DAVID MORRELL
KOMPLEKS WINY
Z angielskiego przełożył ROBERT WALIŚ
Książkę dedykuję Richardowi Schoeglerowi oraz Elizabeth Gutierrez, którzy zapoznali
...
5 downloads
5 Views
DAVID MORRELL
KOMPLEKS WINY
Z angielskiego przełożył ROBERT WALIŚ
Książkę dedykuję Richardowi Schoeglerowi oraz Elizabeth Gutierrez, którzy zapoznali
nas z Innym Miastem.
Jak cię kocham? Poczekaj, wszystko ci wyłożę.
Elizabeth Barret Browning
Denial is not a River In Egypt**
napis na zderzaku
* Miłość jest wszystkim, co istnieje: w tłumaczeniu Stanisława Barańczaka [w:] 300
najsłynniejszych angielskich i amerykańskich wierszy miłosnych, Wydawnictwo „a5”, Poznań,
1992.
** Dosł. Zaprzeczenie nie jest rzeką w Egipcie - nieprzetłumaczalna gra słów oparta
na homonimie: denial i the Nil, nawiązująca do tytułu oryginału - Extreme denial.
Rozdział pierwszy
1
Decker poinformował przedstawiciela włoskiego urzędu imigracyjnego, że przyjechał
w interesach.
- Jakiego rodzaju?
- Handel nieruchomościami.
- Jak długo potrwa wizyta?
- Dwa tygodnie.
Urzędnik podstemplował paszport.
- Grazie - rzekł Decker.
Z walizką w ręku opuścił lotnisko imienia Leonarda da Vinci. Choć bez problemu
mógł załatwić, aby ktoś po niego wyjechał, wolał pokonać dwadzieścia sześć kilometrów
dzielących go od Rzymu autobusem. Kiedy ten, zgodnie z przewidywaniami, utknął w gęstym
śródmiejskim ruchu, Decker poprosił kierowcę, aby go wypuścił, po czym zaczekał, aż
autobus ruszy w dalszą drogę i z zadowoleniem stwierdził, że nikt więcej nie wysiadł. Wszedł
do metra, wybrał pociąg na chybił trafił i pojechał do następnej stacji, gdzie wyszedł na
powierzchnię i wezwał taksówkę. Dziesięć minut później wysiadł z niej i powrócił do metra,
znów przejechał jedną stację, a następnie złapał kolejną taksówkę, tym razem każąc się
zawieźć do Panteonu. Prawdziwym celem podróży był hotel znajdujący się pięć ulic dalej.
Podjęte środki ostrożności zapewne nie były potrzebne, jednak Decker wierzył, że pozostał
tak długo przy życiu jedynie dzięki zasadzie skrupulatnego zacierania za sobą śladów.
Niestety, takie zachowanie coraz bardziej go męczyło. Uznał, że pozostawanie przy
życiu to nie to samo co życie. Następnego dnia, w sobotę, miał skończyć czterdzieści lat i w
nieprzyjemnie dobitny sposób zaczął sobie zdawać sprawę z upływu czasu. Nie miał żony,
dzieci ani domu. Dużo podróżował, ale wszędzie czuł się obco. Miał niewielu przyjaciół i
rzadko ich widywał. Jego życie ograniczało się do pracy, a to przestało mu już wystarczać.
Kiedy tylko zameldował się w swoim hotelu pełnym kolumn i pluszowych dywanów,
zagłuszył skutki zmiany strefy czasowej, biorąc prysznic i zakładając świeże ubranie.
Adidasy, dżinsowe spodnie i koszula oraz błękitna sportowa kurtka wydały mu się
odpowiednie na ten łagodny czerwcowy rzymski dzień. Był to także typowy strój
amerykańskich turystów w jego wieku, co pozwalało nie zwracać na siebie uwagi. Wyszedł z
hotelu, wmieszał się w tłum przechodniów i przez pół godziny wędrował ruchliwymi ulicami,
starając się upewnić, że nikt go nie śledzi. Dotarł do najbardziej zatłoczonego miejsca w
Rzymie, na plac Wenecki, gdzie zbiegają się główne ulice miasta. Zgiełk ulicznego korka
stanowił tło dla rozmowy, którą przeprowadził z ulicznego aparatu telefonicznego.
- Halo - odezwał się męski głos.
- Czy to Anatole? - spytał Decker po włosku.
