Davis Patti Zniewolenie
Sara zawsze grała pierwsze skrzypce. To ona uwodziła, to ona ustalała reguły gry, to ona domin...
20 downloads
13 Views
1MB Size
Davis Patti Zniewolenie
Sara zawsze grała pierwsze skrzypce. To ona uwodziła, to ona ustalała reguły gry, to ona dominowała. Do czasu, kiedy poznała Anthony'ego. Co się stało? Dlaczego to on nagle był zdobywcą, ona zaś niewolnicą? Dlaczego seks - gra, w której była mistrzynią oparty był na innych zasadach? Jakikolwiek był powód, Sara wiedziała, że jest już za późno. Teraz musiała zaakceptować nowe warunki gry. Patti Davis, córka prezydenta Reagana, od lat przysparza rodzicom kłopotów, na przykład swoimi zdjęciami publikowanymi na łamach "Playboya". "Zniewolenie" to powieść lat dziewięćdziesiątych, zaskakująca i szokująca. Książka o nowej stronie seksualizmu, w której najskrytsze marzenia mężczyzn i kobiet składają się na pasjonujący thriller, a zarazem mroczny romans.
Prolog Czasami bierzemy w życiu zakręt i raptem wszystko ulega zmianie. Za zakrętem stoi nieznajomy - stoi w słońcu albo w cieniu, to nie ma najmniejszego znaczenia. Ważne jest, że stoi tam z naszego powodu. Przesuwa figury na szachownicy, kiedy nie patrzymy, ociera z naszych oczu łzy, kiedy myślimy, że udało nam się je powstrzymać, i kładzie je na naszych wargach, pozwalając rozpoznać ich słony smak. Zdarza się to nawet w najstaranniej zaplanowanym, najbardziej chronionym życiu, życiu osadzonym jak w twierdzy w samym sercu nieprzebytej puszczy w naiwnym przekonaniu, że nie znajdą go tam myśliwi. Lecz takie życie jest z góry skazane na zagładę, w sezonie łowieckim pierwsze pada ofiarą. Sara w końcu zaczęła postrzegać swoje życie w ten sposób, analizowała swoje odczucia, próbując odnaleźć to, co wciąż było żywe, i to, co umarło. Bo tego, że coś w niej umarło, była pewna, choć już tak wiele czasu dzieliło ją od tamtych wydarzeń. Istnieją pytania, które powinny być zadane w odpowiednim momencie, gdyż stawianie ich po czasie mija się z celem -z tego również dobrze zdawała sobie sprawę. Istniało wiele pytań, które powinna była zadać Belindzie, a jeszcze więcej doświadczeń, które powinna była z nią dzielić. Były przyjaciółkami najlepszymi przyjaciółkami - a jednak nie przerwała tamy milczenia, właśnie w ten milczący sposób przecinając niektóre z nici podtrzymujących przyjaźń. Teraz, kiedy o tym myśli, owe nici stają się w jej oczach linami ratunkowymi, zerwanymi wskutek jej zaniedbania. Czasami, gdy pada deszcz, Sarze wydaje się, że słyszy idącą za nią Belindę - kowbojskie buty stukające o mokry chodnik.
Odwraca się wtedy, lecz oczywiście jest to ktoś inny - inna dziewczyna w butach pod długą, zebraną w fałdy spódnicą, ze zroszonymi deszczem włosami, z czerwonymi paznokciami przytrzymującymi poły płaszcza przeciwdeszczowego, z makijażem lekko rozmazanym wilgocią. Tak samo padało, kiedy Sara po raz pierwszy omal nie powiedziała Belindzie całej prawdy o tym, co się wydarzyło. Omal nie opisała jej, jak poprzedniej nocy leżała mokra na podłodze z szeroko rozłożonymi nogami, i czuła się tak, jakby jej skóra wręcz buchała parą. Uniósłszy głowę, spojrzała wtedy w dół, na swoje uda i na wilgotne i błyszczące miejsce pomiędzy nimi. Wciąż pamiętała szelest jedwabiu zaciskanego wokół nadgarstków, mimo że Anthony już jakiś czas temu wyzwolił ją z więzów. To jest to samo, chciała wtedy powiedzieć. Obie przeszłyśmy przez to samo, chociaż na zewnątrz wszystko może wyglądać inaczej. Istota sprawy tkwi w poddaniu się. Zastanawiasz się, czy kiedykolwiek byłaś młodsza oraz czy kiedykolwiek będziesz starsza niż w tej chwili, która zdaje się trwać poza granicami czasu - jak sen, którego nie udaje się zapamiętać. Zamykasz oczy, by nie widzieć czyhającego niebezpieczeństwa, otwierasz oczy, widzisz tuż nad sobą mężczyznę i nie potrafisz sobie tego wyobrazić w żaden inny sposób. Czy był taki czas, kiedy nie zgadzałaś się na wszystko, co on ci proponował? Nie powiedziała jednak nic. Spadł deszcz i Sara w milczeniu patrzyła na Belindę biegnącą mokrym chodnikiem. Często tak się zdarza, że najmocniejsi ludzie, którzy całe lata spędzili pilnie strzegąc swoich słabych punktów, ochoczo podchodzą do stojącego za zakrętem nieznajomego. Myślą, że stoi tam nie z ich powodu. Myślą tak, dopóki nie odkryją, że się pomylili. Że był tam zawsze. Lecz wtedy jest już za późno. Któregoś dnia zajrzą w głąb samych siebie i wszędzie odnajdą odciski jego palców. I niezależnie od tego, jak ulewny spadnie deszcz, tych odcisków nie da się usunąć. Jednego Sara mogła być pewna - że nigdy już nie będzie czuła się tak chroniona, tak bezpieczna, jak była niegdyś.
1 Sara Był rok 1965. Sara miała jedenaście lat. Ameryka traciła właśnie swą niewinność - piękne, czyste nadzieje zostały rozwiane przez wicher, którego siła zaskoczyła wszystkich. Pierwszym zwiastunem burzy było wystrzelenie przed dwoma laty kuli z budynku składnicy księgarskiej, a może z porośniętego trawą pagórka - zależy komu która teoria wydawała się bardziej prawdopodobna. Sara również traciła swą niewinność, choć nie aż tak szybko jak Ameryka. W radio Petula Clark śpiewała Downtown. Sonny i Cher śpiewali I Got You, Babe. Sara uważała, że Cher jest o wiele lepsza niż Petula Clark taka była też opinia jej starszego o trzy lata brata, Marka, który był dla Sary wyrocznią, co jest godne uwagi. Był to rok, w którym Martin Luther King organizował w Alabamie marsz protestacyjny z Selmy do Montgomery, przeciwko dyskryminacji ludności murzyńskiej. Sara wiedziała o tym, ponieważ jej rodzice często rozmawiali na ten temat; ich świat był znacznie większy niż jej własny. Wiedziala też, że przez kraj przetaczały się pomruki gniewu - odgłosy protestu przeciwko wojnie, w której ginęli amerykańscy synowie - lecz naprawdę realnym światem pozostawały dla niej najbliższe okolice San Fernando Valley, gdzie od piętnastu lat mieszkali jej rodzice. Twierdzili oni, że dawniej było tu inaczej - że więcej było przestrzeni między domami, więcej sadów.
- Było tu kiedyś tak jak na wsi - zwykł był mawiać jej ojciec, najczęściej wtedy, gdy zasiadał za kierownicą ich beżowego Cadillaka, który miał na liczniku już tyle mil, że matka Sary wysuwała przypuszczenie, iż Bóg musi lubić samochody, w przeciwnym bowiem razie ich gruchot dawno by się rozleciał. - Wszędzie panoszą się te przeklęte nowe drogi i domy -utyskiwał często ojciec. Jednak mimo jego skarg, co krok spotykało się ślady przeszłości. W sąsiedztwie wciąż rosły gaje drzewek pomarańczowych i awokado i było mnóstwo miejsc, które dzieci mogły odkrywać i brać w swoje posiadanie. Tysiąc dziewięćset sześćdziesiąty piąty był również rokiem, w którym Sara odkryła, jak wygląda samotność. W któryś weekend wybrała się wraz z rodziną do Palm Springs, by odwiedzić dziadków, ona i Mark na tylnym siedzeniu, rodzice z przodu, w tym Cadillaku, który zawdzięczał swój długi żywot jakiemuś opiekuńczemu bóstwu. Po długim, nużącym weekendzie wracali późną nocą pokonując mile pustkowia przeciętego wąską wstążką autostrady. Przednie światła samochodu przecinały ciemność, a droga wydawała się ciągnąć w nieskończoność. Dla Sary był to obraz samotności: ciemna autostrada przecinająca rozległe połacie płaskiego terenu. To wyobrażenie ciągnęło się potem za nią przez wiele lat, jak światła wytyczające drogę przez ciemność w czasie tamtej długiej podróży powrotnej do Los Angeles. Czasami miała wrażenie, że jest autostradą, zaś obszar po obu stronach drogi - jej życiem, ciemnym i monotonnym, szybko przesuwającym się za oknami. Był to także rok, w którym rozpoczęła się edukacja Sary dotycząca chłopców, w pomarańczowym gaju za jej domem. Był maj. Pomarańczowe drzewka tonęły w kwiatach; ich zapach unosił się wzdłuż ulic i sączył przez okna do wnętrza domu, gdy rodzina zasiadała do kolacji o niebieskim zmroku. Wiosną dni były już na tyle długie, że po kolacji zostawał jeszcze czas na zabawy na dworze, dopóki gwiazdy nie rozsiadły się milionami punkcików na ciemnym niebie, bo wtedy matki stawały w tylnych drzwiach wołając dzieci do domów. Jej przyjaciółmi byli zawsze chłopcy - zwłaszcza trzej mieszkający w najbliższym sąsiedztwie i uczęszczający do tej sa-
mej szkoły. Sara nie interesowała się dziewczęcymi sprawami, takimi jak zabawy lalkami, herbatki czy bawienie się szminką mamy. Doskonale rozumiała chłopców, przynajmniej tak jej się zdawało, i świetnie potrafiła się do nich dostosować. Umiała równie mocno uderzać piłkę baseballową, równie szybko -a nawet szybciej - biegać, mocować się, brać do ręki chrabąszcze i rzucać kulkami z przeżutego papieru. Nie umiała tylko sikać jak chłopcy; próbowała to zrobić w wieku pięciu lat na dziedzińcu przed domem. Podpatrzyła kiedyś, jak Mark sikał w krzakach, więc frontowy dziedziniec wydał się jej do tego jak najodpowiedniejszym miejscem. Lecz matka zaciągnęła ją do domu, umyła, i koniecznie chciała wiedzieć, „co też, na litość boską", strzeliło jej do głowy. - Chłopaki tak robią - powiedziała Sara. - No tak, ale ty nie jesteś chłopcem. - Dlaczego? - Sama się nad tym zastanawiam - odpowiedziała wtedy matka. Udało jej się dowiedzieć wielu rzeczy na temat chłopców z rozmów Marka z przyjaciółmi - nie, nie to, żeby podsłuchiwała, po prostu kręciła się koło nich tak często, iż po pewnym czasie zapominali, że jest obok. Mogła więc wyglądać sponad ich ramion, kiedy dyszeli nad egzemplarzami „Playboya", które Mark trzymał ukryte pod łóżkiem. Dobrze zapamiętała rozmowę świadczącą o tym, w jaki sposób zdjęcia nagich kobiet wpływały na wyobraźnię kilkunastoletnich chłopców. - O cholera, staje mi do niej - oznajmił któregoś dnia jeden z przyjaciół Marka, wpatrując się w fotografię kobiety o tak ogromnych piersiach, że Sara była pewna, iż biedaczka nie może spać na brzuchu. - Co to znaczy: staje? - zapytała Sara. Starała się nie zadawać zbyt wielu pytań, ale czasami nie mogła się oprzeć pokusie. Mark i jego dwaj koledzy zachichotali. - No wiesz - odparł jeden z nich, wskazując swe krocze -on musi stanąć, żeby można było go użyć. Nieco później, kiedy była sama z Markiem, brat wytłuma-
czył jej to bardziej szczegółowo, co zaspokoiło ciekawość Sary, lecz zarazem ją zirytowało. Dlaczego chłopcy mieli ciała, które tak się zmieniały? Ona sama nigdy nie doświadczyła czegoś podobnego. A może tylko tego nie zauważyła? Któregoś dnia zamknęła się w łazience, zdjęła spodnie, usiadła przed lustrem i czekała, aż coś się zdarzy. Kiedy minęła godzina i nic się nie zmieniło, zniechęcona doszła do wniosku, że bycie chłopcem musi być znacznie zabawniejsze. Czasami język, którym posługiwali się chłopcy, wprawiał w zakłopotanie nie tylko ją, lecz najwyraźniej i ich samych. Podsłuchała kiedyś, jak kolega Marka mówi, że próbował „walić konia" - tak zawsze nazywali to chłopcy między sobą. Poszedł do garażu i uderzał swój członek kijem. Chłopcy zebrani w pokoju Marka ryknęli śmiechem, a potem kazali Sarze zostawić ich samych, gdyż chcieli wytłumaczyć posiniaczonemu koledze, co zrobił nie tak. Przysłuchując się ich wyjaśnieniom zza drzwi, Sara doszła do wniosku, iż nie ma nic dziwnego w tym, że chłopak się pomylił. Czemu od razu nie powiedzieli mu, o co chodzi? Któregoś wieczoru wiosną 1965 roku, kiedy niebo przybierało już barwy nocy, Sara przekonała się, że jej wiedza na temat chłopców jest wciąż niepełna. Miała pobrać jeszcze wiele gorzkich lekcji. - Macie liczyć do dziesięciu! - krzyknęła, jej głos odbił się o drzewa i miękką, brązową ziemię. Jerome, Tommy i Lane mieli ją gonić; była to gra, w której zazwyczaj zwyciężała, miała dłuższe nogi i biegała dużo szybciej. Prawdopodobnie nie potrzebowała nawet handicapu w postaci liczenia do dziesięciu, lecz tak czy owak go stosowano, ponieważ była to jedna z zasad gry, którą ktoś kiedyś ustalił. Lecz tego wieczoru już po odliczeniu do pięciu usłyszała odgłos biegnących stóp. Sara przyśpieszyła, dysząc ciężko pędziła między drzewami, starając się nie wdepnąć w którąś z leżących na ziemi gnijących pomarańczy. Zbliżali się; słyszała teraz ich przyśpieszone oddechy, lecz była pewna, że i tym razem wygra, mimo iż z każdym tygodniem chłopcy wydawali się biegać szybciej. Była już prawie na skraju sadu - widziała przed sobą światła w oknach domów - kiedy potknęła się o wystający korzeń drzewa. Nim zdążyła się podnieść, leżeli już na niej.
- Co wy wyprawiacie? Złaźcie, no już, do diabła! - krzyknęła, gdy trzej chłopcy zwalili się na nią, jeden na drugiego. Udało jej się przewrócić na plecy i próbowała bronić się rękami, lecz Tommy przygwoździł je do ziemi, a Lane usiadł na jej nogach. Poczuła ciarki na plecach; zdała sobie sprawę, że to już nie jest zabawa... lecz nie wiedziała, co to naprawdę jest. Niebo nad nią przybierało barwę ciemnogranatową; lada chwila będzie mogła zobaczyć gwiazdy. Zapach pomarańczy wydał jej się ciężki, mdlący. - Dobra, Jerome, teraz musisz to zrobić! - krzyknął Lane, wciąż siedzący na jej nogach; trzymał je teraz za kostki. - Cholera, złaźcie! - wychrypiała Sara. Czuła potworną suchość w gardle. Lecz wiedziała już, że to na nic - najwyraźniej mieli plan. Musieli go dobrze obmyślić, skoro główną rolę miał w nim odegrać Jerome. Był niższy niż pozostali dwaj chłopcy, nosił grube okulary i robił wszystko, co tylko kazali mu Tommy i Lane. I w tej chwili wykonywał właśnie ich rozkazy, zbliżał się do Sary, do jej nóg - wszystko zaczęło się nagle odbywać jak na zwolnionym filmie. Lekki wietrzyk zaszeleścił liśćmi nad jej głową, poczuła, jak palce Lane'a zaciskają się na jej kostkach, gdy Jerome rozpiął spodnie i opadł na kolana. - Ty sukinsynu - wysyczała Sara. - Nigdy nie uda ci się tego zrobić. Drżącymi i spoconymi rękami Jerome ściągnął jej majtki i próbował w nią wejść. Lecz był bardzo zdenerwowany i miał miękki członek. - No, Jerome, zrób to, wsadź jej! - krzyknął Tommy, drapiąc paznokciami nadgarstki Sary. - Ty gnojku - wycedziła przez zaciśnięte zęby. - Nigdy tego nie zrobisz... nie potrafisz. Oddech Jerome'a był szybki, ciepły i miał zapach lukrecji. Sara czuła, że wygrywa, że Jerome rzeczywiście nie będzie w stanie tego zrobić. Wciąż rozpaczliwie próbował wepchnąć w nią członek, niezdarnie manipulował rękoma pomiędzy jej nogami, lecz był wyraźnie speszony. Jego twarz znajdowała się tuż koło jej piersi. Sara uniosła głowę i splunęła; patrzyła, jak
strumień śliny uderza w jego okulary i toczy się w dół. Zza ścieżki wytyczonej przez ślinę patrzyły na Sarę rozszerzone, zmartwiałe z przerażenia oczy dzikiego zwierzęcia, które wbiło wzrok w lufę strzelby. - Co jest? - odezwał się Lane. - Co z tobą? Jerome, masz to zrobić! - On nie może, dupku! - odkrzyknęła Sara. - A co, może to nieprawda, Jerome? Po czym wybuchnęła śmiechem, ponieważ wiedziała, że nic się już nie zdarzy - gorzkim, pełnym złości i ulgi śmiechem, który sprawił, że z jej oczu trysnęły łzy. Zaszokowani Lane i Tommy rozluźnili chwyt. Jerome wstał; jego spodnie były sfałdowane na wysokości kostek, członek zwisał smętnie zdradzając go, unaoczniając jego kompromitację. Twarz Jerome'a ściągnęła się bólem, a łzy zaczęły wolno staczać się po policzkach, spływając do ust. Podciągnął spodnie i popędził przez sad. - Biegnij do domu i wypłacz się mamusi, sraluchu! - krzyknęła za nim Sara. Podciągnąwszy majtki z powrotem na biodra, wstała, czując mokrą ziemię przylepioną do pleców. Tommy i Lane stali jak sparaliżowani, przerażeni widokiem jej twarzy ściągniętej wściekłością, której nieuchronny wybuch miał ich za chwilę ogłuszyć niczym zderzenie z ciężarówką bez hamulców. - A co z wami? Boicie się, że też nie umielibyście tego zrobić? To dlatego chcieliście, żeby spróbował Jerome? Nie potrafilibyście, gnojki! - Sara pchnęła Lane'a; ręka głucho uderzyła w jego klatkę piersiową. - Gówniarze! - Odwróciwszy się, odeszła, zostawiając dwóch chłopców wśród drzewek pomarańczowych, pośród nocy. Gdzieś za granicą cieni matki stojące na oświetlonych werandach wołały swoje dzieci do domów. Matka Sary stała przy zlewie; płukała zieloną fasolkę. - Dobrze byś zrobiła siadając do lekcji - odezwała się na dźwięk zamykanych tylnych drzwi. Sara starała się, żeby jej
głos brzmiał zwyczajnie, by nie słychać w nim było gniewu i zadyszki. Nie chciała, żeby matka się odwróciła. - Właśnie mam zamiar to zrobić - odpowiedziała obojętnym tonem. Przechodząc przez kuchnię zdała sobie sprawę, że matka często zwracała się do niej odwrócona tyłem. Zawsze pochylała się nad zlewem albo nad ścielonym łóżkiem. Sara dobrze znała plecy matki; z upływem lat zmieniły się, zgrubiały, skrzywiły pomiędzy łopatkami. „Garb matrony" mówiła na to matka, jakby musiała to być nieuchronna oznaka wieku. Kiedy Sara myślała o swoim ojcu, od razu miała przed oczami jego ręce zgrubiałe, pełne odcisków, z połamanymi paznokciami. Zajmował się zakładaniem klimatyzacji i grzejników i zawsze musiał pracować w niewygodnej pozycji, czołgając się pod domami albo na strychach. Teraz jego ręce były nadal silne, choć zmęczone, spracowane. Sara kochała swoich rodziców, lecz nie potrafiła naprawdę szczerze z nimi rozmawiać. Zamiast tego w trudnych chwilach biegła do Marka, który zawsze wiedział, jak ukoić jej ból, niezależnie od tego, co było jego przyczyną. Na drzwiach jego sypialni wisiał plakat przedstawiający Muhammada Alego z uniesioną pięścią w rękawicy. „Nie wchodzić, bo..." - ostrzegał napis. Sara wiedziała, że jej to nie dotyczy, niemniej odnosiła się do polecenia z szacunkiem. Tego wieczoru drzwi pokoju Marka były uchylone; usłyszał jej kroki w holu. - Hej, chodź tutaj - dobiegł ją jego głos, zanim zdążyła zniknąć w łazience. Weszła do pokoju i zamknęła za sobą drzwi. Nie usiadła wiedząc, że z pewnością zostawiłaby ciemną plamę brudu na wszystkim, czego by dotknęła. - Co ci się stało, do diabła? - zapytał Mark. - Namówili Jerome'a, żeby mi to zrobił. - Co zrobił? - No wiesz. To. Mark usiadł na łóżku, utkwił w niej brązowe oczy. Jedną ręką przeczesał nerwowo ciemne włosy, podczas gdy druga bezwiednie zacisnęła się w pięść. - Kto? - zapytał ściśniętym głosem.
- Lane i Tommy. Ale on tego nie zrobił. To znaczy próbował, ale nie mógł. Mark wstał, podszedł do niej, otoczył ją ramionami i przycisnął do siebie. Poczuła zapach Old Spice'a - ten zapach wody po goleniu pojawił się u Marka bardzo niedawno i dopiero zaczynała się do niego przyzwyczajać. Nie do końca rozumiała pewne rzeczy, ale wiedziała, że Mark jest wyjątkowy. Widziała, jak jego koleżanki z college'u zwalniały, oczarowane, w swoich kabrioletach, by mu się przyjrzeć. - Idź się umyć - poradził Sarze. - Porozmawiamy o tym jutro. I to zostanie między nami, dobrze? - Aha. Dobrze. INIastępnego dnia niebo zasnuło się ołowianymi chmurami; wiosenna burza wisiała w powietrzu. Wieczorem Mark i Sara wyszli do sadu, parne powietrze wydawało się do nich lepić, zapach drzew przedzierał się przez nie falami. - Może nie przyjdą - odezwała się Sara. - W takim razie to my ich poszukamy. Spojrzała na skrzyżowane na piersiach ramiona brata i przypomniała sobie, ile razy obejmowały ją sprawiając, że czuła się bezpieczna. Mark był zawsze przy niej, ilekroć tego potrzebowała, gotów bronić jej przed światem zewnętrznym, usuwać niebezpieczeństwa, które jej zagrażały. Był jak Atlas, który przychodził jej na ratunek, by podtrzymać upadające niebo. Usłyszała ich głosy w tej samej chwili, co Mark - głosy Tommy'ego i Lane'a - nie było wśród nich głosu Jerome'a, ale równie dobrze on sam mógł tam być i potulnie wlec się za kolegami. Mark opuścił ręce, gdy tylko wyłonili się zza drzew - dwaj niepozorni dziesięcioletni chłopcy, pozujący na starszych niż w rzeczywistości. Sara omal znowu nie wybuchnęła śmiechem. - Ej, chłopaki! - krzyknął Mark. Spostrzegłszy go, przystanęli, niewielki obłoczek pyłu uniósł się w miejscu, gdzie ich stopy, jakby uderzywszy w ścianę strachu, znieruchomiały, nie mogąc postąpić ani kroku naprzód.
Mark zbliżył się do nich, podczas gdy Sara pozostawała z tyłu. - No więc... czyj to był pomysł? - zapytał. - Lane'a - rzucił Tommy. - Ty szpiclu - warknął Lane, odwrócił się w stronę Marka i z udawaną obojętnością spytał: - O co chodzi? Przecież nic się jej nie stało. - Myślę, że nie w tym rzecz - stwierdził Mark, podchodząc bliżej. - A co ty myślisz, Saro? - To co ty. Mark jednym szybkim ruchem chwycił Lane'a za ramiona i przytrzymał je z tyłu. Twarz Lane'a przybrała teraz inny wyraz; wargi mu drżały, a jego czoło zmarszczyło się, zmalało. - Możesz mu zrobić, co chcesz, Saro - oznajmił Mark, wpatrując się w nią nieruchomym wzrokiem. - Co masz na myśli? - Czekała na dalsze instrukcje. - Po prostu to, co powiedziałem. Spojrzała na Lane'a, który bezskutecznie próbował się wyzwolić z mocnego uchwytu Marka, i jej ręka sama podjęła za nią decyzję, niemal bezwiednie zaciskając się w pięść. Podeszła do Lane'a, stanęła w odległości wyciągniętego ramienia i walnęła go w twarz. Poczuła, jak pod uderzeniem łamie się jego nos, zobaczyła krew na swojej ręce. Usta Lane'a otworzyły się do krzyku, lecz najpierw wydobył się z nich tylko bezgłośny oddech. Po chwili przenikliwy, modulowany, pełen bólu krzyk rozdarł powietrze. Sarze zdawało się, że ten wibrujący dźwięk przenika aż do jej wnętrza. A potem wszystko wokół nich nagle zawirowało. Tommy rzucił się do ucieczki, popędził między drzewami. Mark puścił Lane'a, który osunął się na ziemię. Trzymając się za nos, starał się powstrzymać tryskający zeń czerwony strumień. Niebo zadrżało i sypnęło z nagła rzęsistym deszczem, który popłynął ciurkiem po dłoni Sary i zmieszał się z krwią. Było już ciemno, kiedy wrócili do domu. Sara od razu poszła do swego pokoju i zamknęła drzwi, by móc w samotności przyjrzeć się swojej dłoni. Kostki były stłuczone i sine, na
jednym palcu wciąż widniała krew. Zrozumiała, że jej dłoń zawsze odtąd będzie pamiętać nos Lane'a pękający pod siłą uderzenia. I tak jak deszcz nie całkiem zmył krwawe ślady, tak, zapewne nie zdoła ich zatrzeć upływający czas. Nie wiedziała, co o tym myśleć. Deszcz przybrał na sile i przeszedł w ulewę. Sara stanęła w otwartym oknie wpatrując się w ciemność, pozwalając, by odbijające się od parapetu krople padały na jej bluzkę. I jak Scarlett O'Hara przysięgła sobie, że nigdy już nie będzie głodna, tak teraz Sara postanowiła, że nigdy już nie da się chłopakom wystrychnąć na dudka. Pozna ich tak dobrze, że nie uda im się już nigdy jej zaskoczyć. Oczywiście, było wiele rzeczy, których musiała się jeszcze nauczyć. Na przykład zakładała, że ci chłopcy byli już zbyt dorośli, by płakać; sądziła tak dlatego, iż w ogóle uważała, że mężczyźni nie płaczą, że nie potrafią. Myślała, że chłopcy, osiągnąwszy pewien wiek, przechodzą jakąś metamorfozę i bezpowrotnie tracą zdolność do płaczu, że ich kanaliki łzowe któregoś dnia wysychają albo wypadają jak zęby mleczne. Nie wiedziała, które z tych założeń jest błędne... a już na pewno nie potrafiła określić wieku, w którym miałaby dokonywać się ta przemiana. Nigdy nie zdarzyło jej się widzieć płaczącego brata, jej ojciec z pewnością nie był zdolny do łez - będzie musiała spytać o to Marka. Wierzyła również w to, że mężczyźni nie mają snów - to także będzie musiała sprawdzić, bo być może i w tym przypadku się myliła. Doszła do tego wniosku któregoś dnia, kiedy opowiedziała ojcu o tym, co jej się przyśniło. We śnie spacerowała nocą po plaży; księżyc srebrzył fale swym blaskiem, a świecił tak jasno, że mogła widzieć swój cień na piasku. Z naprzeciwka szedł ku niej Jezus, a Jego obecność wydawała się zupełnie naturalna. Usiedli razem na piasku i rozmawiali, wpatrzeni w ocean. Sara opowiedziała Mu o tym, jak tego właśnie popołudnia, trenując na podjeździe, rzuciła dziesięć koszy pod rząd. Z każdą próbą wyznaczała sobie trudniejsze zadanie, rzucając piłkę z coraz to większej odległości. Potem powiedziała Mu o króliczku, którego zobaczyła w sklepie ze zwierzętami i o tym, jak bardzo chciałaby go mieć. Jezus nie
mówił zbyt wiele; po prostu słuchał, co również wcale jej nie zdziwiło. Zawsze sądziła, że musi być dobrym słuchaczem. Potem wstali i rozeszli się, nim księżyc odbył swą drogę po niebie. Kiedy skończyła opowiadać swój sen ojcu, popatrzyła na niego wyczekująco, dumna, że powierzyła mu tak wyjątkowy sekret. Lecz on spojrzał tylko na nią marszcząc czoło i powiedział: - No cóż, to rzeczywiście dziwny sen. To był jedyny komentarz. Doszła wtedy do wniosku - najmniej bolesnego, jaki mogła znieść - że mężczyźni nie mają snów, więc oczywiście ojciec nie mógł jej zrozumieć. Lecz nie była tego do końca pewna. Być może sny jej ojca dotyczyły spraw, o których nie chciał z nią rozmawiać. Może tylko dziewczynki opowiadają swoje sny, a mężczyźni wolą udawać, że ich nie mają? Następnego dnia w szkole Lane usiadł za Sarą. Miał oczy okolone sińcami jak smutny szop pracz. Bandaż przedzielał jego twarz na połowę. Sara czuła, że nie powiedział nikomu o tym, co się stało, w przeciwnym bowiem razie musiałby powiedzieć również o tym, co jej zrobił. - Jesteśmy kwita, tak? - szepnęła mu do ucha już na korytarzu. Lane skinął głową, spoglądając na nią spod opuchniętych powiek. Sara zyskała wtedy pewność, że odniosła zwycięstwo. Dała do zrozumienia, że takie są reguły gry; krótko mówiąc, oko za oko. Dwa dni później straciła głos. Zaczęła kaszleć, kaszlała, kaszlała i nie mogła przestać, a kiedy matka przyszła zobaczyć, co się dzieje, Sara mimo wysiłków nie mogła nic powiedzieć, wydobywała z siebie jedynie szept. Lekarz zawyrokował, że musi dać odpocząć swojemu głosowi. Ojciec kupił jej wtedy niewielki notesik na sznurku, żeby mogła go nosić na szyi; na drugim sznurku wisiał ołówek. Prawdę mówiąc, używała tych przyborów jedynie przy stole, przekazując pisemnie tak ważne polecenia jak „podaj mi groszek" albo „Mark, nie waż się wziąć ostatniej kolby kukurydzy".
Pogrążyła się w swoim niemym świecie, świadoma tego, że inne jej zmysły wysunęły się teraz na pierwszy plan; zaczęła słyszeć i widzieć więcej - ogarniała swym umysłem więcej, a tego właśnie pragnęła. Wtedy to osiągnęła stan najbliższy temu, by stać się niewidzialną przynajmniej na dzień lub dwa, o czym zawsze marzyła. Bo przecież, gdyby była niewidzialna, mogłaby być najlepszym szpiegiem. Są w życiu takie chwile, kiedy następuje przełom; coś drąży nas głęboko i nagle wszystko ulega zmianie raz na zawsze. Czas zmienia biegi przyśpiesza lub zwalnia - ot, taki jego kaprys. Świt sączy się przez szyby pod innym kątem, a noce wydają się gęstsze, dziwnie ciche i spokojne. Przestają niepokoić lęki i odgłosy z dzieciństwa, a samochody mknące autostradą nie szumią już jak ocean. Sara zawsze będzie pamiętać swoją dwunastą wiosnę jako taki właśnie moment w życiu. Po latach zapach kwiatów pomarańczy wciąż będzie natarczywie wywoływał wspomnienia unieruchomionych rąk i nóg, gardła suchego z przerażenia, ręki zaciśniętej w pięść, nosa Lane'a łamiącego się jak zapałka. Będzie pamiętać, jak to jest, kiedy struny głosowe pozostają nieruchome, odmawiając wydania głosu. Uczucie pozostawania na uboczu, tak cichutkiego, że ludzie zapominali o jej obecności, pozwoliło jej zyskać dystans. Lecz była jednak przecież wciąż obecna - obserwując, przysłuchując się, chłonąc wiedzę, ucząc się, w jaki sposób nigdy już nie dać się nabrać. Głos z czasem jej wrócił, lecz umiejętność dystansowania się i obserwacji pozostała w niej na zawsze. Sara zaczęła przestawać z Markiem i jego przyjacielem, Billem, ucząc się rozpoznawania marek i części samochodów 1 poznając język chłopców. Jej rodzice unosili wysoko brwi w zdumieniu, kiedy wracała do domu w poplamionym ubraniu, lecz Claire i Roger Nortonowie byli zbyt pruderyjni, by zadawać wiele pytań. Wierzyli w siłę łagodnej perswazji, a nie gniewu i wypytywania. Mimo to Sara czuła na sobie zaniepoko-
jony, wędrujący za nią wszędzie wzrok matki, zastanawiającej się, czemu jej jedyna córka zachowuje się jak chłopak. - Znowu wychodzisz z Markiem? - pytała niespokojnie. - Aha. On nie ma nic przeciwko temu. - Może powinnaś zaprosić jakieś dziewczynki ze swojej klasy. - Wolę być z Markiem i jego kolegami - odpowiadała wtedy Sara, czując, że wprawia tym matkę w zakłopotanie, a być może nawet ją martwi. Dopiero gdy Sara miała czternaście lat, matka zdecydowała się zrezygnować z łagodnych sugestii. Lecz atak, który wtedy nastąpił, był pierwszym i ostatnim przed ostateczną kapitulacją. Sprawa dotyczyła długich, zaniedbanych, bezładnie rosnących włosów Sary i jej garderoby składającej się z wystrzępionych dżinsów i podkoszulków, które przekazywał jej Mark. - Mam pomysł - powiedziała matka któregoś sobotniego ranka. Mogłabyś pójść ze mną do fryzjera, zafunduję ci trwałą. - Wolałabym raczej tymczasową - odparła ironicznie Sara, dając do zrozumienia, że te rzeczy istnieją dla niej jedynie w sferze nic nie znaczących słów. - Hmm, myślałam, że pochodziłybyśmy po sklepach, żeby ci kupić... e... e... ładniejsze ubranie. Sara spojrzała na swoje kolano wyzierające przez dziurę w spodniach. - Lubię te ciuchy. Są wygodne. W końcu matka poddała się. Któregoś wieczoru Sara podsłuchała prowadzoną cichym głosem rozmowę rodziców. - Nigdy bym nie przypuszczała, że moja jedyna córka wyrośnie na takiego kocmołucha - mówiła Claire Norton, oświetlona ciepłym światłem słabej kuchennej żarówki, której blask miękkim kręgiem kładł się na linoleum. - Spokojnie, Claire, ona jeszcze nie dojrzała - odpowiedział ojciec. Miał na sobie niebieski szlafrok i skórzane kapcie, których podeszwy szurały o podłogę w rytm wypowiadanych słów. - Ona po prostu stara się dorównać Markowi. Wyrośnie z tego. Najlepiej zrobisz zostawiając ją w spokoju.
- Ale ona w ogóle nie robi tego, co inne dziewczynki. Interesują ją tylko samochody i wciąż kręci się koło garaży. Nie chcę, żeby skończyła pracując na stacji benzynowej albo coś w tym rodzaju. Nic nie rozumiesz, pomyślała Sara, schowana w swojej kryjówce w salonie. Była to rozmowa nie przeznaczona dla jej uszu, lecz jakże ciekawa do podsłuchiwania. Tymczasem dzięki takiemu, a nie innemu towarzystwu Sara zdobywała cenną wiedzę na temat chłopców i wiedziała, że zdołała ich poznać lepiej niż inne dziewczyny. Weźmy na przykład takie samochody, myślała. Dziewczyny sądzą, że służą one jedynie do jeżdżenia albo przydają się do uprawiania seksu na tylnym siedzeniu. A tymczasem ja wiem, czym są naprawdę. Zrozumienie samochodów pomagało jej zrozumieć chłopców. Samochody są jak encyklopedia płci męskiej. Nie musiała koniecznie wiedzieć, jak rozebrać silnik i złożyć go z powrotem, ważne było, że rozumiała istotę pracy silnika. A oznaczał on siłę, ruch, hałas. Dla chłopców, którzy słuchając radia puszczonego na cały regulator dłubali w częściach samochodowych, był namiastką seksu i siły, jaką w nim przeczuwali. Wystarczy zrozumieć silniki, a już się wie, w jaki sposób chłopak odczuwa swój członek, myślała. Jak łażenie po sklepach mogło stanowić konkurencję dla tego rodzaju edukacji? Innym obszarem poznawanym przez Sarę był sport - została szpiegiem w krainie sportu. Siadywała w salonie wraz z Markiem i jego kolegami, jedząc orzeszki i popijając colę, podczas gdy na ekranie telewizora drużyny toczyły zawzięty pojedynek. Nie miało znaczenia, czy był to futbol, koszykówka czy baseball; Sara nie była tam po to, by oglądać grę. Interesowali ją wyłącznie telewizyjni kibice, którzy w czasie meczów utożsamiali się z graczami. Było to swoiste studium gry, zwycięzców i pokonanych, prób udaremniania zamiarów, strategii i sztuki mylenia przeciwnika. Okay, pomyślała, rozumiem. Wystarczy tylko dobrze wcześniej zaplanować grę, rozważyć wszystkie możliwe warianty i, oczywiście, należy być szybszym niż ten drugi. Tak, tak właśnie zamierzała odtąd postępować w życiu.
2 Sara Wydarzenie, które miało zmienić życie Sary, okazało się rozczarowaniem. Miała siedemnaście lat, kiedy straciła dziewictwo; przygotowywała się do tego od wielu lat, z wypiekami na policzkach słuchała szczegółowych wyjaśnień Marka, a potem, w łóżku, układała się na różne sposoby, przekładając. poduszkę i wypróbowując pozycje, które opisywał Mark. Odkryła, że kolano doskonale nadaje się do ćwiczenia pocałunków, a mimo iż poduszka nie mogła zastąpić mężczyzny, zawzięcie trenowała wkładając ją między nogi czy pod siebie. Myślała, że kiedy to już się naprawdę zdarzy, będzie to dla niej przeżycie co najmniej tak cudowne jak to, jakiego doświadczyła oglądając pokazy ogni sztucznych. Że od tej chwili inaczej będzie czuć ziemię pod stopami i cała nagle się zmieni. Oczywiście nie będzie to przemiana od razu rzucająca się w oczy... Nie, nie, to będzie ledwo zauważalne. Lecz jednak widoczne. Zaintrygowane przyjaciółki będą zatrzymywać się i zasypywać ją pytaniami w rodzaju: „Zmieniłaś fryzurę czy co? Schudłaś?" Czuła, że ta chwila jest nieuchronnie bliska, jakby chciało tego ślepe przeznaczenie. Była tego pewna od owego popołudnia, kiedy wraz z Markiem poszli na przystań Santa Monica Pier, gdzie odwiedziła Cygankę, która wejrzała w kryształową kulę, rozłożyła karty Tarota i powiedziała Sarze, że jej życie wkrótce się odmieni. Zapłaciwszy Cygance piętnaście dolarów,
wyszła z ciemnego namiotu na zalaną słońcem przestrzeń, gdzie czekał już na nią Mark. - I co ci powiedziała? - zapytał. Nad ich głowami kołowały mewy, a w dole morze biło o falochrony. Bryza miała smak soli i pachniała popcornem. - Że moje życie się zmieni. - To znaczy? - Nic więcej nie mówiła. Szczegóły prawdopodobnie kosztują drożej. Czuję, że teraz muszę znaleźć jakiś sposób na zmianę życia, bo inaczej będzie mi żal straconych piętnastu dolarów. Wierzyła jednak Cygance, co więcej, była pewna, że wie, czego będzie dotyczyć ta zmiana. Nocami ćwiczyła coraz częściej, wpychając w siebie palce tak głęboko, jak tylko mogła. Robiła to dwoma palcami, bo wydawało jej się, że taki jest mniej więcej obwód członka, chociaż była przekonana, że jest on z pewnością dłuższy. Nigdy nie udało jej się uzyskać wiarygodnych informacji na temat przeciętnego rozmiaru członka od Marka ani od jego kolegów. Każdy z chłopców mówił o tym w taki sposób, jakby jego instrument był tak olbrzymi, że przed wciągnięciem majtek trzeba go składać jak scyzoryk. Sara domyślała się, że przesadzają, niemniej była przekonana co do tego, że dwa palce są mniejsze niż członek. Wkrótce potem, tuż przed letnią przerwą wakacyjną, w końcu zrozumiała, kto jest jej przeznaczony. Nathan. Nie mogła się mylić oboje pozostawali trochę na uboczu i nie byli szczególnie związani ani z resztą klasy, ani w ogóle ze szkołą. Sara nie była specjalnie lubiana przez koleżanki, ponieważ wolała przestawać ż chłopakami, ale i wśród chłopców w swoim wieku nie była szczególnie popularna, gdyż zbyt łatwo ich rozszyfrowywała. Była dla nich za sprytna, za silna i wydawała się zupełnie nie przejmować tym, co myślą o niej inni. Dlatego jadła swój lunch w samotności, czytając najnowszy numer „Road & Track" albo zniszczony egzemplarz Obcego Camusa. Nathan też jadał sam i także czytał przy jedzeniu, przeważnie Dickensa. Na lekcjach historii Nathan zawsze siadał za nią; czuła na
swoim karku jego wzrok, prześlizgujący się w dół wzdłuż kręgosłupa. Nathan był szczupły i blady, a jego włosy przybierały jaśniejszy odcień tylko wtedy, gdy długo przebywał na słońcu. Wyglądał tak, jakby zmuszano go do pobierania lekcji gry na fortepianie w czasie gdy inne dzieci bawiły się na świeżym powietrzu. Chodził jakoś dziwnie przechylając się na boki, jakby ziemia kołysała się pod jego stopami. Sara była pewna, że to właśnie on, chociaż tak naprawdę nie wiedziała, dlaczego. Przypisała to jakiemuś zrządzeniu losu i postanowiła mu się poddać. Na prywatce, zorganizowanej przez koleżankę z klasy pod nieobecność jej rodziców, spostrzegła Nathana siedzącego na kanapie i pijącego piwo. Był dyskretnie odwrócony od pary leżącej tuż obok niego, która splotła się w namiętnym uścisku. Sara pomyślała, że właśnie spełnia się przepowiednia Cyganki. Podeszła i przyklękła obok kanapy. - Hej, Nathan... mogę wypić łyk twojego piwa? - Jasne. - Podał jej szklankę, zielonymi oczami obserwując przechylenie jej głowy, gdy piła. Sara ruchem głowy wskazała migdalącą się obok parę. - Chyba powinni pójść na górę, zanim rozgrzeją się na dobre. - Aha. - Zaśmiał się z przymusem. - A może to my powinniśmy tam pójść? - My? Wstała i wyciągnęła do niego rękę. - Chodź. Kiedy wchodzili po schodach, Rolling Stones śpiewali Satisfaction. Miała nadzieję, że tego naprawdę chce. - Nie przypuszczałem, że mogę ci się podobać - wyznał Nathan, kiedy zamknęli się już w jednym z pokoi gościnnych. Problem polegał na tym, że Sara wcale nie była pewna, czy tak jest naprawdę. Pomysł pójścia z Nathanem na górę przyszedł jej do głowy ot tak, po prostu, jak wizja; było to tak, jakby jakiś głos z zewnątrz mówił jej: „Zrób to teraz, z nim, dzisiaj." Lecz może powinna była odczuwać coś więcej, większe podniecenie czy zdenerwowanie; trochę ją niepokoiło włas-
ne opanowanie. Czuła, jak narasta w niej poczucie winy i by się z tego wyzwolić, pociągnęła za sobą Nathana na łóżko i pocałowała go. Odpowiedział jej namiętnymi, mokrymi pocałunkami, które były jak radosne liźnięcia stęsknionego psiaka. Na szyi chłopca pojawił się pot. Przesunęła ręce na jego ramiona, lecz i one były wilgotne. Pomyślała, że powinni mieć to za sobą, zanim jedno z nich skąpie się we własnym pocie, lecz czuła jednocześnie, że Nathan czeka na jej przyzwolenie. Wsunąwszy rękę pomiędzy ciało swoje i chłopca, zaczęła niezdarnie manipulować przy klamerce i guzikach jego dżinsów. W odpowiedzi zadarł jej spódnicę i ściągnął majtki. Włożyła dłonie głębiej w jego spodnie i zsunęła mu je niżej. Jej dłoń odnalazła jego członek i otoczyła go palcami - był z pewnością większy niż jej dwa palce, co oznaczało, że to prawdopodobnie może boleć. Mimo wszystko myślała, że będzie większy. - Co ty robisz? - zapytał Nathan, gwałtownie odsuwając się od niej. Zdała sobie sprawę, że dokładnie obmacuje jego członek. - Nic takiego - odpowiedziała, ponownie przyciągając go do siebie. Nie mogła przecież przyznać się do tego, że dokonuje pomiarów. Przez chwilę zbierała siły na przyjęcie bólu, który miał nadejść. Słysząc przyśpieszony oddech Nathana, pomyślała, że to niesprawiedliwe, że dziewczęta muszą znosić ból za pierwszym razem, a chłopcy nie. Prawdopodobnie był to jeszcze jeden dowód na to, że Bóg jest mężczyzną. Sara przygryzła wargi. Nathan dyszał coraz szybciej, mamrocząc „O, Boże", co wydawało się zupełnie na miejscu, jako że Bóg najwyraźniej był po jego stronie. Zniosłaby jednak i te niby modlitwy, i nawet gwałtowne ukłucie bólu, lecz dźwięk, który wydał z siebie Nathan szczytując, zabrzmiał dla niej jak zgrzytnięcie kredy o tablicę. Nathan zaskomlił - było to piskliwe, żałosne skomlenie, z rodzaju tych, które zmuszają ludzi, by podbiegli do okna i przekonali się, że ich kotu nic się nie stało. - W porządku? Dobrze się czujesz? - zapytał Nathan, gdy było już po wszystkim. Spodziewała się tego pytania, wiedziała,
że chłopcy zawsze o to pytają, szczególnie po pierwszym razie. Bóg chciał, żeby to bolało, więc chłopcy musieli usłyszeć, że nie był to duży ból. - Ehe. A ty? - Tak, o, tak. To było... niesamowite. Sara gwałtownie zbiegła po schodach, by ponownie z ulgą rozpłynąć się w hałasie i chaosie przyjęcia. Poczucie winy powróciło ze zwiększoną siłą, przygniatając ją wręcz swym ciężarem. Miała wrażenie, że jej kroki wstrząsają podwalinami domu. Stało się! Zrobiła to - naprawdę to zrobiła i wpakowała się w coś, z czego niełatwo przyjdzie jej się wyplątać. Nalała sobie szklankę piwa, wyszła na dwór i zatrzymała się w pobliżu basenu. Chciała, żeby wydarzyło się coś dramatycznego; żeby jej piętnaście dolarów zainwestowane w Cygankę okazało się sumą wygraną na loterii, która diametralnie zmienia życie. Bo chociaż tyle się niby zmieniło straciła przecież dziewictwo -nie odbierała tego jako coś nadzwyczajnego. A w dodatku teraz Nathan mógł sobie myśleć, że ją zdobył. Spojrzała na ciemną wodę basenu. Najdziwniejsze było to, że Nathan wydał jej się zupełnie inny, kiedy zobaczyła, że jest podniecony; ogarnęła ją wtedy przemożna chęć ucieczki, pożałowała, że w ogóle się tam znalazła. Czy zawsze miało już tak być? Książęta mieli zdejmować szaty po to, żeby zmieniać się w żaby? To w znacznym stopniu utrudniałoby seks... a przecież miała pod tym względem tak wielkie oczekiwania. Kiedy wróciła do salonu, Nathan nie spuszczał z niej oka, patrząc na nią z takim wyrazem twarzy, że miała wrażenie, iż w myślach tworzy poematy. W końcu zatelefonowała do Marka i poprosiła go, żeby po nią przyjechał. - Można na to patrzeć w różny sposób - stwierdziła wsiadając do samochodu Marka; był to Mustang z podrasowanym silnikiem. - Albo Cyganka kłamała, albo strata cnoty nie jest tak znaczącą zmianą w życiu, jak się spodziewałam. Mark przyjrzał się jej uważnie; migając bursztynowym światłem lampy uliczne oświetlały wnętrze samochodu. - Jesteś rozczarowana? Zła? O co chodzi? - Po prostu czuję się... strasznie. Myślę, że będę musiała
zranić czyjeś uczucia. Pewnie już to zrobiłam, tylko ten ktoś po prostu jeszcze o tym nie wie. Nathan zaczął wydzwaniać do niej tak często, że Sara zastanawiała się, czy nie poprosić rodziców, by zmienili numer telefonu. I za każdym razem wydawało jej się, że skomli tak samo jak wtedy, w czasie orgazmu. - Dzwoni Nathan! - wołał z dołu Mark znudzonym głosem. - Nie ma mnie w domu! - odkrzykiwała Sara. - Za późno... już powiedziałem, że jesteś. - Ty sukinsynu! - Saro, jak ty się wyrażasz?! - rozlegał się nagle głos matki; mówiła tonem, który przybierają zawsze matki, gdy słyszą jakieś nieprzyzwoite wyrażenie. - Mark, on doprowadza mnie do szału - żaliła się Sara, gdy telefon urywał się już ponad tydzień. Siedzieli na dachu, który był jedynym miejscem, gdzie mogli mieć pewność, że żadne słówko z ich rozmowy nie dotrze do czujnych uszu matki. Był ciepły letni wieczór. Powietrze było ciężkie i gęste, a nad nimi rozpościerało się rozgwieżdżone niebo, którego najjaśniejszy punkt stanowił księżyc. Gdzieś po niebie ku wschodowi słońca kroczył Orion. - Więc powiedz mu, że po prostu miałaś ochotę na seks i że nie powinien przywiązywać do tego większego znaczenia - zasugerował Mark. - Typowo męski punkt widzenia. - To jedyne wyjście, jakie umiem zaproponować. - Naprawę jesteś taki zimny wobec dziewczyn? - zapytała Sara. - Idziesz z nimi do łóżka, a potem mówisz im, że to nic dla ciebie nie znaczyło? - Mam być szczery? - Całkowicie. - Więc nie... ale innym chłopakom mówię, że tak robię. Sara roześmiała się. - To coś w rodzaju robienia nacięć na karabinie? - Aha... coś takiego.
W taki właśnie sposób zyskała kolejny punkt, który mógł być dodany do jej ciągle zwiększającego objętość katalogu typowych męskich zachowań. Tajemnice - nie tylko przed dziewczętami, ale i przed innymi chłopakami, a wszystko po to, by zaszpanować. Wszystko jedynie dla gry. W wieku trzydziestu pięciu lat Sara miała bardzo niewiele zmieniających jej życie doświadczeń, mimo iż pozostawała niezmiennie czujna. Nadmiernie wysokie oczekiwania były jej głównym problemem w związkach z mężczyznami. Na początku każdego nowego związku oczekiwała, że tym razem morze rozstąpi się, a góry przesuną. Lecz wszystko przebiegało wedle tego samego schematu - kolacyjki stawały się coraz mniej interesujące i bardziej milczące, seks, który zaczynał się od maratońskich sesji i wypróbowywania wszelkich możliwych pozycji, wspomagany olejkami i cichymi komendami, stawał się beznadziejnie spłycony i krótki. Olejek do masażu leżał pod łóżkiem, dokładnie tam, gdzie spadł wiele tygodni temu, a sama rzecz nie trwała nawet na tyle długo, by zdążyli zmienić pozycję. Osiągnęła cel, jakim było rozszyfrowanie mężczyzn, więc żadnemu nie udawało się zdobyć nad nią przewagi. Nie angażowała się w beznadziejne związki, nie wpadała w pułapki, jak inne dziewczyny. Jak choćby jej przyjaciółka, Belinda Peny, która zakochiwała się stanowczo zbyt łatwo. Sara starała się ją ostrzegać, lecz Belinda zawsze mówiła coś w rodzaju: „Ty tego nie rozumiesz. On jest inny. On jest naprawdę uczciwy." Oczywiście każdy kolejny „on" okazywał się nieuczciwy. Sara uważała zresztą, że nie ma uczciwych mężczyzn. Belinda czasami przypominała Sarze porcelanową lalkę. Była bardzo krucha, a jej cera miała taki odcień, jakby dziewczyna dojrzewała w angielskim klimacie. Włosy Belindy miały naturalny jasny kolor, lecz farbowane były tak często, że ich pierwotny blond był już jedynie odległym wspomnieniem. Rysy jej twarzy były tak drobne i delikatnie wyrzeźbione, że nawet w najkrótszej fryzurce wyglądała bardzo kobieco. Ostatnio serce Belindy złamał pewien hollywoodzki produ-
cent, żonaty, lecz, jak twierdził, pozostający w separacji ze swoją żoną, średnio popularną aktorką. Powiedział Belindzie, że lada dzień wystąpi o rozwód, gdyż, jak ją zapewniał, liczne okresy separacji i próby pojednania nie przyniosły żadnego rezultatu. - Teraz jestem już tego pewny. Uczuciowo nic mnie już z żoną nie łączy. To tylko formalność - powiedział Belindzie, która powtórzyła to przez telefon Sarze. Było to nazajutrz po pierwszej randce, w czasie której zjedli zimną pizzę u niego w domu. - Proszę cię - błagała Sara. - Powiedz mu, żeby zgłosił się do ciebie, kiedy już będzie po rozwodzie. Czuję, że to zakończy się katastrofą. - Ale on powiedział mi, że chce być ze mną absolutnie szczery. Opowiedział mi o swoim obecnym i o poprzednim małżeństwie. Mówił, że chce mi oszczędzić niemiłych niespodzianek. - Tak? Hmm, założę się, że jego żona mogłaby to jednak uznać za niespodziankę, przecież wciąż jest jego żoną. Co też on jeszcze ci nabajeruje? Powie ci wszystko, co zechcesz usłyszeć, po to, żeby jeszcze parę razy pójść z tobą do łóżka. Okazało się, że Sara miała całkowitą rację w sprawie tej znajomości. Było tylko parę spędzonych w łóżku wieczorów, lecz nigdy nie nocy, ponieważ jemu było to po prostu niepotrzebne. Nie było wspólnych wyjść na kolację czy do kina; zaledwie parę razy do niej zatelefonował, ot, tyle, by zachować pozory przyzwoitości. Ostatni telefon wykonał z samochodu, by powiedzieć Belindzie, iż nagle zdał sobie sprawę, że „mimo wszystko jest jeszcze emocjonalnie zaangażowany w małżeństwo". W związku z tym nie może się z nią więcej spotykać. Po tym telefonie Belinda pojawiła się w domu przyjaciółki cała we łzach i Sara musiała ją pocieszać, instruując zarazem. - Wiesz, czemu nigdy nigdzie z tobą nie poszedł? - zapytała, gdy Belinda zdążyła już zużyć niemal cała ogromną paczkę chusteczek higienicznych. - Bo się bał, że ktoś was zobaczy i doniesie o tym żonie, a ona urządzi mu piekło. Właśnie tak prymitywnie rozumował ten skurwiel. Bał się z tobą pokazać publicznie. Takie sytuacje w ogóle nie przydarzały się Sarze. Od pierwszej chwili wiedziałaby, że facet kłamie, a zaproszenie w stylu
„może wpadłabyś do mnie do domu na pizzę" spotkałoby się z odmową. Nigdy nie dopuściłaby do tego, by znaleźć się w sytuacji takiej jak Belinda, w depresji tak wielkiej, że łzy same cisną się do oczu, gdy z radia dobiega melodia Bridge Over Troubled Water. Jej problemem było jednak to, że co prawda nie pogrążała się w depresji, ale nie znajdowała również zadowolenia. Zaczynała myśleć, że starannie pilnując, by żaden mężczyzna nie złamał jej serca, zarazem zamyka je przed wszystkimi. Miała jednak swoje marzenia. Podczas samotnych nocy w łóżku wyobraźnia prowadziła ją ku emocjom, jakich nigdy nie dostarczył jej żaden mężczyzna - to znaczy żaden realnie istniejący mężczyzna. Bo w jej fantazjach oczywiście byli obecni mężczyźni, kobiety zresztą również, chociaż w rzeczywistości zupełnie nie pociągała Sary perspektywa uprawiania miłości lesbijskiej. Lecz potęga marzeń polega między innymi na braku jakichkolwiek ograniczeń. Można w nich zawrzeć wszystko, na co mamy ochotę. W zależności od nagłej chęci można w sekundę zmieniać całą scenerię: zaciemnienie, nowi bohaterowie, inna oprawa sceniczna. Dwie kobiety i mężczyzna mogą w każdej chwili zmienić się w dwóch mężczyzn i kobietę, w zależności od tego, co wydaje się bardziej odpowiednie w danej chwili. Zazwyczaj w wizjach Sary pojawiały się dwie kobiety i mężczyzna, a ona sama swobodnie utożsamiała się z każdą z tych osób nawet z mężczyzną. W nocnym świecie jej wyobraźni wydawało się całkiem naturalne to, że ma członek, że wchodzi coraz głębiej w kobietę, czuje, jak ona wilgotnieje, jak zaciska mięśnie, by jak najpełniej się z nim zespolić. A po chwili mogła odgrywać rolę kobiety - dokładnie jednej z kobiet. Tej, która leżała na plecach, rozwierając uda przed mężczyzną i rozchylając usta przed kobietą, która nad nią klęczała. Znała smak kobiety - gęstą słodycz; pragnęła jej, łaknęła, dotykała jej językiem. Sfyszała, jak prosi, by wsadziła język głębiej, by doprowadziła do orgazmu. W rzeczywistości Sara nigdy nie miała ochoty na ten rodzaj seksu. Były to tylko fantazje, nic więcej. Oczywiście czasami wyobrażała sobie także sceny bliższe
rzeczywistości. W marzeniach pojawiały się wtedy tylko dwie postacie ona sama i mężczyzna. Nie zmieniała wtedy swych wcieleń jak jakiś błądzący duch, który mógł zamieszkiwać w dowolnym ciele; pozostawała cały czas sobą. W tej wersji marzeń stawała się bardziej nienasycona, on również nigdy nie miał jej dosyć, a ich emocje były silniejsze niż kiedykolwiek w rzeczywistości. Słyszała, jak szepce jej do ucha, że bardzo jej pragnie, czuła jego ręce pieszczące jej ciało, usta obejmujące pierś, zęby delikatnie drażniące sutki. Odpowiadała mu wtedy także szeptem, że go kocha, że zawsze bardzo go pragnie. Tak naprawdę to nigdy nie powiedziała żadnemu mężczyźnie, że go kocha. Kiedyś zdawało jej się, że to miłość, lecz to minęło. A gdy uprawiała seks, rzadko zdarzało jej się powiedzieć coś, co nie miało związku z genitaliami. Orgazmy, które przeżywała w swoich marzeniach, były gwałtowniejsze, intensywniejsze niż te, które naprawdę odczuła. Panującą w sypialni ciszę przerywał nagle zduszony jęk, po chwili docierało do niej, że jęknęła ona sama, że był to jej głos, jej chwila uniesienia, a często potem - także jej łzy. Bo przecież chciała, żeby to wszystko było realne. Pragnęła zatracić się przy prawdziwym mężczyźnie z krwi i kości do tego stopnia, żeby jej jęki rozkoszy na długo pozostały potem w pokoju jak zapach perfum. Lecz podobne emocje zdolni byli w niej wyzwalać jedynie mężczyźni z jej marzeń, pozbawione twarzy twory wyobraźni. Być może właśnie ów brak twarzy czynił całą rzecz łatwiejszą. Nie było imion, nie było zachwyconych oczu, czarujących, uwodzicielskich półuśmieszków, nie było cienia wspomnień, namiętnego seksu w mroźny zimowy ranek, pokoju hotelowego w Paryżu czy popołudnia w Central Park. Seks w świecie wyobraźni Sary był bezimiennym płomieniem, bez tożsamości i historii, który nie był w stanie jej spalić. Lecz czasami ogarniał ją bezbrzeżny smutek. Nie mówiła o tym nikomu, nawet Markowi czy Belindzie. Wkradał się znienacka przez okno o świcie, zaczynał sączyć się wraz z pierwszym szarym światłem i zawsze zastawał ją już przebudzoną. Jej sny wciąż przypominały o sobie wilgocią między nogami, czasami wręcz przytrzymywała je tam ręką, nie pozwalając im odejść. Jej powieki
były jeszcze ciężkie, lecz już uniesione, i smutek trafiał prosto do serca. Zdołał ją już dobrze poznać, nadawał kształt i wagę jej samotności, uczuciu, że być może już nikt - nikt realny -nie zdoła wspiąć się na mury, przepłynąć fosy, wynieść jej z zamku, by w ciągu wielu cudownych nocy nauczyć jej ciało szalonych sposobów przeżywania rozkoszy. Być może w rzeczywistości coś takiego w ogóle nie było możliwe... takie mniej więcej przesłanie przynosił ów mroczny gość, który zatrzymywał się u niej aż do wschodu słońca. Może w prawdziwym świecie, w którym panowała nieżyczliwość i zdrada, nie było już miejsca na tego rodzaju uczucia. Wszystkich zaskoczyła wiadomość, że Sara została kostiumologiem. Jej rodzice nieustannie chełpili się, że ich syn jest prawnikiem, natomiast decyzja córki, że będzie ubierać aktorów, projektować ich kostiumy, wywołała nieokreślone, mieszane uczucia. - To ludzie nie mogą sami wybierać sobie ubrań? - zapytała matka. - To nie tak - wyjaśniła Sara. - Nie można pozwolić, żeby każdy ubierał się po prostu według swojego gustu. Ojciec powiedział tylko: - Claire, ciesz się, że nie została mechanikiem samochodowym. Sara tak bardzo starała się, by Mark zrozumiał jej wybór, że wyjaśnienia tej decyzji przybrały w końcu charakter wyznania. - To jest iluzja, fantazja... i to właśnie najbardziej mnie w tym pociąga. Pomagam tworzyć iluzoryczną rzeczywistość. - Było to już bardzo bliskie przyznaniu się do nałogowego oddawania się marzeniom. Belinda pracowała jako fryzjerka na planie pierwszego telewizyjnego filmu Sary. Bardzo szybko się zaprzyjaźniły. Starały się odtąd zawsze pracować razem, ale nawet kiedy nie było to możliwe, kilka rozmów telefonicznych dziennie stanowiło normę. Sara myślała, że jeśli kiedykolwiek dopuści do tego, by ktoś poznał ją naprawdę, osobą tą będzie Belinda. Lecz jak dotąd to się nie zdarzyło. Wciąż miała swoje ukryte życie, toczące się głównie w wyobraźni, i do tego świata nikt nie miał prawa wstępu.
