Moim wspaniałym dzieciom, Beatie, Trevorowi, Toddowi, Nickowi, Sam, Victorii, Vanessie, Maxxowi i Zarze. Jesteście moim...
8 downloads
27 Views
1003KB Size
Moim wspaniałym dzieciom, Beatie, Trevorowi, Toddowi, Nickowi, Sam, Victorii, Vanessie, Maxxowi i Zarze. Jesteście moim największym błogosławieństwem; kocham Was tak bardzo, że nie sposób wyrazić tego słowami. Obyście napotykali tylko drobne życiowe przeszkody, a Wasze błogosławieństwa i zwycięstwa były ogromne. Kocham Was bardzo, Mama/d.s.
Idealna dla ciebie osoba to nie ta, przy której czujesz się szczęśliwy, a ta, bez której czułbyś się nieszczęśliwy. anonim
Marshall
Rozdział 1 Ptaki zaszczebiotały wczesnym rankiem tuż po tym, jak wschód słońca obwieścił kolejny idealny dzień w bujnej dżungli na południe od Bogoty. Pablo Echeverría, o skórze pokrytej głęboką opalenizną, oczach w odcieniu najciemniejszego brązu, opadających niemal do ramion włosach, które zakładał za uszy, i nieco za długiej brodzie, wyszedł z chaty, w której mieszkał z Palomą. Paloma spodziewała się ich pierwszego dziecka, a termin porodu zbliżał się nieubłaganie. Paloma była tak jasna i blada, jak on ciemny; imię doskonale do niej pasowało. Po hiszpańsku „paloma” to gołąb. Była niczym ten ptak, symbol pokoju, w dżungli, w której mieszkali i w której Pablo pracował. Był prawą ręką jej brata. Raul Vásquez López należał do najpotężniejszych ludzi w Kolumbii, a mimo to prowadził prosty styl życia. Pablo towarzyszył mu od trzech lat – piął się po szczeblach organizacji, odkąd przyjechał z Ekwadoru, i zdobywał zaufanie Raula. Raul nosił przydomek El Lobo, wilk. Był przebiegły, śmiały i szybki niczym ten drapieżnik. Pablo był synem ekwadorskiego generała zamordowanego przez rebeliantów podczas puczu wojskowego. Po śmierci ojca zaangażował się w handel narkotykami i po trzech latach pracy na mniejszą skalę w Ekwadorze utorował sobie drogę do Raula. Kolejne trzy lata, które poświęcił na współpracę z nim, okazały się satysfakcjonujące i produktywne dla nich obu. Pablo i Paloma nie byli małżeństwem, lecz nikogo to nie obchodziło, a on zamierzał ożenić się z nią zaraz po narodzinach dziecka. Na razie mieli z Raulem inne sprawy na głowie. Raul aprobował związek Pabla ze swoją młodszą siostrą. Pablo był nie tylko bystry, zdolny i godny zaufania – był też dobrym człowiekiem. Paloma nie miała żadnej opieki medycznej podczas ośmiu miesięcy ciąży, lecz jej dziewiętnastoletni organizm dobrze znosił ten stan. Urodzić planowała w obozie. Pablo czytał książki, żeby umieć jej w tym pomóc, a gdyby coś poszło nie tak, zamierzał odbyć z nią dwugodzinną podróż do Bogoty. Brat był od niej o dwie dekady starszy, a Pablo miał dwadzieścia osiem lat. Był dość młody jak na pozycję, którą zdobył w organizacji Raula, lecz Raul potrafił rozpoznać talent, a wywiad, który przeprowadził na temat Pabla w Ekwadorze, dowiódł jego racji. Szczycił się tym, że potrafił nieomylnie oceniać swoich ludzi, a Pablo nigdy go nie zawiódł. Wypełniał jego rozkazy bezbłędnie i z błyskotliwością przeprowadzał operacje związane ze skupem i transportem. Nie było żadnych problemów ani żadnych wpadek, odkąd dołączył do nich trzy lata temu. Pablowi odpowiadało proste obozowe życie. Regularnie jeździł dla Raula do Bogoty i Cartageny, lecz zawsze z radością wracał, aby spotkać się z Raulem, który był teraz dla niego bratem, wieść życie pośród innych mężczyzn i zobaczyć się z Palomą, która czekała na niego w ich chacie. Sam ją dla nich wybudował. Podczas swojego pierwszego roku w obozie spał w wojskowym namiocie dla mężczyzn, lecz gdy zeszli się z Palomą, oboje zapragnęli prywatności i miejsca tylko dla siebie. Paloma dorastała w obozie Raula od śmierci rodziców. Miała jeszcze trzech braci, którzy również dla niego pracowali. Pablo natychmiast przykuł jej wzrok, tak jak ona jego. Aż do tej chwili Raul zagorzale bronił jej cnoty. Fakt, że zaufał Pablowi, dowodził jego głębokiego szacunku dla niego. Dał im swoje błogosławieństwo. Dla Pabla Paloma była największą nagrodą. Kochał słodki zapach jej skóry, gdy tulił się do niej nocą, kochał jej łagodność i jej okrągły brzuch, ciężki od ich dziecka. Raul marzył o chłopcu. Pablo nic nie mówił, ponieważ nie miał zdania. Chciał tylko, aby poród odbył się bez komplikacji, a maleństwo przyszło na świat zdrowe. Paloma była odważną dziewczyną, przyzwyczajoną do prymitywnych warunków, w których mieszkali, i twierdziła, że się nie boi. Pablo czuł kopnięcia
dziecka, gdy spała za nim, obejmując go ramieniem w chłodnym nocnym powietrzu dżungli. Tego ranka Pablo miał na sobie starą wojskową kurtkę z Ekwadoru, podkoszulek, wytarte spodnie i stare wojskowe buty. Zapalił swojego pierwszego tego dnia papierosa i zaciągnął się głęboko. Wymknął się z chaty tak jak zawsze, nie budząc Palomy, aby wypić kawę z Raulem i omówić z nim zadania na ten dzień i status ich innych działań. Prowadzili interesy w Panamie, Ekwadorze, na Arubie, w Wenezueli, Boliwii i Meksyku, a tony kokainy eksportowali do Meksyku, Kanady, Afryki, Europy i Stanów. Raul stał na czele największej i najskuteczniejszej organizacji narkotykowej w Ameryce Południowej. Eksportowali swój towar drogą lądową, powietrzną i morską statkami i motorówkami z Cartageny. Pablo odpowiadał za koordynację transportu na najwyższym szczeblu. Raul zarządzał organizacją z obozu, podczas gdy Pablo przekradał się do dwóch miast, sprawdzał postępy operacji, przekazywał rozkazy Raula, po czym wracał do obozu, aby zdać raport El Lobo, który dowodził swoim imperium z wojskową precyzją. Raul był człowiekiem godnym szacunku i podziwu ze względu na zdumiewającą efektywność, z jaką prowadził swój interes. Zbudował go sam od podstaw, dodając po kolei elementy układanki, aż w końcu jego ramiona objęły niemal całą Amerykę Południową. Pablo był jego najbardziej zaufanym żołnierzem, lecz wszyscy wiedzieli, że to Raul jest sercem, duszą i mózgiem ich operacji, które prowadził na wielką skalę. Pablo wypalił ostatniego papierosa i ruszył w kierunku polany, na której obozował Raul. Mieszkał on w wojskowym, pieczołowicie zamaskowanym namiocie, lecz nikt nie był pewien, gdzie sypia. Miejsce to utrzymywano w tajemnicy nawet przed Pablem, choć spotykali się w namiocie każdego ranka, aby omówić pracę. Po obozie krążył żart, że El Lobo sypia z innymi wilkami. Kobiety, z którymi chodził do łóżka, były na jedną noc i nie miały dla niego żadnego znaczenia. Uważał je raczej za słabość niż za atut i drwił z Pabla, chlubiąc się swoim brakiem romantyzmu. Tolerował w nim jednak tę słabość, ponieważ była ona korzystna dla jego siostry, którą Pablo dobrze traktował. Raul dbał tylko o interesy, poza lojalnością jego ludzi nic innego nie miało dla niego znaczenia. Ci, którzy go w jakiś sposób zawiedli, nagle znikali. Nie interesowały go ich rodziny, przywiązanie do kobiet ani życie osobiste. Jak każdego ranka palił właśnie hawańskie cygaro z limitowanej edycji Romeo y Julieta, gdy nadszedł Pablo. Poczęstował go cygarem z pudełka, zgodnie ze starym zwyczajem, a Pablo jak zwykle odmówił. Palił czasami cygara z Raulem, zanim wieczorem wrócił do domu, lecz nie miał tak zdrowego żołądka, aby robić to z samego rana. Lubił jednak znajomy, ostry zapach, który towarzyszył mu, gdy wchodził do namiotu, i często przywoził Raulowi cygara z Bogoty. Cygara były tutaj powszechne wśród mężczyzn pokroju Raula. Pomimo warunków, w jakich mieszkał, by mógł prowadzić swój biznes, był mężczyzną o wyrafinowanych gustach. Kształcił się w Europie, przez dwa lata studiował w Oksfordzie. Prowadzili z Pablem interesujące konwersacje, gdy późną nocą siedzieli nad brandy i cygarami. Pablo również zdobył doskonałe wykształcenie – pochodził z prominentnej rodziny. Dawało im to poczucie wspólnoty, poza biznesem, który ich łączył. Na widok Pabla w oczach Raula zapłonął blask braterstwa. Poklepał go po ramieniu, gdy się objęli. Byli nawet do siebie podobni, choć Pablo był młodszy, wyższy i w znakomitej formie. Mieli podobną karnację i nosili się w podobnym wojskowym stylu. – Jak się miewa moja gruba siostra? – zażartował Raul, gdy Pablo poczęstował się silnym, ciemnym naparem kawy, którą Raul sam przyrządzał i którą codziennie pijał litrami. Jego kubek nigdy nie był pusty. – Rośnie w oczach – odparł Pablo z dumą. – Myślę, że to już niedługo. Trochę niepokoiła go ta perspektywa, lecz wiedział, że nie należy wspominać o tym Raulowi, który nazwałby go za to babą. Raul wiedział, że Paloma jest słabością Pabla, co zawsze
uważał za niebezpieczne. Właśnie dlatego sam nigdy nie związał się z żadną kobietą, a tylko je wykorzystywał. Uważał, że związek z kobietą jest zbyt ryzykowany właśnie z tego powodu, iż jest piętą Achillesa każdego mężczyzny, lecz wybaczał Pablowi tę wadę, ponieważ Paloma była jego siostrą. Siedział nad stołem pełnym map i listą kontenerowców, gdy Pablo wszedł do namiotu. Popchnął listę ku niemu, gdy tylko Pablo usiadł, i wskazał cygarem mapy. – Co myślisz? Wysyłamy jutro statek do Afryki Północnej? A do Europy pod koniec tygodnia? Lubił mieć ruch w interesie i nie pozwalał ładunkom przebywać zbyt długo w porcie, gdy już nadeszły. Dzień wcześniej otrzymali ogromną porcję towaru w Cartagenie od jednego z dostawców i chciał szybko wyprawić ją w drogę. Pomimo łapówek, które płacili najwyżej postawionym oficjelom, El Lobo wiedział, że nie należy przetrzymywać dóbr w magazynach dłużej, niż to konieczne. – Niezły pomysł – oświadczył Pablo, przyglądając się mapom. – Ale nie rozumiem, dlaczego nie mielibyśmy wysłać jutro towaru także do Europy. Po co czekać do końca tygodnia? – Wskazał nazwę statku, który, choć mniejszy od innych, zawsze dobrze im służył. – A do Miami, kiedy nadejdzie następna dostawa. Raul pokiwał głową. Pablo zawsze planował z wyprzedzeniem i był równie ostrożny jak Raul, gdy przychodziło do transportu i przechowywania towaru. Chcieli rozesłać wszystko po świecie jak najszybciej na statkach, które mogli uznać za bezpieczne. Kiedy omawiali szczegóły i mechanizmy swoich działań, do namiotu weszli jeszcze czterej mężczyźni. Dwaj byli w kamuflażu, dwaj inni w ubraniach podobnych do tych, które mieli na sobie Raul i Pablo. Stanowili milczącą armię mrocznej strony. Kilka minut później dołączyło do nich jeszcze sześciu mężczyzn, oczekując instrukcji. Pablo pięciu z nich wysłał do Bogoty, a dwóch postanowił zabrać ze sobą do Cartageny. Nie potrzebował więcej. Był doskonałym strzelcem i wolał podróżować w mniejszej grupie. Raul przysłuchiwał się, gdy Pablo wydawał mężczyznom rozkazy. Pokiwał głową, zatwierdzając je bezgłośnie, i zapalił cygaro. Innym go nie zaproponował, częstował tylko Pabla, gdy byli sami, na znak łączącego ich braterstwa. Pół godziny później pięciu mężczyzn opuściło obóz. Trzej zostali z jeszcze tuzinem rozsianym po dżungli jako część ochrony obozu. Pablo i El Lobo zamienili kilka ostatnich słów, a Raul pokiwał głową, gdy Pablo wyszedł z dwoma mężczyznami, których wybrał. – Do zobaczenia wieczorem – rzucił jeszcze Pablo przez ramię. Zawsze składał raport po swoim powrocie, aby Raul wiedział, jak się mają sprawy. Mieli obszerną siatkę komunikacyjną, która funkcjonowała wydajnie, a sami kontaktowali się mejlowo i telefonicznie tylko w razie potrzeby. Obaj tak woleli. Spotykali się osobiście przed i po każdej misji Pabla. Pablo w milczeniu przez pół godziny przedzierał się przez gęstą dżunglę, aby dotrzeć do zamaskowanego jeepa. Usiadł za kółkiem, gdy dwaj towarzyszący mu żołnierze zdjęli kamuflaż i usiedli obok niego. Przez jakiś czas jechali ledwie nadającym się do użytku traktem przez dżunglę, aż dotarli do zrujnowanej wąskiej drogi, która po trzydziestu minutach doprowadziła ich do polany z wąskim pasem startowym z ubitej ziemi, na tyle długim, aby dziesięć minut później wylądował na nim mały samolot. Pablo wezwał go przez radio, zanim opuścił obóz. Był to jedyny sposób, aby dotrzeć do odległej o tysiąc sześćset kilometrów Cartageny i wrócić przed nocą. Żaden z trzech mężczyzn nie odezwał się podczas lotu, a Pablo nie powiedział do nich ani słowa aż do lądowania na obrzeżach miasta. Nie był szczególnie rozmowny. Myślał o różnych operacjach przeprowadzanych tego dnia, o dostawach do kilku miast
i innych, czekających na transport. Na lotnisku przesiedli się do samochodu, który już na nich czekał, i pojechali do magazynu pod miastem, i małego, zrujnowanego budynku, który służył im za biuro. Budynek wyglądał całkowicie nieszkodliwie i nikt by się nie domyślił, że przechodzą przez niego miliony dolarów. Pablo zaparkował samochód za domem w sąsiedztwie, gdzie po podwórku spacerowały kury, po czym wszedł do biura przez tylne drzwi. Jeden z mężczyzn został przy nich, a pozostali stanęli od frontu. Wszyscy byli uzbrojeni. Pablo po trzeszczących schodach wyszedł na spotkanie trzem czekającym na niego ludziom. Narada trwała prawie godzinę – przekazał im instrukcje Raula i upewnił się, że rozumieją plan i że są gotowi go wykonać. Kokaina miała zostać przetransportowana do Afryki Północnej ukryta pośród sprzętu rolniczego, co doskonale się sprawdzało. Transport do Europy miał dołączyć do bel materiałów wysyłanych do Marsylii. Wcześniej wielokrotnie z powodzeniem korzystali z tych dróg. Niecałą godzinę później Pablo znów siedział w samochodzie zmierzającym na lotnisko. Wkrótce znaleźli się w powietrzu. Misja zakończyła się sukcesem. Gdy wieczorem dotarli do obozu, zamaskowali jeepa w jego stałym miejscu. Raul już na niego czekał. Pablo zapewnił go, że wszystko idzie zgodnie z planem. Przez Cartagenę przechodził cały ich transport. Raul oświadczył, że będzie potrzebował go następnego dnia w Bogocie, co dla Pabla było już standardem. Niemal codziennie podróżował do jednego z miast, w których robili interesy. – Jadłeś? – zapytał go El Lobo z troską. Jeden z mężczyzn kupił kanapki w drodze na lotnisko pod Cartageną. Mieli inne sprawy na głowie, niż martwić się posiłkami. – Jedliśmy. – Pablo uśmiechnął się, wzruszony tym braterskim dowodem troski. Gdy byli sami, Raul traktował go jak młodszego brata. Raul nalał brandy do szklanki, popchnął ją ku niemu i zaproponował mu cygaro, które tym razem Pablo przyjął. Obrót spraw ucieszył Raula. Wiedział, że zawsze może liczyć na Pabla, który doskonale wykonywał jego rozkazy. Zasłużył na brandy, cygaro i wdzięczność El Lobo. – Moja siostra może zaczekać – oświadczył tonem szefa wszystkich operacji, a Pablo się uśmiechnął. Zawsze kiedy wracał do chaty, Paloma cieszyła się na jego widok, nie zadawała żadnych pytań i nigdy się nie skarżyła. Życie z Pablem było jej małym kawałkiem nieba przez ostatnie dwa lata, wytchnieniem od rygoru ich świata. Był to świat twardych mężczyzn, w którym nie było miejsca na kobiece potrzeby i żądania, o czym doskonale wiedziała. Obaj mężczyźni rozkoszowali się brandy i cygarami w tej rzadkiej chwili oddechu pod koniec ich dnia. Biznes prowadzony przez Raula wiązał się z ogromnym ryzykiem i operacjami wartymi miliony dolarów każdego dnia. Nie było tu miejsca na błędy. Na razie też żadnych nie popełniono, czym Pablo zyskał sobie zaufanie El Lobo. Dochodziła północ, gdy Pablo w końcu wrócił do chaty i znalazł Palomę śpiącą na ich łóżku, czyli na cienkim materacu ułożonym na ziemi. Uśmiechnęła się sennie w blasku księżyca, gdy poczuła, jak Pablo kładzie się nagi obok niej. Odsunął kołdrę, aby spojrzeć na jej aksamitne ciało. Jej brzuch zdawał się powiększać z każdą godziną, aby pomieścić rosnące w niej dziecko. Zarzuciła mu ręce na szyję, a on pocałował ją i przytulił, gdy znów zapadła w sen, wydając ciche pomruki. Leżał, podziwiając ją, dopóki sam nie zasnął. Następnego dnia, po spotkaniu z Raulem, jak zwykle wczesnym rankiem, Pablo pojechał jeepem do Bogoty i tym razem udał się w podróż sam. Spotkał się w domu w dzielnicy Macarena z mężczyzną, który wręczył mu poobcieraną aktówkę pełną pieniędzy, owoc ich pracy sprzed kilku dni. Pablo często przywoził Raulowi duże ilości gotówki. Nie zadawał pytań o to, co się z nią dalej działo ani jak była rozdzielana, lecz wiedział, że Raul ma osobiste konta w Szwajcarii i w krajach karaibskich. Sam Raul nigdy nie dzielił się z nim takimi informacjami. Istniały
sprawy, które El Lobo zatrzymywał dla siebie, niezależnie od zaufania, jakim go darzył. Pablo wiedział, gdzie znajdują się konta niektórych operacji, lecz zdawał sobie też sprawę, że lepiej nie pytać o szczegóły. Gdy tego wieczoru wrócił do obozu, Raul powiedział, że następnego dnia znów będzie go potrzebował w Bogocie w związku z mniejszą operacją niż ta dzisiejsza. Tym razem nie będzie żadnego odbioru pieniędzy, a tylko słowne instrukcje, co miało nie zająć dużo czasu. Raul nie chciał żadnych dowodów tej transakcji, która miała położyć podwaliny pod transport do Miami. Zazwyczaj odbywało się to bez przeszkód dzięki współpracownikom, których mieli od dawna. Gawędzili przez kilka minut, lecz Pablo bardzo chciał zobaczyć się z Palomą. Wiedział, że czeka na niego z kolacją, ponieważ powiedział jej, że jedzie tylko do Bogoty. Z uśmiechem wyciągnęła ku niemu ręce w prostej, białej, bawełnianej sukience, którą sama uszyła, i złotych sandałach, które przywiózł jej z miasta. Uwielbiał kupować jej drobne podarki, kiedy tylko mógł. Raul wiecznie ostrzegał go, żeby jej nie rozpieszczał, bo pewnego dnia tego pożałuje. Według El Lobo, który nigdy nie powierzyłby swojego życia kobiecie, one po prostu takie były. Usiedli do kolacji przy akompaniamencie znajomych odgłosów dżungli i małego samolotu zataczającego koła nad ich głowami. Pablo wiedział, że tej nocy mają przylecieć goście z Ekwadoru. Stanowili część imperium Raula, a Pablo miał się z nimi spotkać następnego dnia, gdy wróci ze swojej misji w mieście. Paloma nie pytała, co robił przez cały dzień. Nigdy. Brat dobrze ją wyszkolił. Mieli inne tematy do rozmów, a teraz mogła myśleć tylko o dziecku. Tego wieczoru prawie nic nie zjadła, była na to zbyt wielka. Po kolacji położyli się na łóżku, wsłuchując się w odgłosy nocy ramię przy ramieniu. Pablo wymasował jej plecy, a potem zasnęła, zrzuciwszy białą bawełnianą sukienkę na podłogę obok łóżka. Jej ciało było zjawiskowo piękne nawet teraz, z ogromnym brzuchem, na którego widok za każdym razem się uśmiechał. Miała duże i pełne piersi, większe niż dawniej, i długie, zgrabne nogi, które się nie zmieniły. W innym świecie uważano by ją za wyjątkowo piękną dziewczynę, lecz tutaj żyła ukryta i odizolowana w obozie swojego brata, w miejscu, w którym nikt nie zwracał na nią uwagi, nie licząc okazjonalnych spojrzeń zazdrości lub podziwu. Jako siostra Raula była nieosiągalna, chyba że dla Pabla. Tylko on naprawdę doceniał jej urodę, dobroć i łagodność. Tutaj nikogo to nie obchodziło. Spała jeszcze, gdy opuścił obóz następnego ranka, aby znów jechać do Bogoty z misją, którą mu przydzielono. Było to krótkie spotkanie z człowiekiem, którego doskonale znał i z którym spotykał się już wielokrotnie. Uzgodnili ilość kokainy, która miała być dostarczona do Miami, i jej cenę. Pieniądze miały zostać przekazane później. Po spotkaniu Pablo udał się na spacer i usiadł w kawiarni. Zamówił filiżankę mocnej czarnej kawy, którą kelner podał mu na nasłonecznionym tarasie. Gdy ją wypił, zamówił drugą filiżankę, choć napar był mocny. Kelner rozlał ją niechcący, stawiając filiżankę na stole. Gorąca kawa rozpłynęła się po blacie, lecz oszczędziła Pabla. Kelner starł blat ze skruszoną i zażenowaną miną. Pablo nie wyglądał na człowieka, którego chciałoby się rozzłościć. Miał w sobie napięcie lwa gotującego się do skoku. Gdy kelner wytarł resztki kawy, wyszeptał niemal niesłyszalnie: – Teraz. Oczy Pabla zastygły jak stal; posłał kelnerowi mordercze spojrzenie, po czym odwrócił wzrok. Wstał od stolika, cisnął na niego kilka monet, a gdy kelner przyglądał mu się ponuro, szepnął równie niewyraźnie: – Nie. Odszedł od stołu i wsiadł do jeepa. Kilka minut później był już w drodze. Jechał, patrząc przed siebie zimnym i nieruchomym wzrokiem.
Rozdział 2 Późnym wieczorem Pablo spotkał się z Raulem i ludźmi z Ekwadoru. Zaplanowali transport towaru z Ekwadoru do Panamy – w spotkaniu nie było niczego wyjątkowego. Pod koniec Raul zaproponował cygaro, a Pablo się poczęstował. Kiedy zapalił, zauważył, że Raul przygląda mu się jak zwykle. W takich wypadkach człowiek miał przeczucie, że Raul potrafi odczytać jego myśli. – Co sądzisz? – zapytał Raul po spotkaniu. – Moim zdaniem brzmi w porządku. Nie była to duża transakcja i wydawała się typowa. Omówili zbliżający się transport do Miami, który był bardziej skomplikowany i interesujący ze względu na znacznie większą ilość towaru. Raul oświadczył, że następnego dnia znów trzeba jechać do Bogoty. Czasami Pablo nie jeździł do miasta przez tydzień, a nawet dwa, lecz zdarzały się okresy, gdy mieli kilka dostaw, i wtedy musiał jeździć do miasta codziennie. Nie miał nic przeciwko temu. Dochodziła druga po północy, gdy w końcu opuścił namiot, a Raul zniknął w zaroślach, aby dotrzeć do miejsca, w którym miał spędzić noc. Mężczyźni objęli się przed rozstaniem jak zwykle. Gdy Pablo dotarł do chaty, Paloma mocno spała. Sypiała coraz więcej, im bliżej był termin porodu; zauważył to i coś mu mówiło, że nie zostało więcej niż kilka dni. Położył się obok niej ostrożnie i zasnął, a obudził się i ubrał, zanim nadszedł świt. Tym razem nie spotkał się przed wyjazdem z Raulem, bo musiał się pojawić w Bogocie wcześniej. Miał nadzieję, że za to wróci późnym popołudniem. Teraz martwił się tylko tym, że mogłoby go zabraknąć, gdy zacznie się poród. Nikt inny by jej nie pomógł – była jedyną kobietą w obozie. Myślał o niej w drodze na spotkanie, kiedy nagle ktoś mocno pchnął go na chodniku. Przeprosił po hiszpańsku i zwarł się z nim spojrzeniem. Pablo natychmiast go rozpoznał, lecz nie zamierzał się spóźnić. – Nie teraz – mruknął pod nosem. Mężczyzna odpowiedział równie cicho, niemal nie poruszając wargami: – Teraz. Wyraz twarzy Pabla nie zmienił się, gdy wszedł w wąską uliczkę, skręcił za róg, przeszedł za małym, rozpadającym się budynkiem i wyjął klucz spod doniczki. Ze zdumiewającą szybkością przekręcił go w zamku, wszedł do domu i zamknął za sobą drzwi. Wbiegł na górę po schodach, pchnął kolejne drzwi i zmierzył gniewnym spojrzeniem czekających na niego trzech mężczyzn w dżinsach i codziennych ciuchach. – O co wam, kurwa, chodzi? – krzyknął na nich. – Powiedziałem wam wczoraj, że nie teraz. Mam za pięć minut spotkanie w sprawie transportu do Miami. Może się po prostu odwalicie? – Brzmiał gniewnie i był cały spięty, gdy przemawiał do nich po angielsku, a nie po hiszpańsku. Zbiorowe spojrzenie, które mu posłali, było niczym ściana. Żadnych wskazówek ani emocji. Po prostu interes, tyle że innego rodzaju. – Wypadasz z gry, Everett. To koniec. Pojawił się przeciek na jakimś etapie. Lada chwila dotrze do Raula. Może już dotarł. Pablo przypomniał sobie gości z Ekwadoru i zaczął się zastanawiać, czy któryś z nich powiedział coś Raulowi. Poprzedniego wieczoru nie dostrzegł żadnych znaków. El Lobo był jednak przebiegły i na pewno chciał to najpierw sprawdzić. Może to dlatego posłał go do Bogoty
po raz trzeci w tym tygodniu. Pablo nie był jeszcze gotowy, by odejść. Był za blisko, zbyt dużo wiedział, a biorąc pod uwagę, że Paloma miała rodzić lada chwila, nigdzie się nie wybierał. – Mowy nie ma! – krzyknął znów na mężczyzn. W ich oczach nie dostrzegł niczego. – Na miłość boską, jestem tu trzy lata. Moja kobieta na dniach urodzi. – Trząsł się z gniewu i emocji; wyglądał, jakby miał się zaraz rozpłakać. – Ryzykujesz życie wszystkich zaangażowanych w tę operację, jeśli zostaniesz. Zdemaskowali cię, Everett. Raul dowie się lada moment, jeśli już się nie dowiedział. To koniec. Czeka na nas samolot. Może nawet do niego nie dotrzesz, jeśli El Lobo wziął cię na cel. Masz pięć minut. Wiesz, co robić. Pablo wahał się przez długą chwilę, mierząc wściekłym wzrokiem swego dowódcę. Nazywał się Bill Carter i był starszym agentem specjalnym w DEA, amerykańskiej Agencji do Walki z Narkotykami. Przyleciał po niego z Waszyngtonu. Wszyscy wiedzieli, że Everett jest w gorącej wodzie kąpany, a nie chcieli popełnić żadnych błędów. – A jeśli zrezygnuję, wyjdę stąd i tam wrócę? – Będziesz martwy dziś wieczorem, tak jak dziewczyna. Jedyne, co może ją uratować, to jeśli natychmiast się stąd wyniesiesz. Czy ona wie? Pablo ponuro pokręcił głową. – Znasz zasady. Nie możesz zniszczyć wszystkiego, co zbudowałeś, wracając tam teraz. Pablo to wiedział. W organizacji Raula byli inni oficerowie operacyjni tacy jak on. Gdyby teraz go zdemaskowano, naraziłby również ich przykrywki. Musiał uciekać. Zabijała go jednak świadomość, że zostawia Palomę kilka dni przed porodem. Wiedział, że nigdy nie zobaczy dziecka ani zapewne jej. Wiedział, że ten nieunikniony dzień nadejdzie. Po prostu myślał, że spędzi z nimi więcej czasu, a może nawet uda mu się pewnego dnia ją stamtąd wywieźć. To była mrzonka. Teraz to zrozumiał. – Mam tutaj życie – powiedział smutno. W głosie Billa Cartera zabrzmiało współczucie. – Wszyscy je mieliśmy pod przykrywką. Ja żyłem tak siedem lat. To długo. Musisz się przygotować. – Wręczył mu mały zestaw. Pablo wahał się jeszcze przez chwilę, po czym wziął zestaw i wszedł do łazienki. Rozważał wyjście przez okno i powrót, wiedział jednak, ilu ludzi zginie, jeśli to zrobi, i wiedział też, że jego śmierć nie pomoże Palomie. Nie miał wyboru. Wyjął maszynkę i ogolił brodę oraz głowę. Nałożył pod oczami ciemny podkład, co natychmiast go postarzyło. Miał przy sobie zestaw do charakteryzacji, za pomocą którego stworzył długą, paskudną bliznę na policzku, a także soczewki kontaktowe, które zmieniły kolor jego oczu. W sypialni zostawili dla niego ubrania podobne do swoich oraz czapkę z daszkiem. Gdy się ubierał, mógł myśleć tylko o Palomie w obozie. Nie mieściło mu się w głowie, że nigdy więcej jej nie zobaczy; był zdeterminowany, aby tam wrócić. Znajdzie ją i zrobi, co w jego mocy, aby zabrać ją ze sobą do domu. Na razie jednak wiedział, że nie ma wyjścia. Musiał wyjechać. Gdy wyszedł z sypialni małego mieszkania, wyglądając jak zupełnie inny człowiek, jeden z agentów wręczył mu paszport wydany na jego prawdziwe nazwisko Marshall Everett oraz odznakę agenta specjalnego DEA, której nie nosił od trzech lat. Agencja do Walki z Narkotykami umieściła go w Kolumbii trzy lata temu, a wcześniej przez trzy lata mieszkał w Ekwadorze, aby stworzyć sobie tożsamość na potrzeby rozpracowania organizacji El Lobo. Trzej mężczyźni stali w drzwiach z torbami podręcznymi na ramionach, gotowi do wyjścia. Chcieli, aby znalazł się w powietrzu w ciągu godziny, zanim rozpęta się piekło i Raul wyśle za Pablem swoich ludzi. Mężczyzna znany przez sześć ostatnich lat z sumiennej pracy pod przykrywką jako Pablo Echeverría nie odezwał się ani słowem, gdy szedł za nimi po schodach do samochodu
zaparkowanego dyskretnie na zewnątrz. Usiadł z tyłu i z rozpaczą wpatrywał się w szybę, gdy przejeżdżali przez miasto. Musiał tylko uciec, dostać się do jeepa i wrócić do obozu, lecz wiedział, że gdyby to zrobił, naraziłby całą tajną operację, przez co zginęliby inni ludzie. Bez problemów dotarli na lotnisko, pokazali odznaki ochronie i wsiedli do małego wojskowego samolotu, który na nich czekał. Służba ochrony lotniska nie przyglądała się im uważnie, a chwilę później byli już w powietrzu, zmierzając do Waszyngtonu. Wszystko to było potwornie nierzeczywiste, gdy Pablo, a teraz już Marshall Everett, wpatrywał się w kurczący się pod nimi krajobraz ze świadomością, że kobieta, którą kocha, została tam, a on po prostu ją porzucił. Jedyne, co dodawało mu otuchy, to fakt, że była siostrą Raula, a to powinno jej zapewnić jakąś ochronę. Nigdy nie żywiła żadnych podejrzeń, że jest tajnym agentem pracującym dla DEA. Marshall wiedział lepiej niż ktokolwiek, że teraz nic nie może dla niej zrobić. Później, przy odrobinie szczęścia, miał nadzieję znaleźć jakiś sposób powrotu bez narażania jej, co było ryzykowne, oględnie mówiąc. Bill Carter zerknął na zegarek pół godziny po starcie i poinformował Marshalla, że w ciągu godziny dokonają nalotu na obóz. Wcześniej nieraz znajdowali się blisko Raula i nie chcieli, aby tym razem El Lobo im uciekł. To dlatego działali w takim pośpiechu. Everett już opóźnił operację o cały dzień. Już wczoraj powinien udać się prosto do kryjówki, gdy kelner wylał jego kawę, lecz on postanowił ich zignorować. To nie zdziwiło Billa. Marshall był znany ze swego uporu i niezależności. Był błyskotliwym oficerem operacyjnym gotowym na podjęcie nieograniczonego ryzyka, lecz przez lata nieraz sprzeciwiał się swoim przełożonym i właśnie dlatego Carter przyleciał po niego osobiście. Nie zamierzał ryzykować. Chcieli wydostać Marshalla z kraju, zanim zostanie zabity, gdy tylko dowiedzieli się o przecieku. – Powiedz im, że mam tam kobietę w dziewiątym miesiącu ciąży. Niech na nią uważają podczas nalotu – mruknął Marshall ochryple, po czym odwrócił głowę i zamknął oczy. Żaden z trzech towarzyszących mu mężczyzn nie próbował się do niego odzywać przez resztę podróży. Godzinę po wylocie Marshalla z Bogoty informatorzy Raula ostrzegli go o nalocie agentów amerykańskiej DEA na obóz. Właśnie dowiedział się o Pablu. Zebrał papiery, wydał rozkazy swoim ludziom, po czym pobiegł do chaty, w której drzemała Paloma. Mocno chwycił ją za ramię i ściągnął z łóżka. – Wiedziałaś o tym, prawda? – oskarżył ją, zbliżając twarz do jej twarzy. – O czym? – Na jej twarzy odmalowało się przerażenie. Wiedziała, jaki niebezpieczny staje się jej brat w gniewie. – To tajny agent… Sukinsyn… Ufałem mu jak bratu… To kłamliwa świnia, którą gówno obchodzisz. Ty i dziecko byliście tylko częścią jego przykrywki, by nas oszukać. Co ci powiedział? – Nic… – Miała przerażoną minę. – To nieprawda… To niemożliwe. – To prawda. Uciekł. Zostawił samochód w mieście i zniknął. – Wróci. Wiem, że wróci – szepnęła zdławionym głosem. – Jest na to za sprytny. Byłaś tylko częścią jego gry. I co teraz z tym zrobisz? – Z odrazą wskazał palcem jej brzuch, a ona natychmiast otoczyła go ramionami, aby go chronić. – Wróci po mnie. Wiem, że wróci. Raul również w to wierzył. Pablo mógł być oszustem, ale Raul wiedział, co to za człowiek – typ o miękkim sercu, który zaryzykuje własne życie dla ukochanej kobiety. Ogarnęło go pragnienie zemsty za kłamstwa, w które Pablo kazał mu wierzyć, i za to, że dał się wystrychnąć na dudka. Bez wahania sięgnął po broń do kabury, którą zawsze nosił, wycelował
w siostrę i strzelił jej w głowę. Paloma osunęła się na ziemię. Chciał, aby ludzie Pabla ją znaleźli i przekazali mu, co zrobił. Kobieta, którą kochał, i dziecko, którego tak bardzo pragnął, byli martwi. Raul odwrócił się na pięcie i wyszedł. Marshall spał od kilku godzin, gdy godzinę przed lądowaniem w Waszyngtonie wezwano Billa Cartera do kokpitu. Zaszyfrowana wiadomość głosiła, że nalot na obóz się odbył. Kobieta Marshalla nie żyła, zabito ją strzałem w głowę, El Lobo tymczasem uciekł, zanim dotarli na miejsce. Rozpłynął się w powietrzu, a agenci podejrzewali, że odleciał do Wenezueli lub Ekwadoru, aby się tam ukryć, dopóki sprawa nie ucichnie. Bill bez słowa wrócił na swoje miejsce. Nikomu nie powiedział, co właśnie usłyszał. Było jeszcze za wcześnie, żeby mówić Marshallowi o kobiecie. Czekały go trzy tygodnie przesłuchań; powiedzą mu we właściwym czasie. Przez trzy lata był z Raulem w Kolumbii, a wcześniej przebywał w Stanach tylko dwa tygodnie po udanej akcji w Ekwadorze, która położyła podwaliny pod jego wstąpienie do organizacji Raula. W sumie żył pod przykrywką sześć lat. Przez ten okres był po prostu Pablem Echeverríą i Bill wiedział, że upłynie trochę czasu, zanim otrząśnie się z szoku związanego z tak nagłym wycofaniem go z akcji. Chcieli jego pełnej współpracy przy przesłuchaniach, chcieli, by powiedział im wszystko, co wie i co robił dla Raula. Regularnie przesyłał zaszyfrowane wiadomości, aby powiadomić ich o transportach, lokalizacjach, ilościach, praniu pieniędzy i ludziach, z którymi robił interesy. Teraz chcieli jednak poznać resztę szczegółów. Bill wiedział, jak trudny będzie dla Marshalla powrót do rzeczywistego świata po tylu latach życia pod przykrywką. Sam przez to przechodził. Przez chwilę wszyscy się bali, że w ogóle nie wróci. On jednak czuł na sobie ciężar odpowiedzialności, choć Bill wyczuwał, że tym razem granica była blisko. Zagrożenie życia innych ludzi przeważyło szalę, tak jak zakładał Bill. Marshall nigdy nie naraziłby innego agenta, niezależnie od tego, jak sam niefrasobliwie ryzykował. Marshall obudził się, gdy samolot wylądował w bazie sił powietrznych Andrews w Maryland niedaleko Waszyngtonu. Był wyczerpany i blady pod opalenizną. Usunął bliznę, soczewki kontaktowe i makijaż, zdjął też czapkę. Gdy jednak spojrzał w lustro w łazience samolotu, i tak się nie poznał. Miał ogoloną głowę i brodę, jego oczy były martwe, a serce zamieniło się w kamień. Pablo Echeverría rozpłynął się w powietrzu, a do domu wracało to, co zostało z agenta specjalnego DEA Marshalla Everetta. Nie chciał tu być. Czuł się jak robot, nie jak człowiek. Część niego właśnie umarła. Wiedział, że gdy wysiądą z samolotu, pojadą do Centrum Dowodzenia Operacjami Antynarkotykowymi, gdzie mieściło się OCDETF, Biuro Operacji Antynarkotykowych, aby się zameldował. Będzie też tam na niego czekał helikopter, żeby zabrać go do Quantico, bazy, którą DEA dzieliło z FBI. Zostanie tam trzy tygodnie, aby wziąć udział w przesłuchaniach i szkoleniu przystosowawczym, którego częścią były skomplikowane testy psychologiczne mające określić stan jego umysłu. Przechodził to samo przez dwa tygodnie po powrocie z Ekwadoru, lecz tym razem było inaczej. Nie zaangażował się tak głęboko w operacje w Ekwadorze jak w Kolumbii. Gdy opuszczał Ekwador, miał dwadzieścia pięć lat i bardzo szybko dostał misję w Kolumbii. Teraz był trzy lata starszy, głębiej zinfiltrował organizację i zostawił za sobą świat i życie, na których bardzo mu zależało, kobietę, którą kochał, i dziecko, które miało lada chwila przyjść na świat. Myślał o Palomie i o dziecku, gdy jechał do bazy i gdy prowadzono go do biura, w którym oficer dokonał jego krótkiej oceny, wręczył mu papiery oraz przepustkę do Quantico. Dotarł tam pół godziny później i od razu zaprowadzono go do pokoju. Było to małe pomieszczenie z łóżkiem, szafą, krzesłem, biurkiem i minilodówką. Miało w sobie wojskowy
sznyt. Wiedział, że w tej samej bazie przebywają inni tajni agenci DEA, niektórzy z nich w odosobnieniu, czego on również pragnął. Chciał zostać sam ze swoimi przemyśleniami, nie chciał, by go ponaglano, prowokowano i kazano przelewać myśli do komputera wraz ze wszystkimi informacjami, które gromadziły DEA i OCDETF, aby potem dogłębnie analizować materiał. Gdy podszedł do okna w swoim pokoju, poczuł się jak w więzieniu. Znajdował się daleko od wszystkiego, co znał. W kilka godzin znów stał się Marshallem Everettem, mężczyzną, którego teraz nie znał i którym nie chciał być. Tęsknił za chatą w dżungli na południe od Bogoty i za kobietą, którą kochał. Gdy myślał o niej i o tym, kim się znów stał, zapragnął umrzeć. Nie chciał tu być. Czuł się obco we własnym kraju. Nawet mówienie po angielsku i słuchanie tego języka wydawało mu się dziwaczne. Od lat myślał po hiszpańsku. Gdy tego wieczoru położył się i zamknął oczy, śnił o znajomych odgłosach dżungli i aksamitnej skórze Palomy.
Rozdział 3 Szczegółowe przesłuchanie, któremu poddano Marshalla w bazie DEA w Quantico, okazało się ostrzejsze, niż przypuszczał i niż zapamiętał z ostatniego razu po Ekwadorze. A może to jemu było trudniej. Nie mógł znieść ich pytań i odpowiedzi, których musiał udzielać, lecz tak jak go nauczono, opróżnił umysł i zdradził im wszystko, co wiedział. Zebrał zdumiewającą ilość informacji na temat działalności Raula, o wiele więcej, niż spodziewali się jego przełożeni. Miał pamięć do szczegółów, a o organizacji Raula dowiedział się więcej niż ktokolwiek przed nim. Powiedzieli mu już, że nalot na obóz się odbył i że El Lobo uciekł. Nie zaskoczyło go to. Raul żył w gotowości, czekając na coś takiego. Zapewne ukrył się w dżungli tak długo, jak było trzeba, i zdołał przetrwać. Może uciekł łodzią motorową rzeką albo odleciał z jednego z ukrytych gdzieś w buszu pasów startowych. Człowieka takiego jak El Lobo nie sposób było opanować ani powstrzymać. Marshall zebrał jednak wystarczająco dużo informacji, aby znacząco osłabić jego organizację i na jakiś czas zahamować jej działalność. Jego przełożeni pozostawili psychologowi nieprzyjemne zadanie poinformowania go o losie Palomy. Zdążyły już upłynąć dwa tygodnie od jego powrotu. Przez cały ten okres Marshall mówił o niej i dziecku. Tylko o nich mógł myśleć, zwłaszcza że znał termin porodu. Miał nadzieję, że Palomie nic się nie stało. Psycholog powiedziała mu, że Paloma zginęła tuż przed nalotem z ręki swojego brata. Marshalla zszokowała ta wiadomość. – Zrobił to, żeby mnie zranić – oświadczył zimnym głosem, trzęsąc się z gniewu. – Nie – odparła łagodnie psycholog, zauważając zmianę w swoim rozmówcy. Jego oczy pałały, lecz panował nad sobą. – Jestem przekonana, że zrobił to, aby ukarać swoją siostrę. Marshall nie spodziewał się tego, nie spodziewał się, że Raul okaże się na tyle zimny, żeby zabić własną ciężarną siostrę. To pokazało mu, jakim człowiekiem naprawdę jest Raul. Wiedział, że El Lobo jest zdolny do bezdusznego okrucieństwa, ale nie przypuszczał, że na taką skalę. – Nie sądzę, aby zrobił to, żeby ukarać pana – zapewniła go terapeutka, wzruszona rozpaczą malującą się na jego twarzy i, co gorsza, w jego oczach. – Nie wie pani, jak myślą ci ludzie – odparł Marshall chłodno. – Chciał zniszczyć to, co kocham najbardziej, żeby mnie ukarać. Założenie to wydało się psycholog nieco przesadzone, a do tego lekko paranoidalne, lecz wszystko było możliwe. Lekarka, którą mu przypisano, była dwujęzyczna i wiele sesji prowadzili po hiszpańsku, ponieważ teraz Marshall swobodniej wypowiadał się w tym języku. Żył pod przykrywką wiele lat, a dla lekarki stanowiło to jeszcze jedno potwierdzenie, że nadszedł najwyższy czas, aby wrócił do domu. Wszyscy się z tym zgadzali. Psycholog zdawała sobie sprawę, że upłyną lata, zanim Marshall pogodzi się z utratą Palomy i dziecka. Nie miał też nikogo, kto by go pocieszył – rodziców stracił w wypadku samochodowym wiele lat temu, gdy jeszcze studiował. A jego dni pracy pod przykrywką w krajach, w których operował Raul, dobiegły końca. Ostatecznie psycholog zarekomendowała, aby zatrzymać go w Stanach za biurkiem na rok. Potrzebował czasu, aby ochłonąć i dojść do siebie, zwłaszcza teraz, po śmierci Palomy. Marshall mówił tylko o tym, jak bardzo chce wrócić do pracy pod przykrywką w Ameryce Południowej, dokądkolwiek go poślą – dla zemsty. Nie był jeszcze gotów rozstać się z rolą tajnego agenta. Nawet jeśli oznaczało to pracę dla mniejszych organizacji w Meksyku, gdzie Raul nie sprawował całkowitej kontroli. Nie zdradził tego lekarce, lecz zamierzał przedostać się
do Kolumbii, znaleźć Raula i zabić go za to, co zrobił Palomie i ich nienarodzonemu dziecku. Terapeutka potwierdziła, że dziecko nie przeżyło śmierci matki. Tylko zaawansowane szpitalne procedury zdołałyby je ocalić w takiej sytuacji. To był cel Raula – zabić oboje, odebrać Pablowi wszystko, co kochał. Marshall zrozumiał w końcu, że Pablo Echeverría nie żyje, podobnie jak Paloma i ich dziecko. Był wrakiem. Pozostała po nim tylko skorupa: agent specjalny DEA Marshall Everett. Po druzgocącej informacji o śmierci Palomy spędził w Quantico jeszcze tydzień, choć powiedział im już wszystko, co wiedział. Czuł się pusty i wyzuty z uczuć. Zaraz po wizycie u psychologa płakał przez całą noc po Palomie, lecz potem nie uronił już ani jednej łzy i nie czuł niczego. Zwolniono go pod koniec trzeciego tygodnia. Otrzymał klucze do umeblowanego mieszkania w Georgetown, w budynku przeznaczonym dla powracających tajnych agentów. Przydzielono mu też miejsce analityka w komórce południowoamerykańskiej w Pentagonie. Oznaczało to dla niego wyrok śmierci – z trudem zwlókł się z łóżka pierwszego dnia. Nastał ostatni tydzień lutego, było zimno i padał śnieg, a jego nowe biuro było równie jałowe jak jego życie. Dorastał w Seattle, lecz po śmierci rodziców wyjechał stamtąd i nigdy nie wrócił. Wstąpił do DEA jako najmłodszy rekrut ze swojego rocznika i tuż po ukończeniu programu rozpoczął pracę pod przykrywką. Po sześciu latach takiego życia nie miał żadnych bliskich przyjaciół, żadnej rodziny, żadnego domu ani bazy, nikogo, z kim chciałby odnowić kontakt, nic, co mógłby robić po pracy i nic do powiedzenia, gdy w niej był. Analizował raporty, które mu przydzielano, i sporządzał na ich podstawie szczegółowe, dogłębne notatki, które pokazywały, jak dobrze zna temat, region, ludzi i ich operacje. Wiedział wszystko o handlu narkotykami w Kolumbii i krajach, w których pracował dla Raula. Od czasu do czasu sprawdzał, lecz Raul zapadł się pod ziemię po nalocie na obóz. Z nadejściem wiosny czuł się tak, jakby spędził przy biurku w Pentagonie cały wiek. Skończył dwadzieścia dziewięć lat i nawet tego nie zauważył. Urodziny spędził samotnie przed telewizorem, tak jak każdy inny wieczór. Czasami jadał w kolumbijskiej restauracji. Z kelnerami rozmawiał po hiszpańsku, a gdy pytali go, skąd pochodzi, odpowiadał, że z Bogoty. Było to łatwiejsze niż wyjaśnianie, dlaczego mówi po hiszpańsku z takim akcentem. Wszyscy brali go za tubylca, a on tak właśnie się czuł. Miał więcej wspólnego z Ameryką Łacińską niż Północną. Bill Carter sprawdzał czasami, co u niego słychać, wiedział, że wykonuje wspaniałą pracę, lecz rozmowy z Marshallem nieodmiennie wzbudzały w nim niepokój. Miał w sobie coś martwego, jakby jego dusza odeszła. Jego część umarła z Palomą, o czym Marshall doskonale wiedział. Wciąż zadawał tylko jedno pytanie: kiedy będzie mógł wrócić do pracy pod przykrywką gdziekolwiek w Ameryce Południowej, w miejscu, w którym nikt go nie będzie pamiętał ani kojarzył z Raulem. Billa dręczyło niewygodne uczucie, że Marshall chce tam wrócić dla zemsty. Marshall z kolei nie wyobrażał sobie spędzenia reszty życia za biurkiem. Pracę pod przykrywką miał we krwi – nie potrafił wrócić do prawdziwego życia, czego oczekiwano po tajnym agencie. Agent miał przejąć wszystkie cechy, nawyki i zwyczaje kraju, do którego go wysyłano, stać się tubylcem pod każdym względem, a na rozkaz zapomnieć o tym wszystkim, wrócić do domu i zamienić się w kogoś, kogo nawet nie pamiętał. „Prawdziwe życie” było o wiele mniej ciekawe niż niebezpieczne i ekscytujące życie pod przykrywką. Agencja zamierzała przez rok trzymać go w domu i po tym okresie dokonać ponownej oceny. Nie mieli pojęcia, co zrobią z nim potem, chociaż Marshall już kilka razy poprosił o przydział do Meksyku, upierając się, że tam nikt go nie rozpozna. Psycholog zasugerowała jednak, że będzie potrzebował dużo czasu w Stanach, aby się na nowo zaaklimatyzować i dzięki temu gładko przejść do nowej roli. Marshall czuł się tak, jakby wiódł życie kogoś innego. Tęsknił za swoimi misjami dla Raula, za ich porannymi spotkaniami, nocnymi brandy i ostatnim cygarem
na koniec dnia. Chociaż wiedział, co tam robił i dlaczego, zaprzyjaźnili się. Nienawidził teraz Raula za to, co zrobił Palomie i ich dziecku, ale tęsknił za ich braterstwem, inteligentnymi rozmowami i wspólnymi decyzjami, tak jak tęsknił za wyjątkowym pięknem Palomy i wszystkim, co razem zbudowali. Utracił ten świat, a w Stanach nie miało go co zastąpić. Czuł się tak, jakby wessała go pustka, jakby zawisnął w przestrzeni pomiędzy dwoma światami. Gdy przyszedł maj, nie potrafił uwierzyć, że wrócił dopiero trzy miesiące temu. Miał wrażenie, że upłynęły trzy lata i nie wyobrażał sobie kolejnych dziewięciu miesięcy za biurkiem w DEA, a co dopiero takiego życia, gdyby nie odesłali go w teren. W czerwcu zaczął wywierać na przełożonych nacisk, aby umieścili go gdziekolwiek w świecie hiszpańskojęzycznym, gdzie handluje się narkotykami, żeby mógł wykorzystać swoje doświadczenie i zmierzyć się z wyzwaniem. Najbardziej pragnął znów pracować pod przykrywką i wyrwać się z Pentagonu. We wrześniu, po długim, gorącym, monotonnym lecie w Waszyngtonie, miał dość spędzania każdego weekendu w swoim mieszkaniu – czuł, że traci rozum. Poprosił o spotkanie z Billem Carterem i zapytał wprost, czy naprawdę zamierzają trzymać go w Waszyngtonie przez cały rok przed nową misją. Czuł się tak, jakby karano go za to, że za dobrze mu poszło w Kolumbii, i za to, że zbyt głęboko się zaangażował, choć przecież było to podstawą sukcesu jego misji. Raul dostatecznie go już ukarał. – Dlaczego się nie odprężysz i nie postarasz się tutaj dobrze bawić? – odparł Bill Carter. – W Waszyngtonie można robić mnóstwo rzeczy. Nie wziąłeś dotąd urlopu. Może dokądś pojedziesz? – zapytał uprzejmie. Marshall spojrzał na niego z napięciem. – Bardzo chętnie. W dowolne miejsce w Ameryce Środkowej albo Południowej. Do pracy. Tu nie mam nic do roboty. Bill zauważył i słyszał od innych, że Marshall nie zawarł żadnych przyjaźni od swojego powrotu. Uważał to za tymczasową sytuację. Pod przykrywką był jak kameleon, lecz nie miał pojęcia, jak znów stać się sobą. Jedyne „ja”, jakie znał, to bycie prawą ręką jednego z największych handlarzy narkotyków w Ameryce Południowej. Rola agenta specjalnego Marshalla Everetta była mu całkowicie obca. Włosy odrosły mu już po tym, jak je ogolił, gdy opuszczał Bogotę. Zarost nie był w Pentagonie mile widziany. Nie poznawał nawet samego siebie w lustrze bez długich włosów, brody i wojskowej kurtki. Czuł się tak, jakby żył w kłamstwie, chodząc do pracy, której nienawidził, z ludźmi, którzy go nie obchodzili i których nie chciał nawet znać. Co miał z nimi wspólnego? Mężczyźni tacy jak on byli w terenie i robili to, co on chciał robić – próbowali naruszyć hierarchię służbową i sabotować działalność karteli narkotykowych. To była ważna praca. Przy biurku tracił czas i nawet jego przełożeni przyznawali, że marnuje tutaj swoje umiejętności. – Zobaczymy, jak się będziesz czuł pod koniec roku – oświadczył Bill Carter, próbując go zbyć. W tej chwili i tak nie miał dla niego żadnej innej pracy. Nie chcieli, żeby wrócił do życia pod przykrywką, by siać zamęt i mścić się za osobiste krzywdy. W pracy agent musiał zachować trzeźwą głowę i neutralność przez cały czas. Bill nie był przekonany, czy Marshall jest do tego zdolny. Za dużo stracił i zbyt wysoką cenę zapłacił za robotę, którą kochał. Nie był obiektywny, pragnął wdać się w osobiste porachunki, a jego przełożeni nie chcieli, żeby toczył tę wojnę w imieniu DEA. Mieli poważne trudności z jego oceną i znalezieniem mu stanowiska, które przysłużyłoby się zarówno jemu, jak i Agencji, bez narażania jego samego i prowadzonych przez nich operacji. Nie znalazł sobie żadnych przyjaciół w Waszyngtonie, z nikim się też nie umawiał. Nie przebolał jeszcze straty ukochanej kobiety i dziecka. Jego aktualny stan nie predysponował go do pracy
w terenie, lecz wszyscy zgadzali się, że marnuje się na obecnym stanowisku, co Marshall także wiedział. Z każdym dniem zniechęcał się coraz bardziej. Postanowił już, że jeżeli w przyszłym roku nie dostanie nowego zadania pod przykrywką, odejdzie z agencji, choć nie miał pojęcia, co pocznie ze sobą potem. Potrafił robić tylko to, co robił dla DEA. Bill Carter wspomniał o tym podczas lunchu Jackowi Washingtonowi, swojemu odpowiednikowi w Secret Service, z którym łączyła go wieloletnia przyjaźń. Często prosili się nawzajem o rady w kwestiach zagmatwanych problemów, z jakimi stykali się w pracy, choć byli lojalni wobec swoich agencji i ludzi, którzy dla nich pracowali. – Mam człowieka, który gnije za biurkiem w Pentagonie – powiedział Bill przyjacielowi. – To niewiarygodnie utalentowany tajny agent. Przez sześć lat żył w Ekwadorze i Kolumbii i wsiąkł. Nastąpił przeciek, który ułatwił decyzję, bo nie mogliśmy narazić całej operacji i innych ludzi. Myślę jednak, że wyciągnęliśmy go stamtąd za późno. Do domu wrócił tylko ciałem, jego serce i umysł są nadal w dżungli na południe od Bogoty. Miał tam kobietę… nasz cel zabił ją kilka godzin przed nalotem. Na moich oczach facet zamienia się w zombie. Jest doskonały w tym, co robi, ale wszyscy zgadzamy się, że wciąż nosi w sobie rany, nawet jeśli sam o tym nie wie. Nie mam pojęcia, co z nim zrobić, do cholery. – Dręczyło go to od miesięcy. Marnowali talent Marshalla. – Na tym właśnie polega wasz problem: posyłacie ich gdzieś, żeby wiedli rzekomo prawdziwe życie w fałszywej sytuacji, a oni zaczynają w nie wierzyć i zapominają, kim są, zanim w końcu ich wyciągniecie. Widziałem naprawdę wspaniałych facetów zniszczonych na umyśle i duchu w ten sposób. Taka natura waszej roboty, ale chłopcy płacą za to cholernie wysoką cenę, tak jak wywiad wojskowy w strefie wojny. Ci ludzie nigdy nie wracają z tego cali. – Niektórzy tak – mruknął Bill stanowczo, lecz nie przekonał tym Jacka Washingtona, który zbyt często widywał ofiary wojen narkotykowych. – Nasi chłopcy też codziennie ryzykują życie, ale mocno stąpają po ziemi. Wiedzą, kim są, dla kogo pracują i kogo chronią. Nie tracą rozumu, próbując udawać kogoś innego w innej kulturze, w innym języku i kraju. Nie możesz go posłać w jakieś spokojniejsze miejsce? – Naprawdę nic teraz dla niego nie mam. Prosił o Meksyk, ale nie wydaje mi się, żeby był tam bezpieczny. A jego psycholog zarekomendowała roczny pobyt w domu. Kłopot polega na tym, że to już nie jest jego dom. Jego dom to obóz w dżungli jednego z największych karteli narkotykowych w Kolumbii. – O tym właśnie mówię – powiedział Jack z naciskiem, a Bill nie ośmielił się zasugerować, że się myli. Po prostu nienawidził przyznawać, jak bardzo takie życie szkodzi jego ludziom. Było to jednak nieuniknione w ich branży. Obaj wiedzieli, że to prawda. – To co mam z nim zrobić? – zapytał Bill ze zmartwioną miną. Czuł się odpowiedzialny za Marshalla i za szkody, jakie wyrządziła mu praca pod przykrywką. Pragnął mu pomóc. – To wspaniały agent. Jeden z naszych najlepszych. Jego miejsce jest w terenie. Jego ewaluacja psychologiczna jest w porządku… specjaliści uważają po prostu, że potrzebuje czasu, by na nowo zaaklimatyzować się w Stanach, ale to się nie dzieje. Ma to wypisane na twarzy. Zasługuje na coś lepszego. Mam przeczucie, że myśli o odejściu z powodu tej pracy za biurkiem, a to naprawdę byłaby szkoda. To jeden z moich najbardziej oddanych, utalentowanych ludzi. Ma instynkt jak nikt inny, kogo dotąd poznałem. – Ktoś taki by mi się przydał – odparł Jack z uśmiechem. – Moi ludzie też się wypalają. Ochrona byłych prezydentów to nudna robota. Dzięki Bogu, nie mają wielu okazji, żeby się wykazać. Twoi chłopcy codziennie wykorzystują w terenie swój spryt i wszystko, co mają. Od tego zależy ich życie. – Nagle przyszło mu coś do głowy. Spojrzał na Billa zagadkowo. – Powiedziałeś, że boisz się, iż odejdzie. Myślisz, że mógłby przejść do nas? Mam dwa wakaty
w ochronie prezydenta. Jeden facet zmarł na atak serca dwa tygodnie temu, miał trzydzieści dziewięć lat. Okaz zdrowia, żadnych problemów kardiologicznych, po prostu padł trupem podczas joggingu. A jeden z moich najlepszych agentów poprosił o urlop, ponieważ jego żona ma raka, i chce zostać w domu, żeby opiekować się nią i dziećmi. Wiem, że nie podbieramy sobie ludzi, ale jeśli ten facet mi się spodoba, może udzielisz mu urlopu i podeślesz go do mnie na pół roku albo rok? Wydaje się, że ma umiejętności, a to może być dla niego ciekawsze niż siedzenie za biurkiem w DEA i analizowanie raportów. Z tego, co słyszę, facet woli chyba robić, niż myśleć. Co ty na to? Znasz go. Nada się? Zdoła się dostosować do protokołu Białego Domu? To nie jest jakaś tam kolumbijska dżungla. Myślisz, że ma to, czego potrzebuję? Miał pod ręką tuzin innych agentów na zastępstwo, lecz coś w opowiedzianej przez Billa historii go zaintrygowało, a poza tym byłby to tylko krótki okres, dopóki jego człowiek nie wróci z urlopu. Wtedy odda Marshalla DEA, żeby znów mógł pracować pod przykrywką. Jack wiedział, że gdyby przydzielił do ochrony prezydenta kogoś z Secret Service, osoba ta nigdy dobrowolnie nie zrezygnowałaby z przydziału, gdyby jego agent wrócił z urlopu. Ochrona prezydenta była wisienką na torcie dla każdego, kto służył w Secret Service. Z pracą wiązało się ryzyko, lecz nie była tak niebezpieczna jak to, co Marshall robił dla DEA. Jack wiedział, że tamci agenci żyją na adrenalinowym haju, każdego dnia ryzykując życie. Marshall bez wątpienia poradziłby sobie z obowiązkami w ochronie prezydenta, gdyby tylko chciał. – Może go do mnie przyślesz, a ja go sobie obejrzę? Jeśli dasz mu urlop, może zdołam go wypożyczyć na sześć lub dziewięć miesięcy. Jeśli mi się spodoba, zapytam prezydenta, co myśli. Robiliśmy już dziwniejsze rzeczy, a to może się dla wszystkich okazać błogosławieństwem. On się wyrwie zza biurka i może dzięki temu nie odejdzie z roboty. Pogadaj z nim i zobacz, co o tym sądzi. Zmienili temat rozmowy, poruszając inne kwestie: skandal w Senacie, zmiany w strukturze Departamentu Sprawiedliwości i nowego kandydata do Sądu Najwyższego, który dla wszystkich okazał się zaskoczeniem. Nowy prezydent był młody i miał nowatorskie pomysły, które nie wszystkim się podobały. W Waszyngtonie nie brakowało tematów do rozmów. Obaj panowie lubili swoją pracę i związane z nią obowiązki. Gdy rozstawali się po lunchu, Jack przypomniał Billowi, że powinien porozmawiać ze swoim agentem o urlopie i wypożyczeniu do Secret Service. Bill obiecał, że to zrobi, ale znalazł czas dopiero następnego dnia. Wezwał Marshalla do swojego biura. Marshall wszedł do środka z nadzieją w oczach. – Dobre wieści? Wracam do pracy w terenie? Wyglądał jak dziecko w Boże Narodzenie, które wciąż wierzy, że pojawi się Święty Mikołaj. Bill musiał go rozczarować. – Nie tak, jak myślisz – zaznaczył od razu. Nie chciał wprowadzać go w błąd. Marshallowi natychmiast zrzedła mina. – Jadłem wczoraj lunch z przyjacielem. Pracuje w Secret Service i opowiedział mi o problemach, które tam mają. Właśnie stracił dwóch ludzi z ochrony prezydenta. – Czytałem o tym, który miał atak serca dwa tygodnie temu. Co się stało z tym drugim? – Jego żona zachorowała. Bierze urlop. Zazwyczaj nie wypożyczamy sobie agentów z Secret Service, jak wiesz, ale mój znajomy wpadł na interesujący pomysł. Jeśli weźmiesz urlop w DEA, pożyczy cię na jakiś czas, dopóki jego człowiek nie wróci. Co sądzisz o pracy w ochronie prezydenta? Marshall się zachmurzył. Nie o tym myślał. Nienawidził ślęczenia przy biurku, lecz jego zdaniem stanie w korytarzach Białego Domu i na oficjalnych przyjęciach było niewiele lepsze. Chciał wrócić w teren, czuć przypływ adrenaliny i przydać się na coś w walce z naprawdę złymi ludźmi. Wstąpił do DEA, żeby uczynić świat lepszym miejscem. Był zdania, że jeśli nie
wybuchnie bomba ani ktoś nie dokona bezpośredniego ataku na prezydenta, w jego ochronie będzie równie bezużyteczny jak teraz przy biurku w Pentagonie. – Sam nie wiem – odparł szczerze. – Nie tak byłem szkolony. Chcę wrócić do pracy, robić to, co potrafię. Nie jestem niańką ani urzędnikiem. Chcę działać w terenie. – I na pewno będziesz – zapewnił go Bill – ale jeszcze nie teraz. Musi upłynąć trochę czasu. Ludzie cię tam znają. Nie chcemy wysyłać cię tam na rzeź. Musimy zaczekać, aż trochę opadnie kurz. Zbyt gorąco się wokół ciebie robiło, gdy wyjeżdżałeś. W międzyczasie służba w ochronie prezydenta może się dla ciebie okazać przyjemnym kompromisem. Tamci agenci też zarabiają na życie. To nie są maminsynki. Może chciałbyś porozmawiać z moim przyjacielem z Secret Service? Marshall z wahaniem pokiwał głową, choć wciąż nie był pewien. To chyba nie dla niego. Gdy trzy dni później udał się z wizytą do Jacka Washingtona, ten urzekł go swoją charyzmą i zdecydowaniem. W jego relacji robota wyglądała na równie ekscytującą jak to, co Marshall robił przez ostatnich sześć lat, choć wcale nie był pewien, czy to prawda. Jack zachwalał mu nowy przydział i bezustannie przypominał, jak bardzo nudzi się za biurkiem, aby ułatwić sobie zadanie. – Naprawdę mógłby mnie pan wypożyczyć do Secret Service? Marshall nie chciał na stałe opuszczać DEA, co Jack rozumiał. Marshall zrobił na nim pozytywne wrażenie. Był bystry i w lot pojmował słowa Jacka. Oprócz tego prezentował się nienagannie i był bardzo inteligentnym młodym człowiekiem. – Jeśli pociągnę za kilka sznurków, to mogłoby się udać – odparł Jack ostrożnie. Nigdy jeszcze nie wypożyczał agenta z DEA, ale chciał spróbować. – Muszę być z panem szczery – dodał Marshall. – To nie jest to, co chcę robić, i jeśli zaproponują mi misję gdziekolwiek w Ameryce Południowej, wyjadę bez wahania. Ale ma pan rację, to lepsze niż robota za biurkiem. Co musimy zrobić, żebym dostał zgodę na służbę w ochronie prezydenta? – Może prześlesz mi swoje CV, a ja odbędę kilka rozmów z właściwymi ludźmi na temat tego, jak bardzo cię potrzebuję. Przedstawię to jako rzadką okazję, aby położyć łapy na człowieku z DEA. Parę lat temu robiliśmy coś podobnego z CIA, a dziesięć lat temu mieliśmy agenta z FBI. To się zdarza, chociaż nieczęsto. Czasami jednak jest warte całej papierkowej roboty i wyzwań, jeśli to odpowiedni wybór. – Chciałbym to zrobić. Dzięki temu opuściłbym biuro. – Marshallowi coraz bardziej podobał się ten pomysł. – Jeśli będę tam siedział jeszcze pięć miesięcy lub dłużej, oszaleję. Może nawet odejdę. Myślałem o tym. Jego słowa nie zaskoczyły Jacka – Bill również to podejrzewał, a nie chciał go stracić. – Cóż, nie rób tego – oświadczył Jack spokojnie. – Może przejście do nas rozwiąże problemy nas obu. Przyślij mi CV, a ja pogadam o tobie z odpowiednimi ludźmi. Czasami trzeba się wysilić na kreatywność. Marshall pokiwał głową, zaintrygowany tym pomysłem, mimo że początkowo nie był przekonany. Chciał wrócić do akcji, to w niej rozkwitał i tęsknił za nią od przylotu do Stanów. Nie miał żadnych wiadomości od Jacka aż do października. Jack najpierw odbył rozmowę z Billem i zdobył aprobatę u najwyżej postawionych osób. Dokładnie prześwietlili Marshalla – spodobało im się wszystko, czego się dowiedzieli. Jack poprosił Billa, aby za zgodą Marshalla udzielił agentowi pozwolenia na urlop, który umożliwi Marshallowi rozpoczęcie pracy w Białym Domu. Był to prestiżowy przydział, a gdy Marshall zapoznał się ze szczegółami nowej pracy, ogarnęło go podekscytowanie. Wiedział, że nie będzie to tak interesujące jak misje pod przykrywką, lecz z opisu wynikało, że szykuje się coś lepszego niż praca za biurkiem, od której
rozpaczliwie pragnął uciec, a samo zadanie było nobilitujące. Gdy transfer został dopięty na ostatni guzik od strony formalnej, Jack zadzwonił do Marshalla i poprosił go o przyjście w poniedziałek. Już zapełnili wakat po agencie, który umarł, kimś ze swoich szeregów. Marshall w drodze wyjątku miał zastępować mężczyznę, który wziął urlop, by opiekować się chorą żoną. Trochę się martwił, czy jego współpracownicy w ochronie prezydenta nie będą krzywo na niego patrzeć z powodu wyjątkowości jego sytuacji. Zamierzał się z tym uporać, nawet gdyby do tego doszło. W pierwszy dzień ogarnęło go zdenerwowanie. Nie był pewien, czego ma oczekiwać. Gdy już dotarł na miejsce, zapoznano go z jego obowiązkami oraz oprowadzono go po terenie, na którym miał pracować, łącznie z Gabinetem Owalnym i pomieszczeniami prywatnymi. Nie zobaczył wszystkiego, ponieważ pierwsza dama i dzieci jadły właśnie obiad. Wieczorem prezydent miał lecieć Air Force One do Nowego Jorku, aby przemówić w siedzibie ONZ, pierwsza dama natomiast planowała zostać w domu. Oprowadzająca go asystentka wyjaśniła mu, że pierwsza dama często jada z dziećmi, gdy nie musi uczestniczyć w żadnych oficjalnych wydarzeniach. Lubiła spędzać czas ze swoimi pociechami, które miały sześć i dziewięć lat. Rodzina była bardzo istotna dla tej prezydentury. Prezydenta często widywano z dziećmi, gdy bawił się z nimi w weekendy. Dzięki temu obecna administracja była postrzegana jako bardziej wyluzowana, a Biały Dom stał się prawdziwym domem. Córka prezydenta zakradała się nawet na dół, aby obserwować oficjalne uroczystości, a raz została sfotografowana, gdy podglądała zza balustrady na schodach. Zdjęcie było urocze zdaniem starszego agenta Secret Service. Marshall nie pamiętał, by je widział. Ogólnie miał bardzo mało kontaktów z dziećmi, zarówno pod przykrywką, jak i w prawdziwym życiu. Jego dziecko z Palomą miało to zmienić. Powiedziano mu, aby zgłosił się na pierwszą zmianę. Włożył ciemny garnitur, który kupił specjalnie w tym celu, i zjawił się wcześniej, aby zwiedzić dom i zapoznać się z obowiązkami. Gdy odchodził z DEA na urlop, Bill życzył mu powodzenia i dodał, że ma nadzieję, iż spodoba mu się jego tymczasowy przydział, lecz nie na tyle, aby chciał na dobre opuścić DEA. Bill obiecał też, że będzie do niego dzwonić od czasu do czasu, aby sprawdzić, jak mu idzie, i wprost zaznaczył, że jeśli Marshall wciąż będzie chciał potem wrócić do Ameryki Południowej jako tajny agent, przyjmą go z otwartymi ramionami. Marshall zapewnił go, że to się nie zmieni i że ma zamiar sprawować się jak najlepiej, służąc w międzyczasie prezydentowi. – Daj nam powód do dumy – oświadczył Bill Carter. – Dobrze, sir – odparł Marshall z uśmiechem, po czym wyszedł. Pierwszego ranka polecono mu stać w wyznaczonym miejscu przed Gabinetem Owalnym i chodzić za prezydentem, gdyby ten się przemieszczał. W pobliżu czuwali trzej inni agenci Secret Service. Prezydent miał wyjść z gabinetu dopiero w porze lunchu, by udać się do jadalni w części przeznaczonej dla rodziny. Popołudnie miał zapełnione spotkaniami w Gabinecie Owalnym. Przełożony Marshalla uprzedził go, że prezydent tego dnia zostanie na miejscu, by odbyć całą masę ważnych rozmów przez telefon i w cztery oczy, między innymi z głowami innych państw. Marshall stał w jednym miejscu przez dwie godziny, wyglądając jak pomnik w garniturze, ze „spaghetti” w uchu, czyli przewodową słuchawką, dzięki której agencji pozostawali w stałym kontakcie radiowym. Jego słuchawka była włączona, a on sam – piekielnie znudzony; robił, co mógł, aby nie zasnąć na stojąco. Mijały go piękne kobiety z naręczami papierów, teczek i iPadami. Wpatrywał się właśnie w swoje buty, gdy zobaczył przed nimi dwie małe stopy w błyszczących różowych bucikach z wstążkami. Gdy tylko je zauważył, podniósł głowę i dostrzegł małą dziewczynkę z blond włosami zebranymi w mysie ogonki, brakowało jej przedniego zęba. Patrzyła na niego z powagą. Miała na sobie szarą spódnicę i różowy sweter.