- Nie znam nikogo takiego.
- A on mi powiedział, że znajdę go pod tym numerem. - Decker podał numer inny od
tego, pod który zadzwonił.
- Pomylił pan dwie ostatnie cyfry. Tu jest pięć siedem. - Połączenie przerwano.
Odłożył słuchawkę, upewnił się, że nikt go nie obserwuje, po czym wmieszał się w
tłum. Jak dotąd żadnych problemów. Słysząc ustalone cyfry, Decker dowiedział się, że może
przyjść. Gdyby odpowiedź brzmiała „To pomyłka”, byłby to sygnał do trzymania się z dala,
znak, że coś poszło nie tak.
2
Mieszkanie przy Via Salaria znajdowało się na trzecim piętrze. Nie było ani zbyt
eleganckie, ani zbyt pospolite.
- Jak minął lot? - Głos mężczyzny, naznaczony lekkim akcentem z Nowej Anglii,
brzmiał tak samo jak przez telefon.
Decker wzruszył ramionami i rzucił okiem na skromne meble.
- Znasz ten stary kawał: dobry lot to taki, po którym można o własnych siłach wyjść z
samolotu - odrzekł, uzupełniając kod rozpoznawczy. - Przez większość czasu spałem.
- A więc nie odczuwasz dolegliwości z powodu zmiany czasu?
Decker pokręcił głową.
- Nie chciałbyś się zdrzemnąć?
Decker wzmógł czujność. Czemu ten facet tak się przejął zmianą czasu? Drzemka?
Czy z jakiegoś powodu nie chce, abym mu towarzyszył przez resztę dnia?
Jeszcze nigdy nie współpracował z tym człowiekiem. Brian McKittrick miał
trzydzieści lat, sto osiemdziesiąt pięć centymetrów wzrostu i potężną budowę ciała, a także
krótkie blond włosy, masywne ramiona i kwadratową szczękę, która kojarzyła się Deckerowi
z futbolem amerykańskim. Faktycznie, wiele z cech McKittricka przywodziło na myśl
futbolistę - nagromadzona energia i chęć rzucenia się w wir działań.
- Żadnej drzemki - odparł Decker. - Chcę nadrobić zaległości. - Zerknął na lampy i
kołki rozporowe w ścianach, postanawiając nie brać niczego za pewnik. - Jak ci się tu
mieszka? W niektórych z tych starych budynków są problemy z pluskwami.
- Nie tutaj. Codziennie sprawdzam, czy nie ma robactwa. Sprawdziłem tuż przed
twoim przyjściem.
- To dobrze. - Zadowolony, że pokój jest wolny od elektronicznego podsłuchu, Decker
kontynuował: - Twoje raporty wskazują na wyraźne postępy.
- O tak, znalazłem tych drani.
- Chciałeś powiedzieć, że twoje kontakty ich znalazły.
- Racja, to właśnie chciałem powiedzieć.- jak? - spytał Decker. - Nasi ludzie szukali
ich dosłownie wszędzie.
- Wszystko jest w moich raportach.
- Przypomnij mi.
- Semtex. - McKittrick podał nazwę wyrafinowanego materiału wybuchowego. - Moi
informatorzy odwiedzali miejsca, w których ci dranie lubią się spotykać, i dawali cynk, że
mogą zdobyć semtex dla każdego, kto jest gotów wystarczająco dużo zapłacić.
- A jak znalazłeś swoje kontakty?
- W podobny sposób. Rozpuściłem wieści, że będę bardzo hojny wobec każdego, kto
dostarczy mi informacji, których potrzebuję.
- Czy to Włosi?
- Pewnie, że tak. Czyż właśnie nie o to chodzi? Zaufani pośrednicy. W razie czego
mam szansę wyprzeć się wszystkiego. Amerykanin, taki jak ja, puszcza całą machinę w ruch,
ale po pewnym czasie zespół musi się składać z miejscowych, aby operacji nie można było z
nami powiązać.
- Tak jest napisane w podręcznikach.
- A co ty o tym sądzisz?
- Miejscowi muszą być godni zaufania.
- Sugerujesz, że moje kontakty takie nie są? - zirytował się McKittrick.
- Powiedzmy, że ich lojalność opiera się na pieniądzach.
