David Morrell
BRACTWO
KAMIENIA
Przekład: Krystyna Rabińska
Tytuł oryginału:
e Fraternity of the Stone
Data wydania polskiego: 1991
Data pierwszego wy...
4 downloads
7 Views
David Morrell
BRACTWO
KAMIENIA
Przekład: Krystyna Rabińska
Tytuł oryginału:
e Fraternity of the Stone
Data wydania polskiego: 1991
Data pierwszego wydania oryginalnego: 1985
Mojej matce Beatrice z miłością
Pod pewnymi względami zawód agenta wywiadu
przypomina życie zakonne, wymaga dyscypliny
i osobistych wyrzeczeń, które przywodzą na myśl
średniowieczne klasztory.
Z „Raportu Amerykańskiej Komisji Senackiej do spraw Kościoła
na temat działalności wywiadowczej”, 1976.
O P
Egipt, rok 381
Niebezpiecznie rozczłonkowane cesarstwo rzymskie w rozpaczliwym dążeniu do
utrzymania jedności uznało chrześcijaństwo za religię panującą. Fanatycy oburzeni ka-
laniem ich wyznania polityką, wycofali się z życia publicznego i udali się na pustynię
egipską. Zamieszkali w tamtejszych grotach i szukali mistycznego pojednania z Bogiem.
Kiedy rozeszła się wieść o natchnionych pustelnikach, szybko dołączyli do nich inni
rozczarowani chrześcijanie i założyli rządzącą się srogimi prawami religijną wspólno-
tę, której życie polegało na postach, modlitwie i fizycznym umartwianiu. Do roku 529
surowe zasady życia „Szaleńców Bożych”, jak ich niekiedy nazywano, zaczęły przenikać
na północ ku Europie.
I tak narodziły się chrześcijańskie zakony.
S G
Persja, rok 1090
Hassan ibn al-Sabbah, przywódca sekty fanatyków muzułmańskich, uznał mor-
derstwo za święty obowiązek w walce o odebranie władzy tureckim najeźdźcom
i sprzymierzonemu z nimi egipskiemu kalifowi.W niedługim czasie jego tajne sprzysię-
żenie zabójców w imię wiary przeniknęło na zachód do Syrii, gdzie każdy z następców
Hassana przybierał miano „Starca z Gór”. W roku 1096 z Europy przybyli zbrojnie na
Bliski Wschód pobłogosławieni przez papieża rycerze krzyżowi, aby rozpocząć Świętą
Wojnę z muzułmanami, wojnę, której celem było odzyskanie Świętego Grobu. Najeźdź-
cy zwrócili oczywiście na siebie uwagę „Starca” i jego wyznawców, znanych jako hashi-
shi, ponieważ, jak mniemano, palili haszysz, żeby wprawić się w stan religijnej ekstazy
i szału, co miało im pomóc w przygotowaniu się na ewentualną śmierć męczeńską.
Krzyżowcy jednak źle wymawiali słowo hashishi.
Do Europy przywieźli inne określenie: asasyni — skrytobójcy.
8
Ś T
Palestyna, rok 1192
Słońce chyliło się już ku zachodowi, lecz piasek pustyni jeszcze nie ostygł. Otoczo-
ny strażą obszerny namiot z ciężkiego żaglowego płótna nieznacznie falował, poru-
szany lekkimi podmuchami zamierającego wiatru. Lśniące od potu, wyczerpane ko-
nie wzbijały tumany kurzu. Z przeciwnych obozów nadjeżdżali rycerze. Każdy orszak
poprzedzony był pocztem sztandarowym. Na chorągwiach widniały trzy złote lwy, je-
den nad drugim, na czerwonym polu — to Anglicy; złote lilie na błękitnym polu — to
Francuzi. Choć zjednoczeni świętym celem, rycerze różnili się głęboko w ocenie kwe-
stii politycznych, gdyż Francuzi rościli sobie pretensje do ziem, które znajdowały się na
ich terytorium, ale były w rękach Anglików. Ze względu na owe napięte stosunki żaden
z oddziałów nie zamierzał przybyć pierwszy na miejsce spotkania, aby nie narażać się
na upokarzające oczekiwanie. Zwiadowcy porozmieszczani na pobliskich wydmach in-
formowali więc o ruchach orszaków, aby oba mogły przybyć na miejsce jednocześnie.
