamitem ławeczce. Za oczami czułam przeszywający ból, tak intensywny, że patrząc przed siebie, przestałam dostrzegać szczegóły. Równie dotkliwy i obezwładniający był dotąd zaledwie parę razy i jeszcze nigdy nie pojawił się bez ostrzeżenia. Teraz jednak po prostu eksplodował w mojej głowie. Ani przez moment się nie łudziłam, że napięcie całego dnia nie ma z nim nic wspólnego. Moje palce dziwnie drżały, gdy sięgałam do torebki po tabletki. Omal nie rozpłakałam się z frustracji podczas zakończonej złamanym paznokciem walki z zabezpieczoną przed dziećmi nakrętką fiolki. Znowu dwie tabletki, znowu bez popijania
wodą. Zamknęłam oczy, żeby nie raziło mnie jaskrawe światło w pomieszczeniu, i czekałam, aż przynajmniej częściowo dojdę do siebie. Stało się dla mnie jasne, że już dawno powinnam była poddać się badaniom w szpitalu. Bóle nie zamierzały minąć same z siebie. Oczywiście, wyniki mogły mnie przerazić, ale działo się ze mną coś złego i niewiedza, co dokładnie, wcale mi nie pomagała. Na ironię losu zakrawał fakt, że odczułam skutki uboczne dawnych obrażeń akurat podczas pierwszego i jedynego powrotu do miejsca, w którym ich doznałam. Obiecałam sobie, że gdy tylko przebrnę przez ten ślubny weekend, z samego rana w poniedziałek umówię się na badania. Doszłam do wniosku, że skoro czas przewidziany na wizytę w toalecie już minął, Sarah lada moment wyruszy na poszukiwania. Nie chciałam, by pomyślała, że moja przeciągająca się nieobecność ma cokolwiek wspólnego z urządzonym przez Cathy pokazem zaborczości. Jeszcze bardziej nie chciałam, by tu przyszła i uświadomiła sobie, że wpadłam w panikę na myśl o tym, że dzieje się ze mną coś bardzo złego. Wstałam i z zadowoleniem uświadomiłam sobie, że jestem już nieco mniej roztrzęsiona i że widzę całkiem wyraźnie. Opłukałam dłonie pod zimną wodą, po czym starannie namoczyłam i wyżęłam jeden z niewielkich flanelowych ręczniczków leżących obok umywalek, a następnie przyłożyłam go do czoła. Już miałam wrócić do stołu, kiedy drzwi do łazienki otworzyły się szeroko i do środka weszła Cathy. - Wszystko w porządku? - zapytała i choć słowa pasowały do sytuacji, ton jednak nie. A może po prostu w jej wzroku kryło się zerowe zainteresowanie odpowiedzią. Kiedy Cathy stała się taka nieznośna? Cóż, zawsze było w niej coś irytującego, ale mimo to się przyjaźniłyśmy. Czym sobie zasłużyłam na takie traktowanie? Jeśli już, to powinna być mi wdzięczna. Matt bez wątpienia interesował ją od samego początku, więc mogła się cieszyć, że z własnej woli zniknęłam z horyzontu. Poza tym minęło tyle lat - chyba te szczenięce problemy były już za nami? - Nic mi nie jest, po prostu czuję się trochę zmęczona. W tym tygodniu miałam w pracy urwanie głowy -zmyśliłam na poczekaniu - Przypomnij mi proszę, co robisz. Jak miło, że słuchała, kiedy mówiłam o tym wcześniej. - Jestem sekretarką. - A, tak. Czyli z dziennikarstwa nici? Bo tym się chyba chciałaś zajmować, prawda? Co za suka. Jak mogła być tak bezmyślna? Przecież aż za dobrze wiedziała, z jakiego powodu moje plany na przyszłość legły w gruzach i dlaczego nie poszłam na studia, jak wcześniej zamierzałam. - Nici. - Liczyłam na to, że mój głos nie brzmi aż tak zjadliwie, jak mi się wydawało. - Rzecz jasna, wszystko się zmieniło, kiedy... Skinęła głową i przez moment wydała się minimalnie zawstydzona swoją niezręczną próbą skierowania rozmowy na trudny temat. Kiedy już jednak uwierzyłam, że okazuje mi odrobinę współczucia, całkowicie zepsuła dobre wrażenie, demonstracyjnie odrzucając blond grzywę z idealnie gładkiej twarzy i przybliżając się do lustra jakby w poszukiwaniu niedoskonałości. Równie dobrze ja mogłam ją
poinformować, że ich nie ma. Cokolwiek zobaczyła, czy to własne idealne odbicie, czy moje pobliźnione, zapomniała o złośliwości. Najwyraźniej doszła do wniosku, że nie stanowię dla niej konkurencji, gdyż odwróciła się i szczerze uśmiechnęła. - Bez obrazy, Rachel, ale czy myślałaś o tym, żeby umówić się z kimś i sprawdzić, czy dałoby się coś zrobić z twoją twarzą? Przecież byłaś taka ładna. Naturalnie, czas przeszły nie uszedł mojej uwagi. W przelotnym napadzie złośliwości pomyślałam, że udam idiotkę i niewinnie zapytam: „Z moją twarzą? Ale dlaczego? Coś z nią nie tak?", jednak się rozmyśliłam. Chociaż mój wygląd mnie przygnębiał, za nic nie odwiedziłabym chirurga plastycznego, którego pewnie zamierzała mi polecić. Upadłabym na głowę, oczekując, że tak płytka i bezmyślna istota, jaką najwyraźniej stała się Cathy, zdoła pojąć, że problem nie tkwi w tym, że nic się nie da poprawić, tylko w tym, że w swojej opinii nie zasłużyłam na lepszy los. Mój własny ojciec i Sarah, którzy już przed laty poruszyli ten temat (o wiele bardziej taktownie i dyplomatycznie), nadal nie mogli zrozumieć, dlaczego ich zdaniem robię z siebie męczennicę. Na szczęście w tej samej chwili drzwi łazienki się otworzyły, sygnalizując pojawienie się Sarah. Wparowała tu tak niecierpliwie, że było to niemal komiczne, a kiedy obrzuciła nas obie wymownym spojrzeniem, wiedziałam, że natychmiast pojęła, co zaszło. Rozpoznałam jej minę, taką samą jak podczas wielu zajadłych kłótni w przeszłości, i niemal niezauważalnie pokręciłam głową. Z niechęcią złagodziła ogień w spojrzeniu, a wtedy stało się jasne, że chyba liczyła na okazję, by wygarnąć Cathy coś, co zdecydowanie powinno się przemilczeć. - Przeniosłyśmy moje przyjęcie tutaj, dziewczyny? -zapytała żartobliwie, dołączając do nas przy lustrze i ujmując mnie pod ramię w geście, w którym nawet największy tępak rozpoznałby manifestację solidarności. Cathy była niezbyt wrażliwa, ale nie aż tak głupia. - Nie, nie. Rachel i ja tylko nadrabiałyśmy zaległości. Chodźmy. -Jednak Cathy, jak to ona, nie mogła nie posłać ostatniej zatrutej strzały. - Jestem pewna, że Matt się niepokoi, co się ze mną dzieje. Jeśli rzeczywiście się niepokoił, doskonale to ukrywał. Niestety, kiedy usiadłam na krześle, dobiegły mnie urywki jednej jedynej rozmowy, której tak się obawiałam przez cały wieczór. Poczułam, że serce łomocze mi w piersi tak mocno, jakby chciało połamać żebra. Phil właśnie opowiadał Dave'owi o Jimmym. - ... co za tragiczna i niepotrzebna strata... taki świetny facet... Dave w odpowiedzi mruknął coś niezobowiązująco i domyśliłam się, że Sarah zdążyła już go ostrzec, by kierował rozmowę na inne tory, jeśli wypłynie ten temat. - Po tamtym wieczorze nic już nie było takie jak wcześniej... dla nikogo z nas. Cisza, która zapadła po tej uwadze, była niezwykle wymowna. Raczej wyczułam, niż zobaczyłam, że zgromadzeni przy stole kierują na mnie wzrok. Całkiem słusznie uznali, że mnie dotknęło to najbardziej, bo choć miałam blizny na twarzy, były one niczym w porównaniu z tymi w środku. - Dajcie spokój, nie dzisiaj - poprosiła Sarah. - No tak, oczywiście - przytaknął Phil. Nie odrywając spojrzenia od obrusa, wiedziałam, że wszyscy zerkają na mnie
wymownie. Atmosfera za bardzo się zagęściła i nagle zapragnęłam jak najszybciej znaleźć schronienie w anonimowości hotelowego pokoju. - Przepraszam, że psuję wam przyjęcie... - zaczęłam. Natychmiast rozległ się chórek pełnych poczucia winy protestów. - I to nie tylko ze względu na... Jimmy'ego. Głos mi zadrżał, zanim zdołałam wypowiedzieć jego imię. - Naprawdę bardzo boli mnie głowa, więc jeśli nie macie nic przeciwko temu, pożegnam się już z wami. Sarah od razu zaczęła się sprzeciwiać, jednak jako moja bliska przyjaciółka intuicyjnie wyczuła, że powinna się wycofać. - Jasne, kochana. To był męczący dzień dla nas wszystkich. Kiedy uświadomiłam sobie, że zamierza skończyć spotkanie, zrobiło mi się wstyd. - Nie, Sarah, wy zostańcie, przecież jeszcze nie wypiliście kawy. Ja złapię taksówkę. Proszę, nie kończcie imprezy ze względu na mnie. Podniosłam się z miejsca. Sarah chyba nadal się wahała, ale wtedy interweniował Dave. - Wyjdę razem z tobą i pomogę ci złapać taksówkę - zwrócił się do mnie. - Trevor, zamów w tym czasie kawę i brandy dla chętnych. Uśmiechnęłam się do niego z wdzięcznością. Nic dziwnego, że Sarah go pokochała. Doszłam do wniosku, że koniec końców jest jej wart. - Nie ma potrzeby - rozległ się znajomy baryton. - Mój wóz stoi przy wejściu. Odwiozę Rachel. Zdumiała mnie ta nieoczekiwana propozycja Matta, gdyż poza powitaniem były to jego pierwsze słowa pod moim adresem tego wieczoru. Nim zdążyłam zareagować, cmoknął Cathy w czoło. - To nie potrwa długo - zapewnił ją, po czym się odwrócił i popatrzył na mnie. Idziemy? Już miałam zaprotestować, upierać się, że to naprawdę nie jest konieczne i że najprościej będzie złapać taksówkę, ale wtedy zauważyłam minę Cathy. Na jej twarzy o palmę pierwszeństwa walczyły wściekłość, niedowierzanie i oburzenie. To okrutne, wiem, ale właśnie dlatego postanowiłam się zgodzić. Zasłużyła na to za incydent w łazience. Podniosłam torebkę i uśmiechnęłam się do przyjaciół. - Wybaczcie, że już was opuszczam, ale widzimy się w sobotę na ślubie. Dobranoc. Gdy odchodziłam od stołu, poczułam, że Matt kładzie rękę na moich plecach, by poprowadzić mnie obok kelnera, który zbliżał się do nas z tacą zastawioną filiżankami z kawą. Idąc, usłyszeliśmy jeszcze tylko chóralne: „Na razie". O dziwo, jakoś nie dobiegł mnie głos Cathy. Po wyjściu na rześkie grudniowe powietrze przed restauracją odsunęłam się o krok od Matta, żeby zakończyć aż nazbyt długi kontakt z jego dłonią. - Tędy - poinformował mnie i uniósł rękę, by wycelować kluczykiem w niskie, eleganckie czarne auto, zaparkowane pod jaskrawym światłem lampy sodowej. Otworzył drzwi po stronie pasażera i delikatnie przytrzymał mnie za łokieć, gdy opuszczałam się na obity kremową, miękką jak masło skórą fotel. Zaczekałam, aż usiądzie za kierownicą, i dopiero wtedy oznajmiłam:
- No tak, to jest zdecydowanie bardziej luksusowe niż taksówka. Nowa zabawka? Matt lekko wzruszył ramionami. - To firmowy samochód. - Ale ty jesteś właścicielem firmy? Ponownie wzruszył ramionami. - O co ci chodzi? - Przysunął się do mnie. Choć silnik jeszcze nie pracował, lampy zainstalowane wokół restauracji dobrze oświetlały wnętrze samochodu. Patrząc na Matta i będąc świadomą intymnej bliskości w zamkniętym aucie, zapomniałam, o co mi chodziło i czy to w ogóle miało sens. Cholera, gdyby przyglądał mi się tak jeszcze przez chwilę, mogłabym zapomnieć, jak mam na imię. Postanowiłam zmienić temat. - Cathy nie wydawała się zachwycona, kiedy zaproponowałeś mi podwiezienie. - Przejdzie jej. - Okej, najwyraźniej o tym też nie należało rozmawiać. A jednak Matt nie całkiem porzucił ten temat. - Cathy i ja... Wiedziałaś, prawda? To znaczy, przed dzisiejszym wieczorem. Miałam nadzieję, że moje wzruszenie ramion wypadło nonszalancko. - No jasne, Sarah o tym wspomniała... mimochodem... lata temu. Nagle spuścił z tonu. Teraz jego głos brzmiał mniej pewnie niż przez cały wieczór i usłyszałam w nim echo tak dobrze znanego mi chłopaka. - I nie jesteś zła, prawda? Może wahałam się o sekundę za długo, nim odparłam mniej swobodnie, niżbym chciała: - Oczywiście, że nie. Niby dlaczego? Nagle się wyprostował, uruchomił silnik i włączył światła. - Zapnij pas - rzucił zwięźle i szybko wycofał samochód z parkingu. Najwyraźniej nie na taką odpowiedź liczył. Gdy wyjechaliśmy na ulicę, skierował auto do mojego hotelu. - Zatrzymałam się w... - Wiem, gdzie się zatrzymałaś - przerwał mi. Cudownie. Teraz się na mnie wściekł. W tamtej chwili dałabym wszystko, żeby zamienić ten samochód na najbardziej sfatygowaną i śmierdzącą taksówkę, jaką można sobie wyobrazić. Szukałam odpowiednio niewinnego tematu do konwersacji, jednak nic nie przyszło mi do głowy. Nasza historia była za bardzo usiana pułapkami, żebyśmy mogli swobodnie prowadzić pogaduszki. Do tego środki przeciwbólowe jeszcze nie zaczęły działać, więc jeśli przyszłoby nam spędzić kwadrans podróży w całkowitym milczeniu, tym lepiej dla mnie. Nie miałam aż tyle szczęścia. Gdy Matt stanął na pierwszych światłach, które akurat zmieniły się z zielonych na czerwone, zauważył, że machinalnie pocieram palcami nasadę nosa, próbując uśmierzyć ból. - Naprawdę boli cię głowa? To nie była tylko wymówka? Słysząc powątpiewanie w jego głosie, odpowiedziałam z większym zniecierpliwieniem, niż wypadało: - Tak, naprawdę mnie boli.
- Niedaleko jest całodobowa apteka. Chcesz tam podjechać i coś kupić? Ta nieoczekiwana życzliwość mnie zaskoczyła. - Nie, w porządku. Mam proszki. - W duchu dodałam, że chyba przestały na mnie działać. Minęło jeszcze kilka minut i już myślałam, że pewnie zdołamy uniknąć niezręczności, kiedy Matt zdetonował prawdziwą bombę. - Cathy i ja... to nic poważnego, rozumiesz. Taki wygodny układ... Chciałem, żebyś to wiedziała. Przez chwilę byłam tak oszołomiona, że nie przychodziła mi do głowy żadna odpowiedź, aż w końcu odparłam: - Bardzo wątpię, żeby Cathy tak to traktowała, przynajmniej sądząc z jej miny, gdy razem wychodziliśmy. A właściwie dlaczego uważasz, że ta informacja jest mi do czegokolwiek potrzebna? Westchnął i było jasne, że stara się dobrać odpowiednie słowa. - Ciężko było znowu cię dziś widzieć. I nas wszystkich razem. Z jednym godnym uwagi wyjątkiem, co postanowiłam przemilczeć. Matt zaśmiał się bez cienia wesołości. - I po prostu przez cały wieczór nie mogłem się pozbyć wrażenia, że siedzę obok niewłaściwej osoby. Nie wiedziałam, co powiedzieć. Czy powinnam czuć się mile połechtana komplementem, czy też obrażona takimi deklaracjami uczuć, skoro Matt pozostawał w długotrwałym związku z inną? - Matt, myślę, że zwyczajnie dałeś się ponieść tęsknocie za przeszłością. Mylisz przeszłość z chwilą obecną, i to poważnie. Wtedy byliśmy dzieciakami. Stało się coś strasznego i wszystko się zmieniło. My się zmieniliśmy - dodałam ciszej, lekko drżącym głosem. -Już nie jesteśmy dziećmi - oświadczył. Bez ostrzeżenia oderwał od kierownicy lewą dłoń i położył ją na mojej dłoni, którą trzymałam na udzie. Wyszarpnęłam rękę jak oparzona. - Nie, nie rób tego. Spotykasz się z kimś, nie jesteś wolny... A nawet gdybyś był, nic by to nie zmieniło - dodałam szybko, bo zobaczyłam, że zamierzał coś zadeklarować. - Czuję to samo, co wtedy, gdy się rozstawaliśmy. To naprawdę oderwało jego uwagę od drogi. Odwrócił głowę i spojrzał na mnie z niedowierzaniem. - Nadal winisz się za śmierć Jimmy'ego? Boże drogi, powiedz mi, że to nieprawda. Nie po tylu latach. - Nieważne, ile czasu minęło - zaczęłam, zastanawiając się, komu jeszcze będę musiała się z tego tłumaczyć. - Gdyby nie próbował mnie wtedy ratować, byłby dziś z nami. - Za to ciebie by nie było. Wzruszyłam ramionami. - Tak właśnie zamierzasz spłacić ten dług? Odcinając się od wszystkiego przez
całe życie, jak jakaś zasuszona stara panna? Jezu, Rachel, masz tylko dwadzieścia trzy lata! Zauważyłam, że prędkość samochodu rosła wprost proporcjonalnie do gniewu Matta. - Myślisz, że tego właśnie chciałby Jimmy? Żebyś skazała się na samotne życie? - Nie jestem samotna - odburknęłam, co zabrzmiało jak argument nadąsanej nastolatki. - Tak? Czyli miałaś chłopaków? Ten atak zabolał, więc odruchowo postanowiłam odpłacić mu pięknym za nadobne. - Raczej nie. - Odgarnęłam włosy, żeby w świetle ulicznych latarni zademonstrować mu bliznę. - To mało podniecające, prawda? Zaklął kilka razy, jakby moje słowa rozwścieczyły go bardziej niż wszystko, co powiedziałam wcześniej. - Przestań się krzywdzić. Nie wszystko sprowadza się do tego. Samochód zatrząsnął się gwałtownie przy wjeździe na wąski żwirowy parking. Ze zdumieniem zauważyłam, że dotarliśmy pod mój hotel. Matt mocno wcisnął hamulec, rozpryskując wokoło drobiny żwiru. Jego wściekłość zdawała się ulatniać wraz z cichnącym warkotem silnika. Odwrócił się do mnie i wyciągnął rękę, by unieść moją brodę i skłonić mnie, żebym na niego spojrzała. - Ta blizna... - Z niemal nabożną czcią powiódł palcem po wypukłej białej błyskawicy. - To nic. To nie ty. Odsunęłam się, wystraszona tym poufałym dotykiem. Powtarzałam sobie, że jestem zmęczona i obolała, inaczej nigdy bym mu nie pozwoliła na taką bliskość. Rozpaczliwie chciałam powiedzieć coś, dzięki czemu przejrzałby na oczy. - Twoja dziewczyna nie uważa tego za nic. Jej zdaniem powinnam coś z tym zrobić. - Cathy bywa... trochę bezmyślna. Powiedziała tak dlatego, że się ciebie boi. Jest zazdrosna. Na te słowa wyprostowałam się w fotelu. - Niby dlaczego? To, co następnie usłyszałam, było tak nieoczekiwane, że dosłownie odebrało mi mowę. - Bo wie, że tak naprawdę nigdy nie przestałem darzyć cię uczuciem. I że to, co mnie z nią łączy, nigdy nie wystarczy. Nie ma dla nas przyszłości. Sprawy zaszły za daleko. Popchnęłam go, żeby się ode mnie odsunął. - Dla nas też jej nie ma, Matt - oświadczyłam stanowczo. - Proszę, nie mów takich rzeczy, nie znowu. Nie chcę cię krzywdzić i cokolwiek Cathy myśli, jej też nie. Jeśli nie jesteś z nią szczęśliwy, zerwij, ale nie wykorzystuj mnie jako pretekstu. Nie jestem rozwiązaniem twoich problemów. - Nie o to chodzi... Nie dopuściłam go do głosu. - Posłuchaj, Matt, nie wiem, skąd się to wszystko wzięło, ale jeśli wyobrażałeś
sobie coś między nami, to nic z tego. - Próbowałam złagodzić cios, by dało się wytrzymać przez resztę weekendu. - Część mnie zawsze będzie... - zawahałam się, nie chcąc użyć słowa „miłość" - darzyć cię uczuciem. Byłeś bardzo ważny w moim życiu, i na tym koniec. Stało się coś strasznego, nie tylko Jimmy'emu. Nam wszystkim. I to wrażenie, że nie mogę być z nikim... przynajmniej teraz... Tak sobie właśnie z tym radzę. - Chowasz głowę w piasek, a nie sobie radzisz! Milczałam. Nie pierwszy raz zdarzyło mi się słyszeć ten argument. Następne słowa jednak trudniej było zignorować. - Naprawdę myślisz, że tego chciałby dla ciebie Jimmy? Że chciałby cię widzieć zupełnie samą? Na miłość boską, Rachel, był w tobie tak zakochany, że poświęcił własne życie, by ratować twoje! Jęknęłam, czując ból, przy którym moja migrena była zaledwie niedogodnością. Matt wydawał się zdumiony moją reakcją. - Co, nie wiedziałaś? Nie zauważyłaś, że miał to wypisane na twarzy za każdym razem, gdy na ciebie patrzył? To było zbyt wiele. Te same słowa, i to po raz drugi jednego dnia, okazały się ponad moje siły. Zaprzeczyłam, kręcąc głową, a moje oczy wypełniły się łzami. - Mylisz się, bardzo. Byliśmy przyjaciółmi... Tylko przyjaciółmi - wyszeptałam cicho. - Może ty tak to traktowałaś, on na pewno nie. Każdy to widział. To było oczywiste. Czułam się tak zagubiona, że mój obolały mózg ledwie funkcjonował. - Nieprawda. Wiedziałabym. A zresztą nigdy nic nie powiedział, ani razu... przez te wszystkie lata... Coś zakołatało w mojej głowie, jakieś niesprecyzowane, nieuchwytne wspomnienie. - A myślisz, że dlaczego mnie tak nienawidził? - Wcale cię nie nienawidził. Natychmiast stanęłam w obronie nieżyjącego przyjaciela, ale nawet zaprzeczając, musiałam przyznać, że między nimi zawsze były tarcia. Matt raz jeszcze wychylił się ku mnie i ujął moją twarz silnymi dłońmi. - Ja cię miałem, on nie. Momentami z pewnością nie mógł tego wytrzymać. Serce ścisnęło mi się na myśl o bólu, który nieświadomie spowodowałam. To niczego nie naprawiło, wręcz przeciwnie, teraz wszystko było milion razy gorsze. Odsunęłam się, zanim zdążył mnie pocałować. Byłam pewna, że to właśnie zamierzał. - Nie mogę, Matt. Nie rób mi tego. To nie w porządku. Gdy niepewną ręką w końcu odszukałam dyskretnie umieszczoną klamkę, otworzyłam drzwi, wpuszczając do środka zimne grudniowe powietrze, z którym, jak miałam nadzieję, przyszło otrzeźwienie. Zanim Matt zdążył wysiąść i okrążyć samochód, odpięłam pas i zerwałam się z fotela. Być może zobaczył, jakie cierpienie spowodował, a może jasne światła hotelu przekonały go, że naprawdę czuję się tak fatalnie, jak twierdziłam, gdyż odezwał się pojednawczo: - Przepraszam, jeśli cię zdenerwowałem, Rachel. Tylko pokręciłam głową.
- Jedź. Wracaj do restauracji. Do Cathy. Przytaknął, ale nie wydawał się zbyt szczęśliwy. - Nic ci nie będzie? - Przejętym wzrokiem przypatrywał się mojej twarzy. - Nie wyglądasz najlepiej. - Dam sobie radę. Po prostu muszę przespać ten ból głowy. Wszystko będzie okej. Wyczułam, że niechętnie mnie opuszcza, więc uśmiechnęłam się z przymusem. Nie wiem, skąd wzięłam na to siłę. - Jedź. On również się uśmiechnął. - Nie zrezygnuję z ciebie, wiesz - zapowiedział, wsiadając do auta. - Kiedyś mnie odepchnęłaś, ale teraz nie dam się tak łatwo zbyć. - Jedź - powtórzyłam z desperacją w głosie. W końcu samochód ruszył przez parking i zniknął w ciemności, błyskając światłami stopu podczas włączania się do ruchu. Kiedy ze znużeniem pokonywałam trzy kamienne schodki prowadzące do hotelowej recepcji, nie mogłam przestać myśleć o tym, że pożegnalne słowa Matta zabrzmiały bardziej jak groźba niż jak obietnica. *** Kiedy w końcu wsunęłam kartę do zamka i weszłam do hotelowego pokoju, zdumiało mnie, że jest dopiero kilka minut po dziesiątej. Miałam wrażenie, że minęło znacznie więcej czasu. Zdjęłam buty i z ulgą opadłam na łóżko. Ułożywszy za sobą piramidę z poduszek, zgasiłam wszystkie lampy poza jedną na szafce nocnej i z zamkniętymi oczami położyłam się na plecach. Ból głowy nadal sięgał zenitu i bałam się, że postanowił mi towarzyszyć przez całą noc. Wiedziałam również, że jest o wiele za wcześnie na następne tabletki i że w tym tempie fiolka będzie pusta na długo przed ślubem, dlatego musiałam zacząć wydzielać sobie leki. Przez kwadrans próbowałam oczyścić umysł, ale nic z tego nie wyszło. Wydarzenia całego dnia przewalały się w zwolnionym tempie przez moją umęczoną głowę. Raz za razem widziałam wyraz oczu Janet, gdy mówiła o zmarłym synu i tym, ile dla niego znaczyłam. Słyszałam własne zaprzeczenia, te, które bezskutecznie powtarzałam Mattowi, gdy twierdził to samo. Nie mogłam uwierzyć, że oboje mieli rację, że wszyscy mieli rację. Czy naprawdę byłam aż tak ślepa? Naprawdę przegapiłam coś tak ważnego w naszej relacji? Nie dało się odpowiedzieć na te pytania. Świadomość, że już nigdy nie zyskam pewności, zaczynała podkopywać moje postanowienie, by nie błądzić myślami wokół Jimmy'ego. Potrzebowałam go teraz, w tej chwili, bardziej niż zwykle. Pragnęłam usłyszeć jego głos, zobaczyć ten przeznaczony tylko dla mnie uśmiech, który krył się w jego oczach. Bez chwili zastanowienia na podjęcie świadomej decyzji opuściłam nogi na podłogę i zaczęłam po omacku szukać butów. Nie przejmowałam się późną porą. Wiedziałam, że jest tylko jedno miejsce, gdzie mogę zadać te pytania i powiedzieć,
co musiałam powiedzieć. *** Było nawet zimniej niż wcześniej, gdy ponownie mijałam zdumionego portiera, który zaledwie dwadzieścia minut wcześniej życzył mi dobrej nocy. Ze zdrętwiałą od silnego wiatru twarzą szłam szybkim krokiem w kierunku obranego przez siebie celu. W razie potrzeby zawsze mogłam tłumaczyć, że wybrałam się na spacer, by złagodzić objawy migreny, w rzeczywistości jednak potrzebne mi było zupełnie inne ukojenie. No i lokalizacja mnie nie przerażała, bo niby dlaczego? Nie ma powodu bać się ducha kogoś, kogo się kochało. Ciemne ulice były niemal wyludnione; nikt nie udawał się na wieczorne przechadzki w taki ziąb i o tak późnej porze. Lód cicho chrzęścił pod moimi butami, bo na chodniku zaczęła się tworzyć cienka warstewka szronu. Choć wiatr wgryzał mi się w twarz lodowatymi kłami, nie zważałam na jego drapieżne ataki, głębiej ukryłam brodę w szaliku i z żelazną determinacją brnęłam dalej. Zawahałam się na moment, gdy skręciłam za ostatni róg, skąd widać było kościół. Stał samotnie na szczycie wzgórza, bez żadnych sklepów czy domów w okolicy. Jego najbliższym sąsiadem była jedyna w mieście stacja kolejowa, oddalona o jakieś trzy kilometry. Nawet w pogodny dzień wzniesiony z czerwonej cegły budynek stacji był całkowicie zasłonięty przez wysokie żelazne pręty okalające przykościelny cmentarz. Ta izolacja zapewne miała przywodzić na myśl spokój i wyciszenie, ale w tę ciemną grudniową noc nie tego rodzaju skojarzenia dominowały w mojej głowie. Zbliżając się do potężnej łukowatej bramy ogrodzenia, zastanawiałam się, co zrobię, jeśli okaże się zamknięta. Przejdę górą? Spojrzałam tam, żeby ocenić wysokość prętów. Nie, nic z tego; pewnie wróciłabym rano. Jednak potrzeba prawdziwego i namacalnego kontaktu z Jimmym była tak dojmująca, że chyba nie wytrzymałabym do następnego dnia. Brama otworzyła się na dobrze nasmarowanych zawiasach. Dałabym głowę, że zaskrzypi, by dopełnić obrazu rodem z banalnego horroru. Już za bramą odwaga częściowo mnie opuściła. Czy chodzenie po pustym cmentarzu o tej porze było kompletnym szaleństwem? Czy nie za takie zachowanie zawsze wyśmiewałam bohaterki horrorów? Warkot nadjeżdżającego auta mnie przestraszył i odruchowo schowałam się za dużym dębem, by kierowca nie dostrzegł mnie w świetle reflektorów. Zapomniałam, że bez trudu można mnie zobaczyć z ulicy, do tego mój długi biały płaszcz nieszczególnie się nadawał na tajną operację. Nie byłam pewna, czy dopuszczam się wykroczenia, czy też dokonuję wtargnięcia, ale nie planowałam zakończyć wieczoru wizytą na posterunku i tłumaczyć się ze swojego zachowania. Ponieważ niewiele brakowało, a zostałabym przyłapana, postanowiłam nie zwlekać dłużej. Gdy tylko samochód zniknął z pola widzenia, odsunęłam się od drzewa i z na nowo odzyskaną determinacją ruszyłam ku tylnej części kościoła, za którą leżał mały cmentarzyk. W tym miejscu nie było wielu grobów. Większa i starsza część cmentarza
znajdowała się po drugiej stronie świątyni, a znaczny fragment trawnika nadal czekał na przybycie nowych lokatorów. Zapewne spore krematorium w sąsiednim mieście odpowiadało za stosunkowo niewiele nowych nagrobków na tym bardziej tradycyjnym miejscu spoczynku. Domyśliłam się, że Janet wybrała pobliski cmentarz, by odwiedzać zmarłego syna. Wiedziałam też, że najłatwiej go znajdę, jeśli poszukam najlepiej utrzymanego grobu. Nie musiałam zbyt długo się rozglądać, nim natknęłam się na to, czego szukałam. Wcześniej zdążyłam jednak przeczytać kilka poruszających i ściskających za gardło epitafiów na granitowych tablicach. „Najdroższy mąż", „Ukochana babcia”, „Najukochańszy ojciec". Tyle bólu, tyle łez - ta zamrożona ziemia musiała być wręcz przesycona tymi emocjami. Grób Jimmy'ego, wyraźnie nowszy niż sąsiednie, znajdował się nieco z boku. Nagrobek ze lśniącego białego marmuru zdawał się jaśnieć w opalizującym blasku zimowego księżyca. Obeszłam płytę, próbując ochłonąć przed odczytaniem epitafium. Jimmy Kendall Odszedł zbyt młodo w osiemnastym roku życia. Ukochany syn i lojalny przyjaciel. Nasza miłość do Ciebie będzie wieczna. Szloch, który wyrwał się z moich ust, był tak przesycony rozpaczą, że bardziej przypominał zwierzęcy niż ludzki odgłos. Poczułam, że kolana uginają się pode mną, i opadłam na zimną trawę przy grobie. Przyszłam tu w nadziei, że wyznam na głos wszystkie swoje uczucia, ale nic nie zdołało się przedrzeć przez narastający ból, który mnie powalił. Wierzyłam, że po latach dotarłam do punktu, w którym pogodziłam się z losem, teraz jednak zrozumiałam, że udało mi się zaledwie nalepić cienki plaster na ziejącą ranę. Nie byłam zdolna sklecić zdania, mogłam jedynie kołysać się powoli na kolanach, w przód i w tył, powtarzając bez przerwy imię Jimmy'ego. To za bardzo bolało. Okazałam się za słaba, fizycznie albo emocjonalnie, żeby dać sobie dzisiaj radę z rozpaczą. Przyjście tutaj było szaleństwem. Choć wciąż cicho i smutno łkałam, zaczęłam wstawać i wtedy zachwiałam się i runęłam przed siebie. Nie upadłam tylko dlatego, że wyciągnęłam rękę i oparłam ją o śliską od lodu murawę. Moja głowa nagle stała się zbyt ciężka, by szyja zdołała ją utrzymać. Krzyknęłam cicho i bezradnie, podtrzymująca mnie ręka się ugięła i padłam prosto na zimną, twardą ziemię przy grobie. Ból w mojej głowie promieniował teraz na całą szyję i ramiona. Zastanawiałam się, czy podczas upadku uderzyłam o kamień, ale na zimnej trawie pod policzkiem niczego nie wyczułam. Bardzo powoli, usiłując ograniczyć ruchy głową do minimum, przesunęłam ręce tak, by obie dłonie oprzeć na ziemi po bokach ciała. Starałam się podźwignąć, jednak choć użyłam do tego całej swojej siły, rozdygotane ramiona nie chciały mnie posłuchać. Po kilku nieudanych próbach uświadomiłam sobie, że w ten sposób nie zdołam wstać.
Nagle dotarło do mnie, w jak koszmarnym niebezpieczeństwie się znalazłam. Leżałam, chora i praktycznie unieruchomiona, na zupełnie pustym cmentarzu. Nikt nie wiedział, że tu jestem. Nikogo nie zaniepokoi moja nieobecność, przynajmniej do rana. Mogłam tu umrzeć. Ta myśl, tak przerażająca, zdołała się przedrzeć przez żelazną obręcz bólu w mojej głowie. Nie miałam pojęcia, ile czasu zajmuje zamarznięcie, wiedziałam jednak, że nie dam za wygraną i nie będę oczekiwała na śmierć obok grobu chłopaka, który oddał życie, by mnie ocalić. Próbując ignorować agonalny ból w głowie, zaczęłam powoli przetaczać się na bok. Szło mi bardzo opornie, każdy ruch powodował paraliżujący skurcz szyi. Kilka razy zamarłam, żeby złapać oddech, a siłę znajdowałam nie w pragnieniu życia, lecz raczej w świadomości, jak na moją utratę - zwłaszcza w takich okolicznościach -zareaguje ojciec. W końcu, gdy udało mi się uspokoić oddech, ostrożnie przyciągnęłam kolana do piersi. Przynajmniej ta część mojego ciała nie odczuwała bólu, chociaż była dziwnie skostniała, zapewne po leżeniu na zamarzniętej ziemi. Z nogami w tej pozycji uświadomiłam sobie, że do następnego manewru będę musiała się przyłożyć z większym zaangażowaniem. Niewiele zostało mi siły i czułam, że zrobię to teraz albo nigdy. Podparłam się ręką, nabrałam tchu, wstrzymałam oddech i z nadludzkim wysiłkiem przetoczyłam się na kolana. Pod moimi powiekami zaczęły krążyć jaskrawe plamki światła. Zakręciło mi się w głowie, co zapowiadało, że lada moment zemdleję, więc mocno przygryzłam dolną wargę, walcząc ze słabością. Gdy zawroty głowy minęły, ostrożnie otworzyłam oczy. Nadal tkwiłam na czworakach, ale i tak mnie cieszyło, że nie poddałam się słabości i jestem przytomna. Dopiero po dłuższej chwili stało się jasne, że coś się dzieje z moimi oczami - coś naprawdę poważnego. Z moich zmartwiałych ust wydobył się mimowolny krzyk przerażenia. Na prawe oko nie widziałam dosłownie nic, w lewym pozostało jedynie widzenie tunelowe, zamglone na obrzeżach. Wiedziałam, że to nie ma nic wspólnego z wychłodzeniem, hipotermią ani głęboką rozpaczą. Utrata wzroku była ostatnim poważnym ostrzeżeniem z długiej serii lekarskich ostrzeżeń, które tak niemądrze ignorowałam. Powtarzając sobie, że nie mogę ulec panice, wyciągnęłam lewą rękę i po omacku natrafiłam na szeroki brzeg marmurowego nagrobka Jimmy'ego, po czym podźwignęłam się na nogi, które były równie stabilne jak guma. Zdałam sobie sprawę z tego, że głupio zostawiłam komórkę w pokoju hotelowym, więc na pomoc mogłam liczyć tylko po dotarciu do jezdni. W nadziei że zmarli wybaczą mi brak szacunku, wykorzystałam okoliczne nagrobki do podtrzymywania się, gdy powoli i niepewnie przemierzałam cmentarz. Wzrok w moim lewym oku zdawał się pogarszać w alarmującym tempie. Pole widzenia zawęziło się jeszcze bardziej i teraz odnosiłam wrażenie, że patrzę przez cienką rurkę. Próbowałam zignorować przeraźliwą obawę, że tak już zostanie. Nie mogłam dopuścić do tego, by ta myśl mną zawładnęła, nie mogłam też ulec zmęczeniu. Było ciężko, zwłaszcza że marzyłam jedynie o tym, by się położyć, zamknąć oczy i już nie przeżywać tego bolesnego, morderczego koszmaru. Nawet chodzenie sprawiało mi coraz większą trudność, a każdy chwiejny krok
wykonywałam z gracją świeżo przebudzonego zombie. Gdy puściłam ostatni nagrobek, o który się wspierałam, wydało mi się, że w oddali słyszę jakiś dźwięk. Czy to był pociąg na stacji, czy też raczej nadjeżdżał samochód? Pewnie jeszcze nie minęła jedenasta, więc chyba ktoś mógł tędy przejeżdżać? Na jezdni, choć opustoszałej, niewątpliwie czasem pojawiały się auta. Stałam w cieniu kościoła oraz otaczających go drzew i w tym miejscu nikt nie mógł mnie zobaczyć. Hałas się nasilał. To na pewno był samochód. - Pomocy! - krzyknęłam bezradnie. - Proszę się zatrzymać, pomocy! Rzuciłam się przed siebie, próbując biec z uniesionymi rękami, żeby zatrzymać auto. To był mój ostatni fatalny pomysł tego wieczoru pełnego fatalnych pomysłów. Gdy ktoś ledwie trzyma się na nogach i mało co widzi, bieganie właściwie nie wchodzi w grę. Właśnie padałam głową w dół na ziemię, tracąc świadomość, gdy reflektory samochodu rozjaśniły usiane gwiazdami niebo.
Rozdział 3
Najpierw zdałam sobie sprawę z tego, że okropnie boli mnie głowa, która wydawała się dziwnie wielka. Poruszyłam nią powoli, zaledwie odrobinę, i usłyszałam cichy szelest opatrunku stykającego się z bawełną. Spróbowałam podnieść rękę, żeby to sprawdzić, ale zamarłam, gdy poczułam bolesne szarpnięcie - cos tkwiło w moim przedramieniu, jakbym była podczepiona do jakiejś maszyny. Uporczywe popiskiwanie sprzętu, który stał za mną, potwierdziło, że zapewne podłączono mnie do urządzenia monitorującego, a także do kroplówki. Niewątpliwie znalazłam się w szpitalu, tylko dlaczego nic nie widziałam? Mrugnęłam kilka razy. Moje powieki wydawały się dziwnie oporne, a mruganie nic nie dało, wszystko nadal pogrążone było w mroku. Dlaczego nic nie widziałam? Co się ze mną stało? Czułam, że nadciąga potężna fala paniki. Dlaczego nic nie pamiętałam? Co się działo z moją głową i oczami? Z wysiłkiem próbowałam sobie przypomnieć, ale mogłam odtworzyć zaledwie fragmenty zdarzeń z poprzedniego dnia. Pamiętałam spacer do starego domu, następnie szybko przeniosłam się myślami do restauracji. Potem wróciłam do hotelu. Czy wzięłam taksówkę? Nie pamiętałam. Dotarłam do pokoju... i nic. W miejscu reszty wspomnień z tego wieczoru ziała pustka. Próbowałam się ruszyć, usiąść, choćby z tymi drutami i rurkami. Hałas towarzyszący moim bezowocnym wysiłkom najwyraźniej zaalarmował kogoś w pomieszczeniu. - O, cześć. Witaj z powrotem, Rachel. Dobrze, że się obudziłaś. Zaraz powiadomię twojego ojca. Rozległo się skrzypnięcie otwieranych drzwi i stukot kroków, który szybko ucichł na rozbrzmiewającym echem korytarzu. Zanim zdołałam zmusić odrętwiałe usta, by zadały pytanie, uświadomiłam sobie, że jestem sama. Czy ta kobieta zamierzała zadzwonić do mojego taty? Czy ktoś już go poinformował, że jestem w szpitalu? Przeszył mnie strach na myśl o tym, jak musiał zareagować na nowiny. W tej chwili był zbyt chory, żeby dać sobie radę z jeszcze
jednym nieszczęściem w życiu. Zastanawiałam się, czy zechcieliby przynieść mi telefon do łóżka. Może dźwięk mojego głosu upewniłby tatę, że wszystko jest w porządku. Jak jednak miałam go uspokoić, skoro nawet nie wiedziałam, co się ze mną dzieje? Jęknęłam gniewnie z bezsilnej frustracji. - Hej, hej... Tylko spokojnie. Wszystko będzie dobrze. Usłyszałam szybkie i pewne kroki zbliżające się do łóżka. Jak to było możliwe? Niewiele myśląc o ewentualnym bólu, oderwałam się od poduszki. I tak miałam zawroty głowy pod wpływem szoku. - Tato? Tato, to ty? Ciepła i znajoma szorstka dłoń objęła moją, leżącą na sztywnej szpitalnej pościeli. - Oczywiście, ze to ja, kochanie. Poczułam ciepły oddech, gdy tata się pochylił i pocałował mnie w policzek, drapiąc przy okazji brodą. - Och, tato... - westchnęłam. Choć mogłam i powinnam była powiedzieć tysiące rzeczy, nic z tego nie wyszło, bo nie udało mi się zapanować nad nagłym i wyjątkowo hałaśliwym wybuchem płaczu. - No już, już - mamrotał tata, gorączkowo i z zakłopotaniem poklepując mnie po dłoni. Choć nic nie widziałam, domyśliłam, się, jaką ma teraz minę. Zawsze peszyły go moje łzy, nieważne, czy byłam dzieckiem, czy nieznośną nastolatką. Świadoma, jak trudno mu poradzić sobie z nimi, z całych sił próbowałam zatamować potok. - Cieszę się, że tu jesteś, tatusiu - chlipnęłam, nawet nie zdając sobie sprawy z tego, że zwracam się do niego jak w dzieciństwie. - A ja się cieszę, że się przebudziłaś, kochanie. Nie masz pojęcia, jak się przeraziłem, kiedy przyszedłem i zobaczyłem cię tutaj, z tym wszystkimi przewodami. Ten widok przywołał tyle okropnych wspomnień. Usłyszałam, że głos mu się łamie. Niewątpliwie nie mógł przestać myśleć o tamtym wieczorze, gdy zdarzył się wypadek. Wyobrażałam sobie, jaką czuł udrękę, całymi dniami siedząc przy szpitalnym łóżku, takim jak to. Dopiero po wielu miesiącach zdradził mi, w jakim koszmarze żył, gdy leżałam nieprzytomna i nie reagowałam na żadne bodźce. I choć lekarze zapewniali go, że potrzebuję czasu, że ratownicy medyczni przywrócili mi oddech, zanim zdążyło dojść do niedotlenienia mózgu, i że całkowicie powrócę do zdrowia, z pewnością umierał z niepokoju, dopóki nie otworzyłam oczu. W tamtym momencie znalazł ulgę w cierpieniu, podczas gdy moje dopiero się zaczęło. Nie pozwoliłam mu zwlekać z przekazaniem mi koszmarnych wieści. Nie chciałam zaczekać, aż będę „silniejsza". Szczerze mówiąc, czy w ogóle można mieć dość siły na informację, że twój najlepszy przyjaciel zginął, ratując ci życie? Wypadek sprzed pięciu lat najwyraźniej zajmował w jego myślach równie ważne miejsce jak w moich. - Wspomnień z wypadku - powiedziałam cicho. - Z wypadku? - Wydawał się zdumiony. - Nie, kochanie. Myślałem o twojej biednej mamie.
Zdumiało mnie to, bo rzadko o niej mówił. Perspektywa utraty córki chyba wyciągnęła na światło dzienne wiele dawnych, bolesnych wspomnień. Nie byłam pewna, co odpowiedzieć, ale na szczęście nie musiałam się nad tym zastanawiać, gdyż rozległ się dźwięk otwieranych drzwi i kroków kilku osób. - Witam, panie doktorze - powiedział tata. Wyglądało na to, że zna człowieka, który właśnie wszedł, i to całkiem dobrze. Po raz pierwszy przyszło mi do głowy, żeby zadać pytanie: - Jak długo tu jestem? - Trochę ponad półtorej doby, moja droga – odparł lekarz głosem, który, jak sądzę, miał mnie uspokoić. Tyle że wcale nie czułam się spokojna. Jakby walcząc z czasem, mój umysł gorączkowo próbował dopasować elementy układanki i zrozumieć, co mi się przydarzyło. Nieoczekiwanie wspomnienia rozbłysły niczym łuk elektryczny między dwoma przyłączami. Przypomniałam sobie cmentarz, obezwładniający ból głowy i nagłą, niemal całkowitą ślepotę. Pamiętałam wszystko. Uniosłam rękę, tę wolną od szpitalnych utensyliów, do obandażowanej czaszki. - Musiał mnie pan operować z powodu migren? I ślepoty? Lekarz zarechotał ze szczerym rozbawieniem. Jak mógł doszukać się śmieszności w tym, o co zapytałam? - A niech cię, Rachel, nie jesteś ślepa. - Przecież nic nie widzę! - zawyłam. Znowu rozległ się śmiech. Tym razem nawet tata się przyłączył. - Bo masz oczy zasłonięte bandażem. Są trochę podrażnione, pewnie od żwiru, na który upadłaś twarzą. Naprawdę mocno uderzyłaś się w głowę. Odwróciłam twarz w kierunku głosu pielęgniarki. O czym ona mówiła, do cholery? Najwyraźniej albo nie widziała mojej miny, którą jasno dawałam jej do zrozumienia, że jest idiotką, albo postanowiła ją ignorować, i ciągnęła: - Właśnie po to przyszedł doktor Tulloch. Zdejmie bandaże i sprawdzi szwy. - Wcale nie uderzyłam się w głowę - powiedziałam do wszystkich, którzy chcieli słuchać. Poczułam, że tata raz jeszcze bierze mnie za rękę. - Cichutko, Rachel, przestań się denerwować. Na początku wszystko będzie trochę pogmatwane. - Chyba pamiętałabym uderzenie w głowę - odparłam ostrzej, niż zamierzałam. To była migrena - próbowałam wytłumaczyć. - Po prostu koszmarna migrena. - Masz teraz migrenę? - spytał lekarz uważnym tonem. - No, nie - zaprzeczyłam. Po raz pierwszy zdałam sobie sprawę z tego, że choć bolała mnie głowa, był to zupełnie inny rodzaj bólu niż upiorne łupanie towarzyszące moim migrenom. - Głowa jest trochę obolała... - W to nie wątpię. Przejdzie ci za jakiś dzień. Tak jak mówiła pielęgniarka, upadek był paskudny. Protestowałabym dalej, ale poczułam, że jakieś ręce sięgają mi za głowę i zaczynają uwalniać mnie od krępujących bandaży. Z każdą usuwaną warstwą materiału ciśnienie w mojej głowie ustępowało, a niepokój narastał. Gdy w końcu zabrano mumio podobne dodatki, przeszyło mnie rozczarowanie.
- Dalej nic nie widzę. Ciągle jestem ślepa! - Pozwól, że usunę gazę, zanim kupisz sobie białą laskę, moja droga. - Teraz w głosie lekarza dało się słyszeć zniecierpliwienie. Najwyraźniej już mnie zaszufladkował jako okropną histeryczkę. - Siostro, bardzo proszę, żaluzje. Uznałam, że nie lubię faceta, niezależnie od tego, co sobie o nim myślał mój ojciec, ale posłusznie obróciłam twarz w kierunku głosu i dałam lekarzowi zdjąć z powiek najpierw jedną, potem drugą okrągłą osłonę. Zamrugałam po raz pierwszy, ciesząc się niezmąconą swobodą ruchu. W pokoju było dość ciemno dzięki na wpół przysłoniętym żaluzjom, ale wpadało tu wystarczająco dużo światła dziennego, żebym dostrzegła niewyraźne kształty czterech osób przy łóżku: lekarza, stojącego przy nim młodego mężczyzny w bieli, pielęgniarki oraz, po drugiej stronie łóżka, taty. - Widzę kształty - oświadczyłam z dziwną mieszaniną radości i niedowierzania w głosie. - Są rozmyte, ale... - Daj sobie chwilę. Siostro, chyba możemy wpuścić trochę więcej światła. Posłuchała, nieco bardziej obracając żaluzje na sznurkach. Nagle wszystko zrobiło się wyraźniejsze i zobaczyłam siwowłosego, starszego lekarza, młodego stażystę w okularach i pielęgniarkę w średnim wieku. Uśmiechnęłam się do nich szeroko, a oni odpowiedzieli mi tym samym. Nadal uśmiechnięta, odwróciłam się do taty i zamarłam z niewyraźną miną. - Rachel, co się stało? Panie doktorze! Panie doktorze, co się dzieje? Specjalista błyskawicznie znalazł się przy mnie i poświecił mi małą latareczką w oczy, sprawdzając reakcję, jednak próbowałam się wyrywać, żeby znów spojrzeć na tatę. - Rachel, powiesz mi, co się dzieje? - dopytywał się lekarz. - Coś cię boli? Masz jakieś problemy ze wzrokiem? Problemy? Można by tak powiedzieć, ale nie chodziło o to, co miał na myśli. - Nie, nie. Dobrze widzę. Wszystko jest wyraźne. - No to co jest nie tak? - Tata. - Ja? Tata wydawał się całkowicie zbity z tropu. No cóż, witamy w klubie. Zmusiłam się, żeby spojrzeć na niego powoli i z większym skupieniem, ale to, co widziałam, nie miało żadnego sensu. Lekarz przemówił do mnie tonem, którym zapewne zwracał się do psychicznie chorych: - Co z twoim ojcem? Nie mogłam wydobyć z siebie ani słowa. - Rachel, skarbie, przerażasz mnie. Nie powiesz nam, o co chodzi? - Czy coś złego dzieje się z twoim ojcem, Rachel? Odwróciłam się do lekarza, żeby odpowiedzieć na pytanie, a potem znowu spojrzałam na tatę. Mój świeżo odzyskany wzrok spoczął na jego pulchnych policzkach, żywych oczach - choć teraz pełnych przejęcia - i na małym brzuszku, który tata od niepamiętnych czasów zamierzał zgubić, zapisując się na siłownię. To nie był wychudzony, przedwcześnie postarzały, toczony przez raka człowiek, którego
ostatni raz widziałam trzy tygodnie temu. - Nie! Właśnie o to chodzi. Nie dzieje się z nim nic złego!
Rozdział 4
GRUDZIEŃ 2013 RÓWNIEŻ PIĘĆ LAT PÓŹNIEJ... Mężczyzna musiał obserwować mnie przez dłuższy czas, zanim zdałam sobie sprawę z jego obecności. Oczywiście mógł stać tuż obok mnie na zatłoczonym peronie, a ja i tak bym się nie zorientowała, bo podczas zwyczajowego eksodusu z Londynu w piątkowy wieczór ludzie w metrze byli upchnięci niczym bydło. Brnąc po krętych, wyłożonych kafelkami korytarzach między przesiadkami z jednej linii na drugą, w zasadzie nie zdawałam sobie sprawy z niczego poza irytacją, że w godzinach szczytu muszę ciągnąć za sobą niewielką walizkę. Darowałam sobie przeprosiny po najechaniu na chyba piątą parę stóp. Popełniłam ogromny błąd, decydując się na podróż o tak późnej porze. Więcej sensu miałby poranny wyjazd razem z Mattem, tak jak proponował, ale termin oddania artykułu, nad którym pracowałam, był ostateczny, nienaruszalny i zwyczajnie nie mogłam go zignorować. - Mam poczekać, żebyśmy pojechali razem, kiedy skończysz? - zapytał Matt. Po krótkim namyśle postanowiłam nie skorzystać z tej propozycji. - Nie, nie ma sensu, żebyśmy oboje się spóźnili. Jedź pierwszy. Ja skończę pracę, a potem złapię pośpieszny. *** Wtedy wydawało się to doskonałym pomysłem, a teraz... Cóż, mniej doskonałym. Próbując manewrować z walizką wśród tłumu ludzi (tak właśnie załatwiłam tych pięć par stóp), gorączkowo spoglądałam na zegarek, świadoma, że czas ucieka i mogę nie zdążyć na bezpośredni pociąg z Londynu do Great Bishopsford. W tym tempie miałabym szczęście, gdybym dotarła do restauracji przed podaniem deserów. Wyrzuty sumienia, że zawiodę Sarah, dodały mi energii i przepchnęłam się między dwoma eleganckimi biznesmenami, co jeden z nich skwitował wyjątkowo nieparlamentarnym komentarzem. - Przepraszam - wymamrotałam, nawet nie oglądając się za siebie, żeby sprawdzić, czy usłyszał. Znów popatrzyłam na zegarek. Do odjazdu pociągu zostało niespełna dwanaście minut. Musiałam pobiec, żeby zdążyć. Gdy opuściłam rękę, niemal oślepił mnie nagły refleks światła lamp. Cholera jasna! Najwyraźniej byłam bardzo zdenerwowana, bo nie pamiętałam już, kiedy ostatni raz zdarzyło mi się zapomnieć o schowaniu pierścionka przed jazdą metrem. Płynnym ruchem obróciłam tkwiący na moim serdecznym palcu spory diament tak, żeby ukryć go we wnętrzu dłoni. Na zewnątrz widać było teraz tylko skromną platynową obrączkę. Matt by się wściekł, gdyby wiedział, że zapomniałam. Nie lubił, kiedy nosiłam diament w podróży, ale na co komu fantastyczny pierścionek zaręczynowy, jeśli przez cały czas trzyma się go w sejfie?
