Przełożył JERZY MALINOWSKI
Po co marnować czas na odkrywanie prawdy, skoro można tak łatwo ją wykreować?
- Cytowana osoba poprosiła o anonimowość, pon...
6 downloads
8 Views
Przełożył JERZY MALINOWSKI
Po co marnować czas na odkrywanie prawdy, skoro można tak łatwo ją wykreować?
- Cytowana osoba poprosiła o anonimowość, ponieważ nie była upoważniona do
wypowiadania się na temat prawdy.
PROLOG
- Dick, potrzebna mi wojna.
- Jak zwykle dobrze pan trafił, panie Creel.
- To nie ma być typowy konflikt.
- Pan nigdy nie ma typowych życzeń.
- Musisz to jakoś opakować. Oni muszą uwierzyć, Dick.
- Zrobię tak, że uwierzą we wszystko.
ROZDZIAŁ 1
Dokładnie o godzinie zero czasu uniwersalnego, innymi słowy o północy, na
najpopularniejszym portalu internetowym pojawił się obraz torturowanego człowieka.
Pierwsze cztery słowa, które wypowiedział, zapamięta na zawsze każdy, kto je słyszał.
- Jestem trupem. Zostałem zamordowany.
Mówił po rosyjsku, ale wystarczyło kliknąć, żeby u dołu obrazu pojawiły się napisy w
dowolnym języku świata. Tajna policja Federacji Rosyjskiej biła jego i jego rodzinę, aż
„przyznał” się do zdrady. Jemu udało się uciec i nakręcić to amatorskie wideo.
Ten, kto trzymał kamerę, musiał być porządnie wystraszony albo pijany, a może jedno
i drugie. Obraz był ziarnisty, a kamera drżała.
Człowiek na filmie powiedział, że jeśli to wideo ukaże się w Internecie, to znaczy, że
zbiry działające na zlecenie rządu dopadły go, a on jest już trupem.
Jaką popełnił zbrodnię? Chciał tylko wolności.
- Takich jak ja są dziesiątki tysięcy - obwieścił światu. - Ich kości spoczywają w
zmarzniętej tundrze Syberii i głębinach jeziora Bałchasz w Kazachstanie. Wkrótce zostaną
ujawnione dowody. Kiedy mnie zabraknie, pojawią się inni, którzy podejmą walkę.
Ostrzegł także, że kiedy uwaga świata skupiona jest na Osamie bin Ladenie, powraca
dawny demon zła, a jego moc jest miliony razy większa i znacznie bardziej śmiertelna niż
wszystkie połączone siły muzułmańskich renegatów.
- Nadszedł czas, żeby świat poznał CAŁĄ PRAWDĘ! - wykrzyknął do kamery, a
potem wybuchnął płaczem.
- Mam na imię Konstantin. Miałem na imię Konstantin - poprawił się. - Dla mnie i
mojej rodziny jest już za późno. Jesteśmy martwi. Moja żona i trójka dzieci nie żyją. Nie
zapomnijcie o mnie i o tym, dlaczego umarłem. Nie pozwólcie, żeby moja rodzina zginęła
nadaremno.
Obraz i dźwięk na ekranie zniknął, w zamian pojawił się grzyb atomowy, a u dołu
ekranu nałożony został złowieszczy tekst: Najpierw Rosjanie, potem reszta świata. Czy
możemy pozwolić sobie na bierność?
Jakość była kiepska, efekty amatorskie, ale nikt nie zwracał na to uwagi. Konstantin i
jego biedna rodzina ponieśli najwyższą ofiarę, żeby reszta świata miała szansę żyć.
Pierwsza osoba, która zobaczyła nagranie, programista komputerowy z Houston, była
zszokowana. Przesłał plik e-mailem do dwudziestu swoich przyjaciół z listy adresowej.
Następna osoba, która zobaczyła film kilka sekund później, mieszkała we Francji i cierpiała
na bezsenność. Szlochając, rozesłała plik do pięćdziesięciorga przyjaciół. Trzeci internauta
pochodził z Republiki Południowej Afryki i był tak wstrząśnięty tym, co zobaczył, że
zadzwonił do BBC, a potem przesłał link do ośmiuset „najbliższych” znajomych. Nastolatka z
Norwegii obejrzała nagranie ze zgrozą i przesłała je do wszystkich osób, jakie znała. Kolejny
tysiąc ludzi, którzy zobaczyli Konstantina, mieszkał w dziewiętnastu różnych krajach. Każdy
z nich wysłał e-mail do trzydzieściorga swoich znajomych, a każde z tych trzydzieściorga do
następnego tuzina. To, co zaczęło się jako kropla wody w oceanie Internetu, szybko przybrało
rozmiary tsunami.