Wreszcie kolumny spotkały się. Każda z nich składała się z czterech emisariuszy wraz
ze świtą. Wszyscy spoglądali w stronę rysującego się w oddali nagiego wzgórza, gdzie
wśród dymiących ruin zamku o strzelistych jak minarety wieżach uwijali się żołnie-
rze obu armii. Trwające trzy miesiące oblężenie było okrutne i kosztowało wiele istnień
ludzkich.W końcu jednak tutaj, pod Akką muzułmanie zostali pokonani.
Na chwilę zapomniano o politycznych waśniach. Zmęczeni, lecz podnieceni Francu-
zi i Anglicy wychwalali wzajemnie swoje zasługi, gratulowali sobie zwycięstwa. Pierwsi
zsiedli z koni członkowie straży, potem giermkowie. W przeciwieństwie do dumy, któ-
ra nie pozwalała rycerzom czekać na rywali, dworskie maniery nakazywały im teraz da-
wać przeciwnikom pierwszeństwo przy wchodzeniu do namiotu. Względy praktyczne
pomogły jednak rozwiązać ten dylemat. Stojący najbliżej wejścia rycerz zostawiał świtę
za sobą i wchodził do środka.
Spuszczono płachtę namiotu. Natychmiast zrobiło się duszno. Rycerze odpięli broń,
zdjęli hełmy i kolczugi. Po oślepiającym blasku pustynnego słońca ich oczy powo-
li przyzwyczajały się do półmroku. Sylwetki rozstawionych na zewnątrz straży rzucały
głębokie cienie na płótno namiotu.
9
Rycerze przyglądali się sobie wzajemnie. Podczas obecnej, trzeciej wyprawy krzyżo-
wej, mając w pamięci doświadczenia pierwszej i drugiej, nauczyli się ubierać w długie
szaty dla ochrony ciała przed odwodnieniem, a skóry przed śmiertelnym porażeniem
słonecznym. Szaty były spłowiałe, wchłaniały mniej żaru niż jaskrawe barwne materie,
które chętnie nosili w ojczyźnie. Jedynym ustępstwem na rzecz koloru był duży czerwo-
ny krzyż ozdabiający przód sukni i miedziane plamy zakrzepłej krwi pogan.
Mężczyźni byli brodaci, a mimo to ich policzki były zapadnięte i wysuszone. Nacią-
gnąwszy kaptury na zmierzwione włosy, popijali wino z przygotowanych pucharów.
Woda byłaby bardziej odpowiednia, należało bowiem zachować jasność umysłu. Trud-
ności z zaopatrzeniem wojska jednak i olbrzymie przestrzenie do pokonania sprawiły,
że dostawy przychodziły nieregularnie, i wino, które zachowali dla uczczenia zwycię-
stwa, okazało się jedynym dostępnym napojem. Chociaż spragnieni, popijali tymcza-
sem oszczędnie.
Pierwszy przemówił w języku francuskim — zgodnie w przyjętym w dyplomacji
zwyczajem — najwyższy, najbardziej muskularny, angielski lord słynący ze zręczności
we władaniu toporem. Był to Roger z Sussex.
— Proponuję, żebyśmy omówili wprzód nasze sprawy, zanim… — gestem wskazał
przygotowane dla nich oliwki, chleb i suszone doprawione korzeniami mięso.
— Zgoda — powiedział stojący na czele francuskiej delegacji Jacques de Wisant.
— Wasz król Ryszard, Rogerze, nie przyłączy się do nas?
— Uznaliśmy za rozsądne nie mówić mu o tym spotkaniu. A wasz król Filip, panie?
— Są sprawy, które najlepiej omawiać w ścisłym gronie. Jeśli okaże się konieczne, po-
wiadomimy go o naszych rozmowach.
Dobrze się nawzajem rozumieli. Choć strzegły ich straże, sami też byli strażnika-
mi, tylko wyższymi rangą. Ich zadanie polegało bowiem na zapewnieniu bezpieczeń-
stwa własnemu monarsze. Wymagało to zorganizowania całej sieci donosicieli, którzy
informowali o najbłahszych nawet pogłoskach na temat spisków. Tego rodzaju pogło-
ski rzadko jednak docierały do króla Ryszarda czy króla Filipa.Wieści, których nie znali,
nie niepokoiły ich ani nie skłaniały do podejrzeń, że ich osobista straż nie dopełni obo-
wiązków. Dymisja albowiem mogła przybrać formę topora przyłożonego do szyi.