- Na Boga, przecież my tu polujemy na terrorystów! Chcesz, żebym zachęcał
informatorów do współpracy, odwołując się do ich poczucia obywatelskiego obowiązku?
Decker pozwolił sobie na uśmiech.
- Nie, wierzę w staroświeckie metody, czyli odwoływanie się do ludzkich słabości.
- Sam więc widzisz.
- Jednak chciałbym się z nimi spotkać. McKittrick nie wyglądał na zachwyconego.
- Żeby mieć pojęcie o tym, z czym mamy do czynienia - dodał Decker.
- Wszystko jest w moich raportach.
- Owszem, to fascynująca lektura. Jednak ja zawsze byłem praktykiem. Na kiedy
możesz nam zorganizować spotkanie?
McKittrick przez chwilę się zastanawiał.
- Na jedenastą dziś wieczorem.
- Gdzie?
- Później dam ci znać.
Decker wręczył McKittrickowi kawałek papieru.
- Zapamiętaj ten numer telefonu. Już? Dobrze. - Zaniósł poddaną specjalnej obróbce
karteczkę do kuchni, polał ją wodą i patrzył, jak się rozpuszcza, po czym znika w otworze
odpływowym. - Aby potwierdzić spotkanie, zadzwonisz pod ten numer dziś o ósmej. Możesz
też telefonować później, równo co pół godziny, aż do dziesiątej. Potem nie ma sensu, gdyż
uznam, że nie udało ci się zebrać swoich ludzi. W takim wypadku możesz spróbować jutro
lub pojutrze. Każdego wieczoru według tego samego schematu. Spytaj o Baldwina. Mój
odzew to Edward.
- To telefon w twoim hotelu? Decker zmierzył go wzrokiem.
- Zaczynasz mnie martwić. Nie, ten telefon nie znajduje się w moim hotelu. Nie
powinieneś także dzwonić z tego mieszkania.
- Znam zasady.
- Zadzwoń z automatu, z którego nigdy wcześniej nie korzystałeś.
- Powiedziałem, że znam zasady.
- Tak czy inaczej, nie zaszkodzi je sobie przypomnieć.
- Wiem, co teraz myślisz - rzekł McKittrick.
- Doprawdy?
- To pierwsza operacja, jaką prowadzę. Chcesz się upewnić, że mnie to nie przerasta.
- Masz rację, rzeczywiście wiesz, o czym myślę.
- Nie musisz się przejmować.
- Czyżby? - spytał Decker sceptycznie.
- Potrafię sobie radzić.
3
Decker opuścił budynek, przeszedł przez ruchliwą ulicę, zauważył przejeżdżającą
taksówkę i zasygnalizował kierowcy, aby ten poczekał na niego za rogiem. Tam, ukryty przed
wzrokiem McKittricka, który mógł obserwować go ze swojego mieszkania, powiedział
taksówkarzowi, że zmienił zdanie i chce się przejść. Gdy kierowca odjechał, mrucząc coś pod
nosem, Decker cofnął się na róg ulicy, wciąż pozostając w ukryciu. Okna kawiarni
wychodziły na główną i boczną ulicę. Stojąc w bocznej uliczce, Decker mógł pozostawać
niewidoczny, a jednocześnie przez obie szyby obserwować budynek, w którym mieszkał
McKittrick. Światło słoneczne odbijające się od witryny dodatkowo go ukrywało.
McKittrick opuścił swoje mieszkanie wcześniej, niż można się było spodziewać.
Potężny agent przeczesał palcami krótkie blond włosy, nerwowo rozejrzał się po ulicy,
zobaczył wolną taksówkę, energicznie ją przywołał i wsiadł do środka.
Decker musiał się czymś zająć, aby nie wzbudzać podejrzeń. Odpiął więc od latarni
wynajęty motocykl. Otworzył bagażnik, schował do niego złożoną sportową kurtkę, wyjął
natomiast brązową skórzaną oraz kask z ciemną osłoną, po czym je włożył. Zmieniwszy swój
wygląd na tyle, aby zmylić McKittricka, włączył silnik motocykla i ruszył w ślad za
taksówką.