3 Belinda Belinda nie mogła przestać myśleć o tym, jak nieoczekiwanie życie może się zmienić. Dzień zaczął się tak wspaniale. Razem z Sarą zjadły lunch na Montana Avenue w Santa Monica, a potem przeszły całą długość ulicy, wchodząc prawie do każdego sklepu. Nie zamierzały kupić niczego konkretnego, znalazły zresztą bardzo niewiele rzeczy, na które byłoby je stać, nawet gdyby miały na nie ochotę, lecz zachowywały się jak posiadaczki wszystkich pieniędzy świata. W sklepie z antykami pracujący tam mężczyzna zaczął flirtować z Sarą. Był całkiem przystojny, szczupły, miał trzydzieści parę lat i ponad sześć stóp wzrostu. - Może dziś wieczorem wybrałaby się pani ze mną na mecz koszykówki? - zapytał. - Mam bilety. - Dziękuję, nie - odparła Sara. - Ooo, bardzo mi przykro. Czy ma pani przyjaciela? Jest lepszy ode mnie? - Nie wiem - wypaliła Sara w odpowiedzi. - Nie wiem, jaki pan jest. Wyszły ze sklepu śmiejąc się z odpowiedzi Sary, mimo że zakłopotany mężczyzna mógł myśleć, że śmieją się z niego. Od kiedy zostały przyjaciółkami, Belinda żałowała, że nie jest podobna do Sary w kontaktach z mężczyznami - że nie ma tej pewności siebie, swobody, co przyjaciółka, która z pew-
nością nie robiła wrażenia łatwego celu. Sara zachowywała się tak jakby mówiła: „Nie jesteś mi potrzebny." I to działało. Gdyby tak ona, Belinda, potrafiła tak postępować! Kiedyś jakiś mężczyzna powiedział Belindzie, że „łatwo ją uwieść" - tuż przed tym, jak istotnie ją uwiódł, dowodząc prawdziwości swoich słów. Oglądanie wystaw zajęło im tyle czasu, że wróciły do domu Sary późnym popołudniem ze stopami obolałymi od chodzenia, były też zmęczone ciągłymi wybuchami śmiechu. Belinda kolejny raz przyłapała się na tym, że chciałaby być taka jak Sara. Sara poddawała się radości, jakby czując, że ma do tego prawo. Reagowała zupełnie inaczej niż Belinda, która uważała śmiech za coś w rodzaju handlu wymiennego - rekompensował jej czas, kiedy nie miała powodów do wesołości. A te dni wydawały się zawsze na nią czyhać. Mogła żartować z Sarą, śmiać się, a przy tym cały czas słyszeć w oddali jakby dźwięk tam-tamów ostrzegających przed zbliżającą się bitwą. Przejeżdżając koło cmentarzy, Belinda wstrzymywała oddech - zbyt wiele wiedziała na ich temat. Sara najprawdopodobniej nie wahałaby się zatrzymać i odwiedzić cmentarz choćby po to, by popatrzeć na drzewa i odczytać napisy na kamiennych tablicach. Później zasiadły razem w ogrodzie przy wynajmowanym domu Sary. Marzec rozwinął kwiaty pnącego jaśminu, które w świetle księżyca wyglądały jak ściana z płatków śniegu. Tego wieczoru nie wiał nawet najlżejszy wietrzyk, który zazwyczaj szeleścił gałązkami jaśminu, tak że gęste powietrze wypełnione było odurzającym słodkim zapachem. Belinda siedziała skulona obok Sary na dębowym szezlongu, na który kilka lat temu Sara wydała stanowczo zbyt dużo pieniędzy, rozpaczliwie poszukując możliwości wieczornego wypoczynku w ogrodzie. Belinda zdawała sobie sprawę, że w świetle księżyca wydaje się jeszcze bledsza niż w rzeczywistości, czuła wręcz, jak krew odpływa z jej twarzy, tak jakby jej serce było bardzo zmęczone. Przysunęła się bliżej do Sary i oparła głowę o jej kolana; znały się tak
dobrze, że nie było w tym geście nic nadzwyczajnego. Poza tym Belinda wiedziała, że Sara doskonale ją rozumie. W owej chwili Belindzie ponownie stanęły przed oczami krwawe strzępy w muszli toaletowej, które byłyby jej dzieckiem, gdyby pozostały w jej łonie siedem miesięcy dłużej i rozwinęły się tak, jak być powinno. Sara delikatnie głaskała czoło Belindy patrzącej na gwiazdy. Łuna, którą tworzyły światła miasta bijące w niebo, świeciła tak jasnym blaskiem, że uniemożliwiało to odróżnienie prawdziwych gwiazd. - Może to było najlepsze wyjście z sytuacji - powiedziała ostrożnie. - Nie jestem pewna, czy naprawdę rozumiesz, co to znaczy być samotną matką. - Naprawdę to przemyślałam. Byłam tego pewna - odparła Belinda słabym głosem, który wydawał się drżeć jak kwiaty jaśminowca, gdy porusza nimi łagodny podmuch wiatru. Zrozumiała to na sekundę przed tym, zanim to się zdarzyło... poczuła, jak ucieka coś nieuchwytnego. W jednej chwili wiedziała, że rozwija się w niej życie, a w następnej to życie wyciekało już z niej czerwoną strugą. Sara była zawsze gotowa przyjść Belindzie z pomocą w każdej sytuacji, podnieść na duchu, lecz nie cieszyła jej perspektywa, że przyjaciółka będzie samotnie wychowywać dziecko. Obie dobrze o tym wiedziały. Szczególnie nie podobało się Sarze to, że ojcem dziecka był producent, którego małżeństwo przechodziło dość burzliwe koleje losu i dla którego romantyczny wieczór polegał na zjedzeniu zimnej pizzy i na raczeniu dziewczyny szczegółowymi opowieściami na temat swych kolejnych żon. Sara od razu przyrzekła sobie, że nigdy nie zdecyduje się na pracę przy żadnym z jego filmów, nawet gdyby groziło jej bezrobocie. Tak więc kiedy Belinda oznajmiła, że jest w ciąży i zamierza urodzić dziecko, Sara nie była zdolna wykrztusić nic innego poza „żartujesz", chociaż wiedziała, że przyjaciółka jest od tego jak najdalsza. Belinda zamknęła oczy, jakby raził ją blask księżyca. Przyszło jej do głowy, że cudownie się składa, iż wieczór jest bezwietrzny; w bezruchu powietrza było coś uroczystego i pełnego godności.
Jej plany były takie proste - może nawet zbyt proste - lecz kiedy układała je w czasie ciemnych nocy, gdy nie mogła spać, nie wydawały się nierealne. Mogłaby przecież zabierać ze sobą dziecko na plan; zależałoby to tylko od zgody reżysera i producenta i od przychylności ekipy. Nagrała na automatyczną sekretarkę trzy wiadomości dla mężczyzny, który zrywał znajomości przez telefon komórkowy. Nigdy nie oddzwonił. - No więc tak to wygląda - powiedziała Sarze Belinda. -Próbowałam mu powiedzieć, że będę miała z nim dziecko. Nie odezwał się. Więc myślę, że nie mam żadnego obowiązku pozwalać na to, by nas odwiedzał. A co ty sądzisz? - Oczywiście, że nie masz żadnego obowiązku. I powinnaś myśleć o tym w ten sposób: oszczędzę dziecku bólu przekonania się, że jego ojciec to skurwiel. Sara była zadowolona, że udało jej się znaleźć choć jedną dobrą stronę tej sytuacji. - Powiedziałaś: „jego" - zauważyła Belinda. - Może to będzie chłopiec... i będzie miał takie same oczy. Myślę, że zakochałam się najpierw w jego oczach. - Chryste, Belindo, mówisz o facecie, który zostawiłby swoją własną matkę na środku autostrady, gdyby w tym czasie miał w planie inne sprawy. Szkoda, że nie nosił okularów przeciwsłonecznych... może wtedy nigdy byś się w nim nie zakochała. W rzeczywistości Belinda potrafiła rozkoszować się wyobrażeniami, że do jej byłego kochanka docierają plotki, iż ma syna, którego istnienia nie podejrzewał. Syna, którego matka opowiadała mu o oceanie i śpiewie ptaków, słuchała jego pierwszych słów i tuliła w czasie burzy. Syna, którego mógł poznać, gdyby zdecydował się w swoim czasie odpowiedzieć na jej telefony. Cieszyła ją przewrotna sprawiedliwość tej sytuacji... lecz teraz to wszystko nie miało już znaczenia. Już po wszystkim. Sara i Belinda znieruchomiały na dobrą chwilę; żadna z nich nie chciała spuścić wody. Wiedziały, że kiedy to zrobią, będzie jakby po pogrzebie. Sedes napełni się czystą wodą i reszta zostanie wspomnieniem. W końcu Sara położyła dłoń na spłuczce i spojrzała na Belindę, która skinęła głową i wyszeptała: „Żegnaj." A potem było już po wszystkim.
Oparła policzek o udo Sary; wydawało się, że światło księżyca coś szepce jej do ucha. Nie powiedziała Sarze, że kilka dni wcześniej jadąc na plażę odniosła wrażenie, że widzi go biegnącego poboczem - ojca dziecka, który miał nigdy nie dowiedzieć się, że nim został. Zabrakło jej tchu, lecz zaraz potem doszła do wniosku, że się myliła, że po prostu był to ktoś bardzo do niego podobny. Nie zgadzał się kolor włosów; biegnący mężczyzna był mniej siwy. Lecz po chwili, gdy zerknęła w lusterko wsteczne, znowu pojawiły się wątpliwości. Zawróciła i ponownie przejechała obok, przekonując się, że to jednak był on. Jak mogło jej się wydawać, że jest zakochana, skoro nie pamiętała nawet koloru jego włosów? Sara przesunęła nogi i spojrzała na Belindę. Srebrzysta księżycowa poświata kładła się na ich sylwetkach wąskim pasmem, dzieląc je i łącząc zarazem. - Mam w domu dobrego burgunda. Myślę, że dobrze byłoby go otworzyć - powiedziała, delikatnie odsuwając głowę Belindy. - Ehe... już nie mam powodu, żeby nie pić. Opróżniły butelkę niemal do połowy, zanim znów zaczęły rozmawiać. Belinda czuła, jak wino przyśpiesza bieg jej krwi, różowi policzki. - Skoro już się trochę wstawiłyśmy - rzekła Sara - chciałabym poprosić cię o coś, co dotyczy twojego wyboru mężczyzn w przyszłości. - Słucham. - Nie sądzisz, że mogłabyś postarać się wybierać facetów, którzy znajdują się już na wyższym etapie ewolucji? Mam na myśli to, że mówiąc obrazowo, niektórzy z twoich kochanków mieli chyba błony pławne między palcami i nie zdążyły im się jeszcze wykształcić kciuki. Ostatnią rzeczą, której Belinda mogła spodziewać się tego wieczoru, było to, że ogarnie ją wesołość, lecz nagle razem z Sarą wybuchnęły śmiechem; pokładając się na sobie zaśmiewały się tak, że z trudem łapały oddech. A Belinda pomyślała, że duszyczka, która żyła w niej tak krótko, cieszyłaby się, że śmiech stanowi zakończenie ich krótkiego spotkania.
4 Sara Pod koniec kwietnia nastały gwałtowne ulewy. Przez dwa dni Sara obserwowała, jak kałuże na dziedzińcu jej domu zamieniają się w małe jeziorka, i patrzyła na chmury nieustannie kłębiące się na niebie. Siadała wtedy przy kominku, dużo czytała, robiła porządki w szafie i komodach, poddawała się sennej, monotonnej atmosferze wywołanej deszczem. Jej życie toczyło się jakby na zwolnionych obrotach. Rano, kiedy mieszkanie wypełniało się smutnym, szarym światłem, zapalała lampy i siedząc przy oknie popijała kawę, wsłuchując się w rytmiczne uderzenia kropel deszczu o szyby. Nie pracowała już od ponad miesiąca. Był to jeden z tych trudnych okresów w jej życiu, kiedy nie otrzymywała żadnych propozycji. Dobrze znała z doświadczenia niebezpieczne okresy przymusowej bezczynności. Dni mijały jeden za drugim jakby przepływając obok niej. Miała mnóstwo czasu dla siebie, a dzięki deszczowi mogła zaszyć się w swojej twierdzy, w cichym świecie rozjaśnionym światłem lampy, gdzie życie toczyło się w rytm akompaniamentu deszczu, przerywanego jedynie od czasu do czasu głuchym pomrukiem burzy. Nie było nikogo, kto przerwałby jej samotność; czuła, że jak tak dalej pójdzie, zostanie zupełną pustelnicą. Tak więc kiedy chmury w końcu powędrowały na wschód i świat za oknami stał się jaśniejszy, marzyła już o tym, by wyjść z domu i z radością przyjęła propozycję Belindy udania się z nią na przyjęcie.
- Dlaczego to przyjęcie odbywa się w galerii sztuki? -zapytała, wsiadając do Volkswagena Garbusa Belindy. - Nie mam pojęcia. Myślę, że impreza jest połączona z prezentacją jakiegoś obrazu, a może czego innego. - Więc jest to przyjęcie z jakiejś okazji? - Tak, ale naszą okazją jest to, że po prostu jest przyjęcie - odpowiedziała Belinda, poprawiając włosy przed lusterkiem samochodowym. W tym tygodniu były one ufarbowane na siwy blond i lekko nastroszone. To, że była fryzjerką, stwarzało jej wyborną okazję do eksperymentowania ze swoimi włosami, tak że nie sposób było przewidzieć, kto stanie na progu domu Sary, kiedy miały zaplanowane wspólne wyjście - brunetka, blondynka, ruda czy... posiadaczka włosów, których barwy nie przewidział sam Pan Bóg. Sara opuściła osłonę przeciwsłoneczną i przyjrzała się swemu odbiciu, popatrzyła na opadające do ramion kasztanowe włosy, które miały zbyt wiele rozdwojonych końców. Była okropnie niechętna wszelkim zmianom uczesania - wystarczyło tylko wspomnieć, że powinna zmienić fryzurę, a z oporu cała dosłownie kurczyła się w sobie. Belinda w końcu przestała ją do tego namawiać. Kiedy dotarły na miejsce, galeria była już wypełniona hałaśliwym tłumem. Ledwo można było usłyszeć w tym zgiełku śpiew Roda Stewarta. - Znasz tutaj kogoś? - zapytała Sara, gdy przepychały się w stronę baru. - Jeszcze nie wiem... nie zdążyłam zauważyć. Gdy ustawiły się w kolejce do baru, Sara rozpoznała stojącego przed nią mężczyznę. Był nim jeden z najbardziej kontrowersyjnych współczesnych reżyserów. Nieustannie uwikłany w spory z komisją kolaudacyjną lub zmuszany do tłumaczenia się przed obrońcami wartości religijnych, zyskał dzięki temu popularność nie mniejszą niż aktorzy występujący w jego filmach. - Wiesz, kto to jest? - zapytała cicho Belinda. - Aha. Anthony Cole. I co z tego? Mężczyzna odwrócił się i uśmiechnął do Sary, jakby wyczuwając, że o nim właśnie rozmawiają. - Jest wspaniały - westchnęła Belinda.
- Jest w porządku - stwierdziła Sara, pomyślała jednak, że Belinda jest bliższa prawdy. Był wysoki, miał ciemnobrązowe włosy, na tyle długie, że poczuła ochotę, by zanurzyć w nich dłonie. Jego mocne szczęki miały ten zdecydowany kwadratowy zarys, który zdawał się mówić: „Wybierz mnie, jestem uczciwy i prostolinijny", natomiast okulary w drucianych oprawkach nadawały mu wygląd kogoś, kto mógłby doktoryzować się z literatury na Harvardzie z tą samą łatwością, z jaką organizował działania ekipy na planie. Po wypiciu kieliszka wina Belinda została otoczona przez grono znajomych, zaś Anthony Cole podszedł do Sary. Poczuła, że jest blisko, zanim zdołał cokolwiek powiedzieć, i odwróciła się o chwilę wcześniej, niż powinna. - Cześć... jestem Anthony Cole. Uścisnęła wyciągniętą ku niej dłoń. - Sara Norton. Miło mi cię poznać. - Napijesz się czegoś jeszcze? - Dziękuję, chętnie. Skierowali się z powrotem w stronę baru. Sara zastanawiała się, jak dalece może stracić panowanie nad sobą po kolejnym drinku. Nawet mężczyźni o mocno zarysowanych szczękach często okazywali się jedynie zręcznymi graczami. Zauważyła, że idąc przez tłum zdawał się rejestrować wszystko, co znajdowało się w zasięgu wzroku, lecz czynił to z pewnym dystansem, jakby nie dostrzegał niczego godnego uwagi. Jej również przyglądał się w ten sposób; jego oczy oceniały, mierzyły, by zyskać pełen ogląd, tak jakby ona, Sara, była obrazem na ścianie, a on rozważał, czy pasuje mu do salonu, czy nie będzie tam dysonansem. - Więc przyszłaś tu z przyjaciółką? - zapytał, gdy otrzymawszy drinki odeszli od baru i ponownie wmieszali się w tłum. - Mhm. - Zmrużyła oczy spoglądając na niego, zaciekawiona, jak długo przedtem ją obserwował. - Zauważyłem was od razu, gdy tylko weszłyście - odpowiedział na to bezgłośne pytanie. Zapytał ją potem o pracę i opowiedział o filmie, nad którym właśnie pracuje. Była to typowa rozmowa dotycząca spraw zawodowych, lecz Sara czuła, że w gruncie rzeczy nie o tym mówią.
Straciła poczucie czasu; nie miała pojęcia, jak długo już rozmawiają, i czy dookoła są jeszcze jacyś ludzie. Byłoby dobrze, gdyby mogła już wrócić do rzeczywistości i odzyskać czujność. - Wygląda na to, że jesteś sam - powiedziała po długiej przerwie. - Ze zdjęć i artykułów, jakie o tobie czytałam, wynikało, że zawsze jesteś nieodłączną połową pary. - Już nie jesteśmy taką nierozłączną parą. Owszem, jest to pewien układ, ale w rzeczywistości bardzo lubię chodzić na przyjęcia sam i samotnie spędzać czas. Ty często to robisz, prawda? - Skąd wiesz? - zapytała Sara, czując jednocześnie, że Anthony prawdopodobnie wie o niej znacznie więcej. W sposobie, w jaki na nią patrzył, było coś takiego, że czuła się, jakby stała nago na scenie, za całą publiczność mając jedynie jego. Miała wrażenie, że przyglądając jej się tak uporczywie, poznaje ją, odkrywa najbardziej sekretne zakamarki jej wnętrza. - Założę się, że dobrze się czułaś w te ostatnie deszczowe dni kontynuował. - Deszcz to wspaniała wymówka, by zamknąć się w swoim własnym świecie. - Chryste, skąd wiesz o mnie takie rzeczy? Skąd się wziąłeś? Wyskoczyłeś z mojej głowy? Odpowiadając, Anthony pochylił się i zbliżył usta do jej ucha: - Być może przychodzę z twoich marzeń. Sara poczuła, jak alkohol gwałtownie przestaje działać. Cofnęła się o krok i spojrzała mu w oczy. Nie spuszczał z niej wzroku. - Przerażasz mnie - powiedziała cicho. Położył dłoń na jej ramieniu i ścisnął na tyle mocno, że mogła wyczuć puls - nie była pewna, jego czy własny. - To wcale nie musi być przerażające - stwierdził. - Po prostu niektórzy ludzie doskonale się wyczuwają. - Muszę się jeszcze napić. - Pomyślała, że może większa dawka alkoholu sprawi, iż rozmowa przestanie być tak niesamowita, aż budząca strach. Jednak po trzecim kieliszku wina zdecydowanie przekroczyła swoją normę i dobrze o tym wiedziała. Czuła, jak alkohol przyśpiesza obieg jej krwi i mąci umysł.
Tyle lat poświęciła na rozszyfrowywanie męskich gierek, a tu nagle w obecności Anthony'ego czuła się, jakby dopiero teraz wyszła z lasu i została gwałtownie rzucona w sam środek cywilizowanego świata, wtłoczona w czarną sukienkę mini i wysłana na przyjęcie. Czyż Mark jej nie ostrzegał? Cały problem z grą polega na tym, że w końcu, niezależnie od tego, jak wytrawnym jest się graczem, spotyka się na swej drodze kogoś, kto jest jeszcze lepszy, albo kogoś, kto zna grę, jakiej nie zdążyło się poznać. Albo kogoś, kto stosuje inne reguły. Albo po prostu nie przestrzega żadnych reguł, tylko tworzy je kierując się własnymi chwilowymi potrzebami. A wtedy zostajesz zagubiona pośrodku dżungli, w której nigdy dotąd nie stanęła twoja stopa, i po omacku szukasz drogi wyjścia. Jakiś mężczyzna zbliżył się do nich i zaczął rozmawiać z An-thonym. Sara miała ochotę skorzystać z okazji i odejść, lecz Anthony nie zdejmował dłoni z jej ramienia. Skoro ciało nie mogło się oddalić, Sara pozwoliła uciec stąd swoim myślom. Próbowała patrzeć na Anthony'ego tak, jakby nie stał tuż obok niej, lecz znajdował się w odległym kącie sali, lecz nie potrafiła już dostrzec między nimi owego dystansu. Anthony wydawał się mieć w sobie jakąś magiczną siłę, która obezwładniała ją, krępując jej ręce i nogi niczym jedwabnym, miękkim sznurem. Bezwiednie zacisnęła prawą rękę na lewym nadgarstku, jakby przeczuwając, co przyniesie przyszłość. Coś się w niej zmieniało, otwierało, ziemia usuwała się jej spod nóg. Tuż przed północą Belinda dała jej znak wzrokiem. - Myślę, że moja przyjaciółka chce już iść - powiedziała Sara do Anthony'ego. - Czy mógłbym odwieźć was do domu? - No, nie wiem - droczyła się. - A jaki masz samochód? - Mercedesa 280 SE. Może być? - spytał, śmiejąc się, Anthony. - Pewnie, lepsze to niż Garbus. Później, kiedy jechali Hollywood Boulevard, ponownie ku oceanowi i niewielkiemu domowi Sary, w którym, miała nadzieję, zostawiła porządek, powiedziała: - Przeczuwałam, że masz taki właśnie samochód. Lubię
bawić się w odgadywanie, jakim kto jeździ samochodem. Zazwyczaj się nie mylę. Gdybym tak mogła wsiąść do samochodu, do jakiego jestem stworzona... - A jaki ty masz samochód? - zapytał Anthony, wyłączając stereo i podnosząc szybę tak, że owiewała ich tylko wąska smużka wiatru. Powietrze wciąż pachniało deszczem. - Volvo. Ale chciałaby mieć wóz z napędem na cztery koła. Czarny, z wielkimi oponami. Właśnie w takim wozie dla prawdziwego macho czułabym się najlepiej. Ot, taka samochodowa odmiana damskiego kompleksu braku członka. Anthony wybuchnął śmiechem. Podobał jej się jego śmiech - głęboki, dźwięczny; wydawał się brzmieć szczerze. Boże, pomyślała, moje mechanizmy obronne przestały działać. Ale może nie mam do czynienia z cynicznym graczem. Zaufaj swojemu instynktowi, mówiła sobie. Tak postępuje większość ludzi. A może tylko ci, którzy zajmują się parapsychologią, media - ludzie, którzy za pomocą siły swej woli i nadnaturalnych zdolności podróżują w czasie, zmieniając się w czternastowiecznych mnichów tybetańskich, nie wiadomo jakim cudem znających język angielski? Frontowe drzwi jej domu zacięły się. Działo się tak już od kilku tygodni, lecz po ostatnich ulewach zdarzało się to znacznie częściej. Czy dom osiadł, czy też drzwi się wypaczyły - była to jedna z tych tajemniczych usterek budowlanych, z których naprawą zazwyczaj zwlekamy. - Cholera. - Całym ciężarem ciała napierała na drzwi, starając się choć trochę unieść je za gałkę, co zazwyczaj pomagało, lecz po trzech kieliszkach wina wszystko wydawało się inne. Anthony stał tuż za nią; czuła jego oddech na karku. - Daj, pomogę - odezwał się, unosząc drzwi za gałkę i przekręcając jednocześnie klucz w zamku. Drzwi ustąpiły i wtedy Anthony pochylił się i pocałował ją w szyję. Weszli do wnętrza, zwrócili się ku sobie i odnaleźli swoje usta. Dziwnie świadoma panującej w domu ciemności, Sara sięgnęła w bok, by zapalić
lampę, strącając na podłogę glinianego króliczka. Mogłaby przysiąc, że był to właśnie królik i że wskutek gwałtownego zetknięcia z podłogą najprawdopodobniej utracił głowę. - Co to było? - zapytał nieprzytomnie Anthony przerywając pocałunek. - Nic... to znaczy, próbowałam zapalić lampę i... nie ma sprawy, to po prostu jakieś gliniane zwierzę z mojej kolekcji. - Czemu próbowałaś zapalić światło? - Jego głos był aksamitny jak otaczająca ich ciemność; na jego dźwięk reagowała całym ciałem, nie tylko słuchem. Niebezpieczny męski głos. - Uważam, że nie znamy się na tyle dobrze, żeby robić to po ciemku odparła. - Dlaczego nie? - Znowu przyciągnął ją do siebie. - Zaczekaj... zaczekaj chwilę - poprosiła wyzwalając się z jego ramion i ust, chcąc oddalić także od siebie jego głos, który sprawiał, że wilgotniała między nogami. Przeszła przez salon, by zapalić lampę, która dawała najbardziej przyćmione światło. Lecz zanim do niej dotarła, odwróciła się i spojrzała na niego. Przez moment wydawał jej się tylko cieniem. - Musimy porozmawiać - zadecydowała, gdy na podłogę padł miękki krąg światła. Zapraszającym gestem wskazała Anthony'emu sofę. - Musimy powiedzieć sobie pewne rzeczy. Rozumiesz, prezerwatywy, testy na AIDS, przeszłość seksualna, numer polisy ubezpieczeniowej, najbliższy krewny. - Myślę, że śmiało możemy to zaraz załatwić - rzekł Anthony, wyjmując portfel i wydobywając z niego laminowaną kartę. Wręczył ją Sarze, po czym oparł się o poduszki. - Co to jest? - Spojrzawszy na kartę wybuchnęła śmiechem. Było to zaświadczenie stwierdzające, że Anthony Cole poddał się testowi i nie stwierdzono u niego wirusa HIV. - To istnieją na to zaświadczenia? Coś w rodzaju prawa jazdy na seks? I można wtedy pieprzyć się bez gumy? - To zaświadczenie zostało wystawione przez renomowaną klinikę powiedział spokojnie. - Taak, jak mogłam w to wątpić. Po prostu... nie wiedziałam, że wydaje się takie zaświadczenia. Myślę, że to jest... nie wiem, jak to określić... zabawne.
Otoczył ramieniem jej szyję. Tym razem jego wargi były bardziej natarczywe, całował ją tak zachłannie, że zabrakło jej tchu. - Gdzie jest sypialnia? - Z tyłu... za korytarzem. Spojrzała mu w oczy, zauważyła, że kryją w sobie jakieś dziwne błyski i to chyba one pociągnęły ją przez ciemny dom do sypialni. - Zapal świecę - powiedział, a Sara nie zdążyła zastanowić się, skąd on wie, że na szafce obok łóżka jest świeca i zapałki. Światło świecy rozproszyło ciemność, sukienka została zdjęta przez głowę, czarny stanik odrzucony w kąt, ręce Anthony'ego ześliznęły się wzdłuż bioder, odsłaniając całkowicie jej nagość. Przeniknął ją nagły dreszcz; pewnie zostawiła gdzieś otwarte okno. - Rozbierz mnie - poprosił; posłusznie zrobiła to, czego chciał, nie odrywając jednak wzroku od jego twarzy. Nie potrafiłaby powiedzieć, w jaki sposób dotarli do łóżka. Po prostu nagle tam właśnie się znaleźli, czuła na sobie ciężar jego ciała i mocno wtuliła twarz w jego ramię. Widziała ich odbicie w lustrzanych drzwiach szafy, obserwowała, jak w nią wchodzi, jak obejmuje ją i ściska nogami. Była tak mokra, że czuła, jak wilgotnieje pod nią prześcieradło. Wszedł w nią głęboko, poczuła ból, prawdopodobnie dlatego, że podświadomie wciąż broniła się przed nim, że nie wiedziała, co ją może czekać. - Otwórz się dla mnie - prosił, spoglądając na nią wciąż tym samym nieodgadnionym wzrokiem. - Wpuść mnie. I tak się stało - pokonał jej ból, którym się opancerzała, by bronić się przed możliwością dotarcia mężczyzny tam, gdzie kryła się jej rozkosz. Teraz, kiedy nie czuła już bólu, było już tylko drżenie, uległość, pełne zachwytu, tłumione okrzyki uniesienia i szloch. Świeca dopaliła się, za oknami rozległ się śpiew nocnych ptaków i szum silnika jakiegoś samochodu, który mknął gdzieś w swoją stronę. - Lubisz, jak jestem w tobie tak głęboko? - zapytał, przytrzymując jej głowę. - Nikt nie był jeszcze w tobie tak głęboko, prawda?
- Prawda. - Jej własny głos zabrzmiał nieznajomo - był nieśmiały i młodzieńczy, jakby należał do kogoś, kto bardzo długo pozostawał w odosobnieniu. Mocniej przytrzymał jej głowę. - Patrz na mnie, kiedy w ciebie wchodzę. Tak też zrobiła, czytając w jego oczach to wszystko, co było jej potrzebne. Lecz zaraz potem coś się zmieniło. Oczy, w które tak uporczywie się wpatrywała, nagle przestały do kogokolwiek należeć. Wydawało jej się, że Anthony odszedł, opuścił ją. Co prawda wciąż czuła ciężar jego ciała, jego członek, lecz to, co naprawdę było Anthonym, w tej chwili do niej nie należało. Wtuliła twarz w zagłębienie jego ramienia. Trzęsła się cała, była spocona i zmieszana, i nie chciało jej się zmieniać ułożenia nóg oplatających jego ciało, chociaż nie wiedziała już teraz, kogo obejmuje. Po dłuższej chwili Anthony powiedział: - Idę na chwilę do ogrodu. Chcę trochę ochłonąć. Jego kroki rozległy się jakimś dziwnym echem w domu, w którym zazwyczaj słychać było jedynie odgłosy jej krzątaniny. Usłyszała, jak otwierają się kuchenne drzwi, wiedziała, że jest już w ogrodzie. A może raczej w swoim własnym świecie? Przewróciła się na bok, by zobaczyć swe ciało w lustrze, włożyła rękę między nogi i pozwoliła, by nasienie wylało się na jej palce. Potem włożyła je do ust, zastanawiając się, czy nazajutrz wciąż będzie pamiętać smak Anthony'ego. Wyszła przed dom i zastała Anthony'ego stojącego pod drzwiami; nad jego głową, pomiędzy liśćmi, widziała gwiazdy, a łuna świateł ulicznych rozlewająca się nad ogrodzeniem stanowiła jaśniejsze tło dla jego ciemnej sylwetki. Idąc w jego stronę Sara miała wrażenie, że światło i nocny chłód podkreślają jej nagość. W owej chwili zdała sobie sprawę z tego, co się stało. Nie byli sami. Dookoła nich pełno było nieznanych duchów; zwieszały się z gałęzi, łypały znad ogrodzenia, przepływały w powietrzu pomiędzy nimi, gdy przytuliła się do Anthony'ego i otoczyła go ramionami. Dotknął rękoma jej kręgosłupa, lecz czuła, że jakieś duchy powstrzymują jego dłonie. Słyszała
stłumione szepty, ale nie potrafiła rozróżnić słów. To duchy opowiadały historie, które nie miały z nią nic wspólnego. Bo były to jego duchy, które przyszły do jej sypialni, by się o niego upomnieć. - Chcesz już iść? - wyszeptała Sara tuląc twarz do jego szyi, zanurzając się w zapach seksu, który unosił się z ich ciał. - Czemu o to pytasz? - Bo już odszedłeś. - Co masz na myśli? - Widziałam, jak odchodziłeś - powiedziała. - Byłeś tam, we mnie, patrzyłeś na mnie, a potem nagle odwróciłeś się i uciekłeś. Coś cię odciągnęło - coś, co nie ma ze mną nic wspólnego. Twoje ciało było ze mną, ale ty już odszedłeś. Mocniej otoczył ją ramionami; poczuła, jak duchy niechętnie odlatują. - Jestem tutaj przy tobie. Nie chcę odchodzić. Lecz bała się spojrzeć mu w oczy, by przekonać się, czy wrócił naprawdę. Tej nocy, kiedy była pewna, że jest wtulona w niego, że czuje ciepło leżącego obok ciała i otworzyła oczy, miejsce w łóżku obok niej było puste. Pojawił się po chwili. - Śniło mi się, że leżysz koło mnie - powiedziała powoli, zaspanym głosem. - Obudziłam się i nie było cię tutaj. Ale teraz jesteś znowu. - Byłem w łazience - wyszeptał, kładąc się i przytulając do niej. - Jak to możliwe, że już pojawiłeś się w moich snach? Anthony odgarnął do tyłu jej włosy, które zasłaniały policzek. - Ufasz mi, Saro? - Tak. - Nie widziała dlaczego, lecz była to jedyna możliwa odpowiedź. - Czy ufasz mi na tyle, by robić ze mną rzeczy, jakich nigdy dotąd nie robiłaś? - zapytał. - Tak. Ukojona ciepłym tonem jego głosu, usnęła. Rano odprowadziła wzrokiem jego samochód patrząc, jak
odjeżdża w blasku słońca, i pomyślała: Może tak właśnie to się odbywa. Spotykasz kogoś i wydaje ci się, że znasz go już od dawna. I nie masz innej możliwości, jak tylko powiedzieć „tak". - Czy seks zdążył ci już wywietrzeć z głowy? - zapytała Belinda, kiedy Sara zadzwoniła do niej, mając przed sobą kubek z kawą i dwie aspiryny. - Przecież dopiero wczoraj go poznałaś. Nie mówię, że nie powinnaś była iść z nim do łóżka, ale jak mogliście się nie zabezpieczyć? - Naprawdę wszystko jest w porządku. Pokazał mi kartę... to znaczy zaświadczenie, że poddał się testom i jest zdrowy. Poza tym to nie był tylko seks. To było znacznie więcej. - A użycie prezerwatywy zmieniłoby to? I co to za zaświadczenie? - Ta karta? Nosi się ją w portfelu, a przynajmniej on ją tam nosi - odparła Sara. - Myślę, że trudno chyba sfałszować taki dokument. - Chyba rzeczywiście nie istnieje na to czarny rynek. Upłynie jeszcze parę dobrych lat, zanim nauczą się to podrabiać -stwierdziła Belinda. - Belindo, zrozum, postanowiłam zaufać swojej intuicji. Czuję, że nie zrobiłam nic złego. - Już nie pamiętasz, co mi kiedyś mówiłaś na temat tego, co nam się wydaje dobre? Powiedziałaś, że jest tu spory margines błędu. Dwa tygodnie później Anthony zabrał ją na kolację limuzyną. - Uznałem, że musi być z klasą - wyjaśnił. - Ooo, a ja po prostu sądziłam, że twój samochód jest w warsztacie. Starała się nie okazać, że udało mu się zrobić na niej ogromne wrażenie. Mieli zjeść kolację w Beverly Hills i Sara specjalnie na tę okazję pożyczyła sukienkę od Belindy - sięgającą kostek czarną kreację tak dopasowaną, że nie mogła włożyć pod nią żadnej bielizny.
Anthony wcisnął guzik i ciemna, nieprzezroczysta przegroda oddzieliła ich od kierowcy. - Chodź tutaj - powiedział, pociągając ją na kolana i sadzając przodem do siebie. Jej kolana otarły się na chwile o jego biodra i ześliznęły na skórzane siedzenie. Jej uda jak uchwyty imadła trzymały go w kleszczowym uścisku. Mierzwiąc mu włosy, przywarła wargami do jego ust, uniemożliwiając mu wypowiedzenie jakiegokolwiek słowa, dopóki nie odchylił się, by szepnąć: - Dotknij mnie, Saro. Rozpięła mu spodnie, mając pewność, jeszcze nim go dotknęła, że będzie już gotowy. Wystarczyło lekkie dotknięcie jej ręki, by stał się twardszy. - Lubię to, że tak łatwo się podniecasz - wyszeptała, unosząc nieznacznie biodra i pomagając mu wejść w siebie. Czuła, że natychmiast mogłaby osiągnąć orgazm i bez trudu doprowadzić również jego do szczytu rozkoszy za pomocą jednego z tych desperackich pchnięć, które należało wykonać natychmiast. Lecz chciała zaczekać. Uniosła się ponownie i uwolniła go. - Sara... - Cii... Nie chcę, żeby to stało się od razu, teraz. Nie chcę, żebyś to zrobił, dopóki nie powiem ci, że już możesz. Pozwól mi trochę się z tobą podrażnić. Pozwól mi na zabawę. Chcę, żebyś czasem powstrzymał się dla mnie. Nie odpowiedział; jego usta pozostały na wpół otwarte, w milczeniu patrzył uważnie, jak zapina jego spodnie. Wydawało jej się, że cały drży. Wiedziała, że jest zaróżowiona z emocji, kiedy wchodzili do restauracji; czuła się jak w gorączce i chciała, żeby ta chwila trwała jak najdłużej. I wszystko układało się cudownie, dopóki nie przyniesiono im zamówionych dań. Wyraz twarzy Antho-ny'ego gwałtownie się zmienił. Spoważniał, pochylił się nad stołem i wpatrywał się w nią tak długo, że poczuła się niezręcznie. - Saro, chcę być z tobą szczery. Nastrój miłego rozgorączkowania opuścił ją natychmiast; poczuła suchość w gardle.
- To znaczy, że dotychczas nie byłeś? W tonie jego głosu było coś niepokojącego - jak ostrzeżenie o nadciągającym sztormie. - No cóż... Nie uważam, że byłem nieuczciwy, ale nie powiedziałem ci wszystkiego. Kobieta, z którą byłem związany... uczuciowo, nic mnie już z nią nie łączy, ale wciąż się widujemy. - I sypiacie ze sobą? - Tak. To się wkrótce skończy, ale na razie... - Nie sądzisz, że powinieneś był mi o tym powiedzieć wcześniej? Zanim poszliśmy do łóżka? - Saro, nie bądź taka zasadnicza - przerwał Anthony. -Poszłaś ze mną do łóżka od razu tego dnia, w którym się spotkaliśmy. Nie uważałem wówczas, że mam obowiązek opowiadać ci historię całego mojego życia. - Aha... rozumiem. Prawda wychodzi na jaw później... kiedy? Po dwóch randkach? Dwóch tygodniach? Wiesz co? Faceci tacy jak ty powinni nosić na szyi tabliczki z napisem: „Jestem skurwielem. Nie ufajcie mi. Chcę tylko sobie popieprzyć." To byłoby uczciwsze i lepsze dla twojej karmy. Rysy twarzy Anthony'ego złagodniały, co tylko zwiększyło podejrzliwość Sary. - Nie chciałem tylko sobie popieprzyć. Chciałem być z tobą, Saro. Ale nie chcę niczego przed tobą ukrywać. Jego oczy mówiły jednak coś więcej. Upajał się jej gniewem, sycił się nim, wręcz podniecał. Przemknęło jej przez myśl, czy aby przypadkiem nie poddaje jej jakiemuś testowi, że wymyślił tę historyjkę, która ją rozzłościła tylko po to, by ją potem obserwować, rozpierając się wygodnie na fotelu. Lecz to nie mieściło się jej w głowie - a może po prostu za bardzo ją przerażało? Spuściła wzrok i odetchnęła tak gwałtownie, że omal nie zdmuchnęła przy tym świecy. - A ja ci ufałam - powiedziała suchym głosem, w którym nie było miejsca na przebaczenie. - Wierzyłam, że powiedziałeś mi to, co naprawdę istotne, zanim jeszcze zdjęliśmy obrania. A to z pewnością jest wiadomość, którą powinnam usłyszeć od ciebie przedtem. Ty skurwysynu. A może powiesz coś
jeszcze? Że masz żony rozsiane po całym kraju? Tuzin dzieciaków? Sięgnął ponad stołem i ujął jej dłoń. - Saro, przestań... jesteś po prostu na mnie zła. Ponownie doznała uczucia, że uczestniczy w aktorskim przesłuchaniu starając się o otrzymanie roli. - Zła? - wybuchnęła. - Nie, to jeszcze nie jest prawdziwa złość. To dopiero gniew przedszkolaka. Ale jestem na dobrej drodze, żeby pokazać ci, jak to jest, kiedy złoszczę się naprawdę. Znajdowała się na niepewnym gruncie. Tego wieczoru, gdy się pierwszy raz spotkali, zlekceważyła pierwszą zasadę gry: nigdy nie zakładaj, że twój przeciwnik nie należy do graczy. Zaczerpnęła tchu i zmusiła się do opanowania. - Skoro zostałam już należycie poinformowana - stwierdziła chłodno zechciej wysłuchać, co proponuję. Możemy się dalej spotykać i uprawiać seks, ale musi być to seks bezpieczny, ponieważ już ci nie ufam. A jeśli w twojej stajni pojawi się jakaś nowa klacz, łaskawie daj mi o tym znać. Kłamca, krzyczało coś w jej mózgu. - Więc mamy zawrzeć układ? To trochę mało romantyczne, nie uważasz? - Taak? Myślisz, że to mężczyźni mają monopol na układy? Kiedy wyszli z restauracji, kierując się na parking, gdzie czekała limuzyna, Sara pożałowała, że nie ma tam jej samochodu. A dokładniej, samochodu jej marzeń - z napędem na cztery koła i z ogromnymi oponami. Wsiadłaby do niego, włączyła silnik i odjechała zostawiając za sobą ostrzeżenie: „Nie próbuj mnie pieprzyć. To ja jestem panem szosy." Lecz może nie miałoby to najmniejszego znaczenia. Dręczyło ją przeczucie, że niezależnie od tego, w którą skierowałaby się stronę i tak każda droga zaprowadziłaby ją z powrotem do Anthony'ego. Przed oczami przesuwały jej się białe pasy na ciemnych wstęgach szos, którymi zmierzała niezmiennie tam, gdzie czekał on. Oplatała go nogami, czuła jego ciepły oddech na szyi, a ilekroć pytał, czy mu ufa, zawsze odpowiadała „tak".
5 Sara Sara nie pozwoliła mu nawet odprowadzić się do drzwi. Odgradzała się od niego wygodną strefą wrogości i wiedziała, jak ma się zachować. Mruknęła „dobranoc", wysiadła z limuzyny i zatrzasnęła za sobą drzwi. Lecz kiedy tuż przed wyjściem z samochodu spojrzała w twarz Anthony'ego, zauważyła, że jej złość sprawia mu wielką przyjemność. W ten to, między innymi, sposób zyskiwał nad nią przewagę, intrygując ją i wyprowadzając z równowagi. Przez prawie godzinę nerwowo chodziła w kółko po ciemnym salonie, starając się wyprzeć Anthony'ego z myśli. Chciała odnaleźć miejsce, w którym nie widziałaby jego twarzy, nie słyszała brzmienia jego głosu. Udawało jej się to tyle razy, z tak wieloma mężczyznami, iż nie mogła wprost uwierzyć, że tym razem jest to takie trudne. Wcześniej doskonale sprawdzała się metoda wyobrażania sobie, że mężczyzna, o którym chciała zapomnieć, zostaje wysłany w daleką podróż, za siedem gór i siedem rzek, tak że po niedługim czasie zadawała sobie pytania „Jakiego koloru miał oczy?" lub „Jak się uśmiechał?" A kiedy nie potrafiła sobie tego przypomnieć, wiedziała już, że jest wolna. Ale w przypadku Anthony'ego ta metoda okazała się zawodna. W jakąkolwiek stronę się zwróciła, stał naprzeciwko niej. Bolało ją to, że część swojego czasu poświęcał innej. Wyobrażała sobie, że wyczuwa na nim zapach obcej kobiety,
że rozpoznaje obcy smak. I nie wiedziała, czy będzie w stanie to znieść. Tej nocy Sara obudziła się już po raz trzeci i spojrzała na zegarek. Wskazywał czwartą trzydzieści. Nie budził jej lęk przed świtem, tylko dziwne, koszmarne sny. Nie pamiętała ich treści, lecz wprawiały ją one w stan bolesnego nerwowego oczekiwania. Zamknęła oczy w nadziei, że uda jej się zasnąć jeszcze choć na godzinę, niezależnie od tego, jak męczący byłby to sen. Dwie godziny później, gdy noc ustąpiła miejsca szaremu porankowi, usiadła na łóżku i sięgnęła po telefon. Gdy wybierała numer Anthony'ego, ogarnęły ją wątpliwości, lecz nie posłuchała wewnętrznego głosu próbującego ją powstrzymać. - Słucham? - odezwał się zaspanym głosem. Nie była tego pewna, lecz coś jej mówiło, że domyślił się, kto dzwoni, jeszcze zanim powiedziała: - To ja. - Cześć, Saro. - Bezskutecznie starała się zrozumieć, co też może kryć się w jego głosie. Może jednak był po prostu zbyt zaspany, a ona spała zbyt krótko, by dokonać właściwej oceny. - Mogę przyjść do ciebie na chwilę? - zapytała. - Nie musisz wychodzić z łóżka. Po prostu zostaw otwarte drzwi. „Dobrze", które usłyszała w odpowiedzi, wyrażało jedynie zgodę; nie było ani zachętą, ani ostrzeżeniem. Anthony mieszkał bliżej oceanu niż ona. Powietrze było tam bardziej słone, wilgotniejsze - takie, które zdaje się pokrywać wszystko wilgotną powłoką. Dzieci wiedzą, że nie mogą zostawiać rowerów na dworze, bo zardzewieją, fortepiany szybko się rozstrajają, a samochody nigdy nie zachowują zbyt długo pięknego połysku. Nadciągała kolejna burza; Kalifornia nie zadecydowała jeszcze, czy jest już gotowa do wiosny, i wciąż uprawiano tu sporty zimowe. Kiedy zbliżała się do drzwi frontowych, zauważyła, że przygląda jej się gołąb, który przysiadł na dachu.
- Wiem - powiedziała cicho, spoglądając w pozbawione powiek oczy ptaka. - Zupełnie oszalałam. Weszła do środka, starając się stąpać jak najciszej, i rozejrzała się dookoła uważniej niż za pierwszym razem. Nie została wtedy na noc. Przywiózł ją tu któregoś popołudnia i oprowadził, jakby nie życząc sobie, by zanadto dobrze poczuła się w jego domu. Teraz, w porannej ciszy, gdy za oknami przetaczały się ciężkie burzowe chmury, miała sposobność dostrzec szczegóły. Był to typowo męski dom - wnętrze zdobiły indiańskie chodniki i kowbojskie ozdoby, skórzane kanapy i ciężkie drewniane stoły. To wnętrze pyszniło się podbojem Zachodu. Pachniało w nim tak, jakby poprzedniego wieczoru Anthony zapalił ogień w kominku. Przechodząc przez salon Sara zastanawiała się, czy wieczorem Anthony siedział przy kamiennym kominku ze szklaneczką whisky. Cicho weszła po schodach do jego sypialni. Anthony leżał na plecach i przyglądał się jej spod półprzymkniętych powiek. - Rozbierz się - polecił, nie spuszczając z niej oka, gdy zdejmowała podkoszulek i dżinsy. Czuła na sobie jego wzrok; przeniknął ją dreszcz, a sutki stwardniały. Prawie nie zauważyła, że w sypialni ściemniło się, a krople deszczu zabębniły o dach. Gdzieś głęboko w zakamarkach mózgu jak echem odbijała się wiadomość, że to pada deszcz, lecz po chwili Sara ponownie została zamknięta w świecie, który zaczynał się i kończył na Anthonym. Wśliznęła się do łóżka; poczuła ciepło jego ciała, teraz tak bliskiego. Chłód poranka przeciwko nocy snu. - Czemu nie mogę się od ciebie uwolnić? - zapytała. - Jesteś wszędzie. Czuję się, jakbyś obserwował mnie nawet wtedy, kiedy cię nie ma. - Naprawdę chciałabyś odejść ode mnie? - zapytał Anthony, ujmując jej dłoń i przesuwając ją wzdłuż swego torsu, brzucha, ku członkowi, który był już pobudzony i twardy. - Tak. - Zacisnęła dłoń wokół niego. - Nie... nie wiem. Przecież wciąż spotykasz się z inną. Powinnam odejść. - Nie umiem gwałtownie kończyć znajomości - odpowiedział. - Ale to nie to wprawia cię w złość. Zbudowałaś wokół
siebie całkiem gruby mur, lecz nie dałem się na to nabrać. Dobrze wiem, że za tym ogrodzeniem siedzi skulony w kącie ktoś bardzo samotny i rozpaczliwie próbuje przekonać samego siebie, że prowadzi życie takie, jakie chce. Właśnie to cię tak niepokoi, Saro - że potrafię przejrzeć cię na wylot. Poczuła, że jej wargi drżą, a łzy cisną się do oczu. Przywarła twarzą do jego piersi. - Niech cię szlag! Nigdy nie płaczę w czyjejś obecności. Po prostu tego nie robię. Jak ci się udało zmusić mnie do tego? Jak to się dzieje, że przy tobie jestem taka bezbronna? -Uderzyła go pięścią w ramię, lecz nawet nie drgnął. - Nie rozumiesz tego, prawda? - stwierdził Anthony. - Ale chyba zaczynasz rozumieć. Ja nie zmuszałem cię do niczego. Wzięłaś zakręt w swoim życiu, a ja czekałem za rogiem i porozumieliśmy się językiem, który, jak sądziłaś, znasz tylko ty. Teraz jesteśmy w innym świecie, jest inna pogoda, inny krajobraz i jedyną możliwością jest poddanie się temu. - Ale ty się nie poddajesz... ty mną kierujesz. - Tego właśnie jeszcze nie rozumiesz. To to samo. To ja. właśnie w końcu ci się poddam. Uklęknę i zrobię wszystko, o co tylko mnie poprosisz. Odsunął ją od siebie, wstał i ująwszy jej nogi, przesunął je na krawędź łóżka. Pociągnął ją za ramiona tak, że usiadła z nogami opuszczonymi na podłogę. Uklęknąwszy tuż przed nią, rozchylił jej uda i zanim jego twarz zniknęła pomiędzy jej nogami, spojrzał na nią, a nagły wesoły błysk w jego oczach sprawił, że zamrugała powiekami. Poczuła, jak drażni ją językiem, po czym rozchyla jej wargi i wchodzi w nią. Gwałtownie zaczerpnęła tchu, chcąc opaść na łóżko, lecz nie pozwolił jej na to, podtrzymując jej plecy. Uniósł głowę; usta miał wilgotne. Był mokry jej wilgocią, która zawsze zdradzała, jak bardzo go pragnie. - Nie kładź się. Siedź tak i patrz - polecił. Po czym znowu poczuła w sobie jego język, dotyk palców; oddychała szybko, coraz mocniej ściskając rękami jego głowę. W końcu nie potrafiła już dłużej siedzieć z otwartymi oczami. Gwałtownie potrzebowała ciemności, by wszystkie wraże-
nia mogły się w niej skupić, wyostrzyć, wybuchnąć, by mogła w pełni odczuć swoją rozkosz. Jedyna część jej umysłu, która wciąż zdolna była funkcjonować, pojmowała z trudem, że nic już nigdy nie będzie takie jak dawniej. Znajdowała się w dzikim buszu, gdzie wszystko wydawało się splątane i nie było widać ścieżki do domu. Anthony pchnął ją na łóżko i rozłożył jej nogi; poczuła chłód prześcieradła, kiedy przykrył ją swym ciałem. Rozchyliła uda, czekając, aż w nią wejdzie, lecz nie zrobił tego. Otarłszy się o nią, uniósł się na łokciach, nie odrywając oczu od jej twarzy. - Powiedz mi, czego chcesz. - Zrób to - powiedziała cicho; jej głos był jakby schrypnięty i z trudem wydobywał się z gardła. Oplatała nogami jego biodra, rozpaczliwie pragnąc, by się w niej znalazł. Za chwilę miała poznać coś nowego, dowiedzieć się, że to, co kiedyś wydawało się nie do pomyślenia, może stać się realne, kiedy powie się „tak". Dzięki temu jednemu słowu cała sytuacja przestanie być jedynie szaleństwem. - Zaczekaj - powiedział Anthony, podnosząc się z łóżka. -Chcę coś przynieść. Gdy szedł w stronę łazienki, Sara cały czas patrzyła na jego plecy, na mięśnie, które napięły się, gdy chwycił za klamkę. Nie była obojętna wobec doskonałości ludzkiego ciała. Patrząc na nagość Anthony'ego, myślała, że Bóg odpowiedzialny za ten akt stworzenia musiał mieć oko rzeźbiarza. Anthony powrócił z jedwabnym paskiem od szlafroka i ukląkł obok niej na łóżku. Pozwoliła mu unieść swe ramiona nad głowę tak, że dotykała wezgłowia. Nie stawiała oporu. Czuła jedynie lekkie zaniepokojenie. - Czy ufasz mi, Saro? - Tak. Ciemnozielony jedwab muskał dłonie, przesuwał się po jej nadgarstkach. - Ale ja chcę, żebyś przede wszystkim ufała sobie - powiedział Anthony. Chcę, żebyś wiedziała, jak to jest, kiedy po prostu leży się bezczynnie i jedynie bierze, bierze, bierze... Kapitulacja przyszła jej nader łatwo. I tak czuła się już
zniewolona. Zielony pasek, którym jej nadgarstki przywiązane były do łóżka, pełnił rolę dekoracji. Kiedy ją pocałował, miała ochotę go objąć lecz jedwab unieruchamiał jej ręce. Anthony miał rację - idea, by pozostać bierną, była jej zupełnie obca. Jego włosy opadały jej na oczy, czuła zapach szamponu; przestała próbować go zobaczyć czy dotknąć. Zamknęła oczy. Anthony szedł w dół jej ciała, obejmował ustami sutki, pieścił skórę wokół piersi. Mogła panować jedynie nad swoimi nogami; rozchyliła je szerzej, otwierając się w zaproszeniu, i nie uniosła powiek, gdy Anthony znalazł się na niej i poczuła na twarzy jego oddech. Nawet kiedy w nią wszedł, pragnęła doznawać emocji w zupełnej ciemności. Miała zamknięte oczy, unieruchomione ręce, a nogi zbyt drżące, by pamiętały, że są nie skrępowane. Szczytując, nakrył jej usta swoimi, jego zduszony głos zdawał się palić jej język, a jej własny spazm rozkoszy ugrzązł gdzieś w jego gardle. Sara nie miała pojęcia, ile czasu minęło - jak długo leżała unieruchomiona, i kiedy jedwabne więzy zostały zdjęte z jej nadgarstków. Czas zatrzymał się dla niej, a może wprost przeciwnie przyśpieszył, albo też w jakiś tajemniczy sposób został wyparty z jej świadomości. Dryfowała gdzieś w niewiadomym kierunku, starając się uzmysłowić sobie, w jaki sposób porusza się kończynami. Gdzieś na zewnątrz padał coraz gęstszy deszcz, tylko tego była naprawdę pewna. Niespodziewanie poczuła mokry ręcznik, którym Anthony ocierał jej czoło, piersi, miejsce pomiędzy udami. Otworzywszy oczy, ujrzała nad sobą jego twarz - jego czoło wyrażające skupienie nad wykonywaną czynnością obmywania jej ciała. - Wciąż jeszcze jest ranek? - zapytała. - Aha. Dochodzi dziesiąta. - Nie ma to jak praca w filmie - albo wraca się do domu o piątej nad ranem, albo można wylegiwać się w łóżku do południa. - Rzeczywiście mam teraz parę tygodni luzu - rzekł Anthony. - Jutro możemy pojechać na wybrzeże.
