David Baldacci
WYGRANA
Przełożył: Jacek Manicki
Tytuł oryginału: The Winner
Created by Bevitore
Dla Collina
mojego kumpla, mojego chłopaczka, mojego s...
4 downloads
5 Views
David Baldacci
WYGRANA
Przełożył: Jacek Manicki
Tytuł oryginału: The Winner
Created by Bevitore
Dla Collina
mojego kumpla, mojego chłopaczka, mojego syna
PODZIĘKOWANIA
Dla Michelle – za zajmowanie się wszystkim, kiedy ja wędrowałem po świecie
wyobraźni.
Dla Jennifer Steinberg – za nieocenioną, jak zawsze, konsultację merytoryczną.
Dla doktor medycyny Catherine Broome – za poświęcenie mi swojego cennego czasu na
rozmowę przy lunchu o truciznach.
Dla Steve’a Jenningsa – za jego zawsze bystre redaktorskie oko.
Dla Carla Pattona, mojego najlepszego doradcy podatkowego, oraz dla Toma DePonta z
NationsBank – za ich nieocenioną pomoc w bojach z fiskusem.
Dla Lany’ego Kirshbauma, Maureen Egen i wszystkich pracowników wydawnictwa
Warner Books – za udzieloną mi pomoc i za to, że są życzliwymi, dobrymi ludźmi.
Dla Aarona Priesta – za to, że jest moim przewodnikiem, mentorem, a co najważniejsze,
przyjacielem.
Dla Frances Jalet-Miller – za poprawki, które po raz kolejny wyszły na dobre mojej
fabule.
Dla reszty mojej rodziny i przyjaciół – za to, że mnie wciąż kochają i wspierają.
CZĘŚĆ PIERWSZA
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Jackson rozejrzał się po pasażu biegnącym przez całą długość centrum handlowego.
Zobaczył wymizerowane matki pchające wózki ze swoimi pociechami, grupkę starszych
osób, które przyszły tu nie tyle robić zakupy, ile pospacerować i pogawędzić. Skupił
ponownie wzrok na północnym wejściu do centrum. Z niego, bez wątpienia, skorzysta kobieta,
z którą jest umówiony, bo dokładnie naprzeciwko znajduje się przystanek autobusowy. A ona
innego środka transportu nie ma. Półciężarówkę przyjaciela, z którym od jakiegoś czasu żyła,
po raz czwarty w ciągu ostatnich czterech miesięcy zajął komornik. Pewnie dziewczyna
zaczyna mieć już tego serdecznie dosyć. Do odległego o jakąś milę przystanku autobusowego
przy głównej drodze znowu, chcąc nie chcąc, będzie musiała dojść piechotą. Przyjedzie z
dzieckiem. Nigdy nie zostawiała małej pod opieką przyjaciela. To Jackson wiedział na pewno.
W interesach używał zawsze nazwiska Jackson, ale w przyszłym miesiącu nikt już go sobie
nie skojarzy z korpulentnym, niemłodym mężczyzną w garniturze w jodełkę, jakim był obecnie.
Ponownie zmienią się nie do poznania rysy jego twarzy. Prawdopodobnie zrzuci trochę
kilogramów. Doda sobie albo ujmie wzrostu, tudzież włosów. Będzie mężczyzną czy kobietą?
Kimś w sile wieku czy młodzieńcem? Często zdarzało mu się zapożyczać
powierzchowność od znanych sobie ludzi. Czasem kopiował ją w całości, kiedy indziej
czerpał inspirację z cech zewnętrznych kilku osób, zszywając misternie poszczególne
fragmenty, aż do uzyskania zadowalającego efektu końcowego w postaci doskonałego
kamuflażu. Gatunki należące do rzadkiej klasy hermafrodyt zawsze go fascynowały.
Uśmiechnął się na myśl o tych niezrównanych fizycznych dwulicowcach.
Jackson odebrał pierwszorzędne wykształcenie w jednej z najbardziej prestiżowych
uczelni Wschodniego Wybrzeża. Łącząc zamiłowanie do aktorstwa z wrodzonymi
uzdolnieniami do nauk przyrodniczych i chemii, zrobił tam dwa dyplomy z dziedzin tak
odległych, jak dramaturgia i inżynieria chemiczna. Rankami ślęczał nad skomplikowanymi
wzorami i mieszał smrodliwe mikstury w laboratorium chemicznym, wieczorami brał aktywny
udział w przygotowywaniu inscenizacji klasycznych sztuk Tennessee Williamsa lub Arthura
Millera.