Wideo rozprzestrzeniało się po świecie z zawrotną prędkością, wywołując wszędzie
olbrzymie zamieszanie. Z błoga na blog, z chatu na chat, z e-maila na e-mail ludzie
przekazywali sobie dramatyczne wołanie Konstantina. Wkrótce cały glob poczuł się
zagrożony przez szalonych, żądnych krwi Rosjan. Minęły trzy dni od dramatycznego apelu
Konstantina, a cały świat miał jego imię na ustach. Nawet ci, którzy nie mieli pojęcia, kto jest
prezydentem Stanów Zjednoczonych czy papieżem, wiedzieli wszystko o martwym
Rosjaninie.
Z Internetu wiadomość przeniosła się do prasy znajdującej się poza głównym nurtem.
Wkrótce gorączka opanowała także takie tytuły jak „New York Times” czy „Wall Street
Journal”. Następnie przyszła kolej na telewizję: od Kanał 1 w Niemczech po BBC, od ABC
News i CNN po kontrolowaną przez władze telewizję w Chinach. Stąd był już tylko krok, by
wiadomość stała się częścią zbiorowej świadomości, by zagościła w duszach i sumieniach
wszystkich ludzi.
Wezwanie „Pamiętajcie o Konstantinie” było słyszalne na wszystkich siedmiu
kontynentach.
Rosyjski rząd stanowczo wszystkiemu zaprzeczał. Prezydent Gorszkow wystąpił
nawet w międzynarodowych stacjach telewizyjnych i zdementował pogłoski, oświadczając,
że jest to absolutne kłamstwo. Przedstawił nawet „oczywiste” dowody, że taka osoba jak
Konstantin nigdy nie istniała. Mimo to niewiele osób mu uwierzyło. Gorszkow był niegdyś
oficerem KGB. Rosyjski rząd od góry do dołu pełen był faszystowskich demonów.
Dziennikarze całego świata od lat informowali o tym opinię publiczną. Tyle że dotychczas
nikt się tym nie przejmował - z prostego powodu - bo nie dotyczyło to bezpośrednio ich życia.
Teraz mieli martwego Konstantina i grzyb atomowy i nagle okazało się, że ma to ogromne
znaczenie.
Oczywiście nie brakowało sceptyków, którzy mieli poważne wątpliwości, kogo i co
Konstantin i jego film właściwie reprezentują. Gotowi byli dokładnie zbadać historię
zmarłego mężczyzny. Cała reszta uznała, że widziała i słyszała dość, żeby wyrobić sobie
jednoznaczny pogląd.
Ani Rosja, ani reszta świata nie dowiedziała się, że Konstantin był świeżo upieczonym
aktorem z Łotwy, a jego „obrażenia” i „wycieńczony” wygląd były efektem perfekcyjnej
charakteryzacji i odpowiedniego oświetlenia. Po nakręceniu sceny zmył makijaż, pozbył się
przebrania i zjadł porządny lunch w rosyjskiej herbaciarni przy Pięćdziesiątej Siódmej w
Nowym Jorku, wydając część z pięćdziesięciu tysięcy dolarów, które zarobił na tych
zdjęciach. Ponieważ władał także hiszpańskim i miał śniadą cerę oraz wyraziste rysy twarzy,
jego największym marzeniem było otrzymanie głównej roli w hiszpańskojęzycznej operze
mydlanej.
Tymczasem świat nigdy nie miał już być taki jak przedtem.
ROZDZIAŁ 2
Nicolas Creel niespiesznie dopił gin Bombay Sapphire z tomkiem i włożył marynarkę.
Wybierał się na spacer. Tyle że na spacer chodzili zwyczajni ludzie. Szefowie olbrzymich
korporacji podróżowali wysoko nad głowami motłochu. Kiedy podczas krótkiego lotu wzdłuż
rzeki Hudson do Jersey wyglądał przez okno śmigłowca, drapacze chmur pod nim
przypominały mu, jak daleko zaszedł. Creel urodził się w zachodnim Teksasie, na jałowych
bezkresnych równinach, bez których wielu urodzonych tam ludzi nie wyobrażało sobie życia.