Nie mam pojęcia jakim cudem, ale zdołałam wskoczyć do pociągu na zaledwie kilka sekund przed jego odjazdem. Moje serce wciąż łomotało po sprincie przez cały peron, gdy wepchnęłam walizkę na półkę pod sufitem i usiadłam, a nogi drżały mi od wysiłku, do którego nie przywykłam. Obiecałam sobie, że w tym roku w ramach noworocznego postanowienia naprawdę pójdę na siłownię, na którą co miesiąc wydawałam mnóstwo pieniędzy i w której moja noga nie postała od co najmniej trzech miesięcy. Tak jak w wypadku wielu innych moich postanowień, dobre intencje przywaliła lawina pracy. Na szczęście Matt był równie zajęty jak ja i doskonale rozumiał wymagania związane z moim stanowiskiem, inaczej nie dotrwalibyśmy razem aż do teraz. Długie godziny w biurze, plany, które trzeba było zmieniać w ostatniej chwili, praca późną nocą i w weekendy - oboje dobrze to znaliśmy. Kiedy o tym myślałam, to znaczy kiedy miałam wolną sekundę, by pomyśleć o czymkolwiek niezwiązanym z pracą, zastanawiałam się, jak ludziom udaje się znaleźć równowagę między karierą a związkiem. Głos z tyłu mojej głowy powtarzał uparcie, że nie tak to powinno wyglądać, ale go ignorowałam. Tłumaczyłam sobie, że problem jest przejściowy i że wszystko na pewno się uspokoi jakoś tak w przyszłym roku, kiedy Matt i ja razem zamieszkamy. Zakładając, że kiedykolwiek znajdziemy czas na to, by ograniczyć zawodowe obowiązki i poszukać mieszkania. Może gdybym wciąż nie czuła się tak „nowa" w czasopiśmie, potrafiłabym nieco bardziej się odprężyć. Za każdym razem jednak, gdy rozważałam mniej intensywną pracę, w mojej głowie rozbrzmiewało echo wątpliwości wyrażonych przy okazji rozmowy kwalifikacyjnej, kiedy potencjalni szefowie czytali CV opisujące moje wyjątkowo prowincjonalne dwuletnie doświadczenie w regionalnej gazecie. Mimo to wbrew oczekiwaniom pracę dostałam właśnie ja, a nie ludzie znacznie lepiej wykwalifikowani i bardziej doświadczeni ode mnie, przynajmniej na papierze. Stało się to osiem miesięcy temu i nadal usiłowałam udowodnić pracodawcom, a co ważniejsze: sobie, że podjęli słuszną decyzję. Jeśli przez to zawsze zjawiałam się pierwsza i wychodziłam ostatnia... cóż, tak musiało być. Na razie. Dopiero kiedy uświadomiłam sobie, że częściej widuję nocną ekipę sprzątającą w biurze niż narzeczonego, przyszło mi do głowy, że chyba powinnam nieco rozluźnić reżim pracy. Zaniedbywałam nie tylko Matta. Od prawie pół roku nie byłam w Great Bishopsford z wizytą u ojca i niezbyt mi się chwaliło, że nieustannie odkładałam te odwiedziny na później, ze świadomością, że i tak przyjadę w grudniu na ślub Sarah. Pociąg przetoczył się przez stację, a czekający na peronie tłum rozmył się w wielobarwną plamę. Dopiero kiedy na powrót pomknęliśmy w ciemność, dostrzegłam odbicie pasażera po przekątnej ode mnie, po drugiej stronie przejścia między siedzeniami. Idealna ciemność w szybie pokazywała przysadzistego, łysiejącego mężczyznę, który siedział nieruchomo, nie zajmując się zwyczajowymi rozrywkami podróżnych, w rodzaju gazet, ipodów i tak dalej. Nie, jego najwyraźniej interesowało jedno - ja. Chociaż nawet nie drgnęłam, chyba uświadomił sobie, że zauważyłam, jak się na mnie gapi. Niezrażony nie odwrócił wzroku natychmiast, jak nakazywał dobry obyczaj. Zamiast tego popatrzył na mnie jeszcze uważniej, a potem powoli, odsłaniając brzydkie i krzywe zęby, zaczął pożądliwie się uśmiechać. Przeszył mnie
lodowaty dreszcz niewytłumaczalnego niepokoju. Wyciągnęłam z torby czasopismo i odruchowo przybierając obronną pozę, odwróciłam się do okna, plecami do pasażerów. Przewertowałam dziesięć lub dwadzieścia stron, nim zdałam sobie sprawę z tego, że nie mam pojęcia, co na nich napisano. Przysięgam, że czułam na sobie palący wzrok mężczyzny, a ukradkowe spojrzenia na jego odbicie w oknie utwierdziły mnie w przekonaniu, że wciąż się gapił. Włosy na moim karku zjeżyły się nieprzyjemnie. Niestety, podczas jednego z tych dyskretnych zerknięć przyłapał mnie na gorącym uczynku i znów się uśmiechnął, powoli i obleśnie, a następnie niemal niezauważalnie oblizał usta. To przesądziło sprawę. Inna kobieta być może uniosłaby wzrok i zaatakowała natręta werbalnie albo znaczącym spojrzeniem. Ja jednak nie należałam do takich kobiet. Czując się głupio, ale całkowicie polegając na intuicji, chwyciłam płaszcz z siedzenia obok i przesiadłam się na puste miejsce nieco dalej, po drugiej stronie wagonu. Gdy szłam w pośpiechu przez wąskie przejście między rzędami foteli, wydało mi się, że słyszę z tyłu cichy, sprośny, pełen satysfakcji śmiech. Wybrałam miejsce naprzeciwko zatopionej w lekturze kobiety w średnim wieku. Siedziałam tyłem do nieznajomego i nie mogłam już widzieć jego odbicia. Nie poczułam się jednak lepiej i niemal natychmiast pożałowałam przesiadki. Odniosłam wrażenie, że teraz jestem bardziej bezbronna, bo nie widzę, gdzie dokładnie znajduje się natręt. To było idiotyczne. Dlaczego, na litość boską, tak się nakręciłam? Nie pierwszy raz przyszło mi się zmierzyć z niechcianym męskim zainteresowaniem. I chociaż zdecydowanie nie należałam do tej samej kategorii co moja dawna licealna koleżanka Cathy, jak każda w miarę atrakcyjna młoda kobieta potrafiłam dać sobie radę z niepożądanymi umizgami i nie zaprzątać sobie tym głowy. Mimo to nie mogłam pozbyć się wrażenia, że zamiary nieznajomego wobec mnie należą do nieco innej kategorii. Nie pamiętałam równie nieprzyjemnej podróży jak ta, ale pokrzepiła mnie spora liczba osób w wagonie. Gdy konduktor przyszedł skontrolować bilety, zastanawiałam się przez chwilę, czy nie wspomnieć o natręcie, jednak szybko to sobie darowałam. Nawet jeśli przestraszyło mnie jego spojrzenie, nie miałam powodów wzywać pomocy. Niemal wyobraziłam sobie nieuchronną reakcję na taką skargę: „... A więc patrzył na panią »dziwnie«, tak? Dobrze zrozumiałem?". I chociaż ugryzłam się w język, zanim zdążyłam poskarżyć się konduktorowi, niepokój w moich oczach najwyraźniej przyciągnął jego uwagę. Zwracając mi bilet, konduktor przystanął, spojrzał na mnie uważnie, po czym spytał: „Wszystko w porządku? Wygląda pani na...". Umilkł, a ja w myślach wypełniłam lukę: paranoiczkę/wariatkę/kompletną psycholkę. Kobieta naprzeciwko mnie opuściła książkę i nie kryjąc zainteresowania, czekała na odpowiedź w nadziei na drobne urozmaicenie monotonii codziennej drogi do domu. Z satysfakcją ją rozczarowałam. - Nie, nie, wszystko w porządku, dziękuję. Po prostu się martwię, że nie zdążę na ważną kolację, i tyle. - Jedziemy zgodnie z rozkładem, więc tym razem nie zrzuci pani winy na brytyjskie koleje - zażartował. Zaśmiałam się, lecz zabrzmiało to zbyt jowialnie i sztucznie nawet w moich
uszach. Gdy konduktor przeszedł do rzędu czterech siedzeń tuż za mną, zaryzykowałam spojrzenie przez ramię i zdążyłam zauważyć pękatą sylwetkę w niechlujnej beżowej kurtce, pośpiesznie zmierzającą do sąsiedniego wagonu. Moje westchnienie ulgi było tak donośne, że kobieta naprzeciwko raz jeszcze opuściła książkę i spojrzała na mnie pytającym wzrokiem. Uśmiechnęłam się do niej zdawkowo i skupiłam na czasopiśmie. Rytm pociągu podziałał na mnie usypiająco i wkrótce przestałam czytać, poprawiłam głowę na zagłówku i zamknęłam oczy. Dziwnie się czułam, wracając do domu, a jeszcze dziwniej przed spotkaniem z przyjaciółmi, których nie widziałam od lat. Nie mogłam nie mieć wyrzutów sumienia na myśl o tym, jak przysięgaliśmy sobie nigdy nie tracić kontaktu. Te zapowiedzi okazały się tylko pustymi, pełnymi dobrych intencji obietnicami. Nietrudno było się widywać podczas studiów, gdyż wracaliśmy do rodzin pod koniec każdego semestru. Stało się to znacznie bardziej skomplikowane, gdy rozproszyliśmy się po całym kraju i tylko góra dwie osoby nadal mieszkały w okolicach Great Bishopsford. Rodzinne miasto okazało się zbyt małe, by zatrzymać większość z nas, skupionych na robieniu kariery i związkach. Ze względu na pracę dziennikarki nie uniknęłam przeprowadzki do Londynu. To samo tyczyło się Matta -musiał mieszkać w stolicy, bo przejął firmę rodziców, gdy przeszli na emeryturę i wyjechali do Hiszpanii. Rzecz jasna, widywałam się z Sarah przy każdej nadarzającej się okazji. Niektóre przyjaźnie przetrwają każdą próbę, czy to czasu, czy odległości. Inni ludzie jednak, ważni ludzie, którzy mieli na zawsze pozostać w moim życiu, zeszli na drugi plan. Czekałam na ten wieczór od dawna i byłam rozczarowana, bo przez zobowiązania miałam się zjawić dopiero dobrych kilka godzin po rozpoczęciu spotkania. Najbardziej interesowało mnie, czy dawne więzi przyjaźni przetrwały, czy też rozpad naszej starej paczki był niestety nieodwracalny. Mężczyzna, którego niepożądane zainteresowanie zakłóciło początek mojej podróży, nie wrócił już do wagonu. Zamiast się uspokoić, nie mogłam przestać przyglądać się wysiadającym z pociągu podróżnym. Wbijałam spojrzenie w mrok, licząc na to, że dostrzegę podniszczoną beżową kurtkę. Nie widziałam jej jednak. Świadomość, że nadal był w pociągu, budziła mój niepokój. Na jednej z ważniejszych stacji pociąg radykalnie opustoszał i nie sposób było zauważyć, czy mężczyzna znalazł się w tłumie na peronie. Do Great Bishopsford zostało zaledwie kilka stacji, za nim było ich jeszcze mniej. Jakie istniało prawdopodobieństwo, że ten człowiek wysiądzie tam gdzie ja? Teraz na pewno większe niż dotychczas. Lodowaty dreszcz strachu powrócił. Po wyjściu z pociągu zamierzałam złapać taksówkę i pojechać nią prosto do restauracji. Żałowałam, że nie wystarczy mi czasu na przebranie się w hotelu, ale i tak byłam przeraźliwie spóźniona. Powinnam była poprosić Matta o przyjazd na stację, jednak doszłam do wniosku, że wyciąganie go w połowie wieczoru świadczyłoby o wyjątkowym egoizmie. Taksówka wydawała się najlepszym rozwiązaniem. Miałam tylko nadzieję, że chociaż jedna czeka na postoju.
Dziesięć minut przed wysiadką sięgnęłam do torby po puderniczkę i grzebień. Poza mną w wagonie zostały tylko dwie osoby, więc poprawienie makijażu nie wydawało się szczególnie niestosowne. Co prawda trudno było uznać jarzeniówki pod sufitem za korzystne oświetlenie, ale mogłam przynajmniej naprawić część szkód z całego dnia. Upudrowałam się, poprawiłam cień i przejechałam błyszczykiem po ustach. Niestety, rozmiar lusterka uniemożliwiał mi ocenę ogólnego efektu. Próbowałam je przechylać do góry i na dół, żeby lepiej widzieć, ale te starania okazały się niezbyt skuteczne. Już miałam zamknąć puderniczkę, kiedy nagle kątem oka dostrzegłam w lusterku mignięcie beżu. Odwróciłam się gwałtownie, jakby poraził mnie prąd. Byłam pewna, że nieznajomy z początku podróży stał tuż za mną, ale nikogo tam nie było. W wagonie znajdowałam się tylko ja i dwóch innych, najwyraźniej śpiących pasażerów. Ostrożnie wstałam, przerażona, że łysol czai się za jedną z ławek z tyłu. Z wahaniem ruszyłam wzdłuż przejścia, poszukując wzrokiem najbliższego hamulca bezpieczeństwa. Pieprzyć dwie i pół setki funtów grzywny za nieuzasadnione użycie. Gdyby w tej chwili ktokolwiek powiedział do mnie: „Bu!", byłam gotowa natychmiast zatrzymać pociąg. Oczywiście, nikogo tam nie było. Już w połowie wagonu zrobiło mi się bardziej niż trochę głupio. Nawet zdołałam wytłumaczyć sobie, że to, co widziałam w lusterku, było najprawdopodobniej mignięciem pomarańczowego odbicia mijanej ulicznej latarni i tylko moja nadpobudliwa wyobraźnia wykonała olbrzymi skok i doszła do niewłaściwych wniosków. Nikt się na mnie nie czaił i jeśli nie zamierzałam przeszukać każdego wagonu z osobna - a zdecydowanie nie zamierzałam powinnam odpuścić sobie wizję nękającego mnie wariata. Z ulgą powitałam informację z głośników, że następna stacja to Great Bishopsford. Została mi minuta albo dwie na zdjęcie walizki z półki nad poprzednim siedzeniem i zebranie pozostałych rzeczy z miejsca obok. Czekałam z niecierpliwością przy automatycznych drzwiach i natychmiast wysiadłam z pociągu, gdy w końcu zatrzymał się na stacji. Ucieszyłam się, że oprócz mnie nieco dalej na peronie znalazły się jeszcze trzy osoby, i potruchtałam najszybciej, jak się dało, z walizką, żeby dotrzymać im kroku. Podczas wspinaczki po długich schodach straciłam przez walizkę trochę czasu i pasażerowie zniknęli mi z oczu. Wtedy usłyszałam, a przynajmniej zdawało mi się, że słyszę kogoś na peronie za sobą. Kogoś, kto był poza zasięgiem światła na schodach. Kogoś, kto wysiadł już po mnie. Gdy biegłam po pozostałych stopniach, walizka jak piłka odbijała się od betonu. Po chwili dotarłam do małej kasy i rozejrzałam się w poszukiwaniu pasażerów albo strażnika. Nie było nikogo, lecz usłyszałam, jak jakiś samochód odjeżdża sprzed wejścia, więc mogłam założyć, że pozostali podróżni już się z kimś spotkali. Ale przecież powinna tu być ochrona, skoro dopiero minęła dziesiąta. Czy to możliwe, że stacja pustoszała o tak wczesnej porze? - Halo? - krzyknęłam drżącym głosem, a moje słowa rozniosły się echem po pustym holu. - Czy ktoś tu pracuje? Cisza, która zapadła po tych słowach, wystarczyła za odpowiedź. Świadoma
swojej bezbronności na szczycie schodów, szybko od nich odeszłam. Ktokolwiek wysiadł z pociągu za mną, za moment musiał się znaleźć obok kasy biletowej. Nadstawiłam uszu, żeby usłyszeć kroki na schodach, jednak wszędzie panowała cisza. Były dwie możliwości. Albo tylko sobie wyobraziłam, że ktoś szedł za mną po peronie, albo ten, kto wysiadł z pociągu, czyhał na pogrążonych w mroku schodach, zamiast pokazać się w hali. Wolałam pierwszą opcję, bo lepiej mieć paranoję, niż zostać kolejnym numerkiem w policyjnych statystykach. Nie było sensu tkwić tu, by sobie udowodnić, że nie zwariowałam, więc prawie wybiegłam z budynku prosto na zimową noc. Postój taksówek znajdował się z boku stacji. Cieszyłam się, że jasne światła latarni oświetlały drogę, gdy obchodziłam budynek. Poszczęściło mi się, bo na postoju stała taksówka z włączonym silnikiem. Żółta lampa na dachu auta jaśniała na mrozie. Uniosłam rękę, żeby zwrócić na siebie uwagę kierowcy i dokładnie w tym samym momencie silnik zwiększył obroty, a taksówka zaczęła się oddalać od krawężnika. - Proszę zaczekać! - krzyknęłam bezradnie. - Proszę się zatrzymać! Porzuciłam walizkę na środku chodnika i pobiegłam za samochodem, wymachując rękami jak wariatka, żeby kierowca mnie zobaczył. Wnętrze było zaciemnione, nie dało się stwierdzić, czy siedzi tam pasażer, czy taksówkarz po prostu postanowił skończyć pracę na dziś i jechać do domu. Przebiegłam jeszcze kilka metrów. Wiedziałam, że to na nic, ale nie mogłam się zatrzymać, dopóki tylne światła nie zamieniły się w odległe czerwone kropki. W oczach zapiekły mnie łzy frustracji, gdy powoli wracałam po walizkę. Nie było innych taksówek i równie dobrze mogły się zjawić dopiero jutro. Nie miałam wyboru, pozostało mi jedynie zadzwonić do Matta i poprosić go o przyjazd. Wyciągając komórkę z torby i wystukując numer, uświadomiłam sobie, że dotrze tu najwcześniej za pół godziny. Jednak to nie perspektywa czekania w samotności na narzeczonego sprawiła, że moje palce drżały przy wybieraniu znajomego numeru na klawiaturze. Nie, chodziło o znacznie bardziej przerażającą świadomość, że być może wcale nie jestem sama. Czekając na połączenie, odwróciłam głowę w kierunku wejścia na stację, żeby dobrze widzieć każdego, kto opuści budynek. Nie usłyszałam znajomego sygnału, więc odsunęłam komórkę od ucha. Dwa słowa, całkiem niewinne w innych okolicznościach, ale w tej chwili przerażające. „Brak zasięgu". - Nie rób mi tego - jęknęłam do komórki, jak gdyby rozmowa z nią mogła przywrócić łączność. Wcisnęłam ponowne wybieranie, niecierpliwie bębniąc palcami w telefon. Po zdawałoby się nieskończenie długim czasie uzyskałam dokładnie ten sam rezultat co poprzednio. Miałam w nosie, że robię z siebie kretynkę, więc uniosłam rękę z małym srebrnym aparatem wysoko nad głowę, powoli zataczając łuk, żeby odzyskać zasięg. Gdy kręciłam się w kółko i na próżno usiłowałam złapać sygnał, wydało mi się nagle, że na tle jaskrawego światła z wejścia na stację mignął jakiś cień. Zamarłam. Niczym
królik w reflektorach samochodu, nie mogłam oderwać spojrzenia od lamp. Dopiero gdy moje oczy zaczęły łzawić, uświadomiłam sobie, że zapomniałam o mruganiu tak intensywnie wytężałam wzrok. I choć przy wejściu na stację nie zobaczyłam już nic, dałabym głowę, że się nie mylę. Ktoś był w budynku i z powodów, które nie wydawały mi się niewinne, czaił się w mroku, z dala od światła. Wiedziałam, że to bezcelowe, ale czułam, że muszę jeszcze raz spróbować, więc znowu nacisnęłam przycisk wybierania. Z frustracji, że telefon nie spełnia podstawowej funkcji, omal nie cisnęłam go z odrazą na chodnik. Na szczęście zdrowy rozsądek zwyciężył. Ironia losu polegała na tym, że w budynku stacji znajdował się cały rządek aparatów telefonicznych. Stałam tuż obok nich, po tym jak wspięłam się po schodach. Nie mogłam jednak zmusić się do wejścia do budynku, podobnie jak nie mogłam przywołać fal radiowych jedynie siłą woli. Musiałam stawić czoło faktom. Byłam sama na odludziu, w ciemny grudniowy wieczór, bez żadnych środków łączności. Do tego nie wiedziałam, czy mężczyzna, który tak mnie przeraził wcześniej, wysiadł za mną z pociągu. Próbowałam uspokoić galopujące myśli, które zaczynały wymykać się spod kontroli niczym stado spłoszonych koni. Należało skupić się na najbardziej palącym problemie, tym, który był faktem, a nie wytworem nadpobudliwej wyobraźni. Musiałam się z kimś skontaktować - z Mattem, z firmą taksówkarską albo z policją - a nie miałam jak. Cóż, kiedy to rozłożyłam na czynniki pierwsze, odpowiedź nasuwała się sama. Należało znaleźć inny telefon. Na brytyjskich ulicach chyba nadal stały automaty telefoniczne? Komórki nie opanowały przecież jeszcze całej naszej cywilizacji. Choć nie mogłam sobie przypomnieć, kiedy ostatnio korzystałam z budki telefonicznej, nie wątpiłam, że jakąś tu znajdę. Omiotłam wzrokiem parking oraz postój taksówek. Nie, tu nie mogło ich być, bo rząd telefonów znajdował się zaledwie kilkanaście metrów dalej, na stacji. Sytuacja byłaby idealna, gdyby nie obłąkany morderca, który dybał na mnie tuż obok aparatów. Zbierało mi się na śmiech, wywołany raczej histerią niż rozbawieniem, gdy moja bujna wyobraźnia zmieniła być może nieistniejącego stalkera w śmiertelnie groźnego przestępcę. Nagle sobie przypomniałam, że automat stoi na chodniku tuż przed starym kościołem, a przynajmniej zawsze stał. Kościół znajdował się całkiem niedaleko, jakieś dwa lub trzy kilometry stąd. W najgorszym wypadku, gdyby budkę usunięto, i tak byłabym już w połowie drogi do centrum miasta, gdzie udałoby mi się znaleźć inny telefon, a może nawet złapać taksówkę. Ten plan podziałał na mnie jak balsam i ukoił panikę. Przesadnie powoli zaczęłam się wycofywać w kierunku drogi, która wiodła do kościoła. Nie byłam pewna, jak daleko niesie się dźwięk w nocy, więc postanowiłam cichutko oddalić się od stacji. Nie ryzykowałam ciągnięcia walizki na kółkach, złapałam ją za uchwyt i podniosłam. Niesienie bagażu musiało mnie spowolnić, ale terkot kółek przyciągnąłby uwagę każdego, równie dobrze mogłabym przyczepić sobie urządzenie naprowadzające. Chociaż niewygodnie było mi dźwigać tyle rzeczy, wciąż trzymałam otwarty telefon w dłoni, co jakieś dwadzieścia sekund wciskając przycisk. Liczyłam na to, że w końcu zdołam się połączyć.
*** Nie pamiętam, kiedy nabrałam pewności, że za mną idzie. Sądziłam, że zachowuję się bardzo cicho. Dopóki nie znalazłam się w sporej odległości od stacji, wyjątkowo ostrożnie stawiałam stopy na chodniku, skutecznie wytłumiając odgłosy kroków. Dopiero kiedy zyskałam pewność, że już mnie nie usłyszy, energicznie ruszyłam naprzód. Wielokrotnie zaryzykowałam spojrzenie za siebie i ani razu nikogo nie dostrzegłam. Ze stacji prowadziło kilka dróg. Jeśli nie zauważył mojego odejścia, nie mógł się zorientować, którą z nich wybrałam. Już czułam, że panika ściskająca moje serce poluzowuje żelazny uścisk, kiedy nagle usłyszałam hałas, przyciszony brzęk, a potem odgłos toczenia się, jakby ktoś niechcący kopnął butelkę na jezdnię. Zamarłam, wytężając wzrok i słuch. Na tym odcinku drogi nie było latarni, pojawiały się dopiero przed samym kościołem. Okolona drzewami o grubych pniach i krzewami droga mogła zapewnić setki kryjówek komuś, kto chciałby pozostać niezauważony. Jedyne źródła światła stanowiły zimowy księżyc oraz roziskrzone gwiazdy. To nie była pora na ostrożność. Ruszyłam biegiem i jednocześnie usłyszałam, że on robi to samo, znacznie ciężej stawiając stopy. Nie mogłam mieć pewności, ale cieszyłam się, że dźwięk dobiega z większej odległości, niż mi się początkowo zdawało. Chcąc sprawdzić, jaką mam przewagę, zerknęłam przez ramię i choć nadal słyszałam tupot, nikogo nie zauważyłam. Zebrałam się w sobie i pobiegłam jeszcze szybciej. Nie byłam w zbyt dobrej formie, o czym się przekonałam podczas biegu do pociągu, ale zdumiało mnie, jak skutecznie działa adrenalina. Nie pędziłam tak prędko od czasów szkolnych, a mimo to nieustannie słyszałam roznoszący się echem stukot butów mojego prześladowcy. Nie udało mi się powiększyć dystansu, jedynie go utrzymać. Wiedziałam, że opadnę z sił, i to już niedługo. Moje obuwie stworzone było do pokazywania, a nie do biegów o przetrwanie. Kilka razy pośliznęłam się na oszronionym chodniku. Na jednym, szczególnie oblodzonym fragmencie zupełnie straciłam równowagę i poczułam, jak stopy wyślizgują się spode mnie. Szeroko rozłożyłam ręce, próbując nie upaść, a walizka z głuchym łupnięciem uderzyła o chodnik. Jakimś cudem nie poszłam w jej ślady, ale porzuciłam ją tam, gdzie leżała. Niespełna dwadzieścia sekund później usłyszałam huk zderzenia i głośny krzyk. Teraz przynajmniej wiedziałam, w jakiej odległości znajdował się mężczyzna. Nie było co liczyć na to, że przy upadku złamał kostkę, ale sama myśl o tym, że mógł zrobić sobie krzywdę, dodała mi sił podczas dalszego biegu. Znajdowałam się już niedaleko szczytu wzgórza. W blasku księżyca mogłam dostrzec wieżyczkę kościoła. Byłam naprawdę blisko celu. Wcześniej niemal udało mi się wmówić sobie, że nie znajdę tam żadnego telefonu. Tego wieczoru wszystko zdawało się sprzysięgać przeciwko mnie, więc gdy jakieś sto metrów dalej dostrzegłam budkę, miałam wrażenie, że to piękna złuda. Serce łomotało mi w piersi i czułam się tak, jakby kolka rozrywała mi bok, ale nie zwolniłam. Nie słyszałam niczego za sobą, ale nadal potrzeba mi było czasu, żeby dostać się do budki i
zadzwonić pod numer alarmowy. Ile mogło zająć dotarcie do niej? Czy miałam szansę wezwać pomoc, zanim napastnik mnie dopadnie? Czy bez tchu w ogóle zdołam wykrztusić choćby słowo do słuchawki? Jedyną odpowiedzią na te pytania był jeszcze szybszy bieg, więc biegłam, przez cały czas gorączkowo wciskając przycisk ponownego wybierania na komórce, jak to robiłam nieustannie od opuszczenia stacji. Byłam już prawie na miejscu. Moje palce niemal dotykały klamki budki telefonicznej, kiedy ktoś chwycił mnie z tyłu za płaszcz i szarpnął, a ja runęłam na ziemię. Tym razem nie udało mi się zamachać rękami, żeby zapobiec utracie równowagi, i upadłam na oblodzony chodnik, boleśnie tłukąc głową w beton. Gruchnęłam z taką siłą, że on upadł razem ze mną, i usłyszałam za sobą łomot jego masywnego cielska. Chyba nie zauważyłam, że z mojej głowy sączy się ciepły strumyk krwi, gdy nieporadnie próbowałam uklęknąć. Wyglądało na to, że kości nie są połamane i nadal mogę się ruszać. Choć zapewne straciłam całe płaty skóry na dłoniach i kolanach, nawet nie zdawałam sobie sprawy z bólu. Nadal jeszcze gramoliłam się na czworakach, kiedy przeraźliwie mocno chwycił mnie za kostkę i znowu upadłam. Odruchowo go kopnęłam i z jego krzyków wywnioskowałam, że obcas trafił tam, gdzie zabolało. Mężczyzna mnie puścił, więc od razu próbowałam się odczołgać na łokciach i ramionach, jak komandos. Udało mi się odpełznąć może na metr, gdy znów na mnie runął. Jego kolano wylądowało na środku moich pleców. Słyszałam, jak mamrotał i przeklinał, kiedy unieruchamiał mnie całym ciężarem ciała. Poczułam, że opuszcza mnie wola walki. Próbowałam, nie udało się. Prawie nic nie widziałam przez krew spływającą strumieniem z mojej głowy i odniosłam wrażenie, że lada chwila stracę przytomność. Chciałam walczyć, ale zabrakło mi na to siły. Mężczyzna brutalnie złapał rękaw mojego białego, już poplamionego krwią płaszcza i szarpnął mnie za rękę, wyginając ją pod nienaturalnym kątem. Powiedział jedno słowo, jedno jedyne - „Suka!" - gdy jego tłuste paluchy odnalazły moją dłoń i ściągnęły z palca pierścionek zaręczynowy. Ciężar nagle znikł z moich pleców, a wraz z nim, jak sobie po chwili uświadomiłam, także mężczyzna. O to chodziło? O cholerny pierścionek z diamentem? To wszystko stało się dlatego, że nie zdjęłam pierścionka przed podróżą? Nawet nie zdołałabym zidentyfikować napastnika, ponieważ nie widziałam jego twarzy. To wcale nie musiał być tamten człowiek z pociągu. Ciemność wokół mnie zdawała się gęstnieć. Poczułam się tak, jakbym trafiła na skraj ciemnej otchłani. Tuż przy uchu usłyszałam cichy, dźwięczny szelest. Z początku wydawało mi się, że to szum krwi, ale w końcu dotarło do mnie, że to sygnał telefoniczny. Przez cały czas machinalnie zaciskałam dłoń na komórce i wreszcie moje kompulsywne próby nawiązania połączenia najwyraźniej zakończyły się sukcesem. - Rachel, jesteś tam? - Głos wydawał się metaliczny, cichy i bardzo odległy. - Pomocy... - zawołałam, a potem wessała mnie ciemność.
Rozdział 5
Podali mi środek usypiający. Chyba musieli to zrobić, chociaż czekanie dwa dni na obudzenie pacjenta tylko po to, żeby znowu pozbawić go przytomności, wydawało się szaleństwem. Im dłużej walczyłam i błagałam tatę, by im na to nie pozwolił, tym bardziej spanikowane i przejęte miał spojrzenie. Gdy anestezjolog pokrzykiwał stanowczym głosem na pielęgniarkę, żeby przygotowała środek uspokajający, nadal błagałam tatę, by mi wyjaśnił, jak zdołał tak szybko wydobrzeć. Nie odpowiedział, tylko pokręcił bezradnie głową, co mnie jeszcze bardziej zdenerwowało. Właściwie poczułam ulgę, gdy mocne lekarstwo uspokajające, które wprowadzono do kroplówki, przedostało się do krwi i moje powieki opadły. Jakiś czas później zatrzepotałam rzęsami i chociaż było ciemno, pokój wydawał się pełen ludzi. Słyszałam ściszone głosy, które brzmiały zwodniczo znajomo. Moje powieki były jak z ołowiu, mogłam uchylić je tylko odrobinę i zerknąć przez wąską szparę. Nie widziałam, kto konkretnie znajduje się w pokoju, zauważyłam tylko co najmniej cztery wysokie sylwetki, wszystkie na czarno, choć niewykluczone, że po prostu stały w cieniu. Znowu zapadłam w sen. Po pewnym czasie znów na moment się przebudziłam. Grupa niezidentyfikowanych osób zniknęła. Nie miałam pojęcia, która jest godzina, ale w pomieszczeniu panował mrok, poza maleńką plamą światła skierowaną na krzesło przy łóżku. Na krześle drzemał mój ojciec. Zauważyłam, że na kolanach trzyma otwartą książkę, a na nocnej szafce leży pusta taca po posiłku. Domyśliłam się, że przez cały dzień nie odchodził od mojego boku. Z jego lekko otwartych ust przy każdym wdechu wydobywało się ciche chrapanie. Wydawał się zmęczony i niechlujny... a jednak, co niewiarygodne i niepojęte, całkiem zdrowy. Musiałam z nim porozmawiać. Czułam rozpaczliwą potrzebę zrozumienia, co się dzieje, gdyż nic nie miało sensu, ale walka z sennością okazała się ponad moje siły. Sen znowu mnie pokonał, nim zdołałam zawołać tatę. *** Następnego ranka obudziło mnie szczękanie wózka z jedzeniem. Zamrugałam w proteście przeciwko zdumiewająco jaskrawemu porannemu światłu, które wpadało do szpitalnego pokoju. - Świetnie, obudziłaś się w samą porę na śniadanie -oświadczył tata z nadmierną radością w głosie. Powoli odwróciłam głowę. Miałam nadzieję, że dziwne wydarzenia poprzedniego dnia tylko mi się przyśniły. Pewnie dostrzegł wyraz moich oczu, kiedy ponownie zdumiała mnie jego dobra forma, gdyż uśmiech zamarł mu na ustach. Przeszyło mnie ukłucie śmiertelnego wstydu. Czyżbym naprawdę miała nadzieję na to, że mój jedyny rodzic nadal będzie toczył bitwę z koszmarną chorobą? Jak to o mnie świadczyło? Próbowałam odpowiedzieć uśmiechem.
- Dźdobry - wymamrotałam. Czułam się tak, jakby ktoś nocą napchał mi waty do ust. - Jak się czujesz tego ranka? Gotowa coś zjeść? Pokręciłam głową. Na myśl o jedzeniu mój żołądek skręcił się z przerażenia. - Herbata - zachrypiałam. Gardło miałam równie wyschnięte jak język. Wysiliwszy się bardziej, dodałam: - Poproszę tylko herbatę, tato. Nie spuszczał ze mnie wzroku, gdy podnosiłam praktyczny biały kubek do ust. Odstawiłam go dopiero po wypiciu całej zawartości. Tata wydawał się zadowolony, że wykonałam taką przyziemną czynność bez żadnego wypadku ani ataku. Czy to było miarą mojego zdrowia psychicznego? Czyżby szaleńcy nie pijali herbaty? - Poprosić pielęgniarkę o więcej? Skinęłam głową i ulżyło mi, kiedy poszedł po drugi kubek, bo miałam chwilę na zebranie myśli. Wrócił jednak, zanim w ogóle zaczęłam je porządkować. Wypiłam drugi kubek i poczułam się nieco bardziej przytomna, przynajmniej fizycznie. - Jak tam dzisiaj twoja głowa, skarbie? - Chyba lepiej. Tato, co tu się dzieje? Wydawał się skrępowany, zanim skierował to samo pytanie do mnie: - Co tu się dzieje? O co ci chodzi? - Przestań, tato. Poważnie. Co się z tobą stało i dlaczego nic mi nie mówiłeś? Dali ci jakiś cudowny lek czy co? To remisja? Miał udręczony wyraz twarzy. Widać było, że bez powodzenia stara się znaleźć właściwą odpowiedź, której mógłby mi udzielić. - Rachel, kochanie... Nadal jesteś trochę zdezorientowana... Przerwałam mu, próbując usiąść wygodniej, przez co się skrzywiłam, bo poczułam się tak, jakbym miała tysiące siniaków, które nie wiadomo skąd się wzięły. Starałam się mówić naprawdę powoli, wypowiadać każde słowo rzeczowym tonem. Ostatnie, czego było mi potrzeba, to żeby ktoś znowu kazał podać mi środki uspokajające. - Tato, nie jestem zdezorientowana. To znaczy jestem, ale nie tak jak myślisz. Trzy tygodnie temu wyglądałeś... No, wyglądałeś okropnie. Od chemioterapii bardzo się rozchorowałeś i straciłeś mnóstwo kilogramów... niemal wszystkie. A teraz... To nie ma sensu, wyglądasz na całkiem zdrowego. Jego najdroższa twarz wydawała się bardzo zmartwiona, kiedy na mnie patrzył, a oczy zaszły mu łzami. - Rachel, przecież ja jestem całkiem zdrowy. - Ale jak zdążyłeś tak szybko wyzdrowieć? - Nie mogłam tego ogarnąć rozumem. Ojciec wyciągnął rękę do dzwonka nad łóżkiem. - Może zapytajmy, czy lekarz nie zechciałby znowu przyjść i cię obejrzeć. - Nie! - wrzasnęłam głosem przepełnionym frustracją, którą z pewnością miałam wypisaną na twarzy. Ojciec ze smutkiem pokręcił głową, odsunął rękę od przycisku, po czym jego stwardniałe palce sięgnęły po moją dłoń, poklepując ją uspokajająco. - Nie zdążyłem „tak szybko wyzdrowieć", Rachel, bo nigdy nie byłem chory. Nie
mam raka i nie mam też pojęcia, dlaczego tak ci się wydawało. *** Wtedy przyszły pielęgniarki - jedna po tacę ze śniadaniem, druga, żeby pomóc mi skorzystać z łazienki. Szczerze mówiąc, cieszyłam się, że stąd wyjdę. Nie rozumiałam, z jakiego powodu ojciec ukrywał przede mną, co się z nim stało. Mój ociężały umysł, nadal otępiały od środków uspokajających, nie mógł pojąć, skąd ta tajemnica. Byłam wdzięczna pielęgniarce za pomoc w maleńkiej, wyłożonej białymi kafelkami łazience. Na szczęście nocą zabrano kroplówkę, ale choć nie byłam obciążona niewygodnym stojakiem, i tak sama nie dałabym sobie rady ani z krótkim spacerem po korytarzu, ani ze zdjęciem szpitalnej koszuli. Rozwiązawszy troczki, pielęgniarka odkręciła prysznic i po upewnieniu się, że stoję na tyle pewnie, by można było zostawić mnie samą pod natryskiem, wyśliznęła się z łazienki. Pod zdumiewająco silnym strumieniem wody próbowałam uwolnić umysł od niekończącej się lawiny pytań, ale nie chciał się uspokoić. Nawet niewinna kąpiel pod prysznicem nasuwała dalsze, nierozwiązane zagadki. Podniosłam z mydelniczki kostkę bezwonnego białego mydła, a gdy zaczęłam obracać je w dłoniach, zauważyłam na rękach otarcia. Spłukałam pianę i uważnie odwróciłam dłonie pod wodą z prysznica. Obie były podobnie otarte, jakbym ciężko upadła i próbowała się ratować. Za żadne skarby nie mogłam jednak przypomnieć sobie, kiedy i jak do tego doszło. Pamiętałam tylko, że przewróciłam się na ziemię obok grobu Jimmy’ego na cmentarzu, ale wylądowałam na trawie, nie na betonie. Przyszło mi do głowy, że pewnie otarłam ręce o nagrobek, gdy straciłam przytomność. Zaczęłam się zastanawiać, kto mnie znalazł na cmentarzu i przywiózł do szpitala. W świetle ważniejszych i bardziej zagadkowych pytań to jedno z ulgą sobie odpuściłam. Żałowałam, że w małej, praktycznej łazience brakuje lustra, w którym mogłabym sprawdzić, czy mam jakieś rany na głowie albo twarzy. Podczas namydlania i opłukiwania reszty ciała przekonałam się, że kilka innych miejsc też jest otartych i posiniaczonych. To wszystko wydawało się zbyt świeże i poważne, żeby mogło powstać w wyniku czegoś mniej dramatycznego niż nagły upadek. Moje zdumienie rosło. Miałam na ciele rany tam, gdzie nie powinno ich być, podczas gdy choroba ojca zniknęła. Zastanawiałam się, czy Alicja czuła się równie zdezorientowana, gdy wpadła przez króliczą norę do Krainy Czarów. Wycierając się w pośpiechu szorstkim szpitalnym ręcznikiem, nadal próbowałam rozwiązać nierozwiązywalną zagadkę, gdy coś mi przyszło do głowy. Być może ojciec nie chciał się przyznać do choroby dlatego, że terapia nie była legalna. Najpierw omal nie zlekceważyłam tej myśli jako niedorzecznej. Był tak uczciwy, że nie pamiętałam, by choć raz w życiu dostał mandat za złe parkowanie, jednak im dłużej się nad tym zastanawiałam, tym więcej miało to sensu - w całkowicie bezsensowny sposób. Być może opłacał na boku niedozwolony lek lub terapię
zabronioną w Wielkiej Brytanii. Jeśli rzeczywiście tak było, zapewne musiał kłamać, by chronić sekretne testy medyczne albo lekarza, który mu pomógł. Czekając na powrót pielęgniarki z czystą koszulą nocną, poczułam się lepiej, bo znalazłam to całkiem możliwe wytłumaczenie zagadki medycznej. Bardzo prawdopodobne, że z dala od szpitalnego budynku ojciec będzie skłonny wyznać mi wszystko, jeśli tylko uzna, że może bezpiecznie zdradzić sekret bez obawy o podsłuchanie. A skoro o sekretach mowa, cóż, sama ukrywałam przed nim całkiem spory: nawracające migreny. Po prostu liczyłam na to, że zdołam znaleźć chwilę, by na osobności porozmawiać z lekarzem o symptomach, które doprowadziły do mojego upadku koło kościoła. Gdy pielęgniarka wzięła mnie za rękę, żeby zaprowadzić do łóżka, dostarczyła mi jeszcze jednej zaskakującej informacji. - Od razu uprzedzę, że w pokoju jest policjant. Chce porozmawiać, skoro już się pani ocknęła. Zatrzymałam się w pół kroku i z konsternacją popatrzyłam na dziewczynę. - Policjant? Dlaczego? Po co? Rzuciła mi zdumione spojrzenie, jakby nie mogła uwierzyć, że pytam o coś takiego. - No, muszą przecież porozmawiać o szczegółach tego, co się zdarzyło tamtej nocy przy kościele. Wpatrywałam się w nią tępo. „Co się zdarzyło przy kościele"? Czy policja w tej okolicy naprawdę do tego stopnia nie miała nic do roboty, że wysłała kogoś na przesłuchanie w sprawie wtargnięcia nocą na teren cmentarza? Czy to w ogóle było przestępstwo? W końcu nie bezcześciłam grobów. Chyba nie zamierzali mnie oskarżyć o taki drobny występek? Czy ten dzień mógł się stać jeszcze dziwniejszy? W najśmielszych przypuszczeniach nie przyszłoby mi to do głowy. Siedzącego policjanta na wpół zasłaniały drzwi do mojego pokoju. Tata najwyraźniej rozmawiał o mnie, sądząc po tym, jak z niewyraźną miną nabrał wody w usta, gdy tylko pojawiłam się na progu. Policjant podniósł się z miejsca, a ja kątem oka zobaczyłam ciemny mundur. - Rachel, skarbie, policja potrzebuje informacji od ciebie, ale nic się nie przejmuj... Patrz, kogo przysłali. - Tata powiedział to dumnie niczym sztukmistrz wyciągający królika z cylindra, a ja się odwróciłam, by po raz pierwszy spojrzeć na funkcjonariusza. Pokój się zakołysał. Z mojej twarzy z pewnością odpłynęła cała krew. Na ślepo sięgnęłam do framugi, wiedząc, że i tak na nic się to nie zda. Gdy osuwałam się na podłogę, omdlewając niczym wiktoriańska dama, udało mi się wypowiedzieć tylko jedno jedyne słowo: - Jimmy! *** Warto mdleć w szpitalu choćby dlatego, że od razu wiedzą, jak sobie z człowiekiem
poradzić. Już po krótkiej chwili przypomniałam sobie, gdzie jestem. Siedziałam na krześle przed chwilą zajmowanym przez tatę, z głową między kolanami, a pielęgniarka trzymała zimny okład na moim karku. Spróbowałam się wyprostować. - Proszę jeszcze nie wstawać. Za chwileczkę. - Następne zdanie wygłosiła zapewne do mojego ojca: - Być może odrobinę za długo była pod gorącą wodą. Zaraz jej przejdzie. Bardzo w to wątpiłam. Naparłam na jej rękę i w końcu usiadłam. Nie wrzasnęłam, nie krzyknęłam ani nawet nie zemdlałam ponownie, tylko gapiłam się jak porażona na człowieka, którego nie było w moim życiu od pięciu okropnych lat. Powitał mnie uśmiechem, ale coś w moim uważnym spojrzeniu sprawiło, że zamarł mu on na ustach, po chwili zastąpiony wyrazem głębokiej troski. - Rachel? - Wyraźnie się zawahał. Zadałam jedyne pytanie, które przyszło mi do głowy: - Czy jestem w niebie? To bardzo rozbawiło pielęgniarkę. - No, chyba jeszcze nikt nie nazwał tak państwowego szpitala! Zignorowałam ją. - Czy to niebo? Czy wszyscy umarliśmy? Pielęgniarkę zamurowało. Widziałam spojrzenie, które tata posłał Jimmy'emu. „Widzisz?" - pytało tak wyraźnie, że równie dobrze mógłby wypowiedzieć to na głos. „Mówiłem, że dziwnie się zachowuje". Pielęgniarka szybko odzyskała panowanie nad sobą i znowu wczuła się w rolę siostry: - No dobrze, wracamy do łóżka. Chyba musisz się na chwilkę położyć. Naprawdę zaczynała mnie denerwować. Zlekceważyłam ją raz jeszcze i skierowałam pytanie wprost do Jimmy'ego: - Czy umarłam na cmentarzu, przy grobie? Podejrzewam, że tylko dzięki policyjnemu szkoleniu tak spokojnie odpowiedział na to dziwaczne pytanie: - Nie, Rachel, nie umarłaś na cmentarzu. Przy czyim grobie? Trudno się dziwić, że po mojej następnej odpowiedzi ta profesjonalna poza zniknęła. - Przy twoim, oczywiście. Trudno powiedzieć, kto tym razem wcisnął przycisk alarmowy. To mógł być ktokolwiek z tej trójki. Cholera, to nawet mogłam być ja. Myślę, że w tamtej chwili wszyscy potrzebowaliśmy medycznej interwencji. Młody lekarz, którego wcześniej nie widziałam, wpadł do pokoju. Potem nastąpiła gwałtowna wymiana zdań. Usłyszałam tylko słowa „urojenia", „środki uspokajające" oraz „badania". Nic nie znaczyły. Mogłam tylko gapić się na Jimmyego, gdy kładli mnie na łóżku, w pośpiechu przecierali mi ramię wacikiem i wbijali igłę. Środek uspokajający, który mi podano, był o wiele łagodniejszy niż ten z poprzedniego dnia. Pewnie nie mogli ryzykować faszerowania kogoś z urazem głowy
zbyt dużą ilością tego typu lekarstw. I choć moje kończyny były tak rozluźnione, jakbym płynęła na łożu z pierza, mózg nadal funkcjonował. Powieki mi opadły, jednak nie spałam. Czułam się przyjemnie wstawiona, mimo że nie kręciło mi się w głowie. - Mówiła poważnie? Naprawdę myślała, że nie żyję? Ojciec odpowiedział łamiącym się głosem: - Nie wiem, synu, kto tam wie. Myślała, że umieram na raka. Zapadła długa cisza. - Pewnie uderzyła się w głowę mocniej, niż sądziliśmy. Dziś nie odpowie nam na żadne pytania. Nic, co mogłaby ci teraz powiedzieć, nie pomogłoby złapać sukinsyna, który ją napadł. - Zdaję sobie z tego sprawę. - Chyba nie musisz się tu kręcić. Lekarz zalecił mnóstwo badań. Powiem ci, kiedy będzie bardziej... przytomna. - Nigdzie się nie wybieram. *** Przewożono mnie z oddziału na oddział. Zrobili mi rezonans magnetyczny, dwa dodatkowe prześwietlenia rentgenowskie i jeszcze kilka innych badań z elektrodami przyczepionymi do głowy. Nikt jednak ze mną nie rozmawiał, a jeśli się już odzywali, to łagodnym, kojącym głosem, żeby nie sprowokować kolejnego „ataku". Kiedy w końcu przetransportowano mnie do pokoju, okazał się pusty. Pielęgniarka, która pomogła mi wrócić na łóżko, powiedziała, że tata z resztą moich gości przeszedł do stołówki na herbatę. Zapytałam, kogo ma na myśli, mówiąc o całej reszcie, ale nie wiedziała. Usiadłam prosto na łóżku i zapatrzyłam się na drzwi, zastanawiając się, ilu jeszcze zmarłych dzisiaj mnie odwiedzi. Goście wchodzili po kolei: tata, Jimmy, następnie Matt, Cathy i Phil. Patrzyłam na nich, gdy zjawiali się jedno za drugim. Nadal byłam nieco zdumiona wizytą ostatniej trójki, kiedy Matt oderwał się od wszystkich, podbiegł i delikatnie pocałował mnie w usta. Wzdrygnęłam się, czując muśnięcie jego miękkich warg, i natychmiast popatrzyłam mu przez ramię, żeby przekonać się, jak zareaguje Cathy. O dziwo, na jej twarzy nie dostrzegłam wściekłości, którą na pewno czuła. - Matt - syknęłam, rzucając ostrzegawcze spojrzenie na jego dziewczynę. Nagle przypomniałam sobie obietnicę, którą złożył, podrzucając mnie do hotelu: oświadczył, że drugi raz nie pozwoli mi odejść. Czy naprawdę uważał, że to odpowiednie miejsce na rozpoczęcie tej kampanii? Poza tym nie mogłam się skupić na nikim poza człowiekiem, który stał u stóp mojego łóżka. Najwyraźniej musiał skończyć służbę, bo już nie miał na sobie munduru, tylko dżinsy i ciemną koszulę. Najbardziej zdumiewające było to, że nikt nie wydawał się ani trochę zdziwiony jego obecnością, zupełnie jakby wszyscy zgodnie postanowili udawać, że nic się nie dzieje. To było gigantycznie, absurdalnie i niewiarygodnie bez sensu. Dlaczego nikt nie reagował tak jak ja? Odpowiedź nasunęła się sama. Jak to możliwe, że wcześniej na to nie wpadłam?
Przecież widziałam Szósty zmysł tyle razy, że potrafiłam cytować niektóre fragmenty z pamięci. - Czy ktoś jeszcze widzi Jimmy'ego w tym pokoju? Nawet nie potrafię opisać litości na ich twarzach, gdy wymieniali między sobą znaczące spojrzenia. Tata odpowiedział w imieniu wszystkich: - Oczywiście, że widzimy, skarbie. - Nie, tato, nie próbuj mnie uspokajać. Mów szczerze. Widzę ducha Jimmy'ego w nogach łóżka. Czy ktoś jeszcze go widzi? Było oczywiste, że tata cierpiał, gdy próbował sformułować odpowiedź. Zanim jednak zdążył otworzyć usta, ten niesłychanie konkretny „duch" Jimmy'ego usiadł na łóżku obok mnie i delikatnie wziął mnie za rękę. Poczułam, jak materac ugina się pod jego ciężarem, a także jak ciepłe są jego palce na mojej otartej skórze. Teoria o duchu szybko traciła rację bytu. - Rachel, możesz posłuchać przez chwilę i nic nie mówić? Otworzyłam usta, żeby zaprotestować, ale delikatnie przycisnął palec do moich warg. - Nie przerywaj, dobrze? Jezu, jeśli był duchem, to cholernie apodyktycznym. Jego palec na moich ustach wydawał się taki silny... i prawdziwy. - Bardzo paskudnie uderzyłaś się w głowę - mówił, jakby spodziewał się, że zaprzeczę. - Przyjechałaś tutaj na ślub Sarah. Nareszcie usłyszałam coś, z czym mogłam się zgodzić. - Tak, wiem. Wszyscy westchnęli z ulgą, że zdaję sobie sprawę przynajmniej z tego faktu. - Potem coś się stało. Naszym zdaniem zostałaś napadnięta po opuszczeniu stacji. Wydaje się nam, że kiedy cię zaatakowano, uderzyłaś się w głowę, i te wszystkie dziwne myśli i pomysły, które teraz masz, są wywołane tym urazem. Mógł sobie darować. - Wobec tego to sen - oznajmiłam, uczepiwszy się jedynej teorii, która miała sens. Ktoś, nie wiem kto, głośno westchnął z rozpaczą, co zignorowałam. - To po prostu wyjątkowo realistyczny i sugestywny sen, ale wszystko dzieje się w mojej podświadomości. Za chwilę się obudzę. Zapadła długotrwała cisza - najwyraźniej nikt nie znalazł odpowiednich słów, by ją przerwać. Wyglądało na to, że moja niezłomna determinacja i wiara we własne przekonania stłumiły wszelkie ewentualne protesty. Matt w milczeniu podszedł z drugiej strony łóżka i położył mi rękę na karku. Coś błysnęło w oczach Jimmy’ego, gdy błyskawicznie puścił moją dłoń i wstał. Sen stał się naprawdę dziwny, całkiem jakbyśmy znowu byli nastolatkami. Niezręczną chwilę przerwało ciche dzwonienie z pokoju dla pielęgniarek. - To chyba koniec pory wizyt - oznajmił ojciec z ulgą. - Może wszyscy teraz pójdziecie. Rachel przydałby się odpoczynek. Szczerze mówiąc, gdy w końcu zrozumiałam, że nic z tego nie dzieje się naprawdę, czułam się znacznie spokojniejsza.
- Może i ty pójdziesz do domu i odpoczniesz, Tony? - zaproponował nieoczekiwanie Matt. - Wydajesz się wyczerpany. Ja zostanę z Rachel. Tata chyba nie miał ochoty iść, ale Matt Ze Snu obstawał przy swoim: - No już, idź i prześpij się przez parę godzin. Tata jednak wciąż nie wychodził. - No nie wiem, chyba powinienem zostać. Źle bym się czuł, gdybym wrócił do domu i tują zostawił. - I, jakby to ostatecznie uzasadniało jego racje, dodał: - To moja córka; potrzebuje mnie tutaj. Odpowiedź Matta była bardzo stanowcza. - Rozumiem, ale na niewiele jej się zdasz, skoro padasz z nóg. Idź do domu. Zajmę się nią, Tony. Wiem, że to twoja jedyna córka, ale nie tylko ty chcesz się nią opiekować. W końcu to moja jedyna narzeczona! Podskoczyłam ze zdumienia i mimowolnie spojrzałam na Cathy, która właśnie brała płaszcz i torebkę, zbierając się do wyjścia. Słowa Matta nie zrobiły na niej najmniejszego wrażenia. - Chociaż obecnie to narzeczona bez pierścionka -zauważył Jimmy enigmatycznie. Głupio popatrzyłam na lewą rękę, szukając potwierdzenia. Naturalnie, nie było na niej biżuterii, choć przy bliższych oględzinach dostrzegłam ledwie widoczny, blady ślad tam, gdzie najwyraźniej nosiłam pierścionek. O dziwo, również kostka wydawała się czerwona i spuchnięta, czego wcześniej nie zauważyłam wśród innych zadrapań i sińców. Wyglądało tak, jakby to, co było na moim palcu, zostało brutalnie ściągnięte. Oszołomiona, podniosłam wzrok i przerwałam ponurą wymianę spojrzeń między Mattem i Jimmym, którzy stali naprzeciwko siebie po obu stronach łóżka. Łącząca ich cienka nić przyjaźni wydawała się rozciągnięta do maksimum. - Z pierścionkiem czy bez, to nadal moja narzeczona, stary. Hm... Sen z chwili na chwilę robił się coraz bardziej interesujący.