Zdobytą na studiach wiedzę teraz z powodzeniem wykorzystywał w praktyce. Och, gdyby
tak mogli go w tej chwili zobaczyć koledzy z uczelni!
Jak przystało na mężczyznę w średnim wieku ze sporą nadwagą i wyraźnym brakiem
kondycji – wynikającymi z siedzącego trybu życia – na jakiego się dzisiaj ucharakteryzował,
na czoło wystąpiła mu kropelka potu. Jackson uśmiechnął się do siebie. W dumę wbiła go ta
reakcja organizmu, choć po części przyczyniła się do niej nieprzepuszczająca powietrza
watowana podpinka, włożona pod ubranie, by dodać sobie tuszy i zamaskować wysportowaną
sylwetkę.
Jackson szczycił się swoją umiejętnością całkowitego wczuwania się w rolę. Do
osobowości, w którą w danej chwili się wcielał, zdawał się nawet dostosowywać przebieg
rozmaitych zachodzących w jego organizmie reakcji chemicznych.
Z reguły nie bywał w centrach handlowych. Gust miał o wiele bardziej wyrafinowany.
Jednak jego klienci właśnie w tego typu miejscach czuli się najpewniej, a to odgrywało w
uprawianym przez niego procederze ważną rolę. Na spotkaniach, które aranżował, ludzie
zwykli tracić nad sobą panowanie, czasami w negatywnym tego określenia znaczeniu. Kilka
miało bardzo burzliwy przebieg, wystawiając na ciężką próbę jego refleks i dar improwizacji.
Reminiscencje te znowu przywołały uśmiech na wargi Jacksona. Jednak każdy sukces ma
swoją cenę. Gra szła o wysoką stawkę. A wystarczy jedno potknięcie, by wszystko wzięło w
łeb.
Uśmiech szybko spełzł z jego warg. Zabijanie nie należało do rzeczy przyjemnych. Rzadko
znajdowało usprawiedliwienie, ale czasami innego wyjścia nie było. Miał swoje powody, by
żywić nadzieję, że wynik dzisiejszego spotkania nie zmusi go do powzięcia tak drastycznych
kroków.
Osuszył chusteczką spocone czoło i poprawił sobie mankiety koszuli. Przygładził odstający
lekko kosmyk starannie wymodelowanej peruki z włókna syntetycznego. Prawdziwe włosy
skrywał pod przylegającym ciasno do głowy lateksowym czepkiem.
Otworzył drzwi do pomieszczenia wynajętego w pasażu i wszedł do środka. Panował tu
ład i porządek – nienaturalny ład i porządek, przemknęło mu przez myśl, kiedy rozejrzał się po
wnętrzu. Brakowało atmosfery typowej dla miejsca, w którym się pracuje.
Sekretarka siedząca za tandetnym metalowym biurkiem podniosła na niego wzrok. Zgodnie
z otrzymanymi wcześniej instrukcjami nie odezwała się słowem. Nie wiedziała, kim jest ten
człowiek ani po co ją tu posadzono. Miała wyjść zaraz po zjawieniu się osoby, z którą Jackson
był umówiony. Wkrótce, z portmonetką grubszą nieco o honorarium otrzymane za tę drobną
przysługę, będzie już opuszczała miasto autobusem. Jackson nie zaszczycił jej nawet
spojrzeniem. Była tylko statystką w jego najnowszej inscenizacji.
Przed kobietą stała bezproduktywnie maszyna do pisania, a obok głuchy telefon. Tak,
stanowczo za schludnie – uznał Jackson, ściągając brwi. Wpatrywał się przez chwilę w plik
papieru maszynowego piętrzący się na biurku. Nagłym ruchem rozsypał kilka kartek na blacie.
Potem przestawił aparat telefoniczny i energicznymi obrotami wałka wkręcił czystą kartkę
papieru w maszynę do pisania.
Ocenił krytycznym okiem efekt swoich zabiegów i westchnął. Trudno myśleć o wszystkim
naraz.