Spotkanie nie zrobiło na nim dobrego wrażenia. Problemy, które wyczuł podczas
lektury raportów, teraz wydawały mu się wyraźniejsze i bardziej niepokojące. Nie chodziło
jedynie o to, że był to debiut McKittricka na kierowniczym stanowisku. Jeżeli ten agent miał
zrobić karierę, to w końcu musiał nastąpić ten pierwszy raz, tak jak to kiedyś miało miejsce w
jego przypadku. Jednak niepokojące wydały mu się zbytnia pewność siebie McKittricka oraz
wyraźnie niedostateczne wyszkolenie. W połączeniu z brakiem pokory uniemożliwiały
przyznanie się do swoich ograniczeń. Przed udaniem się do Rzymu Decker zaproponował
przełożonym, aby przydzielili McKittricka do innej, mniej delikatnej operacji, ale
najwyraźniej takie przetasowanie w przypadku syna prawdziwej legendy w tej branży
(pracownika Biura Służb Strategicznych, członka założyciela CIA, byłego wicedyrektora
operacyjnego) nie mogłoby się obyć bez interwencji tejże legendy, domagającej się
wyjaśnienia, dlaczego jego syn nie otrzymuje szansy awansu.
Dlatego na miejsce posłano Deckera, aby się rozejrzał i upewnił, że wszystko jest tak,
jak być powinno. Aby pobawił się w niańkę, jak to określał sam Decker. Podążał za taksówką
w gęstym ulicznym ruchu, aż w końcu zatrzymał się, kiedy McKittrick wysiadł w pobliżu
Schodów Hiszpańskich. Decker szybko przypiął motocykl do latarni i udał się za agentem.
Wokół było tylu turystów, że McKittrick powinien bez problemu wtopić się w tłum, ale jego
blond włosy, które należałoby raczej ufarbować na mniej efektowny czarny kolor, od razu
rzucały się w oczy. Kolejny błąd w sztuce, pomyślał Decker.
Mrużąc oczy w jaskrawym popołudniowym słońcu, poszedł za McKittrickiem, mijając
kościół Trinita dei Monti, a następnie schodząc po Schodach Hiszpańskich na plac
Hiszpański. Miejsce to, niegdyś rozsławione przez kwiaciarki, dziś zajmowali uliczni
handlarze rozkładający przed sobą biżuterię, wyroby ceramiczne i obrazy. Ignorując
wszystko, co mogło go rozproszyć, Decker trzymał się McKittricka, skręcając w prawo za
fontanną z łódką Berniniego, lawirując w tłumie, mijając dom, w którym w 1821 roku umarł
Keats, i w końcu dostrzegając, że obiekt wchodzi do kawiarni.
Jeszcze jeden błąd w sztuce, pomyślał Decker. Szukanie schronienia w miejscu
otoczonym takim tłumem to głupota, gdyż trudno zauważyć kogoś, kto nas obserwuje. Decker
wybrał częściowo osłonięty punkt i przygotował się na dłuższe czekanie, jednak McKittrick
znów pojawił się nadspodziewanie szybko. Towarzyszyła mu kobieta, dwudziestokilkuletnia
Włoszka, wysoka i szczupła, zmysłowa, o owalnej twarzy otoczonej krótkimi ciemnymi
włosami i z okularami przeciwsłonecznymi zatkniętymi na czubku głowy. Miała na sobie
kowbojskie buty, obcisłe dżinsy i czerwoną koszulkę podkreślającą biust. Nawet z odległości
prawie trzydziestu metrów Decker widział, że nie miała stanika. McKittrick obejmował ją
ramieniem. Ona z kolei trzymała mu dłoń na biodrze, kciukiem zahaczając o tylną kieszonkę
spodni. Udali się wzdłuż Via dei Condotti, przeszli na zacienioną prawą stronę ulicy,
zatrzymali się na schodach prowadzących do jednego z budynków, łapczywie się pocałowali i
weszli do środka.
4
Telefon zadzwonił o dziewiątej wieczorem. Decker powiedział McKittrickowi, że
podany numer nie połączy go z aparatem w jego hotelu. Jednak był to numer automatu
telefonicznego w innym hotelu przy tej samej ulicy, gdzie Decker mógł spokojnie zaczekać w
holu, czytając gazetę i nie zwracając na siebie niczyjej uwagi.
Co pół godziny, poczynając od ósmej, podchodził do automatu, czekał przez pięć
minut, po czym wracał na wygodny fotel. O dziewiątej, gdy telefon w końcu zadzwonił, był
już na miejscu, aby go odebrać.
- Halo?