Rozdział 6
W pewnej chwili w trakcie następnej doby wszystko przestało być zabawne. Kiedy sen przeradza się w koszmar? Zawsze uważałam, że wtedy gdy to, co znane, nagle staje się obce i groźne albo kiedy gubisz się w pozornie dobrze sobie znanym miejscu, albo gdy przytłacza cię wszechogarniająca bezradność. Gdy wiesz, że mówisz jasno i wyraźnie, a jednak nikt nie słucha. I owszem, takie koszmary też się zdarzają. Mój koszmar zaczął się jednak od uświadomienia sobie, że się nie przebudziłam i że choć to niemożliwe i niewiarygodne, wszystko dzieje się naprawdę. Świadomość ta nie pojawiła się w jednej chwili, lecz przedzierała się do mojego umysłu niczym natarczywy głos, który za nic nie chciał się uciszyć. Pierwszym niepokojącym objawem była nieustanna i wyrazista szczegółowość snu. Nie następowały w nim żadne niespodziewane zmiany czasu i miejsca; ten sen był spójny, wręcz monotonny. Nie mogłam sobie przypomnieć wcześniejszego snu, w którym przewijałyby się przyziemne detale codziennego życia. W tym jadłam niesmaczne szpitalne posiłki, spałam (kto sypia w snach?), nawet korzystałam z ubikacji. Nic takiego się nie zdarza w „prawdziwym" śnie. Oczywiście, gdy Matt i ja zostaliśmy sami po wyjściu pozostałych gości, wciąż jeszcze tkwiłam w radosnej ignorancji. Nie miałam nic przeciwko temu, żeby ułożyć się wygodnie i obserwować rozgrywające się wokół wydarzenia niczym sztukę w teatrze. W końcu był to tylko sen; nic, co robiłam czy mówiłam, nie miało rzeczywistych konsekwencji. Dlatego nie protestowałam, gdy Matt przysunął krzesło bliżej i splótł długie, opalone palce z moimi. Wzdrygnęłam się lekko, bo zabolały mnie otarcia na dłoniach, ale nawet do głowy mi nie przyszło, że doświadczanie bólu we śnie jest dziwne. Pozwoliłam mu dotknąć wargami moich warg, gdy delikatnie mnie pocałował, szepcząc cicho i łagodnie między pocałunkami, jak bardzo się o mnie bał. Kiedy odchylił głowę, czułam, że moje serce tłucze się jak szalone o żebra, niczym spanikowany kanarek. Cóż, nic dziwnego; sporo czasu upłynęło, odkąd tak mnie całowano - czy to na jawie, czy we śnie. Nie oczekiwałam jednak, że po takim pokazie czułości Matt odsunie się ode mnie, a w jego głosie usłyszę krytykę. - Rachel, muszę cię zapytać: co ty sobie, do cholery, myślałaś, idąc sama ze stacji tą opustoszałą drogą? Nie przyszło ci do głowy, że to koszmarne ryzyko? Zamrugałam powoli, zaskoczona nagłą zmianą nastroju. - Dlaczego nie zadzwoniłaś, żebym po ciebie przyjechał, nie złapałaś taksówki albo nie zaczekałaś z innymi pasażerami? Patrzył na mnie uważnie. Najwyraźniej spodziewał się jakiejś sensownej odpowiedzi, ale nie potrafiłam mu jej udzielić. - Wybacz - powiedziałam bez przekonania. - Nie pamiętam nic poza... Poza tym, co naprawdę się stało. Poza kolacją, jazdą do hotelu, a potem
katastrofalną w skutkach wizytą na cmentarzu. - Poza czym? - powtórzył z nadzieją. - Poza przebudzeniem się tutaj. Nawet we śnie miałam dość oleju w głowie, by się nie upierać, że moja rzeczywistość różni się od rzeczywistości wszystkich pozostałych. - Nie myśl sobie, że chodzi tylko o utratę pierścionka. Chociaż, Bogu dzięki, był nieźle ubezpieczony. Pierścionek? Tym się tak przejął, utratą zaręczynowego pierścionka? Rany, Matt Ze Snu zdecydowanie stawiał pieniądze ponad wszystko. - Mogłaś odnieść poważne obrażenia, znacznie gorsze niż te zadrapania, otarcia i guz na głowie. Kiedy myślę o tym, co ten facet mógł ci zrobić... Chyba czekał, aż coś powiem, więc powoli skinęłam głową, jakbym rozważała ewentualne nieszczęścia, jakie sprowadziłoby na siebie moje istniejące jedynie w tym śnie wcielenie. - Kiedy zadzwoniłaś i krzyczałaś o pomoc... Nigdy w życiu nie czułem się aż tak bezużyteczny. Dzięki Bogu, Jimmy był z nami, a, jak wiesz, nieczęsto to mówię. W odpowiedzi uśmiechnęłam się niemrawo, jednak ciekawość zwyciężyła. - Dlaczego? Co zrobił? - Zajął się wszystkim. Umie się zachować w nagłych wypadkach, pewnie dzięki policyjnemu szkoleniu. Już mieliśmy się porozbiegać, żeby cię szukać Bóg wie gdzie, ale Jimmy zachował spokój i zadzwonił na posterunek. Domyślił się, że musisz być albo na stacji, albo gdzieś w pobliżu, i wysłał parę aut na poszukiwania, zanim w ogóle dotarliśmy na parking! Radiowóz znalazł cię przy kościele już dziesięć czy piętnaście minut po telefonie, a kiedy jechałaś karetką, nawet nie pokonaliśmy połowy drogi. W sytuacjach kryzysowych chyba warto mieć pod ręką gliniarza. A więc Jimmy raz jeszcze mnie ocalił. Domyślałam się, dlaczego we śnie ponownie obsadziłam go w roli bohatera. Tak w końcu stracił życie. - Chociaż jego późniejsze zachowanie już nie było takie profesjonalne. Nadstawiłam uszu, słysząc ten komentarz. - A co się potem stało? - Naprawdę mu odbiło, kiedy byliśmy w szpitalu i czekaliśmy na opinię lekarzy. Nie wiedzieliśmy, czy jesteś poważnie ranna. Wydarł się na mnie, że zachowałem się nieodpowiedzialnie, i że nie powinienem był pozwalać ci podróżować samotnie nocą. Najbardziej podobał mi się kawałek o tym, jak na ciebie nie zasłużyłem, bo nie umiem się tobą zaopiekować. - Ze smutkiem potarł ręką brodę. - A potem się na mnie zamierzył! - Co takiego? - Wyprostowałam się raptownie. Biorąc moje osłupienie za pełną uczucia troskę, poklepał mnie uspokajająco po ramieniu. - Nie przejmuj się, nic mi nie zrobił. Phil złapał go za ramię, zanim Jimmy zdążył mnie dotknąć. Ale to cholernie nieprofesjonalne, nawet jeśli nie był wtedy na służbie. Mógłbym złożyć oficjalną skargę... - Na widok mojego spojrzenia dodał szybko: - Nie zrobię tego, oczywiście. Rozumiem, że to było impulsywne zachowanie. Nie przejmuj
się, nie narobię kłopotów staremu Płodowi*. A poza tym co chyba zrozumiałe, biorąc pod uwagę, co czuł do ciebie lata temu. Znowu to samo. Nawet we śnie ktoś musiał mi wmawiać, że Jimmy był we mnie głęboko zakochany. - Chyba zapomniał, jaka bywasz uparta i niezależna. W końcu od dość dawna się z nim nie kontaktowałaś, prawda? Kusiło mnie, żeby odpowiedzieć: „No cóż, poza seansami spirytystycznymi rzeczywiście nie". Zdecydowałam się jednak na mniej kontrowersyjne: - Nie, właściwie nie... Chyba kontakt nam się trochę urwał. Ucieszyło mnie, gdy w tym momencie weszła pielęgniarka, tocząc przed sobą wózek zastawiony farmaceutykami. Taktownie przypomniała Mattowi, że godziny odwiedzin już dawno się skończyły, a on, zrozumiawszy aluzję, cmoknął mnie w czoło i wyszedł, obiecując, że wróci następnego dnia. Leżąc na wykrochmalonej szpitalnej pościeli i czekając, aż zadziałają połknięte tabletki, zastanawiałam się nad dziwacznie skomplikowanym scenariuszem, który sobie wymyśliła moja podświadomość. Ogólnie fakty i postacie się zgadzały, jednak przekręcone detale i wydarzenia tworzyły dziwaczną równoległą rzeczywistość. To było moje życie, ale nie takie, jakie znałam, tylko o wiele lepsze: Jimmy żył, tata nie chorował - ja najwyraźniej również nie - a Matt zaręczył się ze mną i mieliśmy się pobrać. Aż przykro by było się budzić. Więc się nie budziłam. Innymi słowy, spałam, a gdy się ocknęłam, nastał nowy dzień, ale nadal dzień ze snu. Wtedy właśnie głos odezwał się po raz pierwszy i oświadczył, że dzieje się tutaj coś złego. Tego ranka mieli zrobić mi diabli wiedzą ile badań i przyjemna euforia, że żyję we śnie, zaczęła stopniowo ustępować, gdy prawdziwe życie nie powracało. Nawet uciekłam się do starej sztuczki i uszczypnęłam się boleśnie, fundując sobie „pokrzywkę", kiedy czekałam przed gabinetem na drugi rezonans magnetyczny. Nic się nie stało, poza tym że został mi paskudny czerwonobiały ślad na przedramieniu. Mimo to przestałam wykręcać
* Policjant Plod - postać z brytyjskiego serialu animowanego dla dzieci Noddy (przyp. tłum.). miękką skórę dopiero, gdy zauważyłam pełne litości spojrzenie pielęgniarki, która mnie przywiozła na najświeższe badanie. Najwyraźniej informacje o nowej pacjentce z urojeniami zdążyły się rozejść i wszelkie uwagi pod moim adresem wygłaszane były łagodnym, melodyjnym tonem, zwykle używanym jedynie w rozmowach z dziećmi poniżej piątego roku życia albo imbecylami. Gdzieś w trakcie tych wszystkich morfologii, rezonansów i rentgenów naprawdę się przestraszyłam. Czułam się jak więźniarka w Nibylandii; może i przyjemnie było odwiedzić to miejsce, ale naprawdę bardzo pragnęłam już wrócić do domu, niezależnie od tego, jak źle tam było. Jedna z najgorszych chwil przyszła, gdy po raz pierwszy ujrzałam swoje odbicie w niewielkim kwadratowym lusterku nad umywalką w pokoju. Było jasne, że pielęgniarka, która przybiegła, słysząc mój krzyk, nie miała pojęcia, co robić, gdy zobaczyła, jak gorączkowo wodzę palcami po gładkiej,
nienaruszonej skórze policzka. Trudno było się dziwić tej biednej kobiecie. Co miała powiedzieć, gdy odwróciłam się do niej z wrzaskiem: - Moja blizna! Gdzie się podziała?! Co wyście zrobili z moją blizną?! Ledwie udało mi się wytrzymać do popołudnia, kiedy to miało się odbyć kolejne spotkanie ze specjalistą. Pielęgniarka, która zjawiła się po mnie z wózkiem inwalidzkim, wydawała się rozczarowana widokiem nietkniętego lunchu. Strach i mętlik w głowie odebrały mi apetyt, podobnie zresztą jak odrażające kulinarne propozycje szpitalnej kuchni. Kiedy zawieźli mnie na wózku do gabinetu, ucieszyłam się na widok świeżo ozdrowiałego ojca, który tam na mnie czekał. - Dzień dobry, Rachel. Czujesz się dzisiaj trochę lepiej? - Głos doktora był miły i zatroskany. Najwyraźniej spodziewał się twierdzącej odpowiedzi. Powoli pokręciłam głową, nie mogąc wydusić z siebie ani słowa, gdy gorące łzy spłynęły po moich policzkach. Ojciec wyciągnął rękę i ujął moją dłoń. Taktownie ignorując moją rozpacz, lekarz ciągnął: - Mam dla ciebie dobre wiadomości, moja droga. Przeprowadziliśmy chyba wszystkie dostępne badania i z radością donoszę, że po twojej małej eskapadzie nie pozostał żaden trwały ani poważny uraz. - Odwrócił się w fotelu, żeby wskazać rentgen czaszki, zapewne mojej, na podświetlanej tafli za sobą. - Wszystko wydaje się zupełnie normalne. Żadnych urazów mózgu ani kości. - Bogu dzięki - odetchnął ojciec z gwałtowną ulgą. - Ale wszystko jest nie tak! - wykrzyknęłam, zawstydzona żałosnym brzmieniem swojego głosu. - O nie, Rachel, zapewniam cię, że wyniki badań są rozstrzygające. Kilka powtórzyliśmy, żeby uniknąć pomyłki. Z całą pewnością są takie jak trzeba. - Nie chodzi mi o badania - zaoponowałam. Robiłam, co mogłam, żeby nie stracić panowania nad sobą i nie dostać zastrzyków uspokajających, zanim powiem to, co mam do powiedzenia. - Twierdzi pan, że testy są w porządku, i chyba muszę panu wierzyć, bo po co miałby mnie pan okłamywać, ale wszystko inne jest nie tak! - Ciii, Rachel. - W głosie taty znowu słychać było przerażenie. Cholera, sama siebie też przerażałam, ale postanowiłam, że tym razem muszę jakoś do nich dotrzeć. Zdenerwowana, nabrałam powietrza w płuca i ciągnęłam mniej histerycznym tonem: - To na pewno zabrzmi dla pana wariacko, ale proszę mnie wysłuchać. Nie wiem, co się tutaj dzieje, jednak nic z tego nie jest prawdziwe, przynajmniej dla mnie. W moim życiu, w prawdziwym życiu, ojciec jest chory, dramatycznie chory i ja chyba też. Lekarz przemówił do mnie cicho i łagodnie: - Więc uważasz, że ty też masz raka, tak? Teraz naprawdę mnie wkurzył. Szczerze nie lubiłam tego faceta. - Nie, nie raka. Coś się dzieje z moim mózgiem. -O dziwo, nikt nie wyrwał się z protestami. - To wszystko przez wypadek...
- Kiedy cię napadnięto? - spytał tata. - Nie, wypadek samochodowy w restauracji. Ten, w którym zginął Jimmy, a ja zostałam ciężko ranna. Lekarz spojrzał z konsternacją na ojca, który tylko bezradnie kręcił głową. - Wie pan, o jakim wypadku mówi Rachel? - No tak - odparł ojciec z wahaniem, a ja omal nie krzyknęłam, tak mi ulżyło, że tym razem nie zrzuci tego na karb mojej nadpobudliwej wyobraźni. - Samochód faktycznie wjechał w okno restauracji, w której Rachel siedziała z przyjaciółmi. To było... bo ja wiem, z pięć lat temu, zanim wszyscy rozjechali się na studia. - Czy ktoś został ciężko ranny w tym wypadku? Rachel odniosła obrażenia? - Chyba kierowca auta był ciężko ranny, ale Rachel i jej przyjaciele zdążyli w ostatniej chwili uciec spod okna. Rachel oberwało się bardziej niż innym. Upadła i na minutę czy dwie straciła przytomność. No i Jimmy miał paskudne rozcięcie na głowie. - Ale nikt nie zginął? - upewnił się lekarz. - Nikt nie zginął - potwierdził tata. - Jednak Rachel uderzyła się w głowę? - Tak. Miała lekkie wstrząśnienie. - A pięć lat później została napadnięta i ponownie odniosła obrażenia głowy... Lekarz złączył opuszki palców i umilkł, żeby przyswoić sobie to, co przed chwilą usłyszał. - Chyba wszystko zaczyna nabierać sensu. Poważnie? Moim zdaniem wcale nie nabierało. Doktor Tulloch wychylił się ku nam z łagodnym uśmiechem na twarzy. Ojciec i ja odruchowo też wyciągnęliśmy szyje, żeby lepiej słyszeć, jakie wyciągnął wnioski. - Rachel, chyba rozumiem, co powoduje twoje problemy. Wydaje mi się jasne, że cierpisz na raczej poważny przypadek amnezji. Jeśli się spodziewał, że powitam tę diagnozę okrzykiem radości, bardzo się mylił. Amnezja? Mocno w to wątpiłam, a w zasadzie wiedziałam na pewno, że jej nie mam. Po pierwsze, czy amnezja nie polega na zapomnieniu o pewnych sprawach? Jeśli tak, to zdecydowanie na nią nie cierpiałam. Moim problemem było pamiętanie czegoś, co najwyraźniej nigdy się nie wydarzyło, a nie zapomnienie! Kiedy jednak zakwestionowałam diagnozę, lekarz przedstawił mi medyczne wytłumaczenie: - Istnieją różne typy amnezji. To o wiele bardziej skomplikowane niż historia typu: „łup w głowę, nic nie pamiętam", jak to pokazują w filmach. - Rozumiem - powiedział tata. Za to ja okręciłam się gwałtownie na krześle, żeby na niego popatrzeć. Poważnie to kupował? Jego zdaniem to wyjaśnienie miało sens? - Ile potrwa ta amnezja, panie doktorze? - Nie mam amnezji. - To zależy, bywa naprawdę różnie: dzień lub dwa, parę tygodni. W niektórych przypadkach pełne wyzdrowienie zajmuje wiele miesięcy. - Nie mam amnezji. - Jeśli chodzi o typ amnezji, na który cierpi Rachel, czyli kiedy wydaje się, że
pamięta się coś, co tak naprawdę się nie wydarzyło... No cóż, powiedzmy sobie szczerze, że to dość niezwykłe, więc bardzo trudno ocenić, jak długo potrwa. Chętnie umówiłbym ją na wizytę u specjalisty w tej dziedzinie. Wtedy ojciec wypowiedział na głos pytanie, którego najbardziej się obawiałam: - Czy ta jej amnezja może nie minąć? Zapadła długa cisza. Nie zdawałam sobie sprawy z tego, że wstrzymuję oddech, by usłyszeć odpowiedź doktora Tullocha, dopóki nie zakręciło mi się w głowie z braku tlenu. - Istnieje taka możliwość, chociaż jest o wiele za wcześnie, żeby stwierdzić to na pewno - odparł kojącym tonem. - Specjalista udzieli bardziej precyzyjnych informacji. Wstał wtedy z miejsca i uścisnął rękę ojcu, dając tym samym do zrozumienia, że konsultacja dobiegła końca. Gdy ojciec wyjeżdżał ze mną na wózku z gabinetu, po raz ostatni popatrzyłam na siwowłosego lekarza, który już układał wyniki badań i inną moją dokumentację w schludny stosik. Nasze spojrzenia się skrzyżowały. - Nie mam amnezji. *** Lekarz zalecił, żebym opuściła szpital następnego ranka Umówienie mnie ze specjalistą musiało trochę potrwać, więc uznano, że szybciej wyzdrowieję we własnym domu. Czułam, że to mało prawdopodobne, bo kiedy ostatnio widziałam swój dom w Great Bishopsford, mieszkali w nim całkiem obcy ludzie. Tak czy owak, bardzo chciałam wydostać się ze szpitala, choćby po to, by udowodnić wszem wobec, że nie cierpię na wywołującą niezdrową ciekawość przypadłość i że mówię prawdę. Rzecz jasna, ze szpitalnego łóżka nie zdołałabym niczego udowodnić. - Kto wie - oznajmił tata z nadzieją w głosie. – Może kiedy zjawisz się w domu, przekonasz się, że wszystko wróci na swoje miejsce. Wydawał się tak optymistycznie nastawiony, że nie miałam serca znowu tłumaczyć mu, co ja o tym myślę. - Może - oświadczyłam. - Chociaż nawet w twoim świecie już z tobą nie mieszkam, prawda? Więc nie oczekuj, że wszystko wróci do normy. Wydawał się tak udręczony, jakbym celowo próbowała go zranić. - Nie ma „twojego świata" ani „mojego świata", Rachel. Mówisz tak przez ten uraz. Przekonasz się, kiedy wrócisz do domu. Próbowałam się uśmiechnąć i z zadowoleniem uświadomiłam sobie, że widocznie jestem lepszą aktorką, niż mi się dotąd wydawało. - Na pewno masz rację, tato. *** Matt niewątpliwie został poinformowany o spotkaniu z doktorem Tullochem i o jego opinii, bo kiedy wpadł do mnie w porze odwiedzin, na wpół przysłonięty największym
bukietem kwiatów, jaki w życiu widziałam, natychmiast pochylił się, by mnie pocałować, i przemówił dziwnie irytującym, pojednawczym tonem. - Rachel, moje kochane biedactwo. Amnezja. Nic dziwnego, że po odzyskaniu przytomności tak dziwnie się zachowywałaś. Czy w ogóle cokolwiek pamiętasz? Wiesz, kim jestem? Kusiło mnie przez sekundę, żeby złośliwie się z niego ponabijać, ale darowałam to sobie w ostatniej chwili. To by było zbyt okrutne. - Jasne, Matt, oczywiście że pamiętam, kim jesteś, i to, że znamy się od liceum. Po prostu... jest tak, jakbym „zapomniała", co się zdarzyło ostatnio. Podał kwiaty pielęgniarce, która przyszła zmierzyć mi ciśnienie. - Może je pani wstawić do wody, siostro? Nie wydawała się zachwycona tym, że gość odrywa ją od obowiązków, ale wzięła gigantyczny bukiet, a ja wyszeptałam bezgłośnie przeprosiny nad ramieniem Matta. Tego akurat nie zapomniałam: Matt przywykł do stawiania na swoim, co mogło się wydawać nieco aroganckie, jeśli nie znało się go lepiej. - Kiedy mówisz, że nie pamiętasz tego, co się zdarzyło ostatnio, o jakie konkretnie ostatnio ci chodzi? O kilka ostatnich dni? Pokręciłam głową. - O ostatni tydzień? Raz jeszcze pokręciłam głową. - Dłużej? Tym razem kręcenie głową nie załatwiłoby sprawy. - Tak jakby „straciłam" ostatnie pięć lat. Usiadł ciężko na krześle. - Psiakrew! Milczałam, żeby dotarło do niego znaczenie moich słów. - Więc nie pamiętasz nic o nas? Niczego po maturze? Nie przypominasz sobie nawet zaręczyn? Przygryzłam wargę, świadoma, że jest w szoku, ale niezdolna do dzielenia jego odczuć. W końcu zerwałam z nim pięć lat temu, a Matt, którego zostawiłam, był osiemnastoletnim chłopcem, a nie zdumionym mężczyzną, który siedział i wpatrywał się we mnie z bezradną konsternacją. Przez krótką chwilę milczał, a ja, choć nie znałam nowego Matta zbyt długo, i tak dostrzegłam, że jego umysł już pracuje nad znalezieniem wyjścia z sytuacji. Zapewne dlatego odniósł taki sukces w biznesie: jeśli był problem, to się go rozwiązywało. I tyle, cała filozofia. - No cóż, to chyba dobrze, że przez jakiś czas pomieszkasz u taty. Zdecydowanie ktoś powinien się teraz tobą zajmować. - Nie jestem chora, Matt. - Nie, nie, przecież wiem, Rachel. Po prostu nie chciałbym zamartwiać się tym, że zostałaś w Londynie całkiem sama. Na pewno pamiętasz, że jutro wylatuję na ważne spotkanie do Hamburga. - Szczerze mówiąc nie. Zapomniałeś, że mam amnezję?
No cóż, to było niemal zbyt okrutne, ale nie mogłam się oprzeć. Wydawał się zakłopotany. Kiedy Matt stracił poczucie humoru? - No nie, oczywiście, że nie pamiętasz. Planowaliśmy to od miesięcy... Gdyby dało się je jakoś przełożyć, wiesz, że bym to zrobił, ale na tak późnym etapie... Wyciągnęłam dłoń i poklepałam go po ręce. - Spokojnie, Matt, nie przejmuj się. Nic mi nie będzie. Wkrótce wyszedł, ale wcześniej wziął mnie w ramiona i pocałował w sposób, który wydał mi się dziwnie znajomy i jednocześnie całkiem nowy. Próbowałam go powstrzymać, ale uciszył moje protesty ciepłymi wargami i w końcu z ledwie skrywaną gorliwością oddałam pocałunek. Może i nie byłam narzeczoną Matta, nie oznaczało to jednak, że nie mogłam czerpać odrobiny przyjemności z tego szaleństwa, nim w końcu je rozgryzę. Obojgu nam nieco brakowało tchu, gdy oderwaliśmy się od siebie. - Przynajmniej nie zapomnieliśmy, jak to się robi, prawda? - Teraz dostrzegałam pewność siebie w jego wzroku i głosie. - A jeśli zapomniałaś wszystko inne, to po prostu będę musiał rozkochać cię w sobie na nowo. Wyszedł, obiecując, że zadzwoni do taty z Niemiec, i zapewniając mnie, że nie będzie go tylko przez tydzień z haczykiem. No i świetnie. Dzięki temu miałam dość czasu, żeby się połapać w tym durnym bałaganie. Nie obchodziło mnie, że inni bez problemu łykają teorię o amnezji. Ja wiedziałam, że to nieprawda. Gdzieś tam czekało na mnie prawdziwe, stare życie i im szybciej uda mi się wydostać ze szpitalnego oddziału i udowodnić to wszystkim, tym lepiej.
Rozdział 7
Następnego ranka pielęgniarka przyniosła mi ubranie, które podobno miałam na sobie po przywiezieniu. Nie rozpoznałam rzeczy, ale kiedy je włożyłam, pasowały idealnie. Nie najlepiej się czułam w cudzych ciuchach, jednak mogłam albo się z tym pogodzić, albo wyjść ze szpitala w samej koszuli nocnej. Najbardziej zdumiało mnie, gdy pielęgniarka postawiła na łóżku dużą skórzaną i niewątpliwie kosztowną torebkę. - Czyje to? - Pani. - Usłyszałam współczucie w jej głosie. Nie wiem, dlaczego tak mnie żałowała. Najwyraźniej byłam właścicielką torebki od Gucciego! Niezdarnie próbując otworzyć nieznane mi zapięcie, zastanawiałam się, czy to prezent od Matta. To byłby podarunek w jego stylu. Wysypałam zawartość torebki na spłowiały szpitalny koc. Niewiele mogłam z tego wywnioskować: klucze, portmonetka, grzebień, kosmetyczka. Otworzyłam portmonetkę. W tylnej kieszonce znajdowało się więcej pieniędzy, niż kiedykolwiek nosiłam przy sobie, a przegródki pełne były kart kredytowych i lojalnościowych na moje nazwisko. We własnej portmonetce miałam jedną jedyną kartę debetową. Najbardziej zainteresowała mnie komórka. Nieduża i błyszcząca, odbijała jasne światło lampy sufitowej i wyglądała jak drogocenny skarb, którym zresztą pewnie była. Chwyciłam ją i drżącymi palcami próbowałam otworzyć. Omal nie dostałam szału, próbując przez chwilę rozgryźć, jak wyświetlić menu. Kiedy w końcu udało mi się dotrzeć do właściwego ekranu, początkowo rozczarowałam się, że spis numerów nie dał natychmiastowych odpowiedzi. Byłam tak pewna, że znajdę jakąś wskazówkę w tym maleńkim urządzeniu. Przewinęłam listę nazwisk: kilka było znajomych, ale większość nie. Już miałam zamknąć klapkę, kiedy ostatnie nazwisko na liście przykuło moją uwagę. Doktor Whittaker. Te dwa słowa, podświetlone bladozielonym światłem ekranu, lśniły niczym latarnia morska we mgle. Doktor Whittaker był specjalistą, który opiekował się mną po wypadku. To on przepisał mi lekarstwa na ból głowy, które obecnie brałam, i to jego miałam odwiedzić w Londynie, by spytać, dlaczego migreny tak się nasiliły. Rozdygotana, wcisnęłam przycisk łączenia. Oczekiwanie zdawało się ciągnąć w nieskończoność, zanim usłyszałam znajome mruczenie sygnału. Właśnie mnie połączyło, gdy drzwi pokoju się otworzyły i do środka bezceremonialnie wparowała starsza pielęgniarka, niosąc kwiaty przyniesione przez Matta poprzedniego wieczoru. - Wybacz, moja droga, ale nie możesz używać tu telefonu. Zignorowałam ją, niegrzecznie odwracając się plecami i zatykając drugie ucho palcem, żeby lepiej słyszeć głos po drugiej stronie linii. - Naprawdę, muszę cię prosić, żebyś się rozłączyła. Obawiam się, że musisz zaczekać, aż wyjdziesz ze szpitala. Coś w moim spojrzeniu najwyraźniej kazało jej dać sobie spokój z tym tematem.
- Gabinet doktora Jamesa Whittakera - oznajmił metaliczny głos przy moim uchu. - Niestety, dzisiaj nie przyjmujemy. Gabinet jest czynny w godzinach... Z frustracją cisnęłam telefon na materac. Pielęgniarka patrzyła na mnie nieufnie, gdy gorączkowo szukałam długopisu i papieru wśród przedmiotów z torebki obcej kobiety. - Muszę prosić panią o przysługę - poprosiłam, wyrywając kartkę z tyłu notatnika i pisząc na niej w pośpiechu. - To nazwisko i numer lekarza w Londynie, który leczy mnie na... Nieważne, wie, kim jestem. Czy może pani poprosić doktora Tullocha, żeby do niego zadzwonił? On potwierdzi wszystko o moich migrenach i... i innych objawach. Wyciągnęłam ku niej kartkę, a ona wahała się przez moment, zanim ją przyjęła i wsadziła do kieszonki fartucha. - Będzie pani pamiętała, prawda? To naprawdę bardzo ważne. Poirytowanie w jej spojrzeniu, gdy przyłapała mnie na korzystaniu z komórki, ustąpiło miejsca smętnemu współczuciu. Chyba wolałam złość. - Niech go pani poprosi, żeby zadzwonił do mnie pod numer mojego ojca, kiedy już porozmawia z doktorem Whittakerem. O każdej porze dnia i nocy, nieważne. Wtedy wszystko nabierze sensu. Nadal miała pełną litości minę, gdy ostrożnie kładła kwiaty od Matta na łóżku, jakby na grobie, i wychodziła z pokoju. Ojciec przyszedł po mnie chwilę później, jednak postanowiłam nie mówić mu o numerze lekarza znalezionym w komórce. Sytuacja powinna się wyjaśnić, kiedy w szpitalu potwierdzą, że wszystko to, co mówiłam, było prawdą. Nie musiałam znosić kolejnego niepotrzebnego wyjaśniania, że „to przez tę amnezję". Naturalnie, jeszcze nie ustaliłam, jak potwierdzenie historii mojej choroby miałoby wyjaśnić inne rażące anomalie wokół mnie. Ot, drobiazgi: ludzie, którzy wrócili z zaświatów albo wyzdrowieli ze śmiertelnej choroby, nie wspominając o niespodziewanym dodatku w postaci narzeczonego. W myślach odsunęłam od siebie te problemy niczym garść konfetti. Nie mogłam się rozpraszać. Najważniejszy był teraz doktor Whittaker: po tym cała reszta miała nabrać sensu. *** Nasz stary dom wyglądał tak samo. To znaczy tak samo jak pięć lat wcześniej, czyli nie tak samo jak kilka dni temu, gdy pod nim stałam. Ogrodzenie z kutego żelaza i drewniane okiennice zniknęły, jakby nigdy ich tutaj nie było. Drzwi frontowe i framugi okienne znów wydawały się zaniedbane i przydałaby im się świeża warstwa farby. Stan ogrodu również wyraźnie się pogorszył. W moich oczach jednak to wszystko prezentowało się cudownie znajomo. Pierwsza niespodzianka pojawiła się zaledwie parę sekund po otwarciu drzwi wejściowych. Weszłam przez próg, tuż za ojcem, a następnie zrobiłam gwałtowny krok w tył, gdy coś długiego i czarnego przemknęło przez korytarz i wpadło do salonu.
- Co to było, do cholery? - To tylko Kizia. Musieliśmy ją spłoszyć. Nie ona jedna się przestraszyła. - A Kizia to...? - Nasza kotka. No, moja kotka, chyba, skoro ty wyjechałaś. Ta zaskakująca informacja dotarła do mnie dopiero po chwili. Moje dzieciństwo zupełnie pozbawione było zwierząt, poza jedną czy dwiema złotymi rybkami. Dziwnie się poczułam na wieść o tym, że ojciec teraz ma kota. - Kupiłaś mi ją, kiedy wyjeżdżałaś na studia. Żebym nie był samotny, tak powiedziałaś. No cóż, to bardzo miło z mojej strony. Powoli ruszyłam za nim przez korytarz, zastanawiając się nad tą rewelacją. Wyjechałam na studia. Gdy weszłam do znajomo niechlujnego salonu, ujrzałam na ścianie dowód: moją własną twarz spoglądającą na mnie z dużej, oprawionej w pozłacane ramy fotografii. Opatulona togą i w birecie na głowie, patrzyłam w obiektyw dumnym wzrokiem, w dłoniach zaś trzymałam ozdobiony wymyślną czcionką zwój. To głupie, ale poczułam, jak oczy zapiekły mnie od łez. A więc skończyłam studia. Poszłam na uniwersytet, zdobyłam dyplom i spełniłam marzenia. Po raz pierwszy zaczęłam poważnie zastanawiać się nad tym, dlaczego za wszelką cenę próbuję zniszczyć świat, który może być o wiele lepszy niż ten, w którym dotąd żyłam. - Herbaty? - spytał tata już w połowie drogi do kuchni, żeby nastawić czajnik. Urodził się w pokoleniu, dla którego żaden problem nie był na tyle poważny, by nie dało się go rozwiązać, zalawszy wrzątkiem torebkę liści herbaty. Krzyknęłam twierdząco, ale zamiast usiąść na jednym ze sfatygowanych, choć wygodnych foteli, zaczęłam niespokojnie krążyć po salonie w poszukiwaniu... W zasadzie nie wiem, czego szukałam: ostatecznego dowodu, że świat wokół mnie jest sztuczny, czy raczej potwierdzenia, że w gruncie rzeczy, choć trudno w to uwierzyć, wszystko jest prawdziwe. Zdjęcie z rozdania dyplomów nie było jedyne w pokoju. Na kominku stało kilka innych ramek, więc podeszłam, żeby im się przyjrzeć. Pierwsze dwie rozpoznałam: rodzice w dniu ślubu, w niemodnych strojach i fryzurach, które całkiem traciły na znaczeniu w blasku ich uśmiechów. Uwielbiałam to zdjęcie. Następna była jedna jedyna fotografia całej naszej trójki. Zrobiono ją w dniu wycieczki nad morze - stałam między rodzicami na molo, nie pamiętam, gdzie dokładnie, ściskając ich mocno za ręce. Fotografia nagle zaczęła się rozmazywać i zniekształcać, kiedy poczułam, jak po raz pierwszy od lat przytłacza mnie ciężar rozpaczy oraz tęsknoty za matką, której nawet nie pamiętałam. Pozostały mi do obejrzenia jeszcze dwie fotografie. Na widok pierwszej parsknęłam śmiechem, tak bardzo potrzebnym mi w tej chwili antidotum. Zdjęcie zrobiono podczas dnia sportu w szkole, miałam wtedy jakieś siedem lat. Na tej fotografii Jimmy i ja trzymaliśmy między sobą mały srebrny pucharek wręczony nam za zwycięstwo w wyścigu parami na trzech nogach, z jajkiem na łyżce. Podczas całej szkolnej kariery chyba nie wygrałam żadnego innego wyścigu. Naturalnie, być może
na studiach zostałam dziesięcioboistką, kto to wie? W naszych oczach błyszczały duma, sympatia i czyste, nieskalane szczęście. Uśmiechaliśmy się od ucha do ucha, najwyraźniej nieświadomi, że wielkie dziury w miejscu jedynek niespecjalnie upiększają zdjęcie. Ostatniej fotografii nigdy wcześniej nie widziałam, więc ściągnęłam ją z półki i zaniosłam do okna, żeby lepiej się jej przyjrzeć. Niewątpliwie zrobiono ją niedawno, gdyż wyglądałam niemal tak samo jak dzisiaj rano w lustrze. Fryzura była identyczna, podobnie jak nieskazitelna twarz. Zdjęcie pstryknięto chyba w jakimś eleganckim hotelu lub restauracji; na stoliku przed nami piętrzyły się prezenty, a środek kadru zajmowali główni bohaterowie, czyli Matt i ja. Matt obejmował mnie w talii, lewą ręką przytrzymywał moją dłoń i wyciągał ją wysoko, żeby aparat uchwycił olśniewający połysk naprawdę imponująco dużego kamienia w pierścionku. Blask diamentu był tak intensywny, że zdawało się brakować dla niego miejsca w niedużej szklanej ramce. Odwróciłam się szybko, niemal z miną winowajczyni, słysząc pobrzękiwanie kubków, co zapowiadało powrót ojca. Pośpiesznie odstawiłam fotografię na półkę. - Coś się przypomniało? Ze smutkiem pokręciłam głową. - Te pamiętam. - Machnięciem ręki wskazałam znacznie starsze fotki. - Ale tej nigdy w życiu nie widziałam. Ojciec wydawał się smutny, gdy siadał w fotelu. - Trzeba przyznać, że to ładny pierścionek zaręczynowy - zauważyłam, chcąc ujrzeć uśmiech na ustach człowieka, któremu sprawiałam tyle kłopotów. – Na pewno nie znalazł go w jajku niespodziance. Nareszcie doczekałam się uśmiechu. W milczeniu sączyliśmy herbatę, a przy piciu gorącego naparu nie było potrzeby rozmowy. Wolałabym nie zakłócać spokoju tej chwili, jednak musiałam przygotować ojca na coś ważnego. - Tato, spodziewam się, że doktor Tulloch później do nas zadzwoni. Daj mi znać, kiedy się odezwie, dobrze? Tata spojrzał na mnie z zaskoczeniem. - A po co miałby dzwonić? Nie przepisał nas do tego gościa od amnezji? Westchnęłam, próbując nie dać po sobie poznać, że amnezja to obecnie moje najmniej ulubione słowo. - Tak, ale zostawiłam wiadomość i poprosiłam, żeby czegoś dla mnie poszukał. Kiedy to zrobi, na pewno zadzwoni. Nie przejmuj się. Wtedy wszystko nabierze sensu. Ojciec wydawał się nieco zdumiony, ale obiecał, że przekaże mi informację o telefonie. Właśnie usiłował mnie przekonać, że powinnam się położyć, a on przygotuje nam lunch, kiedy nagle oboje się wzdrygnęliśmy, słysząc wściekłe syczenie i prychanie. Czarny kot, którego widziałam wcześniej, wylądował na kanapie obok mnie, spojrzał na mnie, po czym ze zjeżonym futrem na grzbiecie popędził przez pokój. - Co, do diabła... - zaczął ojciec.
Tymczasem kot, już przy drzwiach, zatrzymał się, wbijając pazury w dywan, odwrócił się, żeby znów na mnie spojrzeć, i wydał z siebie gniewny pomruk. - Kizia! - zaprotestował tata. - Co w ciebie wstąpiło? Cofnęłam się o krok z obawy, że wściekłe kocisko zaatakuje. Kotka wpatrywała się we mnie nienawistnie przez całą długość pokoju, z wyciągniętymi pazurami i oczami jak wielkie zielone szmaragdy. Po ostatnim gniewnym prychnięciu najeżone wściekłe stworzenie odwróciło się i uciekło. Ojciec i ja popatrzyliśmy na siebie ze zdumieniem. Ja pierwsza zdecydowałam się przerwać ciszę. - Często to robi? - Nie. Nigdy. Nie widziałem, żeby kiedykolwiek robiła coś takiego. Ta kotka naprawdę cię uwielbia. - No to miałam szczęście. Kto wie, jak by się zachowywała, gdyby mnie nie lubiła. Zaśmiał się głucho, ale gdy zbierał brudne kubki i wychodził z salonu, widziałam, że nadal jest zaskoczony niewytłumaczalną reakcją kota. Trochę później tego popołudnia z następnym kubkiem herbaty zapukał do drzwi mojej dawnej sypialni. Poszłam tam, żeby znaleźć coś cieplejszego niż jedwabny kostium, w którym opuściłam szpital, ale rozproszyło mnie przeglądanie zawartości szafy i komody. Obok mnie na podłodze leżały stosy starych czasopism, ubrań i pamiątek. Ojciec niepewnym krokiem ominął bałagan na podłodze i postawił parujący kubek na nocnej szafce. - Chyba nie miałam specjalnej ochoty niczego wywalać, kiedy wyjeżdżałam z domu. - Można tak powiedzieć. Ale teraz mogą się przydać, trochę odświeżyć ci pamięć. Pomachałam rękę, wskazując zbieraninę przedmiotów na podłodze. - Większość tego ma już swoje lata, więc je pamiętam. Wiedziałam, że to go boli, ale nie było wyjścia, musiał wiedzieć, jak naprawdę się czuję. - Nadal wierzę w to, co mówiłam, tato. Wiem, kurczowo trzymasz się nadziei, że nagle przeżyję wielkie objawienie i zacznę odzyskiwać pamięć, ale bardzo w to wątpię. Widzisz, ja niczego nie zapomniałam. Nie mam w pamięci żadnych luk, absolutnie żadnych. Mogę ci ze szczegółami opisać ostatnie pięć lat, tylko to po prostu inne pięć lat. Kombinacja współczucia i miłości w jego oczach kazały mi zamilknąć. Nie pomagałam w zrozumieniu sytuacji ani sobie, ani jemu. - Posłuchajmy, co specjalista będzie miał do powiedzenia, Rachel. Dobrze? Powoli skinęłam głową. Musiałam dać mu jeszcze przez pewien czas trzymać się tej myśli. Wciąż wierzył we wszechmoc lekarza specjalisty niemal równie niezłomnie jak w uzdrawiające właściwości herbaty. Zanim mnie zostawił, żebym odłożyła na miejsce pozostałości po moich młodzieńczych latach, zatrzymał się w drzwiach. - Przy okazji, chyba wiem, co tak przestraszyło wcześniej kota. Zerknęłam na niego znad wielkiego stosu czasopism przeznaczonych na
makulaturę. - Myślałem o tym przez cały dzień, bo to było bardzo dziwne. A potem uświadomiłem sobie, że to na pewno twój zapach. - O, jak miło, tatusiu. - Nie, nie chodzi mi o to. Po prostu pachniesz szpitalem. No wiesz, środkami odkażającymi, tak medycznie. Pewnie dlatego kotka zachowywała się jak wariatka. Teraz już na pewno się uspokoiła, zobaczysz. Chciałam mu wierzyć, naprawdę chciałam, ale moim zdaniem kot po prostu bronił swojego terytorium przed kimś, kogo nigdy w życiu nie widział. *** Przyszedł następny ranek, ale ze szpitala nikt nie zadzwonił. Telefonował jedynie Matt z pokoju hotelowego w Niemczech. Próbowałam ukryć rozczarowanie w głosie, gdy się okazało, że to nie doktor Tulloch, tylko mój nowo nabyty narzeczony. Na szczęście Matt najwyraźniej nie miał ochoty na pogawędkę i rozmowa skończyła się po niespełna dziesięciu minutach. - Co tam u Matta? - spytał ojciec, gdy odłożyłam słuchawkę. Coś w jego glosie zaintrygowało mnie na tyle, że podniosłam wzrok. - W porządku. Pewnie bardzo zajęty pracą. - Zdając się na intuicję, zapytałam prosto z mostu: - Nie przepadasz za Mattem, co? Zaczął nerwowo gnieść strony gazety, którą wcześniej przeglądał. Miałam wrażenie, że odrobinę za długo zwleka z odpowiedzią. - Jasne, że go lubię. Co za bzdury. Dlaczego w ogóle tak pomyślałaś? - Czy ja wiem? Coś w twoim głosie, w oczach... - Umilkłam. Nie zamierzał uchylać się od odpowiedzi. - Nawet gdybym... miał wątpliwości, niczego bym nie powiedział, skoro to oczywiste, że chcesz z nim być. Poza tym jesteście ze sobą od bardzo dawna. - Nie, w moim świecie nie jesteśmy. Zerwaliśmy tuż po... Niedługo po maturze. Mój ojciec zrobił dziwnie zaciekawioną minę. - Interesujące. Amnezja stworzyła świat, w którym Matt w ogóle nie jest twoim narzeczonym. Ciekawe, o co chodzi. - Najwyraźniej myślał, że wpadł na jakiś trop, bo ciągnął: - Powiedz mi, a w tym twoim „innym" życiu ty i Jimmy jesteście parą? Westchnęłam ciężko. Czy nikt nie słuchał tego, co mówiłam? - Wiesz, raczej nie, tato. Skoro Jimmy nie żyje, i w ogóle. Zapadła między nami dziwna, znacząca cisza. Nasze spojrzenia się skrzyżowały i patrzyliśmy na siebie przez długą chwilę, zanim oboje doszliśmy do wniosku, że najlepiej będzie zmienić temat. *** Następnego ranka weszłam do kuchni w starym, o kilka rozmiarów za małym szlafroku. Po prysznicu z moich włosów nadal kapała woda. Tata z zapałem
przekładał na talerz mały żółty kopczyk gumowatej jajecznicy. Szpitalne jedzenie nagle wydało mi się całkiem atrakcyjne. - Tato, nie trzeba było. Zwykle i tak daję radę zjeść tylko tost. - Bzdura - oznajmił stanowczo i od razu zrozumiałam, że przygotował sobie plan działania. - Nie odzyskasz sił, jedząc na śniadanie tylko stare suchary. Już miałam mu wyjaśnić, że ciepłe śniadanie niekoniecznie wystarczy do rozwiązania moich problemów, ale na szczęście dzwonek do drzwi uwolnił mnie od tego obowiązku. - Otwórz, co? A ja podam jedzenie. Podeszłam do drzwi wejściowych, nadal wyciskając krople wody z mokrych włosów. Za mleczną szybą ujrzałam wysoki, ciemny kształt. Z mocno bijącym sercem otworzyłam zasuwę, żeby powitać gościa. Nic nie odbiera apetytu równie skutecznie jak wizyta zmarłego przyjaciela. Jimmy z wielkim kartonowym pudłem w rękach przeszedł za mną korytarzem do kuchni. - Dzień dobry, młody człowieku. W samą porę na śniadanie. Dołączysz do nas? Popatrzył na żółtą breję z takim samym entuzjazmem jak ja wcześniej. - Wybacz, Tony, już jadłem. Wpadłem tylko na chwilę, żeby się przywitać. Zanim jeszcze spojrzeliśmy sobie w oczy, wiedziałam, że kłamie w kwestii śniadania. Zawsze umieliśmy czytać z siebie jak z otwartej księgi, chociaż może nie do końca. O dziwo, poczułam, że moje policzki płoną, i w tej samej chwili uświadomiłam sobie, że przyciasny szlafrok to zdecydowanie nieodpowiedni strój do podejmowania gości. - Co jest w pudle? Bardzo dobrze, że ojciec się tym zainteresował, bo byłam tak przejęta obecnością dawno zmarłego przyjaciela w naszej starej kuchni, że pewnie nie zdziwiłabym się, nawet gdyby wszedł tu ze słoniem na sznurku. - To nie ode mnie - wyjaśnił Jimmy. - Akurat podjeżdżał kurier i zaproponowałem, że zaniosę. To dla Rachel. Podniosłam wzrok, rozpaczliwie usiłując naciągnąć nierozciągliwą tkaninę frotte. - Dla mnie? A co to takiego? Tata obejrzał się przez ramię. - Ach, to na pewno pudło z twoimi ubraniami. Matt powiedział, że je przyśle. Wiedział, że tu nie masz ich zbyt wiele. - I słusznie - przytaknęłam. - Bardzo miło z jego strony, że to za mnie załatwił. Jimmy cicho odkaszlnął. - Najprawdopodobniej zwalił to na sekretarkę. Złośliwość była odruchowa, więc natychmiast rzuciłam się, by bronić Matta. - Wiesz, jest bardzo zapracowany. Wczoraj wieczorem musiał polecieć do Hamburga. Na znajomej twarzy Jimmy’ego ukazało się powątpiewanie, ale nie pozwolił sobie na kolejną krytykę. Tata, który wydawał się zupełnie nieświadomy naszej słownej potyczki, dodał:
- Tak na marginesie, Rachel, całkiem zapomniałem - Matt prosił, by ci przekazać, że w poniedziałek skontaktował się z magazynem i powiedział im, co się stało. Zdumiona przesunęłam krzesło, żeby na niego spojrzeć. - Z magazynem? Jakim magazynem? - Tym, w którym pracujesz. Po kolejnej rewelacji poczułam znajomy ucisk w brzuchu. - Nie pracuję w żadnym magazynie. No proszę, powtórka z rozrywki. Spojrzenie, które wymienili, było tak wymowne, że równie dobrze mogli wrzasnąć: „Biedna Rachel, dalej cierpi na tę okropną amnezję!". Nagle się wkurzyłam i wstałam tak gwałtownie, że drewniane krzesło omal się nie przewróciło. - Nie, nie patrzcie na mnie w ten sposób! Tak jak: „Oho, Rachel oszalała. Znowu trzeba się z nią obchodzić jak ze śmierdzącym jajem". Myślicie, że nie wiedziałabym czegoś tak oczywistego jak to, gdzie pracuję? - Pracujesz tam od niedawna, więc pewnie lepiej pamiętasz pracę w gazecie. Tam byłaś zatrudniona znacznie dłużej. - Pracowałam w gazecie? Jestem dziennikarką? -W moim głosie dało się słyszeć zdumienie, że jednak zdołałam osiągnąć cel. Ze złością pokręciłam głową, by rozwiać tę iluzję. - Nie, wcale tam nie pracuję. Chyba bym pamiętała, gdyby tak było, prawda? - Wygląda na to, że zapomniałaś o wiele więcej - wymamrotał ojciec, a jego ton po raz pierwszy wskazywał na to, że zaczyna tracić cierpliwość. Jimmy, spokojny i opanowany jak zawsze, wziął mnie za rękę. - Usiądź, Rachel, proszę. Kiedy nie posłuchałam, delikatnie pociągnął mnie za ramię i zmusił, żebym usiadła przy stole. Odwrócił swoje krzesło w moją stronę i bez żadnego wzburzenia spytał, powoli i wyraźnie: - Gdzie pracujesz, Rachel? Nie spuszczał ze mnie wzroku i zastanawiałam się, czy policjanci uczą się tej techniki w trakcie przesłuchiwania podejrzanych. - W Zakładach Inżynieryjnych Andersons w Euston. Jestem sekretarką w dziale sprzedaży, już od ponad trzech i pół roku. Numer telefonu to 020 7581 4387. Jeśli zdumiała go swoboda i szybkość mojej odpowiedzi, ukrył to lepiej niż mój ojciec. - Co to... Jimmy uciszył tatę ostrzegawczym spojrzeniem i natychmiast skupił całą uwagę na mnie. Na sto procent nauczył się tego w policji. - I z kim możemy się skontaktować, żeby potwierdzić... czy raczej kogo powiadomić, że przez jakiś czas nie będzie cię w pracy? - Panią Jessicę Scott z działu kadr. Numer wewnętrzny 203. Widziałam, jak rozbłysły mu oczy, gdy odpowiedziałam natychmiast, ale spokojnym i stanowczym głosem spytał tatę:
- Tony, mogę tam zadzwonić z twojego aparatu? Ojciec bez słowa sięgnął po bezprzewodowy telefon i podał go Jimmy'emu, który przed wystukaniem numeru odwrócił się do mnie. - Może wolisz sama z nimi porozmawiać? Pokręciłam głową. Pewnie obaj pomyśleliby, że kłamię. Nie, niech sam porozmawia z działem kadr i w końcu wszyscy przekonają się raz na zawsze, że mówię prawdę. Powtórzyłam numer, a Jimmy szybko go wystukał. Minęła wieczność, zanim połączył się z recepcją i podał wewnętrzny. Ku mojej irytacji wstał, żeby rozmawiać, więc nie usłyszałam odpowiedzi po drugiej stronie linii. Musiałam się zadowolić odtwarzaniem całej rozmowy na podstawie słów Jimmy'ego. - Czy mogę mówić z panią Jessicą Scott? Dzień dobry pani. Nazywam się Jimmy Boyd i jestem przyjacielem Rachel Wiltshire. Dzwonię, by przekazać, że niestety miała niegroźny wypadek i nie będzie jej w pracy do końca tygodnia, może nawet dłużej. Zapadła długa cisza. - W dziale sprzedaży... Tak... Tak... Dobrze, rozumiem... Bardzo dziękuję. Do widzenia. Wcisnął czerwony guzik, żeby się rozłączyć, po czym powoli się odwrócił i spojrzał na nas oboje. Wierciłam się na krześle jak niecierpliwa pięciolatka. - No i? No i? Co mówiła? Zawahał się. Z jego twarzy nie dało się nic wyczytać. Pomyślałam, że nie spodoba mi się to, co zaraz powie, i się nie pomyliłam. - Mówiła, że nigdy o tobie nie słyszała, Rachel. Ty tam nie pracujesz. *** Okej, pewnie zachowałam się niezbyt dojrzale, wybuchając płaczem, ale nic nie mogłam na to poradzić. Za każdym razem, gdy pojawiał się najmniejszy przebłysk nadziei, szybko przygasał. Zerwałam się od stołu, zalana łzami ze zdenerwowania i niepokoju, i tym razem udało mi się przewrócić krzesło. Wbiegłam po schodach na piętro, do swojego pokoju, i runęłam na łóżko. Jak wściekła nastolatka, w którą najwyraźniej się przeobraziłam, zignorowałam prośby o otwarcie zamkniętych drzwi, wrzeszcząc: „Idźcie sobie!", aż zachrypłam i nie mogłam dłużej krzyczeć. Gdy w końcu wyłoniłam się z pokoju, zapadał zmrok. Chyba zasnęłam w trakcie płaczu, bo obudziłam się kilka godzin później z wilgotną poduszką przylepioną do policzka. Ojciec był w salonie i udawał, że ogląda wieczorne wiadomości. Usiadłam na kanapie obok niego, zignorowałam kotkę, która cicho syknęła, po czym zwiała z kolan taty, i położyłam mu głowę na ramieniu, - Przepraszam, tato. - W odpowiedzi uścisnął moją rękę. - To strasznie trudne. Nic nie ma sensu, wszystko stanęło na głowie. Może wszyscy macie rację. Może faktycznie zwariowałam.
Odwrócił się do mnie z nieoczekiwaną złością w oczach. - Ani mi się waż tak mówić. Nikt nigdy nie powiedział, że zwariowałaś! Paskudnie oberwałaś w głowę i przeżyłaś straszny wstrząs. Nic dziwnego, że jesteś nieco... zdezorientowana. Tak, to tyle. Zdezorientowana. Wkrótce wszystko sobie przypomnisz, słonko, przekonasz się. Tym razem byłam zbyt zmęczona na protesty. *** Musiał się jednak o mnie bardzo martwić, bo w nocy, w stanie zawieszenia między snem a jawą, kilka razy wyraźnie poczułam zapach jego wody po goleniu. Wiedziałam, że zakradał się potajemnie do mojego pokoju, by sprawdzić, co się ze mną dzieje. Nie powiedział ani słowa, a ja nie zdradziłam, że zdaję sobie sprawę z jego obecności. *** Następnego dnia z determinacją przetrząsnęłam pudło ubrań od Matta, żeby znaleźć coś odpowiedniego. Liczyłam na dżinsy i bluzę, ale najwyraźniej sportowy styl nie pasował do mojego nowego trybu życia. Musiałam się zadowolić parą eleganckich czarnych spodni i szmaragdowym sweterkiem. Przejrzawszy się w lustrze, nie mogłam zaprzeczyć, że strój do mnie pasuje. Metki, chociaż nie designerskie, pochodziły z najlepszych sieciówek. Albo niesamowicie dobrze płacili mi w pracy, albo Matt zafundował mi nie tylko torebkę od Gucciego. W licealnych czasach zawsze był hojny, i to się pewnie nie zmieniło. Powiesiłam resztę ubrań w niedużej sosnowej szafie, po czym wybrałam ciepłą kurtkę z owczej skóry i szalik. Od wielu dni nie wyszłam z domu, a musiałam sprawdzić swoją wytrzymałość, by przekonać tatę do najnowszego pomysłu. Tak czy owak, plan dyplomatycznego wprowadzenia tematu spełzł na niczym, gdy zeszłam po schodach w chwili, gdy tata wchodził frontowymi drzwiami. Pewnie wrócił z codziennego spaceru po poranną gazetę. Był szybki, ale ja również, więc zdążyłam zauważyć niewielki czerwony kartonik, który w pośpiechu usiłował ukryć w kurtce. Moje palce zanurkowały w jego kieszeni niczym pocisk i zacisnęły się na pudełeczku, które od razu wyciągnęłam. - Co to jest, do cholery? Wydawał się zawstydzony i nic nie odpowiedział. Widziałam, że przez głowę przelatują mu rozmaite wyjaśnienia, żadne jednak nie zdało egzaminu i żadnego mi nie przedstawił. - Po co znowu palisz, na litość boską? Nie wiesz, że to cię zabije? Ze to cię zabijało? Gdyby któreś z nas na chwilę umilkło i zastanowiło się nad niedorzecznością odwrócenia roli rodzic - dziecko, do której właśnie doszło, pewnie od razu wybuchnęli-byśmy śmiechem. Tyle że ja byłam zbyt wściekła, żeby to zobaczyć, a on
zbyt zawstydzony. Zmiażdżyłam dłonią paczkę, żeby przynajmniej tej nie dało się uratować, a gdy już połamałam wszystkie papierosy, mój gniew zaczął słabnąć. - Tato, wiem, co robisz i dlaczego, ale musisz mi obiecać, że przestaniesz. Nie przeprosił, jednak przynajmniej próbował wyjaśnić. - Po prostu bardzo się o ciebie martwię, Rachel. Jesteś taka zagubiona, a ja czuję się bezradny, bo nie mogę ci pomóc. To takie głupstwo, żeby łatwiej poradzić sobie ze stresem, i tyle. - Przestań, tato. Po moich policzkach spływały łzy, gdy usłyszałam łamiący się z przejęcia głos ojca. Wierzchem dłoni otarłam słone strużki. Mój Boże, kiedy stałam się taką beksą? Chwyciłam jego dłonie i próbowałam słowami oraz spojrzeniem przekazać to, co poczułam, gdy postawiono mu diagnozę. - Tato, jeśli mnie kochasz, jeśli naprawdę mnie kochasz, błagam, obiecaj mi, że w życiu już nie tkniesz tej trucizny. Jego oczy również zwilgotniały. Teraz doprowadziłam własnego ojca do płaczu, ale jeśli mogło to zapobiec chorobie, warto było. - Już kiedyś prawie się zabiłeś, zamartwiając się o mnie. Nie pozwolę ci zrobić tego ponownie. *** Godzinami spacerowałam i choć nie miałam konkretnego celu, dobrze się czułam na świeżym powietrzu po bezruchu poprzedniego tygodnia. Powiedziałam tacie, żeby się nie przejmował, bo zadzwonię do niego za parę godzin, by wiedział, że nic mi się nie stało. Było już wczesne popołudnie i nagłe zdałam sobie sprawę, że gdzieś po drodze przegapiłam lunch. Znalazłam się blisko centrum miasta, więc skierowałam się ku rzędowi sklepów, pośród których znajdowało się kilka restauracji i kawiarni. Wahałam się na chodniku, zastanawiając się, którą wybrać, kiedy rozległ się za mną cichy głos: - W tej na końcu podają najlepszy sernik. Odwróciłam się, a moje serce szybciej zabiło. Na pewno dlatego, że jego obecność mnie zaskoczyła. - A jeśli już nie lubię sernika? Jimmy przystanął, jakby rozważając ten oczywisty idiotyzm. - Nie. Wykluczone. Nieważne, co zapomniałaś, tego na pewno nie. Niektóre rzeczy ma się we krwi. Za obopólną zgodą weszliśmy do małej kawiarni, gdzie Jimmy zamówił dwie kawy i dwa kawałki ciasta. Na tyłach, tuż przy kominku, stał stolik dla dwojga i oboje ruszyliśmy w tamtym kierunku, nieświadomie ignorując kilka wolnych miejsc przy oknach z widokiem na ulicę. - Dlaczego nie jest pan dzisiaj w pracy, panie posterunkowy? Nic dziwnego, że przestępczość w mieście kwitnie, skoro policjanci tak się lenią. - Właściwie to: panie inspektorze, a poza tym dzisiaj przez resztę dnia oficjalnie
mam wolne. - O, inspektor. To brzmi dumnie. Lubisz tę pracę? Kiedy byliśmy młodsi, nie mówiłeś, że chcesz wstąpić do policji. Pojawiła się kelnerka z naszym zamówieniem, więc Jimmy poczekał, aż postawi przed nami filiżanki oraz talerzyki, i odejdzie. - Tak, kocham tę pracę. Wstąpienie do policji było najlepszą decyzją w moim życiu. A co do tego, że nic o tym nie mówiłem... Wtedy sporo ukrywałem. Może trzeba było powiedzieć pewne rzeczy. Ścisnęło mnie w brzuchu. Miałam wrażenie, że Jimmy chce mi się zwierzyć z czegoś naprawdę ważnego, jednak czułam wewnętrzny opór. Nie wiedząc, jak to rozegrać, nie mając nawet pewności, czy w ogóle chcę cokolwiek z tym robić, postanowiłam szybko zmienić temat. - Jimmy, chciałabym przeprosić za moje zachowanie sprzed paru dni. Za tamten wybuch. Zbył te przeprosiny niedbałym machnięciem ręki, ale ciągnęłam: - Nie, poważnie. Rozumiem, że to wszystko wydaje się okropnie... Sama nie wiem. Nieprawdopodobne... niezrównoważone... niewiarygodne... - Pasuje każde słowo, które zaczyna się na „nie", tak? Roześmiałam się. Zawsze potrafił mnie rozśmieszyć. - Chodzi o to, że to, co moim zdaniem jest całkowicie i bez najmniejszych wątpliwości prawdziwe, ciągle okazuje się fałszywe. To bardzo niepokojące. Jimmy wypił duży łyk kawy, zanim odpowiedział. - W to nie wątpię. I frustrujące. Coś w jego głosie, coś, czego nie usłyszałam w ustach nikogo innego, sprawiło, że opuściłam widelec z ciastkiem, które już zamierzałam zjeść. - Wierzysz mi? - Uświadomiłam sobie, że nieustannie protestowałam, ale ani razu nie przyszło mi do głowy zadać komukolwiek to pytanie. Jego intensywnie niebieskie oczy wpatrywały się we mnie wzrokiem, w którym można było zatonąć, jeśli się nie uważało. - Wierzę, że ty w to wierzysz, całym sercem i bez najmniejszych wątpliwości. I widzę, co z tobą robią próby przekonania do tego innych. Przez chwilę milczał i już miałam się odezwać, ale Bogu dzięki nie zrobiłam tego, bo nie usłyszałabym, jak kończy szeptem: - Serce mi się kraje, kiedy widzę cię w takim stanie. Nie zdawałam sobie sprawy z tego, że jego słowa doprowadziły mnie do łez, dopóki delikatnie nie ujął mnie pod brodę i nie osuszył mi oczu zwiniętą serwetką. Nadal mówił cicho i łagodnie: - I na pewno nie widziałem, żebyś aż tyle płakała, nawet gdy jako ośmiolatka bez przerwy spadałaś z roweru. Niezbyt elegancko pociągnęłam nosem, ale jego słowa zrobiły swoje. Znów mnie rozbawił. - Och, od pięciu lat sporo się napłakałam. Więcej, niż mógłbyś pomyśleć. - Dlaczego?