W Teksasie spędził dokładnie rok swojego życia, a potem wraz z ojcem, sierżantem
amerykańskiej armii, przeniósł się na Filipiny. Zwiedził jeszcze po kolei siedem innych
państw, które prowadziły przeróżne wojny, aż wreszcie trafił do Korei, gdzie ojciec zginął w
wyniku, jak to później przedstawiła armia, bałaganu logistycznego. Owdowiała matka wyszła
powtórnie za mąż, a Creel kilka lat później wylądował w college’u, który ukończył z tytułem
inżyniera. Uzbierał w końcu fundusze na studia magisterskie, ale po sześciu miesiącach
zrezygnował, wybierając życie w realnym świecie.
Jego ojciec żołnierz nauczył go jednego: Pentagon kupuje więcej sprzętu niż
ktokolwiek inny i płaci za niego wygórowaną cenę. Co więcej, wystarczyło rzucić wyższą
cenę, a oni się zgadzali. W końcu to nie były ich pieniądze. A cóż się łatwiej wydaje, jeśli nie
cudze pieniądze? To rzeczywiście musiał być dobry interes, bo wkrótce Creel sam przekonał
się, jak łatwo sprzedać armii sedesy za kwotę dwunastu tysięcy dolarów i młotki za dziewięć
tysięcy i zalegalizować tę transakcję w Kongresie.
Przez następne kilkadziesiąt lat Creel budował to, co w tej chwili było największym
na świecie koncernem zbrojeniowym, Ares Corporation. Według „Forbesa” znajdował się na
czternastym miejscu naliście najbogatszych ludzi świata, z majątkiem szacowanym na
dwadzieścia miliardów dolarów.
Jego zmarła matka była z pochodzenia Greczynką, miała ognisty temperament i
nieposkromioną ambicję, które odziedziczyła wraz z ciemnymi łagodnymi oczami po
przodkach. Po śmierci ojca Creela wyszła za mąż za człowieka stojącego wyżej na drabinie
socjoekonomicznej. Ojczym wysłał go do szkoły z internatem, zresztą nie najlepszej.
Dzieciaki bogatych tatusiów miały wszystko, czego zapragnęły, a on musiał znosić ich
szyderstwa i oszczędzać każdego centa. Ale dzięki tym doświadczeniom stał się twardszy i
bardziej odporny.
Swojej firmie nadał imię greckiego boga na cześć matki, którą kochał nad życie. Był
bardzo dumny z tego, co wytwarzała jego firma. Jego studwudziestometrowej długości jacht
nosił nazwę Shiloh, od najkrwawszej jednodniowej bitwy wojny secesyjnej.
Creel, chociaż urodził się na amerykańskiej ziemi, nigdy nie uważał się za zwykłego
Amerykanina. Ares Corp. miała swoją siedzibę w Stanach, ale Creel był obywatelem świata i
już wiele lat wcześniej zrzekł się amerykańskiego obywatelstwa. To tylko ułatwiało mu
interesy, bo żaden kraj nie miał monopolu na wojnę. I chociaż spędzał w Stanach
Zjednoczonych tyle czasu, ile chciał, armia prawników i księgowych pracowała nad tym,
żeby znaleźć w gąszczu amerykańskich przepisów podatkowych jakąś lukę.
Już dawno temu Creel zrozumiał, że najlepiej zadba o własny interes, powiększając
swój majątek. Każdy duży kontrakt na dostawę broni z firmy Ares dotyczył wszystkich
pięćdziesięciu stanów. Kosztowne kampanie reklamowe bardzo wyraźnie podkreślały ten
fakt.
„Tysiąc dostawców w całej Ameryce sprawi, że poczujesz się bezpieczny” -
obwieszczał głos lektora. Brzmiało to bardzo patriotycznie. A wszystko to w jednym tylko
celu. Gdyby jakiś biurokrata usiłował ukrócić działalność firmy, wszystkich pięciuset
trzydziestu pięciu członków Kongresu poderwałoby się natychmiast z miejsc i zatłukło go za
próbę odebrania pracy ich ludziom. Creel z powodzeniem zastosował tę samą procedurę w
kilku innych krajach. Podobnie jak na wojnę, Amerykanie nie mieli też monopolu na
przebiegłych polityków.