Przeszedł przez mały przedpokoik, otworzył drzwi po prawej stronie i wkroczył do
malutkiego wewnętrznego gabinetu. Usiadł za sfatygowanym drewnianym biurkiem. Z rogu
pokoju gapił się nań wygaszonym ekranem mały odbiornik telewizyjny. Jackson sięgnął do
kieszeni po paczkę papierosów, zapalił, odchylił się na oparcie fotela. Robił, co mógł, żeby
się rozluźnić, ale nie było to łatwe przy stałym przypływie adrenaliny. Pogładził cienki,
ciemny wąsik wykonany, podobnie jak peruka, z włókna syntetycznego. Nos również uległ
poważnej metamorfozie. Wystarczyło trochę modeliny i z kształtnego, wąskiego zrobił się
szeroki i lekko skrzywiony. Mały pieprzyk widniejący u nasady tego spreparowanego nosa też
nie był prawdziwy: żelatyna wymieszana w gorącej wodzie z ziarnkami lucerny. Koronki
nałożone na zęby nadawały im wygląd krzywych i popsutych. Nawet najmniej spostrzegawczy
obserwator powinien zapamiętać wszystkie te szczegóły. Kiedy więc zostaną usunięte, Jackson
w zasadzie zniknie. A czyż nie o to właśnie chodzi komuś zaangażowanemu całym sercem w
nielegalną działalność?
Wkrótce, jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, znowu się zacznie. Za każdym razem
było trochę inaczej, ale właśnie to podniecało: ta niepewność. Spojrzał ponownie na zegarek.
Tak, wkrótce. Spodziewał się, że spotkanie z oczekiwaną kobietą będzie bardzo
produktywne, a co ważniejsze, korzystne dla obu stron.
Chciał zadać LuAnn Tyler tylko jedno pytanie, jedno proste pytanie niosące w sobie
potencjał bardzo złożonych konsekwencji. Polegając na doświadczeniu, był w zasadzie
pewien, jaką odpowiedź usłyszy, ale nigdy nic nie wiadomo. Miał szczerą nadzieję, że LuAnn
dla swego własnego dobra udzieli tej właściwej. Bo była tylko jedna „właściwa” odpowiedź.
A jeśli odmówi? Cóż, dziecko nie będzie miało okazji poznać matki, bo zostanie sierotą.
Uderzył otwartą dłonią o blat biurka. Zgodzi się. Nie zdarzyło się jeszcze, żeby ktoś odmówił.
Jackson potrząsnął energicznie głową. Wytłumaczy jej, przekona, że godząc się na współpracę
z nim, dokona jedynego logicznego wyboru. Uzmysłowi, jak odmieni się jej życie. Bardziej,
niż potrafiłaby to sobie kiedykolwiek wyobrazić. Bardziej, niż mogłaby to sobie wyśnić. Jak
mogłaby odmówić? Przecież to propozycja z tych nie do odrzucenia.
Jeśli przyjdzie. Jackson potarł grzbietem dłoni policzek, zaciągnął się głęboko papierosem
i zapatrzył niewidzącym wzrokiem w gwóźdź wbity w ścianę. Ale właściwie dlaczego
miałaby nie przyjść?
ROZDZIAŁ DRUGI
Orzeźwiający wietrzyk swawolił nad wąską gruntową drogą biegnącą przez gęsty las.
Droga skręcała ostro na północ, a zaraz potem, równie ostro, na wschód i nurkowała w dół.
Ze szczytu niewielkiego wzniesienia roztaczał się widok na ciągnące się dalej morze drzew.
Niektóre obumierały, stojąc w udręczonych pozach, przyginane do ziemi przez wiatr, choroby i
warunki atmosferyczne, ale większość prężyła się jak na warcie, zadając szyku grabiejącymi
w obwodzie pniami i rozłożystymi konarami porośniętymi obficie liściem. Po lewej stronie
drogi co bystrzejsze oko mogło wypatrzyć półkolistą, błotnistą polankę porośniętą z rzadka
kępkami wschodzącej wiosennej trawy. Wylegiwały się tu na łonie natury zardzewiałe bloki
silników, kupy śmieci, mały stosik puszek po piwie, połamane meble i cała masa innych
odpadków, które w zimie, po przysypaniu śniegiem, przyjmowały kształty godne dzieł sztuki
nowoczesnej, a kiedy słupek rtęci wędrował w górę, udzielały schronienia wężom i innym
leśnym stworzeniom. Sam środek tej półkolistej wyspy zajmowała krótka, przysadzista
przyczepa kempingowa ustawiona na fundamencie z pokruszonych pustaków. Z resztą świata
łączyły ją chyba tylko przewody elektryczne i telefoniczne podciągnięte od przydrożnych
grubych poprzekrzywianych słupów.