No właśnie. Teraz musiałam się wycofać albo wyłożyć kawę na ławę. - Bo cię straciłam. Zginąłeś, kiedy ratowałeś mi życie. Nie masz pojęcia, co to ze mną porobiło. Nie masz pojęcia, jak za tobą tęskniłam. Teraz on miał szansę wyskoczyć z banałem o urazie głowy, amnezji i nadchodzącym wyzdrowieniu. Nie zrobił tego jednak. Taki właśnie był Jimmy: chłopiec, który kochał mnie w dzieciństwie, i mężczyzna, którym się stał. Mogłam zwierzyć mu się ze wszystkiego. Mogłam powiedzieć mu prawdę. - Opowiadaj - poprosił. I tak, w gasnącym popołudniowym świetle, w migotliwym blasku płomieni w kominku, zaczęłam od początku, od nocy wypadku, i nie zamilkłam, dopóki nie dotarłam do końca.
Rozdział 8
Wyszliśmy z kawiarni jako ostatni klienci. Dotarło do nas, że zbytnio się ociągamy, dopiero gdy właściciel darował sobie zachowywanie pozorów i zaczął odkurzać podłogi, stawiać krzesła na pustych stolikach i zgasił niemal wszystkie światła. Przeprosiłam, że tak się zasiedzieliśmy, Jimmy ściągnął moją kurtkę z wieszaka i przytrzymał, żebym wsunęła w nią ręce. Poprawił mi ją na ramionach i nie było nic dziwnego w tym, że jego dłonie na nich pozostały, gdy kierował mnie ku drzwiom. - Moje auto stoi tuż za rogiem. Podrzucę cię do domu, zanim twój ojciec wyśle za nami ekipę poszukiwawczą. Przemierzaliśmy ciche ulice, a lodowate grudniowe powietrze kąsało nas ostrymi podmuchami, jednak nie czułam zimna, gdy szliśmy ramię w ramię, bardzo blisko siebie. Wiedziałam, że wkraczam na niebezpieczne terytorium. W trakcie tego popołudnia otworzyły się nowe drzwi, a ja beztrosko przez nie przeszłam, nawet nie oglądając się za siebie. Teraz jednak uświadomiłam sobie, że zanim jeszcze bardziej zagmatwam sytuację, muszę uzyskać odpowiedzi na mniej więcej tysiąc pytań, które stały mi na drodze. Cholera by to wzięła, bo u boku Jimmy'ego czułam się tak dobrze, tak na miejscu. Dlaczego wcześniej tego nie widziałam? Jazda do domu potrwała góra pięć minut, a kiedy zatrzymaliśmy się przy krawężniku, zauważyłam, jak w tej samej chwili drgnęła zasłonka w salonie. Zaśmiałam się z niedowierzaniem. - Nie uwierzysz, ale mój tata podgląda mnie zza zasłony. Znowu czuję się jak nastolatka. Jimmy opuścił głowę i nachylił się przede mną, żeby przez szybę po stronie pasażera zerknąć na front domu. Poczułam delikatny aromat jego wody po goleniu i czysty zapach szamponu, zanim znowu się wyprostował. Odetchnęłam głębiej tą nęcącą kombinacją, żeby ją zapamiętać. Co ja wyprawiałam? Nie miałam prawa o tym myśleć. Jimmy'ego i mnie nigdy, ani razu, nie połączyło nic romantycznego, zawsze tylko blisko się przyjaźniliśmy i tyle, no i przecież był jeszcze Matt. Jest jeszcze Matt, przypomniałam sobie. Nie byłam wolna i nie powinnam dopuszczać do siebie takich myśli. - Chyba powinnam już wracać. - Zanim twój tata wyskoczy na mnie ze strzelbą? Zachichotałam, wyobraziwszy to sobie. - Tak, właśnie. No i Matt niedługo ma zadzwonić z Niemiec, więc... Zawiesiłam głos. Nie mogłam powiedzieć nic gorszego. Ciepła atmosfera między nami natychmiast zlodowaciała, a Jimmy wręcz namacalnie się najeżył.
- No jasne. Po tych dwóch słowach świeżo wykluta bliskość między nami padła trupem. Zaprosiłam go do nas na kolację, lecz nie zdziwiło mnie, że odmówił. Odprowadził mnie jednak do drzwi i wziął pod ramię, bo ścieżka już zaczęła zamarzać. Był to zwykły przyjacielski gest, nic ponadto. Nie mogłam uwierzyć, że nastrój tak błyskawicznie się zmienił i przez to zaczęłam kwestionować swoją ocenę tego popołudnia. Naprawdę pojawiło się coś nowego czy tylko sobie ubzdurałam, że wyczuwam między nami coś więcej niż tylko głęboką sympatię? Wyjął klucz z moich palców i wsunął go do zamka, ale nim go przekręcił, położyłam dłoń na jego ramieniu, żeby poczekał. - Nadal jesteśmy umówieni na jutro? Bo wiesz, mogę jechać sama. Nie ma problemu. Jego wzrok niczego nie zdradzał. - Jasne, że jesteśmy umówieni. Dlaczego nie? Dlatego, że zepsułam nastrój, wywlekając na światło dzienne jedną jedyną przeszkodę, która od zawsze wznosiła się między nami. Przeszkodę, z którą byłam obecnie zaręczona. - Bez powodu. Po prostu. Oprowadzanie po Londynie przyjaciółki, która właśnie zwariowała, to chyba średnio ciekawy pomysł na spędzenie wolnego dnia. Przyciągnął mnie do siebie i na moment zamknął w mocnym uścisku, tylko i wyłącznie przyjacielskim. - Wcale właśnie nie zwariowałaś - zaprzeczył, po czym dodał, wyraźnie nie mogąc się oprzeć: - Właściwie to jesteś taka, odkąd cię znam! Puścił mnie i zręcznie obrócił klucz w zamku. Lekkim szturchnięciem pokierował mnie do ciepłego korytarza. - Jak mówiłem wcześniej, to naprawdę niezły pomysł. Na pewno pomoże. A teraz wracaj do ciepłego domu i widzimy się rano. *** Argumenty, które sobie przygotowałam do przekonania taty, że jutrzejsza wyprawa do Londynu to dobry pomysł, okazały się zbędne, gdy tylko się dowiedział, że jadę w towarzystwie Jimmy'ego. Zaczęłam się zastanawiać, czy przypadkiem nie zmieniłby zdania, gdybym chciała pojechać z kimś innym. Mimo to, kiedy rankiem czekałam, aż zjawi się po mnie Jimmy, ojciec zachowywał się jak kwoka na jajach. - Masz ze sobą leki? Poklepałam zwisającą mi z ramienia torebkę od Gucciego. - Zadzwonisz, jeśli zrobi ci się słabo albo...? No tak, masz telefon i pieniądze, i... - Spokojnie, tato, nie będzie mnie tylko jedną noc. Wracam jutro, mam nadzieję, że wreszcie z odpowiedziami. Nadal nie wydawał się przekonany, więc go uściskałam. - Nie martw się tak o mnie. - Poczułam zapach jego wody po goleniu i coś mi się przypomniało. - I przestań do mnie zaglądać przez całą noc. Rano na pewno jesteś
zmordowany. Już nawet nie policzę, ile razy się zakradasz. Auto Jimmy’ego akurat podjechało pod dom i właśnie schylałam się po niewielką torbę podróżną u swoich stóp, więc nie od razu dostrzegłam konsternację na twarzy taty. - Rachel, nie zaglądałem w nocy do twojego pokoju. Ani razu. Chyba ci się przyśniło. Podróż do Londynu potwierdziła, że pomiędzy wczorajszym wieczorem a dzisiejszym porankiem Jimmy doszedł do konkretnych wniosków. Znowu był życzliwym kpiarzem, platonicznym przyjacielem, którego znałam przez całe życie, czy też przynajmniej część życia przed osiemnastką. Mężczyzna, który w kawiarni trzymał mnie za rękę, gdy z trudem relacjonowałam mu swoje przejścia w ostatnich latach, przepadł z kretesem. Jeśli nawet czułam się rozczarowana, że dałam odejść tej osobie, pocieszało mnie, że w moim życiu znów zagościł dobry stary przyjaciel; w porównaniu do, dajmy na to, tygodnia wcześniej, to i tak był spory postęp. - No to dokąd chcesz najpierw jechać? Zastanawiałaś się nad tym? Wyciągnęłam z torebki złożoną kartkę. - Chyba sensownie byłoby zacząć od tego. Wszystko inne leży po drugiej stronie miasta. Papierek w mojej dłoni zatrzepotał pod wpływem lekkiego powiewu z otwartego okna. - Mam adres, ale zupełnie się nie orientuję, gdzie to właściwie jest. Tata musiał mi napisać. Jimmy na moment oderwał wzrok od drogi i zerknął na kawałek kartki w linie. - A to jest...? Westchnęłam głęboko i spojrzałam na słowa na kartce, które absolutnie nic dla mnie nie znaczyły. - Tam właśnie mieszkam. - Umilkłam, jakbym zeznawała w sądzie. - Podobno. Starałam się wyglądać na zrelaksowaną, jednak gdy pokonywaliśmy kilometr za kilometrem, nerwy zżerały mnie coraz bardziej. Wyjazd do Londynu, gdzie mieszkałam i pracowałam, był moją ostatnią nadzieją na odzyskanie prawdziwego życia. Dopiero teraz jednak zaczęłam się zastanawiać, co właściwie znajdę na miejscu. W torebce miałam nieznane sobie klucze. Zapewne pasowały do zamka w drzwiach pod adresem zapisanym rano przez ojca. Ale co z moim innym domem, czyli z mieszkaniem nad samoobsługową pralnią? Co powiedzą wszyscy, kiedy okaże się, że i ono należy do mnie, i pełno w nim dobytku oraz rzeczy z całkiem innego życia? A gdyby oba istniały jednocześnie? Czy to w ogóle było możliwe? Usłyszałam w głowie szept, jedno słowo, bardziej przerażające i nieznane niż ta straszna amnezja - schizofrenia. Czy nie przejawiała się rozszczepieniem osobowości? Nagle poczułam pewność, że niedawno czytałam artykuł na ten temat. Czy właśnie na to cierpiałam? Naprawdę byłam psychicznie chora? Zęby uciszyć ten głos, uchwyciłam się pierwszej lepszej myśli i przerwałam milczenie:
- Jimmy, nie przyszło mi do głowy, żeby zapytać, czy się ożeniłeś. Samochód lekko się zakołysał, czym zasłużył sobie na wściekłe trąbienie jadącej za nami ciężarówki. - Ożeniłem? Eee, nie. Skąd ten pomysł? Nie sądzisz, że już byś wiedziała, gdybym był żonaty? Wzruszyłam ramionami. - Niekoniecznie. Nie wiedziałam nawet, że jestem zaręczona. - To fakt. Na liczniku przybyły niemal dwa kilometry, zanim znowu się odezwałam. - A ktoś jest na horyzoncie? Zaśmiał się pod nosem, ale nie odpowiedział, co tylko wzmogło moją ciekawość. - Dziewczyna? Kochanka? Chłopak? - Nie, nie i zdecydowanie nie, dziękuję bardzo. - Dlaczego nie? - A o co pytasz? Dlaczego nie jestem gejem? Szturchnęłam go lekko w ramię. - Przecież wiesz, o co pytam. Dlaczego nikogo nie masz? Jesteś świetnym facetem i byłbyś fantastycznym partnerem. Jak to możliwe, że jesteś sam? Po raz pierwszy wydał mi się zakłopotany i zaskoczyłam sama siebie, że posunęłam się tak daleko. Kiedyś żaden temat nie był zakazany, może jednak teraz wszystko się zmieniło. - Na przykład dlatego, że pracuję na długie zmiany o dziwnych porach. To nie pomaga. A może po prostu tak wolę. Czułam, że przydałoby się więcej pytań i że sporo przemilczał, ale być może moment nie był odpowiedni, więc, ku widocznej uldze Jimm’ego, nie ciągnęłam tej kwestii. Wtedy już krążyliśmy po bocznych uliczkach Londynu, a znalezienie adresu z kartki potrwało dłużej, niż powinno. W końcu, skręciwszy kilkakrotnie nie tam, gdzie należało, podjechaliśmy pod zaadaptowany wiktoriański budynek z ozdobnym gankiem. - Jesteśmy na miejscu - oznajmił Jimmy, skręcając na wolne miejsce parkingowe na niewielkim podwórzu przed budynkiem. - W domu. - Nie w moim - wymamrotałam ponuro, niemniej pociągnęłam za klamkę i wysiadłam. Przez chwilę stałam na porannym chłodzie, wpatrzona w zupełnie nieznany sobie budynek. Nic tutaj z niczym mi się nie kojarzyło. - Chodź, sprawdzimy. Wyciągnął rękę, a ja z nieukrywaną niechęcią dałam się poprowadzić ku kamiennym schodkom domu. Sądziłam, że utkniemy już przy pierwszej przeszkodzie, bo gdy zmierzaliśmy do wejścia, okazało się, że drzwi budynku zabezpieczone są kodem. Przystanęłam na środkowym z trzech niskich stopni. - Nic tu po nas - oznajmiłam ze zbyt oczywistą ulgą w głosie.
- Nie tak prędko - odparł Jimmy, ciągnąc mnie do drzwi. W tym samym momencie po drugiej stronie szyby pojawiła się kobieta w niebieskim pielęgniarskim uniformie, która bez wątpienia zamierzała jak najszybciej wyjść z budynku. Gdy otworzyła drzwi, Jimmy przyśpieszył, żeby je zablokować, zanim znów się zamkną. Pielęgniarka zerknęła na niego podejrzliwie, a potem zobaczyła mnie i najwyraźniej zdecydowała się nie protestować przeciwko naszemu wejściu. - Dziękuję - powiedział Jimmy, gdy mijaliśmy ją w progu. - Tak, dzięki - dodałam odruchowo. Wyszła już i właśnie schodziła po kamiennych schodkach, kiedy wykrzyknęła przez ramię: - Nie ma za co, Rachel! *** Milczeliśmy podczas jazdy windą. Napięcie nas nie opuściło, gdy na piątym piętrze drzwi się rozsunęły i zobaczyliśmy korytarz, który ciągnął się po obu stronach. - W prawo czy w lewo? - spytał Jimmy. - A skąd mam wiedzieć? - warknęłam. Odwrócił się do mnie. Wiem, że ci ciężko, Rachel, naprawdę. – Traktował mnie milej i cierpliwiej, niż na to zasługiwałam, - Ale wiedzieliśmy, że będziesz musiała stawić czoło czemuś takiemu. Nie rezygnuj tak szybko. Naturalnie, miał rację. Tyle że ja bardzo chciałam, aby to wszystko okazało się nieprawdą. Oczywiście, mój klucz otworzył drzwi mieszkania. Wędrowaliśmy po pomieszczeniach niczym potencjalni nabywcy, tak naprawdę nie wiedząc, dokąd zmierzamy. Kiedy otworzyłam drzwi w moim mniemaniu prowadzące do sypialni, niemal weszliśmy do schowka na pranie. Na szczęście w tym momencie odnalazło się nasze chwilowo zaginione poczucie humoru. W schowku na pranie... Czy to nie ostatnie miejsce, w którym się go szuka? -
Czułam się trochę jak złodziejka szperająca po szufladach i szafkach w poszukiwaniu wartościowych rzeczy. Bardzo niewiele z nich wydawało się znajome, jednak od czasu do czasu zdarzało mi się natrafić na coś -element stroju czy biżuterię - od czego mój puls przyspieszał, bo rozpoznawałam swoją własność. Paszport i zeznania podatkowe, schludnie ułożone w metalowej skrzyneczce, były ostatnim gwoździem do trumny. Zdecydowanie tutaj mieszkałam. W innych okolicznościach nie byłaby to tragedia, wręcz przeciwnie; mieszkanie okazało się bardzo ładne, urządzone z wielkim smakiem i mniej więcej cztery razy większe od tego nad pralnią samoobsługową. Mimo to poprawa warunków mieszkaniowych ani trochę mnie nie ucieszyła. Skoro należało do mnie - a niby jak mogłabym zaprzeczać w obliczu tak niepodważalnych dowodów - to jakie teraz miałam podstawy, by upierać się, że to nie jest moje życie? Kiedy buszowałam po sypialni, Jimmy znalazł drogę do kuchni, a parę minut
później wrócił z dwoma parującymi kubkami kawy. - Czarna, niestety - przeprosił, wręczając mi jeden z nich. - Skończyło ci się mleko. W zasadzie skończyło ci się wszystko, szafki są niemal puste. Chyba sporo jadasz na mieście. To brzmiało logicznie i zdecydowanie pasowało do stylu życia, jakie moim zdaniem mógł prowadzić Matt. Bardzo ostrożnie trzymając kubek, usiadłam na kremowej sofie. Przez cały czas uważałam, żeby nie rozlać ani kropli gorącego napoju na kosztowne skórzane obicie. Byłam koszmarnie zdenerwowanym gościem we własnym domu. - Jakim cudem mnie na to wszystko stać? – przyszło mi nagle do głowy. - Znam londyńskie ceny. Przecież to mieszkanie musi kosztować krocie, a w nowej pracy na pewno mi aż tyle nie płacą. Oczy Jimmy'ego pociemniały i na moment oderwał wzrok od mojej niepewnej twarzy, zanim odparł: - Wydaje mi się, że to mieszkanie rodziny Matta. W tym budynku mają ich chyba kilka. Pewnie płacisz symboliczny czynsz, skoro niemal należysz do rodziny. Poczułam, że idiotycznie się rumienię w odpowiedzi na ten komentarz, chociaż właściwie nie byłam pewna, z jakiego powodu. W sumie nie zrobiłam nic, czego musiałabym się wstydzić. - Och - wydusiłam z siebie tylko. Jak na dziennikarkę nie byłam szczególnie elokwentna. Wspólnie dokończyliśmy inspekcję pomieszczeń. Choć nadal szukałam dowodów na to, że tu nie mieszkam, wszystko wokół mnie wręcz krzyczało, że jest inaczej. Jeśli rachunki i materiały reklamowe na moje nazwisko nie były dla mnie dość przekonujące, oprawiona w srebrne ramki fotografia na małym stoliku kawowym wydawała się bezdyskusyjnym dowodem. Jimmy podszedł do mnie od tyłu i pochylił się nad moim ramieniem, żeby zobaczyć, dlaczego tak uważnie wpatruję się w to, co trzymam w dłoniach. Zza szkła spoglądała na mnie podobizna Matta i mnie samej przy wieży Eiffla. Matt stał za mną w niemal identycznej pozie jak Jimmy w tej chwili. Śmialiśmy się do aparatu i choć tego dnia musiało być zimno, sądząc po płaszczach i szalikach, którymi byliśmy opatuleni, biło od nas takie ciepło, że na moment mną to wstrząsnęło. Wydawaliśmy się szczęśliwi, beztroscy i... zakochani. Po raz pierwszy uświadomiłam sobie, że przez wszystko, co się wydarzyło od mojego powrotu do Great Bishopsford, tak bardzo starałam się odkopać przeszłość, że w przerzuconej ziemi udało mi się pogrzebać wszystkie uczucia do Matta. - Tam ci się chyba oświadczył. - Głos Jimmy'ego nie zdradzał żadnych emocji. Nie mogłam oderwać oczu od fotografii, a chwilę później poczułam, ze Jimmy pośpiesznie odsuwa się ode mnie. - Zawsze chciałam pojechać do Paryża - westchnęłam. Jimmy tego nie skomentował, tylko pochylił się, żeby zebrać puste kubki i zanieść je do kuchni, więc nie wiem, czy usłyszał, jak kończę stanowczym tonem: - ... ale nigdy tam nie byłam.
*** Już nic nie trzymało nas w mieszkaniu. Nie skorzystałam z sugestii Jimmy'ego, żeby zabrać stąd parę rzeczy i przewieźć do taty. To za bardzo przypominałoby kradzież. W samochodzie musiałam coś powiedzieć, żeby rozwiać paskudną chmurę, która osiadła między nami. - Chociaż widziałam, co widziałam, nawet teraz nic nie wydaje się realne. Pomachałam ręką w kierunku wiktoriańskiego budynku. - Logicznie biorąc, mam dowody przed oczami i muszę je zaakceptować, ale całą sobą czuję, że wszystko jest kompletnie i zupełnie nie tak. Wyglądało na to, że Jimmy także stara się rozwiać dławiącą mgłę, która na nas opadła. - Nie przejmuj się. Nie możesz oczekiwać, że wszystko wróci w jednej chwili. Chodźmy coś zjeść, a potem sprawdzimy to pismo, w którym pracujesz. Może znajdziemy tam coś, co da nam odpowiedzi. Nie miał pojęcia, jak prorocze okażą się te słowa. *** Na szczęście Jimmy zaproponował, żebyśmy wcześniej zadzwonili do czasopisma i uprzedzili ich o naszej wizycie, i bardzo dobrze, bo to miejsce było tak ogromne, że nigdy nie udałoby nam się trafić do działu, w którym pracowałam. Po obejściu błyszczącej jak lodowisko recepcji doszliśmy do wielkiego zaokrąglonego biurka i kilku recepcjonistek za nim. Wszyscy tutaj wydawali się niewiarygodnie eleganccy i skupieni; choć strój, który miałam na sobie, pasował do tego miejsca, ja sama zdecydowanie nie. Musiałam sporo stracić w ich oczach, kiedy zapomniałam nazwiska osoby, z którą się umówiliśmy, i byłam zmuszona do poszukiwania w torebce karteczki, na której je zapisałam. - Pani Rachel Wiltshire na spotkanie z panią Louise Kendall - wyręczył mnie Jimmy gładko, kiedy z nieprzyzwoitym wręcz brakiem szacunku nadal szperałam w przepastnej torbie od Gucciego. - Czeka na nas. Polecono nam zająć miejsca na niemożliwie niskiej, obitej czerwoną skórą kanapie, usytuowanej dokładnie naprzeciwko rzędu wind. Wierciłam się nerwowo, podnosząc się za każdym razem, gdy drzwi jednej z wind się rozsuwały i pojawiała się jakaś kobieta. To było idiotyczne. W tak wielkim budynku do recepcji nieustannie wchodziły całe ich tłumy; moja szefowa mogła być każdą z nich. Minął jeszcze kwadrans, zanim mniej więcej dziesięć lat starsza ode mnie kobieta w markowym kostiumie i niewiarygodnie niepraktycznych szpilkach podeszła do nas żwawym krokiem. - Rachel! - wykrzyknęła już w połowie drogi. Wstałam i wyciągnęłam rękę. Zignorowała to i pochyliła się gwałtownie niczym jastrząb, żeby ucałować powietrze obok mojej głowy, jednocześnie owiewając mnie mgiełką kosztownych perfum.
- Jak się miewasz, moje biedactwo? Tak się zamartwialiśmy! Coś w jej głosie kazało mi mocno w to wątpić. Zamiast tracić czas na dalsze serdeczności, odwróciła się na swoich zabójczych szpilkach, by ruszyć do windy. Jako że całkowicie zignorowała Jimmy'ego, uznałam, że wypada go przedstawić. - Proszę pani, to mój stary przyjaciel, Jimmy Boyd. Przywiózł mnie dziś do Londynu, żebym sprawdziła, czy dzięki temu czegoś sobie nie przypomnę. Odwróciwszy się, posłała zdawkowy uśmiech mężczyźnie stojącemu obok mnie, ale tylko rozciągnęła usta - uśmiech nie dotarł do oczu. Już wcześniej widziałam, jak go zlustrowała wzrokiem, gdy podniósł się na jej widok. Miałam nadzieję, że Jimmy tego nie zauważył. - Nie proszę pani, tylko Louise - poprawiła mnie, dźgając przycisk windy idealnie pomalowanym paznokciem. - Twój ukochany Matt dzwonił do mnie w poniedziałek i opowiedział mi wszystko o tym okropnym napadzie. To musiało być straszne. Ukradli twój piękny pierścionek? - Jej wzrok padł na moją lewą rękę, jakby chciała potwierdzić jego zniknięcie. - Co za tragedia. W drodze do windy nie mogłam się pozbyć wrażenia, że moja szefowa uznała utratę pierścionka za większe nieszczęście niż niebezpieczeństwo, w którym się znalazłam. Kojarzyła mi się z Cathy, czy raczej z osobą, w jaką Cathy mogłaby się zamienić za jakieś dziesięć lat. Wysiedliśmy z windy na dziewiątym piętrze i od razu podbiegła do nas jakaś pracownica niższego szczebla ze stosem papierów. Gdy Louise przystanęła, by zająć się kryzysem, Jimmy i ja dyskretnie cofnęliśmy się o krok i zaczęliśmy się rozglądać po rozległej otwartej przestrzeni jaskrawo oświetlonej przez długie jarzeniówki. Po obu stronach windy ciągnęły się niezliczone biurka podzielone na stanowiska pracy przez niebieskie, pokryte filcem ścianki. Całość kojarzyła się z widokiem typowym dla laboratorium - małe przestrzenie, po których biegają szczury. - Miła kobieta z tej twojej szefowej - mruknął Jimmy prosto do mojego ucha, żeby nikt nie usłyszał. - Bardzo szczera. - Ciiii - zachichotałam, ale cieszyło mnie, że ktoś jeszcze podziela moje zdanie. Gdy problem został rozwiązany, Louise odesłała podwładną i popatrzyła na nas. - Nie bardzo wiem, co chcesz teraz zrobić - powiedziała. - Przejść się i przywitać z ludźmi czy poszperać w swoim biurku? - Eee, może poproszę tylko biurko, tak myślę. - W porządku. No to powodzenia. Na pewno się zobaczymy przed twoim wyjściem. Po tych słowach odwróciła się, żeby odejść. - Hm, Louise? Znów się odwróciła i uśmiech, który zastąpił irytację na jej twarzy, wśliznął się na nią odrobinę za późno. Ledwie maskował spojrzenie typu „jestem bardzo zajęta i nie mam na to czasu". - Które biurko jest moje? Jej mina wyrażała niemal zachwycone zdumienie. - O mój Boże, ty naprawdę masz amnezję! Jakie to dziwne! Matt wspominał... Ale
to zupełnie niezwykłe. Jej fascynacja mną trwała całą drogę do mojego biurka, do którego zmierzaliśmy wężykiem dokoła innych boksów i między nimi. Niektórzy z moich współpracowników zbywali mnie przelotnym spojrzeniem, wielu jednak z uśmiechem podnosiło wzrok. Ja uśmiechałam się do wszystkich, na wypadek, gdybyśmy się dobrze znali. W końcu przystanęła przed dwoma biurkami ustawionymi naprzeciwko siebie. Za jednym z nich młoda kobieta wściekle bębniła w klawiaturę przed sobą. - Dee, znajdziesz chwilę na pokazanie Rachel paru rzeczy? - Jakby dzieląc się niesamowicie smakowitym sekretem, Louise wyszeptała: - Naprawdę ma amnezję! Poczekaliśmy, aż zniknie, po czym młoda kobieta wstała i wyciągnęła rękę na powitanie. - Cześć, jestem Dee Ellis i obie zaczęłyśmy pracę w czasopiśmie mniej więcej w tym samym czasie. Z uśmiechem skinęłam jej głową, nie mając pojęcia, co powiedzieć. - I obie nie cierpimy Louise - dodała. Serdecznie uścisnęłam jej wyciągniętą dłoń. Nie miałam bladego pojęcia, kto to w ogóle jest, ale czułam się tak, jakbym właśnie znalazła przyjaciółkę. Dee okazała się niesamowicie cierpliwa, ale z jej ukradkowych spojrzeń na zegar i na komputer wynikało, że odrywamy ją od pracy. - Posłuchaj, widzę, że jesteś zajęta. Nie chcę, żebyś czuła się jak moja niańka. Uśmiechnęła się ze smutkiem. - Przepraszam - powiedziała ze skruchą. - Po prostu mam termin nie do przeskoczenia. Sama wiesz, jak to jest. Szczerze mówiąc, nie wiedziałam. - Jest tu coś, na co Rachel mogłaby zerknąć? Na przykład coś, nad czym pracowała w zeszłym tygodniu i co pomogłoby jej cokolwiek sobie przypomnieć? Dee popatrzyła na Jimmy'ego i, inaczej niż w przypadku Louise, dostrzegłam, że błyskawicznie poczuła do niego sympatię. Polubiłam ją jeszcze bardziej. - Nie przerwałaś niczego w trakcie. - Zmarszczyła czoło, jakby szukała klucza do otwarcia zamka. - Bardzo ciężko pracowałaś, żeby wszystko skończyć przed ślubem koleżanki. Przy okazji, jak było? - Nie dotarłam. - Cholera. - Z namysłem przygryzła wargę. - O, już wiem. Może zerknęłabyś na parę artykułów, nad którymi pracowałaś w ostatnich miesiącach? Myślisz, że to mogłoby pomóc? - Świetny pomysł - zapewniłam ją. Zniknęła, mamrocząc coś o „archiwach", a ja usiadłam za wolnym biurkiem. Blatu nie zaśmiecały żadne rzeczy osobiste, a w dwóch szufladach nie znalazłam nic poza materiałami biurowymi. Ze skruchą głośno zamknęłam szufladę, gdy Dee wróciła ze stosem czasopism. Czułam się tak, jakby przyłapała mnie na myszkowaniu. - Proszę bardzo. W spisie treści sprawdzisz, nad którymi pracowałaś. Wiem, że sala konferencyjna jest teraz pusta, więc jeśli chcesz, możesz je tam w spokoju obejrzeć.
Choć sala konferencyjna była w całości przeszklona, przynajmniej dawała nam odrobinę prywatności i wytchnienia od otwartej przestrzeni biura. Jimmy rozłożył czasopisma od Dee na wypolerowanym blacie dębowego stołu i wyciągnął spod niego dwa wyściełane krzesła. Sprawdziłam daty na magazynach i przysunęłam do siebie najstarszy. Jimmy wybrał jeden na chybił trafił, a kiedy pytająco uniosłam brew, żartobliwie wzruszył ramionami. - Pomyślałem sobie, że porozwiązuję w tym czasie kwizy. Siedzieliśmy w milczeniu przez kilka godzin, czytając stare numery. Jimmy dwukrotnie wyszedł i wrócił ze styropianowymi kubkami z gorącą i brązową cieczą z pobliskiego automatu. W pomieszczeniu słychać było jedynie szelest przewracanych kartek. - Wiesz, część tych moich tekstów jest naprawdę niezła - zauważyłam, gdy zamknęłam kolejny egzemplarz i odłożyłam go na stos przeczytanych. - Jaka skromna - zakpił Jimmy. Poczułam, że się rumienię. - Wcale nie przewróciło mi się w głowie - wyjaśniłam. - Po prostu dziwię się, że byłam dość dobra, żeby spełnić swoje marzenia. Przyjacielsko uścisnął moją rękę. - Nigdy w to nie wątpiłem. *** Dwa numery później moje postrzeganie rzeczywistości legło w gruzach tuż pod moim nosem. Początkowo nie zauważyłam nagłówka. Moją uwagę przyciągnęła niewielka kolorowa fotografia w górnym prawym rogu strony. - O mój Boże! - jęknęłam, czując, jak krew odpływa mi z twarzy. - Co? Co jest? Co się dzieje? - zawołał Jimmy. Natychmiast zerwał się z krzesła i stanął za mną. Niezdolna do wyduszenia z siebie choćby słowa, drżącym palcem wskazałam fotografię. Jimmy pochylił się i na głos przeczytał podpis pod zdjęciem. - „Doktor James Whittaker z kliniki Hallingford". - Zdezorientowany, odwrócił się do mnie. - No i? - To doktor Whittaker. - Myśli krążyły w mojej głowie niczym stado rozzłoszczonych pszczół. – Doktor Whittaker to mój lekarz - ciągnęłam, świadoma, że robię wrażenie coraz bardziej poirytowanej jego brakiem zrozumienia. - To specjalista, który zajmował się mną po wypadku. To on od pół roku leczy moje bóle głowy! Oboje dwukrotnie przeczytaliśmy artykuł. Dopiero potem nasze spojrzenia się skrzyżowały i Jimmy przerwał milczenie. - Nie ma ani słowa o tym, że leczy urazy głowy - zaryzykował cichym głosem. - Wiem. - Szczerze mówiąc, z tego chyba wynika, że już nie leczy pacjentów. - Wiem.
- Wydaje się bardziej zaangażowany w próby kliniczne i badania. Nie odezwałam się. - To dobry artykuł - oznajmił wreszcie, jakby to była jakaś pociecha. - Dzięki. Odwróciłam pismo do siebie, całkiem jak gdybym chciała ponownie przeczytać tytuł, ale nie musiałam -już wrył mi się w pamięć: „Rozszczepienie osobowości. Medyczny fakt czy fikcja?" A pod spodem, niewielką kursywą, nazwisko autora: „Rachel Wiltshire".
Rozdział 9
Nie pamiętam, jak wyszliśmy z budynku. Jimmy przejął nad wszystkim kontrolę zwrócił czasopisma Dee, a potem płynnie pokierował mnie do rzędu wind. Gdy jechaliśmy na parter, inni ludzie w windzie odsunęli się od nas na widok mojej trupiej bladości i ręki Jimmy'ego, którą podtrzymywał mnie w talii. Pewnie faktycznie wydawałam się niezdrowa, ale inaczej, niż się obawiali. Od zimnego wiatru na zewnątrz dosłownie mnie zatkało i jęknęłam głośno, przełykając powietrze, jak tonący, który próbuje złapać oddech. - Oddychaj powoli - poradził mi Jimmy. - Nie ma pośpiechu, spokojnie. Odruchowo wszedł w rolę policjanta, który ma do czynienia z osobą w szoku. „Szok" wydawał się dość trafnym słowem na opisanie tego, co właśnie czułam. Nagle wszystkie fragmenty układanki zaczęły się dopasowywać. Zamiast jednak otrzymać klarowne wyjaśnienie, którego szukałam, układanka wychodziła nie tak, jak powinna, i przedstawiony na niej obrazek napawał mnie przerażeniem. - To prawda, wszystko to prawda. Jak to może być prawda? Nie uświadamiałam sobie, że mówię tak głośno, dopóki nie dostrzegłam niepewnych spojrzeń, które przechodnie rzucali w moim kierunku. Musiałam się im wydawać bardziej niż lekko stuknięta, - No już, mała, idziemy stąd - oznajmił Jimmy. Otępiała, pozwoliłam się zaprowadzić na podziemny parking, gdzie zostawiliśmy auto. Posadził mnie w fotelu, jakbym była dzieckiem, po czym zamknął drzwi po stronie pasażera i obszedł auto. Obserwowałam go przez szybę, zastanawiając się, skąd u niego ten spokój. Nie powinien właśnie dzwonić do najbliższego szpitala z prośbą, żeby mnie przyjęli? Naprawdę nie wydawał się zdenerwowany. Może był równie nienormalny jak ja. Uruchomił silnik i w milczeniu wyjechaliśmy na zatłoczone londyńskie ulice. - No cóż - przerwał w końcu ciszę. - To było trochę zaskakujące. - Niedopowiedzenie stulecia. Ponownie odezwał się dopiero po następnych dziesięciu minutach. - Krążę bez sensu. - Witaj w moim świecie - odparłam ponuro. - Nie, Rach, dosłownie. Skręcałem w tę ulicę z dziesięć razy. Dokąd teraz jechać? Dalej chcesz szukać tego drugiego mieszkania i firmy inżynieryjnej? Popatrzyłam w okno w nadziei, że ukryję przygnębiony wzrok. - A po co? Oboje wiemy, co będzie, gdy się zjawimy. Nie mogę mieszkać ani pracować w dwóch miejscach jednocześnie. Chyba pora, żebym przestała się upierać i zaczęła słuchać tego, co wszyscy od początku mi powtarzają. Na moment oderwał wzrok od drogi i spojrzał na zegarek. - Nie jest jeszcze zbyt późno. Chcesz wrócić na noc do Great Bishopsford? Westchnęłam ze smutkiem, przez chwilę zastanawiając się nad opcjami. Pierwotny
plan zakładał, że spędzimy noc w Londynie, bo potrzeba nam będzie czasu do zbadania zarówno dwóch mieszkań, które najwyraźniej zajmowałam, i dwóch miejsc pracy, gdzie podobno byłam zatrudniona. Z głupkowatym optymizmem założyłam, że wędrówka skończy się wieczorem w mieszkanku nad pralnią, może przy butelce wina i czymś na wynos, i wreszcie rozwiążemy zagadkę mojej wybrakowanej pamięci. Teraz takie zakończenie dnia nie było już możliwe, ale myśl o powrocie i rozmowie z ojcem na temat tej nowej rewelacji wydawała mi się wręcz nie do zniesienia. - Nie chcę dziś wracać - powiedziałam cichym, zdeterminowanym głosem. Potrzebuję czasu, żeby to porządnie przemyśleć, poukładać to sobie w głowie, zanim będę gotowa stawić czoło temu, co przyjdzie. Jimmy ze zrozumieniem kiwnął głową, a ja się ucieszyłam, że nie będzie nalegał na odwiezienie mnie prosto do taty. - Chyba lepiej się poczuję, jeśli będę dzisiaj sama - zaryzykowałam. Nie odrywał wzroku od drogi, gdy pokonywał zwężenie, po czym odwrócił się do mnie z uśmiechem. - Oczywiście. Jasne. Stuprocentowo się zgadzam. O ile zdajesz sobie sprawę, że według mnie definicja słowa „sama" obejmuje moją obecność u twojego boku. Nie mam najmniejszego zamiaru zostawiać cię dzisiaj ani na moment, Rachel. W końcu osiągnęliśmy kompromis. Tak, zostaniemy w Londynie, zamiast próbować dziś wrócić, skoro zostało tyle do przemyślenia. Nie, nie przenocujemy w jedynym londyńskim mieszkaniu, które najwyraźniej do mnie należało. Nie czułam się ani trochę gotowa na jego zaakceptowanie, a skojarzenie tego miejsca z Mattem zapewne ułatwiło Jimmy'emu decyzję. Pozostawała nam jedna opcja: znalezienie hotelu. Było po osiemnastej w tłoczny piątkowy wieczór w śródmieściu Londynu, więc mieliśmy szczęście, że udało nam się znaleźć wolny pokój już w pierwszym hotelu, do którego trafiliśmy. Samochód został na hotelowym parkingu, a Jimmy przeniósł nasze torby do recepcji. Podszedł do recepcjonistki, by spytać o wolne miejsca, a ja zostałam z tyłu, wpatrując się nic niewidzącym wzrokiem w witrynę sklepiku z pamiątkami. Dopiero gdy wrócił do mnie kilka minut później, zobaczyłam, że udało mu się nas zameldować. Po raz pierwszy przyszło mi do głowy raczej oczywiste pytanie, które dotąd całkiem ignorowałam: wziął jeden pokój czy dwa? Odpowiedź pojawiła się, nim zdążyłam je wypowiedzieć na głos, gdyż Jimmy wcisnął mi w rękę plastikową kartę. Drugą zatrzymał. - Pokoje obok siebie - poinformował mnie, gdy obracałam kartę w palcach. Uśmiechnęłam się do niego, ale nie byłam pewna, czy czuję przede wszystkim ulgę, czy rozczarowanie. Jimmy zaproponował, żebyśmy poszli coś zjeść, gdzieś, gdzie będzie cicho i da się bez przeszkód pogadać. Wspomniał, że w drodze do hotelu zauważył małą włoską knajpkę tuż za rogiem, więc zdecydowaliśmy się tam pójść. Dał mi kwadrans na odświeżenie się, a potem mieliśmy się spotkać na korytarzu. Wykorzystałam chwilę samotności na opłukanie twarzy orzeźwiającą zimną wodą i próby przyczesania grzebieniem rozczochranych przez wiatr włosów. Nie wzięłam ze
sobą zbyt wielu kosmetyków, więc poprawiłam, co się dało, a potem siedziałam na łóżku, aż upłynęło całe piętnaście minut. Pokój, chociaż całkiem przyjemny, by nijaki, jak to w hotelu, więc właściwie nie znalazłam tu nic, na czym mogłabym skupić chaotyczne myśli, które nieustannie mi umykały. Restaurację przy bocznej uliczce dzieliło od hotelu zaledwie kilka minut piechotą. Kiedy minęliśmy szybę, zmierzając do wejścia, zajrzałam do środka i już nie mogłam pozbyć się wrażenia, że to miejsce wydaje się dziwnie znajome, całkiem jakbym widziała je wcześniej. Odpowiedź nasunęła się podczas oczekiwania na kelnera, który miał wrócić, by potwierdzić albo zaprzeczyć, że możemy tu zjeść. - Zakochany kundel. Jimmy spojrzał po sobie, na czystą parę dżinsów, w które się przebrał, i świeżo wyprasowaną białą koszulę. - Kundel? Nie ma co, urocze. Nie sądziłem, że aż tak źle wyglądam. - Nie ty, idioto. To miejsce. - Wskazałam głową pomieszczenie, w którym się znajdowaliśmy. To była prawda, rysownik mógł wykorzystać tę knajpkę jako inspirację przy opracowywaniu scenografii w filmie. Obrusy w kratkę przykrywały małe, dyskretnie ustawione stoliki. Na każdym z nich stała zapalona czerwona świeczka, a parafina spływała na pustą butelkę po chianti. Melodyjna skrzypcowa muzyka, sącząca się dyskretnie z ukrytych głośników, tylko dopełniała obrazu. Jimmy zrozumiał, o co mi chodziło, i uśmiechnął się do mnie w chwili, gdy kelner zaprosił nas do stolika. -Jeśli myślisz, że podzielę się z tobą nitką spaghetti, to się bardzo mylisz. A co do ostatniego klopsika - jest mój, i kropka. Aż tak cię nie kocham. - Byle byś nie zaczął śpiewać Bella notte, to wszystko będzie dobrze - odparłam, przypomniawszy sobie, że fałszował absolutnie zawsze i wszystko. I choć oboje uśmiechaliśmy się podczas tych przekomarzań, nie mogłam powstrzymać się od odtwarzania w pamięci jego ostatniego komentarza. Ten brak powagi stanowił jedynie zasłonę dymną, która maskowała prawdziwy powód, dla którego znaleźliśmy się dziś w Londynie. Po złożeniu zamówienia nie mogliśmy dłużej ignorować tego, co należało omówić. - Czy trochę rozjaśniło ci się w głowie? Teraz, kiedy miałaś chwilę, żeby o tym pomyśleć? Upiłam spory łyk wina, zanim odpowiedziałam naj-szczerzej, jak potrafiłam. - „Rozjaśniło" to chyba nie najlepsze słowo. Jeśli pytasz, czy nagle przypomniałam sobie ostatnie pięć lat, takie, jakie zdaniem was wszystkich były, to odpowiedź brzmi: nie, nie przypomniałam sobie. Dla mnie rzeczywistość jest tym, o czym ci wczoraj mówiłam. Jedyna różnica między wczorajszym a dzisiejszym dniem jest taka, że teraz wiem, że to, co moim zdaniem się wydarzyło, tak naprawdę nie mogło się wydarzyć. Sięgnął nad blatem po moje ręce i je uścisnął. - Samo w sobie to wielki krok naprzód – pocieszył mnie. - Teraz, kiedy spotkasz się z tym specjalistą od amnezji, chętniej wysłuchasz, jak mógłby pomóc ci odzyskać prawdziwe wspomnienia.
- Pewnie tak. - W moim głosie nadal pobrzmiewał sceptycyzm, którego nie potrafiłam ukryć. - Kiedy masz tę wizytę? - Pod koniec przyszłego tygodnia. Zastanawiałam się, czy zaproponuje, że będzie mi towarzyszył, a potem uprzytomniłam sobie, że wtedy Matt już wróci do kraju i jako mój narzeczony to raczej on powinien ze mną iść, nie Jimmy. Zdumiało mnie, że nadal nie jestem pewna, czy udać się tam właśnie z Mattem. Mając wybór, którego z nich chętniej widziałabym u swego boku? Gdy pojawił się kelner z naszymi daniami, Jimmy puścił moje ręce, a mnie osobliwie zaczęło natychmiast brakować jego dotyku. Dzięki temu jednak przynajmniej znałam już odpowiedź na swoje pytanie. - Wiesz, jak się nad tym zastanowić, wiele z tego, co twoim zdaniem ci się przydarzyło, zaczyna nabierać sensu. - Naprawdę? - No jasne. Najwyraźniej musiał nad tym poważnie rozmyślać. A może jego policyjny umysł nie mógł się powstrzymać od szukania racjonalności i logiki w sytuacji, która zdawała się przeczyć jednemu i drugiemu. Gdy pochłanialiśmy cudownie parujący makaron i świeżą zieloną sałatę, popijając to butelką zdumiewająco smacznego stołowego wina, Jimmy raz za razem wynajdował dowody mające zracjonalizować i wyjaśnić detale z mojej wymyślonej rzeczywistości. - Ale co z najdrobniejszymi szczegółami, które znałam? Na przykład telefon tamtej kobiety w dziale kadr w Zakładach Inżynieryjnych Andersons? - To proste. Kiedyś w przeszłości mogłaś ubiegać się tam o pracę. Te detale utkwiły ci w głowie. Jestem pewien, że słyszałem, że człowiek nigdy do końca nie zapomina niczego, co kiedyś wiedział. To pewnie mogło się zdarzyć, choć wydawało się bardzo nieprawdopodobne. Spróbowałam z innej beczki. - No dobra, ale dlaczego wymyśliłabym coś tak strasznego jak umierający na raka ojciec? Przez chwilę się zastanawiał, zanim wpadł na rozwiązanie. - No cóż, wiele lat temu, kiedy byliśmy dziećmi, zmusiłaś go do zrezygnowania z papierosów. Po obejrzeniu jakiejś kampanii społecznej w telewizji czy czegoś w tym rodzaju byłaś przerażona, że umrze. Może ten lęk nigdy nie minął, tylko ukrył się gdzieś w twojej pamięci. To zabrzmiało sensownie. Zawsze czułam niemal irracjonalną nienawiść do palenia. - I myśl, że ludzie mogą mieć drugą, całkowicie fikcyjną tożsamość, zagnieździła się w twojej głowie po wywiadzie z doktorem Whittakerem do artykułu – ciągnął Jimmy, najwyraźniej nakręcony swoją teorią. Zaśmiałam się bez cienia wesołości.
- To faktycznie tłumaczy, skąd jego numer wziął się w mojej komórce. Tłumaczyło to również, dlaczego wydawało mi się, że już widziałam artykuł na ten temat. Powinnam go znać, w końcu byłam jego autorką. - Widzisz? - spytał Jimmy krzepiąco. - Kiedy zacznie się to rozbierać na części pierwsze, niemal wszystko da się wytłumaczyć. Przez chwilę przyswajałam sobie jego słowa, nadal nie mogąc znaleźć luk w tej teorii. Pozostało jednak zasadnicze pytanie. - Dlaczego wszystko, co stworzyłam, było takie straszne? Ponure i tragiczne? Dlaczego mój umysł wymyślił chorobę ojca, i jeszcze na dodatek moją? Dlaczego byłam sama i samotna? Dlaczego nie uroiłam sobie idealnego życia? - Umilkłam, świadoma, że pomięłam największą z tragedii stworzonych w mojej nieistniejącej, za to koszmarnej egzystencji. – Dlaczego myślałam, że zginąłeś? Jimmy bardzo długo milczał. Tak długo, że w pewnej chwili przestałam liczyć na odpowiedź. - Może twoje prawdziwe życie było, czy raczej jest, idealną rzeczywistością. Już w niej żyjesz, więc stworzyłaś jej dokładne przeciwieństwo. A co do mojej... - zawahał się, zanim wypowiedział to słowo - śmierci: może po prostu dlatego, że od dawna nie jestem już częścią twojego życia. - W jego głosie dał się słyszeć smutek. Oddaliliśmy się od siebie; nie widujemy się od dawna. Może chodziło raczej o symboliczną śmierć naszej przyjaźni? Pomyślałam, że chyba jednak o coś więcej. Może podświadomość wiedziała coś, czego reszta mnie nie chciała przyjąć do wiadomości. Ze życie bez Jimmy’go było jak śmierć za życia i że nie mogłabym sobie wyobrazić gorszego piekła. *** Talerze uprzątnięto, a wypite przez nas wino skutecznie stłumiło niepokój, który omal mnie nie przytłoczył, gdy opuszczaliśmy budynek czasopisma. Wyglądało na to, że dzięki alkoholowi także Jimmy się odprężył. Nie wiem, czy zdawał sobie sprawę z tego, że podczas rozmowy z roztargnieniem bawił się moją dłonią. Czułam, jak jego palce oplatają moje i przepływa między nimi najprawdziwszy prąd elektryczny. Od początku naszej znajomości trzymaliśmy się za ręce z tysiąc razy. Dlaczego dopiero teraz jego dotyk tak mnie rozgrzewał? Dlaczego teraz opanowały mnie te uczucia; dlaczego teraz, gdy należałam do innego? - Powiedz mi, Rachel, skoro wygląda na to, że rozwiązaliśmy zagadkę: jakie wytłumaczenie tej podwójnej przeszłości wymyśliłaś wcześniej? Wyciągnęłam pałeczkę chlebową z pojemnika i zaczęłam nią wywijać między palcami niczym batutą. - Tak naprawdę żadnego. Żadnego, które miałoby sens. Pałeczka wyginała się i okręcała. Nie odrywałam od niej oczu, pewna, że Jimmy tak łatwo nie odpuści. - No już, mów, co wymyśliłaś. Obracałam pałeczkę między kciukiem a palcem wskazującym tak szybko, że
czułam, jak wytwarza ciepło. - Tak naprawdę to trochę głupie. - Obiecuję, że nie będę się śmiał. Pałeczka zaczęła obracać się jeszcze szybciej. - Pomyślałam, że coś się wydarzyło tamtej nocy, w trakcie wypadku z samochodem. Coś z czasem. Myślałam, że rzeczywistość... - Zawahałam się; teraz, gdy wypowiadałam na głos te słowa, brzmiały naprawdę idiotycznie. - Ze rzeczywistość się rozdwoiła. Rozległ się trzask i dokładnie w tym momencie krucha chlebowa pałeczka pękła na dwie części. Nie odważyłam się spojrzeć na Jimmy'ego i sprawdzić, jak zareagował. Przez cały wieczór tłumaczył mi cierpliwie, że tak naprawdę nie zwariowałam, a czułam, że przez moją teorię na temat zaistniałych wydarzeń znowu we mnie zwątpi. - Rozdwoiła? Nie zdołałam wywnioskować z jego tonu, czy ta perspektywa napawa go wątpliwościami, czy przerażeniem. - Tak. Wiesz, jakby moje życie, życie nas wszystkich jakby... popękało... w chwili wypadku. - Popękało? - Uhm. I w jednym życiu nic nam się nie stało, wszystko było jak trzeba. W drugim za to... było zupełnie odwrotnie. Zostałam oszpecona i od wypadku wszystko runęło w gruzach. A ty, no wiesz... - Zginąłem. To jedno słowo go zdradziło. Podniosłam wzrok i zobaczyłam na jego twarzy mękę, z jaką usiłował stłumić rozbawienie moją teorią. Cisnęłam w niego obiema częściami pałeczki, a wtedy wybuchnął tak donośnym śmiechem, że połowa klientów popatrzyła na nas ze zdziwieniem. - Zamknij się - syknęłam, zawstydzona, że zwraca na nas uwagę innych. - To tylko teoria. W końcu, gdy łzy przestały spływać mu po policzkach, zdołał opanować się na tyle, że oznajmił grobowym głosem: - Tak to już jest, kiedy przez całą młodość nie czyta się nic poza powieściami Stephena Kinga! *** Wyszliśmy z restauracji w dobrych humorach, co było dziwne, biorąc pod uwagę emocjonalną huśtawkę tego dnia. Gdy pokonywaliśmy krótki dystans do hotelu, rozpadał się śnieg i delikatne białe drobinki wokół nas w połączeniu z migającymi lampkami choinkowymi rozwieszonymi wokół pełnej drzew alei sprawiały, że wszystko wokół wydawało się magiczne. Chodniki zaczęły robić się śliskie i Jimmy bez pytania wziął mnie pod rękę po tym, jak zachwiałam się po raz drugi, co groziło mi upadkiem i pogruchotaniem kości.