Wojskowe odrzutowce zbudowane w zakładach Ares latały po niebie nad
największymi imprezami sportowymi świata, w tym World Series, Super Bowl czy World
Cup. Jak można było nie dostać gęsiej skórki, kiedy nad głową przelatywała eskadra maszyn,
z których każda kosztowała sto pięćdziesiąt milionów dolarów i mogła bez trudu w jednym
ataku zabić każdego mężczyznę, kobietę czy dziecko. Ten przerażający majestat miał w sobie
coś poetyckiego.
Roczny budżet firmy na marketing i lobbing wynosił trzy miliardy dolarów. Przy tak
olbrzymich nakładach nie było kraju chcącego kupić broń, który nie słyszałby wyraźnego
przekazu: Jesteśmy potężni. Jesteśmy z tobą. Dzięki nam będziesz bezpieczny. Uczynimy cię
wolnym. Obrazy były równie zniewalające: przyjęcia przy grillu i parady, powiewające flagi,
dzieci salutujące do przejeżdżających czołgów i przelatujących nad głowami samolotów,
ponure miny żołnierzy przedzierających się przez terytorium nieprzyjaciela.
Żaden kraj nie potrafił się oprzeć takiemu przekazowi. No, może tylko Francja, ale
wyjątek potwierdza regułę.
Sposób, w jaki pisano scenariusze reklam, sprawiał wrażenie, że potężna Ares Corp.
rozdaje broń z pobudek patriotycznych i nie trzyma się ściśle budżetu. Podobnie było z
przekonywaniem ministerstw obrony do zakupu kosztownych zabawek, które nigdy nie miały
zostać użyte, żeby nie wspomnieć o takich drobiazgach jak kamizelki kuloodporne czy gogle
noktowizyjne. Ta strategia sprawdzała się przez całe dziesięciolecia.
Ale czasy się zmieniały. Wyglądało na to, że ludzie są zmęczeni wojną. Frekwencja
na urządzanych co roku przez Ares Corp. targach od pięciu lat z rzędu malała. Obecnie budżet
marketingowy przekraczał przychody netto całej firmy. Oznaczało to tylko jedno: nie
kupowano tego, co Creel chciał sprzedać.
Dlatego teraz siedział w eleganckim pomieszczeniu budynku należącym do firmy.
Dobrze zbudowany mężczyzna naprzeciwko był ubrany w dżinsy i wojskowe buty, wyglądał
jak niedźwiedź grizzly bez futra. Twarz miał opaloną i pobrużdżoną, na policzku wgłębienie
po kuli albo bliznę po ospie. Był szeroki w ramionach i miał wielkie, groźnie wyglądające
dłonie.
Creel nie miał zwyczaju witania się uściskiem dłoni.
- Zaczęło się - powiedział Creel.
- Widziałem towarzysza Konstantina. - Mężczyzna nie mógł powstrzymać się przed
lekkim uśmieszkiem, kiedy wypowiadał te słowa. - Powinien za to dostać Oscara.
- Program 60 minut przygotowuje na ten weekend specjalne wydanie na jego temat.
Piszą o nim wszystkie gazety. A ten idiota Gorszkow tylko nam ułatwił robotę.
- A co z incydentem?
- Ty masz go wywołać - odparł Creel.
- Przecież ciągle coś się dzieje.
- Nie interesuje mnie wojna, która kończy się po stu dniach albo zamienia w
porachunki gangów na ulicach. To nie wystarczy nawet na opłacenie rachunku za
elektryczność, Caesar.
- Proszę przedstawić mi plan, a ja go wprowadzę w życie, panie Creel. Jak zawsze.
- Bądź w gotowości.
- Pan płaci - odparł Caesar.
- Pewnie, że tak.
W drodze powrotnej do siedziby Ares Corp. Creel patrzył z góry na betonową trawę
miasta i jego stalowe świątynie. To nie jest zachodni Teksas, Nick.