Wyglądała uroczo, gdy dokładnie mierzyła go wzrokiem. Była jeszcze ładniejsza niż na zdjęciach i miała wielkie niebieskie oczy, które wbiła prosto w niego. Zdumiało go to intensywne, bezpośrednie spojrzenie oraz widok sześcioletniej córki prezydenta samej, bez opieki. – Nigdy wcześniej cię tu nie widziałam – oświadczyła rzeczowo. – Dopiero przyjechałeś? – Tak, dzisiaj zacząłem pracę – odparł tak, jak odpowiedziałby dorosłemu na takie samo pytanie. Nie był pewien, jak z nią rozmawiać i nie spodziewał się, że mała podda go przesłuchaniu. – Podoba ci się? – zapytała uprzejmie, a on pokiwał głową, próbując się nie roześmiać z rozbawienia. Wyglądała jak śmieszny mały elf. Nie spodziewał się, że ją pozna ani że będzie z nią rozmawiał. – Tak, bardzo. Wszyscy są dla mnie mili – dodał, zastanawiając się, czy dziewczynka zawsze spaceruje po Białym Domu sama i dlaczego nie jest w szkole. – Mam na imię Amelia. To mój tata. – Skinęła głową na Gabinet Owalny, a Marshall przytaknął. – Poznałeś już mojego tatę? – Nie, w sumie jeszcze nie. Był zajęty przez cały ranek. Pokiwała głową, jakby tego właśnie się spodziewała, po czym odpowiedziała na jego niewyartykułowane pytanie: – Ja też zazwyczaj jestem rano zajęta, ale w szkole jest ospa, a mama nie chce, żebym się zaraziła. Dostaje się potem wysypki i wszystko cię swędzi. Miałeś ospę? – Chyba tak. Nie pamiętam – odparł z powagą, kontynuując wymianę zdań ze swoją nową przyjaciółką w różowych butach. – Cóż, ja nie mam, więc ode mnie się nie zarazisz. Mój brat chorował na to w zeszłym roku, ale od niego też się nie zaraziłam, więc mama nie chce, żebym się zaraziła teraz. Martha, która się nami opiekuje, ma grypę. U mamy jest fryzjer, więc przyszłam z wizytą. Za kogo się przebierzesz na Halloween? Pytanie zaskoczyło go tak bardzo, że zaczął się śmiać. – Nie wiem. Nie myślałem o tym. – Od dwudziestu lat nie miał na sobie kostiumu z okazji Halloween. – Powinieneś – odparła z naciskiem. – To już jutro. – A ty za co się przebierzesz? – zapytał. Dobrze się bawił, rozmawiając z nią. Była bardzo bystra i zabawna; uczyniła jego nudny poranek przed Gabinetem Owalnym o wiele ciekawszym niż jego praca za biurkiem. – Miałam być Kopciuszkiem, ale trudno się chodzi w tych butach, mogłabym się potknąć, więc przebiorę się za myszkę. Włożę baletki i spódniczkę z tiulu – wyjaśniła z zadowoloną miną, a Marshall się uśmiechnął. – Myszka w tiulowej spódniczce to świetny pomysł. – Mój brat będzie wampirem, tata kupił mu sztuczną krew. Mama mówi, że narobi bałaganu w całym domu – zachichotała. Wzmianka o prezydencie, który osobiście kupił synowi sztuczną krew do kostiumu wampira, wydała się Marshallowi zdumiewająco normalna. Ogromnie się to różniło od jego życia przez ostatnich sześć lat i przypomniało mu, jak żyją inni ludzie, którzy mają rodzinę i dzieci. W tej samej chwili otworzyły się drzwi do Gabinetu Owalnego i nagle stanął w nich prezydent. Zrobił zdziwioną minę na widok córki gawędzącej z agentem Secret Service przydzielonym do ochrony drzwi. Zerknął na Marshalla i uśmiechnął się, po czym posłał córce zdumione spojrzenie. – Co ty tu robisz sama, młoda damo?
– Martha jest chora, a mama się czesze. Powiedziałam mu o sztucznej krwi, którą kupiłeś dla Brada. On się nie przebiera. – Wskazała Marshalla palcem. – Zapomniał, że jutro jest Halloween. Powiedziałam mu o mojej myszce. – Myślę, że pora na lunch, mama będzie się zastanawiać, gdzie się podziewasz. Powiedziałaś jej, że tu idziesz? – Zadał to pytanie jak każdy ojciec, a Amelia natychmiast zrobiła skruszoną minę. – Jest zajęta. – Uwielbiała się wymykać z wizytą do taty. Robiła to, kiedy tylko mogła. – Odprowadzę cię na górę. – Prezydent odwrócił się do Marshalla z przyjaznym wyrazem twarzy. – Dziękuję, że dotrzymał pan towarzystwa mojej córce. Ma wielu przyjaciół w Białym Domu – dodał. Uwielbiała pojawiać się w jego biurze. Gdy weszli do prywatnej windy, Amelia odwróciła się i pomachała do Marshalla, po czym zawołała do niego przez cały korytarz, zanim drzwi się zamknęły: – Przyjdę jutro pokazać ci kostium! – obiecała, a on pomachał jej, gdy zniknęła wraz z ojcem. – Urocza, prawda? – powiedziała jedna z asystentek prezydenta, przemykając obok z naręczem książek. – Oboje tacy są, ona i Brad. To miłe dzieciaki. Ciągle się tu plączą. Jedna z zalet tej pracy. Nie był entuzjastycznie nastawiony do pracy w Secret Service, która wydawała mu się tylko odrobinę mniej nudna niż to, co robił w Pentagonie. Nie spodziewał się jednak rodzinnej atmosfery, którą tworzyły dzieci prezydenta. Ku własnemu zdumieniu, nie mógł się już doczekać spotkania z Amelią przebraną za myszkę. Zastanawiał się, czy dzieci zejdą na dół po cukierki. Dzięki spotkaniu z Amelią czuł się jak członek rodziny, a nie najemny pracownik, i bardzo mu się to podobało. Ich człowieczeństwo nadawało nowy wymiar jego pracy. Prezydent wrócił dziesięć minut później i uścisnął dłoń Marshallowi. – Mam nadzieję, że Amelia się nie naprzykrzała. Uwielbia zawierać nowe przyjaźnie. – Ależ skąd. Opowiadała mi o swoim kostiumie na Halloween i sztucznej krwi pana syna. – Podejrzewam, że jutro wszyscy będziemy w niej pływać. Tak jak nowa biała kanapa jego matki, za co mnie się dostanie. Amelia jest zdania, że ja też powinienem jutro pracować w kostiumie – gawędził z nowym agentem Secret Service, jednocześnie go oceniając. Spodobał mu się jego przyjacielski stosunek do Amelii, która uznała go za miłego. Wydawał się sympatyczny. – Pomyślałem, że Superman by się nadał, ale nie jestem pewien, co prasa pisałaby o prezydencie w rajtuzach. – Obaj wybuchnęli śmiechem, a chwilę później prezydent wrócił do Gabinetu Owalnego, aby przyjąć tam głowę państwa z Bliskiego Wschodu. Marshalla uprzedzono już, że następnego dnia przylatuje z wizytą brytyjski premier, zapewne bez kostiumu. Wizja prezydenta w płaszczu Supermana sprowokowała Marshalla do śmiechu. Złagodziło to napięcie pierwszego poranka w nowej pracy, zwłaszcza takiej. Przydział był o lata świetlne odległy od tego, co robił zazwyczaj, gdy pracował pod przykrywką dla DEA. Prezydenta zobaczył Marshall dopiero pod koniec dnia. Phillip Armstrong wyszedł z Gabinetu Owalnego o siódmej, pożegnał się ze wszystkimi i uśmiechnął się do Marshalla. – Przyzwoity pierwszy dzień? – zapytał. Marshall podobał mu się z wyglądu, zauważył go od razu, jeszcze przed jego spotkaniem z Amelią. Marshall z uśmiechem pokiwał głową. – Bardzo udany pierwszy dzień, sir. Dziękuję. Cieszę się też, że mogłem poznać pana córkę. – Do kogo był pan wcześniej przydzielony? Zapewne do byłego prezydenta lub kogoś takiego.
– Obecnie przebywam na urlopie z DEA. Przez sześć lat pracowałem pod przykrywką w Ameryce Południowej. Przez osiem miesięcy pracowałem w Pentagonie pomiędzy misjami, a teraz wypożyczyli mnie tutaj. – Uśmiechnął się. – To musi być dla pana bardzo nudne – odparł prezydent, unosząc brew. Zaimponowała mu jego historia. Tajni agenci DEA należeli do ścisłej elity i wiedli zupełnie inne życie: najeżone trudnościami i związane z ogromnym ryzykiem. – Nie, sir. Po prostu inne. W Pentagonie jest o wiele spokojniej. Tego dnia wiele się wokół niego działo. Miał być pasywnym, lecz uważnym obserwatorem, chyba że prezydent opuściłby gabinet, czego nie zrobił. Przebywał w nim od wczesnych godzin porannych przez cały czas z krótką przerwą na odprowadzenie córki na górę. – Cóż, w takim razie witamy w Białym Domu. Mam nadzieję, że się tu panu spodoba. Cieszymy się, że mamy pana w drużynie – oświadczył ciepło prezydent, po czym podszedł jeszcze do jednej z sekretarek, zamienił z nią kilka słów, wsiadł do prywatnej windy i pojechał na górę. Phillip Armstrong wydawał się spokojnym, przyzwoitym ojcem rodziny i był bardzo miły dla Marshalla, który dzięki niemu poczuł się pierwszego dnia w pracy jak w domu. Prezydent budził sympatię, co odzwierciedlały też wyniki sondaży. Marshall opuszczał Biały Dom z przekonaniem, że to był dobry dzień. Nie ścigał złych facetów, nie próbował ich przechytrzyć ani nie organizował transportu ton kokainy do Afryki, na Karaiby czy do Stanów. Był to normalny dzień pracy, choć pracował w Białym Domu i rozmawiał z samym prezydentem. Zaczynał myśleć, że jego nowe zadanie nie będzie takie złe, przynajmniej przez jakiś czas. Ucieszyło go spotkanie z małą dziewczynką. Uśmiechał się do siebie, gdy jechał do swojego umeblowanego mieszkania w Georgetown. Po raz pierwszy miał wrażenie, że wraca do domu pomimo nagich ścian i skromnego wystroju. Gdy się rozglądał, doszedł do wniosku, że musi coś zrobić, aby ocieplić to wnętrze. Miał wrażenie, że patrzy na mieszkanie po raz pierwszy. I po raz pierwszy, odkąd wyjechał z Kolumbii i dowiedział się o śmierci Palomy i dziecka, poczuł, że żyje. Mała dziewczynka z warkoczami w błyszczących różowych butach poruszyła jego serce i uczyniła ten dzień lepszym.
Rozdział 4 Następny dzień w Białym Domu był znacznie aktywniejszy niż pierwszy. Marshalla włączono do sześcioosobowej ekipy agentów, która udała się z prezydentem helikopterem na spotkanie z brytyjskim premierem w Camp David. Zostali tam na lunch, a potem prezydent przemawiał w Kongresie, wrócili więc do Białego Domu późnym popołudniem. Był to ciekawy dzień, a brytyjski premier i jego asystenci traktowali wszystkich z uprzejmością. Agenci Secret Service i ich brytyjscy odpowiednicy rozmawiali i trochę się pośmiali. Było coś interesującego w ludziach, których poznawali w pracy. Marshall miał okazję z nimi podyskutować, gdy czekali podczas lunchu. Jego koledzy wydawali się zrelaksowani i swobodni, choć zawsze byli w najwyższej gotowości. Jeden z nich służył już od dwudziestu lat, lecz inni byli zbliżeni wiekiem do Marshalla. Zaintrygował ich, gdy powiedział, że pracuje w DEA i ostatnie sześć lat spędził w terenie w Ameryce Południowej – wiedzieli, że oznacza to przydział do karteli narkotykowych, czym od razu zyskał sobie ich szacunek. – To musi być dla ciebie niezła odmiana – mruknął z podziwem jeden z agentów. – Myślałem o DEA, ale zaraz po studiach się ożeniłem, a nie można mieć żony i rodziny w takiej robocie. Marshall natychmiast pomyślał o Palomie i ich dziecku i pokiwał głową. – Masz szczęście, że wróciłeś w jednym kawałku. Różne rzeczy się słyszy. Tak, na przykład o ukochanej kobiecie i nienarodzonym dziecku zamordowanych w ramach zemsty, pomyślał Marshall, lecz niczego nie powiedział. – Tak, różne rzeczy – zgodził się, lecz nie dodał na swój temat nic więcej. Był przyzwyczajony do ukrywania, kim naprawdę jest jako człowiek, nawet teraz. – Nie myślisz o tym, gdy tam jesteś. Robisz, co musisz. To, co robicie tutaj, jest tak samo ważne, jeśli nie ważniejsze. Chronicie prezydenta Stanów Zjednoczonych, a to poważna sprawa. Ja tylko śledziłem dilerów narkotykowych, próbując robić wyłomy w kartelach. Wszyscy wiedzieli, że to niemal niemożliwe, lecz Marshall wyrządził kartelom prawdziwe szkody. Nie dość duże według jego standardów, lecz według jego przełożonych i raportów na jego temat jego wpływ był ogromny, zwłaszcza informacje, których udzielił po zdemaskowaniu. Raul będzie cierpiał jeszcze długi czas. O tym Marshall swoim kolegom nie wspomniał. – Musiałeś odejść, bo zostałeś spalony? – zapytał jeden z nich, zaciekawiony szczegółami pracy i samym Marshallem. – Był przeciek – odparł Marshall krótko. – Musiałem uciekać. – Jego wzrok nie mówił nic o tym, jak bolesny był ten powrót ani co za sobą zostawił. – To trudny sposób na życie. Pewnie się cieszysz, że wróciłeś. Marshall westchnął w odpowiedzi. Prawda była taka, że się nie cieszył. Tęsknił za swoim dawnym życiem, a pobyt w Waszyngtonie uważał za tymczasowy. Tylko to go trzymało przy życiu – wiara, że pewnego dnia wróci pod przykrywkę. – Jest inaczej – mruknął tylko, co jego nowym kolegom przypomniało, że tajniacy byli uzależnieni od swoich misji. – Twój hiszpański musi być doskonały – wtrącił inny agent z szacunkiem, a Marshall się roześmiał. Wszyscy zdążyli już zauważyć, jaki jest skromny i skryty. – Czasami lepszy niż mój angielski. Przez sześć lat nie używałem angielskiego. Stajesz się kimś innym i zapominasz, kim naprawdę jesteś albo byłeś. Na początku to wszystko wydaje
się dziwne, ale po jakimś czasie staje się jedynym życiem, jakie znasz. – Nadal czytywał południowoamerykańskie gazety częściej niż północnoamerykańskie i oglądał hiszpańskojęzyczną telewizję, lecz tego im nie powiedział, żeby nie wzięli go za dziwaka. – Skończyłeś już z DEA? – zapytał ktoś z zaciekawieniem. – Mam nadzieję, że nie – odparł Marshall cicho. – Ta praca mi odpowiada. Masz dużo swobody i możesz wyrządzić szkody tam, gdzie to się liczy. A może jestem uzależniony od adrenaliny. – Wszyscy wiedzieli, że wielu oficerów operacyjnych DEA ginie w terenie nawet w Stanach. – Tutaj też miewamy przypływy adrenaliny. Nie mogę przestać myśleć o tym, jak źle musieli się czuć chłopcy, gdy zastrzelono Kennedy’ego. Robili, co mogli, ale czasami przytrafia się taki szajs… Robisz wszystko, jak trzeba, a i tak przegrywasz. – Podobnie jest w pracy pod przykrywką. Nigdy nie znasz wyników i dopóki nie nadejdzie koniec, nie wiesz, czy przeżyjesz, czy zginiesz. Pokiwali głową w milczeniu, a chwilę później spotkanie z brytyjskim premierem dobiegło końca i przenieśli się z prezydentem do Kongresu, gdzie nie było czasu na pogawędki. Była to jednak interesująca wymiana zdań, która dała agentom pewien wgląd w to, jakim człowiekiem jest Marshall. Nie mówił o sobie wiele i wciąż oswajał się z nowymi okolicznościami, lecz wszyscy dostrzegali, jaki jest przy tym poważny i sumienny. Nie tracił czujności przez cały dzień, aż w końcu prezydent wrócił do Gabinetu Owalnego, a o czwartej zjawiła się Amelia w kostiumie myszki – różowych baletkach i tiulowej spódnicy. Ktoś namalował wąsy na jej policzkach. Uśmiechała się i podskakiwała, wędrując pomiędzy biurkami i zaglądając do gabinetów. W końcu podeszła do Marshalla, rozciągając wargi w szczerbatym uśmiechu. W dłoni trzymała plastikową dynię wypełnioną do połowy cukierkami – część sekretarek przyszła przygotowana i wrzuciła do jej dyni kilka miniaturowych batoników. Marshall żałował, że nic dla niej nie ma. Nie pomyślał, żeby kupić słodycze dla dzieci. Chwilę później zjawił się też jej brat – poważny, przystojny chłopiec w kostiumie wampira. Z jego plastikowych wampirzych kłów kapała sztuczna krew. Uprzejmie uścisnął dłoń Marshalla. – To mój brat Brad – przedstawiła ich sobie Amelia. – Marshall Everett. – Marshall uścisnął dłoń chłopca. – Świetna krew – dodał z podziwem, a nastolatek uśmiechnął się upiornie. Marshall wyobrażał sobie, ile szkód sztuczna krew wyrządziła na górze, patrząc na krople na podbródku Brada. – Będziecie chodzić po domach? – zapytał. Amelia zrobiła rozczarowaną minę i westchnęła ciężko. – Tata nam nie pozwolił. A poza tym musielibyśmy wziąć ze sobą Secret Service, a to żadna zabawa. Możemy zbierać cukierki tylko tutaj. – Na szczęście część personelu już powiększyła ich słodką kolekcję. – Brałam za to udział w paradzie w szkole – dodała Amelia dumnie, a jej brat zapukał do drzwi Gabinetu Owalnego. Znajomy głos zaprosił ich do środka. Zostali z ojcem na pół godziny, a z gabinetu wyszli we troje. Prezydent miał wampirzą krew na koszuli i plamę na krawacie. Spojrzał ponuro na Marshalla, który się uśmiechnął. – Widzę, że wampir pana zaatakował, sir. – Uważaj, żeby ciebie też nie dopadł – odparł prezydent, a Brad prychnął. Jedna z sekretarek z uśmiechem wręczyła dzieciom po batoniku, przechodząc. – Teraz idziemy do kuchni – oświadczyła Amelia. Była bardziej otwarta i gadatliwa niż brat, który wydał się Marshallowi nieśmiały. Amelia miała przyjaciół wszędzie i zachowywała się tak, jakby znała Marshalla od lat. Już wciągnęła go na listę swoich licznych znajomych.
Wkrótce potem pobiegli dalej z prawie pełnymi dyniami, a prezydent wrócił do pracy. Tego wieczoru Marshall pełnił służbę z trzema innymi oficerami. – To słodkie dzieciaki – powiedział jeden z nich. – Nie mają w życiu łatwo. Innego życia jednak nie znały. Ich ojciec sprawował urząd od prawie dwóch lat, co oznaczało, że Amelia miała cztery lata, gdy się tu wprowadzili, a Brad siedem. Wcześniej prezydent przez osiem lat zasiadał w Senacie, nie poznali więc alternatywy i długo nie mieli jej poznać. Prezydent był pewniakiem na drugą kadencję według sondaży, co oznaczało, że Amelia opuści Biały dom, mając dwanaście lat, a Brad jako licealista. Było to ciekawe miejsce do dorastania i prawdziwie rajskie życie, niezależnie od tego, jak normalnie traktował ich ojciec. Następnego dnia Marshall poznał pierwszą damę. Była wyższą, jeszcze ładniejszą wersją Amelii, równie nieśmiałą jak Brad. Dzieci stanowiły kombinację cech rodziców, a Marshall z łatwością mógł sobie wyobrazić Amelię w fotelu prezydenta za kilka lat, mimo kostiumu myszki i warkoczy. Ich matka okazała się inteligentną, łagodną kobietą, byłym adwokatem i absolwentką Yale. Studiowała razem z prezydentem i zrezygnowała z kariery, gdy on postanowił kandydować do Senatu wkrótce po ich ślubie. Była oddaną żoną, wspierała wiele organizacji charytatywnych, próbując polepszyć los ubogich, i aktywnie działała na rzecz dzieci. Unikała wszelkich kontrowersji i delikatnych kwestii, nie wyrażała żadnych agresywnych przekonań politycznych i stanowiła ideał żony. Była doskonałą partnerką dla prezydenta Stanów Zjednoczonych – po jego zaprzysiężeniu nauczyła się francuskiego i hiszpańskiego, a obecnie doskonaliła chiński. Miała czterdzieści dwa lata, o cztery lata mniej niż mąż. Była piękna, miała wspaniałą figurę, grała w tenisa, jeździła na nartach i ćwiczyła z osobistym trenerem codziennie o szóstej rano. Kraj ją kochał. Łagodna nieśmiałość Melissy Armstrong pomimo jej zdumiewającej inteligencji czyniła ją wyjątkowo czarującą. Jej mąż zawsze podkreślał, że każde wygrane przez niego wybory to jej zasługa. Pod pewnymi względami przypominali Kennedych, lecz na współczesną, skromniejszą modłę. Nie byli pretensjonalni, byli prawdziwi i dzięki temu o wiele popularniejsi i bardziej lubiani niż którakolwiek inna rodzina prezydencka w ostatnich latach. Dzień po Halloween Marshall poznał ją na oficjalnym obiedzie. Wyglądała olśniewająco pięknie w połyskującej czarnej wieczorowej sukni, która zakrywała jedno ramię i odsłaniała drugie. Natychmiast zauważyła, że jest nowy, i specjalnie się z nim przywitała pomiędzy gośćmi. – Amelia mi o panu opowiadała – napomknęła ciepło z nieśmiałym uśmiechem, z którego słynęła. Marshall natychmiast pomyślał o młodej księżnej Dianie. Melissa miała podobną jasną urodę, tyle że w zdrowym, amerykańskim stylu. – Ma pani fantastyczną córkę – skomplementował ją Marshall – i bardzo przystojnego syna pomimo tej całej wampirzej krwi. Melissa przewróciła oczami, gdy to powiedział, i jęknęła. – Powinien pan zobaczyć naszą nową białą kanapę. Prezydent to przewidział, lecz i tak kupił krew, aby sprawić radość synowi. Często próbował wynagrodzić dzieciom restrykcje życia, które wiedli. Nie dało się ukryć faktu, że mieszkali w Białym Domu i nie mieli dostępu do wielu „normalnych” rozrywek. Amelii to nie przeszkadzało, lecz Bradowi już tak. Niedawno dostał się do drużyny futbolowej w szkole i teraz na każdym jego treningu i meczu zjawiało się pół tuzina agentów Secret Service. Pierwsza dama wróciła do swoich obowiązków po krótkiej i ciepłej rozmowie z Marshallem. Prezydent również znalazł dla niego chwilę. Po raz pierwszy w swojej karierze Marshall czuł się tak, jakby był częścią rodziny, a nie tylko wykonywał zadanie. Dzięki temu czuł się tu o wiele lepiej, niż się spodziewał. Tego wieczoru na eleganckim przyjęciu wydanym na cześć japońskiego księcia i jego małżonki zjawiło się stu czterdziestu gości. Było to
spektakularne wydarzenie, typowe dla obecnej administracji. W ciągu kilku dni Marshall zakosztował wszystkiego– od Halloween przez oficjalne rauty po spotkania w Camp David – a jego praca okazywała się stresująca, tylko gdy prezydent się przemieszczał. Wtedy każdy towarzyszący mu agent musiał być w pełnej gotowości, aby w każdej chwili osłonić go własnym ciałem. Prezydenta cechował swobodny styl, który chwilami utrudniał obronę przed potencjalnymi atakami. Chętnie ściskał dłonie i zatrzymywał się tam, gdzie nie planował, co komplikowało agentom Secret Service wykonywanie obowiązków. W drugim tygodniu pracy Marshalla prezydent uparł się, aby wstąpić do centrum handlowego i kupić coś dla żony. Wpadł do sklepu bez zapowiedzi w otoczeniu agentów Secret Service, którymi dowodził Marshall. Melissa wspomniała o czymś poprzedniego wieczoru, a on postanowił jej zrobić niespodziankę i osobiście jej to kupić. Niemal natychmiast otoczyli go zdumieni kupujący, pragnąc uścisnąć mu dłoń, podczas gdy ochrona sklepu robiła, co mogła, aby pomóc. Dwaj agenci w końcu przekonali prezydenta, żeby zaczekał w samochodzie, gdy oni będą finalizować zakup torebki, która podobała się Melissie i która miała pasować do stroju na Święto Dziękczynienia. Prezydent był zachwycony swoim pomysłem, a agenci Secret Service wydali zbiorowe westchnienie ulgi, gdy w końcu umieścili go w samochodzie. – Przyprawia mnie o zawał za każdym razem, gdy to robi – mruknął starszy agent do Marshalla, gdy w końcu dostarczyli prezydenta bezpiecznie na kolejne spotkanie. – Każdy taki przystanek kosztuje mnie dziesięć lat życia. Ciągle tak robi z dziećmi. Nie ma pojęcia, jakie to niebezpieczne. Niespodziewana wizyta w sklepie wzbudziła także zdenerwowanie Marshalla – bezustannie rozglądał się na boki, szukając w tłumie podejrzanych osób i aktywności. Takie przystanki były jednak mniej niebezpieczne niż te zaplanowane, do których szalona osoba lub nawet grupa terrorystów mogła się przygotować. Niezaplanowane przystanki i wyjścia też nie były dla nich proste, lecz prezydent je uwielbiał – dzięki nim utrzymywał iluzję normalności w ich życiu. Pierwszą damę cechował większy rozsądek, łatwiej ulegała sugestiom i bała się o bezpieczeństwo dzieci. Prezydent Armstrong uwielbiał spontaniczność i słynął z niej. Rzadko robił to, co mu kazano, przez co wszyscy musieli żyć ciągle w pełnej gotowości. Rodzina prezydencka Święto Dziękczynienia spędziła w Camp David z zaproszonymi krewnymi, a Marshall przez wszystkie te dni pracował, z czego się cieszył. Większość jego kolegów miała rodziny lub kogoś, z kim pragnęła spędzić święta. On nie miał i wolał pracować, niż siedzieć samotnie w mieszkaniu, codziennie więc kogoś zastępował, za co wszyscy byli mu wdzięczni. Dziwili się, że nie ma własnych planów, lecz po sześciu latach pracy pod przykrywką w Ameryce Południowej Marshall nie posiadał ani rodziny, ani nikogo, z kim chciałby być w tym okresie. Okazało się, że bycie częścią rodziny prezydenckiej podczas świąt, nawet z oddali, spodobało mu się bardziej, niż się spodziewał. Nie był tylko czuwającym robotem. Kopał piłkę z Bradem i odbył kilka rozmów z Amelią. Zarówno prezydent, jak i pierwsza dama podziękowali mu za dobroć dla ich dzieci i ostrzegli go, żeby nie pozwalał im się wykorzystywać, bo Amelia zagada go na śmierć. Kupili czarnego labradora pełnego energii, z którym Marshall również się bawił. Od lat nie spędził równie szczęśliwie Święta Dziękczynienia, a do tego coraz bardziej lubił swoich współpracowników. Mieli bliskie relacje, byli zgraną drużyną i poważnie podchodzili do swojej pracy. Gdy Bill Carter wypytał o niego jego przełożonych, usłyszał, że Marshall doskonale sobie radzi, ze wszystkimi się zintegrował, zwłaszcza z rodziną prezydencką, i że prezydent prosił o niego osobiście wielokrotnie, zwłaszcza podczas weekendów, ponieważ był bardzo miły dla dzieci.
– Zastanawiam się teraz, czy go za rok oddamy – powiedział Billowi przełożony Marshalla w Secret Service. – Może nawet sam nie będzie chciał wrócić do pracy w terenie. – Na to bym nie liczył – odparł Bill, znając swoich ludzi aż za dobrze – ma to we krwi. Cieszę się, że sobie radzi. Miał ciężki powrót i martwiłem się o niego. Przytrafiły mu się różne złe rzeczy, gdy go wyciągaliśmy. Wygląda jednak na to, że dochodzi do siebie. Czasami ci chłopcy nigdy nie godzą się z tym, na co ich narażamy. – Ogarnęło go poczucie winy. Nieraz widział ludzi, którzy nigdy nie wracali do życia po relokacji i nie mogli zapomnieć o tych, których zostawili. Obawiał się, że Marshall do nich należy… Zbyt długo wydawał się martwy. Czas spędzony z prezydentem i pierwszą damą, a zwłaszcza z ich dziećmi, przywracał go jednak do życia. Bill cieszył się, że to słyszy i że Marshall dobrze sobie radzi w nowej pracy. Był oddanym agentem we wszystkim, co robił. W Boże Narodzenie Marshall również poprosił o dyżur. Wyjechał z rodziną prezydencką do Aspen, gdzie jeździł na nartach z Bradem, podczas gdy Melissa osobiście uczyła Amelię. W młodości zdobywała nagrody na zawodach i chyba po niej Amelia odziedziczyła narciarską swobodę. Prezydent rzadko jeździł i zazwyczaj zostawał w domu – miał zbyt wiele obowiązków – lecz poprosił Marshalla, żeby jeździł z Bradem. Brad uwielbiał spędzać czas z agentem – niekiedy dla żartu Marshall zwracał się do niego po hiszpańsku, a Brad zawsze wtedy wybuchał śmiechem. Pierwsza dama podsłuchała ich pewnego dnia i przemówiła do Marshalla po hiszpańsku niemal bez akcentu, czym go zaskoczyła. Rozmawiali w tym języku przez kilka minut. Gdy zapytała, gdzie się go nauczył, odparł, że przez sześć lat mieszkał w Ameryce Południowej. Wtedy przypomniała sobie o jego pracy w DEA. Ciekawiło ją jego życie pod przykrywką, lecz nie chciała go o to pytać. Brad nie miał takich oporów, gdy już usłyszał o tym od innych agentów, lecz Marshall nie chciał się dzielić swoimi doświadczeniami. Brad powtarzał, że chce kiedyś pracować w CIA, a Marshall żartował wtedy, że DEA jest lepsze. Miał dobre relacje z obojgiem dzieci i żywił ogromny szacunek dla ich rodziców za to, jak się zachowywali wobec swoich pociech i wobec pracowników. Gdy nadeszła pora wyjazdu, żałował, że opuszcza Aspen. Świetnie się bawił, jeżdżąc na nartach i spędzając czas z Melissą i dziećmi. Po powrocie do Waszyngtonu znów przydzielono go do prezydenta. Marshall wciąż nie miał żadnego życia prywatnego i nie chciał go mieć. Nie okazywał zainteresowania kobietom, które poznał w biurze. Po utracie Palomy i dziecka, a wcześniej rodziców, był pewien już tylko tego, że nie chce już nigdy nikogo pokochać, aby go nie stracić. Zadowalał się pracą. Mieli dużo zajęć zimą i wiosną, odbyli mnóstwo oficjalnych przyjęć, spotkań politycznych, podróże do Europy, Azji i Australii, wizyty w Teksasie, Kalifornii i innych stanach oraz krótki pobyt w Oklahomie zdewastowanej przez serię tornad, dokąd prezydent pojechał ocenić straty. W maju Marshall ze zdumieniem odkrył, że wrócił z Kolumbii piętnaście miesięcy temu, a dla prezydenta pracował już od siedmiu. Amelia własnoręcznie zrobiła dla niego kartkę z życzeniami urodzinowymi i podarowała mu babeczkę ze świeczką, gdy skończył trzydzieści lat. Brad wręczył mu futbolówkę z autografem Aarona Rodgersa, która należała do jego największych skarbów. Marshall wahał się, czy ją przyjąć, lecz Brad nalegał. Marshall obiecał, że umieści piłkę na honorowym miejscu w swoim mieszkaniu, które nadal wyglądało surowo, wręcz sterylnie. Chciał coś z tym zrobić, ale nie miał czasu. Poza tym wciąż nie czuł się w Georgetown jak w domu. Po raz ostatni czuł się jak w domu w chacie w obozie Raula, lecz to z powodu tego, kim tam był. Rzadziej myślał teraz o Palomie, choć wciąż widywał ją z zaokrąglonym brzuchem. W głębi ducha nadal pragnął pewnego dnia dopaść Raula i go zabić. Słyszał od swoich źródeł w DEA, że organizacja Raula została poważnie osłabiona i że wrócił już do Kolumbii, choć obozował w innym miejscu. DEA miało kogoś w obozie na niskim szczeblu, lecz nikt dotychczas
nie był w stanie zinfiltrować organizacji w takim stopniu jak Marshall. Raul stał się jeszcze ostrożniejszy – zdrada Marshalla była dla niego bolesną lekcją. Ostatecznie to on jednak wygrał, zabijając Palomę i zadając cios prosto w serce wszystkiego, co liczyło się dla Marshalla. W lipcu zadzwonił do Marshalla Bill Carter z nowinami. Zebrali dość informacji, aby znów zrobić nalot na obóz Raula. Udało im się przeprowadzić akcję, w wyniku której Raul zginął, a razem z nim obaj jego bracia. Bill chciał, by Marshall to wiedział, ponieważ uważał, że to przyniesie mu ulgę. Marshall czuł jednak tylko pustkę – gigantyczną dziurę w swoim brzuchu albo sercu. Zdumiało go odkrycie, że śmierć Raula nie ma dla niego znaczenia. Paloma była martwa, niezależnie od tego, czy Raul żył, czy nie. Ich dziecko nigdy nie przyszło na świat, a piękna, młoda kobieta, którą kochał, zginęła. Sprawiedliwość dosięgła Raula, lecz to niczego nie zmieniało. Przeszłość to przeszłość. Następnego dnia Marshall myślał o nich, wpatrując się w przestrzeń. Wspominał Raula, Palomę i życie, które kiedyś wiedli. Miał wrażenie, że było to wczoraj, choć minęły wieki. Znajdowali się w posiadłości na Long Island, którą prezydent wynajął na lato. Marshall stał na straży przed domem, gdy nagle ktoś pociągnął go za rękaw. Kiedy opuścił wzrok, zobaczył Amelię. Miała na sobie strój kąpielowy i wpatrywała się w niego z niepokojem. – Jesteś smutny? – zapytała wprost. Smucił się z powodu Palomy i dziecka, choć śmierć Raula dała mu poczucie sprawiedliwości. Nie mógł jednak wyjaśnić tego wszystkiego małej dziewczynce, która dostrzegła zagubienie w jego oczach, gdy stracił nad sobą kontrolę i wrócił w czasie i przestrzeni do obozu w Kolumbii, gdzie przez trzy lata wiódł życie Pabla Echeverríi. Jakaś jego część już zawsze będzie tym człowiekiem. A Pablo nie żył, tak jak oni wszyscy. – Oczywiście, że nie – odparł, uśmiechając się do niej. – Kiedy idziemy pływać w oceanie? – Obiecał, że zabierze ją nad ocean tego popołudnia. Brad wybrał się z ojcem na ryby łodzią przyjaciela, a Marshalla przydzielono do ochrony domu, w którym została Amelia z matką. W ogóle mu to nie przeszkadzało. – Miałeś smutną minę – oświadczyła Amelia, wpatrując się w jego twarz. Teraz już wszystko było chyba w porządku. – Chcę poszukać muszli na plaży i zbudować z tobą zamek z piasku. – No to chodźmy. – Podał przez radio swoją lokalizację innym agentom. Potrzebowali trzech agentów na plaży i jednego, który zastąpiłby go przed domem. Kilka minut później wybrali się z Marthą, nianią dzieci, na plażę uzbrojeni w łopatki, wiaderka i foremki, aby wybudować zamek. Gdy dołączyła do nich pierwsza dama, budowla już stała, a oni nazbierali pełne wiadro muszelek. Melissa zrobiła zadowoloną minę. Ostatnio nie czuła się dobrze, dużo odpoczywała, co budziło plotki na temat jej zdrowia. Wszyscy się martwili. Tego dnia miała na sobie kostium i białą tunikę, pod którą doskonale było widać jej kształty. Nagle Marshall zauważył znajome wybrzuszenie, które widział ostatnio u ciężarnej Palomy, i uświadomił sobie, że pierwsza dama spodziewa się kolejnego dziecka, choć niczego jeszcze oficjalnie nie ogłoszono. Wzrok go jednak nie mylił. Wyglądała na czwarty lub piąty miesiąc i doskonale sobie radziła z ukrywaniem tego aż do teraz. Nic nie powiedział, lecz ona zauważyła, dokąd podąża jego wzrok, i uśmiechnęła się. – Uznaliśmy, że najlepiej utrzymać to w tajemnicy najdłużej, jak się da, żeby prasa się nie dowiedziała. Zamierzamy powiedzieć dzieciom w ten weekend – wyjaśniła mu, gdy Amelia pobiegła do wody z Marthą i wiaderkiem. – Gratulacje – powiedział cicho, a jego myśli znów pobiegły do Palomy. Melissa miała czterdzieści dwa lata i wiodła stresujące życie, podejrzewał więc, że ciąża nie jest dla niej łatwa. Zastanawiał się też, jak przyjmą nowiny Amelia i jej brat. To Amelia była
teraz gwiazdą i najmłodszym dzieckiem w rodzinie, istniało więc ryzyko, że krzywo spojrzy na konkurencję. Dwa dni później Amelia powiedziała o tym Marshallowi osobiście. – Będziemy mieli dziecko – oświadczyła rzeczowo, gdy budowali kolejny zamek na plaży. – Ja chcę dziewczynkę. Jeśli to będzie chłopiec, uważam, że powinniśmy go odesłać. Mama mówi, że będę mogła pomagać się nią zajmować. W ogóle nie wydawała się zdenerwowana – Armstrongowie najwyraźniej doskonale poradzili sobie z zadaniem. Amelia miała siedem lat i podobał się jej pomysł bycia starszą siostrą. Marshall ze zdumieniem odkrył, że również nie może się doczekać, mimo iż miał słodko-gorzkie wspomnienia. Zaczęli się bawić z Amelią w wymyślanie imion, a Marshall robił jej na złość, przypominając, że może się urodzić chłopiec, co Amelia witała z grymasem niezadowolenia. W kolejnym tygodniu wiadomość przedostała się do prasy. Dziecko miało przyjść na świat w listopadzie, tuż przed Świętem Dziękczynienia, a pierwsza dama zapowiedziała, że nieco ograniczy swoje wystąpienia publiczne w najbliższych miesiącach. Marshall uważał parę prezydencką za wspaniałych rodziców i cieszył się ich szczęściem. Prezydent wydawał się bardzo zadowolony. Gdy pod koniec sierpnia wrócili do Waszyngtonu, Melissa była już w szóstym miesiącu bardzo widocznej ciąży. Rodzina prezydencka nabrała dzięki temu wzruszających, ludzkich cech, a Phillip znów wystrzelił w górę w sondażach. Jego wygrana w przyszłorocznych wyborach była pewna. Przez ostatnie trzy lata podejmował mądre decyzje, kraj radził sobie lepiej niż we wcześniejszym okresie, a wszyscy czuli się bezpiecznie z Phillipem Armstrongiem u steru. Dzieci we wrześniu wróciły do szkoły, a Marshall spotkał się z Billem Carterem, aby umówić zakończenie swojego urlopu w ciągu miesiąca. Wyglądał zdrowo i dobrze na ciele i umyśle – wyraźnie rozkwitł podczas jedenastomiesięcznej służby w ochronie prezydenta. Billa dręczyło silne przekonanie, że Marshall nie zechce wrócić do DEA, co okazałoby się dla niego lepsze niż życie, które dawniej prowadził. Zapłacił za nie wysoką cenę. – Co chcesz zrobić? Wiesz, że możesz zrezygnować z pracy u nas i przejść do Secret Service. Od początku zakładaliśmy, że zechcesz tam przejść na cały etat. Przez długie lata dawałeś nam z siebie wszystko, co najlepsze. – Nie chciał, by Marshall czuł się winny z powodu rezygnacji z pracy i przejścia do czegoś nowego. Tak dobrze radził sobie w Secret Service, że żal byłoby to zmarnować. Zdumiała go odpowiedź Marshalla. – Chcę wrócić – oświadczył cicho. – Do tego się szkoliłem. Świetnie się przez ten rok bawiłem i chyba potrzebowałem przerwy bardziej, niż mi się wydawało. Kocham Armstrongów… to wspaniała rodzina. Ale moje serce należy do DEA. – Nadal chcesz wrócić do pracy pod przykrywką? – Bill Carter utkwił w nim wzrok. Nie mógł uwierzyć w to, co właśnie usłyszał. – Tam najbardziej się przydam. To świetna praca, ale moje umiejętności, szkolenie i doświadczenie należą do DEA – odparł zwyczajnie. Dużo o tym myślał. – Oni za tobą szaleją, Marshall. W każdym raporcie otrzymujesz najwyższe noty. A on jest pewniakiem na następną kadencję. Masz przed sobą pięć lat pewnej pracy dla prezydenta, którego lubisz. – Wiem, ale to nie jest moje miejsce. Nie chcę zmarnować sześciu lat wszystkiego, czego nauczyłem się w Ekwadorze i Kolumbii. Raul może być martwy, ale masa ludzi czeka, by zająć jego miejsce. Mamy tam robotę. To tam najlepiej przysłużę się krajowi. Chcę wrócić. Nie obchodzi mnie, dokąd mnie wyślecie, byle była to Ameryka Środkowa lub Południowa. Tym właśnie jestem. Wiem, że nie mogę wrócić do Kolumbii ani Ekwadoru, ale sytuacja w Meksyku z każdym dniem się zaognia i naprawdę przydałbym się wam w odpowiednim otoczeniu.
W Meksyku pracowałem dla Raula przez pośredników. Nikt mnie tam nie rozpozna. – Doskonale wiedział, czego chce. – Czeka mnie jeszcze sześć tygodni służby w Secret Service. Mogę zaczekać do końca roku, jeśli chcesz. Ale oni mnie nie potrzebują, a DEA tak. Wielu agentów Secret Service chciałoby wziąć moją robotę. Ja chcę wrócić do akcji, nieważne, jak będzie ciężko. Już czas. Mięknę, ochraniając uroczyste kolacje i bawiąc się z dziećmi. Mam trzydzieści lat i żadnych zobowiązań tutaj. Wiem, że to słuszna droga. Bill Carter nie mógł się nie zgodzić, lecz i tak był zaskoczony. Marshall wydawał się szczęśliwy w Secret Service, a oni byli nim zachwyceni, choć pod wieloma względami miał za wysokie kwalifikacje do tej roboty, o czym wszyscy wiedzieli. Nie potrzebowali jego doświadczenia w pracy w agencji narkotykowej i pod przykrywką. A on chciał znów wykorzystać swoje umiejętności. – Daj nam trochę czasu, żebyśmy ci znaleźli odpowiednie miejsce. Ogromna organizacja, jeszcze większa niż organizacja Raula, rozrastała się gwałtownie w Panamie, więc tam mogliby go umieścić. Meksyk również był pewną opcją. Decyzja należała jednak do odpowiedniego komitetu, a nowe zadanie, niezależnie od tego, czy w Panamie, czy w Meksyku, wiązało się z jeszcze większym niebezpieczeństwem niż dotychczas. Bill rozumiał już teraz jednak, że Marshall należy do ludzi, którzy rozkwitają w obliczu wyzwań i zagrożeń. Przełożeni Marshalla w Secret Service byli rozczarowani jego decyzją, lecz agent na urlopie, którego zastępował, był już gotowy do powrotu, więc wszystko układało się pomyślnie. Jego żona przeszła chemioterapię, a nowotwór był w remisji, mężczyzna mógł więc na nowo podjąć obowiązki w Białym Domu. Jego również tam lubiano. Na początku października rozeszła się wieść, że Marshall przed końcem roku wróci do DEA i do pracy w terenie. Obiecali podać mu miejsce w najbliższych tygodniach. Zamierzali wysłać go tam w listopadzie lub grudniu. Prezydent powiedział, że z przykrością powitał tę nowinę, lecz podziwia Marshalla za odwagę niezbędną do takiej roboty. Brad chciał poznać wszystkie drastyczne szczegóły nowego przydziału, o których Marshall nie miał jeszcze pojęcia i którymi nigdy nie zamierzał się z chłopcem dzielić. Pierwsza dama kazała Marshallowi obiecać, że przyjdzie zobaczyć dziecko. Wiedzieli już, że będzie to dziewczynka, więc Amelia była zachwycona. Zdruzgotała ją za to wiadomość o wyjeździe Marshalla – powiedziała mu wprost, że to okrutne i głupie z jego strony. Rozpłakała się, gdy dowiedziała się o tym od matki. – Muszę jechać walczyć ze złymi ludźmi – wyjaśnił jej – abyście ty, twój brat i twoja siostrzyczka byli bezpieczni. To właśnie robię. – Dlaczego ktoś inny nie może walczyć ze złymi ludźmi, żebyś ty został tutaj? – Bo ja jestem w tym lepszy – odparł żartobliwie, choć pod wieloma względami była to prawda. – Będę cię odwiedzał – obiecał, choć wiedział, że nie wydarzy się to prędko, a nie chciał jej zwodzić – gdy tylko będę w Waszyngtonie. Poza tym będziesz zajęta swoją nową siostrą. W ogóle nie będziesz za mną tęsknić. – Czuł jednak, jak bardzo sam będzie tęsknił za nią. Pokochał te dzieci w ciągu minionych jedenastu miesięcy, a do ich rodziców żywił głębokie uczucie i szacunek. Wiedział, że trudno będzie mu odejść. W ostatnich tygodniach jego pracy w Białym Domu dzieci znów zaabsorbowało przygotowywanie kostiumów na Halloween. Amelia postanowiła, że w tym roku będzie wiedźmą z Czarnoksiężnika z Oz z zieloną twarzą, a Brad zamierzał przebrać się za astronautę – skafander w jego rozmiarze przesłała mu NASA. Bardzo się na to cieszył. Amelia odbywała próby kostiumowe, spacerując po Białym Domu z twarzą pokrytą zieloną farbą. Marshalla ogarniała burza uczuć na myśl, że poznał ich zaledwie przed rokiem, w Halloween. Ich matka była już w ósmym miesiącu ciąży i oświadczyła, że w tym roku przebierze się za dynię. Wszyscy cieszyli się z narodzin dziecka i byli w dobrych nastrojach, gdy prezydent
zgodził się wziąć udział w ceremonii otwarcia szpitala pediatrycznego w Wirginii i zabrać ze sobą dzieci. Melissa była już bardzo zmęczona, lecz zgodziła się również pojechać. Szpital był dla niej ważny, ponieważ miał służyć ubogim dzieciom z całego kraju, których rodziców nie było stać na operacje. Dwa lata poświęciła na ten projekt, a prezydent oficjalnie udzielił swego wsparcia, na otwarcie wybierała się więc cała rodzina z Marshallem jako częścią ochrony. Ceremonia została zaplanowana na sobotę, aby dzieci mogły wziąć w niej udział, nie tracąc dnia szkolnego, a Amelia miała przeciąć wstążkę. Nie mogli się już doczekać, a Marshall czuł ucisk w gardle, wsiadając do helikoptera, wiedział bowiem, że to jedna z jego ostatnich oficjalnych uroczystości z nimi. Nie miał złudzeń. Wiedział, że będzie za nimi straszliwie tęsknił, zwłaszcza za dziećmi. Helikopter wylądował o czasie, a czekająca limuzyna zawiozła ich do szpitala. Mieli pełną ochronę, którą dowodził Marshall. Podał dłoń Melissie, aby pomóc jej wysiąść z helikoptera i przesiąść się do limuzyny. Poruszała się powoli i bezustannie przypominała mu o Palomie w ostatnich dniach ciąży, gdy wydawało się, że jej brzuch już bardziej się nie rozciągnie. Termin porodu wyznaczono za trzy tygodnie i choć było jej wyraźnie niewygodnie, postanowiła tego dnia się poświęcić. Komitet powitalny czekał na nich w szpitalu z tłumem gapiów, którzy zjawili się, aby zobaczyć rodzinę prezydencką, zwłaszcza dzieci. Amelia nie mogła się już doczekać, aby przeciąć wstęgę. Prezydent pozdrawiał zebranych uściskami dłoni, a agenci tłoczyli się wokół niego. Zgodnie z ustaleniami Marshall pozostał przy Melissie, choć ona i dzieci mieli dodatkowych agentów. Oprowadzono ich po szpitalu, a potem znów wyszli na zewnątrz, aby Amelia mogła przeciąć wstęgę. Podskakiwała z podniecenia, stojąc u boku matki podczas niezliczonych przemówień, gdy Marshall wpatrywał się w tłum bardziej z nawyku i instynktu niż prawdziwej troski. Była to feta dobroczynna, lecz to nie zwalniało go z obowiązków. Nagle jak w zwolnionym tempie dostrzegł mężczyznę, który postąpił krok naprzód i uniósł na ramię strzelbę, wycelował w prezydenta, po czym w ułamku sekundy odwrócił się do Melissy. Marshall krzyknął ostrzegawczo. Trzej agenci Secret Service powalili prezydenta na ziemię i przykryli go własnymi ciałami, a Marshall skoczył ku Melissie, zbijając ją z nóg. Amelia krzyknęła. Rozpętało się piekło. Wszędzie zaroiło się od agentów Secret Service. Dwaj z nich ujęli zamachowca, prezydent wciąż leżał na ziemi pod dwoma innymi, tłum rozpierzchł się z krzykiem, a Melissa jęczała. Uderzyła się w głowę, padając na ziemię. Brada trzymał w ramionach jeden z agentów, a Marshall leżał na Amelii. Pociągnął ją do siebie i objął, a zaraz potem usłyszał świst kuli tuż obok. Gdy opuścił wzrok, wszędzie zobaczył krew – na jej twarzy i swoich rękach. Nie miał pojęcia, gdzie dostała, lecz wiedział, że jest ranna. Próbował ją podnieść i uciec w bezpieczne miejsce, ale nie mógł. Jego lewe ramię nie było w stanie jej podnieść, a ona wpatrywała się w niego przerażonym wzrokiem, nawet nie płacząc. – Czy ja umrę? – zapytała go ochrypłym szeptem. Jej matka klęczała obok, próbując wziąć córkę w objęcia, lecz Marshall ostrzegł ją, aby nie ruszała Amelii i nakazał się jej na powrót położyć. Sama była ranna i śmiertelnie blada. – Nie ruszaj się, skarbie – polecił Amelii, układając ją na ziemi delikatnie, gdy policja i Secret Service rzucili się, aby im pomóc. Prezydent deptał im po piętach otoczony przez licznych agentów. Przenieśli dziecko na nosze i zabrali je do szpitala. Melissa pobiegła za nimi z oszołomieniem w oczach, wsparta na ramieniu męża. Brad biegł za nimi. Otoczył ich batalion agentów Secret Service i policji. Zjawili się lekarze, a wszystkie oczy skupiły się na Amelii i na krwi na jej twarzy. Wszyscy poza agentami i rodziną prezydencką zostali wyproszeni z sali,
a Amelię rozebrano do badania. Kula ledwie musnęła jej głowę, nie było rany wlotowej ani żadnych poważnych uszkodzeń. Rana okazała się powierzchowna, ponieważ Marshall odepchnął ją błyskawicznie i tym samym ocalił jej życie. Jeszcze centymetr albo dwa, a strzał w głowę skutkowałby jej śmiercią. Gdy Melissa uświadomiła sobie, co niemal spotkało jej córkę, zemdlała, a lekarze zaczęli badać również ją. Phillip obawiał się przedwczesnej akcji porodowej. Ani on, ani syn nie odnieśli żadnych obrażeń. U Amelii stwierdzono szok i oczyszczono ranę, aby nie doszło do zakażenia. Zabandażowano jej głowę po wygoleniu i oczyszczeniu draśniętego miejsca, lecz rana okazała się powierzchowna i bardzo mała. Marshall nie odrywał od niej wzroku od chwili, gdy weszli do szpitala. Gdy prezydent odwrócił się, aby mu podziękować, Amelia uśmiechnęła się do niego. – Uratowałeś mnie, Marsh – szepnęła, a on się uśmiechnął pomimo łez ulgi spływających mu po policzkach. Melissa odzyskała w międzyczasie przytomność. Lekarze zdiagnozowali u niej lekki wstrząs mózgu od upadku na ziemię, postanowili też zrobić badanie USG na wszelki wypadek, choć dziecko ruszało się i miało wyczuwalny puls. Uniknęli potencjalnej tragedii dzięki Marshallowi, jego refleksowi, nieomylnym instynktom i błyskawicznej reakcji. Prezydent położył mu dłoń na ramieniu, aby mu podziękować. Był bardzo wzruszony. Gdy podniósł rękę, zobaczył, że jest cała pokryta krwią, którą nasiąkł garnitur Marshalla. Krew ściekała na podłogę, tworząc na niej kałużę. Marshall nawet tego nie czuł. Kula, która musnęła głowę Amelii, trafiła go w lewe ramię. Zwisało ono teraz bezużytecznie u boku, a krew tryskała z rany, gdy lekarze podbiegli do niego wezwani okrzykiem prezydenta. Marshallowi kręciło się w głowie, lecz mógł myśleć tylko o tym, że uratował Amelię i dziecko Melissy. Nie chciał, aby spotkało ją to, co Palomę. Nie chciał, by którekolwiek z nich umarło. Pokój wirował, gdy posadzili Marshalla na wózku, odcięli rękawy marynarki i koszuli, a chwilę później przenieśli go na nosze. Kula nadal tkwiła w ramieniu, a on nagle stracił świadomość tego, gdzie się znajduje. Gdy podniósł głowę, zobaczył nad sobą twarz Raula, zaczął mówić po hiszpańsku i głośno wzywać Palomę. Agenci stłoczyli się wokół niego. Uzgodnili, że rodzinę prezydencką należy wyprowadzić tylnym wyjściem i przetransportować do helikoptera najszybciej, jak to tylko możliwe, a następnie zawieźć do szpitala w Waszyngtonie na dalsze leczenie. Przed budynkiem wciąż panował chaos, a ludzie domagali się informacji o rodzinie prezydenta. Na miejsce dotarły już wozy reporterskie i kamery telewizyjne, a zamachowca dawno temu zabrała policja. – Czy Marshall umrze, tatusiu? – zapytała Amelia z paniką w oczach. Po jej policzkach płynęły łzy. – Uratował mi życie, postrzelili go przeze mnie. – Przyjął na siebie kulę, która musnęła jej czoło, a która równie dobrze mogła zabić ją, Brada albo trafić brzuch Melissy. Zareagował instynktownie, aby ich uratować, i sam został ranny. Prezydent miał ponurą minę. – Nie, kochanie, nie umrze. Ale był bardzo odważny. Jego natychmiastowa reakcja ocaliła rodzinę Phillipa Armstronga, który był ogromnie wdzięczny losowi za to, że tego dnia nikt nie zginął. Przetransportowano ich do helikoptera i drogą lotniczą do Białego Domu, gdzie znów przeszli badania. Melissa i dziecko były na szczęście całe i zdrowe, Phillip i Brad – nietknięci, a rana głowy Amelii okazała się zdumiewająco czysta. Melissa miała guza na czole od upadku, lecz poza tym czuła się dobrze. Tylko Marshall został ranny, a gdy Phillip w następnych godzinach wypytywał o niego agentów Secret Service, dowiedział się tylko, że stan Marshalla jest stabilny i że trwa operacja mająca na celu usunięcie kuli z jego ramienia. Słyszał tę samą
odpowiedź przez pięć kolejnych godzin za każdym razem, gdy pytał, co wzbudziło w nim głęboki niepokój. Zadzwonił do szpitala, aby osobiście porozmawiać z jednym z lekarzy, lecz powiedziano mu tylko, że wciąż próbują uratować lewe ramię i że doszło do poważnych uszkodzeń nerwów, ponieważ kula była rozcięta, aby spowodować większe szkody przy uderzeniu. Doskonale spełniła swoje zadanie. Dwaj agenci zostali z Marshallem w szpitalu, a czterej kolejni zjawili się wkrótce potem. Agent dowodzący zadzwonił do swoich zwierzchników, którzy skontaktowali się z Billem Carterem. Ten natychmiast pojechał do Wirginii i w siedmiu czekali, aż Marshall wyjedzie z bloku operacyjnego. Wszyscy wiedzieli, że ocalił życie Melissy i Amelii Armstrong. Chirurdzy, którzy wyszli do nich podczas operacji, powiedzieli, że przeprowadzają zabieg mikrochirurgiczny, aby ocalić ramię. Kula dokonała ogromnych uszkodzeń – na pewnym etapie operacji Marshall niemal umarł od utraty krwi. O ósmej wieczorem chirurdzy zakończyli zabieg i powiedzieli Billowi i reszcie, że Marshall przeżył, lecz uszkodzenia nerwów okazały się zbyt rozległe – nigdy nie odzyska władzy w lewym ramieniu. Pomiędzy słuchającymi zapanowała cisza. Wszyscy wiedzieli, co oznacza to dla Marshalla i co oznaczałoby dla każdego z nich. Jego kariera w Secret Service i DEA była skończona. Ocalił trzy życia – Melissy, Amelii i dziecka – i zapłacił za to swoim lewym ramieniem. Temu właśnie poświęcił życie i wszyscy wiedzieli, że niczego by nie zmienił. Wiedzieli też jednak, że jego życie, jakie znał i prowadził aż do tej chwili, na zawsze się zmieniło. Był to wyrok śmierci dla stylu życia, który chciał prowadzić. Bill Carter siedział w milczeniu, zastanawiając się, czy Marshall zdoła to przetrwać. Nigdy nie będzie mógł podjąć pracy w terenie ani żadnej innej wymagającej aktywności.