- To przez te buty - wyjaśniłam po tym, jak jego ręka wystrzeliła z prędkością światła, złapała mnie i wyprostowała, zanim zdążyłam zrobić z siebie widowisko. Moje inne stroje były o wiele praktyczniejsze. Jimmy postanowił nie przypominać mi o tym, że moje „inne stroje" są w gruncie rzeczy wymyślone, więc powiedział tylko: - To nie przez buty, tylko przez ciebie. Jesteś kulą u nogi: nieustannie trzeba się tobą zajmować. - A to nie robota dla policjanta? Przecież wasze hasło to: „Strzeż i służ", prawda? Jimmy wybuchnął śmiechem. - Obawiam się, że to hasło amerykańskiej policji. - Przynajmniej wiem, na czym stoję - wymamrotałam i w tej samej chwili znowu straciłam równowagę i niemal upadłam. - Czyżby? Bo na moje oko ledwie możesz ustać na nogach! Ze śmiechem weszliśmy do ciepłej i jaskrawo oświetlonej recepcji. Rozstaliśmy się na korytarzu przed naszymi pokojami, ale przed pożegnaniem mocno uściskałam Jimmy'ego. - Dziękuję, że dzisiaj ze mną byłeś - wyszeptałam mu do ucha. - Myliłam się, nie dałabym sobie rady sama. Bardzo się cieszę, że ze mną pojechałeś. W odpowiedzi uśmiechnął się do mnie, bardzo łagodnie, a potem pochylił się i delikatnie pocałował mnie w usta. Odchyliłam się nieco, lekko zaskoczona, ale w jego oczach widziałam jedynie nieprawdopodobne ciepło, nie namiętność. Ten pocałunek mówił: proszę bardzo; nie ma sprawy, do usług. Był stosowny i całkowicie niewinny. Dlaczego zatem, kiedy już wsunęliśmy karty do zamków i weszliśmy do pokojów, czułam, że pragnę, aby tym pocałunkiem Jimmy przekazał mi coś zupełnie innego? Myślałam, że godzinami będę leżeć bezsennie i w nieskończoność odtwarzać w głowie ten dzień i to, co z niego wynika. Jednak kombinacja wypitego podczas kolacji wina i nerwowego wyczerpania mnie pokonała i odpłynęłam w niebyt już kilka minut po tym, jak położyłam głowę na poduszce. Przez kilka godzin spałam snem sprawiedliwego, głębokim i beztroskim. Sen zaczął się całkiem przyjemnie. Leżałam gdzieś, gdzie było ciepło i spokojnie, chyba na plaży, i choć nie za bardzo mogłam zrozumieć słowa, to słyszałam nieopodal głos ojca. W tym śnie pragnęłam coś powiedzieć, o coś go zapytać, ale pokonała mnie rozkoszna ociężałość i jakikolwiek wysiłek związany z podniesieniem się z otaczającego mnie ciepłego piasku był zbyt wielki. Nagle wszystko się zmieniło, gwałtownie i dziwacznie, jak to w snach. Plaża zniknęła, podobnie jak ojciec, i cofnęłam się w czasie, do wieczoru wypadku z samochodem, tyle że tym razem to nie Matt zobaczył zbliżające się do nas auto, tylko ja. Wiedziałam, co muszę zrobić, kiedy jednak otworzyłam usta, żeby wykrzyknąć ostrzeżenie, nie wydobyło się z nich żadne słowo, żaden dźwięk. Gorączkowo próbowałam zwrócić na siebie uwagę, ale wszyscy byli głęboko zatopieni w rozmowach przy stoliku i mimo moich histerycznych gestów nikt poza mną nie zdawał sobie sprawy z nadciągającego niebezpieczeństwa. Kelnerzy stawiali przed nami talerze z jedzeniem, ponownie napełniali winem kieliszki, a śmierć pędziła ku
nam z prędkością jakichś dziewięćdziesięciu kilometrów na godzinę. Właśnie wtedy zobaczyłam na ścianie za sobą wielki, kompletnie absurdalny jaskrawoczerwony przycisk alarmowy. Mocno rąbnęłam w niego dłonią i donośne wycie wypełniło przestrzeń. Mimo to nikt się nie ruszył. Próbowałam zerwać się z krzesła, ale byłam uwięziona przy stoliku, tak jak wtedy, gdy to się naprawdę wydarzyło. Dlaczego nie słyszeli alarmu? Mnie ten nieustanny przeszywający dźwięk ogłuszał niemal jak klakson, jednak moi przyjaciele byli go zupełnie nieświadomi, gdy tak siedzieli przy stole i czekali na śmierć. Samochód pędził ku nam, a ja przeżywałam na nowo moment, który dręczył mnie w tylu snach w ostatnich pięciu latach, i nagle w końcu odzyskałam głos. Wrzasnęłam, nie raz, ale kilka razy, i umilkłam, dopiero gdy wokół mnie rozległ się dźwięk tłuczonego szkła. Tyle że to nie było szkło, tylko porcelanowa podstawa stojącej na nocnej szafce lampy, którą posłałam na podłogę, nieświadomie wymachując ręką. Usiadłam i czekałam, aż moje głośno łomoczące serce się uspokoi. Tyle że wcale się nie uspokajało; jeśli już, biło coraz głośniej. Stopniowo odzyskując pełną przytomność, usłyszałam, jak Jimmy niecierpliwie wykrzykuje moje imię, a przy okazji niemal wyrywa drzwi z zawiasów głośnym tłuczeniem. Nadal nie do końca przytomna, spuściłam nogi z łóżka i wstałam, po czym gwałtownie usiadłam, kiedy podeszwą stopy nadepnęłam na odłamek porcelany. Zaklęłam głośno z szoku i bólu i wygramoliłam się z łóżka, żeby dotrzeć do drzwi, zanim Jimmy zdoła obudzić wszystkich pozostałych mieszkańców piętra. Przedstawialibyśmy raczej osobliwy widok dla każdego, komu akurat zdarzyłoby się przechodzić korytarzem o drugiej nad ranem. Na szczęście nikt nie widział Jimmy'ego z rozczochranymi włosami, jak na wpół ubrany stoi na progu mojego pokoju. Przynajmniej wciągnął na siebie dżinsy, zauważyłam jednak, że tak jak ja jest boso. Stanowczym krokiem wmaszerował do pokoju. - Wszystko w porządku? Słyszałem twoje krzyki. Rozglądał się po pokoju, jakby szukając przyczyny tych przerażonych wrzasków, i nie zdołał ukryć niepokoju w głosie, co wydało mi się dziwne, bo w końcu policjanci chyba powinni zachowywać zimną krew w obliczu niebezpieczeństwa. - Koszmar - odparłam zwięźle, skacząc na jednej nodze do jedynego fotelu w pokoju. Westchnienie ulgi, które z siebie wydał, chyba pozbawiło go całego napięcia, które niewątpliwie przenikało go do głębi. - Boże drogi, i to wszystko? Myślałem, że cię tu mordują. A kiedy jeszcze usłyszałem ten łomot... - Pokłóciłam się z lampą. Dopiero wtedy zauważył, że obejmuję palcami lewą stopę, podczas gdy powolna, ale uparta stróżka krwi wypływa z głębokiego rozcięcia na podeszwie. - Rachel, jesteś ranna! Co się stało? Nie po raz pierwszy zaczęłam się zastanawiać, czy na pewno wybrał sobie
właściwy zawód. Łagodnie mówiąc, sztuka dedukcji nie była jego mocną stroną. - Stanęłam na rozbitym kawałku lampy, żeby zdążyć do drzwi, zanim je rozwalisz. Pewnie wypadło to tak, jakbym nie była mu wdzięczna, jednak koszmar wciąż trzymał mnie w swoich szponach, a do tego czułam okropny ból. Jimmy natychmiast znalazł się przy fotelu i delikatnie oderwał moje ręce od zranionej stopy, - No, pokaż mi to. Ostrożnie położyłam ją na jego wyciągniętej dłoni, z góry przygotowana na ból, gdy mnie dotknie, ale był niesamowicie delikatny. Podtrzymując moją lewą stopę, przyglądał się ranie, która teraz mocno broczyła. - Oczyśćmy to - oznajmił i się podniósł. - Z raną chyba wszystko w porządku, ale potrzebne nam lepsze światło, żeby się upewnić. Zanim zrozumiałam, co chciał zrobić, pochylił się i wziął mnie w ramiona, po czym ruszył do łazienki. - Mogę chodzić - zaprotestowałam. - Czy raczej skakać. Zignorował ten komentarz i kopnął drzwi łazienki, żeby się uchyliły, po czym zapalił światło. Gdy rozglądał się wokół w poszukiwaniu miejsca, w którym mógłby mnie posadzić, byłam dotkliwie świadoma, że przytula mnie do nagiej piersi, co było mi nieznane, ale bynajmniej nie nieprzyjemne. Nieprzyjemna za to była świadomość, że mam nieprawdopodobnie krótką nocną koszulę i po nocnym koszmarze przykleja się ona niezbyt przyzwoicie do mojego ciała. Próbowałam ją obciągnąć, przez co dekolt dodatkowo się powiększył. Na szczęście Jimmy był całkowicie skupiony na mojej stopie. Posadził mnie na brzegu wanny i za pomocą końcówki prysznica powoli opłukał moją stopę i kostkę. Początkowo trochę piekło, ale nie ośmieliłam się wiercić, próbując zachować resztki przyzwoitości z jedną nogą zadartą nad wanną. Jeszcze nigdy aż tak rozpaczliwie nie brakowało mi majtek. Pod łagodnym strumieniem wody i przy łazienkowej świetlówce Jimmy dokładnie przyjrzał się ranie, a kiedy uznał, że jest wolna od ciał obcych, mocno ją ucisnął, żeby zatamować upływ krwi. Łazienka była malutka, bez wątpienia przeznaczona dla jednej osoby, więc z konieczności znajdowaliśmy się bardzo blisko siebie. Tak blisko, że słyszałam, jak jego oddech, zamiast zwolnić, gdy panika minęła, zaczął przyśpieszać. Wtedy zrozumiałam, że nie tylko ja jestem świadoma intymności tej chwili. Jego kciuk wciąż uciskał rozcięcie, ale palce zaczęły zataczać niemal niezauważalne kółka wokół mojej kostki. Nie wiem, czy zdawał sobie sprawę z tego, co robi i czy ta pieszczota była zamierzona, ale na pewno nie pomagała mojemu sercu w powrocie do normalnego rytmu. Działo się coś nowego, nawet powietrze w maleńkiej, ciasnej łazience zdawało się pęcznieć od uderzających do głowy, niezrozumiałych emocji. Jimmy podniósł wzrok, a w jego oczach zobaczyłam coś, czego nigdy wcześniej tam nie widziałam; rozpoznałby to jednak, gdyż niewątpliwie widział to samo na mojej twarzy. Chwila ciągnęła się w nieskończoność, a my uwięźliśmy w tym napięciu. Żadne nie odważyło się nic powiedzieć ani poruszyć ze strachu przed naruszeniem delikatnego
kokonu wokół nas. -Jimmy - szepnęłam niepewnie, wyciągając rękę, by dotknąć jego torsu. Czubki moich palców pozostały tam jedynie na moment, wystarczająco długi, żebym poczuła docierające do nich silne pulsowanie jego serca, a wtedy, zdecydowanie kręcąc głową, jakby zaprzeczał, że to się dzieje naprawdę, wstał. Nieco za bardzo zwlekał z odwieszaniem prysznica i zakręcaniem wody, kiedy jednak odwrócił się ku mnie, jego twarz nie zdradzała żadnych emocji. Delikatne interludium między nami równie dobrze mogłoby się nie wydarzyć. - Myślę, że rana przestała już krwawić, ale chyba powinnaś nakleić plaster, jeśli masz. - Uhm. - Przejście od intymności do praktyczności w ciągu paru sekund nie wpłynęło korzystnie na moją zdolność artykulacji. Zostawił mnie, żebym osuszyła stopę i opatrzyła ranę, i poszedł do sypialni, gdzie zajął się metodycznym zbieraniem odłamków porcelany z wykładziny. W milczeniu obserwowałam z łazienki, jak się pochylał, zafascynowana jego muskularnymi ramionami i plecami. Wiedziałam już, że moje uczucia do niego wykroczyły poza strefę przyjaźni, i tak bardzo chciałam go dotknąć, że wręcz mnie to bolało. Wiedziałam jednak również, że Jimmy nie odwzajemnia tych uczuć. Niezależnie od tego, na jakie terytorium zapuściliśmy się zaledwie kilka minut wcześniej, było oczywiste, że nie chciał podążyć tą drogą. Gdybym nalegała, ponownie mogłabym utracić go na zawsze, a z tym bym sobie nie poradziła. - Już - oznajmił i się wyprostował. - Chyba zebrałem wszystko, ale uważaj, gdzie chodzisz. - Dziękuję. Mój głos był lekko przytłumiony, nie wiem jednak, czy Jimmy to zauważył. Dostrzegł jednak, że nagle odruchowo zadrżałam w chłodnej łazience. Podszedł i objął mnie ramieniem. - Boże, Rachel, zamarzasz. Masz szlafrok czy coś? Pokręciłam głową. Zapakowałam jedynie niezbędne drobiazgi i zdecydowanie nie spodziewałam się towarzystwa w środku nocy. - Zaprowadzimy cię do łóżka, zanim się przeziębisz. Pochylił się, jakby znowu chciał mnie przenieść, ale się wymknęłam i na jednej nodze pokonałam krótką drogę do łóżka. Zaśmiał się, sądząc, że powoduje mną upór, a ja nie wyprowadzałam go z błędu. Lepiej, żeby myślał, że jestem uparta jak osioł, niż żeby uświadomił sobie, jak zaczęła na mnie działać jego bliskość. Wpełzłam pod kołdrę, bardziej ciesząc się, że mnie zakryje, niż że rozgrzeje. Ku mojemu zdumieniu Jimmy najwyraźniej nie śpieszył się do wyjścia, bo rozsiadł się obok mnie na kołdrze. - No to o czym był ten koszmar, że nagle zaczęłaś się miotać po pokoju jak gwiazdor rocka? Uśmiechnęłam się niemrawo. - O niczym szczególnym. - Moim zdaniem to nie było takie znowu nic. Wiesz, naprawdę mnie
przestraszyłaś. Zerknęłam na niego i zrozumiałam, że nie kłamał. - Wybacz - przeprosiłam, tak naprawdę nie wiedząc, czy za to, że go zmartwiłam, czy za sytuację w łazience albo wszelkie ewentualne przyszłe grzechy. - To był typowy sen, to znaczy typowy dla mnie. Śnił mi się tamten wieczór wypadku z samochodem. - Często się to zdarza? Ze smutkiem pokiwałam głową. - Od wypadku? - Od twojej śmierci - poprawiłam go. Oboje umilkliśmy, gdyż chwilowo zabrakło nam słów po tym nieprawdopodobnym oświadczeniu. - Ale dlaczego dalej o tym śnisz? - spytał nagle Jimmy, siadając bokiem, żeby lepiej widzieć moją twarz. - Dlaczego teraz, skoro wiesz, że tak naprawdę to się nie wydarzyło? Bezradnie pokręciłam głową. - Nie wiem. Wtedy przyszła mi do głowy oczywista myśl. Nie wiedziałam jednego - nie miałam pojęcia, co naprawdę się stało tamtego pamiętnego wieczoru. Właśnie wtedy moja rzeczywistość się rozdwoiła. Może gdybym zrozumiała, co faktycznie zaszło, to wyobrażone drugie życie straciłoby rację bytu i zniknęło niczym fatamorgana, którą zdaniem innych było. - Opowiedz mi wszystko. Opowiedz mi, co pamiętasz z tamtego wieczoru, od chwili, gdy zasiedliśmy przy stole. Jimmy usłyszał w moim głosie, że naprawdę muszę się tego dowiedzieć, i, jakby chcąc ochronić mnie przed prawdą, gdyby okazała się zbyt bolesna, objął mnie za ramiona, zanim zaczął. Jego opowieść brzmiała jak to, co zapamiętałam. Dzięki niej powróciła nawet przyjacielska, serdeczna atmosfera. Nie przerywałam, dopóki nie wspomniał o monecie, którą mi podarował. - Zatrzymałam ją! - krzyknęłam mimowolnie, zanim się poprawiłam. - To znaczy, w tym drugim życiu. Trzymałam ją w szkatułce z biżuterią. Nie mogłam jej wyrzucić, to było ostatnie łączące mnie z tobą ogniwo. Uśmiechnął się, ale nic nie powiedział. Wtedy do głowy przyszło mi coś jeszcze. - I umówiliśmy się na następny dzień, teraz to pamiętam. Poprosiłeś, żebym do ciebie wpadła, i byłeś okropnie tajemniczy. Całymi latami się nad tym zastanawiałam. O czym wtedy chciałeś porozmawiać? Czy to była kwestia oświetlenia, czy jego policzki naprawdę się zarumieniły po tym pytaniu? - Oj, nie wiem. Nie pamiętam po takim czasie. Zostawiłam to bez komentarza, nie chcąc go odrywać od opowieści. Nie mogłam się jednak nie zastanawiać, dlaczego skłamał.
Historia nadal była taka sama, jak zapamiętałam, aż doszliśmy do punktu, w którym wszyscy zerwali się od stołu, żeby uciec przed nadjeżdżającym autem. - ... wszyscy zdążyliśmy uciec spod szyby, zanim ten koleś w nią wjechał. - Aleja utknęłam. Nie mogłam się wydostać, krzesło mnie zablokowało. Nie było tak? Przez chwilę milczał, jakby rozważał, co powiedzieć. - To wszystko działo się bardzo szybko, trudno stwierdzić. Być może wydostałaś się ostatnia. Coś najwyraźniej pomijał i tym razem nie zamierzałam odpuścić. - Nie, nie byłam ostatnia. Tata wspominał, że odniosłeś rany, więc musiałeś znajdować się blisko szyby, kiedy auto w nią wjechało. Co się wydarzyło? Nagle uświadomiłam sobie, o czym nie chce mi powiedzieć. -
Było tak, jak pamiętam, prawda? Wróciłeś i mnie wyciągnąłeś.
Wydawał się dziwnie zakłopotany, jakby nie chciał się przyznać. - W zasadzie nawzajem sobie pomogliśmy w ucieczce. Pokręciłam głową. Nadal miałam to przed oczyma: wszyscy się odsunęli, byli bezpieczni, wszyscy poza mną. Jedno z nich jednak po mnie wróciło. - Uratowałeś mi życie. Przez chwilę wyglądało na to, że nadal będzie zaprzeczać, ale usłyszał niezachwianą pewność w moim głosie i postanowił zbyć mnie żartem. - Nie mogłem dopuścić do tego, żebyś zginęła i zabrała mi monetę na szczęście. Nie miałam zamiaru ułatwiać mu sprawy. - Uratowałeś mi życie - powtórzyłam. Tym razem w jego odpowiedzi nie było już nonszalancji. - Nie mógłbym inaczej - odparł z rozpaczliwą szczerością. Nie wiedziałam, co powiedzieć. Żadne słowa nie byłyby w stanie oddać mojej wdzięczności i spłacić takiego długu. - I zostałeś ranny. Uniosłam dłoń i odgarnęłam mu włosy z czoła, odsłaniając niewielką, białą, nierówną bliznę, która biegła od linii włosów do wysokości oka. - Wygląda całkiem jak moja - szepnęłam ze zdumieniem. - Ta, którą sobie wymyśliłam - poprawiłam się. -Tyle że moja była głębsza i dłuższa. - Powiodłam palcem po bliźnie. -1 sięgała dotąd. - Mój palec przejechał po jego policzku, lekko zahaczając o szczecinę na brodzie. - A stąd tutaj. Nadal obrysowywałam nieistniejący ślad zapamiętanej blizny, ale zamiast znieruchomieć tam, gdzie kończyło się moje rzekome oszpecenie, powiodłam palcem do ust Jimmy'ego i zatrzymałam go na jego lekko rozchylonych wargach. Między nami zaiskrzyło. Chwila w łazience nagle wydała się całkiem błaha w porównaniu z potężnie naładowaną atmosferą. Jimmy łagodnie wsunął czubki moich palców między wargi, dotykając opuszków językiem. Cała zadrżałam z podniecenia. Nagle znalazłam się w jego ramionach. Naprawdę nie potrafię powiedzieć, kto
wykonał pierwszy ruch, to mogło być którekolwiek z nas. Liczyła się dla mnie tylko namiętność pocałunku i bliskość muskularnego ciała Jimmy'ego. Czas stanął, gdy nasze pocałunki się pogłębiały; siła pożądania przyciągająca nasze ciała wprawiła mnie w osłupienie. Jego ręce lekko się trzęsły, gdy zsuwał koszulę nocną z moich ramion, ale niepotrzebnie się wahał. Chciałam tego równie mocno jak on, może nawet bardziej. Z oszałamiającą klarownością uświadomiłam sobie, że czekałam na tę chwilę i pragnęłam jej od lat, ale byłam zbyt ślepa, żeby to zobaczyć. Gdy jego usta i dłonie wędrowały po moim obnażonym ciele, usłyszałam chrapliwy pomruk rozkoszy, który mimowolnie wyrwał się z moich ust. Nie mogłam uwierzyć, z jakim zatraceniem i gotowością reaguję na dotyk Jimmy'ego. Nigdy jeszcze tego nie doświadczyłam. Kołdra wylądowała obok łóżka, a ja nie wstydziłam się leżeć nago przed Jimmym. Biorąc pod uwagę naszą długoletnią przyjaźń, mogłam się spodziewać, że to będzie się wydawało niestosowne, może nawet lekko trąciło kazirodztwem, ale jeszcze nigdy nic nie było równie naturalne. Nasze pośpieszne oddechy wdarły się w ciszę pokoju, a dreszcz, który wstrząsnął ciałem Jimmy'ego, gdy mnie sobą przykrył, zaskoczył mnie swoją intensywnością. Nie pamiętam, kiedy zaczął się odsuwać. W jednej chwili przywieraliśmy do siebie, nasze nienasycone usta i dłonie przynosiły rozkosz, aż nagle, całkiem nieoczekiwanie, zostałam sama. Dłonie na moich ramionach, dociskające mnie do niego, teraz delikatnie, ale stanowczo mnie odsuwały. To żenujące, ale dopiero po dłuższej chwili uświadomiłam sobie, co się dzieje. Moje trzęsące się palce nadal walczyły ze sprzączką u dżinsów Jimmy'ego, kiedy nagle jego dłoń objęła mnie za przegub i go odsunęła. Czerwona mgiełka namiętności uniosła się na tyle, że zobaczyłam jego twarz. Pożądanie było na niej niemal nieobecne, zastąpiła je ponura, nieugięta determinacja. Jak idiotka nie chciałam się pogodzić z tym, co robił, i próbowałam znów go pocałować, rozchylając wargi, pewna, że doczekam się reakcji i go rozpalę. To jednak zniknęło, ugaszone przez rozsądek, który w ogóle nie miał tu racji bytu. Nie interesowało mnie, dlaczego Jimmy przerwał, wiedziałam jedynie, że nadal tego pragnę. - Boże, nie przestawaj, proszę, nie przestawaj - błagałam, całkiem zapominając o dumie. Nie spuszczałam z niego wzroku i dlatego byłam świadkiem, jak w jego niebieskich oczach znika resztka żaru pożądania. Podźwignął się, szybko i zdecydowanie, i przysiadł na brzegu łóżka, bokiem do mnie. - Muszę, Rachel. Naprawdę nie rozumiesz? Najwyraźniej nie widziałam i nadal nie chcąc przyjąć odmowy do wiadomości, bezwstydnie wyciągnęłam rękę, próbując przyciągnąć go do siebie, ale był jak skała; zimny, twardy i nieporuszony. Nie patrzył na mnie, kiedy podniósł koszulę nocną i rzucił ją w moim kierunku. - Zasłoń się.
Te dwa słowa przebiły się przez moje pożądanie i dotarły do celu. Chwyciłam bawełnę i w pośpiechu naciągnęłam ją na siebie, czując się upokorzona i dziwnie nieczysta. Rzuciłam się na niego, nie dało się tego inaczej nazwać; dosłownie błagałam, żeby mnie wziął, a on mnie odtrącił. Czy mógłby dosadniej to okazać? Jasne, początkowo reagował, teraz jednak zrozumiałam, że było to naturalne męskie zachowanie w obliczu bezwstydnych damskich zalotów. Odruch warunkowy, nic więcej. Nawet fizyczne pożądanie nie wystarczyło, by doprowadził sprawę do końca. To był suchy, niezaprzeczalny fakt - Jimmy nigdy nie pragnął mnie w taki sposób, ani w przeszłości, ani teraz, i właśnie zrobiłam z siebie największą idiotkę pod słońcem, rzucając się na niego jak jakaś trzeciorzędna uwodzicielka z książkowej szmiry. - Chyba powinieneś już iść - powiedziałam cichym głosem, którego drżenie uświadomiło mi, że lada moment wybuchnę płaczem. Szybkość, z jaką skorzystał z tej sugestii, jasno świadczyła o tym, że nie mógł się doczekać, kiedy się ulotni. Przystanął na moment w progu, odwrócił się i obdarzył mnie przeciągłym, surowym spojrzeniem. - Przepraszam, Rachel, błagam, wybacz mi. Jego głos wydawał się szczerze udręczony, zanim jednak zdołałam wymyślić odpowiedź, otworzył drzwi i wyszedł. Przepraszał? On mnie przepraszał? Za co, do cholery? Przecież to ja powinnam przeprosić. Najwyraźniej byłam niezdolna do panowania nad emocjami i trzeba mi było wytknąć, że to, co robię, jest zupełnie nie na miejscu. Czym zawinił Jimmy? Niczym, poza tym, że mnie nie chciał. Nie mogłam nawet mieć o to pretensji, gdyż w tym momencie czułam się jak najbardziej obmierzła i odrażająca kreatura, jaka kiedykolwiek chodziła po tej planecie. *** Jeszcze jedna noc zasypiania we łzach - zaczynało mi to wchodzić w krew. Jeśli rankiem Jimmy zauważył moje zaczerwienione oczy, był zbyt uprzejmy, by to skomentować. Musiałam przyznać, że sam nie wyglądał najlepiej, gdy spotkaliśmy się na korytarzu o ustalonej poprzedniego wieczoru porze. Oczywiście, ustalonej podczas cywilizowanej części wieczoru; zanim w środku nocy opanowało mnie szaleństwo i zachowałam się w sposób, który pewnie na zawsze zabił naszą przyjaźń. Po przebudzeniu się miałam żałosną nadzieję, że ten cały incydent tylko mi się przyśnił, że wcale się nie wydarzył i nic nie zostało nieodwracalnie zniszczone. Potem jednak odwróciłam głowę i ujrzałam szczątki lampy, a wtedy uświadomiłam sobie, że jest tak samo nie do naprawienia jak moja relacja z Jimmym. Kiedy zobaczyłam, że czeka na mnie na korytarzu, zawahałam się na progu pokoju. Nie miałam pojęcia, co powiedzieć. Na szczęście wyglądało na to, że i on nie wiedział. - Chcesz wpaść na śniadanie czy od razu wracamy? - padło na powitanie. - Wolałabym od razu wracać - odparłam pośpiesznie.
Na te słowa jego oczy błysnęły, ale tylko skinął głową, jakby się tego spodziewał. Wyjął torbę z mojej dłoni i odwrócił się do windy. - No to chodźmy. *** W moim życiu pewnie zdarzyły się mniej komfortowe podróże samochodem, ale ta śmiało mogła konkurować z najgorszymi z nich. Napięcia nie dało się zignorować, tkwiło między nami niczym trzeci pasażer przez całą drogę z Londynu do Great Bishopsford. W końcu oboje darowaliśmy sobie rozmowę, udając, że milczenie, w którym podróżujemy, wcale nie jest krępujące. Tylko się oszukiwaliśmy. Po raz pierwszy od... no cóż, od zawsze, nie mogłam swobodnie rozmawiać z Jimmym. Wysiłek związany z omijaniem tematu, o którym nie mogliśmy nie myśleć, był katorżniczy. A jednak, gdy mijał kilometr za kilometrem, żadne z nas nie odważyło się poruszyć tematu, a kiedy w końcu przejechaliśmy obok tablicy z informacją, że jesteśmy w rodzinnym mieście, czas na rozmowę na szczęście się skończył. Gdy manewrowaliśmy po znajomych uliczkach i zakrętach, korciło mnie, żeby już wysiąść. Miałam desperacką nadzieję, że opuszczając auto, zdołam zostawić za sobą katastrofę, którą okazała się ta noc. Gdy myślałam, że ten dzień nie mógłby być gorszy, właśnie się taki stał. Skręciliśmy za ostatni róg, a tam, tuż przed moim domem, stał niski, elegancki samochód. - Cudownie - wymamrotał Jimmy, podjeżdżając i parkując tuż za nim. Spojrzałam z konsternacją na nieznane mi auto, a po chwili mój wzrok padł na tablicę rejestracyjną: MR 10. Auto Matta. Jimmy wyłączył silnik i odwrócił się, żeby na mnie spojrzeć, naprawdę na mnie spojrzeć, po raz pierwszy od wczorajszej nocy. - Rachel, chciałem powiedzieć... wyjaśnić... Pokręciłam głową. - Proszę, nic nie mów, nie ma potrzeby. Kiedy wziął mnie za rękę, część mnie zapragnęła wyrwać ją z jego uścisku, a druga, większa część, przytulić go i nie puszczać. Zauważył drżenie mojej dłoni pod jego palcami i błędnie zinterpretował tę reakcję. - Wiem, że musisz mnie teraz nienawidzić - ciągnął - ale błagam, daj mi szansę, żebym mógł... Nigdy się nie dowiedziałam, o jaką szansę mu chodziło, bo w tym samym momencie drzwi od strony pasażera otworzył mocno zniecierpliwiony Matt. Zobaczył moją dłoń w uścisku Jimmy'ego, chociaż wyrwałam ją tak szybko, jakby jego ręka mnie parzyła. Uprzedzając komentarz, pośpiesznie wygramoliłam się z auta. - Matt, co ty tu robisz? Myślałam, że zostaniesz w Niemczech jeszcze przez trzy dni. Matt zamknął mnie w uścisku, chyba przede wszystkim na użytek Jimmy'ego.
Zanim mnie puścił, Jimmy również zdążył wysiąść z samochodu. - Załatwiłem wszystko jak najszybciej; myślałem, że będziesz mnie tu bardziej potrzebowała. Widzę jednak, że zdążyłaś sobie załatwić... wyjście awaryjne. Jezu, nie kijem go, to pałką. Wskrzeszona dawna nastoletnia rywalizacja, która tak fascynowała mnie w szpitalu, teraz była zwyczajnie małostkowa i irytująca. - Jimmy bardzo uprzejmie zrobił sobie wolny dzień, żeby zawieźć mnie do Londynu. Miałam mnóstwo spraw do załatwienia i zaproponował, że mnie podrzuci. Matt oderwał wzrok ode mnie i spojrzał na Jimmy’ego nad dachem dzielącego ich auta. - I noc, oczywiście. Zrobił sobie też wolną noc. Widziałam, do czego to prowadzi, i ani trochę mi się to nie podobało. Na razie Jimmy nie dał się sprowokować, jednak czułam, jak nasycone testosteronem napięcie wiruje wokół mnie niczym miniaturowe tornado. - Było za późno, żeby wracać na noc, więc zatrzymaliśmy się w hotelu w mieście. Tata znał nasze plany. Matt skinął głową, a ja zaczęłam się zastanawiać, jak zareagował, kiedy zjawił się tu wcześniej i dowiedział od mojego ojca, że wyjechałam z Jimmym na noc. - Mieliśmy szczęście, że od razu znalazł się hotel z dwoma wolnymi pokojami dodałam, niezręcznie próbując wyjaśnić Mattowi, że wszystko odbyło się jak należy. Nie umknęło mojej uwadze, że paplam. Byłam też zirytowana, że czuję przymus tłumaczenia się z każdego posunięcia, a jednocześnie świadoma, że jako mój narzeczony Matt ma pełne prawo pytać, gdzie się podziewałam. Wstydziłam się też, że muszę kłamać. - Było bardzo przyzwoicie - zapewniłam Matta, odsuwając się od auta Jimmy'ego i odwracając, żeby ruszyć ścieżką. - Na pewno - odparł Matt i choć jego słowa świadczyły o tym, że ani przez chwilę w to nie wątpił, spojrzenie, które rzucił Jimmy'emu, sugerowało coś wręcz przeciwnego. - Nie wchodzisz? - zapytał, gdy Jimmy ruszył ku niemu i podał mu moją niewielką torbę. Zatrzymałam się w połowie drogi do drzwi; założyłam wcześniej, że obaj za mną pójdą. - Nie tym razem. Mam parę spraw do załatwienia, no i jestem pewien, że chcesz spędzić trochę czasu sam na sam z Rachel. Ma ci sporo do opowiedzenia. Poczułam, jak zdradziecki rumieniec wypełza mi na policzki. Nie rumień się, nie rumień, błagam, Boże, obym tylko się nie zarumieniła. Matt przeniósł spojrzenie z Jimmy'ego na mnie, a podejrzliwość na jego twarzy z trudem udawała zaciekawienie. - Chodzi o czasopismo - dodał Jimmy, wsiadając do auta. - Do widzenia, Rachel. Chciałam do niego podbiec, rzucić mu się w ramiona i błagać, żeby nie odjeżdżał. Idiotyzm - kompletny, totalny idiotyzm. Oczywiście, nic takiego nie zrobiłam, moje stopy utknęły na ścieżce niczym zalane cementem. Nie podobał mi się jednak ostateczny ton pożegnania Jimmy'ego; ani trochę mi się nie podobał.
Gdy Matt mijał otwarte drzwi po stronie kierowcy, żeby dołączyć do mnie na ścieżce, ręka Jimmy’ego go zatrzymała. Jimmy mówił niemal szeptem, pewnie nie chciał, żeby to do mnie dotarło, ale na ulicy zrobiło się nagle niezwykle cicho i bardzo wyraźnie usłyszałam jego prośbę: - Zaopiekuj się nią, Matt. Ma za sobą ciężki dzień. *** Gdybym powiedziała, że ojcu ulżyło na mój widok, byłoby to niedopowiedzenie stulecia. Choć wiedziałam, że po części wynikało to z jego naturalnej skłonności do zamartwiania się mną, uświadomiłam sobie, że przede wszystkim ucieszył się, że ciężar zabawiania niezbyt pogodnego Matta spadnie teraz na moje barki. Nie pomyliłam się, sądząc, że miał za sobą kilka ciężkich godzin od przybycia mojego narzeczonego, gdy obaj czekali na nasz powrót. - Miota się po całym salonie jak lew w klatce - wyszeptał tata, gdy staliśmy razem w jego przytulnej kuchni, parząc świeżą herbatę i robiąc tosty. Właściwie nie byłam głodna, ale z chęcią skorzystałam z pretekstu, by uciec do kuchni i dowiedzieć się, co dokładnie się wydarzyło, gdy Matt zjawił się tu i przekonał, że wyjechaliśmy. - Przepraszam, że cię na to naraziłam. Nie wiem, dlaczego tak się nakręcił. Tata przerwał ustawianie kubków z łyżeczkami na tacy, odwrócił się do mnie i posłał mi długie, badawcze spojrzenie. Nic nie mówił, tylko patrzył. -
Co? - spytałam, strugając wariata. - No co?
Tę udawaną nonszalancję całkiem zepsuł rumieniec, który pojawił się na moich policzkach. Tym bardziej gorący się stawał, im dłużej tata patrzył na mnie tym domyślnym rodzicielskim wzrokiem. Nie wiem, co tata dokładnie wiedział ani czego się domyślał, ale pewnie zbytnio się nie pomylił. - Bądź ostrożna, Rachel, bo ktoś będzie cierpiał. – Po chwili złagodził ten komentarz, obejmując mnie ramieniem i przyciągając do siebie. - I nie chcę, żebyś to była ty. Kiedy już herbata została wypita, a tosty zjedzone, nastroje się poprawiły i oczywiście obaj chcieli usłyszeć o wszystkim, co się działo w Londynie. Trochę to potrwało, zanim streściłam im wydarzenia ostatnich dwudziestu czterech godzin, naturalnie pominąwszy te z dzisiejszej nocy. Byłam pewna, że nikt w pokoju nie chciałby słuchać tej żałosnej opowieści, a już najmniej ja sama. Gdy wreszcie skończyłam, zapadła długa cisza, podczas której obaj przetrawiali moje słowa. - Czyli teraz pamiętasz wszystko? - zapytał Matt z nadzieją. - Nie, właściwie nie. Cóż, jeśli mam być całkiem szczera, to ani trochę. Ale teraz chyba przynajmniej wiem, co się nie wydarzyło. Rozczarowanie na twarzy Matta było oczywiste, a ja nie mogłam pozbyć się wrażenia, że częściowo obwinia o wszystko mnie, nie zaistniałą sytuację. Całkiem
jakby podejrzewał, że za mało się staram sobie przypomnieć: że gdybym się chociaż trochę wysiliła, natychmiast zalałaby mnie fala wspomnień. - Nieważne, kochanie - oznajmił tata i krzepiąco uścisnął mi rękę. - Jeszcze jest wcześnie. Przynajmniej powiesz coś pozytywnego temu gościowi od amnezji, z którym się za parę dni spotkasz. - Tak, to samo mówił Jimmy. Twarz Matta stężała od irytacji na dźwięk tego imienia, ale na szczęście nie skomentował moich słów. - A ja przez ten czas zebrałem różne takie rzeczy z ostatnich pięciu lat, które mogą ci pomóc w przypominaniu - dodał tata. Wydawał się zachwycony, a ja z trudem stłumiłam jęk na widok kilku ciężkich albumów i pudła pełnego starannie wybranych pamiątek. Przeniósł to wszystko z kanapy na stolik kawowy przede mną.- Teraz muszę na jakiś czas wyskoczyć do miasta, a wy to sobie poprzeglądajcie. Matt na pewno da radę odpowiedzieć na twoje pytania, i to o wiele lepiej niż ja. Podejrzewam, że nie mówisz mi połowy tego, co się naprawdę dzieje w twoim życiu! Zważywszy na ostatnie wydarzenia, zapewne miał rację. *** Zdążyłam przejrzeć kilka stron pierwszego albumu, kiedy drzwi frontowe szczęknęły, obwieszczając wyjście ojca. Matt przysunął się do mnie, delikatnie wyjął mi album z dłoni i przyciągnął mnie do siebie. - Zostawmy na razie stare zdjęcia, co? Chyba znam o wiele lepszy sposób na to, żebyś zdołała sobie przypomnieć. Zanim zdążyłam się odezwać, żeby go powstrzymać albo choć się zastanowić, czy w ogóle chcę go powstrzymywać, jego wargi już dotykały moich, zdecydowanie i przekonująco nakłaniając mnie do odpowiedzi, i po chwili bezruchu tak właśnie zrobiłam. Może faktycznie tego właśnie było mi trzeba, żeby moja pamięć zaskoczyła. Może nie tylko w bajkach pocałunek księcia budził śpiącą królewnę. Matt ze swoim seksownym wyglądem i władczą pewnością siebie znał się na rzeczy na tyle, że nawet sklepowy manekin by zareagował, już nie mówiąc o kobiecie, którą obdarzał tymi pocałunkami przez ostatnie siedem lat. Gdy jego usta poruszały się w zgodnym rytmie z moimi, a dłonie wędrowały zachłannie po moich plecach, nagle przypomniałam sobie, jak bardzo się w nim zakochałam, gdy byłam nastolatką; jak wiele to wtedy dla mnie znaczyło. Tak jak wszystkie kobiety na całym świecie, pamiętałam to, bo nigdy nie zapomina się pierwszej miłości. Pamiętałam również, jak brutalnie usunęłam go ze swojego życia po śmierci Jimmy'ego, likwidując wszelkie ślady po naszym związku. Przede wszystkim pamiętałam jednak, że choć zerwanie z Mat-tern sprawiło mi ból, był on całkiem błahy w porównaniu z agonalną wręcz rozpaczą, którą wtedy czułam. Nawet jeśli to wszystko zaistniało jedynie w mojej wyobraźni - a obecne dowody były raczej nie do podważenia -cóż, nie trzeba było kończyć psychologii, żeby się domyślić, co
też próbowała mi przekazać podświadomość. Nie odepchnęłam Matta, jednak w końcu uświadomił sobie, że nie reaguję. - Rachel? - szepnął mi do ucha, i delikatnie ugryzł mnie w szyję, na co mimowolnie zadrżałam. Odsunął się, żeby spojrzeć na moją twarz. Na jego własnej malowały się namiętność i pożądanie. - Na razie za dużo? Mam przestać? W milczeniu skinęłam głową i na szczęście zrozumiał. Widziałam, ile wysiłku wkłada w zapanowanie nad sobą, i poczułam się okropnie winna, że go nakręciłam, przez cały ten czas świadoma, że raczej nie powinnam tego robić. Zastanawiałam się, czy tak właśnie czuł się Jimmy wczoraj w nocy. Nici, z których powstała osnowa naszego życia, nagle wydały mi się gęsto przetykane ironią. - Może przejrzymy te rzeczy, które zostawił tata? - zaproponowałam bez przekonania. -Jeśli chcesz - przytaknął, ale dodał cicho: - Nie myśl, że tak łatwo z ciebie zrezygnuję. Byłam pewna, że składa mi przyrzeczenie dotyczące przyszłości, dlaczego zatem nie mogłam się pozbyć wrażenia, że zabrzmiało to raczej jak pogróżka niż obietnica. Trzy albumy i kilka godzin później nie byłam bliższa przypomnienia sobie czegokolwiek, za to potwornie mnie znudziło oglądanie zdjęć samej siebie w towarzystwie nieznanych mi ludzi albo w miejscach, których nigdy nie odwiedziłam. Matt zapewne dostarczał mi sporo brakujących danych, lecz mimo to cała sterta fotografii z czasów studenckich pozostawała tajemnicą. - Wygląda na to, że nieźle się zabawiałam - zauważyłam, wyciągając ze stosiku zdjęcie, na którym obejmowałam za ramiona kilkoro przyjaciół. Wszyscy mieli w dłoniach butelki z piwem i uśmiechali się lekko pijackim uśmiechem do aparatu. - Na uniwersytecie było fajnie - oświadczył Matt, po czym znowu wdarł się w moją osobistą przestrzeń, przechylając się i całując mnie prosto w usta. - Ale teraz jest lepiej. Nie dało się nie podziwiać jego optymizmu. Mimo to nie chciałam iść dalej tą drogą, więc szybko skręciłam w bok, rozpraszając go rozmową. - I udało nam się utrzymać związek na odległość? Czyżbym zauważyła błysk w oczach Matta, jakby cień wahania? - Nadal jesteśmy razem, więc najwyraźniej coś zrobiliśmy tak jak trzeba. W jego głosie zabrakło jednak stuprocentowej pewności, a utwierdziłam się w tym przekonaniu, gdy od razu spróbował odwrócić moją uwagę od tematu. - A teraz jesteśmy zaręczeni - oznajmił z niekłamaną satysfakcją. - A teraz jesteśmy zaręczeni - powtórzyłam, ale mój głos zdradzał całkiem inne emocje. *** - Na pewno do nas nie dołączysz, Tony? Jesteś bardzo mile widziany.
Zastanawiałam się, czy tata usłyszał lekki brak przekonania w tych uprzejmych słowach. Zobaczyłam błysk w jego oku i wiedziałam już, że świetnie zdawał sobie z tego sprawę. - Nie, nie, uciekajcie i dobrze się bawcie. Nie chcecie ciągnąć mnie ze sobą, tylko bym wam popsuł kolację. Poza tym muszę przygotować pokój gościnny dla Matta. Brawo, tato, świetna robota. Matt milczał, dopóki nie znaleźliśmy się w wyłożonym skórą kokonie jego auta. - Czyli znowu mam trafić na wygnanie do gościnnego, co? Próbowałam powściągnąć uśmiech, ale czułam, że lada moment zdradzi mnie drżenie ust. - Na pewno ciągle uważa nas za nastolatków - narzekał, z niepotrzebnym wigorem dodając gazu na luzie, zanim odjechał od krawężnika. - Nadal wierzy w tę starą zasadę „byle nie pod moim dachem". Myśli, że co robimy w Londynie? Jako że nie wiedziałam, co właściwie robimy w Londynie, doszłam do wniosku, że lepiej zachowam milczenie. - Nieważne. - Matt mrugnął do mnie łobuzersko. - Nie zapomniałem, które deski w korytarzu skrzypią, więc pamiętaj, żeby nie zamykać drzwi na zamek. Zaśmiałam się nerwowo, nie wiedząc, czy żartuje, ale postanowiłam koniecznie zaryglować drzwi po powrocie. Zważywszy na sytuację, tego wieczoru zaskakująco dobrze się bawiliśmy. Z dala od domu i czujnego spojrzenia mojego ojca Matt bardziej przypominał siebie, czy też takiego siebie, jakiego zapamiętałam sprzed lat. Uważnie słuchał, był czarujący i nie dało się zignorować zazdrosnych spojrzeń, które rzuciło mi kilka kobiet w restauracji, gdzie postanowiliśmy zjeść. - To coś, o czym chętnie zapomniałam – oznajmiłam po jeszcze jednym spojrzeniu typu: „co on w niej widzi?". Matt musiał je zauważyć, ale tylko lekceważąco wzruszył ramionami. - Nie martw się tym. - Wcale się nie martwię, tylko irytuję, i tyle. To niegrzeczne. Wtedy wstał. - Idę sprawdzić, gdzie tu się płaci rachunek. - Przed odejściem lekko cmoknął mnie w czubek głowy. - Pamiętaj, że nie interesuje mnie nikt poza tobą. Niespełna dwie minuty później wydarzyło się coś, co kazało mi powątpiewać w szczerość tej deklaracji. Nadal przyglądałam się idącemu w kierunku baru Mattowi, gdy z rogu stolika dobiegło mnie buczenie. Smukła komórka Matta leżała obok naszych pustych talerzy, uparcie wprawiając je w wibrację podczas sygnalizowania połączenia przychodzącego. Podniosłam wzrok, żeby zawołać Matta, ale intuicja kazała mi najpierw sprawdzić, kto telefonuje. Na małym kwadratowym ekranie imię dzwoniącego wyświetliło się jaskrawozielonymi literami, jak neon. Mogłam je przeczytać nawet do góry nogami, ale i tak odwróciłam palcem komórkę. Cathy. Pięć niewinnych liter, jednak w mojej głowie rozległ się ostrzegawczy dzwonek, niezwiązany z sygnałem telefonu. Po co Cathy chciała skontaktować się z Mattem? Telefon wciąż natarczywie
dzwonił. Odebrać czy nie? Niezdecydowana, patrzyłam, jak moja ręka zakrada się ku aparatowi, ale jakiś instynkt nie pozwalał mi odebrać połączenia. Kilkoro klientów przy pobliskich stolikach odwróciło się ku mnie; dzwonek telefonu bez wątpienia zakłócał im posiłek. Zerknęłam na nich z pełnym skruchy uśmiechem, ale nie odebrałam. W końcu telefon przestał dzwonić. Matt wrócił z moim płaszczem po jakiejś minucie albo dwóch. Powinnam powiedzieć mu o nieodebranym połączeniu, zapytać, dlaczego Cathy, którą podobno spotkał po latach dopiero w dniu mojego wypadku, dzwoni do niego na komórkę, skoro doskonale pamiętam, jak mówił, że ten numer podał jedynie najbliższym przyjaciołom i rodzinie. Telefon zadzwonił ponownie podczas jazdy do domu. Zatrzymaliśmy się na światłach, a Matt zręcznie wyciągnął aparat z kieszeni, żeby sprawdzić, co się wyświetliło. Nie potrafiłam nic wyczytać z jego miny, gdy odrzucał połączenie bez odbierania. Intuicja podpowiedziała mi, że to Cathy, zanim jeszcze usłyszałam fałsz w jego głosie. - Kto dzwonił? - Ktoś z pracy. To może zaczekać do jutra. Kiedy wróciliśmy, na dole nadal paliło się światło, więc Matt wykorzystał naszą ostatnią chwilę na osobności, gdy szperałam w torebce w poszukiwaniu klucza. - Spędziłem dziś bardzo przyjemny wieczór, panno Wiltshire. Próbowałam się uśmiechnąć, ale mogłam myśleć tylko o jego dziwnej minie, gdy telefon zadzwonił w aucie. - Myślisz, że twój tata mnie pogoni, jeśli spróbuję cię pocałować na progu? Nie czekając na odpowiedź, mocno przyciągnął mnie do siebie i obdarzył pocałunkiem, od którego w innych okolicznościach pewnie zmiękłyby mi kolana. Jego oczy były pełne pożądania, gdy się odsunęliśmy od siebie, i chyba nie zauważył, że podczas uścisku myślałam o czymś zupełnie innym. Sięgnęłam do torby i udało mi się wyciągnąć klucz. Wchodząc tuż za mną do holu na powitanie z tatą, Matt wyszeptał mi żartobliwie do ucha: - Nie zapomnij, co wcześniej mówiłem o drzwiach. *** Nie byłam świadoma, jakie napięcie dusiłam w sobie przez cały dzień, dopóki nie znalazłam się w swoim pokoju. Ściągnęłam buty i usiadłam ciężko na starym, wąskim łóżku. Nareszcie sama, czułam, jak moje wewnętrzne rygle zaczynają ustępować, i wiedziałam, że myśli i uczucia, które chciałam zepchnąć do podświadomości, nie dadzą się uciszyć. Z tyloma problemami musiałam się uporać, z tyloma sprzecznymi emocjami, że dosłownie mnie przytłoczyły. Bezpośredni przeskok od bólu i upokorzenia związanych z odrzuceniem przez Jimmy'ego do odpierania zalotów Matta, który, co zrozumiałe, dziwił się brakowi entuzjazmu narzeczonej, okazał się zbyt wyczerpujący, już nie mówiąc o tym, że mój umysł nadal wierzył w całkiem inną przeszłość. Nic dziwnego, że kiepsko radziłam sobie z teraźniejszością. Zęby uspokoić rozbiegane myśli, zaczęłam gorączkowo uprzątać i czyścić pokój i
swoje rzeczy, całkiem jakby moje problemy wynikały z bezczynności. W końcu podniosłam torbę zabraną do Londynu dzień wcześniej, otworzyłam ją i wysypałam zawartość na kołdrę. Już po chwili rozłożyłam drobiazgi i została tylko nocna koszula, którą miałam na sobie w hotelu. Sięgnęłam po nią, żeby się w nią przebrać na noc, ale gdy tylko dotknęłam miękkiej tkaniny, przed moimi oczami pojawił się znienacka żywy obraz. Nie widziałam już własnej sypialni, nagle trafiłam z powrotem do hotelu. Czułam wargi Jimmy'ego na swoich, tak mocno, jakby był tuż obok mnie. Nigdy nie wierzyłam w psy-chometrię, w zasadzie w nic paranormalnego, jednak w najdrobniejszych, niemal namacalnych szczegółach znowu poczułam, jak Jimmy powoli ściąga ze mnie koszulę. Moje palce zacisnęły się na bawełnie, a ja na nowo przeżywałam moment, gdy wreszcie otworzyłam się na prawdę, której tak długo się wypierałam, i na następny moment, kiedy straciłam całą nadzieję. Krzyknęłam ze złością i rzuciłam koszulę w kąt. Gdy tak leżała, zmięta, nieszkodliwy kawałek materiału, niemal widziałam na niej wypalone ślady po gorących palcach Jimmy'ego. Dla mnie ta koszula była naznaczona już na zawsze i wiedziałam, że nie mogę jej włożyć teraz, kiedy mój narzeczony śpi pięć metrów dalej. W zasadzie wątpiłam, czy jeszcze kiedykolwiek będę ją nosić. Tej nocy miałam bardzo wyrazisty sen. Moja podświadomość szalała równie gwałtownie jak wcześniej mój przytomny umysł. W tym śnie, o dziwo, spałam, ale nie tu, we własnym pokoju, tylko w dziwnym, nieznanym mi miejscu. Najwyraźniej jednak w nim mieszkałam, bo był tam także tata, na tyle blisko, żebym słyszała jego głos, ale dość daleko, żebym nie rozumiała słów. W tym śnie wiedziałam, że muszę się stawić na jakieś istotne spotkanie. Cel nie był jasny - mogło chodzić o specjalistę od amnezji albo o kogoś całkiem innego - jednak w tym śnie dręczyło mnie złe przeczucie, że zaśpię i nie zdążę. Już miewałam takie sny, gdy zbliżało się coś ważnego, na przykład egzaminy albo wakacje, i choć sen przypominał te z przeszłości, to, żebym nie zaspała, wydawało się znacznie bardziej istotne i konieczne niż kiedykolwiek. W tym śnie wiedziałam, że jeśli przegapię spotkanie, konsekwencje będą tragiczne; że to nie jest coś, co można przełożyć na inny dzień. Po prostu nie wolno mi było zaspać, i już, i jakby na poparcie tej tezy usłyszałam, jak ojciec szepcze do mojego śpiącego ja: - Pora się obudzić, Rachel, już pora się obudzić. Chciałam odpowiedzieć, dać mu znać, że nie śpię, ale sen trzymał mnie w żelaznym uścisku i nie mogłam wyrwać się z jego oków. Niemożność przebudzenia się i dotarcia na spotkanie zaczynała mnie przerażać i poczułam, jak moje serce szybciej bije. z frustracji. Brzęczenie zaczęło się powoli, wdzierało się do mózgu niczym ukłucia ostrej igły. Przeniknęło osłonę snu, a ostry, uporczywy sygnał nie pozwalał się ignorować. Co to był za dźwięk? We śnie wyraźnie go słyszałam, a gdy macki snu poluzowały uścisk, uświadomiłam sobie, że to alarm. Mrugając po przebudzeniu, nadal słyszałam brzęczenie. Lekko nieprzytomna, wyciągnęłam rękę do nocnej szafki. To musiał być budzik, który niechcący nastawiłam przed snem. Jednak moja ręka na niego nie natrafiła.
Oderwałam głowę od poduszki. Mgła snu ustępowała i uświadomiłam sobie, że brzęczenie robi się coraz cichsze, aż w końcu znika. Mrugałam bezmyślnie w ciemności, całkiem skołowana snem, aż poczułam jakby przywiany przez wiatr znajomy zapach ulubionej wody po goleniu ojca. To otrzeźwiło mnie bardziej niż nieistniejący budzik. Nie po raz pierwszy czułam ten zapach w nocy, a skoro nigdzie nie widziałam ojca, było jasne, że nie sprawdzał, co u mnie, kiedy to się zdarzyło po raz pierwszy. Co to jednak oznaczało? Czy istniały halucynacje węchowe? W moje rozbiegane myśl wdarł się nagle cichy hałas na korytarzu. Zamarłam, a po chwili usłyszałam to raz jeszcze: ciche skrzypienie starych desek zdradzające obecność intruza. Pierwszą moją przerażoną myślą było „włamywacz". Kretyński brak logiki, który doprowadził do tej konkluzji, mogę tłumaczyć jedynie tym, że jeszcze się nie rozbudziłam. Kolejne skrzypnięcie, kolejny krok na zdradliwych deskach, i nagle w blasku księżyca zza cienkich zasłonek zobaczyłam, że klamka w drzwiach zaczyna się powoli uginać. Kiedy już zatoczyła niewielki łuk, usłyszałam skrzypnięcie drzwi, gdy ktoś delikatnie oparł na nich swój ciężar. Stawiły opór. Ten ktoś po drugiej stronie puścił klamkę i nacisnął ją ponownie, tym razem na tyle mocno, żeby w proteście drzwi zgrzytnęły na zawiasach. Zamek jednak nie ustąpił. Czekałam, wstrzymując oddech. Obawiałam się choćby drgnąć, żeby hałas nie był słyszalny na korytarzu. Nerwowo przygryzłam wargę, zastanawiając się, ile razy jeszcze spróbuje i jak wytrzymały okaże się zamek. Przyszła mi do głowy idiotyczna myśl, że może byłoby lepiej, gdyby za drzwiami stał włamywacz, a nie mój narzeczony. - Rachel? - Matt niemal szeptał; jego głos dobiegał z okolicy zawiasu. - Rachel, nie śpisz? Rachel? Czas się zatrzymał i nie chciał ruszyć z miejsca. Nie mogłam dłużej wstrzymywać oddechu, więc jeśli Matt nie zamierzał wkrótce zrezygnować, miał usłyszeć głośny wdech, gdy już nie wytrzymam albo zemdleję z braku tlenu. Na szczęście nic takiego się nie stało, bo po kolejnej nerwowej minucie usłyszałam, jak jego kroki oddalają się w stronę pokoju gościnnego. *** Ubrany, siedział przy kuchennym stole, gdy następnego ranka zeszłam na parter. Przed sobą miał pusty kubek po kawie i otwartą gazetę. - Dzień dobry - przywitałam go pogodnie w nadziei, że to odpowiedni ton w ustach kobiety, która w nocy zamknęła się przed narzeczonym. Dla lepszego efektu pochyliłam się i lekko cmoknęłam go w policzek. - Dobrze spałaś? - spytał uprzejmie. Stałam tyłem do niego, bo akurat byłam zajęta nalewaniem sobie kawy do dużego kubka. Cieszyłam się, że nie widzi mojej miny. - Tak - odparłam. - Naprawdę świetnie. Padłam jak kłoda; zasnęłam w chwili, gdy moja głowa dotknęła poduszki.
Przestań, Rachel, wrzasnął cienki głosik w mojej głowie; zbyt gorliwie się tłumaczyłam, żeby wypaść wiarygodnie. Matt najwyraźniej też tak uważał. - Nie słyszałaś mnie pod drzwiami w nocy? Nie patrzyłam mu w oczy. Skoncentrowałam się na tak energicznym mieszaniu kawy, że omal nie rozbiłam kubka. - Nie. A co, coś się stało? Tak długo milczał, że zmuszona byłam na niego spojrzeć. - Przyszedłem, żeby być z tobą. - Och. - A kiedy wyglądało na to, że to mu nie wystarczy, dodałam: - Myślałam, że żartowałeś. Najwyraźniej to nie była właściwa odpowiedź. Rzucił mi wymowne spojrzenie, a skoro milczał, czułam się w obowiązku powiedzieć coś więcej. - I tak nie moglibyśmy nic zrobić, nie tutaj. Nie z tatą za ścianą, - Wcześniej to nam nie przeszkadzało. Mówił prawdę. Z naszych nastoletnich lat pamiętałam kilka wypadów na korytarz, a także to, że ryzyko i strach przed przyłapaniem tylko jeszcze bardziej nas ekscytowały. - To się zmieniło, teraz jesteśmy starsi. Poza tym wiesz przecież, że chwilowo wszystko mi się miesza. Mówiłeś, że rozumiesz. Mówiłeś, że będziesz cierpliwy. Gdyby wydawał się choć trochę skruszony, pewnie złagodziłabym ton. W końcu nie mógł mieć pewności, że nie spałam, kiedy do mnie pukał. Zanim odpowiedział, podniósł gazetę i starannie złożył ją na pół. - Myślę, że jestem ogromnie cierpliwy, Rachel, ale jestem tylko człowiekiem. W jednej chwili łączy nas pełny dorosły związek, a następnej niczego o nas nie pamiętasz i chowasz się przede mną w ciemnościach za zamkniętymi drzwiami. Cholera, a jednak wiedział, że nie spałam. Mimo to patrzył, jak wpadam w pułapkę i robię z siebie kretynkę. Nagle się wkurzyłam. - Bardzo mi przykro, że dałam się napaść, czym niesłychanie popsułam ci plan na życie. Wierz mi, że nie miałam takiego zamiaru. A skoro o napadzie mowa, to może przeproszę cię również za amnezję - czy wystarczy tylko za to, że nie chcę uprawiać seksu z kimś, kogo, jak mi się wydaje, spotkałam po latach zaledwie kilka dni temu? Podszedł do mnie wtedy i choć nadal się wściekałam, pozwoliłam się objąć. Nie odprężyłam się jednak w jego ramionach i nie wątpię, że czuł przetaczające się przeze mnie fale napięcia. - Przepraszam - wyszeptał w moje włosy. - Po prostu tak ciężko cię widzieć, kochać, pragnąć i mieć świadomość, że nie czujesz tego samego. Zabrzmiało to tak szczerze, że poczułam, jak niemal cały mój gniew odpływa na fali wyrzutów sumienia. Nie pamiętałam swojej dojrzałej miłości do niego, ale to przecież nie była jego wina. Mimowolnie przypomniałam sobie zdjęcie nas obojga przy wieży Eiffla. Może zapomniałam, co czułam, ale bez wątpienia w chwili, gdy zrobiono tę fotografię, byłam całkowicie, po uszy, zakochana w mężczyźnie, którego obecnie trzymałam na dystans. Jęknęłam cicho i w końcu pozwoliłam sobie na to, by odprężyć się w jego uścisku; nawet objęłam jego muskularny tors, żeby go przytulić.