- A co z twoją dziewczyną? Jesteś pewien, że nie wolałbyś zabrać jej na tę przejażdżkę? - Przestań. Ona nie jest już moją dziewczyną, tylko kimś, z kim spotykam się raz na jakiś czas. To nie będzie trwało wiecznie... przecież dobrze o tym wiesz. Sara usiadła na łóżku i położyła sobie poduszkę na kolanach. Nagle poczuła, że nie chce być naga. - A skąd niby mam to wiedzieć? - Gdybyś bardziej mi ufała, wiedziałabyś. Znowu wracali do tego tematu. Zaufanie - jedyna rzecz, której, jak ognia, unikała przez całe dotychczasowe życie. Wydawało jej się, że Anthony zawsze był obecny w jej życiu - tylko dotąd go nie zauważyła. Że musiała ocierać się o niego nawet w swoim domu, że zawsze wyczuwała jego zapach, jego obecność w ciemności, lecz po prostu o tym nie myślała. Żyła w ciągłym oczekiwaniu, zajęta rozmyślaniem o innych rzeczach. A potem któregoś dnia przestała czekać, zdecydowała się stanąć naprzeciwko niego i spojrzeć na życie tak jak on. Przejrzał ją, przeniknął aż do takiego miejsca w jej duszy, gdzie nie było już możliwości ukrycia się. Obnażona drżała w jego obecności, choć nie było zimno, płakała, mimo że nie była smutna. Była dzieckiem i dojrzałą kobietą zarazem, a w jej duszy walczyły o władzę niewinność i doświadczenie. Jej bezpieczne niegdyś życie, które bez trudu kontrolowała, zostało zagrożone. Wyczuwała niebezpieczeństwo w każdym wietrze, którego podmuchy czuła na swej twarzy. A jednak nie mogła odejść. Działo się tak dlatego, że im częściej się jej poddawał, im częściej klęczał przed nią, tym większą zdobywał nad nią władzę. W tym wypadku poddanie się i władza oznaczały w gruncie rzeczy to samo, a ponieważ wciąż bała się poddać, nie miała żadnej władzy. Złodziej kradnie, lecz zawsze zostawia odciski palców, zapach wody kolońskiej, jakiś przedmiot przesunięty o cal od
miejsca, w którym zazwyczaj się znajdował. Anthony był takim właśnie złodziejem w życiu Sary. Lecz dobry złodziej jest dyskretny. Potrzeba wiele czasu, nim odkryje się, co ukradł, a co za sobą pozostawił. Czuła, jak wiele znika z jej życia, lecz nie była pewna, co to było i czy w ogóle przedstawiało to jakąś wartość. Czasami zatrzymywała się, przekonana, że coś uległo zmianie. Że słońce pada na podłogę pod innym kątem albo odbija się od czegoś, czego wcześniej nie zauważyła. Lecz co to mogło być? Tak wiele rzeczy ułożyło się inaczej albo zmieniło wygląd. Nigdy nie potrafiła w pełni zorientować się, na czym to polegało, lecz wiedziała, że coś z tym musi zrobić. /Ubliżała się pora obiadowa, kiedy Sara i Anthony weszli do restauracji, skąd roztaczał się wspaniały widok na ocean. Salę zdobiły zwieszające się pnące rośliny i fikusy w doniczkach. Było to miejsce, w którym można było zapomnieć o wielkomiejskiej cywilizacji i przeżyć prawdziwy powrót do natury. Przeoczyli porę śniadania; zbyt długo przebywali pod prysznicem, myjąc się nawzajem, całując, przytulając i zabawiając się wynajdywaniem sposobów kochania się w strugach wody. Wskazano im miejsce przy stoliku pod oknem i wręczono karty dań. Fale bijące o brzeg obmywały zewnętrzną stronę szyby. Nie wiadomo dlaczego Sara poczuła, że musi spojrzeć na przeciwległą stronę sali; jej wzrok natychmiast powędrował ku kobiecie, w której rozpoznała byłą, a może jeszcze aktualną dziewczynę Anthony'ego. Była to Helen Wilder, aktorka regularnie pojawiająca się na ekranie i występująca gościnnie w serialach telewizyjnych. Sara przypomniała sobie zdjęcia Helen i Anthony'ego, gdy ciasno objęci udawali się na premiery lub do modnych restauracji. Jednakże Helen wyglądała teraz jakoś inaczej. Miała blond, a nie, jak dawniej, rude włosy, zaś jej biust powiększony silikonem był o wiele za duży w zestawieniu z jej drobną figurką. - Jest tu ktoś, kogo dobrze znasz - powiedziała Sara do Anthony'ego, który czytał właśnie kartę dań. Ruchem głowy wskazała stolik Helen i Anthony spojrzał w tamtym kierunku;
siła jego wzroku sprawiła - przynajmniej tak wydawało się Sarze - że Helen popatrzyła w ich stronę. Pomachał do niej ręką, uśmiechnął się, i to było zaproszeniem. Helen zmierzała już w ich kierunku. Patrząc, jak idzie przez salę, Sara pomyślała: „Powinnam nie cierpieć tej kobiety. Powinnam być o nią zazdrosna." Spojrzała na spłowiałe dżinsy Helen, modnie rozdarte na obu kolanach, i na biały podkoszulek, który prawdopodobnie leżał na niej lepiej przed operacją powiększenia biustu, na proste jasne włosy okalające twarzyczkę o wystających kościach policzkowych. Lecz dostrzegła znacznie więcej. Wniknęła do miejsc, gdzie bywał Anthony, w te zakamarki duszy Helen, którymi zawładnął i do których rościł sobie prawo. Sara nie mogła jej nie lubić - zbyt wiele miały ze sobą wspólnego. - Saro, to jest China - przedstawił Anthony. - China? - Zdziwiła się Sara. - Zmieniłam imię - wyjaśniła Helen-China, badawczo przyglądając się Sarze. - Co u ciebie słychać? - zagadnął Anthony. Nie odpowiedziała mu od razu. Minęła dobra chwila, w czasie której odbyła się między nimi rozmowa bez słów, na tym poziomie porozumienia, na którym po pewnym czasie tak łatwo porozumiewają się kochankowie. Sara poczuła się jak na wygnaniu; tę krótką chwilę spędziła na wyspie, wypatrując stałego lądu. - Wszystko w porządku - odezwała się w końcu China. -Miło cię widzieć. - Przeniosła swe duże niebieskie oczy na Sarę. - Cieszę się, że cię poznałam. - Po czym odwróciła się i odeszła. Sara wpatrywała się uważnie w twarz Anthony'ego, która pozostawała nieprzenikniona. - Więc to taki wpływ masz na kobiety - stwierdziła. -Powiększają sobie cycki i przybierają nowe imiona - nazwy państw Trzeciego Świata? - To niezbyt dowcipne, Saro. To ona postanowiła się zmienić. Nie miałem z tym nic wspólnego. Lecz Sara dobrze wiedziała, jak to musiało być. Anthony
traktował kobiety jak swoje królestwa. Wzrok Helen zdradzał miejsca, gdzie wciąż panował Anthony. Były one wypełnione wspomnieniami wspomnieniami nocy, w czasie których jej ciało nie mogło się nim nasycić, kiedy potrafiła mówić jedynie „tak". Poranków, kiedy pierwsze promienie słońca padały na jego ciało, a ona czekała, żeby się zbudził i powiedział jej, że to nie był sen. To właśnie się dzieje, kiedy on odchodzi, zdawały się mówić Sarze oczy Helen. Czujesz się zagubiona, tak jakbyś mówiła obcym językiem, masz jedynie obcą walutę i nie istnieje żadna mapa kraju, w którym się znalazłaś. Dżungla również może być więzieniem, mówił jej smutny uśmiech. Penetrując dżunglę, napotykasz jedynie trudności w bezkresnym obszarze, którego nie sposób do końca poznać. Nocami słychać tam dziwne odgłosy, a w ciągu dnia słońce zbyt opieszale przedziera się przez gąszcz listowia. Nie sposób znaleźć tam czegoś, co wydaje się znajome. Żadnej bliskości. Nic dziwnego, że Helen zmieniła imię, pomyślała Sara. Musiała rozpaczliwie poszukiwać jakiegoś punktu orientacyjnego.
6 Belinda Belinda nigdy nie zwierzyła się Sarze z jednej tajemnicy i prawdopodobnie nigdy miała się na to nie zdobyć, a przynajmniej tak jej się zdawało. Siedziała na drewnianej ławce w parku tuż obok Beverly Glen, przyglądając się dzieciom wspinającym się na drabinki. Młodsze dzieci siedziały na huśtawkach, kołysane przez nianie, które gaworzyły z nimi w języku hiszpańskim, pilnując, by wyrosły na dwujęzycznych obywateli. Niecałą milę stąd, na stromo wznoszącej się ulicy, znajdował się dom, gdzie porządne dziewczynki chodziły, kiedy chciały stać się zepsute. Tak właśnie nazwał Belindę ojciec, kiedy miała szesnaście lat - zepsuta dziewczyna. Lecz przecież nie była to prawda. Nie planowała zajścia w ciążę; po prostu tak się zdarzyło. Winna temu była beztroska, zbyt wielka namiętność i nazbyt skromna wiedza o własnym rytmie płodności. Ona i Nicholas kochali się raptem trzy razy, robiąc to coraz wprawniej. Pierwsze dwa razy miały miejsce na tylnym siedzeniu Mustanga Nicholasa; trzeci raz kochali się na cmentarzu, przy pełni księżyca, tuż obok kamiennej płyty z napisem: „Tu spoczywa Burton Pikes, 1917-1928." Belinda nigdy nie była pewna, że właśnie wtedy zaszła w ciążę, ale tak właśnie jej się wydawało. Biedny Burton - umarł, gdy miał jedenaście lat; jego duszyczka nie była jeszcze gotowa do opuszczenia tego padołu.
Belinda wyobrażała sobie duszę dziecka wzlatującą nad grobem, niemal czuła poruszenie powietrza, gdy przelatywał obok niej. Wciąż nie mógł się pogodzić ze swoją przedwczesną śmiercią, z tym, że dla niego światło zgasło, zanim jeszcze zdołał się przekonać, czym ono naprawdę jest. A potem dostąpił zbawienia: dwoje spoconych z emocji nastolatków grających w rosyjską ruletkę spermą i jajeczkami, zbyt zawstydzonych, by zdjąć ubrania, oświetlonych światłem księżyca, rzucało wręcz wyzwanie duszyczce Burtona, by skorzystała z ich niewinności. I Burton postanowił udać się w powrotną podróż do ziemskiego królestwa, za którym tak bardzo tęsknił. Tak przynajmniej interpretowała to Belinda. Chciała zatrzymać to dziecko, dać mu imię Burton, gdyby urodził się chłopiec, nawet jeśli niespecjalnie by mu się ono miało podobać. Siedząc w parku osiemnaście lat później i przyglądając się dzieciom, które może uznałaby za podobne do jej dziecka, gdyby miała możliwość je poznać, przypomniała sobie wieczór, kiedy powiedziała o wszystkim rodzicom. Byli wtedy w salonie; leżał tam zniszczony zielony dywan, a ściany pokrywała tapeta z motywami liści. - Tatusiu - zaczęła, ponieważ z ojcem łączyło ją więcej niż z matką. To ojciec był jej królem, księciem, ona jego królewną, a dom - jego królestwem. - Wiem, że mam tylko szesnaście lat i nie jestem pewna, czy chcę wyjść za Nicholasa, ale... jestem w ciąży i chcę urodzić to dziecko. Wiem, że jestem młoda, ale znajdę jakąś pracę. Naprawdę dam sobie radę, ale z początku mogę potrzebować waszej pomocy... - wypowiadane słowa były dla niej kaskadą dźwięków, przyśpieszaną strachem, świadomością, że ojciec zasiada na tronie, że jest w swoim królestwie, a jej biedne życzenia nic nie będą znaczyły, jeżeli on tak zadecyduje. To on dzierżył berło i właśnie wtedy poczuła, że wisi ono nad jej głową jak nagi miecz. Uczucie skazanego na gilotynę. - Jak mogłaś coś takiego zrobić? - wybuchnął. - Jak do tego doszło, że stałaś się taka? - Jaka? - zapytała słabym głosem Belinda.
- Zepsuta! - Ojciec spojrzał na matkę, która siedziała ze sfinksowym wyrazem twarzy. Być może w jej oczach czaił się smutek... - Nie będziesz nastoletnią matką - zawyrokował. - Ale... - Żadnego „ale". W porządku, urodzisz dziecko. W tej rodzinie nie rozmawia się o aborcji. Ale załatwimy adopcję natychmiast po urodzeniu. Belinda przeniosła wzrok na matkę, drobniutką i cichą kobietę. Siwiejące loki okalały jej twarz, która przez lata nauczyła się nie odzwierciedlać żadnych emocji. Wyrażała stałą cichą uległość, uśmiech, który rzadko na niej gościł - o ile w ogóle się pojawiał - był blady, niepewny, a oczy zachowywały niezmienny zmęczony wyraz. Nie miały ochoty widzieć więcej. Ilekroć Belinda przypominała sobie poród, pamiętała potworny krzyk i ból. Wydzierano jej dziecko, które dotąd spokojnie żyło w jej wodach płodowych. Łagodne, spokojne głosy prosiły ją, by parła; odpowiedzią były jej krzyki, po jakimś czasie nie rozpoznawała nawet własnego głosu. Podświadomie chciała wstrzymać poród, wiedząc, że kiedy już się skończy, będzie naprawdę po wszystkim. Ojciec nie pozostawił jej żadnej nadziei na ponowne przedyskutowanie sprawy, nie zostawił nawet miejsca na błagalne łzy. Jego słowo stanowiło prawo i żadne łzy nie zmieniłyby tego stanu rzeczy. Dziecko zostało jej odebrane zaraz po urodzeniu, mleko miało wyschnąć w jej piersiach. Lecz zanim to się stało, kiedy jej piersi wciąż były wypełnione mlekiem i nosiła specjalny stanik dla karmiących matek, wraz z Nicholasem ponownie wybrali się na cmentarz. Tym razem nie świecił księżyc; noc wydawała się oblepiać ich miękkim całunem. Belinda wiedziała, że na cmentarzu nie ma już duszy Burtona. Czuła jego nieobecność, gdyż powietrze nad jego grobem pozostawało nieruchome. - Usiądźmy na jego grobie - zaproponowała, czując przeraźliwą samotność i wyobrażając sobie kości kruszejące
w ziemi, bez unoszącego się nad nimi ducha, który mówiłby im, że nie zostały zapomniane. Oparła się o kamienną płytę, Nicholas usiadł naprzeciwko, twarzą do niej. Pochyliwszy się, pocałował ją miękko, ciepło, tak jak całował ją w czasie tych miesięcy, kiedy byli razem. - Tak mi przykro, Belindo... przepraszam za wszystko. - Ćśś... Mimo upływu lat, nie przestawała o tym myśleć. Może sprawiła to bolesność obrzmiałych piersi, atmosfera czułości, rozdzierające poczucie wewnętrznej pustki; w każdym bądź razie przechyliwszy głowę Nicholasa, pociągnęła ją do dołu. Z początku myślał, że Belinda chce, by pocałował ją w szyję, lecz kiedy musnął ją wargami poniżej ucha, przesunęła jego głowę niżej, drugą ręką gorączkowo rozpinając bluzkę. Rozpiął z tyłu jej stanik i wtedy zrozumiał, czego pragnęła; objął wargami brodawkę jej piersi, ssąc ją mocno, dopóki nie wyciekło z niej mleko. Poczuła mrowienie w całym ciele; zaczęła drżeć, po czym zrobiła się senna, jakby samo zamknięcie oczu wystarczało, by przenieść ją w krainę snu. Lecz nie chciała zamykać oczu. Głowa Nicholasa tuż przy jej piersi przywodziła na myśl dziecko, które nigdy nie będzie jej ssać. Jej mleko było białe jak księżyc, który tej nocy nie użyczył im swego światła. Nic nie rozjaśniało nieba nad dwojgiem smutnych dzieci, które dorosły zbyt szybko i nigdy nie będą rodzicami dla dziecka, które spłodzili. Nigdy go nawet nie poznają. Odebrano im je tak szybko i umieszczono w ramionach innej kobiety, która była w odpowiednim wieku, miała męża i dobrą sytuację finansową, lecz nie miała w piersiach mleka. Może to lepiej, że otaczała ich ciemność - światło księżyca mogło teraz wydać im się zbyt okrutne. - Ja też chcę spróbować - wyszeptała Belinda, ujmując Nicholasa pod brodę i unosząc jego twarz. Na chwilę oderwał usta od jej piersi, by zacząć ssać drugą. Wypływ mleka ponownie przyprawił ją o drżenie. Nicholas odchylił głowę, po czym objął wargami jej usta, napełniając je ciepłym słodkim płynem, który smakował inaczej niż mleko, które piła dotychczas. Spojrzała na twarz Nicholasa oświetloną jedynie bladym
żółtym blaskiem odległej lampy ulicznej i zastanowiła się, czy ich dziecko ma jego oczy, jego usta... Wiedziała jedynie, że urodziła chłopca; nie dano jej możliwości przyjrzenia się jego twarzyczce; został jej odebrany, zanim otarła łzy. Zapragnęła nagle kochać się z Nicholasem, którego usta wciąż mokre były od jej mleka. Była jednak jeszcze na to zbyt obolała. - To będzie nasz układ - powiedziała. - Pijemy to mleko jak wino w czasie Komunii, by prosić o przebaczenie za to, że nie uciekliśmy z naszym dzieckiem. Przysięgnijmy sobie nawzajem, że nigdy, przenigdy go nie zapomnimy. Obiecaj to. - Przyrzekam - wyszeptał Nicholas, pochylając głowę, by wyssać jeszcze trochę mleka z jej piersi i przelać je do jej ust. Belinda dotrzymała przyrzeczenia, chociaż od lat nie widziała się z Nicholasem i nie miała pojęcia, czy i on go dotrzymał. Często przesiadywała w parkach i obserwowała dzieci. Jej syn miał teraz już osiemnaście lat; być może chciał już mieć samochód, zapewne ciągle popadał w jakieś tarapaty, przynajmniej zdaniem rodziców, a z całą pewnością nie przychodził już na plac zabaw dla dzieci. Lecz Belinda przesiadywała tam, ponieważ dla niej czas się zatrzymał. W jej sercu synek wciąż był maleńki i chciała zobaczyć, jak może wyglądać. Pragnęła mieć pełen obraz lat, które utraciła. Czasami jakieś dziecko przyciągało jej wzrok i myślała wtedy: „To dziecko to on. Widzę podobieństwo, tak, jestem tego pewna." Te jej cotygodniowe wizyty w różnych miejskich parkach nie miary najmniejszego sensu. Lecz było to marzenie, kaprys, va marzenia nie muszą mieć sensu. Są po to, by złagodzić brutalną rzeczywistość. Belinda próbowała stawić czoło rzeczywistości. Skorzystała z tego, że w Kalifornii istniało mnóstwo organizacji, gdzie ludzie z osobistymi problemami mogli się odnaleźć, i poznała wiele takich ugrupowań. Sara nie była zbyt wyrozumiała dla tych potrzeb przyjaciółki, lecz przecież nigdy nie dowiedziała się, jakie są prawdziwe pobudki postępowania Belindy. Nie
wiedziała także nic na temat owych godzin spędzanych w parkach na obserwowaniu dzieci i wyobrażaniu sobie, co by było, gdyby nie odebrano jej syna. - Belindo, widzę, że wpadasz w nałóg wstępowania do organizacji dla osób uzależnionych - powiedziała kiedyś Sara tym żartobliwym tonem, który często przybierają ludzie, gdy mówią bardziej serio, niż skłonni są przyznać. - Wiem, że uporczywie czegoś poszukujesz, ale wygląda to tak, jakbyś próbowała założyć sobie kroplówkę i cały czas nie mogła trafić w żyłę. W jednym miesiącu przeszłaś z grupy nałogowców kochania do grupy medytacyjnej i do Anonimowych Alkoholików, a przecież ty prawie w ogóle nie pijesz. Belinda odpowiedziała jedynie: - No cóż, lubię próbować różnych rzeczy. Równie dobrze mogła nie odezwać się wcale. Bo jej poszukiwania nie miały nic wspólnego z tym, o czym mówiła Sara. Dotyczyły wyrwy w zakątku duszy, której nikt nigdy nie próbował załatać. Było tam ciemno, zimno, a Belinda nie przestawała tam zaglądać. Ciągnęły ją tam wspomnienia, wracała myślami do ognia, który wybuchł w niej w chwili urodzenia dziecka i do równocześnie zrodzonej tęsknoty za dzieckiem, swoim dzieckiem. Ta tęsknota i ból były tak wielkie, iż wydawało jej się, że jeśli nie będzie mogła przytulić swego dziecka, coś w niej umrze. Dziecko zostało jej odebrane i rzeczywiście coś w niej umarło. Szukała teraz cudu, przyłożenia uzdrawiających rąk, czegoś, co uśmierzyłoby jej ból i przywróciło do życia obumarłą część duszy. Nie mogła jednak powiedzieć o tym Sarze - i w ogóle nikomu - nawet jej samej to wszystko wydawało się chore. Nie potrafiła zmusić się do tego, by opowiedzieć o tym, jak kiedyś, gdy leciała samolotem, krzyk dziecka siedzącego dwa rzędy za nią sprawił, że jej piersi stały się bolesne, zareagowały na płacz dziecka tak gwałtownie, jakby wciąż jeszcze były pełne mleka. Wspomnienia tkwiły głęboko w jej ciele, we wszystkich tkankach i prawdopodobnie nigdy jej nie opuszczą. Tak wiele rzeczy zdolnych było niespodziewanie ożywić te wspomnienia - łzy dziecka czy widok malutkiej rączki wyciągającej się
w stronę dorosłej dłoni, by się w niej schronić. Idąc kiedyś zatłoczoną ulicą usłyszała za sobą tupot nóżek dziecka biegnącego w jej stronę. Odwróciła się natychmiast, już gotowa otworzyć ramiona, by otoczyć nimi dziecko, gdy nagle dotarło do niej, że ten śmiejący się całą otwartą buzią chłopczyk nie jest jej synkiem i że zaśmiewa się tak, uciekając swojej mamie. Belinda zastanawiała się, kto gonił jej synka, kiedy był mały i lubił uciekać. Czy kobieta, która pełniła rolę jego matki, śmiała się razem z nim, czy nie przepadała za jego rozbawieniem? Ciągłe jeszcze zdarzało się coś, co przyprawiało ją o straszliwy bóL Mogło ją to zaskoczyć na ulicy czy w jakiejkolwiek kawiarni. Niezmiennie wydarzało się to wtedy, gdy była zupełnie nie przygotowana - i cios zawsze wymierzony był prosto w serce. Ogromne wrażenie wywarła na niej kiedyś historia dziewczyny, która popełniła samobójstwo wbijając sobie w serce kuchenny nóż. Dobrze zapamiętała tę opowieść, zastanawiało ją, czy tamta dziewczyna doświadczała tego samego rodzaju bólu - rozpaczliwej potrzeby karmienia, żywienia innego życia. Lecz nie było małych ust chciwie ssących jej piersi. Nie było nikogo. Otaczała ją jedynie nieznośna atmosfera samotnych nocy spędzanych w poczuciu bezsilności. Chcąc to przerwać, zatopiła w sercu zimne stalowe ostrze. Przez wiele tygodni Belinda nie przestawała myśleć o tej dziewczynie, i nawet teraz często jej się to zdarzało. Ze wszystkich sposobów odebrania sobie życia dziewczyna wybrała właśnie ten. Zacisnęła palce wokół noża i wbiła go w siebie z siłą, której prawdopodobnie nie podejrzewała. Celowała prosto w serce, ponieważ tam właśnie krył się największy ból. Słońce zachodziło, a z powodu smogu jego światło przybrało kolor głęboko pomarańczowy. Belinda otuliła się swetrem i wstała, myśląc: „Nasza planeta dławi się na śmierć, ale zachód słońca przynosi jej ulgę." Raz jeszcze obejrzała się na jasnowłosego chłopca, siedmio-, a może ośmioletniego, który zwisał z drabinki. Tego dnia wydawało jej się, że tak właśnie musiał wyglądać jej syn dziesięć lat temu.
Gdyby Belinda miała szkatułkę na klejnoty, znalazłaby się w niej tylko jedna rzecz - jeden klejnot, największy sekret. Jej syn, gdziekolwiek był, kimkolwiek się stał. Gdyby otworzyła tę szkatułkę i ktoś do niej zajrzał nawet gdyby była to Sara -coś uległoby zmianie, była tego całkowicie pewna. Jej klejnot zardzewiałby, zmatowiał, wydał jej się inny. A była to jedyna rzecz w jej życiu, która wciąż świeciła jasnym blaskiem i bez względu na okoliczności Belinda miała zamiar zachować ją w tym stanie.
7 Sara Zbliżała się pora przypływu. Czuła niemal jego słony smak, który przypominał jej smak szczytowania Anthony'ego. Idąc Zuma Beach dotarli do prywatnej części Trancas, minęli ogromne, bogate rezydencje i dotarli do groty, do której wejście było możliwe jedynie w czasie odpływu. Dno groty gdzieniegdzie usłane było muszlami, panowała w niej wilgoć pachnąca morzem. Rozłożywszy na ziemi podkoszulki, które miały zastąpić im koc, kochali się, zrazu ostrożnie, nieprzywykli do swej nagości w nowych warunkach. Otaczał ich ocean, skały i łachy piasku. W każdej chwili ktoś mógł tu dotrzeć i odnaleźć ich splecionych w namiętnym lecz łagodnym uścisku. Tak nieoczekiwana łagodność nie trwała zbyt długo. Zaczęli oddychać szybciej, a seks stał się bardziej intensywny, przestali myśleć o tym, że ktoś idący plażą mógłby ich odnaleźć. Głos Sary, powtarzający imię Anthony'ego odbijał się echem od skał. Miała wrażenie, że zawsze wymawiała albo jego imię, albo po prostu „tak", jakby te wyrazy były kołami ratunkowymi, dzięki którym unosiła się na nie znanych jej wodach, których próżno by także szukać na mapie. Anthony wyszedł z niej i przesunął się bliżej jej twarzy, którą miał teraz między kolanami. Wytrysk jego nasienia, które wypełniło jej usta, nastąpił dokładnie w tym samym momencie, co rozprysk fali rozbijającej się o brzeg. Ocean idealnie dostra-
jał się do ich rytmu. Była jak ogłuszona - hukiem fali, jego eksplozją w swoich ustach, które nigdy wcześniej nie chciały nikogo przyjąć. Kiedy, już po wszystkim, leżeli w ciszy, wyobraziła sobie, że zaskakuje ich przypływ oceanu. Było to całkiem prawdopodobne, zważywszy że nie wiedziała, ile minęło czasu. Z każdym uderzeniem fali o brzeg rozpryskująca się piana była gęstsza. Gdyby pochłonął ją ocean, być może nie miałoby to już żadnego znaczenia; i tak czuła, że powoli tonie, i to od paru tygodni. Za każdym razem, kiedy otwierała usta, by powiedzieć mu „tak", coś pozbawiało ją tchu - morskie powietrze, wiatr, jego ciało. - Powinniśmy już iść - stwierdził Anthony, podnosząc się, by odnaleźć ubranie. - Nadchodzi przypływ. - Wyciągnęła ku niemu rękę, by dotknąć członka, który po spełnieniu był miękki, uspokojony, odpoczywał na jego udzie. Lubiła go również i w takim stanie, wydawał jej się wtedy bezbronny. Nadal mówiła mu „tak", choć w inny sposób. Ocean przybliżył się - ściana wody była tuż obok, gotowa unieść ją z sobą. A może to wyraz jego oczu, kiedy na nią patrzył, sprawiał, że czuła się jak wyrzucona na piasek w oczekiwaniu na następną falę, która ją pochłonie? - No chodź... zanim dosięgną nas fale - ponaglił ją Anthony. Podniosła z ziemi podkoszulek, otrzepała go z piasku i włożyła. Odgarnęła włosy z twarzy. Może to właśnie te chwile, które nie wydawały się niebezpieczne, niewoliły ją najbardziej. Chwile, kiedy Anthony pełnił wobec niej rolę zarówno ojca, jak i kochanka, a ona czuła się coraz bardziej bezbronna, coraz bardziej potrzebując jego opieki, słabsza niż kiedykolwiek dotąd, słabsza niż dziecko. Kiedy wracali plażą, Sara powiedziała: - Czuję się tak, jakbyś rzucił na mnie jakiś urok. Czasami to jest bardzo niewygodne. - Zawsze możesz odejść - powiedział Anthony, patrząc na fale. - Jeśli to jest dla ciebie takie niewygodne, dlaczego jesteś ze mną? Zapytałaś kiedyś o to samą siebie? - Setki razy dziennie. - I co?
- Jesteś moim nałogiem. Chociaż być może znalazłam sposób, żeby się od ciebie uwolnić. Zaproponowano mi pracę i mam zamiar ją przyjąć. Zdjęcia będą na Florydzie, więc mam szansę oderwania się od ciebie. Może nawet nie będę miała czasu o tobie myśleć... sam wiesz, harówka dwanaście godzin na dobę, i problemy z aktorami, które z dwunastu godzin czynią czternaście... Anthony nie odzywał się dobrą chwilę, szedł ze wzrokiem utkwionym w piasek. - Szkoda - powiedział w końcu. - Miałem zamiar poprosić cię, żebyś spotkała się ze mną w Paryżu. - W Paryżu? - Tam właśnie zaczynamy kręcić pierwsze ujęcia do mojego filmu. Będziemy tam przez parę tygodni, zamieszkamy na lewym brzegu Sekwany. Byłoby wspaniale być z tobą w Paryżu, ale skoro dostałaś pracę... - Przemyślę to - odpowiedziała Sara, wiedząc, że już jest zdecydowana. Czuję, że to zrobię - zwierzyła się wieczorem Belindzie przez telefon. Może to głupie nie przyjąć tej pracy, ale Paryż... - Trzeba czasami pozwolić sobie na szaleństwo. Jak często trafia ci się taka decyzja? Chwytaj ją. Ja bym to zrobiła na twoim miejscu. Romantyczka Belinda. Agentka Sary okazała mniej entuzjazmu. - Nie przyjmujesz pełnometrażowego filmu, pierwszej propozycji od wielu miesięcy? Co się z tobą dzieje, do cholery? -wykrzykiwała. Sara odsunęła słuchawkę od ucha. - Miriam, nie znoszę, jak na mnie krzyczysz. Słychać wtedy twój nowojorski akcent i mam wrażenie, że rozmawiam z taksówkarzem. Jadę do Paryża. Zostałam tam zaproszona. - Och, zaproszona... od razu wiadomo, że nie jest to związane z pracą. Kto to jest? - Anthony Cole.
- Czy mnie słuch nie myli? W takim razie, dlaczego nie mogłabyś połączyć tego z pracą? Przecież on robi tam film. Nie może cię zatrudnić przy kostiumach? - Niezbyt dobrze by to wyglądało. - Nie takie rzeczy świat widział. Ale pozwól, że coś jeszcze ci powiem. Myślę, że musiałaś postradać zmysły, żeby zaangażować się w związek z kimś takim. Facet niszczy kobiety jak Henryk VIII swoje żony. Myślałam, że jesteś mądrzejsza. - Znowu słyszę u ciebie ten nowojorski sceptycyzm. - To nie to - odrzekła Miriam. - To tylko zdrowy rozsądek, którego najwyraźniej ci brakuje. Tacy jak on nigdy się nie zmieniają. Można ich wyczuć na milę. Mają na sobie ostrzegawcze tabliczki - „Szkodliwy dla zdrowia". Jak to jest, że tego nie widzisz? - Miriam... Myślę, że... poradzę sobie. Po drugiej stronie słuchawki rozległo się pełne rezygnacji westchnienie. - Zrozum, wiem, że jestem tylko twoją agentką, ale naprawdę martwię się o ciebie. Mężczyźni tacy jak Anthony Cole żerują na kobietach, które myślą, że dadzą sobie z nimi radę. Ty sobie nie radzisz. Najlepszym tego dowodem jest to, że olewasz pracę. - Wrócimy do tej rozmowy, kiedy wrócę z Paryża - odpowiedziała Sara. Żyła marzeniami o Paryżu, spotkaniu z Anthonym, i pragnieniami urzeczywistnienia swoich marzeń, które tym razem były inne niż dotychczas. Nie pojawiały się w nich sylwetki bez twarzy, teraz dotyczyły one mężczyzny z krwi i kości, który trzymał ją tak mocno, że na ramionach pozostawały sińce. Była świadoma tego, że staje się uległa, miękka. Planowany wyjazd do Paryża, romantyczna podróż z kochankiem, niezbicie tego dowodziła. Jednak wszystko byłoby w porządku, gdyby nie to, że jej kochanek zdążył się nabawić odcisków na dłoniach, krusząc jej mechanizmy obronne; najwyraźniej uparł się, by tego dokonać. Świadomość tego nie dawała jej spać spokojnie, jakaś zbuntowana cząstka jej osobowości nie chciała mu ulec. Kiedy wybrała się do apartamentu Marka, by się z nim
pożegnać przed podróżą, obrzucił ją uważnym pytającym spojrzeniem i powiedział: - Nie wiem dlaczego czuję, że powinienem zapytać cię, czy przypadkiem się nie zakochałaś. Może dlatego, że odrzuciłaś propozycję pracy, żeby pojechać do Paryża z Anthonym? To trochę nie w twoim stylu. - Są chwile, kiedy wydaje mi się, że rzeczywiście jestem zakochana odpowiedziała Sara - a czasami myślę, że na chwilę odjęło mi rozum. Mark roześmiał się i uścisnął ją serdecznie. - Wiesz, myślę, że na pewno jest to miłość, jeżeli jesteśmy gotowi dla niej na wszystko. - No właśnie, to jest mój dylemat. Ja odbieram to tak: niezależnie od tego, jak bliska zażyłość łączy mnie z Anthonym, wciąż muszę mieć pistolet w szufladzie nocnego stolika. Nie jest, co prawda, naładowany, ale odczułam potrzebę, by mieć go pod ręką. Nie wyobrażam sobie, żebym mogła pozostać całkowicie bezbronna. - Zaczynam rozumieć, dlaczego tak ci pasuje ten Paryż -stwierdził Mark. Nie można przewozić broni przez granicę, prawda? - Tak właśnie myślę - przyznała Sara. - Jak zwykle zdążyłeś zrozumieć to przede mną. Belinda odwiozła ją na lotnisko i towarzyszyła aż do chwili, gdy ogłoszono odlot samolotu. - Życzę ci, żebyś przeżyła najpiękniejsze, najbardziej romantyczne chwile w życiu - powiedziała do Sary, gdy pasażerowie zaczęli ustawiać się w kolejce. Po chwili cofnęła się o krok i chwyciła Sarę za ramiona. Przecież to jest to, czego chcesz. Dlaczego nagle jestem taka niespokojna? - Bo to jest czyste wariactwo. Od chwili gdy go poznałam, nie potrafię trzeźwo myśleć. Paryż ma w sobie coś takiego, że ma się ochotę siąść i malować - napisała Sara do Belindy po dwóch dniach pobytu. - To chyba sprawa światła. Powiedziano mi, że to wilgoć
powietrza albo coś nieuchwytnego w atmosferze Paryża sprawia, że światło jest tu inne niż w jakimkolwiek mieście na świecie. Teraz już rozumiem, dlaczego Paryż zawsze przyciągał artystów. Każdego popołudnia na niebie kłębią się chmury, pada przelotny deszcz, a potem niebo znowu się zmienia. -W swym liście nawet nie napomknęła o Anthonym. Anthony i większość aktorów zatrzymali się w hotelu „Lutetia" na lewym brzegu Sekwany. Większość scen filmu miała być kręcona w odrestaurowanym zamku odległym o pół godziny jazdy od Paryża, w związku z czym niemal codziennie Anthony opuszczał hotel o świcie. Film był współczesnym romansem, który niewiele różniłby się od romansów tradycyjnych, gdyby nie to, że aktorzy byli ubrani w dżinsy i marynarki od Armaniego. Bogaty młody mężczyzna zakochuje się w biednej, młodszej od siebie dziewczynie, która nie wie, jak się ubrać, nie ma pojęcia o tym, jakiego należy używać widelca i w ogóle dziwi się, dlaczego tak wiele sztućców tego samego rodzaju podaje się do jednego posiłku. Jej ojciec jest właścicielem sklepu spożywczego albo czegoś w tym rodzaju, a rodzice bogatego młodego człowieka odchodzą od zmysłów i grożą mu wydziedziczeniem i pozostawieniem bez grosza przy duszy, jeśli ośmieli się związać z tą dziewczyną. Czy miłość zdoła pokonać tak wiele przeszkód? I czy to ma w ogóle jakieś znaczenie, skoro ten temat wałkowano już tyle razy, że każde zakończenie i tak będzie banalne? Czytając któregoś wieczoru scenariusz w wannie, gdzie ciepła woda i łatwy do przewidzenia finał opowieści omal jej nie uśpiły, Sara pomyślała, że widzi tylko jedną możliwość zaskakującego zakończenia. Taką mianowicie, że córka sklepikarza strzela do wszystkich z wyjątkiem ojca narzeczonego, po czym ucieka z niedoszłym teściem, by dostatnio spędzić resztę życia, pójść na kurs hiszpańskiego, by móc potem wydawać dyspozycje służącym i przeczytać stosowne poradniki uczące sztuki nakrywania do stołu. Anthony stwierdził jednak, że tym razem chce kręcić film bezpieczny, nie budzący kontrowersji. - Co o tym sądzisz? - zapytał budząc ją na chwilę przed tym, nim osunęła się do wody.
- Och... jest, hmm, bardzo słodki - odparła Sara. Zdawała sobie sprawę, że osadzenie akcji w takim, a nie innym miejscu zwiększyło atrakcyjność filmu dla ekipy - większość ludzi chętnie przystała na zdjęcia w malowniczej podparyskiej scenerii - lecz sama nie chciała brać w tym udziału. Tak więc, nie chcąc spędzać wszystkich dni na planie, spacerowała ulicami Paryża, słuchając muzyki i języka, którego prawie w ogóle nie rozumiała. Usilnie starała się odświeżyć swój szkolny francuski, odważnie pytając o drogę, ilekroć zagubiła się w mieście, co przydarzało jej się przynajmniej raz na dzień, i wraz z nieznajomymi śmiała się ze swoich rozlicznych błędów językowych. Przesiadywała w kawiarniach, rzucała ptakom okruchy chleba i uprawiała jogging w Ogrodzie Luksemburskim, niedaleko hotelu. Spodobał się jej ten sposób spędzania czasu - dnie miała wyłącznie dla siebie, a noce spędzała z Anthonym. Niepokoiło ją jedynie, że wydawały jej się one nieco dziwne. Anthony był jakiś inny. Ich seks stawał się rutynowy, niemal jak rytuał. Próbowała myśleć, że dzieje się tak dlatego, iż Anthony tak ciężko pracuje, lecz wmawiała to sobie bez większego przekonania. Niemniej czuła się w jakiś sposób bezpieczna. Skoro on był jakiś nieobecny, nie pozostawiał jej drżącej i nienasyconej, nie mógł także jej niszczyć. Bo tego, że ją zniszczy, obawiała się zawsze. Był wieczór i dopiero wróciła do hotelu. Siedziała na balkonie, żałując, że tego dnia pojechała na plan. W czasie pierwszego tygodnia pobytu w Paryżu zajrzała tam na krótko zaledwie dwa razy. Dopiero tego dnia spędziła na planie całe popołudnie, obserwując, jak Anthony kieruje pracą aktorów, udziela im wskazówek, rozmawia z pozostałymi członkami ekipy i przechadza się po planie, jakby było to jego królestwo. Poczuła wtedy dziwny ucisk w żołądku. Odebrała jeden z tych sygnałów ostrzegawczych, które wymykają się definicjom, niemniej nie sposób ich zlekceważyć. Niebo pociemniało. Z balkonu roztaczał się widok na wieżę Eiffla, odcinającą się oświetloną sylwetką na tle wieczornego
nieba. Nad budynkami po drugiej stronie ulicy księżyc płynął po niebie niczym żółty balon w ciemnej wodzie. Pokój hotelowy oświetlały świece i ta romantyczna sceneria sprawiła, że poczuła się dziwnie nieswojo. Prawdopodobnie po prostu głupio robiła stojąc na tym balkonie spowita miękkim całunem paryskiej nocy, uporczywie wpatrując się w każdą taksówkę zatrzymującą się przed hotelem, czekając na powrót Anthony'ego. Wracała myślą do wydarzeń minionego dnia, kiedy żołądek podchodził jej do gardła, a krew zastygała w żyłach. Kiedy rozpaczliwie starała się sobie wmówić, że tak tylko jej się wydaje. Przecież Anthony nie flirtował naprawdę z aktorką odtwarzającą główną rolę - i to na oczach Sary; przecież tylko udzielał jej wskazówek, dodawał otuchy, tak jak ma to w zwyczaju każdy dobry reżyser. Ale dlaczego czuła się wtedy tak, jakby ziemia usuwała się jej spod nóg? Jakby za chwilę miało zabraknąć jej powietrza? Aktorka miała dwadzieścia parę lat, jej włosy, sięgające do brody, nie były obcięte w jakimś szczególnym stylu. W jej naturalności kryła się onieśmielająca innych pewność siebie. Miała szczupłą, chłopięcą sylwetkę, nie nosiła stanika, nie robiła ze swoimi włosami nic oprócz przeczesywania ich szczotką, i nawet na planie miała bardzo delikatny makijaż. Sprawiała wrażenie osoby świadomej, że jej uroda nie potrzebuje żadnych upiększeń. Sara czuła się przy niej tak, jakby była przesadnie wypacykowana - niewielka ilość tuszu na rzęsach zdawała się jej ciążyć. Zlizała z warg szminkę, starając się zyskać jak najbardziej naturalny wygląd, odnaleźć choć odrobinę pewności siebie, która musiała gdzieś się podziać, skoro wcześniej odczuwała ją wobec Anthony'ego. Lecz tylko pogrążała się coraz bardziej w niepewności, czując, jak niebezpieczne fale piętrzą się nad jej głową. - Allison - zawołał Anthony po jednej ze scen, w których brała udział. Chciałbym z tobą chwilę porozmawiać. - Podszedł do niej, otoczył ją ramieniem i wyprowadził z planu. Sarę zaniepokoiło coś w sposobie, w jaki na nią patrzył, stojąc tak blisko naprzeciwko niej, jak pochylał się w jej stronę, kładł rękę na jej ramieniu. Miała ochotę jak najprędzej stamtąd uciec, lecz stała niczym wrośnięta w ziemię. Nie mogła oderwać od
nich oczu, co wydawało jej się równie niestosownie, jak podpatrywanie kogoś przez okno sypialni. Palce jej dłoni bezwiednie zaczęły się zginać, jakby to one miały dotknąć ramion Allison. Wydawało się jej, że czuje zapach włosów "dziewczyny i jej oddech na skórze. Na krótką chwilę stała się Anthonym; była w jego skórze, czuła to, co on odczuwał. Sara oparła ramiona o balustradę balkonu. Księżyc płynął po niebie, a w dole zatrzymywały się taksówki, lecz z żadnej z nich nie wysiadł Anthony. Wiedziała, że odkryła coś bardzo ważnego. Zamieniam się w niego, pomyślała. Przypomniała sobie, jak poprzedniego dnia - w niedzielę - siedzieli w ogródku Cafe Florę w Saint-Germain-des-Pres i Sara przyjrzała się przechodzącej dziewczynie tak, jakby przyglądał się jej Anthony. Spojrzała na uda dziewczyny, na jej sposób poruszania się, na usta, lecz nie patrzyła na nią swoimi oczyma. Wyobrażała sobie tę dziewczynę nagą, z szeroko rozłożonymi nogami, lecz to nie była jej wyobraźnia - tak wyobrażał ją sobie Anthony. A potem przeniosła wzrok na Anthony'ego, który wcale nie patrzył na dziewczynę; przyglądał się Sarze. On wiedział. Dobrze zdawał sobie sprawę, że nią zawładnął, zdołał narzucić jej swoje myśli. Zanim jeszcze biała taksówka zakręciła, by zatrzymać się przed hotelem, była pewna, że wysiądzie z niej Anthony. Przechyliwszy się przez balkon, patrzyła, jak otwierają się drzwi samochodu i przed wejściem do hotelu pojawia się znajoma sylwetka. Tuż za Anthonym z taksówki wysiadła Allison. Sara nie przewidziała tego, chociaż było to bardzo prawdopodobne - przecież oboje mieszkali w tym właśnie hotelu. Dochodziła dwudziesta pierwsza trzydzieści. Powiedział jej, że musi powtórzyć ujęcia z udziałem Allison; bacznie przyglądał się Sarze, czekając na reakcję. Lecz ona wiedziała w tym momencie wystarczająco dużo, by nie okazać żadnych emocji. To było dwie i pół godziny temu. Zastanawiała się, czy wyczuje u niego zapach Allison. Nie będzie zadawała żadnych pytań, przede wszystkim dlatego, że tego od niej oczekuje. W tej grze można było odnosić co najwyżej małe zwycięstwa.
Ta gra polegała na tym, by wykazać się refleksem i w porę cofnąć się znad krawędzi przepaści. Księżyc schował się za dachy domów i nie przyglądał się jej w chwili, gdy usłyszała, jak Anthony przekręca klucz w zamku. Nie odrywała jednak wzroku od nieba. - Poprosiłem, żeby przyniesiono nam butelkę wina - powiedział wchodząc do pokoju i rzucając marynarkę na łóżko. Usłyszała ciche dzwonienie szkła w korytarzu. - Poprosiłeś o dwa czy o trzy kieliszki? - zapytała, natychmiast żałując, że nie ugryzła się w język. Nie ruszyła się jeszcze z balkonu. Coś nie pozwalało jej zbliżyć się do niego. - Dwa - odparł chłodnym tonem. - A dlaczego miałoby być inaczej? Masz jakiś inny pomysł? Nienawidziła go w tej chwili, lecz równocześnie go pragnęła, co sprawiało, że nienawidziła go tym bardziej. - Nie uprzedziłeś mnie, że wrócisz tak późno - wyrwało się jej, czym pogrążyła się jeszcze bardziej. Cholera, pomyślała, zachowuję się jak sekutnica. - Saro, zrozum, że jestem w połowie kręcenia filmu. Nie przyjechałem tu na wakacje. Przecież nie obiecywałem ci, że spędzę z tobą wszystkie wieczory. Czujesz się rozczarowana? Miała ochotę pocałować kelnera za to, że nadszedł w tym właśnie momencie, gdyż nie istniała żadna odpowiedź, która mogłaby dać jej przewagę nad Anthonym i jego chłodnymi, logicznymi oświadczeniami, których ukryty sens brzmiał: „Jeśli ci się nie podoba, to się odpieprz." Wydawało się jej, że odkorkowanie butelki, nalanie odrobiny wina, by Anthony mógł je spróbować i uznać, że jest dobre, i napełnienie obu kieliszków zajęło kelnerowi całą wieczność. Nadal nie ruszała się z balkonu, chociaż marzyła o tym, by wreszcie usiąść. Poczuła, że robią jej się miękkie kolana. Czy mówimy „chodzić na miękkich nogach" wtedy, gdy stąpamy cicho, czy wtedy, gdy nogi nam drżą? Nie mogła sobie przypomnieć. Tak czy owak czuła, że stąpa po niepewnym gruncie. - Jesteś na mnie zła? - zapytał Anthony podchodząc do niej i wręczając jej kieliszek. - A mam powód, żeby być?
- Z mojego punktu widzenia - na pewno nie. Ale zdaje się, że inaczej odbieramy pewne rzeczy, prawda? Minęła go i przysiadła na krawędzi łóżka. - Może to ty jesteś na mnie zły, Anthony. Znasz tyle sposobów zawracania mi w głowie. Usiadł obok niej, przyciskając udo do jej uda, wyjął jej z rąk kieliszek i postawił na podłodze obok swojego. Pochylił się nad nią tak, że czuła jego oddech na szyi. - To właśnie w tej głowie zawracam? Nie było to nawet pytanie. Odpowiedź na nie padła już w tym dniu, w którym spotkali się po raz pierwszy. Sara miała niejasne wrażenie, że coś zawróciło ją z obranej drogi i zdobyło władzę nad jej ciałem; miała ochotę spojrzeć za siebie. Lecz zamiast tego położyła dłoń na szyi Anthony'ego i przyciągnęła go do siebie. Ich usta odnalazły się, języki splotły się w zachłannym pocałunku. Pchnęła go na łóżko i zaczęła rozbierać tak gwałtownie, że urwała kilka guzików koszuli. Nie poznawała własnych rąk; były to silne, zręczne ręce zupełnie niepodobne do tych, z którymi obudziła się rano. Błyskawicznie zerwała z siebie ubranie i objęła go kolanami. - Mam zamiar robić to tak mocno jak ty - powiedziała złowróżbnie, unosząc się, by objąć go sobą, po czym zaczęła ujeżdżać go zapamiętale, jakby chciała zrobić mu krzywdę, przestraszyć. Spojrzała w dół, tam gdzie w niej zniknął. Kiedyś pewien mężczyzna powiedział jej, że gdy współżyje z kobietą, ogarnia go strach przed kastracją. „Widzisz, jak w niej znikasz - mówił - i jakiś wewnętrzny głos ostrzega cię, że możesz nie wyjść stamtąd cały." Sara pragnęła, by ten strach odmalował się na twarzy Anthony'ego. - Czasami mnie nienawidzisz, prawda? - spytała. - Nie cierpisz tego, że mnie lubisz. Przyprawia cię to o taką wściekłość, że chcesz mi dołożyć. To dlatego chcesz, żebym była zazdrosna i nie czuła się bezpieczna. Ujeżdżała go tak gwałtownie, że zaczynało brakować jej tchu i odczuwała suchość i ból. Lecz ten ból sprawiał jedynie, że pragnęła Anthony'ego tym bardziej; rozchyliła nogi i natarła na niego jeszcze silniej niż dotąd.
- Chcesz mnie zamęczyć? - zapytał Anthony. - Starasz się być podła? - Tak. Tak podła, jak ty bywasz dla mnie. Myślałeś, że tylko ty możesz być taki? - Nie wiedziała, czyj głos wydobywa się z jej gardła; podobnie jak ręce, nie należał do niej. Anthony mówił o poddaniu się, lecz czuła, że być może to ona jest upokarzana. Uśmiechnął się do niej ostrożnym, bladym uśmiechem. Nie było w nim jeszcze strachu, najwyżej obawa przed nim. To Sara miała przewagę tej nocy, lecz on nie zamierzał łatwo kapitulować. Ściskając rękoma jej biodra, starał się uregulować oddech. - Wcale nie byłem dla ciebie podły - powiedział zduszonym głosem. Gdybym chciał być podły, pieprzyłbym się z inną kobietą na twoich oczach. Przywiązałbym ci ręce do łóżka, żebyś nie mogła się nawet dotknąć. Patrzyłabyś, jak pochylam się nad nią... wziąłbym ją od tyłu, tak jak ty lubisz. Podnieciłabyś się tym i nienawidziłabyś siebie za to, że to cię tak wzięło. I nie mogłabyś nawet się onanizować, bo miałabyś związane ręce. Odepchnął Sarę na bok i znalazł się nad nią, ani na chwilę się z niej nie wynurzając. Przełożył jej ręce nad głowę i unieruchomił dłońmi. - Jak mocno mam to robić, Saro? Jak bardzo podła chcesz być dla mnie? - Wcale się tego nie boję. Nie możesz mnie zranić. A przecież ją ranił. Zastanawiała się, czy ten silny ból w środku oznacza, że krwawi. Nie miało to jednak dla niej znaczenia, bo i tak chciała więcej. Im głębiej w nią wchodził, tym mocniej ściskała go nogami. - Gdybym chciała być dla ciebie podła - wycedziła przez zaciśnięte zęby, czując, jak pot ścieka jej po karku - nie robiłabym tego z tobą, kiedy już byś mnie odwiązał. Robiłabym to z tą dziewczyną. Zignorowałabym ciebie, tak jak ty mnie dzisiaj. Anthony roześmiał się. - To ty mnie jeszcze nie znasz. Właśnie chcę, marzę o tym, żeby zobaczyć, jak to robisz z inną kobietą. - Ale ja związałabym cię, żebyś nie mógł się nawet dotknąć
i robiłabym jej to językiem na twoich oczach, aż doprowadziłoby cię to do szaleństwa. Znieruchomiał i przyjrzał się jej uważnie. Zrozumiała, że układ właśnie się zmienia, lecz jeszcze nie wiedziała, na czym będzie to polegało. Przez chwilę, która wydała jej się krótka i nie kończąca się zarazem, poczuła strach... po czym Anthony zsunął się z niej i usiadł na łóżku. Wydawało jej się, że ciemność nocy oblewa ją, wdziera się pomiędzy nogi. Anthony podniósł słuchawkę i wybrał czterocyfrowy numer. Numer innego pokoju. - Allison - powiedział. - Może przyszłabyś do pięćset dziewięć? Sara zrozumiała, na czym polega jej porażka. Zaskoczenie. Allison prawdopodobnie czekała na ten telefon. Anthony uniósł z podłogi swój kieliszek wina i wychylił duszkiem. Nie spojrzeli sobie w oczy. Dobrze wiedziała, że ten scenariusz powstał już wcześniej; należało go już tylko właściwie odegrać. Allison pojawiła się po paru minutach, ubrana w biały podkoszulek i spłowiałe dżinsy. Żadna z nich nie powiedziała ani słowa, jedynie Anthony powitał Allison, mówiąc: „Cześć, jak się masz?" Sara przewróciła się na brzuch. Zmusiła się, by spojrzeć na Allison, chcąc ukryć strach czający się w oczach. Wzburzone wody piętrzyły się coraz wyżej nad jej głową, stawały się coraz groźniejsze, unosiły ją ku wodospadowi, który roztrzaska ją o skały. A może Anthony utonie pierwszy. Ta noc jeszcze się nie skończyła. Sara patrzyła, jak Allison zdejmuje podkoszulek, ukazując wspaniałe dwudziestodwuletnie piersi. Jej twarz miała wyraz rozbawienia i oczekiwania. Dla niej jest to tylko kolejna zabawa, pomyślała Sara. Dolną wargę Allison znaczył siniec, podobny do tego, który niejeden raz Anthony zostawiał na wardze Sary. Więc noc pełna zabaw zaczęła się dla Allison już wcześniej. Anthony siedział na łóżku za Sarą; nie oparła się pokusie -odwróciła się i spojrzała na niego. Jego oczy były bez wyrazu; patrzył szklanym wzrokiem. Przypomniała sobie swoją rozmowę z Belindą na temat jakiegoś faceta, który miał poważny zamiar przestać angażować się emocjonalnie. Nie pamiętała
nawet, czy był to znajomy jej, czy Belindy. Chyba raczej Belindy, pomyślała, przesuwając się nieznacznie na łóżku, gdy tymczasem Allison rozbierała się stojąc tuż przed nią. Bo to właśnie Belinda powiedziała coś na temat jego oczu. „Ma oczy rekina - twierdziła. - Znasz to spojrzenie? To rybie, martwe spojrzenie mordercy, odległe o tysiące galaktyk od jakichkolwiek ludzkich uczuć?" I teraz, kilka lat później, był Paryż, Anthony był rekinem, a krew Sary znaczyła wodę czerwienią. Podniósłszy się z łóżka, podeszła do Allison, czując, że to pragnienia Anthony'ego poruszają jej nogami, jego serce pompuje jej krew, jego źrenice patrzą jej oczyma. Nie zamieniła się miejscami z Anthonym; wydawało jej się, że stopili się w jedno, stali się jednością. To była prawdziwa gra. Gra w kotka i myszkę. Tylko że to on był kotem, jej pozostała rola myszki. Jaką szansę miała zwinność myszki wobec sprytu kota? Przesunęła ręce wzdłuż pleców Allison, przyciągnęła ją do siebie. Jakie to było dziwne, czuć miękkość kobiecych piersi na swoich własnych, płaski brzuch, brak członka, krągłość bioder Allison pasującą tak doskonale do jej własnych. Wsunęła język w usta Allison, przypomniała sobie blady siniak na jej dolnej wardze i wessała się w nią, by naznaczyć ją mocniej, niż to zrobił Anthony. Allison włożyła rękę pomiędzy uda Sary, wiedząc, jak przyprawić ją o dreszcz. Dobrze znała to delikatne poruszanie palcami, którego mężczyźni nigdy nie potrafią się nauczyć. Lecz Sara nie chciała się jeszcze temu poddawać... wkrótce mogło to być nieuniknione, ale jeszcze nie teraz. Odepchnąwszy Allison, zwróciła się ku Anthony'emu. Leżał rozciągnięty na łóżku i nie spuszczał z nich oka. Był pobudzony, choć jego dłoń spoczywała na udzie. Tutaj zwyciężyłam, pomyślała Sara. Poszła do łazienki, wyciągnęła pasek z białego aksamitnego szlafroka i wróciła do sypialni. Jeśli nie liczyć zasłony, którą nieznacznie poruszał nocny wietrzyk, tylko Sara wykonywała jakiś ruch w tym pokoju. Allison znieruchomiała tam, gdzie ją zostawiła, z ramionami opuszczonymi wzdłuż tułowia, z sińcem ciemniejącym na wardze. Sara była pewna, że młoda aktorka również nigdy dotąd nie brała udziału w czymś takim.
Obie jesteśmy opętane tym samym złowrogim urokiem, pomyślała. Anthony nie stawiał oporu, gdy pochwyciła go za nadgarstki i pociągnęła tak, że leżał teraz wzdłuż łóżka. Założywszy pętle z aksamitnego paska na oba nadgarstki, przywiązała końce paska do ramy łóżka. - Nie chcę, żebyś mógł się dotknąć - wyjaśniła. - Nie wolno ci tego skończyć, dopóki nie pozwolę. Gdy Sara podeszła do Allison, zauważyła, że dziewczyna nieznacznie rozstawiła nogi. Odwróciła ją tak, by mogła obserwować Anthony'ego w lustrze, i szerzej rozchyliła uda Allison. Nie było to aż tak nieznajome, jak się obawiała, może dlatego, że tak naprawdę to nie jej język zataczał koła i zgłębiał tajemnicze zakamarki Allison sprawiając, że dziewczyna jęknęła i zachwiała się na nogach. To był przecież język Anthony'ego; jego cień ponownie padł na jej duszę i zmieszał jej wolę ze swoją. Smak Allison był zupełnie inny niż Anthony'ego - słodszy, delikatniejszy - to było jedyne zaskoczenie. Zdążyła się już przyzwyczaić do jego słonego smaku. Gdy zagłębiła się w Allison, jej głowę unieruchomiły ręce dużo młodsze niż jej własne. Oparła dłonie o biodra dziewczyny. Zamknęła oczy; wystarczały jej jedynie usta i język. Lecz kiedy Allison zaczęła wydawać z siebie coraz to głośniejsze jęki i oddychać coraz ciężej, Sara cofnęła się na tyle, by móc widzieć odbicie Anthony'ego w lustrze. Poruszał się niespokojnie i jakieś nieznane uczucie pojawiło się jego wzroku. Nie potrafiła powiedzieć, czy to strach, czy gniew. Narzuciła szybsze tempo, chcąc mieć już za sobą to z Allison. Czuła, że nie powinna się śpieszyć, lecz nie dbała o to, by okazać się dobrą kochanką; skupiona była na doznaniach Anthony'ego, wijącego się na łóżku ze skrępowanymi nadgarstkami. Jego zmieszanie było doskonale widoczne w lustrze. Gdy tylko Sara wstała z klęczek i skierowała się ku Antho-ny'emu, Allison wydała się odległym wspomnieniem. Sara stanęła nad Anthonym. Świece dopalały się, ich światło migotało na ścianach. - Dosyć się już nacierpiałeś przeze mnie? - zapytała cicho. - Chcesz, żeby to się już skończyło?