Nie chodziło oczywiście tylko o pieniądze. Ani o przetrwanie firmy. Creel miał dość
pieniędzy, a czy coś zrobi, czy nie, Ares Corp. i tak przetrwa. Nie, chodziło o to, żeby świat
wrócił na właściwe tory. Dawno temu pozawierano złe sojusze. Creel był już zmęczony
patrzeniem, jak słabi i dzicy dyktują swoje warunki silnym i cywilizowanym. To szaleństwo
trwało zbyt długo. Zamierzał więc wszystko uporządkować. Ktoś mógłby zarzucić mu, że
bawi się w Boga. Cóż, w pewnym sensie tak. Ale nawet dobry Bóg czasem musiał używać
gwałtu i przemocy, by osiągnąć cel. Creel zamierzał postąpić identycznie.
Na początek pojawi się cierpienie.
Będą duże straty.
Jak zawsze. W końcu jego ojciec też był ofiarą walki o zachowanie hegemonii
najpotężniejszego mocarstwa, więc Creel zdawał sobie sprawę, jak wielkich potrzeba
poświęceń. Ale w ogólnym bilansie okaże się, że warto było ponieść ofiary.
Rozsiadł się wygodnie w fotelu. Twórca Konstantina wiedział niewiele.
Caesar też wiedział niewiele.
Tylko Creel wiedział wszystko.
Jak Bóg.
ROZDZIAŁ 3
- Co oznacza litera A? - mężczyzna zapytał płynną angielszczyzną z lekkim
holenderskim akcentem.
Shaw spojrzał na człowieka stojącego naprzeciw niego przy odprawie paszportowej na
lotnisku Schiphol, piętnaście kilometrów na południowy zachód od Amsterdamu. Jeden z
największych portów lotniczych świata znajdował się pięć metrów pod poziomem morza,
otoczony zewsząd tonami wody. Shaw zawsze uważał to za szczyt sztuki inżynierskiej. Z
drugiej strony dwie trzecie powierzchni tego kraju leżało pod poziomem morza, więc
Holendrzy nie mieli specjalnie dużego wyboru, gdy szukali miejsca do lądowania dla
samolotów.
- Słucham? - zapytał Shaw, choć dobrze wiedział, o co mężczyźnie chodzi.
Facet wskazał w paszporcie stronę z danymi osobowymi.
- Tu. W rubryce imię wpisano tylko literę A. Co to ma oznaczać? Shaw rzucił okiem
na swój paszport.
Jak przystało na przedstawiciela najwyższego narodu na świecie, Holender, ubrany w
przepisowy mundur, miał metr osiemdziesiąt pięć i był tylko o dwa centymetry wyższy od
przeciętnego Holendra, ale aż o osiem od potężnie zbudowanego Shawa.
- To nic nie oznacza. Matka nigdy nie nadała mi imienia, więc wymyśliłem sobie
takie. A Shaw? Shaw to moje nazwisko, przynajmniej tak nazywała się matka.
- A ojciec nie sprzeciwiał się, że jego syn nie ma imienia?
- Ojciec nie jest potrzebny, żeby urodzić dziecko, wystarczy, że je spłodzi.
- Szpital nie nadał panu imienia?
- A czy wszystkie dzieci rodzą się w szpitalu? - odparł Shaw z uśmiechem.Holender
zesztywniał, a ton jego głosu złagodniał.
- A więc Shaw. Irlandczyk jak George Bernard?
Holender był nieźle wykształcony. I na dodatek ciekawski. Nikt wcześniej nie pytał go
o George’a Bernarda Shawa.
- Niestety, jestem Szkotem. Facetem z gór. A przynajmniej stamtąd pochodzą moi
przodkowie - dodał szybko, gdyż miał przy sobie amerykański paszport, jeden z tuzina,
jakimi dysponował. - Urodziłem się w Connecticut. Może był pan tam?
- Nie. Ale chętnie poleciałbym do Ameryki.
Shaw widywał już wcześniej to pożądliwe spojrzenie.
- Cóż, chodniki nie są tam ze złota i nie wszystkie kobiety wyglądają jak gwiazdy
filmowe, ale jest tam co robić i dla każdego znajdzie się miejsce.
- Może pewnego dnia... - powiedział tęsknym tonem Holender i wrócił do swoich
obowiązków. - Przyjechał pan w interesach czy turystycznie?
- Jedno i drugie. Dlaczego muszę wybierać? Mężczyzna zachichotał.
- Coś do zadeklarowania?