- Przepraszam, Matt. Postaram się bardziej, naprawdę. Po prostu daj mi jeszcze trochę czasu. Daj mi czas, żebym zdołała... wrócić do zdrowia. Moje serce zaczęło walić jak młotem. Mało brakowało, a oznajmiłabym: żebym zdołała zapomnieć o Jim-mym! Wsunął palce pod moją brodę i uniósł mi twarz w tak dobrze znanym mi geście. - Tylko nie zwlekaj zbyt długo, dobrze? Potem mnie pocałował, długo i namiętnie, jakby chciał mi pokazać, co tracę. Oddałam pocałunek, bo czułam się winna; bo naprawdę kiedyś bardzo go kochałam i... dlatego, że to był Matt. Parę minut po tym, jak ojciec wszedł do kuchni i niezbyt subtelnie przerwał nasze czułości, oznajmiając od progu swoje przyjście cichym: „ehem", Matt zrzucił bombę. - Bardzo mi przykro Rachel, ale będę musiał jechać do Londynu dzisiaj, nie jutro. Nadal dręczyły mnie wyrzuty sumienia po wybuchu, więc w moim głosie brzmiał szczery żal, gdy zapytałam: - Naprawdę musisz? Myślałam, że mamy spędzić razem cały dzień. Wydawał się smutny, ale jego zdecydowanie nie osłabło. - Przykro mi, ale w pracy wyskoczyło coś ważnego i muszę się jutro tym zająć. - W niedzielę? - Przecież wiesz, że często muszę pracować w weekendy. - Szczerze mówiąc, nie wiem. Pamiętasz, że mam amnezję? Mogłam zostawić ten temat, ale coś w jego oczach obudziło we mnie kobiecą nieufność. - Czy ten wyjazd ma coś wspólnego z wczorajszym telefonem z pracy? Przez chwilę wyglądał tak, jakby nie wiedział, o co chodzi. Potem na jego przystojnej twarzy pojawiła się dziwna mina, a następnie smutek. - Owszem, ma. Muszę się zająć jakimś kryzysem, który nie może zaczekać do poniedziałku. Spędź spokojny wieczór z tatą, a wieczorem zadzwonię, okej? Wyszedł jakieś dziesięć minut później, całując mnie w holu na do widzenia i ściskając rękę taty. Staliśmy w otwartych drzwiach i patrzyliśmy, jak z piskiem opon i lśnieniem chromu auto odrywa się od krawężnika. - Jaka szkoda, że musiał tak szybko wyjechać - powiedział w końcu ojciec, kiedy zniknęło nam z pola widzenia. Wiedziałam, że wcale nie jest mu przykro, i popatrzyłam na niego wymownie. Nie mogłam się nie zastanawiać, ile jeszcze kłamstw dzisiaj usłyszę. *** Przez resztę dnia właściwie nic się nie działo. Przez jakąś godzinę bez powodzenia usiłowałam zaprzyjaźnić się z kotką ojca, przez następną główkowałam, jakiż to związany z Cathy kryzys wymagał nagłej obecności Matta w Londynie, a przez resztę czasu robiłam, co mogłam, bezskutecznie zresztą, żeby nie myśleć o Jimmym. Jedynym jasnym punktem dnia był niespodziewany telefon od Sarah, która właśnie wróciła z podróży poślubnej. Razem z Davidem spędzała noc u rodziców, ale
umówiłyśmy się na lunch na jutro, zanim oboje wrócą do Harrogate. Zasnęłam tej nocy z perspektywą czegoś miłego i ten jeden raz nie dręczyły mnie koszmary.
Rozdział 10
Umówiłyśmy się przy małym bistro na głównej ulicy i jak zwykle zjawiłam się tam dużo wcześniej niż Sarah. W nocy temperatura jeszcze spadła i choć byłam opatulona ciepłym szalikiem i w rękawiczkach, czułam, jak zapowiadające rychłe opady śniegu zimowe powietrze bezlitośnie chłoszcze mi twarz i ramiona. Nagle pojawiła się Sarah, wyłoniwszy się z taksówki niczym ciepły promyk słońca, przez co zalała mnie fala wspomnień z dzieciństwa. Jej uścisk omal nie połamał mi żeber - nieźle, jak na kogoś niższego ode mnie o dobre piętnaście centymetrów. Nie od razu zdołałyśmy oderwać się od siebie. Kiedy tak się w końcu stało, nie tylko ja miałam łzy w oczach i obie wybuchnęłyśmy śmiechem, bo tylko w ten sposób mogłyśmy powstrzymać się od płaczu. - Jak się miewasz, śliczna? Nie od razu odpowiedziałam, bo na to znajome pozdrowienie poczułam ucisk w gardle, a twarz nadal miałam wtuloną w jej ramię. Przechodnie rzucali nam ciekawskie spojrzenia, ale żadna z nas nie zwracała na to uwagi. - Nadal żyje, ale trochę zwariowałam. - Doszłam do wniosku, że to całkiem precyzyjny opis mojej obecnej sytuacji. - Czyli nic się nie zmieniło - odparła, biorąc mnie pod rękę i kierując nas obie ku restauracji. – Uciekajmy z tego zimna i wszystko mi opowiesz. Gdy szłyśmy, dodała szelmowsko: - Wiesz, że tu jest o wiele chłodniej niż na St. Lucia? Wstrzymałyśmy się z rozmową do chwili, aż usiądziemy i podadzą nam drinki. Potem zaczęłyśmy mówić obie naraz. - No to jak jest naprawdę, wróciła ci już pamięć? - No to opowiedz mi o swoim miesiącu miodowym. Ze śmiechem czekałyśmy, która zacznie. - Przepraszam - odezwała się. - Moim zdaniem twoje obrażenia i amnezja biją na głowę poślubne głupoty. - Okej - odparłam z uśmiechem. - O czym chcesz najpierw posłuchać? O napadzie, którego nie pamiętam, czy o wszystkich soczystych szczegółach potem? Na opalonej twarzy Sarah pojawił się zachwyt. - Dawaj soczyste szczegóły. - Zanim jednak zdążyłam otworzyć usta, zmieniła zdanie. - Wiesz co, chcę usłyszeć wszystko, co do joty. - To może trochę potrwać - ostrzegłam ją. - Nie musicie dzisiaj zdążyć na pociąg? Wzruszyła ramionami, jakby taki trywialny drobiazg nie miał najmniejszego znaczenia. - Jeśli się nie zjawię, będzie musiał wyjechać beze mnie. W końcu wzięliśmy ślub jakieś pięć minut temu, więc pewnie nawet za mną nie zatęskni. Bardzo w to wątpiłam, ale upiłam spory łyk wina na uspokojenie, a potem zaczęłam opowiadać Sarah o tym, co się wydarzyło od jej panieńskiego wieczoru. Słuchała uważnie każdego słowa, co jakiś czas przerywając, gdy chciała o coś
dokładniej wypytać. Moja alternatywna rzeczywistość zafascynowała ją znacznie bardziej niż kogokolwiek przedtem, - A jaka ja jestem w twojej alternatywnej rzeczywistości? Błagam, powiedz, że wysoka, chuda i piękna. Nie, lepiej powiedz, że Cathy roztyła się i zbrzydła. To byłoby coś. Roześmiałam się. - Przykro mi, że cię rozczaruję, ale Cathy była jeszcze piękniejsza niż za szkolnych czasów. Trzeba przyznać, że i o wiele bardziej nieprzyjemna. Na ustach Sarah pojawił się cierpki grymas. - Nietrudno w to uwierzyć. Spojrzałam na nią uważnie. W kwestii Cathy Sarah nigdy nie owijała w bawełnę. Opowiadałam jej wszystko po kolei, więc jeszcze nie dotarłam do telefonu podejrzanego na komórce Matta. Byłam pewna, że kiedy o tym wspomnę, Sarah rzuci jakiś soczysty komentarz. - Czyli to inne życie, które niby wiodłaś, było kompletnie do niczego, tak? Wszyscy chorowali, byli oszpeceni albo martwi? A wszystko dobre, co się zdarzyło w twoim życiu, tam się nie wydarzyło? Dobrze zrozumiałam? - W skrócie, tak. - A jednak dalej się miotasz i usiłujesz wszystkim udowodnić, że musisz tam wrócić? - No tak. - Wiedziałam, dokąd to zmierza. - Wszyscy mają rację. Zwariowałaś. Nikt ci nigdy nie mówił, że jeśli wymyślasz sobie nieistniejący świat, to ma być lepszy od prawdziwego, a nie sto razy gorszy? Tylko ona mogła nazwać mnie wariatką w taki sposób, jakby to było czarujące dziwactwo. - Rozumiem, co chcesz powiedzieć. Ale mimo wszystko chciałam „wrócić", jeśli można tak powiedzieć, do tego, co wydawało mi się moją rzeczywistością. Teraz nie chcę. To znaczy, od przedwczorajszej nocy. - Ooo, czyżby coś zaszło z Mattem? Nie odpowiedziałam od razu, wiedząc, że po tym, co powiem, jej szok i zdumienie będą równe jedenastu punktom w dziesięciostopniowej skali. - Nie, z Jimmym. Mogłabym przysiąc, że Sarah zbladła pod opalenizną, gdy z niedowierzaniem wybałuszyła oczy. - Przepraszam. - Pociągnęła za ramię przechodzącego kelnera. - Może pan nam przynieść jeszcze jedno? - Wskazała na niemal pustą butelkę wina. - Czuję, że się przyda. *** Sama nie wiem, czego się spodziewałam, gdy w końcu skończyłam jej opowiadać o tym, co zaszło w hotelu. Może szoku, może nawet rozczarowania tym, że byłam gotowa bez skrupułów zdradzić Matta. Nie oczekiwałam jednak stuprocentowej aprobaty.
- Najwyższy czas, cholera. - Co? - Słyszałaś. - Tak, ja słyszałam, a ty? Odepchnął mnie. Zwyczajnie nie był zainteresowany. Następnego dnia ledwie mógł spojrzeć mi w oczy. Możesz mnie nazywać wariatką, ale w każdym moim poprzednim życiu to jasny komunikat: „nie chcę tego robić". - E tam - zlekceważyła mnie Sarah. - To nic nie znaczy. Dla Jimmy'ego tylko ty się liczysz na całym świecie, i to od zawsze. - Nie było cię tam, Sarah. Nie widziałaś, jaki był zniesmaczony. Nie mógł się doczekać, kiedy da nogę z pokoju. - Zapytałaś go o to następnego dnia, podczas jazdy do domu? - Nie - odparłam z przygnębieniem, przypominając sobie krępującą podróż. Żadne z nas nie odważyło się o tym wspomnieć. To było zbyt żenujące i upokarzające. Sarah pokręciła głową. - Chodzi o coś więcej, niż myślisz. Na sto procent. Jimmy nie potraktowałby tak nikogo, a już na pewno nie ciebie. Wiem, że w ostatnich latach niewiele go widywałaś, ale możesz mi zaufać. Nadal jest w tobie tak samo zakochany jak w liceum. - Mylisz się - oznajmiłam ponuro. - Zobaczymy. Osiągnęłyśmy impas. Nie było już nic do dodania w kwestii tamtej nocy. W końcu, na szczęście dla mnie, przeszłyśmy do znacznie mniej skomplikowanych kwestii, a mianowicie do ślubu i miesiąca miodowego Sarah. Po drodze do restauracji wpadła po próbne odbitki ślubnych zdjęć, więc kiedy zabrano nasze talerze, rozłożyła na blacie spory album. Nigdy nie widziałam piękniejszej i bardziej promieniejącej szczęściem panny młodej niż Sarah w dniu ślubu. Przewracając ozdobione wypukłym wzorem karty albumu, nic nie mogłam poradzić na przygnębienie, że nie dzieliłam z nią tamtej niezwykłej chwili. Pewnie zgadła, o czym myślę, i dostrzegła smutek w moim uśmiechu, gdy moje palce zawisły obok jej fotografii z Davidem, na której śmiali się radośnie pod chmurą konfetti. - Wiesz, kiedy się dowiedzieliśmy, co ci się stało, postanowiłam przełożyć ślub powiedziała cicho. - Ale twój tata i Matt nie chcieli o tym słyszeć. - I mieli rację. Wściekłabym się, gdybyś to zrobiła. Przewracałam kartkę za kartką. Teraz oglądałam zdjęcia z wesela, stoły piękne przystrojone bukietami ciemnoczerwonych kwiatów, które doskonale harmonizowały z karmazynowymi wstęgami na oparciach krzeseł. - To wszystko wygląda cudownie - wymamrotałam. Na następnej stronie były zdjęcia tych i innych gości, zrobione po posiłku. Z kilku fotografii spoglądało na mnie przystojne oblicze Matta. Jimmy też tam był, ale zawsze bardziej w tyle, nie uśmiechał się do aparatu jak mój narzeczony. Nie mogłam nie zauważyć, że na wielu zdjęciach widniała również Cathy, zawsze nieopodal Matta. Długo przyglądałam się jej przepięknej twarzy i nagle uświadomiłam sobie, że Sarah mnie obserwuje.
- Wyglądała niesamowicie, rzecz jasna. Ta jej sukienka była taka obcisła, że na pewno się w niej zaszyła! Znowu się roześmiałam. Ciemnoczerwona sukienka Cathy rzeczywiście opinała jej ciało niczym druga skóra. - Chyba próbowała mnie przyćmić. - Ale się jej nie udało - zapewniłam ją, jednak po przerzuceniu następnej strony i zdjęć Cathy jeszcze bliżej Matta, tym razem na parkiecie, musiałam zapytać: - Cały wieczór się tak do niego kleiła? Sarah wzruszyła ramionami, jakby chciała powiedzieć, że nie wie, ale zbyt dobrze ją znałam. - Nie przepuści żadnej okazji, co? - Znasz Cathy - odparła Sarah. Przez chwilę nic nie mówiłam. Owszem, znałam Cathy; być może to Matta nie znałam tak dobrze, jak sądziłam. - A zresztą nieważne, ile razy będzie trzepotała rzęsami i machała biustem, to z tobą jest zaręczony. - Sarah zabrała mi album i stanowczo go zamknęła. - Z tobą jest od zawsze. Skinęłam głową, nie byłam jednak pewna, czy taki detal powstrzymałby Cathy, gdyby się na coś uparła. - Wiem, że ostatnie miesiące nie były dla was łatwe, ale wciąż powtarzasz, że chodzi tylko o pracę - że to nic poważnego, jak wtedy podczas studiów. - Co? - Wyprostowałam się gwałtownie. - Co takiego się wydarzyło podczas studiów? O czym ty mówisz? Wzdrygnęła się wtedy, jakby poczuła się winna, i widziałam w jej oczach, że gorączkowo się zastanawia, jak się wyplątać z gafy, którą właśnie popełniła. - Co się wydarzyło podczas studiów, Sarah? - powtórzyłam pytanie, starając się, żeby zabrzmiało to spokojnie i łagodnie. - Powiedz. To nie fair, że nie wiem. Z jej głosu zniknęła wesołość, ale było jasne, że moja prośba odniosła skutek. - Na drugim roku okropnie pokłóciłaś się z Mattem i zerwaliście na jakieś cztery miesiące. To rzeczywiście była dla mnie nowina. Matt najwyraźniej nie pomyślał, żeby o tym wspomnieć, mimo że miał ku temu mnóstwo sposobności, kiedy ostatnio rozmawialiśmy o naszym związku. - Zerwaliśmy? Dlaczego? Co się stało? - Nic ci nie powiem. - Nie bądź głupia, powiedz - poprosiłam. - Nie załamię się ani nic nie zrobię, po prostu chcę wiedzieć. - Nie, nie o to chodzi. Nic ci nie powiem, bo nie wiem. To było bardzo dziwne. Jak to możliwe, że Sarah nie znała szczegółów spraw)', która musiała być wyjątkowo ważna w moim życiu? Zwierzałyśmy się sobie ze wszystkiego, więc chyba powiedziałabym jej o tym? Najwyraźniej jednak nie, skoro tak twierdziła. Bez wątpienia próbowała dowiedzieć się czegokolwiek przy wielu okazjach, ale ja uparcie milczałam. - Byłam bardzo przygnębiona? - chciałam wiedzieć.
- Tak, ogromnie. Ale i tak słowa nie pisnęłaś. A możesz mi wierzyć, że próbowałam je z ciebie wyciągnąć! Roześmiałam się po tych słowach, wyobrażając sobie przesłuchania, jakie mi zapewne fundowała, najwyraźniej bez powodzenia. Sarah pogroziła mi palcem. - I właśnie dlatego nie wolno mieć sekretów przed najlepszą przyjaciółką. Nigdy nie wiadomo, kiedy przyjdzie dzień, w którym dopadnie cię amnezja i tylko przyjaciółka będzie w stanie odpowiedzieć na twoje pytania! Wtedy w restauracji zaczęło już robić się pustawo. Kiedy wyjrzałam przez szybę, okazało się, że niebo ma ciemnoszary kolor. Tyle jeszcze chciałam powiedzieć Sarah, ale zwyczajnie zabrakło nam czasu. Uregulowałyśmy rachunek i żeby wykorzystać do końca wspólnie spędzone chwile, zaproponowałam, że odprowadzę ją na postój taksówek. Kiedy to się stało, stałyśmy przed zebrą, czekając na zmianę świateł. Właśnie zrobiło się zielone i Sarah już weszła na jezdnię, kiedy usłyszałam syrenę. O dziwo, wcale nie wydawała się cicha i odległa, ale od razu głośna i ostra, jakby lada chwila miała pojawić się karetka. Popatrzyłam na prawo i na lewo, żeby sprawdzić, skąd nadjeżdża ambulans, jednak długa szara jezdnia wydawała się pusta z obu stron; nic się do nas nie zbliżało. Mimo to dźwięk dobiegał zewsząd, fałszywie brzmiący dwutonowy sygnał odbijał się od budynków i chodników. Nadal rozglądałam się ze zdumieniem, gdy inni piesi ruszyli przez jezdnię, niewątpliwie ciągnąc nieświadomie wprost pod pędzący samochód. Potem miałam sobie uświadomić, jak bardzo przypominało to mój niedawny sen; ten, w którym tylko ja dostrzegałam zbliżające się niebezpieczeństwo i nikt inny nie zdawał sobie z niego sprawy. Teraz jednak miałam tylko jeden cel -uratować Sarah przed zagrożeniem. Syrena była teraz tak donośna, że ledwie usłyszałam własny ostrzegawczy krzyk, gdy wyciągnęłam rękę i chwyciłam Sarah za rękaw, z całych sił szarpiąc ją, by wróciła na chodnik. Spodziewałam się, że wyjący ambulans minie miejsce, w którym przed momentem znajdowała się moja przyjaciółka, ale nic nie przemknęło obok nas, wariacko mrugając światłami. Jezdnia pozostała całkiem pusta. Inni ludzie, którzy przechodzili razem z Sarah, dotarli bezpiecznie na drugą stronę, zupełnie nieświadomi, że niemal cudem uniknęli katastrofy. - Dokąd pojechała? - spytałam Sarah, nie wiedząc nawet, że moje dziwne zachowanie wzbudziło ciekawość stadka „ocalałych" po drugiej stronie ulicy. Sarah, co się jej chwali, wydawała się tylko lekko wstrząśnięta, całkiem jakby przywykła już do tego, że ktoś ściągają ze ścieżki nieistniejącego niebezpieczeństwa. - Co dokąd pojechało? - Karetka. Patrzyła na mnie bez zrozumienia, więc dodałam: - Musiałaś ją słyszeć. Jechała prosto na nas! Umilkłam, kiedy mimo paniki powoli zaczęło do mnie docierać, że już nie słychać wycia syreny. Nagle ogarnęło mnie koszmarne uczucie deja vu. - Słyszałaś, prawda? Tylko pokręciła głową.
- Ale przecież wyła jak potępieniec, jakby już w nas wjeżdżała! Raz jeszcze powoli pokręciła głową. Nie musiała mi mówić, że nikt poza mną nie słyszał tego dźwięku, dostrzegłam to w jej oczach. - Czy to się już zdarzyło? - spytała łagodnie. Pomyślałam o nieistniejącym budziku, który dzwonił w nocy, i wielu razach, gdy spowijał mnie aromat wody po goleniu ojca. - Parę razy - przyznałam po chwili. - Słyszałam dźwięki, nawet czułam zapachy... Zawiesiłam głos. - Musisz wspomnieć o tym lekarzowi, kiedy się z nim spotkasz w tym tygodniu oznajmiła stanowczo. Wiedziałam, że ma rację, choć dodawanie kolejnego niewytłumaczalnego objawu do już nagromadzonych zupełnie mi się nie uśmiechało. - Być może to typowe dla przypadków amnezji - zauważyła, po czym na widok mojej niechęci zdecydowała się całkiem zmienić taktykę. - A może odkąd walnęłaś się w głowę, masz niesamowicie wyostrzone zmysły i słyszysz i czujesz dużo lepiej niż reszta z nas. - Jak pies? O to ci chodzi? Roześmiała się, a potem mnie uścisnęła. - No tak, ale jak taki śliczny i rasowy. *** Słowa lekarki nadal mi towarzyszyły, kiedy schodziłam po marmurowych stopniach kliniki i szłam ekskluzywną londyńską ulicą, gdzie mieściły się głównie gabinety lekarzy rozmaitych specjalizacji, aż znalazłam się na handlowej alei pełnej robiących gwiazdkowe zakupy ludzi. Niepotrzebnie liczyłam na proste rozwiązanie swoich problemów po jednej konsultacji. Miałam nadzieję przynajmniej na kilka odpowiedzi, a skończyłam z setką nowych pytań. Dając się porwać fali zakupowiczów i turystów, którzy próbowali wykorzystać wszystkie przedgwiazdkowe okazje, myślałam o tym, że nic na spotkaniu nie poszło dokładnie tak, jak sobie wyobrażałam. Sama klinika była o wiele bardziej elegancka i ekskluzywna, niż się spodziewałam, a gabinety lekarskie o wiele mniej onieśmielające; zero przerażających skórzanych kozetek, zero odzianych w białe fartuchy mężczyzn czających się po kątach, żeby zawlec mnie do jakiegoś strzeżonego ośrodka, gdyby moja historia okazała się zbyt dziwaczna na to, żebym dalej mogła funkcjonować w „normalnym" społeczeństwie. Nawet lekarz był inny, niż sądziłam - okazał się kobietą, i to o wiele bardziej opiekuńczą i ciepłą niż przypominający doktora Freuda medyk, którego się spodziewałam. Dzięki jej profesjonalizmowi nie kryłam swoich dziwacznych przekonań dotyczących ostatnich pięciu lat. Okazała się na tyle miła, żebym nie czuła się tak, jakby wygadywane przeze mnie bzdury miały sprowokować ją do naciśnięcia alarmowego przycisku, który bez wątpienia był ukryty gdzieś w gabinecie. Już wcześniej przeprowadzono na mnie wszystkie testy i badania niezbędne do zdiagnozowania problemów fizjologicznych, ale i tak byłam zdruzgotana, że nie do-
stałam doraźnego lekarstwa. Pewnie żywiłam skrytą nadzieję, że zaproponują mi jakiś lek albo kurację, po których pozbędę się iluzji i poczuję, że moja nowa rzeczywistość będzie... że będzie prawdziwa. Doktor Andrews jednak w miły, lecz stanowczy sposób pozbawiła mnie tego złudzenia. Kiedy zadałam ostatnie pytanie, to, które teraz, na zatłoczonej londyńskiej ulicy, wlokło się za mną niczym cień, przynajmniej była szczera. „Rachel, nie potrafię powiedzieć, kiedy twoja pamięć wróci. Może jutro, może za tydzień, a może dużo, dużo później. I, chociaż to rzadkość, muszę uczciwie zauważyć, że w wyjątkowych przypadkach utracone wspomnienia nigdy nie wracają". Nigdy nie wracają. Te słowa mnie prześladowały, odbijając się w pustce, gdy stopy niosły mnie po lśniących arteriach stolicy. Nie cała wizyta była taka ponura. Dzięki doktor Andrews przynajmniej przestałam się tak przejmować nawrotami dziwacznych doznań. Najwyraźniej halucynacje słuchowe i węchowe nie były rzadkością wśród ludzi po urazie głowy, a kiedy zapytałam, dlaczego słyszę i czuję konkretne rzeczy, i na to miała przekonującą odpowiedź. Zapach wody po goleniu ojca nieodmiennie kojarzył mi się z bezpieczeństwem, a jako że zmysł węchu szczególnie skutecznie potrafi nas przenieść w przeszłość, lekarka doszła do wniosku, że halucynacja zapewne odzwierciedlała moje poczucie bezpieczeństwa w dzieciństwie, gdy tata trzymał mnie na rękach. Wyjaśnienie wymyślonego ryku syreny było jeszcze bardziej prozaiczne domyślała się, że kiedy po napadzie wieziono mnie do szpitala, nie byłam do końca nieprzytomna i sygnał karetki wrył mi się w pamięć. Teraz mój zdezorientowany umysł odtwarzał go w dowolnych momentach, jednocześnie próbując się odnaleźć w otaczającej mnie rzeczywistości. Była nieco mniej pewna, dlaczego słyszę również sygnały, których tam nie było, ale zapewniła mnie, że z czasem rozwiążemy wszystkie zagadki. Z czasem. I tak właściwie w telegraficznym skrócie wyglądało to spotkanie. Powinnam zachować cierpliwość i czekać, a prawda stopniowo będzie się ujawniała. Jak mnie zapewniła, z każdym nowym fragmentem będę zrezygnować z jego wyobrażonego odpowiednika, aż w końcu pozostanie jedynie prawdziwa przeszłość. Moim zdaniem to wszystko miało trwać zbyt długo i nadal nie mogłam nie myśleć o tym, że byłoby o wiele lepiej, gdyby poddano mnie krótkiej, intensywnej kuracji, choćby i okropnej, żeby przyśpieszyć bieg spraw. Jedno, co bardzo mi się podobało w doktor Andrews, to to, że nie wybuchnęła śmiechem, gdy wyjaśniłam jej, dlaczego moim zdaniem oba przeszłe życia tak bardzo się różnią. Przedstawiłam jej wcześniejszą teorię o dwóch światach równoległych, a ona zareagowała całkiem inaczej niż Jimmy. Nie ryknęła śmiechem i nie zwaliła całej winy na mój dobór lektur. Pospiesznie odepchnęłam od siebie te myśli. Przez cały tydzień z determinacją nie wspominałam Jimmy'ego i na pewno nie należało robić tego teraz, w gabinecie psychiatry wyszkolonej w wyciąganiu z ludzi najskrytszych sekretów. I choć ani razu nie rozmawiałam z Jimmym, wiedziałam, że codziennie kontaktuje się z moim tatą, bo zdarzyło mi się podsłuchać kilka przeprowadzonych szeptem
rozmów za drzwiami, które nie były tak dobrze domknięte, jak to się wydawało mojemu dyskretnemu ojcu. A zatem, choć Jimmy nie spieszył się do rozmowy ze mną, najwyraźniej nadal chciał dysponować bieżącymi informacjami o moim samopoczuciu. Jakąś część mnie cieszyło, że zależy mu na tyle, żeby dzwonić, ale drugą coraz bardziej wkurzało, że wolał rozmawiać z tatą zamiast ze mną. Potwierdziło to moje najgorsze podejrzenia: nadal tak fatalnie czuł się z tym, co zaszło między nami w hotelu, że nie był w stanie ani stawić mi czoła, ani wybaczyć. Zastanawiałam się, czy kiedykolwiek będzie. Zmęczona obijaniem się o zdeterminowanych weekendowych zakupowiczów, wśliznęłam sią do niewielkiej kawiarenki, gdzie znalazłam wolny stolik. W ostatniej chwili moją wizytę lekarską przełożono z późnego popołudnia na wczesny poranek. Nie miałam nic przeciwko wczesnej pobudce, by zdążyć na poranny pociąg do Londynu, ale teraz zostało mi parę wolnych godzin przed kolacją z Mattem i powrotną jazdą do Great Bishopsford. Poprzedniego dnia było zbyt późno, żeby powiadomić Matta o zmianie planów, i choć wcześniej postanowiłam spędzić wolny czas w Londynie na gwiazdkowych zakupach, wizyta u lekarki psychicznie wyczerpała mnie bardziej, niż się spodziewałam, i teraz zupełnie nie miałam ochoty na przepychanie się wśród hord ludzi w sklepach. Popatrzyłam na zegarek. Jeszcze nie było południa, ale istniała szansa, że Matt znajdzie chwilę i wyskoczy ze mną na wcześniejszy lunch. Postanowiłam powtórzyć mu kilka teorii doktor Andrews, dopóki wciąż miałam je świeżo w pamięci. Może dzięki temu łatwiej by zrozumiał, dlaczego tak trudno było mi wrócić do roli jego narzeczonej, czego, jak wiedziałam, oczekiwał. Powodowana nagłym impulsem, wyciągnęłam komórkę i przewijałam spis telefonów, aż dotarłam do pozycji „Biuro Matta". Jego sekretarka odebrała telefon po drugim dzwonku. Jej chłodny i profesjonalny głos od razu się ocieplił, gdy rozpoznała, z kim rozmawia. Nie mogłam zrewanżować się tym samym. - Och, Rachel, strasznie mi przykro, minęliście się. Jakieś dziesięć minut temu pojechał do siebie, ale przecież i tak spotkacie się tam na lunchu, prawda? - Hm... - Nie wiem, dlaczego od razu nie wyprowadziłam jej z błędu, ale jakiś ostrzegawczy głosik w głowie kazał mi milczeć i słuchać dalej. - Powinien szybko wrócić, jeśli nie będzie korków. Możesz mu przekazać, że udało mi się odwołać te popołudniowe spotkania, tak jak prosił? - Och. Jasne. Powiem mu. - Miło się z tobą rozmawiało. Mam nadzieję, że będziesz się dobrze bawiła na lunchu. Wszyscy się cieszymy, że lepiej się już czujesz. - Dziękuję... - Szukałam w pamięci jej imienia, ale oczywiście nic się nie pojawiło, więc powtórzyłam: -Dziękuję. Długo siedziałam wpatrzona w telefon, zanim %o w końcu zamknęłam i wrzuciłam do torebki. Nie pamiętam, jak dopiłam kawę i zapłaciłam rachunek, ale jako że nikt nie wybiegł za mną z wrzaskiem: „Złodziejka!", pewnie się tym zajęłam. Istniały setki powodów, dla których sekretarka Matta mogła opacznie zrozumieć to,
co mówił jej o swoich planach. W końcu zamierzaliśmy się dzisiaj spotkać na kolacji, a kiedy poprosił o odwołanie popołudniowych spotkań, pewnie coś pokręciła i doszła do wniosku, że zobaczymy się na lunchu. A jednak wydawała się całkiem pewna, że właśnie jechał na spotkanie ze mną w swoim mieszkaniu. Czy dałoby się tego nie zrozumieć? Może ignorowałam jeszcze ważniejsze pytanie. Co było tak naglące, żeby pracoholik pokroju Matta odwołał wszystkie zawodowe zobowiązania w środku dnia? Bo na pewno nie chodziło o lunch z narzeczoną. Bez trudu złapałam taksówkę, chociaż musiałam zajrzeć do notesu, żeby przypomnieć sobie dokładny adres Matta. Gdy taksówka pełzła przez korki, próbowałam nie myśleć o niczym i nie słuchać głosiku, który wywrzaskiwał, jaki będzie rezultat mojej niespodziewanej wizyty. Wciąż powtarzałam sobie, że niewiele wiem o zachowaniu Matta w pracy i może takie znikanie w ciągu dnia było dla niego typowe. Taaa... jasne - mruknął głosik. W końcu taksówka zatrzymała się naprzeciwko ekskluzywnej kamienicy. -Jesteśmy na miejscu, złotko, to Hanbury Mansions. Mój uśmiech był nieco zbyt sztywny, żeby wyglądał naturalnie. Sięgnęłam do portfela po banknot dla taksówkarza i zobaczyłam, że ręce lekko mi się trzęsą. Skarciłam się w duchu, bo to był idiotyzm. Dlaczego tak się nakręcałam czymś, co bez wątpienia da się bardzo prosto wyjaśnić? Szukałam zagadek tam, gdzie ich nie było, a chyba miałam dość dramatów w życiu, żeby nie musieć wymyślać całkiem nowych? Omal nie powiedziałam taksówkarzowi, że zmieniłam zdanie, ale nagle wyjrzałam przez mokre od deszczu okno i zobaczyłam auto Matta, które stało dyskretnie na wykupionym miejscu na skraju parkingu. No dobrze, był tutaj, ale to nadal zupełnie o niczym nie świadczyło. Mimo to moja dłoń, zawieszona niepewnie nad klamką, nacisnęła ją i wysiadłam z taksówki. Moja determinacja lekko osłabła, gdy popatrzyłam na wysoki budynek z czerwonej cegły i szkła. Przecież wyjdę na idiotkę, kiedy to wszystko okaże się fałszywym tropem. Na idiotkę i paranoiczkę. Bez wątpienia będę miała coś nowego do przepracowania na następnym spotkaniu z doktor Andrews. Mimo to stopy nadal niosły mnie w kierunku budynku. Nawet wiedząc, że Matt mógł mieć sto uzasadnionych powodów do powrotu do domu w środku dnia, powodów, których nie chciał ujawniać sekretarce, nie mogłam zignorować impulsu, przez który po telefonie do biura wyruszyłam w tę podróż. Po raz pierwszy jednak zaczęłam się zastanawiać, czy naprawdę chcę się na to narażać. Choć próbowałam nie słuchać ostrzegawczego głosiku, nie byłam kompletną kretynką. Wiedziałam, że cokolwiek się teraz wydarzy, może się skończyć bardzo kiepsko. Słowa sekretarki zasiały wątpliwości w moim umyśle, który teraz natarczywie domagał się odpowiedzi. Silnik zawył i taksówka pospiesznie wyjechała z parkingu, pozbawiając mnie ostatniej możliwości ucieczki. Odetchnęłam głęboko, wyprostowałam ramiona i podeszłam do budynku. W dużym przeszklonym wejściu stał ubrany w uniform portier, który uprzejmie
przytrzymał mi drzwi, żebym weszła. Dopiero w środku uświadomiłam sobie, że nie mam pojęcia, pod którym numerem mieszka Matt, dysponowałam jedynie adresem budynku. Rząd zamykanych na kluczy skrzynek na listy po lewej stronie podpowiedział mi, że jest tu około dwudziestu mieszkań: Matt mógł zajmować dowolne z nich. Oczywistym wyjściem byłoby zapytanie o to ubranego w uniform pracownika hotelu za biurkiem w recepcji. Jednak gdybym to zrobiła, zapewne musiałby zadzwonić i powiadomić właściciela mieszkania o gościu; nie po to ma się taką obsługę w budynku, żeby mogła do niego wejść pierwsza lepsza osoba z ulicy. W ten sposób przepadłby element niespodzianki, wiec musiałam jakoś ominąć recepcjonistę, a potem ustalić, które mieszkanie należy do Matta. Doznałam olśnienia: wyciągnęłam z torebki pustą kartkę papieru i udawałam, że coś na niej sprawdzam, jakbym potwierdzała, że powinnam się znaleźć w tym miejscu właśnie o tej porze. Gdybym po prostu minęła recepcję z pewną siebie miną, może by się udało. Na szczęście w tej samej chwili zadzwonił telefon na biurku, więc recepcjonista odebrał, a ja skorzystałam z okazji. Wpatrzona w windy na końcu holu, stanowczym krokiem minęłam biurko. Byłam szybka, ale nie dość szybka. - Przepraszam... Zignorowałam ten głos. Idź pewnym krokiem, jakbyś miała pełne prawo tu być, powtarzałam sobie, nie gubiąc rytmu. - Proszę pani, przepraszam bardzo... Teraz głos był donośniejszy i zawahałam się wbrew sobie. W recepcji nie było innych gości, więc bez wątpienia zwracał się do mnie. Zastanawiałam się, czy nie iść dalej, ale nie mogłam zignorować obrazu, który stanął mi przed oczami - jak dwóch krzepkich ochroniarzy wywleka mnie siłą z budynku. Odwróciłam się do biurka z - miałam nadzieję - niewinnym uśmiechem. Drugi mężczyzna., którego dotąd nie zauważyłam, zerknął na mnie z zainteresowaniem znad stery papierów przed sobą; nadchodzące interludium niewątpliwie bardziej go interesowało niż obecne zajęcie. Pierwszy z mężczyzn, ten, który mnie zatrzymał, skinął na mnie palcem, żebym podeszła do biurka. To było żenujące. Zerknęłam na wejście, którego pilnował portier, więc ucieczka nie wchodziła w grę. Czując się winną i mając nadzieję, że tego po mnie nie widać, podeszłam do biurka na nogach jak z waty. Już bliżej zauważyłam, że to, co wzięłam za wściekły grymas, jest całkiem miłym uśmiechem. - Tak? - Liczyłam na to, że tylko ja słyszę drżenie we własnym głosie. - Nie zapomniała pani o czymś? - zapytał. Zamrugałam, patrząc na niego bezmyślnie. Niby o czym miałam zapomnieć, o zameldowaniu się w recepcji? O tym, że tu nie mieszkam? E tam, spokojnie mogłam to przebić: zapomniałam o ostatnich pięciu latach. - O kluczu? - podpowiedział mi, tak jak się podpowiada małemu dziecku na lekcji. - Ach, oczywiście, mój klucz - odparłam i zaczęłam udawać, że szukam klucza, którego nie miałam. Mężczyzna uśmiechnął się jeszcze szerzej, gdy sięgnął za biurko i wręczył mi klucz do drzwi, do którego przymocowany był duży srebrny breloczek. - Zawsze prosi pani, żebyśmy trzymali pani klucz do mieszkania pana Randalla w
recepcji, panno Wiltshire - wyjaśnił łagodnym ojcowskim tonem. - Mówi pani, że dzięki temu nie musi go pani ciągle nosić przy sobie. Sięgnęłam po oferowany klucz, z ulgą zauważając, że na breloczku wygrawerowano numer. Portier zawahał się, jakby nie miał pewności, czy to, co teraz powie, na pewno nie jest niegrzeczne. - Mamy nadzieję, że czuje się pani już lepiej. Ostatnio brakowało nam tu pani. - Hm, dziękuję. To bardzo miłe. Moje palce zacisnęły się na kluczu i uśmiechnęłam się do obu mężczyzn. Dopiero teraz dostrzegłam, że młodszy z nich wydaje się nieco poruszony. Nieustannie przenosił spojrzenie ze mnie na klucz i na starszego kolegę. Wydanie mi klucza chyba go zaniepokoiło, ale nie zamierzałam dłużej zwlekać i dać mu okazji do ujawnienia swoich obaw. Odwróciłam się i znowu poszłam do wind, słysząc przy tym za plecami pośpiesznie wyszeptany komentarz i okrzyk w odpowiedzi. Wcisnęłam przycisk windy. Znowu szepty; mężczyźni najwyraźniej mieli jakiś dylemat. Usłyszałam polecenie, a potem odgłos wystukiwanego numeru na telefonie. Potem rozległ się następny okrzyk i gorączkowe mamrotanie. Gdzie była ta cholerna winda? Słyszałam, jak znowu dzwonią, i w tym samym momencie winda oznajmiła brzęknięciem swoje przybycie. Usłyszałam słowa „nadal zaręczony", gdy drzwi się rozsunęły i wsiadłam do windy. - Proszę pani! - zawołał starszy, zrywając się z miejsca i wychodząc zza biurka. Nie był jednak dostatecznie szybki i drzwi się zamknęły, zanim dotarł na środek recepcji. Mieszkanie Matta znajdowało się na ostatnim piętrze i miałam tylko nadzieję, że jego telefon nadal będzie zajęty, dopóki nie dotrę do drzwi. Chyba już wiedziałam, co tak zaniepokoiło ochronę w recepcji i dlaczego nie chcieli, żebym znalazła się w mieszkaniu, nim uprzedzą Matta. Dopisało mi szczęście, bo gdy dotarłam pod drzwi, nic nie wskazywało na to, że zdążyli go powiadomić o moim przybyciu. Z mieszkania dobiegały ciche dźwięki muzyki, ale nikt nie rozmawiał. Odetchnęłam głęboko, żeby uspokoić nerwy - przez chwilę czułam się niemal ogłuszona głośnym waleniem własnego serca - i włożyłam klucz do zamka. Drzwi otworzyły się na przepastny apartament w stylu loftu, z drewnianą podłogą i eleganckimi meblami obitymi białą i czarną skórą. Źródło muzyki znajdowało się po mojej lewej stronie; leniwe, uwodzicielskie jazzowe dźwięki sączyły się z kosztownego zestawu hi-fi. Na wielkim, niskim prostokątnym stoliku ze szkła stała otwarta butelka wina, a obok dwa na wpół opróżnione kieliszki. Telefon z boku wielkiej skórzanej sofy był zdjęty z bazy. Powodzenia z tym ostrzegawczym telefonem, chłopcy, pomyślałam drwiąco, zdumiona nagłym gorzkim posmakiem w gardle. W pomieszczeniu nie było nikogo. Przez dłuższą chwilę stałam nieruchomo, jakby nogi wrosły mi w podłogę. Potem z
końca mieszkania usłyszałam głos, a następnie dźwięk, który przypominał wybuch śmiechu. Nawet nie drgnęłam. Znałam już odpowiedź na swoje pytanie. Dowody znajdowały się w pokoju przede mną. Jeśli mam być całkiem szczera, znałam ją już wcześniej, jeszcze przed wyjściem z kawiarni i zatrzymaniem taksówki. Naprawdę musiałam to ciągnąć aż do nieuchronnego i paskudnego końca? Moje stopy ruszyły w kierunku głosów. Najwyraźniej musiałam. Drzwi były otwarte; niby dlaczego nie? Myśleli, że mają całe mieszkanie dla siebie. W milczeniu weszłam do pokoju i zobaczyłam więcej, niżbym sobie życzyła -ich nagie splecione ciała w pełnej krasie, zanim jakiś ukryty zmysł powiadomił ich o mojej obecności. Matt jak porażony prądem oderwał się od kobiety w swoich ramionach. Cathy z kolei z wystudiowaną precyzją i enigmatycznym wyrazem twarzy powoli sięgnęła po kołdrę, żeby zakryć biust. Nie ruszaliśmy się najwyżej przez jedną sekundę lub dwie, jednak zdawały się one ciągnąć w nieskończoność, jakbyśmy zamarli na wieczność w tym odrażająco tandetnym żywym obrazie. Sądziłam, że coś powiem, ale na chwilę całkiem odebrało mi mowę. O dziwo, to Cathy pierwsza przerwała milczenie. - No cóż, strasznie to znajome, prawda? Matt rzucił jej wściekłe spojrzenie, nim sięgnął po spodnie, niedbale ciśnięte obok łóżka. Nie spuszczał ze mnie wzroku, gdy niezdarnie wciągał je na siebie. I tak wystarczająco dużo zobaczyłam, pod każdym względem. Odwróciwszy się, ruszyłam w pośpiechu przez duży salon. Choć szłam szybko, wszystko wydawało się dziwacznie nierealne, jakby rozgrywało się w zwolnionym tempie. Za sobą usłyszałam głos Cathy, a następnie wypowiedzianą zdenerwowanym głosem odpowiedź Matta. Byłam już niemal przy drzwiach, gdy zawołał: - Rachel, czekaj! Proszę, poczekaj! Jeszcze szybciej dotarłam do drzwi i otworzyłam je w pośpiechu. Jego słowa zagłuszył dźwięk zamykanych, nie zatrzaskiwanych drzwi. Na korytarzu, z dala od koszmarnie żałosnej scenki w mieszkaniu, w końcu odetchnęłam. Nawet nie uświadamiałam sobie, że zapomniałam oddychać, odkąd przerwałam narzeczonemu łóżkowe igraszki z inną. Zawroty głowy, które mąciły mi zmysły, wymiotła potężna fala tlenu, z nią zaś przyszedł ból i, co gorsza, upokorzenie. Właściwie nie poczułam jedynie zdziwienia. W końcu czy nie tego właśnie się spodziewałam? Zamiast czekać na windę, ruszyłam za strzałkami prowadzącymi na schody i właśnie znikałam za drzwiami pożarowymi, kiedy Matt wypadł na korytarz, w pośpiechu zapinając koszulę na torsie, wciąż połyskującym potem po wcześniejszej aktywności. Niestety, albo usłyszał zamykające się drzwi, albo się domyślił, dokąd poszłam, gdyż nie tracił czasu na ściąganie windy, tylko ruszył prosto do schodów. Usłyszałam szczęknięcie drzwi, a potem głos Matta wykrzykujący moje imię i odbijający się od betonowych ścian. Mieszkanie Matta znajdowało się na piątym piętrze -to oznaczało pięć przedzielonych na pół pięter schodów. Nadal miałam przewagę. Mogłam uciec,
gdybym pobiegła. Dogonił mnie, zanim byłam w połowie drogi, gdyż spowalniały mnie wysokie obcasy i zamglony wzrok. O dziwo, do tamtej chwili nawet sobie nie uświadamiałam, że płaczę. Matt chyba niemal sfrunął ze schodów, pędząc po nich boso, skoro tak szybko się ze mną zrównał. Żeby mnie zatrzymać, wyciągnął rękę z taką siłą, że niemal się przewróciłam, i tylko jego błyskawiczna reakcja zapobiegła mojemu upadkowi. Przez cienki materiał koszuli czułam gorąco i wilgoć na jego ciele i szarpnęłam się z obrzydzeniem. To Cathy go tak rozgrzała. - Rachel, błagam, na litość boską, zwolnij, zanim spadniesz. Odwróciłam się wtedy do niego, na szczęście tak wściekła, że moje łzy obeschły w jednej chwili. - Jakby to cię obchodziło! Jakby to nie było idealne rozwiązanie! Zdziwiłam się na widok autentycznego przerażenia na jego twarzy. - Oczywiście, że mnie obchodzi. Dlaczego w ogóle tak mówisz? Przepełnił mnie jad, zły i trujący. - No, sama nie wiem, niech się zastanowię... Może dlatego, że niespełna pięć minut temu byłeś zajęty pieprzeniem innej? Jego twarz przeszył skurcz po moich słowach i Matt wyciągnął ku mnie rękę, ale się cofnęłam, pełna obrzydzenia. - Proszę, Rachel, daj mi... - Co, Matt? - przerwałam mu. - Co chcesz zrobić? Wyjaśnić? O to ci chodzi? Nie fatyguj się. Widziałam przed chwilą filmik porno i nie potrzebuję żadnych tłumaczeń. Doskonale rozumiem, co się dzieje. - Nic się nie dzieje! - krzyknął. - Naprawdę? - warknęłam. - Bo moim zdaniem to nie wyglądało na „nic"! A nie zapominaj, że dopiero się włączyłam do tego życia. Może i mam amnezję, ale nawet ja pamiętam, że to, co wyprawiałeś z Cathy, to zdecydowanie nie jest nic! Z frustracją przejechał dłońmi przez włosy. - Nie, nie o to mi chodziło. Chodzi o to, że ona nic dla mnie nie znaczy. Zupełnie nic. To był tylko seks, i tyle. Udałam, że mnie właśnie oświeciło, po czym zaczęłam krążyć wokół niego niczym wściekły tygrys. - I dzięki temu mam się poczuć lepiej? Bezradnie próbował znaleźć właściwe słowa, a ja to wykorzystałam: - Wiesz co, Matt? Mam to gdzieś. - Nie, Rachel, nie mów tak. Musisz pozwolić mi to wytłumaczyć. Musisz dać mi to naprawić. Trudno było na niego nie naskoczyć, nie ze względu na te słowa, ale na jego kompletną nieświadomość tego, co zrobił. - Nie da się tego naprawić, Matt. Nie rozumiesz? Mniejsza o twoje powody. Nic nie może tego naprawić. - Nie mówisz poważnie. - W jego głosie słychać było szczery ból. Nie, żebym
wtedy zmiękła, jednak następne słowa przypieczętowały jego los. - Przecież w zeszłym tygodniu zamknęłaś się przede mną... Nie dałam mu skończyć. W moich żyłach popłynęła czysta furia, niczym roztopiona lawa. - Co? O to chodziło? Od wypadku minęły jakieś trzy tygodnie, więc to ma tłumaczyć twoje sypianie z inną? To chcesz powiedzieć. Tak? Wydawał się zmartwiony, jakby zrozumiał, że ze wszystkich rzeczy, których nie należało mówić, ta była najgorsza. Wtedy wróciły do mnie słowa Cathy, wypowiedziane przez nią, gdy ich nakryłam. - Co Cathy miała na myśli, twierdząc, że to „strasznie znajome"? Na jego policzkach pojawił się rumieniec, ja z kolei poczułam, jak krew odpływa z moich. - Co? To się już wydarzyło? Miałeś z nią romans za moimi plecami? Tak? - Nie, nie. Oczywiście, że nie. Mówiłem ci, że to dzisiaj to jednorazowa sprawa. Tak się po prostu... stało. Mogłabym przysiąc, że chodziło o coś więcej, niż chciał przyznać. - Ale już wcześniej z nią byłeś, prawda? Ujrzałam w jego oczach nieme przyznanie się do winy. Nagle mnie olśniło, gdy paskudne kawałki układanki zaczęły się łączyć. - O Boże! Już cię z nią przyłapałam, tak? Kiedy byliśmy na studiach? Przez jedną kompletnie nienormalną chwilę wydawał się zadowolony, że odzyskałam pamięć. - Przypomniałaś to sobie? - Niezupełnie - syknęłam. - Ale tak właśnie było, prawda? Natknęłam się na was i zerwaliśmy? Ponuro skinął głową. - Ale potem mi wybaczyłaś. Widziałam jego błagalny wzrok. Zabiłam tę nadzieję, zanim zdążyła wziąć pierwszy oddech, zmiażdżyłam ją, wdeptałam w ziemię, żeby nie została w niej choćby iskierka życia. - Nie tym razem, Matt. Więcej mi tego nie zrobisz. Już nigdy.
Rozdział 11
Spacerowałam bardzo długo, aż przestałam kipieć wściekłością i upokorzenie bolało niczym ukłucie igły, a nie cios nożem. Niestety, niezależnie od pokonywanych dystansów, nie mogłam wymazać z pamięci obrazka, który powitał mnie w pokoju Matta; dwóch idealnych ciał splecionych ze sobą niczym erotyczne dzieło sztuki. Wątpiłam, by cokolwiek mogło sprawić, by ta wizja w nadchodzących latach zniknęła z moich myśli. Co za ironia, że właśnie ona miała mi towarzyszyć, kiedy większość tego obecnego życia zapomniałam. W końcu chłód i wyczerpanie kazały mi zwolnić. Na ruchliwym skrzyżowaniu uniosłam wzrok i odczytałam nazwę zupełnie nieznanej mi ulicy, a wtedy uświadomiłam sobie, że nie mam pojęcia, gdzie jestem. Bezmyślnie krążyłam po mieście przez kilka godzin i po raz pierwszy, odkąd wybiegłam z budynku, w którym mieszkał Matt, musiałam się zastanowić, co dalej. Odpowiedź okazała się zaskakująco prosta. Kilka minut później złapałam taksówkę i podałam kierowcy adres londyńskiego mieszkania, które odwiedziłam z Jimmym zaledwie przed tygodniem. Zatrzymaliśmy się po drodze, żebym mogła kupić parę niezbędnych drobiazgów. Podczas jazdy przez stolicę mój telefon nie przestawał dzwonić, ale uparcie go ignorowałam, tak jak wcześniej, odkąd udało mi się uwolnić od Matta na klatce schodowej. W końcu Matt przestał dzwonić, może uświadomiwszy sobie wreszcie, że jakiekolwiek słowa są zbędne, bo nie ma już nic do powiedzenia. Kierowca zdecydowanie zasłużył na swój napiwek, gdyż pomógł mi wnieść do budynku kupione przed chwilą pudła do samodzielnego montażu. W mieszkaniu, które już wkrótce nie miało być moje, oparłam pudła o ścianę razem z resztą zakupów: rolkami taśmy samoprzylepnej, sznurkiem i nożyczkami. Telefon do ojca sprawił mi wiele trudności. Nie było łatwo złagodzić przebieg wydarzeń i choć powstrzymałam się od dosłownej relacji, jego instynkt rodzicielski błyskawicznie wszedł na najwyższe obroty. Ostatkiem sił zdołałam go przekonać, żeby nie przyjeżdżał najbliższym pociągiem do Londynu. - Nie podoba mi się, że spędzisz tę noc całkiem sama. Będziesz przez cały czas roztrząsała, co zaszło. - Nieprawda, nie będę - zapewniłam go z nadzieją, że to nie kłamstwo. - Będę zbyt zajęta pakowaniem, żeby się nad tym zastanawiać. W końcu coś w moim głosie zdołało go przekonać, że nie mam ciężkiej depresji ani myśli samobójczych, bo przestał nalegać, żebym zmieniła zdanie, i poprosił tylko o telefon z rana. Rozłączyłam się, kiedy wydawało mi się, że ojciec w końcu uwierzył, że zerwanie przeze mnie zaręczyn i przeniesienie się z londyńskiego mieszkania do domu w Great Bishopsford to nie koniec świata. Było jeszcze za wcześnie, żebym z pełnym przekonaniem mogła powiedzieć to samo. Zaczęłam rozkładać pudła i zaniosłam po jednym do każdego z pomieszczeń. Pracowałam metodycznie, opróżniając szafki, szuflady i szafy równie beznamiętnie jak zawodowiec, pakując rzeczy, których nie rozpoznawałam, w nieznanym mi
londyńskim mieszkaniu. Do dwóch pudeł, które miały powrócić ze mną do Great Bishopsford, włożyłam bardzo niewiele, jedynie ważne na oko dokumenty i rzeczy sprzed wielu lat. Reszta mogła sobie trafić do sklepów charytatywnych albo na śmietnik. Postanowiłam zabrać jak najmniej z mieszkania, którego nie pamiętałam. Pakowanie, o dziwo, podziałało jak katharsis, a gdy zapełniałam i zaklejałam pudło za pudłem, czułam, że robię znacznie więcej, niż tylko pozbywam się przedmiotów. Odnalazłam jedną korzyść płynącą z amnezji -pakowanie życia, którego nie pamiętałam, nie sprawiło mi bólu, nie czułam żalu, bo nie zostawiłam tu żadnych wspomnień. Zawahałam się jeden jedyny raz, nad zdjęciem siebie i Matta w Paryżu. Nie pasowało mi do żadnego z pudeł, więc utworzyłam nowy stos przedmiotów, które mogły być prezentami od niego, czyli wszystkim, co wydawało się zbyt drogie, by to wyrzucić. Postanowiłam wkrótce odesłać mu to pocztą. Skończyłam cztery godziny później. Bolały mnie plecy i byłam bardzo brudna, ale mimo tych okropnych wydarzeń, dzisiaj był pierwszy dzień, w którym zrobiłam krok do przodu i oddaliłam się od przeszłości. Oparłam się o łóżko, zbyt wyczerpana, by podnieść się z podłogi. Musiałam tylko na chwilę zamknąć oczy. *** Nieopodal słychać było głośny łomot i wrzaski, ale i tak nie do końca się przebudziłam. Kiedy jednak drzwi otworzyły się gwałtownie, z taką siłą, że omal nie wyleciały z zawiasów, od razu się ocknęłam. Leżąc na podłodze i mrugając jak krótkowzroczna sowa w jaskrawym świetle, które nagle zalało sypialnię, próbowałam skupić wzrok na potężnym kształcie w progu, obramowanym światłami z tyłu, światłami, których na pewno nie zostawiłam. - Bogu dzięki! Moje uszy rozpoznały ten głos, chociaż wzrok nadal miałam zbyt rozmyty po śnie, żebym mogła się skupić. - Jimmy? Co ty tu robisz, na litość boską? Nie odpowiedział jednak, tylko odwrócił się do człowieka, który stał tuż za nim. Niski nieznajomy w średnim wieku popatrzył na mnie, potem na Jimmy'ego, i zapytał z wahaniem: - Wszystko w porządku, panie władzo? Wstałam z trudem, przecierając oczy, jakby to był obrazek ze snu, który miał zniknąć pod wpływem ruchu. Opuściłam ręce, ale ci dwaj nadal tu byli. Jimmy stanowczo oparł dłoń na ramieniu mężczyzny i wyprowadził go z mieszkania, przez cały czas dziękując mu za współpracę. Nieznajomy dał się wyprowadzić, jednocześnie pełen podziwu i rozczarowany, że nie będzie świadkiem potencjalnej sensacji. - Gdyby chciał pan, żebym złożył zeznania czy coś... - Jego głos ucichł.