- Nie. W jego odpowiedzi nie było słychać wyzwania; zaczęła się zastanawiać, kto w tym momencie ma przewagę. Czuła, że to ona ma kontrolę, lecz nie była pewna nad czym. - Chcesz, żebym dręczyła cię jeszcze? - zapytała. - Tak. - Nie patrzył w jej stronę. Wbił wzrok w sufit. - Dlatego, że zasługujesz na karę? - dopytywała się. - Czy zasługujesz na to, by cię ranić, Anthony? Przytaknął. Cofnęła się o krok i uderzyła jego członek, nie aż tak mocno, by bardzo bolało, lecz wystarczająco silnie, by gwałtownie zaczerpnął tchu. - Zraniłeś mnie, Anthony. - Ponownie zaczęła się zastanawiać, czyj głos wydobywa się z jej gardła. - Lubisz czasami mnie ranić, prawda? Odpowiedział „tak" - cicho, niemal niechętnie. Lecz Sara odniosła wrażenie, że on nie mówi do niej. Że wycofał się do jakiegoś innego świata. Odruchowo zgiął kolano, by się zasłonić, lecz pchnęła je w dół i ponownie go uderzyła. Na chwilę ich spojrzenia się spotkały. Była to bardzo krótka chwila, lecz wystarczająco długa, by zaczęła się zastanawiać, kim on jest naprawdę. Uniosła rękę, chcąc ponownie go uderzyć, tym razem silniej niż poprzednio. - Chcę ci zadać ból - powiedziała, bardziej do siebie niż do niego. Poczuła, że znów staje się sobą, oddziela się od niego. Jej ramię opadło wzdłuż tułowia. Twarz Anthony'ego wyglądała łagodnie i młodzieńczo, lecz czaiło się w niej coś gwałtownego. Pragnęła zmusić go do płaczu, chciała, żeby załamał się w jej obecności. Była na niego tak wściekła, że miała ochotę czerpać przyjemność z jego bólu. Lecz jednocześnie pragnęła położyć się obok niego, ukołysać jego głowę i ochronić go przed bólem. Stała nieruchomo, zbyt wiele wrażeń ścierało się w niej, targało jej duszę. Nienawidziła go, lecz wciąż zakochiwała się w nim na nowo; wrzała w niej wściekłość, lecz jednocześnie miała ochotę kochać się z nim z wielką czułością, tak, żeby świat od razu nabrał innych barw. Zapomniała o tym, że nie są sami, dopóki nie usłyszała
kroków Allison, która stanęła tuż za nią, przywarła do niej i objęła rękami jej piersi. Wtem nagła zmiana wyrazu twarzy Anthony'ego wpłynęła na zmianę sytuacji i Sara uwolniła się z ramion Allison. Z oczu Anthony'ego płynęły łzy; coś w nim pękało, a Sara nie wiedziała, na czym polega istota jego nagłej przemiany. - Musisz już iść, Allison - powiedziała, unosząc z podłogi ubranie dziewczyny i podając jej. - Przykro mi - dodała, chociaż naprawdę wcale nie było je przykro. Allison była tak zaskoczona niespodziewaną odprawą, że posłusznie wykonując polecenie natychmiast ubrała się i wyszła z pokoju - jak cichy żołnierz na rozkaz odwrotu wycofujący się z pola bitwy. Sara uwolniła nadgarstki Anthony'ego i użyła aksamitnego paska do otarcia łez, które spływały mu po twarzy. - Powiedz coś do mnie - poprosiła miękko. Położyła się obok niego, a on odwrócił się na bok i wtulił w nią jak dziecko. - Przypomniało mi się to wszystko - odpowiedział. - Co? Co ci się przypomniało? - Moja matka, jak staje w drzwiach i patrzy na to, co się dzieje... i nie przerywa tego. Skojarzyło mi się to wtedy, gdy Allison stanęła za tobą... Mówił zdławionym głosem, jakim mówią ludzie, gdy paraliżuje ich bolesne wspomnienie. Sara położyła się z drugiej strony, by widzieć jego twarz. Przyłożyła dłoń do jego policzka i zbierała płynące łzy. - Co zobaczyła twoja matka, Anthony? - Mojego ojca, jak stoi nade mną. - Anthony mówił jednostajnym głosem; miał przymknięte powieki. - Mój ojciec każdego ranka zmuszał mnie do klękania i modlenia się w jego obecności. Stawał wtedy nade mną nagi, a kiedy się modliłem, miał wzwód. Nigdy mnie nie dotknął, nigdy też nie dotknął siebie. Zamykałem wtedy oczy i starałem się zapomnieć, że stoi naprzeciwko mnie i ma erekcję. Ale któregoś ranka otworzyłem oczy i zobaczyłem, jak matka staje w drzwiach. Zajrzała i zobaczyła, co się dzieje. Ale odeszła. Nikt z nas nigdy o tym nie mówił. Aż do dzisiaj. - Ile miałeś wtedy lat? Jak długo to trwało? - zapytała Sara, trochę bojąc się odpowiedzi.
- Zaczęło się to, kiedy miałem siedem lat. I trwało aż skończyłem dwanaście. Płakał cicho, wtulony w jej piersi. Sara wiedziała, że jedynie milczenie jest stosowną reakcją na to, co jej powiedział. Otoczyła go ramionami jak płaszczem, jakby przed chwilą do wnętrza wdarł się mroźny wiatr, a ona musiała ochronić przed nim swego kochanka. Kątem oka zauważyła, że zgasły świece. Przez chwilę starała się przypomnieć sobie jego twarz przytuloną teraz do jej piersi, lecz to jej się nie udało. Jakby na tych kilka sekund Anthony został wymazany z jej pamięci. Błąd w komputerze, awaria zasilania, czarna dziura w pamięci. Przed oczami wyobraźni miała jedynie siedmioletniego chłopca klęczącego w czasie modlitwy z mocno zaciśniętymi oczami. Tej nocy Sara obudziła się i poszła do łazienki. Anthony wciąż leżał na boku, skulony jak dziecko, lecz jego oddech był już spokojny. Sen uniósł go na spokojniejsze wody. Cicho zamknęła drzwi do łazienki i dopiero potem zapaliła światło, by go nie budzić. Spojrzawszy w lustro zobaczyła krwawe podbiegnięcie na dolnej wardze - takie samo jak u Allison, identyczne z tymi, jakie miewała wcześniej, gdy Anthony wprost pożerał jej usta w czasie pocałunków. Lecz kiedy przyjrzała się sobie uważniej, sińca nie było... Może tylko go sobie wyobraziłam, pomyślała. A może zawsze tam był tuż pod powierzchnią, a kiedy światło oświetlało ją pod jakimś szczególnym kątem, albo wyostrzał się jej wzrok, ukazywał się, przypominając jej, że jest teraz inna, zmieniona. Anthony naznaczył ją swym piętnem - i tak jak tusz wsiąka w drewno, tak i ją piętno przesiąknęło głęboko i nigdy nie da się zatrzeć.
8 Sara Swit powoli rozlewał się po niebie, zabarwiał okna szarością i sączył się przez szyby do pokoju. Był to czas niepewności. Sara poczuła, że Anthony wstaje, usłyszała jego powolne kroki, po czym skrzypnęły drzwi od łazienki. W starych hotelach, do jakich należała „Lutetia", toaleta była oddzielona od reszty łazienki. Anthony mówił na toaletę water cłoset, starając się być Europejczykiem w każdym calu. Nie całkiem jeszcze rozbudzona Sara wstała i udała się tam, skąd dobiegał odgłos ciurkania wody. Jeśli nawet Anthony był zaskoczony, że weszła i stanęła za nim w tym miejscu, absolutnie tego nie okazał. A może to ona była jeszcze zbyt nieprzytomna, by zauważyć jego reakcję. Może oboje byli zbyt zaspani, chodząc jak w lunatycznym transie o szarym poranku. Przytulona do pleców Anthony'ego, Sara otoczyła go ramionami w pasie i położyła dłonie na jego dłoniach, ujmując członek, jakby był on częścią jej własnego ciała i jakby najbardziej naturalną rzeczą pod słońcem było dla niej stawanie nad muszlą klozetową. - Dlaczego cały czas wydaje mi się, że staję się tobą? -wyszeptała, kiedy wysunął dłonie spod jej rąk tak, by tylko ona go trzymała. - Wydaje mi się nawet, że wiem, jak sikać w taki sposób. Zaczynam zapominać, kim byłam, zanim cię spotkałam. Anthony pochylił się nieznacznie i nacisnął spłuczkę; na chwilę ocknęła się na odgłos spuszczanej wody. Lecz zaraz
potem Anthony wziął ją za rękę i zaprowadził z powrotem do łóżka, gdzie ponownie zapadła w sen. Wydawało jej się, że nadal śni, kiedy z trudem uniosła powieki, czując, jak Anthony całuje ją na do widzenia, wyjeżdżając na plan. Później starała się przypomnieć sobie, czy cokolwiek wtedy powiedziała, lecz teraz wszystkie wrażenia wydawały się nieostre. 0 wpół do dziesiątej, dzwoniąc do Belindy, która obserwowała gasnące światło dnia w innej strefie czasowej, Sara zastanawiała się, czy przypadkiem nie wymyśliła tego wszystkiego. Te minione dwadzieścia cztery godziny... być może doświadczyła czegoś w rodzaju bardzo długich halucynacji. Nie powiedziała Belindzie o Allison, chociaż zwierzyła się, że Anthony próbował wzbudzić w niej zazdrość, flirtując z innymi kobietami. Nie wspomniała też ani słowem o ojcu An-thony'ego i siedmioletnim chłopcu, który podnosił się z klęczek, by stwierdzić, że cząstka jego duszy została przygwożdżona do podłogi. Nie opowiedziała ani o przywiązaniu nadgarstków Anthony'ego do poręczy łóżka, ani o swym gniewie, uderzeniach, chęci zadania bólu, zranienia go i samej siebie. Mówiła za to o zimnym, bezdusznym spojrzeniu Anthony'ego i o tym, jak z tego powodu paraliżował ją strach. Powiedziała też, że czasami czuje się tak, jakby wcielała się w Anthony'ego. - Wygląda raczej na to, że stajesz się mną - oceniła Belinda. - On jest chyba z gatunku tych, którzy zawsze doprowadzali mnie na skraj załamania nerwowego - oszalałym na punkcie kontrolowania sytuacji typem władcy, który uwielbia cię ranić tylko po to, żeby było bardziej interesująco... żeby przekonać się, czy mu odpłacisz tym samym. - Tak, to coś w twoim guście, prawda? Strzelec z wielkim członkiem i podłym charakterem. - To moja pięta Achillesowa - zgodziła się Belinda. - Ale cały czas nad tym pracuję. Teraz już wiesz, dlaczego chodzę na tyle seminariów i na wykłady. Szukam sposobu, jak dojść do siebie i uwolnić się od tego rodzaju mężczyzn. Sara czuła, że jej sarkazm nie przystaje jakoś do wspomnienia siebie tulącej Anthony'ego, gdy płakał. Czuła jeszcze jego łzy; być może wsiąkły w skórę i dzisiejszego ranka jej krew
była bardziej słona? Lecz zataiła przed Belindą również i tę część przeżyć. Coraz więcej tajemnic oddzielało je od siebie. Rozległo się pukanie do drzwi, Sara poprosiła, by Belinda nie odkładała słuchawki. Spodziewała się ujrzeć na progu sprzątaczkę z odkurzaczem gotowym do wchłonięcia wszelkich śladów minionej nocy. Lecz był to recepcjonista, który wręczył jej zapis wiadomości przekazanej przez telefon. - To była pilna rozmowa - powiedział i pośpiesznie się oddalił. Dzwoniła pani matka. Proszę zadzwonić do szpitala. Mark miał wypadek. - odczytała. Na dole zapisany był numer telefonu do szpitala. Czas zaczął wlec się nieznośnie, odkąd powiedziała Belindzie, że musi odłożyć słuchawkę i zatelefonować do matki, gdyż coś się stało Markowi. Wydawało jej się, że minęły całe wieki, zanim wybrała kierunkowy numer i uzyskała połączenie przez morza i kontynenty. Czaił się w niej strach, który zdawał się palić jak rozżarzone żelazo. Czuła, jak pałają jej policzki, a temperatura ciała podnosi się gwałtownie; słońce zaglądające do wnętrza przez drzwi balkonowe kłuło ją w oczy. Minęła cała wieczność, nim uzyskała połączenie z centralą szpitala i połączono ją z jedną z sal. - Mówiłam mu, że to auto mnie denerwuje - wybuchnęła Claire Norton natychmiast po usłyszeniu głosu Sary. - Od razu przeczuwałam coś złego. Nie musi mieć tak pretensjonalnego samochodu tylko dlatego, że jest prawnikiem. Ale oni wszyscy lubią jeździć tymi małymi sportowymi... cudakami. - Porsche - podpowiedziała Sara. - Mamo, co się stało? - Za szybko wjechał w zakręt na Bulwarze. - Sara czuła, że matka jest na skraju załamania nerwowego. - Uderzył w słup. Ma złamaną nogę i rany na twarzy... jedną bardzo głęboką. - Ale wszystko będzie dobrze? - zapytała Sara. - Czy jego noga ma szansę dobrze się zrosnąć? - Tak, Mark teraz śpi. Sara uśmiechnęła się do wspomnienia, które nagle stanęło jej przed oczami. Kiedy byli dziećmi, niezależnie od tego, co się im przytrafiało, to, że spali, uznawane było za dobry znak.
- Pewnie zostanie mu blizna na twarzy - dodała matka. -Na policzku. Sara pomyślała, że matka nie może płakać - wypłakała wszystkie łzy i zastanawia się teraz, dlaczego czuje się jak wyschnięta studnia. Łzy Sary nie zaczęły jeszcze płynąć. Wzbierały w niej, wkrótce miał nastąpić gwałtowny atak. - Wsiadam w samolot jeszcze dzisiaj - zdecydowała. -Kiedy Mark się obudzi, powiedz mu, że go kocham. I poproś, żeby nie wychodził na tańce, dopóki nie przylecę. Co prawda w biurze linii lotniczych spotkała się ze zrozumieniem, lecz jedyne wolne miejsce w samolocie odlatującym do Los Angeles o czternastej było w pierwszej klasie. Nie zastanawiając się, kupiła ten bilet, odnotowując jednak w pamięci, że jej karta kredytowa została w ten sposób wykorzystana do maksimum. Wrzuciła swoje ubrania do walizki, nie zadając sobie trudu, by je poskładać i dopiero zamknąwszy walizkę zdała sobie sprawę, że powinna zatelefonować na plan i powiadomić Anthony'ego. Myśl o nim była jednak teraz bardzo odległa - Sara miała jedynie mgliste wyobrażenie kogoś znajomego. W tej chwili w wyobraźni widziała tylko twarz Marka. Przypomniała sobie, jak pierwszy raz kupił Porsche -czarnego z wnętrzem utrzymanym w szarym tonie. Pojechali wtedy Coast Highway do Malibu, rozmawiając o marzeniach Marka chciał być udziałowcem firmy prawniczej, dla której pracował dwa i pół roku. - Rzeczywiście powinieneś to zrobić - droczyła się z nim. - Musisz przecież spłacić ten samochód. Zatrzymali się w pobliżu Malibu Pier, by przyjrzeć się surf erom ślizgającym się na desce po falach - widoczni byli jako małe figurki na stromym niebieskim tle. - Zawsze chciałam nauczyć się surfować - wyznała Sara. - Musiałabyś uważać na rekiny. - Zapamiętała, że mówiąc to, Mark mrugnął do niej. - Nie boję się rekinów - oznajmiła. - Przerażają mnie faceci w Porsche i sposób, w jaki zmieniają pasy szybkiego ruchu. Czy to właśnie teraz się zdarzyło? Czy za szybko zmieniał pasy? A może wprost przeciwnie - nie zrobił tego wtedy, kiedy
powinien? Tysiące myśli przebiegało jej przez głowę, starając się zmienić to, co się wydarzyło, wymazać z mózgu odgłos uderzenia, tłukącego się szkła. Siedziała na łóżku obok spakowanej walizki przez prawie dwadzieścia minut, oddając się rozmyślaniom. Muszę zadzwonić do Anthony'ego, przypomniała sobie w końcu. Minęło dobre pięć minut, nim podszedł do telefonu, mimo iż prosiła o powtórzenie, że to pilne. Kiedy powiedziała mu, co się stało i że o czternastej leci do Los Angeles, odpowiedział jej głosem, który wydał jej się obcy i chłodny. - Zatelefonuj do mnie, jak dolecisz. Chciałbym wiedzieć, jak się czuje. Tylko jedna myśl przebiła się przez smutek i strach Sary bolesnym ukłuciem, gdy odkładała słuchawkę. Zadała sobie pytanie, czy Allison będzie tej nocy spać tam, gdzie wczoraj ona. Samolot leciał w nie kończącym się świetle dziennym, zostawiając noc za sobą, w innym kraju. Za każdym razem, kiedy udawało jej się zdrzemnąć, widziała przed sobą twarz Marka, nieuchwytną, jakby po drugiej stronie nieba. Wyciągała rękę, chcąc go dotknąć, lecz rozpływał się jak miraż, który ginie, gdy podchodzi się bliżej. Miała wylądować wczesnym wieczorem; zastanawiała się, ile czasu zajmie jej zostawienie walizek w domu i jazda do szpitala. Powietrze w Los Angeles było łagodne i kojące. To miasto potrafi serdecznie witać swoich mieszkańców, myślała Sara w drodze do szpitala. Opuściła wszystkie szyby w samochodzie, zadowolona, że ponownie jest w domu, z dala od Paryża i Anthony'ego. Powtarzała w duchu bez przerwy - jak mantrę - że Mark będzie zdrowy. Pomimo zmiany czasu, wysokości i związanego z tym uczucia oszołomienia, jej myśli koncentrowały się wyłącznie wokół tej jednej sprawy. Dochodziła siódma wieczorem, gdy weszła do szpitalnej salki. Mark siedział na łóżku i jadł kolację, oglądając telewizję. To, że zastała go samego, było dobrym znakiem; oznaczało, że
Claire i Roger Nortonowie zyskali pewność, że syn jest na dobrej drodze do wyzdrowienia i zdecydowali się nie czuwać przy nim w nocy. - Cześć - powiedziała łagodnie Sara, całując brata w nie okryty bandażem policzek. - Mówiłam ci, że kierowcy Porsche są niebezpieczni. - To nie my. To drogi są niebezpieczne. - Mark uśmiechnął się do niej, lecz w jego oczach widać było niepewność. - Nie musiałaś wracać z mojego powodu - rzekł. - Ale cieszę się, że to zrobiłaś. Sara przysiadła na krawędzi łóżka. Lewa noga Marka była w gipsie aż po biodro. - Trzymasz się jakoś? - zapytała. - Tak mi się wydaje. Ale cały czas mi się to śni, a kiedy tylko się zdrzemnę, natychmiast staje mi przed oczami ten zakręt. Wiesz, co w tym jest najdziwniejsze? Nie mogę sobie przypomnieć żadnego dźwięku. Tak jakby cały świat nagle wtedy ucichł. Tuż po tym, jak to się stało, nie wiedziałem, co mi jest. Miałem twarz zalaną krwią, byłem w szoku i chyba myślałem wtedy, że mogę umrzeć. Sara wiedziała, że Mark z pewnością nie opowiedział o tym rodzicom. Jak można rozmawiać z rodzicami o umieraniu, myślała, o potwornym zwierzęcym strachu ogarniającym człowieka, kiedy wydaje mu się, że śmierć jest już blisko? W pewnym momencie mówienie na ten temat staje się ich domeną i dzieci czują, że nie powinny się wdzierać na ten teren. Ostatnio Roger Norton bardzo często wyglądał przez okno, wpatrując się głównie w niebo. Chodził coraz wolniej, a kiedy nie mówił o starym Cadillaku, którego bardzo mu brakowało, poruszał temat upływu czasu. Claire Norton troszczyła się o niego, pilnowała, by jadł śniadanie, gotowała to, na co miał ochotę i rozmyślała nad załatwieniem ich spraw pogrzebowych. Sara i Mark nie rozmawiali na ten temat, lecz wiedziała, że oboje czują to samo. Oboje skrywali swe własne lęki; żadne z nich nie dałoby do zrozumienia, że nie sposób przewidzieć ciosów losu i że śmierć może zakołatać niespodziewanie do każdych drzwi. - Jak to się stało? - zapytała Sara brata, starając się patrzeć
na jedną tylko stronę twarzy Marka, unikając widoku bandaża, gdyż wolała sobie nie wyobrażać, co jest pod nim. - Jechałem za szybko... to częsty błąd kierowców Porsche. Wyrzuciło mnie na tym zakręcie. Nie miałaś racji z tą zmianą pasów ruchu. Większym problemem jest prędkość. Powinienem był zmienić pas. Może wtedy nie byłbym w szpitalu i wciąż miałbym samochód. W oczach Sary pojawiły się łzy. - Tak - stwierdziła. - Ja też chyba powinnam była zmienić pas. Już miesiąc temu. Chryste, Mark. Dlaczego musiało się to przydarzyć właśnie tobie? Jesteś moim starszym bratem, moim opiekunem. Ty nie możesz umrzeć... nigdy. Przytuliła się do niego, wypłakując się na jego piersi, w szpitalny ubiór, który lekko pachniał środkami dezynfekcyjnymi. - Saro, nic mi nie grozi - powiedział Mark, delikatnie gładząc ją po włosach. - Wiem. Chodzi o... całość. - Całość, hmm... Na przykład o Anthony'ego? - Tak, częściowo tak. To znaczy... głównie. Ale to, że ciebie to spotkało... - Na chwilę zapomniała, jak zamierzała skończyć to zdanie. Łzy dławiły ją w gardle i uniemożliwiały myślenie. - Ejże. - Mark ujął twarz Sary w dłonie i przyjrzał się jej uważnie. - A ja myślałem, że potrafisz poradzić sobie z każdym facetem. Nie przypuszczałem, że któremuś uda się ciebie przechytrzyć. - A ja myślałam, że dasz radę wziąć każdy zakręt każdym samochodem. Może to właśnie o to chodzi, co? Nigdy nie mamy aż takiej kontroli nad naszymi czynami, jak nam się wydaje. Mark nie odpowiedział. Pozwolił, by głowa Sary ponownie spoczęła na jego piersi. Słysząc rytm uderzeń serca brata, zaniosła w duchu dziękczynną modlitwę do Boga. Dziękowała, że to serce wciąż biło mimo wypadku, że nie umilkło w huku miażdżonego szkła i metalu. - Wiesz - powiedział Mark po dłuższej chwili - zarabiam na życie prowadząc sprawy, z którymi ludzie do mnie przychodzą, uczestniczę w prawdziwych pojedynkach na sali sądo-
wej... to wszystko polega na kontroli. Muszę panować nad sytuacją i jestem w tym dobry. A ty byłaś dobra w kontrolowaniu swoich znajomości, zawsze umiałaś postępować tak, że do ciebie należało ostatnie słowo. Niebezpieczeństwo polega na tym, że stajemy się zbyt pewni siebie i dopiero jakieś niespodziewane wydarzenie przywraca nam równowagę. Przydarza nam się kraksa albo potykamy się i wpadamy w króliczą norę, w inny wymiar, gdzie wszystko wydaje się pozbawione sensu. Kiedy myślę o tym, jak rąbnąłem w ten słup, wydaje mi się, że tak naprawdę to zderzyłem się z samym sobą. - A ja? - zapytała Sara. - Czy ja też zderzyłam się z sobą? - Nie wiem. To ty jesteś w króliczej norze. Ty powinnaś mi to powiedzieć. - Wydaje mi się, że albo zmieniam się w kogoś nie znanego sobie, albo odkrywam jakieś nieznane obszary swojej osobowości. Mark łagodnym gestem odgarnął włosy z jej czoła. - Nie potrafię ci powiedzieć, co masz zrobić - szepnął. - Wiem. Ale ja potrafię powiedzieć tobie, co ty masz zrobić. Masz kupić większy samochód i jeździć wolniej. - Wstała z zamiarem odejścia. Powinieneś trochę pospać. Może dzisiaj będziesz miał lepsze sny. Przyjdę jutro. - Wciąż nie powiedziałaś mi niczego o króliczej norze. - Powiem ci... jak tylko zrozumiem, jak się tam dostałam. Sara szła korytarzem szpitalnym, wciąż czując oszołomienie spowodowane zmianą strefy czasowej. Neonowe światła raziły ją w oczy. Drzwi do jednej z sal były otwarte, a ona, jak kierowca, który zwalnia widząc wypadek na drodze, przystanęła i zajrzała do wnętrza, gdzie pielęgniarka pochylała się właśnie nad ramieniem pacjenta, robiąc mu zastrzyk. Od strony łóżka dobiegły ją ciche, bełkotliwe słowa. Wiedziała, że jest tu intruzem - prawdopodobnie istniało niepisane prawo szpitalne, by odwiedzający idąc korytarzem patrzyli prosto przed siebie lecz nie potrafiła oprzeć się pokusie. Te przelotne spojrzenia na cierpienia innych ludzi
sprawiały, że łatwiej było jej znieść swój własny ból, cierpienie Marka i obawy rodziców. Zapewne takie właśnie rozumowanie kieruje wszystkimi ludźmi, którzy podglądają podobne sytuacje - pozwala uświadomić sobie, że bywają w życiu nieszczęścia większe niż te, które im się przytrafiły. Idąc korytarzem w stronę windy, zauważyła jeszcze jedną salę z otwartymi drzwiami. Panowała w niej prawie zupełna ciemność, rozproszona jedynie nieznacznie słabym światłem lampki przy łóżku. W środku sali wisiała zaciągnięta kotara, skrywająca jeszcze jedno cierpienie. Lecz to, co zobaczyła tuż obok drzwi, sprawiło, że zaskoczona zaczęła mrugać powiekami, zastanawiając się, czy to nie oszołomienie po długim locie daje znać o sobie wystąpieniem halucynacji. Przy łóżku trzydziestoparoletniego mężczyzny siedział Indianin. Krew przesiąkała przez bandaż spowijający głowę chorego; nad nim umocowane były liczne kroplówki, z których jakieś płyny sączyły się do jego żył. Indianin odwrócił się i spojrzał na nią. - Proszę wejść - powiedział tak spokojnie, jakby na nią czekał. Tłumaczyła sobie w myślach, że to ciekawość wciąga ją do tej sali, a może to wyczerpanie sprawiło, że weszła tam jak zahipnotyzowana. Lecz jednocześnie towarzyszyło jej dziwne przeczucie, że to ten mężczyzna przyciągnął ją tam dzięki jakiejś dziwnej energii, której dotąd nie znała. Miał długie włosy przytrzymywane cienką skórzaną przepaską, za którą zatknięte było orle pióro, a na szyi i nadgarstkach - sznury z różnokolorowych koralików i turkusów. Mógł mieć pięćdziesiąt kilka lat, może nawet przekroczył sześćdziesiąt; jego włosy były gęsto przyprószone siwizną, a twarz znaczyły głębokie bruzdy. - Proszę sobie wziąć to krzesło - powiedział cicho, niemal szeptem. Przeniosła wskazane krzesło i usiadła obok. Jego oczy były tak ciemne, że aż prawie czarne. Były to oczy człowieka, który wiele przeżył dostrzegła to od razu. Lecz prawdopodobnie z jej oczu również można było odczytać historię jej życia, a nie miała ochoty, by ktokolwiek ją rozszyfrował.
- Nie powinna pani tak lekkomyślnie traktować swojej duszy. Pozwala pani zostawiać na niej zbyt wiele odcisków palców - powiedział wpatrując się w nią uporczywie, czytając z jej twarzy niezależnie od tego czy jej się to podobało, czy nie. - Tak naprawdę to raczej moje ciało ma za dużo odcisków palców, ale to już zupełnie inna historia. Spuściła oczy, gdyż jego spojrzenie zaczynało wprawiać ją w zakłopotanie, i popatrzyła na mężczyznę leżącego na łóżku. Oddychała wolno, ciężko. Miała cichą nadzieję, że kiedy znowu spojrzy na Indianina, już go tam nie będzie, że okaże się zjawą z innego świata, która znalazła się tu tylko na chwilę, by przekazać jej wiadomość. Lecz wciąż tam był, patrząc na nią takim wzrokiem, jakby znał ją od lat. Pomyślała, że gdyby był to facet ubrany w ciuchy od C & R Clothięrs, to pewnie przed pięcioma minutami wsiadłaby do windy. Już słyszała, jak następnego dnia mówi do Marka: „Nie, mogę przysiąc, to był prawdziwy Indianin." - Kto to? - zapytała Sara, ruchem głowy wskazując leżącego na łóżku mężczyznę. - Mój syn. Miał wypadek motocyklowy. - Wyjdzie z tego? - Nie będzie już taki jak przedtem - odpowiedział cicho. Jego głos przywodził jej na myśl szum wiatru. - Jak pan ma na imię? - zapytała po chwili. - Loqui. - Ponownie wpatrzył się w jej twarz. - Słyszała pani kiedyś o wędrówce dusz? - Wiem tylko, co to jest Jaś Wędrowniczek. - Często pani żartuje, kiedy jest zdenerwowana, prawda? Jak pani ma na imię? - Sara. Tak, to prawda. Niektórzy obgryzają paznokcie, a ja żartuję. - Mówię o duszach, które nie mogą opuścić ziemi, wciąż są do niej przywiązane, wciąż mają tu coś do załatwienia. Żeby to zrobić, muszą zamieszkać w kimś, kto jest tu jeszcze fizycznie obecny. Muszą wejść w ciało kogoś, kto z jakiegoś powodu nie potrafi się bronić przed tego rodzaju inwazją.
- Jeśli próbuje mi pan wmówić, że wcielił się we mnie jakiś duch, musi to być albo duch H.G. Wellsa, albo Sylvii Plath. Spojrzał na nią wymownie, co odczytała jako: bądź wreszcie poważna. - W porządku - oznajmiła. - Postaram się powstrzymać od głupich żartów. Ale po co mówi mi pan to wszystko? Myśli pan, że ktoś się we mnie wcielił? - Nie, ale myślę, że jest pani tego bliska. Może istnieje ktoś, kto panią odpycha i przyciąga jednocześnie, kto zmienia się szybko, w tajemniczy sposób? Ktoś, kto przyprawia panią. O niepokój? - Dlaczego pan tak myśli? - Bo sprawia pani wrażenie zaniepokojonej - rzekł Loąui. Sara zaśmiała się cicho. - Teraz rozumiem... to logika, nie mistyka. - Mistycyzm zawsze do pewnego stopnia dotyczy logiki. W pani oczach widzę to samo, co bardzo długo widywałem u mojego syna. Próbowałem go przestrzec przed niektórymi ludźmi z jego otoczenia. Nie dlatego, że jestem jego ojcem, ani nawet nie z powodu motocykla i picia. To było coś więcej. Widziałem, jak pogrąża się w coraz gęstszej ciemności, jak tonie. I te odciski palców na duszy... było ich zbyt wiele, tak jak u pani. Świat nie jest bezpieczny. Trzeba się bronić nawet przed niewidzialnym zagrożeniem. Sarze wydawało się, że oprócz głosu Loąuiego słyszy również inne dźwięki, słabe i odległe - jęk wiatru wiejącego przez płaskie pustkowie, pohukiwanie sowy, głuchy odgłos bębna. Poczuła nagle obecność historii. To on, Loąui był rodowitym Amerykaninem; ona zaś jedynie oszustem, potomkiem złodziei, którzy zabijali, by przywłaszczyć sobie prawo do przybrania tego miana. - Jak mogę się przed tym bronić? - zapytała Sara. - Doskonale zna pani odpowiedzi. Trzeba je po prostu pamiętać. Muszę już się pożegnać... chciałbym zostać sam i pomodlić się. Mój syn nie przeżyje tej nocy. - Tak powiedzieli panu lekarze? - Nie. Oni tego nie wiedzą. Ale ja wiem. Na pożegnanie uścisnął jej dłoń. Była to dłoń, której uścisk
chciałaby pamiętać jak najdłużej. Odchodząc obejrzała się, jakby bojąc się, że zdążył już zniknąć, pochłonięty przez cienie. Lecz był tam siedział na niewygodnym szpitalnym krześle, z zamkniętymi oczami, skupiony na modlitwie. Sara nie była już nawet pewna, czy jest zmęczona. Niczego nie była tak naprawdę pewna. Doświadczała uczucia kompletnego zagubienia, jakby przebywała na innej planecie. Powlokła się w kierunku samochodu, nie mając jednak ochoty na powrót do pustego domu, gdzie nieznośną ciszę przerywać będzie jedynie odgłos jej własnych kroków. Przechodząc obok automatu telefonicznego zatrzymała się i postanowiła poczekać, aż zgarbiony przy słuchawce mężczyzna oświetlony neonowym światłem kabiny, skończy rozmowę. Belinda mieszkała niedaleko kliniki; może jest w domu i dzięki niej Sara nie będzie musiała snuć się bez sensu po pustym domu i obijać o własne lęki. Wiele życiowych dramatów rozgrywa się przy niemym udziale automatów telefonicznych. Korzystała z nich mnóstwo razy i niemal tyleż razy słyszała mężczyzn okłamujących żony, kiedy na zewnątrz czekały na nich inne kobiety, które starały się przybrać nonszalancką pozę; widziała łzy, gniew, desperację ludzi dzwoniących w sprawie pracy czy mieszkania. Mężczyzna stojący w tej chwili w budce był tak pochylony, że trudno było go rozszyfrować. Jedną ręką opierał się o automat telefoniczny, drugą trzymał się za brzuch i wyglądał, jakby chwycił go nagły atak wyrostka. Sara oceniła, że ma około trzydziestu lat, zapewne jest maklerem giełdowym lub agentem handlu nieruchomościami, i albo ktoś mu bliski jest w szpitalu, albo też właśnie powiedziano mu, że musi zwolnić tempo życia, zanim powstrzyma go zawał. Zapewne jednocześnie pali, żuje gumę i pije kawę. Gwałtownie odwiesił słuchawkę, wypadł z kabiny, a mijając Sarę rzucił jej w przelocie „przepraszam". Nie wiedziała, za co ją przeprosił; może myślał, że czekała tam ponad godzinę. - Belindo, to ja. - Gdzie jesteś? Skąd dzwonisz? - Z kliniki. Przed chwilą widziałam się z Markiem, czuje
się dobrze. Ale nie mam jeszcze ochoty wracać do domu, czuję się strasznie samotna. Mogę wpaść do ciebie? - Oczywiście - odpowiedziała Belinda. - I zostań u mnie na noc. Nie chcę, żebyś była sama. Belinda mieszkała w wynajętym domu przy ocienionej szpalerem drzew ulicy, niedaleko Westwood Village. Przed jej domem znajdował się duży dziedziniec, a do drzwi wiodła wysypana żwirem ścieżka. Wchodząc do domu Belindy wkraczało się w magiczny świat kryształów, starych koronek i rycin Maxfielda Parrisha. Na stołach leżały udrapowane stare koronkowe szale, w oknach wisiały kryształowe pryzmaty, tak że o różnych porach dnia rozszczepione światło tańczyło na ścianach i podłodze. Niemal bezustannie w salonie paliło się kadzidło, a wieczorami dom najczęściej oświetlony był nie światłem lamp, tylko blaskiem świec. Ze wspólnych wyjazdów na zdjęcia plenerowe Sara wiedziała, że Belinda robiła to samo w pokojach hotelowych - kupowała kwiaty, drapowała szale i koronki na krzesłach, by wytworzyć bardziej domową atmosferę. Belinda otworzyła drzwi nim Sara zdążyła do nich zastukać. Chrzęst kroków na żwirowej ścieżce informował ją, że goście nadchodzą. Stojąc w drzwiach i mając w tle za sobą złociste światło, wyglądała młodzieńczo i krucho. Jej włosy wciąż miały jasny kolor, lecz nie były już usztywnione pianką i żelem, i miękko, jak u chłopca, opadały na czoło. Belinda miała na sobie luźną tunikę w kolorze kości słoniowej. Unoszący się wokół niej zapach kadzidła wypłynął teraz przez otwarte drzwi. - Dobrze się czujesz? - zapytała, kiedy już wyściskały się z Sarą. - Tak... jestem tylko trochę skołowana. Za dużo się o'statnio wydarzyło. Nie mówiły zbyt wiele. Chodziły po domu, oglądały nową sukienkę Belindy, przyrządzały grzanki i herbatę. To wystarczało, aby złagodzić wspomnienie trudnych chwil tego wieczoru. Dom Belindy był niewielki, a sofa w salonie zbyt krótka, by na niej spać. Stało się więc oczywiste, że położą się na jednym łóżku. Zaczęły rozmawiać dopiero gdy weszły pod
prześcieradło, a Belinda zdmuchnęła świecę o zapachu jaśminu, jedyne źródło światła rozpraszające ciemność. - Powinnam go rzucić, ale nie mogę - odezwała się Sara; jej głos utonął w ciemności. - Anthony'ego? - Mhm. Moje życie zaczyna wymykać mi się z rąk. - Znam to uczucie - powiedziała Belinda, unosząc się na łokciu. Sara poczuła zapach kokosowego balsamu, którego przyjaciółka używała od lat. - Tak sobie myślę, że to niesprawiedliwe. Dlaczego mężczyźni, którzy tak na nas działają, są zazwyczaj pożeraczami serc? A inni, straszliwi nudziarze, to wrażliwe i opiekuńcze istoty, które nigdy ci nie dogodzą jak należy. - O ile w ogóle to robią - dodała Sara. - No właśnie. A jeśli nawet, to po dwóch minutach jest już po wszystkim, i mają tak małe instrumenciki, że trudno się zorientować, czy już jest gotowy, czy nie. - Musisz patrzeć na stopy, Belindo. Duże stopy, duża pała. - Niedawno jadłam kolację z dziewczyną, która była moją asystentką przy ostatnim filmie. Kelner przyniósł nam butelkę wina i powiedział, że przysyła ją adorator. Rozglądam się po restauracji, wybieram największą niedojdę i pytam: „To od tego pana?" A kelner odpowiada: „Tak, a skąd pani wie?" Myślę, że to zawsze tak jest. Po prostu nie mógł to być pięknie opalony facet jak z reklamy, o urodzie Adonisa. Sara przewróciła się na bok i włożyła sobie zmiętą poduszkę pod głowę. - Nie wydaje ci się czasem, że u zarania dziejów miał miejsce jakiś spisek? Że Bóg powiedział: „Oto, co daję. Faceci z małymi peniskami, pozbawieni zdolności do kochania się, faceci, którzy ślinią się w czasie pocałunków i wytryskują za szybko, otrzymają tak niezwykłe przymioty jak odpowiedzialność, wrażliwość i ogólnie miłe usposobienie. Natomiast ci z dużymi członkami, którzy działają na kobiety i potrafią doprowadzać je do rozkoszy, dając im co noc wiele orgazmów, będą najgorszymi zakałami tej ziemi i będą zostawiać za sobą mnóstwo złamanych serc. Bo przecież nie można mieć wszystkiego. Jak sądzisz, czy Bóg miał zły dzień, kiedy stworzył mężczyzn?
- To możliwe - odparła Belinda. - To jedyne logiczne wyjaśnienie. Opadła z westchnieniem na poduszkę. - Kto to wymyślił, że rozmiar męskiego członka nie ma żadnego znaczenia? - Na pewno facet z małą kuśką. - To możliwe. Nie słyszałam jeszcze, żeby mówiła to którakolwiek ze znanych mi kobiet. Przecież wtedy nie wiesz nawet, czy on jest w tobie. I czujesz się winna, bo nie chcesz zrobić mu przykrości - on i tak nic nie może na to poradzić -ale zastanawiasz się, czy jest już w środku, czy jeszcze na zewnątrz? Głupio byłoby go o to spytać. - Za duży też nie jest dobry - stwierdziła Sara. - Kiedy skończyłam college, zaczęłam się spotykać z pewnym facetem. Kiedy pierwszy raz poszliśmy do łóżka i zorientowałam się, jak jest ogromny, pomyślałam: „O, Boże, on się nie zmieści." Przysięgam, był taki wielki, że nie wiedziałam, co zrobić. Więc tylko go ściskałam. - Problem polega na tym, że faceci ze wspaniałymi fiutami są zwykle bardzo niebezpieczni. Wprawiają cię w jakiś trans i nagle, kiedy oprzytomniejesz na chwilę, pytasz samą siebie: „Cholera, co się stało z moim sercem? Wygląda jak spalona ziemia." - Jakie jest w takim razie rozwiązanie? - zapytała Sara. -Znaleźć faceta z małymi stopami i kupić wibrator? Belinda roześmiała się i zapadła pomiędzy nimi cisza. Po chwili Belinda przewróciła się na bok i ponownie podparła łokciem. - Coś ci powiem. Naprawdę mi przykro, jeśli cierpisz z powodu Anthony'ego, ale przynajmniej teraz wiem, że rozumiesz, co ja przeżywam. Zawsze miałam wrażenie, że ty jesteś ponad to. Jakby coś takiego w ogóle nie mogło ci się przydarzyć. - Ja też tak myślałam - odpowiedziała Sara. - Myślę, że teraz zostałam za to ukarana. - Poczuła muśnięcie jedwabnej koszuli nocnej Belindy na udzie. Serdecznie uścisnęła przyjaciółkę. - Strasznie cię kocham. - Ja też ciebie kocham - zapewniła Sarę Belinda i położyła głowę na poduszce. - Dobranoc.
- Dobranoc. Sara wpatrywała się w sufit, słuchając równego oddechu leżącej obok Belindy. Dlaczego tak łatwo przyszło jej robienie tych rzeczy z Allison dziewczyną, której nie znała i najprawdopodobniej nigdy nie spotka? Natomiast nigdy nie rozważała możliwości uprawiania seksu z Belindą, którą kochała i dla której była gotowa narazić życie? Jak to nazwała Erica Jong? Seks z wdzięczności? Może tylko anonimowość pozwala na zupełną swobodę. Może nasze zahamowania powstają w stosunku do ludzi, których znamy i z którymi się przyjaźnimy, ludzi, o których wiemy, że za rok lub dwa wciąż będą obecni w naszym życiu. Lecz wobec kogoś obcego w pokoju hotelowym, w obcym mieście, nic nas nie krępuje wchodzimy w różne sytuacje, czując na plecach wiatr, mając w kieszeni paszport i wszędzie otwartą drogę. Sara wsunęła ręce pod prześcieradło i odnalazła dłoń Belindy. Ich palce splotły się, ale Sara nie była pewna, czy Belinda się obudziła; może tylko jej dłoń machinalnie odpowiadała na bliskość przyjaciółki nawet w czasie snu. Belinda leżała na plecach i Sara starała się dostrzec drgnienie powiek, jakikolwiek znak, że przyjaciółka nie śpi, lecz w pokoju było zbyt ciemno. Jej druga ręka, przebywszy drogę w ciemności, spoczęła na obojczyku Belindy. Pozwoliła, by palce powędrowały tam, dokąd miały ochotę - najpierw na ramię, potem przez zagłębienie ramienia na pierś, gdzie skóra była bardzo delikatna. I wtedy Belinda przewróciła się na bok, poddając swe ciało pieszczotom, przytulając się do Sary. Lecz nadal w ciszy rozlegały się jedynie ich oddechy. Sara przywarła twarzą do szyi Belindy, przyciskając usta do pulsującego miejsca. Splotły się nogami; przedzielał je tylko jedwabny materiał koszuli Belindy. Sara czuła na skórze łagodny dotyk jedwabiu i ciepło znajdującego się pod nim ciała. I dopiero kiedy podwinęła koszulę, uniosła ją ponad biodra Belindy i mocniej przycisnęła do siebie przyjaciółkę, dopiero kiedy nie rozdzielał ich jedwab i czuła wilgotność Belindy na swoim udzie, coś kazało jej się wycofać. Sara zmieniła ułożenie nóg i Belinda zawahała się, ochłonęła.
- Nie mogę tego robić z kimś, kogo kocham - wyszeptała Sara, pocałowała Belindę w usta, po czym odsunęła się. Być może pocałunek miał powstrzymać słowa Belindy, które spodziewała się usłyszeć. Może miał oznaczać „Przepraszam" albo „Proszę, spróbuj mnie zrozumieć". A może po prostu tylko pocałunek był stosowny w takiej chwili. Sara nie była pewna. Belinda nic nie powiedziała, przesunęła się tylko na swoją stronę łóżka, które nagle wydało się dużo szersze. A Sara zacisnęła powieki, by pogrążyć się w ciemności, która i tak nie była w stanie niczego ukryć. Sen, który w końcu ją ogarnął, był tak wyrazisty, że przez wiele tygodni pamiętała go z najdrobniejszymi szczegółami. We śnie siedziała tuż obok wejścia do niewielkiej jaskini. We wnętrzu płonęło wielkie ognisko, od którego buchał taki żar, ża Sara musiała odsunąć się od wejścia - języki ognia zaczynały już ją smagać. We wnętrzu groty siedział Anthony, na którym straszliwy żar najwyraźniej nie robił żadnego wrażenia. Był spokojny i rozluźniony. Kilka jardów od Sary, oparta o drzewo Belinda obrzucała Anthony'ego przekleństwami, nazywając go skurwysynem, durnym jebaką, krzycząc, że go nienawidzi. Anthony odwrócił się i spojrzał na Sarę, strząsnął z czoła odprysk płonącego węgielka i właśnie wtedy dostrzegła siedzącą za nim Allison, również obojętną na żar i płomienie. Sara zastanawiała się, jak to się dzieje, że ona sama nie jest równie odporna na ogień; dlaczego żar wydaje się jej tak wielki, że nie może nawet podejść blisko wejścia do groty. Patrzyła, jak Allison pochyla się i całuje Anthony'ego, a on bierze ją w ramiona. Zaczęła krzyczeć równie głośno jak Belinda: - Wynoś się z mojego miejsca! Idź się z nią pieprzyć gdzie indziej! Allison i Anthony wyczołgali się z groty, otrzepali się z popiołu i weszli w las. Sara słyszała teraz odgłos płomieni chłosz-czących skały wewnątrz groty i oddech wiatru w drzewach, wśród których zniknęli Allison i Anthony.
9 Sara Następnego ranka Sara i Belinda ani słowem nie wspomniały o tym, co zdarzyło się w nocy. Sara opowiedziała, co jej się śniło. Zerwały pomarańcze z drzewek rosnących za domem, wycisnęły sok, przygotowały grzanki i kawę, i czytały na głos swoje horoskopy z porannej gazety. - Co robisz dziś wieczorem? - zapytała Belinda. Usiadła przy stole naprzeciwko Sary i zaczęła mieszać widelcem masło i brązowy cukier, dopóki nie utworzyła się brunatna masa, którą rozprowadziła na grzance. - Mam inne pytanie. Co ty wyprawiasz ze swoją grzanką? - Lubię takie grzanki. Kiedy byłam dzieckiem, mieszałam masło z białym cukrem, ale potem przerzuciłam się na brązowy, bo jest zdrowszy. - Belindo, to jest tak, jakby ktoś chwalił się, że lubił palić Marlboro, ale przerzucił się na Carltony, bo lepiej służą płucom. Cukier to cukier, a dym to dym. Poza tym nie mam żadnych planów na wieczór. Pójdę zaraz do Marka, a potem odwiedzę rodziców. Belinda odsunęła się z krzesłem od stołu. - Chciałabym, żebyś poszła dziś ze mną na wykład. - Mogę zapytać, o jakie stowarzyszenie chodzi tym razem? Czy to jacyś frustraci, których matki nie karmiły piersią? - Widzisz, zawsze to robisz - powiedziała Belinda, kładąc
na talerzu kolejną grzankę. - Gdy tylko o czymś nie chcesz słyszeć, robisz się cyniczna i obracasz wszystko w żart. - Już mi to ktoś powiedział - burknęła pod nosem Sara. - Co mówisz? - Nic. W porządku. Obiecuję, że będę tolerancyjna. Żadnych żartów. Czego dotyczy ten wykład? - Wygłosi go przywódca duchowy, nazywa się Philippe -oznajmiła Belinda. - Aha, słyszałam o nim. Jak on ma na nazwisko? - Mówimy na niego po prostu Philippe. Jego wykłady dotyczą zwalczania zagrożeń duchowych poprzez uzbrajanie duszy. Philippe twierdzi, że nikt nie może jej nam ukraść, jeżeli będziemy odpowiednio jej strzec i bronić. - O jakim rodzaju broni mówisz? - Sara miała wrażenie, że kiedy Loąui radził jej się bronić, nie myślał o tym w tak militarystyczny sposób. - Tą bronią jest nasza wola - powiedziała Belinda, pochylając się nad stołem w stronę Sary, jakby miała wyjaśnić jej wielką tajemnicę. Philippe mówi, że nasza wola musi być jak stal. Organizuje nam różne ćwiczenia, mające zwiększyć siłę woli. - Twarz Belindy rozbłysła dobrze znanym Sarze ożywieniem, ślepym zachwytem, który zawsze irytował ją u przyjaciółki. Belinda nie miała najlepszego rozeznania co do tego, co powinno być godne jej zachwytu. - Dobrze, pójdę z tobą. Ale jeśli te ćwiczenia mają polegać na chodzeniu po rozżarzonych węglach albo czymś w tym rodzaju, to ja się z tego wypisuję. - Nie, nie, to nic z tych rzeczy. Spotkajmy się u mnie o szóstej. Sara zaczęła przypominać sobie, co słyszała o Philippie. Skupiał on wokół siebie stale rosnącą liczbę zwolenników, którym wskazywał drogę rozwoju duchowego, kierując się wyłącznie własną interpretacją Kosmosu, Biblii i sobie tylko znanych ksiąg, które uznawał za stosowne. Opowiadano o nim niezliczone historie. Mówiono, że ma dar uzdrawiania i czynienia cudów, lecz odmawia publicznego demonstrowania tych zdolności twierdząc, że nie chce stać się cyrkowcem. Wszystkie te historie opowiadali o nim inni, gdyż Philippe stanowczo
odmawiał wywiadów dla prasy. Skutecznie unikał występów w mass mediach, pozostawiając budowanie swego autorytetu i dbałość o sławę swoim uczniom. Otaczająca go aura tajemniczości mogła odzwierciedlać jego prawdziwą osobowość, pomyślała Sara, lecz mogła być także najlepszym sposobem na zwrócenie na siebie powszechnej uwagi. Sara była w szpitalu tuż po dziesiątej. Gdy wysiadła z windy, wydało jej się, że czuje zapach perfum matki. Chanel No. 5. Przez całe życie był to dla Sary zapach Claire Norton. By dojść do separatki Marka Sara musiała minąć salę, w której minionego wieczoru spotkała Loquiego. Może znów go tam zobaczę, myślała, może jego syn odzyskał już przytomność i będę mogła mu powiedzieć, że poznałam jego ojca i rozmawiałam z nim. Delikatnie zapukała do drzwi, a gdy odpowiedziała jej cisza, zdecydowała się powoli je otworzyć. Łóżko było puste, świeżo zasłane, leżały na nim złożone w kostkę koce. „Nie przeżyje tej nocy" - powiedział jej Loqui. - Szuka pani kogoś? - usłyszawszy za sobą kobiecy głos, Sara odwróciła się. W korytarzu stała pielęgniarka z tacą pełną małych papierowych kubków z lekarstwami. - Tego mężczyzny, który wczoraj leżał na tym łóżku -odpowiedziała Sara. - Co się stało? - Przepraszam, czy jest pani jego znajomą? Kimś z rodziny? - Nie. To znaczy... wczoraj poznałam jego ojca. Chciałam go odwiedzić. Czy on... czy on umarł? - Przykro mi, tak. Wczoraj późną nocą - powiedziała pielęgniarka i odeszła. Odalające się pielęgniarki zawsze zostawiają za sobą miękki, czysty dźwięk, pomyślała Sara, jakby nie chciały zostawiać za sobą zbyt wielu wspomnień. Czuła, że nigdy już nie zobaczy Loquiego. Oparła się o ścianę w korytarzu i zamknęła oczy, starając się wyobrazić sobie, gdzie on teraz może być, próbując osadzić go w jakiejś rzeczywistości, która by do niego pasowała. Nie wyobrażała go sobie na przykład w Los Angeles ani w żadnym innym mieście.
Widziała go natomiast wśród śniegu, jakby mógł istnieć jedynie w zimowej scenerii, tam, gdzie nagie, czarne gałęzie drzew znaczą niebo nad jego głową. Tylko w takim krajobrazie ukazywała jej się jego twarz. Wydawało jej się nawet, że słyszy go, jak idzie po śniegu, którego skrzypienie rozlega się echem w mroźnym zimowym powietrzu. Był czas, kiedy Sara nie mogła wyobrazić sobie Marka inaczej niż w takiej białej scenerii, z płatkami śniegu na rękawach płaszcza. Gdy Mark studiował prawo w Columbia Law School, jego listy do niej pełne były sugestywnych opisów oddechu unoszącego się obłokiem w powietrzu i zwałów śniegu na dachach domów, tak że nie potrafiła wyobrazić go sobie w czasie innej pory roku. Gdy latem przyjechał do domu i zobaczyła go idącego ceglaną ścieżką prowadzącą do domu rodziców, oświetlonego słońcem, nieomal go nie poznała. - Dobrze się pani czuje? Sara otworzyła oczy i zobaczyła przed sobą młodego mężczyznę w białym lekarskim kitlu. - Tak. Po prostu chciałam dać odpocząć oczom... uspokoić oddech. Przyszłam tu w odwiedziny do brata. Skierowała się w stronę drzwi do salki, w której leżał Mark, w razie gdyby istniały przepisy dotyczące marnowania czasu na korytarzach szpitalnych. Może lekarz sądził, że przyszła tu, by ukraść stetoskopy albo zdobyć podpisy pod jakąś petycją. Czuła, że musi udowodnić, iż jej wizyta w szpitalu jest uzasadniona odwiedzinami. - ...nie będzie to żaden kłopot, możesz zamieszkać w swoim dawnym pokoju - mówiła matka do Marka, gdy Sara weszła do salki. - W dawnym pokoju? Mówisz o tym, który w ogóle nie zmienił się od czasu, kiedy Mark wyjechał do college'u? - zapytała Sara, całując matkę w policzek. - Założę się, że znajdziemy jeszcze jego starą pościel z wizerunkiem komandosa. Sara uściskała Marka, przytulając się do niego dłużej, niż zamierzała. Był jedyną osobą w jej życiu, do której zawsze mogła się zwrócić, niezależnie od wagi problemu. Jego ramiona zawsze były dla niej otwarte.
- Gdzie jest tata? - Nie miał ochoty dzisiaj przyjść. - Przez twarz Claire Norton przemknął cień, jaki zawsze pojawia się na twarzach ludzi, gdy nie potrafią ukryć smutku. - Źle się czuje? - zapytała Sara. - Zachorował? - Nie, nie, to nie to. Po prostu bardzo go przygnębiła poprzednia wizyta w szpitalu. Zobaczył Marka w tym stanie. - Był tutaj pierwszej nocy - dodał Mark. Lecz Sara wiedziała, o co naprawdę chodzi. Ojciec zbliżał się do tego momentu w życiu, kiedy wizyta w szpitalu to był zły omen. Życie nie powinno się kończyć w takich miejscach jak to, najprawdopodobniej tak właśnie myślał. Zapewne trzymał się dzielnie, dopóki nie upewnił się, że Mark wyzdrowieje, po czym dopadły go jego własne lęki. Sara patrzyła, jak matka dotyka czoła Marka tak samo jak w dzieciństwie, kiedy chciała zadecydować, czy powinien zostać w domu i nie iść do szkoły. Miała na sobie granatowe spodnie, białą bluzkę i staromodne pantofle na płaskim obcasie z przydeptanymi piętami, co było rezultatem tego, że ilekroć siadała, miała zwyczaj wysuwać z nich stopy do połowy. Widok tych butów sprawił, że Sarę ogarnął smutek. Świadczyły one jakby o wieku matki, były dowodem, że nie zadawała już sobie trudu, by wychodząc z domu włożyć eleganckie pantofle; ten przejaw próżności zostawiała młodszym kobietom. Nie wiadomo, co należy zrobić, kiedy zaczyna się dostrzegać u rodziców te zmiany, myślała Sara. Trzeba wieczorem spojrzeć w lustro i zastanowić się, gdzie uleciały te lata. Czuła się winna, że nie była zbyt troskliwym dzieckiem dla swoich rodziców. - Więc postanowione - powiedziała do Marka Claire Norton. Wydobrzejesz w domu, gdzie będę mogła się tobą zaopiekować. - Chwileczkę, mamo - odezwał się Mark. - Zostanę u was tylko do czasu, aż odzyskam siły. - W takim razie wszystko jest ustalone. - Wstała i włożyła torebkę pod pachę. - Przyjdź później - zwróciła się do Sary. -Odwiedź ojca. - Przyjdę. Pa, mamo.
Sara usiadła na łóżku i skrzyżowała nogi; tak zawsze siadywała na łóżku Marka, kiedy byli młodsi i prowadzili poważne rozmowy o życiu. - Dzięki tobie jest bardzo szczęśliwa - powiedziała. -Znowu pełni rolę matki. - Widzę to. Jak mógłbym jej odmówić? Więc co się z tobą dzieje? Widzę nad twoją głową burzowe chmury. - To widać, nie? - Mniejszy opatrunek zastąpił bandaż na twarzy Marka i teraz Sara nie musiała już pokonywać w sobie oporów, by spoglądać na brata. Głęboko zaczerpnęła tchu i odetchnęła powoli. - Czuję się tak, jakbym nie bardzo wiedziała, kim jestem. Mam nawet wrażenie, że zmienia się moja twarz... że widać na niej moje przeżycia. Rozumiesz, co mam na myśli? - Myślę, że to się nazywa kryzys tożsamości. - Ech, dobra nazwa. Nie wiem, co się ze mną dzieje, Mark. Robię rzeczy zupełnie przeciwne mojej naturze. Przynajmniej tak mi się wydaje. - Na przykład? - zapytał. - Dzisiejszą noc spędziłam u Belindy i prawie się z nią kochałam, to znaczy, zaczęłyśmy to robić i po chwili przestałyśmy. Nie wiem, co mnie najbardziej w tym niepokoi - czy to, że zaczęłyśmy to robić, czy to, że przestałyśmy. Wśród wielu cech Marka, które uwielbiała, było to, że nigdy nic go nie szokowało. Można mu było powiedzieć wszystko, nie obawiając się jego reakcji. - Nie jestem taki pewny, czy powinnaś się tym przejmować - powiedział po krótkim namyśle. - Od dawna jesteście przyjaciółkami. A ludzie szukają sposobów wyrażenia swojej miłości. Może w tamtej chwili wydawało się wam, że najlepiej wyrazi to seks. Może tak bardzo ją lubisz, może czułaś, że jest ci tak bliska, że chciałaś, by stała się jeszcze bliższa. To może być całkiem proste. - Ale to przecież miłość do niej powstrzymała mnie, tak myślę. Cholera, mam mętlik w głowie. Nienawidzę tego -przyzwyczaiłam się, że wszystko jest zrozumiałe i poukładane. Mark przyglądał się Sarze spod zmrużonych powiek.
- Czy jest jeszcze coś, o czym mi nie mówisz? Może przemilczałaś jakąś część tej historii? - To dlatego jesteś dobrym adwokatem, co? - skonstatowała Sara. - Może... To sprawa wyczucia. Więc jak? Otrzymam brakujące ogniwo? Miała ochotę wbić wzrok w podłogę, ale nie zrobiła tego. - Uprawiałam seks z pewną kobietą. A właściwie dziewczyną, to znaczy, była ode mnie młodsza, w Paryżu. Był tam też Anthony. Mark zamrugał powiekami. - To znaczy, że robiliście to we trójkę? - Niezupełnie. Anthony tylko się przyglądał. Zresztą tylko tyle mógł zrobić. Przywiązałam go do łóżka. Mark zaczął się śmiać; poczerwieniał na twarzy, a oczy zaszły mu łzami. - A odwiązałaś go przez wyjazdem do Los Angeles? -Przyłożył rękę do policzka, na którym był opatrunek. - Auu! Pamiętasz żart o tym, że boli tylko wtedy, gdy się śmieję? -Nie mógł jednak powstrzymać się od śmiechu. - Co cię tak bawi? - spytała Sara, czując, że i ona nie wiadomo czemu zaczyna się śmiać. - Nie wiem. Z tego, co mówisz, być może wynika, że to branie odwetu. Że mówimy o seksualnej zemście. Oboje pokładali się ze śmiechu. Sara zaczęła się bać, że za chwilę wejdzie pielęgniarka i zrobi Markowi zastrzyk uspokajający, żeby go uciszyć. - Ćśś, wyrzucą mnie stąd za zakłócanie spokoju - wyjąkała pomiędzy atakami śmiechu. - No, dobrze, już wystarczy. - Mark wziął kilka głębokich oddechów i zmusił się do opanowania. - A teraz poważne pytanie. Podobało ci się z tą dziewczyną? - Nie wiem. Teraz wydaje mi się, że to nie wydarzyło się naprawdę. To było jak sen - jak zły sen. Anthony potrafi właśnie tak na mnie wpływać. Ma nade mną jakąś władzę. - Wiesz, co sobie myślę? - rzekł Mark. - Powiedz.