Przyczepa była zdecydowanie szkaradzieństwem zagubionym pośród głuszy. Jej lokatorzy
zgodziliby się z tym opisem. Określenie zagubieni pośród głuszy pasowało jak ulał także do
nich.
Siedząca w przyczepie LuAnn Tyler przeglądała się w małym lusterku ustawionym na
rozchwierutanej komódce. Przekrzywiała głowę pod nienaturalnym kątem nie tylko dlatego, że
sfatygowany mebel utykał na jedną koślawą nóżkę, ale również dlatego, że lusterko było
stłuczone. Gmatwanina pęknięć rozbiegała się po jego powierzchni niczym gałęzie młodego
drzewka i gdyby LuAnn patrzyła w lusterko z normalnej pozycji, widziałaby w nim odbicie nie
jedno, lecz trzy swojej twarzy.
LuAnn przyglądała się sobie bez uśmiechu. Nigdy jakoś nie chciało jej się uśmiechać do
swojego odbicia. Uroda to cały twój majątek – wbijano jej do głowy, od kiedy pamiętała – ale
wizyta u dentysty by nie zawadziła. Do tej sytuacji doprowadziło picie od urodzenia
niefluoryzowanej wody ze studni oraz fakt, że jej noga nie postała ani razu w gabinecie
stomatologicznym.
– Żadnych fanaberii – powtarzał w kółko ojciec.
Stary Benny Tyler nie żył już od pięciu lat. Dla matki, Joy Tyler, która zmarła blisko trzy
lata temu, okres po śmierci męża był najszczęśliwszy w jej życiu. Powinno to zadać
ostatecznie kłam opinii Benny’ego Tylera o jej kondycji umysłowej, ale małe dziewczynki
wierzą, najczęściej bezkrytycznie, we wszystko, co słyszą od tatusiów.
LuAnn spojrzała na wiszący na ścianie zegar. Tylko on został jej po matce. Był czymś w
rodzaju pamiątki rodzinnej, ponieważ Joy Tyler dostała go od swojej matki w dniu ślubu z
Bennym. Zegar nie miał żadnej wartości rynkowej. Taki sam można było kupić za jedyne
dziesięć dolców w każdym lombardzie. A mimo to LuAnn traktowała go jak skarb. Jako mała
dziewczynka do późnej nocy słuchała jego powolnego, miarowego tykania. Wiedziała, że jest
tam zawsze pośród ciemności. Kołysał ją do snu i witał rankami. Przez cały okres dorastania
stanowił dla niej jeden z punktów odniesienia. Poza tym przypominał LuAnn babcię, kobietę,
którą uwielbiała. Dopóki wisiał, była tu jakby obecna także i babcia. Z biegiem lat mechanizm
zużył się i zegar wydawał teraz jedyne w swoim rodzaju odgłosy. Towarzyszył LuAnn w
chwilach dobrych i złych, z tym że tych ostatnich było zdecydowanie więcej, a Joy tuż przed
śmiercią powiedziała córce, żeby go wzięła i dobrze o niego dbała. I teraz LuAnn trzymała go
dla swojej córki.
Zebrała długie kasztanowe włosy za głową, spróbowała upiąć je w kok, ale zrezygnowała
i splotła zręcznie w gruby warkocz. Niezadowolona z tej fryzury, zwinęła w końcu gęste włosy
na czubku głowy i umocowała tam mnóstwem spinek, przekrzywiając raz po raz głowę, by
śledzić na bieżąco wyłaniający się efekt. Przy swoich stu siedemdziesięciu pięciu
centymetrach wzrostu musiała się również pochylać, żeby widzieć siebie w lusterku.