— Wyśmienicie — rzekł Anglik,William z Gloucester. — Proponuję więc zacząć.
Atmosfera w namiocie raptownie się zmieniła. Podczas gdy przedtem rycerze świa-
domie podkreślali, że są poddanymi króla Francji czy Anglii, teraz narodowa rywaliza-
cja zniknęła. Połączeni wspólną więzią, tajnym kodeksem, stali się konfratrami bractwa
egipskiego boga Horusa.
Cisza. Tajemniczość. Anglik, Roger z Sussex, wziął do rąk oprawioną w złoconą skó-
rę Biblię, którą przepisali dla niego mnisi w jego kraju. Otworzył.
— Księga Daniela — wyjaśnił. — Ustęp, kiedy Daniel powściąga swój język nawet
10
w obliczu groźby pożarcia przez lwy.Wydaje się stosowny w tej chwili.
Rozpoczął się obrzęd. Ośmiu rycerzy stanęło kołem. Jak jeden mąż położy-
li z namaszczeniem prawice na Biblii i przysięgli dochować tajemnicy. Wzorem swo-
ich wrogów — a także wskutek trudności z taborem — zasiedli na wzorzystym dy-
wanie, który ich armie „oswobodziły” ze zdobytego muzułmańskiego zamku. Wsparci
o poduszki, sącząc wino z kielichów, słuchali Pierre’a de l’Etang.
— Jako że wziąłem na siebie przygotowanie naszego spotkania — zaczął
— przypominam, że strażnicy stoją w należytej odległości od ścian namiotu. Jeśli nie
będą panowie podnosić głosu, nikt niepowołany nas nie usłyszy.
— Właśnie potwierdzili to moi ludzie — odparł Anglik, Baldwin z Kentu.
— Istotnie — Francuz skinął z uznaniem głową — moi ludzie także powiadomili
mnie, że byli obserwowani.
Baldwin skinieniem głowy odwzajemnił komplement.
— Zaś moi ludzie — powiedział — donieśli mi o czymś jeszcze.Wasz król, panie, za-
mierza wycofać swoje wojska z krucjaty Ryszarda.
— Prawda to, panie?
Oczy Baldwina zwęziły się.
— Prawda.
— Jako poddani króla Francji nie byliśmy świadomi tego, że to krucjata Ryszarda.
— Będzie, jeżeli Filip wróci do domu.
— Ach, tak. Logiczne. — Pierre sączył wino. — Wasi ludzie, panie, są niezawodni. Czy
powiedzieli również i to, kiedy nasz król zamierza poprowadzić armię do odwrotu?
— W ciągu dwóch tygodni. Filip planuje wykorzystać nieobecność Ryszarda na dwo-
rze. W zamian za ziemie, jakie nasz kraj zajmuje we Francji, wasz król obiecał poprzeć
brata Ryszarda w jego dążeniach do przejęcia angielskiego tronu.
Francuz obruszył się.
— Jak zamierzają panowie wykorzystać tę informację, zakładając, że jest ona praw-
dziwa?
Baldwin nie odpowiedział.
— Szanuję twój takt, Baldwinie — Pierre odstawił puchar. — Wygląda więc na to, że
stosunki między naszymi krajami wkrótce się pogorszą. Rozważmy to jednak. Gdyby
nie było owych waśni, nasze rzemiosło stałoby się bezużyteczne.
— A życie nieciekawe. To przypomina nam, dlaczego prosiliśmy o to spotkanie
— wtrącił Jacques de Wisant.
Anglicy słuchali w napięciu.
— Przyjmując, że wasi zaufani się nie mylą — rzekł Jacques — z żalem przyznajemy,
że jeżeli istotnie w ciągu dwóch tygodni wycofamy się z udziału w krucjacie, zostawimy
tu nie rozwiązaną a niezwykle frapującą zagadkę.W pożegnalnym geście łączącego nas
11
braterstwa, pragniemy panowie rycerze, pomóc wam znaleźć na nią odpowiedź.
Baldwin przyglądał mu się badawczo.
— Masz, panie, na myśli…
— Niedawne zabójstwo waszego rodaka, Conrada z Montferrat.
— Wybaczcie, ale dziwi mnie, że strapieni jesteście śmiercią Anglika, choćby nie
wiem jak była wstrząsająca.