- Tym razem nie będzie to koniecznie, proszę pana. Raz jeszcze chciałbym podziękować panu za pomoc. Czekałam, aż Jimmy zamknie za nim drzwi i wróci powoli do salonu. Milczałam, gdy wsuwał policyjną legitymację do kieszeni, jednak moja przechylona głowa i uniesione pytająco brwi mówiły same za siebie. Wydawał się lekko zażenowany, ale nie do końca skruszony. - Czy to w ogóle legalne? - Czy co w ogóle legalne? - Wykorzystywanie legitymacji policyjnej do włamania się do cudzej nieruchomości? Popatrzył na mnie, ale nie mogłam nic wyczytać z jego miny. - Wcale się nie włamałem - oświadczył. – Poprosiłem dozorcę, żeby otworzył twoje mieszkanie. - I niby co mu powiedziałeś? Że jestem międzynarodową terrorystką, niebezpieczną włamywaczką okradającą banki czy że uciekłam z domu wariatów? Wydawał się nieco zawstydzony ta ostatnią sugestią, zanim w dwóch krokach pokonał dzielący nas dystans i odparł cicho: - Że nikt nie może się z tobą skontaktować... Że niedawno przeżyłaś uraz i dowiedziałaś się czegoś bardzo złego. I że możesz być... ranna. Objął mnie i poczułam, że się trzęsie, kiedy mocno przyciągnął mnie do siebie. Wtedy to zobaczyłam z innego punktu widzenia: zrozumiałam, dlaczego troska tak szybko przerodziła się w panikę. - Rozumiem, że rozmawiałeś z moim tatą - wymamrotałam w jego koszulę, w której nadal ukryta była moja twarz. - Owszem. - Nie mówił ci, że chciałam tu zostać i spakować rzeczy? Że jutro wracam do domu? Westchnął głęboko i odpowiedział nieco zachrypniętym głosem: - Po prostu musiałem z tobą porozmawiać. Przekonać się, że nic ci nie jest. A kiedy próbowałem, Bóg wie ile razy, dodzwonić się na twoją komórkę... - Nie odbierałam. Sądziłam, że to Matt. Odchylił się wtedy i przyjrzał mi uważnie, jakby chcąc się przekonać, ile wysiłku kosztowało mnie wypowiedzenie tego imienia. Najwyraźniej niczego nie wyczytał z mojej twarzy, bo powiedział niepewnie: - Twój tata wspomniał o jakimś nieporozumieniu między wami. Zaśmiałam się z goryczą, zupełnie bez wesołości. - Tak, możesz to tak nazwać. Uważał, że wolno mu było dziś uprawiać seks z Cathy w jego mieszkaniu, a ja, o dziwo, miałam inne zdanie. Na obliczu Jimmy’ego pojawiła się seria emocji; zmieniały się zbyt szybko, żebym zdołała je rozróżnić, ale wydawało mi się, że dostrzegam ledwie powściąganą furię, a także coś łagodniejszego i pełnego nadziei. - Twój tata w ogóle o tym nie wspomniał. - Bo usłyszał ocenzurowaną wersję. Jimmy wziął mnie za rękę, ostrożnie zaprowadził do sofy i usiadł obok mnie.
Chciałam cofnąć dłoń, ale on wyraźnie się ociągał z jej puszczeniem, więc ją zostawiłam. - Opowiedz mi o tym - poprosił. Mówił cichym, zachęcającym głosem. Znów był moim powiernikiem i przyjacielem, ale w jego oczach czaiło się coś, czego nie rozpoznawałam, a od czego mój puls niepokojąco przyśpieszał. Milczał, gdy odtwarzałam cały dzień: od wizyty u lekarki do odkrycia zdrady Matta. Nawet nie drgnął podczas mojej opowieści, musiałam bardzo uważnie obserwować jego twarz, żeby dostrzec jakąkolwiek reakcję na moje słowa. Gdy dotarłam do części, w której nakryłam Matta i Cathy, tylko zaciśnięte zęby świadczyły o tym, że Jimmy z trudem nad sobą panował. Wreszcie skończyłam, a on odwrócił moją dłoń w swojej i długo zwlekał z komentarzem, jakby chciał dobrać najodpowiedniejsze słowa. - Tak mi przykro, Rachel. Przykro mi, że ci to zrobił. Że tak cię skrzywdził. Wiem, jak bardzo... go kochasz. Ale zasłużyłaś na znacznie więcej. Jego twarz znajdowała się bardzo blisko mojej, dzieliło nas zaledwie kilka centymetrów. Podniosłam wzrok w nadziei, że odczyta w moich oczach to, czego nie mo' głam powiedzieć. Widziałam, jak opuszcza głowę, i moje usta się rozchyliły, gdy z wyczekiwaniem przymknęłam oczy. Otworzyłam je zaledwie chwilę później, gdy Jimmy pochylił się i leciutko musnął moje czoło wargami. Energicznie wstał, a nastrój zmienił się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Nie patrząc mi w oczy, w których z pewnością widniała konsternacja, demonstracyjnie wystawił rękę, by popatrzeć na zegarek. - Ale zrobiło się późno. Może wyskoczę i przyniosę nam coś na wynos? Jestem pewny, że przez cały dzień nic nie jadłaś, co? Pokręciłam głową, nie do końca przekonana, czy zdołam ukryć emocje w głosie. - No dobra, pójdę po coś. Niedługo wracam. Jego wyjście było tak pośpieszne, że niemal komiczne. Ile razy miałam jeszcze błędnie odczytać sygnały i przyglądać się, jak Jimmy ucieka w popłochu, zanim pogodzę się z tym, że powinnam pozostawić w spokoju moje głęboko ukryte uczucia? Najwyraźniej nie było najmniejszej szansy, żeby je odwzajemniał. Szybko znalazł w pobliżu lokal z daniami na wynos i ledwie zdążyłam zmyć z twarzy i rąk brud po pakowaniu, wrócił obładowany mnóstwem kartonów z chińszczyzną i dwiema butelkami wina. - Spodziewamy się towarzystwa? - zapytałam, patrząc na mnóstwo aromatycznych kartoników, które ustawiał na blacie stolika do kawy. - Oby nie - odparł ponuro. Nie trzeba było geniusza, żeby się domyślić, o kogo mu chodziło. Uznałam, że to całkiem nieprawdopodobne; niewątpliwie Matt uświadamiał sobie, że jego pojawienie się pod moimi drzwiami tej nocy nie leżało w jego interesie. Tak czy owak, na myśl o tym, co mogłoby się wydarzyć, gdyby Matt okazał się na tyle niemądry, żeby tu przyjść, odruchowo się wzdrygnęłam. O dziwo, byłam bardzo głodna i szybko udało mi się rozprawić z tą naprędce zorganizowaną kolacją. Gdy uparcie goniłam pałeczkami ostatni kęs w pojemniku,
zauważyłam, że Jimmy z kiepsko skrywaną aprobatą przygląda się, jak demonstruję przypływ zdrowego apetytu. - Wiesz, że nie musisz tego robić? - Czego? - spytał, najwyraźniej nieświadomy, że przyłapałam go na gapieniu się. - Pilnować mnie. Przez cały czas się upewniać, że nic mi nie jest. Że nie umrę z rozpaczy ani się nie zagłodzę na śmierć, ani nie zrobię czegoś... głupiego... w ataku rozpaczy. - Wcale tak nie robię - zaprzeczył z oburzeniem, które ani trochę mnie nie zwiodło. W końcu znałam go od bardzo, bardzo dawno. - No to o co chodziło wcześniej, kiedy tu wpadłeś? Popatrzył mi w oczy, ale nie odpowiedział. - Nie potrzebuję jeszcze jednego taty do pilnowania mnie - oświadczyłam. Brzmiało to raczej niegrzecznie, ale musiałam się upewnić, że zrozumiał. – Ratowanie mnie nie należy do twoich obowiązków. Jego spojrzenie nadal było nieodgadnione, ale przynajmniej odpowiedział. - Wiem o tym - odparł cicho. - Po prostu czuję... -Umilkł, co wzbudziło moją ciekawość. - Tak? - ponagliłam go - Czuję się... częściowo odpowiedzialny za to, co wydarzyło się między tobą i Mattem. Zdecydowanie nie tego się spodziewałam ani też nie na to liczyłam. - Skąd ci to przyszło do głowy, na litość boską? Westchnął głęboko i usiadł w fotelu naprzeciwko mnie, tak że teraz dzielił nas stolik do kawy. - Matt i ja nigdy się dobrze nie dogadywaliśmy... - Też mi nowina. Zignorował mój sarkazm i ciągnął; - W tych tygodniach po napadzie ja i ty spędziliśmy razem sporo czasu. Na pewno byliśmy ze sobą bliżej niż ty z Mattem. Po tej niezamierzonej dwuznaczności przed moimi oczami pojawił się nieproszony obraz. Natychmiast odepchnęłam go od siebie. - To na pewno spowodowało napięcia między wami. Próbowałam mu przerwać, ale uniósł rękę, żeby mnie uciszyć. - To, co się stało dziś w jego mieszkaniu... Chyba częściowo ponoszę za to odpowiedzialność. Wpatrywałam się w niego z niedowierzaniem. - Tak, jeśli zapłaciłeś Cathy za rozebranie się i wskoczenie do łóżka cudzego narzeczonego! Przejechał rękami przez włosy, najwyraźniej zirytowany czymś, czego nie mogłam zrozumieć. - Jezu, Rachel, nie bądź taka wyszczekana. Nie uważasz, że zrobił, co dziś zrobił, częściowo z zemsty za to, do czego prawie doszło między nami? Poczułam się tak, jakby z całej siły kopnął mnie w brzuch. - Co? Myślisz, że mu o tym powiedziałam? Ze oznajmiłam to ni z tego, ni z
owego? Niby po co twoim zdaniem miałabym to robić? Przyglądał mi się w poszukiwaniu odpowiedzi; na pewno potrafił odczytać z mojej twarzy uczucia, o których nie ośmieliłam się mówić. Cokolwiek jednak zobaczył, nie zareagował tak, jak na to liczyłam. W jego głosie dało się słyszeć napięcie i opanowanie, gdy w końcu powiedział: - Bez powodu. Zupełnie bez powodu. Posprzątaliśmy bez słowa, każde zatopione we własnych myślach. Choć czekałam tak długo, by wreszcie poruszyć kwestię incydentu w hotelu, teraz dużo bym dała, żebyśmy w ogóle nie wrócili do tego tematu. Było dla mnie oczywiste, że Jimmy głęboko żałuje i najwyraźniej zakłada, że ja również. Ciężar dnia i wielu dzisiejszych rewelacji nagle okazał się zbyt wielki i wcale nie udawałam, gdy ziewnęłam przeraźliwie i oznajmiłam: - Jestem strasznie zmęczona, więc pójdę spać. Na pewno wystarczą ci sofa i koce? Oboje wiedzieliśmy, że alternatywą jest wspólna noc w łóżku, więc nie zdziwiło mnie, gdy pośpiesznie przytaknął, - Jasne. Na sto procent. - Był już niemal przy drzwiach, gdy usłyszałam jego ciche słowa: - Spij dobrze, Rachel. *** O dziwo, dobrze spałam, bez snów, bez tajemniczych alarmów, dziwnych zapachów wody po goleniu, bez niczego. Jimmy niewątpliwie obudził się i ubrał już jakiś czas temu, bo w ekspresie bulgotała kawa, a na kuchennej ladzie czekał na mnie talerz złocistych croissantów. Chwyciłam jeden z nich i zaczęłam podgryzać maślaną skórkę, a Jimmy nalał mi kawy - z mlekiem. - Widzę, że byłeś na zakupach. Uśmiechnął się bez śladu wczorajszego skrępowania, dzięki Bogu. Doszłam do wniosku, że wszystko będzie dobrze, jeśli tylko pozostaniemy na neutralnym gruncie. Wyciągnął jeden z wysokich kuchennych stołków i starał się ukryć rozbawienie, gdy próbowałam się rozsiąść. - Na szpilkach jest łatwiej - mruknęłam. Zanim zdążyłam go powstrzymać, chwycił mnie w talii, podniósł i bez wysiłku posadził na drewnianym taborecie. Jego dłonie przez chwilę pozostały na moim ciele, gdy się poprawiałam, ale nawet tak krótki kontakt wystarczył, żebym zadrżała. - Zimno ci? - spytał, patrząc na koszulkę bez rękawów i spodnie od dresu, w których spałam. Nie był to szczególnie kuszący strój, zwłaszcza w zestawieniu z nieumalowaną twarzą i włosami ściągniętymi w koński ogon. Nie czekając na odpowiedź, ściągnął marynarkę i zarzucił mi ją na ramiona, otulając mnie zarówno swoim ciepłem, jak i nieodpartym zapachem. Popatrzył na mnie ciepłym wzrokiem. Nagle przestałam marznąć. Spojrzenie Jimmy'ego powędrowało do moich bosych stóp, zwisających jakieś ćwierć metra nad
podłogą. Wydawało mi się, że widzę na jego twarzy uznanie, przysięgam, że sobie tego nie wymyśliłam, nagle jednak jego usta rozciągnęły się w uśmiechu, który widziałam już tysiące razy wcześniej. - Co cię tak śmieszy? - spytałam i upiłam duży łyk kawy, żeby ukryć rumieniec, który już zaczął pojawiać się na moich policzkach pod wpływem jego spojrzenia. - Ty. Kiedy tak tu siedzisz, wyglądasz jak trzynastolatka. - Rany. To przez takie komplementy nadal jesteś singlem - oznajmiłam i sięgnęłam po następnego croissanta. *** Przeniesienie wszystkich pudeł i załadowanie ich do auta Jimmy’ego trwało ponad godzinę. Byliśmy w windzie, w połowie drogi na moje piętro po kolejny załadunek, kiedy komórka rozdzwoniła się na nowo, tak jak regularnie odzywała się przez ostatnich kilka godzin. Wyciągnęłam ją z kieszeni dżinsów, sprawdziłam numer na ekranie i nacisnęłam przycisk odrzucenia. - Znowu Matt? - spytał Jimmy zwięźle. Skinęłam głową, chowając telefon. - W końcu da sobie spokój - oznajmiłam. - Myślisz? - spytał Jimmy, gdy dojechaliśmy do piętra. Drzwi się otworzyły, a on stał tyłem do mnie, więc nie widziałam jego miny, gdy dodał cicho: - Ja bym sobie nie dał. Interesujące. Bardzo interesujące. *** Jakiś czas później po raz ostatni zamknęłam drzwi mieszkania. Pomyślałam, że w pewnym momencie będę musiała tu jeszcze wrócić, żeby załatwić sprawę wynajmu i uregulować rachunki, ale praktycznie rzecz biorąc, właśnie oficjalnie się wyprowadziłam. - W porządku? - spytał Jimmy, krzepiąco ściskając mnie za ramię. - O dziwo, tak - odparłam. - To dobrze - powiedział. - Bo jeżeli nagle odzyskasz pamięć i zechcesz poodnosić te wszystkie rzeczy, będziesz musiała poszukać sobie innego tragarza. Roześmiałam się, ale gdy szliśmy do samochodu, słowa Jimmy'ego nie dawały mi spokoju. A jeśli po odzyskaniu pamięci pożałuję tej decyzji? Powrócił do mnie obraz Matta i Cathy - nie wątpiłam, że zapomnienie o tym incydencie zajmie mi sporo czasu. Nie, pewne decyzje nie mogłyby się zmienić, niezależnie od tego, co sobie przypomnę dzięki pomocy doktor Andrews. Ulice nie były zbyt zakorkowane, biorąc pod uwagę bliskość świąt; może ciemniejące niebo i silne podmuchy wiatru trzymały ludzi z dala od Londynu. Tak czy inaczej, w aucie Jimmy'ego było ciepło i bezpiecznie. A może po prostu zawsze tak się czułam w jego towarzystwie? - Myślałaś już o tym, co zrobisz w kwestii pracy w czasopiśmie?
Zmarszczyłam brwi. Tak, myślałam o tym, i to sporo. Akurat na to znacznie trudniej było mi machnąć ręką niż na wszystko inne. Od lat marzyłam o tym zawodzie i zakrawało na ironię losu, że teraz czułam się do pewnego stopnia nieuprawnioną oszustką, która nie zasłużyła sobie na pracę dziennikarki. - To głupie - oznajmił Jimmy, gdy próbowałam wyjaśnić mu swoje wątpliwości związane z pozostaniem w czasopiśmie. - Widziałaś pisane przez siebie artykuły. Jesteś w tym dobra. Zasługujesz na tę pracę. Pławiłam się w tych komplementach, a potem westchnęłam ze smutkiem. - Może. Nie wiem. Pewnie jeszcze przez parę tygodni po zwlekam z ostateczną decyzją. - Oczywiście możesz odzyskać swoją dawną pracę w gazecie - powiedział Jimmy z namysłem, jakby ta ewentualność właśnie przyszła mu do głowy. - Twój tata wspomniał kiedyś, że powitaliby cię z otwartymi ramionami. O tym nawet nie pomyślałam. Zaczęłam zastanawiać się nad jego sugestią, gdy dodał: - Dobrze byłoby cię mieć bliżej domu. Odwróciwszy głowę, wyjrzałam przez ochlapane deszczem okno pasażera, żeby nie dostrzegł idiotycznego uśmiechu, który po tych słowach pojawił się na mojej twarzy. Wtedy właśnie oś świata znów się przechyliła i całe szaleństwo powróciło. - Skręć w lewo! Jimmy oderwał oczy od drogi, niewątpliwie poruszony moim natarczywym tonem. - Co? Dlaczego? To nie tędy. Coś w mojej twarzy nakazało mu, żeby przestał się dopytywać, i w manewrze, który pewnie zasłużył na przeraźliwy klakson taksówki, której zajechał drogę, Jimmy gwałtownie zmienił pas i skręcił w lewo. - Prosto do tych świateł - zażądałam. Znowu spojrzał na mnie pytająco, lecz tylko pokręciłam głową, a on nie nalegał. Przed nami pojawiło się ruchliwe skrzyżowanie. - Którędy teraz? - chciał wiedzieć. - W prawo, a potem cały czas przed siebie. Droga kończy się ostrym zakrętem w lewo. Niczego nie kwestionował, ani razu nie próbował mnie powstrzymać lub skłonić, żebym wyjaśniła, dokąd go kieruję. Nawet nie drgnął, kiedy wykrzykiwałam komendy, i tylko raz powiedział cicho: - Wiesz, pani z GPS-u jest dużo bardziej uprzejma niż ty. Wtedy prawie się uśmiechnęłam, prawie odprężyłam, co przyniosłoby tak potrzebną ulgę, gdyż moje serce biło nierówno, a żołądek zwinął się w supeł, kiedy lawirowaliśmy i zawracaliśmy na niezliczonych bocznych uliczkach. Czułam, że nieodparta i niepowstrzymana siła niczym magnes przyciąga mnie do celu. Stopniowo zostawiliśmy za sobą atrakcyjniejsze rejony i dotarliśmy na ulicę pełną dość obskurnych sklepów w jednej z mniej interesujących dzielnic Londynu. - Możesz tam stanąć? - Wskazałam na właśnie zwolnione miejsce parkingowe. -
Za tą furgonetką. Zrobił, o co go prosiłam. Sprawnie zaparkował i zgasił silnik, po czym odwrócił się do mnie. Panika, którą czułam podczas tego piętnastominutowego objazdu, zaczynała ustępować, lecz jej miejsce zajął znajomy lęk. To, co zamierzałam powiedzieć, miało wszystko zepsuć i sprawić, że ludzie znów będą mnie traktowali jak wariatkę. Jimmy wziął mnie za ręce, żebym przestała je konwulsyjnie wykręcać na kolanach. - Które? - Co które? - spytałam, wpatrzona w jego duże dłonie, które łagodnie zaciskał na moich, chcąc je uspokoić. - Które mieszkanie jest twoje? Podniosłam wtedy wzrok, ale nie widziałam go dobrze przez połyskliwe koraliki łez, które w każdej chwili mogły spłynąć mi po twarzy. Lekko skinęłam głową, pokazując lokale po drugiej stronie ulicy. - To na końcu, nad pralnią. Patrzył na nie przez chwilę, po czym odpiął pas. - No to chodź. Spojrzałam na niego ze zdumieniem. - Musimy je sprawdzić. Obszedł samochód, otworzył drzwi i stanowczym ruchem wsunął moją rękę pod swoje ramię. Moja śmiertelna bladość i kamienna mina musiały go zaniepokoić, gdyż próbował złagodzić napięcie humorem. - Przy okazji, przypomnij mi, żebym nigdy nie jeździł z tobą na rajdach samochodowych. Jesteś zbyt gburowata jak na pilota. Czekaliśmy, aż uda się nam przejść na drugą stronę ulicy, którą pokonywałam tysiące razy, kiedy tu mieszkałam. Jimmy szedł stanowczym, zdecydowanym krokiem, prowadząc mnie między samochodami. Wiem, że pewnie się zastanawiał, jak sobie poradzić z moją reakcją, kiedy się okaże, że mieszkanie nie jest i nigdy nie było moje. Mnie jednak martwiło co innego. Odwróciłam się do niego z nadzieją, że mój głos zabrzmi w miarę pewnie. - Co zrobimy, jeśli się okaże, że w tym mieszkaniu jest mnóstwo moich rzeczy? Wtedy już staliśmy przed pralnią i Jimmy nie zwracając uwagi na zafascynowaną widownię złożoną z osób oczekujących w parnym pomieszczeniu pełnym pralek, przyciągnął mnie do siebie i mocno przytulił, tak jakby jego silne ramiona mogły odegnać wszystkie demony. - Damy sobie radę. Cokolwiek to jest, damy sobie radę. Zabrzmiało to jak przyrzeczenie, przysięga i obietnica jednocześnie. Dzięki temu miałam siłę wysunąć się z jego objęć i powoli ruszyć przodem ku mojemu innemu domowi. ***
Wejście do mieszkań nad sklepami znajdowało się tuż za rogiem. Zatrzymałam się, zanim skręciłam, przez co Jimmy pierwszy dotarł do drzwi. Popatrzył na mnie z ciekawością. - Widzisz obok siebie tabliczkę z przyciskami domofonu? Zerknął w lewo. - Widzę, ale większość mieszkań ma... - Winter. Hunt. Webb. Freeman. Przyglądałam się, jak ze zdumieniem marszczy brwi, gdy prawidłowo recytowałam nazwiska na wizytówkach obok guzików. Nazwiska, których nie mogłam przeczytać ze swojego miejsca. - Na górze jest moje. Wiltshire. Oderwał ode mnie wzrok i spojrzał na tabliczkę, a potem znowu na mnie. - Trafiłaś cztery razy na pięć - oznajmił. – Wizytówka na samej górze jest pusta. Wyszłam zza rogu i przekonałam się, że mówił prawdę. Kiedy ostatnio widziałam domofon, moje wydrukowane nazwisko widniało przy górnym przycisku. Miejsce pewności, która mnie tutaj sprowadziła, stopniowo zaczynało zajmować zwątpienie. - To mieszkanie mogło należeć do kogoś, kogo znałaś, ale nie pamiętasz zasugerował łagodnie. Była to całkiem rozsądna konkluzja, z jednym małym wyjątkiem. - A ty pamiętasz nazwiska sąsiadów swoich znajomych? - zapytałam. Na to nie miał odpowiedzi, jednak było jasne, że jego umysł policjanta już zmaga się z dowodami. Przycisnęłam kolejny guzik, mówiąc jednocześnie: - Pani Hunt wpuszcza wszystkich jak leci, nie pytając, kto to. Naprawdę karygodne ryzyko. Rzecz jasna, zaraz po dzwonku rozległo się szczęknięcie odblokowywanego zamka i Jimmy bez trudu uchylił drzwi. Pierwszy minął próg i wszedł na pogrążony w półmroku korytarz, po którym zawsze roznosił się lekki zapach detergentów z pralni. Byłam pewna siebie, ale na moment zakręciło mi się w głowie od znajomej woni i zachwiałam się lekko na wytartych schodach. Jimmy wziął mnie za rękę, a ja ścisnęłam jego dłoń niczym linę ratunkową, gdy szliśmy po sfatygowanych stopniach. Bez żadnych przeszkód pokonaliśmy pierwsze dwa piętra, ale gdy skręciliśmy na kolejną kondygnację, minęła nas potężna kobieta w średnim wieku, z hebanowymi włosami. Najwyraźniej była zajęta czytaniem jakichś dokumentów, bo podskoczyła ze zdumieniem, gdy ją przywitałam. - Dzień dobry, pani Keyworth. Przystanęła gwałtownie, a jej radosna powitalna mina, którą odruchowo przybrała, nieco zrzedła na widok dwójki stojących przed nią nieznajomych. - Dzień dobry - odparła machinalnie i zmrużyła oczy, wyraźnie zdezorientowana. Przepraszam, czy my się znamy? To rzeczywiście było interesujące zagadnienie. Stałam w milczeniu, podczas gdy ona wodziła po mojej twarzy pustym wzrokiem. Dopiero po chwili skupiła uwagę na
Jimmym i uśmiechnęła się do niego pytająco. Sama omal się nie uśmiechnęłam na widok tej znajomej reakcji mojej gospodyni. Zawsze miała słabość do lokatorów płci męskiej, zwłaszcza młodszych. - Pani nas pewnie nie pamięta - podsunął gładko Jimmy. Zdecydowanie mówił prawdę. - Mieszka tutaj nasza znajoma. - Ale to już było kłamstwo. Uśmiech pani Keyworth był nieco niepewny, gdy odparła: - Ach, tak. Oczywiście. Miło państwa znowu widzieć. Minęła nas w drodze na dół, ale dwukrotnie przystanęła, aby spojrzeć na nas z powątpiewaniem, jakby coś ją dręczyło. Pomyślałam, że resztę poranka pewnie spędzi na próbach przypomnienia sobie, gdzie i kiedy wcześniej widziała Jimmy'ego. 0 mnie już zdążyła zapomnieć. Kiedy znów zostaliśmy na schodach sami, popatrzyłam na Jimmy'ego, żeby sprawdzić, czy doszedł już do jakichś wniosków w związku z rozwojem wypadków. - To była moja gospodyni, pani Keyworth - wyjaśniłam mu. - Całkiem miła kobieta. Czasem trochę za bardzo gadatliwa. I przepada za młodymi facetami. Jimmy nic nie powiedział, nawet nie uśmiechnął się w odpowiedzi na ten ostatni komentarz. Sprawiał wrażenie zamyślonego, jakby coś zaczynało kruszyć fundamenty jego przekonań. - Myślę, że wpadłeś jej w oko - zażartowałam. Znowu nie odpowiedział mi żadną dowcipną uwagą. - Ale ciebie nie rozpoznała - mruknął tylko z roztargnieniem. Przez resztę wspinaczki żadne z nas nic nie mówiło, aż wreszcie dotarliśmy na najwyższe piętro, gdzie znajdowało się ostatnie mieszkanie. Nie spodziewałam się, że bez cienia wątpliwości rozpoznam to miejsce, gdy tylko staniemy przed drzwiami. - To tutaj. Nie majak w domu. Jimmy rozejrzał się wokół, popatrzył na drzwi, z których grubymi płatami odpadały warstwy farby, na ściany desperacko domagające się przemalowania i na zapuszczone okno w korytarzu, zbyt obrośnięte brudem, aby wpuścić dostatecznie dużo światła w ten ciemny grudniowy poranek. - Szczerze mówiąc, wolałem tamto mieszkanie. Tylko wzruszyłam ramionami. - No cóż... - Lekko się cofnął, żeby mnie przepuścić. - Nie zapukasz? Czując, że pukanie nie będzie konieczne, zrobiłam krok do przodu. Ten, kto był w środku, i tak pewnie słyszał bicie mojego serca, które waliło głośno jak bęben. Uświadomiłam sobie, że mieszkanie nie należy do mnie, jeszcze zanim uniosłam rękę, by zapukać. W drzwiach zainstalowano błyszczący, nowy zamek yale, którego na pewno tu nie było, gdy ja zajmowałam lokal. Stukanie kostkami palców o drewno rozniosło się przez całą długość korytarza. Czas mijał i w końcu spróbowałam ponownie, tym razem mocniej bębniąc w znajome drzwi. - Wygląda na to, że nikogo nie ma w domu - oświadczył w końcu Jimmy. - Może w ogóle nikt tu nie mieszka. Przecież obok przycisku przy domofonie nie było żadnego nazwiska.
Zdumiałam się ogromem rozczarowania, które przepełniło mnie po tych słowach. Poczułam nieopisaną frustrację - dotarłam tak daleko, a nie mogłam wejść do mieszkania. Dowody, które już zdobyliśmy, podpowiedziały mi, czego mogę się spodziewać, ale nadal musiałam na własne oczy zobaczyć ostateczne potwierdzenie. Jeśli miałam zyskać spokój umysłu, musiałam dostać się do mieszkania i przekonać się, że nie ma tam żadnych ukrytych śladów mojego zaginionego życia. Nagle coś mi się przypomniało. Zostawiłam drzwi w spokoju i podeszłam do okna, które znajdowało się tuż obok, w głębi korytarza. Przejechałam palcami po spłowiałym drewnianym parapecie, żeby wygodnie zacisnąć na nim dłonie. Chwyciwszy oburącz pożółkłe drewno, pociągnęłam, podbijając parapet kolanem w górę, kiedy napotkałam opór. - Co ty wyprawiasz? - spytał Jimmy, podchodząc do mnie w pośpiechu. Stęknęłam z wysiłku, nadal próbując wyciągnąć parapet spod okna. Jimmy przykrył moje dłonie swoimi, żeby mnie powstrzymać. - Rachel, z pewnością nie chcesz, żebym aresztował cię za wandalizm, więc może raczyłabyś mi wyjaśnić, co knujesz? Westchnęłam i się wyprostowałam. - Facet, który wynajmował to mieszkanie przede mną, Amerykanin, mówił mi o tym poluzowanym parapecie, kiedy się wprowadziłam. Zdaje się, że ciągle zatrzaskiwały mu się drzwi, więc znalazł niezły schowek na zapasowy klucz. Jeśli nadal tam jest, wejdziemy do mieszkania i je sprawdzimy. - To włamanie - oznajmił Jimmy. - W moim wypadku nie najlepsze zawodowe posunięcie, nie sądzisz? Popatrzyłam na niego. Miał rację. Mógł przez to poważnie podpaść swoim szefom. Nie wolno mi było robić mu czegoś takiego. Nie mogłam narażać jego kariery. - Okej. Poczekaj na mnie w samochodzie, sama się tym zajmę. To nie potrwa długo. Jimmy westchnął ciężko. - Naprawdę uparłaś się wstąpić na ścieżkę zbrodni, co? Mimo tych słów delikatnie odsunął mnie na bok, chwycił za parapet i bez najmniejszego trudu podniósł go płynnym ruchem. Drobiny gipsowego pyłu wzbiły się w powietrze podczas wyjmowania deski, na chwilę przysłaniając cegły, na których leżał parapet. Gdy kurz opadł, oboje się pochyliliśmy, żeby lepiej widzieć, choć właściwie nie było takiej potrzeby. Klucz do drzwi, zabezpieczony w przezroczystej plastikowej torebce, był dobrze widoczny w szczelinie między dwiema cegłami. Zaskoczony Jimmy wydał z siebie cichy okrzyk. Moja dłoń znajdowała się już w połowie drogi do klucza, gdy za naszymi plecami rozległo się znajome szczęknięcie odblokowywanej zasuwy i grzechotanie kilku łańcuchów. Jimmy pośpiesznie odłożył parapet na cegły i mocno docisnął drewno dokładnie w chwili, gdy drzwi do mojego dawnego mieszkania się otworzyły. - Witam - rozległ się śpiewny, męski głos. Odwróciłam się w nadziei, że nie mam wypisanej winy na twarzy i spojrzałam na wysokiego i smukłego mężczyznę, który stał w progu mojego mieszkania. - Przepraszam, że nie od razu otworzyłem, ale
byłem zajęty rozmową przez telefon. Czy mogę w czymś pomóc? Uśmiechnął się zachęcająco, ale zauważyłam, że ten uśmiech jest przeznaczony dla Jimmy'ego, nie dla mnie. Jimmy naprawdę robił dzisiaj furorę. - Dzień dobry panu - przywitał się bez zająknienia, przyjmując rzeczowy, profesjonalny ton. - Przepraszam, że przeszkadzamy, ale zastanawialiśmy się, czy mógłby pan poświęcić nam chwilę. Mówiąc to, wsunął rękę do kieszeni kurtki i pokazał młodemu człowiekowi legitymację policyjną. Reakcja lokatora była interesująca, gdyż nieco pobladł pod kosztowną sztuczną opalenizną i nerwowo przejechał dłonią po idealnie rozjaśnionych pasemkach włosów. Zastanawiałam się, w co jest zamieszany, skoro poczuł się tak niezręcznie na widok policjanta u drzwi. - Możemy na chwilę wejść? - spytał Jimmy, nadal w roli wytrawnego przedstawiciela wymiaru sprawiedliwości. - Tak, oczywiście, oczywiście - odparł z lekkim zdenerwowaniem nowy najemca mieszkania. - Proszę wybaczyć bałagan, nie spodziewałem się gości. Mam straszny chlew. Poszliśmy za nim przez przedpokój, który pomalowałam na jaskrawożółto, żeby go rozjaśnić. Teraz ściany pokrywała elegancka tapeta w niebiesko-białe pasy. Stan saloniku okazał się znacznie lepszy, niż to opisywał lokator. Pomieszczenie było urządzone stylowo i minimalistyczne, z eleganckim białym i granatowym wyposażeniem. Bez moich mebli wydawało się znacznie większe. - Proszę usiąść, proszę usiąść - powtarzał z zakłopotaniem mężczyzna. Przynieść coś do picia albo do jedzenia? - Nie, nie, dziękujemy. To naprawdę potrwa tylko kilka minut. Mężczyzna zaczął się odprężać na widok przyjacielskiego uśmiechu Jimmy'ego. Pomyślałam, że Jimmy naprawdę nieźle sobie radzi z tą policyjną robotą. Gdyby faktycznie przyszedł tutaj w sprawie jakiegoś występku lokatora, pewnie udałoby mu się całkowicie uśpić jego czujność. - Poda nam pan swoje nazwisko? - spytał Jimmy gładko, wyciągając mały notesik, żeby dopełnić iluzji rzekomego dochodzenia. Mój Boże, naprawdę był dobry. - Maximilian MacRae - odparł mężczyzna, przysiadając na skraju białej kanapy, która ostro kontrastowała z czernią jego skórzanych spodni. Z błyskiem w oku pochylił się ku Jimmy’emu. - Ale wszyscy mówią mi Max. Czy mógł być bardziej dosadny? Przygryzłam wargę, która zaczynała lekko drżeć. Jimmy najwyraźniej jednak wydawał się obojętny na jakąkolwiek niestosowność. - Proszę pana - zaczął, żeby za bardzo się nie spoufalać. - W dniu dzisiejszym prowadzimy dochodzenie w sprawie zaginionej osoby. Czy wie pan cokolwiek o pani Rachel Wiltshire? Uniosłam głowę na dźwięk swojego nazwiska. - Nieee. Obawiam się, że nigdy o niej nie słyszałem. A dlaczego, czy coś się jej stało?
W jego głosie pobrzmiewała niemal upiorna ciekawość, pragnienie, by poznać każdy, choćby najokropniejszy detal. Gdybym naprawdę zaginęła, ten facet znalazłby się wysoko na liście moich podejrzanych! - Oby nie. Po prostu próbujemy ustalić, gdzie obecnie przebywa. To mieszkanie mamy odnotowane jako jej ostatni znany adres zamieszkania. Omal nie zaczęłam bić brawa z podziwu dla zręczności, z jaką Jimmy pokierował tą rozmową, by dowiedzieć się tego, czego chciał. - Naprawdę? To bardzo dziwne. Bo widzi pan, mieszkam tu już od trzech lat, a przede mną mieszkał tu młody Amerykanin, i to nawet dłużej. Więc jeżeli ta... Rachel tu mieszkała, to musiało być naprawdę bardzo dawno temu. - Rozumiem - odparł Jimmy i popatrzył na mnie, jakby chciał spytać, czy to wystarczy. Rozejrzałam się po pokoju, który był mój i zarazem nie mój. Byłam wszędzie i nigdzie. Skinęłam głową. Jimmy wstał, a ja od razu poszłam w jego ślady. - Bardzo dziękujemy, proszę pana. I jeszcze raz przepraszam za najście. - Proszę mi mówić Max. - Dziękujemy, Max - poprawił się Jimmy, idąc już do przedpokoju. - Bardzo nam pomogłeś. Słysząc te słowa, Max uśmiechnął się z powątpiewaniem. - Mam nadzieję, że znajdziecie tę zaginioną dziewczynę. A jeśli masz jakieś dodatkowe pytania czy inne kwestie, to wpadnij, kiedy chcesz. Zawsze tu jestem. To zaproszenie było skierowane wyłącznie do Jimm/ego. Równie dobrze mogłabym być niewidzialna, tak jasno Max zademonstrował, że mnie nie dotyczy. Odwróciłam się, udając ogromne zainteresowanie własnymi butami, z obawy, że lada moment wybuchnę głośnym śmiechem. Zerknęłam na Jimmy’ego i zobaczyłam, że jego ramiona lekko się trzęsą. Max poszedł za nami do przedpokoju i stanął w otwartych drzwiach, gdy ruszyliśmy do schodów. - Przy okazji... - zaczął Jimmy, po kilku krokach odwracając się do Maxa. - Co do klucza, który chowasz pod parapetem: to naprawdę kiepski pomysł. Zabawne było obserwować zmianę wyrazu twarzy Maxa - od nieśmiałej zalotności do absolutnego zdumienia. - Skąd wiedziałeś... Przecież nikt... Jak...? - To pierwsze miejsce, w którym szuka włamywacz -zapewnił go Jimmy i wziął mnie za ramię, żeby poprowadzić do schodów. - Życzę miłego dnia. Trzymaliśmy się jakoś, dopóki nie znaleźliśmy się poza zasięgiem jego uszu. Wtedy pojawił się śmiech, błoga i wyczekiwana chwilowa ucieczka od napięcia. Łzy spływały mi po policzkach, gdy otworzyliśmy drzwi na klatkę schodową i wypadliśmy z domu na zimny grudniowy dzień. - Ale dzisiaj miałeś wzięcie, stary! – wykrztusiłam w końcu, kiedy odzyskałam mowę. Jimmy skromnie wzruszył ramionami. - Co mam powiedzieć? Taki już los przystojniaka - odparł.
Nieco spoważniał, kiedy znowu znaleźliśmy się w samochodzie. - Wiesz, ile przepisów złamałem? Ze skruchą przygryzłam wargę. - Niemało? - zaryzykowałam. - Tak. - Wybacz - mruknęłam. Sięgnął po moją rękę i kojącym gestem wsunął ją w swoją dłoń. Patrzyłam na palce Jimmy'ego splecione z moimi, wiedząc, że nie powinnam dłużej błędnie interpretować jego intencji, ale trudno było się oprzeć. Może nadeszła pora na powrót do rzeczywistości. - Daj spokój. No już, wytłumacz mi to, co się zdarzyło przed chwilą. - No cóż, Maximilian naturalnie uległ potędze mojego niemałego wdzięku i... Moja odpowiedź była niegodna damy, ale potem położyłam kres żartom. - Przecież rozumiesz, o czym mówię. Wytłumacz mi, skąd wiedziałam to wszystko, co wiedziałam: jak się tu dostać; jak się nazywają byli i obecni lokatorzy oraz gospodyni, już nie mówiąc o ukrytym kluczu. Długo milczał, aż zaczęłam podejrzewać, że nie odpowie. Kiedy to zrobił, jego słowa bardziej przypominały westchnienie: - Nie potrafię. Obróciłam się w fotelu i uważnie popatrzyłam na Jimmy'ego. Nie przywykłam do jego niepewności. Niemal chciałam przeprosić za problem, w który go wplątałam. Było jasne, że jego logiczny umysł policjanta zmaga się z czymś, co nie miało żadnego sensu. Wtedy włączył silnik i w końcu puścił moją rękę. - Możesz mnie pilotować nieco mniej agresywnie niż poprzednio? - Dokąd mam cię pilotować? Popatrzył na mnie, jakbym udawała idiotkę. - Do Zakładów Inżynieryjnych Andersons. Bo tak się nazywało miejsce, w którym pracowałaś, prawda? W odpowiedzi pokiwałam głową, niezdolna do ukrycia uśmiechu szczerej wdzięczności. Nie dość, że zapamiętał nazwę przedsiębiorstwa, to jeszcze bez proszenia wiedział i rozumiał, że potrzebuję jego pomocy przy tym niemożliwym do wykonania zadaniu. Podróż w poszukiwaniu odpowiedzi nagle nie wydawała się już tak onieśmielająca i straszna, gdy sobie uświadomiłam, że nie muszę samotnie stawić jej czoła. *** Czterdzieści pięć minut później znowu byliśmy w centrum Londynu. - Tu, przy tej ulicy, jest mały parking - zakomunikowałam. Jimmy pojechał w tym kierunku i już nie wydawał się zdumiony na widok ogrodzonego terenu we wskazanym przeze mnie miejscu. Patrzyłam na twarze przechodniów, gdy pokonywaliśmy krótki dystans do zakładów inżynieryjnych. Usiłowałam wypatrzyć kolegów, ale nie rozpoznałam
nikogo. Ani, co ważniejsze, nikt nie rozpoznał mnie. Wejście do budynku znajdowało się u szczytu szerokich betonowych schodów. Na chodniku zawahałam się na moment i odwróciłam do Jimmy'ego. - Dziękuję - mruknęłam cicho, a grudniowy wiatr niemal zagłuszył moje słowa. Jego uśmiech w odpowiedzi był wystarczającą zachętą, żebym zaczęła się wspinać po schodach do dużych przeszklonych drzwi wejściowych. Kiedy tam dotarliśmy, Jimmy chciał nacisnąć guzik dzwonka, zainstalowany pod napisem „Prosimy zadzwonić i czekać na otwarcie drzwi". - Moment - powstrzymałam go, wskazując głową małą srebrną klawiaturę w aluminiowej ramce. Moje palce marzły na chłodzie, ale mimo to bez wahania poruszały się nad przyciskami, gdy wstukiwałam ośmiocyfrowy kod dla personelu. Usłyszałam, jak Jimmy za mną gwałtownie nabiera powietrza w płuca, gdy drzwi zareagowały i się otworzyły. Popatrzyłam na niego wtedy tak, jakbym rzucała wyzwanie wszystkim logicznym wyjaśnieniom. Jego twarz nadal była pełna wątpliwości, gdy wchodziliśmy do budynku, ale już w recepcji to ja przystanęłam z wahaniem. - Rachel? - spytał Jimmy. - Wszystko w porządku? Rozejrzałam się po znajomym miejscu pracy i westchnęłam bezradnie. - Co my tu robimy? Jak powinnam się teraz zachować? Mam podejść do mojego biurka i zwlec z krzesła tego, kto przy nim siedzi? Mam się upierać, że to moje miejsce, dopóki ktoś nie wezwie ochroniarzy, którzy nas wyrzucą? Najwyraźniej moje słowa miały moc sprawczą, gdyż zaskoczyło nas przybycie ochroniarza, którzy podszedł tak błyskawicznie i ukradkowo, że żadne z nas tego nie dostrzegło. - Czym mogę służyć? - zapytał, ale w jego tonie nie dało się usłyszeć szczerej chęci pomocy. Mogłam się tylko domyślić, że widział, jak wchodzimy do budynku, a skoro nas nie rozpoznał, niezwłocznie opuścił stanowisko pracy i podszedł spytać, o co chodzi. Usiłowałam uśmiechnąć się do niego niewinnie, ale to w żaden sposób nie ociepliło jego lodowatego spojrzenia. Wydawał się jakby znajomy, ale wrogość w jego oczach świadczyła o tym, że on mnie nie zna. Mogłam mieć tylko nadzieję, że nie zdążył nacisnąć ukrytego guzika alarmowego. - O, witam. Zastanawiałam się, czy może nam pan pomóc. Mamy się tu spotkać z moją przyjaciółką na lunch. Ona tu pracuje, a jest trochę za zimno, żeby czekać na zewnątrz. Chyba nic się nie stało, że weszliśmy? Ochroniarz odprężył się odrobinę, a język jego ciała już nie sugerował kipiącej agresji, tylko zduszoną. Najwyraźniej uznał, że „przyjaciółka" podała szyfr dla pracowników pierwszej lepszej niezatrudnionej osobie z ulicy. Chyba narobiłam niezłych kłopotów mojej nowej wymyślonej przyjaciółce. Strażnik mruknął niezrozumiale coś, co równie dobrze mogło być odpowiedzią, jak i kaszlnięciem. Na-al uśmiechałam się do niego szeroko, myśląc, że jeśli krotce nie
przestanie się na nas podejrzliwie gapić, szczęka mi się wywichnie z wysiłku. Na szczęście w tym momencie wtrącił się Jimmy, dodając wiarygodności naszemu przedstawieniu. - Czy to możliwe, żebyśmy zadzwonili i powiedzieli naszej przyjaciółce, że tu jesteśmy? - Kłamał niesłychanie przekonująco jak na funkcjonariusza policji, co było lekko niepokojące. Najwyraźniej jednak to pytanie na tyle uprawdopodobniło naszą historię, że ochroniarz wrócił do recepcji, dając nam znać, abyśmy poszli za nim. Za biurkiem, od którego goście byli oddzieleni stosowną barierką, najwyraźniej poczuł, że porządek został przywrócony, gdyż znacznie grzeczniej zapytał: - Czy mogę prosić o nazwisko zatrudnionej tu przyjaciółki? - Rachel Wiltshire - odparłam bez zastanowienia. Widziałam, jak Jimmy z niedowierzaniem przymyka oczy, gdy strażnik zaczął przesuwać palcem po nazwiskach na literę W, wyszczególnionych na liście personelu, poszukując nazwiska, którego nie mogło już być w spisie. Zbyt późno uświadomiłam sobie głupotę swojej odpowiedzi. Gdy jego krótki palec wskazujący zatrzymał się na końcu listy, strażnik popatrzył na nas oboje, a nieufność natychmiast powróciła. - Powiedziała pani: Rachel Wiltshire? Nikt taki u nas nie pracuje. Spojrzałam na Jimmy'ego, żeby sprawdzić, czy mnie wypłacze z bałaganu, którego właśnie narobiłam, ale on tylko posłał mi przelotny uśmiech, który jasno mówił: sama się w to wkopałaś, to teraz sama się wygrzeb! Wymownie zmrużyłam oczy, a potem pogodziłam się z koniecznością zrobienia z siebie blondynki. - Och, przepraszam, podałam panu własne nazwisko! Spojrzenie ochroniarza mówiło samo za siebie. - Moja przyjaciółka ma na imię Emily. To Emily Frost. - Podałam pierwsze lepsze nazwisko znajomej z pracy. - Ale właściwie wie pan co? Chyba jednak poczekamy na zewnątrz i wtedy... ją zaskoczymy. Przepraszam za zawracanie głowy. Chwyciłam Jimmy’ego za rękaw i zaczęłam ciągnąć go do wyjścia. - Pięknie - skomentował Jimmy, kiedy go wlokłam do drzwi wejściowych. - Na pewno nie wzbudziłaś żadnych podejrzeń. Nadal czułam na sobie spojrzenie ochroniarza, który odprowadzał nas wzrokiem przez całą recepcję. Gdy dotarliśmy do drzwi, usłyszałam jego głos i w pierwszej chwili sądziłam, że nas zawoła, ale on tylko żegnał się z innym strażnikiem, który właśnie wychodził na lunch. - Na razie, Joe. Z ręką na klamce odwróciłam się, żeby spojrzeć na mężczyznę, który szedł przez recepcję, też w kierunku wyjścia. Był mniej więcej w wieku mojego ojca, miał siwiejące włosy i intensywnie rumianą twarz. Moje usta odruchowo rozciągnęły się w ciepłym uśmiechu. - Cześć, Joe. Jak się miewasz? Wyraźnie się zdumiał, lecz ani ja, ani Jimmy nie spodziewaliśmy się, że ułamek
sekundy później popatrzy na nas z niedowierzaniem, słysząc moje pytanie: - A jak miewa się twoja żona? Wyszła już ze szpitala? Z twarzy Joego odpłynęła cała krew. Jego wzrok przeskakiwał między Jimmym a mną, a potem Joe się odwrócił i spojrzał przez ramię na kolegę. Następnie wypadł przez drzwi, dając nam znak, żebyśmy poszli za nim. Dopiero gdy minęliśmy próg i znaleźliśmy się poza budynkiem, odwrócił się do mnie gwałtownie i spytał niemal z oburzeniem: - Słucham? O co chodzi? Nie przywykłam, żeby zwracał się do mnie w taki sposób. Na moment zapomniałam, że jestem dla niego kompletnie nieznajomą osobą. - Zapytałam, jak się miewa Muriel. Chyba już przeszła ostatnią chemię? Wspominałeś, że przed Gwiazdką powinna wyjść ze szpitala. Jimmy wycofał się odrobinę na bok i z zaciekawieniem obserwował naszą dziwną rozmowę. Z kolei Joe wydawał się wstrząśnięty moimi słowami. - Nie rozumiem... My się znamy? - Jestem Rachel. Rachel Wiltshire. Jeśli liczyłam na to, że mnie rozpozna, wyglądało na to, że jeszcze długo sobie poczekam. - Nie przypominam sobie - oświadczył Joe, kręcąc głową. To była znajoma śpiewka: ostatnio wszyscy ją powtarzali. Nie miałam pojęcia, co mogłabym mu powiedzieć, żeby nie wyjść na kompletną wariatkę. - Ale tak naprawdę chcę wiedzieć, skąd, do cholery, wiesz o Muriel - dodał stanowczo. - Nikomu tutaj nie mówiłem o jej chorobie. Ani słowa. *** Wydaje mi się, że Jimmy zwabił Joego do pubu pod fałszywym pretekstem. Tłumaczenie, że jeśli dołączy do nas na drinka, to wszystko mu wyjaśnimy, zdecydowanie było naciąganiem prawdy. Kiedy jednak zasugerowałam, żebyśmy zeszli ze wściekłego wiatru i przenieśli dyskusję do pubu Król Jerzy, gdzie większość personelu wpadała codziennie na lunch, Joe niechętnie zgodził się iść z nami. Czułam się lekko zbita z tropu ukradkowymi spojrzeniami, które rzucał mi po drodze do knajpy, całkiem jakbym była jakąś dziwaczną jasnowidza czy kimś jeszcze gorszym. Pub był zatłoczony, jak zwykle o tej porze, i przez pewien czas nie mogliśmy znaleźć stolika dla trojga. Wszędzie dookoła nas siedziały niewielkie grupki moich znajomych z pracy i musiałam gryźć się w język, żeby nie witać każdego, kogo mijałam. W końcu udało mi się dostrzec wolny stół w głębi sali i podbiegłam tam, żeby zająć miejsce, Joe zaś poszedł za mną z wyraźną niechęcią. Uśmiechnęłam się do niego niepewnie, gdy usiedliśmy. Nie zareagował, co mnie zasmuciło, bo zawsze budził moją sympatię, jeszcze na długo zanim się dowiedziałam, że mamy ze sobą wiele wspólnego. W końcu Jimmy wrócił z drinkami, informując nas, że zamówił trzy kanapki z serem i marynatami, które wkrótce nam przyniosą. Szczerze powątpiewałam, czy którekolwiek z nas będzie miało ochotę
najedzenie, zanim to spotkanie dobiegnie końca. - Więc kto wam powiedział o Muriel? To było pierwsze pytanie Joego, zadane z nerwowym pośpiechem. Pokręciłam głową, myśląc, że lepiej będzie, jeśli nie zacznę akurat od tej kwestii. Joe był zdecydowanie wrogo nastawiony, co potwierdził jego następny komentarz. - Nie wiem, co knujecie, ale nie chcę mieć przez to kłopotów w pracy. Był zdecydowanie rozdrażniony, że ktoś, kogo nigdy dotąd nie spotkał, zna jego najpilniej strzeżony sekret. Wyciągnęłam rękę, żeby poklepać go uspokajająco po dłoni, i zamarłam, gdy zobaczyłam przerażenie na jego twarzy. - Nie chcemy sprawiać ci kłopotów, Joe - zapewnił go Jimmy łagodnie. - Nie mam żadnych pieniędzy - oświadczył Joe. - Pewnie, że nie - zgodziłam się odruchowo. - Przecież opłacasz studia dwojga dzieci i dom starców matki. Połowa piwa Joego wylądowała na blacie, gdy szklanka niemal wysunęła się z jego drżącej dłoni. - Dość tego! Skąd to wszystko wiecie? Ludzie, kim wy jesteście? Niełatwo było zacząć, ale mogłam tylko powiedzieć mu prawdę. - Wiem, że ciężko będzie ci w to wszystko uwierzyć, ale szczerze mówiąc, Joe, jestem twoją przyjaciółką. Joe popatrzył na mnie twardo, a potem identycznym spojrzeniem zmierzył Jimmy'ego. - Nie, nie - zapewnił go Jimmy. - Ja jestem stuprocentowym nieznajomym. To Rachel cię zna. Joe znów spojrzał na mnie. Był tak otwarcie zagubiony, że zrobiło mi się głupio, że wciągnęłam go w to wszystko. I tak miał dość kłopotów. - Jeśli jesteśmy przyjaciółmi, to dlaczego cię nie znam? Mam dobrą pamięć, jest mi potrzebna w pracy. Nie zapominam twarzy i na pewno pamiętałbym, że się podzieliłem z obcą osobą szczegółami z prywatnego życia. Uśmiechnęłam się, żeby złagodzić swoje słowa. Miałam nadzieję, że nie uzna szczerzenia przeze mnie zębów za przejaw agresji. - Wiem, że to zabrzmi wariacko, ale jesteśmy przyjaciółmi, i to dobrymi. A powód, dla którego wiem tak dużo o tobie i twojej rodzinie, a zwłaszcza o chorobie Muriel, jest taki, że przechodzę przez coś podobnego ze swoim tatą. Po raz pierwszy mina Joego złagodniała i teraz już mogłam dostrzec w nim miłego człowieka, który tak bardzo mnie wspierał, gdy dzieliliśmy się troskami i zmartwieniami dotyczącymi naszych bliskich zmagających się z tą samą chorobą. - Przykro mi to słyszeć - mruknął, jakby w końcu uświadomił sobie, że nie chcemy wyrządzić mu krzywdy. - Ale nadal nie wiem, skąd możesz znać szczegóły. Bardzo uważałem na to, żeby nikt w pracy się nie dowiedział. Ostatnio jest mnóstwo zwolnień, nie mogłem ryzykować, że znajdą pretekst, aby się mnie pozbyć. - Wiem - powiedziałam łagodnie. Ten niepokój był znajomym tematem wielu rozmów między nami, podobnie jak postępy naszych bliskich w walce o życie. Zbliżyliśmy się do siebie i oboje czerpaliśmy z tego siłę. To smutne, że w tej nowej wersji świata Joe nie miał nikogo, z
kim mógłby się podzielić swoim ciężarem. - Ale skąd to wszystko wiesz? - spytał Joe ponownie. - Kto ci to powiedział? Nie mogłam po raz drugi uchylić się od odpowiedzi. - Ty sam. *** Nie wiem, jak zdołaliśmy przekonać Joego, że mówimy szczerze. Wiem jedynie, że kiedy odtwarzałam szczegóły zmagań jego żony, tak bardzo podobnych do walki mojego ojca, nie mógł dłużej zaprzeczać, że znam fakty, których w swoim przekonaniu nikomu nie zdradził. W końcu spróbował znaleźć jakieś rozwiązanie, z którym mógłby żyć i spokojnie spać do końca swoich dni. - To na pewno wina stresu - powiedział w końcu. - Co jest winą stresu? - spytał Jimmy. - Stres sprawił, że nie pamiętam. Oczywiście, że tak. Przez te zmartwienia dostałem jakby... amnezji. Po jego słowach zapadła długa cisza. Znacząco spojrzałam na Jimmy'ego, a potem oświadczyłam z powagą: - Ostatnio strasznie się rozpanoszyła. *** Po tym jak pojawiło się nasze jedzenie, już niedługo zabawiliśmy w pubie. Tylko Jimmy zdawał się mieć jako taki apetyt, chociaż doszłam do wniosku, że być może Joe chętniej zje coś po naszym odejściu. Miałam jedno dziwne spotkanie w toalecie dla pań, gdy wyłoniłam się z kabiny i ujrzałam Emily Frost przy umywalce z lustrem. - Cześć - powitałam ją z ciepłym uśmiechem, zapominając, że nie wie nic o naszym rzekomym spotkaniu na lunchu ani też kim w ogóle, do cholery, jestem. Spojrzała na mnie nieufnie w lustrze. Nagle zmęczyło mnie to bycie outsiderką wśród ludzi, których znałam od tak dawna. Przyszła pora się stąd zbierać. *** Jimmy wyciągnął rękę do Joego. - Miło było cię poznać. Nikogo nie zdziwiło, że Joe nie zrewanżował się tym samym. Ze mną pożegnał się nieco cieplej, gdy powiedziałam: - Przepraszam, że cię dzisiaj zdenerwowaliśmy. Naprawdę mam nadzieję, że wszystko się ułoży z Muriel. Będę myśleć o was obojgu. Odwróciliśmy się, a Jimmy położył mi rękę na plecach i poprowadził mnie do wyjścia. - Hm... Rachel? - zawołał Joe, zaskakując nas oboje.