Rozdział 5 Prezydent nakazał przetransportować Marshalla do Walter Reed Hospital, gdy tylko okazało się to możliwe. Wcześniejsza diagnoza się potwierdziła – lewy bark i ramię doznały nieodwracalnych uszkodzeń. Prezydent wezwał na konsultację troje specjalistów, wszyscy poparli opinię chirurga – Marshall nigdy nie odzyska pełnej władzy w lewym ramieniu, a być może pozostanie ono całkowicie bezwładne. Zamierzali zatrzymać go w szpitalu przez kilka tygodni w celu obserwowania jego postępów, a także rozpocząć rehabilitację i fizjoterapię, kiedy tylko będzie to możliwe, aby ramię nie uległo atrofii zbyt szybko. Czekała go ciężka praca, zanim będzie mógł wrócić do zdrowia i utrzymać równowagę w ciele. Lewe ramię zwisało teraz bezwładne u jego boku. Marshall leżał w szpitalnym łóżku z pełną świadomością tego, co to oznacza. Łatwo to było zrozumieć, trudniej przyswoić. Przez sześć lat ryzykował życie w brutalnej i niebezpiecznej pracy pod przykrywką i wyszedł z tego bez szwanku. A jego karierę zakończyły ostatnie dwa tygodnie roku, który spędził w Secret Service, ponieważ podczas ceremonii otwarcia szpitala próbował ocalić kobietę, nienarodzone dziecko i małą dziewczynkę. Nie żałował ani przez moment tego instynktownego aktu odwagi, lecz dostrzegał ironię sytuacji. Nie zabiło go sześć lat ścigania dilerów narkotykowych w południowoamerykańskich dżunglach, a przecinanie wstęgi. Życie, które znał, na zawsze się zmieniło. Nie mógł wrócić do DEA ani wypełniać w Secret Service obowiązków, które uważał za zbyt spokojne. Pracować mógł już tylko za biurkiem, czego nie chciał. Prezydent odwiedził go, aby osobiście podziękować mu za to, co zrobił, lecz było to tuż po operacji i Marshall ledwie to pamiętał. Melissa i Amelia przyjechały, gdy tylko poczuł się na tyle dobrze, aby przyjmować gości. Poczuł łzy pod powiekami, gdy Melissa oświadczyła, że na drugie dadzą dziecku jego imię w podzięce za to, że ocalił jej życie. Była to swego rodzaju pociecha po dziecku, które przez niego zginęło, gdy Raul zastrzelił Palomę. Może była to jego pokuta. Amelia przebrała się w swój halloweenowy kostium i pomalowała twarz na zielono, aby mógł wszystko zobaczyć. Pocałowała go w policzek, brudząc go farbą, lecz jemu to nie przeszkadzało. Aby poprawić jej humor, powiedział, że nie martwi się swoim ramieniem. – Jesteś na mnie zły o to ramię? – zapytała go cicho z niepokojem na twarzy, gdy jej matka łagodnie masowała dłońmi swój wielki brzuch. – Oczywiście, że nie. Byłbym zły, gdybyś umarła. Nie mogłem pozwolić, żeby coś ci się stało – odparł spokojnie. Był gotów przyjąć na siebie kulę za nią i za każdego członka jej rodziny. Po to właśnie tu był, na tym polegała jego praca. Chirurdzy powiedzieli mu już, że będzie w stanie wieść normalne życie i robić wszystko, co nie wymaga używania obu rąk. Wykluczało to bycie agentem DEA, ochranianie prezydenta Stanów Zjednoczonych, granie na skrzypcach i fortepianie, a także pracę pod przykrywką. Wiedział, że umarłby z nudów przy biurku w Pentagonie. Urodził się po to, by przemierzać dżungle i przechytrzać złoczyńców stojących na czele karteli narkotykowych, ryzykując przy tym życie. Nie miał pojęcia, co pocznie teraz, lecz nie mogło to być nic, co robił dotychczas ani na czym mu zależało. Czekała go ogromna zmiana. Na szczęście jednak żył, o czym wszyscy mu przypominali. Nie wiedział tylko po co. – Dziękuję, że ocaliłeś mi życie – oświadczyła zielona Amelia – i mojej mamie, i dziecku. Przyjdziesz nas odwiedzić? Mój tata mówi, że teraz nie możesz jechać do Ameryki Południowej. – Nie mogę – potwierdził, próbując ukryć żal. Ten był jednak nieunikniony, z czego Phillip i Melissa zdawali sobie sprawę. W wieku trzydziestu lat zakończył karierę. Do ostatniego
dnia był bohaterem. Jego instynkt ocalił ich przed tragedią. – Cieszę się – oświadczyła Amelia uparcie – bo teraz źli ludzie nie zdołają cię zabić, a mogliby. Tata mówi, że miałeś szczęście wcześniej i że tym razem mogło ci go zabraknąć. Marshall wolałby umrzeć, niż wieść połowiczne życie. Wszyscy powtarzali mu, że z jedną sprawną ręką można robić całą masę rzeczy – prowadzić samochód, jeździć na nartach, grać w tenisa, uprawiać sporty, pracować na komputerze. Na szczęście był praworęczny, lecz teraz za bardzo się wyróżniał, aby wrócić do pracy w terenie – jednoręki tajny agent. Nie zdołałby dość szybko załadować broni ani obronić się przed dilerem w konfrontacji. Czekało go honorowe zwolnienie ze służby w DEA z powodu niepełnosprawności i wysoka emerytura za wzorową służbę w obronie życia prezydenta. Prezydent osobiście nakazał podniesienie świadczenia. Był to bardzo honorowy koniec kariery, ale jednak jej koniec. Mógł założyć własny biznes, kupić dom i żyć wygodnie z emerytury do końca życia. Dobrze zarabiał w okresie pracy pod przykrywką i większość tych pieniędzy odłożył. Nie miał jednak pojęcia, co ze sobą pocznie. Reszta jego życia rozciągała się przed nim niczym przerażająca pustynia. Nie potrafił objąć tego rozumem. Za każdym razem jednak, gdy patrzył na Amelię i Melissę, cieszył się z tego, co zrobił. Nie dokonał wyboru – zadziałał pod wpływem instynktu, który był nieodłączną częścią jego pracy. Jego wybór nie byłby jednak inny, czuł, jakby spłacał teraz dług wszechświatowi za niewinnych ludzi, którzy przez niego zginęli. Tydzień po wizycie w szpitalu Amelia zadzwoniła do niego z informacją, że jej mama urodziła dziecko. Przyszło na świat tydzień wcześniej, ale czuło się dobrze, a Amelia odwiedziła je już w szpitalu i bardzo się jej spodobało. Nie mogła się już doczekać, aby Marshall je również zobaczył. Po tej rozmowie leżał na łóżku, rozmyślając o nich. Mieli wszystko, co on poświęcił i czego tak naprawdę nigdy nie miał, kiedy był młodszy, aż do spotkania Palomy: dzieci, rodziny, stabilności, domu. Był gotów znów z tego zrezygnować, a teraz całe jego życie się zmieniło. Poczuł się bardzo stary, myśląc o sobie jako o jednorękim człowieku. Głupio mu było się nad sobą użalać, lecz bez kariery, którą kochał, czasami żałował, że przeżył. Lekarze nalegali na psychoterapię w ramach rehabilitacji i konsultacje z doradcą zawodowym, ale odmówił. Co miałby robić ze swoim doświadczeniem? Założyć własną działalność jako jednoręki najemnik? Bill Carter przypominał mu, że wiele może jeszcze zrobić w DEA, gdyby tylko chciał, przy biurku, analizując informacje i wykorzystując swoje umiejętności językowe oraz obszerną wiedzę na temat karteli, lecz siedzenie za biurkiem go nie interesowało. Wielu emerytowanych agentów DEA, CIA i FBI zatrudniało się w różnych formach w ochronie, lecz to również go nie pociągało. Wszystko wydawało mu się zbyt łatwe. Miał trzydzieści lat, a nie pięćdziesiąt, a ten ostatni rok, choć kochał rodzinę prezydencką, był dla niego zbyt spokojny, z wyjątkiem ostatniego dnia. Po to właśnie trenował, lecz nie takiego końca się spodziewał – kuli, która położy kres nie jego życiu, a karierze. W odpowiedzi na nalegania Armstrongów Marshall spędził z nimi Święto Dziękczynienia i po raz pierwszy wziął wtedy na ręce Daphne Marshall Armstrong. Wpatrywała się w niego z zaskoczeniem w oczach. Wyglądała zupełnie jak Amelia i matka – drobna, delikatna blondynka. Miała trzy tygodnie, a on nie mógł przestać myśleć o tym, że jego dziecko z Palomą byłoby podobne, ponieważ Paloma była karnacją zbliżona do Melissy. Przeszło to jednak do historii, tak jak wszystko w jego życiu. Miał wrażenie, że wszystko, co ekscytujące, już za nim. Boże Narodzenie spędził w swoim mieszkaniu sam, próbując postanowić, co zrobi z resztą swojego życia. Upił się czerwonym winem po kilku szklaneczkach szkockiej. Wiedział, że to też jakaś opcja – mógłby zostać alkoholikiem i nie robić nic. Bywały chwile, kiedy pociągała go ta idea, a Bill Carter to zauważył, gdy zabrał go na lunch, aby sprawdzić, jak sobie radzi. Marshall wypił dwie Krwawe Mary na bazie tequili, zanim podano posiłek. Wielu facetów
odchodziło z DEA, Departamentu Sprawiedliwości, CIA i FBI z powodu niepełnosprawności i wszyscy musieli potem układać sobie jakoś życie, nie zamieniając się przy tym w pijaków i nie popadając w rezygnację. Bill wygłosił wykład na ten temat, a Marshall udawał, że słucha, lecz nieszczególnie się przejął. Bill namawiał go, aby więcej wychodził z domu i przebywał z ludźmi, a Marshall pomyślał, że łatwo mu mówić, bo sam wciąż ma pracę. Chodzenie na randki uważał za jeszcze mniej prawdopodobne. Nie wychodził z żadną kobietą, odkąd opuścił Kolumbię i dowiedział się o śmierci Palomy prawie dwa lata temu, i nie sądził, by kiedykolwiek się na to odważył. Teraz, z bezwładną ręką, czuł się jak połowa człowieka albo inwalida i naprawdę nie myślał o randkach. Uznał, że lepiej mu będzie samemu. Nie miał ochoty się z nikim spotykać, nawet z agentami Secret Service, z którymi pracował i których polubił. Miał wrażenie, że wszyscy się nad nim użalają. W styczniu, wciąż żyjąc w odosobnieniu, dowiedział się, że zostanie odznaczony za swój bohaterski czyn. Uroczystość zaplanowano pod koniec miesiąca. Miał otrzymać Medal Odwagi Oficera Bezpieczeństwa Publicznego za niespotykane męstwo wykraczające poza zakres obowiązków. Odznaczenie dorównywało rangą Medalowi Honoru Kongresu. Mieli się zjawić wszyscy agenci, z którymi pracował w DEA i Secret Service, a także rodzina prezydencka. Prezydent wygłosił wzruszające przemówienie w Sali Wschodniej, a oczy Marshalla wypełniły się łzami, gdy to Amelia przypięła mu medal. Nie spodziewał się tego. Po hucznych oklaskach rozpoczęło się przyjęcie. Pozłacana pięcioramienna gwiazda z niebieskimi akcentami wisiała na jego piersi na czerwono-biało-niebieskiej wstążce. Znaczyła dla Marshalla więcej, niż się spodziewał. Był to jeden z najjaśniejszych punktów jego życia, podobnie jak dziecko, które uratował, a które nosiło teraz jego imię. Nie rozwiązywało to jednak jego problemów. Nadal doskwierało mu lewe ramię, które forsował wzmacniającymi ćwiczeniami. Był teraz w stanie podnieść przedramię na kilka centymetrów, co ułatwiało pomniejsze czynności, lecz nie potrafił zacisnąć dłoni na piłce ani zrobić nią niczego pożytecznego. Ramię wisiało niczym martwe u jego boku. Zyskał za to zaskakującą biegłość w robieniu wszystkiego jedną ręką – prowadził tak nawet samochód. Nie miał też co robić wieczorami. Nie chciał się spotykać z agentami Secret Service ani innymi ludźmi, którzy w kółko gadali tylko o pracy. Nie miał nic do dodania na ten temat. Pojechał do Nowej Anglii na kilka dni i na narty do Vermontu, gdzie radził sobie stosunkowo dobrze. Po powrocie wszedł do internetu jednego wieczoru i w pewnej chwili znalazł się na stronie oferującej mieszkania i domy do wynajęcia w Europie. Nie mając nic do roboty, zaczął przeglądać ogłoszenia oferujące toskańskie wille, weneckie pałace, letnie domy na południu Francji, farmy w Prowansji i mieszkania w Paryżu. Natknął się też na kilka uroczych chatek w Cotswolds, lecz nie dał się im skusić ze względu na panujący tam klimat. Nie wiedząc czemu, zatrzymał się na chwilę przy paryskich mieszkaniach i ze zdumieniem odkrył, że są stosunkowo tanie. Nie czuł szczególnego zainteresowania, ale po kilku kieliszkach wina przed komputerem wszystko zaczynało mu się wydawać intrygujące, łącznie z intymnym życiem lwów i różnego rodzaju insektów. Jedną noc poświęcił po alkoholu na poszerzanie swojej wiedzy o UFO. Jego noce naprawdę bywały długie i smutne. Z jakiegoś bezsensownego powodu spodobało mu się jedno z mieszkań w Paryżu. Fotografie ukazywały umeblowane, przestronne, słoneczne wnętrze. Była to szesnasta dzielnica, przecznica z Avenue Foch – według mapy blisko Łuku Triumfalnego i parku o nazwie Bagatelle. Eleganckie sąsiedztwo. – Co miałbym robić w Paryżu, do cholery? – powiedział głośno do siebie. A co miałby robić gdziekolwiek indziej? Płynny hiszpański we Francji mu się nie przyda, ale Paryż wydawał się dobrym miejscem na to, żeby się obijać, pić i użalać nad sobą przez jakiś
czas. Mieszkanie było dostępne na okres od sześciu miesięcy do roku. Miało salon, dużą, słoneczną sypialnię i małą kuchnię z aneksem jadalnym. W budynku była winda, a taras wychodził na oświetloną w nocy wieżę Eiffla. Uznał to za dobry sposób, aby na jakiś czas zniknąć. Nie była to Ameryka Południowa, gdzie tęskniłby za dawnym życiem, ani Hiszpania, marna alternatywa dla hiszpańskojęzycznych krajów Ameryki Południowej, które miały zupełnie inny klimat. Anglia zimą bywała zbyt ponura, a w Paryżu już kiedyś był i mu się spodobało. Mógł też stamtąd podróżować do innych europejskich krajów, do Włoch lub do Szwajcarii na narty. Miał już dość agentów Secret Service, którzy dzwonili do niego z litości, aby zapytać, jak się czuje i co robi. Nie chciał im mówić, że czuje się jak gówno i nie robi nic, a zmęczyły go już kłamstwa i powtarzanie, że wszystko u niego w porządku. Nie było w porządku, ale nie chciał zdradzać im prawdy. Medal, który otrzymał, zaczynał mu się wydawać marną nagrodą za bezużyteczne ramię. Użalał się nad sobą i wiedział o tym, lecz doszedł do wniosku, że Paryż jest na tyle daleko, aby przestało się to liczyć. Przynajmniej zmieni otoczenie, a jeśli mu się nie spodoba, wróci do domu. Tak czy inaczej musiał wkrótce zdać mieszkanie, które należało do DEA. Przedłużyli jego pobyt, gdy służył w Secret Service, a potem po wypadku, wiedział jednak, że prędzej czy później będzie musiał poszukać czegoś własnego. Dlaczego więc nie przeprowadzić się na kilka miesięcy do Paryża i tam zastanowić się, co robić i dokąd dalej jechać? Napisał do ogłoszeniodawcy i następnego dnia dostał odpowiedź. Czynsz wynosił jeszcze mniej niż w ogłoszeniu, bo właściciel właśnie obniżył cenę, Marshall mógł więc swobodnie sobie pozwolić na wynajem. Z przekonaniem, że zwariował, uzgodnił datę przeprowadzki na za dwa tygodnie. Wynajął mieszkanie na sześć miesięcy z opcją przedłużenia na kolejne pół roku. Właściciel przenosił się do Brukseli, ale nie chciał pozbywać się paryskiego mieszkania. Ostrzegł go też, że to mieszkanie idealne dla jednej osoby i znośne, choć ciasne, dla pary ze względu na znikomą liczbę szaf, co było cechą wielu paryskich apartamentów. Na dziecko nie było już tam jednak miejsca. Meble były głównie skórzane, w dobrym stanie i właścicielowi zależało na tym, by się ich nie pozbywać. Mieszkanie było urządzone po męsku, co Marshallowi odpowiadało. Nie było szczególnie wymyślne, przesadnie zagracone ani kobiece. „To nic – odpisał Marshall na zastrzeżenia właściciela. – Nie mam ani żony, ani dziecka”. „Może pan wziąć psa” – napisał właściciel. „Psa też nie mam”. „Wpiszę go do umowy – zaproponował właściciel. – Na wypadek, gdyby zmienił pan zdanie. Niedaleko jest park, to dobre miejsce dla psa”. Marshall zgodził się przesłać pieniądze, a trzy dni później umowa została zawarta. Miał apartament w Paryżu, powiadomił więc DEA, że opuści mieszkanie w Georgetown do końca miesiąca. Napisał też do Billa Cartera, aby go powiadomić, że wyjeżdża na kilka miesięcy. Bill uznał to za świetny pomysł, choć zdumiała go informacja, że Marshall leci do Paryża. Miał nadzieję, że dobrze mu to zrobi. Wiedział, jak wyboiste było dotąd życie Marshalla, i współczuł mu. Wszyscy mu współczuli i właśnie dlatego Marshall chciał wyjechać – najdalej, jak tylko się da. Miał już dość ludzkiej litości. Sam dostatecznie często się nad sobą litował. W kilka dni spakował swoje rzeczy i wystawił na aukcję wszystko, czego chciał się pozbyć. Zamieszczał właśnie ogłoszenie, gdy jego wzrok padł na dział ze zwierzętami. Były tam szczeniaki wszystkich kształtów i rozmiarów, a on nie miał pojęcia, po co w ogóle się tym zajmuje, gdy jego uwagę przykuło ogłoszenie, które brzmiało tak niedorzecznie, że przeczytał je dokładnie z uśmiechem na ustach. Zamieszczono je w dziale adopcji – chodziło o rocznego bloodhounda o imieniu Stanley, dla którego właściciel szukał dobrego domu. Marshall wszedł na stronę internetową właściciela, aby obejrzeć fotografie psa. Zwierzę wyglądało na pogrążone
w głębokiej depresji, było duże, czarno-brązowe i miało ponury pysk z tysiącem zmarszczek. Z wrażeniem równie nierzeczywistym jak wtedy, gdy postanowił przeprowadzić się do Paryża, zadzwonił do właściciela, aby z nim porozmawiać. – Czemu go pan oddaje? Zabił kogoś? – Jest za duży. Mam mieszkanie w Georgetown. Naprawdę brak w nim dla niego miejsca. To nie fair wobec psa. A poza tym moja dziewczyna ma alergię. Marshall już miał zasugerować rezygnację z dziewczyny, lecz nie chciał wydać się niegrzeczny. – Jest nauczony czystości? – Oczywiście – odparł właściciel z dumą. – To fantastyczny pies, ale popada w przygnębienie, gdy siedzi sam w domu całymi dniami. Lubi towarzystwo. – Wygląda na przygnębionego – zauważył Marshall. W tym psie było coś, co do niego przemawiało, nawet to jego niedorzeczne jak na psa imię. Stanley. Jak człowiek, a nie pies. – Możemy się spotkać? – Jasne. Gdzie pan mieszka? – Jeszcze przez dziesięć dni w Georgetown. Potem przeprowadzam się do Paryża, do mieszkania przy parku. Czy pies mówi po francusku? – Nie – odparł właściciel Stanleya z powagą. – Ale umie udawać martwego. Gdy okazało się, że mieszkają kilka przecznic od siebie, uzgodnili, że spotkają się następnego dnia. Marshall czuł się głupio, lecz był podekscytowany tą perspektywą. Czuł się tak, jakby szedł na randkę w ciemno, a nie na spotkanie z psem. Umówili się na rogu ulicy, a gdy wszyscy się tam zjawili, Stanley zmierzył Marshalla podejrzliwym spojrzeniem. Usiadł i wbił w niego wzrok, po czym podał mu łapę. Miał najsmutniejszą minę, jaką Marshall kiedykolwiek widział poza odbiciem w lustrze. Gdy Marshall uścisnął mu łapę, pies przewrócił się, udając martwego, aby dostać przysmak. Poszli na krótki spacer, podczas którego bloodhound zachowywał się bez zarzutu, a nawet nieco strachliwie na widok innych psów. Był ogromny, lecz ogarnęło go przerażenie, gdy obszczekał go york. – To trochę fajtłapa – przyznał właściciel, prowadząc psa na smyczy. – Jest zaszczepiony i zaczipowany na wypadek, gdyby się zgubił. Ma też wytatuowany numer na brzuchu. To pies rasowy, ale nie chcę za niego żadnych pieniędzy. Chcę tylko wiedzieć, że ma dobry dom. Czym się pan zajmuje? – Zauważył bezwładne lewe ramię Marshalla. Marshall już miał powiedzieć, że gra w Yankees na pozycji praworęcznego miotacza, ale się powstrzymał. Nadal krępowały go rozmowy o ręce i nie chciał ich prowadzić. – Jestem na emeryturze – odparł zwięźle. – Szczęściarz – mruknął zazdrośnie młody mężczyzna, wyobrażając sobie niewyobrażalne bogactwo albo fuksa. Był mniej więcej w tym samym wieku co Marshall, lecz wydawał się nerwowy i zestresowany. – Niezupełnie. Pracowałem dla DEA, Agencji do Walki z Narkotykami. Niedawno odszedłem na emeryturę i postanowiłem sześć miesięcy, a może nawet rok spędzić we Francji. Właściciel Stanleya nie zapytał, czy to ręka była powodem przejścia na emeryturę, choć domyślił się, że mogło tak być. – Nie wiem, czy mogę zabrać psa do Francji. Zakładam, że tak, z książeczką zdrowia. – Tak, i trzeba mieć jeszcze czip, ale pies jest już zaczipowany, więc to żaden problem. Francja to kraj przyjazny dla psów. Moja mama mieszkała tam przez rok. Miała buldoga francuskiego, którego wszędzie ze sobą zabierała, nawet do restauracji, chociaż na to Stanley jest za duży. Rozmiarami przypominał doga niemieckiego, ale Marshallowi podobała się idea
posiadania dużego psa, a poza tym bardzo go ujął pysk Stanleya. Pies wydawał się łagodny i mógł stanowić miłe towarzystwo w długie, samotne noce. – Wezmę go – oświadczył Marshall znienacka, czując się tak, jakby jego umysłem zawładnęli kosmici. Wynajął mieszkanie w Paryżu i adoptował gigantycznego bloodhounda w mniej niż tydzień. Może po prostu tracił rozum. – Jest pan pewien? – Właściciel wyglądał na nieco zdumionego, choć nie tak, jak Marshall. – Owszem – potwierdził Marshall wyraźnie, zastanawiając się, co go opętało. Może był to rodzaj psychozy, która ogarnęła go w wyniku urazu i utraty kariery. Czuł się trochę szalony. – Jak pana zdaniem poradzi sobie z transporterem w samolocie? – Nieco go to martwiło, a nie chciał robić nic, co skrzywdziłoby psa. – Szczerze mówiąc, nigdy wcześniej nie leciał samolotem – wyznał właściciel ostrożnie – ale może pan dostać środek uspokajający u weterynarza. Dam panu nazwisko mojego lekarza. Jak powie pan, że to pies pomocnik, pozwolą go panu zabrać do kabiny. – Chyba nikt nie uwierzy, że jestem niewidomy – odparł Marshall z powagą. Szalony może, ale nie ślepy. – Teraz z psów pomocników korzystają epileptycy, aby psy ostrzegały ich przed napadem. A także osoby w depresji i wiele innych przypadków. – Zerknął na bezwładną lewą rękę Marshalla, gdy to mówił, a Marshall zaczął się zastanawiać, czy to zadziała. Uznał, że warto spróbować, jeśli pies będzie grzeczny w samolocie. Stanley zachowywał się spokojnie, siedział na chodniku i obserwował przechodniów. – Spróbuję, ale wezmę ze sobą środek uspokajający na wypadek, gdyby tego nie kupili. – Wymienili informacje, a Marshall zaproponował, że zapłaci za psa, lecz właściciel Stanleya odmówił. Obiecał przyprowadzić go następnego dnia ze wszystkimi papierami, a Marshall się zgodził. Właściciel chciał mieć ten ostatni wieczór na pożegnanie, co brzmiało smutno, lecz Stanley i tak już wyglądał na przygnębionego. Pomachał ogonem, gdy Marshall go pogłaskał. – Do jutra. Zgodnie z obietnicą właściciel i pies pojawili się na progu Marshalla następnego popołudnia. Rodowód Stanleya okazał się w porządku, tak jak wszystkie certyfikaty szczepień. Miał jeszcze zaświadczenie o stanie zdrowia i o zaczipowaniu od weterynarza, aby bez przeszkód mógł wyjechać do Francji. Właściciel przyniósł też fiolkę środków uspokajających na wypadek, gdyby Stanley potrzebował ich w podróży. Marshall postanowił, że powie, iż jest to pies pomocnik, aby móc go zatrzymać w kabinie. Stanley obwąchał mieszkanie niczym prawdziwy posokowiec. Pomimo ponurej miny wydawał się szczęśliwy – machał ogonem. – To naprawdę wspaniały pies – powiedział jego prawie już były właściciel z taką miną, jakby miał się zaraz rozpłakać. Po raz ostatni z miłością poklepał psa po grzbiecie, podziękował Marshallowi, życzył mu powodzenia, po czym wyszedł. Gdy Marshall został sam, wbił wzrok w swojego nowego psa. – Cóż, Stanley, mam nadzieję, że spodoba ci się w Paryżu – oświadczył z powagą. Zawsze chciał mieć psa, lecz nie mógł z powodu pracy. A teraz miał Stanleya i mieszkanie w Paryżu. Rozpoczynała się przygoda, na którą czuł się gotowy. W kolejnym tygodniu poszedł do Armstrongów się pożegnać i wziął ze sobą psa. Dzieci od razu go pokochały, a Amelia stwierdziła, że to najśmieszniej wyglądający pies, jakiego w życiu widziała. Uścisnęła Marshalla mocno przed wyjściem, tak jak Brad. Marshall po raz ostatni zerknął na niemowlę śpiące po karmieniu w ramionach Melissy. – Opiekuj się dobrze moją imienniczką – powiedział, całując Melissę w policzek. – Nie zapomnij o nas, Marsh – powiedział prezydent ciepło. – Daj nam znać, gdzie
mieszkasz. – Na pewno – obiecał Marshall, czując smutek na myśl o pożegnaniu. Dzieci Armstrongów wniosły ciepło i radość w jego życie. W Paryżu będzie miał tylko psa. Nie znał tam żywej duszy. W Waszyngtonie również nie zawarł bliższych przyjaźni – poza Armstrongami. Niczego po sobie nie zostawiał. Lot do Paryża okazał się łatwiejszy, niż zakładał Marshall. Podróżował klasą biznes, a przy okienku biletowym Air France z rzeczową miną oświadczył przedstawicielce linii, że Stanley to pies pomocnik. – Jakie spełnia zadanie? – zapytała, wypełniając formularz. – Kroi za mnie mięso – odparł Marshall z powagą, pokazując swoje ramię, na co kobieta pokiwała głową, w zasadzie nie słuchając, i wpisała w okienko „pies pomocnik”. Pół godziny później Marshall siedział w samolocie, a Stanley leżał na dywaniku i spał. Osoba siedząca obok zrobiła zdumioną minę, lecz nic nie powiedziała. Marshall zdecydował się na nocny lot, więc wylądował w Paryżu następnego dnia w południe z dwiema walizkami i psem. Taksówkarz zawiózł ich na rue Bugeaud 22 niedaleko małego, eleganckiego hotelu St. James. Wjechali windą na piąte piętro. Stróż wręczył Marshallowi kopertę z kluczami, która już na niego czekała. Mieszkanie było przytulne, dobrze utrzymane i jasne – tak jak na zdjęciach. Był szary, lutowy dzień, lecz światło zalewało wnętrza, a gdy Marshall przeniósł walizki do sypialni, zaczął padać śnieg. Aż do tej chwili nie uświadamiał sobie, że minęły dokładnie dwa lata od dnia, w którym opuszczał Bogotę ze złamanym sercem, chory z tęsknoty, zostawiając tam Palomę i ich dziecko. W tym samym dniu zginęła. Teraz, z jednym sprawnym ramieniem i psem, w paryskim mieszkaniu, bez żadnych znajomych w mieście, czuł się tak, jakby w końcu rozpoczynał nowe życie. Mógł nareszcie zapomnieć o zjawach z przeszłości i zacząć znów żyć.
Ariana
Rozdział 6 Robert Gregory zawsze miał w życiu wszystko, czego pragnął i czego potrzebował. Rodzinne pieniądze do dyspozycji. Najlepsze wykształcenie w Princeton, gdzie dostał się do wybranej przez siebie korporacji Ivy, oraz w Harvard Business School. Żonę, którą uwielbiał, i córkę, która stała się pępkiem jego świata zaraz po narodzinach. Odnosił sukcesy zawodowe. Największa tragedia jego życia wydarzyła się zaledwie rok temu, gdy jego żona Laura umarła na raka mózgu. Odwiedzili najlepszych lekarzy w kraju, lecz ani jego pieniądze, ani miłość nie zdołały jej uratować. Jej śmierć go zdruzgotała. Bezustannie zwracał się po pociechę do swojej córki Ariany. Skoncentrował na niej całą swoją miłość i uwagę. Ona również kochała ojca i starała się wypełnić w jego życiu pustkę, którą pozostawiła po sobie jej matka. Jedyne niespełnione marzenie w życiu Roberta sięgało korzeniami jego młodości. Od zawsze chciał zostać ambasadorem w Wielkiej Brytanii lub Francji. Jego ojciec marzył o tym samym, lecz nigdy nie udało mu się tego planu zrealizować. Gdy Robert Gregory obserwował rozwijającą się kampanię prezydencką człowieka, którego popierał całym sercem, Phillipa Armstronga, jego marzenie o posadzie ambasadora znów nim owładnęło. Właśnie w tym celu i ze szczerego szacunku dla kandydata, który nadawał się na to stanowisko, Robert przekazał ogromne sumy na kampanię Armstronga. Był pewien, że po jego wygranej otrzyma nominację do Wielkiej Brytanii lub Francji, o czym wielokrotnie przekonywał Arianę. Jedynie ta nadzieja odrywała jego myśli od głębokiej żałoby po utracie żony. – Tato, na miłość boską, po co chcesz zostać ambasadorem? To ciężka praca! I ostatnie, czego ci teraz trzeba. Ariana nie odnosiła się entuzjastycznie do tego pomysłu, zwłaszcza po śmierci matki. Ojciec miał już prawie siedemdziesiąt lat, a za sobą cztery dekady wymagającej kariery, uważała więc, że stanowisko to okaże się dla niego zbyt stresujące, szczególnie po okresie rozpaczy i żałoby po jej matce, której śmierć była dla niego bardzo trudna. Kilka lat wcześniej miał epizod sercowy i przeszedł angioplastykę, uważała więc, że nie powinien się zbytnio obciążać. Ojciec był wszystkim, co miała, jej jedynym żyjącym krewnym. Jako dwudziestodwulatka nie miała też ochoty przeprowadzać się do Anglii lub Francji, a nie zamierzała pozwolić, aby jechał sam. Sześć miesięcy temu ukończyła Barnard College. Nie chciała studiować w Princeton jak ojciec, choć ten mocno naciskał. Zdobyła też wymarzoną pracę – posadę asystentki redaktora w prestiżowym sieciowym magazynie modowym. Zawsze chciała robić karierę w branży modowej, a teraz marzenie zaczęło się ziszczać. Uwielbiała chodzić na pokazy, uczyć się o nowych trendach i ważnych projektantach. W dłuższej perspektywie zamierzała zostać redaktorem „Vogue”. Uwielbiała modę niemal od dnia, w którym przyszła na świat, i miała taki sam prosty, naturalny styl jak matka, która podzielała jej zainteresowania. Laura Gregory była elegancką i pełną gracji kobietą, a Ariana stanowiła jej bardziej żywiołową młodszą wersję. Jej ojciec trzymał zdjęcia pięknej żony w każdym możliwym miejscu. Ariana była nieskazitelną blondynką z długimi nogami i niebieskimi oczami. Jej matka była o dwadzieścia lat młodsza od jej ojca i umarła zdecydowanie zbyt młodo. Robert uwielbiał ją od chwili, w której się poznali, tak jak teraz córkę. Ariana uważała jego tęsknotę za ambasadorowaniem za niedorzeczną i szkodliwą dla jego zdrowia. Chciała zostać w Nowym Jorku. Uwielbiała swoich przyjaciół i swoją pracę. Właśnie przeprowadziła się do swojego pierwszego mieszkania w Tribece, które było prezentem dyplomowym od ojca, i świetnie się bawiła. Znajomi odwiedzali ją niemal każdego wieczoru. Nie miała chłopaka na poważnie, lecz
z wieloma się umawiała. Wiodła życie, o którym marzyły wszystkie dziewczyny w jej wieku i starsze. Czuły ojciec żył po to, aby sprawić, by jej życie było łatwe, szczęśliwe i bezpieczne. Kupił jej mieszkanie w budynku ze stróżem, aby miała dwudziestoczterogodzinną ochronę. Jej bezpieczeństwo stanowiło dla niego priorytet. Nalegał, by wieczorami korzystała z wynajętego samochodu zamiast taksówek. Uparł się na mieszkanie w dużym budynku w dobrej dzielnicy i spełniał każde jej życzenie przez całe jej życie. Teraz zapragnął czegoś dla siebie. Ariana opiekowała się nim po śmierci matki. Jadała z nim kolację raz lub dwa razy w tygodniu i dzwoniła do niego codziennie, wiedząc, jak bardzo tęskni za żoną. Robert spotkał się z Phillipem Armstrongiem kilkakrotnie podczas kampanii na zbiórkach pieniędzy, aby przypomnieć mu, że pragnie zostać ambasadorem w Wielkiej Brytanii lub Francji, jeśli Armstrong wygra. Kandydat na prezydenta nigdy nie obiecywał, że spełni życzenie Roberta, lecz zadeklarował, że zapamięta jego prośbę i zrobi, co będzie w jego mocy. Jego kampania miała wielu darczyńców i wiele osób należało wziąć pod uwagę przy nominacjach. Był uczciwym i prawym człowiekiem, za co Robert jeszcze bardziej go szanował. Ariana nie zmartwiła się, nawet gdy Armstrong wygrał. Jej ojca zaproszono na inaugurację, a ona miała mu towarzyszyć na wieczornym balu. Dla niej również była to ekscytująca chwila. Poznała prezydenta i jego żonę. Melissa Armstrong zachowała się wobec niej miło i uroczo. Wyraźnie było widać, że Phillip Armstrong poważa jej ojca. Gdy wracali do Nowego Jorku, ojciec promieniał, był podekscytowany, miał pewność, że otrzyma nominację do wymarzonego kraju lada dzień. Ariana nie chciała go zniechęcać, lecz nie podzielała tej pewności. Ojciec nie był młody, nie miał końskiego zdrowia, żony, która mogłaby odgrywać rolę gospodyni, ani doświadczenia w dyplomacji, choć wiedziała, że wiele nominacji trafia do darczyńców za wkład w kampanię. Jej ojciec zachowywał się w tej kwestii jak dziecko, a ona nie chciała mu psuć zabawy. Gdy przez dwa miesiące po inauguracji nic się nie wydarzyło, doszła do wniosku, że może odetchnąć z ulgą. Dobrze się bawiła w nowej pracy i nie chciała wyjeżdżać ani do Londynu, ani do Paryża, chyba że mogłaby się tam starać o pracę w świecie mody. Lubiła swoją posadę w Nowym Jorku. Przeżywała właśnie najbardziej ekscytujący okres życia, a w marcu poznała chłopaka, którego naprawdę polubiła. Studiował prawo na Uniwersytecie Nowojorskim, miał dwadzieścia sześć lat i świetnie się razem bawili. Współczuła ojcu, gdy ogłoszono nominacje ambasadorskie do Wielkiej Brytanii i Francji. Do Londynu jechał przyjaciel ojca, co okazało się dla niego jeszcze trudniejsze do przełknięcia. Na szczęście nie znał człowieka, który miał pełnić tę funkcję we Francji, nawet nigdy o nim nie słyszał. Mężczyzna pochodził z Los Angeles. Odetchnęła z ulgą, że nie musi się o nic martwić i że jej życie w Nowym Jorku jest bezpieczne. W maju ojciec zaprosił ją pewnego wieczoru na kolację i powitał ją z bardzo poważną miną, gdy przyjechała. Przeraziła ją myśl, że znów mu coś dolega. Od śmierci matki bezustannie martwiła się o jego zdrowie. Najbardziej bała się tego, że coś mu się stanie. Kochała go równie mocno jak on ją i zawsze go ubóstwiała. Przeżyła straszne chwile, gdy przechodził angioplastykę, która jednak znacznie poprawiła jego stan. Zasiadła z nim do kolacji w jadalni w apartamencie na Piątej Alei z widokiem na Central Park. Powtarzał, że bez jej matki mieszkanie przypomina grobowiec, starała się więc go odwiedzać tak często, jak tylko mogła. Zapraszała go też do siebie, ale ojciec nie lubił jeździć do SoHo i Tribeki, nawet jeśli tam teraz mieszkała. Wolał podejmować ją u siebie, tak jak tego wieczoru. – Rozmawiałem dzisiaj z prezydentem Armstrongiem. Zadzwonił do mnie – oświadczył cicho.
Ariana zmierzyła go zdumionym spojrzeniem. – Po co do ciebie dzwonił, tato? – Wiedziała, że oba stanowiska ambasadorskie, na których mu zależało, zostały już rozdane, musiało więc chodzić o coś innego. – Zaproponował mi posadę ambasadora – odparł ojciec, gdy podano im zupę. Nie miał zadowolonej miny. – Naprawdę? Gdzie? Nagle zaczęła się zastanawiać, czy prezydent zaproponował ojcu Rzym lub Madryt, które uważała za merytoryczne stanowiska. A może coś naprawdę przerażającego, jak Ghana lub Nepal, dokąd nigdy nie chciałaby pojechać. Ojciec wahał się przez chwilę z odpowiedzią. Zastanawiał się nad tym cały dzień. – W Argentynie – powiedział ponuro. – Zamieszkalibyśmy w Buenos Aires. Wszystkim się tam podoba, ale dwa tygodnie wakacji to coś zupełnie innego niż trzy, cztery lata. Nie wiem, czy to dobry pomysł. Kraj miał w ostatnich latach poważne problemy, są zasadniczo bankrutami. Mogą być wspaniałymi ludźmi, ale ja nie rozwiążę za nich ich problemów. Wywierano by tam na mnie sporą presję, a poza tym to tylko rzut kamieniem od wszystkich naprawdę niebezpiecznych krajów z rewolucjonistami, porwaniami dla okupu i kartelami narkotykowymi. To kłopot, którego nie potrzebujemy. – Całkowicie się z tobą zgadzam – odparła Ariana uprzejmie, czując ulgę, że ojciec nawet tego nie rozważa. – Odmówiłeś mu? – Próbowałem, ale poprosił, żebym to przemyślał. Dodał, że na pewno się zakochamy w tym miejscu, gdy tylko się tam znajdziemy, tak jak wszyscy, a powodem, dla którego tak długo zwlekał z nominacją, był fakt, że poprzedniego ambasadora trzeba było wywozić stamtąd praktycznie siłą. Nie chciał wyjechać, taki był tam szczęśliwy. – Może miał tam dziewczynę – mruknęła Ariana, wypychając językiem policzek, aby rozchmurzyć ojca. Nie zamierzała przeprowadzać się do Argentyny na trzy albo nawet cztery lata. Ojciec nie dostał Paryża ani Londynu, tym bardziej chciała więc zostać w Nowym Jorku i założyła, że on podziela jej opinię. – Ale odmówisz, prawda, tato? – Chciała usłyszeć zapewnienie, widziała bowiem, że się waha. – Nie wiem. Może nie ma znaczenia, dokąd pojedziemy. To mogłoby być wspaniałe doświadczenie dla nas obojga. Nominacja ambasadorska to wielki zaszczyt, a ty też mogłabyś się dobrze bawić w Argentynie. Ludzie są tam podobno wspaniali i bardzo gościnni, miasto wygląda jak Paryż, a życie towarzyskie kwitnie. Prezydent dodał, że ambasada wymaga kobiecej ręki i zmiany wystroju, a ty lubisz takie rzeczy. – Nie chcę nigdzie jechać, a już na pewno nie do Argentyny – odparła, czując ogarniającą ją panikę. – Nie znamy języka ani nikogo na miejscu. – Próbowała podawać zniechęcające argumenty, lecz widziała, że nie daje to żadnego skutku. Prezydent miał dar przekonywania. – Będę ambasadorem, więc wszystkich poznamy. A ty mówisz po hiszpańsku na tyle, aby się dogadać. – Wcale nie. Uczyłam się przez dwa lata w liceum. Potrafię załatwić sprawy na poczcie i dworcu, ale to tyle. – Co o tym sądzisz, Ari? –zapytał, odchylając się na oparcie krzesła. Nie tknął zupy, tak jak ona. Straciła apetyt. – Powinniśmy spróbować? Żyje się tylko raz. Możemy już zawsze żałować, jeśli odrzucimy tę propozycję. Może on, ale na pewno nie ona. Dawał jej jasno do zrozumienia, że życzy sobie, by pojechała z nim. Ogarniał ją niepokój, gdy go słuchała. – Tato, a jeśli zachorujesz? – Ta obawa była uzasadniona, biorąc pod uwagę jego dawne problemy. Nie chciała przechodzić przez kolejny jego epizod sercowy na obcej ziemi.
– Nic mi nie jest. Badałem się miesiąc temu i wszystko wygląda świetnie. Nie wiem, może dla ciebie to brzmi głupio, ale chciałbym zostać ambasadorem, zanim umrę. Wciąż widziała cień marzenia w jego oczach. – Nie umierasz i nawet o tym nie myśl. Mówiłeś, że interesuje cię tylko Anglia lub Francja. Słuchała go z przerażeniem, widziała bowiem, że przegrywa tę dyskusję. Nie chciała zajmować miejsca matki i przeprowadzać się do Argentyny. Miała swoje życie. – Może być fajnie. Wszyscy kochają Argentynę. Może ty też byś pokochała. – Próbował ją przekonywać, a ona czuła ucisk w sercu. W jej oczach błysnęły łzy, gdy zwróciła się do ojca. – To bardzo długi okres. Trzy, może cztery lata. A jeśli nam się tam nie spodoba? Utkniemy tam. Będę miała dwadzieścia sześć lat, gdy wrócimy. Zmarnuję czas, który mogłabym poświęcić pracy. – Dwadzieścia sześć lat brzmiało w jej uszach jak dziewięćdziesiąt. – Taka okazja może się już nigdy nie nadarzyć. Dostrzegała wyraźnie, że prezydent go przekonał i ogarnęła ją nienawiść do Phillipa Armstronga za to, że tak zachwalał ambasadorowanie w Argentynie. Przez chwilę milczała, nie wiedząc, co jeszcze mogłaby powiedzieć, aby wyrazić swoją niechęć i troski. Oboje zajęli się zupą. – Chciałem tylko, abyś wiedziała, że o tym myślę, żeby potem nie było niespodzianek. To zabrzmiało, jej zdaniem, jeszcze gorzej. – Tato – oświadczyła szczerze. – Nie chcę jechać. – Jaśniej już nie mogła się wyrazić. Ojciec zrobił zmartwioną minę. – Nie czułbym się dobrze, zostawiając cię tu samą. Poza tym potrzebuję cię tam, Ariano. Nie poradzę sobie bez twojej mamy. Gdy spojrzał na nią z naciskiem, ogarnęło ją poczucie winy. Nie chciała się godzić na to poświęcenie i uważała za niesprawiedliwe z jego strony, że tak naciska. Tak czy inaczej, czuła się jednak za niego odpowiedzialna. Obiecała matce, że się nim zaopiekuje. Nie podejrzewała wtedy, że będzie to oznaczać przeprowadzkę do Argentyny. Przerażało ją, że ojciec już podjął decyzję. Brzmiało to tak, jakby sprawa była pilna. Pod koniec kolacji miała łzy pod powiekami. Wyszła zaraz potem, aby spotkać się ze znajomymi w Waverly Tavern w centrum. Jej nowy chłopak też przyszedł. Zauważył jej zdenerwowanie, choć nie znał jej jeszcze zbyt dobrze. – Coś się stało? – zapytał, otaczając ją ramieniem, żeby ją pocałować. – Mojemu ojcu zaproponowano posadę ambasadora w Argentynie. – To super – odparł z entuzjazmem. – Będziesz mogła go odwiedzać i uczyć się tanga – dodał, próbując poprawić jej nastrój. Nie zdradziła mu, że ojciec chce, aby przeprowadziła się z nim. Nie miała go odwiedzać, lecz tam zamieszkać. Nie chciała jednak tego mówić, aby nie narażać ich związku, dopóki ojciec nie podejmie decyzji. Robert zadzwonił do niej następnego dnia. Decyzja została podjęta. Właśnie rozmawiał z prezydentem i przyjął nominację. Za cztery tygodnie ma być w Buenos Aires. Ariana wybuchnęła płaczem, gdy tylko to usłyszała. Próbował zapewniać ją, że to będzie interesujące i ekscytujące przeżycie, że bardzo się jej spodoba i że sama zostanie ambasadorową. Kochała ojca, choć bywał arbitralny i zawsze przekonany o swojej racji. Tym razem jednak mylił się w stosunku do niej. – Nie chcę być ambasadorową – odparła gniewnie. – Mam dwadzieścia dwa lata. Mam tu życie i pracę. Nie jadę z tobą, tato. Nie obchodzi mnie, co powiesz. To nie dla mnie. – Ariano, jesteś wszystkim, co mam – oświadczył surowo. – Nie zostawię cię tutaj. Za
bardzo bym się o ciebie martwił. – Tu jest bezpieczniej niż tam. W Argentynie porywają ludzi. – Powiedziała to tylko dla efektu, lecz okazało się, że ojciec rozmawiał już o tym z prezydentem. – Będziemy mieli całodobową ochronę. Nie musimy się martwić – zapewnił ją, a chwilę później się rozłączyli. Ariana pojechała do niego tego samego wieczoru, żeby o tym porozmawiać, lecz niczego nie osiągnęła i wróciła do swojego mieszkania wściekła na niego. Fakty były takie, że miał siedemdziesiąt lat, poważne problemy zdrowotne, rok temu stracił żonę i był jej ojcem. Źle by się czuła, pozwalając mu jechać samemu. Myślała o tym przez całą noc, a rankiem postanowiła, że poniesie dla niego tę ofiarę. Nie chciała przeprowadzać się do Argentyny i rezygnować z pracy w Nowym Jorku, ale może ojciec miał rację. Może się jej tam spodoba i nie pożałuje, że to zrobiła. Biorąc pod uwagę jego determinację, czuła, że nie ma innego wyjścia. Prawie pękło jej serce, gdy składała wypowiedzenie w pracy, którą tak lubiła. Jej naczelna nie mogłaby być milsza. Zasugerowała, że zawsze będzie tu dla niej miejsce na stanowisku asystenckim, gdy wróci, i że powinna pisać bloga z Buenos Aires. Trudniej było jej podzielić się nowiną z nowym chłopakiem, Ianem, ten jednak okazał się o wiele mniej poruszony, niż na to liczyła, co powiedziało jej, że uważał ich związek za przelotny. Uścisnął ją mocno, kazał jej pisać i zadeklarował, że może ją odwiedzi. Ojciec powiedział, że może kupić sobie tyle rzeczy, ile tylko chce ze względu na konieczność posiadania oficjalnej garderoby, co stanowiło pewne pocieszenie w obliczu wszystkiego, z czego rezygnowała. Odczuwała przygnębienie aż do dnia wyjazdu, wiedziała bowiem, że gdy w czerwcu przyjadą na miejsce, w Argentynie będzie zima. Wcześniej przesłali część rzeczy, lecz i tak do samolotu wsiadała z ośmioma walizkami. Milczała przez cały lot pierwszą klasą z ojcem. Nie potrafiła sobie nawet wyobrazić ich nowego życia, a on był jej wdzięczny, że z nim nie walczyła, choć wiedział, jaka jest z tego powodu nieszczęśliwa. Dała mu to jasno do zrozumienia, a on obiecał, że wynagrodzi jej to na wszelkie możliwe sposoby. Chciał, by cudownie się bawiła. Zatrzymali się w hotelu Four Seasons w Buenos Aires, czekając, aż ambasada będzie gotowa. Zostali zawczasu ostrzeżeni, że placówka wymaga „pomocy”. Poszli ją obejrzeć następnego dnia. Spektakularny budynek na ulicy Posadas w dzielnicy Recoleta był ozdobiony pięknymi freskami, gzymsami i kominkami, brakowało w nim natomiast mebli, aby wypełnić puste pomieszczenia. W oknach wisiały już piękne zasłony, a nowa sekretarka ojca przekazała Arianie listę sklepów z antykami, w których mogli znaleźć potrzebne rzeczy, a także zaproponowała, że będzie jej towarzyszyć. Ariana wiedziała, że kobieta była zajęta, przygotowując ambasadę na przyjazd jej ojca. Wzruszyło ją ciepłe przyjęcie przez cały personel, który okazał się równie pomocny. Obie sekretarki odwiedziły ich w hotelu, aby z nimi pracować. Młodsza wręczyła Arianie cały stos zaproszeń od znanych pań domu Buenos Aires i od niemal każdej ambasady w mieście. Wszyscy chcieli wydać dla nich kolację, lunch albo bal, aby ich odpowiednio powitać. Miejscowe panie domu biły się o palmę pierwszeństwa. Zaproszeń było tyle, że zajmowały każdy wieczór przez następny miesiąc. – O mój Boże – powiedziała przytłoczona Ariana, przeglądając korespondencję. Była jednak częścią towarzyskiego życia ojca przez rok od śmierci matki i wiedziała, że teraz też będzie odgrywać podobną rolę: wydawać dla niego przyjęcia w ambasadzie i towarzyszyć mu na oficjalnych spotkaniach. Po to tu przyjechała. Eugenia, młoda kobieta, która jej pomagała, była od niej tylko kilka lat starsza, pięknie ubrana i uczesana, z małymi diamentami w uszach. Pochodziła z arystokratycznej rodziny. Wyjaśniła jej pokrótce, kto jest tu najważniejszy, opowiedziała jej też o różnych ambasadorach i ich małżonkach. Życie
towarzyskie w Buenos Aires było najwyraźniej bardzo burzliwe, a Eugenia z naciskiem dodała, że czeka ich wiele różnych rozrywek. Następnego ranka Ariana udała się do sklepów z antykami z Eugenią. Ojciec dał jej wolną rękę w zakupach dla ambasady. Było go na to stać, a Arianę zaskoczył niski w porównaniu z Nowym Jorkiem poziom cen antyków, z których większość pochodziła z Francji. Wiele starych rodzin rozpaczliwie potrzebowało pieniędzy, wyprzedawały więc swój majątek za grosze. Ariana miała wręcz wyrzuty sumienia z powodu tego, jak mało płaci. Do lunchu kupiła meble do kilku pokojów i dwa piękne dywany Aubusson w odcieniach bladego różu i jasnego błękitu. Eugenia posługiwała się perfekcyjnym angielskim, uczyła się bowiem w Stanach. Obiecała, że znajdzie dla Ariany nauczyciela hiszpańskiego. Ariana była gotowa zrobić, co tylko w jej mocy, aby ułatwić życie ojcu i dobrze odegrać swoją rolę. Podeszła do sprawy z dobrym nastawieniem i chciała, aby ojciec był z niej dumny. Chciała, by ambasada wyglądała pięknie i by ich przyjęcia okazały się najelegantsze w całym Buenos Aires. Tego wieczoru udali się do francuskiej ambasady na oficjalną kolację. Jedzenie było wyborne, a panie miały na sobie wystawne wieczorowe suknie. Wszyscy byli mili i otwarci wobec niej i ojca. Każdemu z gości usługiwał lokaj w liberii, a potem odbyły się tańce. Ariana nigdy wcześniej nie widziała równie pięknych kryształów ani porcelany. Miała wrażenie, że cofnęła się w czasie do okresu, kiedy wszystko było eleganckie i luksusowe, a ludzie mieli doskonałe maniery i wiedli życie, które w innych częściach świata już nie istniało. Wszyscy uwielbiali tu przyjeżdżać i doskonale się bawić. Następnego wieczoru udali się do ambasady brytyjskiej, a potem do włoskiej, niemieckiej i hiszpańskiej. Wychodzili dosłownie każdego wieczoru i poznali wszystkich arystokratów i ważnych ludzi w mieście, którzy następnie wzięli na siebie ciężar zabawiania ich w swoich wystawnych domach. Nawet ci, którzy stracili na kryzysie, mieli armię służących i piękne posiadłości, umieli się bawić i modnie się ubierali. Kobiety odznaczały się zdumiewającą urodą, a mężczyźni byli przystojni i czarujący. Wielu z nich miało niemieckie, włoskie i irlandzkie korzenie, a nawet ci urodzeni w Argentynie nosili obce nazwiska, gdyż ich przodkowie przenieśli się tutaj z Europy. Miasto nigdy nie zasypiało, bezustannie się bawiło i tańczyło przez całą noc. Każdy przystojny mężczyzna w mieście pragnął zatańczyć z Arianą i nauczyć ją tanga, podczas gdy jej ojciec obserwował to z dumą, paląc cygara z kolegami. Tutaj jednak Ariana ustaliła granicę. Pewnego wieczoru ujęła ojca za rękę, ucałowała go w policzek i szepnęła: – Żadnych cygar. – Miała na uwadze jego zdrowie i wcześniejsze problemy z sercem. Wiedziała, że matka postąpiłaby tak samo. Miejscowe panie domu były równie oczarowane jej ojcem, jak mężczyźni nią. Piękne kobiety flirtowały z nim na każdym przyjęciu i były zachwycone, mogąc z nim zatańczyć. Szybko stali się najpopularniejszą parą w mieście i nawet Ariana musiała przyznać po pierwszych dwóch tygodniach, że dobrze się bawi. Poznawała sympatycznych młodych ludzi – dziewczęta, z którymi dobrze się jej rozmawiało i które zapraszały ją do swoich domów, oraz chłopców, którzy z nią flirtowali, byli bardzo przystojni i świetnie ubrani. Pozwoliła się uwieść urokom i urodzie miasta, które każdy chciał jej pokazać. Nigdy jeszcze nie czuła się nigdzie tak mile widziana ani tak otoczona uwagą. Doszła do wniosku, że opisze to na blogu dla magazynu, w którym pracowała w Nowym Jorku, była jednak tak zajęta dekorowaniem i meblowaniem ambasady oraz wieczornymi wyjściami, że nie znajdowała na to czasu. Gdy dostarczono antyki, które kupiła, ambasada zaczęła nabierać kształtów. Chciała ją umeblować najszybciej, jak to tylko możliwe, tym, co kupiła, i tym, co było pod ręką. Sześć tygodni po swoim przyjeździe wraz z ojcem wydali huczne przyjęcie, aby podziękować wszystkim za gościnność i zaproszenia, które do nich spływały. Jej ojciec promieniał dumą na
myśl o wieczorze zorganizowanym przez Arianę. Zdołała nawet zatrudnić zespół muzyczny przy pomocy nowych przyjaciół. Gdy nadszedł sierpień, oboje czuli się w Argentynie jak w domu. Robertowi ogromnie podobała się praca ambasadora, lubił ludzi, z którymi się spotykał, i uczył się fachu od zawodowych dyplomatów na miejscu. Świetnie się bawił i z radością powitał wyzwanie nauczenia się nowego kraju. Ariana miała szerokie grono znajomych, którzy bezustannie zapraszali ją na kolacje i lunche, mecze polo i do klubów. Wychodziła każdego wieczoru sama lub z ojcem, a we wrześniu przyznała w końcu, że ojciec miał rację i że cieszy się, iż tu przyjechała. Coraz swobodniej posługiwała się hiszpańskim, kochała swój nowy dom i nowych przyjaciół. – Nie myślałam, że tak to będzie wyglądać. Wszyscy mówią, że Paryż był kiedyś taki – powiedziała ojcu. Cieszył się, że jest tu szczęśliwa. Na weekend wybrała się z nowymi znajomymi do Punta del Este w Urugwaju. Był to ulubiony ośrodek wypoczynkowy zamożnych i arystokratycznych Argentyńczyków, a ona doskonale się w nim bawiła. Ojciec nakazał jej wziąć dwóch ochroniarzy dla bezpieczeństwa, lecz głupio się z nimi czuła. Nie potrzebowała ich wcale i zazwyczaj wychodziła sama z przyjaciółmi. Niektórzy z nich też mieli ochronę, lecz nigdy nie zabierali jej do Punta del Este. Korzystali z niej tylko w krajach rodzinnych, na prowincji, gdzie po drogach włóczyli się bandyci. W pewien październikowy weekend ojciec zaskoczył Arianę. Powiedział jej, że otrzymali zaproszenie do przyjaciół. Ariana wyjątkowo lubiła tę rodzinę z trzema córkami w jej wieku i dwoma starszymi przystojnymi synami. W ich domu odbywało się nieustające przyjęcie. Jeszcze weselsza atmosfera panowała w ich letniej posiadłości, finca, dwie godziny drogi od Buenos Aires, w okolicy, w której wielu nowych znajomych Ariany miało weekendowe domy. W sobotę po lunchu ojciec i gospodarze wybrali się na małą przejażdżkę. Do ich posiadłości przylegała druga, którą jej ojciec chciał obejrzeć. Gdy tylko wysiedli z samochodu, poinformował córkę, że wynajął ten dom. Właściciele przeprowadzali się do Stanów i z radością powitali możliwość wynajęcia posiadłości na kilka lat. Dom był w idealnym stanie, choć pusty. Na stałe mieszkało w nim siedmioro służących. Arianie przypadło zadanie umeblowania go. Natychmiast zaczęła sobie wyobrażać weekendowe przyjęcia, które zacznie tu wydawać dla przyjaciół. W głównym budynku było dwanaście sypialni, obok stało kilka mniejszych domków dla gości i osobne kwatery dla służby. Przyjaciele Ariany cieszyli się tak samo jak ona z nowych sąsiadów. W następnym tygodniu zaczęła zakupy, aby urządzić dom i zacząć go używać najszybciej, jak to tylko możliwe. Do świąt Bożego Narodzenia, czyli argentyńskiego lata, zamieniła wynajęty dom w krainę z bajki emanującą elegancką wygodą i urokiem, z pięknymi francuskimi antykami, pastelowymi kolorami i przestronnymi, wygodnymi sypialniami, w których ustawiła łoża z baldachimami. Ojciec zatrudnił jeszcze pół tuzina osób, a na każdy weekend zabierali ze sobą kucharza z ambasady. Pierwsze przyjęcie wydali w sylwestra. Mieli dwadzieścioro gości w domu, zaprosili też wszystkich sąsiadów. Tańczyli do szóstej rano, zjedli śniadanie na tarasie, a o ósmej wszyscy udali się do siebie, aby spać przez cały dzień. Wiedli dekadenckie, wystawne, całkowicie uzależniające życie i nie mogli uwierzyć, że mieszkają w Argentynie dopiero sześć miesięcy. Czas płynął, a hiszpański Ariany ocierał się już o doskonałość. Eugenia towarzyszyła jej w dekorowaniu domu, rozrywkach, zakupach i wyjściach z przyjaciółmi. Bezustannie pojawiało się coś nowego do zobaczenia, zrobienia i kupienia, przyjeżdżali nowi ludzie i goście ze Stanów, dla których musiała planować oficjalne kolacje. Nigdy w życiu nie była tak zajęta.
Jako dwudziestotrzylatka była najpopularniejszą młodą kobietą w Buenos Aires ze swoją elegancką jasną karnacją, klasycznym stylem arystokratki, nieskazitelnymi manierami i gotowością do śmiechu. Ludzie uwielbiali z nią przebywać, a ona stawała się jedną z najbardziej doświadczonych pań domu w mieście. Wszyscy uwielbiali ją i jej ojca. Kolejne przyjęcie w swojej finca zaplanowała w połowie stycznia, dwa tygodnie po legendarnym pierwszym weekendzie. Ci, których jeszcze tam nie było, chcieli zobaczyć, jak urządziła dom. Zaprosiła tuzin młodych par, a sama właśnie zaczęła umawiać się ze starszym bratem bliskiej znajomej, który również zapowiedział swoje przybycie. Ojciec zastrzegł, że zostanie w Buenos Aires, aby nadrobić zaległości w pracy. Chciał dać młodym ludziom szansę na zabawę we własnym gronie. Przypomniał tylko Arianie, by wzięła ochronę, ponieważ na drodze do ich finca często grasowali bandyci. Ochrona miała jej zapewnić bezpieczeństwo. Ostatecznie wzięła ze sobą tylko jednego człowieka, ponieważ drugiego zmogła grypa. Zaprosiła też do swojego samochodu kucharza ambasady, który miał gotować dla gości. Zastępcę szefa kuchni zostawiła ojcu, a w samochodzie zajęła się organizacją stołów. Szef kuchni zasnął na tylnym siedzeniu, a ona pogrążyła się w pracy przez większość dwugodzinnej podróży do nowego domu na wsi. Cieszyła się na ten weekend. Lubiła wszystkich gości, których zaprosiła. Po dwóch godzinach byli już prawie na miejscu, gdy nagle samochód gwałtownie zahamował. Oderwała wzrok od notesu i zauważyła na drodze starą wojskową ciężarówkę. Stało przed nią pół tuzina mężczyzn, a kolejni tłoczyli się na pace. Zerknęła na swojego ochroniarza, aby sprawdzić, czy się niepokoi. Drzwi były zamknięte, a ona zaczęła się zastanawiać, czy objadą przeszkodę, czy może zaczekają, aby się usunęła. Mężczyźni w różnorodnych wojskowych uniformach powoli ruszyli w ich stronę i wtedy zauważyła, że wszyscy są uzbrojeni. Ochroniarz za kierownicą nawet nie drgnął, zachowując spokój. – Felipe, wszystko w porządku? Pokiwał głową. Szef kuchni nadal chrapał z tyłu, nieświadomy tego, że się zatrzymali. – Nie powinniśmy ich objechać? Zaczęła się martwić. Kierowca obserwował uzbrojonych ludzi w napięciu, lecz chyba się nie bał. – Przestrzelą opony – odparł cicho. Dwaj mężczyźni podeszli do okna kierowcy i gestem nakazali mu uchylić szybę. Gdy tego nie zrobił, jeden z mężczyzn bez wahania wycelował pistolet w jego głowę, po czym strzelił. Felipe opadł na kierownicę, z rany trysnęła krew, a Ariana zaczęła krzyczeć. Drugi mężczyzna wybił szybę w jej drzwiach, podniósł zamek i wyciągnął ją z samochodu, zanim zdołała się zorientować, co się dzieje. Nałożyli jej worek na głowę, podnieśli i wrzucili na tył ciężarówki. Nie zwrócili uwagi na szefa kuchni na tylnej kanapie, który obudził się, gdy rozległ się strzał, i widział, jak wyciągają Arianę z samochodu i niosą ją z workiem na głowie. Machała rękami i próbowała się wyrywać mężczyźnie, który ją niósł, lecz wrzucili ją do ciężarówki, wskoczyli do niej zaraz za nią i odjechali w ciągu paru minut. Kucharz w szoku i z przerażeniem obserwował, jak ciężarówka wjeżdża w zarośla przy drodze i znika. Wszystko to stało się bardzo szybko, a on nic nie mógł zrobić. Naliczył co najmniej ośmiu mężczyzn przy samochodzie, a jeszcze więcej siedziało ich w środku. Wszyscy mieli brody i nosili hełmy, a niektórzy maski, aby zakryć twarze. Arianę porwała bezkształtna ludzka masa. Kucharz siedział w aucie i trząsł się jeszcze przez pięć minut, po czym wysiadł i zepchnął ciało Felipe na siedzenie pasażera. Fotel kierowcy był przesiąknięty krwią. Pokonał resztę drogi do finca, trzęsąc się tak bardzo, że z trudem utrzymywał kierownicę, a gdy tylko wjechał na teren posiadłości, wysiadł z samochodu i wrzasnął z całych sił. Ludzie zbiegli się, aby zobaczyć, co się stało. W otwartych drzwiach
dostrzegli ciało Felipe i wnętrze tonące we krwi. Szlochając histerycznie, kucharz opowiedział personelowi i dwojgu gościom, którzy już przyjechali, co spotkało Arianę. Goście krzyknęli, gdy zobaczyli ciało Felipe w samochodzie i zawodzącego kucharza skąpanego we krwi. Wezwali miejscową policję, która zjawiła się po godzinie. Kucharz opisał im, co się wydarzyło. Zapytali, czy ktoś powiadomił już jej ojca, lecz nikt do niego jeszcze nie dzwonił. To, co się stało, nie było wcale wyjątkowe – dochodziło już na tej drodze do podobnych wypadków, tyle że nie spotkało to od dawna nikogo równie ważnego jak Ariana. Nie była to błaha sprawa, więc policjant, który przyjechał do domu, zadzwonił do szefa miejscowej policji, a ten skontaktował się ze swoim odpowiednikiem w Buenos Aires. Córka amerykańskiego ambasadora została porwana – jej ojciec musiał się o tym dowiedzieć. Szef policji Buenos Aires osobiście udał się do amerykańskiej placówki i poprosił o spotkanie z ambasadorem. Po kilku minutach przyszedł do niego sam Robert Gregory, przekonany, że amerykański obywatel w Buenos Aires popełnił poważne przestępstwo. Formalnie podał mu dłoń, a szef policji zadygotał na myśl, że musi mu przekazać taką nowinę. Robert Gregory był ważnym człowiekiem w mieście. – Ekscelencjo – oświadczył, wciąż stojąc jak wtedy, gdy Robert wszedł do pokoju – moim smutnym obowiązkiem jest poinformować pana, że pańska córka została porwana podczas swojej podróży do finca. Kierowca został zabity, a pracownikowi na tylnym siedzeniu nic się nie stało. Pańska córka nie została ranna i żyła, gdy ją zabierali. Przeczeszemy dokładnie okolicę i zrobimy wszystko, co w naszej mocy, aby ją odzyskać. Daję panu słowo, że nasz rząd postara się zwrócić ją panu nietkniętą. Pokój zakołysał się, gdy Robert Gregory wsłuchiwał się w jego słowa. Miał wrażenie, że to potwornie nierealne. To, co mówi szef policji, nie mogło się wydarzyć. To nie może być prawda. Nie mogli porwać Ariany. Posłał z nią ochroniarza, który miał jej zapewnić bezpieczeństwo. Ludzie bezustannie jeździli tam z Buenos Aires na weekendy. Dlaczego porwano właśnie ją? – Wiecie, kto ją porwał? – zapytał zdławionym głosem, wyjmując z kieszeni fiolkę leków. Była to nitrogliceryna, odczuwał bowiem potworny ból w piersi. Czuł już kiedyś takie bóle. Wsunął pigułkę pod język i usiadł, wpatrując się w szefa policji w szoku i z przerażeniem. – Jeszcze nie wiemy – odparł szef policji szczerze – lecz osobiście tam pojadę. Natychmiast zorganizujemy poszukiwania. Wierzę, że już się rozpoczęły. Życzy pan sobie jechać ze mną, sir? – Tak. Robert pokiwał głową. Miał wrażenie, jakby poruszał się pod wodą. Musiał się do niej dostać. Musiał ją odnaleźć. Musieli ocalić ją przed tym, kto ją porwał. Podążył na oślep za szefem policji i wsiadł do jego samochodu. Szef policji miał kierowcę i jeszcze jednego człowieka, z którym rozmawiał przez całą drogę do finca, tę samą drogę, którą podróżowali Ariana i Felipe. Robert Gregory przez całą drogę nie powiedział ani słowa. Był w szoku. Miejscowa policja czekała już na nich w domu, uprzedzona przez szefa policji Buenos Aires o ich przyjeździe. Kucharz, który widział wszystko z tylnego siedzenia, powtórzył swoją historię, tym razem spokojniej. Policja wyznała Robertowi, że nie mają pojęcia, kto ją porwał. Na drogach szalały liczne grupy bandytów i nie sposób było się tego dowiedzieć. Byli przekonani, że wkrótce nadejdzie żądanie okupu, które pozwoli im zidentyfikować sprawców. Do tego czasu pozostawało im tylko czekanie. – Zapłacę, ile tylko zechcą – oświadczył Robert drżącym głosem. Poszarzał na twarzy, a jego dłonie drżały, odkąd usłyszał nowinę. To było jak bardzo, bardzo zły film. – Natychmiast nagłośnimy sprawę w mediach – kontynuował szef policji – na wypadek
gdyby ktoś ją gdzieś zobaczył. Będzie nam potrzebne zdjęcie. – Proszę posłać kogoś do ambasady, a dadzą panu wszystko, co trzeba. Robert osunął się na krzesło. Jeden z przyjaciół Ariany próbował go pocieszyć, lecz na próżno. Ambasador gwałtownie postarzał się w oczach i wyglądał na chorego. Goście zjeżdżali się powoli, słuchali historii i oglądali wnętrze samochodu pokryte krwią. Policjanci byli wszędzie, a przyjaciele Ariany płakali, wiedząc, że takie wypadki często miewają tragiczne zakończenie i nawet zapłacenie okupu bandytom nie gwarantuje odzyskania uprowadzonej osoby. Czasami wracało tylko ciało. Szefowie policji pozostali z Robertem Gregorym przez ponad godzinę, bezustannie zapewniając go, że cały argentyński rząd robi, co w jego mocy, aby odzyskać jego córkę. Gdy Robert na nich spojrzał, po jego policzkach płynęły strumienie łez. – Proszę – szepnął z rozpaczą – proszę… Ona jest wszystkim, co mam…
Rozdział 7 Mężczyzna wyciągnął Arianę z samochodu i wziął ją na ręce tak szybko, że nie miała czasu zareagować. Próbowała z nim walczyć, aby się uwolnić, lecz miał uścisk jak imadło i zanim znalazła w sobie siłę, wrzucił ją do ciężarówki, a dwaj inni mężczyźni przycisnęli ją do podłogi butami, tak że nie mogła się przesunąć nawet o centymetr. Worek na głowie utrudniał jej oddychanie, a ciasny sznur na jej nadgarstkach i nogach przecinał skórę. Miała na sobie lekką letnią sukienkę, która już lepiła się od brudu z podłogi ciężarówki i ich butów. Usłyszała szorstki hiszpański i zaczęła się mu przysłuchiwać. Rozmawiali w jakiejś gwarze, a ciężki worek ze zgrzebnego koca tłumił ich słowa. Nie miała pojęcia, dokąd ją zabierają ani kim są. Mówili o mężczyźnie o imieniu Jorge, a ją nazywali „La Rica” – bogata. Była przekonana, że założyli, iż porywają jakąś dziewczynę z bogatej rodziny, i nie przyszło im nawet do głowy, że wzięli na zakładnika córkę amerykańskiego ambasadora. Zastanawiała się, czy to sprawiłoby jakąś różnicę, czy może tylko pogorszyłoby sprawę. Domyślała się, że porwano ją dla okupu, a nie z powodów politycznych. Walczyła z paniką, gdy ich buty przyciskały ją do podłogi, sznury wżynały się w jej ręce i nogi, a worek dławił jej oddech. Jechali po trudnym terenie, a jej głowa raz po raz uderzała w podłogę ciężarówki, gdy poskakiwali na wybojach. Kilkakrotnie prawie zemdlała; miała ochotę krzyczeć, ale się nie odważyła. Pragnęła tylko ocalić życie, zachowywała więc świadomość i przysłuchiwała się ich rozmowom. Jeden z mężczyzn kopnął ją parę razy czubkiem buta, a ona wydała ostry okrzyk, przekonana, że złamał jej żebro. Zastanawiała się, co robi ojciec, czy już wie, czy już rozpoczęły się poszukiwania. Modliła się, aby zatrzymała ich policja, lecz nic się nie wydarzyło. Nigdy jeszcze nie była tak przerażona i z całych sił walczyła o spokój. Wiedziała, że panika jej nie pomoże i że musi być odważna. Buenos Aires opuścili w południe i byli w drodze od niemal dwóch godzin, gdy wyciągnięto ją z samochodu, ale nie miała pojęcia, która mogła być godzina. Serce kołatało jej przez większość podróży. Miała wrażenie, że upłynęło wiele godzin, zanim ciężarówka się zatrzymała. Usłyszała męskie głosy w środku i na zewnątrz, odgłos kroków, a potem ktoś podniósł ją i ciężko upuścił na ziemię. Powietrze uciekło jej z płuc, więc nie wydała żadnego dźwięku. Leżała na ziemi, nie mogąc się ruszać, skrępowana sznurem, z bolącą głową. Jeden z mężczyzn mocno kopnął ją butem i znów usłyszała imię „Jorge”. Poczuła, że w ciężarówce zgubiła własne buty. W pobliżu usłyszała wystrzał z broni palnej i zaczęła się zastanawiać, czy zabiją ją tak jak Felipe, lecz przez mgłę lęku i bólu uświadomiła sobie, że żywa jest dla nich cenniejsza. Rozpaczliwie chciało się jej pić, miała w ustach brud z worka i z trudem oddychała przez gruby materiał. Nagle wokół niej zapadła cisza, którą zakłócił jeden męski głos wydający rozkazy. Jego hiszpański różnił się od reszty. Był to hiszpański, który poznawała, jak hiszpański jej znajomych. Mężczyzna nakazał im włożyć ją do skrzyni. Nie miała pojęcia, co to oznacza. Poczuła, że znów podnoszą ją z ziemi, przenoszą kawałek dalej i wrzucają do ciasnej przestrzeni. Musieli pchać, aby się tam zmieściła. Usłyszała odgłos zasuwania ciężkiego wieka. Z trudem mogła oddychać – tak było gorąco. Nie była w stanie się poruszyć i zaczęła się zastanawiać, czy tutaj umrze. Powoli, w upale, nieszczęściu, bólu promieniującym ze skrępowanych kończyn i żebra, ogarnęła ją obezwładniająca potrzeba snu. Pragnęła już tylko uwolnić się od strachu i bólu. Leżąc w ciemnościach z workiem na głowie, bez tchu, to traciła, to odzyskiwała przytomność, gdy nagle – nie wiedziała, ile czasu minęło – usłyszała głosy, pokrywa skrzyni
została uniesiona, a ona poczuła chłodne powietrze. To ją otrzeźwiło, czego od razu pożałowała. Chciała tylko odpłynąć w sen. Mężczyźni znów zaczęli krzyczeć, a potem tuż obok niej rozległ się głos wydający rozkazy. Ten sam głos, który słyszała wcześniej. Przecięto więzy na jej nadgarstkach i nogach. Poczuła ostrze noża przesuwające się po skórze, gdy uwolniono ją z więzów, lecz nie zdołała się poruszyć. Całe jej ciało było zesztywniałe i jak sparaliżowane. Głos nakazał ludziom podnieść ją i postawić, lecz gdy tylko to zrobili, upadła na ziemię – jej nogi były zbyt słabe i zdrętwiałe, aby ją podtrzymać. Leżała na ziemi, zbyt przerażona, aby się poruszyć. Ten sam głos nakazał im wnieść ją do środka. Usłyszała ciężkie kroki na żwirze i ktoś wziął ją na ręce. Przelewała się przez jego ramiona niczym połamana lalka. Ciśnięto ją na krzesło, a potem znów usłyszała oddalające się kroki. Nie była związana, lecz nie poruszyła się, wciąż z workiem na głowie. Jedyną ruchomą częścią jej ciała było serce walące w piersi. Siedziała nieruchomo, zastanawiając się, czy czeka na śmierć. Wyczuwała, że ktoś jest blisko niej, słyszała jego oddech i obawiała się, że celuje pistoletem w jej głowę. Nagle poczuła, jak ktoś powoli ściąga jej worek. Zacisnęła powieki, obawiając się tego, co może zobaczyć. – Nie bój się – rozległ się miękki głos tuż obok. Nie wierzyła w ani jedno słowo i nie otworzyła oczu. – Nie zrobię ci krzywdy. Jesteś mi potrzebna żywa – dodał mężczyzna cicho tonem wykształconego człowieka. Przemawiał do niej po hiszpańsku, co znów skłoniło ją do zastanawiania się, czy on wie, kim ona jest, i czy go to w ogóle obchodzi. Jeśli porwał ją dla okupu, nie miało to żadnego znaczenia, a status córki ambasadora zapewne tylko podnosił cenę za jej głowę. – Mój Boże, jesteś piękna – mruknął, patrząc na nią. Miała brudną twarz i potarganą sukienkę. Zgubiła buty, a na jej skórze odcisnęły się ślady po sznurze, lecz nie spodziewał się zobaczyć takiej jasnowłosej piękności ani młodej, arystokratycznej twarzy. – Nie bój się – powtórzył – możesz otworzyć oczy. Nie zrobię ci krzywdy. Nie potrafiła w to uwierzyć, biorąc pod uwagę wszystko, co ją dotąd spotkało. Coś w jego głosie podpowiedziało jej, że to ich przywódca. Powoli uniosła powieki i spojrzała na niego. Miał głęboką opaleniznę i podłużną, wąską twarz o ostrych liniach, elektryzująco niebieskie oczy, kruczoczarne włosy i dołek w podbródku. Nie golił się od kilku dni. Miał na sobie zieloną wojskową kurtkę, wytarte spodnie, wojskowe buty i pistolet za paskiem. Roztaczał aurę władzy. Nie odezwała się do niego ani słowem, a gdy ich oczy się spotkały, on wyciągnął dłoń i dotknął jej twarzy. Miała siny policzek w miejscu, na które upadła, gdy rzucili ją na podłogę ciężarówki, oraz paskudne zadrapania na nadgarstkach i kostkach od sznurów. – Przepraszam za to, co ci zrobili – powiedział łagodnie, jakby był jej sprzymierzeńcem. – To dzikusy, nie widzą różnicy pomiędzy damą a swoimi świniami. Nie uśmiechnęła się i nie spuszczała wzroku z jego twarzy. – Możesz chodzić? – zapytał cicho, a ona milczała. Nie znała odpowiedzi. Czuła w nogach mrowienie i pieczenie, a w każdym centymetrze swojego ciała ból. Zapadł już zmrok, wiała lekka bryza. Powietrze było chłodne. Odniosła wrażenie, że przebywają na wzgórzach lub w górach, lecz nie miała pojęcia gdzie. Widziała tylko, że siedzą w namiocie. Mężczyzna pomógł jej wstać, a ona zaczęła się zastanawiać, dokąd ją zabierze, czy ją zgwałci, zabije, a może będzie torturował. Nadal nie powiedziała ani słowa. Mężczyzna wyprowadził ją z namiotu, a ona podążyła za nim na sztywnych nogach. Wiedziała, że nie ma sensu uciekać. Nie dotarłaby daleko w takim stanie, a któryś z nich mógłby ją zastrzelić. Mężczyzna zaprowadził ją do małej chatki i pokazał ją palcem. Uświadomiła sobie,
że to wychodek. Czekał na zewnątrz, aż skończy, po czym zabrał ją z powrotem do namiotu. Nalał jej wody do szklanki i podał jej. Nie podziękowała. Nie miała mu nic do powiedzenia, nadal była zbyt wstrząśnięta, aby znaleźć słowa. – Jesteś głodna? Chcesz jeść? Pokręciła głową i wypiła wodę. Usta miała spierzchnięte, a woda przynosiła ulgę. – Jak masz na imię? Gdy nie odpowiedziała, ponowił pytanie. Nie chciała go rozgniewać, więc w końcu przemówiła głosem, który brzmiał jak ochrypły szept po wszystkim, przez co tego dnia przeszła. – Ariana. – Piękne imię dla pięknej dziewczyny. Twoja rodzina będzie cię chciała odzyskać. Gdy tylko nam zapłacą, odwieziemy cię do domu. Przykro mi, że musimy ci to robić, ale potrzebujemy pieniędzy. Zaufaj mi, to w słusznej sprawie. Sprawie, dla której zabijali ludzi i porywali kobiety dla okupu. Nie wierzyła w ani jedno jego słowo, nawet jeśli był dla niej miły. – Nie pozwolę moim ludziom znów cię skrzywdzić. – Przesunął delikatnie palcem po siniaku na jej policzku. Przez chwilę opowiadał jej o tym, że sprawy muszą się zmienić, że czasami jedynym sposobem na przykucie uwagi ludzi jest robienie czegoś, co się im nie podoba. W jego ustach brzmiało to tak, jakby toczył świętą wojnę dla dobra tych ludzi. Uznałaby to za bredzenie, gdyby nie fakt, że częściowo jego słowa miały sens. Mówił o biedzie i o tym, że cały kraj jest w ruinie. Wiedziała, że pod pewnymi względami to prawda. – Ludzie twojego pokroju muszą się zmienić – oświadczył, patrząc jej głęboko w oczy. To powiedziało jej, że nie ma pojęcia, kim ona jest ani że porwał dla okupu córkę ambasadora. Mówił jeszcze przez jakiś czas, po czym wezwał gestem jednego ze swoich ludzi i nakazał mu ją odprowadzić. – Tym razem uważaj – ostrzegł go. Dwóm innym ludziom nakazał umieścić ją z powrotem w klatce. Sięgnęli po worek, a on wyrwał im go i uśmiechnął się do niej, jakby chciał jej przypomnieć, że nie pozwoli, aby spotkało ją coś złego. – Żadnych więzów – dodał jeszcze, gdy wychodzili. – Tylko nałóżcie wieko. Popychając ją, zmusili ją do wejścia do skrzyni – musiała podkurczyć nogi, aby się tam zmieścić – po czym opuścili wieko. Bez worka zobaczyła otwory przepuszczające powietrze w pokrywie i małą rurę w kącie, która zwiększała dostęp tlenu. Leżała w ciemnościach, próbując walczyć z paniką, aż w końcu, modląc się, by ojciec wkrótce ją uratował, zasnęła. Następnego ranka obudził ją dźwięk odsuwania wieka. Mężczyźni brutalnie postawili ją na nogi i zaprowadzili do namiotu swojego przywódcy. Siedział przy stole, zapisując coś w dzienniku. Ariana zmrużyła oczy w jaskrawym słońcu. – Pewnego dnia cały świat przeczyta moje słowa, zrozumie, o co nam chodzi, i przekona się, że mieliśmy rację. Znów na nią spojrzał, po czym wręczył jej naręcze ubrań. Była tam wojskowa koszula, męski podkoszulek, para szorstkich bawełnianych spodni i buty w odpowiednim rozmiarze. Gdy przebierała się w wychodku, zauważyła, że jej sukienka jest podarta w tuzinie miejsc, a całe jej ciało jest posiniaczone. Czuła też, że jej długie jasne włosy tworzą splątaną masę. Była cała przesiąknięta potem i przerażeniem, pachniała nie lepiej od otaczających ją mężczyzn z wyjątkiem ich przywódcy. On nawet się ogolił. – Później pójdziemy nad rzekę – zapewnił ją cicho – żebyś mogła się wykąpać. Nakazał swoim ludziom ją nakarmić, a oni przynieśli jej mięso nieokreślonego rodzaju i talerz ryżu. Mężczyzna nalał jej kawy do kubka i wręczył go jej. Wciąż nie odezwała się do niego ani słowem, podała mu tylko swoje imię. – Kiedy mnie wypuścicie? – zapytała, gdy zjadła mięso i ryż. Nie chciała, lecz umierała
z głodu. Nie jadła, odkąd została porwana. Odezwała się do niego po raz pierwszy, czym go zaskoczyła. – Gdy tylko nam zapłacą. Skąd jesteś? – Słyszał, że jej hiszpański nie jest tutejszy, choć bardzo dobrze posługiwała się językiem. – Jesteś Amerykanką? – Nie przyszło mu dotąd do głowy, że mogłaby nie być jedną z nich, lecz teraz zrobił zadowoloną minę. Pokiwała głową w odpowiedzi na jego pytanie. – Tym lepiej. Teraz naszą wiadomość usłyszy cały świat. – Nie da się nikogo niczego nauczyć, zabijając ludzi i używając przemocy do krzewienia swoich przekonań – odparła śmiało. Uśmiechnął się. – Czasami ludzie słuchają tylko przemocy. Najpierw trzeba przykuć ich uwagę. Co robisz w Argentynie? – Mieszkam tu – odparła krótko, obawiając się, że informacja o jej pochodzeniu może tylko pogorszyć jej sytuację. Nie słuchali radia i nie słyszeli audycji o porwanej córce amerykańskiego ambasadora. – Jesteś bogatą Amerykanką. – Jego oczy zapłonęły gniewnie, lecz po chwili się uspokoił. – Nigdy nie podajesz w wątpliwość tego, jak żyjesz, ile osób umiera z głodu, gdy ty jesz, ile osób umiera za ciebie każdego dnia? – W niczym im nie pomogę, umierając za nich. Zabijanie ludzi niczego nie zmienia. – To święta wojna, Ariano, wojna za umierających z głodu, za nędzarzy, których bogaci ludzie twojego pokroju wykorzystują, a potem się ich pozbywają. Nie odpowiedziała. Jakiś czas później zaprowadził ją przez las nad rzekę i stał na brzegu, obserwując ją, gdy się kąpała. Odwróciła się do niego plecami, a z rzeki wyszła czysta i odświeżona. Wtedy odprowadził ją do swoich ludzi – ci znów umieścili ją w przypominającej trumnę skrzyni, w której pociła się przez cały dzień. Była bliska omdlenia, gdy w końcu przyszedł pod wieczór ją uwolnić. Jego ludzie ją karali, a on ją ratował – nakazywał im wydostać ją ze skrzyni, nakarmić i napoić chłodną wodą. Gdy szli do jego namiotu, zataczała się, czując zawroty głowy od całodziennego upału. W środku znów zobaczyła na stole jego dziennik. Wręczył jej szklankę zimnej wody, a gdy ją opróżniła, gestem wskazał jej krzesło. – Gdy zaczniesz mi ufać, przestaniesz sypiać w skrzyni. Zapragnęła od razu zapewnić go, że mu ufa, aby jej tam więcej nie umieszczał. – Chcę wrócić do domu – napomknęła smutno, patrząc na niego. Miała wrażenie, że potrafiłaby go przekonać. Nie był opryszkiem jak cała reszta. Tego wieczoru powiedział jej, że uczył się w Hiszpanii, studiował u jezuitów i wrócił do Argentyny, aby oswobodzić swoich rodaków i zmienić świat. Postrzegał siebie jako zbawiciela uciśnionych i obrońcę ubogich. Usprawiedliwiał porwania zamożnych ludzi swoją misją, kreując się na kogoś w rodzaju Robin Hooda. Rozmawiał z nią przez jakiś czas, po czym znów umieścił ją w skrzyni, powtarzając, jak bardzo żałuje, że musi to zrobić. Spędzała w jego obozie już drugą noc. Gdy jego ludzie przykryli skrzynię wiekiem, zaczęła się modlić w intencji swojego ojca. Chciała być odważna, lecz tej nocy do snu ukołysał ją szloch. Ojciec Ariany wrócił do Buenos Aires, gdzie szef policji nie przestawał go zapewniać, iż wkrótce odnajdą jego córkę. Dotychczas nikt nie zgłosił żądania okupu. Jej zdjęcie pokazywano w telewizji, a wiadomość o jej porwaniu obiegła cały świat. Prezydent Armstrong zadzwonił do Roberta tego samego popołudnia, głęboko poruszony okropną nowiną, i obiecał pomoc CIA. Dodał, że agenci są już w drodze i faktycznie tego samego wieczoru przyleciało ich sześciu, żądając natychmiastowego spotkania z ambasadorem. Podczas przesłuchania kucharz powiedział
im wszystko, co wiedział. Opisał ludzi, którzy ją porwali, ich ciężarówkę i wszystko, co zrobili. Agenci nie dowiedzieli się niczego nowego. – To może być jedna z kilku grup. Jeden z karteli narkotykowych mógł przysłać kogoś z Kolumbii, aby zemścić się na Stanach Zjednoczonych za szkody, jakie im wyrządzamy, ale szczerze mówiąc, oni akurat mają większe ambicje niż porywanie córki ambasadora. Mówiąc wprost, to biznesmeni i mają na to za dużo rozumu. A pan nigdy nie angażował się w walkę z nimi. Nie mają powodu, aby chcieć pana skrzywdzić – oświadczył ambasadorowi Sam Adams, główny agent CIA, po przesłuchaniu szefa kuchni. – To może być po prostu zgraja miejscowych bandytów, ale oni pewnie już by się odezwali. Operacja przebiegła zbyt gładko jak na ich możliwości. – Jest jeszcze jedna opcja. Działa tu rewolucjonista o imieniu Jorge, któremu się wydaje, że zmieni świat. Uważa się za współczesnego Che Guevarę. Porwał wiele osób. Jego obóz znajduje się u podnóża Andów. Szuka różnych sposobów na przekazanie światu swojej misji. Córka ambasadora mogłaby się w sam raz nadać do tego celu. Jego ludzie mogli nawet nie wiedzieć, kogo porywają, lecz teraz, gdy już ją ma, może ją zatrzymać na dłużej. Większość miejscowych grup już dawno upomniałaby się o pieniądze. – Porywacze nie spieszyli się natomiast z żądaniem okupu. – Wiecie, gdzie znajduje się jego obóz? – zapytał Robert. Od dwóch dni jego twarz miała kolor betonu. – Wielokrotnie go namierzaliśmy, ale za szybko się przemieszcza. Ma małą grupę zwolenników, którzy nie zostają długo w jednym miejscu. Popytamy w okolicy, żeby sprawdzić, czy ktoś zechce mówić. Miejscowi się go boją. Nie handluje narkotykami, więc choć o nim wiemy, dotychczas zostawialiśmy go w spokoju. Za dużo ludzi trzeba, aby mieć na niego oko. A rewolucjoniści to nie nasz problem. Naszym problemem są handlarze narkotyków. On nie handluje. To raczej święty człowiek, który piętnuje zepsucie i grzechy bogaczy. – Porywa kobiety i morduje. Nie brzmi szczególnie świętobliwie – mruknął Robert gniewnie. Od dwóch dni miotał się pomiędzy gniewem a przerażeniem. – Bo nie jest święty. Tylko się za takiego uważa – odparł Sam Adams sucho. Przywieźli ze sobą specjalną grupę zadaniową, która już szukała Ariany, lecz dotychczas nic nie znalazła. Takie rzeczy trwały. Sam miał tylko nadzieję, że utrzymają dziewczynę przy życiu i nie zabiją jej w ramach przykładu za kapitalistyczne zepsucie. Nie próbował nawet wyjaśniać tego jej ojcu, skupiając się na bliskiej współpracy z argentyńskim rządem i policją. Robili, co mogli, lecz utrudnienie stanowił fakt, że ich finca znajdowała się w górzystym terenie porośniętym dżunglami i lasami, w których każdy mógłby się ukryć. Poszukiwania Ariany trwały już dwa dni, lecz nic z nich dotychczas nie wyniknęło. Nadal też nie zażądano za nią okupu. Kilka dni po porwaniu Jorge opuścił obóz na cały dzień, który Ariana spędziła w skrzyni, choć z nieba lał się żar. Nikt nie wiedział, dokąd udał się ich przywódca. Wrócił tego wieczoru i uwolnił ją z zamknięcia, wiedząc, kim ona jest. Pojechał do miasta, aby poszukać informacji o zaginionej Amerykance. Jej zdjęcie widniało we wszystkich gazetach i w telewizji. Uśmiechnął się na jej widok. Nie spodziewał się nagrody takiego kalibru. – Jesteś córką ambasadora – oświadczył z szerokim uśmiechem. – Twój rząd zrobi wszystko, aby cię odzyskać. Doradź mi, Ariano. Ty ustalisz cenę. O ile powinienem poprosić? – Jak uważasz. Rząd za mnie nie zapłaci. Liczę się tylko dla mojego ojca i nikogo innego – odparła cicho, wpatrując się w pustą szklankę. Tylko Jorge karmił ją i poił. Inni nie dawali jej niczego i trzymali ją w skrzyni do jego powrotu. – A mój ojciec nie ma maszynki do robienia pieniędzy.