- Baldwin? - W słuchawce odezwał się głos McKittricka ze znajomym lekkim
akcentem z Nowej Anglii.
- Edward?
- Spotkanie odbędzie się dziś wieczorem o jedenastej.
- Gdzie?
McKittrick mu powiedział.
Pod wpływem jego słów Decker zmarszczył brwi.
- Do zobaczenia. - Zaniepokojony odwiesił słuchawkę, po czym wyszedł z hotelu.
Choć wcześniej powiedział co innego McKittrickowi, tak naprawdę odczuwał trudy podróży i
wolałby tego wieczoru nie pracować, zwłaszcza że nie próżnował przez resztę popołudnia,
zgłaszając się do siedziby międzynarodowej agencji handlu nieruchomościami, dla której
rzekomo pracował, aby potwierdzić swoją przykrywkę. Jego kontakt w agencji miał mu do
przekazania paczkę wielkości książki w twardej oprawie. Po powrocie do hotelu Decker
otworzył pakunek i sprawdził, czy znajdujący się w niej pistolet, półautomatyczny
Walther.380, jest sprawny. Mógł wybrać potężniejszą broń, jednak wolał niewielkie wymiary
walthera. Pistolet był niewiele większy od dłoni i miał w zestawie kaburę przypinaną po
wewnętrznej stronie dżinsów, przy kręgosłupie. Wybrzuszenie nie było widoczne spod
rozpiętej kurtki. Jednak nie dodało to Deckerowi pewności siebie.
5
Było ich pięcioro - wysoka, atrakcyjna kobieta, którą Decker widział z McKittrickiem,
oraz czterej mężczyźni, sami Włosi, między dwudziestym i trzydziestym rokiem życia,
szczupli, z zaczesanymi do tyłu włosami. Ich wygląd wskazywał na to, że tworzyli swoisty
klub - kowbojskie buty, dżinsy, klamry do pasków z motywami Dzikiego Zachodu, dżinsowe
kurtki. Nawet palili ten sam gatunek papierosów - Marlboro. Jednak łączyło ich coś
ważniejszego. Podobieństwo rysów było uderzające. Byli rodzeństwem.
Siedzieli w prywatnym pomieszczeniu nad kawiarnią w pobliżu Piazza Colonna,
jednej z najpopularniejszych handlowych enklaw Rzymu, a taki wybór miejsca spotkania
martwił Deckera. Nie tylko było ono zdecydowanie zbyt ruchliwe, ale ponadto McKittrick nie
zdołałby w tak krótkim czasie wynająć pokoju w równie popularnej okolicy. Liczne puste
butelki po winie i piwie stojące na stole wyraźnie wskazywały na to, że grupa przebywała tu
już od dłuższego czasu.
Podczas gdy McKittrick obserwował sytuację z narożnika pokoju, Decker zapoznał się
z obecnymi, po czym przeszedł do rzeczy.
- Ludzie, których ścigamy, są niezwykle niebezpieczni - odezwał się po włosku. - Nie
róbcie niczego, co mogłoby wam zagrozić. Jeśli macie choćby najmniejsze podejrzenia, że
zwróciliście na siebie ich uwagę, odpuśćcie. Złóżcie raport mojemu przyjacielowi. - Wskazał
na McKittricka. - Potem znikajcie.
- Czy wtedy też dostaniemy obiecaną premię? - spytał jeden z braci.- Oczywiście.
- Bardzo uczciwy układ. - Młody mężczyzna dopił szklankę piwa.
Deckera zaczynało nieprzyjemnie drapać w gardle od gęstego papierosowego dymu
wypełniającego pomieszczenie. Coraz bardziej dokuczał mu także ból głowy wywołany
zmęczeniem podróżą.
- Dlaczego sądzicie, że znaleźliście ludzi, o których nam chodzi?
Jeden z braci zachichotał.
- Czy powiedziałem coś zabawnego? - spytał Decker.
- Nie pan, ale oni, to znaczy ci, których mieliśmy szukać. Od razu wiedzieliśmy, kim
są. Chodziliśmy z nimi na uczelnię. Zawsze wygadywali dziwne rzeczy.
- Włochy dla Włochów - wyjaśniła ich siostra. Decker spojrzał na nią. Do tej pory
prawie się nie odzywała.