- To ci się nie spodoba. - W takim razie świetnie będzie współgrało z tym, co myślę o innych wydarzeniach ostatnich dni. Mark uśmiechnął się. - Myślę, że może się okazać, że twoje spotkanie z Anthonym to najlepsze, co ci się mogło przydarzyć. - Nie rozumiem. - Pamiętasz ten dzień, w którym poszliśmy do sadu, a ty uderzyłaś Lane'a? - zapytał Mark. - Oczywiście, że pamiętam. Złamałam mu wtedy nos. - Przyglądałem ci się tego dnia. I pomyślałem, że chociaż byłaś przerażona tym, że zeszpeciłaś komuś twarz, odczuwałaś dużą satysfakcję z tego, że przejęłaś kontrolę nad sytuacją 1 zwyciężyłaś. Później przez wiele lat widziałem, jak doskonalisz technikę - już nie plamiłaś dłoni krwią, ale pozwalałaś mężczyznom, by sami zdzierali do krwi dłonie, próbując przedostać się przez mur, którym się otoczyłaś. Umilkł i zapadła między nimi cisza tak głęboka, że wydawało się, iż żadne z nich nie oddycha. - Mów dalej - po pewnym czasie poprosiła cicho Sara. - Brałaś na cel facetów, którzy wydawali ci się niebezpieczni, i robiłaś z nich zasmarkanych chłopaczków. - Takich jak Lane. - Zgadza się. Oczywiście nie zostawiałaś ich z rozbitymi nosami, to tylko przenośnia. Byłaś z powrotem w sadzie z przygotowanymi do walki pięściami. Nie wiem nawet, czy kiedykolwiek naprawdę wyszłaś z sadu. To nawet ma sens: trafiła kosa na kamień! Jedyny chłopak, przy którym omal nie zmiękłaś, to ten facet z ostatniego roku college'u. Ten z szarymi oczami. - Daniel. Nowojorczyk, któremu wydawało się, że Kalifornia to lepsze miejsce na rewolucjonizowanie Ameryki. - Gdy tylko zorientowałaś się, że może przebić się przez twoją skorupę kontynuował Mark - spławiłaś go. I, o ile dobrze sobie przypominam, zrobiłaś to bardzo stanowczo, z zimną krwią. - Wygląda na to, że musiałam wreszcie dostać po łapach,
i tę właśnie rolę pełni w moim życiu Anthony. Czy to masz na myśli, Wielki Mędrcze? - Tak, mniej więcej. Jest wystarczająco niebezpieczny, by cię intrygować, i nie udaje ci się zdobyć nad nim przewagi, co czyni całą sprawę jeszcze bardziej interesującą. Więc coś z tego musi wyniknąć. Myślę, że dowiesz się dzięki temu wielu rzeczy, siostrzyczko. Wielu rzeczy o sobie. Lepiej bądź na to przygotowana. - Nie cierpię, jak mówisz mi to, co powinnam usłyszeć -podsumowała Sara, ostrożnie rozprostowując zdrętwiałą nogę. -Chcę, żebyś wiedział, że nie byłam aż tak konsekwentna, jeśli chodzi o wybór mężczyzn. Daniel przyciągał mnie wcale nie dlatego, że był niebezpieczny. Podobał mi się, bo był cudowny. I miał coś takiego w oczach, że niezależnie od tego, o czym mówił, czaił się w nich seks. To było coś niesamowitego. Patrząc na niego można-było przysiąc, że albo robił to przed chwilą, albo miał zamiar to robić, albo oddawał się erotycznym fantazjom. - W porządku. Wprowadzę poprawkę do tego jednego, nie najważniejszego w sumie punktu. A teraz uściśnij mnie, żebym wiedział, że nie jesteś na mnie wściekła. Sara przytuliła się do Marka, żałując, że nie jest młodsza i że nie potrafi już wierzyć, że brat ochroni ją przed wszystkimi zagrożeniami, jakie niesie życie. Sara wyszła ze szpitala w gęsty smog i ciężkie powietrze. Nawet drzewa wzdłuż chodników wydawały się pocić od upału. W taki dzień w ludziach budzą się mordercze instynkty, pomyślała. A ona miała przed oczami miasteczko studenckie w Berkeley, w październiku, wiele łat temu. Widziała siebie stojącą obok Daniela i patrzącą w jego ciemne oczy, które przypominały jej kolor morza po sztormie. Daniel przybył tam, by wybawić świat od wyścigu zbrojeń, od zniszczenia środowiska i typowo męskiej obsesji budowania głowic jądrowych. Sara była tam jedynie po to, by uzyskać dyplom nauk humanistycznych. Mając przy boku takiego krzyżowca, rzeczywiście czuła, że jej opór słabnie; Mark miał rację. Był to czas, kiedy waliły
się jej prywatne mury Jerycha i to przyprawiało ją o potworny lęk. W obecności Daniela czuła się coraz bardziej bezbronna, była zachwycona jego zaangażowaniem, a kiedy go słuchała, wydawało się jej, że otwierają się w niej zapory, przez które wdzierają się nie znane dotąd uczucia. Przyciągały ją zresztą nie tylko jego oczy, lecz i cała twarz - pochmurna, o śmiałych rysach, okolona czarnymi włosami, które zazwyczaj związywał z tyłu, lecz które czasami wiatr zwiewał mu na twarz. Wyglądał wtedy jak waleczny Indianin broniący prerii przed plagą białych. Daniel był, co prawda, z pochodzenia Włochem, lecz kiedy rozpuszczał włosy... wyobraźnia Sary pracowała na najwyższych obrotach, i to tym bardziej ją przerażało. A kiedy się kochali, czuła się tak, jakby płynęła, jakby byli pod wodą, a fale popychały ich ku sobie z ogromną siłą. Czuła się zagubiona w obcym żywiole i traciła kontrolę nad sytuacją. Próbowała zawsze znajdować się nad nim, gdy się kochali, lecz wciąż czuła za sobą tajemnicze fale unoszące ją coraz bliżej niego, a przecież nigdy w życiu nie chciała być z kimś tak blisko, nawet z mężczyzną o zniewalającym spojrzeniu, wewnętrznej sile Gandhiego i akcencie de Niro. Mark miał rację również wtedy, gdy mówił, że była chłodna. Odpłynęła na własnej fali od Daniela, pozostawiając go pośród żywiołu, nie rzucając mu nawet koła ratunkowego. Nie zapewniła go, że wciąż będą przyjaciółmi, co stanowi stereotypowe pocieszenie przy końcu każdej bliskiej znajomości. Nie, odbyło się to raczej w stylu: „Nie mogę już tego znieść. Odchodzę. Nie dzwoń, bo odłożę słuchawkę i nie oddzwonię." I rzeczywiście on dzwonił, ona odkładała słuchawkę, a kiedy zostawiał jej nagraną wiadomość, nigdy nie oddzwaniała. Czasami czuła się z tego powodu winna, ale nie na tyle, by przestać zachowywać się jak rozpuszczony, egoistyczny bachor. Upał unoszący się z rozprażonego chodnika obezwładniał ją, sprawiając, że stopy miała jak z ołowiu. Żałowała, że nie ma władzy, by zmienić niebo - przyciągnąć ciężkie od deszczu czarne chmury i zmusić je do otwarcia się. Chciała, żeby deszcz zmienił nastrój dnia, żeby woda spieniła się w rynsztokach, ulice stały się nieprzejezdne i wszyscy siedzieli w domach. Oczywiście wszyscy z wyjątkiem niej. Stałaby wtedy w stru-
gach deszczu, dopóki nie przemokłaby do suchej nitki i nie poczuła, że deszcz dokładnie ją obmył. W świetle dziennym jej mieszkanie wydało się bardziej zaniedbane niż poprzedniego dnia wieczorem; nie rozpakowane walizki wciąż stały na środku salonu. Na automatycznej sekretarce migało światełko sygnalizujące nagraną wiadomość. Przez chwilę stała w drzwiach, zastanawiając się, co ma zrobić najpierw -wysłuchać nagranych wiadomości, rozpakować się czy rzucić się do odkurzacza. Zwyciężyła automatyczna sekretarka. „Ma cherie - usłyszała słowa Anthony'ego wypowiedziane z fatalnym francuskim akcentem. - Chciałem cię usłyszeć i dowiedzieć się, jak się czujesz. Mam nadzieję, że twój brat czuje się dobrze. Tutaj dochodzi osiemnasta, co znaczy, że u ciebie jest ósma rano i zastanawiam się, gdzie jesteś. Ja jestem w hotelu. Będę czekał na twój telefon." Zdenerwował ją arogancki ton jego głosu, koszmarny francuski akcent. - Niech zostawi akcent aktorom. On jest reżyserem. Nagle zachciało mu się zgrywać Gerarda Depardieu - wymamrotała pod nosem, kasując wiadomość. Odczuwała pewnego rodzaju mściwą satysfakcję, że jest w stanie unicestwić jego głos. Lecz przede wszystkim denerwowało ją, że ten głos sprawiał, iż miała ochotę natychmiast ściągnąć ubranie, położyć się na łóżku i zrobić to z poduszką. Weszła pod prysznic i naśladując nonszalancki ton głosu Anthony'ego wyobraziła sobie, że dzwoni do niego. „Cześć, Anthony, dzwonię, bo...", lecz jej głos odbił się od kafelków i absolutnie nie brzmiał przekonująco. Ubierała się i suszyła włosy powoli, jakby mogła tym dać do zrozumienia Antho-ny'emu, że wcale się nie śpieszy, by do niego zadzwonić. Kiedy w końcu usiadła na łóżku i podniosła słuchawkę, w Paryżu było już po dwudziestej pierwszej. Centrala hotelowa połączyła ją z pokojem Anthony'ego; numer był zajęty. Sara powiedziała, że chwileczkę zaczeka, lecz po pięciu minutach odłożyła słuchawkę. Jeśli nawet wydawało jej się, że ma jakąś władzę, poczucie to opuściło ją natychmiast po odłożeniu słuchawki. Anthony pokonywał ją nawet nie fatygując się do telefonu.
Wystarczał sam sygnał zajętej linii. Oczami wyobraźni ujrzała odłożoną słuchawkę i Allison na Anthonym. A może była to inna dziewczyna jakaś francuska cipcia z wilgotnymi wargami i ciałem bez grama tłuszczu na udach i biodrach. Nienawidziła siebie za to, że tak się rozzłościła. Wściekało ją, że tak żywo obchodzi ją, co robi Anthony. Wzięła głęboki oddech i zadzwoniła ponownie. Numer wciąż był zajęty. - Mam cię w dupie - powiedziała, z trzaskiem rzucając słuchawkę. Usiadła na łóżku i wsłuchała się w panującą w domu ciszę. A potem spojrzała na swoje ręce. Wydawało jej się, że widzi je po raz pierwszy. Czy to naprawdę były jej ręce? Miały szorstką skórę, widoczne żyły, zwiotczałą skórę nad kostkami. Najwyraźniej starzała się. Nie miała dzieci, a historia jej związków uczuciowych przypominała poradnik gier wojennych. W rogu pokoju piętrzył się stos łachów, a pod oknem piramida książek, do których uprzątnięcia nie mogła jakoś się zabrać. Lecz przecież tutaj nie było nikogo, kto widziałby ten bałagan - i kto albo dołożyłby do niego swoje rzeczy, albo zmobilizował ją do zrobienia porządku. Są kobiety, które nawet nie wiedzą, co to znaczy żyć samotnie, bez mężczyzny. Sara znała kilka takich, które nigdy nie mieszkały w domu tak cichym jak jej dom, nigdy nie zastanawiały się, kto by przyszedł, gdyby wzywały pomocy późną nocą. Te kobiety wiedziały, kto odpowie na to wołanie. Czasami w czasie bezsennych nocy zastanawiała się, czy ktoś by ją usłyszał, gdyby zaczęła krzyczeć, czy ktoś by ją znalazł, gdyby... Starała się wtedy ściągać wodze wyobraźni. Z marnym zresztą skutkiem. Czasami samotność odczuwa się jak więzienie w lochu. Słyszy się szczęk łańcuchów i mogą to być tylko własne łańcuchy. Prawdopodobnie Alexander Graham Bell wynalazł telefon w takiej właśnie sytuacji siedząc samotnie w swoim pokoju, paląc fajkę, czując, że znajduje się na krawędzi depresji. Pewnie myślał wtedy: „Gdybym tak mógł z kimś szybko nawiązać kontakt. Listy idą za długo, a trudno liczyć na gołębie pocztowe." Bo są takie właśnie chwile, kiedy telefon staje się czymś więcej niż tylko udogodnieniem. Staje się liną ratunkową. Ludzie z żołądkami wypełnionymi tabletkami nasennymi, a duszami pełnymi wątpliwości, czując zbliżającą się śmierć
chwytają za słuchawkę. Dzwonią, żeby się pożegnać albo błagać o ratunek, co zazwyczaj sprowadza się do tego samego. Telefon stwarza wtedy szansę przekazania wiadomości: „Proszę, obroń mnie przed samym sobą i proszę, pośpiesz się." Sara czuła, że musi do kogoś zadzwonić. Lecz do kogo? Oto sygnał, że źle się dzieje - kiedy sama potrzeba porozmawiania z kimś staje się dla najważniejsza niż osoba, do której dzwonimy. Kiedy wręcz nie możemy się zdecydować, do kogo zadzwonić. Kiedy nie ma to dla nas większego znaczenia, bo zadowoli nas każdy głos, czyjakolwiek obecność po drugiej stronie słuchawki. Nie myślimy wtedy o tym, by usłyszeć matkę, siostrę, czy najbliższą przyjaciółkę. Wystarczy usłyszeć kogoś. Kogokolwiek. Nie wiadomo czemu, Sara poczuła ochotę, by zadzwonić do swojej agentki. Ale Miriam najprawdopodobniej wciąż była na nią zła za to, że zrezygnowała z filmu i poleciała do Paryża. Poza tym była sobota; musiałaby zadzwonić do niej do domu, a Miriam była matką samotnie wychowującą czternastoletniego syna. W domu była jeszcze bardziej zdenerwowana. Centrala szpitala natychmiast połączyła ją z Markiem. - Halo? - Mark, boję się. Co będzie, jeśli skończę jako jedna z tych zdziwaczałych staruszek, które chodzą w szlafrokach do południa, a wieczory spędzają na oglądaniu „Koła Fortuny" i jedzeniu gotowego dietetycznego posiłku na rozkładanym stoliku telewizyjnym? - Saro, czy wydarzyło się coś nowego, od czasu, gdy u mnie byłaś? Skąd takie myśli? - Z mojej głowy - odparła ponuro Sara. - To wszystko bierze się z mojej głowy. - Tego właśnie się obawiałem. - Wyobraziłam sobie siebie za trzydzieści lat, samotną, wśród starych numerów „National Geographic" i „The Enquirer" i z pięćdziesięcioma kotami łażącymi po całym domu. A wokół domu będzie pełno chwastów, bo ogrodnik uzna mnie za wariatkę i przestanie przychodzić. I będę wychodzić z domu tylko we czwartki, kiedy wahadłowy autobus przyjeżdża po starsze, niepełnosprawne osoby, żeby zabrać je.
- Saro. - Co? - O czym ty mówisz? Sara zastanowiła się przez chwilę, ponownie spojrzała na swoje dłonie, które mimo wszystko nie wyglądały aż tak źle, z wyjątkiem tego, że przydałby im się manicure. - Sama nie wiem, po prostu miałam taką ponurą wizję reszty mojego życia i wpadłam w histerię. - „National Geographic" i „The Enquirer"? - zapytał Mark. - To możliwe. Wiesz, chodzi o różnorodność. - Mam dla ciebie propozycję, Saro. - Jaką? Dodać prochów uspokajających do kawy? - Nie. Idź zobaczyć się z rodzicami, tak jak to miałaś w planie, wyjdź z domu i przestań czekać na telefon od An-thony'ego. - Dzwonił, kiedy byłam w szpitalu - powiedziała Sara. -Czekałam potem, aż przestanie gadać, żebym mogła oddzwo-nić. - Przestań czekać, aż przestanie gadać. Powiedziałem ci, że powinnaś wysnuć z tego jakieś wnioski. Nie mówiłem, że masz popaść w obsesję. - W tym właśnie problem, że już mam obsesję - stwierdziła cichym głosem Sara. - Ale masz rację, pójdę przywitać twój dawny pokój od ciebie i powiem mu, że niedługo wrócisz, a może nawet uda mi się wygrzebać tę twoją komandoską pościel. W rodzinnym domu Sary unosiły się zawsze zapachy, które nawet po latach natychmiast ożywiały choć na chwilę wspomnienia z dzieciństwa. Zazwyczaj dom był wypełniony zapachem kwiatów pomarańczy. Teraz przy domu nie rosło już tyle drzewek co dawniej, lecz te, które pozostały, wydzielały zapach wystarczająco silny, by wypełnić nim powietrze. Roger Norton siedział przy oknie w salonie, wpatrując się w krajobraz, który nie przypominał już prawdę mówiąc krajobrazu. Jak okiem sięgnąć, wszędzie rozciągał się asfalt i rzędy
domów, wokół których było bardzo mało zieleni. Lecz gdy Sara przysunęła sobie krzesło i usiadła obok ojca, odniosła wrażenie, że oczyma duszy ojciec widzi coś innego, że zmienia widok za oknem, uszlachetniając go wspomnieniami. - Cześć, tatusiu - powiedziała cicho, nie chcąc go przestraszyć. Jego oczy nieznacznie rozbłysły ożywieniem; były teraz bardziej szare niż dawniej, tak jakby pierwotna ich niebieskość ustąpiła miejsca łagodniejszej barwie. - Pamiętasz naszego starego gruchota? - zapytał. - Cadil-laka? - Pewnie. Samochód nie do zdarcia. - To najlepsze auto, jakie miałem. Czasem mi go brakuje. - Spojrzał na Sarę mrużąc oczy, by lepiej widzieć. - Widziałam się dzisiaj z Markiem. Czuje się coraz lepiej. Niedługo wyjdzie ze szpitala i będzie tu mieszkał przez parę dni, pewnie mama ci powiedziała. Zostanie, dopóki nie nabierze sił. - Wiem - powiedział ojciec, patrząc na nią uważnie. - Wiesz, ten szpital mnie przeraził. Kiedy ma się tyle lat co ja, człowiek zaczyna wyobrażać sobie swój koniec i coraz bardziej nie ma ochoty, żeby to życie się skończyło. Są takie miejsca, gdzie po prostu nie chce się być, kiedy zamyka się oczy po raz ostatni. - Tatusiu, przecież jeszcze długo będziesz z nami - zapewniała Sara, ujmując go za rękę. Lecz nie była to prawda i oboje dobrze zdawali sobie z tego sprawę. Jego życie dobiegało kresu, upływający czas wycisnął na nim swe piętno. Ojciec odwrócił się w stronę okna. Sara trzymała go za rękę. Prawie godzinę przesiedzieli tak w milczeniu. Wystarczała sama jej obecność mówiły to jego oczy. Resztę popołudnia spędziła pomagając matce przygotowywać pokój na przyjęcie Marka. - Pamiętasz, jak was budziłam z drzemki albo rano? -zapytała w pewnej chwili Claire Norton, zajęta wygładzaniem narzuty na łóżku. - Pamiętasz, co wam wtedy mówiłam? - Oczywiście. Mówiłaś, że musisz zobaczyć, czy mamy w oczach gwiazdki. W ten sposób chciałaś się dowiedzieć, czy dobrze spaliśmy i czy byliśmy w krainie snów.
Na twarzy matki odmalowało się wzruszenie. - W krainie snów zawsze ma się w oczach gwiazdy -powiedziała. - To śmieszne. Ale Mark zawsze lubił tego słuchać bardziej niż ty. - Ja bałam się snów - powiedziała cicho Sara. - Co mówisz, kochanie? - Nic. Tak sobie mruczę pod nosem. Belinda znowu miała na twarzy ten wyraz zachwytu, kiedy wykonywała swoim Volkswagenem rozpaczliwe manewry na zatłoczonych ulicach, bez przerwy powtarzając Sarze, że nie chce stracić ani jednego słowa z wykładu Philippe'a. - Dokąd jedziemy? - zapytała Sara. - Gdzie też odbędzie się to wspaniałe wydarzenie? - W sali balowej w „Holiday Inn". - Nie wiedziałam, że w hotelach „Holiday Inn" są sale balowe. Jakoś wydaje mi się to niewłaściwe. - Saro, przestań. We wszystkich hotelach są sale balowe -stwierdziła Belinda. Tyle że nie we wszystkich hotelowych salach balowych unosi się woń kadzidła, pomyślała Sara, wchodząc do środka, i nie we wszystkich ludzie kołyszą się w rytm muzyki do You nad Me Against the World Helen Reddy. - Belindo - powiedziała cicho Sara, gdy stanęły w kolejce, by zapłacić dwadzieścia dolarów za możliwość znalezienia się w obłoku dymu kadzidła - jeżeli jest to Gala Przebojów i za chwilę zagrają / Am Woman, to ja tu zupełnie nie pasuję. To akurat nie było prawdą, gdyż w sali zgromadziło się zdecydowanie mniej mężczyzn niż kobiet. Prawie wszystkie kobiety miały to samo pełne zachwytu spojrzenie co Belinda. Było to coś w rodzaju zbiorowej ekstazy, może takie działanie miał silny zapach kadzidła? Gdy zapłaciły za wstęp, kobieta stojąca na progu uścisnęła każdą z nich serdecznie i powiedziała: - Zapraszam. Bardzo się cieszę, że tu przyszłyście. - Belindo - szepnęła natarczywie Sara. - Co?
- Czy tutaj trzeba się ściskać ze wszystkimi? Nie cierpię, jak dotyka mnie ktoś obcy. - Saro, musisz się bardziej otworzyć na ludzi. Między innymi dlatego myślę, że ten wykład dobrze ci zrobi. Znalazły wolne miejsca siedzące. Do Belindy podeszło jeszcze dwoje ludzi, by ją uściskać. Sara siedziała w milczeniu, ze wzrokiem utkwionym w swoje kolana, mając nadzieję, że sprawia wrażenie pogrążonej w medytacji i że w związku z tym zostawią ją w spokoju. Trudno powiedzieć, kiedy poczuła to wewnętrzne drżenie. Zaczęło się w żołądku i szybko rozprzestrzeniło na inne narządy. Myślała, że być może wypiła zbyt dużo kawy, lecz przecież tego dnia piła ją tylko rano. I kiedy tak się nad tym zastanawiała, w pomieszczeniu zapadła cisza. Sara odwróciła się i zobaczyła, że środkiem sali idzie żylasty, ciemnowłosy mężczyzna; ludzie rozstępowali się przed nim jak Morze Czerwone. Kiedy zbliżał się do rzędu, w którym siedziały, Sara dygotała już na całym ciele. To drżenie zaczęło powoli ustępować, w miarę jak się od nich oddalał, lecz na długo pozostało jej uczucie czegoś zimnego, wręcz lodowatego; nie sposób było tego racjonalnie wyjaśnić. - Kim jest ten facet? - zapytała Sara Belindę, chociaż wcale nie była pewna, czy kieruje to pytanie do przyjaciółki. Zapewne powinna była skierować je do niebios, jak w antycznej tragedii - proszę cię, Boże, powiedz, kim on naprawdę jest? Coś się tu dzieje, pomyślała, i to coś niepokojącego. - To Philippe - szepnęła w odpowiedzi Belinda. - Przecież ci mówiłam. - Wiem. Nie o to mi chodziło. Belinda spojrzała na nią pytającym wzrokiem i szybko odwróciła się, by zatopić wzrok w Philippie, który stanął przy mikrofonie. Uniósłszy głowę, Sara spojrzała na niego i zdała sobie sprawę, że ten niewielki wzrostem, szczupły mężczyzna z zaczesanymi gładko do tyłu włosami, ubrany w drogi garnitur, wysyła w tłum jakiś rodzaj energii i nawet gdyby w sali zgromadziło się tysiąc osób, nie byłyby w stanie zneutralizować tego, co zeń emanowało.
10 Belinda W którym momencie inna osoba wślizguje się w szczeliny naszej osobowości? - zastanawiała się Belinda. Czy w ogóle jest to jakiś ściśle określony moment? W jaki sposób komuś udaje się wniknąć w zakamarki naszej duszy, przedostać na te prywatne tereny, których przez lata strzeżemy przed całym światem? Czy to może się zdarzyć już przy pierwszym spotkaniu? Czy dopiero po dokładnym zbadaniu terenu, wypatrzeniu zamaskowanych wejść, którymi można się przedostać w głąb duszy? A może dzieje się to dopiero po wręczeniu przez nas samych kluczy do naszego wnętrza? Takie właśnie myśli przebiegły przez głowę Belindy w sali balowej hotelu „Holiday Inn". Nie były to jej pierwsze rozważania na ten temat. Bo chodziło o Philippe'a - tego była całkowicie pewna. Ciągle napotykała go w swojej duszy, w każdym wątku myśli był on, stojący z wyciągniętymi ramionami, jakby ją przywoływał. Był opanowany, a jednak kryło się w nim coś niepokojącego, szalonego. Miała wrażenie, że igra z ogniem i coś jej mówiło, że Philippe nie jest małym, spokojnie płonącym płomykiem. Nie powiedziała Sarze, że spotykała się z nim również prywatnie. Po raz pierwszy zdarzyło się to, kiedy przyszła na piąty wykład. Przyszedł wtedy do niej jeden z organizatorów i powiedział cicho: „Philippe chciałby z tobą porozmawiać po
wykładzie." Więc zaczekała jak posłuszna uczennica, patrzyła, jak ściska ręce tym, którzy ustawili się w kolejce, by doświadczyć choćby odrobiny osobistego zainteresowania z jego strony. Kiedy sala prawie opustoszała, Philippe podszedł do Belindy -poruszał się miękko jak jedwab, niemal nie zakłócając prądów powietrza - i powiedział: „Chodźmy porozmawiać do cocktail-baru." Była zadowolona, że w barze panuje półmrok. Czuła bowiem, że na jej policzki wpełza rumieniec. Miała zamiar zamówić coś mocniejszego - jakiegoś drinka, który pozwoliłby jej się rozluźnić, uspokoić nerwy. Myślała o tequilli z piwem. Lecz Philippe przyglądał się jej uważnie, ze splecionymi dłońmi, czekając, aż zdradzi część prawdy o sobie zamawiając to, co lubi. Przynajmniej tak jej się wydawało. Zepsute dziewczyny zamawiają na ogół teąuillę i piwo - są to dziewczyny, które spędzają w barach zbyt wiele czasu i być może mają nawet swój ulubiony rodzaj tequilli. - Proszę niegazowaną wodę mineralną z sokiem limono-wym - oznajmiła kelnerowi. - Dla mnie to samo - poprosił Philippe. Dłużej zatrzymał na niej wzrok - poczuła ciarki pod skórą, jak igły wbijające się w żyły. - Obserwowałem cię wśród publiczności w czasie wykładu - odezwał się w końcu. - I pomyślałem, że nadszedł czas, żebyśmy porozmawiali. - Nadszedł czas? - Czyż nie tego właśnie chciałaś? Znam cię, Belindo - coś w tobie wydaje mi się znajome. Raz na jakiś czas pojawia się ktoś taki jak ty i czuję wtedy, że powinienem poświęcić mu więcej uwagi. - Zbliżył do niej twarz - zobaczyła grę cieni na jego policzkach. Czuła, że to ona zbliża się do niego, mimo że jej ciało pozostawało nieruchome, jakby przyrośnięte do miejsca. - Dostrzegam ból w twoich oczach, w całym ciele - ciągnął wpatrując się w nią. Była oszołomiona, oddychała z trudnością. Próbowała zapanować nad swymi reakcjami, robiąc w pamięci listę cech, które u niego zauważyła. Na przykład jego kości policzkowe - wystające, o ostrych kantach; nadawały mu egzotyczny wygląd,
szczególnie w zestawieniu z ciemnymi oczami. Dostrzegła też ślady czasu na jego twarzy - niesymetryczne obrzmienia pod oczami. Lewe oko wydawało się jej starsze niż prawe. Zauważyła też gęstość jego baków prawdopodobnie był zmuszony golić się dwa razy dziennie - i cienką pulsującą żyłkę na czole. Nie mogła się zdecydować, czy jest przystojny, czy nie. Jej umysł był zaprzątnięty gorączkowym rejestrowaniem tego, co dostrzegały oczy. Gimnastyka umysłowa, ćwiczenia z obciążeniem. Czyż nie to właśnie robią więźniowie, by nie oszaleć? - Belindo, czy jesteś gotowa zmienić swoje życie? - zapytał Philippe. Skinęła głową, bezwolna w zetknięciu z mocą, którą najwyraźniej posiadał, skoro tak łatwo wejrzał do jej wnętrza. Ileż to razy marzyła o tym, by jej życie mogło się zmienić, i płakała, ponieważ nie następowały w nim żadne zmiany, a ona nienawidziła go takim, jakie było? - Będziemy musieli dokonać pewnej operacji emocjonalnej - oznajmił; kąciki jego ust uniosły się nieznacznie w uśmiechu. - Nie jest to zabieg bezbolesny, ale sądzę, że wytrzymasz. Myślę, że jesteś do tego przygotowana. Ponownie pokiwała głową i pomyślała o ludziach dokonujących takich operacji - sięgających w głąb czyjegoś ciała i wyciągających stamtąd oślizły, krwawy strzęp, który absolutnie nie przypomina żadnego z narządów wewnętrznych. Podczas rozmowy w pewnym momencie Philippe dotknął jej policzka; odniosła wtedy niesamowite wrażenie, że temperatura jego ciała jest niższa niż naturalna. Miał zimne, bezkrwiste, białe palce i - co dziwniejsze - ich opuszki były nienaturalnie gładkie, jakby pozbawione linii papilarnych. Mógł wszędzie się włamywać, wszystko kraść i nie zostawić za sobą żadnego śladu. Ponownie spotkała się z nim w jego biurze któregoś popołudnia. Wydawało się jej, że przez okna jego gabinetu nie zagląda światło słoneczne, mimo iż zasłony były rozsunięte, a na zewnątrz panował jeszcze jasny dzień. Kiedy później odtworzyła sobie w myślach tę wizytę, jej obraz wydawał się jej przymglony i ocieniony, może dlatego, że przez większość czasu miała zamknięte oczy.
- Musimy wrócić do tego momentu w twoim życiu, kiedy wszystko się rozpadło - powiedział podnosząc się zza biurka i podchodząc do niej. Dał jej znak, by razem z nim podeszła do sofy, ale kiedy już tam się znalazła, nie usiadł obok niej, czego się spodziewała. Zajął miejsce w fotelu, a ona poczuła się nagle opuszczona, zdana na łaskę losu. - Czy był taki moment - ciągnął - kiedy twoja wiara załamała się i poczułaś, że nigdy już nie będzie taka sama? - Tak - odparła Belinda, doświadczając nagle wrażenia, że jest w szpitalu, a jej dziecko właśnie jest wynoszone za drzwi. Na zawsze. - Musisz mi zaufać, Belindo, i zabrać mnie z sobą w podróż do przeszłości. Inaczej nie będę mógł ci pomóc. W jego głosie kryła się obietnica ulgi i spokoju, więc zrobiła, o co prosił. Ukazała mu cały bezmiar pustki swego życia -mówiła, iż ma poczucie, że jej ciało jest otchłanią wypełnioną jedynie martwą ciszą. Opowiedziała mu o tej ciszy, która zapadła w pokoju, kiedy zamknęły się drzwi i dotarło do niej, że już nigdy nie ujrzy swego dziecka, mówiła, że wyobraża sobie jego twarzyczkę i wtedy rozdziera ją potworny ból. I że czuła tylko pustkę pomiędzy swymi wciąż szeroko rozchylonymi nogami. Dała dziecku tyle miejsca, by mogło przyjść na świat, a potem dziecka już nie było, a ona wciąż tam leżała i jej uda nie chciały się zewrzeć, jakby odmawiając przyjęcia do wiadomości, że dziecko zostało jej zabrane. - Nie uciekaj. - To był głos Philippe'a siedzącego teraz obok niej. - Musisz doświadczyć wszystkiego, co dotyczy tego wydarzenia. Nie uciekaj od tego. - Boję się - powiedziała Belinda przez zaciśnięte gardło. - Wiem. Dlatego właśnie jestem przy tobie. W tym dniu, kiedy była zbyt odrętwiała z bólu, by cokolwiek zrozumieć, w sali rozlegały się jakieś głosy. Usłyszała je naprawdę dopiero teraz, w gabinecie Philippe'a. Lekarz mówił: „To minie. Za kilka miesięcy nawet nie będzie o tym pamiętać." Tak jakby młodość łączyła się ze szczególnymi predyspozycjami do amnezji. Owa podróż przez pamięć okazała się dla Belindy niezwykle bolesna. Czuła, że rozpaczliwie chce wypłynąć na powierzchnię
jeziora, że dusi się z braku powietrza. Nie chciała już więcej wracać do tej sali, lecz Philippe nalegał, mówiąc, że nie może uciekać od wspomnień. Zrozumiała, że wydostanie się na powierzchnię wtedy, gdy on zdecyduje, że nadszedł już na to czas. Kiedy w końcu pozwolił jej wstać, kiedy wróciła z podróży przez pamięć i otworzyła oczy, gabinet Philippe'a wciąż wydawał jej się dziwnie mroczny, odnosiła jednak wrażenie, że zaszła w niej jakaś stała, istotna zmiana. Philippe był teraz częścią jej przeszłości; oprowadziła go po niej. Tak więc od tego dnia, ilekroć wróci pamięcią do szpitalnej sali, zobaczy zakrwawione prześcieradło i dziecko, którego krzyku nie zdążyła nawet zapamiętać, Philippe również będzie tam obecny. Byli teraz stopieni w jedno - przewodnik duchowy i gorliwa uczennica na osłoniętej cieniem krawędzi historii, która dotąd należała tylko do Belindy. Tego dnia zastanawiała się, czy tak właśnie czują się bliźniaki. Czy ich klatki piersiowe unoszą się i opadają w tym samym rytmie? Czy ich sny skąpane są w tych samych ciemnych wodach, a potem w tej samej chwili wypływają ku światłu? Belinda przyglądała się Sarze, próbując się domyślić, co przyjaciółka sądzi o Philippie. Pilnie przysłuchiwała się wykładowi, lecz trudno było odczytać reakcję z jej twarzy. Belinda pragnęła, by jej oddanie Philippe'owi zyskało aprobatę Sary. Nie wiedziała jednak, jak uzyskać od niej ten rodzaj pokrzepienia. - Jeśli pójdziecie za mną, ukażę wam drogę do nieba -mówił Philippe. Nie zważajcie na to, co mówi świat. Belinda wiedziała już, że będzie za nim iść przez całe życie. Przypomniała sobie jeszcze jedno spotkanie z Philippe'em - żywiła wtedy nadzieję na to, że będzie bardziej intymne, lecz miało ono inny charakter. Jego asystent zadzwonił do niej rano z zapytaniem, czy będzie mogła przyjść do gabinetu Philippe'a o siedemnastej. - Tak - odpowiedziała bez wahania, obawiając się, że jeśli zacznie się zastanawiać, zaproszenie może stać się nieaktualne.
W tym dniu była umówiona na rozmowę dotyczącą pracy w niskobudżetowym filmie; nie była to zbyt prestiżowa propozycja, lecz Belinda nie mogła pozwolić sobie na wybrzydzanie. Miała ochotę odwołać spotkanie, ale wiedziała, że nie powinna być aż tak nieodpowiedzialna. Czuła jednak, że absolutnie najważniejszy jest dla niej Philippe; dawała mu pierwszeństwo przed wszystkim, nawet praca zeszła na dalszy plan. Zjawiła się w biurze pięć minut po siedemnastej. W Century City słońce ześlizgiwało się powoli wzdłuż budynków, zapalając niezliczone okna. Biuro Philippe'a znajdowało się na czternastym piętrze. Jadąc windą, Belinda poprawiła fryzurę, odnalazła w torebce błyszczek do ust i uzupełniła to, co zlizała w czasie rozmowy o pracy. Ten okropny nawyk dawał znać o sobie ilekroć była oceniana, ilekroć ważyła się jej przyszłość. W sekretariacie nie było nikogo; zauważyła, że drzwi do sanktuarium Philippe'a są uchylone. Wyobraziła go sobie, jak niecierpliwie czeka tam na nią, spoglądając na złoty zegar stojący na biurku. Lecz gdy zbliżyła się do drzwi, niespodziewanie dobiegł ją zza nich szmer wielu głosów. Przeżyła wielkie rozczarowanie. Myślała, że będą sami. W gabinecie były cztery nie znane jej osoby i Philippe siedzący za biurkiem. Wyglądało to jak zebranie elity klasowej - grupy najlepszych uczniów zaproszonych na prywatną rozmowę z profesorem. - Belindo, prosimy. Czekamy na ciebie - powitał ją Philippe. Nie wstał na powitanie, wykonał tylko zapraszający gest. Rozpoznała twarze znane z wykładów. - Nie wiem, kogo z obecnych zdążyłaś poznać - odezwał się Philippe. Pozwól, że dokonam prezentacji. Od lewej do prawej - Astrid, Michelle, Kenneth i Dionne. Miał tu być również mąż Dionne, ale zdecydował się nie przyjść. - Podniósł zatroskany wzrok na Dionne - kruchą, spłoszoną kobietę. -Będziemy musieli o tym poważnie porozmawiać, prawda? - Tak - odpowiedziała Dionne kuląc ramiona jak skarcone dziecko. - Tak - powtórzył Philippe. - Musimy bardzo uważać, z kim wiążemy swoje życie.
Belinda zaczynała się denerwować. Miała wrażenie, że coś zostało jej odebrane - jego akceptacja, osobiste zainteresowanie. Lecz im bardziej ją to niepokoiło, tym bardziej pragnęła jego aprobaty. - Zaprosiłem was tutaj z bardzo ważnego powodu - kontynuował Philippe. - To nie przypadek, że właśnie wy zostaliście wybrani. Muszę wiedzieć, w kim mam oparcie. Muszę się przekonać, że mogę na was liczyć jako na uczniów, ponieważ - możecie mi wierzyć - idą złe, mroczne czasy. Astrid i Michelle są już ze mną od pewnego czasu i wiedzą, jak wielka nastanie ciemność, zanim rozbłyśnie światło. Ten straszny czas jest już bliski. I jeśli ktokolwiek z was nie do końca wierzy, że jestem tutaj, by nieść światło, niech odejdzie od razu. - Zrobił dramatyczną pauzę, przesuwając wzrokiem po twarzach zebranych. Nikt się nie poruszył. - Dobrze -powiedział, zamykając na chwilę oczy, jakby wsłuchiwał się w wewnętrzny głos. - Zbliżamy się do strasznego okresu w dziejach tego świata, w gruncie rzeczy ten czas już nastał. Wielu skazanych jest na zagładę, przeżyją jedynie wybrani. Lecz aby znaleźć się wśród wybranych, musicie mieć pieczęć wyciśniętą na czole, ponieważ moce nieczyste będą usiłowały was opętać. - Mówisz o prawdziwym zagrożeniu? - zapytała Michelle. - Nie przerywaj - osadził ją Philippe lodowatym tonem. -Już wcześniej rozmawialiśmy o twoim tchórzostwie. Jeżeli nie jesteś gotowa z nim walczyć, wiesz, gdzie są drzwi. Nikt nie spojrzał na Michelle, lecz Belinda wiedziała, że wszyscy poczuli się tak samo. Gdyby było to konieczne, opuściliby Michelle czy kogokolwiek innego, by zasłużyć na uśmiech lub aprobujące skinienie głowy Philippe'a. Michelle mogłaby równie dobrze być starą Eskimoską, pozostawioną by zginąć wśród śniegów, i nikt nawet by się za nią nie obejrzał. - Wybacz mi - powiedziała. - To już lepiej - ocenił Philippe. Jego głos zmieniał się jak pory roku. Brzmiał teraz ciepło, kojąco - przyjmował ją ponownie do owczarni. - W Biblii - ciągnął - o potrzebie wytrwałości i wiary mówi Apokalipsa. Chcę, żebyście to dobrze zrozumieli, bo na drodze, którą wybraliśmy, ta wytrwałość będzie nam bardzo potrzebna,
gdyż wiele będziemy musieli przecierpieć. Nawet niektórzy spośród was mogą się zwrócić przeciwko nam. Będą i tacy, co wybiorą drogę Judasza. Lecz przypominam wam słowa Apokalipsy. - Sięgnął po leżącą na biurku Biblię i otworzył na zaznaczonej stronie. - „Lecz udziałem tchórzów czytał wznoszącym się modulowanym głosem, który zdawał się zmierzać ku chmurom - niewiernych, nierządników, czarowników, bałwochwalców i kłamców wszystkich będzie gorejące jezioro ognia i siarki. To jest śmierć druga." Odłożył Biblię, przedłużając milczenie, by wszyscy zgromadzeni poczuli lęk, po czym powiedział: - Daję wam nowe życie, o ile poddacie się mojemu przywództwu. Musicie być gotowi znosić dla mnie wszelkie cierpienia i trudności, musicie włożyć ręce w ogień, o ile to będzie konieczne. W przeciwnym razie nie będę mógł wypełnić swojej misji na ziemi. - W tym miejscu głos nieznacznie mu się załamał i Belinda pomyślała, że zbiera mu się na płacz. -Zostałem wybrany na przywódcę. Lecz potrzebuję waszej pomocy. Musicie mnie wspomagać i umacniać waszą wiarą. Biblia mówi nam o wielkiej bitwie pod Armageddon, a ja mówię wam, że ostateczna walka między dobrem i złem jest już bliska. Niewielu zdoła ją przeżyć. Lecz ostanie się garstka wybranych, a celem mojej ziemskiej egzystencji jest przepro-' wadzenie wybrańców przez straszliwe płomienie. Kiedy tego wieczoru Belinda wyszła z biura Philippe'a, było już ciemno. Razem z nią wyszli inni jego uczniowie. Nikt nie miał wiele do powiedzenia. „Zostałam wybrana" - te słowa ciągle przemykały jej przez myśl. Znalazłam się w kręgu zaufanych, jestem jego uczennicą. Na pewno oznacza to koniec smutków w moim życiu, myślała. Jej przeszłość odejdzie w zapomnienie, grzechy zostaną obrócone w proch i pył. Odrodzi się do nowego życia jako szczęśliwy człowiek, którym zawsze chciała być. W sali balowej ściemniono światła, jak zawsze pod koniec wykładu. Belinda chciała spojrzeć na Sarę, spróbować
zorientować się, jaka jest reakcja przyjaciółki, lecz nie mogła oderwać oczu od Philippe'a. Czekała na jakiś sygnał porozumiewawczy z jego strony, na to, by ich spojrzenia spotkały się choć na chwilę - chciała się upewnić, że wyłowił ją wzrokiem spośród publiczności. Zdarzało się to już kilka razy, a wtedy Belinda czuła się jakby wirowała w upojnym walcu, światła zdawały się tańczy wokół niej, a ludzkie twarze rozmazywały się przed oczami. Doświadczała oszałamiającego, euforycznego uczucia, że reszta świata się nie liczy. Tego właśnie pragnęła -tylko tego jednego tańca. Nie doczekała się. Philippe skłonił głowę, zachęcając zgromadzonych do zagłębienia się w medytacji. - Przed laty Ojcowie Pielgrzymi, idąc za głosem przywódców, przebyli Atlantyk na spotkanie nieznanego - mówił głosem przepełnionym takim ciepłem i zapałem, że jego żar mógłby stopić lodowiec. - Musieli wykazać się nieustraszoną odwagą. I o taką właśnie odwagę was proszę. Podążajcie za mną tam, dokąd was prowadzę, nawet jeśli droga wyda się wam trudna i niebezpieczna, nawet wówczas, gdy będziecie mieli ochotę zawrócić. Nieprzypadkowo zostaliście przysłani do mnie. I przyrzekam wam, że w końcu spełnią się wasze nadzieje. A teraz chciałbym, abyśmy pogrążyli się w ciszy, kontemplując to, co powiedziałem, dopóki nie poproszę was o otwarcie oczu. W sali zapanowała cisza, słychać było jedynie oddechy, kilka westchnień i szum wentylatorów. Lecz sama cisza była głośniejsza. Po pięciu minutach Philippe powiedział: - Dobrze, możecie już otworzyć oczy. Przeszedł pomiędzy rzędami krzeseł. Belinda odniosła wrażenie, że sala budzi się z głębokiego snu. Ludzie wyciągali ku niemu ramiona, wstawali i wychylali się w jego stronę jak zielone pędy do słońca. Czekała, aż Sara coś powie, przygotowała się nawet na to, że usłyszy jakiś ironiczny komentarz, lecz przyjaciółka patrzyła nieobecnym wzrokiem, nie odzywała się, a z jej zamyślonej twarzy trudno było coś wyczytać. W milczeniu wyszły z sali w jesienną noc. - Co o tym sądzisz? - zapytała w końcu Belinda, otwierając drzwiczki samochodu.
- Sama nie wiem. Myślę, że jest interesujący. Wolałabym, żeby odbywało się to bez tych uścisków i machania kadzidełkami przed nosem. To tak, jakby chcieli odtworzyć sceny z Biblii, ale zabrakło im liści palmowych. - Myślisz, że on nie zasługuje na takie oddanie? - Na to pytanie Belinda rozpaczliwie pragnęła usłyszeć odpowiedź, lecz być może nie od Sary. - Nie wiem - powiedziała Sara patrząc prosto przed siebie, na drogę. Chyba nie mnie o tym sądzić.
11 Sara Tej nocy Sara długo zastanawiała się nad prawdziwym uczuciem, jakiego doznała w sali balowej. Miała wrażenie, że czyjeś palce otaczają jej szyję tak mocno, że nie może wydobyć głosu. Było to tym dziwniejsze, że nie miała pojęcia, do kogo należą te palce i czy ją duszą, czy tylko głaszczą. Z pewnością wydarzyło się coś, co wyprowadziło ją z równowagi, a przyczyną tego był bez wątpienia Philippe. Jego wykład jednocześnie wprawiał w zakłopotanie, intrygował i przerażał. Zauważyła, jak umiejętnie opierał się na autorytecie Biblii, ukazując najstraszniejsze apokaliptyczne wizje, by słuchacze zintegrowali się wokół niego, ufając, że poprowadzi ich ku światłości. Miała wrażenie, że w ujęciu Philippe'a on i Bóg przygotowywali razem świętą krucjatę i dzielili ludzkość na dwie wrogie armie. To militarystyczne skojarzenie trochę ją niepokoiło, lecz jednocześnie dostrzegła, że to przesłanie mocno przemawia do wyobraźni. Skoro osiągnięcie oświecenia może zostać zaplanowane i opracowane strategicznie niczym plan bitwy, czy w takim razie może być trudne? Mówiąc Belindzie, że nie ma prawa oceniać Philippe'a, naprawdę tak myślała. Była zbyt oszołomiona, by móc oceniać cokolwiek. Niezależnie od wszystkiego udało mu się zaprzątnąć jej myśli i sprawić, że miała chaos w głowie. Kiedy zajechały pod dom Belindy, Sara długo stała przy
samochodzie. Miała ochotę pobyć jeszcze z przyjaciółką, lecz bała się tego. - No, to dziękuję, że mnie tam wzięłaś. - Przesuwała czubkiem buta wzdłuż płyty chodnika. - Jestem bardzo zmęczona, jadę do domu. - Nie ma sprawy - powiedziała Belinda. Stały naprzeciwko siebie jak dwoje nastolatków po pierwszej randce, zastanawiając się, w jaki sposób się pożegnać. Jesteśmy przyjaciółkami, mówiła sobie Sara, wciąż możemy dotykać się jak przyjaciółki, nawet jeśli minionej nocy dotykałyśmy się jak kochanki. Ostrożnie uściskała Belindę, i wtedy to powróciło i ogarnęło ją falą. Wyobraziła sobie, jak leży obok przyjaciółki, przytula się do niej i rozchyla jej uda swoim udem. Nie potrafiła jednak odtworzyć w myślach całości tego obrazu - widziała jedynie kawałki układanki. Oczami wyobraźni zobaczyła usta swoje i Belindy, głodne i drżące, lecz zaraz przestraszyła się tych myśli i postarała się, by uleciały. Belinda pozwoliła Sarze się przytulić, sprawiając, że między nimi znowu wytworzyło się ciepło, a Sara ujrzała kolejną scenę. Miała oczy zasłonięte przepaską, rozpinała guziki bluzki Belindy, zdejmowała swoją i stawała półnaga w środku nocy, nad nimi cicho brzęczała lampa uliczna, obok przejeżdżały samochody. To właśnie przepaska na oczach sprawiła, że pragnęła dalej rozbudowywać ten scenariusz, nawet gdyby miał nigdy nie zostać zrealizowany. Przepaska pozwalała na poczucie bezkarności. Pozbawiona zmysłu wzroku, czuła się niewinna. Jej emocje nie będą powodować zapalania się ostrzegawczych światełek; te będą mrugać gdzie indziej, na innej ulicy, i czekać, aż odzyska wzrok. Belinda łagodnie wyzwoliła się z uścisku, który trwał już za długo. Sara wyczuła jej zdenerwowanie. - Zadzwonię do ciebie jutro - odezwała się Belinda. -Wyśpij się i daj znać, czy dzwonił Anthony. , Sara wsiadła do swojego samochodu i włączyła silnik. Anthony. Omal nie wyrwało jej się: „Kto?!" Odtworzyła w pamięci jego twarz, odnawiając w ten sposób znajomość. Tak napra-
wdę nie chciała tego. Anthony był bolesnym, zbyt intensywnym doświadczeniem w jej życiu, a ona pragnęła teraz ucieczki w coś bardziej subtelnego, do kogoś łagodniejszego i miększe-go. Właśnie to spodziewała się znaleźć w nocy z Belindą, lecz powstrzymała ją od tego miłość do niej. Nie miała pojęcia, jak zanalizować te swoje nowe potrzeby, lecz była pewna, że chciała tego naprawdę. Pomyślała o Paryżu, o dotyku ust Allison - chciała być z kobietą. Nie pytaj siebie dlaczego, ostrzegła się w duchu, bo odpowiedź może cię przerazić. Pojechała do Hollywood i zatrzymała się przed barem dla lesbijek, o którym mówiła jej zaprzyjaźniona aktorka. Wnętrze baru oświetlone było miękkim czerwonym światłem; wchodząc tam, Sara czuła, że przekracza granice innego świata - ciepłego jak wnętrze macicy, świata, gdzie wszystko jest dozwolone. Był to świat kobiet, w którym mężczyźni nie mieli nic do powiedzenia. Grała muzyka - Sara pomyślała, że śpiewa Paula Abdul, chociaż nie była pewna - a wysoka Murzynka w gorsecie i legginsach tańczyła w jej rytm tuż przy wejściu. W barze był już tłok, a dziewczyn wciąż przybywało. Już po paru minutach Sarze wydało się zupełnie naturalne, że widzi przy barze kobiece pary, wymanikiurowane dłonie gładzące blade ramiona, uszminkowane usta przedzierające się przez gąszcz włosów, by wyszeptać coś do ucha. Przy barze pracowały dwie dziewczyny. Sara przyciągnęła wzrok barmanki z grzywą jasnych włosów błyszczących brokatem. - Wódka z lodem - rzuciła. Nie próbowała tego od lat, lecz najwyraźniej tego wieczoru wszystko musiało być inaczej niż zwykle. Dziewczyna o krótkich, ciemnych włosach, mimo iż zajęta była rozmową z dwiema kobietami, nie przestawała przyglądać się Sarze. Czuła niemal, jak rozpłomieniony wzrok dziewczyny ogrzewa jej policzek, ilekroć odwracała się w jej stronę. W końcu wyczuła, że dziewczyna idzie ku niej. - Cześć, jestem Pamela. - A ja Sara. Cześć. - Pijesz tak sama?
Ton głosu dziewczyny był tak jasny i rzeczowy, że Sara nie wzdrygnęła się ani nie spuściła oczu. Zaskoczyła ją ta nietypowa dla siebie reakcja, lecz po chwili zrozumiała, dlaczego tak się dzieje: ilekroć zagadywał ją w ten sposób jakiś mężczyzna, czuła sztywnienie karku i jeżyła się w gniewie, gotowa do ataku. Lecz nie czuła niczego takiego wobec tej kobiety; była całkiem rozluźniona. - Czekam na kogoś - odpowiedziała Sara. A chociaż nie było to prawdą, nie było także kłamstwem. Rzeczywiście czekała na kogoś, nie wiedziała tylko, na kogo. Kilka kobiet zaczęło tańczyć w pobliżu wejścia. Tańczyły parami lub same; nie miało to żadnego znaczenia. Pamela odpłynęła w ich stronę, a Sara odniosła wrażenie, że wiele spośród znajdujących się tu pań to nauczycielki - surowe, purytańskie w ciągu dnia, gdy mówią o Chaucerze i rewolucji amerykańskiej, lecz niecierpliwie oczekujące wieczoru, kiedy będą mogły objąć swoje przyjaciółki i zanurzyć się w tym łagodnie oświetlonym świecie, w którym mogą być sobą. Dziewczyna musiała nadejść, kiedy rozmawiała z Pamelą, bo kiedy Sara ponownie rozejrzała się po barze, natychmiast ją zauważyła. Miała proste włosy obcięte na jeża i ufarbowane na ciemnozielony kolor. Była ubrana w czarną skórzaną kurtkę motocyklową, białą koszulę i dżinsy. Sara przyłapała się na tym, że bez skrępowania wpatruje się w usta dziewczyny, przypominające wargi Belindy; jej oczy miały to samo prowokujące spojrzenie. Belinda zawsze użalała się na wyraz swoich oczu. „Ludzie niewłaściwie odbierają moje spojrzenia - powiedziała kiedyś do Sary. - Patrzę na faceta, a on od razu myśli, że chcę go uwieść." - A nie chcesz? - droczyła się Sara. - Czasami to mi się zdarza. Ale moje oczy zawsze mają taki wyraz, nawet kiedy patrzę na jakąś maszkarę. - Nadmiar hormonów - padła diagnoza Sary. - Ich poziom się podnosi i wyłażą twoimi oczami. Tak więc Sara, wpatrując się w oczy nieznajomej, zastanawiała się, czy zawsze mają ten wyraz, czy też jedynie teraz wyrażają coś szczególnego. Wiedziała, jaki wariant bardziej by
jej odpowiadał; nie miała wątpliwości, po co przyszła. Musiała być tego pewna również i ta dziewczyna, skoro szła teraz w stronę Sary, mijając stołki barowe. Sarze wydawało się, że upłynęło sporo czasu, zanim do niej dotarła i stanęła tuż obok, opierając się o bar, wciśnięta między Sarę a dziewczynę siedzącą na sąsiednim stołku. Sara poczuła delikatny zapach perfum Ralph Lauren. Dłoń, którą wyciągnęła w stronę Sary, miała długie czerwone paznokcie, lecz paznokcie drugiej były obcięte tak krótko, że czerwony lakier wyglądał na nich jak krople krwi. Jedna ręka wampira, a druga ofiary, pomyślała Sara. - Jestem Lacey - przestawiła się dziewczyna. - Sara. Miło cię poznać. - Odwróciła wzrok na chwilę, by wypić łyk swojego drinka. - Jesteś podobna do mojej przyjaciółki Belindy. Mogłybyście być siostrami. - Tak? Więc gdzie ona jest? Pokłóciłyście się? - Nie, ona nie jest tego rodzaju przyjaciółką - wyjaśniła nerwowo Sara. Jest po prostu moją przyjaciółką. Lacey uśmiechnęła się. - Ale chcesz, żeby była kimś więcej, tak? - Sama nie wiem. Lacey przyglądała się jej uważnie, badając ją swym wzrokiem i uśmiechając się do niej ustami Belindy. - A ja wiem. Nigdy nie byłaś jeszcze w takim miejscu, prawda? Sara pociągnęła tęgi łyk. - Nie. To się tak rzuca w oczy? - A jak myślisz? - Dlaczego czuję się jak na przesłuchaniu? Lacey roześmiała się. jej śmiech był inny niż śmiech Belindy swobodniejszy, miał bogatszą gamę odcieni. - To nie tak. Możesz zostać. Nie robimy tu egzaminów wstępnych. Więc powiedz mi o sobie, Saro. Masz tę przyjaciółkę i kogo jeszcze? Mężczyznę? - Tak, mężczyznę. - Sara dała znak barmance i zamówiła kolejnego drinka. - Mężczyznę, który czasami mnie przeraża. To, co z nim robię, jest strasznie intensywne, niszczy mnie.
- Więc rzuć go i zajmij się swoją przyjaciółką - orzekła Lacey. - To przeraża mnie jeszcze bardziej. Kocham ją, ale chyba nie mogę być jej kochanką. Czuję się, jakbym miała zamienić się w balon, który leci do nieba i znika na zawsze. Mówiła to ze wzrokiem utkwionym w szklankę. Teraz spojrzała na Lacey, spodziewając się zobaczyć zakłopotanie na jej twarzy. Lecz Lacey w ogóle nie sprawiała wrażenia zakłopotanej. Może była przyzwyczajona do wynurzeń nieznajomych przy barze. - Czemu tu przyszłaś, Saro? - zapytała. - Chciałam zobaczyć, jak to wygląda. - Lesbijski bar? - Wszystko. - Jesteś pewna? - zapytała Lacey. Sara zawahała się. Czy naprawdę była pewna? Jeśli powodowała nią jedynie ciekawość, to dlaczego Allison nie zdołała jej zaspokoić? Albo Belinda? Mimo że prawie do niczego między nimi nie doszło, na wspomnienie tych chwil ogarniała ją gorąca fala. Ale to co innego, mówiła sobie, nie kieruje mną Anthony, a miłość nie ma z tym nic wspólnego. Anthony jest za oceanem, miłość zaś czeka w tym samym mieście. - Tak, jestem pewna - odparła. Lacey uśmiechnęła się. Włożyła swoją wampirzą rękę w dłoń Sary; długie paznokcie drasnęły skórę. Sara wstała i zaczęły się przepychać przez tłum ku wyjściu. Noc była ciepła, rozświetlona neonami i blaskiem księżyca. Kiedy zniknęły za rogiem i udały się w stronę bocznej uliczki, Lacey wysunęła swoją dłoń z ręki Sary i otoczyła ją ramieniem w pasie. W uliczce powitał je odór gnijących odpadków i ski-słego piwa. Sara mrużyła oczy, chcą przebić się wzrokiem przez egipskie ciemności, gdy szły obok pojemników na śmieci. Odgłosy ulicy wydawały się teraz bardzo odległe. Jakiś kot wyskoczył spośród śmietników, roztrącając puste puszki. Zatrzymał się na chwilę, by spojrzeć na Sarę i Lacey świecącymi żółto oczami i pomknął dalej. Mniej więcej w połowie długości uliczki Lacey lekko popchnęła Sarę w stronę ściany budynku i obróciła ją tak, że plecami opierała się o mur.
- Nie musisz zastanawiać się, czego chcesz - wyszeptała, muskając usta Sary swoimi wargami. - Ja to wiem. Sara poczuła, jak całe jej ciało mięknie, gdy Lacey przywarła do niej w namiętnym pocałunku, gdy spotkały się ich języki. Z Allison to Sara miała decydujący głos, decydowała, jaką tamta miała przyjąć pozycję, wydając nieme komendy, zachęcając ją do tańca, którego obie nie znały. Teraz role się odwróciły. Była uległa, posłuszna, reagowała na ruchy Lacey, nie przejawiając żadnej inicjatywy. Długie paznokcie wbiły się w jej kark, a druga dłoń rozpięła dżinsy i wśliznęła się do środka, doskonale wiedząc, dokąd zmierza. - Nigdy nie wkładasz majtek? - zapytała Lacey lekko schrypniętym teraz głosem, mile wpadającym w ucho Sary. - Zwykle wkładam. Tylko dzisiaj wieczorem nie włożyłam. Nie wiem, dlaczego. - Aha. - Język Lacey uniemożliwił Sarze wypowiadanie słów, a po chwili Lacey wsunęła w nią palce. Masowała ją kciukiem z dużo większą zręcznością niż mężczyzna, sprawiając, że z gardła Sary zaczęły wydobywać się zduszone jęki. Z sykiem wciągnęła powietrze przez zęby, zaciśnięte, by krzykiem nie zwrócić uwagi ewentualnego przechodnia. Miała ochotę wykrzyknąć czyjeś imię, lecz obawiała się słowa, jakie wyrwałoby się z jej gardła. Patrzyły na nią oczy Lacey; lecz to wargi Belindy przesuwały się teraz wzdłuż jej szyi ku piersiom. Zęby Lacey umiejętnie chwyciły sutek Sary, doprowadzając ją do krawędzi bólu i ekstazy. Lacey uklękła, ściągnęła dżinsy z bioder Sary i wtuliła w nią twarz, mając zamknięte usta, jakby wdychała ją w siebie, pragnąc zapamiętać jej zwierzęcy zapach. Sara przypomniała sobie, jak klęcząc przed Allison nie miała ani cienia wątpliwości, że mimo tej pozycji to ona, Sara, ma przewagę. Lecz teraz nie zależało jej na osiągnięciu przewagi, była zadowolona mogąc stać i czuć się więźniem. Wpiła palce w głowę Lacey; pragnęła dalszych doznań, chciała zostać pochłonięta, pożarta, wyssana. Chciała poczuć osłabienie bliskie omdlenia. Nie bała się - jej oczy zasłoniła przepaska ciemnej uliczki tchnącej odorem piwa i zapachem obcej dziewczyny,
której nazwiska nie znała i prawdopodobnie nigdy nie miała poznać. I ona sama zatraciła się w anonimowości całej sytuacji. Nie była nawet Sarą. Była tylko jedną z tych osób, które nocami pieprzą się w zaułkach, a rano udają kogoś innego. Lacey przeniosła na nią wzrok. - Nie walcz z tym, Saro. Pozwól mi to zrobić. Sara zacisnęła powieki, najpierw łagodnie, potem zaciskała je coraz mocniej, w miarę jak poruszał się w niej język Lacey, upewniając Sarę, że Lacey wie, czego ona potrzebuje. Lacey ściskała rękoma kolana Sary, jakby wyczuwając, że zaczynają się uginać. Zwolniła tempo na tyle, żeby Sara poczuła, że odchodzi od zmysłów, a potem wargi Lacey zaczęły ssać i poruszać się szybciej, odgadując pragnienia ich więźniarki, dopóki nie spiła wszystkiego, co dała jej Sara. Ciało Sary drżało, wstrząsane dreszczem; zagryzła dolną wargę aż do krwi. Lacey przez kilka minut nie podnosiła się z klęczek, nie odsunęła twarzy ukrytej między nogami Sary, nie dojrzała jeszcze do wypuszczenia więźniarki. Wstając, naciągnęła dżinsy na biodra Sary i zapięła je, jakby zacierając ślady. Lecz na zawsze pozostanie tam odcisk jej warg, nawet kiedy zmyje się szminka. - Masz ochotę tam wrócić? - zapytała, zbliżywszy twarz do twarzy Sary. - Nie. Pojadę do domu. - Czuła drapanie w gardle, jakby drobiny asfaltu wpadły jej do ust. - Prawdę mówiąc nie sądziłam, że będziesz chciała tam wrócić. Sara nie potrafiła odczytać ewentualnej dwuznaczności tych słów. Czy wyrażały rozczarowanie, czy były jedynie stwierdzeniem faktu? Tak to jest z nieznajomymi, pomyślała - ich słowa kryją w sobie wszystkie możliwe znaczenia. Przez chwilę się nad tym zastanawiasz, po czym wsiadasz w samochód i odjeżdżasz, dochodząc do wniosku, że tak czy owak to nie twoja sprawa.