– Musi cię bardzo kochać – mruknął Jorge, prowokując ją. – Jak myślisz, jak bardzo cię kocha? Jest biznesmenem? Pokiwała głową. – Jak sądzisz, ile osób zginęło z jego ręki? – Nikt nigdy nie umarł przez mojego ojca – oświadczyła uroczyście. – To prawy człowiek. – To samo mówi o sobie mój brat. Jest wysoko postawionym urzędnikiem. Ale jest bogaty. Bogaci ludzie nigdy nie są prawi. Pewnego dnia mój brat rozpowszechni naszą misję. Już zaczyna nam pomagać. Wie, że mam rację. Pewnego dnia obali nasz chory, umierający rząd i uzdrowi kraj, odda go ludziom zasługującym na to, aby być u władzy i w końcu ktoś zatroszczy się o słabych i chorych, nakarmi biednych. Wiedziała, że Jorge wierzy w swoje słowa. Jego oddanie sprawie wywarłoby na niej większe wrażenie, gdyby nie była jego więźniem. – Ariano, ile jesteś warta dla swojego ojca? Dziesięć milionów? Dwadzieścia? Może tylko pięć? – Nie wiem – odparła cicho, marząc, aby w końcu wyznaczył sumę, upomniał się o nią i by mogła wrócić do domu. – Twoje zdjęcia pokazują w telewizji w Buenos Aires. Musisz być dużo warta. – Po tych słowach wezwał jednego ze swoich ludzi i nakazał mu przynieść jej jedzenie. Nagle Ariana uświadomiła sobie, że w wojskowym stroju wygląda jak jedna z nich. Gdyby odbył się nalot na obóz, szukające jej władze mogłyby ją zabić. Była uwięziona pomiędzy dwoma światami. A Jorge w szybkim tempie stawał się zarówno jej oprawcą, jak i wybawcą – wszystkie dary pochodziły od niego. Nie zwiodło jej to jednak. Porwał ją, a teraz wyznaczał cenę za jej głowę. Wiedziała, że jej ojciec zapłaci tyle, ile będzie trzeba, nawet gdyby miał oddać cały majątek. Wiedziała, że sprowadzi ją do domu za wszelką cenę. Tego wieczoru dwaj członkowie argentyńskiego rządu złożyli Robertowi Gregory’emu wizytę w ambasadzie. Jeden z nich był cichym, łagodnym młodym mężczyzną, który obiecał pełną pomoc swojego rządu. Drugi z nich, starszy, wyglądał jak skorumpowany polityk, intensywnie pachniał wodą kolońską, miał na sobie kosztowny garnitur i postawił sobie za cel przekonanie amerykańskiego ambasadora, że robi, co w jego mocy, aby pomóc w poszukiwaniach jego córki. Cuchnął korupcją jeszcze bardziej niż perfumami. Młodszy mężczyzna miał w młodzieńczych latach komunistyczne ciągoty, lecz zrozumiał swój błąd i teraz zajmował wysokie stanowisko w rządzie. Według Sama Adamsa miał ambicję stanąć pewnego dnia na czele kraju. Był człowiekiem z ludu, który osiągnął sukces. Wyraził głębokie współczucie z powodu cierpień ambasadora i również obiecał pomoc. Robert nie ufał żadnemu z nich i powiedział o tym Samowi, gdy tamci wyszli. – Julio Marcos potrafi tylko gadać, jest tak nieskuteczny, na jakiego wygląda. Luis Muñoz może się kiedyś okazać niebezpieczny. Ma potężne koneksje, jest bystry i ambitny. Niektórzy uważają, że daleko zajdzie. Myślę, że obaj próbowali zrobić na panu pozytywne wrażenie, ale nie jestem pewien, czy któryś z nich zdoła naprawdę nam pomóc. Sam o wiele większą wiarę pokładał w CIA i sieci informatorów agencji w miejscowej administracji, która słynęła ze swojej nieskutecznej pomocy w takich sytuacjach. Robert się z nim zgadzał. Każda ambasada w Argentynie zaoferowała mu swoją pomoc i ich zapewnienia wydały mu się o wiele bardziej szczere. Robert całą swoją wiarę pokładał w agentach CIA, którzy nie odstępowali go na krok, odkąd Ariana zniknęła. Koszmar trwał nieubłaganie, porywacze się nie odzywali, a on obawiał się, że córka nie żyje. Istniała taka możliwość, lecz CIA przeczesywała wsie i wzgórza z nadzieją, że do tego nie
doszło. Nikt jednak nie widział Ariany ani bojówki opisywanej przez policję. CIA wierzyła, że porwał ją Jorge, który ukrywa się gdzieś w lesie u podnóża gór, lecz dotychczas nie natknęli się na jego ślad. W końcu po dwóch tygodniach od porwania ktoś zadzwonił z publicznego numeru do miejscowej stacji telewizyjnej i zażądał okupu w wysokości dwudziestu milionów dolarów amerykańskich w nieoznakowanych banknotach. Miejsce przekazania okupu miało zostać doprecyzowane później, lecz przynajmniej upomnieli się o pieniądze. Gdy CIA i miejscowe władze w końcu namierzyły numer, okazało się, że dzwoniono z automatu w budynku rządowym. Zadzwonić mógł każdy. Znali już jednak wysokość okupu, Robert mógł więc zająć się realnym działaniem, aby uwolnić córkę, zbierając pieniądze. To dało mu nadzieję, że Ariana wciąż żyje. Jorge przeniósł obóz głębiej w las dwa dni przed telefonem w sprawie okupu. Tym razem sam usiadł obok niej w ciężarówce. Nikt nie założył jej worka na głowę ani jej nie związał. Jorge został jej obrońcą i trzymał ją bezustannie przy sobie w nowym obozie. Tutaj nie miała dokąd uciec – natychmiast zabłądziłaby w lesie i umarłaby, próbując się z niego wydostać. Jej jedyną nadzieją na ratunek było przebywanie blisko niego. – Wiesz, że mam rację – powiedział do niej tego wieczoru, podając jej na kolację ryż i fasolę. Jadł to samo co ona, a po posiłku wyjął cygaro z poobijanego metalowego pudełka leżącego na stole. Trzymał w nim też swój dziennik. Powiedział jej, że to skrzynka lotnika, którą znalazł w dżungli po katastrofie małego samolotu szmuglującego narkotyki z Ekwadoru. – Narkotyki zabraliśmy, a pilota i szczątki samolotu pogrzebaliśmy. Od tamtej pory używam pudełka. Pieniądze z narkotyków zapewniły nam to, co potrzebne do zapoczątkowania naszego ruchu. Długo z nich żyliśmy. – A teraz utrzymujecie się z porywania kobiet dla okupu – odparła z dezaprobatą. Roześmiał się na jej słowa. – Przypominasz mi moją matkę, gdy robisz taką minę. Była dobrą kobietą i odważną jak ty. Mój ojciec był bogaty i znęcał się nad nią każdego wieczoru. Pochodziła z biednej rodziny, która mieszkała w górskiej wiosce. Zakochał się w niej, gdy miała piętnaście lat, i traktował ją podle do końca swojego życia. Zabiłem go, gdy miałem czternaście lat. Pewnej nocy wrócił do domu pijany i ją pobił, a ja oddałem mu za tę noc i za wszystkie te razy, kiedy to robił. Upadł i uderzył się w głowę. Nigdy tego nie żałowałem. Myślał, że może jej zrobić, co tylko chce, bo ma pieniądze. Matka wiodła dobre życie po jego śmierci. Zmarła kilka lat później, lecz pod koniec nareszcie miała życie, na jakie zasłużyła. Mój brat był wtedy policjantem. Napisał w raporcie, że to włamywacz wszedł do domu i popchnął mojego ojca. Zasługiwał na śmierć, tak jak cała reszta jego gatunku. – Jorge prowadził wendetę przeciwko bogatym przez całe swoje życie. – Po jego śmierci matka wysłała mnie do szkoły w Hiszpanii. Wróciłem do domu, gdy zachorowała. Była zbyt młoda, by umrzeć – podsumował smutno. – A kto odziedziczył pieniądze? – zapytała z zaciekawieniem. Jorge był skomplikowanym człowiekiem. – Zostało coś po niej? – Pieniądze odziedziczył mój brat – odparł krótko. – Wykorzystał je, żeby stać się ważnym człowiekiem. Pomaga nam teraz, kiedy tylko może. Po cichu, aby nie ryzykować. Potrzebujemy go tam, gdzie jest. On wie, że mam rację. A kiedy nadejdzie właściwa pora, wyjdzie z cienia. Nasz dzień nadejdzie. Znów zapalił cygaro i poczęstował ją. Odmówiła. Była ciekawa, kim jest jego brat, lecz nie ośmieliła się zapytać. Gdyby wiedziała za dużo, mógłby ją zabić, zanim nadejdzie okup. – A teraz dzięki pieniądzom twojego ojca będziemy mieli środki na działalność przez długi czas. Aż staniemy się gotowi, żeby się ujawnić. Mój brat twierdzi, że to już wkrótce, że
rząd jest tak słaby, iż sam się obali. W całym kraju są ludzie, którzy czekają, aby połączyć z nami siły. Buduję fundamenty od dziesięciu lat, podczas gdy reszta z was żyje sobie wygodnie. Poświęciłem wszystko, co miałem, dla tego, w co wierzę. Ilu ludzi, których znasz, może to samo o sobie powiedzieć? – Niewielu – musiała przyznać. – Znasz kogokolwiek takiego? – zapytał, gdy siedzieli w migoczącym blasku świecy. – Chyba nie. – Miał w sobie coś hipnotyzującego. Choć jego czyny były złe, zaczynała się zastanawiać, czy stojące za nimi motywy nie są szczere. – Pewnego dnia zrozumiesz, że miałem rację – oświadczył z przekonaniem. – Może nawet nie będziesz chciała wrócić i będziesz czekała na swój czas z nami. Była to dla niej przerażająca myśl – pragnęła wrócić do domu i martwiła się o ojca – ale przynajmniej czuła się bezpiecznie u boku Jorgego. Nikt jej nie skrzywdził, odkąd tu przyjechała, a Jorge dobrze ją traktował. Tej nocy pozwolił jej spać na pryczy w swoim namiocie. Obóz znajdował się w lesie tak głębokim, że wiedział, iż nie będzie próbowała uciec. Nie miałaby dokąd. Jego ludzie spali w innych namiotach. On jak zwykle był sam. Miał własną pryczę, a dla niej nakazał wstawić do namiotu drugą. Gdy na niej leżała, odpływając w sen, zauważyła, że Jorge znów zapisuje coś w dzienniku z cygarem w dłoni. Miał piękną twarz, gdy obserwowała go w blasku świecy, niemal jak Jezus. Przyszło jej do głowy, gdy zasypiała, że może jednak jest świętym człowiekiem. Gdy tylko nadeszło żądanie okupu, Robert Gregory zajął się zbieraniem funduszy z pomocą CIA. Jeden z zawodowych dyplomatów kierował ambasadą od porwania Ariany. Robert nie był już w stanie tego robić. Codziennie zażywał nitroglicerynę. Lekarza ambasady niepokoił stan jego serca, a on niepokoił się o Arianę. Przez dwa tygodnie nie otrzymali żadnych instrukcji co do tego, jak przekazać okup. Jorge codziennie zabierał Arianę nad strumień, by mogła popływać. Woda była zimna, a on obserwował ją, gdy odwracała się do niego plecami. Pewnego dnia podpłynął do niej i wziął ją w ramiona. Oboje byli nadzy, a ona go nie powstrzymała. Odwrócił ją powoli twarzą do siebie, podziwiając piękno jej ciała w przejrzystej wodzie. Zahipnotyzowały ją jego niebieskie oczy i ostre rysy. Gdy ją pocałował, poczuła wzbierającą w niej namiętność i zapragnęła nagle, aby ją tulił i opiekował się nią przez całą wieczność. Było coś prostego, prymitywnego wręcz, w jej życiu z nim. Kochali się pod wodą z całą namiętnością, którą on czuł do niej, odkąd ją po raz pierwszy zobaczył. Był wobec niej nieskończenie delikatny, powiedział, że ją kocha, a ona mu uwierzyła. Czuła teraz, że jego przekonania nie są błędne, nawet jeśli jego metody takie są. Był samotnym wojownikiem walczącym z prądem, a życie nigdy nie wydawało się jej tak proste ani tak czyste jak w tamtej chwili. Po wszystkim bez tchu w jego ramionach wyznała, że również go kocha. Zależało od tego jej przetrwanie, ich życie w dżungli było zredukowane do podstaw. On był mężczyzną i zajmował się nią, bronił ją i chronił. Powiedział, że nie pozwoli, aby spotkało ją coś złego, a ona mu uwierzyła. Fakt, że porwał ją dla okupu, nie wydawał się już taki istotny. Pragnęła z nim być. Tej nocy znów się kochali, a gdy zasnęła, Jorge zasiadł do swojego dziennika. Napisał do niej list miłosny przepełniony uczuciami i nadziejami na to, co połączy ich pewnego dnia w innym świecie, lepszym świecie, który zamierzał dla niej stworzyć. Wyznał, że stała się dla niego inspiracją i że od teraz ich życia splotły się w jedno. Płakała rankiem, gdy to czytała. Stał się dla niej jedyną rzeczywistością. Ojciec bladł w jej wspomnieniach, a wszystko, czym był, wydawało się jej teraz złe. Tylko słowa Jorgego miały dla niej sens. Po południu znów poszli razem do lasu, wykąpali się w strumieniu i kochali się. Nagle
zapragnęła tylko z nim być. Stał się dla niej ucieleśnieniem miłości i czułości, a świat, który znała przed nim, zniknął. Pozostało tylko jej życie w dżungli z nim. Nie dbała o to, czy ojciec zapłaci okup. Jorge roześmiał się, gdy powiedziała mu o tym tej samej nocy, gdy kochali się w jego namiocie przy blasku świec. – Ciebie może to nie obchodzi, ale mnie tak, Ariano. Tysiące ludzi polegają na nas w całej Argentynie. Mam wobec nich obowiązki, a twój ojciec pomoże nam ich nakarmić. Sponsoruje świętą sprawę. Musimy tylko obmyślić bezpieczny sposób na przejęcie pieniędzy. – Nie zdradził jej, że pomoże mu brat. W jego ustach nawet okup brzmiał rozsądnie. Teraz pragnęła tylko z nim być. Każdej nocy przed zaśnięciem pisał do niej list miłosny w swoim dzienniku. Znajdowała je co rano po przebudzeniu i czytała je chciwie. Nikt nigdy nie okazywał jej takiej wylewnej miłości. Razem jadali posiłki, bez jego ludzi. Wiedli proste życie. Ariana była z nim od sześciu tygodni, lecz obojgu wydawało się, że to całe życie. Instrukcje dotyczące przekazania okupu w końcu dotarły do ambasady. Porywacze zażądali, aby gotówkę podzielić na małe sumy i rozsiać ją po całej Argentynie w taki sposób, aby była bardzo trudna, jeśli nie niemożliwa do namierzenia. Nawet CIA zdumiał ich system, szalenie prosty, lecz z potencjałem i o wiele trudniejszy do wyśledzenia bądź przejęcia niż pojedyncza duża suma. – Muszą mieć tysiące ludzi gotowych do podjęcia pieniędzy i przekazania ich im w jakiś sposób. Problem polega na tym, że upłyną miesiące, zanim zbiorą cały okup. Ewidentnie im się nie spieszy. Przekazanie im dwudziestu milionów taką drogą zabierze cztery, pięć, jeśli nie sześć miesięcy. Plan Jorgego był wyjątkowo przebiegły, co bardzo nie podobało się Samowi Adamsowi. Jorge okazał się sprytną bestią. – A co się w tym czasie stanie z Arianą? – zapytał Robert z przerażoną miną. – O ile wiemy, może już być martwa. – Z naszego doświadczenia wynika, że on nie działa w ten sposób. Utrzyma ją przy życiu, aby mieć kartę przetargową. – Sam nie dodał, że uratowali niedawno ofiarę porwania przez osiem miesięcy przetrzymywaną w zamkniętej skrzyni, do której powietrze dochodziło przez rurkę. Mężczyzna przynajmniej przeżył i wrócił do domu po opłaceniu okupu. Nie zawsze jednak tak było. Na szczęście nie mieli powodu, aby wierzyć, że Jorge zabił Arianę. Zdaniem Sama jej młodość i uroda działały na jej korzyść. Musieli po prostu wierzyć, że nadal żyje, i zacząć przekazywać pieniądze. Sam zasugerował system przyspieszonych płatności, dzięki którym okres oczekiwania miał się skrócić do dwóch miesięcy, a Robert go zaakceptował. Przez następny miesiąc wykorzystywali każdą lokalizację, którą im podano. Od porwania Ariany upłynęły już trzy miesiące, a jej przywiązanie do Jorgego rosło z każdym dniem. Wzmocniło się zdecydowanie, gdy zaczęła podejrzewać, że jest w ciąży. Nic nie mówiła, dopóki nie zyskała pewności, i w końcu wyznała mu to szeptem pewnej nocy, gdy leżała w jego ramionach. Był to ich największy dar dla siebie nawzajem. Jorge zareagował zachwytem. Właśnie takiej więzi z nią pragnął. Ariana uznała, że musiało do tego dojść, gdy kochali się po raz pierwszy, ponieważ od tamtej pory nie miała okresu. Najpierw uważała, że to wynik stresu, lecz potem jej piersi się powiększyły, tak jak obwód w talii. Jorge powiedział, że jest dla niego dzięki temu jeszcze piękniejsza i zaczął ją traktować z jeszcze większą czułością i miłością. Nie opuszczał jej nawet na chwilę. Stała się dla niego zbyt cenna, aby ryzykować, że coś się jej stanie. W tym samym dniu, w którym Ariana powiedziała Jorgemu o ciąży, ambasadorzy Wielkiej Brytanii i Izraela przyszli do placówki amerykańskiej w Buenos Aires, aby spotkać się
z Robertem i grupą zadaniową CIA, która poszukiwała Ariany. Brytyjczycy zasugerowali loty zwiadowcze z użyciem podczerwieni nad częścią dżungli, w której według CIA mógł się ukrywać Jorge. Izraelczycy oddali do dyspozycji swoich komandosów, którzy mogliby przeprowadzić misję ratunkową, gdyby tylko natknęli się na jakiś znak obozu. Robert spojrzał na Sama oczami pełnymi nadziei, gdy przysłuchiwał się tym propozycjom. – Możemy przynajmniej spróbować? Sam był wobec tych pomysłów sceptyczny, lecz zgodził się, że spróbować warto, nawet jeśli szanse są nikłe. – Nie mamy nic do stracenia, jeśli to nie zadziała, a oni niczego nie zobaczą – oświadczył. Próbowali już wszelkich innych sposobów. Mogli natomiast stracić wszystko w wyniku nieudanego nalotu na obóz, gdyby Jorge zabił zakładniczkę. – Poza moją córką – mruknął Robert ponuro. W wyniku ich połączonych wysiłków powstała nowa grupa zadaniowa, która zajęła salę balową ambasady, tam ustanawiając punkt dowodzenia dla całego projektu. Z Brytyjczykami, Izraelczykami i agentami CIA grupa liczyła czterdzieści osób pracujących przez całą dobę. Pierwszy i drugi lot nie dały żadnych rezultatów. Trzeci natomiast, najdalej na południe, zarejestrował nikłe źródła światła migoczące w głębi dżungli. Na filmie niemal nic nie było widać, lecz główny agent izraelskiego wywiadu przysięgał, że jest tam obóz, tyle że mały. Sam przyznał wtedy, że Jorge działa na małą skalę, ale ma wielu zwolenników. Brytyjski ambasador, były oficer wywiadu wojskowego, był pewien, że na filmie widział namiot, lecz nikt inny się z nim nie zgodził. Nikłe światło pozwoliło im jednak doprecyzować lokalizację. Obóz był położony głęboko w lesie i wszyscy zgodzili się, że trudno będzie się do niego dostać, lecz Izraelczycy zapewnili ich, że sobie poradzą. Ich plan zakładał maksymalne zbliżenie się do obozu zidentyfikowanego na mapie i otoczenie go ogniem. Był to brutalny sposób na wykurzenie wszystkich, lecz zakładał on wywołanie paniki i zamieszania, aby tym łatwiej uratować Arianę, gdyby tam była. To był ich cel, a po jego osiągnięciu nie zamierzali nikogo zostawić przy życiu. Jorge nie miał dla nich żadnej wartości – żadnych informacji, na których by im zależało. Był operującym na małą skalę rewolucjonistą o skrzywionych przekonaniach religijnych, po którym nikt by nie płakał. Rząd Argentyny dał operacji zielone światło, ponieważ Jorge stanowił dla nich problem mogący rozrosnąć się w przyszłości do poważnych rozmiarów, gdyby jego ruch zyskał na znaczeniu. Argentyńscy doradcy byli bardziej niż gotowi go poświęcić. Decyzja zapadła w największej tajemnicy. CIA brała na siebie pełną odpowiedzialność za jego ewentualną śmierć, o której miał się nie dowiedzieć nikt poza grupą zadaniową. Jedyną osobą, która miała ocaleć z obozu, była Ariana – reszta mogła zginąć w dżungli. Nie było sensu zachowywać jej porywaczy przy życiu. Wyznaczyli datę wykonania planu za trzy dni. Następnego dnia odbyli jeszcze jeden lot rozpoznawczy, który ujawnił te same skupiska światła i potwierdził tym razem istnienie co najmniej jednego, a prawdopodobnie dwóch namiotów. Doba wystarczyła Izraelczykom na przygotowania. Otrzymali wsparcie od Brytyjczyków i CIA, a także milczącą i nieoficjalną zgodę miejscowych władz. Zidentyfikowali miejsce w lesie w pobliżu świateł, gdzie mogliby posadzić helikopter, a następnie ewakuować się z niego razem z Arianą. Sprawa była delikatna i wszystkie zaangażowane w nią osoby, w tym ojciec Ariany, miały świadomość porażki i ewentualnych konsekwencji. Nie podobał się im jednak również pomysł przeciągania przekazywania okupu przez kolejny miesiąc. Za duże było ryzyko komplikacji w tym czasie – po zakończeniu przekazów mogłoby się okazać, że Ariana od dawna jest martwa. Wszyscy zgodzili się, że czas ją stamtąd wydostać. Cała misja była ściśle tajna, również w ramach argentyńskiego
rządu. Liczbę osób, które o niej wiedziały, ograniczono do minimum, aby zapobiec przeciekom i próbom ostrzeżenia Jorgego, który mógł mieć w rządzie sympatyków. Postanowili przeprowadzić akcję nocą, korzystając z urządzeń na podczerwień. Grupa zadaniowa rozbiła obóz na tyle daleko lasu, aby nie przyciągać zbędnej uwagi, lecz na tyle blisko, aby helikopter mógł wylądować, gdy tylko uratują Arianę. Mężczyźni biorący udział w akcji mieli na sobie ubrania podobne do tych noszonych przez bandę Jorgego, aby nie rzucać się w oczy na miejscu. Izraelscy komandosi wyruszyli o czasie. Oddział liczył dwanaście osób wyposażonych w niezbędny sprzęt. Godzinę zajęło im dotarcie do obozu pieszo. Poruszali się bezszelestnie, imitując odgłosy lasu, w całkowitych ciemnościach – widzieli wszystko dokładnie dzięki urządzeniom na podczerwień. Gdy zagłębili się w zarośla, zauważyli trzy namioty stanowiące obóz Jorgego. Przesłali informację do centrali wiadomością tekstową, a następnie wycofali się na tyle daleko, aby zacząć podkładać ogień, dając sobie ręczne sygnały. W obozie wszyscy już spali. Tylko w jednym namiocie paliła się świeca. Jorge właśnie skończył wpis do dziennika na ten wieczór, a teraz pisał swój codzienny list miłosny do Ariany. Położył go obok jej pryczy, pocałował ją, zdmuchnął świecę i ułożył się obok ukochanej. Nie obudziła się, gdy ją przytulił. Jak pisał jej już wielokrotnie, wierzył, że siły nadprzyrodzone zesłały mu ją niczym anioła, aby pozwolić mu dokończyć jego misję, błogosławiąc jego ludziom. Ogień został podłożony w ciągu pół godziny. Komandosi mieli na sobie azbestowe kombinezony, aby móc przekroczyć linię płomieni i wydostać z obozu zakładniczkę. Określili drogi ucieczki. Nie byli tylko pewni, w którym namiocie znajduje się Ariana. Byli przekonani, że największy namiot należy do Jorgego, lecz nie wiedzieli, gdzie przetrzymywana jest Ariana ani w jakich warunkach – czy jest skuta kajdankami czy spętana w jakiś inny sposób. Byli gotowi praktycznie na wszystko. Pierwszy namiot szybko zajął się ogniem; wybiegło z niego pół tuzina nagich mężczyzn. Tylko jeden z nich miał na sobie ubranie, które się paliło. Spali, gdy ich namiot stanął w płomieniach, i nie znaleźli żadnego sposobu, aby pokonać otaczający ich pierścień ognia. Byli uwięzieni. Zaczęli krzykiem budzić resztę, gdy drugi namiot zajął się ogniem. Wtedy komandosi zauważyli, że z większego namiotu, do którego ogień jeszcze nie dotarł, wybiegają kobieta i mężczyzna. Pomiędzy parą nastąpiła szybka wymiana zdań, mężczyzna wręczył kobiecie metalowe pudełko, po czym rzucił się na pomoc swoim ludziom. Ariana wróciła do namiotu i włożyła do pudełka listy miłosne od Jorgego. Trzymała je w poduszce, przewiązane kawałkiem materiału. Szybko ukryła je w metalowym pudełku, które wręczył jej Jorge, po czym wybiegła na zewnątrz. Słyszała krzyki i wycie mężczyzn w ogniu, zauważyła biegającego pomiędzy nimi Jorgego, który próbował pomóc. Jeden z komandosów wezwał gestem kolegę i wskazał mu Arianę. To mogła być tylko ona – byli przekonani, że w obozie nie ma innych kobiet. Wszyscy byli zajęci pożarem i nikt jej nie pilnował. Trzej komandosi bezszelestnie pokonali linię ognia, pochwycili ją, zawinęli w azbestowy koc i wynieśli z pożaru. Walczyła z nimi i wzywała krzykiem Jorgego, przyciskając do piersi metalowe pudełko. Nie miała pojęcia, kim są ci ludzie, a oni nie mogli jej powiedzieć. Mieli na twarzach maski przeciwogniowe, nie mogli się więc do niej odezwać, aby dodać jej otuchy lub się przedstawić. Pokazali jej odległą część lasu, gdy z nimi walczyła. Wciąż wołała Jorgego, lecz on jej nie słyszał. Walczył z ogniem razem ze swoim ludźmi, a zanim którykolwiek z nich zorientował się, co się wydarzyło, Ariana zniknęła niesiona przez komandosów. W ferworze walki zerwała z siebie azbestowy koc i zobaczyła, jak płonące drzewo spada na obóz i miażdży Jorgego. Całe jego ciało stanęło w ogniu, a ona usłyszała, jak wzywa ją po imieniu. Walczyła z komandosami zaciekle, lecz mocno ją trzymali. Po raz ostatni zobaczyła Jorgego, gdy leżał pod
drzewem otoczony płomieniami. Wciąż przyciskała pudełko do piersi. Cieszyła się, że ukryła w nim jego listy miłosne, gdy uciekała z namiotu. Nie miała pojęcia, co się dzieje, gdy jeden z Izraelczyków biegł z nią przez las, trzymając ją w mocnym uścisku, aby nie zdołała się wyrwać i wrócić do obozu, co ewidentnie pragnęła zrobić. Cały oddział podążał za nimi. Nikt ich nie zauważył, a oni nie mieli wątpliwości, że mężczyźni w obozie wciąż próbują stłumić ogień lub już nie żyją. Zanieśli Arianę na polanę, mimo iż walczyła z nimi ze wszystkich sił. Pragnęła tylko tam wrócić. Gdy nagle znikąd pojawił się helikopter, wrzucili ją do środka i wsiedli za nią. Po mniej niż minucie helikopter wzniósł się w powietrze nad las, w którym szalał pożar. Ich misja zakończyła się sukcesem – uratowali zakładniczkę. Starszy oficer dowodzący zdjął swoją maskę, tak jak inni, i nagle wszyscy zaczęli wyjaśniać jej, kim są. – Przybyliśmy panią uratować, panno Gregory. Jesteśmy częścią grupy zadaniowej złożonej z Brytyjczyków, Izraelczyków, CIA i pani ojca. Ona jednak krzyczała tylko i kręciła głową. Miała oszalały wyraz twarzy, splątane włosy i dzikie oczy. Ktoś otulił ją swoją kurtką, gdy zerwała z siebie azbestowy koc. Wybiegła z namiotu naga, nie miała żadnych ubrań. – Nie… Nie… Odwieźcie mnie z powrotem… Nie rozumiecie. – Rzuciła się na jednego z nich z pięściami, odpychając go. – Odwieźcie mnie z powrotem… – Jesteś już bezpieczna, Ariano – wtrącił łagodnie drugi oficer, zastanawiając się, co przeszła ta kobieta przez ostatnie trzy miesiące. Wydawało im się, że straciła rozum. Nie zdawali sobie sprawy, że właśnie widziała, jak jej kochanek i ojciec jej nienarodzonego dziecka umiera. – Zabiliście Jorgego! – krzyczała na nich. – To święty człowiek! Wtedy zrozumieli, dlaczego tak kurczowo przyciska do piersi metalowe pudełko z jego dziennikami i listami. Tylko to jej zostało. Dostrzegli lekkie oparzenia na jej dłoniach. Dwadzieścia minut później wylecieli z lasu i posadzili helikopter w obozie, gdzie czekała na nich reszta grupy zadaniowej. Na widok wysiadającej z helikoptera Ariany jeden z brytyjskich agentów przekazał drogą radiową nowinę Samowi, który wraz z jej ojcem czekał w ambasadzie. Robert przez całą noc zażywał nitroglicerynę, a stres związany z oczekiwaniem niemal pozbawił go sił. – Mamy ją – powiedział tylko oficer. Nic więcej nie wiedział. – Przylecimy z nią za kilka godzin. Musimy ocenić jej stan i w razie konieczności zabrać ją do szpitala. Gdy tylko się wyłączył, Sam zwrócił się do Roberta i poklepał go po dłoni ze łzami w oczach. – Mają ją. Twoja córka wraca do domu. Robert wybuchnął płaczem i uścisnął Sama, zanosząc się szlochem. – O Boże. Myślałem, że nie żyje. – Będzie w domu za kilka godzin. Właśnie ją badają. Sam nie wiedział, i nie mógł powiedzieć Robertowi, że Ariana płacze, jest wstrząśnięta i błaga wszystkich, żeby odwieźli ją z powrotem, choć ma świadomość, że to bezcelowe. Widziała, jak Jorgego zabija powalone drzewo. Mężczyzna, którego kochała i który był ojcem jej dziecka, nie żył. Jorge stał się pierwszą ofiarą ognia. Wpatrywała się w mężczyzn, którzy ją uratowali, pustymi, załamanymi oczami. Jeden z nich namówił ją w końcu, aby odłożyła stare metalowe pudełko, i pomógł się jej ubrać. Wyglądała jak wariatka, gdy piła wodę, którą jej podali, ze zmierzwionymi włosami i bezrozumnymi oczami. Wszyscy widzieli, że czeka ją długa droga do normalności. Widywali już takie przypadki – gdy długo będący w niewoli ludzie pozwalali porywaczom namieszać sobie w głowach tak, że nie wiedzieli już, w co wierzą ani kim są. Jorge doskonale sobie z nią poradził.
Grupa zadaniowa podjęła cichą decyzję, aby zabrać ją do szpitala zamiast do ambasady. Nie była w odpowiednim stanie, aby wrócić do domu. Była skołowana, wstrząśnięta i pod wpływem szoku. Histeryzowała i nic do niej nie docierało. Jeden z agentów CIA zadzwonił do Sama i poinformował go o decyzji przewiezienia jej do szpitala. Sala była już zarezerwowana, na wypadek gdyby była ranna. – Coś jej się stało? – zapytał Sam cicho, zostawiając na chwilę Roberta. – Fizycznie wygląda w porządku, ma tylko niewielkie oparzenia na dłoniach – odparł agent z napięciem. – Psychicznie mamy do czynienia z bardzo ciężkim przypadkiem syndromu sztokholmskiego. Ona chce wracać. Walczyła z nami jak lwica. – Cholera. Jej ojciec się tego chyba nie spodziewa. Może zdołamy uspokoić ją na tyle, aby mógł ją zobaczyć. – Sam martwił się o Roberta. Już wycierpiał zbyt wiele. – Ona chce wracać do Jorgego. Uważa go za świętego człowieka. Zrobią z niego teraz męczennika. Nie żyje. Przywaliło go płonące drzewo, gdy uciekaliśmy. Ona twierdzi, że nosi jego dziecko. Nie wiem, czy to prawda. – Niech tylko jej ojciec to usłyszy. Dajcie mi znać, kiedy dotrzecie do szpitala, a ja go tam przywiozę. Gdy Sam wrócił do pokoju, Robert był szary na twarzy i przyciskał dłoń do piersi. – Nic jej będzie, Robercie. Jest bezpieczna. Postaraj się uspokoić. – Chyba mam atak serca –mruknął Robert, krzywiąc się z bólu. Sam wezwał karetkę; przyjechała po pięciu minutach. Ratownicy potwierdzili słowa Roberta. Przeszedł zbyt wiele w ostatnich trzech miesiącach. Sam wsiadł z nim do karetki i widział, jak defibrylują go po drodze. Roberta dręczył przeszywający ból, z którego powodu przewieziono go na kardiologię, gdy tylko dotarli do szpitala. Lekarz poinformował Sama, że zamierzają wykonać angiografię, lecz pacjent jest obecnie za słaby. Robili wszystko, co w ich mocy. Przez kilka następnych godzin Robert balansował na granicy życia i śmierci, gdy czekali na przyjazd Ariany. Grupa zadaniowa przyleciała do Buenos Aires helikopterem, a z lotniska przewieźli ją od razu do kliniki, w której już czekał Sam. Oficer dowodzący powitał go z ponurą miną. – Mówi, że nie chce widzieć ojca, że to zły człowiek. – W takim razie mam dla niej dobrą wiadomość – mruknął Sam szorstko. – Jej ojciec miał atak serca dwie godziny temu i jest teraz na oddziale intensywnej terapii. I tak nie może się z nim zobaczyć. Na Arianę czekał już zespół lekarzy, aby ocenić jej stan, a ona zawodziła żałośnie przez całe badanie. Odebrali jej pudełko i obiecali je ukryć w bezpiecznym miejscu, gdy zaczęła krzyczeć. Powiedziała im, że ma potworne bóle, a lekarze natychmiast zauważyli, że krwawi. Badanie USG wykazało, że traci dziecko. Próbowali jej to wyjaśnić, lecz ona zaczęła krzyczeć jeszcze głośniej. Wszyscy brodzili we krwi, zanim w końcu podali jej środek uspokajający. W malignie raz po raz powtarzała imię Jorgego. Tej samej nocy, gdy spała, przeprowadzili u niej zabieg łyżeczkowania. Straciła płód, gdy tylko weszła do szpitala, co według wszystkich było dla niej błogosławieństwem. Metalowe pudełko, które tak kurczowo przyciskała do piersi, przekazano Samowi, a on odesłał je z jednym ze swoich agentów do ambasady. Mężczyźni, którzy ją przywieźli, pytali ją o zawartość, a ona powiedziała im, że w środku są jej listy miłosne od Jorgego. Sam otworzył pudełko i przejrzał papiery w środku – nie zauważył dzienników pod listami – po czym zaakceptował odesłanie pudełka do ambasady dla niej. Jego zdaniem były niegroźne i miał nadzieję, że sama je kiedyś wyrzuci. Była to pamiątka okropnych czasów. Ariana obudziła się rankiem spokojniejsza, lecz bardzo przygnębiona. Pamiętała, że
poprzedniej nocy straciła dziecko. Powiedzieli jej, że był to szósty tydzień ciąży, a więc wczesny etap. Poza tym fizycznie była w dobrej formie. Lekarze opatrzyli powierzchowne oparzenia na jej dłoniach. Jej umysł był w gorszym stanie. Sam i psychiatra próbowali jej wytłumaczyć, że podobna przypadłość spotyka wiele ofiar porwania – zaczynają się identyfikować z porywaczami i zapominają, kim są i w co wierzą, gdy stają się zakładnikami. Tylko się jej wydawało, że Jorge jest jej obrońcą i jedyną godną zaufania osobą. – A co jeśli miał rację? – powiedziała, wysłuchawszy ich argumentów. – Pomyślcie o tych wszystkich biednych ludziach. On tylko chciał im pomóc. – Nie pomaga się ludziom, porywając niewinne kobiety i przetrzymując je w dżungli dla dwudziestomilionowego okupu – odparł wyraźnie Sam, patrząc jej prosto w oczy. To samo powtarzała Jorgemu na początku, lecz z czasem przekonał ją do swojego postępowania. – Chciał użyć tych pieniędzy, aby nakarmić biednych i oswobodzić uciśnionych – szepnęła, chcąc go bronić. W jej umyśle przestał być jej oprawcą, gdy stał się człowiekiem, którego pokochała po ich pierwszym wspólnym razie. – To bez wątpienia szlachetna misja – oświadczył Sam cicho – ale pamiętaj, że nakazał też swoim ludziom zabić twojego kierowcę. Jorge i jego ludzie mają na koncie inne zabójstwa. To rewolucjoniści, Ariano. Ich celem jest obalenie rządu i zabicie ludzi takich jak twój ojciec, który jest dobrym człowiekiem. Kocha cię, Ariano. Twój ojciec nigdy nikogo nie skrzywdził. Jorge skrzywdził natomiast wiele osób. – W tym ją. Namieszał jej w głowie tak bardzo, że nawet tego nie dostrzegała. – Zabił swojego ojca – wtrąciła martwym głosem – ponieważ krzywdził jego matkę. Chronił ją. – To nie znaczy, że dobrze postąpił – wtrącił trzeźwo Sam, a ona zrobiła taką minę, jakby zapaliło się w niej nikłe światło. Pamiętała słowa Jorgego. Sam wiedział, że będzie zdezorientowana jeszcze przez długi czas. – Potrzebujesz czasu, aby to wszystko przemyśleć. Nie da się wszystkiego zrobić naraz. Ja wiem tylko tyle, że twój ojciec bardzo cię kocha. Szalenie się o ciebie martwił przez te trzy miesiące. – Gdzie on jest? – Na jej twarz nagle wypłynęło przerażenie i troska, jakby właśnie przypomniała sobie, kim jest jej ojciec. Sam wahał się przez chwilę, lecz musiała wiedzieć, nawet teraz, w stanie takiego pomieszania. – Wczoraj w nocy miał atak serca. Leży na górze na intensywnej terapii. Powiedziano mi, że przez cały ranek wypoczywał. Wiele przeszedł, tak jak ty – oświadczył w końcu ze współczuciem. Nikogo nie można było za to wszystko winić poza ludźmi, którzy ją porwali. Na pewno nie Roberta Gregory’ego ani jego córkę, niezależnie od tego, jak bardzo była teraz zagubiona. – Mogę się z nim zobaczyć? – zapytała, a Sam pokiwał głową. Kilka minut później zawieźli ją na górę na wózku inwalidzkim. Sama podjechała do łóżka. Robert wyglądał okropnie, lecz lepiej niż poprzedniej nocy. Sam wiedział, że mógł umrzeć wczoraj w drodze do szpitala i że niebezpieczeństwo jeszcze nie minęło. Zamierzali przeprowadzić zabieg angiografii tego ranka, jeśli jego stan na to pozwoli. Robert uśmiechnął się, a po jego policzkach potoczyły się łzy na widok córki. Delikatnie pogłaskał ją po włosach. – Dzięki Bogu, nic ci nie jest. – Kocham cię, tato – szepnęła głosem małej dziewczynki. – Ja ciebie też, skarbie. Tak bardzo się o ciebie martwiłem. Przepraszam, że do tego
doszło. Przepraszam, że nas tu przywiozłem. Miałaś rację. Złożyłem już rezygnację. Gdy tylko stąd wyjdę, pojedziemy do domu. Pokiwała głową ze łzami w oczach. Nie była pewna, gdzie jest jej dom – w lesie z Jorgem, tu w Buenos Aires, czy w Nowym Jorku. Czuła się jak Dorotka w Krainie Oz. Pragnęła tylko wrócić do domu, gdziekolwiek to jest. Wciąż miała przed oczami śmierć Jorgego. Wciąż miała jego dzienniki i listy miłosne w skrzynce lotnika. Wierzyła, że wszystko, co napisał i co do niej czuł, jest prawdziwe. Przypomniała sobie też jednak, że kocha ojca. – Postaraj się odpocząć – nakazała mu delikatnie. – O nic się nie martw. Wróciłam. – Wróciło jej ciało, lecz wiedziała, że jej umysł zaginął. – Dzięki Bogu – szepnął jej ojciec, zamykając oczy. Podali mu środek uspokajający i kilka minut później zapadł w sen, wdzięczny losowi, że jego córka żyje i jest bezpieczna. Jej powrót był dla niego największym darem. Tego samego popołudnia lekarze przeprowadzili angiografię i podjęli próbę wykonania angioplastyki. Dwie arterie były zablokowane. Niestety zaczęli go tracić na stole. Defibrylowali go dwukrotnie i utrzymali go przy życiu, lecz nic więcej nie mogli zrobić. Był za słaby na zabieg i z każdą chwilą czuł się coraz gorzej, gdy odwieźli go do pokoju, w którym czekała Ariana. Wyglądał na wyczerpanego, gdy pocałowała go delikatnie w policzek, po czym usiadła obok niego i wzięła go za rękę. Przestał oddychać niedługo potem na jej oczach. Wcisnęła przycisk alarmowy, wzywając ekipę ratunkową. Reanimacja trwała dwadzieścia minut, podczas których Ariana cicho szlochała. Przypomniała sobie, że jej ojciec jest dobrym człowiekiem, a nie złym. Zrozumiała, jak bardzo go kocha i jak bardzo on kocha ją. Niestety lekarze nie zdołali nic więcej dla niego zrobić. Jego serce było zbyt uszkodzone, a organizm za słaby. Zrezygnowali z bezcelowych wysiłków i zostawili go sam na sam z Arianą na jakiś czas. W ciągu dwóch dni straciła dwóch ukochanych mężczyzn i dziecko. Widziała, jak ginie Jorge poprzedniej nocy i jak jej ojciec umiera w wyniku długich miesięcy zamartwiania się o nią. Czuła się tak, jakby to ona go zabiła, pocałowała go po raz ostatni i wyszła z sali. Sam czekał na nią na zewnątrz. Odwiózł ją do ambasady, gdzie Eugenia natychmiast zaoferowała jej swoją pomoc. Ambasada wzięła na siebie formalności związane z przewiezieniem ciała jej ojca do domu. Eugenia pomogła się jej spakować. Finca została opróżniona z ich rzeczy tuż po porwaniu. Prezydent Armstrong zadzwonił do Ariany tego wieczoru, aby złożyć jej kondolencje z powodu śmierci ojca. Powiedział, że z wielką ulgą powitał wiadomość o tym, że została odbita i że nic jej nie jest. – Przynajmniej pani ojciec mógł czerpać pociechę ze świadomości, że pani żyje i jest bezpieczna, zanim umarł. Mógł znów panią zobaczyć. To musiało wiele dla niego znaczyć – oświadczył prezydent, głęboko poruszony wszystkim, co się wydarzyło. Obiecał, że pojawi się na pogrzebie jej ojca w Nowym Jorku. Dwa dni później Ariana wsiadła do samolotu lecącego do domu. Jej ojciec odbywał podróż tym samym samolotem w trumnie. Ariana wciąż była w szoku. Urzędnicy ambasady przekazali prasie, że jest zbyt wstrząśnięta, aby udzielać wywiadów. Zadzwoniła do kilkorga przyjaciół w Buenos Aires, aby się z nimi pożegnać przed wyjazdem, lecz nie miała ani czasu, ani serca, żeby się z nimi spotykać. Podziękowała za pomoc ambasadorom Wielkiej Brytanii i Izraela, a także dwóm wysłannikom argentyńskiego rządu, którzy wyrazili kondolencje z powodu śmierci jej ojca i ulgę, że została uratowana. Ich wizyta była oficjalna i krótka. Na lotnisku mocno uścisnęła Eugenię. W bagażu podręcznym miała pudełko z dziennikami i listami Jorgego, a w podróży towarzyszył jej ochroniarz. – Dbaj o siebie, Ariano – powiedziała Eugenia, przytulając ją.
Ariana pokiwała głową. Łzy toczyły się po jej policzkach. Nie miała do czego wracać. Ojciec, który ją kochał i opiekował się nią przez całe życie, odszedł. Mężczyzna, który ją porwał, który mówił, że ją kocha i przewrócił całe jej życie do góry nogami, również nie żył. Wiedziała, że potrzebuje pomocy, aby się z tym wszystkim uporać, lecz nie miała do kogo się zwrócić, nie miała też żadnych solidnych podstaw w życiu poza sobą samą. Mieszkała w Argentynie dziesięć miesięcy, a teraz wszystko wydawało jej się takie zagmatwane. Kto był dobry, a kto zły? Kim ona była w tym wszystkim? To przez nią umarli Jorge i jej ojciec – jeden z nich, ponieważ próbowano ją ratować, a drugi, ponieważ została porwana, a on za bardzo się martwił. Wstrząs wywołany pożarem i akcją ratunkową zabił też jej dziecko. Była odpowiedzialna za śmierć trzech osób i zastanawiała się, czy kiedykolwiek zdoła to sobie wybaczyć. Czuła się winna, gdy samolot opuszczał Buenos Aires, kierując się do Nowego Jorku. Chciała zapomnieć o wszystkim, co się wydarzyło, lecz wiedziała, że to niemożliwe. Skrzynka zawierająca wszystkie sekrety Jorgego i jego listy miłosne wracała do domu razem z nią. Gdy myślała o dokumentach, widziała Jorgego w świetle świec, jak pisał, z cygarem w dłoni, pochylając przystojną twarz nad dziennikami. Widziała jego przeszywająco niebieskie oczy, którymi przekonywał ją do słuszności swoich słów. Może nic z tego, co mówił, nie było prawdą. Może wcale jej nie kochał. Wiedziała jednak, że całe życie zajmie jej odkupienie śmierci tych trzech osób, które zabiła. Miała nadzieję, że Bóg zdoła jej wybaczyć. Sama nie potrafiła sobie wybaczyć, lecz wierzyła, że On to zrobi.
Rozdział 8 Trzy sekretarki jej ojca, nadal zatrudnione w biurze w Nowym Jorku, pomogły Arianie zorganizować wszystko na miejscu. Wynajęły dla niej największą salę we Frank Campbell’s, zakładzie pogrzebowym na Madison Avenue – przez dwa dni ludzie przychodzili tam, aby złożyć jej ojcu pośmiertne wyrazy szacunku. Ariana bywała tam co jakiś czas, po czym wracała do mieszkania ojca, próbując poukładać sobie wszystko w głowie. Nic nie miało dla niej sensu. Wiedziała tylko, że jej ojciec nie żyje i że jest sama. Jak do tego doszło, dlaczego pojechali do Buenos Aires, co wydarzyło się po drodze – wszystko to spowijała mgła, wir ludzi, przyjęć i miejsc, które nic dla niej obecnie nie znaczyły. W głowie słyszała tylko głos Jorgego. Metalowe pudełko, które przywiozła ze sobą do domu, ukryła w szafie. Nie miała odwagi go otworzyć i przeczytać schowanych tam dzienników i listów, lecz postanowiła je zachować, aby wrócić do nich pewnego dnia. Wiedziała, że w Nowym Jorku może się stać tylko wszystkim, czego on nienawidził – zepsutą, bogatą dziewczyną, którą była przed swoim wyjazdem, o co ją oskarżył, wmawiając jej, że musi się zmienić. Czuła się tak, jakby zdradzała go przez sam swój pobyt w tym mieście, choć przecież był to jej dom. Gardziła sobą za destrukcję, którą siała, i za istnienia zaprzepaszczone z jej powodu. Nie przyszło jej nawet do głowy, że wszystko to była wina Jorgego i tego, co uczynił jej, a przede wszystkim jej umysłowi. Opróżnił go i napełnił ponownie swoją pokrętną filozofią i rewolucyjnymi ideami. Nie rozpoznawała w swojej głowie niczego – była jak szafa w pokoju hotelowym, który należał do kogoś innego. Tyle że teraz to ona musiała tak mieszkać, z myślami kogoś innego, które nie pasowały do tego, kim była dawniej. Czuła się jak duch – bez przyszłości i bez przeszłości. Pogrzeb ojca okazał się dla niej wyjątkowo bolesny. Jego ciało zostało złożone w rodzinnym grobowcu obok jej matki. Zostawiła go tam w wietrzny, zimny kwietniowy dzień. Na pogrzeb, a potem do mieszkania, przyszli wszyscy jego partnerzy biznesowi, jego przyjaciele, wspólnicy, ludzie, którzy darzyli go sympatią i szacunkiem, ludzie, z którymi dorastał, a także jej dawni znajomi – przez przyjaźń dla niej. Zgodnie z obietnicą na cmentarzu zjawił się również prezydent Armstrong, co spowodowało ogromne problemy związane z zapewnieniem bezpieczeństwa i korki, ponieważ agenci Secret Service wstrzymali okoliczny ruch. Ze względu na te kłopoty Ariana cieszyła się, że prezydent nie zdecydował się potem na wizytę w mieszkaniu. Pocałował ją w policzek, uścisnął ją i powiedział, że bardzo mu przykro z powodu wszystkiego, co się wydarzyło. Na jego twarzy malowały się takie same wyrzuty sumienia, jakie dręczyły ją. Gdy w końcu wszyscy wyszli i została sama, poczuła się zagubiona. Sam Adams również przyszedł na pogrzeb i wpadł do niej następnego dnia, aby sprawdzić, jak sobie radzi. Siedziała osowiała w salonie, nie mając nic do powiedzenia. Wpatrywała się w niego martwym wzrokiem. Wiedział, że ma przed sobą długą, wyboistą drogę, i nie był tym zaskoczony. CIA poleciła jej kilkoro terapeutów w Nowym Jorku specjalizujących się w udzielaniu pomocy ofiarom porwań. – Co teraz zamierzasz, Ariano? – zapytał ją z wyrazem głębokiej troski. Niemal trzy miesiące poświęcili na uratowanie jej, lecz wiedział aż za dobrze, że do Stanów wróciła tylko część niej, a druga część umarła. Już zawsze miała być inna, zwłaszcza teraz, bez ojca, który mógłby jej pomóc na nowo się odnaleźć. Jorge obrócił w pył fragmenty jej historii i osobowości, a po śmierci jej ojca nic nie mogło ich zastąpić. Czuła, że ogromne części niej zniknęły, zginęły na zawsze. Te puste miejsca wypełniało teraz poczucie winy. Trudno się tak żyło i Sam poważnie się martwił, że Ariana może sobie odebrać życie.
– Nie wiem – odparła, wpatrując się w przestrzeń. Zrezygnowała z mieszkania w Tribece dziesięć miesięcy temu, gdy wyjeżdżała, a w apartamencie ojca czuła się jak w grobie. Gospodyni krzątała się wokół niej, jakby Ariana była dzieckiem, i za każdym razem płakała na jej widok. Rozumiała, że młoda kobieta, która wróciła z Argentyny, nie była tą samą dziewczyną, którą znała i kochała przez całe życie. Ariana stała się kimś innym, nawet dla samej siebie była obca. – Powinnaś rozpocząć terapię, aby się od tego wszystkiego uwolnić – zasugerował łagodnie. – Chciałabym się zająć pracą charytatywną – odparła ogólnikowo. Była jednak w takim stanie, że nikomu nie zdołałaby teraz pomóc, o czym Sam wiedział. Najpierw musiała uporać się z własnymi problemami. – Później będzie na to czas. Może zrobisz sobie teraz urlop, żeby się zrelaksować i odzyskać grunt pod nogami? Gdy to powiedział, przyszła jej do głowy myśl o spokojnym miejscu, które kiedyś odwiedziła z ojcem. Przypomniała sobie, jak ojciec mówił, że gdyby kiedyś zapragnął uciec, tam właśnie by się udał. Była to bezpieczna przystań, w której mogła się ukryć, w której nikt nie dostrzegłby dręczących ją wyrzutów i nikt by jej nie osądzał. Miała teraz krew na rękach i żyła w przekonaniu, że wszyscy to widzą. Jakby na potwierdzenie tego odkąd wróciła do domu, bezustannie myła ręce. Skórę dłoni miała całą czerwoną. Sam obiecał, że będzie z nią w kontakcie i jeszcze ją odwiedzi. Miał nadzieję, że z czasem rozrzucone elementy układanki w jej umyśle wrócą na swoje miejsce niczym puzzle przedstawiające głównie niebo. Niebo w oczach Ariany było bardzo zachmurzone, gdy dziękowała mu za wizytę. Wyszedł, zastanawiając się, czy jeszcze kiedyś ją zobaczy. Rozpaczliwie jej współczuł. Po jego wyjściu Ariana długo siedziała w fotelu, wpatrując się w przestrzeń. Myślała o swoim ojcu i o Jorgem. Chciała nawet wyjąć pudełko z listami miłosnymi z szafy, lecz nie czuła się na siłach, aby je przeczytać. Mogła myśleć tylko o tej nocy, kiedy zginął, i o stojącym w płomieniach obozie. Nie pamiętała, jak uratowali ją Izraelczycy, jak wynieśli ją z obozu, choć walczyła z całych sił. Trauma tej nocy wymazała wspomnienia z jej umysłu, oczami wyobraźni widziała tylko płonące drzewo, które zwaliło się na Jorgego. To Sam i inni opowiedzieli jej resztę. Dla nich wszystko się skończyło, ponieważ wróciła do domu. Dla niej agonia dopiero się rozpoczęła. Miała przed sobą całe życie bez dwóch ukochanych mężczyzn. Po wyjściu Sama udała się na spacer. Otoczenie wyglądało dla niej tak samo. Te same domy, ci sami portierzy, te same sklepy na Madison Avenue. Był koniec kwietnia, a w Central Park nadal panowała zima, tak samo ponura jak jej nastrój. Nie przestawała myśleć o ustronnym klasztorze w Berkshires, o którym przypomniała sobie kilka godzin temu. Nagle odczuła rozpaczliwe pragnienie, aby tam pojechać. Nie pamiętała nazwy klasztoru, lecz pamiętała pobliskie miasteczko. Po bezsennej nocy wstała wczesnym rankiem, zadzwoniła po samochód ojca, napisała gospodyni liścik, że wyjeżdża na weekend, zapakowała do torby kilka prostych ubrań i wyszła. W ostatniej chwili wróciła do pokoju po metalowe pudełko. Wsunęła je do walizki dla bezpieczeństwa, obawiając się, że w przeciwnym razie zniknie. Była to jej jedyna więź ze wszystkim, co ją spotkało, i w jej myślach jedyny dowód, że to wszystko było prawdziwe. Musiała je mieć przy sobie. Po opuszczeniu miasta jechała na północ przez trzy godziny. Nieraz poczuła, że brak jej tchu, zwłaszcza odkąd pokonała granice Nowego Jorku. Była przerażona, że podniesie głowę i zobaczy wojskową ciężarówkę blokującą drogę i że znów zostanie porwana. Wspomnienie było wciąż żywe w jej umyśle. Nieraz musiała zjechać na pobocze i zatrzymać się, by złapać oddech.
Było to ostatnie wspomnienie z jej niedawnego życia, z tego, kim wtedy była. Gdy o tym myślała, widziała Felipe pochylonego nad kierownicą z kulą w głowie. Uświadomiła sobie, że on również zginął za jej grzechy. Zdaniem Jorgego jej największym przewinieniem był fakt, że była bogata, a to bogaci ludzie są przyczyną wszystkich problemów tego świata. Biedacy umierali przez bogatych, tak jak Felipe przez nią. Miało to dla niej głęboki sens i potwierdzało wszystkie słowa Jorgego. Fakt, że domagał się dwudziestu milionów dolarów z majątku jej ojca, aby pomagać biednym, również miał dla niej sens. Biedacy byli świętymi, a bogacze – grzesznikami. To tylko wzmagało jej nienawiść do samej siebie, którą w niej zaszczepił. Jorge obiecał, że ją zbawi, a teraz nie żył. Dotarła do sennego miasteczka w Berkshires, którego nazwę wprowadziła do nawigacji, i zatrzymała się na stacji benzynowej, aby zapytać o klasztor karmelitanek, który tak dobrze pamiętała. Zwiedzała go razem z ojcem, gdy była młodsza, po weekendzie spędzonym u przyjaciół. Ojciec udał się do kaplicy, by zapalić świecę jak zwykle, a zakonnice były dla nich bardzo miłe. Jej matka została w mieście, a Ariana cieszyła się czasem spędzanym z ojcem. Zawsze miał słabość do karmelitanek – powtarzał, że to niezwykłe kobiety. Zaskoczyły ją swoim ciepłem, otwartością i szeroką wiedzą, choć ojciec utrzymywał, że to klasztor odizolowany i bardzo cichy. Stara zakonnica, która ich oprowadzała, była energiczna, zabawna i wyraźnie cieszyła się z ich wizyty, co utkwiło Arianie w pamięci. Właśnie tego teraz potrzebowała. Wjechała na parking około drugiej po południu i usłyszała siostry śpiewające w kaplicy. Odetchnęła z ulgą i odchyliła głowę na oparcie fotela. Po raz pierwszy od powrotu do Stanów poczuła się jak w domu. Znak nad wejściem do klasztoru głosił, że to klasztor Świętej Gertrudy. Gdy go zobaczyła, przypomniała sobie nazwę. Rozglądając się i wsłuchując się w śpiew zakonnic, zrozumiała, że przywiodło ją tu przeznaczenie. Gdy weszła do biura zakonu, zakonnica w staromodnym, ciężkim, wełnianym habicie i sandałach podniosła głowę z ciepłym uśmiechem. – Czy mogę pani jakoś pomóc? – zapytała, kierując na Arianę mądre oczy. Miała ponad czterdzieści lat i wiecznie młody wygląd charakterystyczny dla wielu sióstr. Nie dotykały jej problemy tego świata. – Tak – odparła Ariana cicho, osuwając się na krzesło po drugiej stronie biurka – myślę, że tak. Byłam tu raz, dawno temu, z moim ojcem… cztery lub pięć lat temu. Spokojna zakonnica w ciszy czekała, by usłyszeć resztę. Słyszała zdumiewające historie od kobiet, które przyjeżdżały tu z kilkuminutową wizytą, zostawały na jakiś czas albo rozpoczynały nowicjat i wstępowały do zakonu. Miejsce to było wytchnieniem od ruchomych piasków tego świata i burzliwych czasów. – Jak mogę ci pomóc? – Zrozumiała, że piękna jasnowłosa dziewczyna, która usiadła przed nią, nie przyjechała tu na wycieczkę. Miała najsmutniejsze oczy, jakie zakonnica kiedykolwiek widziała. – Jestem odpowiedzialna za śmierć wielu osób oraz dziecka – oświadczyła uroczyście Ariana, dodając do listy swojego kierowcę Felipe oraz mężczyzn, którzy zginęli w pożarze, gdy odbijano ją z obozu. Zakonnicy nawet nie drgnęła powieka. Słyszała gorsze rzeczy, a poza tym była przekonana, że młoda dziewczyna nie zabiła ich wszystkich sama. – Nie wysłuchuję spowiedzi – odparła łagodnie – ale mamy tu wspaniałego księdza, który dziś wieczorem odprawi mszę. Możesz z nim porozmawiać, jeśli chcesz. Ariana pokręciła głową – chciała porozmawiać teraz z zakonnicą, skoro już tu była. Musiała zrzucić ten ciężar z barków i wyjaśnić, dlaczego tu przyjechała. Patrząc na karmelitankę, wiedziała, że postąpiła słusznie. Szukała schronienia i wybaczenia za swojego uczynki, jeśli to
w ogóle możliwe. – Właśnie wróciłam z Argentyny – wyrzuciła z siebie niezdarnie. Trudno było to wszystko wyjaśnić. – Mój ojciec umarł przeze mnie… bo bardzo się o mnie martwił… W styczniu mnie porwano… w drodze do naszego domu na wsi… Zabili przeze mnie naszego kierowcę… a Jorge mnie uratował, był świętym… ale zabili go przeze mnie… Próbował nakarmić biednych i potrzebował na to pieniędzy z okupu… zabili ich wszystkich… wszystkich jego ludzi, a mnie zabrali z obozu. Mój ojciec umarł następnego dnia… a ja straciłam dziecko… – Wszystko to wylało się z niej bezładnie. Karmelitanka przysłuchiwała się jej w milczeniu, ze współczuciem w oczach. Widziała, jaka zagubiona jest Ariana. Jej historia była straszniejsza niż inne. – Zostałaś porwana w Argentynie? – zapytała cicho, próbując doprecyzować szczegóły i uporządkować opowieść. Ariana pokiwała głową. – Dla okupu, jak mniemam. Ariana znów przytaknęła. – Od jak dawna jesteś w domu? – Od tygodnia – odparła Ariana z ogniem w oczach. – Parę dni temu pochowałam ojca… – Próbowała nie myśleć o samotnym grobowcu, w którym go zostawiła. Przynajmniej teraz był z jej mamą, którą uwielbiał i za którą bardzo tęsknił po jej śmierci. – A twoja matka? Ona również była w Argentynie? – Nie, umarła prawie dwa lata temu, rok przed naszym wyjazdem do Buenos Aires. Nagle zakonnica przypomniała sobie, że czytała o amerykańskim ambasadorze w Argentynie, któremu porwano córkę. Odnalazła się niedawno. Jej odbicie okazało się o wiele mniej ciekawą dla mediów informacją niż jej zniknięcie. Zakonnice czytały jednak gazety uważnie, pragnąc nadążyć za światem. Była niemal pewna, że modliły się o nią w styczniu, gdy doszło do porwania. – Czytałyśmy o tym – przyznała z namysłem. – Uratowali mnie izraelscy komandosi. Zabili Jorgego i jego ludzi. Wynieśli mnie z obozu, gdy wszystko stanęło w ogniu. Tamtej nocy straciłam dziecko, a mój ojciec zmarł następnego dnia. – Po jej policzkach płynęły łzy, gdy to mówiła. Jej oddech się rwał, gdy opowiadała swoją historię. Zakonnica wstała, obeszła biurko i położyła dłonie na jej ramionach, aby ją przytulić. – Nikogo nie zabiłaś. Umarli przez swoje błędy, nie przez to, co zrobiłaś. Twój ojciec również. To bardzo smutne, ale to nie twoja wina. – Nie wspomniała o dziecku, nie mając pojęcia, czyje było. Chciała tylko pocieszyć Arianę. – Może chciałabyś zostać tu kilka dni, aby odpocząć? Z radością cię ugościmy. Miała taką minę, jakby naprawdę tak myślała. Ariana pokiwała głową. – Wydaje mi się, że właśnie dlatego tu przyjechałam. Gdy zwiedzaliśmy klasztor, mój ojciec powiedział, że przyjechałby tutaj, gdyby kiedyś zapragnął uciec. Nie wiem, gdzie teraz mieszkam, kim jestem ani co powinnam zrobić. Chcę pomagać biednym, tak jak mówił Jorge, ale nie wiem jak. – Jest na to wiele sposobów. Nie musisz pokutować za swoje grzechy. To inni grzeszyli przeciwko tobie. Mężczyźni, którzy cię porwali i odseparowali od twojej rodziny. – Widziała, że w umyśle Ariany panuje chaos i że dziewczyna jest zdezorientowana. – Powiedz, jak się nazywasz. – Nie potrafiła sobie przypomnieć tego szczegółu z artykułu, który czytała. Pamiętała tylko, że jej ojciec był ambasadorem w Argentynie. Opatrzność musiała ją tutaj przywieść. A może to ich modlitwy ją tutaj zwabiły. Postanowiła opowiedzieć o tym matce przełożonej
najszybciej, jak to tylko możliwe. – Ariana Gregory. – Pokażę ci teraz pokój. Możesz u nas zostać tak długo, jak zechcesz. Ariana pokiwała głową niczym dziecko, które odnalazło matkę mogącą je ocalić przed całym złem tego świata lub powiedzieć, że to wszystko było tylko złym snem i że jest bezpieczna. – Gdy się rozpakujesz, pójdziemy na spacer do ogrodu. – Zakonnica uśmiechnęła się szeroko. – Siostrzyczki ucieszą się na twój widok. Przygotowujemy teraz rabaty pod letnie warzywa, które posadzimy w przyszłym miesiącu. Lubisz prace w ogrodzie? – Nigdy nie pracowałam w ogrodzie – wyznała Ariana zawstydzona. W jej opinii, którą podzielało wielu jej znajomych, warzywa po prostu magicznie pojawiały się na stole. Nie zastanawiała się nigdy, jak rosną. – Cóż, nauczymy cię tego. Nie ma nic bardziej ekscytującego niż wschodzące marchewki albo pomidory… Hodujemy tu wspaniałą bazylię. Siostra Luisa robi z niej wyborne pesto. Ma włoskie korzenie. Gawędziła swobodnie, prowadząc Arianę po kamiennych schodach, przez hol, do małego pokoju. Zakonnice trzymały wolne pokoje dla ludzi, którzy przyjeżdżali tu, aby odpocząć lub pomodlić się. Pokój był mały i skąpo umeblowany. Różnił się od wszystkiego, co znała Ariana; wydawał się schronieniem przed wszystkimi przerażającymi i zagmatwanymi wspomnieniami, które w sobie nosiła. – Coś ze sobą przywiozłaś? Ariana pokiwała głową na wspomnienie małej walizki w bagażniku i skrzynki lotniczej w środku. Czuła się tak, jakby Jorge powierzył jej jakąś świętą misję. Nie mogła go zawieść, wszędzie więc nosiła ze sobą pudełko niczym Świętego Graala. – Może się rozpakujesz i włożysz wygodne buty, a ja powiadomię matkę przełożoną, że tu jesteś. Razem wróciły na schody, aby Ariana mogła wyjąć walizkę z samochodu. Zakonnica zniknęła za drzwiami. Matka przełożona obierała ziemniaki w kuchni. Równo dzieliły się obowiązkami, a teraz nadeszła jej kolej na obieranie ziemniaków. Siostra Elizabeth powtarzała, że to idealna okazja do modlitwy. Jej oczy zapłonęły wesoło, gdy zobaczyła siostrę Mary w drzwiach wielkiej kuchni. Siostra Elizabeth zawsze miała radość i śmiech w oczach, zawsze wyglądała tak, jakby właśnie przytrafiło się jej coś wspaniałego. – Mamy gościa – oświadczyła siostra Mary z poważną miną. Była wstrząśnięta tym, co przed chwilą usłyszała, choć starała się tego po sobie nie pokazywać. – To córka naszego ambasadora w Argentynie, ta sama, którą porwano kilka miesięcy temu. Dziesięć dni temu została uratowana, ale zmarł jej ojciec i teraz jest tutaj. Wydaje się przerażona i zdezorientowana. Dałam jej pokój, gdy powiedziała, że chciałaby z nami zostać. – Potrafi obierać ziemniaki? – zapytała matka przełożona z uśmiechem. Siostra Mary uśmiechnęła się w odpowiedzi. – Nie wydaje mi się. – W takim razie ją nauczymy. Cieszę się, że tu jest. To dobrze zrobi zarówno jej, jak i nam – oświadczyła stara zakonnica, niewzruszona słowami młodszej koleżanki. Matka przełożona była drobną, pomarszczoną staruszką. Mówiła z irlandzkim akcentem. Opuściła Stary Kontynent jako szesnastolatka, a rok później wstąpiła do klasztoru i mieszkała w nim od tamtej pory. Miała ponad siedemdziesiąt lat i pomimo życia w odosobnieniu wiedziała zdumiewająco dużo o współczesnym świecie. – To dobre miejsce dla niej, żeby doszła do siebie. Ma matkę? Siostra Mary pokręciła głową.