Była inaczej ubrana niż po południu, miała na sobie nową, niebieską koszulkę. Nawet
pomimo częściowo zasłaniającej widok dżinsowej kurtki, Decker był w stanie stwierdzić, że
wciąż była bez stanika.
- Tylko o tym mówili. Włochy dla Włochów. - Miała na imię Renata. Okulary
przeciwsłoneczne nadal tkwiły na jej chłopięco krótkich, ciemnych włosach. - Ciągle
narzekali na Wspólnotę Europejską. Utrzymywali, że zniesienie granic spowoduje skażenie
Włoch obcokrajowcami. Obwiniali Stany Zjednoczone o popieranie zjednoczenia Europy w
celu stworzenia nowego rynku zbytu na amerykańskie produkty. Jeśli reszta Europy chce się
dać skorumpować, proszę bardzo, ale Włochy muszą walczyć, aby powstrzymać gospodarczą
i kulturową dominację Stanów Zjednoczonych. Kiedy więc amerykańscy dyplomaci zaczęli
ginąć w eksplozjach, od razu pomyśleliśmy o tej grupie, zwłaszcza po tym, jak zamachowcy
kilka razy zadzwonili na policję, nazywając się Dziećmi Mussoliniego. Mussolini był jednym
z ich bohaterów.
- Skoro ich podejrzewaliście, dlaczego nie zawiadomiliście policji? - spytał Decker.
Renata wydmuchnęła papierosowy dym i wzruszyła ramionami.
- Dlaczego? Oni byli naszymi znajomymi. Nam nie uczynili żadnej krzywdy. Ale
mogliby to zrobić po wyjściu z aresztu, który by opuścili z braku wystarczających dowodów.
- Może władzom udałoby się znaleźć dowody.
Renata parsknęła. Gdy poruszyła swoim szczupłym, zmysłowym ciałem, pod koszulką
zakołysały się jej piersi.
- Zapewniam pana, że oni nie są głupi. Nie pozostawiliby dowodów swojej
działalności.
- W takim razie spytam ponownie. Skoro nie istnieją dowody, to skąd macie pewność,
że znaleźliście właściwych ludzi?
- Bo po tym, jak Brian zaczął nam płacić - wskazała na McKittricka, a Decker z
niezadowoleniem stwierdził, że agent podał jej swoje prawdziwe imię - zaczęliśmy uważniej
obserwować naszych znajomych. Pewnej nocy ich śledziliśmy. Jechali w odległości kilkuset
metrów za limuzyną waszego ambasadora, kiedy wybuch zabił go w drodze powrotnej do
ambasady, po wieczorze spędzonym w operze. Musieli użyć zdalnego detonatora.
Decker ukrył napięcie, które na chwilę odebrało mu głos. Zamach na ambasadora
Robbinsa wywołał bardzo silną reakcję w Waszyngtonie, gdzie wysoko postawione osoby na
chwilę zapomniały o zwyczajowej rozwadze i zaczęły się domagać, aby coś uczyniono w celu
powstrzymania tych potworów, i to nie przebierając w środkach. To właśnie presja pośrednio
wywierana na przełożonych Deckera spowodowała, że z taką życzliwością spojrzeli na
kandydaturę McKittricka. Jeżeli jego informatorzy byli w stanie zidentyfikować terrorystów
odpowiedzialnych za to zabójstwo, rozwiązywało to połowę problemu. Druga połowa to
decyzja, co zrobić z tymi informacjami.
- Może znaleźli się tam przypadkiem - odezwał się Decker.
- Śmiali się, odjeżdżając. Decker miał ściśnięte gardło.
- Czy wiecie, gdzie mieszkają?
- Renata przekazała mi tę informację - wtrącił się McKittrick. - Ale oczywiście nie
zostaną tam na zawsze. - Podkreślił swoje słowa wymownym gestem. - Trzeba szybko się z
nimi rozprawić.
Jeszcze jeden błąd, zauważył Decker z niepokojem. Informatorzy nigdy nie powinni
znać opinii koordynatora. No i co McKittrick miał na myśli, mówiąc o „rozprawianiu się”?
- Renata twierdzi, że mają swój ulubiony klub - powiedział McKittrick. - Jeśli uda
nam się ich tam zebrać...
6
- Co ty wyprawiasz, do jasnej cholery? - spytał Decker ze złością gdy razem z
McKittrickiem wyszli na ulicę po zakończonym spotkaniu.
- Nie ...