Jednocześnie się odwróciliśmy, by spojrzeć na człowieka, którego tak bardzo wytrąciliśmy dziś z równowagi. - Twój tata, Rachel. Jak się miewa? Co u niego teraz słychać? Uśmiechnęłam się powoli do starego, zatroskanego przyjaciela. - Poprawiło mu się, Joe.
Rozdział 12
- Joe wyglądał na miłego gościa. Nic nie powiedziałam, wpatrzona w znikające londyńskie przedmieścia za oknami. Jimmy spróbował raz jeszcze. - Chyba w końcu dał się przekonać, że nie jesteśmy kompletnie porąbani. Nadal milczałam. - Wszystko w porządku? - spytał łagodnie, na moment odrywając rękę od kierownicy, by uścisnąć na pocieszenie moją dłoń. - Nie znał mnie. Mój głos był głuchy i pozbawiony emocji, ale Jimmy i tak usłyszał w nim ból. - Wiem - odparł ze współczuciem i zrozumieniem. - Nie powinnam się dziwić, przecież mogłam się tego spodziewać. Ale był pierwszą spotkaną tu osobą, którą tak dobrze znałam. Poza tym naprawdę zależy mi na nim. To mój przyjaciel, na litość boską, a nie wiedział, kim jestem, do cholery! Pomyślałam o pubie pełnym znajomych ludzi, którzy mnie nie rozpoznali. - Nikt nie wie. Trudno się było dziwić Jimmy'emu, że nie wyskoczył z jakąś uspokajającą ripostą. Niby co, do diabła, miał powiedzieć, żeby mnie pocieszyć? - Całkiem jakbym nie ja miała amnezję, tylko oni! Jakby ktoś kompletnie wymazał mnie z ich pamięci. - Ej, ale chyba nie zamierzasz mi tutaj wyjeżdżać z science fiction? Jego umysł najwyraźniej powracał do teorii, którą przedstawiłam podczas naszego ostatniego pobytu w Londynie: tej o światach równoległych, w których wszyscy nadal istnieli i prowadzili nieco odmienne życie niż tutaj. - To jest jakaś teoria - powiedziałam z wahaniem. - Tak, nienormalna. - A jeśli jest prawdziwa, choćby i nienormalna? A jeśli coś mi się stało, kiedy uderzyłam się w głowę podczas tego napadu? A jeśli zamieniłam się miejscami z tą drugą wersją siebie? Jimmy wybuchnął śmiechem. Kiedy mu nie zawtórowałam, rozbawienie szybko zniknęło. - Rachel, chyba nie mówisz poważnie - zaczął spokojnie. - Wiem, że masz mnóstwo pytań bez odpowiedzi, ale ani trochę nie wierzę, że ludzie mogą przemieszczać się w czasie i lądować w alternatywnym życiu. - Przecież nie mówię o podróży w czasie. Może coś stało się tamtej nocy i to stworzyło... Boja wiem... Jakąś anomalię w kontinuum czasoprzestrzennym? - Czy ty w ogóle wiesz, co to jest kontinuum czasoprzestrzenne? - Nie. Ale może moglibyśmy znaleźć jakiegoś specjalistę czy naukowca z tej dziedziny. Kogoś, kto miałby odpowiedzi.
Kogoś, kto nie miałby mnie za kompletną wariatkę, dodałam w duchu. - Rachel, skarbie, takie rzeczy zdarzają się tylko w książkach i w filmach. W prawdziwym życiu nie znajdziesz w książce telefonicznej numeru Szalonego Naukowca. Niby od czego mielibyśmy zacząć? - Nie wiem - burknęłam uparcie. Wiedziałam, że ma rację. Po prostu nie chciałam tego słyszeć. - Chcesz usłyszeć, co ja myślę? Poprawiłam się w fotelu, żeby lepiej widzieć Jimmy'ego. - Mów. - Myślę, że faktycznie coś ci się stało, kiedy uderzyłaś się w głowę. Coś bardzo niezwykłego, unikatowego, dzięki czemu możesz... Bo ja wiem, czytać w myślach, wychwytywać jakąś umysłową energię i przerabiać ją na wspomnienia... Sam nie wiem. - A dlaczego te neurologiczne zmiany nie zostały wykazane przez żadne z niezliczonych badań, które na mnie przeprowadzono? - Nie wiem. Tak jak mówiłem, moim zdaniem to musi być coś wyjątkowo rzadkiego. Może to jest w tych badaniach, ale lekarze nawet nie wiedzą, na co patrzą. Może jesteś jedynym człowiekiem, któremu przytrafiło się coś podobnego. Musiałam przyznać, że ta sugestia faktycznie wydawała się do pewnego stopnia racjonalna, ale nie pasowała - nie tak, jak moja koncepcja. Miałam dwa wyjścia: upierać się, że doszło do zjawiska - z braku lepszego słowa paranormalnego, i ryzykować utratę wsparcia Jimmy'ego albo wykazać się wspaniałomyślnością i dać sobie spokój. Wybrałam mądrze. - Więc jestem niepowtarzalna? - spytałam z lekkim uśmiechem. -Jedyna w swoim rodzaju? - Nie wątpiłem w to nawet przez sekundę swojego życia. Nic nie mogłam poradzić na to, że uśmiechałam się coraz szerzej, aż groziło mi, że zacznę przypominać jakiś oszalały wariant Kota z Cheshire. Nie uszło też mojej uwadze, że moja reakcja sprawiła Jimmy'emu niemałą przyjemność. Po kilku kilometrach szarej wstęgi drogi znowu wróciłam do tematu. - A jeśli nigdy nie dotrzemy do sedna sprawy? Jeśli nigdy nie poznamy odpowiedzi? Co wtedy? Jimmy długo milczał. - No cóż... - zaczął niespiesznie, z rozwagą. - Dobrze pamiętasz pierwszych osiemnaście lat życia, prawda? - Tak. Wszystko do nocy, w której zdarzył się wypadek z samochodem. - Więc, generalnie rzecz ujmując, tak naprawdę mówimy tylko o niewytłumaczalnie utraconym fragmencie twojej przeszłości. Chyba musisz zapytać samą siebie, ile czasu i energii zamierzasz poświęcić na oglądanie się wstecz. -Jego głos się zmienił, robił się coraz łagodniejszy i niższy. - Ale jeśli mogę powiedzieć coś od siebie, bardziej interesuje mnie twoja przyszłość niż przeszłość. Przez resztę drogi powrotnej odtwarzałam w pamięci te słowa.
*** Oczy taty pojaśniały radośnie, gdy przekroczyłam próg z wielkimi pudłami i z walizką pełną swoich rzeczy. - Nie przeszkadza ci, że zostanę tutaj trochę dłużej? - zagadnęłam go, wchodząc. To było niepotrzebne pytanie, ale nawet mnie zdumiało, że jego oczy nieoczekiwanie się zaszkliły. - Wszystko w porządku, tato? Potarł ręką powieki. - Chyba się przeziębiłem - mruknął szorstko i pochylił się po pudła. - Zaniosę je na górę. Pewnie, że mi nie przeszkadza. Możesz tu zostać, jak długo zechcesz. Patrzyłam na jego plecy, gdy wchodził po schodach, nagle zalana falą miłości do jedynego rodzica, a także ogromną ulgą, że tu i teraz miewa się tak dobrze, jest zdrowy i sprawny. Być może to właśnie po kolejnej rozmowie zjoem o chorobie jego żony nagle zaczęłam doceniać fakt, że życie tutaj jest pod wieloma względami lepsze niż to przeze mnie zapamiętane. No, poza tym nieszczęsnym incydentem z Mattem. Ale kto wie, czy i to nie miało mi wyjść na dobre. Lepiej było wiedzieć teraz, że nie potrafił dotrzymać wierności, i uciekać, dopóki mogłam, niż popełnić błąd i go poślubić. *** Następnego dnia w końcu zmusiłam się do odebrania jednego z jego licznych telefonów. Tak naprawdę musiałam, bo bez przerwy dzwonił i na komórkę, i na numer domowy, więc za bardzo nie miałam wyboru. To nie była przyjemna rozmowa i powiedziałam kilka rzeczy, z których nie jestem szczególnie dumna. Nie to, żeby nie zasłużył, ale liczyłam, że przynajmniej zachowamy się kulturalnie. Rozmowę telefoniczną, która kończy się, gdy jedna osoba wrzeszczy do drugiej: „Miłego życia!", trudno nazwać sukcesem. Następne dni powinny być przyjemne, bo zbliżała się Gwiazdka, i choć nie odczuwałam zwyczajowego entuzjazmu, próbowałam go pozorować ze względu na tatę. Chyba szczególnie go nie zwiodłam, skoro moim pierwszym pytaniem po powrocie do domu ze spaceru czy z zakupów było: „Czy ktoś wpadł albo dzwonił pod moją nieobecność?". Pewnie myślał, że czekam na telefon od Matta, a ja nie wyprowadzałam go z błędu. Jednak to nie brak kontaktu z eksnarzeczonym mnie martwił, tylko milczenie Jimmy'ego. Sądziłam, a właściwie miałam nadzieję, że po tym, co ostatnio zostało powiedziane, będzie częstszym gościem w naszym domu, ale tak naprawdę ani go nie widziałam, ani nie słyszałam, odkąd odwiózł mnie z Londynu. Oczywiście, mógł być po prostu zapracowany, ale czy naprawdę tak trudno było podnieść słuchawkę? Może już żałował, że spędził ze mną tyle wolnego czasu? Albo raz jeszcze całkowicie błędnie zinterpretowałam słowa i czyny bliskiego przyjaciela, biorąc je za coś kompletnie innego? By zapełnić godziny, z rozmysłem starałam się
codziennie wynajdować sobie zajęcia. Dostrzegłam, że dzięki fizycznemu wyczerpaniu mam mniej czasu na ponure rozmyślania. Wobec tego zmieniłam wystrój starej sypialni, i to dwukrotnie, a nawet wysprzątałam dom na niespotykany wcześniej wysoki połysk. Zajęłam się pieczeniem, co było kontrowersyjnym pomysłem, ponieważ wcześniej w zasadzie nigdy niczego nie upiekłam. I gdy tak produkowałam blachę za blachą wypieków o rozmaitym stopniu przydatności do spożycia, dostrzegałam pytające spojrzenia ojca, choć nigdy nie wyraził wątpliwości na głos. Miał rację. Po co piekłam tyle jedzenia, że wystarczyłoby go do wykarmienia armii, skoro Święta mieliśmy spędzić tylko we dwoje? Każdego wieczoru padałam na łóżko kompletnie bez sił, licząc na to, że wyczerpanie pozwoli mi zignorować nie tylko milczenie Jimmy'ego, lecz również nawroty dziwnych snów oraz nocnych halucynacji, które znów mnie prześladowały. *** Pewnego wieczoru kilka dni przed Wigilią ojciec wszedł do salonu, wlokąc za sobą przesadnie wielkie bożonarodzeniowe drzewko. Podniosłam wzrok z miejsca przy kominku, gdzie robiłam niewielkie, ale konsekwentne postępy w obłaskawianiu niechętnej kotki ojca. Teraz przynajmniej pozwalała się dotykać przez całe pięć sekund i dopiero potem zwiewała ile sił w nogach. - Myślałam, że w tym roku nie będziemy zawracali sobie głowy choinką. - Wiem. - Z trudem przeciągnął po wykładzinie niedoszłą sekwoję. - Ale pomyślałem sobie, że moglibyśmy trochę rozweselić dom, żeby było miło i świątecznie. Pośpiesznie zaczęłam robić miejsce w kącie, uchylając się przed gałęziami, z wyglądu na tyle ostrymi, że mogłyby mnie pozbawić oka lub nawet obu, gdybym nie zachowała ostrożności. Drzewo było tak wysokie, że górne gałęzie przygięły się pod sufitem, a rozłożystością nie ustępowało wzrostowi. - Większej nie było? - zażartowałam. - W centrum ogrodniczym wydawała się znacznie mniejsza - wyjaśnił rata. - Daj spokój biednemu ojcu. Trzeba było widzieć, jak się męczył, wdrapując się z tym drzewem pod górę. Odwróciłam się na pięcie tak szybko, że omal nie zwichnęłam sobie szyi. Wcześniej, zapatrzona na choinkę, nie zauważyłam, że Jimmy wszedł do salonu. - Dziękuję za podwiezienie, chłopcze - powiedział tata. - Wiem, że powinienem był wziąć auto. - Nie ma sprawy - zapewnił go Jimmy, ale nie spuszczał wzroku z mojej twarzy. Zapadło długie i wyraźnie niezręczne milczenie. - Ktoś ma ochotę na herbatę? - spytał tata już przy drzwiach. Poczekałam, aż zostaniemy sami, nim otworzyłam usta. - Witaj, nieznajomy. Zaczynałam się zastanawiać, czy jeszcze kiedykolwiek cię zobaczę.
Przynajmniej wydawał się zawstydzony. - Przepraszam, że się nie odzywałem. Dostałem twoje SMS-y i chciałem zadzwonić, ale... - Zawiesił głos. - Byłeś zajęty. Rozumiem. - Nie, nie o to chodzi. Po prostu... To się robiło męczące. W ogóle nie zamierzał kończyć zdań? - Ładna choinka - oświadczył, z nieuzasadnioną uwagą wpatrując się w iglaka. Gdybym go tak dobrze nie znała, mogłabym pomyśleć, że się denerwował. Nie miałam jednak bladego pojęcia, z jakiego powodu. Kiedy tata przyniósł herbatę, skorzystałam ze sposobności, aby dyskretnie przyjrzeć się Jimmy'emu. Sądząc po cieniach pod jego oczami, nie ja jedna miałam ostatnio problemy ze snem. - Macie jakieś ozdoby choinkowe? - spytał, gdy wypił herbatę. - A co, zgłaszasz się na ochotnika do pomocy? - O nie - wtrącił się tata. - Ja już swoje zrobiłem w kwestii choinki. Teraz wy dwoje się nią zajmijcie. Wstałam z miejsca. - Pójdę po pudło. Nadal jest na strychu, prawda? Oczekiwałam, że jeden z nich lub nawet obaj wstaną i zaproponują przyniesienie pudła, ale o dziwo, kiedy już wyglądało na to, że tata zamierza to zrobić, Jimmy powstrzymał go znaczącym spojrzeniem, którego zapewne miałam nie zauważyć. Tyle że zauważyłam. - Dasz sobie radę sama, prawda? - spytał Jimmy z przekonaniem. - Jasne - odparłam i zrozumiawszy tę bardzo oczywistą aluzję, wyszłam z pokoju. Nie byłam świadoma, że mamroczę pod nosem, opuszczając drabinę na strych i mocując rozporki na miejscu, dopóki nie dostrzegłam, że zaciekawiona Kizia wpatruje się we mnie z poręczy. - A ty jesteś równie okropna - zwróciłam się do pełnej pogardy kotki, która zeskoczyła ze swojego punktu obserwacyjnego i śmignęła z irytacją. Jimmy ewidentnie chciał się mnie pozbyć, żeby porozmawiać sam na sam z moim ojcem. Niewątpliwie właśnie w tej chwili zapoznawał go z moją lekko ekscentryczną teorią i dowodził, że Rachel nie miewa się dobrze. No to wspaniale, pomyślałam. Ojciec dopiero co zaczął traktować mnie normalnie i uwierzył, że moją „amnezję" wkrótce da się uleczyć. Jeśli Jimmy powtórzył mu wszystko, co powiedziałam tamtego dnia w samochodzie, to właśnie wróciłam do punktu wyjścia. Czułam się zła i bardziej niż trochę zdradzona. W zasadzie nigdy nie mówiłam Jimmy'emu, że nie chcę, aby tata wiedział, co mi chodzi po głowie, założyłam jednak, że znał mnie na tyle dobrze, aby zrozumieć, jak bardzo poufna jest ta informacja. Naturalnie, odszukanie cholernego pudła z ozdobami choinkowymi potrwało dłużej, niż powinno. Zanim w końcu je znalazłam i złożyłam drabinę, Jimmy i mój ojciec niewątpliwie zdążyli już zakończyć swoją pogawędkę. Jeśli potrzebowałam dodatkowego dowodu na to, że dzieje się coś dziwnego, dostałam go po powrocie do
salonu. Okazało się, że obaj są pogrążeni w jakiejś pseudodyskusji o piłce nożnej, za którą żaden z nich szczególnie nie przepadał. Gdy tylko zaczęłam odrywać taśmę samoprzylepną z pudła, tata wstał i zaczął przesadnie ziewać. - Chyba już się położę. Ze zdumieniem spojrzałam na zegar nad kominkiem, - Przecież nawet nie ma dziewiątej! Czyżby na jego policzkach pojawił się rumieniec? A może po prostu rozgrzał go ogień z kominka? - Naprawdę? No cóż, wszystko jedno. Co jakiś czas nie zaszkodzi położyć się wcześniej. Dobranoc, Rachel. Do zobaczenia, Jimmy. Poczekałam, aż rozlegnie się skrzypnięcie schodów, gdy się na nie wspinał, po czym z gniewną miną odwróciłam się do Jimmy’ego. - Wiem, o czym gadaliście, kiedy wyszłam z pokoju! Wtedy wszystko zrobiło się jeszcze dziwniejsze, bo Jimmy nie odpowiedział. Sprawiał wrażenie dziwnie zakłopotanego i był... tak, zdecydowanie bardziej zarumieniony. Oderwałam wzrok od jego twarzy, żeby zerknąć na ogień wesoło strzelający na kominku. Albo w pokoju zrobiło się naprawdę gorąco, albo działo się tu coś wyjątkowo podejrzanego. - Powiedziałeś mu. Tak? - ciągnęłam, kiedy wydawało się mało prawdopodobne, aby Jimmy zaczął się bronić. - Teraz już wie, co moim zdaniem mi się przytrafiło? Ulga na jego twarzy pojawiła się równie szybko, jak wcześniej rumieniec. - Tak myślisz? Nie, oczywiście, że nie. Nie zrobiłbym tego. Zbyt gorliwie zaprzeczał, aby to było kłamstwo. - To dlaczego wyrzuciliście mnie z pokoju? Jego oczy błysnęły, co zdradzało zakłopotanie, ale głos nawet mu nie zadrżał. - Nikt cię nie wyrzucił z pokoju - odparł. – Poszłaś po ozdoby choinkowe. Patrzyłam na niego, mrużąc oczy. Wiedziałam, że pamięta to spojrzenie z przeszłości. Zawsze mu je posyłałam, gdy byłam niezadowolona z czegoś, co powiedział. Teraz jednak Jimmy nie zamierzał dać mi ciągnąć tematu. - Chodź - powiedział. - Bierzmy się do roboty. To duże drzewo, a nie mamy całej nocy. Nie da się mieć złego humoru podczas ozdabiania choinki. W mrugających lampkach i w połysku kruchych szklanych bombek odbijających blask ognia z kominka jest coś, co wyciąga z człowieka całą negatywną energię, nawet jeśli ktoś bardzo się starają zachować. Na prośbę Jimmy’ego znalazłam w kolekcji taty płytę CD z kolędami, które pobrzmiewały cicho w tle, gdy pracowaliśmy razem przy ubieraniu drzewka, z rzadka odzywając się do siebie. Czuliśmy się przy sobie komfortowo, byliśmy odprężeni, pochylając głowy nad kartonem z ozdobami. Nasze palce czasem się dotykały, gdy w tej samej chwili oboje usiłowaliśmy wziąć do ręki ten sam przedmiot. Albo nasz gust w kwestii jarmarcznych bombek był niemal identyczny, albo stanowiło to kolejny dowód na to, jak bardzo jesteśmy zgrani.
Drzewko zaczynało naprawdę dobrze wyglądać. Nie było to nic wyrafinowanego czy z klasą. To była choinka w stylu Las Vegas! Do dopełnienia całości brakowało jedynie łańcucha. Uważając na ostre igły, wsunęłam się częściowo za pień i poprosiłam Jimmy'ego o długi, błyszczący łańcuch, który zamierzałam przepleść między gałęziami. Wyciągnęłam rękę przez gęste szpilki i zamarłam w oczekiwaniu na błyszczącą ozdobę. Zamiast jednak podać mi łańcuch, Jimmy dotknął moich palców i lekko je pogłaskał. - Już dłużej nie mogę. W jego głosie pobrzmiewała desperacja, jakby te słowa wyrwały mu się wbrew jego woli. Gałęzie zasłaniały mi widok, więc odparłam mniej więcej w kierunku Jimmy'ego: - W porządku. Już prawie mamy to z głowy. Dokończę sama. - Nie mówię o cholernym drzewku! - Tym razem nie było wątpliwości, że ma udręczony głos. Próbowałam wydostać się spośród więżących mnie gałęzi, ale znowu zamarłam, gdy dodał: - Mówię o nas. O tobie i o mnie. O naszej przyjaźni. Ścisnęło mi się serce. Wszystkie lęki, które kiedykolwiek czułam w życiu, objawiły się właśnie w tej chwili. Poczułam się zrozpaczona jak małe dziecko. Nie chciał już być moim przyjacielem. Nagle przestało mi się śpieszyć do wyjścia zza pnia. Nie powinien widzieć, jakie wrażenie zrobiło na mnie jego wyznanie. Sama to na siebie ściągnęłam. Zbyt długo lekceważyłam coś cennego między nami, a potem zaczęłam bardziej korzystać z jego wsparcia, niż powinnam. Zasłużyłam na to, co miało przyjść. - Rozumiem - odparłam lekko drżącym głosem. - W tej chwili nie możesz być moim bliskim przyjacielem, a ja to rozumiem. Jimmy odetchnął tak ciężko, jakby chciał jęknąć. - Nie o to chodzi, w każdym razie nie całkiem. Rzeczywiście, nie mogę być twoim przyjacielem... - To było najgorsze, co kiedykolwiek słyszałam, dopóki nie dodał: - ... bo chcę być kimś znacznie więcej. Dłoń, którą nadal nieświadomie wystawiałam zza gałęzi, nagle zniknęła w jego ciepłym, bezpiecznym uścisku. - Musiałeś czekać, aż utknę w choince, żeby mi to powiedzieć? - spytałam, zbyt oszołomiona, aby w pełni pojąć znaczenie jego słów. Gałęzie nagle się rozchyliły, gdy Jimmy rozgarnął je jednym szybkim ruchem, a ja popatrzyłam ze zdziwieniem na człowieka, który właśnie zmienił całe moje widzenie przyszłości. - Musiałem dopilnować, żebyś nie uciekła - wyjaśnił, łagodnie wyciągając mnie zza drzewka ku sobie. - To było ostatnie, co mogłabym zrobić - zapewniłam go. - Szczerze mówiąc... Nigdy nie udało mi się dokończyć tego zdania, gdyż Jimmy pochylił się, nadal ciągnąc mnie ku sobie. Przywarliśmy do siebie; miękki zarys mojego ciała stopił się z jego mocną sylwetką. Dwie połówki połączyły się, uzupełniając się i scalając, a ja miałam wrażenie, że nic na świecie nie może się równać z tą jedną doskonałą chwilą.
Czułam bicie serca Jimmy'ego przy swoim, gdy przytulał moje drżące ciało. Popatrzyłam mu w oczy i znalazłam w nich wszystko, czego szukałam, miłość tak otwartą i szczerą, że wręcz zabrakło mi tchu, A potem jego usta były na moich, dłonie przyciągały mnie w talii i pozostały tam, kiedy jeszcze bardziej zakochiwałam się w mężczyźnie, któremu zawsze byłam przeznaczona. *** Ogień przygasł na długo przed naszą namiętnością. Leżeliśmy na spłowiałej starej kanapie, ze splątanymi rękami i nogami, mocno przytuleni. Pod głową czułam mocne, krzepiące bicie jego serca. Palce Jimmy'ego rysowały niewielkie kółka na moim karku. Jeszcze nigdy w życiu nie zaznałam tak całkowitego zadowolenia. Próbowałam usiąść, ale jego silne ramiona nie chciały mnie wypuścić. - Nie ruszaj się - zażądał, całując mnie. Dopilnował, aby przez kilka następnych minut odsunięcie się od niego w ogóle nie wchodziło w grę. Brakowało mi tchu, gdy w końcu się rozdzieliliśmy. - Jimmy, możemy chwilę porozmawiać? Jego niebieskie oczy na moment pociemniały. - Wolałbym raczej co innego. Położył mnie na sobie, abym przywarła do niego całym ciałem. Ta nowa pozycja nie pomogła mi się skupić i na następnych kilka minut zatraciłam się w intensywnej namiętności, która znów zaczęła krążyć w moich żyłach. - Dość! - Usiadłam tak nagle, że chyba bym spadła z kanapy, gdyby mnie nie chwycił. Zapewne dostrzegł moją determinację, gdyż niechętnie uniósł się z poduszek i opuścił nogi na podłogę, dzięki czemu mogłam zsunąć się na miejsce obok niego. Widziałam, ile wysiłku kosztowało go to rozdzielenie ze mną, zarówno fizyczne, jak i emocjonalne. W brzuchu zatrzepotały mi motylki, bo wiedziałam, że pragnie mnie tak samo jak ja jego. - Masz pięć minut - ostrzegł mnie. - Potem znów zacznę cię całować, więc lepiej mów szybko. Te słowa i bliskość Jimmy'ego dziwnie wpływały na moje tętno. Było bardzo prawdopodobne, że cały ten czas poświęcę na próby wypowiedzenia jednego zdania. Musiałam jednak spytać go o kilka rzeczy. - To... między nami... Mam mętlik... Myślałam, że ty nie... Mój Boże, naprawdę pozbawił mnie umiejętności wysławiania się z sensem. - Co myślałaś? - spytał łagodnie, biorąc mnie za rękę i splatając swoje palce z moimi. - Ze mnie nie chcesz... No, nie w ten sposób. Te słowa musiały go bardzo zaskoczyć, gdyż rozanielony uśmiech zniknął z jego twarzy, a pojawiło się na niej niedowierzanie. - Dlaczego tak pomyślałaś, na litość boską? - No bo po tym, co się zdarzyło w hotelu... - Zawiesiłam głos.
Ujrzałam w jego oczach zrozumienie. - Tamtej nocy jasno dałeś mi do zrozumienia, że mnie nie chcesz. Mówiłam cicho - to wspomnienie i wstyd nadal bolały. - Tak myślałaś? - Z roztargnieniem przeczesał ręką włosy. - Tak bardzo cię pragnąłem, że ledwie mogłem oddychać. Nigdy się nie dowiesz, jak trudno było mi opuścić twój pokój tamtej nocy. - Więc dlaczego wyszedłeś? Przyciągnął mnie do piersi i oparł moją głowę na swojej szyi. Poczułam na czole jego ciepły oddech, gdy się odezwał. - Bo wykorzystywanie cię w tamtej chwili byłoby złe. Pewnie nadal jest. Otworzyłam usta, żeby zaprotestować, ale uciszył mnie, kładąc palec na moich wargach. - Byłaś wtedy tak zagubiona, nic nie miało sensu - wyjaśnił. - Potrzebowałaś przyjaciela, a nie kochanka. Poza tym byłaś zaręczona z Mattem. Po tych słowach moje ostatnie wątpliwości zaczęły znikać. Głębia jego uczucia stała się jeszcze bardziej oczywista dlatego, że wtedy wyszedł, a nie pozostał. Sarah miała rację. Jimmy nigdy by mnie nie odepchnął, gdyby nie był przekonany, że postępuje właściwie. - Co do Matta... - zaczęłam, a on jęknął. - Naprawdę musimy o nim rozmawiać? Popatrzyłam na niego, chcąc przekazać mu oczami całą miłość, którą do niego czułam. Musiał zrozumieć, że nic, co powiem, już nigdy go nie zrani. - Powinieneś mieć świadomość, że rozumiem, dlaczego się wycofałeś. Wiem, że twoim zdaniem nadal potrzeba mi czasu po zerwaniu z Mattem, ale właściwie wcale tak nie jest. Wydawał się powątpiewać w moje słowa, - Posłuchaj, jeśli o mnie chodzi, Matt i ja zerwaliśmy ponad pięć lat temu. Więcej kłopotów sprawiało mi bycie jego narzeczoną niż rozstanie z nim. - Popatrzyłam na zegar nad kominkiem. - Okej, moje pięć minut minęło. Pochyliłam się, żeby pocałować go w usta, jednak tym razem to on sie^ odsunął. - Zanim całkiem się zapomnę, powiem jedno, dobrze, Rachel? Wydawał się tak przejęty, że nagle przestraszyło mnie to, co mogę usłyszeć. - To, co dzisiaj... To nie jest jakaś jednorazowa sprawa pod wpływem chwili. Musisz co wiedzieć. To, co do ciebie czuję... Powinienem był powiedzieć ci o tym wiele lat temu. Właściwie prawie to zrobiłem. Ostatnie fragmenty układanki nagle zaczęły trafiać na swoje miejsca. - Wiem, że byłaś z Mattem, ale obiecałem sobie, że zanim wyjedziesz na uniwersytet, wyznam ci, co czuję, co zawsze czułem. Nawet mieliśmy się spotkać, ale to było tamtego wieczoru... - Gdy zdarzył się wypadek - dopowiedziałam. - A potem już nigdy nie nadarzyła się sposobność, żeby cokolwiek powiedzieć. Po studiach nadal byliście razem, więc myślałem, że straciłem szansę. Łamało mi się serce na myśl o bólu, który musiałam mu sprawiać przez te lata,
gdy widział mnie z innym i nie był w stanie nic powiedzieć. Nawet gdybym dożyła setki, nie zdołałabym mu tego wynagrodzić. - Dziękuję, że na mnie zaczekałeś - szepnęłam cicho. Jego uśmiech wystarczył mi za odpowiedź. - Cała przyjemność po mojej stronie. Ogień jeszcze trzaskał cicho na kominku, światełka migotały w pogrążonym w półmroku pokoju, ale my nie widzieliśmy i nie słyszeliśmy nic poza sobą. *** Ojciec chyba domyślił się, co zaszło między Jimmym a mną, sądząc po pełnym zadowolenia uśmieszku, z którym powitał mnie w kuchni następnego ranka. - Wydajesz się szczęśliwa - oznajmił na dzień dobry. Widocznie uśmiechałam się tak samo jak on. - O której Jimmy wyszedł wieczorem? - spytał. O mój Boże, ten człowiek nie miał pojęcia, co oznacza słowo „takt". - Późno - odparłam, sięgając po kubek z kawą, który do mnie wyciągnął. Przecież wiesz, prawda? Skinął głową na potwierdzenie. - Jimmy wspomniał, że chce ci powiedzieć, co czuje. A więc o tym rozmawiali, kiedy wyszłam z pokoju! - Prosił cię o pozwolenie? - spytałam, zdumiona tym dziwnym dziewiętnastowiecznym zwrotem akcji. - Nie, niezupełnie o pozwolenie. Po prostu chciał wiedzieć, czy moim zdaniem jesteś gotowa go wysłuchać. Czy jesteś już dostatecznie silna, czy też potrzeba ci więcej czasu. - I co odpowiedziałeś? - zainteresowałam się. - Że już zmarnował dwadzieścia lat, więc powinien od razu brać się do rzeczy. - Nie jestem pewna, czy byłabym gotowa tego wysłuchać jako trzylatka. - A teraz jesteś? Naprawdę musiał pytać? Nie miałam tego wypisanego na twarzy? - Teraz wszystko jest po prostu idealne. Wtedy tego nie wiedziałam, ale miało być jeszcze lepiej. *** Od lat nie chodziłam na pasterkę, ale nagle uznałam, że jest za co dziękować Bogu. I choć Jimmy kończył pracę późno, miał wrócić w samą porę, aby zawieźć nas na mszę. Usiadłam przy oknie w salonie i patrzyłam na miękkie płatki śniegu, spadające na drogę i chodniki. Czekałam na Jimmy'ego. Na moich oczach znajoma ulica zmieniła się w widoczek ze świątecznej pocztówki. Uśmiechnęłam się na myśl o tym, że
nawet pospolite i nudne rzeczy pięknieją pod śnieżnobiałą pokrywą. W ostatnich dniach sporo się uśmiechałam. Każda chwila spędzona z Jimmym napełniała mnie taką radością i szczęściem, że zdawała mi się bardziej niezbędna do istnienia niż powietrze. Przez każdą minutę rozłąki rozmyślałam o nim albo czekałam na znajome pukanie do drzwi. Te moje nieustanne uśmiechy i tęskne spojrzenia pewnie przyprawiałyby ojca o nudności, gdyby nie był bezbrzeżnie zachwycony rozwojem sytuacji. Wciąż trwał przy swojej misji, zapewniając nam możliwie dużo czasu sam na sam, i z tego powodu coraz wcześniej chodził spać. Od pewnego czasu nawet sześcioletnie dzieci kładły się później niż on. Teraz wszedł do pokoju, ubrany w palto i czapkę. - Jest już? - Wkrótce przyjedzie - zapewniłam go, nieświadoma błogości w swoim głosie, która wywołała uśmiech ojca. Jaskrawe światło reflektorów rozjaśniło opadające płatki, kiedy samochód Jimmy'ego wyłonił się zza rogu i zatrzymał przy domu. Chwyciłam płaszcz z krzesła i pobiegłam do wyjścia. Mój puls już zdążył przyśpieszyć. Znowu czułam się jak nastolatka. Jimmy wysiadał, a ja stanęłam w otwartych drzwiach, nie zważając na śnieg, który mnie obsypywał, gdy czekałam. Intensywność tego uczucia całkiem mnie zaskoczyła. Znaliśmy się przecież przez całe życie, więc zakładałam, że ta relacja będzie się rozwijała raczej powoli, a nie od razu zmieni się w szalejące piekło, któremu oboje ochoczo daliśmy się pochłonąć. - Wyglądasz jak Królowa Śniegu - mruknął, gdy stanął przede mną i zaczął scałowywać kryształowe płatki z mojej twarzy. - A nawet nie włożyłaś płaszcza dodał z przyganą w głosie, zauważywszy, że nadal trzymam palto w dłoniach. Przeziębisz się. - Nie, przy tobie nie - powiedziałam z rozmarzeniem, ale posłusznie wsunęłam ręce w rękawy płaszcza, który Jimmy wziął i rozpostarł przede mną. Szczególnie przyjemnie było wtedy, gdy owinął mi długi szalik wokół szyi i jednocześnie przyciągnął mnie do długiego pocałunku. - Ehem - rozległo się za nami. Oderwaliśmy się od siebie, ale nie ze wstydem, tylko z nieskrywanym żalem. - Mam nadzieję, że będziecie potrafili się zachować przez jakąś godzinę w kościele - oznajmił ojciec. - Zrobimy, co się da. Tony - obiecał mu Jimmy. - Nie przejmuj się, tato - powiedziałam, biorąc go pod rękę, gdy szliśmy do auta Jimmy’ego. - Nie narobię ci wstydu przed pastorem! Droga do kościoła obramowana była świeczkami w szklanych słoikach. Drzwi świątyni pozostawały otwarte, w środku chór śpiewał znajomą kolędę na powitanie licznie przybyłych wiernych. Zatrzymałam się na ścieżce, by przez chwilę chłonąć wszystko: patrzeć na kościelną wieżyczkę przysypaną śniegiem, obserwować płonące świeczki, słuchać muzyki i, naturalnie, cieszyć się mężczyzną u swego boku.
- Jakie to niewiarygodnie piękne - szepnęłam ze zdumieniem. Jego oczy ignorowały wszystkich innych, patrzył wyłącznie na mnie. - Niewiarygodnie piękne - powtórzył. Nabożeństwo było niebywale wzruszające. Nawet popłakałam się podczas czytania Pisma przez dzieci z miejscowej podstawówki. Kiedy dyskretnie sięgnęłam do torebki, Jimmy podał mi zawczasu przygotowaną chusteczkę. Osuszyłam oczy, ani trochę nie zawstydzona emocjami, nad którymi nie potrafiłam zapanować. Łzy szczęścia nie są powodem do wstydu. Gdy znowu wyszliśmy w noc, Jimmy pociągnął mnie na bok drogi, żeby przepuścić wiernych, którzy z obawy przed śniegiem pośpiesznie zmierzali do samochodów. Ojciec zagadał się w kościele ze starym znajomym i żadne z nas nie uświadamiało sobie, że pozostał w tyle. Zauważyliśmy to dopiero na zewnątrz. Podczas mszy temperatura spadła jeszcze o kilka stopni, więc mimo ciepłego płaszcza i szalika mocno dygotałam. Jimmy wziął mnie w ramiona i przytulił do siebie, szepcząc żartobliwie: - Chyba możemy się tak zachowywać, o ile będziemy utrzymywali, że chciałem tylko cię ogrzać. Nie wiem, czy to ze względu na brak odpowiedzi, czy też dlatego, że zesztywniałam, Jimmy zauważył, że coś jest nie tak. Stojąc w jego objęciach, miałam twarz zwróconą ku cmentarzowi i nagle zalały mnie niechciane, okropne i przerażająco realistyczne wspomnienia nocy, gdy stałam przy grobie Jimmy'ego. Na moment zapomniałam, że Jimmy jest jak najbardziej żywy. Ostrożnie odsunął mnie od siebie, zobaczył ból na mojej twarzy i ze zdumieniem się odwrócił, aby sprawdzić, co mną tak wstrząsnęło. Był na tyle przenikliwy, że z miejsca sią zorientował, o czym myślę, gdy z bólem wpatrywałam się w cmentarz. - Czy to tutaj...? Otępiała, pokiwałam głową. Rzucił spojrzenie na wejście do kościoła i przekonał się, że ojca nadal tam nie ma. Wziął mnie za rękę i delikatnie pociągnął. - No to chodź. Moje stopy nawet nie drgnęły, więc musiał się zatrzymać. - Mówisz poważnie? - zapytałam. W jego oczach były miłość i zrozumienie. - Musisz to zobaczyć. Wzdrygnęłam się mimowolnie. - Już odwiedzałam twój grób. To nie jest coś, co chciałabym jeszcze kiedykolwiek zobaczyć. Jak zwykle jednak trudno było nie ustąpić w obliczu jego cierpliwego uporu. - Tam nic nie ma, Rachel. Chodź, zobaczysz. Cmentarz był bardzo blisko, ale i tak zdążyłam stworzyć w głowie rozmaite okropne scenariusze. O palmę pierwszeństwa walczyła - i wygrała w cuglach - wizja, w której docieram na miejsce i naturalnie znajduję grób Jimmy^go. Czy wtedy odwrócę się, aby spojrzeć na mężczyznę obok siebie, i przekonam się, że zniknął? Przeszył mnie dreszcz, który nie miał nic wspólnego z pogodą. Czy nie byłaby to
idealna gwiazdkowa opowieść o duchach? Trudno mi było zignorować przekonanie, że z każdym krokiem po chrzęszczącej murawie cmentarza coraz bardziej zbliżam się do niebezpieczeństwa. - Gdzie się znajdował? - spytał Jimmy cicho. Pewnie nikomu innemu na świecie nie zdarzyło się pytać o drogę do własnego grobu. - Tam - pokazałam palcem, który wyraźnie drżał. - Za tymi nagrobkami. Łagodnie, ale zdecydowanie zaprowadził mnie we wskazanym kierunku. Zobaczyłam znajome epitafia na mijanych płytach. Nie powinnam wiedzieć, co tam napisano, ale doskonale pamiętałam każde z nich: „Najdroższy mąż", „Ukochana babcia", „Najukochańszy ojciec". Miałam nogi jak z ołowiu, gdy szłam do miejsca, w którym spoczywał najdroższy mi mężczyzna. Zginął, ratując mi życie. Jimmy mocno ściskał mnie za rękę, gdy podniosłam spojrzenie. Przez chwilę to widziałam, naprawdę widziałam - połyskujący marmur wydawał się tak prawdziwy, że byłam gotowa wyciągnąć rękę, aby go dotknąć. Zamrugałam i wtedy zobaczyłam wyłącznie trawę. - A więc tutaj - powiedział Jimmy dziwnie stłumionym głosem. Zbierało mi się na płacz, czego wcześniej sobie nie uświadamiałam, gdy nagle ból tamtej nocy stał się niemal obezwładniający. - Ten napis był taki smutny - szepnęłam. -„Odszedł zbyt młodo w osiemnastym roku życia. Ukochany syn i lojalny przyjaciel. Nasza miłość do Ciebie będzie wieczna". Nie uświadamiałam sobie, że te słowa zapadły mi w pamięć na zawsze, tak jakby wyryto je w marmurze. - To było okropne. Miałam wrażenie, że pęka mi serce, kiedy tak stałam i tęskniłam za tobą... Kochałam cię... Potem upadłam na ziemię obok ciebie. Szybko przysunął się do mnie i przez jedną dziwną chwilę miałam wrażenie, że próbuje odtworzyć moje wspomnienia, padając na kolana, tak jak ja wtedy. Uświadomiłam sobie jednak, że nie klęczy na obu kolanach... tylko na jednym. Nadal trzymał mnie za rękę. Śnieg sypał wokoło, magicznie wirując w powietrzu. Wiedziałam, że do końca świata zapamiętam wyraz twarzy Jimmy'ego. - Rachel... - zaczął trochę niepewnym głosem. - O mój Boże - szepnęłam. - Wyjdziesz za mnie? Zapamiętana przeze mnie groza tego miejsca rozwiała się pod wpływem siły jego miłości. Moc uczuć Jimmy'ego oderwała mnie od niebezpiecznych wspomnień. Znowu mnie uratował. - Nie mogę w to uwierzyć - zaczęłam głosem, w którym śmiech mieszał się ze łzami. - Naprawdę, któregoś dnia powiem naszym wnukom, że ich dziadek oświadczył mi się na cmentarzu! Jeśli w jego oczach kryła się choć odrobina niepewności, po moich słowach
zniknęła w ułamku sekundy. - To znaczy, że się zgadzasz? Opadłam na zamarzniętą ziemię tuż obok niego i szepnęłam cicho, muskając jego wargi swoimi: - O tak.
Rozdział 13 SZEŚĆ TYGODNI PÓŹNIEJ Powoli i ostrożnie schodziłam po schodach, podtrzymując krawędź długiej sukni w kolorze kości słoniowej. Mój ojciec czekał przy najniższym stopniu, ze wszystkich sił starając się utrzymać uśmiech na twarzy. Gdy wyciągnął do mnie rękę, po jego policzku spłynęła łza, połyskując niczym utracony diament. - Szkoda, że twoja mama nie może tego zobaczyć. Byłaby z ciebie taka dumna. Wyciągnęłam szyję, żeby go pocałować, i odetchnęłam znajomym, czystym zapachem jego wody po goleniu. - Cicho, tato, bo zaraz się rozpłaczę i cała ciężka robota Sarah pójdzie na marne. Rozejrzałam się po korytarzu i salonie; sądząc po hałasach dobiegających na górę, powinnam zastać tutaj co najmniej sto osób. - Wszyscy już wyszli? Tata rozejrzał się po pustym domu. - Tak, kochanie. Jesteśmy tutaj sami. Samochód czeka na zewnątrz. Odetchnęłam głęboko, żeby się uspokoić. Nadeszła pora. - Zdenerwowana? - spytał ojciec, wręczając mi bukiet ciemnoczerwonych róż, które przywieziono z kwiaciarni. Z uśmiechem pokręciłam głową. - Po prostu nie mogę się doczekać. Ponownie wziął mnie za rękę i poprowadził do drzwi wejściowych. - Już pora, Rachel. *** Sześciotygodniowe zaręczyny minęły jak z bicza strzelił na przygotowaniach do ślubu. Podejrzewałam, że niejedna osoba będzie dziś patrzyła z ciekawością na mój brzuch, żeby się przekonać, czy tłumaczy on ten niezwykły pośpiech. Rzecz jasna, nie mieliśmy tego typu powodów do ślubu, ale gdyby mnie zapytano, pewnie tak łatwiej byłoby mi wszystko wyjaśnić, niż powiedzieć prawdę. Jak zareagowaliby ludzie, gdyby usłyszeli rozmowę między Jimmym a mną na ten temat? - Nie chcę czekać - oznajmił kilka dni po świętach. - I tak już za długo na ciebie czekałem. Od jego słów zrobiło mi się cieplej, jednak nadal miałam poważny problem. - Wiem, że twoim zdaniem gadam bzdury - zaczęłam. - Ale daj mi to powiedzieć ten jeden jedyny raz i nigdy więcej nie będę już o tym wspominała. Lekko skinął głową. Pewnie domyślił się, co zamierzam powiedzieć. - To, co mi się przydarzyło... cokolwiek to było... To się chyba zaczęło, kiedy rozbiłam głowę w tym wypadku z samochodem, a potem wymknęło się spod kontroli
po napadzie, kiedy znów zostałam ranna... - Mów dalej - poprosił, gdy zmarszczyłam brwi, próbując ubrać w słowa to, co chcę powiedzieć. - A jeśli znów coś mi się stanie? Jeśli jakoś wrócę? Jeżeli coś się wydarzy i wszystko znów się zmieni? Przyciągnął mnie do siebie i pocałował, powoli i głęboko, jakby chciał odpędzić ten idiotyczny wymysł. - Nic takiego się nie stanie - obiecał mi. – Nigdzie się nie wybierasz, nie beze mnie. Nie pozwolę ci na to. To była piękna deklaracja, ale widział, że nadal się przejmuję, - W życiu nie ma żadnych gwarancji, Rachel. Zdarzają się wypadki i choroby, a my nic na to nie poradzimy. Moja praca też bywa niebezpieczna. Bóg jeden wie, że ty potrafisz wpaść w poważne kłopoty, po prostu wstając z łóżka! Ale nie możemy dopuścić do tego, żeby to kierowało naszym życiem. Miał rację. Czy dwa ostatnie miesiące nie nauczyły mnie, jak ważne jest, żeby chwytać szansę na szczęście i trzymać ją z całych sił? - Ale dla bezpieczeństwa może w prezencie ślubnym kupię ci kask. - Będzie ładnie wyglądał z welonem. - Mnie bardziej martwi co innego - powiedział poważniej. - A jeśli nagle odzyskasz pamięć, obudzisz się i uznasz, że jesteś żoną nie tego mężczyzny, co trzeba? Jeśli uświadomisz sobie, że tak naprawdę pragnęłaś tylko Matta? W jego oczach była bezbronność, której chyba nigdy wcześniej nie widziałam. - To znaczy moja amnezja minie, ale z jakiegoś powodu kompletnie zgłupieję? Próbował się uśmiechnąć, ale nadal miał poważny wzrok. - Chyba oboje przejmujemy się idiotycznymi rzeczami, które nigdy się nie wydarzą. *** Ozdobiona białymi wstążkami srebrna limuzyna czekała przy krawężniku. Część sąsiadów przyglądała się w drzwiach frontowych i ogródkach, jak ojciec i ja wyłaniamy się z domu. Gdzieś w pobliżu małe dziecko krzyknęło z radością, ktoś zaczął klaskać, a inni mu zawtórowali. Już na tylnym siedzeniu auta ojciec wyciągnął rękę i odgarnął długi kosmyk włosów, który opadł mi na twarz. - Moja piękna córeczka - powiedział z uśmiechem, gdy samochód ruszył i skierował się w krótką podróż do kościoła. *** Pielęgniarka robiła bardzo mało hałasu, wchodząc do niewielkiego pomieszczenia z boku korytarza. Mimo to jej przyjście poruszyło mężczyznę, który siedział przy łóżku.
Popatrzył na nią z przejęciem, ale widząc, że jest sama, nieco się odprężył. - Mogę coś panu przynieść? - spytała uprzejmie, zajęta poprawianiem pościeli, która nigdy się nie gniotła. - Nie, dziękuję - odparł grzecznie. Spojrzała na niego ze współczuciem. Wydawał się kruchy i słaby, tak jakby to on miał zajmować to łóżko. Nie opuścił ani jednego dnia, wciąż czuwał u jej boku. Podobno nawet przestał się leczyć. Pielęgniarkom pękało serce na jego widok. Wszystkie czuły się zupełnie bezużyteczne. Podeszła do kolumny urządzeń przy łóżku i sięgnęła do pokrętła. - Przyciszę, dobrze? To trochę irytujące. - Nie, proszę tego nie robić - odezwał się błagalnym tonem. - Lubię ten dźwięk. Im głośniej, tym lepiej. To dowód, że ona nadal jest z nami. Pielęgniarka z trudem przełknęła ślinę, czując ucisk w gardle, ale zrobiła tak, jak poprosił, i podkręciła głośność. Pokój wypełnił się donośnym, monotonnym piszczeniem urządzenia podtrzymującego życie pacjentki. *** Limuzyna zatrzymała się przed wejściem do kościoła. Przy zadaszonej bramie cmentarnej czekała Sarah, olśniewająca w ciemnoczerwonej sukni druhny honorowej. Tata podał mi rękę, gdy wysiadałam. Sarah natychmiast się pochyliła i zajęła rozprostowywaniem nieistniejących zmarszczek na mojej sukni. Pytająco popatrzyłam na starą przyjaciółkę, która krzątała się u moich stóp. Sięgnęła po moją rękę i ją uścisnęła. - Pewnie, że tu jest. Uśmiechnęłam się z ulgą. - Przez całe życie czekał na tę chwilę, Rachel. Niby gdzie miałby być? *** Pielęgniarka zostawiła ich samych, rozumiejąc, że mężczyzna chce spędzić ostatnie cenne chwile sam na sam z pacjentką. Popatrzył z uczuciem na ukochaną córkę, która leżała nieruchomo na szpitalnym łóżku. Nie widział rurek i przewodów, które łączyły ją z maszyną do podtrzymywania życia. Widział tylko swoje jedyne dziecko pogrążone w śnie tak głębokim, że nie mogło się obudzić. - Tatuś tu jest - mruknął cicho, gdy łzy zaczęły spływać mu z oczu. Wyciągnął rękę i dotknął jej twarzy, ledwie zauważając starą, białą bliznę w kształcie błyskawicy, biegnącą od czoła do policzka. Drżącymi palcami odgarnął pasmo włosów, które opadło jej na twarz. - Moja piękna córeczka - zapłakał. Tym razem pielęgniarka zapukała dyskretnie do drzwi, zanim weszła. - Chciałam tylko powiedzieć panu, że doktor Whittaker już się pojawił. Będzie tu za
jakieś dziesięć minut. - Już? - spytał mężczyzna w panice. Wszystko działo się zbyt szybko, zostało tak niewiele czasu. Sam w pokoju, znów sięgnął po mały flakonik, który trzymał w szufladzie jej nocnej szafki. Jego palce drżały, gdy próbował wyjąć korek i kilka kropli skapnęło na poduszkę. Mężczyzna skropił zapadnięte policzki swoją charakterystyczną wodą po goleniu. Już dawno temu mówiono mu, że córka może nadal słyszeć i czuć, nawet w głębokiej śpiączce. Dlatego używał wody zawsze, kiedy tu był, w nadziei, że ten znajomy zapach przedrze się przez mgłę i powiadomi córkę, że tata jest tutaj razem z nią, że nie została sama. - Byłaś taka dzielna, moja kochana - wyszeptał tuż przy jej twarzy. - Wiem, że nie chcesz zostawiać mnie samego. Ale nic mi nie będzie. - Urwał, bo łzy ścisnęły mu gardło. -Jestem z ciebie taki dumny - dodał, gdy gałka w drzwiach się obróciła, a małe pomieszczenie zaczęło wypełniać się ludźmi. *** Zatrzymaliśmy się w przedsionku kościoła. Za drewnianymi drzwiami słychać było ciszę, która zapadła w środku. Goście wykręcali szyje ku wejściu, czekając na nasze przybycie. Sarah stanęła za mną, a ojciec wsunął moją rękę pod swoje ramię. Gdy się pochylił i pocałował mnie w policzek, zapach jego wody po goleniu i mojego bukietu kwiatów zmieszały się w jedną oszałamiającą woń. - Jestem z ciebie taki dumny. - Kocham cię, tato - powiedziałam, opuszczając welon na twarz. Organy zaczęły grać znajomą melodię. To był dla nas znak. Drzwi otworzyły się szeroko i ruszyliśmy wzdłuż przejścia. Gdy szliśmy, wiedziałam, że wszyscy na mnie patrzą, ale nie dostrzegałam nikogo poza nim. Stał przy ołtarzu, częściowo odwrócony w moją stronę, i czekał, tak jak czekał przez tyle lat, niczym książę z bajki. Jego oczy były tak pełne miłości, że zabrakło mi tchu. Pragnęłam pofrunąć do jego boku, czułam się niesiona uczuciem zgromadzonej w kościele niewielkiej grupki bliskich i przyjaciół. Oczywiście cieszyłam się, że są tutaj, by dzielić z nami ten dzień, ale tak naprawdę liczyli się tylko ci najbliżej mnie - tata, Sarah i Jimmy - gdy stanęłam obok mężczyzny, z którym miałam spędzić resztę życia. *** Doktor Whittaker wszedł do pokoju wraz z dwoma innymi lekarzami, których mężczyzna nigdy wcześniej nie widział. Pielęgniarka wśliznęła się za nimi. - Dzień dobry panu. Mężczyzna nie zdołał odpowiedzieć, tylko popatrzył na lekarza zaczerwienionymi i pełnymi bólu oczami.
Lekarz podszedł do mężczyzny i krzepiąco położył rękę na jego ramieniu. Z zewnątrz dało się słyszeć wycie syreny karetki, nieustannie powtarzający się hałas, na który mężczyzna od dawna nie zwracał uwagi. - Wie pan, co dzisiaj zrobimy? Proszę pana? Tony? Mężczyzna popatrzył zrozpaczony na lekarza. - Jest pan pewien? Nie ma żadnych oznak? Naprawdę żadnych? Lekarz ze smutkiem pokręcił głową i odwrócił się do jednego z kolegów. - Wszystkie dokumenty gotowe? - zapytał cicho. Drugi lekarz tylko przytaknął. - Po prostu czasem wydaje mi się, że ona słyszy, co się dzieje - wyznał mężczyzna. A czasami mam pewność, że zdaje sobie sprawę z mojej obecności. Myślę, że czuje zapach mojej wody... Doktor Whittaker ze smutkiem pokręcił głową. Słyszał to samo od tylu innych zrozpaczonych rodzin, które desperacko pragnęły mieć nadzieję, gdy już całkiem zniknęła. - Dawała mi flakonik na każde święta, odkąd skończyła trzynaście lat - wyjaśnił mężczyzna pielęgniarce, której zawodowe opanowanie zaczynało się kruszyć pod wpływem tych słów. - To był taki nasz prywatny żarcik... - Jego głos ucichł. *** Nie pamiętam ceremonii. Na pewno była piękna. Chyba słyszałam psalmy i na pewno złożyłam przysięgę w odpowiednim momencie, ale tak naprawdę to wszystko się rozmyło jak w cudownym, nierealnym śnie. Pamiętam tylko wyraz oczu Jimmy'ego, gdy wsuwał cienką złotą obrączkę na mój palec i delikatnie podnosił welon, odsłaniając mi twarz. Potem złożył na moich ustach czuły pocałunek, a z ławek za nami dobiegły przyciszone wiwaty. *** - Czy już się pan pożegnał? - spytał uprzejmie lekarz. Mężczyzna skinął głową, nadał nie mogąc mówić. - Jest tu ktoś z panem? - zatroszczył się doktor Whittaker, nie o pacjentkę, dla której nic już nie mógł zrobić, lecz ojej ojca. - Nie, nikogo nie ma - odparł mężczyzna w końcu. - Byliśmy tylko my dwoje. Jest wszystkim, co mam na tym świecie. Pielęgniarka, która stała za lekarzami, zaczęła bezgłośnie płakać. Doktor Whittaker podszedł do urządzenia, które oddychało za Rachel każdego dnia, odkąd przywieziono ją do szpitala ponad dwa miesiące temu. - Do zobaczenia wkrótce, ukochana córeczko - wyszeptał mężczyzna do ucha córki, gdy lekarz za nim nacisnął wyłącznik. - To chwilę potrwa - powiedział cicho. Mężczyzna ujął rękę córki i mocno uścisnął, aby jego dziecko wiedziało, że jest tutaj razem z nim.
*** Odwróciliśmy się od ołtarza, nareszcie połączeni, na wieczność. Gdy mijaliśmy ławkę, na której z brzegu siedział mój ojciec, wyciągnął rękę i mocno ścisnął moją. Popatrzyłam na niego z uśmiechem. Trzymałam jego dłoń, nawet gdy odchodziliśmy, aż w końcu dotykały się tylko czubki naszych palców. *** - Odeszła - powiedział cicho lekarz do ucha mężczyzny, a urządzenie potwierdziło jego diagnozę długim, jękliwym, ciągłym dźwiękiem. *** Organy za nami wydały z siebie długi i przeciągły dźwięk, który płynnie przeszedł w melodyjne tony jednej z moich ulubionych piosenek o miłości. Gdy dochodziliśmy do wyjścia, odźwierni szeroko otworzyli drzwi. Promienie nietypowo jaskrawego lutowego słońca przedarły się przez próg, oślepiając nas swoją intensywnością po chłodnym półmroku kościoła. Jimmy i ja wymieniliśmy głębokie i znaczące spojrzenia, po czym wspólnie odeszliśmy ku światłu.