– Wydaje mi się, że nie ma nikogo. – Cóż, teraz ma nas. Zabierz ją do ogrodu. Przyjdę ją poznać, gdy tu skończę. W garnku obok niej rosła góra obranych ziemniaków. Próba chóru się skończyła. Siostra Mary wiedziała, że większość zakonnic będzie pracowała w ogrodzie przez resztę popołudnia. Nadarzała się doskonała okazja, aby Ariana poznała je wszystkie. Ariana rozpakowała walizkę w swoim pokoju i wsunęła metalową skrzynkę pod łóżko. Włożyła buty do biegania na wizytę w ogrodzie, po czym zeszła na dół. Siostra Mary już na nią czekała. Wyszły przez tylne drzwi do ogromnego, otoczonego murem ogrodu, który wyglądał jak Eden. Był pełen schludnie wyznaczonych rabat pod pomidory, kukurydzę, ogórki, kabaczki, sałatę i groszek. Siostra Mary wyjaśniła jej, że zioła hodują przez cały rok. Sześć zakonnic pracowało w milczeniu. Zwróciły się z uśmiechem do Ariany, gdy podeszła do nich z siostrą Mary. Dotychczas milczały, wykorzystując pracę w ogrodzie na kontemplację i modlitwę, lecz na widok gościa zaczęły mówić, gdy tylko siostra Mary wyjaśniła im, że Ariana z nimi zostanie. – Cudowna wiadomość! – oświadczyła młoda zakonnica z szerokim uśmiechem. Była w wieku Ariany i nosiła nieco inny habit niż pozostałe siostry. Siostra Mary wyjaśniła, że to postulantka, która jest z nimi od prawie roku. Wkrótce miała rozpocząć roczny nowicjat. Inne zakonnice były w wieku trzydziestu, czterdziestu lat. Jedna z nich wyglądała na sześćdziesiąt. Była korpulentna i wesoła. – Przyda mi się pomoc przy pomidorach, gdy je posadzimy – wyjaśniła młoda zakonnica. Przewróciła oczami, a inne siostry wybuchnęły śmiechem. – Siostra Paul wciąż jeszcze uczy się sztuki ogrodniczej – wtrąciła siostra Mary. – Wcale nie – poprawiła ją młoda dziewczyna. – Ja po prostu próbuję tego wszystkiego nie zabić! Gdy tylko to powiedziała, za ich plecami pojawiła się matka przełożona. Z ciepłym uśmiechem zwróciła się do Ariany. – Siostra Paul to nasze modlitewne wyzwanie. Musimy się modlić, aby jej warzywa wracały do życia. Wszystkie się roześmiały po tych słowach, Ariana również. Zakon wydawał się spokojną wspólnotą, zajętą prostymi sprawami i lubiącą swoje życie oraz siebie nawzajem. Kobiety gawędziły przez jakiś czas, po czym wróciły do pracy. Zaczęły nawozić ziemię, a Ariana zaproponowała swoją pomoc siostrze Paul. Dwie młode kobiety od razu się polubiły, siostra Elizabeth dała więc siostrze Mary sygnał, aby zostawiła je same. Gdy nadeszła pora kolacji, Ariana była wyczerpana. Dłonie miała brudne od ziemi, lecz umyła je tego dnia po raz pierwszy, co stanowiło odmianę po nerwowym szorowaniu ich z poczucia winy w mijającym tygodniu. W kuchni siostra Marianne, onieśmielająca zakonnica z poważną twarzą, poprosiła ją o pomoc w łuskaniu groszku do kolacji. Ariana robiła to po raz pierwszy i odczuwała triumf za każdym razem, gdy wszystkie groszki wypadały ze strączka do miski. – Uważaj, ona jest straszna – szepnęła siostra Paul do Ariany, wychodząc z kuchni. Ariana szybko jednak odkryła, że siostra Marianne tylko wygląda strasznie, natomiast rozpływa się w pochwałach, jeśli słucha się jej poleceń. Następnie Ariana pomogła nakryć do stołu dla osiemnastu zakonnic mieszkających w klasztorze i zasiadła z nimi do posiłku wkrótce potem. Rozmowa toczyła się z ożywieniem – to Ariana znalazła się w centrum uwagi, choć nikt nie pytał, co przywiodło ją do klasztoru. Zakonnice po prostu cieszyły się z jej obecności. Po kolacji przyjechał ksiądz, aby wysłuchać spowiedzi i odprawić mszę. Rozmawiał przez chwilę z Arianą i zaproponował, że ją wyspowiada. W mroku konfesjonału wyznała mu, że jest odpowiedzialna za śmierć wielu osób, wliczała w to bowiem swojego kierowcę i zwolenników Jorgego z obozu, którzy przez nią zginęli, a także dziecko. Doliczyła się dziesięciu swoich ofiar, włączając w to ojca, kochanka i nienarodzone dziecko. Ze zdumieniem powitała pokutę księdza,
który nakazał jej odmówić jedno Zdrowaś Mario. Siostra Elizabeth już mu o niej opowiedziała. – To wszystko? – zapytała Ariana zdumiona pobłażliwością kary, którą uznała za zbyt łagodną. Jej rodzice uczęszczali do kościoła regularnie, lecz ona nie przykładała do tego takiej wagi, zwłaszcza od czasu studiów. Zaczęła regularnie chodzić na msze dopiero w Argentynie, ponieważ chadzali na nie jej znajomi, a ona lubiła im towarzyszyć. W Argentynie była to część kultury, tradycji i życia towarzyskiego. – To wszystko – potwierdził młody ksiądz, wychodząc z konfesjonału. – Dla ciebie tylko jedno Zdrowaś Mario. Chcę, byś sobie wybaczyła, Ariano, i przestała się karać. To nie ty zabiłaś tych ludzi. Umarli w wyniku swoich własnych działań, nie twoich, z wyjątkiem twojego ojca. On nie był już jednak młodym człowiekiem i zapewne nadszedł jego czas, choć to dla ciebie smutne. Musisz przebaczyć sobie, że ci ludzie umarli, przebaczyć im za to, co ci zrobili, a co było ich winą, a nie twoją. Musisz sobie przebaczyć nawet to dziecko, które straciłaś, a które, Bóg jeden wie, miało nigdy nie przyjść na świat, poczęte w twojej niewoli. Jedyną osobą, za którą powinnaś się modlić i której musisz wybaczyć, jesteś ty sama. Nie zrobiłaś nic złego – oświadczył silnym, wyraźnym głosem, wprawiając ją w zdumienie. – Jesteś pewien, ojcze? – szepnęła przekonana, że się myli i jest zbyt pobłażliwy. – Absolutnie, całkowicie pewien – odparł stanowczo. – Wykorzystaj swój czas tutaj, by spróbować zapomnieć o tych wszystkich rzeczach. Zakonnice u Świętej Gertrudy to wspaniałe kobiety, naprawdę szczęśliwe, że tu jesteś. Pod wpływem tej rozmowy wyznała mu coś jeszcze, co wcale go nie zaskoczyło. Pasowało do całej reszty i musiało być rezultatem porwania oraz miesięcy, które spędziła jako więzień bardzo zaburzonego człowieka. To Jorge zamieszał jej w głowie i wypełnił ją swoimi szalonymi ideami. – Zastanawiałam się, czy nie powinnam tu zostać. Może właśnie w ten sposób będę mogła poświęcić swoje życie ubogim. – Rozpaczliwie szukała drogi, aby odpokutować za to, co uważała za swoje grzechy. – Masz na myśli wstąpienie do klasztoru? – Tak. Może właśnie po to tu przyjechałam. – Czujesz powołanie? – Nie wiem. Być może. – Nadal uważała, że Jorge miał rację i że powinna poświęcić swoje życie ubogim, chociaż próbował wymusić od jej ojca dwadzieścia milionów dolarów, zabił jej kierowcę i uprowadził ją. Nie były to w żadnym razie akty cnoty, lecz ona wciąż tego nie dostrzegała. – Tylko ty możesz to wiedzieć – odparł ksiądz cicho – i jeśli naprawdę masz powołanie, poczujesz to. Ja wierzę jednak, że Bóg pragnie, byś żyła życiem, jakie dla ciebie przeznaczył, byś wyszła za mąż, miała dzieci, funkcjonowała w świecie, w którym dorastałaś, a nie rezygnowała z życia, aby odpokutować za zbrodnie, których nie popełniłaś. Możesz wiele dać światu, Ariano, i we właściwym czasie to zrozumiesz. A tymczasem zostań tutaj z siostrami i spróbuj odnaleźć spokój. To teraz twoja jedyna misja. – Był mądrym człowiekiem pomimo młodego wieku. Nie mógł być więcej niż dekadę starszy od Ariany. Dorastał w niebezpiecznej dzielnicy Bostonu, lecz jej przeżycia wykraczały poza zakres jego doświadczeń. Nie potrafił sobie tego nawet wyobrazić i wpadał w gniew na samą myśl o tym, co uczynił jej Jorge. Ariana myślała o jego słowach, wracając do swojego pokoju. Po dniu wypełnionym pracą w ogrodzie, pomaganiem w kuchni, pogawędkami z zakonnicami i rozmową z księdzem spała jak dziecko. Nie zdarzyło jej się to, odkąd została porwana. Ariana spędziła lato w Świętej Gertrudzie, w atmosferze spokoju, jako rekonwalescentka. Planowała opuścić klasztor we wrześniu, lecz nie czuła się gotowa. Miała wrażenie, że
opuściłaby łono matki. Nadal zastanawiała się nad swoim powołaniem, lecz siostra Elizabeth powiedziała to samo co młody ksiądz. Cieszyłaby się, gdyby Ariana z nimi została, lecz żywiła przekonanie, że jej miejsce jest w świecie, gdzie również mogła czynić dobro, a nie w klasztorze. Po licznych modlitwach czuła, że Ariana powinna wrócić do swojego życia, a nie zostawać z nimi. Siostra Elizabeth podejrzewała, że Ariana pragnie wstąpić do klasztoru, aby się ukarać lub ukryć przed światem, a to nie były słuszne powody. Nie popełniła żadnych grzechów, została natomiast boleśnie zraniona przez innych. Zakonnica miała nadzieję, że młoda kobieta otrząśnie się z tego pewnego dnia. Ariana czuła jednak, że to w Świętej Gertrudzie dochodzi do siebie i właśnie tu postanowiła spędzić Święto Dziękczynienia, a potem także Boże Narodzenie. Wyjazd odłożyła do Nowego Roku. Przesłała Samowi Adamsowi wiadomość na temat miejsca swojego pobytu, a on przyjechał ją odwiedzić w grudniu przy okazji spraw służbowych, które załatwiał w Nowej Anglii. Wyglądała zdrowo i dobrze, była wyraźnie szczęśliwa w klasztorze, lecz on wciąż widział w jej oczach ból po wszystkim, co przeszła. – Jak długo zamierzasz tu zostać? – zapytał ostrożnie. Zastanawiał się, czy wstąpi do klasztoru, odkąd dostał od niej kartkę świąteczną z tym samym adresem w Berkshires. – Nie wiem – odparła z wahaniem. – Myślałam o wyjeździe w styczniu, lecz w domu nic na mnie nie czeka – wyjaśniła smutno. Metalowa skrzynka wciąż leżała pod jej łóżkiem. Nadal czytała listy Jorgego, ale nigdy nie zaglądała już do jego dzienników, które były dla niej zbyt zagmatwane i dogmatyczne. Próbowała raz lub dwa, lecz nie wzbudziły jej zainteresowania. Jego listy miłosne wciąż do niej przemawiały. Miała dwadzieścia cztery lata, a mężczyzna, który porwał ją dla okupu i więził przez trzy miesiące, był jednocześnie jedynym mężczyzną w jej życiu, który ją kochał. Nie miała żadnego porównania, nie potrafiła ocenić, czy było to prawdziwe, a wszyscy jej powtarzali, że nie było. Ona wciąż nie miała pewności i wierzyła, że Jorge mocno ją kochał, niezależnie od tego, jak do tego doszło. Powiedziała o tym Samowi. Słysząc jej słowa, zrozumiał, że po ośmiu miesiącach od dramatycznej akcji ratunkowej nadal znajdowała się pod przemożnym wpływem Jorgego, kochała go i broniła tego, co zrobił. – Mam pewien pomysł – zasugerował. Wspominał o tym już wcześniej, lecz nie przyjęła tego pomysłu z entuzjazmem. Liczył na to, że teraz będzie gotowa. Wyczuwał, że potrzebna jest jej bardziej profesjonalna pomoc niż zakonnice. – W Paryżu mieszka deprogramator, jeden z najlepszych na świecie. W Stanach jest kilkoro innych, lecz on jest tak dobry, że CIA od lat korzysta po cichu z jego usług. Osiąga zdumiewające rezultaty. – Myślisz, że potrzebuję deprogramowania? – zapytała ze zszokowaną miną. Czuła się zdrowsza na umyśle i była bardziej sobą niż osiem miesięcy temu. Nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo Jorge zmanipulował jej umysł. Jego przekonania wciąż były głęboko zakorzenione w jej głowie. – Czuję się o wiele lepiej i jestem tu szczęśliwa. – Wciąż myślała o Jorgem i jego słowach, lecz już nie bezustannie. Sam nadal widział jednak konsternację w jej oczach. – Żyjesz tu jak zakonnica – powiedział łagodnie. – Jesteś dwudziestoczteroletnią dziewczyną, która odbywa pokutę za grzechy innych ludzi. Nie chciałabyś się od tego uwolnić? Pokiwała głową, dostrzegając prawdę w jego słowach. Czuła, że dopóki mieszka w klasztorze, wynagradza światu to, co uczyniła, ale miała coraz więcej wątpliwości co do tego, czy faktycznie zbłądziła. Czuła się winna, lecz nie była pewna czego. – Co on robi? – zapytała o deprogramatora, przerażona tym pomysłem. – No wiesz, to co oni wszyscy – odparł Sam lekko – odcina głowy, wypełnia je trocinami i sokiem jabłkowym, a paznokcie stóp podpala.
Ariana szeroko otworzyła oczy, po czym się roześmiała. Sam jej zawtórował. – Szczerze mówiąc, nie jestem pewien. Myślę, że dużo mówi, zna się na sektach, polityce i dynamice bycia więźniem błyskotliwych, chorych ludzi lepiej niż ktokolwiek inny. Mężczyźni i kobiety, których do niego wysyłaliśmy, wracali w jednym kawałku, przysięgając, że ocalił im życie, a zwłaszcza jego jakość. Nie wystarczy tylko trwać. Ona właśnie trwała. Wciąż się karała. A Sam nie uważał, aby pasowało do niej życie karmelitanki. Nawet siostra Elizabeth wiedziała o tym i delikatnie starała się ją wypchnąć z gniazda. Ariana nie chciała jednak wracać do pustego mieszkania ojca. Nie miała tam nikogo poza służbą. Nie chciała też wracać do pracy w magazynie modowym, z którego zwolniła się przed wyjazdem do Buenos Aires. Nie czuła żadnej więzi z infantylnym światem mody. Jej życie i umysł zmieniły się za bardzo, aby podjąć wątki jej starego życia. Poza tym miała problemy z koncentrowaniem się na bardziej złożonych zadaniach. Nie czuła się gotowa do powrotu do pracy, choć chciałaby coś robić. Nie wiedziała tylko co. Nawet po śmierci Jorgego czuła, że powinna robić coś, co on by zaaprobował. Nie była już młodą, niewinną absolwentką college’u. Została odczłowieczona przez mistrza i wyniszczona psychicznie niemal do granic szaleństwa. Teraz czuła się dobrze i wydawała się stabilna, lecz Sam wiedział, że wciąż brakuje jej ogromnej części siebie. Miał nadzieję, że odnajdzie ją z pomocą deprogramatora w Paryżu. Uważał, że to jej jedyna nadzieja na normalne życie. Nie uświadamiała sobie nawet, jak bardzo wciąż jest zindoktrynowana. – Może pomogę ci się z nim skontaktować? Zadzwonię do niego i zapytam, czy ma czas. Pracuje dla nas i dla francuskiej armii i od wybuchu wojny w Iraku jest bardzo zajęty. Jestem jednak pewien, że dla ciebie znalazłby czas. Nasze biuro mogłoby ci pomóc znaleźć mieszkanie. – Zamierzał zrobić, co w jego mocy, aby zachęcić ją do tego kroku i pracy z deprogramatorem. Był przekonany, że to jej pomoże. – Sama mogę to zrobić – odparła z wahaniem. Po chwili spojrzała na Sama z lękiem. – To brzmi przerażająco. A co jeśli on pogorszy sprawy i wszystko to przywoła? – Istniały rzeczy, których nie chciała pamiętać, jak samo porwanie i pierwsze dni niewoli. – Dotychczas nic takiego się nie wydarzyło – zapewnił ją Sam. – Żaden z naszych agentów nigdy nie poczuł się potem gorzej. – Nie dodał, że nigdy wcześniej nie wysłali na terapię cywila, zawsze uczestniczyli w niej agenci CIA, których przetrzymywano jako niewolników przez długie okresy, czasami nawet lata. Dynamika była jednak taka sama. – Poznałem go. To porządny facet. Przez jedenaście lat był więźniem politycznym w Libii. Torturowano go każdego dnia, a on to przetrwał. Wydaje się zrównoważony i normalny, ma żonę i czwórkę dzieci. Teraz pomaga innym odzyskać życie i jest w tym zdumiewająco dobry, najlepszy. – Ja odzyskałam swoje życie – odparła z powagą. Sam rozejrzał się po klasztornej sali odwiedzin i znów spojrzał jej w oczy. – Nie, wcale nie – mruknął cicho. – Nie wiem, czyje to życie, ale raczej nie twoje, Ariano. Nie chcesz mieć własnego? Jesteś zbyt młoda, aby się teraz poddać i poprzestać na życiowym minimum, ukrywając się przez resztę życia przed samą sobą i wszystkimi innymi. Zasługujesz na to, co najlepsze. Dość już wycierpiałaś. Może jednak pozwolisz sobie pomóc? – Zastanowię się nad tym. Nie wydawała się przekonana, a Sam poczuł, że jego misja zakończyła się porażką, gdy odjeżdżał. Ariana przekazała jego słowa siostrze Elizabeth tego samego wieczoru. – Wspaniały pomysł – oświadczyła zakonnica z typowym dla siebie szerokim uśmiechem, spoglądając na nią mądrymi oczami. Zachowywała się tak, jakby Ariana napomknęła, że wybierze się do Nowego Jorku na zakupy albo na lunch z przyjaciółką.
– Naprawdę myśli siostra, że tego potrzebuję? – zapytała Ariana, wpatrując się w mądre, stare oczy. – Być może. Prawdopodobnie – poprawiła się zakonnica. – Teraz jest czas na to, abyś zrobiła wszystko, co w twojej mocy, żeby się wyleczyć z tych przeżyć, zanim zastygną w tobie z czasem. Teraz to wszystko jest świeże. Chciałabym zatrzymać cię tu na zawsze, lecz myślę, że jesteś stworzona do lepszego życia. Musisz się uwolnić od przeszłości, abyś mogła wypełnić swoje przeznaczenie – mówiła z przekonaniem. – Zawsze możesz do nas wrócić, jeśli dokonasz takiego wyboru. Najpierw musisz jednak odkryć świat. Ariana została odbita zaledwie osiem miesięcy temu i potrzebowała spokoju, aby pozwolić ranom się zasklepić. Wciąż jednak nosiła w sobie świeże blizny. Miały one pozostać z nią już na zawsze, lecz deprogramator mógł sprawić, że staną się mniej paskudne i w rezultacie mniej bolesne. – To ci nie zaszkodzi, Ariano. I nie jest to więzienie. Jeśli ci się nie spodoba, przerwiesz terapię. O tym Ariana nie pomyślała. – Dlaczego miałabyś nie spróbować? Jeśli to odpowiednia droga dla agentów CIA, którzy dochodzą dzięki temu do siebie i wracają z nowymi siłami do pracy, dlaczego tobie miałoby to nie pomóc? Czasami musisz po prostu dać się ponieść. Byłaś bardzo dzielna w tym wszystkim, co się wydarzało. Tutaj odpoczęłaś i poczyniłaś ogromne postępy. – Nie nosiła już w sobie tego smutku i spustoszenia, z jakim tu przyjechała. – Teraz musisz dokończyć pracę. – Następnie mądra stara zakonnica powiedziała coś, co zszokowało Arianę. Nie podejrzewała nawet, że matka przełożona o tym wie. – Nie możesz do końca życia wszędzie targać ze sobą tego metalowego pudełka z całą zawartością. To za duży ciężar. Nie sądzisz? – Uśmiechnęła się wesoło, a jej spojrzenie dotarło prosto do serca Ariany. Ariana pokiwała głową w milczeniu. Siostra Elizabeth dowiodła swych racji. Ariana zastanawiała się nad tym przez dwa dni, po czym zadzwoniła do Sama do Waszyngtonu. Jej telefon go zdumiał. Nie zadzwoniła do niego ani razu, odkąd ją uratowali. – Okej, spróbuję – oświadczyła z napięciem. – Czego? – Wydawał się rozkojarzony, koncentrował się na czymś innym, gdy odbierał telefon. Miał obecnie całą masę trudnych spraw, lecz to ona była dla niego priorytetem. – Pracy z deprogramatorem w Paryżu. Jak się nazywa? – zapytała drżącym głosem. – Yael Le Floch. Jest Bretończykiem. – Służył jako komandos we francuskich służbach specjalnych, lecz Sam jej tego nie powiedział. Brzmiało to zbyt ostro, bo taki właśnie był Yael, lecz przy tym doskonale znał się na swoim fachu. Sam wiedział, że tego właśnie Arianie trzeba. – Moim zdaniem to słuszna decyzja – ośmielał ją. – Zaraz do niego napiszę. Odpowiedź nadeszła w ciągu godziny, choć we Francji było już późno. – Może zacząć pracę z tobą za dwa tygodnie. Właśnie kończy jeden przypadek. – Starał się pracować z jedną osobą naraz i choć wyszkolił wiele osób, które zajmowały się tym samym, gdy CIA przysyłała mu pacjenta, troszczył się o niego osobiście. Żywił głęboki szacunek dla agencji. – Ile czasu to zajmie? – zapytała Ariana nerwowo. – Tyle, ile będzie trzeba – odparł Sam szczerze. – To naprawdę zależy od ciebie, od tego, na ile będziesz otwarta i jak szybko wam pójdzie. Z doświadczenia wiem, że trudno to przewidzieć. Od sześciu tygodni do nawet roku. Przeciętnie trwa to kilka miesięcy. Są jednak gorsze miejsca niż Paryż, aby nad sobą pracować. Inny człowiek, z którego usług korzystamy, mieszka w bazie wojskowej w Missisipi. Coś mi mówi, że w Paryżu z Yaelem będziesz szczęśliwsza.
Roześmiała się po tych słowach. – Chyba masz rację. Dobrze. – Westchnęła głęboko, jakby przygotowywała się do skoku na bungee z klifu i modliła się, aby lina wytrzymała. – Zapisz mnie. – Była to najodważniejsza rzecz, jaką dotąd zrobiła, lecz nagle poczuła, że właśnie tego pragnie. Powiedziała o wszystkim matce przełożonej, gdy tylko odłożyła słuchawkę. – Jestem z ciebie dumna. – Matka przełożona rozpromieniła się tak, jakby Ariana właśnie zdobyła Nagrodę Nobla. – Myślę, że to będzie dla ciebie wspaniałe i że będziesz się cieszyć, że to zrobiłaś. Przyślij nam pocztówkę z Paryża. Nie odwiedzałam tego miasta od dzieciństwa. – Będę bardzo za wami tęsknić – oświadczyła Ariana, zarzucając zakonnicy ręce na szyję. Czuła się tak, jakby opuszczała dom. Był to jedyny dom, jaki teraz miała. Dawne mieszkanie ojca w Nowym Jorku postrzegała jako pustą skorupę. Utraciło duszę, gdy zmarł jej ojciec. – To takie ekscytujące! – powiedziała stara zakonnica, klaszcząc w dłonie z matczyną dumą. Poinformowała pozostałe siostry przy kolacji, że Ariana wybiera się do Paryża, aby wziąć udział w specjalnym kursie. Zakonnice wzdychały zazdrośnie i powtarzały, jakie to szczęście. Ariana nie czuła się szczęśliwa – była przerażona, choć starała się tego nie okazywać. Gdy jednak siostra Elizabeth przekazała nowinę wszystkim, poczuła, że musi to zrobić. Skontaktowała się z Sheilą, jedną z sekretarek ojca, która sprawowała pieczę nad mieszkaniem i resztą nieruchomości, i poprosiła ją o pomoc w znalezieniu lokum w Paryżu. Nie miała żadnych wymagań, chciała tylko, by sąsiedztwo było przyzwoite, a metraż nie za duży. Potrzebowała tylko jednej sypialni, salonu i małej kuchni, ponieważ nie gotowała, nie jadła wiele i nikogo na miejscu nie znała. Czuła się tak, jakby wracała do szkoły. Sam powiedział jej, że dom, w którym pracuje Yael, znajduje się w ósmej dzielnicy – biurowo-mieszkalnej i dość nijakiej. Sheila oddzwoniła następnego dnia. Otrzymała od paryskiego agenta listę umeblowanych i nieumeblowanych mieszkań. Ariana wybrała umeblowane, ponieważ miała nadzieję, że nie zostanie tam dłużej niż sześć tygodni, jak obiecywał Sam. Sheila zaproponowała jej kilka opcji: mały dom w siódmej dzielnicy, apartament na Île St. Louis, który zdaniem agenta był czarujący, choć niewygodny, studenckie mieszkanie w Marais i dwa umeblowane mieszkania w szesnastej dzielnicy – jedno miało sypialnię, a drugie było garsonierą położoną na parterze, co sekretarka uznała za niebezpieczną opcję. Ariana się z nią zgodziła. Bezpieczeństwo bardzo się dla niej teraz liczyło, a garsoniera mogła się okazać za mała. Agent zapewniał, że dom w siódmej dzielnicy jest bardzo elegancki, lecz znajdował się na drugim brzegu rzeki, czyli dalej od Yaela, i zdaniem Ariany był dla niej za duży. – Najlepsze będzie chyba mieszkanie w szesnastej dzielnicy. Jest na ostatnim piętrze, bardzo słoneczne i obok parku. – Wszystkie nieruchomości miały rozsądne ceny. – Może w takim razie spróbujemy – zadecydowała Ariana z zapierającym dech w piersi uczuciem, że udziela losowi ogromnego kredytu zaufania. Sheila zadzwoniła godzinę później. Wszystko załatwiła. Umowa najmu została zawarta na rok z opcją przedłużenia na kolejny, gdyby Ariana chciała, i z trzydziestodniowym okresem wypowiedzenia, aby mogła stamtąd w każdej chwili uciec. Właściciel mieszkania przeniósł się do Holandii, a nieruchomość zatrzymał jako inwestycję. Na miejscu było wszystko: przybory kuchenne, tekstylia. Ariana musiała tylko przyjechać z walizkami i się rozpakować. Nie potrzebowała nic więcej. – Och – dodała sekretarka. Pracowała dla Ariany równie skutecznie jak kiedyś dla jej ojca. Była miłą kobietą, choć nie były sobie bliskie. Nie emanowała ciepłem ani dobrocią, lecz była dobra w swoim fachu. – W mieszkaniu można palić i trzymać zwierzęta. Ariana wybuchnęła śmiechem.
– Chyba nie skorzystam. – Nigdy nic nie wiadomo. Może staniesz się bardzo francuska, zaczniesz palić papierosy i kupisz psa. Oczami wyobraźni Ariana zobaczyła siebie, jak idzie ulicą z papierosem Gauloises w ustach, z francuskim pudlem ostrzyżonym według najnowszej mody. Roześmiała się na tę myśl. – Dziękuję ci bardzo, Sheilo. Doceniam twoje wysiłki. – Pieniądze prześlę jeszcze dzisiaj i założę dla ciebie konto w Paryżu, na wypadek gdyby okazało się potrzebne. Co będziesz tam robić, tak na marginesie? – Brać udział w warsztatach. Sheila ucieszyła się na te słowa. Uważała za przygnębiające, że Ariana spędziła tyle miesięcy w klasztorze karmelitanek w Berkshires. Tak wiele przeszła. Paryż wydawał się o wiele lepszą opcją. Czuła też, że ojciec Ariany byłby z tego zadowolony. Zawsze kochał Paryż i wiele razy odwiedzał to miasto z Arianą i jej matką. – Czy będzie ci potrzebny samochód? – zapytała Sheila, myśląc o wszystkim jak zawsze. – Nie, będę korzystać z metra i taksówek. Chyba nie zostanę tam długo, najwyżej parę miesięcy. – Cóż, w takim razie bon voyage – odparła Sheila z ciężkim amerykańskim akcentem. – Baw się dobrze. Daj mi znać, gdybyś czegoś potrzebowała. Dzwoń o każdej porze. Ariana zarezerwowała lot na pierwszy lutego. Następnego dnia miała rozpocząć terapię z Yaelem. Nie zamierzała tracić czasu, chciała z tym skończyć jak najszybciej. Nadal miała co do tego wszystkiego wątpliwości. Terapia wydawała jej się tajemnicza i przerażająca. Zastanawiała się, czy Yael użyje hipnozy i jak dużo będzie jej kazał przeżyć na nowo. Naprawdę nie chciała omawiać z nim swojego związku z Jorgem. Był to temat drażliwy i osobisty, pragnęła zachować to dla siebie. Pewne kwestie wydawały się jej wykluczone. Nie wiedziała tylko, czy Yael się z nią zgodzi. Zakonnice płakały, gdy opuszczała klasztor, i ona również. Siostra Paul napisała dla niej wiersz i zrobiła na drutach szalik. Szal miał wiele zgubionych oczek, a Ariana roześmiała się, gdy się nim owinęła. Był różowy. – Nigdy nie nauczyłam się dobrze robić na drutach – przyznała siostra Paul z zawstydzoną miną. Ariana obiecała, że będzie nosić szalik codziennie. Siostra Elizabeth namalowała mały obrazek do jej paryskiego mieszkania – bukiet kwiatów tak wesoły i pełen energii jak artystka. Podarowała jej też fotografię wszystkich zakonnic, aby Ariana pamiętała, jak bardzo ją kochają i że może do nich w każdej chwili wrócić. – Mnie przywieź beret! – zażartowała posępna siostra Marianne kierująca kuchnią. Pokochała Arianę, choć nigdy nie widziała, aby ktoś tak znęcał się nad pomidorami, zamiast je obierać. – Powieszę go na ścianie w kuchni. Doda nam odrobiny klasy. – Uśmiechnęła się do Ariany i uścisnęła ją mocno. – Niech cię Bóg błogosławi, dziecko, dbaj o siebie. Będziemy się za ciebie codziennie modlić. Po policzkach Ariany płynęły łzy, gdy wsiadała do samochodu wynajętego przez Sheilę. Limuzynę ojca odesłała do Nowego Jorku wiele miesięcy temu. Nie potrzebowała jej w klasztorze. Samochód zawiózł ją prosto na lotnisko JFK w Nowym Jorku, które oferowało więcej opcji podróży niż lotnisko w Bostonie. Nie chciała wracać do mieszkania ojca. Wiedziała, że tylko ją to zasmuci. Do Paryża leciała wieczorem, aby być na miejscu wczesnym rankiem i mieć cały dzień na urządzenie się przed spotkaniem z Yaelem. Zadzwoniła do klasztoru z lotniska, a siostra
Elizabeth przypomniała jej, jak bardzo wszystkie ją kochają i że się za nią modlą. Była im za to wdzięczna. Nie wiedziała, czego może się spodziewać po Yaelu, lecz siostra Elizabeth uważała, że terapia to dobry pomysł, a Ariana polegała na jej opinii. Matka przełożona dawała jej rodzicielskie wskazówki, których nie miała od kogo uzyskać, a których nadal potrzebowała, zwłaszcza po doświadczeniach minionego roku. Rocznica porwania okazała się dla niej trudną datą. Nie chciała przed nią wyjeżdżać do Paryża. Teraz była już w drodze. Samolot wzniósł się nad światła Nowego Jorku, przeleciał nad Long Island i skierował się na północ do Bostonu. Gdy lecieli nad Massachusetts w drodze do Europy, myślała o swoich kochanych zakonnicach. Nie zrezygnowała jeszcze całkiem z myśli o dołączeniu do nich pewnego dnia, lecz ufała opinii siostry Elizabeth, która uważała, że to świat jest jej miejscem. Czuła się bardzo odważna, lecąc samotnie do Paryża. Na szczęście tylko na krótki okres. Wróci za kilka miesięcy, powtarzała sobie, układając głowę na oparciu… W kwietniu, w maju najpóźniej, zobaczy wiosnę w Berkshires, w klasztorze Świętej Gertrudy. Nie wyobrażała sobie innego życia niż tamto. Teraz jednak leciała do Paryża, by pić café au lait, jadać croissanty i poznać tajemniczego deprogramatora o imieniu Yael.
Rozdział 9 Samolot wylądował na lotnisku de Gaulle’a tuż po ósmej rano. Ariana odebrała dwie duże walizki. Poprosiła Sheilę o przesłanie paru rzeczy z Nowego Jorku, lecz nie sądziła, że będzie wiele potrzebować. Przywiozła ciepłe swetry i dżinsy, zimowy płaszcz, lecz żadnych letnich ubrań. Do lata planowała zakończyć sprawy w Paryżu i wrócić do Berkshires albo Nowego Jorku, gdzie zamierzała poszukać pracy. Pragnęła pracować z dziećmi, może z sierotami, albo w schronisku dla bezdomnych – jakoś pomagać ubogim. Jorge wciąż wywierał silny wpływ na jej życie. Złapała taksówkę na lotnisku i podała kierowcy adres na Avenue Foch. Otrzymała wcześniej kod do zewnętrznej bramy, a gdy dotarła na miejsce, portierka z nadąsaną miną wręczyła jej klucze. Miała papierosa w ustach i wyglądała bardzo francusko. Ariana przedstawiła się jej jako nowa lokatorka, co na kobiecie nie zrobiło żadnego wrażenia. Witamy we Francji, pomyślała Ariana z uśmiechem. Rozpoczynała się jej przygoda. W college’u uczyła się francuskiego i potrafiła się porozumieć. Po niemal roku spędzonym w Argentynie jej hiszpański był o wiele lepszy, lecz radziła sobie z francuskim i nie doświadczyła żadnych problemów podczas podróży taksówką. Okolica wyglądała na bardzo ekskluzywną, a Avenue Foch okazała się o wiele bardziej luksusowa, niż Ariana się spodziewała. Niedaleko znajdowały się Łuk Triumfalny i Pola Elizejskie. Była to przyjemna lokalizacja w centrum, w dobrej dzielnicy mieszkaniowej – tego właśnie szukała. Budynek utrzymywano w nieskazitelnym stanie. Małą windą wjechała na czwarte piętro, weszła do mieszkania i z zadowoleniem stwierdziła, że jest bardzo słoneczne nawet w mroźny, zimowy dzień. Wydawało się ciepłe. Rozglądając się, przypomniała sobie, że obiecała zakonnicom wszystko fotografować i często przesyłać pocztówki. Postanowiła zrobić to jak najszybciej, zaczynając od mieszkania. Sypialnia była urzekająca, obita różowym perkalem, z wąskim łóżkiem z baldachimem. Salon był nieco zaniedbany, meble wyglądały jak kupione na pchlim targu, lecz miał swój urok. Kuchnia okazała się malutka, ale odpowiednia do jej potrzeb, nawet mimo niedorzecznie ciasnej lodówki. Zaniosła bagaże do sypialni wyposażonej w zabytkową bieliźniarkę zamiast szafy. Na szczęście mebel pomieścił wszystko, co ze sobą przywiozła. W łazience stała ogromna wanna z przełomu wieków, w której Ariana zanurzyła się godzinę później z westchnieniem ulgi. Nie potrafiła w to uwierzyć. Była w Paryżu. Po raz pierwszy mieszkała w obcym kraju sama i czuła się bardzo dorosła. Teraz wszędzie była sama, chyba że towarzyszyły jej ukochane zakonnice. Czasami przerażała ją świadomość, że po śmierci ojca nie ma na świecie nikogo. Gdyby coś się jej stało, nikt by się tym nie przejął. Sheila może domyśliłaby się, że zniknęła, gdyby przestała wypisywać czeki i korzystać z kart kredytowych, lecz nikogo innego nie było. Nie widziała się z żadnym ze swoich przyjaciół z Nowego Jorku po powrocie. Czuła się teraz zbyt od nich inna, nic ich nie łączyło po wszystkim, co ją spotkało w Buenos Aires. A jej znajomi z Argentyny za krótko funkcjonowali w jej życiu, aby pozostała z nimi w kontakcie po wyjeździe. Była całkiem sama, a ta świadomość przygnębiała ją i przerażała chwilami. Starając się o tym nie myśleć, wyszła z wanny i ubrała się. Włożyła dżinsy, buty do biegania i ciepłą kurtkę, po czym udała się na spacer. Przeszła Polami Elizejskimi aż do placu Zgody, odnalazła plac Vendôme, a stamtąd udała się przez rue Royale do Luwru i ogrodów Tuileries, i z powrotem na plac Zgody. Kupiła mapę, lecz na tyle dobrze zapamiętała wycieczki z rodzicami do Paryża, że się nie gubiła, przynajmniej w tej części miasta. Przyszło jej na myśl, aby wstąpić do hotelu Ritz na herbatę,
lecz ostatni raz była tam z ojcem, a za bardzo za nim teraz tęskniła. Dobrze się bawiła, obserwując ludzi i oglądając witryny sklepów. Gdy trzy godziny później wróciła do mieszkania, była zmęczona, lecz szczęśliwa. Jakiś czas później wyszła jeszcze raz, aby coś zjeść, i znalazła sklep z pieczonymi kurczakami, francuskim pieczywem, serem i owocami. Zaniosła to wszystko do domu i zjadła bardzo smaczny posiłek. Wieczorem już miała sięgnąć po listy Jorgego, ponieważ czuła się w mieszkaniu samotna, lecz postanowiła tego nie robić. Zamiast tego schowała pudełko na najwyższą półkę bieliźniarki. Położyła się z książką i o dziesiątej już mocno spała. Następnego ranka obudziła się o siódmej, zjadła grzankę z pieczywa, które kupiła, i trochę owoców, po czym ubrała się przed ósmą trzydzieści. Chciała jechać metrem, lecz bała się że zabłądzi, zamówiła więc taksówkę. Yael pracował na Rue de Naples w ósmej dzielnicy. Wklepała kod do bramy i stanęła przed małym domem w podwórzu. Drzwi były pomalowane na czerwono. Nacisnęła dzwonek i usłyszała szczekanie psa. Chwilę później na progu stanął mężczyzna o surowej twarzy i długich włosach. Musiał mieć około czterdziestu lat, był wyprostowany jak struna i uśmiechnął się do niej, po czym gestem zaprosił do środka. Wszystko w jego postawie i zachowaniu znamionowało twardość, a ona nagle się przestraszyła. A jeśli okaże się dla niej okropny, a jego wymagania zbyt bolesne? Przez chwilę miała ochotę obrócić się na pięcie i uciec, lecz wtedy obok mężczyzny stanął stary owczarek niemiecki, spojrzał na nią i pomachał ogonem. Nawet on wydał się jej z początku przerażający. – Dzień dobry, jestem Ariana Gregory – powiedziała uprzejmie, zachowując się tak, jakby składała wizytę przyjaciółce. – Yael Le Floch – odparł mężczyzna, gestem zapraszając ją do małego salonu z wygodnymi starymi meblami. W takich pokojach spędzało się długie wieczory, pijąc, paląc i dyskutując z przyjaciółmi. Na stoliku do kawy stała popielniczka. Powiedział, że może zapalić. Nie zaproponował jej nic do picia i dłonią wskazał fotel, by usiadła. Zaczekał, aż zdejmie kurtkę, po czym sam usadowił się w dużym wygodnym fotelu naprzeciwko niej. Odczekał jeszcze chwilę, po czym utkwił w niej spojrzenie ciemnobrązowych, niemal czarnych oczu. Miał kruczoczarne włosy i pomimo zimy opaleniznę na ciele. Wyglądał na człowieka, który dużo czasu spędza na powietrzu. Na jego ścianach wisiały fotografie łodzi. Ewidentnie lubił żeglować. Przeszedł od razu do rzeczy. – Dlaczego pojechałaś do Argentyny? Nie oceniał jej, tylko pytał, nie spuszczając z niej wzroku. W pierwszym odruchu przyszło jej do głowy, by powiedzieć, że to ojciec ją zmusił, lecz wiedziała, że to nieuczciwe. Na początku robiła, co mogła, aby mu to wyperswadować, a nawet odmówiła wyjazdu. Nie mogła jednak pozwolić mu jechać samemu. Musiała zrezygnować z pracy, zerwać z nowym chłopakiem i jechać z nim. – Mój ojciec otrzymał nominację ambasadorską i zażyczył sobie, abym pojechała z nim, więc pojechałam. – Pominęła istotne szczegóły. – Chciałaś jechać? Wpatrywał się w nią nieustępliwie. Miała wrażenie, że widzi wszystko, przewierca na wylot jej duszę, i że musi powiedzieć mu prawdę. – Nie, nie chciałam. Kilka miesięcy wcześniej skończyłam studia. To było prawie dwa lata temu – dodała, umieszczając to wszystko w czasie. – Miałam pracę, którą lubiłam. Umawiałam się z kimś, z kim dobrze się bawiłam. Chciałam zostać w Nowym Jorku. – Powiedziałaś mu to? – zapytał, zapalając papierosa i obserwując ją.
– Tak. – A on i tak cię zmusił? Starał się nakreślić sobie obraz ich relacji. Ona jedna nie chciała oczerniać ojca, zwłaszcza teraz. Nigdy nie winiła go za to, co ją spotkało. – Moja matka zmarła rok wcześniej, a on nie chciał jechać sam. Namawiał mnie, żebym jechała z nim, więc pojechałam. Chorował, a po śmierci matki potrzebował mojej pomocy. Powiedział, że to będzie dla nas ciekawe doświadczenie. I było, przez jakiś czas. Codziennie uczestniczyliśmy w przyjęciach, poznałam wielu wspaniałych ludzi, których nie spotkałabym w innych okolicznościach. To miały być tylko trzy lata. – To dużo czasu dla osoby w twoim wieku – skomentował. Miał ciężki francuski akcent, lecz doskonale mówił po angielsku i rozumiał każde jej słowo. – Dla ciebie to musiała być wieczność. – Tak mi się wydawało przed wyjazdem, lecz po kilku miesiącach to pokochałam. Ojciec miał rację, to była szansa, która nigdy by się nie powtórzyła. – Szansa na to, żeby zostać porwaną i przetrzymywaną jako zakładnik przez trzy miesiące? Faktycznie trudno porzucić dla czegoś takiego pracę i chłopaka w Nowym Jorku – mruknął sucho, czym ją zszokował. – Wróciłaś do pracy? Pokręciła głową. – Dlaczego? – Chciałabym robić coś innego po tym wszystkim, co się wydarzyło, na przykład pomagać biednym. Pracowałam w magazynie modowym, co teraz wydaje mi się infantylne i bezcelowe. – Dlaczego? Już nie lubisz mody? – zapytał niewinnie. Chciał dotrzeć do jej głowy i na razie dobrze mu to szło. Spojrzał na jej strój. Miała na sobie dżinsy od projektanta, prosty, lecz kosztowny sweter oraz buty i torebkę od Balenciagi. Nie wierzył, aby moda straciła dla niej znaczenie. – Po prostu sądzę, że ważniejsze jest pomaganie biednym – oświadczyła z determinacją. – Kto ci tak powiedział? – Musiał się dowiedzieć, kto jeszcze siedzi w jej głowie. Odpowiedziała, zanim zdołała się powstrzymać: – Jorge. – To znaczy kto? – zapytał łagodnie, pochylając się lekko do przodu, aby zgasić papierosa. Zawahała się. Podejrzewała, że Yael zna odpowiedź na to pytanie, lecz chciał wiedzieć, co sama powie. – Lider grupy, która mnie uprowadziła. – Ach tak. Rewolucjoniści, jak mniemam. Tak? Pokiwała głową. – Orędownik ubogich, a jednak zażądał dwudziestu milionów dolarów okupu. Wiedziałaś, że miał konta w Szwajcarii? Mówił ci o tym? – Otrzymali tę wiadomość od jednego z informatorów po śmierci Jorgego. Nie mieli dowodów, lecz było to bardzo prawdopodobne. – Nie, nie mówił. – Jej oczy posmutniały. Jego intencje wydawały się takie czyste, mówił o nich z takim przekonaniem, był taki wrogi wobec bogatych. – Myślisz, że naprawdę rozdawał pieniądze biednym? – zapytał Yael. – Nie wiem. Tak mówił, a ja mu wierzyłam. – Co jeszcze ci mówił? – Zasypywał ją pytaniami. – Że mnie kocha. – Postanowiła być z nim szczera. – Myślę, że naprawdę mnie kochał, niezależnie od swoich przekonań politycznych. Łączyła nas niezwykła więź. Nigdy nie znałam
nikogo takiego jak on. – A teraz? Tęsknisz za nim? Miał takie oczy i głos, że musiała mówić mu wszystko, nawet jeśli nie chciała. Był hipnotyzujący, a ona czuła się jak w transie. Poniekąd jak przy Jorgem. Yael pragnął od niej jednak tylko prawdy. – Codziennie – wyznała szczerze. – Bezustannie o nim myślę. Mniej niż dawniej, ale nadal. Yael nie wydawał się tym zaskoczony. – Dał ci coś, co kazał ci ze sobą zabrać, jakiś element odzieży, symbol tego, co było dla niego ważne, coś, co napisał? Pokiwała głową. – Mam jego listy miłosne w skrzynce, którą trzymał na biurku. Dał mi ją… tuż przed… – z trudem wydobywała z siebie słowa, czuła, że traci oddech – atakiem na obóz komandosów, którzy mnie uwolnili… Dał mi to pudełko tuż przed śmiercią… Są w nim też jego dzienniki. Pisał je codziennie. Ja trzymam w pudełku jego listy miłosne. Włożyłam je tam, gdy w obozie wybuchł pożar w noc ataku. – Czytasz te listy codziennie? Zaprzeczyła. – Dawniej czytałam. Teraz wracam do nich tylko czasami, gdy za nim tęsknię i jest mi smutno. Nigdy już nie spotkam chyba nikogo takiego jak on. – Mam nadzieję – mruknął Yael cicho. Nie powiedział tego, lecz nienawidził ludzi tego pokroju, którzy mieszali innym w głowie do tego stopnia, że ci tracili świadomość tego, kim są. – Czytasz też jego dzienniki? – Nie. Są bardzo ideologiczne i zbyt ezoteryczne dla mnie. Na początku kilka razy do nich zajrzałam. Za dużo w nich polityki. Czytam listy miłosne, a dzienniki nie, ale je też zachowałam. – A gdzie jest teraz to pudełko? Przywiozłaś je do Paryża? Zabierała je ze sobą wszędzie od dnia, w którym je otrzymała. – Jest w bieliźniarce w mojej sypialni na najwyższej półce. – A gdyby ktoś ci je zabrał albo gdybyś je zgubiła, zdenerwowałabyś się? Na te słowa zrobiła przerażoną minę, jakby obawiała się, że Yael zażąda od niej wydania mu pudełka. Nie zrobił tego. Nie oddałaby mu go, o czym doskonale wiedział – na tym właśnie polegał sens ich wspólnej pracy, która dopiero się zaczynała. Najpierw chciał ją lepiej poznać. – Tak – odparła cicho na jego pytanie. – Bardzo. – W takim razie będzie to jeden z naszych celów. Pewnego dnia przestaniesz czytać te listy. Nie musisz pokutować za jego grzechy, pracując z ubogimi ani robić tego, co ci kazał. Nie jesteś mu nic winna. Zabiłby cię, gdyby twój ojciec nie zapłacił okupu – oświadczył Yael rzeczowo. Nie uwierzyła mu. – Chronił mnie przed innymi – zaprotestowała w obronie Jorgego. – A kto twoim zdaniem wydawał im rozkazy? – zapytał Yael krótko. – To on był przywódcą grupy. Chciał, byś wierzyła, że cię przed nimi ratuje. Dzięki temu uzależniłaś się od niego jako swojego jedynego obrońcy w jego obozie. To właśnie wykrzywiło twój obraz tego, jaki naprawdę był. – Zadał kolejne pytanie, na które znał już odpowiedź. – Byliście kochankami? Pokiwała głową, po czym rozwinęła wątek. – Nosiłam jego dziecko. Straciłam je w noc nalotu na obóz. – Nazywała to nalotem, a nie misją ratunkową, ponieważ dla niej wciąż było to doświadczenie równie przerażające jak
porwanie przez ludzi Jorgego. Może nawet bardziej ze względu na skuteczność, pożar w ciemnościach i fakt, że w rezultacie zginął Jorge. A ona nie wiedziała, kto ją ratuje. – Wszystko to zostało zaplanowane tak, aby namieszać ci w głowie i przeciągnąć na ich stronę. Fakt, że opiekował się tobą w obozie. Zakładam, że tylko on cię karmił i poił, a także uwalniał z więzów, które ci zakładali. Pokiwała głową. – Kochał się z tobą, mówił ci, że cię kocha. Poszczęściło mu się, że zaszłaś z nim w ciążę tak szybko… To jeszcze umocniło waszą więź. Wiem, że mi nie wierzysz, ale on cię nie kochał, Ariano. Wykorzystał cię. Była to część jego planu, tak jak okup. Chciał pieniędzy twojego ojca oraz twojego umysłu, i dostał obie te rzeczy. Był sprytnym człowiekiem. Gdybyś z nim została, pewnego dnia wykorzystałby cię jako element swojej rewolucji godzącej w establishment. Nadal cię wykorzystuje, jeśli chcesz pracować z ubogimi, aby go zadowolić, zamiast rozwijać karierę, którą wcześniej lubiłaś. Nie jesteś mu nic winna. Zabiłby cię w mgnieniu oka, gdyby to okazało się dla niego korzystniejsze. Po prostu żywa byłaś dla niego bardziej użyteczna. Nadal cię kontroluje przez swoje listy. Musisz mi obiecać, że powiesz mi o każdym razie, kiedy weźmiesz je do ręki. Nie będę naciskał ani cię za to beształ, ale wiedza o tym, jak często je czytasz i kiedy, będzie częścią naszej wspólnej pracy. – Myślę, że naprawdę mnie kochał – szepnęła smutno. – Uwierz mi – odparł Yael cicho – nie był do tego zdolny. To był niebezpieczny człowiek. Grał w niebezpieczną grę z twoim umysłem. – Spojrzał na nią jeszcze uważniej. – Chcesz się od niego uwolnić? Zawahała się, po czym pokiwała głową. – Nawet jeśli oznacza to świadomość, że cię nie kochał? Znów przytaknęła ze łzami w oczach. – Byłaś kiedyś zakochana w innym mężczyźnie? Nawet jeśli, była niewinna, naiwna, przyzwoita i młoda. Pokręciła głową. – Nie. Umawiałam się z chłopcami, których lubiłam, i zaczynałam coś czuć do chłopaka, z którym spotykałam się w Nowym Jorku przed wyjazdem. Miałam chłopaka w liceum przez kilka miesięcy i jeszcze jednego w college’u, na drugim roku. Ale to byli chłopcy. Jorge był mężczyzną o fascynującym umyśle. – Niebezpiecznym, chorym, fascynującym umyśle – poprawił ją. – Tym umysłem niszczył ludzi. Wykorzystałby cię i porzucił w chwili, w której przestałabyś być mu potrzebna. Zapewne zabiłby cię po otrzymaniu okupu i nigdy nie odesłał do domu. Za dużo już wtedy wiedziałaś. Mogłabyś się okazać dla niego niebezpieczna. On się tobą bawił, Ariano. Nie możesz oddać mu reszty swojego życia. Musisz uwolnić się od niego i jego manipulacji, jeśli chcesz wieść dobre życie. Pewnego dnia pojawi się w twoim życiu mężczyzna, którego pokochasz. Nie chcesz, aby Jorge już zawsze trzymał go od ciebie na dystans. Pewnego dnia zostawisz to wszystko za sobą niczym bardzo złe doświadczenie, jak okropny wypadek. Przeżyłaś. Nie chcę, byś przez niego utykała do końca życia. – Ja też nie chcę – przyznała cicho. – Dlatego tu jestem. – To dobrze. – Uśmiechnął się do niej i wstał. – W takim razie wiemy, co musimy zrobić. To był dobry początek. Zobaczymy się jutro – powiedział. Ariana również wstała, a gdy szła za nim do drzwi, uświadomiła sobie, że jest zlana potem. Czuła się tak, jakby potrącił ją autobus. Rozmawiali przez trzy godziny, które minęły nie wiadomo kiedy. Tego popołudnia długo spacerowała w Lasku Bulońskim, myśląc o wszystkim, co
powiedział jej Yael. Nadal nie mogła uwierzyć, że to prawda. Po części wciąż wierzyła, że Jorge ją kochał. Było to zbyt rzeczywiste, aby mogło okazać się kłamstwem. Potrafiła zaakceptować słowa Yaela intelektualnie, lecz nie sercem. Potem poszła do Luwru i pieszo wróciła do domu. Sam Adams zadzwonił do niej na komórkę, aby zapytać, jak jej poszło. – Było trudno, ale Yael jest bardzo miły. – Też tak słyszałem – odparł Sam z ulgą. Z biegiem lat dowiedział się, że Yael nie zawsze bywa „miły”, lecz zazwyczaj surowiej traktował mężczyzn niż kobiety. Może dlatego, że był Francuzem. Cieszył się jednak, że Yael nie odstraszył Ariany. Potrzebowała jego pomocy. Gdy otworzyła bieliźniarkę w sypialni tego wieczoru, dostrzegła pudełko na najwyższej półce i wbiła w nie wzrok. Ogarnęło ją przemożne pragnienie, aby je zdjąć i znów przeczytać listy, lecz je opanowała. Chciała móc powiedzieć Yaelowi następnego dnia, że tego nie zrobiła. Nagle poczuła, że chce go zadowolić, co było pierwszym krokiem do jej wyzdrowienia. Położyła się do łóżka bez kolacji i spała aż do rana. Obudziła się na czas, aby się wykąpać, ubrać i udać na kolejne spotkanie z Yaelem. Tym razem, gdy go zobaczyła, wydał się jej mniej przerażający. Wiedziała, czego się spodziewać. Pokazał jej technikę EMDR, z której zamierzał skorzystać. Rytmicznie uderzając w jej kolana, kazał jej zamknąć oczy i przypomnieć sobie dzień, kiedy została porwana. Technikę tę wykorzystywano czasami w pracy z osobami, które doświadczyły poważnej traumy. Ariana nie chciała tego robić, lecz zaufała mu i się zgodziła. Opowiedziała mu wszystko z zamkniętymi oczami. Potem poprosił ją, by otworzyła oczy i znów przywołała to wspomnienie, a gdy to zrobiła, poczuła się tak, jakby leciała do tyłu, a mężczyźni, którzy ją porwali, stawali się coraz mniejsi, gdy odlatywała. Tego dnia nie rozmawiali o Jorgem, tylko o mężczyznach, którzy wyciągnęli ją z samochodu w drodze do finca. Zdumiało ją, że pamięta każdego z nich bardzo dokładnie, jakby oglądała fragment filmu, który utkwił w jej głowie. Wszystko to wciąż tam było. Cztery godziny zajęło jej przekazanie wszystkiego Yaelowi. Ogarnęły ją mdłości, gdy skończyli. Złudzenie, że ogląda to wszystko z wysokości, zrobiło na niej wrażenie – wszyscy ci ludzie wyglądali z daleka o wiele mniej złowrogo. Zwymiotowała po powrocie do domu, o czym powiedziała Yaelowi następnego dnia. Wykorzystali tę technikę, aby przywołać każdy dzień jej niewoli, który zapamiętała. Jorge również pojawił się w tym filmie z ich pierwszych dni razem. Był to długi, męczący, powolny proces i dopiero pod koniec drugiego tygodnia uświadomiła sobie, ile mają pracy. Może sześć miesięcy, może trzy. Mogła zapomnieć o marzeniu o powrocie do domu za sześć tygodni. W czasie tych dwóch tygodni dwa razy sięgnęła po listy Jorgego, zawsze w te wieczory, kiedy czuła się przerażona tym, co sobie przypomniała, i chciała się zapewnić o jego miłości. Uczucie to było o wiele mniej przerażające niż wszystko, co ją spotykało, gdy zamykali ją w skrzyni każdego dnia i więzili ją tak w palącym słońcu, dopóki on jej nie uwolnił. Zaczynała rozumieć, co Yael miał na myśli na początku. Zawsze to Jorge dawał jej jedzenie i picie, zabierał ją na powietrze, nakazywał wyciągać ją z dusznej trumny, w której była przetrzymywana, żądał, aby rozcięto jej więzy na nogach i nadgarstkach, prowadził ją nad strumień, aby mogła się umyć i popływać w chłodnej wodzie. Był jedynym źródłem dobra w jej życiu, jedynym wytchnieniem. Teraz dostrzegała, dlaczego myślała, że go kocha, i smuciła ją świadomość, że była to tylko sprytna manipulacja mająca na celu zdobycie jej zaufania. Nadal jednak wierzyła, nawet po dwóch tygodniach sesji z Yaelem, że Jorge szczerze się w niej zakochał. Wydawało się to zbyt rzeczywiste, aby mogła podawać to w wątpliwość. Yael nie sprzeczał się z nią w tej kwestii. Mieli dużo pracy i robili postępy w tempie, które go zadowalało. Ariana okazała się dobrym pacjentem, szczerym i niezawodnie uczciwym, a do tego bystrą dziewczyną. Wiedział, że pewnego dnia osiągną cel. Po prostu
jeszcze nie wiedział kiedy. Chciał jednak, by Ariana uwolniła się w końcu od Jorgego. Był pewien, że tak się stanie i że tego dnia młoda kobieta spojrzy wstecz, zastanawiając się, jak mogła zakochać się w rewolucjoniście, i uwierzy w słowa Yaela. A gdy w końcu uwolni się od Jorgego, terapia dobiegnie końca. Od tego dnia dzieliło ich jednak jeszcze wiele pracy.
Rozdział 10 Przez następne trzy miesiące aż do pierwszego maja Ariana spotykała się z Yaelem niemal codziennie, pięć razy w tygodniu. Drobiazgowo analizowali każdy dzień jej porwania, jej wrażenia, rzeczy, które jej mówiono, rzeczy, które jej robiono, mężczyzn, którzy ją porwali, morderstwo jej kierowcy i to, dlaczego czuła się za nie odpowiedzialna, choć przecież nie uczestniczyła w planowaniu porwania, oraz śmierć jej ojca. To on nalegał na wyjazd do Argentyny, a ona błagała go, by tego nie robił, a teraz czuła, że tak jak wszystko inne jego śmierć również jest jej winą. Zaczynała dostrzegać, jak Jorge nią manipulował, jak kontrolował i wykrzywiał jej myślenie, lecz czekała ją jeszcze długa droga. Po święcie pierwszomajowym, które we Francji upamiętniało Dzień Pracy, a ludzie z tej okazji wręczali sobie gałązki konwalii, Yael powiedział, że od teraz będą się spotykać trzy razy w tygodniu, aby nieco spowolnić proces i dać jej czas na inne rzeczy. Często chorowała po sesjach, zwłaszcza gdy Yael korzystał z techniki EMDR, która była bardzo intensywna. Na początku pomysł ten wzbudził jej protesty. – Będę tu siedzieć przez kolejną dekadę, jeśli teraz zwolnimy – mruknęła. Mieszkała w Paryżu już trzy miesiące. – To takie straszne? Dlaczego tak ci się spieszy do powrotu? – Wiedział, że nic nie czeka na nią w Stanach. Nic poza zakonnicami w Świętej Gertrudzie i pustym mieszkaniem ojca. Nie miała mężczyzny, nie miała pracy i wciąż zastanawiała się, co zrobi ze swoim życiem. Nie musiała pracować dla pieniędzy, zwłaszcza po śmierci ojca, lecz chciała robić coś, co miałoby dla niej znaczenie. Wspomniała przelotnie, że nie podjęła jeszcze spadku po ojcu i że czuła się z jego powodu winna. Byłby to kolejny element wzbudzający dezaprobatę Jorgego, który gardził bogatymi, „Los Ricos”. Nie chciała być jedną z nich. Okup, który zapłacił w części jej ojciec, nie uszczuplił majątku. Był bardzo, bardzo zamożnym człowiekiem i wszystko zostawił córce. Przez niego źle się jednak czuła z powodu tego, kim była. Yael zauważył, że jej nowa troska o biednych jest godna podziwu, jeśli odczuwa ją z właściwych powodów. Odrzucanie spadku po ojcu, aby zdobyć aprobatę Jorgego i dorównać jego standardom, uważał za błąd. Przecież to on zażądał za nią dwudziestu milionów dolarów okupu. Kto wie, jak wykorzystałby te pieniądze. Aby pomóc biednym, jak twierdził, czy może aby uwić sobie wygodne gniazdko? CIA przekazała Yaelowi, iż wierzy, że Jorge wysyłał pieniądze do Szwajcarii, gromadząc tam osobistą fortunę. Yael często przypominał o tym Arianie, aby podważyć słowa Jorgego o jego świętej misji. – Myślę, że przyda ci się czas na inne rzeczy, na zwiedzanie Paryża, zawieranie przyjaźni, poznawanie nowych ludzi, na rozrywki, a nie tylko pracę ze mną – oświadczył w odpowiedzi na jej pragnienie pracy z ubogimi, które uważała za szczerze altruistyczny gest. Była gotowa wiele poświęcić, aby odpokutować za swoje grzechy i wieść życie męczennicy. – Nie pozwólmy, aby Jorge wymazał całe twoje życie – kontynuował rozsądnie. – Nie poświęcaj jeszcze życia ubogim. Musisz się zabawić, zrobić coś, co robiłaś kiedyś. Idź do teatru, do kina, na zakupy. Wysłuchała go, lecz wciąż nie była przekonana, gdy opuszczała jego gabinet. Nie czuła się jeszcze gotowa na spotkanie ze światem. Przerażał ją. Nadal nie widziała końca terapii, lecz czuła się lepiej i od trzech tygodni nie dotknęła metalowej skrzynki ani nie czytała listów Jorgego. Nigdy jeszcze tak długo nie wytrwała. Wciąż jednak trzymała pudełko pod ręką, na wszelki wypadek. Yael nie starał się jej tego wyperswadować. Wiedział, że ostatecznie, gdy ich praca dobiegnie końca, pudełko zniknie. Tymczasem żartobliwie nazywali je butelką ukrytą pod
jej łóżkiem. Mogła sięgnąć po listy Jorgego w każdej chwili. Pewnego dnia rozkoszowała się spacerem po bulwarach, oglądała kramy bukinistów i statki wycieczkowe sunące po Sekwanie, gdy zauważyła sklep zoologiczny, do którego postanowiła wstąpić. Sklep miał niedorzeczny asortyment, w którego skład wchodziły jaszczurki, iguany, szczury, myszy, fretka, a nawet kurczaki w klatkach i cała masa szczeniaków o zbolałych spojrzeniach, czekających na nowe domy. Były tam różne rasy terierów, pudel, kilka yorków i wyjątkowo ponury buldog francuski, według właściciela najsłabszy w miocie i wyjątkowo mały. Miał czarną łatę na jednym oku i różowy nos. Cała reszta była biała. Pies spojrzał na Arianę z naciskiem i zaczął radośnie szczekać. Suczka miała osiem tygodni. Ariana zapytała, czy może ją potrzymać, a sprzedawca wyjął ją z klatki. Na podłodze pies zaczął szczekać i skakać, a gdy Ariana wzięła go na ręce, polizał ją po policzku. Był nieznośnie uroczy, lecz Ariana powiedziała sobie, że nie chce psa. Co robiłaby z psem? Miała poważną pracę do wykonania z Yaelem, przeżyła traumę, natomiast szczeniak nie miał w sobie nic traumatycznego. Był uroczym stworzeniem pełnym miłości. – Dziękuję bardzo – powiedziała, po czym oddała psa sprzedawcy i wyszła ze sklepu, zdecydowana i dumna z siebie, że nie uległa. Słyszała szczekanie psa, gdy wychodziła. O wszystkim opowiedziała Yaelowi następnego dnia. – Dlaczego go nie kupiłaś? – zapytał z zaciekawieniem. – Postanowiłaś się ukarać, czy naprawdę nie chcesz mieć psa? – Nie wiem – odparła z namysłem. – Przydałoby ci się towarzystwo. – Zerknął na starego owczarka, który spał u jego stóp. Pies przychodził na każdą sesję, nie odstępował go na krok. To przypomniało Arianie, jak bardzo Francuzi lubią psy. – Musiałabym go wyprowadzać. A gdyby coś mi się stało? – W końcu wyartykułowała swoje prawdziwe obawy. – A gdyby ktoś mnie zaatakował lub porwał podczas spaceru z psem? Wyznanie to musiało ją kosztować wiele odwagi, co Yael odnotował z zadowoleniem. – Boisz się, że znów zostaniesz porwana? – zapytał, a ona pokiwała głową ze łzami w oczach. – To mało prawdopodobne, zwłaszcza we Francji. Nie ma tu drogowych bandytów. To się po prostu nie zdarza. Nie pamiętam, kiedy ostatnio słyszałem o porwaniu we Francji. Wiedziała, że to prawda, lecz i tak się bała. – Czułabyś się lepiej, mając ochroniarza? – zapytał z powagą. Założył, że byłoby ją na to stać, gdyby miało to poprawić komfort jej życia. Był otwarty na takie rzeczy, a ona miała pełne prawo się bać po doświadczeniach z Buenos Aires. – Nie, czułabym się głupio – wyznała. – Powinnam chodzić po ulicach jak wszyscy. – Nie jesteś jak wszyscy. Zostałaś porwana, rewolucjoniści przetrzymywali cię przez trzy miesiące. Inni ludzie tego nie przeżyli. Masz prawo się bać. – Chyba tak. Poczuła się lepiej, gdy to powiedziała, i znów pomyślała o małym psie. Przypomniała sobie o nim, gdy opuszczała dom Yaela. Wróciła do sklepu przy bulwarze tego samego popołudnia. Mały buldog nadal tam był; zaczął podskakiwać i ujadać na widok Ariany. Tym razem nie zdołała się oprzeć, nawet nie próbowała. Rozmowa z Yaelem przekonała ją, że postępuje właściwie. Kupiła karmę, różową smycz i obrożę ozdobioną strasami, po czym zabrała pieska do domu. Szczeniak wpadł na miejscu w ekstazę, a Ariana ze śmiechem uganiała się za nim po mieszkaniu i bawiła się z nim zabawkami zakupionymi w sklepie. To ją uszczęśliwiło. Następnego ranka, kiedy nie spotykała się z Yaelem, zabrała psa na długi spacer do parku Bagatelle. Szczeniak był za mały na zabawę z innymi psami, więc Ariana postawiła go na trawie i razem biegały, aż suczka straciła siły i przewróciła się na grzbiet, unosząc łapy w powietrze.