— Prawie tak samo jak uprzednim, równie wstrząsającym morderstwem naszego ro-
daka. Raymonda de Chatillon. Dalsze wyjaśnienia były zbyteczne. Sześć lat wcześniej,
kiedy Raymond de Chatillon napadł na karawanę siostry Saladina, zerwany został ro-
zejm między krzyżowcami a siłami sułtana. Nie było pokojowego sposobu zadośćuczy-
nienia temu gwałtowi. I tak rozpoczęła się wielka muzułmańska kontrofensywa, jihad.
W rok później, podczas zdobywania Jerozolimy, na ołtarzu w kaplicy Grobu Święte-
go znaleziono głowę Raymonda. Obok leżał zakrzywiony nóż. Od tamtego czasu mia-
ły miejsce dziesiątki identycznych zabójstw. Odniosły one zamierzony skutek: nauczy-
ły krzyżowców strachu przed nocą. Wczoraj, po upadku muzułmańskiego zamku, tutaj
w Akce na ołtarzu przygotowanym do odprawienia mszy świętej dla uczczenia zwycię-
stwa znaleziono głowę Conrada z Montferrat. Obok leżał zakrzywiony nóż — nóż, jaki
krzyżowcy już przywykli utożsamiać ze Starcem z Gór i jego fanatycznymi wyznawca-
mi.
— Asasyni — Roger skrzywił się, jakby chciał splunąć winem. — Tchórze. Złodzie-
je uprawiający rozbój pod osłoną mroku. Śmierć godna lorda to śmierć w blasku dnia,
w bitwie, kiedy mężnie przeciwstawia swój rycerski kunszt kunsztowi wroga, nawet je-
śli tym wrogiem jest poganin. Ci skrytobójcy nie mają krzty szacunku dla honoru, god-
ności, dumy rycerza. Zasługują na pogardę.
— Niemniej istnieją — zauważył Pierre de l’Etang — i, co ważniejsze, działają sku-
tecznie. Wyznam, że trapi mnie chorobliwe przeczucie, że moja głowa jako następna
może się znaleźć na ołtarzu.
Pozostali rycerze milcząco przytaknęli, przyznając się do podobnych obaw.
— Jedyne, co możemy zrobić, to wzmocnić nocne straże — powiedział William
z Gloucester. — Ale asasyni potrafią się prześliznąć przez naszą najlepszą ochronę. Jak
gdyby umieli stawać się niewidzialni.
— Nie przypisujcie im, panie, zdolności nadprzyrodzonych — zaprotestował Jacqu-
es. — Są ludźmi takimi samymi jak my. Tyle że wybornie wyćwiczonymi.
— W barbarzyństwie. Nie wiemy, jak z nimi walczyć — powiedział William.
— Czyżby?
Zebrani wpatrywali się w Jacques’a wyczekująco.
— Masz jakiś pomysł, panie? — spytał Roger.
— Może.
12
— Jaki?
— Gasić ogień ogniem.
— Takiej możliwości nawet nie będę brać pod uwagę — uniósł sięWilliam.— Uciekać
się do ich plugawych metod? Stać się takimi samymi tchórzami? Sekretnie mordować
ich wodzów, kiedy śpią? To się nie godzi.
— Dlatego, że dotychczas nigdy tak nie postępowaliśmy? — William stał strapiony.
— Dlatego że to sprzeczne z etyką rycerską.
— Ci skrytobójcy są poganami. Barbarzyńcami — odparł Jacques. — Skoro są zbyt
prymitywni, żeby pojąć, co to honor i godność, nie jesteśmy zobowiązani traktować ich
zgodnie z naszym prawem.
Uwaga była celna.W namiocie zaległa cisza, zebrani rozważali jej znaczenie.William
przytaknął ruchem głowy.
— Zaiste, pragnę pomścić Conrada.
— I Raymonda — przypomniał mu któryś z Francuzów.
— Takiego wściekłego psa nadzieję na kopię, czy będzie zwrócony pyskiem do mnie
czy nie — wybuchnął inny Francuz i zacisnął pięści.
— Zważ — wtrącił Baldwin — że muzułmanie rozpoznają każdego z nas, kto chciał-
by wmieszać się w ich szeregi. Nawet noc nie skryje naszych białych twarzy.