12 Sara Sara weszła do domu obładowana zakupami, zostawiła klucz w drzwiach i skierowała się prosto ku automatycznej sekretarce. Była wściekła, że stała się niewolnicą 'telefonu, ale zostawiła w hotelu wiadomość dla Anthony'ego i czekała, aż zadzwoni - chociaż tyle razy w życiu obiecywała sobie, że nigdy nie będzie czekać na telefon od mężczyzny. Dzwoniła do niego późną nocą - u niego był już ranek - tak że prawdopodobnie zdążył już pojechać na plan. Dzwoniąc, wciąż miała ślady szminki Lacey po wewnętrznej stronie ud. Właściwie poczuła ulgę, że go nie zastała; nie rozmawiali od czasu, kiedy wróciła do Los Angeles, i nie wiedziała, jak zachowałaby się podczas rozmowy. Nie ufała sobie. Minęło parę dni, ale wydawało jej się, że upłynęły całe wieki. Na automatycznej sekretarce nagrane były trzy wiadomości. Stojąc z zakupami na środku pokoju uświadomiła sobie, jak bardzo pragnie, by jedna z wiadomości pochodziła od Anthony'ego. Nacisnęła playback. „Miło było otrzymać wiadomość od ciebie, Saro - rozległ się jego głos, w którym usłyszała ton wymówki. - Tutaj dochodzi dwudziesta pierwsza. Gdybyś miała ochotę zadzwonić do mnie, to jestem w hotelu... i marzę o tym, żeby cię usłyszeć. Często myślę o tobie."
Wyłączyła sekretarkę decydując, że wysłucha innych wiadomości później. - Tekst jak z karty okolicznościowej, no i ten ton... -powiedziała do siebie głośno. Wyjmując artykuły spożywcze z torby, odgrywała w myślach różne scenariusze rozmowy. Odebrał telefon, mówiąc: „Tak?", co kazało jej się zastanowić, kogo spodziewał się usłyszeć. - To ja, Sara. - Jak się miewasz? - zapytał, nie ujawniając żadnych emocji. Jego talent do zachowywania się chłodno i z dystansem doprowadzał ją do szału. - Dobrze - odpowiedziała. - Mark czuje się coraz lepiej. Ma złamaną nogę, więc na jakiś czas zamieszka u rodziców... Będzie tam rozpieszczany. - A-ha. No cóż, cieszę się, że to nie okazało się groźne. A co z tobą? Co poza tym porabiasz? - Prawdę mówiąc, staram się jak najmniej myśleć o tobie - odpowiedziała. Dobrze zdawała sobie sprawę, że próbuje wymusić na nim jakąś jakąkolwiek - reakcję. Nie znosiła zetknięcia z jego grzeczną, chłodną uprzejmością. Nieważne, w którą stronę miała się wychylić strzałka barometru, byle się poruszyła. Wolała nawet znieść ból, byle nie mieć do czynienia z tą nieznośną obojętnością. - Naprawdę? - odezwał się. Strzałka się nie poruszyła. -A w jaki sposób starasz się to robić? - Poszłam na przykład do baru dla lesbijek i poderwałam tam dziewczynę, z którą rozmawiałam. - Boże, czy ja naprawdę to powiedziałam? pomyślała. Chciała, co prawda, wywołać w nim jakąś reakcję, ale chyba przedobrzyła. - Uprawiałaś z nią seks? - spytał Anthony. Sara zrozumiała, że wszystko, co zrobiła, miało na celu głównie zaintrygowanie Anthony'ego. Była teraz jak Frankenstein, obserwujący stworzonego przez siebie potwora. - Tak - odpowiedziała, czując, że zabrnęła za daleko, by się wycofać.
- Hmm... No dobrze, chętnie wysłucham twojej opowieści o tym, kiedy się spotkamy. Nie powinienem już siedzieć w Paryżu zbyt długo. Może jeszcze tydzień. - Anthony, czy nic cię nie obchodzi, że byłam z kimś innym? Odpowiedziała jej cisza, która trwała zbyt długo. - Nie lubię, kiedy starasz się wzbudzić we mnie zazdrość, Saro powiedział w końcu lekkim, łagodnym tonem. - To chyba gra poniżej twojego poziomu, nie sądzisz? Kiedy skończyli rozmowę, zaczęła się zastanawiać, jak też on to robił tak kierował ich dialogiem, że zawsze pozostawiał ją słabą, bez wiary w siebie, i pełną wątpliwości. Pozostałe wiadomości pochodziły od Belindy i dawnej przyjaciółki, Charlene, która wyszła za mąż i zniknęła z życia znajomych. Zapewne niczego dobrego nie wróżyło to, że po latach zadzwoniła i zostawiła wiadomość, że koniecznie musi porozmawiać z Sarą. Głos Belindy był znacznie mniej zdesperowany, lecz Sara postanowiła zadzwonić do niej najpierw. - Postanowiłam urządzić przyjęcie w sobotę wieczorem, dla Philippe'a oznajmiła Belinda podekscytowanym głosem, który zawsze Sarę niepokoił. - Myślę, ze zaproszę sześć osób, bo tyle akurat zmieści się przy moim stole... - Belindo, czy jesteś pewna, że to naprawdę dobry pomysł? - przerwała jej Sara. - Tak, oczywiście! Co chcesz mi zasugerować, pytając, czy to dobry pomysł? Philippe właśnie wtedy będzie miał wolny czas. Ma w tym dniu popołudniowe zajęcia z grupą zaawansowanych uczniów, a potem przyjdzie do mnie. - O jakich zajęciach ty mówisz? I co to za grupa? - Pamiętasz, mówiłam ci... prowadzi ćwiczenia, które pomagają odnaleźć w sobie moc - odpowiedziała Belinda. - Racja, przypominam sobie. Więc to jest po prostu wstępna nauka chodzenia po rozżarzonych węglach. - Saro, rozumiesz? - entuzjazmowała się Belinda, jakby była po dużej wódce albo na haju, w każdym razie zdecydowanie daleko od prozaicznej rzeczywistości. - Będę gościła
w domu wielkiego mistrza, będzie siedział przy moim stole... a ciebie posadzę tuż obok niego. - O, Boże - jęknęła Sara. - Masz już nawet plan rozlokowania gości. Słuchaj, nie chcę tu robić za głos rozsądku, ale czy nie wydaje ci się przypadkiem, że mówiąc „mistrz", trochę przesadziłaś? Mimo wszystko to nie Mozart będzie twoim gościem. Facet prowadzi wykłady, ludzie przychodzą, machają kadzidełkami i powtarzają co celniejsze jego zwroty. Nie rób z niego kogoś, kim nie jest. - Wiesz, że nie cierpię, jak robisz się cyniczna. Mogłabyś wyświadczyć mi przysługę? W sobotę wieczorem zostaw ten swój cynizm za progiem. - Chryste, cieszę się, że i o tym pomyślałaś. Świetny pomysł. Goście będą mogli zostawiać i płaszcze, i cynizm. Belinda westchnęła; było to głębokie, pełne rezygnacji westchnienie kogoś, kto powoli wraca na ziemię. - Muszę się już pożegnać. Chcę zaplanować menu. - Okay. W takim razie do soboty. Może wszystko jakoś się ułoży, myślała Sara wykładając zakupy. Może uda jej się zapomnieć, że w twarzy Lacey dostrzegła twarz Belindy, że pragnęła, by język Lacey był językiem Belindy. Może to wszystko było tylko chwilowym przywidzeniem - wizją zdarzającą się po wódce, w ciemnym zaułku. A może to, do czego omal nie doszło między nią a Belindą, było chwilą, kiedy splatają się niewłaściwe przewody, co powoduje, że normalny prąd przestaje płynąć. Tak czy owak, była to jedynie teoria; po to właśnie tworzymy teorie, by stały się lekarstwem dla naszych umysłów i łagodziły objawy choroby, w czasie gdy naukowcy szukają skutecznego remedium. W rezultacie telefonu do dawnej przyjaciółki, Charlene, Sara umówiła się z nią na kawę w Beverly Hills. Była jej nawet wdzięczna za to, że miała okazję oderwać się od własnych problemów z Anthonym i szczerze przejęła się tym, ze Charlene wydawała się bardzo przygnębiona. Spotkały się w kawiarnianym ogródku na ulicy. Sara była tam pierwsza i podziwiała styl Charlene, która szła w jej stronę
wymijając stoliki. Charlene zawsze miała styl. Doskonale się ubierała, klasycznie choć skromnie, dobierając zawsze eleganckie dodatki. - Rozwodzę się - oznajmiła swoim teksańskim akcentem potentatów naftowych. W jej nosowo brzmiącym głosie kowbojki słychać było staranną edukację. Opowiadała o kosztach rozwodu, lecz Sara miała wrażenie, że Charlene omija główny problem. - I to cię tak przygnębia? - zapytała Sara. - Sprawa pieniędzy? Charlene pokręciła głową, przygładzając machinalnym gestem ciemne, doskonale gładkie i zaczesane do tyłu włosy. Zapaliła papierosa i wydmuchnęła długą wstążkę dymu tuż obok Sary. - Po prostu nie mogę już tego robić - wyznała. - To znaczy, udawałam przez prawie rok, ale, moja kochana, teraz dochodzę do sedna sprawy... Nie wiesz, o czym mówię, prawda? - Nie mam zielonego pojęcia, Charlene. Cały czas omijałaś ten temat. - Mówię o różnych erotycznych zabawach. Kochana, on lubił, żebym do tego wkładała czarne szpilki i chłostała go biczem. Sara omal nie udławiła się swoją kawą cappucino. - Boże, Charlene, nie przyszłoby mi do głowy, ze to może być w twoim stylu. Co jeszcze miałaś na sobie? - Nic. Aha... Czasami skórzany stanik. - Żadnego sznura pereł albo zegarka od Cartiera? - Saro... - Staram się tylko stworzyć pełny obraz... Charlene zdusiła papierosa w popielniczce i zapaliła drugiego. - Ten sukinsyn próbuje teraz wyciągnąć ode mnie pieniądze, po tym wszystkim, co dla niego zrobiłam. Na początku myślałam, że to rodzaj zabawy. Ale wiesz, co? To jest przerażające. Nie wiedziałam, dokąd nas to zaprowadzi. I zaczęłam obawiać się, ze nigdy nie będziemy już mogli się kochać... no wiesz, tak normalnie, bez żadnych gier i zabawek. Od pewnego
czasu bałam się tak po prostu przytulić i wytworzyć romantyczny nastrój. Myślałam, że mogę to stracić na zawsze. A najdziwniejsze w tym wszystkim jest to, że wciąż trzymam te nasze zabawki w pudełku w szafie... po prostu nie wyobrażam sobie, że mogłabym je wyrzucić. Sara dopiła kawę. - O jakich zabawkach ty mówisz? - zapytała, zastanawiając się, czy ma ochotę usłyszeć odpowiedź. - No wiesz, gumowe penisy, krążki na członki, bicze, no, takie rzeczy. - Gumowe penisy? - zapytała Sara. - O nich nie powiedziałaś. - Kochana, ta rozmowa musiałaby odbyć się przy czymś mocniejszym, a nie przy kawie. - Charlene, jak myślisz, czy to zawsze wymyka się nam spod kontroli... to znaczy, takie zabawy? Czy zawsze musi to w końcu wzbudzać lęk? - Nie potrafię tu być obiektywna. Wiem jedynie, co stało się ze mną. Charlene popatrzyła na Sarę spod zmrużonych powiek. - Pytasz o to z jakiegoś konkretnego powodu? Osobistego? Sara wzruszyła ramionami. - Sama nie wiem. Jednak dobrze wiedziała, i wiedziała też o tym Charlene, lecz nie chciała jednak zmuszać Sary do powiedzenia czegoś, czego nie miała ochoty wyznać. Sarę wciąż pociągało niebezpieczeństwo; nie była jeszcze gotowa, by przyjąć ostrzeżenie. W sobotni wieczór Sara pojawiła się u Belindy jako druga osoba. Belinda przedstawiła jej mężczyznę siedzącego na sofie; miał na imię Kenneth. - Muszę wracać do kuchni - powiedziała. - Więc musicie sami zabawiać się rozmową. Pod kuchennym fartuchem Belinda miała aksamitną purpurową spódnicę zebraną w fałdy i luźną aksamitną górę w czarnym kolorze. Wyglądałaby jak Cyganka z powieści Davida
Herberta Lawrence'a, gdyby nie nastroszone tlenione włosy, o jakich nikomu się w tamtych czasach nie śniło. Na stoliku stała otwarta butelka Chardonnay i kieliszki. Nalewając sobie wina Sara zauważyła, że Kenneth pije colę. - Kenneth... jesteś fanem Philippe'a? - Nie była pewna, jakiego ma użyć słowa: Naśladowca? Zwolennik? Student? Uczeń? Zdesperowany człowiek szukający swego guru? - Tak. Pobieram u niego nauki od ponad dwóch lat. Zmienił moje życie. Czasami pomagam mu też w biurze. - Aha. Kenneth sprawiał wrażenie człowieka, którego chętnie widziałaby jako swojego sąsiada. Był zapewne typem człowieka, który potrafi zainstalować wszystko - komputer, wideo, różne alarmy naśladujące szczekanie psa, lampki choinkowe. Prawdopodobnie miał w kieszeni nożyce do cięcia drutu, a jeśli nie w kieszeni, to w samochodowym schowku na rękawiczki. - Czym się zajmujesz, Kenneth? To znaczy, poza pracą w biurze Philippe'a? - Elektroniką. Nie mogło być inaczej. Zanim zdążyła go zapytać, jak ustawia się regulator czasowy w wideo, drzwi otworzyły się i do salonu wszedł Philippe, a za nim dwie kobiety. Kenneth zerwał się na nogi, omal nie rozlewając coli. Kobiety musiały znać Kennetha. Cała trójka wymieniła uśmiechy i swobodne „cześć", lecz Phillipe zaraz wysunął się na pierwszy plan. Uściskał Kennetha i zapytał go: - Jak ci minął tydzień? Miałeś jakieś problemy? - Kilka. Ale wszystko było w porządku. Odmawiałem mantry, których mnie nauczyłeś. Philippe zwolnił uścisk i zwróciwszy się do Sary, powiedział: - Według astrologii ten tydzień nie zapowiadał się dla Kennetha zbyt pomyślnie. - Tak? - odparła zaskoczona Sara. - Powiedziałeś mu, że czeka go zły tydzień? Przypomniała sobie, jak drżała, kiedy Philippe przechodził obok niej na wykładzie. Skupiła się wewnętrznie, lecz nie odczuwała teraz żadnego dygotu, chociaż doznawała jakiegoś
dziwnego uczucia czegoś mrocznego i pustego, przywodzącego na myśl jedną z czarnych dziur w kosmosie, gdzie giną gwiazdy i statki kosmiczne. - Kenneth, ile miałeś w tym tygodniu wypadków samochodowych? zapytała, starając się uwolnić od bacznego spojrzenia Philippe'a. W tym momencie z kuchni wyszła Belinda. - Och, cześć, Philippe, nie słyszałam, jak wchodziłeś. - Co, oczywiście, było niemożliwe, ponieważ dom Belindy miał rozmiar pinezki, a głos Philippe'a słychać było chyba w Górach Skalistych. Philippe uściskał Belindę. - Znasz już Astrid i Michelle - powiedział. Dwie kobiety, które nie poruszyły się ani o cal odkąd weszły do pokoju, nieśmiało skinęły głowami i przywitały się krótko. Belinda miała zaróżowione policzki i przylepiony do twarzy uśmiech. - Proszę, proszę, siadajcie. Kolacja będzie gotowa za parę minut. Philippe usiadł na sofie. Był ubrany w jeden z tych nylonowych ocieplanych kombinezonów, które świszczą i szeleszczą przy każdym ruchu. Astrid i Michelle miały na sobie dresy ze stuprocentowej bawełny; zdrowe, przewiewne ubranie, jakie najczęściej kupują ludzie, którzy i tak nigdy się nie pocą. A więc tak ubierają się ludzie, by móc chodzić po rozżarzonych węglach, pomyślała Sara. Usiadła naprzeciwko Philippe'a, patrzyła na jego niebiesko-żółty nylonowy strój i zastawiała się, co kogo napadło, żeby zaprojektować ubranie z takiego materiału. Musiał to być facet, który za dużo wypił którejś nocy i wpadł na świetny, jego zdaniem pomysł: Już wiem! Będę projektował ubrania z latawców! Żeby były kolorowe, żeby wiatr je pochwycił i poniósł w różne dziwne miejsca. Ludzie rzeczywiście je kupowali, przyczyniając się tym samym do powstania nowego przemysłu. W sąsiedztwie Sary mieszkał mężczyzna, który uprawiał w czymś takim jogging; materiał jego dresu robił przy tym tak wiele hałasu, że kilka razy wyrwało ją to ze snu.
Belinda wróciła do pokoju, postawiła na stoliku butelkę Pellegrino i zniknęła znowu. Sara zauważyła, że Belinda posyła Philippe'owi błyskawiczne spojrzenia - były jak małe punkciki na ekranie radaru, lecz Sara bawiła się w kontrolera lotów i nic nie umykało jej uwagi. - Więc, Saro... - zaczął Philippe, pochylając się nieznacznie nad stołem, wbijając w nią wzrok i od razu burząc jej spokój. Czuła się dziwnie nieswojo patrząc na niego, lecz mimo to nie mogła oderwać od niego wzroku. - Skąd wiesz, jak mam na imię? - zapytała. - Belinda mówiła mi o tobie. Powiedziała, że jesteście najlepszymi przyjaciółkami i że dzisiaj tutaj będziesz. Jak ci się podobał mój wykład? Widziałem cię wśród publiczności. - Był ciekawy. - Miała nadzieję, że Philippe nie zamierza jej egzaminować, lecz na wszelki wypadek zaczęła szukać w pamięci fragmentów wykładu. - Myślę, że to był jeden z twoich najbardziej natchnionych wykładów wtrąciła się Astrid. Zarówno Astrid, jak i Michelle miały ów nienaganny, osiągnięty dzięki morderczej diecie wygląd, który sprawiał, że w ich obecności Sara czuła się zaniedbana. Należały do tego rodzaju kobiet, którym godzinę zajmuje przygotowanie się do wyjścia po zakupy, które odwiedzają tylko najlepsze restauracje, nie po to, by tam jeść, lecz by się pokazać. Te wygłodniałe kobiety wydają się nie mieć już żadnych płynów w ciele, bowiem wyssało je z nich dietetyczne życie i jego drobne smutki, pozostawiając je suchymi i kruchymi, podatnymi na złamanie jak gałęzie. Zmumifikowana elita. Kiedy Belinda obwieściła, że kolacja jest już gotowa, dwie mumie nawet nie wstały, czekając, aż Philippe się podniesie, przejdzie do jadalni i wytyczy ścieżki swoimi krokami. W czasie kolacji Sara z zafascynowaniem obserwowała tę dwójkę. Gdyby nie to, że Michelle była blondynką, zaś Astrid brunetką, trudno byłoby je odróżnić. Te same niedożywione, nadmiernie odchudzone ciała, perfekcyjny manicure na dłoniach, zaciśnięte w wąską linię usta, które prawie nigdy nie rozchylały się w uśmiechu, wzrok osób, które zbyt łatwo
oceniają innych... i te same pokłady smutku, dobrze widoczne tuż pod skórą, znacznie trudniejsze do zlikwidowania niż celulitis. Belinda dokonała zmian w swojej jadalni wnosząc do niej nowe świece, kryształowe kieliszki i porcelanę, której Sara nigdy dotąd nie widziała. Pewnie to jakieś rodzinne pamiątki, które przez lata leżały w pudłach, pomyślała. - Belinda powiedziała mi, że masz chłopaka, który jest teraz za granicą powiedział Philippe, nakładając sobie na talerz porcję makaronu i podając misę Sarze. - Tak, jest we Francji - odrzekła Sara. - Ale nie wiem, czy jest moim chłopakiem. - Powiem ci, co zawsze mówię wszystkim kobietom, które słuchają moich rad. Najniebezpieczniejszą rzeczą, jaką może zrobić kobieta, jest przyjęcie w siebie męskiego nasienia. Pochłania wtedy całą jego energię, a przez to także przeszłość mężczyzny. - Philippe najwyraźniej nie widział nic niestosownego w poruszaniu tematu nasienia przy kolacji. Makaron dotarł do Michelle, która wtrąciła: - Mówiłeś mi to, kiedy byłam... - Zamknij się - warknął Philippe. Sara zauważyła, że mimo to jego wzrok wciąż jest skierowany na nią; było oczywiste, że nie lubi, by mu przerywano. - W porządku - powiedziała pośpiesznie Michelle, pojętny piesek siadający na komendę. Sara zignorowała Philippe'a i spojrzała na Michelle, która, starannie odwracając wzrok, sięgnęła po sałatkę, przy czym rękaw jej bluzy odsunął się i Sara zauważyła duży płat przeszczepionej skóry na ramieniu - wymowną pozostałość po oparzeniu. Philippe wędrował oczami za jej wzrokiem. - Ludzie przychodzą do mnie, kiedy są zmęczeni życiem na niebezpiecznej krawędzi, do której zdążyli przywyknąć - oznajmił cichym głosem, zbyt jednak donośnym dla jej ucha. Ten głos odbijał się echem w czarnej dziurze, sprawiając, że zaczynała się poszerzać. - Ooo, sam to wymyśliłeś? - zapytała Sara, dzielnie broniąc
się przed jego przerażającą inwazją. - Czy to z jakiejś książki Hermana Hesse? Nie odpowiedział i Belinda skorzystała z okazji. - Philippe jako dziecko miał wypadek i wtedy przemówił do niego Bóg. Napomknienie Belindy stało się początkiem długiej opowieści o uszkodzeniu głowy podczas wypadku, co najwyraźniej zmusiło Boga do wkroczenia z megafonem i objawienia Phi-lippe'owi nowej drogi życia. Głos Philippe'a huczał gromko w blasku świec i trudno było powiedzieć, co działało bardziej hipnotyzujące Sara była przekonana, że wszyscy oprócz niej słyszeli już tę opowieść, lecz nikt nie ośmielił się dać tego do zrozumienia. W pewnym momencie Kenneth wyjaśnił, że matematyczne prawdopodobieństwo takiego wydarzenia było tak nieskończenie małe, iż Philippe musiał uznać się naprawdę za wybranego przez Boga. Sara pożegnała się z Philippe'em i jego trzódką i wyszła wraz z innymi członkami grupy. Wiedziała, że Belinda życzyłaby sobie, by została u niej dłużej, lecz obawiała się, że mogłyby się poróżnić na temat boskości Philippe'a. Czy był on istotnie wybrańcem, nadczłowiekiem, czy też objawienie było jedną z największych blag, jaka miała wstrząsnąć Los Angeles? Nie uszło uwagi Sary, że Philippe wsiadł do czarnego BMW. Nie był to dobry znak. Nigdy nie ufała mężczyznom w BMW. Otaczała ich aura czegoś nieautentycznego. Wróciła do domu swoim godnym zaufania Volvo, wyobrażając sobie, jak by to było, gdyby zatrzymała się przed domem wiedząc, że w środku jest Anthony. Gdyby wkroczyła na scenę prawdziwego ogniska: „Cześć, kochanie, jak było na przyjęciu?" Bo ich związek byłby oparty na solidnych podstawach, polegałby na wzajemnym zaufaniu, byłby taki... ciepły... że to, iż tego wieczoru musiał pracować i po prostu nie mógł z nią pójść na kolację, nie oznaczałoby niczego niepokojącego, byłoby w porządku. Lecz chciałby wiedzieć wszystko o tym, jak
spędziła czas i nawet pochłonięty pracą tęskniłby do niej, myślał o niej, potem przewracał się niespokojnie na łóżku i zamiast na siódmą rano, nastawiłby budzik na ósmą. Jak by to było, myślała jadąc ciemnymi ulicami, wracając do domu, w którym również mogło być ciemno, mimo iż wychodząc zostawiła zapalone światło. Bo łatwo się domyślić, w którym domu toczy się życie, a w którym panuje jedynie oświetlona cisza, czekająca na powrót samotnego mieszkańca. Marzenie zaczynało obejmować coraz więcej szczegółów -Anthony pracuje przy biurku, robi notatki na marginesach scenariusza, słyszy jej samochód, zgrzyt klucza w zamku, czeka na nią. A jak czułaby się ona sama, wracając do takiego domu, do ciepła kominka, zapachu ciała, miękkiego głosu owijającego ją jak koc? Tymczasem zawsze wybierała mężczyzn, którzy genetycznie niezdolni byli do czekania na nią z otwartą butelką wina przy rozpalonym ogniu w kominku. Wybierała mężczyzn, którzy byli jak latarnie morskie -samotni, stojący na brzegu szalejącego morza. Mogła liczyć, że w czasie gęstej mgły czy zdradliwego sztormu doprowadzą ją na brzeg. Ale gdy chciała czegoś więcej niż tylko przetrwania, gdy dawała do zrozumienia, że przechodzi kryzys, słyszała: „Hej, jestem tylko latarnią morską i pomagam jedynie w nagłych wypadkach. Oczekujesz czegoś więcej? Zwrócić się do Straży Przybrzeżnej." Takie marzenia mogą być również niebezpieczne, stwierdziła Sara, otwierając drzwi frontowe i wchodząc w chłód i ciszę domu, który na nią czekał. Bo mogą wydać się realne. Słyszysz słowa, widzisz, jak rozwija się sytuacja, po czym opada cię rozczarowanie i przygniata cię całym swoim ciężarem. Tak jak na haju - najpierw fantazjujesz, ożywiasz się, uśmiechasz jak idiotka przez godzinę lub coś w tym rodzaju, a potem przychodzi krach. Zderzenie z rzeczywistością. A rzeczywistość jest taka, że nikt nie czeka na ciebie w domu, albo że otwierasz oczy po fajerwerkach orgazmu i widzisz, że znajdujesz się w cuchnącym zaułku, z nieznajomą, która właśnie podnosi się z klęczek, strzepując kurz z dżinsów. Kiedy to się skończyło,
Lacey już w niczym nie przypominała jej Belindy. Ktoś powinien wynaleźć lukę w rzeczywistości, pomyślała Sara włączając grzejnik i stając tuż obok niego, zbyt zziębnięta, by robić cokolwiek innego. Jeden miesiąc w roku - żadnej rzeczywistości. Tylko marzenia. Więc gdybym miała ten miesiąc i mogłabym mieć, co tylko bym chciała, co by to było? Może odpowiedź na to pytanie powinna być potraktowana jak praca domowa - trzeba to rozważyć, zaplanować i uporządkować w punktach. Podeszła do biurka i tak długo przerzucała na nim papiery, aż znalazła żółty papier listowy i długopis, po czym usiadła przy stole w jadalni, by odrobić to, co miała zadane. Dawno temu, kiedy Sara miała jakieś trzynaście lat, zastała matkę siedzącą przy stole w jadalni, pochyloną nad kartkami jasnoniebieskiej papeterii, piszącą coś zapamiętale. Obok niej stał kubek z zimną już kawą. - Do kogo piszesz? - zapytała ją wtedy Sara. - Do Pana Boga - odpowiedziała matka, nie unosząc wzroku. - Co? - Jeśli jest coś, co powinnam przedyskutować, a nie mogę o tym rozmawiać z twoim ojcem, piszę list do Pana Boga. - A co potem z nim robisz? - zapytała zaintrygowana Sara. - Wysyłasz to na adres „Pan Bóg, skrytka pocztowa Niebo"? - Najczęściej go palę - odpowiedziała Claire Norton bez cienia zakłopotania. Grzejnik w końcu zaczynał promieniować ciepłem, więc Sara zdjęła żakiet i spojrzawszy na leżącą przed nią czystą żółtą kartkę, napisała: Drogi Panie Boże, Bardzo chciałabym kogoś kochać i się nie bać. Chciałabym też pozwolić komuś kochać mnie, nie obwarowując się jednocześnie murem, który sama wznoszę po to, by nikogo nie wpuścić. Chciałabym zakochać się w odważnym mężczyźnie, który wie, że nie musi się niczego obawiać. Chociaż raz w życiu chciałabym przeżyć szaloną, gorącą miłość, taką, dzięki której można wzlecieć aż na księżyc i bez lęku sięgać do gwiazd, bo
jest się wtedy uskrzydlonym i niezwyciężonym. I cóż w ogóle wspólnego ma miłość ze strachem? Taka miłość musi być możliwa, bo inaczej skąd ci ludzie, którzy pisali te różne bajki, mieliby takie pomysły? Nie mogli przecież wziąć z powietrza historii o śpiącej królewnie obudzonej pocałunkiem i o rycerzach, którzy wspinali się na mury zamku, unicestwiali potwory i walczyli przeciw wrogim królestwom, a wszystko w imię Miłości. Ona musi gdzieś istnieć, być obecna w potrzaskanej, zmieniającej się historii ludzkości, bo inaczej nie znalazłaby drogi do skomplikowanej świadomości człowieka. Tak więc, Panie Boże, zanim umrę albo zanim będę za stara, by się cieszyć tymi sprawami, zanim moje piersi opadną i zacznę powtarzać to, co często mówią starsze kobiety: „Seks przestał mnie już interesować" przynajmniej raz chciałabym wypiąć się na wszystkie moje lęki i pogalopować na białym koniu należącym do odważnego mężczyzny. Oczywiście biały koń to tylko przenośnia, ponieważ po ulicach Los Angeles o wiele lepiej jeździ się Range-Roverami lub Mercedesami. Sara przeczytała list, wiedząc, że zostanie on wciągnięty do akt w jednej z dolnych szuflad jej psychiki - miała jednak nadzieję, że znajdzie się w jednej z górnych szuflad u Pana Boga - po czym wrzuciła list do kominka. Zapalając zapałkę, pomyślała: „Nie po raz pierwszy wrzucam swoje marzenia do ognia i patrzę, jak płoną. A przecież są one i tak wciąż obecne. To jest takie moje feniksowe życzenie - odradzające się z popiołów, z ognia - nadpalone, lecz nie zapomniane. Jakby w odpowiedzi prąd powietrza porwał zwęglony, zwijający się kawałek papieru i przez chwilę unosił go nad paleniskiem., tak że wyglądał jak zawieszony nad popiołami na niewidzialnych skrzydłach. A potem zniknął.
13 Sara Była pora lunchu. W ciągu minionych lat Sara zdążyła się zorientować, że gospodarstwo jej rodziców ożywiało się w porach posiłków. Przez pozostałe części dnia pokoje wypełniała senna atmosfera. Idąc ścieżką ku drzwiom kuchennym, słyszała odgłosy matczynej krzątaniny; brzęk garnków na kuchence, otwieranie szuflad. Teraz drzwi te skrzypiały, a okalające je pnącze przestało kwitnąć. Były chwile, kiedy określony rodzaj światła natychmiast wywoływał wspomnienia. Sarze wydawało się wtedy, że słyszy Marka śpiewającego do melodii odtwarzanej z czterdziesto-pięcioobrotowych płyt, i łagodny głos matki rozmawiającej przez telefon z przyjaciółką. W takich chwilach widziała nawet siebie, dwunastoletnią dziewczynę w dżinsowych postrzępionych szortach i starym podkoszulku Marka, jak opowiadała ojcu wszystko, co słyszała o podrasowanych silnikach. Claire Norton miała na sobie szary wełniany żakiet, który rozciągnął się i przetarł na łokciach. Przez chwilę Sara starała się przypomnieć sobie, kiedy ten żakiet był nowy - musiało to być całe wieki temu, w czasach, kiedy jej matka nigdy nie pojawiłaby się w kuchni z różowymi wałkami na głowie i miękkich niebieskich kapciach z frotte, które teraz miała na nogach. - Cześć, mamo! Jak tam? - zapytała Sara, stając tuż za matką i całując ją w kark. Różowy wałek uderzył ją w nos. -Masz dzisiaj jakąś ekstra randkę wieczorem?
- Mój Boże, co ty mówisz? - odpowiedziała Claire Norton, chichocząc jak nastolatka. - Po prostu umyłam rano włosy. Robię ojcu sadzone jajka na lunch. Może chcesz? - Olej skwierczał już na patelni. Gdy matka wyjmowała jajko z pojemnika, Sara zauważyła drżenie jej ręki. - Nie, dziękuję. Nie brzmi to zbyt zachęcająco. Sadzone jajka na lunch? - Ostatnio to właśnie lubi najbardziej. W zeszłym tygodniu prosił o kanapki z masłem orzechowym i majonezem. Sara przypomniała sobie ojca siedzącego w kuchni nad pizzą i piwem dwadzieścia lat temu - i chciało jej się płakać. Odsunęła od siebie przykre wspomnienia i ruszyła do wahadłowych drzwi jadalni. - Gdzie Mark? Na górze? - Tak. Przed chwilą zaniosłam mu jedzenie. Mark siedział odkryty na łóżku, odrzucił prześcieradła dla przyzwoitości narzucając ręcznik na biodra, gdyż podkoszulek nie zakrywał zbyt wiele, a przed nim leżała wypełniona papierami otwarta teczka. - Chcesz, żebym podpisała się na twoim gipsie? - zapytała Sara. - Siostrzyczko, chciałbym raczej, żebyś zjadła tę kanapkę z masłem orzechowym i galaretką, bo nie chciałbym robić przykrości mamie. - Ciesz się, że dostałeś galaretkę, a nie majonez. Sara odłożyła teczkę Marka i usiadła na łóżku. Nie miał już opatrunku na twarzy i po raz pierwszy zobaczyła jego bliznę. Była ciemnofioletowa, ale nie tak duża, jak się spodziewała. - Wiesz, chyba ją polubię - powiedziała, wskazując jego policzek. Dzięki niej wzbudzasz respekt. Masz teraz w sobie coś z Charlesa Bronsona. - To Charles Bronson ma bliznę? - Nie, ale ma taką gębę, że wydaje mi się, że ma. Musisz zadbać o swój image. A ty co? Leżysz w swoim łóżku z dzieciństwa, masz nocną lampkę ze Snoopym, a na półkach -komiksy z Archie i Veroniką, tuż obok akordeonu, na którym uczyłeś się grać raptem jeden miesiąc. Czy mama przynosi ci
mleko w twoim starym kubku z Popeyem? Te rzeczy psują trochę wizerunek człowieka z blizną, podobnego do Charlesa Bronsona. Może uda ci się to zrekompensować utykając dłużej, niż to będzie konieczne, bo na pewno będziesz utykał po zdjęciu gipsu. W ten sposób, z blizną i kulawą nogą, wygrasz wszystkie swoje sprawy. Ludzie będą się bali ci przeciwstawiać. Dojdą do wniosku, że jeśli nawet sam ich nie załatwisz, to pewnie zatrudniasz kogoś, kto ma za zadanie... - Urwała, ponieważ Mark przyglądał jej się jakoś szczególnie. - O co chodzi? Denerwuje mnie, jak na mnie tak patrzysz. - Co ty powiesz? A ty doprowadzasz mnie do pasji, jak tyle gadasz, zamiast od razu przejść do tego, o czym naprawdę chcesz porozmawiać. Kiedy zaczynasz opowiadać takie różne dyrdymały, zawsze wiem, że jeśli będę cierpliwy, dojdziesz w końcu do sedna sprawy. Rysy twarzy Marka zaczęły jej się rozmazywać, łzy napłynęły jej do oczu. - Ostatnio ciągle płaczę - powiedziała cicho. - A jeśli nie płaczę, to wciąż mi się chce płakać. Mark delikatnie poklepał ją po karku. - Oto temat na powieść. A dlaczego miałabyś sobie nie popłakać? Przestać z tym walczyć? Całe życie z czymś walczyłaś. Nie jesteś już tym zmęczona? - Niedawno byłam w barze dla lesbijek. Poderwałam tam dziewczynę, która wyglądała jak Belinda, poszłam z nią w boczną uliczkę i tam pozwoliłam, żeby mi to zrobiła. - Tak? - A niech cię, jak możesz tak chłodno na to reagować? Uprawiałam w jakimś zaułku seks z kobietą i nawet nie wiem, dlaczego. - Nie wiesz? Jesteś tego pewna? - Ścisnął ją za ramię. - Co to jest, jakiś quiz czy co? - zapytała Sara, odpychając rękę brata. - To ja ci okazuję zaufanie, a ty mi tu odgrywasz rolę gospodarza programu. - Myślę, że królowa śniegu w końcu się topi - łagodnym tonem stwierdził Mark. - Co ty bredzisz?
- Saro, bardzo długo byłaś królową w swoim małym, skutym lodem królestwie. To był cały twój świat. Teraz, kiedy lód zaczyna się topić, nie wiesz, co robić. W którą stronę się zwrócić. Kogo wpuścić. Więc pozwalasz sobie na eksperymenty i dobrze, że tak robisz. Rozumiesz? Kiedy większość z nas uczyła się znajdować partnerów godnych zaufania i miłości, bo zbyt często otwieraliśmy serca przed niewłaściwymi osobami, ty stwarzałaś wokół siebie lodowatą barierę. Musisz teraz nadrabiać stracony czas, to wszystko. I właśnie to robisz. To nie znaczy, że robisz wszystko źle - mówiłem ci już o tym wcześniej. Potraktuj to jak przygodę. Wędrujesz w poszukiwaniu przygód, jak średniowieczni błędni rycerze, i w czasie tej wędrówki masz nauczyć się, jak to jest, kiedy do twojego królestwa wtargnie ktoś obcy. Wypróbowujesz ludzi - płeć nie jest tu najistotniejsza. - Co będzie, jeśli się w tym zagubię? - A dlaczego w ogóle myślisz o tym w ten sposób? Dlaczego nie wydaje ci się, że to może poszerzyć ci horyzonty? Uelastycznić? Znajdź jakieś określenie, które nie wyda ci się denerwujące. Sara rozejrzała się po pokoju. Na ścianie wisiały szarfy, medale i inne trofea ze szkolnych zawodów sportowych oraz fotografia Marka w stroju futbolisty. Miał wtedy to samo spojrzenie, co teraz, spojrzenie, które mówiło: „Spokojnie. To da się łatwo wyjaśnić." - Posłuchaj, chcę, żebyś coś dla mnie zrobiła - odezwał się Mark. - Co? - Weź tę kanapkę, wrzuć ją do kibla i spuść wodę. Nie chcę, żeby mamie było przykro. I przynieś mi jakieś owoce, coś lekkiego, tylko żeby nie wiedziała, co robisz. Sara wróciła po dziesięciu minutach z misą winogron i lodami czekoladowymi. - Znajdźmy jakąś straszną bzdurę w telewizji - powiedziała. - Pamiętasz, jak oglądaliśmy telewizję w sobotnie popołudnia? Znajdowaliśmy wtedy te głupie stare horrory z potworami, które budziły litość, i niewinnymi dziewczątkami, które były tak okropne, że nie można się było doczekać, kiedy zginą.
- A mama krzyczała, żebyśmy wyszli na dwór, póki świeci słońce. Sara zaczęła się śmiać. - Pamiętasz, jak zabrałeś ten mały telewizorek i postawiłeś go na podjeździe, a przedłużacz pociągnąłeś aż do garażu? - Była wtedy naprawdę zła. - A my byliśmy na dworze, póki było słońce... oglądając telewizję. Znaleźli popołudniową operę mydlaną, która bawiła ich przez kwadrans, po czym przełączali kolejne kanały, by w końcu obejrzeć stary odcinek „The Honeymooners". Przechodząca obok drzwi Claire Norton przystanęła i uśmiechnęła się do dzieci, które tego popołudnia ponownie stały się jej dziećmi. Tej nocy z pewnością będzie lepiej spała, wiedząc, że raz na jakiś czas jej marzenia stają się rzeczywistością. Opuszczając tego dnia dom rodziców późnym popołudniem Sara przystanęła na chwilę u podnóża schodów, wsłuchując się w panującą tam ciszę. Odgłosy, które słychać było dawniej: piski nastolatków, muzyka hucząca z głośników, dzwonek telefonu, który - jak skarżył się ojciec odzywał się zbyt często, zniknęły z tego wnętrza. Ilekroć ona albo Mark powracali tutaj, starali się za wszelką cenę odświeżyć wspomnienia, by po prostu poczuć się tu lepiej. Promień przedwieczornego słońca kładł się miękką smugą na dywanie, wszystko dookoła wydawało się uśpione, tak spokojne, że Sara niemal bała się oddychać. Matka odbywała właśnie popołudniową drzemkę, ojciec przysnął przed telewizorem. To właśnie dzieje się z upływem lat - dom starzeje się, cichnie, i stopniowo ukazuje coraz więcej swoich słabych stron. Niektóre okna na piętrze zacinały się, stara suszarka bębnowa niepokojąco brzęczała podczas pracy, Roger Norton zapadał w sen co parę godzin, a Claire Norton skarżyła się na artretyzm w rękach. Nawet Mark miał swoje słabe punkty. Nie chodziło tu o te najbardziej widoczne, jak złamana noga czy blizna szpecąca twarz, ale te ukryte, o istnieniu których Sara wiedziała, choć
czuła, że nie powinna o tym nikomu mówić. Ostatnia dziewczyna Marka upokorzyła go i odeszła; było to osiem miesięcy temu i Mark wciąż był sam, skrywając swój ból za mądrymi oczami. W końcu wszyscy staną się jak ten stary dom - zmęczeni ciągłym skrywaniem mankamentów, otwarcie przyznając, że pilnie potrzebują odnowy. Problem polegał na tym, że Sara czuła, iż sama potrzebuje wewnętrznego oczyszczenia. Zbyt wiele było w niej złamanych miejsc; zaczynało to już być widoczne. Wyszła z domu i skierowała się do samochodu, starając się nie patrzeć ani na trawnik, który wymagał strzyżenia, ani na lśniące niegdyś bielą ogrodzenie, z którego złaziła farba. Czuła się, jakby zimny wiatr chłostał ją w plecy, ostrzegając, by się nie odwracała, bo nie spodoba jej się to, co zobaczy. Idź prosto i nie oglądaj się za siebie, zdawał się jej mówić, przecież to właśnie robiłaś przez całe życie. Sara spała tak mocno, że kiedy zadzwonił telefon, jego dźwięk zabrzmiał jak strażacka syrena. Zaczerpnęła tchu i usiadła na łóżku. Aha... to telefon... trzeba go odebrać. Ale najpierw muszę oprzytomnieć. Rozległy się jeszcze dwa dzwonki, a nie ma nic bardziej denerwującego niż telefon dzwoniący w środku nocy. - Halo? - wymamrotała w końcu. - Cześć... to ja. - Anthony? - Nasłuchiwała odgłosu charakterystycznego dla połączeń międzynarodowych, lecz niczego takiego nie było. - Gdzie jesteś? - W domu. Przyleciałem wcześniej, dzisiaj wieczorem. Jesteś w łóżku? - No tak... jest prawie pierwsza w nocy. - Wiem, która jest godzina, Saro. Nie o to mi chodziło. -Znowu to robił działał na nią już samym swoim głosem. Czuła znajome drżenie między udami, wzbierającą w niej bolesną tęsknotę, jednocześnie nakazując sobie czujność. -Chcę, żebyś coś zrobiła - kontynuował. - Wstań i otwórz
drzwi, wróć do łóżka, zdejmij wszystko, co masz na sobie, i czekaj na mnie. Zaraz przyjadę. Sara otwierała już usta, chcąc coś powiedzieć, być może nawet zaprotestować, lecz z jej gardła nie wydobył się żaden dźwięk. W słuchawce słyszała oddech Anthony'ego, równy i spokojny. - Saro? - zapytał. - Tak, jestem. Dobrze, rozumiem. - Do zobaczenia. Zaraz będę. Wstała i powoli przeszła przez salon, zastanawiając się, jak bardzo nienawidzi słów typu „zaraz", kiedy wypowiadają je mężczyźni. Dla kobiet jest oczywiste, co znaczą pewne słowa: „zaraz" znaczy „zaraz", „później" znaczy „niedługo, z małym zapasem". Dla mężczyzn natomiast takie niejasne, bliżej nieokreślone pojęcia mogą oznaczać godzinę, kilka godzin lub najbliższą środę. Mimo to otworzyła drzwi i wróciła do sypialni, drżąc lekko, gdyż nocny powiew był nazbyt chłodny. Nie musiała niczego zdejmować. Zawsze spała nago. Dlaczego tego nie wiedział? Czyżby zdążył już o tym zapomnieć? A może przez wiele lat wydawał podobne instrukcje tak często i tak wielu kobietom, że zawsze brzmiały tak samo. Położyła się do łóżka, naciągnęła prześcieradło i koc aż pod brodę, starając się nie myśleć o otwartych drzwiach, o ryzyku, na które się zdecydowała. Przecież teraz mógł tu wejść każdy. Pomyślała, że jeżeli Anthony nie przyjdzie za pół godziny, ponownie zamknie drzwi. Tymczasem powinna się zastanowić, jak też ma ją zastać? Może powinna udać, że śpi, żeby się przekonać, w jaki sposób będzie ją budził? Czy ma być nakryta? Odsunęła koce, tak że okrywało ją jedynie prześcieradło... nie, nie, to wyglądałoby na zbyt starannie przemyślane. Postanowiła zrezygnować także z prześcieradła. Odgarnęła włosy tak, że rozsypały się po poduszce i podkurczyła kolana, lecz po chwili się rozmyśliła. Tak być nie może, musi wyglądać, jakby pozowała do zdjęć na środkowe strony „Penthouse". Przewróciła się na brzuch - nie, to nieciekawa i niezbyt uwodzicielska pozycja. Kolejny eksperyment polegał na ułożeniu się na boku; prześcieradło zakrywało ją tylko po pas, włosy
miała odrzucone do tyłu, jedno ramię nieznacznie odsłaniało pierś. To była dobra pozycja. Można było założyć, że to naturalne ułożenie do snu. I musiało już takim pozostać, ponieważ dokładnie wtedy, gdy się nad tym zastanawiała, otworzyły się i cicho zamknęły drzwi wejściowe, a potem szczęknęła zasuwka. Rozległy się kroki. Ktoś szedł w stronę sypialni. Miała nadzieję, że to Anthony. Znowu poczuła się jak na skraju przepaści. A jeśli to jakiś łazęga włóczący się po okolicy natrafił na jej otwarte drzwi, nie spodziewając się takiej gratki? I za chwilę wejdzie tu, by zobaczyć kobietę leżącą w pozie Marylin Monroe w czasie sesji zdjęciowej? Poczuła jednak na plecach dłoń Anthony'ego. - Stęskniłem się za tobą - powiedział cicho i tak łagodnie, że przyprawił ją o dreszcz. Jego głos brzmiał kojąco, miękko. Przewróciła się na plecy i otoczyła go ramionami, chcąc poczuć rytm jego serca, przycisnąć twarz do twardych mięśni. Wydawało jej się, że upłynęło wiele miesięcy od czasu, kiedy po raz ostatni dotykała ciała mężczyzny. - Ja też do ciebie tęskniłam - powiedziała. W tym momencie wydało jej się, że istotnie nie mogła się doczekać jego powrotu, mimo iż nie było to takie oczywiste. Jakiś samochód mijający jej dom oświetlił na chwilę Anthony'ego, który zdejmował właśnie koszulę. Sara usiadła, by rozpiąć mu dżinsy, ściągała je w dół i wzięła go w usta. - Zaczekaj - powstrzymał ją. - Jeszcze nie teraz. Zapal świecę, dobrze? Gorączkowo szukając zapałek na nocnej szafce, usłyszała, że wychodzi z pokoju. Światło świecy częściowo rozpraszało ciemność. Przesunęła się na łóżku, by znaleźć się poza zasięgiem światła; w cieniu czuła się zdecydowanie bezpieczniej. Anthony wrócił nagi, trzymając w ręku pasek frotowego szlafroka. A więc czekała ją powtórka. Pomyślała, że musi kupić jedwabny szlafrok na takie okazje - strój nadający się do zniewalania. - Połóż się na plecach - polecił, klękając obok niej na łóżku. Czasami jego ciało było tak piękne, że aż zapierało jej dech. Zdjął okulary i położył je na szafce. Przesunął ją o kilka cali tak, że część jej ciała znalazła się
w kręgu pomarańczowego światła świecy, podczas gdy reszta pozostała w cieniu. Nie czekając na jego polecenie, Sara uniosła ramiona nad głowę i chwyciła metalowe pręty łóżka. Anthony zawiązał jeden koniec paska na jej nadgarstku, okręcił dookoła ramy łóżka, zacisnął węzeł, a potem zrobił to samo z drugim nadgarstkiem. - Potrzebuję jeszcze czegoś... do twoich stóp - oznajmił. - Górna prawa szuflada komody... mam tam szale. - Czuła, że jej serce bije coraz szybciej, a strach paraliżuje mięśnie. W atmosferze tych przygotowań było coś przedziwnego -strasznego i śmiesznego zarazem. Jednocześnie poczuła, że jej oczy napełniły się łzami. Anthony wybrał czarny szyfonowy szal i przywiązał jedną jej nogę do ramy łóżka. Potem ujął jej drugą nogę w okolicach kostki i odsunął tak daleko, że nic nie mogła już przed nim ukryć. Uwięził ją ciemnoniebieskim jedwabiem. - Czarny i niebieski - wyszeptała Sara, jakby tylko do siebie. - Jak siniec. - Nie będziesz miała sińców - stwierdził Anthony, nachylając się nad nią i delikatnie całując w usta. - Już je mam. Gdy to powiedziała, natychmiast zdała sobie sprawę, że nie jest pewna, co miała na myśli. Czy chodziło jej o to, że często zostawiał jej krwawe podbiegnięcia na wargach? Czy mówiła o czymś innym - o swojej duszy? Lecz nie miała teraz czasu się nad tym zastanawiać, ponieważ Anthony był już na niej i ocierał się członkiem o jej nogi. Wyczuwał jej oczekiwanie, lecz zwlekał. Z gardła Sary wydobył się niski, obco brzmiący w jej uszach dźwięk. Wygięła szyję, starając się go uchwycić, i przyszła jej na myśl pozycja, w jakiej wilki i psy okazują uległość względem silniejszych przedstawicieli gatunku. Kładą się wtedy na plecach, rozwierając łapy, i odchylają łeb, by obnażyć gardło. Dają tym do zrozumienia, że darzą przeciwnika bezgranicznym zaufaniem, lecz jest to zarazem dowód całkowitego poddania. A może podniecają się wtedy bliskością zagrożenia? Zawsze istnieje przecież możliwość, że przeciwnik zatopi kły w miękkiej szyi. Spojrzała na siedzącego teraz na
niej Anthony'ego. Może teraz zrobić ze mną wszystko, przemknęło jej przez myśl i poczuła, jak żołądek kurczy się w potwornym strachu. Lecz zamiast przestać o tym myśleć, poddała się temu uczuciu i nagle zrozumiała coś, o czym nie chciała przekonać się wcześniej - że w poddaniu się, w bezradności, w umiejętności wystawienia się na niebezpieczeństwo jest wielka siła, która każe myśleć: „Wiem o tobie więcej, niż ty sam wiesz o sobie. Wiem, że mnie nie skrzywdzisz, nawet jeżeli czasami masz na to ochotę. Nie zrobisz tego. Znam twoje granice. I to daje mi władzę nad tobą. Wcale nie muszę ci ufać; muszę tylko cię znać. A ja cię znam." Podniosła wzrok na Anthony'ego, zobaczyła odblask świecy w jego oczach i poczuła, że ogrania ją spokój. Była unieruchomiona, jednakże panowała nad sytuacją. Poruszał się na niej - miała jego kolana pod pachami, rękami obejmował jej piersi, ściskał je, przesuwając między nimi członek. - Chcesz, żebym zrobił to w ten sposób? - zapytał, mocniej ściskając jej piersi. Zabolało, lecz był to rozkoszny ból. Nie odpowiedziała. W każdym razie nie zrobiła tego za pomocą słów. Lecz jej oczy mówiły: „Nie powiem ci, co masz robić. Moim zadaniem jest jedynie leżeć tu i pozwalać ci myśleć, że to ty kierujesz sytuacją." Wyzwolił piersi z uścisku i uniósł się na kolanach, zostawiając na jej skórze odrobinę wilgoci, małą ciepłą kropelkę, która stygła w miarę wysychania. Zamknęła oczy, gdy pogrążył się w jej ustach tak głęboko, że poczuła skurcz w gardle. Nie mogła użyć rąk, by powstrzymać go od dławienia jej, i nagle przyszło jej do głowy, że mogłoby się to zdarzyć. A jeśli myliła się co do niego? Jeżeli tylko jej się wydawało, że zna jego ograniczenia? Że wie, jak daleko może się posunąć? Lecz wtedy właśnie wysunął się z niej i zaczął obwodzić członkiem zarys jej ust. Otworzyła oczy, a kiedy to zrobiła, cofnął się jeszcze bardziej, jakby przyłapała go w chwili, kiedy nie chciał być widziany. Pozostawał poza zasięgiem jej ust. Spojrzała na jego twarz, po czym powoli powędrowała wzrokiem w dół. Znała go. Wiedziała, jak smakuje jego ciało, rozpoznawała jego ruchy, znaki szczególne. Na plecach miał niewielką bliznę po ospie wietrznej, niemal
niewidoczną, lecz udało jej się ją wypatrzyć. Mogła ją odszukać nawet w ciemności. Znała jego członek, obserwowała, jak zmieniał kolor, kiedy twardniał i nabrzmiewał krwią; bardzo dokładnie zbadała go językiem, zagłębiając się nawet w niewielką szczelinę tak głęboko, że przyprawiła go o dreszcz. - O czym myślisz? - zapytał Anthony. - O nim... o tym, jak bardzo mi się podoba. Roześmiał się cicho; ponownie obwiódł nim jej wargi. Nie chciała patrzeć na jego twarz. To jego ciało było jej kochankiem - znała jego granice nawet w niebezpiecznych strefach. Choć jego oczy uświadamiały jej, że być może coś przed nią zdołał ukryć. Znów był w jej ustach, sięgając aż po gardło; czuła, że chce ją przestraszyć. Gwałtownie szarpnęła głową w bok, kalecząc go zębami. Z głośnym jękiem wciągnął powietrze, lecz już po chwili jego twarz ponownie była opanowana, nie sposób było z niej wyczytać, jak wielki sprawiła mu ból. Przesuwał się teraz w dół jej ciała; pragnęła go, była już bliska błagania go o to, by w nią wszedł, wiedziała jednak, że może otrzymać to, o co jej chodzi, tylko pod warunkiem, że tego nie wyzna. Przesunął się aż na koniec łóżka, wstał i zaczął uwalniać jej nogi. - Co robisz? - zapytała zaskoczona. Zdążyła już przywyknąć do roli jeńca; myśl o tym, że będzie uwolniona, wydała się jej nagle przerażająca. Nie odezwał się. Uwolnił jej nogi, lecz nie poruszyła nimi; wciąż były uwiązane pamięcią o braku wolności. Anthony złączył je sam, podszedł do wezgłowia łóżka i rozwiązał jej ręce. - Co robisz? - zapytała ponownie. - Zwracam ci wolność. - Jego półuśmieszek przyprawił ją o nerwowy dygot. Wciąż był podniecony. Mogła go wziąć w ręce; mogła otoczyć go stopami. Mogła zrobić wszystko - jej ruchów nic już nie krępowało - lecz wciąż nie była zdolna zrobić nic. Anthony przewrócił ją na brzuch - była bezwolną kukłą w jego rękach - po czym ukląkł obok.
- Byłaś niedobra, Saro. Ugryzłaś mnie. To nie było przyjemne. Mam zamiar cię za to ukarać. Chwycił ją w pasie i uniósł tak, że jej kolana zgięły się i uklękła. Nieznacznie rozchylił jej kolana, a uderzenie otwartej dłoni, które na nią spadło, wyzwoliło łańcuchową reakcję jej nerwów, które jedynie na początku zarejestrowały ból, by natychmiast wywołać inne doznania. Czuła, jak robi się coraz bardziej wilgotna; wychyliła się do tyłu - ku niemu, jakby prosząc o więcej. Drugie i trzecie uderzenie dostarczyło zmysłom jeszcze intensywniejszych doznań, które skupiając się w jej wnętrzu były jak snop iskier, jak ogień biegnący wzdłuż lontu i zapalający kolejne ładunki wybuchowe. Lecz było w tym też coś innego - nieoczekiwane poczucie bezpieczeństwa. Była karana za swoją podłość. Odnajdywała w tym nieubłaganą żelazną logikę, dziecięcą prostotę rozumowania. Tak właśnie postrzegała świat jako dziecko: złe postępki spotykały się z karą. Dopiero gdy dorosła, zrozumiała, że sprawiedliwość może być wybiórcza i często zależna od czyjegoś punktu widzenia. Jednakże teraz, klęcząc z wypiętymi pośladkami i przyjmując klapsy Anthony'ego, znalazła się z powrotem w strefie bezpieczeństwa, gdzie wszystko miało sens, a koleje losu wydawały się łatwe do przewidzenia. Gdy przestał, w ciszy słychać było jedynie jej przyśpieszony oddech. Skóra paliła ją tam, gdzie spadała jego dłoń, lecz znacznie bardziej bolesne było poczucie nagłego opuszczenia. Obejrzała się przez ramię. Pochylił się teraz nad nią, czuła dotyk jego ud. Nareszcie w nią wszedł. Odbyło się to tak łagodnie, że miała ochotę zapłakać ze wzruszenia. Pogrążał się w niej, lecz nie robił tego mocno, nie musiał; ona sama pozwalała mu wniknąć aż do głębi, mury pękały, topiły się. Jak lód. Moje lodowe królestwo, pomyślała opuszczając głowę; na prześcieradło spadła jej łza. Kraina wiecznych śniegów, o której mówił Mark, jest we mnie, zaś Anthony kruszy ten lód, zostawia ślady na śniegu, a tam gdzie dociera, temperatura się podnosi. Co będzie, kiedy spłyną wszystkie lody? Jeśli okaże się, że pod nimi jest jałowa ziemia, szara, bez śladów życia, jak wczesna wiosna po długotrwałej zimie?