Była niewiarygodnie urocza. Ludzie uśmiechali się na jej widok. Ariana postanowiła nazwać ją Lili. Wzięła ją na sesję z Yaelem następnego dnia. Starego owczarka zirytował niespodziewany gość – obwąchał ją, po czym odszedł. Lili przespała całą sesję u stóp Ariany. Potem poszły na spacer do Tuileries. Suczka okazała się idealną towarzyszką. Ariana czuła się tak, jakby zyskała nową przyjaciółkę. Przez następne trzy miesiące spotykali się trzy razy w tygodniu. Choć Ariana czuła się coraz lepiej, z zaskoczeniem przyjęła wiadomość, że Yael na miesiąc wyjeżdża. Miał łódź na południu Francji i planował popłynąć do Włoch z żoną, dziećmi i jeszcze jedną parą. – Skończyliśmy? – Pracowali razem od sześciu miesięcy. – A jak uważasz? – zapytał z naciskiem. Pokręciła głową. Metalowa skrzynka wciąż spoczywała na półce w szafie, a ona czytała listy zaledwie parę dni wcześniej. Zastanawiała się, czy kiedykolwiek zdoła się od nich odciąć. Nie spieszyło się jej do wyjazdu z Francji. Była tu szczęśliwa, kochała swoje mieszkanie, wypożyczyła samochód i jeździła na wycieczki poza miasto, co stanowiło dla niej ogromny krok. Na początku spodziewała się napadu i porwania, lecz w końcu przestała o tym myśleć, prowadząc. Wszędzie zabierała ze sobą Lili. Bezpieczniej czuła się w samochodzie niż pieszo, lecz wyprowadzała Lili do parku, nawet jeśli samotne spacery nadal wzbudzały w niej nerwowość. Stawała się jednak coraz odważniejsza i coraz częściej zmuszała się do wyjścia ze swojej skorupy. – Kiedy wrócisz? – Nie miała pojęcia, co ze sobą pocznie pod nieobecność Yaela. To wokół niego kręciło się jej życie w Paryżu, choć chodziła do muzeów, galerii, na aukcje i na zakupy, a także spacerowała po całym mieście z psem. Obecność Lili dodawała jej odwagi, chociaż buldog był za mały, aby ją obronić. Dawał jej jednak złudzenie ochrony. – Wrócę za miesiąc, pod koniec sierpnia. Wtedy podejmiemy pracę na nowo – odparł Yael. Ariana odnosiła wrażenie, że na ten miesiąc cała Francja będzie zamknięta – nawet niektóre restauracje i sklepy. – A kiedy twoim zdaniem skończymy, Yaelu? – zapytała zniechęcona. – Kiedy to pudełko zniknie z twojej szafy i spod twojego łóżka, i kiedy przestaniesz potrzebować tych listów. Taki wyznaczyli sobie cel, a ona zastanawiała się, kiedy go osiągną. Yael powtarzał, że pewnego dnia to się po prostu wydarzy, lecz żadne z nich nie potrafiło określić daty. Ariana rzadziej myślała teraz o Jorgem, lecz w pewien subtelny sposób on wciąż wywierał na nią wpływ. Wciąż próbowała go zadowolić i stać się kobietą, którą kochał – tak przynajmniej utrzymywał. Wyjazd Yaela sprawił, że Ariana pomyślała o tym samym. Wypożyczyła samochód i udała się na południe Francji, zatrzymując się po drodze w miejscach, które chciała zobaczyć. Lili pojechała z nią, rzecz jasna – w drodze drzemała na przednim siedzeniu. Zwiedziły Aix en Provence i St. Paul de Vence, spędziły dziesięć dni w St. Tropez, po czym wróciły do Paryża. Nie było ich trzy tygodnie, a Ariana z każdego miejsca wysyłała pocztówki zakonnicom ze Świętej Gertrudy. W ostatnich miesiącach przesyłała im też mejlowo zdjęcia Lili. Podczas wakacji znalazła czas, aby przeczytać książkę na temat syndromu sztokholmskiego, którą podarował jej Yael, oraz biografię Patty Hearst, którą kupiła – ona również zakochała się w swoich porywaczach. Książki dały jej wgląd w to, co się jej przytrafiło, w jej uczucia do Jorgego, w głęboką miłość, którą do niego czuła, i zależność, którą w niej zaszczepił – dzięki nim trwała. We wrześniu wrócili z Yaelem do pracy. Teraz naciskał mocniej, ponieważ Ariana
wyraziła pragnienie zakończenia terapii jak najszybciej. Prawdziwy przełom osiągnęli dopiero w okolicach Bożego Narodzenia, kiedy uświadomiła sobie, że jej ciąża była jeszcze jedną manipulacją Jorgego. Próbował nią zawładnąć i opętać jej umysł, a ona była tak zrozpaczona i przerażona, że przywarła do niego ze strachu o życie, pragnąc wierzyć w jego miłość. Straciła wszystkie inne osoby, którym ufała i na których polegała – matkę, która zmarła rok wcześniej, i ojca, któremu ją odebrano. – Jesteś gotowa, aby oddać skrzynkę? – zapytał Yael, stawiając przed nią ostatnie wyzwanie. – To może być twój prezent bożonarodzeniowy dla samej siebie. Opakuj ją ozdobnie i zakop albo wyrzuć. Myśl o rezygnacji z tego ostatniego symbolu przerażała ją. Wciąż nie była gotowa, aby zrezygnować z iluzji miłości Jorgego ani z jej dowodów, czyli jego listów w metalowej skrzynce. – A jeśli nie pokocha mnie już nigdy żaden mężczyzna? – Masz dwadzieścia pięć lat. Z twoim wyglądem, umysłem i urokiem to mało prawdopodobne – odparł z uśmiechem. – Może po Nowym Roku – zadeklarowała z wahaniem. Yael nie naciskał. Musiała sama zrezygnować z pudełka. Yael wyjechał po świętach na tydzień na narty i temat powrócił dopiero w styczniu. Mijał już prawie rok ich wspólnej pracy. Zbliżała się rocznica ich pierwszego spotkania, co Ariana nagle sobie uświadomiła. – Jestem gotowa – powiedziała, próbując zapanować nad rwącym się oddechem. – Myślę, że to koniec. – Nie chciała już Jorgego w swoim życiu, nie chciała jego dzienników, listów ani pudełka. Była zmęczona jego widokiem, przypominał jej o najgorszych dniach jej życia. – Po raz pierwszy spotkaliśmy się pierwszego lutego. Tego dnia pozbędę się skrzynki. – Nagle zyskała całkowitą pewność. – Jak zamierzasz to zrobić? – zapytał Yael z zaciekawieniem. Scenariusz musiał należeć do niej, tak jak ewentualne zwycięstwo i odzyskana w ten sposób wolność. – Myślę, że gdzieś ją zakopię. Może podczas spaceru z Lili. Możemy zakopać ją razem. – Pozostawisz zawartość nietkniętą? Zastanawiała się przez chwilę, po czym pokręciła głową. – Chyba chciałabym spalić listy i dzienniki, a do skrzynki włożyć popiół. Coś w rodzaju kremacji. – Wyobrażała to sobie, mówiąc, a Yael potakiwał z aprobatą. Każdy odnajdował wolność na swój własny sposób. – W takim razie drugiego lutego. Chcesz, żebym ci towarzyszył? – Nie – odparła cicho. – Chcę to zrobić sama. – Pod pewnymi względami było to jak pogrzeb Jorgego i wszystkiego, co ich łączyło w jej wyobrażeniach. W noc pierwszego lutego włożyła skrzynkę do metalowego zlewu w kuchni, ostrożnie wyjęła listy i zapaliła zapałkę. Lili siedziała obok i obserwowała ją z zainteresowaniem, jakby wiedziała, że dzieje się coś ważnego. Dłonie Ariany zadrżały, gdy brzegi kartki zaczęły brązowieć, a papier się zwijać. Bez namysłu ugasiła płomień. Nagle przed jej oczami ukazało się jego ciało płonące pod zwalonym drzewem w noc, kiedy została odbita. Czuła się tak, jakby znów go podpalała, i zrozumiała, że nie zdoła tego zrobić. Ogień nadal był dla niej zbyt symboliczny, zbyt mocno przypominał jej tamtą noc. Spróbowała z kolejnym listem i równie szybko ugasiła płomień. Sięgnęła po dzienniki, które okazały się zbyt grube, aby spłonąć. Było ich siedem, wszystkie zapisane odręcznie przez Jorgego, tak jak stos listów. Przyszło jej na myśl, aby zadzwonić do Yaela i poprosić o radę, lecz wiedziała, że sama musi to zrobić. – Jak myślisz? – zapytała Lili, która przechyliła głowę na bok. Ostatecznie postanowiła nie palić listów. Uznała, że pozostawi je nietknięte razem
z dziennikami w skrzynce, a wszystko to zakopie w parku podczas porannego spaceru z psem. W jednej z kuchennych szuflad znalazła małą łopatkę, która musiała jej zastąpić inne narzędzia. Miała nadzieję, że ziemia okaże się na tyle miękka, aby zdołała wykopać dziurę wystarczająco dużą, by pomieściła pudełko. A potem nareszcie nadejdzie koniec. Pochowa Jorgego w Paryżu i wymaże go ze swojego serca i umysłu. Już czas. Czuła się gotowa ruszyć dalej. Leżąc w łóżku tej nocy, myślała o nim i denerwowała się nadchodzącym rankiem. Obudziła się przed świtem. Za oknem sypał śnieg, uniemożliwiając jej wyjście do parku i zakopanie pudełka. Miała nadzieję, że pogoda się poprawi – chciała to zrobić tego dnia. Symbolicznie. Minęły nieco ponad dwa lata, odkąd została uratowana przez Izraelczyków, i rok jej pracy z Yaelem, kiedy odzyskiwała swój umysł. Nie chciała już dłużej czekać. Nadszedł czas. Po południu śnieg przeszedł w deszcz, a o wpół do piątej całkiem przestało padać. Słońce jeszcze nie zaszło. Ziemia była mokra, lecz Ariana nałożyła Lili obrożę i włożyła poobijane metalowe pudełko pod pachę. Nie spuszczała go z oka, odkąd Jorge je jej powierzył. Oddała mu szacunek i sprawiedliwość w o wiele większym stopniu, niż na to zasługiwał. Nie był wart jej miłości, oddania ani zagubienia po odbiciu. Nie zasługiwał na nic poza tym, co go ostatecznie spotkało. Teraz to rozumiała. Nie miała wątpliwości. Nie mogła się doczekać, aby pozbyć się skrzynki z jego listami i dziennikami. Czuła się tak, jakby niosła płomień pod ręką. Udała się z Lili do parku Bagatelle. Przez chwilę spacerowała, po czym znalazła polanę otoczoną krzewami. Wokół ziemia zmiękła. Puściła smycz Lili, wiedząc, że pies nie odbiegnie daleko, i zaczęła kopać dziurę łopatką. Po deszczu szło jej łatwiej, niż zakładała – dziura bardzo szybko stała się odpowiednio duża. Włożyła do niej pudełko i odmówiła krótką modlitwę za spokój własnego umysłu i życie, które niemal straciła i w końcu odzyskała. Zasypała pudełko wilgotną ziemią, aż całkiem zniknęło. Zniknęło z jej życia na zawsze. Mogła wejść na nową drogą, na zawsze odmieniona, lecz może silniejsza i lepsza po wszystkim, co przeszła. Stała, wpatrując się w ziemię płytkiego grobu, w którym pochowała skrzynkę i całą jej zawartość. – Żegnaj – szepnęła, po czym cofnęła się, podniosła smycz Lili i razem pobiegły do mieszkania. Nigdy jeszcze nie czuła się tak wolna.
Ariana i Marshall
Rozdział 11 W Paryżu Marshalla powitał śnieg. Stał na tarasie swojego mieszkania, obserwując spadające z nieba gigantyczne płatki. Zimowy krajobraz wyglądał jak z bajki – Marshall miał wrażenie, że nigdy jeszcze nie widział nic równie pięknego. Rozpakował walizki i poszedł do sklepu, aby kupić sobie coś na kolację. Wybrał też butelkę wybornego czerwonego wina. Tego wieczoru zamierzał świętować przybycie do Paryża. Śnieg przeszedł w deszcz, zanim wrócił do mieszkania. Stanley wbił w niego ponure spojrzenie. Chciał wyjść na dwór, choć wciąż mocno padało. – Umówmy się tak – powiedział do psa. – Wytrzymaj jeszcze trochę, to zabiorę cię do parku, gdy tylko przestanie lać. Wielki pies stęknął i położył się, jakby niechętnie akceptował umowę, która nie budziła w nim żadnego entuzjazmu. Godzinę później przestało padać. Marshall wolałby zostać w domu, lecz dotrzymał swojej części umowy. Włożył kurtkę i wełniany szalik. Temperatura była niższa niż w Waszyngtonie, lecz powietrze czystsze i bardziej rześkie pomimo gryzącego chłodu. Stanleyowi również nie podobała się aura, lecz utrzymywali niezłe tempo. Marshall wiedział, gdzie leży park, i skierował się w tamtą stronę, gdy nagle ujrzał piękną blondynkę z małym białym psem. Kobieta zapłaciła za wstęp do parku przy bramie, po czym ruszyła dalej z pudełkiem pod pachą. Miała w sobie coś eleganckiego i tajemniczego, co go zaintrygowało. Wszedł do parku za nią. Nawet z dystansu mały biały pies wzbudził zainteresowanie Stanleya, który podniósł łeb. Chciał pobiec za nim. Marshall skrócił smycz, idąc w leniwym tempie. Blondynka zniknęła gdzieś z przodu. Zobaczył ją znowu, gdy razem ze Stanleyem pokonali zakręt. Pochylała się nad czymś obok żywopłotu. Najpierw pomyślał, że łopatką sprząta po swoim pupilu. Pudełko, które niosła pod pachą, leżało na ziemi. Była zwrócona do niego plecami, a jej pies obserwował, jak kopie dziurę. Po chwili sięgnęła po pudełko. Było z metalu jakiegoś rodzaju i lśniło w słońcu, które wyszło zza chmur. Marshallowi było wstyd, że obserwuje ją z taką uwagą, lecz kobieta go zafascynowała. Była piękna, lecz jej twarz powlókł głęboki smutek, gdy odwróciła się i włożyła pudełko do dziury. Zamknęła oczy i powiedziała kilka słów, gdy Marshall ze Stanleyem szli ścieżką obok niej. Potem na jej twarz wypłynął spokój. Podniosła smycz i odeszła. Wyglądała tak, jakby właśnie zrzuciła z barków wielki ciężar. Nie mógł przestać się zastanawiać, co znajduje się w tym pudełku. Został wyszkolony do tego, aby obserwować ludzi i niecodzienne wypadki, a coś w młodej blondynce wzbudziło jego czujność. Zobaczył, jak wybiega z parku ze swoim psem. Wyglądała, jakby unosiła się w powietrzu i szeroko się uśmiechała. Ewidentnie osiągnęła cel, z którym tu przyszła, a w nim nagle odezwały się stare instynkty, każąc mu się zastanawiać, czy nie robiła czegoś nielegalnego lub złego. Nie wyglądała na taką, ale nigdy nic nie wiadomo. Widywał dziwniejsze rzeczy. Pudełko było zbyt małe na ciało – wyśmiał własne podejrzenia. Może to było zwierzę, ale wtedy by się nie uśmiechała. Wydawała się o wiele szczęśliwsza, gdy opuszczała park, niż wtedy, gdy do niego wchodziła. Jej działania uznał za dziwne i podejrzane, a gdy wracali tą samą drogą, Stanley pociągnął go mocno ku krzakom, pomiędzy którymi zakopała pudełko, jakby i on coś wyczuł. W końcu był posokowcem. – Spokojnie, stary – pohamował go Marshall. Ziemia była śliska od deszczu, a jemu trudniej przychodziło zachowanie równowagi z bezwładnym ramieniem. Korzystali z długiej smyczy, spacerując po parku, więc gdy Marshall w końcu podszedł do psa, Stanley już kopał
dziurę. Robił to tak zapamiętale, że Marshall nie mógł przestać się zastanawiać, co takiego wyczuł. Stanley spojrzał na niego tak, jakby oczekiwał pomocy. – Nie patrz tak na mnie, dobrze ci idzie. Ja mam tylko jedną sprawną rękę. Pies w końcu odkopał pudełko i zaczął na nie szczekać. Marshall zastanawiał się, czy posokowiec podjął trop kobiety, jej psa, czy może czegoś innego i choć czuł się głupio, sięgając po to, co nieznajoma zakopała w parku, stare instynkty odezwały się zbyt głośno, aby mógł je zignorować. Pochylił się i wyciągnął pudełko z miękkiej ziemi. Była to stara skrzynka lotnicza. Otworzył ją ostrożnie, obawiając się tego, co znajdzie w środku. Nigdy nie wiadomo, co zakopują ludzie. Gdy w końcu uchylił wieko jedną ręką, dostrzegł stosik listów. Jeden był nadpalony na brzegach. Sięgnął głębiej i pod listami znalazł kilka małych notesów. W pudełku nie było niczego przerażającego – żadnych narkotyków ani zwierzęcych resztek, tylko listy i notesy. Już miał wszystko odłożyć, gdy znów zwyciężyła ciekawość. Zaczął się zastanawiać, dlaczego kobieta to zakopała, zamiast po prostu wyrzucić. Coś ciągnęło go do zawartości pudełka. Nie potrafił tego wyjaśnić. Sprawną dłonią oczyścił pudełko z ziemi i zasypał dziurę, przydeptując glebę, aby nie pozostawić po sobie śladów. Posłał Stanleyowi zawstydzone spojrzenie. – Wiem, że to niedorzeczne, ale jestem byłym agentem DEA. Co mam ci powiedzieć? Jestem podejrzliwy z natury. To pewnie listy od znienawidzonej teściowej albo pamiętniki jej czternastoletniego dziecka. – Śliczna blondynka nie wyglądała jednak na osobę na tyle dojrzałą, aby mieć czternastoletnie dzieci… Pewnie były to rzeczy chłopaka, który ją wkurzył. Pudełko wciąż jednak wydawało mu się osobliwe. Mogła do niego włożyć wiele innych rzeczy poza pamiętnikami i starymi listami. Wyczuł tajemnicę, a może po prostu rozpaczliwie jakiejś potrzebował. Wyprostował się z pudełkiem pod pachą i smyczą w dłoni, po czym zawrócił do bramy. Stanley zerkał na niego z dezaprobatą, więc przemówił do niego jak do przyjaciela. – Nie patrz tak na mnie. Ty to wykopałeś. Czego się spodziewałeś? Pies pociągnął nosem, odwrócił wzrok, po czym rzucił się w pogoń za ptakiem mimo smyczy. Opuścili park kilka minut później. Marshall czuł się tak, jakby wracał do domu ze skrzynią skarbów. Nie mógł się już doczekać szukania odpowiedzi na pytanie, dlaczego wyrzuciła te listy. Odpowiedź mogła być banalna, lecz mogła się też okazać interesująca. Postanowił wszystko przeczytać, po czym pozbyć się pudełka i zawartości. Nie chciał ryzykować zakopywania go ponownie, bo kobieta mogłaby go na tym przyłapać, gdyby wróciła do parku. Będzie musiał pozbyć się dowodów w inny sposób. Położył pudełko na kuchennym stole, wyjął wilgotną ścierkę i oczyścił je. Miękka ziemia poddawała się z łatwością. Sprawnie otworzył wino jedną ręką, trzymając butelkę pomiędzy kolanami, tak jak się nauczył, po czym nalał sobie kieliszek Château Margaux. Kupił je sobie w prezencie, aby oblać swój przyjazd do Paryża. Uśmiechnął się na myśl o zagadce do rozwiązania. Czuł się niczym Sherlock Holmes, przenosząc pudełko na skórzaną kanapę. Wrócił do kuchni po swój kieliszek. Usiadł, podniósł wieko i wyjął listy. Przeczytał ten z nadpalonymi brzegami, ze zdumieniem uświadamiając sobie, że jest napisany po hiszpańsku. Zaczął się zastanawiać, czy kobieta jest Hiszpanką. Było to płomienne wyznanie miłosne zaadresowane do „Ariany” i podpisane „Jorge”. Od razu zrozumiał, że tych dwoje łączył namiętny romans. W listach nie było żadnych oznak kłopotów, żadnych pretensji, tylko czysta pasja, z którą autor opisywał cuda jej ust, jej oczy i ciało, gdy się z nią kochał. Marshall odczuwał lekkie zawstydzanie, czytając tak intymny list do kochanki, zwłaszcza że widział kobietę, która zakopała pudełko. Zauważył brak daty. Zaintrygowały go nadpalone brzegi. Czyżby kobieta
podpaliła list, po czym rozmyśliła się i zamiast tego zakopała go w pudełku? Upił łyk Château Margaux, odchylił się na oparcie i sięgnął po inne listy i dzienniki, które znalazł w skrzynce lotniczej w parku Bagatelle. Zapadł zmrok, a on siedział w ciepłym, przytulnym mieszkaniu, zafascynowany wyznaniami mężczyzny o imieniu Jorge. Ariana, kimkolwiek była, czy to blondynką z parku, czy może kimś zupełnie innym, musiała być niezwykłą kobietą, aby stać się inspiracją dla takich listów.
Rozdział 12 Marshall zamierzał przeczytać tylko kilka listów – w skrzynce było ich co najmniej trzydzieści, poukładanych schludnie w stosiki. Miały w sobie jednak tyle uczucia, namiętności i intensywności, że nie zdołał się oderwać. Do północy przeczytał wszystkie i zaczął jeden z dzienników, który uznał za jeszcze bardziej interesujący. Listy za bardzo przypominały mu losy Romea i Julii. Mężczyzna, który je napisał, a który podpisywał się „Jorge”, dużo miejsca poświęcał na przekonywanie swojej wybranki do idei zlania się ich istnień w jedno, jakby chciał wmówić jej, że nie zdoła funkcjonować bez niego i powinna zapragnąć porzucić wszystko, co zostało z jej „dawnego życia”, aby z nim być. Często to powtarzał. Zdaniem Marshalla trzydzieści dwa listy powstały w krótkim okresie; pojawiła się w nich też wzmianka o dziecku. Najwyraźniej więc kobieta była w ciąży, lecz cokolwiek się pomiędzy nimi wydarzyło, cokolwiek próbował jej wmówić na temat podążania za nim na wieczność do nowego życia, nie udało się, ponieważ pogrzebała listy w Paryżu i była przy tym sama. Może miała już męża albo innego mężczyznę w życiu i nie chciała, aby on je odnalazł. Istniały tuziny romantycznych powodów, dla których mogła chcieć pozbyć się listów. A może Jorge okazał się złym człowiekiem pomimo pełnych czułości słów. Zdaniem Marshalla brzmiały one nieco niezdrowo, te wszystkie wzmianki o zjednoczeniu i porzuceniu przez nią każdego wspomnienia o „dawnym życiu”. Była to przesada i może blondynka uznała tak samo. Dziennik, który zaczął czytać, również był napisany w języku świadczącym o wyższym wykształceniu, eleganckim charakterem pisma, którego uczono w szkołach jezuickich, zwłaszcza w Europie. Jego ideologia brzmiała równie ekstremalnie jak romantyczne ideały w listach. Autor pisał o nowym porządku i nowym świecie, o konieczności unicestwienia wszystkiego, co istniało dotychczas, o powstaniu ubogich, którzy podbiją świat, i ukaraniu bogatych poprzez odsunięcie ich od władzy. Była to klasyczna filozofia rewolucjonisty, która ciągnęła się i ciągnęła na kartach dziennika – autor ewidentnie lubił słuchać własnego głosu. Cierpiał na kompleks Boga i pragnął rządzić światem. Żywił głęboką nienawiść do klas uprzywilejowanych i każdego, kto ma pieniądze. Marshall spojrzał na Stanleya, robiąc sobie przerwę. – Moim zdaniem brzmi jak komunista – powiedział z uśmiechem, upijając łyk wybornego wina. Pies przewrócił się na grzbiet, udając martwego. Wrócił do lektury. Nie potrafił określić porządku czytania, sięgnął więc po kolejny tom pod ręką. Natrafił w nim na wzmiankę o przetrzymywanej kobiecie, której ojciec miał przez długie lata finansować ruch, co Jorge uznawał za ironię. Kimkolwiek była ta kobieta, traktował ją jak źródło utrzymania. Opisał zamykanie jej w skrzyni i to, jak uwolnił ją owego popołudnia, chełpiąc się, że niedługo będzie należała do niego. Jego słowa sprawiły, że Marshall odczytał fragment jeszcze raz. „Przetrzymywanie” i „zamykanie w skrzyni” zabrzmiało złowieszczo. Autor wspomniał o kobiecie jakiś czas później, tym razem nazywając ją „Arianą”. Opisywał, jaka była piękna, gdy obserwował, jak kąpała się w strumieniu. Kobieta zaistniała więc także na kartach dziennika. Sposób, w jaki mówił o niej Jorge, sprawił, że Marshalla ogarnął dyskomfort. Poczuł się jak podglądacz, lecz poza tym dostrzegał pomiędzy wierszami przemoc, poczucie władzy i zaborczość oraz całkowitą kontrolę. Aż przeszły go dreszcze. Zapałał do autora zdecydowaną antypatią, a jakiś czas potem natrafił na wzmiankę o morderstwie kierowcy kobiety. Opis obudził jego czujność i poruszył wspomnienia. Nie potrafił określić, o co chodzi, lecz elementy tej układanki zaczęły mu się wydawać znajome. Chciał dokończyć czytanie tego dziennika, lecz przez różnicę czasu i zmęczenie podróżą
zasnął z zeszytem w dłoni. Obudził się następnego ranka, gdy do pokoju wlało się słońce, a Stanley zaczął go szturchać w zdrowe ramię. Chciał wyjść. Było już po dziesiątej. – Okej, stary, daj mi minutę – poprosił Marshall, wstając. Umył twarz, spojrzał na ubranie, w którym spał, włożył czapkę na nieuczesane włosy i szybko sięgnął po kurtkę. Stanley czekał już przy drzwiach. Marshall przypiął mu smycz i razem zeszli po schodach, wyszli na ulicę i skierowali się do parku. Marshall zakupił wcześniej bilet abonamentowy. Zaczęli biec, a gdy tylko wynurzyli się zza zakrętu, na tej samej ścieżce Marshall zauważył Arianę. Stała z psem nad miejscem, w którym zakopała pudełko. Miała na sobie dwurzędową kurtkę o marynarskim kroju i czerwony szalik. Zaczął się modlić, aby nie postanowiła odkopać pudełka – odkryłaby wtedy, że zniknęło. Nie zauważyła go, lecz czuł, że ma winę wypisaną na twarzy. Stanley zaczął szarpać smycz na widok małego białego psa. – Chodź. – Marshall pociągnął za smycz, a Stanley z rezygnacją podążył za nim. Kobieta nie wyglądała na zdenerwowaną. Odeszła od miejsca, w którym zakopała pudełko, więc Marshall doszedł do wniosku, że nie zauważyła jego zniknięcia. Zwolnił kroku i zaczął ją obserwować. Długie jasne włosy zaplotła w warkocz. Chyba poczuła na sobie jego wzrok, bo odwróciła się i ich oczy się spotkały. Potem odeszła. Nic nie wyczytał z jej twarzy. Wydawała się rozkojarzona i niezainteresowana nim. Kilka minut później razem z psem opuściła park. Marshall bawił się przez chwilę ze Stanleyem, po czym wrócił do domu. Położył się na kanapie i znów zaczął czytać. Skończył dziennik przed lunchem, wziął prysznic, przebrał się, zjadł coś i sięgnął po kolejny. Nie znalazł w nim niczego interesującego poza rozwodzeniem się nad politycznymi dogmatami, co uznał za nużące. Czwarty dziennik znów obudził jego czujność. Jorge wspominał w nim o swoim bracie Luisie. Luis miał pewnego dnia zostać prezydentem, a gdy to nastąpi, pomóc Jorgemu zmienić świat. Według Jorgego Luis bardzo sprytnie ukrywał swoje prawdziwe przekonania i oszukał wszystkich, zyskując czas. Jorge obiecał mu część pieniędzy z okupu, za które Luis zamierzał kupić dla nich broń w Boliwii i Ekwadorze, a resztę przelać na tajne konto. Marshall zaczął spacerować po pokoju. Nie miał pojęcia, z którego południowoamerykańskiego kraju pochodzą Jorge i Luis. Było to niemożliwe do odgadnięcia. Jorge opisywał góry i lasy, które mogły być wszędzie. Marshall przez chwilę podejrzewał, że chodzi o Kolumbię. Coraz bardziej chciał się dowiedzieć wszystkiego, co możliwe, o dziewczynie. Ewidentnie nie była Hiszpanką, czego domyślił się z listów miłosnych. Założył, że pochodzi z Ameryki Południowej i teraz umierał z ciekawości, skąd dokładnie. Szósty zmysł podpowiadał mu, że spacerując po parku z psem, odgrywa o wiele większą rolę, niż na to wygląda. Czytał przez całe popołudnie i zdołał skończyć jeszcze trzy dzienniki. Szaleństwo – przyjechał do Paryża, a cały dzień przesiadywał w mieszkaniu, myśląc o kobiecie, której nie znał, i czytając dzienniki jej kochanka, który najwyraźniej był jakiegoś rodzaju rewolucjonistą. Zastanawiał się, czy kobieta przyjechała do Europy, aby kupić broń. Dlaczego jednak zakopała skrzynkę z listami miłosnymi w środku? Może aby nikt ich nie znalazł, gdyby została złapana. Wyglądała przyzwoicie i niewinnie, lecz po latach pracy pod przykrywką wiedział, że to nic nie znaczy. Zastanawiał się, gdzie mieszka. Na pewno gdzieś niedaleko. To, co wyczytał w dziennikach za dnia, niepokoiło go przez resztę wieczoru. Zrobił sobie omlet na kolację i wypił resztę wina. Ariana miała o wiele milszy dzień niż Marshall. Po przechadzce do parku z Lili udała się na spotkanie z Yaelem. Na jej twarzy malowało się zwycięstwo, gdy otworzył jej drzwi. – Zrobiłam to! – oświadczyła radośnie, zdejmując kurtkę i odkładając ją. Przyprowadziła
ze sobą Lili, która prychnęła na owczarka, po czym wskoczyła na kanapę i położyła się. Była już oswojona z sesjami; większość czasu spędzała, śpiąc na kolanach Ariany. – Wczoraj tuż przed zmrokiem zakopałam pudełko. Zrobiłam to. To koniec. Już go nie potrzebuję. – Nigdy dokładnie nie przeczytała dzienników. Były pełne dogmatów, które Jorge próbował jej wyjaśniać. Zatrzymała pudełko dla jego listów, nie całej reszty. – Jak się czujesz? – Jak wolna kobieta, po raz pierwszy od dwóch lat. Nareszcie, nareszcie jestem wolna! – Ciężko na to pracowała. Yael uśmiechnął się do niej z zadowoloną miną. To był trudny przypadek. Ariana okazała się przyzwoitą osobą, odznaczała się wielką prawością i była tak zagorzale lojalna, że kurczowo uchwyciła się wspomnień o Jorgem i wiary, że był dobrym człowiekiem. Trudno było ją przekonać, że jest inaczej. Wydawało się to w zasadzie niemożliwe, lecz w końcu się udało. Teraz wyglądała jak inna osoba, a agonia ostatnich dwóch lat w końcu zniknęła z jej twarzy. Nareszcie była wolna, a Yael cieszył się z tego. – Co teraz zamierzasz? – zapytał. Jeszcze się nie zdecydowała, lecz przyszłość stała przed nią otworem. Wcześniej nie była w stanie ruszyć dalej, ale teraz przepędziła Jorgego ze swego życia. – Przez jakiś czas będę się cieszyć Paryżem. – Właśnie przedłużyła umowę najmu. – Może zacznę podróżować. – Pragnęła pojechać do Włoch. Wciąż nieco obawiała się samotnych podróży, lecz czuła, że Włochy są bezpieczne. Nigdy nie wróciłaby do Ameryki Południowej, lecz w Europie nic jej przecież nie groziło. – Może znów zacznę pracować dla internetowego magazynu modowego albo poszukam pracy u kogoś większego, w „Vogue’u” albo „L’Officiel”. – Nie chciała wracać do Nowego Jorku. Nic tam na nią nie czekało. Miała dwadzieścia pięć lat i całe życie przed sobą. Jorge w końcu utracił władzę nad nią. To nie zakopanie pudełka ją wyzwoliło, uwolniła się sama, z pomocą Yaela, co dało jej siłę, by w końcu pozbyć się pudełka ciążącego jej niczym kula u nogi. Nareszcie zniknęło. – Masz wiele planów. – Był z niej bardzo dumny. Zaszła daleko, ciężko na to pracowała i skorzystała z wszystkich jego rad. – Skończyliśmy? – zapytała z wahaniem, obawiając się jego odpowiedzi. Wiedziała, że będzie za nim tęsknić. – Tak, skończyliśmy – odparł cicho, zapalając papieros i obserwując ją z fotela. Była piękną dziewczyną i wspaniałą kobietą pod wieloma różnymi względami. Wiedział, że pewnego dnia uszczęśliwi jakiegoś mężczyznę. Miał nadzieję, że nie będzie czekała długo. Nie chciał, żeby była sama. Obdarzył ją platonicznym uczuciem podczas wspólnej pracy. Życzył jej wszystkiego najlepszego. – Będę za tobą tęskniła – oświadczyła nagle ze smutkiem. Przez ten rok był dla niej oparciem i zbawieniem. Nigdy nie uwolniłaby się od Jorgego bez jego pomocy. Ocalił jej życie, za co była mu głęboko wdzięczna. – Odzywaj się do mnie, Ariano. Chcę wiedzieć, jak sobie radzisz. – Obiecuję. Przez jakiś czas zostanę w Paryżu. Może do następnego lata. A nawet dłużej, jeśli znajdę pracę. Uścisnął ją, gdy wychodziła. Czuła się dziwnie ze świadomością, że już tu nie wróci. Przez rok widywała go niemal codziennie, wiedział wszystko o jej życiu. Po powrocie do domu zadzwoniła do Sama Adamsa do Waszyngtonu. Właśnie wychodził z biura, a jej telefon go zaskoczył. Nie rozmawiali od roku. – Wszystko w porządku? – zapytał z troską. – W najlepszym. Dzwonię, żeby ci podziękować. Właśnie zakończyłam roczną pracę
z Yaelem Le Flochem. – Mój Boże. Myślałem, że skończyłaś wiele miesięcy temu. Nadal jesteś w Paryżu? – Tak, dzisiaj miałam ostatnią sesję. Dlatego dzwonię. Zajęło to nieco więcej czasu, niż zakładaliśmy. – Jak się czujesz? – Jej głos brzmiał wspaniale, a on bardzo się z tego cieszył. Ariana była miłą dziewczyną, która nie zasłużyła na to, co ją spotkało. – Czuję się świetnie. – Nie powiedziała mu o zakopaniu pudełka i listów. Nie musiał wiedzieć. Była to sprawa pomiędzy nią a Yaelem. Liczył się tylko ostateczny wynik. Była wolna. Duch Jorgego zniknął. Nie miał już nad nią żadnej władzy. Nareszcie odszedł. A ona w końcu zrozumiała, jaki był zły. Teraz musiała tylko na nowo zebrać wątki swojego życia i ruszyć dalej. Nie czuła się już winna śmierci ojca, było jej tylko smutno, że odszedł. – Kiedy wracasz do Stanów? – Nie wiem. Przez jakiś czas jeszcze nie. Podoba mi się moje mieszkanie. Mam psa. Chyba poszukam tu pracy. Chcę zwiedzić Europę, zanim wyjadę. – Otwierał się przed nią cały świat dzięki wolności, którą wywalczyła. Sam szanował ją za odwagę, która musiała kosztować. Wiedział, że Yael bywa surowy, lecz był też najlepszy w swoim fachu. Nie zapytał, czy z kimś się spotyka. Pytanie uważał za zbyt osobiste i podejrzewał, że jeszcze na to za wcześnie. Najpierw musiała wypędzić z głowy Jorgego. Wyglądało jednak na to, że Yael pomógł jej w końcu się pozbyć tego ducha. Sam cieszył się z tego. Ariana była na tyle młoda, że mogła rozpocząć całkiem nowe życie. Mógł sobie tylko wyobrażać, jakie trudne były dla niej te dwa ostatnie lata. – Cóż, w takim razie odzywaj się. Zadzwoń, jak wrócisz do Stanów. Zastanawiał się jednak, czy spotkanie z nim, choćby na przyjacielską kawę, nie przywoła bolesnych dla niej wspomnień. Pod koniec dnia Ariana wzięła Lili na spacer do Bagatelle. W tym samym czasie Marshall zagłębił się w kolejny dziennik Jorgego, w którym znów pojawiła się wzmianka o bracie. Luis był wysokim urzędnikiem państwowym, który grał na dwa fronty, w tajemnicy sympatyzując z małą armią rewolucjonistów swojego brata. Najwyraźniej robił, co mógł, aby pomóc im zorganizować solidne podstawy finansowe. Jorge sugerował nawet, że seria przypadkowych porwań była pomysłem jego brata – pewnym sposobem na to, aby zapewnić pieniądze sprawie. Jorge twierdził też, że brat pomoże mu pewnego dnia obalić rząd. Ten dzień podobno się zbliżał. Podczas lektury Marshall próbował zgadywać, o kogo chodzi, lecz nie wiedział nawet, o jakim kraju mowa. Jorge nigdy nie używał nazwisk. Doprowadzało go to do szału, gdy czytał przez całą noc i kolejny dzień. Nie tak planował spędzać czas w Paryżu, ale wciągnęła go zagadka. Dręczyło go podejrzenie, że natknął się na coś ważnego, lecz nie miał pojęcia, co z tym zrobić ani nawet do kogo zadzwonić. Brzmiałby jak wariat, tłumacząc, że odkopał w paryskim parku pudełko pełne listów miłosnych i dzienników, na podstawie których stwierdził, że południowoamerykański rząd jest zagrożony obaleniem, niestety nie potrafi jednak powiedzieć który. Wiele z nich funkcjonowało w stanie kruchej równowagi. Dokuczało mu tak bardzo, że dwa dni później, gdy skończył ostatni dziennik i upewnił się w swoich podejrzeniach, zadzwonił do Billa Cartera z DEA. Niepokoiło go między innymi to, że Jorge w swoich dziennikach kilkakrotnie powtórzył, iż Ariana wie wszystko. Jeśli jego brat w rządzie był tego świadomy, kobiecie groziło poważne ryzyko. Jorge wydawał się niebezpieczny. Był jednym z tych dziwnych luminarzy o błyskotliwym umyśle, który został skrzywiony i przeszedł na ciemną stronę mocy. Jego brat nie był lepszy i grał w wyjątkowo niebezpieczną podwójną grę. Jorge wielokrotnie nadmieniał w dziennikach, że ich czas
nadchodzi. Telefon Marshalla zaskoczył i ucieszył Billa Cartera. Bill nadal żałował tego, co spotkało jego agenta. Marshall był wyjątkowy. Bill nie miał pojęcia, co Marshall teraz robi, wiedział tylko, że pobiera emeryturę i ma przed sobą długie życie. Jego błyskotliwą karierę zakończyła kula w jego lewym ramieniu. Mógł zająć się wieloma innymi rzeczami, lecz jego namiętnością była praca pod przykrywką. Nie miał jej czym zastąpić. – Gdzie teraz jesteś? – zapytał Bill. – W Paryżu. – Szczęściarz. – Obaj wiedzieli jednak, że to nie do końca prawda. – Jestem tu od czterech dni i wiem, że to zabrzmi jak wariactwo, ale chyba coś mam. – Boże, proszę, powiedz, że nie ścigasz dilerów po całym Paryżu. – Nie, ale chyba rewolucjonistów. Natrafiłem na jakieś dzienniki i sam nie jestem pewien, co mam. Są po hiszpańsku i zawierają tylko imiona. Wszystko to brzmi znajomo, ale nie wiem dlaczego. Mężczyzna, który napisał te dzienniki, ma na imię Jorge. Ma w rządzie brata o imieniu Luis. W tym wszystkim pojawia się też kobieta. Jorge ją kocha, a ja chyba ją tu widziałem. Blondynka, niebieskie oczy, ma na imię Ariana. Mam dużo małych elementów układanki, ale nie dość, aby zebrać to w całość. Jorge wciąż wspomina w dziennikach o obaleniu rządu. Może to tylko pobożne życzenia, a może prawda, a ja nie wiem nawet, o jakim kraju mowa. – Jak się w to wpakowałeś, do cholery? – zapytał zdumiony Bill. – Nie pytaj. Mój pies odkopał te dzienniki. Ta Ariana je chyba zakopała. Nie jestem nawet pewien, że to ona, ale ma to sens. Coś ci się kojarzy? – Nie – odparł Bill szczerze. – Dużo pijesz, odkąd tam jesteś? – Żartował, ponieważ nic w opowieści Marshalla nie brzmiało dla niego znajomo. – Jesteś pewien, że twój pies nie wykopał pierwszej próby pisarskiej tej kobiety? Moim zdaniem to trochę naciągane. – Obaj wiedzieli jednak, że takie tropy czasami się zdarzają i że fakty często są dziwniejsze od fikcji. Większość tropów do niczego nie prowadziła, lecz niektóre okazywały się naprawdę gorące i oznaczały wielkie afery, gdy zaczynali się w nie zagłębiać. – Możesz to dla mnie sprawdzić? Wiem, że to brzmi jak wariactwo, ale mam wrażenie, że Jorge porwał tę kobietę o imieniu Ariana, a potem się w niej zakochał. Wiem, moim zdaniem też to zakrawa na kiepską powieść. Możesz pogadać z komórką południowoamerykańską? Może coś wypłynie. Może to jakaś stara historia i nic nigdy z tego nie wynikło. Nie wiem, ile lat mają te dzienniki. – Handlują tam narkotykami? – W dziennikach nie ma żadnych wzmianek. To dogmatyczni rewolucjoniści. Typowy szajs o zmienianiu świata i przekazaniu władzy ubogim. Nic, czego wcześniej byśmy nie słyszeli, ale czasami tym gościom się udaje albo wywołują prawdziwe piekło, próbując. – Rewolucjoniści nie byli specjalnością Marshalla w przeciwieństwie do handlarzy narkotyków, lecz czasami te dziedziny się zazębiały. Bywało, że narkotykami finansowano działalność rewolucyjną. – Fakt, ale jeśli nie handlują prochami, możemy nic na nich nie mieć. To chyba sprawa dla CIA. Zastanowię się nad tym. Jest tam facet, do którego dzwonię, gdy natrafiam na ścianę. Czasami podsuwa mi przydatne rzeczy. Opowiem mu o tym i sprawdzę, czy coś mu to mówi. Rozłączyli się, a zaraz potem Bill musiał się uporać z małym kryzysem w Chile – ich agent zamilkł i zniknął w drodze do Boliwii – tak więc zapomniał o prośbie Marshalla aż do następnego dnia. Zadzwonił do Sama Adamsa z CIA, gdy tylko sobie o tym przypomniał, lecz Adamsa nie było w biurze. Oddzwonił, gdy Bill wychodził z pracy. Bill miał za sobą zły dzień. Agent w Boliwii został zabity, a cała misja zdemaskowana. Dwa lata ciężkiej pracy rozwiały się jak dym, a jego człowiek nie żył.
– Przepraszam, że dzwonię tak późno – przywitał się Sam. – Mam ciężki dzień. – No, ja też – odparł Bill. – Straciliśmy agenta w Boliwii, a razem z nim dwa lata pracy. – Co słychać? – Sam wiedział, że Bill nie zadzwoniłby w sprawie, w której mógłby wykorzystać zasoby DEA. – Mam w Paryżu emerytowanego agenta. To młody facet, Marshall Everett, jeden z naszych najlepszych ludzi. Wydaje mu się, że coś ma. Może to tylko jego wyobraźnia albo coś, o czym wy już wiecie, ale bardzo się w to zaangażował. To bystry facet. Jeden z najlepszych, sześć lat pod przykrywką w Ekwadorze i Kolumbii. Wziął roczny urlop, aby ochłonąć, zanim znów wyślemy go w teren. Wypożyczyliśmy go do Secret Service. Praktycznie odstrzelili mu ramię, gdy chronił prezydenta i jego rodzinę. Zasłonił własnym ciałem córkę prezydenta i tak skończyła się jego wspaniała kariera. Teraz mieszka w Paryżu i myśli, że natknął się na jakąś informację. Mam tylko imiona. Jorge, Luis i kobieta o imieniu Ariana. Marshall uważa, że ten Jorge mógł porwać kobietę, a później się w niej zakochać. Myśli, że widział ją w Paryżu. Dziewczyna ma dwadzieścia parę lat, niebieskie oczy, jasne włosy, około metra siedemdziesiąt. Sam westchnął. – To stara historia – powiedział Billowi – jeśli to ta sama Ariana. Argentyna, dwa lata temu. Nasz ambasador w Buenos Aires, Robert Gregory… Jego córka została porwana przez buntowników w drodze do ich domu na wsi. Kierowca zginął. Przetrzymywali ją przez trzy miesiące, domagając się dwudziestu milionów dolarów okupu. Brytyjczycy i Izraelczycy dokonali nalotu na obóz i zabili Jorgego, a ją wyciągnęli. Jej ojciec miał atak serca i zmarł następnego dnia. Co ciekawe, rozmawiałem z nią parę dni temu. Właśnie skończyła pracę z deprogramatorem w Paryżu, do którego ją wysłaliśmy. Twój agent pewnie ją tam widział. Jest w Paryżu, ale tu ślad się urywa. Banda Jorgego nic nie zrobiła po jego śmierci. Poza porwaniami dla okupu Jorge nigdy niczym się nie wyróżniał, a jego poplecznicy okazali się mało efektywni bez niego. Nie słychać o nich nic od dwóch lat – zapewnił go Sam. – Zabiliśmy wielu jego ludzi podczas nalotu na obóz. – Podobno Jorge ma wysoko postawionego brata Luisa, który planuje obalić rząd. Albo przynajmniej planował dwa lata temu. – Wiemy o bracie – mruknął Sam. – W młodości był lewicowym aktywistą, ale się uspokoił i dołączył do establishmentu. Według naszej wiedzy bracia nie rozmawiali ze sobą, wręcz nie utrzymywali kontaktu. Mogę to jeszcze sprawdzić, ale myślę, że brat jest w porządku. – Sam mówił o tym wszystkim ze spokojem i bez szczególnego zaangażowania. – Może nie tak bardzo w porządku, jak wam się wydaje – zasugerował Bill. – Mój człowiek myśli, że kobiecie coś grozi, jeśli bratu wydaje się, że ona coś wie. A Jorge w dziennikach utrzymuje, że powiedział jej wszystko. – Mam nadzieję, że twój człowiek się myli – odparł zmęczony Sam. – Dziewczyna przeszła piekło po tym, jak ją uwolniliśmy. Dwa lata zajęło jej poukładanie sobie w głowie. Jorge wykręcił jej prawdziwy numer. Bardzo ciężki przypadek syndromu sztokholmskiego. Przez rok była w klasztorze, potem pracowała z deprogramatorem w Paryżu. Ostatnie, czego jej trzeba, to znów do tego wracać albo zastanawiać się, czy brat Jorgego ją ściga. Zniknęła na dwa lata z prasy i pamięci opinii publicznej, co okazało się korzystne. Tylko ja wiem, gdzie przebywa. – Możesz mi przesłać jej zdjęcie – zapytał Bill – żebyśmy sprawdzili, czy to ta sama dziewczyna? To może nawet nie być ona. Może znalazła te dzienniki w koszu na śmieci – dodał z nadzieją. – Pewnie – odparł Sam, również mając nadzieję, że Ariana to nie ta sama osoba, którą były agent DEA widział w Paryżu. Jeśli ludzie Jorgego faktycznie jej szukali, nie mieli jak się dowiedzieć, że mieszka
w Paryżu, ponieważ przez ostatnie dwa lata żyła w odosobnieniu, a Sam nie chciał, aby się teraz o niej dowiedzieli. Nie chciał nawet mówić jej o niebezpieczeństwie. Nie mieli zresztą żadnego potwierdzenia, tylko podejrzenia Marshalla. – Od razu wyślę ci zdjęcie. Naprawdę mam nadzieję, że to nie ona. A jeśli to ona, mam nadzieję, że brat Jorgego jej nie znajdzie. Nie ma powodu, by szukać jej w Paryżu. – Obaj wiedzieli jednak, że handlarze narkotyków i rewolucjoniści mają swoje sposoby na odnajdywanie pożądanych osób nawet na drugim końcu świata. Nigdy nie zapominali długów ani twarzy. Sam był przekonany, że nadal winią Arianę za śmierć Jorgego, tak jak ona winiła siebie. Gdy się rozłączył, nagle przypomniał sobie pudełko z listami miłosnymi, które Ariana wyniosła z obozu i którego zaciekle broniła. Była to stara metalowa skrzynka. Osobiście przejrzał zawartość, lecz zauważył tylko listy, które go nie zainteresowały. Nie dostrzegł pod nimi dzienników, co teraz budziło jego niepokój. Gdyby agent w Paryżu zidentyfikował Arianę na podstawie zdjęcia, Sam zamierzał natychmiast zażądać dzienników, aby je przeczytać. Przesłał fotografię Ariany Billowi mejlowo, a Bill przekazał wiadomość do Marshalla. W Paryżu było już po północy, gdy Marshall usłyszał sygnał poczty. Otworzył wiadomość i wpatrywał się w nią przez minutę. Zdjęcie przedstawiało piękną młodą kobietę, a tekst przedstawiał szczegóły jej sprawy. Bez wątpienia to była ona – ta sama kobieta, która zakopała skrzynkę z listami i dziennikami, i którą zobaczył następnego dnia. Ariana Gregory. Marshall przeczytał, co ją spotkało, a następnie zadzwonił do Billa na komórkę. – To ona. Wygląda na to, że nie miała łatwo. – Bardzo trudno, według mojego kontaktu w CIA – odparł Bill. – Właśnie zakończyła pracę z deprogramatorem w Paryżu. Pewnie dlatego, pomyślał Marshall, zakopała pudełko. Może był to swego rodzaju rytuał – pragnęła pozbyć się ostatniego namacalnego dowodu na to, co ją spotkało. Raport wspominał o jej ciąży i poronieniu po odbiciu. – Podobno jej ojciec zmarł na atak serca dzień po tym, jak ją stamtąd wyciągnęli. Nie ma żadnej rodziny. Dwa lata zajęło jej uporanie się z tą traumą, co mnie nie dziwi. A oni niepokoją się o dzienniki. Jakimś cudem przeoczyli je w Buenos Aires. Wiedzieli o bracie, ale myśleli, że jest w porządku. Faktycznie coś masz, Marshall. Jeśli brat jej szuka, dziewczyna może mieć kłopoty. Bill zadzwonił do Sama, gdy tylko zakończył rozmowę z Marshallem. – To twoja dziewczyna – potwierdził, gdy Sam odebrał. – Cholera, miałem nadzieję, że to nie ona i że jakimś szalonym zbiegiem okoliczności ktoś inny znalazł te listy. Nie wiem, jak mogłem przegapić te dzienniki w Buenos Aires. Ona twierdziła, że w skrzynce są tylko listy miłosne, a Jorge już wtedy nie żył, tak jak wszyscy ludzie w jego obozie. Może nawet nie wiedziała o dziennikach. Ja ich nie zauważyłem. Tak się martwiłem o nią i jej umierającego ojca, że jej skrzynka z listami miłosnymi wydawała mi się najmniejszym z naszych problemów. Zostawiliśmy jej to pudełko w ambasadzie. Pewnie nie wiedziała, że ma dzienniki. Całkiem straciła rozum, była na nas wściekła, że zabiliśmy jej „świętego człowieka”. Bill przysłuchiwał się, kiwając głową. Jego zdaniem wszystko to kiepsko brzmiało. – Kim jest ten brat? – Nazywa się Muñoz. To numer trzy lub cztery w ich rządzie. Sprytny gość. Może narobić wielu szkód, jeśli faktycznie gra na dwa fronty i przygotowuje jakiś przewrót. Od śmierci Jorgego minęły jednak dwa lata i nic się dotychczas nie wydarzyło, więc może to tylko takie gadanie, a ich plan spalił na panewce. Wyrzekł się brata wiele lat temu, a nam powiedział, że odetchnął z ulgą na wieść o jego śmierci. Nazywał go szaleńcem. Może obaj są szaleni – mruknął
Sam z obawą. – Od razu się tym zajmiemy i sprawdzimy, co knuje. Nie chcę straszyć Ariany, dopóki nie dowiemy się więcej. Czy twój człowiek w Paryżu może mieć na nią oko, dopóki nie zorientujemy się w sytuacji? – Nikt jej nie szukał przez ostatnie dwa lata i nikt w Argentynie nie wiedział, że mieszka w Paryżu, ani nie miał powodu tak podejrzewać, więc na razie była bezpieczna. Gdyby jednak znów stała się osobą publiczną, mogłaby się znaleźć w niebezpieczeństwie, a Sam nie chciał jej denerwować, dopóki nie dowie się, co knuje Muñoz i dopóki nie przeczyta najnowszych raportów. – Everett jest w Paryżu na emeryturze – przypomniał Samowi Bill. – Najwyraźniej ma kłopoty z pamiętaniem o tym, jeśli zaszedł tak daleko. Przekażę mu, żeby miał na nią oko, ale dziewczyna będzie potrzebować czegoś więcej, jeśli tamci zaczną jej szukać. Jeśli już szukają, wcześniej czy później ją znajdą. Sam również o tym wiedział i nie zaprzeczył. Czuł się chory na samą myśl. Polubił ją. – Powiedz mu tylko, żeby zachował czujność. Skontaktuję się z tobą, gdy wybadam Muñoza i zorientuję się, co robi. Będę też chciał zobaczyć te dzienniki, chociaż na razie dość usłyszałem. Zadzwonię, gdy się czegoś dowiem. Gdy Sam się rozłączył, Bill zadzwonił do Marshalla i poprosił go, aby obserwował Arianę z bezpiecznej odległości. Sam obiecał przesłać mu mejlem jej adres, co uczynił w ciągu godziny. Marshall leżał w łóżku, myśląc o niej, gdy otrzymał wiadomość. Mieszkała dosłownie ulicę dalej. Marshall głęboko jej współczuł. Jeśli brat Jorgego jej szukał, istniało duże prawdopodobieństwo, że ją znajdzie, a wtedy koszmar zacznie się od nowa.
Rozdział 13 Kończąc pracę z Yaelem, Ariana znów poczuła się tak, jakby otrzymała dyplom college’u. Nagle cały świat stanął przed nią otworem. Zaczęła częściej wychodzić z domu, odwiedzała muzea, jadała lunche w restauracjach, pojechała do Deauville na weekend i wygrała pięćset euro w kasynie. Nie miała pojęcia, że Marshall ją śledzi, ani powodu, aby to podejrzewać. Sam sprawdzał Muñoza przez swoje kontakty w Buenos Aires, lecz nie otrzymał żadnego potwierdzenia jego rewolucyjnej działalności. Muñoz wydawał się jeszcze bardziej szanowany i lepiej umocowany w rządzie niż dwa lata temu. Sam odprężył się nieco, gdy to usłyszał, i przekazał Billowi, że jego obawy osłabły pomimo tego, co Jorge napisał w swoich dziennikach. Może Luis tylko pozornie zgadzał się z bratem, udawał, że sympatyzuje z jego misją. Sam nadal chciał osobiście przeczytać dzienniki, aby dokonać własnej oceny, lecz teraz miał wrażenie, że Jorge mylił się co do brata. Marshall obiecał mu kopię dzienników, lecz był zbyt zajęty obserwowaniem Ariany, aby ją wykonać. Po weekendzie w Deauville w ramach świętowania swojego sukcesu w terapii z Yaelem Ariana postanowiła zapytać we francuskim „Vogue’u” o możliwość pracy. Odpowiedzieli, że nic obecnie nie mają, lecz za to zaprosili ją na spektakularne wydarzenie na cześć nowego projektanta w domu mody Diora. Nie była na takiej imprezie od dwóch lat, lecz kupiła nową sukienkę i postanowiła pójść. Denerwowała się tym, że będzie sama, ale i tak poszła. Miała na sobie wspaniałą czerwoną kreację, a następnego dnia w „Herald Tribune” pojawiły się jej zdjęcie i krótki artykuł, który ją zirytował. Opisywał ją jako córkę zmarłego amerykańskiego ambasadora w Argentynie, która została porwana dwa lata temu i osierocona przez ojca tuż po odbiciu z rąk porywaczy. Nie chciała, aby wciąż definiowała ją ta część jej historii, lecz wszystko to znalazło się w archiwach prasowych i musiało kiedyś wypłynąć. Na zdjęciach wyglądała pięknie. Po przeczytaniu artykułu zadzwoniła do Yaela i zaczęła narzekać na to, że ktoś znów wygrzebał tę starą historię. – Nic na to nie poradzisz, Ariano. To się musiało kiedyś wydarzyć. Prasa o niczym nie zapomina, zwłaszcza jeśli mowa o czymś szokującym, tragicznym albo sensacyjnym. – Jej porwanie określały wszystkie te przymiotniki. – Chyba masz rację – odparła smutno. Artykuł przywołał złe wspomnienia, które znów zaburzyły jej codzienność, nawet tutaj. – Na zdjęciu wyglądasz pięknie, więc do diabła z nimi wszystkimi. Daj im coś innego do opisania – zażartował. – Zacznij się dobrze bawić. Po to właśnie poszła na przyjęcie i kupiła nową sukienkę. Artykuł przywołał jednak wszystko, o czym chciała zapomnieć. – Pudełko zakopałaś – dodał Yael. Tymi słowami przypomniał jej, że przeszłość jest martwa i pochowana w ziemi, że zostawiła ją za sobą. Tak właśnie myślała, lecz teraz znów musiała stanąć z nią twarzą w twarz. Nie chciała, aby każdy, kogo pozna w Paryżu, wracał do tematu porwania. Dla niej kwestia była wciąż bolesna, choć nie kochała już Jorgego. – Po prostu o tym zapomnij i baw się. Nie będą wiecznie o tym pisać. Znudzi im się. – Mam nadzieję – odparła, lecz powstrzymała się od kolejnych wystąpień publicznych. Sam nie zwierzył się Yaelowi ze swoich obaw odnośnie do brata Jorgego. Dokładnie sprawdzili Muñoza, lecz wszystko wydawało się w porządku. A obecność Marshalla na miejscu i jego czujność całkowicie im wystarczała.
Robiło się coraz cieplej. Nadszedł marzec, a wraz z nim wiosna, co poprawiło humor Ariany po artykule prasowym. Gdy razem z Lili spacerowały w parku, zauważyła mężczyznę, którego już wcześniej widziała. Miał bloodhounda, który lubił uganiać się za pawiami w Bagatelle, i zawsze robił rozkojarzoną minę, gdy przechodziła obok. Marshalla ogarnęło przerażenie na widok jej zdjęć w gazecie tamtego ranka. Taka rzecz mogła wylądować w internecie, a za jego pośrednictwem w dowolnej części świata. Jej ojciec był ważnym biznesmenem, a ona odziedziczyła całą jego fortunę. Tak przynajmniej założył Marshall – artykuł o tym nie wspominał, lecz w raportach CIA wyczytał, że była jedynaczką. Gazeta opisała za to jej porwanie w Argentynie i zamieściła zdjęcie, które mógł zobaczyć cały świat. Tego właśnie Marshall pragnął uniknąć, na wypadek gdyby brat Jorgego jednak się nią interesował. Nieświadomie i mimowolnie z powodzeniem zniknęła na dwa lata, ponieważ unikała prasy i żyła w odosobnieniu. Teraz dzięki wysiłkom Yaela wróciła na scenę. To zaniepokoiło Marshalla. Artykuł wspominał, że mieszka w Paryżu od roku. Marshall miał tylko nadzieję, że żaden portal nie przedrukuje materiału. Sam martwił się mniej po nudnych raportach na temat Luisa Muñoza, lecz mimo to chciał, by Marshall wciąż ją obserwował, dopóki wszystko się nie potwierdzi. Marshall śledził Arianę codziennie podczas spacerów w parku z psem, lecz ona zdawała się go nie zauważać. Po wszystkim, czego się o niej dowiedział, czuł się tak, jakby ją dobrze znał. Nadal miał skrzynkę z listami i dziennikami w swoim mieszkaniu. Nie chciał zostać przyłapany na zakopywaniu jej, a poza tym zamierzał skopiować zawartość i przekazać ją Samowi, lecz ten utrzymywał, że nie ma pośpiechu. Marshall chodził też za nią w bezpiecznej odległości, gdy spacerowała nad Sekwaną, odwiedzała muzea i robiła zakupy. Czuła się teraz swobodniej, lecz wciąż wiodła spokojne życie i nie wychodziła wieczorami poza jednym przyjęciem u Diora. Artykuł w prasie nieco ją do tego zniechęcił. Gdy się upewnił, że danego dnia już nie wyjdzie z domu, Marshall wracał do swojego mieszkania i myślał o niej. Nigdy nie wychodziła samotnie na kolacje, nie miała w Paryżu chyba żadnych przyjaciół i z nikim się nie spotykała. Przez kilka dni w ogóle się nie pojawiała, a Marshall zaczął się zastanawiać, czy nie jest chora, zwłaszcza że ktoś inny wyprowadzał w tym czasie jej psa. Ariana okupowała jego myśli, martwił się o nią, co nawet jemu wydawało się dziwne, bo przecież ona nie miała pojęcia o jego istnieniu. Planował pojechać do Florencji i Wenecji na długi weekend, lecz odwołał podróż. Nie zamierzał jej zostawić, dopóki Sam Adams nie powiadomi go, że to bezpieczne. Dobrze się czuł, pomagając jej, nawet jeśli nie miała o tym pojęcia. Dzięki temu znów był użyteczny. Wypożyczył samochód na własny koszt na wypadek, gdyby dokądś wyjechała, lecz Ariana ograniczała się do spacerów, podróży metrem za dnia i wyprowadzania psa. Rozmyślał nad swoją dziwną, trwającą od dwóch tygodni misją, gdy pewnego dnia wyprowadzał Stanleya w tym samym czasie, kiedy ona wyprowadzała Lili, co dawało mu dobry pretekst do śledzenia jej. Na ławce w parku zauważył mężczyznę, który ją obserwował, a następnie poszedł za nią, gdy opuściła park. Marshall uznał to za dziwne i poszedł za nimi ze Stanleyem. Ariana weszła do budynku przy Avenue Foch. Nie zauważyła, że ktoś ją śledzi, tak jak nie zwracała uwagi na Marshalla przez ostatnie dwa tygodnie. Obcy mężczyzna stał przez chwilę przed budynkiem, po czym wsiadł do samochodu i odjechał. Po kręgosłupie Marshalla przeszedł dreszcz. Powiedział sobie, że to zapewne nic takiego, lecz po tym wydarzeniu jeszcze wzmógł czujność – spacerował pod jej budynkiem, jakby na kogoś czekał, albo siedział w samochodzie. Kilka dni później zauważył innego mężczyznę, który ją śledził, a innym razem ich obu w samochodzie przed jej domem. Ariana była całkowicie nieświadoma tego, że jest
obserwowana. Po czwartym takim przypadku Marshall zadzwonił do Billa Cartera. – Wiem, że brzmię jak stary agent – mruknął – ale coś się święci, niezależnie od tego, co mówi Adams. Widziałem dwóch facetów, jak śledzili ją w parku, a potem siedzieli razem w samochodzie przed jej domem. Sam powinien ją ostrzec, że coś się dzieje. Moim zdaniem powinna wiedzieć. Jeśli któryś z tych facetów wejdzie do budynku, może im nieświadomie otworzyć drzwi. – Wiedział, że gdyby ktoś wykonał ruch lub próbował ją porwać, nie zdołałby go powstrzymać. Był jeden, a do tego nie miał broni. – To śliczna dziewczyna. Może to tylko napaleni Francuzi, którzy sądzą tak samo. – Bill miał taką nadzieję, lecz obawy Marshalla zaniepokoiły również jego. Marshall miał niezawodny instynkt, czego nie raz dowiódł. – To nie ten typ. Wyglądają na twardych gości. I ewidentnie ją śledzą. Powiedz swojemu kontaktowi w CIA, żeby do niej zadzwonił. Z szacunku dla Marshalla Bill zatelefonował do Sama tego samego popołudnia i przekazał mu słowa swojego agenta. Wciąż miał nadzieję, że to nic takiego i że to tylko nadwrażliwe instynkty Marshalla oraz jego nadgorliwość, lecz znał go na tyle, aby nie lekceważyć jego opinii. Sam nie zgodził się z oceną Marshalla. Korzystne dla brata Jorgego Luisa raporty wzbudziły w nim sceptycyzm co do grożącego Arianie niebezpieczeństwa. Może chodziło o coś innego. – Jeśli do niej zadzwonię, śmiertelnie ją wystraszę, a to może nie mieć nic wspólnego z Jorgem, jego bratem ani porwaniem. Na świecie roi się od oprychów, a ona jest bogata. Tak czy inaczej powinna uważać. A jeśli to bzdura i ją przestraszę, znów cofnie się o dwa lata. – Wiedział też jednak, że gdyby jej nie powiedział, a coś by się stało, nigdy by sobie tego nie wybaczył. – Powiedz swojemu agentowi, żeby jeszcze za nią pochodził i zobaczymy, co z tego wyniknie – poprosił Billa. – Chcę jeszcze parę dni zaczekać z telefonem do niej. Możesz mi załatwić zdjęcia tych dwóch facetów? Sprawdzę ich. Bill oddzwonił do Marshalla, przekazał mu słowa Sama i poprosił o fotografie obu podejrzanych typów. – Nie mam przy sobie żadnego porządnego sprzętu – odparł Marshall z konsternacją. – Już nie pracuję w branży. Mogę co najwyżej zrobić zdjęcie telefonem. Przeszedł obok jej domu tego popołudnia i wykonał zdjęcie jednego z mężczyzn, który spał w samochodzie. Drugiego zauważył następnego ranka na ławce w parku, jak udawał, że czyta gazetę, i obserwował ją. Niezwłocznie przesłał fotografie Billowi, który przekazał je dalej. Sam zadzwonił następnego dnia. – Twój agent coś ma, a ja nie wiem co. Wątpię, aby miało to coś wspólnego z Jorgem i jego bratem. Jeden z tych facetów jest z Chile, a drugi z Panamy. Obaj to drobni kombinatorzy do wynajęcia. Odsiadywali wyroki za tuzin przestępstw, głównie handel narkotykami, podrabianie czeków, prostytucję. Nie mają powiązań z rządem ani nikim innym w Argentynie. Ktoś musiał ich wynająć, ale nie mam pojęcia kto. Do tego nie chcę jej straszyć. Przekaż swojemu człowiekowi, żeby ją obserwował. Musi być czujny, jeśli wychwycił to wszystko podczas spacerów z psem. – Fakt – potwierdził Bill. – Był jednym z naszych najlepszych agentów. – Zadzwonił do Marshalla i streścił mu swoją rozmowę z Samem. – Czy ten facet zwariował? – wybuchnął Marshall. – Na co czeka? Aż ktoś znów ją porwie? Nawet jej nie znam. Nie mogę za nią łazić jak ochroniarz. Pomyśli, że czegoś od niej chcę i każe mnie aresztować. On musi jej powiedzieć, co się dzieje. – Nie wie, co się dzieje. Ty też nie – ostrzegł go Bill. – Może tylko próbują ukraść jej torebkę.
– Gówno prawda, i dobrze o tym wiesz. Została porwana przez siły rewolucjonistów dwa lata temu. Ich lider miał wysoko postawionego brata w argentyńskim rządzie. Jeśli ten brat sądzi, że ona może go w jakiś sposób zdemaskować, spróbuje się jej pozbyć. A ona właśnie znów stała się widoczna. To kwestia czasu. Jeśli to ja ją ostrzegę przed śledzącymi ją ludźmi, uzna mnie za wariata. – Sam zaczynał się tak czuć, choć miał pewność, że coś się święci. Ogarnęło go przerażenie, gdy następnego dnia zauważył w samochodzie dwóch innych mężczyzn, którzy ją obserwowali. Teraz było ich więc już czterech, a instynkt podpowiadał Marshallowi, że szykują się do ruchu. Podwoili siły – dwaj śledzili ją w drodze z parku do domu, a dwaj inni czekali przed budynkiem w samochodzie z włączonym silnikiem. Zobaczył, że Ariana idzie prosto do nich w drodze do domu z parku. Miała na sobie szorty, sandały i podkoszulek w ten szczególnie ciepły majowy dzień. Przez chwilę ją obserwował, po czym zerknął na czterech mężczyzn – dwaj z nich pokiwali do siebie głowami. Marshall podszedł do niej w czterech długich krokach i zastąpił jej drogę z szerokim uśmiechem na ustach, udając, że wita starą przyjaciółkę. Ujął ją pod ramię i pociągnął za sobą, mówiąc do niej cicho: – Ariano, proszę, zaufaj mi. Pracuję dla DEA. Czterej mężczyźni z Ameryki Południowej zasadzili się na ciebie właśnie w tej chwili. Myślę, że może ich coś łączyć z bratem Jorgego, który może cię szukać. Chcę, żebyś wsiadła do mojego samochodu i odjechała ze mną. Wbiła w niego przerażone spojrzenie, szeroko otwierając oczy. Nie wiedziała, w co wierzyć, podczas gdy on z uśmiechem prowadził ją za sobą, a czterej mężczyźni czekali przed jej domem, przekonani, że zaraz wróci. Marshall zaparkował samochód na końcu ulicy. Łut szczęścia sprawił, że miał kluczyki w kieszeni. Gdy dotarli do samochodu, otworzył drzwi pilotem. – Wsiadaj – rzucił, modląc się w duchu, by się nie zawahała. Nie sądził, aby mężczyźni próbowali ją pochwycić w obecności kogoś innego, lecz gdyby go spostrzegli, mogliby ją porwać natychmiast. Ruszyli ku nim spokojnym, lecz miarowym krokiem i z każdą chwilą byli coraz bliżej. – Nie oglądaj się za siebie, wsiądź i uśmiechnij się do mnie. Nie wiedziała, dlaczego zaufała Marshallowi, lecz pomimo ogarniającego ją przerażenia, to właśnie zrobiła. Jego słowa brzmiały zbyt prawdopodobnie, aby mogła je zignorować, i wiedziała, że nie może tak ryzykować. Podniosła Lili i wskoczyła do samochodu, Stanley wspiął się na tylne siedzenie, a Marshall siadł za kółkiem jednym zwinnym ruchem, zablokował drzwi i odjechał sprzed nosa dwóm mężczyznom, którzy podeszli do samochodu. Ruszył, zanim zdołali zareagować lub ich powstrzymać. Zakładali jednak, że dziewczyna wróci. Ich zdaniem było to tylko swobodne, niezaplanowane spotkanie z przyjacielem. Marshall spojrzał na Arianę, gdy ruszali, i skręcił za róg najszybciej, jak to możliwe. Kobieta była śmiertelnie blada, trzęsła się, przyciskając do piersi psa i wbijając wzrok w Marshalla. – Przepraszam, jeśli cię przestraszyłem. Nazywam się Marshall Everett, jestem agentem DEA na emeryturze. Ci mężczyźni obserwowali cię od tygodni. Dwaj z nich, a dwaj doszli wczoraj i właśnie szykowali się do ruchu. Zgłosiłem to CIA przez moją agencję. Wiedzą, kim są ci mężczyźni, przynajmniej dwaj z nich, lecz nie wiedzą, kto ich wynajął. Jeśli dysponujesz wiedzą na temat brata Jorgego, to on może cię ścigać. Jeśli tak jest, dwa lata zabrało mu odnalezienie cię. – Widział, że trzęsie się w fotelu i nerwowo zerka na Stanleya, tuląc do siebie Lili. – Mój pies nie zrobi jej krzywdy. – Dokąd mnie zabierasz? – zapytała zdławionym głosem. – Nic nie wiem o Luisie poza tym, że jest wysoko postawionym członkiem rządu i zamierzał ten rząd obalić z Jorgem. Ale nie znam nawet jego nazwiska. Jorge nigdy mi nie powiedział. Mówił tylko, że jego brat jest
podwójnym agentem i że działa dla dobra ludzi. – W międzyczasie cię porywając – syknął Marshall przez zaciśnięte zęby. Kilka razy gwałtownie skręcił i wyjechał na Périphérique w Porte Maillot, a stamtąd prosto na autostradę w kierunku lotniska, choć nie miał pojęcia, po co tam jedzie. Chciał po prostu zabrać ją jak najdalej od czterech mężczyzn na Avenue Foch. Przyszło jej na myśl, że może to Marshall właśnie ją porywa, a nie mężczyźni z Ameryki Południowej, którzy ją rzekomo śledzili. Jego historia brzmiała jednak prawdziwie. Nie wiedziała, komu wierzyć, a wszystkie złe wspomnienia sprzed dwóch lat napłynęły ku niej wzburzoną falą. Nieznajomy miał w sobie jednak coś wiarygodnego i wzbudzającego zaufanie. Pod żadnym względem nie przypominał Jorgego. – Nie wiem, dokąd cię zabieram – wyznał szczerze. – W jakieś bezpieczne miejsce. – Miał nadzieję, że uda mu się dotrzymać tej obietnicy. Zatelefonował z samochodu do Billa Cartera, aby dodać Arianie otuchy i aby zdać zwierzchnikowi relację z ostatniej wydarzeń. Został przekierowany na pocztę głosową, lecz wiadomość płynąca z głośników potwierdziła, że dodzwonił się do starszego agenta specjalnego DEA Billa Cartera, co dodało mu nieco wiarygodności. Z drugiej strony wiadomość mogła być sfałszowana. Ariana nie opierała mu się ze strachu, gdy powiedział jej, że znalazła się w niebezpieczeństwie, i nakłonił ją, aby z nim pojechała. Bała się Marshalla, choć rozpoznawała go z parku, w którym widywała go z psem. Nigdy jednak nie zwracała szczególnej uwagi ani na niego, ani na nikogo innego, a teraz siedziała w jego samochodzie i tak jak on nie wiedziała, dokąd jadą. Marshall zostawił Billowi wiadomość z prośbą o telefon. Powiedział, że ma w samochodzie Arianę Gregory, a czterej śledzący ją mężczyźni znajdują się przed jej domem. Podkreślił, że Bill ma do niego oddzwonić niezwłocznie. Sytuacja była poważna. Dodał też, że trzeba zadzwonić do Sama Adamsa i o wszystkim go poinformować. Na wzmiankę o Samie Ariana wyraźnie się uspokoiła. Zyskała dzięki niej pewność, że Marshall nie kłamie. Mężczyźni przed jej domem też jednak musieli być w takim razie prawdziwi. Odwróciła się do Marshalla z przerażeniem w oczach. – Dlaczego mnie śledzą? – Nie wiem, ale chodzili za tobą przez wiele tygodni. Zgłosiłem to, gdy tylko ich zauważyłem. Zadzwoniłem do mojego dawnego szefa w DEA, a on zadzwonił do Sama Adamsa. – Nie powiedział jej o dziennikach, które przeczytał. Nie chciał, by wiedziała, że je ma i że wykopał je po tym, jak ona je pogrzebała. – Dlaczego mnie nie powiadomił? – Wydawała się przerażona i zagubiona. Było to dla niej potworne déjà vu. – Ponieważ nie wiedzą, co się dzieje ani kto za tym stoi. Adams powiedział mojemu przełożonemu w DEA, że nie chce cię niepotrzebnie straszyć. Niechętnie to mówię, ale moim zdaniem to było potrzebne. – Sprawa stała się właśnie o wiele poważniejsza, biorąc pod uwagę to, co Marshall widział i co przeczuwał. Ariana zdawała sobie z tego sprawę. Łzy płynęły po jej policzkach, wciąż się trzęsła i chyba zbierało się jej na mdłości. Czuła się tak, jakby cofnęła się w czasie o dwa lata. Myślała, że ten koszmar się skończył, że jest martwy i pogrzebany, a mimo to znów w nim żyła. – Myślałam, że to już koniec – szepnęła żałośnie przez łzy. Marshalla ogarnęło współczucie dla niej. – Wszyscy tak myśleli. Twoje zdjęcie w „Tribune” musiało się dostać do internetu i tak dowiedzieli się, gdzie cię znaleźć. Dojdziemy do tego, co się dzieje i kto za tym stoi – zapewnił ją. Nagle przyszedł mu do głowy pewien pomysł. Wybrał kolejny numer w telefonie. Ariana zauważyła, że posługuje się tylko jedną ręką. Telefon zadzwonił, a w słuchawce
natychmiast rozległ się głos mężczyzny o ciężkim szkockim akcencie. – MacDonald. Scotland Yard. – Brzmiał niepokojąco oficjalnie. – Mac? Tu Marshall Everett. Mam prośbę. – O nie, znowu ty – jęknął mężczyzna. – Podczas naszego ostatniego spotkania niemal mnie przez ciebie aresztowali w Panamie. Jak się masz, stary? Trzymasz się z dala od kłopotów? Gdzie ty w ogóle jesteś? Trudno za tobą nadążyć. Minęły niemal cztery lata, odkąd się ostatnio widzieli i wiele się w tym czasie zmieniło, o czym Mac nie wiedział. – Jestem w Paryżu, z przyjaciółką. Masz pokój dla dwóch osób? – Myślałem, że wam przyzwoicie płacą. Nie możesz jej zabrać do hotelu? – Jestem na to za skąpy. Zgodzę się na kanapę, jeśli jakąś masz. – A kobietę zostawisz mnie? Dobry z ciebie chłop. Ariana uśmiechnęła się wbrew sobie. MacDonald brzmiał jak miły facet i jeszcze bardziej uwiarygodniał osobę Marshalla. Odzyskała spokój, gdy padła nazwa „Scotland Yard” i choć to też mogło być częścią spisku, wydawało się jej to mało prawdopodobne. Była przerażona, lecz teraz już wierzyła Marshallowi. Co prawda nadal szokował ją fakt, że wsiadła z nim do samochodu, lecz był bardzo przekonujący, a wyraz jego oczu powiedział jej, że musi to zrobić, jeśli nie chce, by spotkało ją coś złego. Ocalił ją. – Kiedy przyjedziecie? – zapytał Geoff MacDonald. Był komendantem pionu zwalczającego przestępstwa wyspecjalizowane w londyńskiej policji metropolitalnej, w jednostce do walki ze zorganizowaną przestępczością międzynarodową. Poznali się z Marshallem, gdy brał udział w specjalistycznym szkoleniu w akademii FBI w Quantico, gdzie Marshall przechodził swoje szkolenie. Przez lata wspólnie rozpracowali kilka spraw i zaprzyjaźnili się. – Za mniej więcej pięć godzin. Chcieliśmy ci zrobić niespodziankę. Już wyruszyliśmy z Paryża – odparł Marshall, siląc się na swobodę. – Wciąż pracujesz pod przykrywką? – W tym momencie tak. W prawdziwym życiu nie. Wszystko ci wyjaśnię, jak dotrzemy na miejsce. – To musi być błogosławieństwo dla tych oprychów z Ameryki Południowej, biorąc pod uwagę, jak im namieszałeś w interesach. Dziwi mnie, że cię jeszcze nie zabili. – Próbowali – mruknął Marshall ze śmiechem. – Słuchaj, Mac, nie mów nikomu, że przyjeżdżam. Ani o mojej towarzyszce. – Aha, zdradzasz żonę, co? Mam nadzieję, że nie jestem na głośniku – prychnął Mac. Ariana wybuchnęła śmiechem. – Jesteś, a ja wciąż nie mam żony. Żadna mnie nie chciała. – Jasna sprawa. Czym się teraz trujesz? Tequila czy szkocka? Skoczę do sklepu i kupię coś, zanim przyjedziecie. – Pracuję, Mac – oświadczył Marshall z powagą, mając na uwadze Arianę. Zazwyczaj po zakończeniu sprawy chodzili się z Geoffem upić. – Wierzę, skoro jest z tobą kobieta. To agentka? – Nie. Wszystko ci opowiem, jak się spotkamy. Zadzwonię, gdy dotrzemy do Londynu. Podasz mi adres. – Przyjemnej podróży. Trzymaj obie dłonie na kierownicy, stary. Patrz przed siebie – mruknął Mac, po czym roześmiał się z własnego dowcipu. Gdy się rozłączyli, Marshall spojrzał przepraszająco na Arianę. – Wybacz, jest trochę obcesowy, ale to wspaniały facet. Pracowaliśmy razem.