— I nie zapominajmy — dodał Roger — że nawet jeżeli rozmaitymi specyfikami
przyciemnimy oblicza, nie znamy ich mowy ani obejścia. A jeśli któryś z nich nas za-
gadnie, kiedy w przebraniu przebywać będziemy wśród nich? Albo jeśli uczynimy jakiś
niewłaściwy gest…?
— Nie proponuję, żebyśmy osobiście próbowali się między nich dostać, Rogerze
— wyjaśnił Jacques.
— Więc?…
— Poślemy tam któregoś z nich.
— Niemożliwe. Oni nas nienawidzą. Gdzie znajdziemy człowieka, który…
— Który pojął, że jako poganin błądził? Który się nawrócił na wiarę w jedynego
prawdziwego Boga? Słowem: muzułmanina, który stał się chrześcijaninem?
Anglicy byli wstrząśnięci.
— Dajesz nam, panie, do zrozumienia, że wiesz o istnieniu takiego człowieka?
— spytał Roger.
Jacques skinął głową.
— Przebywa w klasztorze benedyktynów na Monte Cassino w Italii.
Nazwa była im znajoma. Klasztor na Monte Cassino, jeden z najstarszych klasztorów
chrześcijańskich, założono w roku 529, kiedy surowa reguła żarliwych Ojców Pustyni
przenikała z Egiptu na północ ku Europie.
— Jadąc do Ziemi Świętej skorzystałem z gościnności ojców benedyktynów
— wyjaśnił Jacques. — Zezwolono mi spędzić z tym człowiekiem godzinę, a jemu roz-
mawiać ze mną. Jego wiara jest wyjątkowa. Dla Boga zrobi wszystko.
— Mnich?
— Tak.
— To bluźnierstwo — oburzył się William — kazać zakonnikowi zabijać.
— Dla świętej sprawy. Dla oswobodzenia Świętej Ziemi Chrystusa. Pamiętajcie, że
papież odpuścił nam wszystkie grzechy, jakie możemy popełnić podczas tej natchnio-
nej Duchem Bożym krucjaty. Zasięgnąłem języka u ojców zakonnych, którzy przyby-
li tu z nami. Są pewni, że mnich, którego mam na myśli, też otrzyma absolucję. Zaiste,
stając się rycerzem Boga, ocali swoją duszę. Jeśli to prawda, że za dwa tygodnie wraca-
my do Francji, mógłbym tak wszystko urządzić, żeby ponownie zatrzymać się na Mon-
te Cassino. Jestem przekonany, że ów człowiek się zgodzi. Do Rzymu po zachętę od pa-
pieża nie będzie daleko.
Rycerze zatopili wzrok w winie. Baldwin podniósł oczy.
— On nie potrafi władać bronią.
— Słyszał o asasynach — odparł Jacques — i o ich metodach. Sam też podsunę mu
pewne pomysły.
— Jak długo trwałyby przygotowania?
— Do tego, co zamierzam? Trzy miesiące.
— Ja mojego rzemiosła uczyłem się całe życie — rzekł William. — Musimy wziąć
pod uwagę, że mnich ten najprawdopodobniej zostanie zabity.
— W czasie próby wypełniania swojej misji — odparł Jacques. — Czyż panowie nie
rozumieją? Ważne jest próbować. Kiedy poganie pojmą, że my, a nawet człowiek, któ-
ry kiedyś był jednym z nich, gotowi jesteśmy umrzeć w imię Boga jedynego prawdzi-
wego…
— Wtedy podobnie jak my nie zaznają spokoju we śnie. Baldwin spojrzał na niego
z ukosa.
— Terror za terror?
— Z jedną różnicą — odrzekł Jacques. — Nasza walka jest święta.
15
D U
I.
Dom znajdował się w stanie Vermont na północ od Quentin. Bielał między jodła-
mi na szczycie wzgórza, jakieś czterysta metrów na prawo od dwupasmowej asfaltowej
drogi. W dali wyłaniało się wyższe wzgórze, gęsto porośnięte klonami. Drzewa płonęły
teraz barwami jesieni: czerwienią, oranżem, złotem. Równolegle do drogi biegło wyso-
kie ogrodzenie z drucianej siatki. Jego boki załamywały się pod kątem prostym i ginęły
w lesie, trudno więc było ocenić rozmiary posiadłości. Prawdopodobnie obejmowała
co najmniej dziesięć hektarów. Najbliższy budynek, wyjąwszy dom stojący na wzgórzu,
to na głucho zabity deskami warsztat samochodowy, który został po drugiej stronie po-
dwójnego zakrętu poprzedzającego ten prosty odcinek szosy. Do wytwórni syropu klo-
nowego było jeszcze ponad półtora kilometra.