Anthony objął dłońmi jej piersi; musiał czuć na dłoni bicie jej serca. Przyciągnął ją do siebie, tak że dotykała plecami jego torsu; ona również czuła rytm serca i nie potrafiłaby powiedzieć - czyjego. „Kocham cię"... wydawało jej się, że te słowa wyrwały mu się z gardła, lecz zaginęły pośród przyśpieszonych oddechów orgazmu, który wstrząsnął nimi idealnie w tym samym momencie. Może myliła się, może powiedział coś zupełnie innego, a może w ogóle się nie odezwał. Pozwoliła, by ta chwila odpłynęła pozostawiając ją w niepewności. Anthony rozluźnił się, ochłonął i oboje osunęli się na łóżko. Wciąż miała pod sobą jego dłonie, czuła teraz wyraźnie bicie jego serca. Panowała niemal idealna cisza; nie słychać było samochodów, żaden wiatr nie zaszeleścił liśćmi. Gdzieś rozległ się cichy śpiew porannego ptaka, uświadamiając im, że nadchodzi świt. Zasnęli na kilkanaście minut, po czym zbudził ją szept Anthony'ego. - Muszę już iść. Za dwa dni zaczynamy tutaj zdjęcia i mam mnóstwo pracy. - Aha... - Sara poruszyła się, chcąc dać mu do zrozumienia, że może się odsunąć. - Chcesz wziąć prysznic? - Nie... powinienem już iść. Przewróciła się na plecy i obserwowała, jak się ubiera. Świeca dopaliła się, lecz przez zasłony do wnętrza nieśmiało zaglądało pierwsze światło poranka. W tej scenerii widziała jego powolne ruchy. Już ubrany, usiadł obok niej na łóżku i odgarnął jej włosy z czoła. - Zadzwonię później. Będziesz w domu? - Tak. Zazdroszczę ci, że pracujesz. Będę musiała zadzwonić do swojej agentki, żeby nie pomyślała, że przeszłam na wcześniejszą emeryturę. - Masz jeszcze jakieś pieniądze? - zapytał Anthony. - Na razie tak, ale muszę jak najszybciej złapać robotę. Włożył okulary. Sara przypomniała sobie, jak przy pierwszym spotkaniu myślała, że okulary nadają mu wygląd świeżo upieczonego absolwenta Harvardu. Pocałował ją; jego pożegnalne pocałunki były zawsze łagodne i zdawkowe - jakby mówił: „Dziękuję ci za mile spędzony czas."
Po jego wyjściu Sara wstała i otuliła się szlafrokiem, włączyła grzejnik i usiadła tuż przy nim na podłodze. Dom wydał jej się nagle nieprzytulny jak dzielnice biedoty - obcy i podejrzanie spokojny. Czuła się tak jak wtedy, gdy jako dziecko wyglądała przez okno ojcowskiego Cadillaka w czasie jazdy przez pustynię. Poznawała wówczas smak samotności. Nie było już Cadillaka, dziecko wyrosło, z dziewczynki stała się dojrzałą kobietą, lecz wciąż towarzyszyła jej samotność. Siedziała tak na podłodze, dopóki się nie rozgrzała - wtedy weszła pod prysznic. Jej ciało w lustrze wydało jej się jakieś inne - bardziej miękkie, bardziej kobiece, już nie tak kanciaste. Stanąwszy pod strumieniem wody zamknęła oczy i pozwoliła, by ciepła woda spływała po jej ciele. Kiedy otworzyła oczy, zauważyła, że woda w baseniku jest zmieszana z krwią. Miesiączka musiała jej się zacząć, kiedy kochała się z Anthonym. Zacisnęła wewnętrzne mięśnie i obserwowała, jak wypływa z niej większa ilość krwi. Dotarło do niej, że ani przez chwilę nie zastanawiała się nad antykoncepcją. To Belinda była płodna. Sara nigdy nie była w ciąży i czasami zastanawiała się, czy kiedykolwiek jej się to przydarzy. Zazwyczaj starała się o tym nie myśleć, lecz tym razem widok krwi wywołał w niej smutek - wodnisty czerwony strumyk znikał właśnie w kratce ściekowej. Może była zbyt zimna w środku, żeby mogło w niej dojrzeć dziecko. Ten straszny lód... Dochodziła szósta. Sara włożyła sweter, dżinsy i buty kowbojskie, złapała klucze i wyszła z domu. Sąsiad uprawiający jogging przebiegł obok niej, mówiąc „Dzień dobry", mieszkająca naprzeciwko staruszka wyprowadzała właśnie na spacer starego dobermana. Słońce kryło się za szarymi chmurami, które rozpraszały jego blask i nasycały poranek łagodnym pomarańczowym światłem. „Światło Boga", tak nazywała je Sara, kiedy była dzieckiem, myśląc, że jeśli Bóg ma jakiś kolor, musi to być kolor, który nie istnieje na Ziemi. Tak więc skąpana w tym świetle szła dobrze znanymi sobie ulicami, czując się raczej jak cień uwięziony po nocnej stronie świtu. Wydawało jej się, że ci, którzy ją mijają, widzą jej problem - czują jej
chłód. Obejrzała się, jakby spodziewając się, że zobaczy za sobą smugę krwi i roztopionego lodu. Wciąż czuła w sobie obecność Anthony'ego, lecz w jej myślach pojawiła się nagle Belinda, sprawiając, że inne sprawy stały się teraz mniej ważne. Sara tęskniła i myśląc o niej odczuwała fizyczny wręcz ból. Przyłożyła dłoń do klatki piersiowej, jak gdyby tam, w sercu, znajdowało się ognisko tego niewytłumaczalnego bólu. Czuła, że traci Belindę i nie wiedziała, jak to przeżyje. Odwróciwszy się gwałtownie, szybko pobiegła w stronę domu. Zadzwonię do niej, pomyślała, nawet jeśli miałabym ją obudzić. To ważne. Muszę jej wszystko powiedzieć - o Anthonym, o dziewczynie z baru. Wszystko. Głos Belindy był zachrypnięty i dziwnie smutny, lecz nie był to głos kogoś zbudzonego ze snu. - Belindo, to ja. Pewnie cię budzę, ale... Obudziłam cię? - Nie. Być może właśnie w tym momencie Sara poczuła potworne ściskanie w żołądku. Później starała się przypomnieć sobie, kiedy dokładnie to się wydarzyło, bezustannie odtwarzając w pamięci przebieg wydarzeń. - Belindo, co się stało? Jesteś chora? - Nie wiem... może. Nigdy nie myślałam, że on... - W tym miejscu jej głos się załamał. - On... jaki on? - Sara zdawała sobie sprawę z natarczywości swego tonu, mimo że z pewnością powinna była zachować spokój. Nie potrafiła jednak zapanować nad nerwami. - Powiedz mi, co się wydarzyło? Co ci jest? Belindo, odezwij się! - On mnie zgwałcił. - Żeby wypowiedzieć to zdanie, Belinda musiała zdobyć się na wysiłek, by się opanować, wydobyć głos z gardła i zmusić się do wypowiedzenia słów. Sara zdawała sobie sprawę, ile ją to musiało kosztować. - Zaczekaj na mnie, Belindo. Nic nie rób. I nie kąp się teraz. Nie musiała pytać, kim on był - dobrze to wiedziała.
14 Sara Głos Sary brzmiał niemal histerycznie, gdy zadzwoniła do rodziców i powiedziała matce, że chce rozmawiać z Markiem. - Wiem, że jeszcze śpi - dodała, zanim Claire Norton zdążyła odezwać się choć jednym słowem. - To bardzo pilne, mamo... muszę z nim porozmawiać. - Co ci się stało?! Co się wydarzyło? Sara była przekonana, że matka pomyślała: „Wypadek, jeszcze jedno moje dziecko jest ranne albo przeżywa wielką tragedię." - U mnie wszystko w porządku. To nie o mnie chodzi. Coś się stało Belindzie. Mamo, nie mam teraz czasu tego wyjaśniać... zrozum. Po chwili, która wydała się Sarze wiecznością, w słuchawce rozległ się zaspany głos Marka. - Co się stało Belindzie? - Została zgwałcona. Gdzie mam ją zawieźć? - O, Boże... niech pomyślę. Nie do kliniki. Zabierz ją do Szpitala w Santa Monica. Jest tam Ośrodek Terapii dla Ofiar Przemocy, a poza tym to jest blisko... ona jest w domu? - Tak. Właśnie tam jadę - odparła Sara. - Jak tam dojedziesz, od razu idź na pogotowie. I koniecznie potem do mnie zadzwoń. Zaczął padać zimny deszcz. „No, pięknie - powiedziała Sara do siebie. Teraz będę wlokła się godzinę." Lecz w rzeczywistości dotarła do domu Belindy w rekordowym czasie pomimo
deszczu - Volvo pędziło ulicami Los Angeles niczym nowojorska taksówka. Biegnąc ścieżką ku wejściu, usłyszała dochodzący zza drzwi głos Philippe'a. - Co się tu, kurwa, dzieje - wymamrotała pod nosem. Wiedziała, że to on zgwałcił Belindę, musiał to być on. Ale co tam teraz robił? Szła bardzo wolno w stronę drzwi i nagle zdała sobie sprawę, co to jest. Belinda przesłuchiwała taśmę z nagraniem jego wykładu. Sara usłyszała słowa-klucze: „żołnierze Boga"... „obrona przed złą energią"... „gromadzenie mocy, by stać się jak forteca". Philippe jak zwykle prezentował swoje typowe podejście Normana Schwarzkopfa do spraw duchowej dominacji. Drzwi były nieznacznie uchylone. Belinda siedziała na środku podłogi w swoim różowym szlafroku, z opuszczoną głową, i słuchała głosu Philippe'a. - Belindo... - Sara poczuła się tak, jakby zakłócała medytację. Kiedy Belinda podniosła głowę, Sara ujrzała zalaną łzami, zaczerwienioną twarz, którą z trudem rozpoznała. Pod okiem przyjaciółki widniał ogromny niebieski siniec, dolna warga była spuchnięta i przecięta. Sara przykucnęła obok Belindy i objęła ją - ramiona przyjaciółki wydawały się szczuplejsze niż przed kilkoma dniami. Zresztą całe ciało Belindy było skulone, pokonane. - To był Philippe, prawda? Belinda pokiwała głową, ponownie opuszczając wzrok. - Czemu tego słuchasz? Jak możesz znieść teraz dźwięk jego głosu? - Sara wyłączyła magnetofon, z ulgą witając ciszę i kojący odgłos bębnienia deszczu o dach. Kiedy Belinda ponownie spojrzała na Sarę, jej oczy były szeroko rozwarte, zdziwione i wydawały się niczego nie pojmować. Sara nie wiedziała, czy odzwierciedlają przeżyty szok czy niewinność tak czystą, że wydawało się wprost niemożliwe, iż mogła przetrwać w nienaruszonym stanie aż tak długo. - Belindo - powiedziała Sara, obejmując dłońmi zmasakrowaną twarz przyjaciółki - on cię zgwałcił. Pobił. Pewnie zrobił to też innym kobietom.
- Ale dlaczego? - zapytała Belinda, a jej oczy otworzyły się jeszcze szerzej. - Musiałam zrobić coś, co go rozzłościło. Przecież on mi pomagał... Saro, on jest taki mądry, a kiedy był dzieckiem, przemówił do niego Bóg i powiedział mu, że jego życiową misją jest pomaganie ludziom i... - Belindo, przestań. Posłuchaj mnie - nie zrobiłaś nic złego. To podły oszust. Sprytny gnojek z Bronxu, który udaje Francuza; zmienił imię i nauczył się wykorzystywać bezbronność innych ludzi. Twoim błędem było jedynie to, że mu zaufałaś. Jestem pewna, że nie jesteś pierwsza. Chodź, kochanie, umyjemy ci twarz i znajdziemy jakieś okrycie. Zabieram cię do szpitala. - Dlaczego? - Bo zostałaś zgwałcona. Proszę, wstań. Sara pomagała Belindzie unieść się z podłogi, podtrzymując ją w pasie. Poły szlafroka Belindy rozchyliły się; Sara nie dostrzegła innych sińców, przynajmniej nie z przodu. Belinda drżała na całym ciele. - Zimno mi. - Wiem - powiedziała Sara. - Gdzie masz pasek od szlafroka? - Na łóżku. - Dobrze. Weźmiemy go, a potem pójdziemy umyć ci twarz. - Sara poprowadziła przyjaciółkę do łazienki, Belinda szła małymi krokami, szurając nogami. Pasek miał pętlę i był zaciągnięty na ramie łóżka. Sarze nagle stanął przed oczami cały obraz tej sytuacji - Philippe przywiązał Belindę, sprawił, że nie mogła z nim walczyć. Zrobił tylko jedną pętlę. Związał jej nadgarstki razem, jak więźniowi. Sara przeciągnęła pasek przez szlufki najszybciej jak tylko mogła, ściągnęła poły szlafroka Belindy i zawiązała w pasie. - Dawno to się stało? - Parę godzin temu. Przyszedł wcześniej... długo rozmawialiśmy - odparła drewnianym głosem. - Chyba zaczynało się robić jasno. Ale nie jestem pewna. Kiedy Sara zaprowadziła Belindę do łazienki, przyszło jej do głowy, że być może obie były zniewolone w tym samym czasie - tyle że jedna z nich jęcząc błagała o więcej, podczas
gdy druga szlochała z przerażenia. Stanął jej przed oczami Anthony, przywiązujący ją do łóżka szyfonowym szalem, lecz na moment twarze pomieszały się i wyglądał jak Philippe. Czy ich ruchy również były zsynchronizowane, gdy wschodziło dla nich to samo słońce? Myśl o tym, że istnieje taka możliwość, sprawiła, że chciało jej się płakać. Telefonowała do Belindy, by opowiedzieć jej o wszystkim, co się zdarzyło z Anthonym, lecz teraz, stojąc w łazience i ocierając miękką ściereczką krew i łzy z twarzy Belindy, wiedziała, że nie może tego zrobić. Może już nigdy nie będzie mogła opowiedzieć przyjaciółce o jedwabiu zaciśniętym wokół nadgarstków, o pogrążaniu się w bezbronności i o swoim pragnieniu, by trwało to jak najdłużej. Strach był dla niej elementem gry - czymś, co Anthony i ona wykorzystywali, by zwiększyć emocje, udramatyzować sytuację. Lecz dla Belindy strach był przerażającą postacią kryjącą się w szafie i czekającą na odpowiedni moment, by wyjść po swą ofiarę. A jaką łatwą była ofiarą! Płakała teraz znowu, łzy płynęły po jej policzkach tak szybko, że Sara nie nadążała z ich osuszaniem. - Niedobrze mi - powiedziała Belinda z wyraźnym trudem. - Chyba będę rzygać. - To nic... Nie przejmuj się... pomogę ci. Sara obróciła Belindę tak, by mogła uklęknąć przed muszlą toaletową i trzymała głowę przyjaciółki, gdy ta wymiotowała. Szkoda, że to nie jest takie proste, pomyślała Sara. Szkoda, że jej organizm nie może pozbyć się całego tego doświadczenia za pomocą wymiotów. Gdy wstały, Sara wycisnęła pastę na szczoteczkę do zębów i podała Belindzie, jak dziecku przygotowującemu się do snu. Jej myśli rozpaczliwie czepiały się jakichś analogii. Widziała, że Belinda oddala się duchem, wycofuje. - Belindo, powinnyśmy się pośpieszyć. Przyniosę ci ubranie. Ubrała ją szybko w na chybił-trafił w wyjętą z szafy spódnicę i sweter. - Włożymy ten sweter... wiem, że to jeden z twoich ulubionych. - Miała nadzieję, że ton jej głosu ożywi Belindę, a przynajmniej powstrzyma ją od dalszego wycofywania się.
W drodze do szpitala Sara włączyła radio w samochodzie, lecz Belinda zdawała się nic nie słyszeć. Patrzyła szklanymi oczami na drogę, na padający deszcz, lecz najprawdopodobniej nic nie widziała. Być może w świecie, do którego uciekła, panowała lepsza pogoda. Weszły na Oddział Nagłych Przypadków, gdzie kolejka oczekujących była bardzo długa. Mężczyzna, który - jak wydawało się Sarze - został zraniony nożem w ramię, broczył krwią przesiąkającą przez ręcznik; kobieta w średnim wieku ze zmiażdżonymi kolanami siedziała, głośno jęcząc, a nastoletni chłopak oparty o ścianę podtrzymywał złamaną rękę ze stoickim spokojem, który mógł wzbudzić podziw samego Johna Wayne'a. - Co się stało? - zapytała siedząca za pulpitem pielęgniarka, spoglądając na zapuchniętą twarz Belindy. - Została zgwałcona - odpowiedziała cicho, lecz dobitnie Sara. Chciałybyśmy widzieć się z kimś z Ośrodka Terapii dla Ofiar Przemocy. - Zaraz dam znać, ale to może trochę potrwać. Będzie mi potrzebny dowód ubezpieczenia. Sara przyniosła ze sobą dokumenty Belindy; odnalazła teraz kartę ubezpieczeniową i wręczyła ją pielęgniarce, doświadczając absurdalnego wrażenia, że stara się o stolik w restauracji. - Jak długo będziemy musiały czekać? - zapytała. - Naprawdę trudno mi powiedzieć. Wezwiemy panie. - Aha. No cóż, poprosiłybyśmy o miejsce w części dla niepalących. - Sara nie próbowała nawet ukryć poirytowania. - Słucham? - Nic, nic. Po prostu... wydaje mi się, że jeśli ktoś został zgwałcony, nie powinien czekać, lecz natychmiast otrzymać pomoc. Pielęgniarka spojrzała na nią wzrokiem, który nie pozostawiał wątpliwości co do tego, ile razy dziennie spotykała się z przejawami zniecierpliwienia. - Ten pan na pewno myśli to samo o ludziach z ranami kłutymi stwierdziła.
Sara podprowadziła Belindę do wolnych krzeseł, jak najdalej od innych pacjentów, co jest typowym zachowaniem w miejscach takich jak poczekalnia Oddziału Nagłych Przypadków. Nikt nie ma tam ochoty być odrywany od swego cierpienia, chociaż w tym dniu Sara pragnęła, by zdarzyło się coś, co oderwie Belindę; zbyt łatwo stawała się nieobecna, jak strumyk, który zmienił bieg, wracając do ukrytego głęboko w górach jeziora. Sara odczuwała pokusę, by przyłożyć lusterko do jej warg i przekonać się, że jej oddech wciąż zdolny jest zaparować szkło. Jej twarz wyglądała bowiem tak nieruchomo, że przywodziła na myśl maskę pośmiertną. Wtedy, jakby wyczuwając obawy Sary, Belinda zwróciła się w jej stronę i odezwała słabym, zduszonym głosem: - Philippe mówi, że nie ma czegoś takiego jak magia, a cuda to tylko złudzenia słabeuszy. Mówi, że trzeba czerpać naukę z cierpień, jakie niesie życie. To wyznanie odjęło Sarze mowę. W jej głowie kołatało się pytanie „Czy pamiętasz, kto cię zgwałcił?" Lecz to nie oznaczało, że Belinda nie zdawała sobie z tego sprawy - ona tylko musiała stopniowo przyzwyczajać się do tej myśli. Najpierw musiała pogodzić się z faktem, że zrobił tó Philippe. „Na razie nie chcę nic wiedzieć" - zdawała się mówić. Sara obawiała się, że za tę niewiedzę Belinda będzie musiała zapłacić wysoką cenę. Ujęła przyjaciółkę za rękę i serdecznie uścisnęła. Chciała tym gestem dać do zrozumienia, że powinna wrócić na ziemię. „Wiem, że to będzie bolało, ale proszę, zrób to." Wiedziała, co może dziać się teraz w umyśle Belindy. Był tam jeden wielki chaos, w którym pojawiał się nieznany, zamaskowany jeździec, napadał ją, gwałcił i odjeżdżał nie odsłaniając twarzy. Co by się stało, gdyby chmury okrywające jej pamięć rozstąpiły się i gdyby zdała sobie sprawę, że znacznie okrutniejsze od samego gwałtu było to, że gwałciciel nie zadał sobie nawet trudu, by zasłonić twarz? Wolałaby już, żeby Belinda krzyczała, albo jęczała przejmująco jak zgięta wpół kobieta siedząca naprzeciwko nich, która budząc współczucie, jednocześnie wszystkich
irytowała. Ona przynajmniej wykazywała jakąś aktywność. Sara pragnęła, by Belinda obudziła się, wytężyła wzrok, mózg, pamięć, dała upust swojej wściekłości. Obawiała się, że przyjaciółka nie podoła tej sytuacji - że umrze bez walki. Z pewnością coś już w niej umarło. Sara podeszła do pulpitu pielęgniarek. - Wiem, że czekają tu inni pacjenci, ale moja przyjaciółka jest w szoku i potrzebuje natychmiastowej pomocy. - W szoku? - powtórzyła chłodnym tonem pielęgniarka. -Czy pani jest lekarzem? - Nie. Ale to jest chyba oczywiste. Na miłość boską, ona została zgwałcona! Proszę to w końcu zrozumieć. Sara powiedziała „zgwałcona" nieco głośniej niż zamierzała i nawet bez odwracania się była pewna, że wszyscy pacjenci w poczekalni doskonale ją słyszeli. Spojrzała wyczekująco na pielęgniarkę, po czym zrezygnowana wróciła do Belindy. Upłynęło jeszcze dwadzieścia minut, zanim inna pielęgniarka wywołała Belindę. W gabinecie czekali już na nie lekarz i jakaś kobieta w wełnianej spódnicy i długim rozpinanym swetrze. Sara miała wrażenie, że jej zmysły wyostrzyły się nagle, zauważała i zapamiętywała wszystko ogryzione paznokcie kobiety, to, że lekarz unikał patrzenia w oczy Belindy, delikatne brzęczenie świateł i szpitalny zapach środków dezynfekujących i spirytusu. - Cześć, jestem Nicole - powiedziała kobieta, podchodząc do Belindy, którą wciąż sprawiała wrażenie osoby pozostającej w transie. - Mam na imię Sara - powiedziała Sara do Nicole. - Jestem przyjaciółką Belindy. Nicole stanęła obok Belindy. - Może usiądziemy i chwilkę porozmawiamy? Belinda pozwoliła podprowadzić się do krzesła i usiadła jak posłuszne dziecko czekające na reprymendę. - Chcesz mi powiedzieć, co się stało? - zapytała ją Nicole. - Czy zgwałcił cię ktoś, kogo znasz? Sara miała ochotę odpowiedzieć za Belindę, ale wiedziała, że musi milczeć. Po chwili Belinda powoli kiwnęła głową.
- Czy to był ktoś, z kim się spotykałaś? - zapytała łagodnym tonem Nicole. Jej oczy miały taki wyraz, że Sara odniosła wrażenie, iż ta kobieta może znaleźć drogę do Belindy i zawrócić ją z powrotem do realnego świata. Być może identyfikowała się z nią; może właśnie dlatego potrafiła pomagać ofiarom gwałtów. - On jest moim nauczycielem - odezwała się zachrypniętym głosem Belinda. Sara zwróciła uwagę na to, że przyjaciółka użyła czasu teraźniejszego, i poczuła ciarki na plecach. - Moim nauczycielem duchowym - dodała Belinda. - Możesz powiedzieć mi o nim coś więcej? - Philippe. Nawet lekarz zareagował na dźwięk tego imienia. Sara słyszała, jak wziął głęboki oddech. To jasne, pomyślała, Philippe jest bardzo popularny, jest jedną z tych niezwykłych postaci znanych jedynie z imienia, o których słyszeli wszyscy. Nicole popatrzyła na Sarę, która odwzajemniła się spojrzeniem mówiącym: „Myślałaś pewnie, że to był Duch Święty?" - Belindo - powiedziała Nicole - teraz lekarz cię zbada, żebyśmy dysponowali dowodami, na wypadek gdybyś zdecydowała się złożyć doniesienie na policji. I muszę ci zadać jeszcze parę pytań, żeby ułatwić badanie lekarzowi. Czy doszło między wami do seksu oralnego? Twarz Belindy pozostawała bez wyrazu, jakby nie docierały do niej słowa Nicole, lecz po chwili powiedziała „Nie", na tyle dobitnie, że brzmiało to przekonująco. - Czy miał wytrysk? - spytała Nicole. Odpowiedzią było kiwnięcie głową. Sara wyobraziła sobie, że ma przed sobą Philippe'a, rzuca go na ziemię i krzyczy: „A co z twoim ostrzeżeniem, żeby kobiety nie przyjmowały w siebie nasienia, ty skurwysynu? Każde inne jest złe, tylko twoje w porządku?!" - Potem kopie go z całej siły i pozostawia leżącego. Dzięki temu na chwilę poczuła się lepiej. Nicole wstała; Belinda, jakby pociągnięta niewidzialną łączącą je nicią, wstała również. - Wiem, że to nie będzie dla ciebie łatwe - powiedziała
Nicole - ale musisz się rozebrać i włożyć szpitalną koszulkę, jak w czasie normalnej wizyty u ginekologa. Lekarz cię zbada i zrobi wymazy z pochwy. Czy wyrażasz zgodę, żebyśmy zachowali to jako dowód? Belinda zdjęła sweter i wpatrywała się nieruchomym wzrokiem w swoje ciało, jakby odkrywała je na nowo. - Tak - odpowiedziała. Sara odniosła wrażenie, że to pytanie nie całkiem dotarło do Belindy, lecz nie miało to znaczenia, skoro udzieliła właściwej, odpowiedzi. Przed każdą czynnością lekarz mówił jej, co zamierza zrobić. Nicole stała tuż obok, od czasu do czasu prosząc ją, by się rozluźniła, przekonując, że wszystko będzie dobrze. Jednak Sara miała wrażenie, że Belinda jest aż nazbyt rozluźniona. Leżała bez ruchu, jej ciało wydawało się bezwładne, odrętwiałe... albo też bała się poruszać, nie chcąc wywoływać bólu. Sara przypomniała sobie, co kiedyś usłyszała na temat ran od szrapnela. Nawet jeśli zdoła się usunąć z ciała większe kawałki metalu, zostają małe odłamki. Niewidoczne i nie dające się usunąć, pozostają w ciele, a po latach wystarczy nieoczekiwanie odwrócić się lub nieznacznie poruszyć, by ponownie poczuć ostry ból, wskrzeszający nawet dawno zapomniane wydarzenia. Może tak właśnie stanie się z Belindą. Po latach najmniejsze poruszenie może za pomocą takiego odłamka przenieść ją do tego białego pokoju, gdzie ją badano poszukując dowodów, i przypomnieć smak krwi na wardze. Sara wyszła z gabinetu, kiedy Belinda zaczęła się ubierać; odczuwała oszołomienie i zrobiło jej się duszno. Stojąc w korytarzu słyszała, jak Nicole mówi do Belindy coś o próbie ciążowej, teście na AIDS, o kolejnych wizytach w Ośrodku. Nawet jeśli Belinda coś odpowiedziała, Sara tego nie usłyszała. Deszcz przestał padać, lecz na niebie wciąż kłębiły się chmury - miękkie, szare chmury skrywające słońce. - Która godzina? - zapytała Belinda, gdy Sara zapinała jej pas bezpieczeństwa.
- Dochodzi druga. - Boże, minęło już pół dnia. Przecież jeszcze tak niedawno był świt. W czasie jazdy do domu Belindy w samochodzie panowała cisza. Może potrzebuje milczenia, tłumaczyła to sobie Sara. Może ta cisza była kojącym balsamem, uzdrawiającymi ziołami, które ujawniają swe tajemne moce w sprzyjających warunkach? Kiedy weszły do domu, Sara poczuła delikatny zapach męskiej wody kolońskiej. Nie wyczuła go wcześniej, chociaż z pewnością musiał się unosić w powietrzu. - Mogę zapalić kadzidło? - zapytała, nie wyjaśniając, dlaczego. - Tak. - Belinda stała na środku pokoju, rozglądając się dookoła takim samym wzrokiem, jakim przyglądała się swojemu ciału. Być może wszystko wydawało jej się teraz nieznajome. Znalezienie tych młodzieżowych zabawek z lat sześćdziesiątych, z których Belinda nie zdążyła jeszcze wyrosnąć - kadzidełek, zapałek i popielnika z brązu - w zagraconym salonie Belindy zajęło Sarze sporo czasu. Kiedy w końcu wszystko odnalazła i zapaliła dwie trociczki jaśminowe, zorientowała się, że Belinda w tym czasie poszła do sypialni. Spodziewała się zastać ją siedzącą lub leżącą na łóżku albo przygotowującą się do kąpieli. Nie przyszłoby jej do głowy, że gdy przekroczy leżące u drzwi sypialni ubrania, zobaczy nagą Belindę klęczącą przy łóżku, z pochyloną głową opartą o złożone ręce. - Co ty robisz? - zapytała Sara, starając się, by jej głos brzmiał jak najbardziej naturalnie. - Modlę się. Sara uklękła obok niej. - Dlaczego się modlisz? - Żeby zrozumieć, czemu to się stało. - Belindo, nie musisz pytać o to Pana Boga. Ja ci to mogę wyjaśnić. To się stało dlatego, że Philippe jest zboczonym sukinsynem i trzeba go zamknąć, zanim zrobi to jeszcze komuś innemu. Belinda spojrzała na nią; po raz pierwszy tego dnia jej oczy nie były szklane i bez wyrazu. Odzyskiwała zdolność normal-
nego widzenia. Jej przecięta warga znów zaczynała krwawić -ta rana nie chciała się zasklepić. - Znowu krew ci leci z wargi. Trzeba czegoś poszukać i zatamować. Pomogła Belindzie wstać i zaprowadziła ją do łazienki. Sięgając po gąbkę, zauważyła krew na stopach Belindy i czerwone ślady na podłodze. - Belindo... - Chyba zaczął mi się okres. - Dobrze. Przygotuję ci kąpiel. Ciepła woda dobrze ci zrobi, prawda? Kiedy łazienka wypełniała się parą, Sara poczuła, że i z niej cieknie krew. Jej cykl zbiegł się z cyklem Belindy w tajemniczym, odwiecznym rytmie księżycowych miesięcy, przypływów i odpływów. Wiele razy zdarzało się im, że miesiączka występowała u nich w tym samym dniu. Śmiały się wtedy z tego, nie potrzebowały wielu słów. Jest to jedna z tych unikatowych więzi, które łączą kobiety w szczególny sposób, oddzielając je zarazem od świata mężczyzn. Lecz tym razem Sara nie miała ochoty się z tego śmiać. Krew na stopach Belindy przywodziła jej na myśl rany od gwoździ. Wykąpała Belindę, pomogła jej włożyć koszulę nocną i położyła do łóżka. - Będę w salonie - powiedziała. - Nie zostawię cię samej, dobrze? - Dobrze. Sara spojrzała na przyjaciółkę. Jest tak nieszczęśliwa i niewinna, pomyślała, jak mała dziewczynka, która przewróciła się w czasie jazdy na .wrotkach i boleśnie otarła sobie skórę na twarzy. Nie, poprawiła się natychmiast w myślach. Belinda upadła, bo zaufała niewłaściwej osobie, a to są rany, które sięgają głębiej. Zatelefonowała do siebie, by sprawdzić, czy są jakieś wiadomości na automatycznej sekretarce - dwukrotnie dzwonił Anthony, pytając, gdzie też ona się podziewa. Dziwne, jak odległy potrafił jej się czasami wydawać, zupełnie jak ktoś, kogo kiedyś znała, lecz przestała utrzymywać kontakty. Innym razem znowu
czuła, że jest obecny w każdej komórce jej ciała. Nie mogła teraz do niego zatelefonować - nie od Belindy. Poza tym lubiła trzymać go trochę na dystans; dzięki temu zapominała, jak łatwo może poczuć się jeńcem. Znowu zaczął padać deszcz, najpierw niewielki, spływający jakby miękkim welonem, potem coraz silniejszy. Po kilku minutach przeszedł w głośną ulewę bębniącą o dach. Sara miała wrażenie, że jest uwięziona, odcięta od świata. Przebywała teraz w małym schludnym światku, a za oknami szalała deszczowa nawałnica. Była zamknięta z Belindą, którą kochała. Ale jaka to była miłość? Belinda była dla niej jednocześnie przyjaciółką, niedoszłą kochanką, bratnią duszą i nieznajomą. Nie miała zamiaru zasnąć, lecz kiedy ponownie otworzyła oczy, zorientowała się, że minęło kilka godzin i w pokoju robi się ciemno. Wciąż padał deszcz. Leżała na sofie, wsłuchana w dochodzące z zewnątrz dźwięki, myśląc o dystansie między ludźmi i o rzeczach, o których dawno zapomniała. Mimo chmur i deszczu niektóre gwiazdy świeciły jasnym blaskiem; inne zapewne spadły. Jej matka mawiała, że ilekroć umiera dusza, spada gwiazda. Lecz przecież dusza nie umiera, myślała Sara. Może umierają tylko cząstki duszy - z powodu dni takich jak ten, z powodu ludzi podobnych do Philippe'a, który nauczył się ograbiać nawet najbardziej niewinne dusze. Część duszy Belindy musiała właśnie obumierać, pomyślała Sara, jak odprysk gwiazdy. Ale może skutek nie będzie aż tak tragiczny; może światło jej duszy ulegnie jedynie załamaniu i nie stanie się przez to słabsze, będzie tylko trochę inne. Na palcach weszła do sypialni i spojrzała na śpiącą Belindę; czuła się jak matka doglądająca dziecka. Miała zamiar zostać tu na noc, na kanapie, wystarczająco blisko, by słyszeć, czy Belinda się nie obudziła. Wolała położyć się tuż obok niej, przytulić ją, ochronić przed koszmarami sennymi, lecz wiedziała, że nie może tego zrobić. Musiała teraz zachować dystans.
15 Belinda Belinda czuła jego zapach - zapach jego skóry, szamponu Neutrogena i jego wody kolońskiej. Wydawało jej się, że skoro wie, jakich kosmetyków on używa, świadczy to o ich dużej zażyłości. Wiedziała, że Sara wyczuła ten zapach i właśnie dlatego zapaliła kadzidełko. Były nawet chwile, kiedy wdychając powietrze miała wrażenie, że czuje zapach jego nasienia. Powinno przyprawiać ją to o mdłości, lecz nic takiego się nie zdarzyło. Był spokojny, deszczowy dzień, który przywodził na myśl Anglię. Tam właśnie Belinda chciałaby się znaleźć - w Anglii, gdzie nad jej głową rozciągałoby się wilgotne niebo, a mgła wilżyłaby jej twarz. Pierwszy raz znalazła się w Anglii mając osiemnaście lat. Jechała tam latem, w czasie wakacji, które dla niej oznaczały przejście z liceum do college'u. Pamiętała, że kiedy samolot schodził do lądowania i zobaczyła w dole ogromne połacie zieleni, pomyślała, że musiała tu już kiedyś być - w innym wcieleniu; tak najczęściej wyjaśniała sobie podobne doznania. Wspomnienie Anglii jako miękkiego zielonego dywanu w dole sprawiło, że poczuła się lepiej. „Zamknij oczy i o myśl o Anglii, kochanie." Ileż razy śmiały się z tego z Sarą. Tak wiktoriańskie kobiety napominały swoje córki w czasach, kiedy tylko mężczyźni mogli czerpać radość z uprawiania seksu. To właśnie teraz robię, pomyślała Belinda
- zamykam oczy i myślę o Anglii, ale nie dlatego... Nie, to ma mi pomóc przestać myśleć o gwałcie. Gwałt. Jedno z tych słów, których nauczyła się nie wiadomo gdzie. Po prostu było, znała je chyba od zawsze. Słowo, które tyle razy widywała w gazetach, że nie przyoblekało się dla niej w realny kształt, nie miało żadnej treści, dopóki sama nie odczuła jego znaczenia. A kiedy to się stało, wydało jej się nagle, że to słowo było jak tocząca się lawina, zabierająca ze sobą wszystko, co napotkała na swej drodze. Ale co w takim razie miała począć ze wspomnieniem chwili, kiedy wyciągnął ku niej rękę, dotknął jej twarzy, a ona marzyła, by ta chwila trwała jak najdłużej? W ciągu tych paru sekund wydawało jej się, że widzi, jak marzenia unoszą się nad jej głową niczym chmurki z dialogami komiksowych bohaterów. Czy nikt nie powie, że w takim razie musiała tego chcieć? Czy dla wszystkich będzie jasne, że to był gwałt? Po raz pierwszy zdecydowała się odtworzyć wydarzenia poprzedniego dnia. Zadzwonił, gdy akurat wychodziła spod prysznica. Ponieważ ociekała wodą, miała zamiar pozostawić nagranie wiadomości automatycznej sekretarce, lecz przeczucie kazało jej odebrać telefon. Pochwyciwszy ręcznik, błyskawicznie okręciła się nim i pobiegła do sypialni. I wtedy zdarzyło się coś bardzo dziwnego - kiedy już sięgała po słuchawkę, zabrakło jej tchu, jakby nagle zmalały jej płuca. Rozpaczliwie wciągnęła powietrze, lecz kiedy powiedziała „Halo", jej głos musiał brzmieć obco. Z drugiego końca linii głos Philippe'a, na odwrót, był jak topiona czekolada, jeszcze nie płynna, ale gęsta, ciemna i bardzo słodka. - Nie wiem czemu przez cały dzień o tobie myślę - powiedział. - Mam trochę wolnego czasu dziś wieczorem. Czy mógłbym do ciebie wstąpić i porozmawiać? - Tak, oczywiście - odpowiedziała Belinda, z trudem wydobywając słowa ze ściśniętego gardła. Za oknem sypialni widziała zachodzące słońce ognistą kulę między drzewami, dającą owo zimowe pomarańczowe światło, które sprawia, że ludzie odkładają na bok wszystko, czym się zajmują, by na nie patrzeć. - Będę za godzinę - oznajmił. - Do zobaczenia.
Roztrzęsiona, zaczęła biegać po domu pobieżnie porządkując pokoje, w których zawsze panował pewien nieład. Szybko przeczesała włosy i zrobiła makijaż, po czym zajrzała do szafy, zastanawiając się, w co się ubrać. Wybrała luźną aksamitną sukienkę, którą kupiła zaledwie przed tygodniem. Miała kolor sosny, była bardzo miękka, Belinda uwielbiała czuć jej dotyk na skórze. Nie włożyła pod spód bielizny. Teraz ta jedna sprawa - ten brak - nie dawał jej spokoju. A może nie chodziło jej tylko o to, by czuć przyjemny dotyk aksamitu? Może pośpiech też nie miał tu nic do rzeczy? Może to było prowokujące, stanowiło rodzaj zaproszenia? Biegając po domu, zapalając świeczki, lampy, podnosząc porozrzucane buty, myślała o tym, że Philippe jest dla niej postacią niemal mityczną. Nie potrafiła go sobie wyobrazić w samochodzie. Powinien raczej wylądować, zjawić się w tajemniczy sposób, zstąpić z chmur. Czemu chciał się z nią spotkać sam na sam? Nie w grupie, jak wtedy, gdy przyszedł na kolację albo zaprosił ją do biura? Dlaczego tym razem tak ją wyróżnił? Brała głębokie oddechy, starając się opanować zdenerwowanie. To prawda, że darzyła go nabożnym szacunkiem, że wierzyła, iż ma w sobie niezwykłą moc. Czuła się, jakby zadzwonił do niej sam Jezus Chrystus, i powiedział, że chce wpaść na herbatkę. Lecz rozpoznawała też i inne uczucie; zastanawiała się, czy przypadkiem nie napawał jej również lękiem? A może był to respekt, u źródła którego leżał strach? Wyszła na dwór, by trochę ochłonąć, wznieść oczy ku niebu i podziękować za tę niespodziewaną wizytę. Na wieczór nie planowała niczego innego poza obejrzeniem powtórki Married with Children. Nocne niebo było zachmurzone - zbierało się na deszcz, lecz między chmurami błyszczały gwiazdy, tak liczne, jakby tej nocy niebo rozwarło się, wypuszczając większą ich liczbę. Usłyszawszy, że przed domem zatrzymuje się samochód, natychmiast wbiegła do salonu i stała tam, dopóki Philippe nie zapukał do drzwi. A i wtedy odczekała parę sekund, zanim otworzyła. Nie jestem wcale zaniepokojona - prowadziła wewnętrzny monolog - och, czyżby naprawdę minęła już godzina? Jego włosy sprawiały wrażenie świeżo umytych - były zwią-
zane z tyłu, lecz kilka niesfornych pasemek opadło mu na czoło. Były lśniąco czarne, odbijały się w nich światła werandy. Miał na sobie biały podkoszulek i czarny garnitur od Armaniego; pracując z Sarą, Belinda nauczyła się od razu rozpoznawać projektantów. - Jak się czujesz, Belindo? - zapytał Philippe, wchodząc. Zawsze zadawał to pytanie w taki sposób, że czuła, iż żadna odpowiedź go nie zadowoli. Jeszcze zanim wymówiła choć słowo, czuła się jak kłamca. - Dziękuję, dobrze - odpowiedziała, oczekując, że przeciwstawi jej się mówiąc: „Nie, to nieprawda" lub coś w tym stylu. Lecz nic takiego nie nastąpiło. - Pięknie wyglądasz - powiedział zamiast tego. - Dziękuję. - Zamknęła drzwi i przez chwilę stała w niezręcznej ciszy, jakby zapomniała o dobrych manierach. -Hmm... napijesz się czegoś? Soku? Wody mineralnej? Mogę zrobić herbatę. - Chętnie napiję się wody - powiedział, sadowiąc się na kanapie w takiej pozie, jakby miał reklamować garnitur. - Twój dom jest dokładnym odzwierciedleniem twojej osobowości -powiedział, kiedy wyciskała sok z ćwiartek cytryny do szklanek z Pellegrino. - Na czym to polega? - zapytała, wracając do salonu i siadając w bezpiecznej odległości. - Jest bardzo ciepły, zmysłowy i ma też poczucie humoru. - Mój dom ma poczucie humoru?! - Zdecydowanie tak. Masz ryciny Maxfielda Parrisha tutaj i w jadalni, scenki z Kubusia Puchatka. Belinda poczuła, że się czerwieni. Była zła, że rumieni się tak łatwo. - Zbieram mnóstwo rzeczy, to mój nałóg. Chyba nie całkiem jeszcze wyrosłam z dzieciństwa. - To cudowna cecha. - Przyjrzał się jej szacującym wzrokiem, jakby za chwilę miała się zacząć poważna rozmowa. -Nigdy jeszcze nie spotkałem kogoś takiego jak ty, Belindo -powiedział, przerywając, by napić się wody. - Już za pierwszym razem, kiedy zobaczyłem cię wśród publiczności, wiedziałem,
że jest w tobie coś niezwykłego. A jednocześnie dobrze mi znajomego. Tak jakbym znał cię już wcześniej. Udawało mi się przechwytywać twoje myśli, twoje lęki. Bardzo się boisz, że ktoś mógłby cię rozszyfrować, prawda? Boisz się, że jeśli tak się stanie, zostaniesz opuszczona, porzucona. Więc stwarzasz pozory szczerości, ale w głębi duszy wznosisz zapory, których istnienia nikt nawet nie przeczuwa. - Myślę, że każdy to robi do pewnego stopnia, nie sądzisz? To znaczy myślę, że wszyscy mamy swoje lęki... - Rozmawiamy o tobie - przerwał jej stanowczo. - Czy mam rację? - Tak. - To słowo uniosło się jak piórko w ogrzanym pokoju. - To znaczy... wydaje mi się, że mam większą szansę na udany związek, jeżeli druga osoba nie zna wszystkich moich słabych punktów... - Wszystkich sińców! - Ta-ak - przyznała Belinda. - Hmm... - Philippe wypił łyk wody i zamyślił się zagadkowo; przez moment wydawał się nieobecny. - A jednak w końcu - powiedział, patrząc na nią tak, że zabrakło jej tchu -spotykamy kogoś godnego zaufania. Kogoś, kto i przez nas nie jest oszukiwany, kto potrafi nas przejrzeć. Tak jakby ta osoba była naszym połączeniem... - Połączeniem z czym? - zapytała Belinda. Podwinęła pod siebie bose stopy, chowając je pod zielonym aksamitem. - Z częścią nas samych. To prawda, że w każdym z nas są miejsca, które niechętnie odkrywamy, bojąc się surowej oceny. To dlatego są nam zsyłani ludzie, którzy każą nam stawić czoło naszym własnym lękom. To prawda, ja jestem taki sam... też mam te same problemy. To właśnie chciałbym ci przekazać: kiedy zobaczyłem cię po raz pierwszy, dały o sobie znać te wszystkie słabe punkty, których nie chciałem z nikim dzielić. Zrozumiałem, że zostałaś mi zesłana w tym właśnie celu. - Jakie miejsca?! - Było w tym coś surrealistycznego. Philippe pokładający w niej zaufanie? Odwracał role; to on teraz był bezbronny, to on odkrywał w tej grze wszystkie karty. Ale to była prawda; to właśnie robił.
Oparł się wygodniej o sofę, głęboko zaczerpnął tchu i powoli odetchnął, jakby miał zamiar opowiedzieć jakąś historię, do której od dawna nie wracał pamięcią. Jakby ten przedłużony oddech był furtką, po przekroczeniu której miała rozwinąć się opowieść. - Mam żonę - rozpoczął. - To znaczy żonę w sensie formalnym... nie widzieliśmy się od prawie siedmiu lat. Prowadziłem kiedyś zupełnie inne życie, Belindo, nosiłem też inne imię i tylko dlatego nikt dotąd nie odkrył tej części historii mojego życia. Ale coraz częściej zaczynam oglądać się za siebie. Życie, które prowadziłem, powoli mnie zabijało. Pozornie wydawało się szczęśliwe i dobrze poukładane - dom w miłej okolicy, pokoje o starannie dobranej kolorystyce i śliczne bibeloty, które były takie ważne dla mojej żony. A potem zapadła na stwardnienie rozsiane. To potworna choroba. Zaczyna się tak nieznacznymi objawami, że ludzie często je lekceważą, lecz przez cały czas pętla zaciska się wokół nich. Kiedy w końcu się rozstaliśmy, była tak słaba, że z trudem chodziła. Jednak to nie jej choroba była przyczyną mojego odejścia - chcę, żebyś to zrozumiała. Belinda kiwnęła głową. Jak mogłaby mu odmówić bezwarunkowego zrozumienia? Otwierał przed nią zamknięte dotąd schowki swego życia, pozwalając jej zerknąć do środka. Jak mogłaby mu czegokolwiek odmówić? Wyobraziła sobie, jak Philippe nerwowo przemierza salony Laury Ashley, oglądając egzemplarze „House Beautiful" wyłożone na białych stoliczkach z wikliny, wiedząc o tym, że musi opuścić żonę i że ona nie zrozumie prawdziwych przyczyn jego odejścia. Jak można powiedzieć komuś choremu: „Nie, to nie chodzi o chorobę, tylko o ciebie, o nas, o wszystko z wyjątkiem choroby"? - Po prostu nie umiałem żyć tak jak ona chciała. Zostałem powołany, by służyć ludziom, tak jak to robię teraz. Prowadzę ich... zawsze wiedziałem, że będę przywódcą. Posyłam jej pieniądze, ale rzadko się widujemy. Gdybym się z nią rozwiódł, sprawa nabrałaby rozgłosu... Jestem pewien, że wiesz, o co mi chodzi... Zostałbym bardzo surowo oceniony. Rozwód z kobietą dotkniętą tak strasznym nieszczęściem... - Gdzie ona mieszka? - zapytała Belinda.
- Nie mogę ci tego powiedzieć - odparł stanowczym tonem. Szczegóły nie mają tu znaczenia. Dzielę się z tobą tym, że... ja też mam w życiorysie swoje plamy, które jestem zmuszony ukrywać i od których uciekam, że są rzeczy, o których nie mogę mówić. Lecz czuję ogromną ulgę, że znalazłem kogoś, kto z pewnością dochowa tajemnicy i nie będzie mnie osądzał. Dobrze wiesz, że jest bardzo wiele osób, które chętnie by mnie krytykowały. Myślę, że tak jest zawsze, kiedy ktoś wysuwa się na pierwszy plan i wskazuje ludziom drogę. Z oka spłynęła mu pojedyncza łza; w zamyśleniu otarł ją z policzka. Było w nim coś miękkiego, jak w szkicu węglem, w którym artysta zamazał kontury, cieniując ostre linie. Oczy błyszczały mu podejrzanie, jakby gromadziło się nich więcej łez. Belinda nakryła jego dłoń swoją w geście pocieszenia: „Rozumiem... rozumiem ciężar przytłaczającej cię tajemnicy. Wiem, że ten ciężar jest czasami miażdżący." Czy właśnie wtedy to się zaczęło? Kiedy coś wstrząsnęło ziemią i niebem? Nie mogła sobie teraz przypomnieć. Padał coraz gęstszy deszcz, wypłukując jej wspomnienia jak zły odcinek drogi. Zamknęła oczy, wsłuchując się w odgłosy ulewy, starając się uchwycić myśl, która stałaby się kluczem do zrozumienia tego, co się stało. Pamiętała swoją dłoń na jego dłoni... i wtedy właśnie wyciągnął ku niej rękę. W tym, co zrobił, nie było nic brutalnego; to przyszło później. Delikatnie pogładził ją po policzku, przesunął dłonią nad uchem, dotykając karku - świat nagle zatrzymał się, a jej zabrakło tchu. Nie, chwileczkę, to nie świat, to ona zamarła, zbyt zaskoczona, by oddychać, niepewna, co robić. Sara miała rację: dla Belindy Philippe był niemal boski, niedotykalny. A jednak był tu, dotykał jej ręki jak zwyczajny mężczyzna. Nie chciała, żeby okazał się przeciętny, lecz pragnęła jego dotyku - bo to nieprawda, że tego nie chciała. A jednak bała się i to poczucie strachu jej nie myliło. - Znamy teraz nasze tajemnice - powiedział Philippe przyciszonym głosem - i jesteśmy ze sobą złączeni tak jak z nikim innym. Czuła jego oddech na skórze. Przemknęło jej przez myśl, czy część jego łaski nie spłynęłaby na nią, gdyby go pocałowała.
Mocniej ściskał teraz jej kark, a drugą ręką przesuwał aksamit sukienki w górę jej uda. Jeszcze kilka cali i pozna następną tajemnicę - że nie ma na sobie bielizny. Czy aby na pewno tego właśnie chciała? Próbowała uspokoić umysł, dokonać przeglądu sytuacji, wyboru... bo przecież miała wybór, prawda? Lecz nie tylko jej myśli wirowały; tańczył również cały pokój, światła świec i lamp kręciły się jak w lunaparku. - Philippe, nie wiem... - zaczęła mówić, lecz słowa uwięzły jej w gardle. - Ależ wiesz. Cały czas wiedziałaś - odparł. Do tej pory nie uświadamiała sobie tego, ale teraz była już pewna. To był właśnie ten moment, kiedy zdała sobie sprawę, że patrzy w oczy obcego człowieka. Jego oczy były jak stalowe ostrza wymierzone prosto w nią. Nic w nim nie wydawało się już jej znajome. Tajemniczy kokon, który go otaczał, rozerwał się, ale nie wyleciał z niego motyl, tylko przerażający mutant. Rozpoczęła się inna gra, w której nie było już miejsca na rozmowę, na łagodne porozumienie przez łzy. Nakrywał jej usta swymi, i odczuła to jako zacisk pozbawiający ją tchu. Palcami jednej ręki gniótł jej kark, drugą manipulując między jej udami, i nagle opadł na nią całym ciężarem. Był cięższy, niż przypuszczała. Miała wrażenie, że jest okradana z tchu, dosłownie wysysał z niej powietrze. Przynajmniej tak jej się wydawało. Przypominało to pijany, zawrotny taniec. - Przestań - tyle udało jej się powiedzieć korzystając z resztki tchu. Odsunął się, lecz jedynie na odległość wystarczającą na wypowiadanie słów. - Bronisz się, Belindo? - wydyszał. - Okazujesz nieposłuszeństwo? Nie chcesz? Przecież obiecałaś, że mi się poddasz? - Ale... - Może to nieprawda? - mówił tonem niemile drażniącym jej uszy. - Czyż nie uprzedzałem cię, że to nie zawsze będzie łatwe? Że musisz wykonać cokolwiek ci polecę? Czy nie powiedziałaś mi, że się zgadzasz? Kiwnęła głową. Tylko tyle była w stanie zrobić - jej głos gdzieś zniknął.
- Zdrajcy muszą być ukarani, Belindo. Powinnaś o tym wiedzieć. Odchylił się nagle i gwałtownie uderzył ją w twarz. Słabe plaśnięcie, które przy tym usłyszała, absolutnie nie oddawało siły ciosu. Rozciął jej wargę; poczuła w ustach smak krwi. Przełknęła ją z trudem, starając się skupić na słonym smaku, wrażeniu śliskości - na czymkolwiek, co skierowałoby jej umysł ku niej samej, jak najdalej od tego, co się działo. Przecież jeszcze niedawno, przed chwilą, dotknął jej twarzy tak delikatnie jak czuły kochanek. Czy właśnie za to teraz była karana? Za swoje myśli? Były bardzo chaotyczne, ale może on i tak ją znał? Na tę jedną chwilę zapomniała o tym, że ma być jego uczennicą; zarumieniła się jak kochanka, a teraz wiedziała tylko tyle, że nigdy już nie dotknie jej tak delikatnie. Brutalnie ściągnął z niej sukienkę. Przez chwilę była bezpieczna, schowana w ciemnym świecie koloru sosny, z oczami przesłoniętymi aksamitem. Gdyby tak czas mógł się wtedy zatrzymać... Krew i łzy wypełniły jej gardło, lecz kiedy zwlókł ją z kanapy, trzymając za nadgarstki, niespodziewane szarpnięcie sprawiło, że z jej ust wypłynęła wodnista, krwawa ciecz i zaczęła ściekać po brodzie. Wciąż trzymając ją za nadgarstki, pociągnął ją do sypialni. - Już nigdy nie ośmielisz się być nieposłuszna - wycedził przez zęby, wzmacniając chwyt. Kiedy zdążył zdjąć marynarkę? Po tym, jak rzucił się na nią? Belinda nie potrafiła już rozpoznać czasu. Czas przestał istnieć jako coś uporządkowanego, polegającego na regularnej zamianie sekund w minuty. Wszystko się pomieszało - jedna minuta mijała bardzo szybko, druga wlokła się nieznośnie wolno. Kiedy rzucił na łóżko jej szlafrok, pomyślała, że chciałaby zostać nim otulona i położona do łóżka, jak po koszmarnym śnie. Lecz jedwab owinięty wokół, krępujący jej nadgarstki, był aż nazbyt realny, a pochylona nad nią twarz nie była twarzą ze snów. Philippe... jej myśl uciekała od zgłosek jego imienia. - Zamknij się! - warknął. Nawet nie zdawała sobie sprawy, że wydaje jakieś dźwięki. Pewnie płakała; ta słoność w gardle - to musiały być łzy.
Próbowała przestać zawodzić i wsłuchać się w odgłosy z zewnątrz. Wiatr - tak, słyszała wiatr szeleszczący wokół domu. Nad ranem miała się zacząć ulewa - taka była prognoza pogody. Lecz i wiatr ucichł, kiedy Philippe ponownie uderzył ją w twarz, tuż pod okiem. A może to nie wiatr przestał wiać, tylko jej zmysły w tej sekundzie zostały sparaliżowane? Nic nie widziała, nie słyszała, nie czuła. Na pomoc przyszła jej apatia, tak jak dzieje się zawsze, gdy przerażenie jest zbyt wielkie. Pewne doznania zostały jej odjęte; odbierała jedynie niektóre obrazy, słyszała tylko niektóre dźwięki, czuła jedynie część własnego bólu - reszta miała przyjść później. W końcu rozumiała cały koszmar sytuacji. Mogło ją to pogrzebać jak lawina, jeśli na to pozwoli. Gwałt był rzeczywistością. Pojmowanie tego faktu odbijało się głuchym krzykiem w najgłębszych otchłaniach jej psychiki. Gwałt. Widziała, jak za nią podąża przez całe życie, śledzi ją każdego dnia. Jest jak nieodstępny cień, który znika, gdy ona się odwraca, by go przyłapać. Chciała znaleźć jakieś inne słowa, by określić to, co się działo, lecz nie potrafiła. Gwałt w końcu stanie się jedynie częścią historii jej życia, jej spuścizną, a - jeśli dopisze jej szczęście - także jej mądrością, doświadczeniem. Lecz to dotyczyło przyszłości, o ile w ogóle miała ją jeszcze przed sobą. Bo na razie, musi stale wracać pamięcią do tych kilku godzin, dopóki nie uporządkuje każdego szczegółu, nie odnajdzie wszystkiego, co jeszcze pozostaje w zakamarkach jej świadomości, by żadne wspomnienie nie mogło jej zaskoczyć. Bała się bardziej niż kiedykolwiek w życiu. Czuła się tak, jakby była w kadrze jakiegoś filmu, tylko że dobrze zdawała sobie sprawę, że to jej film. Jej umysł rozszczepił się nagle i zarejestrował następujące fakty: Odgłos rozpinania jego zamka u spodni. Światło tańczące na kryształowej buteleczce z perfumami stojącej na komodzie. Wycie syreny gdzieś w oddali. Jego ciężar, który to unosił się, to opadał, po tym, jak wdarł się już w jej ciało tam, gdzie powinna odczuwać rozkosz. Lecz nagle nie mogła sobie przypomnieć, czy w ogóle kiedykolwiek nie odczuwała bólu. Teraz
czuła ten ból coraz głębiej. Czuła go aż w żołądku, obejmował nawet jej głowę. Ręce Philippe'a ciągnęły ją za włosy, lecz było to niewyraźne doznanie, prawie tego nie zauważała. Pomyślała, że jej ciało dzieli się jakby na dwie części: Możesz zranić tylko moją połowę, tu jest granica, pomyślała. I to zadziałało. Przestała płakać, jej dusza była bezpieczna, mógł zgwałcić tylko część jej ciała. Jej brzuch i uda - to wszystko, co mógł mieć. I jeszcze końcowy obraz - który do tej pory pozostał w jej pamięci, czy na jawie, czy we śnie: ten, jak z niej schodzi, wciąga spodnie i uwalnia jej nadgarstki, nieruchomieje na chwilę, a potem spogląda na nią i na twarz wypełza mu pogardliwy, okrutny uśmiech, który pozbawił ją resztek sił, zamienił mięśnie w galaretę i uniemożliwił jej wstanie z łóżka nawet długo potem, kiedy już wyszedł i kiedy ucichł odgłos silnika jego samochodu. Padał tak ulewny deszcz, że na szybach nie widać było pojedynczych kropel; tworzyła się na nich ściana wody. Może tak będzie lało przez czterdzieści dni i czterdzieści nocy, pomyślała Belinda, lecz ktoś inny musiałby zbudować arkę - ja jestem zbyt zmęczona. Przeszła do kuchni, ostrożnie omijając mokre plamy na dywanie, które wciąż jeszcze miały lekko różowy kolor. Nalała wody do czajnika. Na ladzie kuchennej wciąż leżały taśmy z nagraniami wykładów Philippe'a. Tak często ich słuchała, że pewnie będzie znajdować je wszędzie, w całym domu, w każdym pomieszczeniu. Spojrzała na nie tak, jak zapewne wdowa spogląda na ubrania po zmarłym mężu: co z nimi zrobić? Oddać na cele dobroczynne? Na wyprzedaż? Zaczynała rozumieć, z jakim trudem przychodzi rozstanie nawet z takimi drobiazgami. Kasety miały tytuły: Żołnierze Boga i Mury obronne ducha. Dopiero teraz ich militarystyczne skojarzenia wydały jej się z samej swej natury nie mające nic wspólnego z duchowością. Czajnik gwizdał; kuchnia wypełniła się parą. Powoli zmniejszała ogień, wsłuchując się w zmianę tonu gwizdka. Czuła się,
jakby przez dłuższy czas pozostawała z dala od tego świata i teraz do niego powracała, z dziecięcym zaciekawieniem chłonąc najzwyklejsze zjawiska - gwiżdżący czajnik, unoszące się w powietrzu kropelki pary, sposób, w jaki zaparowała szyba. Było też coś, o czym nie chciała myśleć - musiała podjąć decyzję o zgłoszeniu gwałtu na policji. Ilekroć o tym myślała, stawał jej przed oczami ów uśmiech, który zobaczyła na twarzy Philippe'a, zanim wyszedł z jej domu - uśmiech, który wyssał z niej krew równie skutecznie jak ukąszenie wampira. Rozterka, czy ma złożyć doniesienie, była w jakiś dziwny sposób połączona z tym właśnie uśmiechem. W każdym razie, kiedy myślała o jednej z tych rzeczy, natychmiast przypominała jej się druga. Musiało minąć kolejnych kilka minut; czajnik już nie gwizdał, a deszcz miał inną melodię. Zapomniała o tym, że chciała napić się herbaty, jej myśli zaprzątnęło coś innego. Przypomniała sobie, jak Nicole wręczyła jej swoją wizytówkę. Wzięła ją Sara i włożyła jej do portfela. Portfel... stół w jadalni... tam zazwyczaj rzucała klucze od domu. Wizytówka wciąż tam leżała, co było zaskakujące, zważywszy, że w jej domu zazwyczaj trudno było cokolwiek znaleźć. Belinda długo wpatrywała się w tę wizytówkę. Ośrodek Terapii dla Ofiar Przemocy - czy rzeczywiście istniał jakiś sposób „wyleczenia" z gwałtu? Czy też po prostu chodziło jedynie o to, by ich ofiary przez chwilę poczuły się lepiej - jak po aspirynie na uporczywy ból głowy. Za uśmierzającym działaniem aspiryny wciąż czai się ból. I tak samo gdzieś, pod tym wszystkim, ona, Belinda, zawsze już będzie ofiarą przemocy, gwałtu. Bo jednak zgwałcił nie tylko jej ciało - to właśnie przyprawiało ją o największą rozpacz. Zgwałcił marzenie, które dopiero zaczynało kiełkować. Myślała sobie czasami, że być może, mimo wszystko, Bóg nie gniewa się na nią, że nie jest stracona, skazana na wieczne potępienie. Zaczęło jej się wydawać, że jej ojciec nie miał racji, że mimo wszystko jej życie ułoży się pomyślnie, że może śmiało spojrzeć światu w oczy, mieć prawo do szczęścia. Czyż tego właśnie nie mówił jej Philippe? Była jak autostopowiczka na pustej bocznej drodze, a on zabrał ją stamtąd, wskazał wierzchołek góry i powiedział: „Tam
właśnie cię prowadzę. W górę, gdzie świeci słońce." I przeprowadził ją przez bramę ogrodu, tyle że nie okazała się ona wejściem do zaczarowanego królestwa, lecz bramą piekieł. Stała teraz wśród rumowiska skalnego, a koszmarny uśmiech Philippe'a zdawał się rozlewać po całym niebie. Ten uśmiech określał jej przyszłość, znacznie bardziej ponurą niż przeszłość. - Nicole! - zawołała Belinda usłyszawszy głos osoby, która odebrała telefon. Jej własny głos wydawał się brzmieć dziwnie obco. Nie przypominała sobie, kiedy ostatnio coś mówiła. - Tak, to ja, Nicole. - Mówi Belinda... zajęłaś się mną w szpitalu, kiedy... - Och, Belindo, jak się czujesz? - Ciepły ton głosu Nicole sprawił, że Belinda poczuła się lepiej. A więc pamiętała ją. I było jej miło, że ją słyszy. - Ja... hmm... chcę złożyć doniesienie na policji. Belinda jechała do szpitala. Nicole powiedziała, że oficer policji przyjdzie do Ośrodka. Mogła zadzwonić do Sary i poprosić, żeby ją tam zawiozła; najprawdopodobniej wręcz powinna była tak zrobić, lecz postanowiła pojechać tam sama. Wciąż padało - poboczami płynęły wzburzone rzeki. Odgłos opon toczących się pośród tego deszczu brzmiał w jej uszach jak kołysanka. Na tylnym siedzeniu wiozła swoją zieloną aksamitną sukienkę. „Weź ze sobą wszystko, co miałaś wtedy na sobie" powiedziała jej Nicole. „Jako dowody." Suknia zmięta była w kulę, stała się złym wspomnieniem. Belinda wiedziała, że nie włoży jej nigdy więcej. - To jest detektyw Boyd - powiedziała Nicole, gdy Belinda weszła do jej gabinetu. Ciemnoniebieski garnitur, jasnoniebieski dywan - jej myśli zaczęły ulatywać w dziwne kierunki: zauważała zestawy kolorów, niebieskie oczy detektywa osadzone w rumianej, czerstwej twarzy, jego rude włosy odcinające się czerwonawą barwą od niebieskiego wystroju wnętrza. Wyglądał jak wyjęty żywcem z pubu irlandzkiego. Zmusiła się do koncentracji. Nadchodził moment, kiedy bomba miała wybuchnąć, ujawniając nieznane fakty. „Philippe mnie zgwałcił i chcę, żeby cały ten zasrany świat się o tym dowiedział." Spojrzała na drzwi; trochę korciło ją, żeby wyjść, została jednak.