Powierzyłbym mu własne życie. W zasadzie to zrobiłem. – Uśmiechnął się. Prowadząc samochód, uświadomił sobie, jak bardzo tęsknił za tą robotą. Adrenalina buzowała mu w żyłach, a on myślał tylko o czterech mężczyznach na Avenue Foch, którzy niemal po raz kolejny porwali Arianę. – Nie możemy teraz wrócić, dopóki nie dowiemy się, kim są ci ludzie i o co w tym chodzi. Myślę, że powinniśmy trzymać się z daleka od Paryża, dopóki Sam się nie odezwie – dodał z powagą. Ariana pokiwała głową. Nie chciała się nawet zbliżać do tych mężczyzn i dziękowała losowi, że Marshall tam był. – Zostaniemy u Maca, dopóki CIA nie połapie się w sytuacji. Ci mężczyźni oczekują, że za kilka godzin wrócisz. Przez jakiś czas nie domyślą się, że naprawdę zniknęłaś. Pewnie sądzą, że gdzieś się ze mną zaszyłaś. Jutro zorientują się, że coś poszło nie tak. Masz coś obciążającego w swoim mieszkaniu? – Gdy pokręciła głową, Stanley wepchnął swój wielki łeb na przednie siedzenie i obwąchał Lili, a ona polizała go po nosie. Na razie nieźle sobie radzili. – Coś, czego nie powinni znaleźć? Coś, co łączy cię z Jorgem albo jego bratem? – Nie. Pozbyłam się wszystkiego jakiś czas temu. Musiał się ugryźć w język, aby nie powiedzieć: „Tak, wiem. Teraz ja to mam”. Tylko pokiwał głową. – Skąd wiedziałeś, co się dzieje? – zapytała. Jeśli mówił prawdę, a zaczynała myśleć, że tak jest, znów znalazła się w poważnym niebezpieczeństwie. – Zauważyłem, że jeden z nich cię obserwuje. Na początku było ich tylko dwóch. Na zmianę śledzili cię w parku. Zadzwoniłem do mojego szefa w DEA, a on dostał resztę od Sama Adamsa z CIA. Zidentyfikowałem cię na podstawie zdjęcia. Wyjaśnienie nie trzymało się kupy, lecz Ariana była zbyt zdenerwowana, aby to sobie uświadomić. W jej głowie trwała gonitwa myśli w związku z tym, co niemal znów ją spotkało. Wzdrygnęła się, gdy dotarło do niej, co by się stało, gdyby Marshall tego nie zauważył. Już by zniknęła z workiem na głowie w bagażniku ich samochodu. Może już byłaby martwa. Zastanawiała się, czy szukali jej przez cały ten czas i czy faktycznie znaleźli ją dzięki fotografii w „Herald Tribune”. Jechali w milczeniu przez kilka godzin, aż w końcu dotarli do tunelu w Coquelles niedaleko Calais. Marshall zadzwonił, aby zarezerwować bilet. Stawili się na stacji pół godziny przed odjazdem pociągu. Marshall wjechał na rampę i zgłosił, że zostaną w samochodzie. Nie chciał, by Ariana spacerowała po składzie, na wypadek gdyby zbirów było więcej, niż myślał, i gdyby śledzili ich aż do tego punktu. Uważał to za mało prawdopodobne, ponieważ obserwował drogę, lecz wolał zachować ostrożność. Chciał bezpiecznie dowieźć ją do Londynu. Na szczęście zawsze nosił przy sobie paszport, a Ariana miała swój w torebce. Za granicą nie rozstawała się z nim, traktując go jak dowód tożsamości. Marshall zamierzał wyjaśnić, że oba psy to pomocnicy, gdyby ktoś pytał. Wciąż miał też przy sobie jedną ze starych wizytówek, dzięki którym mógł się podawać za starszego agenta specjalnego DEA. Pokonali Kanał La Manche w trzydzieści pięć minut i zjechali z platformy w Folkestone, gdzie oboje musieli okazać paszporty. Potem udali się w dalszą drogę. Gdy dotarli na przedmieścia Londynu, Bill zadzwonił ze swojego biura, a Marshall opowiedział mu, co się wydarzyło. Toczył rozmowę przez głośnik, aby móc prowadzić i by Ariana wszystko słyszała. Nadal była cicha i śmiertelnie blada. – Dokąd ją zabierasz? – zapytał Bill z głęboką troską. – Do mojego przyjaciela ze Scotland Yardu. – Tylko nie mów, że do tego świra, z którym wysłali cię do Panamy! – Bill się roześmiał. – Właśnie do niego. Uznałem, że tam będzie bezpieczna. Jedziemy do jego londyńskiego
domu. – Opowiedział Billowi o czterech mężczyznach. – Mam nadzieję, że dziewczyna ma mocną głowę. Marshall zerknął na Arianę, a ona się uśmiechnęła. Atmosfera stała się nieco mniej napięta. – Natychmiast zadzwonię do Sama. – Bill zwrócił się do Ariany: – Panno Gregory, dobrze się pani czuje? – Tak, tak – odparła z wahaniem. Przeżyła silny stres i wciąż walczyła z przerażającymi wspomnieniami sprzed dwóch lat, lecz to wszystko odbywało się o wiele bardziej cywilizowanie, a ona zyskała pewność, że Marshall jest tym, za kogo się podaje. Zrządzeniem losu podjęła słuszną decyzję, wsiadając z nim do samochodu. – Jest pani w dobrych rękach… w najlepszych – zapewnił ją Bill. – Szybko to rozpracujemy. Agent Everett postąpił słusznie, wywożąc panią z Paryża. – Cieszę się, że to zrobił – szepnęła, z wdzięcznością patrząc na Marshalla. – Dlaczego, pana zdaniem, znów mnie ścigają? – Jeszcze nie wiemy, ale myślę, że agent specjalny Everett może mieć rację. Może to brat Jorgego, który martwi się tym, co pani wie, i próbuje panią uciszyć, zanim go pani zdemaskuje. Znalezienie pani zajęło mu dużo czasu. – Nic o nim nie wiem poza tym, że zasiada w rządzie. To wszystko, co wiem. – Wygląda na to, że gra na dwa fronty, a pani wiedza o tym naraża go na wielkie ryzyko. To wystarczy, aby zechciał panią dopaść i wyeliminować. Sam Adams dowie się reszty – oświadczył Bill spokojnie. Chciał porozmawiać z Samem także o aresztowaniu czterech mężczyzn w Paryżu i o przesłuchaniu ich. Niektórzy, albo też wszyscy, byli zapewne na liście poszukiwanych terrorystów, co dałoby im podstawy do ubiegania się o ekstradycję. Przede wszystkim musieli jednak dotrzeć do sedna problemu i dowiedzieć się, kto ich wynajął, aby ją porwali. Najprawdopodobniej był to brat Jorgego, co należało udowodnić. Po tej rozmowie Marshall zadzwonił do Geoffa MacDonalda, który podał im swój adres domowy. Droga zajęła im dwadzieścia minut. Mac już na nich czekał, gdy Marshall nacisnął dzwonek do drzwi. Było chłodniej niż w Paryżu, a Ariana marzła w szortach i podkoszulku. Mac poklepał Marshalla po ramieniu. – Dobrze cię widzieć, stary. – Na widok Ariany uśmiechnął się szeroko. Miał nieco ponad pięćdziesiąt lat i postawę rugbisty, którym był w młodości. Spojrzał na Arianę z podziwem i objął wnętrze gestem. – Proszę wybaczyć, żona zostawiła mnie trzydzieści lat temu i jeszcze nie miałem czasu posprzątać. Oboje przywieźli ze sobą psy, lecz to mu nie przeszkadzało. Ariana weszła do kuchni, aby nalać zwierzakom wody do miski. Zachowywały się tak, jakby razem wychowywały się od szczeniaka. Stanley całkiem przemoczył Lili, gdy chłeptał wodę, a potem Marshall wziął je na podwórko na kilka minut. Mac zaproponował swoim gościom drinka, lecz odmówili. Arianie wskazał pokój gościnny na górze, a Marshallowi kanapę. Wyglądało na to, że nie została w niej żadna sprężyna, lecz Marshallowi to nie przeszkadzało. Mac zauważył jego ramię i zmarszczył brwi. – Co ci się stało? – zapytał ze współczuciem. Nie rozumiał, jak Marshall może pracować z jednym sprawnym ramieniem. – Nieplanowana emerytura. Sześć lat pod przykrywką w Ameryce Południowej, a potem wypożyczenie do Secret Service na rok i kula przeznaczona dla córki prezydenta. Wyobrażasz sobie? Dlatego jestem w Paryżu. Ale tęsknię za pracą. Nic na świecie nie może się równać ze strzelaniem do bandytów. Marshall silił się na lekki ton, lecz Ariana i tak mu współczuła. Aż do tej chwili nie
uświadamiała sobie, że Marshall praktycznie nie ma władzy w lewym ramieniu i tylko minimalną sprawność lewej dłoni. – No to co się dzieje? – zapytał Mac, gdy usiedli w salonie. Marshall wprowadził go w wydarzenia tego ranka i porwania sprzed dwóch lat. – Nieprzyjemne towarzystwo. To może być ten jego brat. – Mac zgadzał się z oceną sytuacji Marshalla. – Agencje właśnie nad tym pracują – odparł Marshall cicho. – Może my też wam pomożemy. – Mac uśmiechnął się do Ariany z podziwem. – Nie możemy pozwolić, żeby taka ładna dziewczyna znów została porwana przez tych łajdaków. Dopadniemy ich. Sam Adams zadzwonił do nich tego wieczoru, gdy Mac gotował kolację. Postanowił podać rodzaj gulaszu z warzywami. Sam powiedział, że zbierają nowe informacje od swoich informatorów i spodziewają się ich odpowiedzi w ciągu kilku godzin. Dodał, że coś na pewno się wkrótce pojawi i podziękował Marshallowi za wywiezienie Ariany z Paryża. – Dobra robota – pochwalił go za dostarczenie jej cało do Maca. Znał go ze słyszenia, jak wszyscy. Był przerażony, gdy dowiedział się od Billa Cartera, jak blisko było kolejnego porwania. Łut szczęścia i instynkt Marshalla pozwoliły mu zauważyć mężczyzn i interweniować. Dobrze, że miał samochód pod ręką. Wszystko się udało, a Sam cieszył się, że Ariana postanowiła współpracować z Marshallem, choć przecież go nie znała. Szósty zmysł podpowiedział jej, że nie ma wyboru. Tego wieczoru zasiedli do odprężającej kolacji z Makiem i zjedli ugotowany przez niego gulasz, który okazał się zaskakująco smaczny. Ariana pochłonęła pełen talerz i nieco odzyskała kolory. Po posiłku mężczyźni postanowili napić się brandy. Ariana była wyczerpana na skutek szoku i emocjonalnego napięcia tego dnia, lecz czuła się bezpiecznie pod opieką dwóch agentów specjalnych. Jeszcze raz podziękowała Marshallowi za ratunek i przywiezienie jej do Londynu. – Jest najlepszy w branży – poręczył za niego Mac. – Ma piekielnie słabą głowę, ale to najlepszy agent, z jakim pracowałem – dodał. Ariana wybuchnęła śmiechem, pożegnała się z nimi i udała się do pokoju gościnnego na górze. – Na twoim miejscu – mruknął Mac, hojnie nalewając brandy do dwóch kieliszków – dziś wieczorem zabłądziłbym i wylądował w jej łóżku w pokoju gościnnym. Może sam tak zrobię, jeśli ty jesteś zbyt tchórzliwy, żeby spróbować. Marshall zareagował śmiechem. Mac był doskonały w pracy pod przykrywką i należał do najbardziej poważanych agentów Scotland Yardu. Całe to gadanie o piciu i hulankach miało na celu tylko poprawienie im humorów. Mac dosłownie uratował Marshallowi życie w Panamie, gdy ich transakcja z dilerem poszła nie tak jak trzeba. Długo rozmawiali tej nocy. Maca szczerze zasmuciła wiadomość o emeryturze Marshalla. Wiedział, że utrata sprawności w ramieniu musiała być dla niego straszliwym ciosem, lecz Marshall znosił to wszystko z odwagą i godnością. Koniec kariery w wieku trzydziestu lat Mac rozpatrywał w kategoriach tragedii, zwłaszcza w wypadku tak dobrego agenta. To po prostu nie było sprawiedliwe. Potem omówili sytuację Ariany, która nie podobała się Macowi. Jeśli Luis Muñoz faktycznie chciał ją dopaść, a im nie udałoby się go powstrzymać, Arianę czekały całe lata życia w cieniu niebezpieczeństwa. – Nie zdoła w takiej sytuacji przyzwoicie żyć, a to chyba miła dziewczyna. Obaj zgadzali się, że wiele przeszła, choć wyglądało na to, że doszła do siebie. Wstrząsnął nią ten nagły wyjazd z Paryża. Sam Adams zadzwonił następnego ranka, by poinformować ich, że mężczyźni koczujący
na Avenue Foch zostali aresztowani. Ci dwaj, którzy śledzili Arianę na początku, okazali się niezbyt groźnymi opryszkami, co wiedzieli już wcześniej. Dwaj nowsi byli o wiele bardziej niepokojący. Jeden z nich znajdował się na liście poszukiwanych terrorystów i został zatrzymany we Francji. Drugi miał podrobiony paszport bez wizy i również był podejrzany o działalność terrorystyczną. Był znanym zabójcą w Peru, skazanym tam za morderstwo. Wszyscy czterej utrzymywali, że w Paryżu znaleźli się przypadkiem pod tym samym adresem. Żaden nie zdradził policji, kto ich wynajął i dlaczego. Gdy Ariana wstała, Marshall powiedział jej o aresztowaniu. Musieli jednak dotrzeć do człowieka, który zlecił porwanie, a na razie nie znaleźli żadnego powiązania z Muñozem. Osiem godzin później Sam zadzwonił do Marshalla. – Bingo – powiedział, gdy tylko Marshall odebrał. – Jeden z naszych najlepszych informatorów twierdzi, że Muñoz organizuje po cichu bojówkę w Boliwii i że jest ulepiony z tej samej gliny co brat. Tyle że jest sprytniejszy. Czeka na właściwą chwilę, aby sięgnąć po władzę. Aż do teraz był bardzo ostrożny. Nikt nie wspomniał o Arianie, ale jeśli Muñoz podejrzewa, że ona coś wie, zechce usunąć ją z obrazka, żeby go nie zdemaskowała. – Nasz człowiek w Buenos Aires ujawni go rządowi jako wywrotowca. Nie sądzę, aby zdołał po tym zachować stołek. Boliwijscy terroryści, z którymi obecnie współpracuje, nie mają wielu fanów w obecnym gabinecie. Poza tym to godzi w ich wizerunek. Oficjalnie nic na niego nie mają, ale zaszkodzi mu związek z Jorgem, jeśli popiera te same ideały, a prasa okrzyknie go zdrajcą. Może nawet go aresztują. Jeszcze nie wiemy. Problem polega na tym, że nawet jeśli usuniemy go z rządu, zaszyje się gdzieś, jeszcze bardziej wściekły niż dotąd. Dopóki go nie wyeliminujemy, co jest dość radykalnym krokiem jak na dzisiejsze standardy, Ariana nigdzie nie będzie bezpieczna. Ty również, jeśli się dowiedzą, że to ty pomogłeś jej uciec, albo jeśli cię z nią zobaczą. To poważny problem. – Co z tym zrobimy? – zapytał Marshall spokojnie. Nie martwił się o siebie. Dilerzy od lat próbowali go zlikwidować za to, że szkodził im albo niszczył ich organizacje. On jednak pisał się na takie życie. Ariana nie. Nie mogła żyć w strachu ani w ukryciu do końca swoich dni. Nie zdołałaby się ukryć przed Muñozem nigdzie na świecie. – Co mam jej powiedzieć? – Daj nam kilka dni, żebyśmy mogli sprawdzić, jak się potoczą sprawy z Muñozem. Potem pewnie każemy wam tu przyjechać. Porozmawiamy na miejscu. Nie wracajcie do Paryża. Wasze mieszkania nie są bezpieczne. Macie wszystko, czego wam trzeba? Paszporty? Marshall potwierdził. Użyli ich, aby dostać się na Wyspy Brytyjskie. – Gdzie są dzienniki? Marshall nie znalazł czasu, aby je skopiować, gdy śledził Arianę. – W moim mieszkaniu w Paryżu. Mogę kogoś po nie posłać. – Wiedział, że sytuacja stanie się niezręczna, gdy Ariana się dowie, że je czytał. Nie miała pojęcia, że od dawna nie leżą pod ziemią w Bagatelle. Fakt, że je przeczytał, ocalił jej jednak życie, miał więc nadzieję, że dziewczyna mu to wybaczy. – Może tak właśnie zrobimy, a potem my zajmiemy się resztą? Potrzebuję więcej szczegółów na temat Muñoza i jego działań. A potem oboje tu przyjedziecie. Oznaczało to lot do Waszyngtonu, co nie uśmiechało się żadnemu z nich. Marshall wiedział jednak, że będzie to tylko kilkudniowe przesłuchanie, podczas którego wyjaśni, jak doszedł do wszystkiego, co miał, i kiedy zauważył śledzących ją mężczyzn, a ona wtajemniczy ich w swoją przeszłość. Takie rozmowy lepiej przeprowadzać osobiście. Gdy Ariana się obudziła, razem wypili kawę. Marshall wszystko jej opowiedział, wspomniał też, że może potrzebna będzie podróż do Waszyngtonu, co nie wpłynęło na nią pozytywnie. Zapewnił ją, że to rutynowe działanie. Nie dodał, choć dla obojga było to oczywiste,
że będzie musiała poszukać teraz nowego sposobu na życie w ciągłym towarzystwie ochroniarzy, jeśli Muñoz faktycznie próbował ją dopaść. Na razie miała do ochrony Marshalla. Miał prawo legalnie nosić broń jako emerytowany agent DEA. Poprzedniego wieczoru poprosił Maca o pistolet i teraz był uzbrojony. Po południu udali się na spacer ze Stanleyem i Lili. Rozmawiali o wszystkim, co się dotychczas wydarzyło. Potem zostawili psy w domu Maca i taksówką pojechali do Harrodsa, aby Ariana mogła sobie kupić jakieś ubrania. Miała tylko podkoszulek i szorty, które włożyła do parku poprzedniego dnia, oraz sandały. Po dwóch godzinach wrócili z przyzwoitą garderobą. Marshall kupił przy okazji marynarkę i eleganckie spodnie. Jeśli mieli lecieć do Waszyngtonu, chciał się odpowiednio ubrać na spotkanie. W drodze powrotnej Ariana jeszcze raz podziękowała mu za wszystko, co dla niej zrobił. – Martwiłem się o ciebie od wielu tygodni – wyznał. – Skąd wiedziałeś, kim jestem? – Gdy zobaczyłem, że ktoś cię śledzi, zadzwoniłem do Billa. On zadzwonił do Sama, aby go zapytać, czy coś brzmi dla niego znajomo, a Sam przesłał Billowi twoje zdjęcie, które trafiło do mnie razem z końcowym raportem z twojego porwania. Wszystko tam było. – Nawet wzmianka o dziecku, które straciła, czego nie powiedział na głos. – To kazało mi uwierzyć, że naprawdę jesteś śledzona. Zobaczyłem też zdjęcie w „Herald Tribune”, na którym rozpoznałem cię ze spacerów parku. Jego wyjaśnienie miało jednak białe plamy, co teraz sobie uświadomiła. Marshall zrobił zawstydzoną minę. Wiedział, że musi się przyznać – i tak miała się dowiedzieć. – Przeczytałem dzienniki – szepnął. Na twarzy Ariany odmalował się szok. – Jakim cudem? – Nie istniały żadne kopie. – Zobaczyłem, jak je zakopujesz mojego pierwszego dnia w Paryżu. Stanley je odkopał. To posokowiec… Ja jestem byłym agentem. Chciałem zobaczyć, co jest w pudełku. Wziąłem je do domu i przeczytałem dzienniki. Coś w tej historii brzmiało znajomo. Zadzwoniłem do Billa, a on to sprawdził. Przepraszam, Ariano. Nie powinienem był tego robić. – Wydawał się szalenie zawstydzony i skruszony. – Bogu dzięki, że to zrobiłeś – odparła łagodnie. Nie miał za co przepraszać. Jego ciekawość i instynkt uratowały jej życie. Gdy Mac wrócił do domu tego wieczoru z wybornym hinduskim jedzeniem, Marshall zapytał, czy ma młodszego oficera operacyjnego, który dysponowałby czasem na podróż do Paryża. Waszyngton zażyczył sobie dzienników, a Marshall potrzebował ubrań. – Nie ma sprawy, stary. Poślę tam kogoś jutro. Daj mi klucze. Marshall wręczył mu je, podał mu kod do bramy i wytłumaczył, gdzie jest pudełko. Następnego wieczoru agent Maca dostarczył skrzynkę. Ariana aż jęknęła na jej widok. – Nie sądziłam, że jeszcze kiedyś ją zobaczę – mruknęła ponuro. Nie chciała jej zresztą oglądać nawet teraz. Poprosiła Marshalla, by ją schował. Skończyła z tym na zawsze. Nawet jeśli Marshall ją wykopał, nie była to już część jej życia. Rana się zagoiła. Nie zamierzała pozwolić, by znów się otwarła, nawet jeśli groziło jej kolejne porwanie. Jorge zniknął z jej życia na zawsze. Tego wieczoru rozmawiali z Makiem, a przez kolejny tydzień czekali na wieści. Marshall pozostawał w stałym kontakcie z Billem i Samem dzięki iPadowi, który Ariana miała w torebce, gdy opuszczali Paryż. Agent Maca przywiózł mu też z mieszkania laptop. Sam zadzwonił w piątkowy wieczór. – Mam dobrą i złą wiadomość – oświadczył. Dobra wiadomość była taka, że
zdemaskowali Luisa Muñoza jako podwójnego agenta i rewolucjonistę, w wyniku czego został natychmiast usunięty z rządu. Zła była taka, że Muñoz zniknął i nikt nie wiedział, gdzie się podziewa, nawet ich najlepsi informatorzy. – Może być wszędzie – przyznał zniechęcony Sam. – W Ameryce Południowej, Północnej Afryce, a nawet w Europie. To śliski skurczybyk, a do tego sprytny. Dosłownie rozpłynął się w powietrzu. Marshall z przerażeniem myślał o przekazaniu nowin Arianie. Oznaczały one, że nigdy nie będzie bezpieczna. – Kiedy możecie tu być? – zapytał Sam. – Kiedy tylko chcesz. Czekaliśmy tu tylko na wiadomości. Jestem pewien, że Mac ma nas już dość. – To może w poniedziałek? – zasugerował Sam. – Chcielibyśmy was tu mieć. Weź ze sobą dzienniki. – Może być poniedziałek – potwierdził Marshall. Powiedział o wszystkim Arianie następnego dnia. Nie mógł znieść jej miny, gdy wyznał, że brat Jorgego uciekł. Doskonale wiedziała, co to oznacza. Dla niej były to bardzo, bardzo złe wieści. – Co teraz będzie? – zapytała Marshalla smutno. – Nie wiem – odparł szczerze. – Myślę, że dowiemy się w poniedziałek. Jedno było pewne – ich życie miało się diametralnie zmienić.
Rozdział 14 Marshall i Ariana spędzili spokojną sobotę z Makiem w jego domu. Nikt nie wychodził, a Ariana wydawała się wyjątkowo przygaszona. Nic nie powiedziała swoim towarzyszom, lecz jej obecna sytuacja coraz bardziej przypominała porwanie. Nie było buntowników ani skrzyni, w której ją zamykali, lecz wciąż była uwięziona. Niebezpieczeństwo czyhało tuż za rogiem. Zagroziłoby jej, gdyby tylko została rozpoznana. Tak miała wyglądać reszta jej życia. A przebywanie pod jednym dachem z dwoma mężczyznami przez wiele dni przywoływało wspomnienia o Jorgem i jego ludziach, nawet jeśli okoliczności były inne. Mac i Marshall nie mogliby jej lepiej traktować, lecz Jorge również bywał dla niej miły. Nie chciała znów paść ofiarą syndromu sztokholmskiego. W obliczu klaustrofobii i niepokoju zadzwoniła tego wieczoru do Yaela i powiedziała mu, że brat Jorgego kazał ją ścigać swoim ludziom, prawdopodobnie po obejrzeniu fotografii w prasie po pokazie Diora w Paryżu. Fotografia trafiła do internetu wraz z jej historią. Zastanawiała się, czy Luis czekał, aż znów się pojawi, aby uderzyć. Z jej powodu stracił pozycję w rządzie, a teraz zniknął, przez co sytuacja stała się dla niej jeszcze bardziej niebezpieczna. Powiedziała Yaelowi, że czuje się uwięziona i przerażona. Wysłuchał jej w milczeniu, gdy wyjaśniała wszystko. Nie brzmiało to dobrze, zwłaszcza dla Ariany po tym, co przeszła, i ciężkiej pracy, którą poświęciła na przezwyciężenie tego. Właśnie odzyskała wolność i znów ją utraciła, może na zawsze. Ten ciężar zdawał się ją przygniatać. Słyszał to w jej głosie. – Czujesz się winna? – zapytał, gdy umilkła. – Z powodu brata Jorgego lub czegokolwiek innego? To nie jest twoja wina. Nigdy nie była. – Chciał się upewnić, że ona to rozumie. Słuchanie jego spokojnego głosu przywróciło jej równowagę. – Nie – odparła powoli z namysłem, jak zawsze wobec niego szczera. – Chyba jestem po prostu przerażona i martwię się, że nigdy nie będę mogła wieść normalnego życia. A już zaczynałam się nim cieszyć. Czułam się taka wolna, chciałam znaleźć pracę. A teraz wszystko znów się popsuło. – Jak podczas jej porwania. – Wszyscy są dla mnie tutaj bardzo mili. Ale nic nie mogę zrobić. Chyba wrócę do klasztoru po przylocie do Stanów. Może zostanę zakonnicą – szepnęła z przygnębieniem. Przynajmniej tam ludzie Muñoza jej nie znajdą, a ona wreszcie osiągnie spokój. Miała dwadzieścia pięć lat i czuła, że jej życie się skończyło. Pod wieloma względami miała rację. Zakończyło się, o czym wiedziała, w dniu, w którym wyruszyli do Argentyny. Nie przytrafiło się jej nic gorszego, oprócz śmierci matki. Wyjazd zakończył życie jej ojca, a teraz jej. – Sytuacja się w końcu uspokoi. On nie będzie cię ścigał wiecznie – odparł Yael. – Nie ma na to ludzi ani funduszy. – Oboje wiedzieli jednak, że gdyby dogadał się z handlarzami narkotyków, jeśli już tego nie zrobił, znalazłby pieniądze, a może i ludzi, i spróbowałby ją odnaleźć choćby dla zemsty. – Ma ważniejsze sprawy na głowie niż pomszczenie brata – próbował dodać jej otuchy. – Jeśli martwił się zdemaskowaniem, to się już stało. Teraz musi się ukrywać, w Boliwii, Chile, Ekwadorze czy Kolumbii, kto wie. Wcześniej czy później zrezygnuje. Bez wątpienia będziesz jednak musiała przez jakiś czas uważać. Może nawet przez dłuższy czas. – Wiedział, że to nie będzie dla niej łatwe. Sytuacja Marshalla była inna, nawet jeśli jego również teraz ścigali ze względu na powiązania z nią albo fakt, że został rozpoznany. Jeśli któryś z nich zrobił mu zdjęcie, choćby komórką, mogli go na jego podstawie zidentyfikować jako agenta przez swoje źródła. Marshall dobrowolnie jednak zgodził się poświęcić temu swoje życie i swoją tożsamość. Ariana nie. On
sam zgłosił się do służby, nawet jako emerytowany agent. Ona została w to wciągnięta wbrew swojej woli również tym razem. – Jutro wieczorem wracamy do Stanów. W poniedziałek mamy spotkanie z CIA w Waszyngtonie. – To znów przywołało wspomnienia. CIA była częścią jej codzienności w najgorszym okresie jej życia. Teraz wróciła, znów w roli jej wybawicieli. – Mam nadzieję, że pozwolą mi wkrótce wrócić do Paryża – dodała smutno, choć bez przekonania. – Jeśli tak się stanie, będziesz musiała się zgodzić na zmiany – zaznaczył szczerze Yael. – Tutaj nie masz żadnej ochrony. Może zatrudnisz w tej roli tego emerytowanego agenta DEA? – dodał z namysłem, choć wiedział, że Ariana będzie potrzebowała więcej niż tylko jednego człowieka. Na szczęście stać ją było na wydatek. – On ma tylko jedno sprawne ramię – odparła rzeczowo. Yael wybuchnął śmiechem. – Możesz mi wierzyć, ci ludzie są śmiertelnie niebezpieczni nawet bez rąk. Są szkoleni do przetrwania. Może on zdoła ci pomóc. Poważnie. Musisz stworzyć wokół siebie silny system ochronny i na jakiś czas zniknąć, dopóki Muñoz znów nie wypłynie, nie zniknie na dobre ani nie zginie. Wszystko jest możliwe. W międzyczasie głowa do góry i zachowuj się rozsądnie. Wiesz, że to przetrwasz. Nic ci nie będzie. Teraz jest inaczej niż poprzednim razem. Jesteś doskonale chroniona, a nie przetrzymywana na łasce ludzi, którzy cię otaczają – przypomniał jej. – Karmią mnie i chronią przed złymi ludźmi – mruknęła. – Dokładnie tak jak Jorge. – Nie – zaprotestował, chcąc, by zmieniła perspektywę. – To całkiem inna sytuacja. Wiadomo, gdzie są granice i kim są gracze. Dobrzy są agenci z tych wszystkich organizacji o akronimicznych nazwach i ten ze Scotland Yardu. Reszta jest zła. Poprzednio źli ludzie udawali, że są dobrzy. To namieszało ci w głowie. Tym razem wiadomo, kto jest w jakiej drużynie, i wszyscy zachowują się tak, jak powinni. Źli ludzie próbują cię dopaść i skrzywdzić, gdyby im się udało. Dobrzy ludzie naprawdę pragną cię chronić. I nikt nie wydziela ci jedzenia. – O tym również jej przypomniał. Nawet takie szczegóły oznaczały różnicę. Umarłaby w lesie z głodu i pragnienia, gdyby nie Jorge. – Możesz sobie zamówić pizzę. Szampana, jeśli chcesz. To naprawdę odmienna sytuacja, Ariano. Wiem, że to okropne, niesprawiedliwe i bardzo stresujące, ale nie utraciłaś tak całkiem kontroli. Możesz dokonywać wyborów. Może nie są wspaniałe i mogą ci się nie podobać, ale jesteś władna podejmować decyzje co do tego, jak chcesz być chroniona. Przy Jorgem nie miałaś wyboru. To on sprawował całkowitą kontrolę. Westchnęła, myśląc o jego słowach. Wiedziała, że miał rację, lecz i tak się jej to nie podobało. Nikomu by się nie podobało. Gdy Ariana rozmawiała z Yaelem, Marshall i Mac pili kawę w kuchni. Jak za dawnych czasów, gdy razem pracowali nad zadaniem. – Jak ona sobie radzi twoim zdaniem? – zapytał Mac. Marshall nie był pewien. Dostrzegał w niej oznaki stresu, lecz Ariana była skryta i nie zwierzała się mu. – To musi być dla niej trudne i przypomina jej pewnie okres porwania – odparł. Dostrzegał to w jej oczach, odkąd podszedł do niej w Paryżu. Był wdzięczny losowi, że poszła za nim z własnej woli. Z jakiegoś niezrozumiałego dla wszystkich powodu zaufała mu na tyle, aby zdołał uratować ją przed niebezpieczeństwem. Pewnie byłaby już martwa, gdyby zareagowała inaczej. – Właśnie zakończyła pracę z deprogramatorem. Teraz znów siedzi w tym po uszy. – Wydawała się przygnębiona, a on jej za to nie winił. Coraz mniej jadła. Od początku nie wyglądała na amatorkę jedzenia i była bardzo szczupła. – Jak myślisz, co wam powiedzą chłopcy w Waszyngtonie? – Żebyśmy spakowali tyłki i znikali, przynajmniej na jakiś czas. Może zechcą ją gdzieś
ukryć. Nie wierzę, żeby pozwolili jej wrócić do Paryża i mieszkać samej. To byłoby szaleństwo. Mac zgadzał się z oceną kolegi. Ariana nie mogła też wiecznie mieszkać w jego pokoju gościnnym, choć jemu by się to podobało. Od wieków nie było w jego życiu kobiety. Przez kilka lat był zaangażowany w związek z agentką z innego pionu, lecz nawet ona nie zdołała z nim wytrzymać i odeszła do innego. Mac był zaprzysięgłym kawalerem, z czego sam żartował. Praca nie pozostawiała mu wiele czasu na zabawę ani na kobiety, a on lubił ten stan. Jego zadania zawsze były dla niego ważniejsze niż wszystko inne. Marshall był taki sam, dopóki nie poznał Palomy. Do tamtego dnia kobiety nie były priorytetem w jego życiu. Pierwsze miejsce należało do walki z siłami zła. Przez lata tylko to liczyło się dla nich obu. – A co z tobą? Ty też będziesz musiał uważać przez jakiś czas – mruknął Mac, posyłając koledze ojcowskie spojrzenie. Zawsze lubił Marshalla, którego uważał za wspaniałego agenta i dobrego człowieka. Dobrze im się razem pracowało i dobrze się razem bawili. – Potrafię o siebie zadbać – odparł Marshall, zerkając na bezużyteczne lewe ramię – nawet z tym. – Obaj wiedzieli, że ma broń w kieszeni i nie zawaha się jej użyć. – Gówniany pech – skomentował Mac jego ramię. – Może nie. Nigdy bym sobie nie wybaczył, gdyby Amelia Armstrong zginęła przez moje ślamazarne ruchy. Albo jej matka. Była w ósmym miesiącu ciąży. – Jesteś więc bohaterem – wtrącił cynicznie Mac. – A oprychy wygrywają, bo nie możesz z nimi walczyć. – Nie, nas obu można zastąpić, Mac. Znamy się na robocie, ale takich ludzi jest więcej. Ostatecznie przewyższymy ich liczebnie. Musimy tylko robić swoje. – Tak jak oni. Pozbawili nas wielu dobrych ludzi, odkąd w tym siedzę. – Mac spochmurniał. – Zakrawa na ironię, że mnie wyeliminował przypadkowy postrzał. Facet wyszedł ze szpitala psychiatrycznego sześć miesięcy wcześniej. Miałem nadzieję, że ktoś sprytny, kto ma jakiś powód, będzie próbował mnie zastrzelić. Głupio to brzmi, jakbym się zabił, potykając się w wannie. – Nie do końca. – Mac uśmiechnął się szeroko. – Chroniłeś prezydenta Stanów Zjednoczonych. Jest pewna różnica. Marshall się uśmiechnął, a do kuchni weszła Ariana. Właśnie skończyła rozmowę z Yaelem i postanowiła zrobić sobie herbatę. Wyglądała na spokojniejszą niż wcześniej. – Czy mogę jakoś pomóc? – zaproponowała, siadając przy kuchennym stole. Czuła się coraz swobodniej w obecności dwóch mężczyzn i w tym wymuszonym odosobnieniu z Marshallem. Rozmowa z Yaelem poprawiła jej humor. Zawsze potrafił jej wszystko wytłumaczyć. Nazywał ich rozmowy dostrajaniem, a one faktycznie jej pomagały. Od początku. – Tak – odparł Mac z emfazą. – Posprzątaj mój dom, kobieto, nie zapominając o oknach i podłogach. Chyba nie oczekujesz, że będę wiecznie mieszkał w tym chlewie? Ariana wybuchnęła śmiechem. Do jej mieszkania w Paryżu dwa razy w tygodniu przychodziła sprzątaczka. Ariana nienawidziła prac domowych i nigdy ich nie wykonywała – miała od tego ludzi. – Nie jestem szczególnie biegła w takich kwestiach – przyznała. Na twarzy Maca odmalował się grymas. – Tak to jest z wami, młodymi. Ach, te nowoczesne kobiety są bezużyteczne. Wiedzą tylko, jak robić zakupy i paznokcie. I co my mamy z tym zrobić? Gotowanie, pranie, sprzątanie, mycie podłóg… to są zadania prawdziwej kobiety! Ariana zachichotała. Uwielbiała Maca. Trudno było go nie lubić. Uważała za smutne, że
jest sam, nie ma żony ani dzieci, lecz Marshall uświadomił jej, że wielu agentów tak żyje. Ci młodzi również. W ich życiu nie było miejsca na małżeństwo, związki ani romanse. Nie był to też korzystny układ dla ich towarzyszek. Marshall przypomniał sobie o Palomie, gdy o tym rozmawiali. Z jego powodu poniosła największą ofiarę. Gawędzili przez chwilę, po czym Ariana udała się na górę, aby się spakować. Tego wieczoru Mac znów zrobił gulasz – wrzucił do garnka wszystko, co miał w lodówce, poza dwiema limonkami i puddingiem. Miał typową dla kawalera zawartość lodówki, z resztkami ryby i frytek, które kupił kiedyś po drodze do domu i nigdy nie dojadł. Miał też dla nich butelkę przyzwoitego wina. Ariana upiła tylko łyk. Denerwowała się podróżą do Waszyngtonu następnego dnia i tym, co miała usłyszeć w CIA w poniedziałek. – Wszystko będzie dobrze – zapewnił ją Mac. Nie dała się jednak przekonać. Następnego ranka, gdy Mac żegnał się z nimi na lotnisku, poczuł ucisk w gardle, ściskając Marshalla. Dręczyła go okropna myśl, że już go nie zobaczy, a nigdy przedtem nie miał takich przeczuć. – Dbaj o siebie, stary – mruknął głosem ochrypłym z emocji, gdy oddali bagaże, a razem z nimi Stanleya w transporterze. Lili podróżowała razem z nimi w kabinie, w torbie podróżnej, którą kupił dla nich Mac. Ariana okazywała kartę pokładową, a dwaj mężczyźni jeszcze rozmawiali. – Ładna z was para – dodał Mac niskim głosem. – Mogłeś trafić gorzej. – Żartował tylko po części. Obdarzył Arianę podziwem i szacunkiem, mieszkając z nią przez ten tydzień, a od zawsze żywił te uczucia dla Marshalla. Jego zdaniem Ariana była bardzo inteligentną, skromną młodą kobietą, która w ogóle nie pokazywała po sobie swojego bogactwa. Naprawdę ją polubił. – Bardzo śmieszne. – Marshall wykrzywił twarz w grymasie na wzmiankę o nich jako parze. Zachowywał się jak agent na służbie, choć już nim nie był. Miał za zadanie przetransportować ją do Waszyngtonu w jednym kawałku i zostawić ją CIA. Nie traktował jej jak kobiety. Była potencjalną ofiarą potrzebującą jego ochrony. Taką miał pracę, oficjalnie czy nie. – Musisz tylko nauczyć tę kobietę gotować. Bez tego będzie dla ciebie bezużyteczna. Obaj mężczyźni wybuchnęli śmiechem, gdy Ariana podeszła do nich z kartą pokładową i bagażem podręcznym, niosąc Lili w torbie. Miała tylko jedną małą walizkę z rzeczami zakupionymi w Harrodsie. Wszystko zostawiła w Paryżu, choć tam też nie miała wiele. Jej życie w stolicy Francji było do niedawna bardzo proste – koncentrowało się na pracy z Yaelem. Ariana uścisnęła Maca i podziękowała mu za jego gościnność. Rozstawała się z nim ze smutkiem. – Następnym razem śpisz w moim pokoju – oświadczył, puszczając do niej oko. Roześmiała się. Wiedziała, że jest niegroźny i że tylko udaje flirciarza. Obaj mężczyźni zachowywali się wobec niej wyjątkowo powściągliwie, traktując ją z uprzejmością i szacunkiem. Yael miał rację. To w ogóle nie przypominało porwania. Była im obu za to wdzięczna. – Uważajcie na siebie oboje. Bawcie się grzecznie – powiedział do nich jeszcze Mac. Nie spuszczał ich z oczu, gdy przechodzili przez kontrolę bezpieczeństwa. Był to stary nawyk. Mógł ich przepuścić, korzystając z odznaki Scotland Yardu, ale tego nie zrobił. Wiedział, że Marshall ma wszystko pod kontrolą. Było mu smutno, że wyjeżdżają, zwłaszcza Marshall. Dręczyło go okropne przeczucie, że już się nie zobaczą, lecz nie wiedział dlaczego. Marshall oddał mu broń tuż przed odlotem. Mac miał mokre oczy, gdy jechał do domu. Serce go zabolało, gdy wszedł do pustej kuchni i zobaczył naczynia po śniadaniu w zlewie. Nalał sobie mocnego drinka, myśląc o swoim przyjacielu. Miał nadzieję, że sobie poradzi, że nic nieprzyjemnego nie spotka ani jego, ani dziewczyny.
W drodze do samolotu Ariana zatrzymała się, aby kupić gazety. Wybrała hiszpańską, francuską i amerykańską edycję „Vogue’a”, „Time’a” oraz „International Herald Tribune”, zanim usiedli w pierwszej klasie samolotu linii British Air. Marshall podróżował zazwyczaj klasą ekonomiczną lub czasami klasą biznes, lecz CIA zakupiła bilety w pierwszej klasie ze względów bezpieczeństwa. Chcieli, by Marshall był zawsze w pobliżu Ariany i nie spuszczał jej z oczu. – Masz szczęście, że nie posadzili cię ze mną w trzeciej klasie – zażartował. Ariana podniosła głowę znad gazety i uśmiechnęła się. Na razie wszystko przebiegało gładko. Marshall zaczął myśleć o Macu, gdy samolot wystartował. Ucieszyło go to ponowne spotkanie, tęsknił za starymi czasami, gdy zdarzały się im wspólne akcje. Mac był fantastycznym współpracownikiem i jednym z najmądrzejszych, najodważniejszych znanych mu ludzi. Nie było tego widać po jego niechlujnym, tweedowym stroju i swobodnym stylu. Mac przypominał odurzonego alkoholem profesora college’u, a nie najszybszego człowieka z bronią, jakiego Marshall znał. Pewnego wieczoru zabił trzech ludzi w ułamku sekundy, a czwartego zasztyletował z prędkością błyskawicy. To ogromnie zaimponowało Marshallowi. Po tamtym wydarzeniu zostali przyjaciółmi. Marshall obiecał sobie, że odwiedzi przyjaciela po powrocie do Paryża, zanim pojedzie zwiedzać Europę. Ariana nie mówiła wiele. Gdy zjedli lekki posiłek, wróciła do lektury magazynów, a po kilku minutach mocno zasnęła. Marshall delikatnie otulił ją pledem. Stewardessa uśmiechnęła się na ten widok. Zastanawiała się, czy to para w podróży poślubnej. Nie przyszłoby jej do głowy, że to były agent DEA i ścigana kobieta w drodze na spotkanie z CIA. Ariana obudziła się po dwóch godzinach, zauważyła koc i podziękowała mu z sennym uśmiechem. Oglądał film, lecz zatrzymał projekcję i zdjął słuchawki, gdy otworzyła oczy. – Jak się czujesz? – zapytał z troską. Martwił się tym, co może się dziać w jej głowie, i poziomem jej stresu. Usiadła wygodniej w fotelu i westchnęła, patrząc na niego. – Denerwuję się jutrzejszym spotkaniem – wyznała cicho. – Co oni ze mną zrobią? Nie chcę, aby mnie gdzieś zamknęli, żeby zapewnić mi bezpieczeństwo. On również nie chciał tego dla niej. To nie byłoby sprawiedliwe, była taka młoda. Musiała mieć normalne życie. Nigdy nie przyszło mu do głowy, że on również go potrzebuje – nie miał go od tak dawna. Nie darzył uczuciem żadnej kobiety poza Palomą trzy lata temu. Czasami miał wrażenie, że minęło tylko kilka dni. Od tamtej pory nie spojrzał nawet na inną kobietę i wiedział, że nigdy tego nie zrobi. Utrata ukochanej osoby okazała się zbyt bolesna. Poza tym Paloma zginęła przez niego. Wiedział, że do końca życia będzie czuł się z tego powodu winny. Miał na rękach krew jej i ich dziecka. – Pewnie przydzielą ci ochronę na jakiś czas. Może będziesz mogła sama zatrudnić ochroniarzy. Pomogę ci ich poszukać, jeśli chcesz. Znam wielu dobrych ludzi z pomniejszymi urazami, którzy nie mogą już pracować dla DEA ani CIA, lecz udzielają się w prywatnym sektorze. Wielu agentów przechodzi do niego na emeryturze i rencie. – To właśnie robisz? – zapytała z zaciekawieniem. Był bardzo dyskretny i nigdy nie mówił o swoim urazie ani życiu osobistym. Wiedziała tylko, że przyjechał do Paryża na kilka miesięcy, lecz nie znała powodów. Słyszała, jak mówił Macowi, że stracił władzę w ramieniu, gdy osłonił przed kulą rodzinę prezydenta podczas służby w Secret Service, lecz jej nigdy o tym nie wspominał. – Nie, skończyłem z tym – odparł zwięźle. Nie był zgorzkniały, tylko rzeczowy. – Miałem pecha. Nie czułbym się dobrze, oferując komuś swoje usługi z jednym sprawnym ramieniem. Może za pół ceny. – Uśmiechnął się, a ona się skrzywiła, słysząc ten okropny żart. Zauważyła, że posługuje się dłonią na tyle, aby sobie pomóc, ale ramię zwisało bezwładnie
u jego boku. Niemniej ocalił jej życie w Paryżu. – Długo sprzyjało mi szczęście. Ktoś by mnie dopadł wcześniej czy później. Wkurzyłem wielu ludzi, gdy pracowałem pod przykrywką. Nie można wiecznie tego robić, chociaż ja bym próbował. Czasami interweniuje przeznaczenie. Tak również można było na to patrzeć, a ona czuła, że filozoficzne podejście Marshalla oznacza pogodzenie się z faktami, co nie mogło być dla niego łatwe, zwłaszcza w tak młodym wieku. Powiedział, że właśnie skończył trzydzieści jeden lat – był od niej sześć lat starszy. – Co będziesz teraz robić? – zapytała go. – Przez jakiś czas podróżować. Robić wszystko to, na co nie miałem czasu, gdy pracowałem. Od lat nie byłem na urlopie. – Z wysoką emeryturą mógł robić, co tylko chciał, poza powrotem do pracy. – Czasami myślę, że chciałbym uczyć. Dużo wiem o Ameryce Południowej. Może jakiś kurs z polityki zagranicznej lub coś w tym stylu. Myślę, że w końcu coś wykombinuję. A ty? – Wiedział, że nie musi zarabiać na swoje utrzymanie, lecz zastanawiał się, co robi ze swoim czasem. – Chciałam znaleźć pracę w przemyśle modowym. Pracowałam dla internetowego magazynu modowego przed wyjazdem do Argentyny. Byłam tylko asystentką, ale uwielbiałam to. Chciałam wrócić do branży, tyle że nie czułam się gotowa. W Paryżu zamierzałam na poważnie zacząć się rozglądać. Teraz nie wiem, na co mi pozwolą. – Opowiedziała mu o życiu w zakonie przez niemal rok. – Moim zdaniem to smutne życie i wielka strata – wyznał ostrożnie, nie chcąc jej urazić. Od razu pokręciła głową. – Tak nie jest, naprawdę. One dobrze się bawią, są wspaniałe i wiodą dobre życie. Uwielbiałam z nimi mieszkać. Nauczyły mnie uprawiać warzywa. – Uśmiechała się, gdy to mówiła, myśląc o siostrze Elizabeth, siostrze Paul, siostrze Marianne i innych. – Możesz więc zostać ogrodnikiem – zażartował. – Okropnie mi nie szło obieranie ziemniaków – zdradziła mu. – Przez jakiś czas myślałam, że trafiłam tam z jakiegoś powodu, ale matka przełożona mi to wyperswadowała. Po prostu bałam się powrotu do świata, a ona o tym wiedziała. Potem pojechałam do Paryża pracować z Yaelem Le Flochem. Cieszyłam się, że to zrobiłam, a teraz znów jestem w tej sytuacji. Uciekam przed porywaczami i rewolucjonistami. To chyba moje przeznaczenie. Potem wspólnie obejrzeli film. Samolot wylądował w Waszyngtonie o czasie. Natychmiast trafili do kontroli celnej i imigracyjnej, gdzie czekali już na nich dwaj agenci CIA, którzy odebrali ich bagaż i psa Marshalla, a potem zawieźli ich do hotelu Four Seasons w Georgetown, gdzie zarezerwowano dla nich apartament z dwiema sypialniami i salonem. Przed ich drzwiami również postawiono agenta. – Podróże z tobą to bez wątpienia ciekawe doświadczenie – zażartował Marshall. – Gdy ściągnęli mnie do Stanów poprzednim razem, umieścili mnie w hotelu przy lotnisku. – Musieli ich zameldować w takim pokoju, aby Marshall mógł mieć na nią oko. Agent przed drzwiami stanowił dodatkowe zabezpieczenie. Nikt się na pewno nie domyślał, gdzie Ariana obecnie się znajduje, lecz eliminowali każde ryzyko. Nie zamierzali pozwolić, aby została porwana albo zamordowana pod ich nosami na amerykańskiej ziemi. Jej poprzednie porwanie nie było ich winą, ponieważ to nie oni się nią opiekowali. Teraz wina byłaby tylko ich. Tego wieczoru nakazano im zostać w hotelu, Marshall zamówił więc cheeseburgera dla siebie i sałatkę dla Ariany poprzez obsługę pokoi. Hotelowa polityka zezwalała na trzymanie psów w pokoju. Ariana zamówiła jeszcze mięso z hamburgera dla Stanleya, zasięgając uprzednio opinii Marshalla, oraz kurczaka dla Lili. Stanley był wyraźnie obrażony po podróży. Znienawidził transporter i podróżowanie w luku bagażowym. Lili cały lot przespała w torbie. Agent stojący przed drzwiami uznał Stanleya za wspaniałego psa i bawił się z nim, gdy tylko
Marshall wychodził z nim na spacer. Zaproponował też, że wyprowadzi Lili zamiast Ariany, a w konsekwencji zabrał oba psy. CIA chciała, by Ariana została w pokoju i nie rzucała się w oczy. Marshall włożył dzienniki i listy do walizki, a poobijane metalowe pudełko zostawił u Maca. Nie potrzebowali go, a wiedział, że jego widok przywołuje u Ariany traumatyczne wspomnienia. Zaproponował, że zrobi dla niej kopie listów, gdyby tylko chciała, zanim przekaże je agencji, lecz ona tylko pokręciła głową. Skończyła z tym. Nie chciała więcej widzieć tych listów, by nie zaprzepaścić swojej pracy z Yaelem. Obejrzeli razem film w salonie, po czym oboje wcześniej się położyli. Lili spała na łóżku Ariany, a Stanley rozciągnął się na kanapie w salonie. Marshall roześmiał się, gdy zostawiali go tam chrapiącego. – On też lubi z tobą podróżować. Ariana przez długi czas leżała w łóżku, zastanawiając się, co się wydarzy następnego dnia, czy będą jakieś nowiny. Może jakimś cudem brat Jorgego się odnajdzie, a ona będzie wolna. Bała się mieć nadzieję. Sam Adams zadzwonił, gdy zameldowali się w hotelu, i zadeklarował, że zobaczą się nazajutrz. Umówili się na dziewiątą trzydzieści w biurach CIA w McLean, w stanie Wirginia, kilka kilometrów pod Waszyngtonem. Ariana wstała już o szóstej. Zamówiła kawę i zasiadła do lektury „The Washington Post” w salonie z oboma psami. Po jakimś czasie Marshall wynurzył się ze swojego pokoju w dżinsach, aby je wyprowadzić. Ariana mu podziękowała. Zjedli śniadanie, gdy wrócił pół godziny później, a potem się ubrali. Psy zostawili w hotelu. Zawiesili na klamce znak „Nie przeszkadzać”, aby czworonogi nie uciekły, gdy pokojówka otworzy drzwi. Zeszli na dół o dziewiątej piętnaście i od razu wsiedli do czekającego na nich samochodu. Ariana miała na sobie czarną spódnicę i sweter, które kupiła w Harrodsie na spotkanie, a Marshall włożył garnitur, który agent Maca przywiózł mu z Paryża. Wyglądali poważnie i szacownie. Arianę ogarnęło zdenerwowanie, gdy weszli do budynku. Sam Adams powitał ich przy wejściu i uścisnął dłoń Marshalla. Arianę przytulił, aby dodać jej otuchy, a kilka minut później do pokoju weszło pół tuzina agentów przydzielonych do ich sprawy. Sytuacja się nie zmieniła. Muñoza nie odnaleziono. Zapewne przebywał w Ameryce Południowej, lecz w zasadzie mógł się ukrywać wszędzie. Wszyscy uznawali za bardziej niż prawdopodobne, że za swój upadek i zapewne za śmierć brata wini Arianę i informacje, które jego zdaniem posiadała. Był znany ze swojej mściwej natury, tak jak Jorge. Sam Adams podejrzewał, że Luis jest mądrzejszy od brata. Miał nieskończenie lepsze powiązania i przez długie lata grał w podwójną grę, co sugerowało również większy spryt. – Mamy powody do obaw – wyjaśnił jeden z ludzi Sama, gdy wszyscy usiedli przy stole konferencyjnym. Agenci spotkali się dzień wcześniej, aby ułożyć plan, który Sam zaaprobował. Marshall słuchał w milczeniu. Podejrzewał, że wie, co się święci, lecz miał nadzieję, że się myli. – Znalazła się pani w poważnym niebezpieczeństwie, panno Gregory. Dopóki coś się nie zmieni, dopóki nie zlokalizujemy Luisa Muñoza, nie wsadzimy go za kratki ani go nie zabijemy, nie możemy zapewnić pani ochrony, która jest pani potrzebna. Wie pani, co niemal wydarzyło się w Paryżu. To się powtórzy. Gdy tylko panią namierzą, znów spróbują, i tym razem nie będzie to porwanie dla okupu, lecz z zemsty. Albo będą panią trzymać przy życiu na tyle długo, aby przekazała im pani pieniądze na wsparcie ich sprawy, a potem panią zabiją. Ryzyko jest o wiele większe niż wcześniej. Porwania dla okupu to przy tym dziecinna igraszka. Nie wiemy jeszcze, kto gra w drużynie Muñoza, którzy oficjele go popierają, kto wykonuje jego zlecenia i brudną robotę. – Czwórka w Paryżu była przypadkową zbieraniną rekrutowaną w całej Ameryce Południowej z szerokiej rzeszy najemników, buntowników i płatnych zabójców. – Naraziła się pani bardzo złym ludziom. Ariana zbladła.
– Co mam w takim razie robić? Ukrywać się przez resztę życia? Jak mam to zrobić? – Nie chciała tego… Wolałabym chyba umrzeć, myślała, przysłuchując się dyskusji. Marshalla zmartwił wyraz rozpaczy na jej twarzy. Potrafił zrozumieć, co ona czuje, zwłaszcza w jej wieku. Jej życie dopiero rozpoczęło się na nowo, a oni chcieli zamienić je w więzienie. – Nie musisz się ukrywać do końca życia – wyjaśnił jej łagodnie Sam – ale może przez jakiś czas. Kilka lat. Chcemy ci to ułatwić, jak tylko się da, Ariano. Wiem, że to trudne. Zaprosiliśmy cię tutaj, aby zaproponować ci udział w programie ochrony świadków na bardzo elitarnym poziomie, ze wzmocnioną ochroną, w sposób, który będzie dla ciebie komfortowy, a jednak pozwoli nam cię chronić. Wszystko z tobą uzgodnimy. – Mam się przenieść do Montany i udawać kogoś innego? – zapytała z przerażeniem w oczach. Gdy mężczyźni przy stole pokiwali głowami, poczuła łzy pod powiekami. – I co miałabym tam robić? Byłabym całkiem sama. – Dla niej był to los gorszy niż śmierć nie ze względu na lokalizację, lecz przez sposób, w jaki musiałaby żyć. W ukryciu, pod przybranym nazwiskiem, z obcymi ludźmi, którzy nigdy nie poznaliby prawdy ani nie wiedzieliby, kim ona jest. Musiałaby żyć w kłamstwie, lecz jak długo? – Możemy pomóc ci kogoś zatrudnić, możemy też przydzielić ci kilku agentów, dopóki się nie zaaklimatyzujesz, lecz mamy nadzieję, że nie potrzebowałabyś ich tam. Chcemy cię umieścić w bezpiecznym środowisku, dopóki coś się nie zmieni tutaj albo w Argentynie z Muñozem. Oczywiście nie przerwiemy poszukiwań Muñoza. Może to nie potrwa długo – próbował podtrzymywać ją na duchu, gdy po jej policzkach płynęły łzy. Marshall żałował, że nie potrafi jej pocieszyć, lecz nie mógł nic powiedzieć na oficjalnym spotkaniu, a poza tym wiedział, że jego koledzy mają rację. On też wybrałby taki plan. Obecnie świat był dla niej zbyt niebezpieczny, a taka sytuacja mogła się przeciągnąć. – A jeśli nie pojadę? – oświadczyła z uporem, nagle wyglądając i zachowując się jak dwudziestopięciolatka. – Podejmiesz ogromne ryzyko i będziesz musiała codziennie z nim żyć. Pamiętaj, co się stało w Paryżu. Możemy pomóc ci wybrać miejsce… jest kilka, które preferujemy. Wiejska okolica, stany z niską przestępczością, gdzie nie będziesz przyciągać niczyjej uwagi. Na pewno nie mogą to być miasta typu Waszyngton czy Nowy Jork. – Niewiele się pomyliła co do Montany. W programie najczęściej wykorzystywali Wyoming. – Naprawdę uważamy, że teraz to dla ciebie najrozsądniejsza opcja. Program ochrony świadków jest przeznaczony dla osób zeznających w procesach, które musimy chronić. Twój przypadek jest inny, ponieważ jesteś potencjalną ofiarą ludzi, którzy już raz cię porwali, a my chcemy cię przed nimi chronić. Na pewnym etapie może dojść do procesu, na którym będziesz musiała zeznawać. Obecnie jednak koncentrujemy się przede wszystkim na zapewnieniu ci bezpieczeństwa. Następnie wytłumaczył jej, że przed złożeniem jej tej propozycji uzgodnili już wszystko odpowiednimi kanałami, aby nadać sprawie natychmiastowy bieg. Gdy jeszcze była w Londynie, uzyskali aprobatę amerykańskiego Departamentu Sprawiedliwości poprzez Biuro Operacyjne Organów Ścigania, które zgodziło się na przyjęcie do programu jej i Marshalla. Ich akces do programu ochrony świadków zaakceptowało także Biuro Prokuratora Generalnego zgodnie ze swoimi procedurami. Sam poprosił wszystkie zaangażowane agencje o przyspieszenie biegu sprawy, aby mogli działać jak najszybciej. Ariana doznała szoku, gdy usłyszała, że jej podanie zostało już napisane i pozytywnie rozpatrzone. Wszystko wydawało się dopięte na ostatni guzik, co tylko jeszcze bardziej ją zdenerwowało. Nie miała nikogo, kto mógłby jej doradzić albo powiedzieć, co powinna zrobić. Była zdana na siebie, co również stanowiło dla niej niedogodność. Czuła się zbyt młoda na
podejmowanie takich istotnych decyzji, które mogły wpłynąć na resztę jej życia, a nawet jej przetrwanie. – Może zastanowisz się nad tym przez dzień lub dwa? Wiemy, że to poważna decyzja i dużo faktów do przyswojenia. Możemy dać ci listę miejsc, które rozważamy. Zrobimy wszystko, co w naszej mocy, aby ci to ułatwić. Pomożemy wam obojgu znaleźć pracę, mamy dla was domy i możemy wam zapewnić fundusze w wysokości sześćdziesięciu tysięcy dolarów rocznie. Zajmiemy się całą dokumentacją oraz wynajmiemy prawnika, jeśli uznacie to za konieczne. Kręciło się jej w głowie, gdy tego słuchała. Była w nietypowej sytuacji również dlatego, że odziedziczyła ogromny majątek ojca i mogła urządzić sobie wyjątkowo wygodne życie gdzieś daleko, wygodniejsze, niż miała większość ludzi. Pokiwała głową i ze zszokowaną miną opuściła biuro. Czuła się całkiem przytłoczona. Marshall przekazał Samowi dzienniki i listy w szarej kopercie przed rozpoczęciem spotkania. Gdy wychodzili, Sam zwrócił się do niego: – To samo dotyczy ciebie, Everett. Tobie również grozi teraz niebezpieczeństwo. Jeśli tamci czterej w Paryżu zrobili ci zdjęcia, lada chwila możesz się stać ich celem. Ciebie też chcemy w programie ochrony świadków. Z panną Gregory, kiedy już wybierze miejsce, albo gdzie indziej. To zależy od was. – Wręczył im obojgu listę miejsc i stanów, w których według nich funkcjonowaliby w programie najlepiej. – Mnie też chcecie ukryć? – zapytał zaskoczony Marshall. Sam pokiwał głową. – Masz takie same powody, aby się znaleźć w programie jak ona. Może nawet większe, biorąc pod uwagę twoją historię i fakt, że cię z nią widziano – odparł z powagą. Wyprowadził Marshalla i Arianę z sali i zaprosił ich do swojego biura, gdzie rozmawiali jeszcze przez kilka minut. Ariana walczyła ze łzami, a Marshall wydawał się przygnębiony. – To jak zesłanie mnie do więzienia albo na Syberię – powiedziała Ariana do Sama po naradzie. – Chodzi o twoje życie – odparł Sam ponuro. – Ciężko pracowaliśmy, aby wyrwać cię z obozu Jorgego. Nie chcemy cię teraz stracić. – A wiedział, że to możliwe. Marshall również to wiedział. Zeszli na dół do czekającego na nich samochodu, a Ariana wybuchnęła płaczem, gdy tylko ruszyli. Przepłakała całą drogę do hotelu. Marshall nie mógł znieść widoku jej rozpaczy – te wszystkie informacje ją przytłoczyły. Gdy wrócili do apartamentu, wziął ją w ramiona, a ona wtuliła się w jego tors. – Wiem, że to brzmi okropnie. Ale nie będzie tak źle. I nie będzie to trwało wiecznie. Ludzie tacy jak ja bezustannie odnajdują ludzi takich jak Muñoz. Musisz im tylko dać trochę czasu, żeby mogli się zająć swoją robotą. Teraz jedziemy na jednym wózku. Mnie też chcą zamknąć. Albo zesłać na Syberię, jak to ujęłaś. – Nie wydawał się jednak tak zdenerwowany jak ona, a raczej tylko zdumiony. Bywał już w znacznie gorszych miejscach w o wiele gorszych warunkach na dłuższe okresy. – Przepraszam – szepnęła żałośnie i wytarła nos, gdy podał jej chusteczkę. – To wszystko moja wina. – Wcale nie. Tak wygląda moja praca. Różne typy od lat próbują mnie zabić. Opuściłem Kolumbię z powodu przecieku. – Po raz pierwszy opowiadał jej o sobie. – Musiałem uciekać w pośpiechu, dosłownie w parę minut. Miałem tam kobietę i dziecko, jej brat był dilerem narkotykowym, którego organizację rozpracowywałem od trzech lat. Zabił ją i dziecko w dniu mojej ucieczki. Ci ludzie nie żartują. Sam ma rację. Muñoz cię zabije, jeśli tylko będzie miał
szansę. Nie możemy mu na to pozwolić. Masz przed sobą długie życie, a to potrwa tylko jakiś czas. – Próbował to przedstawić jako drobną niedogodność, epizod w jej życiu. – To może trwać latami – odparła, znów wycierając nos. Nie potrafiła przestać płakać, gdy myślała o tym, co ją czeka. Po chwili spojrzała na niego. – Pojedziesz tam, gdzie ja? – Stawał się jej jedynym przyjacielem, a myśl o samotnym „zniknięciu” przerażała ją. Gdyby pojechał z nią, przynajmniej kogoś by tam znała, a poza tym przy nim czuła się bezpiecznie. Wzruszyła ją jego opowieść o kobiecie i dziecku. – Przykro mi z powodu tego, co cię spotkało. Dlaczego ci ludzie są tacy okropni? – Po prostu tacy już są. Zero poczucia moralności, sumienia, pokręcone ideały i motywacja w postaci pieniędzy, władzy lub ich mieszanki. To degeneruje. A niektórzy z nich tacy się zapewne rodzą. – Wiele widział i doświadczył podczas lat służby w DEA, i teraz odbijało się to w jego oczach. Podał jej szklankę wody, po czym usiedli, aby przejrzeć listę dostępnych opcji. Na jej szczycie znajdowało się Wyoming. Potem Waszyngton, Alaska, Północna i Południowa Dakota, Montana, Oklahoma, Arkansas i Nowy Meksyk. Były to tereny głównie wiejskie, słabo zaludnione, rolnicze, co w ogóle nie przemawiało do Ariany. Znów zalała się łzami. Po chwili pomyślała o Wyoming. – Chciałam zamieszkać na ranczu, gdy byłam dzieckiem. Przez mniej więcej dziesięć minut. – Uśmiechnęła się przez łzy. – Dużo jeździłam konno, gdy byłam mała. Moglibyśmy założyć hodowlę koni. – Nie chciała tego, lecz w sumie wcale nie brzmiało to źle. Przynajmniej miałaby co robić, gdyby kupili konie. Mogłaby jeździć. – Jeśli wybierzemy coś w pobliżu miasta uniwersyteckiego, mógłbym pojechać z tobą i zacząć uczyć, gdyby mi pozwolili – zasugerował Marshall z namysłem. – Raczej bym ci się nie przydał jako pomoc na ranczu. – Uśmiechnął się smutno, wskazując swoje lewe ramię. – Miałam kiedyś jednorękiego nauczyciela jazdy konnej – odparła Ariana, uśmiechając się do niego. – Najlepszy nauczyciel, jakiego znałam – oświadczyła z powagą. – Konie zostawię tobie – powtórzył, lecz poczuł, że chce z nią jechać. To dodało jej otuchy, lecz musiała jeszcze o tym pomyśleć. Poszli na spacer do Rock Creek Park z czterema agentami i znów poruszyli temat planu. Z całej listy najbardziej pociągało ich Wyoming. Idea posiadania hodowli koni coraz bardziej podobała się Arianie, z zastrzeżeniem, że to rozwiązanie na rok, dwa, a nawet mniej, jeśli służbom uda się wcześniej ująć Luisa. Marshall niemal przekonał ją, że to prawdopodobny scenariusz. Miał nadzieję, że mówi prawdę. Istniała też jednak możliwość, że Muñoz zniknie na wiele lat, lub na zawsze – a ona utknie w Wyoming na czas nieokreślony. – Co chciałbyś wykładać? – Nauki polityczne z naciskiem na kraje Ameryki Południowej. Mógłbym też uczyć hiszpańskiego, gdyby nic innego nie było. Wolałbym jednak nauki polityczne. Albo oba te przedmioty. – Chciał znów się czymś zająć i podobała mu się idea ukrywania się z nią. Nie chciał się znaleźć w programie sam. Był odludkiem, osobą niezależną, lecz wyjazd do nieznanego miejsca, bez żadnych życzliwych osób, z nową tożsamością tym razem uznał za bardzo samotne rozwiązanie. Postępował podobnie, pracując pod przykrywką, wtedy również przyjmował różne tożsamości, lecz było to o wiele bardziej ekscytujące. Była to czynna służba wymagająca od niego bezustannej czujności. Program zapowiadał się o wiele spokojniej, mniej interesująco i znacznie wygodniej niż niektóre miejsca, w jakich żył. Nie zapewniał takiego poziomu zaangażowania, za jakim tęsknił. Opowiedział Arianie o obozie Raula w dżungli, a ona zapytała o Palomę. Mówił o niej przez kilka minut, po czym zmienił temat. Zauważyła, że to dla niego wciąż drażliwa kwestia, tak jak Jorge dla niej.