Co parę sekund zerkała na małe zawiniątko leżące obok na krześle. Widok sennych oczek,
kształtnych usteczek, pucołowatych policzków i tłustych piąstek za każdym razem przywoływał
na jej twarz uśmiech. Córeczka miała osiem miesięcy i rosła jak na drożdżach. Zaczynała już
raczkować, kołysząc się zabawnie na boki. Tylko patrzeć, jak stanie na nóżki. LuAnn
rozejrzała się i uśmiech zgasł. Niedługo Lisa zacznie zwiedzać swój dom rodzinny. Wnętrze,
pomimo wysiłku wkładanego przez LuAnn w utrzymanie tutaj porządku, przypominało
pobojowisko, a to głównie za sprawą przypływów temperamentu u mężczyzny rozwalonego
teraz na łóżku. Duane Harvey, od kiedy, wtoczywszy się do środka o czwartej nad ranem i
zrzuciwszy z siebie ubranie, padł na łóżko, poruszył się może ze dwa razy. Poza tym ani
drgnął. Wspominała z rozrzewnieniem ten jedyny dzień we wczesnym okresie ich związku,
kiedy Duane nie wrócił do domu zalany. Wtedy właśnie poczęta została Lisa. Łzy zakręciły się
w piwnych oczach LuAnn, ale trwało to tylko moment. Nie miała czasu ani ochoty na
rozczulanie się, zwłaszcza nad sobą.
Przez dwadzieścia lat życia napłakała się już tyle, że wystarczy jej tego do śmierci.
Spojrzała znowu w lusterko. Pieszcząc jedną ręką maleńką piąstkę Lisy, drugą
powyciągała wszystkie spinki z włosów i potrząsnęła głową. Włosy spłynęły bujną falą na
plecy, na wysokie czoło opadła grzywka. Tak czesała się w szkole, a przynajmniej do siódmej
klasy, kiedy to, idąc za przykładem kolegów i koleżanek z tego rolniczego okręgu, zaczęła
opuszczać lekcje i szukać możliwości zarobkowania. Wychodzili wtedy z założenia – złego,
jak się później okazało – że nauka nie wytrzymuje konkurencji z regularną wypłatą. Zresztą
LuAnn wielkiego wyboru nie miała. Połowa jej zarobków szła na pomoc chronicznie
bezrobotnym rodzicom. Za drugą połowę kupowała sobie to, na co rodziców nie było stać,
głównie jedzenie i ubrania.
Rozwiązując pasek znoszonego szlafroka, pod którym nic nie miała, spojrzała uważnie na
Duane’a. Uspokojona brakiem oznak życia z jego strony, szybko wciągnęła majteczki. Odkąd
przestała być podlotkiem i zaczęła nabierać kobiecych kształtów, nie było w okolicy chłopaka,
który nie wodziłby za nią pożądliwym spojrzeniem.
LuAnn Tyler, przyszła-gwiazda-filmowa-łamane-przez-super-modelka. Wielu
mieszkańców okręgu Rikersville w stanie Georgia dogłębnie przemyślało przypadek LuAnn i
nadało jej ten tytuł, naprawdę dobrze jej życząc i wiążąc z nią wielkie oczekiwania. Na
pierwszy rzut oka widać, że dziewczyna nie pasuje do tutejszego stylu życia – zawyrokowały
pomarszczone, otyłe miejscowe kobiety trzymające wieczną wartę na szerokich, popadających
w ruinę werandach, i nie było nikogo, kto by się z nimi nie zgodził. Ze swoją naturalną urodą
mogła zajść daleko. Była nadzieją miejscowych. Tylko kwestią czasu pozostawało, kiedy o ich
LuAnn upomni się Nowy Jork, a kto wie, czy nie Los Angeles. Ale czas płynął, a ona wciąż tu
tkwiła, nie wychyliwszy nosa poza granicę okręgu, w którym przyszła na świat.
Rozczarowywała wszystkich, choć dopiero co przestała być nastolatką i nie miała jeszcze
okazji, by osiągnąć jakikolwiek ze swoich celów. Wiedziała, że ludzie z miasteczka bardzo by
się dziwili, wiedząc, że jej ambicje nie obejmują leżenia nago w łóżku z jakimś
hollywoodzkim objawieniem sezonu ani dreptania po wybiegu dla modelek w najnowszych
produkcjach jakiegoś nawiedzonego kreatora mody.
Chociaż teraz, gdy wkładała stanik, przemknęło jej przez myśl, że ubieranie się w
najmodniejsze stroje za dziesięć tysięcy dolarów dziennie nie byłoby takim znowu złym
interesem.