Ustronie. Zacisze.
Spokój.
Patrząc na sosnowe wzgórze, można by się spodziewać, że ten częściowo schowa-
ny wśród zieleni dom z jasnych pni drzew jest azylem milionera, leśnym schronieniem,
w którym bogacz oddaje się Bóg wie jakim przyjemnościom i szuka spokoju od pełne-
go napięć świata biznesu.
A może był to pensjonat dla narciarzy, zamknięty dopóki nie spadnie śnieg. Albo…
Nie sposób powiedzieć, kiedy się patrzy z okien jadącego samochodu. Przy wjeździe
nie było ani nazwy posiadłości, ani skrzynki na listy, a bramę zabezpieczał gruby łań-
cuch spięty masywną kłódką.Wciśniętą między krzaki i gałęzie sosen dróżkę wewnątrz
ogrodzenia zarosły chwasty. Ktoś bardzo ciekawy i spragniony dokładnych informacji
mógł próbować zasięgnąć języka w wytwórni syropu klonowego. Ale gdyby to zrobił,
poczułby się jeszcze bardziej zawiedziony. Tamtejsi robotnicy, jak przystało na praw-
dziwych mieszkańców Nowej Anglii, chętnie gawędzili z obcymi o pogodzie, lecz nie
o sprawach dotyczących ich samych albo sąsiadów. Zresztą oni, mimo krążących naj-
przeróżniejszych pogłosek, tak naprawdę nic nie wiedzieli.
16
II.
Dopiero z góry widać było, że dom na wzgórzu jest większy niż sugerował to widok
z drogi i nie stoi samotnie. Mniejsze budynki ukryte za zasłoną sosen, tworzyły trzy
strony czworoboku, zaś zamykał go ów dom z drewnianych bali. Wewnątrz znajdował
się trawnik, a na nim krzyżowały się dwie wyłożone białymi płytami z kamienia ścież-
ki. Wzdłuż nich posadzono kwiaty, krzewy i drzewa. Stwarzało to wrażenie równowa-
gi, porządku, symetrii i miłych dla oka proporcji. Działało kojąco. Nawet owe mniej-
sze domki, chociaż połączone ze sobą szeregowo niczym miejskie segmenty mieszkal-
ne, miały dachy na wzór ostrego zwieńczenia głównego budynku.
Zastanawiające, że mimo znacznych rozmiarów posiadłości nikogo prawie nie było
widać. Maleńki ogrodnik strzygł trawnik. W sadzie położonym po zewnętrznej stro-
nie czworoboku dwóch miniaturowych robotników zrywało jabłka. Z ogniska roz-
palonego w sporym warzywniku wzdłuż przeciwległego szeregu domków, unosi-
ła się wstęga dymu. Majątek, w którym tak dużo pracy poświęcano uprawom, musiał
mieć wielu mieszkańców, ale mimo owych nielicznych oznak życia sprawiał wrażenie
opuszczonego. Jeśli byli tam jacyś ludzie, wydawało się zastanawiające, że rezygnowa-
li z przyjemności, jakie niósł ze sobą ten jasny rześki dzień jesieni. Z pewnością ważne
powody zmusiły ich do pozostania w pomieszczeniach.
Odosobnienie mieszkańców stanowiło część tajemnicy otaczającej to miejsce. Od
roku 1951, odkąd przyjechały ekipy budowlane — nie z pobliskiego miasteczka, cho-
ciaż inwestor miał na tyle dobre serce, że pokaźne ilości materiałów budowlanych ku-
pił w okolicy — obywatele Quentin usiłowali dociec, co się na tym wzgórzu dzieje. Kie-
dy robotnicy postawili bramę i odjechali, miejscowi plotkarze zauważyli zadziwiającą
zbieżność, bo przypomnieli sobie czytane nie tak dawno relacje o rozpoczętej pod ko-
niec wojny produkcji bomby atomowej. Rząd wybudował wówczas w Nowym Meksy-
ku niewielkie miasto na pustyni. Okoliczni przedsiębiorcy mieli w związku z tym na-
dzieję, że nastąpi ożywienie w interesach. Czekali na próżno: do owego miasta na pu-
styn...