Zadzwonili do Sama następnego ranka i poprosili, aby przyjechał do hotelu. Marshall oświadczył w imieniu ich obojga, że zgadzają się na program ochrony świadków i że rozważają Wyoming, lecz muszą wiedzieć, jakie konkretne miejsca ma na myśli CIA. Dodał, że chcieliby zamieszkać na farmie w pobliżu miasta uniwersyteckiego, na której Ariana mogłaby hodować konie. Zamierzała sama je kupić, miała odpowiednie środki. Doszła do wniosku, że mogłaby udzielać lekcji dzieciom z ubogich rodzin, choć Marshall ostrzegł ją, że może ich brakować w Wyoming z dala od terenów miejskich. Obojgu jednak pomysł przypadł do gustu. A Sam ich zaskoczył. – Tak się składa, że mamy całkiem spore ranczo w Wyoming dostępne od zaraz. Wymaga tylko trochę pracy. Dom jest dużych rozmiarów, wystarczający dla rodziny. Ostatni świadek, który tam mieszkał, miał czworo dzieci. Na terenie posiadłości znajduje się też domek dla brygadzisty i kilka mniejszych budynków. Musielibyście jednak wykonać pewne prace na miejscu, na nasz koszt, rzecz jasna. W pobliżu znajduje się miasteczko uniwersyteckie. To nie Harvard, ale szkoła jest porządna. Moim zdaniem obojgu wam się tam spodoba. – Sam odetchnął z ulgą, choć Ariana wciąż miała pewne zastrzeżenia. – Czy miałabym dostęp do moich pieniędzy? – Większość świadków w programie nie miała takich zmartwień. W jej wypadku była to jednak zasadnicza kwestia, co agenci przewidzieli. – Możesz przelać fundusze na jeden z naszych rachunków powierniczych. Będziemy nimi za ciebie zarządzać, tak aby nikt ich z tobą nie połączył. Przelejemy środki na konto twojej nowej tożsamości. Ich wyjęcie nie będzie dla ciebie problemem. A właśnie, oboje musicie wybrać nowe nazwiska – przypomniał im. – Możemy zrobić z domem, co tylko chcemy? – zapytała. Sam się uśmiechnął. – Tak, w granicach rozsądku. Jeśli pomalujecie wszystko w różowo-fioletowe pasy, nowy świadek, który tam zamieszka, pewnie nie będzie zadowolony. Ale to możemy omówić później. Chciał, aby Ariana była szczęśliwa, na tyle, na ile to możliwe w tych okolicznościach. Spodobały się jej słowa Sama, ponieważ nie brzmiały jak wyrok na całą wieczność. Może faktycznie potrwa to tylko rok lub dwa. Na szczęście Marshall zgodził się pojechać z nią. Stawienie czoła sytuacji w pojedynkę, w odosobnieniu, byłoby nieskończenie trudniejsze. Nie znała Marshalla dobrze, lecz nauczyła się mu ufać w krótkim okresie ich znajomości. Dowiódł już, że jest wart zaufania. – Kiedy musimy jechać? – zapytała Sama z przerażeniem w oczach. – Wkrótce – odparł z powagą. – Jutro? – Na twarzy Ariany odmalowała się panika. Był wtorek. – Powiedzmy, że w piątek. Chcemy, żebyście zniknęli najszybciej, jak to tylko możliwe. Z tego, co wiemy, tu też was szukają, ktoś może was przypadkiem zauważyć. Świat to małe miejsce, a my nie wiemy, gdzie jest Muñoz. To nas niepokoi. Może ukrywać się w Stanach, pod pseudonimem, używając fałszywego paszportu. Musimy was stąd wywieźć najszybciej, jak tylko się da. Marshall pokiwał głową. – Możemy zabrać ze sobą psy? – zapytała Ariana z obawą. – Oczywiście. Chcemy też popracować nad waszymi nowymi tożsamościami i historiami życia. Skąd pochodzicie, dlaczego się przeprowadzacie, co robiliście wcześniej. Gdzie chodziliście do szkół. Możecie zawierać przyjaźnie w nowym miejscu, lecz musimy ograniczyć ryzyko wpadek. Marshall pokaże ci, jak to się robi. – Uśmiechnął się do niego, wiedząc, że ma do czynienia z ekspertem w dziedzinie przybierania nowych tożsamości i trzymania się
zmyślonej historii. Jego życie przez sześć lat zależało tylko od tego. Nauczył się być osobą, którą udawał. Tego popołudnia koordynatorzy programu ochrony świadków przyszli, aby pokazać im zdjęcia ich nowego domu. Główny budynek był duży i podniszczony. Ariana od razu podjęła decyzję, że odmaluje go z własnych środków i otoczy nowym płotem. Wyposażenie również wyglądało na zniszczone – to też postanowiła zmienić. Dom Marshalla wydawał się przestronny, a urządził go brygadzista, gdy jeszcze było to prawdziwe ranczo, zanim kupił je rząd. Marshall oświadczył, że to mu wystarczy. Nie potrzebował niczego wymyślnego i nie dbał o wygląd zewnętrzny. W Kolumbii przez trzy lata mieszkał w leśnej chacie, a w Ekwadorze – w namiocie. Przeprowadzkę do prawdziwego domu uznał za znaczącą poprawę. – Jedziecie tam jako… przyjaciele? – zapytał uprzejmie agent programu. – Mąż i żona? Brat i siostra? Pracodawca i podwładny? O tym nie pomyśleli, lecz Ariana postanowiła wypowiedzieć się w imieniu obojga. – Jako przyjaciele. On jedzie, aby pomóc mi założyć hodowlę koni po stracie żony. Ja właśnie straciłam ojca. – Poniekąd była to prawda. Podawanie się za brata i siostrę uznała za zbyt dziwaczne, a Marshall nie był jej pracownikiem. Wyjazd na równej stopie w roli przyjaciół był dla obojga z nich najwygodniejszą opcją. A trzymanie się prawdy nie wprowadzało zbędnego zamieszania. Marshall zamierzał po przyjeździe złożyć podanie o pracę w college’u. Agenci zaproponowali, że pomogą mu w tym i zapewnią wszelkie niezbędne dokumenty. Nakazano im wybrać sobie nowe nazwiska – zazwyczaj świadkowie zatrzymywali imiona lub inicjały, co również było standardową procedurą. Marshall zdecydował się na panieńskie nazwisko swojej matki – Johnson. Ariana zamierzała używać nazwiska „Robert” na cześć ojca. Do końca tygodnia mieli otrzymać karty kredytowe, bankomatowe, paszporty, prawa jazdy, konta bankowe i wszelkie inne dokumenty na nowe dane osobowe. Wszystko załatwiali za nich agenci. Tego wieczoru Ariana padła na łóżko do cna wyczerpana. Marshall zadzwonił do Białego Domu, gdy zasnęła. Pragnął zobaczyć się z Armstrongami przed wyjazdem do Wyoming. Od dawna nie widział Brada i Amelii. Melissę ucieszył jego telefon – zawdzięczała mu życie. Powiedział jej, że chce zobaczyć swoją imienniczkę. Prezydent składał wizytę państwową w Tel Awiwie, lecz Melissa i dzieci były w domu i zaprosiły go w czwartek po szkole, na co się zgodził. Następnego ranka Ariana udała się w towarzystwie czterech agentek na zakupy, aby nabyć wszystko, co będzie jej potrzebne w Wyoming. Marshall zrobił to samo z jednym agentem, na mniejszą skalę. Kupił dla nich walizki, lecz musiał zamówić jeszcze kilka, gdy wrócił do hotelu. Nie spodziewał się, że Ariana kupi tyle ubrań „na wszelki wypadek”. Na jego widok zrobiła zawstydzoną minę, a on się roześmiał. Nigdy nie mieszkał z żadną kobietą poza Palomą, a życie na skalę Ariany stanowiło dla niego całkowitą nowość. Następnego dnia poprosił ją, by towarzyszyła mu podczas wizyty w domu Armstrongów. Jego propozycja wzruszyła ją i zaskoczyła. Poznała Phillipa Armstronga i jego żonę na balu inauguracyjnym, w którym wzięła udział z ojcem, jego zagorzałym zwolennikiem, lecz zdumiała ją ciepła, pełna uczuć relacja, która łączyła Marshalla z pierwszą damą i dziećmi. Amelia opowiedziała Arianie, jak Marshall uratował jej życie, a następnie zdała Marshallowi relację ze wszystkiego, co się u niej działo, podczas gdy Brad latał po całym pokoju nowym helikopterem na pilota, którym niemal rozbił im głowy. Oboje nosili też na rękach dziecko, co wzruszyło ich w tym samym stopniu. Spędzili z rodziną Armstrongów wesołe dwie godziny – było to błogie wytchnienie od napięcia, w którym żyli od udaremnionej próby porwania w Paryżu. – Wyjeżdżam na jakiś czas – poinformował Marshall dzieciaki przed wyjściem. Ich matka
uniosła brew z niepokojem. Dzieci pytały już, czy Ariana jest jego nową dziewczyną, lecz odparł, że są tylko przyjaciółmi. Amelia odetchnęła wtedy z ulgą, lecz teraz na wzmiankę o jego wyjeździe znów posmutniała. – Znów pod pokrywkę? – zapytała, wbijając w niego spojrzenie wielkich niebieskich oczu, które podbiły jego serce podczas ich pierwszego spotkania. – Tak jakby. – Myślałam, że już nie możesz tego robić. – Pozwolili mi w ramach wyjątku, ale nic mi nie będzie. Jadę w bardzo bezpieczne miejsce, tutaj, w Stanach. Gdy tylko będę mógł, przyjadę z wizytą. – Nie widział powodu, dla którego nie mógłby odwiedzić prezydenta pod pseudonimem. Miał też nadzieję, że to wszystko wkrótce dobiegnie końca. Melissa szeptem nakazała mu uważać na siebie, gdy wychodził, uścisnąwszy dzieci, a następnie ciepło podziękowała Arianie za wizytę. Sekretarka przypomniała jej, kim jest Ariana i co ją spotkało, przez co Melissa zaczęła się zastanawiać, czy Marshall nie jest jej ochroniarzem. Melissa uznała ją za bardzo miłą młoda kobietę i przypomniała sobie ich pierwsze spotkanie. W samochodzie w drodze do hotelu Ariana zachwycała się dziećmi. Wzruszyło ją to, jaki słodki był dla nich Marshall i jak bardzo te dzieciaki go kochały. Brad i Amelia mocno wrośli w jego serce i mieli w nim zostać na zawsze, co widziała. Marshall miał zadatki na wspaniałego ojca, gdyby jego życie potoczyło się inaczej. Przyszło jej do głowy, że oboje stracili dzieci z ukochanymi osobami w traumatycznych okolicznościach, które pozostawiły w nich głębokie blizny. Interweniowało przeznaczenie. Gdy wrócili do pokoju, Stanley i Lili mocno spali. Lili leżała pomiędzy łapami Stanleya, wciśnięta w jego szeroką pierś, a Stanley opierał na niej nos, gdy cicho chrapała. Miło było mieć psy, które się dogadywały. Stanley mógłby pożreć Lili jednym kłapnięciem, lecz na szczęście nie miewał takich myśli. Lili czasami w ramach zabawy wieszała się na jego długich oklapniętych uszach, a on dzielnie to znosił przez jakiś czas, po czym odpędzał ją łapą i szedł się położyć. Po wizycie w Białym Domu nadszedł sądny dla nich dzień. Ariana wyszła z sypialni w błękitnych dżinsach, różowej koszuli w kratkę, różowym swetrze, płaskich butach i bez makijażu. Z długimi jasnymi włosami zebranymi w koński ogon wyglądała na szesnastolatkę, gdy umieściła Lili w torbie podróżnej. Wszystko było gotowe. Poprzedniego wieczoru otrzymali nowe dokumenty, a nawet komórki i numery telefonu zarejestrowane na nowe nazwiska. Wszystko, co kojarzyło się z ich poprzednimi tożsamościami, zostało wymienione. Sędzia zaakceptował ich nowe dane, a wszelkie dowody zmian zostały utajnione. Zajął się tym Departament Sprawiedliwości. Właściciele ich mieszkań w Paryżu zostali poinformowani, że oboje rezygnują z wynajmu z zachowaniem sześćdziesięciodniowego okresu wypowiedzenia. Marshall przechodził już przez to wszystko, choć tym razem było nieco inaczej, natomiast dla Ariany wszystko to było nowe. Milczała w przygnębieniu, gdy jechali na lotnisko. Prywatny odrzutowiec miał ich przetransportować do Wyoming w towarzystwie czworga agentów. Oficjalnie kupili swój nowy dom za skromną sumę, na wypadek gdyby ktoś to sprawdził. Podczas lotu Ariana w milczeniu wpatrywała się w okno. Zadzwoniła tego ranka do Yaela, aby go o wszystkim poinformować, a on zapewnił ją, że może się z nim kontaktować w razie potrzeby. Dziwnie się czuła, jadąc w nowe miejsce z Marshallem, którego ledwo znała. Lot do Casper w stanie Wyoming zabrał cztery godziny, podczas których Ariana nie spała, nic nie mówiła ani nie jadła. Wpatrywała się tylko w okno lub w przestrzeń, co niepokoiło Marshalla. Przeżyła już kiedyś traumę, a on nie chciał, aby te wspomnienia wróciły. Przeszłość ją nawiedzała. Departament Sprawiedliwości zasugerował jej terapię w ramach przystosowania się do zmian, lecz odmówiła. Wolała kontaktować się z Yaelem.
Marshall nie raz przybierał już nową tożsamość i to w o wiele gorszych miejscach, nie denerwował się więc, lecz nieco niepokoił go fakt, że zamieszka i będzie żył z kobietą, której w zasadzie nie zna. Ariana znów rezygnowała ze wszystkiego, co znajome, a on nie był pewien, co powiedzieć, zostawił ją więc sam na sam z myślami i wdał się w pogawędkę z agentami. Poprzedniego wieczoru zadzwonił do Maca, aby się z nim pożegnać. Zasugerował mu dyskretnie, co się wydarzy, lecz nie podał żadnych szczegółów. – Podejrzewałem, że coś takiego z nią zrobią, żeby ją na jakiś czas usunąć z obrazka. To jedyne rozwiązanie. Cóż, stary, trzymaj się. Mam nadzieję, że to przyzwoite miejsce. Nie może być gorsze niż te, które już widziałeś. Niezły sposób na zdobycie kobiety – zażartował. – Tylko dopilnuj, żeby sprzątała dom. Musi się na tym polu dużo nauczyć. – Pewnie mnie każe sprzątać za siebie. – Obaj wybuchnęli śmiechem. Gdy samolot krążył nad lotniskiem, Ariana zauważyła kilka domów i rancza, lecz generalnie okolica wyglądała na niezamieszkaną. Poczuła się, jakby lądowali na księżycu. – Dobrze się czujesz? – zapytał cicho Marshall. Spojrzała na niego i pokiwała głową, lecz nie wydawała się przekonana. Nagle wszystko to stało się zbyt rzeczywiste. Tęskniła za Paryżem, Buenos Aires, Nowym Jorkiem, a nawet przytulną, zabałaganioną kuchnią Geoffa MacDonalda w Londynie. Pragnęła znaleźć się gdziekolwiek, byle nie tutaj. Po jej policzkach popłynęły łzy, gdy wysiadała za Marshallem i czterema agentami z samolotu.
Rozdział 15 Pół godziny jazdy dzieliło ranczo należące do programu ochrony świadków od małego lotniska w Casper – furgonetka już czekała, aby zabrać ich, psy i bagaże. Brama wiodąca na farmę była zniszczona i wymagała malowania. Stała przed nią wiejska skrzynka na listy, a agenci uświadomili im, że mają do dyspozycji również skrytkę pocztową. Od Caspar College, gdzie pragnął uczyć Marshall, dzieliło ich czterdzieści minut jazdy, czyli rozsądna odległość. Za bramą rozciągał się długi podjazd. Minęli dom brygadzisty, kilka innych mniejszych budynków, szopy i dużą stodołę po lewej, gdzie Ariana zamierzała umieścić konie, które planowała kupić. Główny dom z werandą i płotkiem otaczały stare drzewa. W oddali widać było zarysy Casper Mountain. Dzień był ciepły, wiał lekki wiatr. Jeden z agentów wszedł na schody z pękiem kluczy w dłoni i otworzył drzwi. Agencja dostarczyła im również małą furgonetkę i sedana. Marshall i Ariana wymienili spojrzenia, po czym weszli za starszym agentem do środka. W promieniu kilometrów nie było innych domów. Okolica była piękna, lecz Arianie wydawała się opuszczona. Nigdy nie mieszkała w takim cichym, odosobnionym miejscu. Wszystko było tu dla niej obce, tęskniła za wielkimi miastami, które znała. Nawet klasztor nie był aż tak cichy i odizolowany. Gdy agent włączył światło, do środka weszła reszta grupy, aby się rozejrzeć. Na parterze znajdowały się salon, jadalnia, wnęka kominkowa, duża, przestronna kuchnia i szerokie schody prowadzące do czterech sypialni na górze. Pomieszczenia były umeblowane skąpo i bezosobowo niczym motel, a do tego miały nagie ściany. Wnętrzom brakowało ciepła i przytulności, przez co Ariana natychmiast zatęskniła za urokiem swojego paryskiego mieszkania. Sekretarka jej ojca Sheila pojechała do Paryża, aby przesłać wszystkie rzeczy Ariany do mieszkania w Nowym Jorku. Sheila wiedziała, co czeka Arianę, lecz nie miała pojęcia, dokąd ją wysyłają ani pod jakim nazwiskiem. Arianie powiedziano, że nie może się z nią kontaktować, na wypadek gdyby ktoś namierzał jej komórkę. Cała komunikacja z Sheilą musiała przechodzić przez program ochrony świadków lub CIA. Sheila rozpaczliwie współczuła swojej pracodawczyni i martwiła się, że nigdy jej już nie zobaczy. Ariana rozejrzała się po prostym wnętrzu i zerknęła na Marshalla ze smutkiem. – Witaj w domu – powiedział cicho, żałując, że budynek nie jest ładniejszy. Wszystko było nijakie i wymagało prawdziwego wysiłku, aby stało się przyjazne i ciepłe. Agenci zapełnili dla nich lodówkę podstawowymi produktami – mlekiem, jajami, masłem, chlebem, sałatą, jogurtami, pakowaną szynką i kurczakiem, bananami, płatkami śniadaniowymi, kawą rozpuszczalną i cukrem – aby mieli co jeść tuż po przyjeździe i następnego ranka. Na blacie leżała lista lokalnych sklepów, od których dzieliło ich piętnaście kilometrów. Ariana rozglądała się po domu z ponurą miną, a pół godziny później, po wyjściu agentów, zostali z Marshallem sami. – Możemy ocieplić wnętrza odrobiną farby i różnymi dodatkami – powiedział, próbując dodać jej otuchy. Widział, jaka jest nieszczęśliwa. Luis Muñoz okradł ją z pozorów życia, tak jak jego brat dwa lata temu. Usiadła przy kuchennym stole, a Marshall zaparzył im kawę. Ze względu na Arianę miał nadzieję, że dom okaże się ładniejszy. Tereny były piękne, okolica majestatyczna, lecz wszystko to bardzo różniło się od Paryża czy Nowego Jorku. Ariana cierpiała z powodu szoku kulturowego, sącząc kawę z paskudnego wyszczerbionego kubka. Po chwili spojrzała na Marshalla i uśmiechnęła się.
– Nie przeżyłabym tego, gdyby nie ty – wyznała szczerze. Nie przeszkadzał jej brak luksusów, ale odosobnienie było przerażające i przygnębiające. Im dłużej przyglądała się domowi, tym brzydszy się jej wydawał. Nie potrafiła uwierzyć, że mogłaby tu mieszkać przez kilka lat albo dłużej. Dom był bezosobowy, a ona czuła się tak, jakby żyła życiem kogoś innego, a nie swoim. – Owszem, przeżyłabyś – odparł. – Przeżyłaś gorsze rzeczy. – Dzięki Bogu, kupiłam przyzwoite ubrania, zanim tu przyjechałam – mruknęła z ironią, a Marshall wybuchnął śmiechem. Stanley i Lili biegali po podwórku, ujadając zaciekle. – Psom się podoba. Jej zdaniem był to jedyny pozytyw, choć Marshall wiedział, że mogło być gorzej. Mogła zostać porwana w Paryżu albo zabita. – Przywykniemy do tego – zapewnił ją, choć on również czuł się przygnębiony. Z jakiegoś powodu nawet chata w dżungli nie wydawała mu się tak przerażająca jak ten nieco zaniedbany, chłodny budynek, który tylko udawał dom. Żadne z nich tak go nie traktowało. – Jak do tego doszło, do cholery? – zapytała Ariana cicho. Wstała, aby przejrzeć zawartość szafek. Stały w nich bardzo brzydkie talerze i kilka kieliszków z różnych kompletów. Sztućce dla sześciu osób wyglądały tak, jakby nie raz trafiły do młynka na odpadki w zlewie. Widelce i łyżki były powyginane. – Okej, wystarczy tego – oświadczyła, odwracając się do Marshalla. – To już przesada. Nienawidzę brzydkiej zastawy. Jedziemy do miasta na zakupy. – Poczuła się lepiej, gdy to powiedziała. Marshall się uśmiechnął. Mieszkanie z kobietą i kobiece poglądy na świat były dla niego całkowitą nowością. Ariana pobiegła na górę, aby przejrzeć pościel i ręczniki, po czym oświadczyła, że one również są paskudne. – Jedziemy na zakupy. W pobliżu musi być jakiś Target albo IKEA. Może znajdziemy jakieś meble, a nawet coś na ściany. – To właśnie zrobiła w ambasadzie w Buenos Aires, choć wtedy kupowała piękne antyki i dywany Aubusson, skala projektu była znacznie większa, a rezultaty okazały się spektakularne. Była jednak gotowa zmierzyć się z wyzwaniem tego paskudnego domu, co Marshall uznał za dobry znak. Zostawili psy w środku i wsiedli do furgonetki. Zatrzymali się przed domkiem brygadzisty, aby rozejrzeć się także w nim. Okazał się równie nieprzyjazny jak główny budynek, choć kuchnia była w lepszym stanie, a w sypialni znaleźli piękne, stare, ręcznie wykonane, rzeźbione drewniane łóżko. – Tobie też przyda się kilka drobiazgów – oświadczyła Ariana, gdy wrócili do furgonetki i ruszyli w kierunku miasta. Włączyła muzykę i z westchnieniem utkwiła wzrok w szybie. Marshalla ogarnęło współczucie. Starała się, jak mogła w tej sytuacji, lecz uważał za niesprawiedliwe, że się tu znaleźli. Przejechali przez małe miasteczko, w którym znajdował się sklep spożywczy, a także pralnia samoobsługowa, pralnia chemiczna, księgarnia, stacja benzynowa i kilka innych sklepów, lecz w żadnym się nie zatrzymali. Pół godziny później dotarli do Casper pełnego młodych ludzi i życia, restauracji, barów i kawiarni, galerii sztuki i sklepów z antykami na Main Street. Ariana w końcu się rozchmurzyła. Zatrzymali się na coś do jedzenia i cappuccino, a potem Ariana zabrała się za szukanie drobiazgów, które mogły przydać się w domu. Znalazła dwa śliczne stoliki i biurko w sklepie z antykami, duży obraz w jednej z galerii i pół tuzina ładnych oprawionych fotografii w następnej. Następnie pojechali do Target, gdzie kupiła pościel i ręczniki dla obojga w przyzwoitych wzorach i kolorach. Nabyła też stoły, krzesła, bibeloty oraz kolorowe utensylia i akcesoria do kuchni. Wybrała zestaw biało-niebieskich włoskich talerzy,
proste kieliszki do wina i wody z błękitnego szkła Murano oraz sztućce ze stali nierdzewnej z kościanymi rączkami. Jej zakupy nie były wymyślne, lecz wesołe, ładne i w dobrym stylu. Marshall był pod wrażeniem zwłaszcza skuteczności, z jaką to wszystko zebrała. Co mogli, zapakowali do furgonetki, a dla mebli zamówili transport na następny dzień. Ariana kupiła nawet parę rzeczy dla niego. Wszystko to odbyło się w błyskawicznym tempie, co zupełnie zbiło go z tropu. Wyjaśniła mu, że jej matka uwielbiała urządzać wnętrza i nauczyła ją tego. Na koniec poczuła, że zrobiła dobry użytek ze swojej nowej karty kredytowej. – Jesteś w tym niezła – mruknął z podziwem. – Mnie rok zajęłoby obmyślenie, co powinienem kupić do domu. – To dobra zabawa – odparła szczęśliwa po raz pierwszy, odkąd tu przyjechali. – Żałuj, że nie widziałeś, co zrobiłam z ambasadą w Buenos Aires. Była w zasadzie pusta, gdy się tam zjawiłam. Efekt okazał się zdumiewający, gdy z nią skończyłam. Zostawiłam to wszystko tam jako dar mojego ojca dla placówki. Mam tylko nadzieję, że wydostaniemy się stąd za mniej niż sto lat. Nie chcę spędzić reszty mojego życia w Casper – dodała z desperacją, choć wyglądała lepiej niż jeszcze kilka godzin temu. – Nie zostaniesz tu długo – odparł z przekonaniem. – Skąd wiesz? – Chciała mu uwierzyć, lecz nie potrafiła. – Chłopcy z CIA są dobrzy w tym, co robią. Znajdą go. Nie są tak dobrzy jak DEA, rzecz jasna – dodał żartobliwie, a ona wybuchnęła śmiechem. Miał dar do rozśmieszania jej i dostrzegania jasnych stron w każdej sytuacji. Całe życie tak postępował. Poza tym polubił ją i chciał, aby była szczęśliwa, nawet jeśli sytuacji dużo brakowało do ideału. Podziwiał ją za to, że starała się zachować optymizm. Zatrzymali się w sklepie spożywczym, aby wybrać produkty na kolację, a Marshall kupił grill i włożył go do bagażnika. Przysięgał, że jest w tym dobry, choć od lat tego nie robił. – To dobrze – odparła z uśmiechem – bo jeśli to ja miałabym nas karmić, umarlibyśmy z głodu. W Paryżu żyłam na sałatkach, jedzeniu na wynos i serze. – To jednak nie był Paryż, a ona nigdy naprawdę nie nauczyła się gotować. – Umówimy się tak, ja będę gotował, a ty zajmiesz się urządzaniem wnętrz. Uśmiechnęła się, gdy to powiedział. Dziwnie się czuła, poznając go bliżej tutaj – byli niczym rozbitkowie na bezludnej wyspie. Gdy zapadła noc, uświadomiła sobie, że boi się sama zostać w tym domu. Przy kolacji Marshall wyczuł jej zdenerwowanie i poruszył ten temat. – Będę miał przy sobie komórkę. Zadzwonisz do mnie, jeśli coś się stanie. – Co na przykład? Jak przyjdzie wilk i pożre mnie i Lili żywcem? – Żartowała, ale nie do końca. Nigdy nie mieszkała w równie odizolowanym miejscu. Bezpieczniej czuła się w mieście, nawet jeśli polowali na nią płatni zabójcy. – Poczujesz się lepiej, jeśli prześpię się w pokoju gościnnym? – zapytał. Pokiwała głową z zawstydzeniem. – Wiem, że to brzmi głupio, ale boję się tutaj. Nie mogę uwierzyć, że bezpieczniej tu niż w mieście, gdzie otaczają cię ludzie. – Nikt cię tu nie porwie ani nie zastrzeli, Ariano. Nie mają pojęcia, że tu jesteś. – Taki był właśnie sens tego przedsięwzięcia. Pokiwała głową, lecz bez przekonania. Casper było piękne, lecz jej się nie spodobało. Marshall wiedział, że to dziewczyna z wielkiego miasta. On nie mógł się doczekać łowienia ryb i chodzenia po górach, co do niej w ogóle nie przemawiało. Zimą podobno panowały tu doskonałe warunki narciarskie, a oboje lubili ten sport. Poza tym w mieście znajdowały się teatr, filharmonia i muzeum, które oboje chcieli zwiedzić. Po kolacji poszedł po walizkę do domu brygadzisty i zajął jeden z pokojów w głównym
budynku. Wybrał sypialnię położoną najdalej od jej pokoju, aby jej nie przeszkadzać, gdy będzie wieczorami oglądać telewizję, co miał w zwyczaju. W każdym pokoju znajdował się telewizor, a na dole na ścianie wisiał odbiornik panoramiczny. Znaleźli tam też przyzwoity zestaw stereo, a Marshall obiecał, że ściągnie dla niej trochę muzyki. Ariana poszła się rozpakować, a on zszedł do kuchni, aby wysłać mejle ze swojego komputera. Usłyszała później, jak wraca na górę, otworzyła swoje drzwi i podziękowała mu za to, że zgodził się zamieszkać w głównym domu razem z nią. Wydawała się zrelaksowana. Miała na sobie białą bawełnianą koszulę nocną z falbankami i błękitnymi wstążkami, którą kupiła w Harrodsie i nosiła też u Maca. Długie jasne włosy spływały swobodnie na jej ramiona. Wyglądała tak młodo i ślicznie, że zamarł na jej widok. Mieszkali pod jednym dachem i przeszli razem długą drogę. Dziwnie się czuł, zachowując się wobec niej po przyjacielsku albo jak współlokator. Niczym nie przypominało to jego życia w dżungli ani jego samotności po powrocie do Stanów. – Słodkich snów – zawołała do niego, po czym zamknęła drzwi. Tego wieczoru długo leżał w łóżku, myśląc o niej, a gdy zasnął, śnił o Palomie. Czuł ją w swoich ramionach, jakby nigdy go nie opuściła. Następnego ranka po śniadaniu, które zrobił Marshall, udali się do stodoły. Zdaniem Ariany wyglądała lepiej niż oba domy. Potem pojechali do miasta i weszli do Best Buy, aby kupić filmy na DVD i płyty z muzyką. Okazało się, że lubią podobnych artystów, choć Marshall wysoko cenił też muzykę latynoamerykańską po długim pobycie w Ameryce Południowej. Ariana pochwaliła się, że w Argentynie nauczyła się tańczyć tango, a on się uśmiechnął. Kupili jeszcze kilka drobiazgów do domu, a gdy dostarczono meble, zaczęli je ustawiać. Zdumiało go, o ile lepiej wszystko wygląda dzięki paru poduszkom, świecom, nowym meblom, dużemu lustru w holu oraz obrazom i fotografiom, które kupiła, a które on pomógł jej zawiesić. Dokładnie wiedziała, gdzie co pasuje, a dom od razu nabrał charakteru. – Wow! To prawdziwa magia – mruknął pod wrażeniem rezultatów. – Zapomnij o hodowaniu koni, powinnaś zostać architektem wnętrz. Jesteś w tym dobra. Gdy skończyła, dom zmienił się nie do poznania. Marshall zrobił żeberka i kurczaka na grillu, a potem włączył muzykę. Oboje poczuli się prawie jak w domu, choć nie do końca. Wszystko to było wciąż bardzo nowe. Ariana stanowiła miłe towarzystwo i była mu wdzięczna za jego pomoc. Włączyli film, a Ariana zasnęła podczas projekcji wsparta na jego zdrowym ramieniu. Podniósł je i otoczył ją nim, oglądając. Stanley posłał mu zagadkowe spojrzenie, jakby chciał zapytać, co on sobie myśli. – Pilnuj własnego nosa – szepnął Marshall, nie opuszczając ręki. Ariana obudziła się pod koniec seansu, a Marshall zaczął z niej kpić, że zasnęła. Była zmęczona po całym dniu, a otoczenie wciąż było dla niej nowe i nieco wytrącało ją z równowagi. Kilka następnych dni poświęcili na porządki w obejściu. Oprócz domku brygadzisty na terenie posiadłości znajdowała się także siodlarnia i kilka szop na sprzęt. Marshall zadeklarował, że zatrudni ekipę do sprzątania stodoły. Ariana zamierzała pojechać na miejscową aukcję koni, gdy już przygotuje stajnię, nie mogła się też doczekać wizyty na rodeo, co Marshall również uznał za dobrą zabawę. Dzięki temu mieli zajęcie. W kolejnym tygodniu Marshall pojechał do college’u, aby złożyć podanie o pracę. Chciał objąć kurs z nauk politycznych, hiszpańskiego lub kryminalistyki, co pasowało do jego doświadczeń. Na podaniu umieścił swoje nowe dane, według których przez dwa lata służył w wywiadzie wojskowym. Miał wszystkie dokumenty, aby to udowodnić. Ariana pojechała z nim, aby obejrzeć tablicę ogłoszeń i znaleźć kogoś do sprzątania, a także ekipę do stajni.
Zapisała kilka nazwisk i adresów mejlowych. Wiedziała, że docelowo będą potrzebować również kogoś do koni, które zamierzała kupić, więc zapoznała się także z tym działem. Po kilku pierwszych dniach Sam Adams zadzwonił, aby sprawdzić, jak sobie radzą, a Marshall zapewnił go, że dobrze. Ariana również miała lepszy humor. Pod koniec drugiego tygodnia poczuła się swobodnie w swoim nowym domu, choć nadal bała się zostawać sama na noc – Marshall wciąż sypiał w pokoju gościnnym. Nie chciała, aby się wyprowadzał. Słyszała zawodzenie kojotów w oddali i zawsze bardzo uważała, gdy wyprowadzała Lili. Stanley cieszył się rozległymi terenami do biegania. Na jej prośbę udali się w niedzielę do kościoła, gdzie poznali niektórych sąsiadów. Okazali się bardzo przyjacielscy. Po kilku tygodniach zaczęli wpadać z wizytą i przynosić im ciasta, placki, domowe dżemy i inne produkty, po części z ciekawości – aby zobaczyć, co zrobili z ranczem. Sąsiedzi okazali się mili, przywitali ich z otwartymi sercami. Pełnili różne funkcje w mieście. Marshall i Ariana poznali dyrygenta kościelnej orkiestry, kuratora muzeum oraz kilkoro profesorów z Casper College. Mieszkali na ranczu od sześciu tygodni, gdy jedna z kobiet z kościoła przyniosła im domowe przetwory z jeżyn. – Jak długo jesteście małżeństwem? – zapytała Arianę. Zdumiało ją to pytanie. Marshall kosił trawnik przed domem i pomachał do sąsiadki, gdy przyjechała, lecz to Ariana wpuściła ją do kuchni, gdzie padło to pytanie podczas podziwiania wnętrz urządzonych przez Arianę. – Ja… hm… my nie jesteśmy małżeństwem. Przyjaźnimy się. Marshall niedawno stracił żonę, a mój ojciec zmarł, postanowiłam więc kupić to ranczo, a on zaproponował, że przyjedzie ze mną i mi pomoże. To była dobra pora na zmianę dla nas obojga. Przyjaźnimy się od lat i musieliśmy uciec z Chicago. – Twierdzili, że stamtąd właśnie pochodzą. Historia zabrzmiała marnie nawet w uszach Ariany, a sąsiadka ani na moment w nią nie uwierzyła. Uśmiechała się tylko i kiwała głową, gdy Ariana się zacinała. Opowiedziała o wszystkim Marshallowi, gdy wszedł do kuchni po coś do picia. Zerknął na nią z zaskoczeniem, wyjmując napój gatorade z lodówki. – Może po prostu powinniśmy powiedzieć im, że żyjemy w grzechu, i mieć to z głowy – zasugerował z uśmiechem. – Pewnie wszyscy tak właśnie myślą. – Roześmiał się i spojrzał na nią. Miała mokrą bluzkę, która kleiła się do jej ciała. Po wyjściu sąsiadki wykąpała psy. Bez namysłu podszedł do niej, otoczył ją prawym ramieniem, przyciągnął do siebie i pocałował. Nie wiedział, jak ani dlaczego się to wydarzyło, lecz uznał to za całkowicie naturalne. Ariana zarzuciła mu ręce na szyję i pocałowała go, a on tulił ją, aż obojgu zabrakło tchu. Odsunęli się od siebie. – Czy to dobry pomysł? – zapytał Marshall ochryple pomiędzy pocałunkami. Od dawna nie pozwalał sobie na takie uczucia ani na namiętność, lecz teraz czuł się nimi obezwładniony, a Arianę porwała podobna fala. Podniósł ją i zaniósł do sypialni. Rozebrali się i kochali niczym wygłodniali ludzie, którzy po raz pierwszy widzą jedzenie. Oboje byli tak samotni przez tak długi czas, że dali się ponieść uczuciom. Po wszystkim Ariana spojrzała na niego ze zdumieniem. Pocałowała go czule i roześmiała się cicho. – Wow! Co by się stało, gdyby kobieta z kościoła nie zadała mi tego pytania? W odpowiedzi Marshall wybuchnął śmiechem i podparł się na łokciu, aby na nią spojrzeć. Miała cudowne ciało, była piękną, zmysłową kobietą. Dotychczas sobie tego nie uświadamiał, lecz zapragnął jej w chwili, gdy zobaczył ją w parku. Przez lata nie pozwalał sobie jednak na uczucie do kobiety i teraz to go martwiło. – Zajęłoby to pewnie trochę więcej czasu, ale nie dużo więcej – mruknął. Czuł, że było to
nieuniknione, choć przerażające. Delikatnie musnął jej sutki palcami, znów napełniając ją pożądaniem. Odkryła, że jest zdumiewającym kochankiem. – Myślenie o tobie w drugim pokoju każdej nocy doprowadzało mnie do szału. – Nie chciał jednak, aby myślała, że dla niego to tylko kwestia wygody związanej z mieszkaniem pod jednym dachem. Obdarzył ją głębokim uczuciem po lekturze dzienników Jorgego, gdy zrozumiał, co ją spotkało. To wtedy wkradła się do jego serca. – Ja też o tobie myślałam – wyznała. – Czy to zły pomysł? A jeśli uznamy, że się nienawidzimy? Nie uważał tego za prawdopodobne. Przez ostatnie tygodnie dogadywali się zdumiewająco dobrze jako współlokatorzy. Ariana była łatwą w obejściu, łagodną i wyrozumiałą osobą, tak jak on. – Zawsze możemy poprosić agentów, aby umieścili nas osobno, gdybyśmy zechcieli. Albo mogę przeprowadzić się do domu brygadzisty – oświadczył z powagą. – Chciałbym, abyś wiedziała, że nigdy nic takiego mi się nie przytrafiło. Gdy pracowałem pod przykrywką, nie miałem czasu na związki w domu w tych rzadkich okresach, kiedy dostawałem urlop. W zasadzie nie miałem domu, odkąd moi rodzice zginęli w wypadku, gdy studiowałem. Nie chciałem, żeby jakaś dziewczyna czekała na mnie latami, abym złamał jej serce albo zginął. Nie sądziłem, że mam prawo robić to komukolwiek tylko po to, by rozkoszować się świadomością, że ktoś mnie kocha, choć od trzech lat nie byłem w domu. To byłoby nieuczciwe. Zawsze bardzo na to uważałem. A potem poznałem Palomę. Nie spodziewałem się, że zaangażuję się w związek pod przykrywką, ale zakochałem się, a ona przeze mnie zginęła. Mam wrażenie, że wszyscy, których obdarzam uczuciem, umierają. Moi rodzice, Paloma, nasze dziecko. To sparaliżowało moje uczucia po jej śmierci. Nie chcę się zakochać i znów kogoś stracić albo, co gorsza, doprowadzić do tego, by ktoś został przeze mnie ranny lub zginął. Nigdy nie wybaczę sobie tego, co ją spotkało. W jego oczach błyszczały łzy, gdy to mówił. Nigdy jeszcze nie był z nikim tak szczery jak teraz z Arianą. Nie mógł sobie pozwolić na taką szczerość z Palomą, ponieważ nie znała jego prawdziwej tożsamości. Nie mógł jej powiedzieć prawdy o sobie i przez to ich wspólne życie było kłamstwem. Jeśli miał dzielić życie i serce z Arianą, pragnął od początku być z nią szczery i wierny wobec niej. – Nie jestem pewien, ile we mnie zostało – dodał smutno. – Część mnie umarła w Kolumbii razem z nią. Ariana pokiwała głową i pocałowała go delikatnie. Wzruszyły ją jego słowa. – Nie jestem pewna, czy kiedykolwiek w pełni zrozumiem, co wydarzyło się pomiędzy mną a Jorgem. Wydawało mi się, że się kochamy, a teraz wiem, że on był okropnym człowiekiem, którego nigdy nie mogłabym pokochać ani obdarzyć szacunkiem. To, co się między nami wydarzyło, było jednak magią, tak mi się wydawało. Stałam się kimś zupełnie innym, gdy byłam z nim. Nie wszystko było złe i uważałam to za słuszne. Byłam szczęśliwa, nosząc jego dziecko. Chyba na chwilę straciłam rozum. To było jednak takie rzeczywiste. On zginął przeze mnie. Nie potrafię zapomnieć tego ani dziecka, które straciłam. – Zginął, ponieważ cię porwał. Postąpił wobec ciebie okrutnie – poprawił ją Marshall łagodnie, tak jak to czynił Yael. – Został zabity z powodu swoich czynów, nie twoich. – W przeciwieństwie do Palomy, która była niewinną ofiarą. Oboje utracili ludzi, których gorąco kochali, oraz dzieci. Oboje znaleźli się w tragicznej sytuacji, z której nie widzieli wyjścia. Teraz to wiedzieli, lecz i tak obdarzyli swoich partnerów miłością i zostali głęboko zranieni. Do dzisiaj nosili blizny.
– Boję się, że znów stanie się coś strasznego, jeśli kogoś pokocham – wyznała Ariana, w zasadzie powielając obawy Marshalla. – Nie chcę, aby spotkało cię coś złego przeze mnie. – Ja też nie chcę, aby spotkało nas coś złego. To dlatego tu jesteśmy. Zrobię wszystko, aby cię chronić – obiecał z powagą, a ona mu uwierzyła. Agenci, którzy towarzyszyli im do Wyoming, zostawili mu broń na jego prośbę. – Musimy po prostu uwierzyć, że całe zło już za nami. To się już więcej nie powtórzy – dodała ostrożnie – a pewnego dnia się stąd wyrwiemy. Marshall nie mógł przestać się zastanawiać, czy wciąż będzie pragnęła życia z nim, gdy opuszczą Wyoming. Nie potrafił sobie tego wyobrazić, biorąc pod uwagę wszystkie dostępne dla niej opcje. Po co jej jednoręki emerytowany agent DEA, gdy mogła mieć każdego? Było już jednak za późno, aby się wycofać. Kochał ją i widział, że ona odwzajemnia uczucie. – Kocham cię, Marshall – powiedziała na potwierdzenie i pocałowała go. – Ja też cię kocham, Ariano – odparł, po czym objął ją silnym ramieniem, by znów się z nią kochać.
Rozdział 16 Po ich pierwszej wspólnej nocy Marshall oficjalnie wprowadził się do domu i sypialni Ariany. Zamieszkali razem jako para, stopniowo doprowadzając do ładu budynki i otaczające je tereny. Ariana ciężko pracowała w stodole z ekipą, którą zatrudniła, zaczęła też kupować konie na miejscowych aukcjach, aż w końcu wprowadziła sześć do właśnie odbudowanych boksów. Miała dwie osoby do pomocy. Regularnie uczęszczali do kościoła, a z okazji czwartego lipca zostali zaproszeni na piknik na ranczu sąsiada, któremu zrewanżowali się zaproszeniem na grilla. Panowie chodzili razem na ryby, a Ariana polubiła żonę sąsiada i ich dzieci, które zapraszała na konie. Zaczęła też sama udzielać lekcji. Skontaktowała się z dwiema organizacjami charytatywnymi z propozycją bezpłatnych lekcji jazdy dla dzieci z ubogich rodzin. Uczyła je, jak jeździć i jak dbać o konie, doskonale się przy tym bawiąc. Pod koniec sierpnia Marshall otrzymał pozytywne wieści z Casper College. Mieli wakat na wydziale hispanistyki, a Marshall z radością go objął. Oboje byli zajęci, darzyli sympatią ludzi, których poznawali, lecz nie zbliżali się do nich z obawy przed zdemaskowaniem. Byli szczęśliwi, idealnie się dogadywali i stopniowo stawali się sobie coraz bliżsi. Poznawali nowych ludzi, lecz pozostawali dla siebie najlepszymi przyjaciółmi. Marshall wciąż polował na stanowisko na wydziale nauk politycznych w college’u i w końcu dostał wiadomość, że coś może się dla niego znaleźć w semestrze letnim. Był zachwycony. Ariana zamierzała dokupić kolejne konie. Wszystko przebiegało gładko, choć czasami czuli, że są odcięci od wszystkich i wszystkiego, co znali, jakby urodzili się w dniu, kiedy tu przybyli, bez żadnej przeszłości. W listopadzie sypnął śnieg. Spędzali długie, leniwe weekendy w łóżku, kochając się i leżąc w swoich ramionach. Słuchali muzyki i oglądali filmy. Ariana nigdy w życiu nie była tak szczęśliwa, a Marshall to widział. Czuł się spełniony jak nigdy dotąd. Kochał Palomę, lecz ona była dzieckiem, które nigdy nie żyło w wielkim świecie. Nie byłaby szczęśliwa i nie rozumiałaby życia w Stanach, gdyby wywiózł ją z dżungli. On i Ariana uzupełniali się doskonale, mieli zbliżone szerokie doświadczenie. Godzinami mogli rozmawiać i dzielić się tysiącem podobnych opinii. Czytali te same książki, słuchali muzyki, chodzili do teatru i na koncerty. Oboje z radością powitali informację, że Phillip Armstrong został wybrany na drugą kadencję. Mieli wrażenie, że dobrali się w korcu maku. Wypełnili swoje zobowiązania i zasłużyli na szczęście, które odnaleźli. Boże Narodzenie spędzili samotnie na ranczu, a gdy nie zasypywał ich śnieg, chadzali na przyjęcia. Marshall lubił uczyć hiszpańskiego i właśnie otrzymał potwierdzenie, że będzie mógł też wykładać nauki polityczne ze specjalnością południowoamerykańską w semestrze letnim. Nie mogli uwierzyć, że mieszkają tu dopiero od sześciu miesięcy. Czasami wydawało im się, że to cała wieczność. Ich związek wzbogacał się z każdym dniem. Utracili w życiu wszystko, co znajome, i odnaleźli siebie. Wszyscy, których poznawali, uważali ich za uroczę parę. Ariana uwielbiała jeździć z nim do miasta, gdy miał zajęcia. Spacerowała po galeriach sztuki i sklepach, po czym spotykała się z nim w ich ulubionej kawiarni. Przede wszystkim czuli się tu bezpiecznie. Wiedzieli, że nie spotka ich tu nic złego i że ludzie Muñoza ich tu nie znajdą. Rzadko o nim rozmawiali, a Ariana przestała z taką niecierpliwością wyczekiwać dnia, kiedy wygnanie dobiegnie końca. Nie chciała, aby się skończyło. Na wiosnę Marshall zaczął wykładać nauki polityczne, a Ariana kupiła jeszcze dwa konie – klacz i źrebaka. Dawała regularne lekcje i uwielbiała to, sama również codziennie jeździła.
Nauczyła Marshalla relaksować się w obecności koni i cieszyć wspólnymi przejażdżkami. Pewnego dnia tuż po zakończeniu semestru letniego Ariana jeździła na wzgórzach i właśnie wracała do domu, gdy zauważyła zaparkowany od frontu samochód, którego nie rozpoznała. Zsiadła z konia, zaprowadziła go do stajni i zamknęła w boksie. Weszła do domu w butach do konnej jazdy i z włosami splątanymi przez letni wiatr. Szybko pokonała frontowe stopnie. Nie wiedziała czemu, lecz ogarnął ją niepokój. Na kanapie w salonie zobaczyła Marshalla i Sama Adamsa. Nagle pomyślała, że stało się coś strasznego, że Muñoz dowiedział się, gdzie się ukrywają, i znów próbuje ich dopaść. Marshall zobaczył w jej oczach strach i od razu zaczął ją pocieszać. – Nic się nie stało, Ariano. Znaleźli Muñoza i zabili go. Ukrywał się w Boliwii, rekrutował armię rebeliantów. To koniec – powiedział, po czym wstał i otoczył ją ramieniem. Oznaczało to dla nich koniec wojny i możliwość opuszczenia kryjówki. Chwilę zajęło jej uświadomienie sobie, co mówi Marshall i co to dla nich oznacza. – Możecie wracać do domu – oświadczył cicho Sam i wstał, aby ją uścisnąć. Zauważył wymianę spojrzeń pomiędzy nią a Marshallem i oczywistą intymność, która ich połączyła. Nie był tym zaskoczony. Oboje byli dobrymi ludźmi, którzy wiele przeszli, zanim się spotkali. Fakt, że zostali parą, wydawał mu się właściwy. Mieszkali razem przez ostatni rok. Ariana wbiła w Sama zdumione spojrzenie. Mogą wracać do domu. Co to jednak oznaczało? Pusty apartament jej ojca w Nowym Jorku? Kolejne wynajęte mieszkanie w Paryżu? Marshall nie miał domu – CIA spakowała jego paryskie mieszkanie i umieściła wszystko w magazynie. Nie mieli rodziny, tylko siebie, a jedyny dom, jaki znali, było to ranczo w Wyoming z ich końmi, psami i budynkiem, który należał do programu ochrony świadków i na który czekał już ktoś inny. – Czy to oznacza, że jesteśmy bezdomni? – zapytała Marshalla z konsternacją. – Nie całkiem. – Uśmiechnął się do niej. Usiadła z nimi w salonie. – Czy to naprawdę koniec? – zapytała ponownie, nie mogąc w to uwierzyć. Sam pokiwał głową. Pragnął powiedzieć im o tym osobiście. Zasługiwali na to. – Przyjechałem, gdy tylko mogłem. To się stało wczoraj. Jeszcze sprzątamy w Boliwii i Chile, ale nasi ludzi od oceny ryzyka uważają, że oboje możecie bezpiecznie wrócić do domu. – Marshallowi również nie groziło już żadne niebezpieczeństwo ze strony Muñoza, a ślady jego pracy w Kolumbii ostygły. Zniknął kilka lat temu, a nikt tam nie miał pojęcia, kim naprawdę był. Nic nie łączyło go już z Pablem Echeverríą. – To chyba oznacza eksmisję – mruknął Marshall, uśmiechając się do niej słodko-gorzko. Byli tu szczęśliwi, a teraz nie mieli dokąd iść. Zastanawiał się też, czy Ariana z nim zostanie, jeśli okaże się, że ma inny wybór. Miała tyle opcji, których on był pozbawiony. Nie chciał nic zakładać. Wiedział tylko, że ją kocha. – Kiedy musimy się wyprowadzić? – zapytała Sama. – Muszę sprzedać konie. – Miała ich już dziesięć. – Możemy się tym zająć za ciebie – zadeklarował wspaniałomyślnie Sam. – Możecie wyjechać, kiedy tylko zechcecie. Choćby jutro. Jesteście wolni. Bała się, że nigdy tych słów nie usłyszy, a teraz nie była pewna, co powinna zrobić. Spojrzała na Marshalla, u niego szukając wskazówek. – Dajcie nam znać, kiedy chcecie się wyprowadzić – dodał jeszcze Sam. Był przekonany, że zdecydują się na to, gdy tylko złapią oddech. Wyszedł zaraz potem. Tego samego wieczoru wracał do Waszyngtonu. Jego wizyta była
oficjalna. Gdy odjechał, Ariana usiadła na schodach wejściowych i spojrzała na Marshalla. Mieli wiele do omówienia. – Wow… Nie spodziewałam się tego. Myślałam, że to zajmie lata. – Ja tak nie uważałem – odparł, siadając obok niej na najwyższym stopniu. – Co teraz? – Przeszedł go dreszcz strachu, gdy o to zapytał. – Chyba wracamy do domu. Gdziekolwiek to jest – mruknęła. – Co o tym myślisz? Dokąd chcesz jechać? – Mogli wybrać dowolne miejsce na ziemi, lecz ich życia były tak pozbawione korzeni i przez długi czas postawione na głowie, że nie mieli pojęcia, dokąd pragną się udać. Marshall nie miał żadnego powodu, aby wracać do Waszyngtonu, a Ariana nie chciała już mieszkać w Nowym Jorku. Nie mieli żadnego mieszkania w Paryżu ani domu w Wyoming od tego dnia. Cały świat stanął przed nimi otworem. – A nie mówiłam? Jesteśmy bezdomni – dodała. Uśmiechnął się i pochylił, aby ją pocałować. – A co z całą resztą? – zapytał z powagą. – Jaką resztą? – Spojrzała na niego w osłupieniu. Nie zrozumiała. – Z nami. – Co masz na myśli? – Zrobiła skonsternowaną minę. – Byłaś na mnie skazana przez ostatni rok. Trochę jak ofiara porwania albo rozbitek. Teraz przybiła łódź ratunkowa. Już nie jesteś na mnie skazana, Ariano. Możesz jechać, dokądkolwiek chcesz, i być, z kim tylko chcesz. Nie musisz się wiązać z jednorękim bandytą. Pochodzisz z o wiele lepszego świata niż ja. – Chciał dać jej szansę na odejście, jeśli tego pragnęła. Kochał ją na tyle, aby pragnąć dla niej tego, co najlepsze. – Zwariowałeś? Nie jesteś jednorękim bandytą, a ja cię kocham. Nie byłam na ciebie skazana. Mogliśmy wybrać różne miejsca. Nie musieliśmy mieszkać razem w tym domu. Chcieliśmy. Dlaczego gdzieś indziej miałoby być inaczej? Nie chcę być z nikim innym. Pragnę być z tobą. Kocham cię, gdziekolwiek jesteśmy i dokądkolwiek pojedziemy. Rozpromienił się, gdy to usłyszał, a ona go pocałowała. – Chciałem tylko, byś wiedziała, że masz wybór. Nie chcę, żebyś czuła się wobec mnie zobligowana. – Nie czuję się, ale mam nadzieję, że ty się czujesz, bo będę cię śledzić już zawsze, jeśli mnie zostawisz – odparła, zerkając na niego z powagą. Oboje w ostatnim roku przezwyciężyli lęk przed intymnością i stratą. – Nie mogłabym żyć bez ciebie i mam nadzieję, że nigdy nie będę musiała. Nie wiedziałabym, co bez ciebie począć. Siedzieli na schodach, całując się przez kilka minut, po czym Marshall spojrzał na nią z powagą. – No to gdzie zamieszkamy? Zamknęła oczy, udając, że wprawia w ruch niewidzialny globus i go zatrzymuje. – W Paryżu! – odparła z szerokim uśmiechem. – Co ty na to? Tam się poznaliśmy, a ja nie chcę wracać do Nowego Jorku. Jeszcze nie. – Wiązało się dla niej z tym miastem zbyt wiele wspomnień. Paryż był czysty z wyjątkiem ostatniego dnia. – Możemy zacząć od nowa w Paryżu i tym razem zrobić to dobrze. Chcę poszukać pracy. Może będziesz mógł tam uczyć jak tutaj. Możemy mieć prawdziwe życie jak normalni ludzie. Rozpromieniła się, a on uśmiechnął się do niej szeroko. – Pod jednym warunkiem – oświadczył, wstając. Zszedł po stopniach niżej, a ona wbiła w niego zdumione spojrzenie. Nie miała pojęcia, co planuje, gdy odwrócił się do niej twarzą, uklęknął na jedno kolano i spojrzał jej w oczy.
– Ariano Gregory… Ariano Robert… kimkolwiek jesteś… wyjdziesz za mnie, zanim wyjedziemy do Paryża? Albo na miejscu, jeśli nalegasz. Zostaniesz moją żoną? Zeskoczyła ze stopnia i rzuciła mu się na szyję, niemal zbijając go z nóg. Byli wolni, a on się oświadczył. Tak wiele razy odzyskiwała już wolność – z obozu Jorgego po porwaniu, dzięki Yaelowi w Paryżu, a teraz od programu ochrony świadków. Wiedziała jednak, że od Marshalla nigdy nie będzie chciała się uwolnić. – Tak – szepnęła bez tchu, a on znów ją pocałował. Przyszło im na myśl, że gdyby Luis Muñoz nie próbował jej porwać, nigdy by się nie poznali, nie mieszkaliby razem przez ostatni rok i może nigdy by się nie pobrali. – Wiele mu zawdzięczamy – mruknęła wesoło Ariana, gdy wchodzili do domu. Marshall otoczył ją ramieniem w pasie. – Nie przesadzajmy – odparł, uśmiechając się do przyszłej żony. Zatrzymał się i spojrzał na nią uważnie. – Czy w naszej przyszłości są dzieci? – zapytał, nie znając jej odpowiedzi. Oboje stracili nienarodzone dzieci, co odcisnęło na nich tragiczne piętno. Nie wiedział, czy Ariana zechce znów spróbować. Spojrzała na niego ogromnymi oczami i pokiwała głową, a on znów ją pocałował. W tej chwili ich życie było idealne pod każdym względem.
Rozdział 17 Trzy dni zajęło im zorganizowanie wszystkiego i spakowanie rzeczy, które zamierzali zabrać. Ariana sprzedała konie na aukcji. Było jej przykro rozstawać się z nimi, lecz wiedziała, że zatrzymanie ich i odesłanie gdzieś nie ma żadnego sensu. Nie chciała trzymać ich w stajni pod Paryżem lub Nowym Jorkiem. Łatwiej było sprzedać je na miejscu. Zadzwonili do kilku osób z informacją o przeprowadzce i aby się pożegnać, lecz nie zawarli w Wyoming żadnych bliskich przyjaźni, gdyż wierzyli, że ich pobyt tutaj jest tymczasowy i skażony kłamstwem. Ariana rozważała sprzedaż apartamentu ojca w Nowym Jorku, lecz jeszcze nie podjęła decyzji. Miała stamtąd mnóstwo wspomnień związanych z rodzicami, a nic nie zmuszało jej do sprzedaży. Marshall zatelefonował na uniwersytet i powiedział, że nie zdoła podpisać kontraktu na wykładanie nauk politycznych w semestrze zimowym, czego bardzo żałuje. Wyjaśnił, że z przyszłą żoną przeprowadzają się do Europy. Dziekan powiedział, że przykro im będzie się z nim rozstawać. Wykonał dobrą robotę wiosną i zamierzali zaproponować mu etat. Marshall i Ariana niewiele zabierali ze sobą – postanowili nową pościel, zastawę i meble zostawić kolejnym mieszkańcom. Ostatecznie zabrali tylko ubrania, płyty, psy i parę drobiazgów. Pragnęli rozpocząć wszystko od nowa w Paryżu, razem. Ariana już rozsyłała mejle z pytaniem o pracę. Marshall wysłał podanie o pracę do amerykańskiej ambasady w Paryżu, badał też możliwości zatrudnienia się na Sorbonie. Ariana zadzwoniła z nowinami do Yaela. Był zachwycony, zwłaszcza tym, że znów jest wolna i wraca do Paryża. Powiedział, że tak podejrzewał, ponieważ czuła się tu szczęśliwa. A poza tym było to idealne miasto na nowy początek życia. Wysłała siostrze Elizabeth mejla z informacją o swoim ślubie. Matka przełożona odpisała z gratulacjami w imieniu wszystkich zakonnic. W wieczór przed wyjazdem z Wyoming Marshall rozmawiał z Makiem. Powiedział mu o Muñozie i że oświadczył się Arianie. – Mam nadzieję, że odmówiła – zażartował Mac. Wydawał się bardzo zadowolony. – Nauczyłeś ją już, jak sprzątać? – Nie do końca. – To on częściej brał się za prace domowe niż ona, lecz tego już nie powiedział. – No to wpadajcie do Londynu, musimy to uczcić. Mam nadzieję, że zostanie przy tobie dłużej niż ta moja przy mnie. Chyba uciekła z listonoszem czy coś takiego. Ale ty jesteś o wiele milszy. Na pewno z tobą zostanie. – Wiadomość bardzo go ucieszyła. Nakazał Marshallowi pozdrowić od niego Arianę. Samolot przyleciał po nich w piątek, gdy byli już gotowi do drogi. Szeryf przyjechał po nich do domu, raczej z przyczyn formalnych niż konieczności, i eskortował ich do Waszyngtonu. Mieli tu jakieś papiery do podpisania. Zatrzymali się w hotelu Four Seasons na jedną noc, a następnego popołudnia wylatywali do Paryża. Ariana poszła rankiem na zakupy i wróciła z prostą białą suknią z jedwabiu na ich ślub. Postanowili nie zostawać w Stanach dłużej, niż to konieczne. Oboje nie mogli się już doczekać Paryża i nowego początku. Zamierzali poszukać razem mieszkania, a do tego czasu wynajęli pokój w Ritzie, który był ulubionym hotelem Ariany. Otrzymała odpowiedzi z „Vogue’a” i „L’Officiel” oraz ze strony internetowej, z którą się skontaktowała. Wszyscy zaprosili ją na rozmowę. Ambasada amerykańska wyraziła gotowość do spotkania się z Marshallem, gdy tylko dotrą do Paryża. Jego życiorys zrobił na nich ogromne
wrażenie. Rozmawiali o tym wszystkim podczas lotu do Francji. Chcieli pobrać się tuż po przylocie, nawet zanim się zadomowią. W Ritzu Ariana zaczęła telefonować do agentów nieruchomości, a Marshall skontaktował się z ambasadą w sprawie ślubu. Uznali, że najłatwiej będzie się pobrać właśnie tam, aby nie musieć przedzierać się przez zbiurokratyzowane francuskie procedury obowiązujące w przypadku ślubu cudzoziemców. Zdumiała go informacja, że dyplomaci nie mają prawa udzielać ślubów we Francji. Uroczystość wymagała obecności francuskiego urzędnika, obowiązywał też okres oczekiwania. Sekretarka ambasady wyjaśniła mu, co musi zrobić. Powiedział jej, że jest emerytowanym agentem DEA w dobrej sytuacji finansowej, a jego narzeczona to córka ambasadora. Sekretarka nakazała mu zaczekać, po czym szybko wróciła na linię. Zapewniła go, że ambasada zrobi, co w jej mocy, aby przyspieszyć cały proces, i że znajdzie kogoś, kto poprowadzi uroczystość. Dodała, że mogą przyjść w każdej chwili wypełnić formularze i wziąć ślub nawet następnego dnia. To mu się spodobało. Opowiedział o wszystkim Arianie, gdy skończyła rozmawiać z agentem nieruchomości. Była podekscytowana – agent zamierzał pokazać im trzy mieszkania, które wydawały się idealne. Jedno znajdowało się na Avenue Foch po słonecznej stronie, drugie w czarującym podobno cul-de-sac, a trzecie w Parc Monceau. Chciała obejrzeć je wszystkie jeszcze tego popołudnia. Zgodziła się też wstąpić potem z Marshallem do ambasady. Życzyli sobie prostej ceremonii. Nikogo nie zapraszali, chcieli być sami. Ariana zamierzała tylko poprosić Yaela na świadka, ponieważ bez niego nigdy nie dotarłaby do tego etapu ani nie zakopałaby pudełka, które doprowadziło do niej Marshalla. Pod pewnymi względami Yael był dla niej jak ojciec. Gdy jednak do niego zadzwoniła, okazało się, że wyjechał na tydzień. Gdy przyszli do ambasady tego popołudnia, dowiedzieli się, że w Paryżu składa wizytę prezydent USA. Budynek był otoczony kordonem policyjnym, a ochrona była zaostrzona. Pozwolono im jednak przejść. Gdy czekali w lobby, aby wypełnić dokumenty, Marshallowi przyszła do głowy pewna myśl. Podszedł do recepcji. – Czy prezydent jest w budynku? – zapytał żołnierza za biurkiem. – Dlaczego chce pan wiedzieć? – Żołnierz natychmiast stężał, lecz Marshall wyglądał na tyle szacownie, że nieco się zrelaksował. – Jestem osobistym przyjacielem rodziny. Były agent Secret Service i DEA. Nazywam się Marshall Everett i chciałbym porozmawiać z prezydentem, jeśli to możliwe – wyjaśnił dyskretnie. Nieco nagiął prawdę, jeśli chodzi o Secret Service, lecz żołnierz nie musiał o tym wiedzieć. Młody wojskowy wybrał numer wewnętrzny, zamienił kilka słów z dwoma różnymi osobami, po czym wręczył słuchawkę Marshallowi z miną wyrażającą podziw. Po drugiej stronie odezwał się prezydent. – Co ty tu robisz, Marsh? – zapytał wesoło. – Cóż, wróciłem do Paryża. I biorę ślub. Przepraszam, że o to pytam. Wiem, jaki jest pan zajęty, ale gdybyśmy się sprężyli, może zgodziłby się pan zostać moim świadkiem? Phillip Armstrong zgodził się bez wahania. Zaczął rozmawiać z kimś, kto musiał stać obok niego i wypytywać o swój plan na jutro. – Jeśli zrobimy to o jedenastej trzydzieści, jestem cały wasz aż do południa. Melissa i dzieci też tu są. Mogą przyjść? – Oczywiście! Bardzo byśmy chcieli. – A z kim się żenisz, tak na marginesie? – Z cudowną kobietą. Nazywa się Ariana Gregory. Chyba znał pan jej ojca.
Prezydent natychmiast skojarzył nazwisko. Zdumiał go taki obrót spraw i koleje losu, które połączyły tych dwoje. – Nie wiedziałem, że ją znasz – przyznał z zaskoczeniem. Nie wiedział o ich wizycie w Białym Domu rok temu. – Nie znałem jej, gdy dla pana pracowałem, sir. Poznaliśmy się rok temu. Właśnie zakończyliśmy roczny udział w programie ochrony świadków. – Opowiesz mi o wszystkim jutro – odparł prezydent. Wyraźnie się spieszył. Marshall rozłączył się i odwrócił do Ariany. – Zostanie naszym świadkiem. Melissa może być twoim, jeśli chcesz. Ariana się uśmiechnęła. Prezydent i pierwsza dama w roli świadków – to brzmiało imponująco. Mogliby opowiedzieć o tym kiedyś swoim dzieciom. – Doskonale. – Rozpromieniła się. Wypełnili wszystkie dokumenty i oficjalnie zarezerwowali termin o jedenastej piętnaście. Asystentka prezydenta już dzwoniła na dół, aby wszystko zorganizować. Przygotowania przebiegły sprawnie. Gdy wrócili do Ritza, zamówili szampana w barze, a potem zaczęli rozmawiać o mieszkaniach, które widzieli tego dnia. Arianie najbardziej spodobało się to na Avenue Foch. Dobrze się jej tam wcześniej mieszkało, a Marshall nie miał nic przeciwko tej lokalizacji. Był to przestronny, słoneczny apartament z trzema sypialniami, bez mebli. Znów miała więc urządzić wnętrza. Metraż był też na tyle duży, aby mogli zacząć tam powiększać rodzinę. Wrócili do pokoju i kochali się. Był to dla nich idealny pierwszy dzień w Paryżu. Następnego ranka zjawili się w ambasadzie punktualnie o jedenastej. Wszystkie dokumenty były w porządku. Asystentka ambasadora czekała już na nich, aby ich zabrać na górę. Marshall ze zdumieniem powitał czekającego na nich ambasadora – rozpoznał Arianę i potraktował oboje bardzo uprzejmie. Ceremonię prowadził zastępca mera Paryża. Okres oczekiwania skrócono na prośbę samego ambasadora. Pięć minut później do pokoju wkroczył prezydent z Melissą otoczeni przez agentów Secret Service oraz Brad i Amelia ze swoją ochroną. Ariana miała na sobie białą jedwabną suknię, którą kupiła w Waszyngtonie. Po drodze zatrzymali się w kwiaciarni i kupili mały bukiecik konwalii. Wyglądała skromnie, młodo i elegancko z lśniącymi jasnymi włosami spływającymi na plecy. Amelia uśmiechnęła się na jej widok, po czym zrobiła zawiedzioną minę. – Nie wyglądasz jak panna młoda. Nie masz wielkiej, puchatej białej sukni. – Żadnej nie znalazłam – wyjaśniła Ariana. Marshall przedstawił ją prezydentowi, którego już poznała dzięki ojcu. Prezydent powiedział jej, że wygląda pięknie. Ucałowała Melissę i dzieci, po czym wręczyła bukiecik Amelii, prosząc ją, by została dziewczynką od kwiatów. Dziecko rozpromieniło się z dumy i radości, po czym ostrożnie wzięło bukiet od Ariany. Marshall wręczył obrączki Bradowi. Chwilę później rozpoczęła się ceremonia. Zastępca mera wygłosił wzruszającą mowę, choć nie znał nowożeńców. Marshall wpatrywał się w żonę z dumą wilgotnymi oczami. Przeszli długą drogę, aby tu dotrzeć. Melissa uśmiechała się do nich wzruszona ich oczywistą miłością. Amelia trzymała bukiet niczym świętą pochodnię podczas ceremonii, a Brad wręczył Marshallowi obrączki we właściwym momencie. Ariana była zdumiona ich widokiem. Marshall sam poszedł po nie dzień wcześniej do Cartiera. Udało mu się nawet słusznie ocenić jej rozmiar. Wybrał dla niej wąską złotą obrączkę. Wymienili się nimi, a potem pocałował ją, gdy zastępca mera ogłosił ich mężem i żoną. Phillip Armstrong jako pierwszy uścisnął pannę młodą. Wypili szampana, a pięć minut przed południem prezydent wyszedł na kolejne spotkanie. Melissa i dzieci zostały z nimi jeszcze pół godziny, lecz potem również musiały iść. Ariana
i Marshall podziękowali ambasadorowi oraz zastępcy mera, po czym wyszli na ulicę i wezwali taksówkę. – Wow! Jesteśmy małżeństwem – powiedziała Ariana, wsiadając za Marshallem do samochodu. – Dokąd, pani Everett? – zapytał z szerokim uśmiechem. Postanowili zjeść lunch w ogrodach Ritza, a potem udać się na spacer do Bagatelle, pobliskiego parku, który oboje odwiedzali, gdy tu poprzednio mieszkali. To tam Marshall po raz pierwszy ją zobaczył, tam wszystko się zaczęło w dniu, kiedy zakopała pudełko. Jedli niespiesznie, popijając szampana, i rozmawiali o tym, dokąd pojadą na miesiąc miodowy. Marshall zasugerował Wenecję, a Arianie bardzo spodobał się ten pomysł. Po lunchu, wciąż w ślubnych strojach, wezwali taksówkę i kazali się zawieźć do Bagatelle. Wysiedli z samochodu, zapłacili za wstęp przy bramie i udali się na spacer po ogrodach. Ariana wciąż trzymała w dłoni bukiet konwalii i nie przestawała wpatrywać się w wąską złotą obrączkę i Marshalla ze zdumieniem. Wyglądała na absolutnie szczęśliwą i tak właśnie się czuła. Zatrzymali się w miejscu, w którym zakopała skrzynkę, a Marshall ją znalazł i odkopał. Wszystko zaczęło się dziać właśnie w tamtej chwili. Pogrzebała przeszłość, a on odnalazł ich przyszłość. W międzyczasie rozegrało się całe życie, a teraz wrócili do Paryża. Było to idealne zakończenie ich historii. A raczej dopiero początek.