Jej twarz. I jej ciało. Atrybuty tego ostatniego ojciec również często komentował.
Zmysłowe, dojrzałe – zachwycał się, jakby mówił o jakimś odrębnym, egzystującym
niezależnie od niej bycie. Króciutki rozumek w olśniewającym ciele. Dzięki Bogu nigdy nie
posunął się dalej, poprzestając na tych słownych zachwytach. Zastanawiała się niekiedy
nocami, czy tak naprawdę nie korciło go czasem, a tylko brakowało mu po prostu odwagi albo
sposobności. Tak na nią czasem patrzył. Bywało, że w nagłym, kłującym jak igła przebłysku, z
najgłębszych zakamarków podświadomości powracały oderwane okruchy wspomnień,
budzące w niej podejrzenie, że taka sposobność jednak się kiedyś nadarzyła. Wzdrygała się
wtedy zawsze i mówiła sobie, że nie wypada podejrzewać o taką ohydę zmarłego.
Przejrzała zawartość małej szafy. Właściwie miała tylko jedną sukienkę, która jako tako
nadawała się na dzisiejszą okazję. Krótki rękawek, granatowa, z białą lamówką przy kołnierzu
i dekolcie. Pamiętała dzień, w którym ją kupiła. Poszła wtedy cała tygodniówka. Okrągłe
sześćdziesiąt pięć dolarów. Było to przed dwoma laty i nigdy więcej nie zdobyła się na
podobną ekstrawagancję. Była to ostatnia sukienka, jaką sobie kupiła. Ciuch trochę się już
wystrzępił, ale od czego ma się igłę z nitką. Szyję ozdobi sznurem podrabianych pereł,
prezentem urodzinowym od byłego adoratora. Wczoraj do późnej nocy zapastowywała
obtarcia na jedynej parze szpilek.
Były ciemnobrązowe i nie pasowały do sukienki, ale trudno. Chodaków ani pepegów – a
tylko między nimi mogła jeszcze wybierać – przecież na to spotkanie nie włoży, co najwyżej
dojdzie w pepegach do odległego o milę przystanku autobusowego. Dzisiaj zacznie się może
coś nowego, a przynajmniej innego. Kto wie? Może to spotkanie zmieni coś w jej życiu.
Pomoże wyrwać się jej i Lisie ze światka Duane’a i jemu podobnych.
Odetchnęła głęboko, rozsunęła zamek błyskawiczny wewnętrznej kieszeni torebki, wyjęła z
niej i rozłożyła metodycznie kartkę papieru. Zanotowała sobie na niej adres i kilka innych
informacji, które podyktował jej przez telefon ktoś, kto przedstawił się jako pan Jackson. Po
powrocie z nocnej zmiany w zajeździe dla ciężarówek, gdzie pracowała jako kelnerka, była
tak skonana, że mało brakowało, a nie odebrałaby tego telefonu.
Zadzwonił, kiedy siedziała w kuchni na podłodze i z ciężkimi jak ołów powiekami karmiła
piersią Lisę. Małej wyrzynały się ząbki i LuAnn oba sutki miała już boleśnie pogryzione, ale
innego wyjścia nie było. Odżywki dla dzieci były stanowczo za drogie, a mleko się skończyło.
Zrazu LuAnn ani myślała podnieść słuchawkę. Tej nocy w zajeździe dla ciężarówek przy
międzystanowej ruch był taki, że ani na chwilę nie przytuliła Lisy, umieściła ją w dziecinnym
foteliku pod bufetem. Na szczęście mała potrafiła już sama utrzymać butelkę z pokarmem, a
kierownik zmiany lubił LuAnn na tyle, że pozwalał jej przychodzie do pracy z córeczką.
Telefon w domu rzadko się odzywał. Jeśli już, to przeważnie dzwonił któryś z kumpli
Duane’a, żeby wyciągnąć go z domu na piwo albo do pomocy przy obrabianiu jakiegoś
pozostawionego bez opieki samochodu, który rozkraczył się na autostradzie. Nazywali takie
wypady organizowaniem kasy na browarek i dziewczynki. Często bez żadnego skrępowania
rozmawiali o tym w jej obecności. Nie, tak wcześnie nie dzwoniłby żaden z kolesiów
Duane’a. Oni o siódmej rano chrap...