- Ik heb niets aante geuen.
- Mówi pan po holendersku? - zapytał zaskoczony.
- Przecież wszyscy mówią.
Mężczyzna roześmiał się i wbił do paszportu Shawa tradycyjny stempel z tuszu
zamiast jakichś nowoczesnych hologramów, których używa się w niektórych krajach.
- Miłego pobytu - powiedział Holender, oddając Shawowi paszport.
- Tak właśnie zamierzam spędzić tu czas - odpowiedział Shaw i ruszył w kierunku
wyjścia.
Pociąg dowiózł go do Centraal Station w Amsterdamie w dwadzieścia minut.
Teraz powinno być coraz ciekawiej. Ale najpierw musiał odegrać pewną rolę, bo miał
już towarzystwo. Śledzono go.
ROZDZIAŁ 4
Taksówka, do której wsiadł przy dworcu kolejowym, zawiozła go do wielkiego hotelu
Amstel Intercontinental. W budynku było siedemdziesiąt dziewięć ładnie urządzonych pokoi,
z okien wielu z nich roztaczał się piękny widok na rzekę Amstel. Ale Shaw nie zatrzymał się
tutaj dla widoków.
Zgodnie z rolą, jaką miał odgrywać przez następne trzy dni, udawał teraz turystę.
Niewiele było miejsc na świecie, które lepiej nadawałyby się do takiego przedsięwzięcia niż
Amsterdam. Mieszkało tu siedemset pięćdziesiąt tysięcy ludzi, z czego tylko połowa była
rodowitymi Holendrami. Wybrał się na przejażdżkę łodzią i z entuzjazmem fotografował
miasto, które miało trzynaście tysięcy mostów i więcej kanałów niż Wenecja. Jedną czwartą
jego powierzchni stanowiła woda.
Największe wrażenie na nim zrobiły barki mieszkalne, których ze trzy tysiące
cumowało w kanałach. Choć unosiły się na wodzie, nigdy się nie poruszały. Przechodziły z
pokolenia na pokolenie albo były sprzedawane. Ciekawe, jakie to uczucie mieć taką łódź
zacumowaną na stałe w jednym miejscu?
Później włożył szorty i sportowe buty i w leżącym nieopodal Oosterpark zaczął
uprawiać jogging. Właściwie Shaw całe życie spędził w biegu. Ale jeżeli teraz wszystko
pójdzie zgodnie z planem, to będzie mógł wreszcie zwolnić. Jeżeli coś się nie uda, będzie
martwy. Podjął to ryzyko całkiem spokojnie. Właściwie już był trupem.
Siedząc w kawiarni należącej do najpopularniejszej w Amsterdamie sieci Bulldog i
popijając kawę, obserwował ludzi zajętych własnymi sprawami. Wypatrzył mężczyzn, którzy
nie spuszczali z niego wzroku. To było żałosne, patrzył na ludzi, którzy mieli go dyskretnie
śledzić, a zupełnie nie wiedzieli, jak się do tego zabrać.
Następnego dnia zjadł lunch w swojej ulubionej restauracji prowadzonej przez
starszego Włocha, którego żona cały dzień spędzała na czytaniu gazet przy stoliku, podczas
gdy mąż był na zmianę maître d’hôtel, kelnerem, szefem kuchni, pomywaczem i kasjerem. W
lokalu były tylko cztery stołki przy barze i pięć stolików, nie licząc tego zajętego przez żonę
właściciela. Jeden stolik stał w przejściu i znajdował się pod specjalnym nadzorem męża.
Jeżeli skinął głową, można było przy nim usiąść i zjeść, jeżeli odwrócił się, trzeba było
znaleźć sobie inne miejsce do jedzenia.
Shawowi nigdy nie odmówił. Może z racji imponującej sylwetki albo ze względu na
magnetyczne spojrzenie niebieskich oczu. Ale najprawdopodobniej dlatego, że właściciel
restauracji i Shaw pracowali kiedyś razem i nie miało to nic wspólnego zjedzeniem i piciem.
Wieczorem Shaw włożył garnitur i wybrał się na przedstawienie operowe do
Muziektheater. Po zakończonym przedstawieniu, zamiast wrócić do hotelu, ruszył w
przeciwnym kierunku. Tego wieczoru przestanie udawać turystę.
Kiedy dotarł do ...