Belinda bez słów podała Boydowi aksamitną sukienkę. - To właśnie ją miała pani na sobie? - zapytał nie tyle chłodnym, co rzeczowym tonem. To jego zawód, pomyślała Belinda, „proszę tylko o fakty". - Miałam ją na sobie tylko przez chwilę, dopóki jej ze mnie nie zerwał. Boyd rozprostował sukienkę i przyjrzał jej się uważnie. Belinda zauważyła wtedy, że bok sukienki jest rozdarty, nie miała pojęcia, kiedy to się mogło stać. Może w tym momencie słuchała wiatru? - A co z bielizną? - zapytał. - Nie miałam na sobie bielizny. Spojrzał na nią, po czym zapisał coś w notatniku. To nie świadczyło na jej korzyść, zdawała sobie z tego sprawę. Tylko łatwe, zepsute dziewczyny chodzą bez majtek. Nie mogła oderwać wzroku od policjanta; bała się, była niemal pewna, że w rogu pokoju za krzesłem Nicole stoi duch jej ojca, kiwa głową i głucho szepce: „A nie mówiłem?" - Będziesz musiała postarać się opowiedzieć nam o wszystkim, co się zdarzyło, z najdrobniejszymi szczegółami, wszystko, co pamiętasz oznajmiła Nicole, a detektyw skinął głową, najwyraźniej wdzięczny za pomoc. Belindzie wydawało się, że jej głos relacjonujący wydarzenia tej nocy dochodzi do niej jakby od strony podium, a ona pozostaje wśród publiczności. Boyd poprosił, aby opowiedziała o tym dwa razy, kilka razy przerywając wypowiedź pytaniami. Lecz dla niej najważniejsze były te rzeczy, o których nie powiedziała. To właśnie te pominięte szczegóły będzie nie raz rozpamiętywać. Nie powiedziała o wyznaniach Philippe'a, o jego chorej żonie i tych etapach życia, które sam chciałby wymazać z pamięci. Dochowała tajemnicy dla niego, a ta zmowa milczenia była co najmniej zastanawiająca, zważywszy, że ją zgwałcił. Lecz zrobiła to nawet nie mrugnąwszy okiem. - Mówił mi, jak bardzo jest prześladowany - powiedziała, dzieląc całą prawdę na dwoje i wybierając jedną jej część.
Mówił, że ludzie ciągle go oceniają. Zrobiło mi się go żal - to dlatego położyłam mu rękę na dłoni. Ja nie... nie chciałam niczego zaczynać, nic takiego... - Była przekonana, że mówi prawdę. W każdym razie była tak bliska prawdy, jak tylko to było możliwe. - Kiedy panią uderzył? - zapytał Boyd. - W czasie... podczas tego wszystkiego, tak mi się wydaje. - Przypomniała sobie wyraz oczu Philippe'a, gdy mówił, że sobie na to zasłużyła, a ona mimo wszystko nie do końca była przekonana, czy nie miał racji. Lecz nie powiedziała Boydowi niczego na ten temat. Nie powiedziała mu też o krótkiej chwili, zaraz na początku, kiedy jej serce zaczęło żywiej bić na myśl o tym, że może ją pocałować. A najbardziej zaskoczył ją jej własny chłód - suchy, monotonny, beznamiętny głos, jakim relacjonowała szczegóły. Właśnie ton jej głosu sprawił, że miała wrażenie, iż mówi kto inny. Może Philippe miał rację i w nasieniu mężczyzny są zarodki męskiego charakteru. Wystarczy przyjąć je w siebie i natychmiast pochłania się to, co stanowi istotę męskiej osobowości. Czyżby w jakiś przedziwny sposób udało mu się uczynić z niej swego bliźniaka, zamrozić ją lodem ze swoich żył? Belinda wracała do domu mokrymi ulicami; deszcz ustąpił, zmienił się w mżawkę. Przed sobą widziała lśniący połyskujący wilgocią asfalt; wyobraziła sobie, że to lód, że wstąpiła na śliski odcinek swej życiowej drogi. Za tym odcinkiem droga była już sucha, szersza, miała łagodniejsze zakręty i kryła w sobie mniej niebezpieczeństw. Mogła to sobie w ten sposób wyobrażać wcześniej, lecz absolutnie już nie teraz. Nie chodziło nawet o to, że nie potrafi spojrzeć w przyszłość. Problem polegał na tym, że ilekroć to robiła, widziała tylko zimową scenerię, a na wszystkich drogach był lód.
16 Sara Sara pomagała Markowi, który próbował na nowo urządzić się w swoim mieszkaniu. Okres rekonwalescencji pod troskliwą opieką rodziców nie potrwał nawet tydzień, potwierdzając, że teza o niemożności powrotu do domu dzieciństwa ma w sobie więcej prawdy, niż może się pozornie wydawać. Sara rozpaczliwie potrzebowała snu. Poprzedniej nocy u Be-lindy zdrzemnęła się tylko na chwilę, skulona na sofie; walczyła z natrętnie powracającym wyobrażeniem Philippe'a przywiązującego ręce Belindy do ramy łóżka i najprawdopodobniej podniecającego się jej strachem. Ale mimo iż marzyła o tym, by zasnąć, wiedziała, że gdy tylko zamknie oczy, natychmiast zmuszona będzie znowu je otworzyć. Apartament Marka znajdował się na pierwszym piętrze eleganckiego budynku w Beverly Hills. Pomieszczenie było wysokie, miało parkiet i okna z wykuszem wychodzące na ocienione drzewami podwórze. Markowi trudno było wejść na schody w obecnym stanie, lecz poradził sobie sam, nie przyjmując pomocy Sary. Pozwolił jej jednak rozpakować swoje rzeczy, zrobić herbatę i posprzątać pokój, by nie potykać się o książki i teczki z papierami. - Czuję, że zrobiłem rodzicom przykrość, przenosząc się do siebie powiedział Sarze, poruszając się o kulach po salonie, gdyż jego lewa noga wciąż była w gipsie, na którym Sara
wypisała cytaty z Rimbauda i Dorothy Parker. - Ale zmęczyło mnie już wrzucanie jedzenia do kibla. Wiem, że mama stawała na głowie, żeby mi dogodzić, jednak naprawdę tęskniłem już za odpowiednią dietą. Serki topione i kanapki z galaretką nie rozwiązywały tego problemu. Nawet nie wiedziałem, że takie świństwa są w sprzedaży. Jak myślisz w jakim dziale można je kupić? - W dziale dla matek dbających o budżet domowy. Mark, może byś wreszcie usiadł? Lepiej mi się sprząta, jak nie chodzisz po pokoju - to znaczy, jak nie kuśtykasz. - Coś mnie nosi - powiedział Mark. - Zmęczyłem się siedzeniem, a już na pewno strasznie jestem zmęczony leżeniem w łóżku. - Może powinieneś na początek wziąć udział w jakimś biegu na dziesięć kilometrów? Wydaje mi się, że są takie i dla ludzi poruszających się o kulach. Czemuż miałbyś tego nie zrobić? Przecież jesteśmy w Los Angeles! Złamana noga nie może ci przecież przeszkodzić w codziennej zaprawie kondycyjnej? - żartowała. I w tym właśnie momencie, kiedy Sara roztrząsała ideę uczestnictwa w maratonach dla niepełnosprawnych, jej uwagę zwróciła wiadomość podawana w telewizji. Włączyli telewizor zaraz po wejściu do mieszkania, ale do tej pory dochodzące z niego dźwięki stanowiły jedynie tło dla ich rozmowy. Teraz na ekranie dostrzegła sylwetkę Philippe'a. Był prowadzony przez policję, wokół kłębili się reporterzy; a on, będący w oku cyklonu, szedł ze wzrokiem skierowanym prosto przed siebie, nie patrząc na ludzi. „Młoda kobieta, Belinda Perry, wniosła dziś formalne oskarżenie o gwałt przeciwko przywódcy sekty religijnej New Age" mówiła reporterka, starając się przekrzyczeć hałas. Sara i Mark oglądając wiadomości nie odezwali się ani słowem, zbyt zszokowani, by powiedzieć cokolwiek. - Chryste - odezwała się Sara, gdy zaczęto pokazywać prognozę pogody. Musiała to zrobić dzisiaj po moim wyjściu. Nawet nie wspomniała mi o tym, że ma zamiar - nie dokończyła zdania. Nagle zrobiło jej się przykro, że Belinda nie powiedziała jej o tym, nie zadzwoniła ani nie poprosiła, by jej towarzyszyła i udzieliła
wsparcia moralnego. Wiedziała, że myślenie o sobie w takim momencie dowodzi egoizmu i niedojrzałości, ale nie potrafiła sobie poradzić z uczuciem odtrącenia. - Mark, muszę jechać do Belindy. - Sięgnęła po torebkę i płaszcz. - Dasz sobie radę? - Jasne. A może chcesz, żebym z tobą pojechał? - Chyba nie - odpowiedziała. - Nie wiem, co się z nią dzieje. Boję się, że jeśli do niej zadzwonię, powie mi, żebym nie przyjeżdżała, więc tym bardziej muszę tam pojechać. Zstępując ze schodów i słysząc własne kroki odbijające się echem w wąskim przejściu, zastanawiała się, czy przypadkiem nie odtrąciła teraz Marka w ten sam sposób, w jaki, w jej odczuciu, Belinda odtrąciła ją. Lecz była to tylko chwilowa wątpliwość, wyparta szybko przez wspomnienie Philippe'a i otaczających go dziennikarzy. To jeszcze nic, pomyślała Sara, włączając się w ruch uliczny na Wilshire Boulevard teraz dopiero się zacznie, a Belinda pójdzie na pierwszy ogień. Sceny rozgrywające się przed domem Belindy były namiastką tego, co miało dopiero nadejść. Wozy stacji telewizyjnych ustawione były w kolumnie wzdłuż ulicy. W okolicy roiło się od reporterów. Sara z trudem znalazła miejsce, by zaparkować samochód, włożyła płaszcz przeciwdeszczowy, chociaż przestało padać, i pomału skierowała się w stronę domu Belindy. W stojącej przed kamerą około sześćdziesięcioletniej kobiecie rozpoznała właścicielkę posiadłości, od pięciu lat wynajmującą dom Belindzie. „...i pomyśleć, że coś takiego zdarzyło się tuż obok." - tylko te słowa udało się wyłowić Sarze z jej wypowiedzi do mikrofonu. Dotychczas najczęściej widywała ją w wałkach na głowie i podomce. Dzisiaj wyglądała inaczej. Z okazji gwałtu, jaki miał miejsce w sąsiedztwie, i obecności prasy, była obwieszona biżuterią i miała na sobie jedwabną bluzkę. Zastanawiając się na groteskowością całej sytuacji, Sara omal się nie roześmiała. Gdy przepychała się przez tłum, została zauważona przez jednego z reporterów i to wywołało reakcję łańcuchową. Na-
tychmiast zaroiło się wokół niej. „Czy zna pani Miss Perry?", „Czy jest pani jej przyjaciółką?", „Czy mogłaby nam pani poświęcić choć minutkę?" Pytania ostrzeliwały ją z szybkością karabinu maszynowego. Mimo usiłowań, nie udało jej się przesunąć ani o cal - wokół siebie miała ludzki mur. - Może wreszcie pozwolicie mi przejść, do cholery - krzyknęła, co sprawiło, że utworzył się wąski szpaler, umożliwiając jej przedostanie się na teren posiadłości. Drzwi domu Belindy były zamknięte. Sara zapukała, mówiąc: - Belindo, otwórz. To ja. - Wejdź - usłyszała głos przyjaciółki, dobiegający od strony kanapy. - Nie mogę, drzwi są zamknięte. Belinda otworzyła drzwi. Sara patrzyła na nią z mieszanymi uczuciami. Pozornie Belinda wyglądała lepiej - była żywsza, mniej blada, lecz w jej oczach Sara dostrzegła dziwną obojętność. Miała na sobie spłowiałe ogrodniczki i bawełnianą koszulę z długimi rękawami, była bosa i miała tłuste włosy. - Zapomniałam, że je zamknęłam - bąknęła. Sara weszła za Belindą w głąb mieszkania, zamykając za sobą drzwi na zasuwę. Belinda usiadła na kanapie, wbiła wzrok w podłogę i zaczęła nerwowo skubać nitkę ze szwu na kombinezonie. - Skąd oni się dowiedzieli, że tu mieszkam? - zapytała. - Kochanie, ci ludzie rozpętali aferę Watergate. Znalezienie czyjegoś adresu nie stanowi dla nich większego problemu. - On jest w areszcie? - Tak, ale myślę, że jutro, o ile nie wcześniej, zostanie wypuszczony za kaucją - odpowiedziała Sara, odsuwając pomięty egzemplarz „Vogue" i siadając obok Belindy. - Wybacz, że ci nie powiedziałam - odezwała się Belinda, jakby w odpowiedzi na pytanie, które cisnęło się Sarze na usta. - Rano zdecydowałam się wnieść oskarżenie, a potem po prostu to zrobiłam, chyba pod wpływem impulsu. - W porządku, to dobrze, że go zdemaskowałaś. Boję się tylko, że to wszystko źle na ciebie wpłynie. Wiesz, że to dopiero początek.
- Tak, wiem. Nie oglądałam wiadomości. Bałam się zobaczyć jego twarz. Belinda wyglądała tak młodo w ogrodniczkach Tomka Sa-wyera. - Rozumiem cię - powiedziała Sara. Belinda przewróciła się na bok i wyprostowała nogi, kładąc stopy na kolanach Sary. Intymność tego gestu sprawiła, że Sara poczuła ściskanie w gardle, a pod powiekami - piekące łzy, które zaskoczyły ją samą. Od tamtej nocy, kiedy ich ciała na krótko splotły się ze sobą, myślała, że Belinda przestraszyła się jej... i swoich własnych reakcji, tego, co się zdarzyło i co mogło się jeszcze zdarzyć. Prawdopodobnie gwałt był w jej życiu jak huragan osłabiający siłę innych przeżyć, które swego czasu wydawały jej się ważne. Sara zaczęła delikatnie masować stopy Belindy, obserwując przy tym jej twarz, jakby oczekując, że zniknie z niej wyraz napięcia. lej życie zmieniło się w ciągu tej jednej nocy i nie istnieją poradniki, w których można by wyczytać, jak najlepiej przeprowadzić kogoś przez trudną drogę odzyskiwania równowagi ducha. Trwały tak dobrą chwilę - Belinda wyciągnięta na kanapie, z przymkniętymi powiekami, opierająca stopy na kolanach Sary. Sara czuła, że i jej powieki robią się ciężkie. Zbyt wiele wydarzyło się w ciągu minionych czterdziestu ośmiu godzin. Bardzo potrzebowała snu. - Belindo, chyba będzie lepiej, jak sobie pójdę. Powinnaś odpocząć, wyspać się. Delikatnie zsunęła stopy przyjaciółki ze swoich kolan. - Dobrze, postaram się zasnąć. Chociaż boję się, co może mi się przyśnić. Ale spróbuję. Kiedy Sara szła do samochodu, na ulicy było już tylko dwóch reporterów. Trwali na posterunku. Prawdopodobnie byli to dziennikarze pracujący dla brukowców - ci zawsze zostawali aż do końca. Obrzuciła ich nieprzychylnym spojrzeniem, które mówiło: „Nie ważcie się do mnie podejść!" Zrozumieli, co chciała im przekazać. W pewnej chwili usłyszała szum nadjeżdżającego samochodu, więc zeszła na pobocze. Nagle oślepiona została silnymi
światłami i dopiero gdy samochód przejechał obok niej, zorientowała się, że było to czarne BMW. Samochód Philippe'a - nie to niemożliwe! Philippe był przecież w areszcie. Nawet biorąc pod uwagę jego znajomości i pieniądze, którymi dysponował, wydawało się mało prawdopodobne, żeby mógł wydostać się stamtąd tak szybko. Lecz co robiło czarne BMW tego właśnie wieczoru na ulicy Belindy? Nie można oczywiście wykluczyć zbiegu okoliczności, mówiła sobie Sara, choć nie za bardzo wierzyła w takie przypadki. Zmrużyła oczy, starając się dostrzec, kto jest w samochodzie, i wydawało jej się, że dostrzegła za kierownicą kobietę. Samochód odjechał; widziała już tylko czerwone punkciki jego tylnych świateł. Czując wieczorny chłód, Sara otworzyła samochód, przekręciła kluczyk w stacyjce i włączyła ogrzewanie na pełną moc. Ogarnął ją strach, zrobiło jej się niedobrze; nie wiedziała, co ją czeka w przyszłości, nie wierzyła, że coś w jej życiu zmieni się na lepsze. Belinda będzie zmuszona zeznawać przeciwko Philippe' owi i nikt nie zadba o to, by zasłonić jej twarz, kiedy będzie pokazywana w telewizji. Nic jej już nie chroniło, a Sara była pewna, że znajdzie się wielu takich, którzy będą traktować Belindę jak zbrodniarkę, jak zwykłą dziwkę, która kłamie, by ukrzyżować ich wybawiciela. Pomyślała o procesie czarownic z Salem któż mógł mieć pewność, że sytuacja nie może się powtórzyć? Każdy wiek tworzy własną wersję takich wydarzeń. Jednego mogła być pewna: że odtąd imiona Belindy i Philippe'a już zawsze będzie się łączyć. Będzie się to powtarzać w wypowiedziach ludzi, którzy ich nigdy nie znali; nawet po latach będą je wymieniać studenci prawa poznający przypadki gwałtu, albo jakieś nędzne pismaki poszukujące sensacyjnych wiadomości o sławnych ludziach uwikłanych w skandale. Ten gwałt na zawsze już naznaczy Belindę piętnem Philippe'a. Nigdy już nie będzie w stanie zapomnieć. Prowadząc samochód, Sara rozpaczliwie walczyła z sennością. Znalazłszy się w domu natychmiast zapaliła wszystkie światła, jak dziecko bojące się ciemności. Na automatycznej sekretarce nagrane były cztery wiadomości, lecz gdy nacisnęła guzik, by ich wysłuchać, pierwsze dwie okazały się głuchymi
telefonami. Po chwili z głośnika wybuchnął rozjuszony głos jej agentki: „Saro, mówi Miriam. Co się, do cholery, z tobą dzieje? W zeszłym tygodniu zostawiłam ci wiadomość. Nie oddzwoniłaś, więc myślałam, że jeszcze włóczysz się po świecie z tym swoim reżyserkiem. Miałam dla ciebie pracę. Pamiętasz jeszcze, że istnieje coś takiego jak praca? A dzisiaj włączyłam wiadomości i kogo ja widzę? Ciebie, jak wrzeszczysz na reporterów przed domem twojej przyjaciółki i robisz wszystko, żeby ich obrazić. Jeśli chcesz stać się sławna, może powinnaś poświęcić trochę uwagi swojej karierze, zamiast wyżywać się na ludziach, którzy prawdopodobnie mieszczą się w niższych od ciebie widełkach podatkowych. Może byś tak do mnie zadzwoniła? Jestem w domu numer znasz." Sara opadła na krzesło. Zapomniała, że miała zadzwonić do Miriam wydawało jej się, że było to wiele miesięcy temu. Rzeczywiście potrzebowała pracy. Po chwili w pokoju rozległ się głos Anthony'ego. Najwyraźniej nie oglądał wiadomości. - Saro, gdzie ty się podziewasz? Dzwoniłem już dwa razy, myślałem, że będziesz w domu. Gdybyś chciała do mnie zadzwonić, to cały wieczór jestem w domu. Otworzyła lodówkę, ale nie znalazła w niej niczego oprócz zwiędniętej marchewki i przeterminowanego soku jabłkowego. Muszę być bardziej odpowiedzialna, pomyślała. Jeśli nie zdecyduję się na jakąś pracę, wkrótce nie będę miała nawet agentki. Miriam odebrała po trzecim sygnale. - Cześć, to ja, Sara. - Jaka Sara? - Miriam, strasznie cię przepraszam, ale... właśnie byłam... tyle się wydarzyło rzeczy, których nie sposób było przewidzieć. Otrzymałam twoją wiadomość i miałam zadzwonić, ale... - Dobrze, już dobrze - przerwała jej Miriam. - Za chwilę powiesz mi, że pies zjadł twoją pracę domową. Więc jak, chcesz pracować, czy nie? Niedługo rozpoczynają w Los Angeles zdjęcia do nowego filmu telewizyjnego, potrwają cztery-pięć tygodni. Jeszcze nie mają kostiumologa. Ale nie mam zamiaru
cię namawiać, jeśli chcesz się wypiąć. Muszę myśleć o swojej reputacji. - Nie mam zamiaru się wypinać, naprawdę. Muszę wrócić do pracy. Sara usłyszała w tle muzykę rap. - Miriam, czyżby zmieniły ci się upodobania muzyczne? Zawsze myślałam, że lubisz styl Eltona Johna, a słyszę rap. - Nie wygłupiaj się. To ten wariat, mój syn. On chyba chce, żeby pękły mu bębenki, a przy okazji doprowadza mnie do szału. Jutro dam ci znać, czego dowiedziałam się na temat tego filmu. Obsada nie jest zbyt liczna, a jedną z gwiazd jest orangutan. - Chwileczkę, chwileczkę. To znaczy, że mam ubrać orangutana? - Nie sądzę. Ale gdybyś nawet musiała, to chyba sobie poradzisz. - No, no - odezwała się Sara. - Przede wszystkim musiałabym to robić bardzo ostrożnie, zgadza się? Odłożywszy słuchawkę, długo trzymała telefon na kolanach, zastanawiając się, czy naprawdę ma ochotę zadzwonić do Antho-ny'ego. Zawsze odbywało się to w ten sam sposób: najpierw przywoływała w myślach jego twarz, która tak łatwo potrafiła znikać z jej pamięci. Co z oczu, to z serca - a to musiało oznaczać, że nie kocha go naprawdę. Bo czyż miłość nie polega na tym, że ukochana osoba zawsze nam towarzyszy, nawet jeśli jest nieobecna fizycznie? Czyż zakochani nie pielęgnują tej duchowej więzi, której nie są w stanie osłabić jakiekolwiek nie sprzyjające okoliczności ani odległość? Może tylko tak to sobie wyobrażała, a prawda o miłości niezupełnie tak wygląda. Z tych rozmyślań wyrwał ją dzwonek telefonu. - Nareszcie jesteś w domu - stwierdził Anthony. - No tak. Właśnie weszłam i wysłuchałam twojej wiadomości. Miałam zamiar zadzwonić. - Gdzie byłaś? - zapytał. Jego głos wydał jej się trochę wystudiowany. Nie było to ot, takie sobie, zwykłe pytanie, lecz Sara była zbyt zmęczona, by analizować tę sprawę. - Chwilę byłam u brata, a potem... chyba nie oglądałeś wieczornych wiadomości?
Po dobrej chwili Anthony powiedział: - Dlaczego tak mówisz? Dlaczego miałbym wiedzieć, gdzie byłaś, gdybym oglądał wiadomości? - Bo rzeczywiście tak by było. Moja przyjaciółka Belinda została zgwałcona... przez Philippe'a, wiesz, o kim mówię? - O tym New Age'owcu - zgadł Anthony. - Złożyła doniesienie na policji i rozpętało się piekło. Pojechałam do niej i musiałam przedzierać się przez tłum reporterów. - Czy darowałaś życie choć jednemu? - Niestety, tak - odparła Sara. - Jest skruszony, ale żyje. - Chcesz, żebym przyjechał? - zapytał. Z pewnością nie było to grzecznościowe pytanie. - Nie. Chcę się natychmiast położyć do łóżka - sama. -Mogła wyjaśnić mu, dlaczego, usprawiedliwiać się i prosić o zrozumienie, lecz oczy szczypały ją ze zmęczenia, nie miała już ochoty na dalszą rozmowę, a poza tym nie potrafiła domyślić się jego prawdziwych uczuć. Następnego dnia Philippe wyszedł z aresztu za kaucją i natychmiast, jeszcze przy bramie, odbył konferencję prasową, a przynajmniej na początku tak to się zapowiadało, lecz po pewnym czasie zmieniło się w religijne spotkanie, gdzie dziesiątki jego wyznawców śpiewały, krzyczały i ściskały się nawzajem, co oczywiście zarejestrowały kamery. Oglądając to wieczorem w telewizji Sara miała wrażenie, że gdyby w pobliżu miejsca zgromadzenia była woda, uczniowie Philippe'a niechybnie zaczęliby spontanicznie chrzcić jeden drugiego. Najbardziej niesamowita była jednak chwila, kiedy Philippe nakazał swojej trzódce, by pomodliła się za Belindę, która znalazła się na błędnej drodze i pilnie potrzebuje wsparcia z nieba. - Spadaj - powiedziała Sara, choć oprócz niej słyszał to tylko telewizor, po czym poszła do kuchni, otworzyła butelkę wina, odczuwając pokusę, by wypić ją do dna, lecz do tej pory tylko raz miała kaca i nie chciała ponownie doświadczać niemiłych wrażeń. Próbowała telefonicznie porozumieć się
z Belindą, jednak odczekawszy dwanaście sygnałów, odłożyła słuchawkę. Była pewna, że Belinda wyłączyła telefon i ogarnął ją smutek - obie siedziały samotnie w swoich domach, jedna z nich piła wino do lustra, a druga była zbyt wystraszona, by podnieść słuchawkę. Telefony zaczęły się po kilku dniach - późno w nocy, kiedy Sara spała niespokojnym snem. W słuchawce odzywał się wtedy kobiecy głos, który brzmiał dziwnie znajomo, Sara nie potrafiła go jednak rozpoznać. „Powiedz swojej przyjaciółce, że jest w zmowie z szatanem" - taki był pierwszy telefon za piętnaście trzecia w nocy. Wiadomość została przekazana w zwięzły rzeczowy sposób, po czym dzwoniąca odłożyła słuchawkę. W następnym tygodniu odebrała dwa kolejne telefony, również w środku nocy i również ten sam anonimowy głos zakłócił cichą godzinę przed świtem. „Twoja przyjaciółka krzyżuje Chrystusa" - usłyszała Sara. Trzecia wiadomość była poważnym ostrzeżeniem. „Będzie musiała cierpieć za swe kłamstwa i bluźnierstwa." - Dlaczego nie wyłączysz telefonu i sekretarki? - zapytał Mark, kiedy opowiedziała mu o tych telefonach. Nie miała odwagi wspomnieć o nich Belindzie. - Bo się boję. A jeśli będzie jakaś nagła sprawa? Jeśli to Belinda będzie próbowała się dodzwonić? Albo jeśli upadniesz i ponownie złamiesz sobie nogę? Nie dziwiłabym się, gdybyś trenował biegi w salonie. - Cóż, nie wiem, co mógłbym ci jeszcze poradzić - stwierdził Mark. Może kup jakiś głośny gwizdek i postaraj się zagłuszyć tę tajemniczą osobę z drugiego końca linii. W sobotę, po wielu nocach przerywanego snu, Sarze udało się wyciągnąć Belindę na zakupy. Dla Sary była to jednocześnie wyprawa w interesach; została zaangażowana do pracy w filmie dla telewizji, o którym mówiła Miriam. Treść filmu nie była zbyt oryginalna, ale mogła zapewnić miły relaks. Tak w każdym bądź razie myślała Sara. Dwaj treserzy, którym
udało się uczynić z orangutana genialnego ucznia (przynajmniej według kryteriów właściwych dla zwierząt), interesują się młodą dziewczyną, która flirtuje z jednym, uwodząc jednocześnie drugiego. Na szczęście Sara nie musiała myśleć o kostiumie dla orangutana. Ten aktor występował au naturel, chociaż musiała zamówić dla niego kilka pudełek dużych pampersów - jedyną rzecz, jaką w ogóle zakładał i to tylko poza planem. Najwyraźniej orangutany nie najlepiej znosiły naukę załatwiania potrzeb fizjologicznych. Praca w tym filmie nie nastręczała zbyt wielu trudności. Sara miała wybierać kostiumy spośród przeciętnych ubrań, prosto ze sklepowego wieszaka, co było doskonałym pretekstem wyprawy do Beverly Center. Kiedy wraz z Belindą jechały ruchomymi schodami, oczy Belindy rozwarły się nagle szeroko i zmieniła się na twarzy tak, że Sara obawiała się, iż przyjaciółka za chwilę zemdleje. - Co się stało? - zapytała Sara, rozglądając się niespokojnie dokoła. - Za nami. Astrid i Michelle. Sara odwróciła się i stojąc kilka stopni wyżej przyjrzała się im szacującym wzrokiem. Miały wspaniałe fryzury i pokryte doskonałym makijażem twarze. Były ubrane znacznie bardziej elegancko niż w czasie kolacji u Belindy. Astrid nosiła prostą czarną spódnicę, ciemnoszary kaszmirowy sweter i czarne buty firmy Manolo Blahnik. Michelle nie prezentowała się aż tak wytwornie, ale wyglądała efektownie w czekoladowobrązo-wych luźnych spodniach i dobranym kolorystycznie golfie. Gdy zeszły ze schodów, Belinda włożyła ciemne okulary; wciąż miała siniec pod okiem, widoczny mimo grubej warstwy pudru. - Chodźmy szybciej - szepnęła Sara, lecz nie było to potrzebne. Belinda zachowywała się jak koń wyścigowy po otwarciu bariery startowej. Jak się miało okazać, nie były jednak wystarczająco szybkie. - Cześć, Belindo - usłyszały głos za sobą. Sara zatrzymała się pierwsza, nie z uprzejmości, lecz dlate-
go, że w tym momencie zrozumiała, kto wydzwaniał do niej w nocy. Astrid uśmiechnęła się, jej wąskie wargi były starannie uszminkowane, a wyraz jej twarzy mógł służyć jako doskonałe studium obojętności. Wiele lat musiała ćwiczyć, by uczynić ze swojej twarzy nieprzeniknioną maskę. - Cześć - odpowiedziała ostrożnie Belinda. - Wiele o tobie ostatnio słyszałyśmy. To była ona - Sara nie miała już najmniejszych wątpliwości. Dziewczyna nie starała się nawet zmienić głosu, gdy do niej dzwoniła. - Myślę, że nie będziesz już przychodzić na wykłady -odezwała się Michelle, wymieniając szybkie spojrzenie z Astrid. - Wiecie co? - przerwała Sara. - Bardzo się śpieszymy. Miło było was spotkać. Masz wspaniałe buty, Astrid. Życzę miłego dnia. - To mówiąc chwyciła Belindę za ramię, pociągnęła za sobą i zostawiła Astrid i Michelle oniemiałe pośród tłumu. - Belindo, muszę ci coś powiedzieć - oznajmiła Sara, gdy już odeszły na bezpieczną odległość i zaciągnęła przyjaciółkę do sklepu z obuwiem. Ostatnio miałam serię anonimowych telefonów w nocy... dotyczyły ciebie. Wiesz, takie różne bzdury w stylu „niech się z tego wycofa". Teraz już wiem, kto dzwonił. - Która to? Astrid czy Michelle? - Belinda dziwnie spokojnie zareagowała na tę wiadomość. Zbyt spokojnie, pomyślała Sara. - Astrid. Ta w butach Manolo Blahnik. Rozcięcie wargi wciąż było lekko widoczne pod warstwą szminki. Belinda lekko nagryzła to miejsce i zdjęła okulary przeciwsłoneczne. - Kiedy ja dostaję takie telefony - powiedziała - słyszę tylko „dziwka" albo „judasz", a potem ktoś odkłada słuchawkę. To jest zawsze męski głos. Nie potrafię go rozpoznać. - Czemu mi o tym nie powiedziałaś? - zapytała Sara. - Ty też mi nie powiedziałaś. Aż do dzisiaj. Był to kolejny dowód na to, że między nimi wznosi się coraz więcej barier - chwil milczenia, niedopowiedzeń, tajemnic. - Czy jest jeszcze coś, o czym mi nie powiedziałaś? -zapytała Sara.
Belinda otworzyła torebkę, wyciągnęła z niej złożoną kartkę papieru i podała Sarze, nie patrząc na nią. Rozłożywszy kartkę, Sara zobaczyła wizerunek Chrystusa na krzyżu. Lecz tradycyjny wizerunek został zmieniony. Na krzyżu wisiało ciało Jezusa, z przebitymi rękami i nogami, a z głębokiej rany na klatce piersiowej płynęła krew. Lecz zamiast głowy Chrystusa była głowa Philippe'a. Sara przyjrzała się uważnie rysunkowi, podnosząc papier pod światło. Ktoś wyciął reprodukcję obrazu z książki lub czasopisma, usunął głowę Jezusa, przyłożył w to miejsce zdjęcie Philippe'a i zrobił kserograficzną odbitkę całości. Sara rozejrzała się niespokojnie po twarzach przechodzących obok ludzi, w nagłej obawie, czy nie zobaczy w pobliżu twarzy Astrid lub Michelle. Nic już nie wydawało jej się przypadkowe, czuła się obserwowana, śledzona jak bohater powieści Orwella, uciekała od oczu, które obserwowały ją przez ściany, od Wielkiego Brata, który mógł czaić się za każdym rogiem. - Czemu to ze sobą nosisz? - zapytała Belindę. - Nie wiem. Saro, czy myślisz, że dobrze robię? To znaczy, że złożyłam to doniesienie? Czasami aż się boję pomyśleć o procesie i tym wszystkim, sama już nie wiem. Był to jedyny raz, kiedy zwróciła się do Sary z tym pytaniem. Sara uścisnęła ramię Belindy. - Tak. Zdecydowanie tak. Naprawdę masz jakieś wątpliwości? - Mam wątpliwości co do wszystkiego - odpowiedziała cicho Belinda. Chodź, zacznijmy wydawać te pieniądze od producenta. Przecież po to tu przyszłyśmy. .Zycie nas zmienia, pomyślała Sara w drodze do domu po rozstaniu z Belindą. Zaczynamy jak czysta karta, a potem przybywa nam doświadczeń, które nawarstwiają się jak słoje drzewa. Mamy coraz więcej wzrostu, wagi, dziwnie powyginanych, sękatych miejsc i blizn. Miała kiedyś w college'u nauczycielkę literatury, która
gdzieś w połowie semestru straciła męża - został zamordowany w czasie nocnego włamania do ich domu. Nie spodziewał się, że zdradziecka kula dosięgnie go w salonie, gdzie jeszcze miesiąc wcześniej gościł studentów literatury dziewiętnastowiecznej na przyjęciu z okazji Bożego Narodzenia. Kiedy nauczycielka po kilku tygodniach wróciła na uczelnię, Sara podeszła do niej nieśmiało i złożyła kondolencje. Wtedy ta kobieta powiedziała: „Życie uderza w nas czasem jak rozpędzony pociąg. Tak jakbyśmy zostali oślepieni jego światłami i mieli jedynie sekundę na reakcję i dokonanie wyboru -uskoczyć czy pozwolić się zmiażdżyć. Sekunda po prostu nie wystarcza." Co w takim razie myśleć o sytuacjach, w których nie mamy żadnego wyboru? - zastanawiała się Sara. Może kiedy Philippe znajdował się w domu Belindy, przyjaciółka nie miała już żadnej możliwości wyboru. Lecz jeśli Belinda nie odbierała tego w ten sposób, zawsze będzie chciała się za to ukarać. Zamykała się w sobie - Sara dobrze to czuła - zdarzało się to zbyt często, a rozmowa z nią przypominała dialog na uszkodzonej linii. Sara była tym przerażona, zbyt dobrze bowiem znała ten rodzaj ucieczki w głąb siebie.
17 Sara Po serii burz na wybrzeżu Kalifornii w Los Angeles dni pogodne zaczęły przeplatać się z deszczowymi. Wysłuchawszy prognoz pogody producenci zmienili plan zdjęć do filmu telewizyjnego, który teraz nosił tytuł Pułapki miłości. (Sarze znacznie bardziej odpowiadał oryginalny tytuł Miłość pierwotna.) Pogrupowano dni z ujęciami na dworze, zostawiając zdjęcia we wnętrzach na deszczowe dni. Przyczyną kiepskiej pogody był najprawdopodobniej szalony El Niño, który ogrzał oceany i sprawił, że nad wybrzeżem zawisły deszczowe chmury. Brak równowagi w przyrodzie, pomyślała Sara. Część zdjęć kręcono na plażach w Santa Monica. W jednej ze scen, w czasie przechadzki wzdłuż brzegu, dziewczyna i żonaty treser mieli rozmawiać o tym, co zrobić z jego żoną - oczywiście najlepiej byłoby, gdyby umarła, co było jednak mało prawdopodobne. Parze towarzyszył orangutan i Sarze wydało się to absurdalne. Skoro na plażę nie wpuszcza się psów, to jak komuś mógł przyjść do głowy pomysł, żeby spacerować po plaży z orangutanem? Wydawało się, że przynajmniej ktoś to powinien zauważyć i zwrócić im uwagę. Na plaży byli przecież statyści, którzy siedzieli jedząc chipsy i rozmawiali. Mimo to reżyser ani razu nie powiedział: - Ludzie, wzdłuż brzegu idzie wielka małpa. Reagujcie jakoś!
W związku z tym ludzie i na planie, i w filmie zachowywali się tak, jakby nie było w tym nic nadzwyczajnego - ot, normalna scena. Prawdziwym treserem był mężczyzna o imieniu Randy -blondyn, tuż po trzydziestce, typ surfera z Kalifornii, z opalenizną, która doprowadzała do szału zazdrości nowojorczyków. Jego delikatność w stosunku do orangutana sprawiała, że wszystkie kobiety traciły głowę. Uważały bowiem, że skoro potrafił być tak miły wobec stukilogramowego zwierzęcia, to łatwo sobie wyobrazić, jaki byłby w stosunku do kobiety. Kiedy Sara spotkała Randy'ego po raz pierwszy, szczotkował rude włosy orangutana długimi delikatnymi ruchami wzdłuż głowy i ramion zwierzęcia. Przerwał, wyciągnął wolną rękę i powiedział: - Cześć, jestem Randy. A to jest mój przyjaciel, partner, syn i główny żywiciel - Hannibal. Hannibal, przywitaj się z panią. Duża ręka z czarnymi palcami delikatnie ujęła dłoń Sary. Wita mnie jak zawstydzony książę, pomyślała. - Mam na imię Sara. Jestem kostiumologiem. A ty jesteś Hannibal, tak? Przywitawszy się Hannibalem, zwróciła się do Randy'ego. - Tak jak Lecter? - Nie, tak jak wódz kartagiński. Walczył przeciw Rzymowi. Druga wojna punicka. Wiesz? - Oczywiście - powiedziała Sara mając nadzieję, że brzmi to przekonująco. - Studiowałeś historię? - Nie, antropologię. Historię miałem tylko dodatkowo. Na pierwszy rzut oka widać, że jest sympatyczny i bystry, a do tego wykształcony, pomyślała. Nie znaczy to jednak, że natychmiast dla niego oszaleję, tak jak to robią wszystkie inne kobiety z planu. Postanowiła skoncentrować się na innych sprawach. Myślała o Anthonym, o tym, jak bardzo ją zmieniał, przesuwał jej granice, obalał stary rząd. Była jak Rosja, z nieokreśloną tożsamością, rozhuśtana nad krawędzią chaosu, wyobcowana z własnej historii. Bo Anthony pozbawiał ją własnej tożsamości, przekreślając ją i pisząc nowe rozdziały jej życia. Kilka razy, kiedy zmęczona późno wracała z planu do domu,
wpadał przynosząc jedzenie i butelkę wina, przygotowywał dla niej kąpiel. Mył ją klęcząc przy wannie. Dawał jej napić się wina, czasami zbytnio przechylając kieliszek i wino kapało jej wtedy po brodzie prosto do wody. Nie pozwalał jej go zetrzeć; zlizywał je z jej twarzy. Pewnej nocy, kiedy już ją umył, wymasował pod wodą i kiedy zagłębił w nią palce na moment wystarczająco długi, żeby zaszlochała, gdy je wyjął wyszedł i wrócił z przepaską. Zawiązał jej oczy i ponownie zanurzył rękę w wodzie i zagłębił między jej nogami. Ciepła woda dostała się do środka. Drugą ręką podtrzymywał ją pod biustem, najwyraźniej bojąc się, żeby nie utonęła, kiedy będzie doprowadzał ją do rozkoszy. Znajdującą się pod wodą ręka sprawiła, że Sara krzyknęła. Długo nie wyjmował z niej palców, a kiedy uspokoił się rytm jej oddechu, wyszeptał: - Wstań, pomogę ci. Jeszcze nie chcę, żebyś patrzyła. Mając wciąż zawiązane oczy poczuła, że owija ją ręcznikiem, wyciera - w niektórych miejscach delikatnie, w innych mocniej. Rozpuścił jej upięte włosy. Słyszała, jak bierze szczotkę z umywalki. Zaczął od czubka głowy i wędrował w dół; przejechał włosiem po plecach, po pośladkach, nie chcąc zadrapać skóry, ale wystarczająco mocno, żeby przyprawić ją o dreszcze. Był to drażniący ból; Sara czuła, że Anthony miałby ochotę posunąć się dalej; nie zrobił tego jednak. Sięgnąwszy ręką do tyłu, przez koszulę wbiła mu paznokcie w ciało. Ona też mogła posunąć się dalej. Spał z nią wtedy, został na noc. Około północy obudziła się przytulona do jego pleców, ustami dotykała jego kręgosłupa. Nie całkiem jeszcze rozbudzona, usłyszała własny głos dochodzący jakby z oddali. A może raczej oddech niż głos. Powiedziała „Kocham cię", dotykając wargami jego pleców, i wtedy poczuła, że się poruszył. - Kocham cię - odrzekł równie cicho. Nie miała pojęcia, czy się obudził, nie wiedziała też, czy przypadkiem jej się to nie śniło. Rano nie była pewna, czy któreś z nich naprawdę to powiedziało. Nie wracali do tego -czuła, że nigdy nie będą o tym rozmawiać.
Czasami siedząc na planie, gdzie miała czuwać nad garderobą aktorów, myślała o tych chwilach pomiędzy snem a jawą. Być może w takich momentach mówimy prawdę, a może to tylko brzmi jak prawda? Bo na jawie zbyt często jej uczucia do Anthony'ego zupełnie nie przypominały miłości. Jej uwagę pochłaniała również troska o Belindę. Wstępne przesłuchanie miało się odbyć za kilka tygodni; prawie na pewno dojdzie do procesu. Któż mógł wiedzieć; jak odporna okaże się Belinda? Na planie Sara okazywała Randy'emu sympatię, mimo że była chyba jedyną kobietą, która nie chciała go uwieść. Jak zwykle bywa w takich razach, on zainteresował się właśnie nią. Ją zaś zafascynował Hannibal zarówno z antropologicznego, jak i psychologicznego punktu widzenia. Randy miał wózek na kółkach, w którym sadzał Hannibala w przerwach między ujęciami z jego udziałem. Woził go, pozwalając zwierzęciu odwiedzać różnych ludzi. Tłumaczył Sarze, że chodzenie w pozycji wyprostowanej nie jest dla Hannibala naturalne, a na wózku odzyskuje energię. Była pod urokiem Hannibala. Był zawsze delikatny, kiedy dotykał jej twarzy i ramion, a w jego oczach dostrzegała wiekową mądrość. Zdawała sobie sprawę, że Randy mógł mylnie interpretować jej zainteresowanie orangutanem jako rodzące się zauroczenie nim samym, ale ta obawa nie była na tyle silna, żeby odciągnąć ją od zwierzęcia, które zaczynała lubić bardziej niż większość ludzi. Na planie wytworzył się swobodny nastrój, przypominający szkolne lata beztroski, a stało się to głównie dzięki obecności Hannibala. W przyczepach służących za charakteryzatornię, garderoby i kawiarnię wisiały ogłoszenia informujące, że kobiety mające miesiączkę nie powinny zbliżać się do Hannibala. Wszyscy na planie wygłupiali się jak nastolatki. Codziennie jakaś kobieta chichocząc uciekała na widok zbliżających się Randy'ego i małpy. Machała im ręką z bezpiecznej odległości i robiła uwagę typu: „Przyjdę pogadać za kilka dni." Ekipa parskała wtedy śmiechem. Sara uważała, że jest to idiotyczne, ale ten problem chwilowo jej nie dotyczył. Była jednak pewna, że kiedy nadejdzie jej pora, zachowa się bardziej dojrzale.
- Co naprawdę by się stało, gdyby kobieta w czasie miesiączki podeszła do Hannibala? - spytała pewnego dnia Randy'ego, kiedy dwie statystki przebiegły koło nich. - Podnieciłby się, napaliłby się na nią - i niewykluczone, że mógłby mnie zranić, gdybym go próbował powstrzymać. Potraktowałby mnie jak rywala. - A teraz traktuje ciebie jak kogo? - Swojego zwierzchnika - powiedział Randy - i niewyczerpane źródło bananów. - Najbardziej lubi banany? Sara zawsze zastanawiała się, czy to pytanie nie jest przejawem stereotypowego myślenia. Czy naprawdę każda małpa dałaby się zabić za banana? - Bardzo je lubi, ale woli Milk Duds. Tego dnia reżyser był nieznośny, gdyż niebo przybrało szarą barwę. Nie wiedział, czy to mgła, czy już chmury deszczowe, a nigdy nie ufał prognozom pogody. Śpieszył się i okazywał wszystkim swoje zniecierpliwienie. - Czas to pieniądz - powtarzał, jakby ktoś miał co do tego jakiekolwiek wątpliwości. Nie był to najlepszy dzień na odwiedziny na planie i Sara żałowała, że powiedziała Anthony'emu, gdzie są zdjęcia. Mówił, że może wpadnie na plan, ale teraz naprawdę wolałaby, żeby tego nie robił. Wiedziała, że gdyby zadzwoniła i poprosiła, żeby nie przychodził, i tak by się zjawił. Pozostawała jej wiara w sprawczą moc siły woli. Ale okazało się, że wiara i siła woli nie były jej najmocniejszymi stronami. Kiedy ekipa przygotowywała ujęcie, a Sara siedziała obok Hannibala w wózku, trzymając go za rękę, kątem oka dostrzegła, że znajomy granatowy Mercedes wjeżdża na parking. - Cholera - zaklęła pod nosem. Hannibal spojrzał na nią tak, jakby rozumiał znaczenie tego słowa, a Randy przestał go czesać i powiedział: - Coś nie gra? - Nie, nic. Mój chłopak właśnie wjechał na parking. - To niedobrze? - spytał Randy.
- Nie, tylko to nie najlepszy dzień na jego odwiedziny. Spokojnie, powiedziała do siebie. Przecież Anthony sam zauważy napięcie na planie. To, co stało się potem, wydawało się trwać ułamek sekundy. Postać Anthony'ego, w miarę jak zbliżał się do nich po piasku, rosła, nie zostawiając za sobą cienia - był pochmurny dzień. Sara odwróciła się na krześle i obserwowała Anthony'ego, co zauważył Hannibal i zaczął ją naśladować; przyjął podobną pozę i patrzył w tę samą stronę. Poza miesiączkującymi kobietami Hannibal miał jeszcze jedno uprzedzenie nie lubił określonego typu mężczyzn. Był to pierwotny odruch, z którym należało się liczyć, bo nie sposób było nic mu wyperswadować. Dwóch członków ekipy musiało go unikać. Hannibal zdążył już na jednego obnażyć kły, a w drugiego rzucił kubkiem mleka. Nikt nie rozumiał dlaczego; chyba po prostu był orangutanem mającym własne zdanie. Anthony był już bardzo blisko nich, kiedy Sara poczuła drżenie pod palcami, splecionymi z palcami Hannibala. Spojrzawszy na orangutana, zobaczyła wykrzywione w grymasie usta i oczy oszalałe z wściekłości. Randy stał odwrócony do nich plecami, rozmawiał z rekwizytorką, która przyszła go o coś spytać. - Randy! - zawołała. Kiedy Randy odwrócił się, Sara zauważyła, że jedna z kobiet, które wcześniej panicznie uciekały przed Hannibalem, podchodzi do Anthony'ego. Może go znała, a może dopiero chciała poznać - w tym momencie nie miało to znaczenia. Hannibal zerwał się z fotela, ruszając na czterech łapach wprost na Anthony'ego; był z powrotem w dżungli, jakiś samiec wdarł się na jego terytorium, zapachniało partnerką i on już potrafi wykurzyć tego dwunożnego zasrańca. Sara nie mogła uwierzyć, że orangutan umie się tak szybko poruszać. Anthony zamarł, stojąca obok niego dziewczyna krzyknęła i rzuciła się w kierunku parkingu, Randy wystartował za Hannibalem, wyciągając z kieszeni gwizdek, którego nigdy wcześniej nie używał przy Sarze. Znalazłszy się około dwóch stóp od Hannibala, zagwizdał. Wysoki, przenikliwy dźwięk zatrzy-
mał orangutana; zwierzak zasłonił ręką ucho w zabawnym dziecinnym geście, który nie pasował do wściekłego, agresywnego zwierzęcia z dżungli, jakim był jeszcze sekundę wcześniej. Anthony stał nieruchomo. Dopiero kiedy napięcie zaczęło powoli opadać, Sara zauważyła, że Anthony patrzy Hannibalowi prosto w oczy. Zastanawiała się, czy robił to przez cały czas. Gdzieś czytała, że wpatrywanie się w oczy dzikiego zwierzęcia jest przez nie traktowane jak wyzwanie na pojedynek. Randy zabrał Hannibala, zapewne z powrotem do samochodu, gdzie był materac i koce, na których Hannibal ucinał sobie częste drzemki. Podszedłszy do Sary Anthony powiedział: - No, niewiele brakowało, prawda? - To nie jest dobry dzień na odwiedziny - powiedziała. -Powinnam była do ciebie zadzwonić. - Tak, to chyba zły dzień dla goryli. - Pochylił się i pocałował ją w czoło. - Orangutan. Hannibal jest orangutanem. - O, widzę, że jesteście ,po imieniu. - Nie zadzwoniłam do ciebie - powiedziała poirytowana -bo i tak byś przyszedł. Co więcej, gdybym zadzwoniła, przyszedłbyś na pewno. - Czemu się wściekasz? - spytał spokojnie Anthony. -Przecież to nie ja sprowokowałem orangutana, żeby mnie zaatakował. - Jestem zła, bo wszędzie, gdzie się pojawiasz, coś się zaraz musi dziać. Czy udało ci się coś zrobić spokojnie, czy może masz szczególny talent do wprowadzania wszędzie chaosu? - Wszędzie? To znaczy gdzie? Gdzie wprowadzam chaos? - Na przykład w moim życiu. Właśnie wtedy pojawił się Randy z reżyserem, który był w jeszcze gorszym nastroju niż poprzednio. Ich rozmowa musiała trwać już od paru minut, ale przerwali, kiedy Anthony wyciągnął rękę do Randy'ego i powiedział: - Dziękuję. Uratowałeś mi życie. Nie wypadając z rytmu, podał rękę reżyserowi.
- Anthony Cole - miło mi pana poznać. - Znam pana doskonale - powiedział reżyser, na tyle podekscytowany, że zapomniał o gniewie. - Zaraz stąd znikam - powiedział Anthony. - Nie miałem zamiaru przerywać. Wiem, jak to jest. Powinien kandydować w wyborach, pomyślała Sara. - Pracując ze zwierzętami nie można wszystkiego przewidzieć stwierdził reżyser i obejrzał się przez ramię, żeby kogoś zrugać, przypominając sobie pewnie, że czas to pieniądz i że powinien być wściekły z powodu paru zielonych straconych w czasie, kiedy nic się nie działo. - Jazda, zaczynamy! - krzyknął. - Czy ja tu robię powtórkę King Konga? Niech ktoś pójdzie na parking i znajdzie Fay Wray, jeśli nie zwędziła samochodu i nie pojechała już do domu! Kiedy reżyser odszedł, Anthony znów zwrócił się do Ran-dy'ego. - Posłuchaj, rzeczywiście jestem ci winien przeprosiny. Może byś zjadł kolację ze mną i Sarą dziś wieczorem? Sara próbowała ukryć zdziwienie; nie wiedziała nawet, że ona ma zjeść z nim kolację. - Najpierw muszę zabrać Hannibala do domu, ale mogę się z wami spotkać. Powiedz tylko, gdzie. W głosie Randy'ego dało się wyczuć ostrożność. Sara nie dziwiła się temu. - Świetnie. Saro, może byś zarezerwowała miejsca we włoskiej restauracji, w której byliśmy w zeszłym tygodniu, tej w Santa Monica? - Dlaczego ja? Zepsuł ci się telefon w samochodzie? -spytała lodowatym tonem. Teraz była jeszcze bardziej poirytowana. Sytuacja kolejny raz rozwijała się jakby według wcześniej przygotowanego przez Anthony'ego scenariusza. Dodatkowo jeszcze mówił tonem zwierzchnika, co zawsze doprowadzało ją do szału. - Świetnie, zadzwonię z przyjemnością - powiedział Anthony, zachowując swój ton. - Do zobaczenia wieczorem, Randy. Sara powie ci, jak dojechać. Powiedzmy o ósmej trzydzieści, dobrze? Zabiorę cię z domu, Saro.
Usiadł raptownie na jednym z krzeseł, po czym zerwał się z gwałtownością kogoś, kto właśnie przypomniał sobie o ważnym spotkaniu. - Na razie! - rzucił przez ramię. Odprowadzając go wzrokiem, Sara patrzyła na ślady jego stóp na białym piasku. Mógł być teraz kimkolwiek - po prostu facetem z plaży zostawiającym ślady na piasku jak każdy inny. Ale nie był jak inni; był tym, co ciągle wdzierał się w jej myśli, sprawiając, że wątpiła w to, co dawniej wydawało jej się oczywiste. Był tym mężczyzną, którego szept wprowadzał ją w głębokie tunele, w których czuła się dobrze tylko wtedy, gdy była związana i miała zasłonięte oczy - kiedy była jego jeńcem. Być może to światła w restauracji - przyćmione i senne -lub wino po całym dniu niemal o głodzie, sprawiły, że Sara czuła oszołomienie. Obserwowała Anthony'ego i Randy'ego rozmawiających z ostrożnym entuzjazmem ludzi, którzy dopiero wzajemnie się poznają, lecz wyczuwają duchowe pokrewieństwo. Na przemian słuchała i wypadała z rozmowy, coraz bardziej zajęta studiowaniem ruchów ich rąk, błysku olśniewająco białych zębów, kiedy uśmiechali się przy świetle świec. Rozejrzała się po restauracji; z całą pewnością siedziała z dwoma najatrakcyjniejszymi mężczyznami w lokalu. Na tę myśl uśmiechnęła się w duchu. Pili cappuccino i jedli ciasto czekoladowe; smaki delikatnie mieszały się w ustach Sary, rozkoszowała się nimi łakomie, z zadowoleniem rozmyślając o tym, jak to dobrze, że Bóg obdarzył człowieka zmysłem smaku. - To wspaniały wieczór - powiedział Anthony. - Nie chcę, żeby się już skończył. Saro, mieszkasz niedaleko - może weszlibyśmy na chwilę do ciebie? Sara popatrzyła na zegarek - było po dwudziestej drugiej. Ale był piątek; następnego dnia nie musieli iść do pracy. - Zapraszam - powiedziała. Próbowała odczytać motywy Anthony'ego, znając go wystarczająco dobrze, by podejrzewać, że coś knuje. Wszystko, co
robił, wydawało się mieć jakiś podtekst. Ale wino uniemożliwiało jej dzisiaj odgadnięcie jego tajemniczych zamysłów. Kiedy dotarli do domu Sary, Anthony natychmiast włączył grzejnik, zgasił zapaloną przez Sarę jeszcze przed wyjściem lampę, która dawała jaskrawe światło, i zapalił lampę z różową żarówką. Poruszał się po jej domu, jakby był jego stałym mieszkańcem. - Nie mogę przestać myśleć o tym, jak uratowałeś mi życie - powiedział do Randy'ego siadając na sofie i wskazując mu fotel naprzeciwko. - Jestem twoim wiecznym dłużnikiem. - Nie wiem, czy to do końca tak było - odpowiedział Randy. - Pewnie trochę przesadzasz z tym niebezpieczeństwem. Hannibal jest nieźle wyszkolony i bardzo inteligentny. Może chciał cię tylko przestraszyć. - To mu się z pewnością udało. Chodź tutaj, Saro. Kiedy chciała usiąść przy nim na sofie, Anthony złapał ją w pasie i posadził sobie na kolanach. Przytulił twarz do jej szyi, rękami masował jej plecy wędrując od pasa w górę, ku łopatkom. Spojrzenia jej i Randy'ego spotkały się i coś w jego wzroku sprawiło, że zaczęła się zastanawiać, czy przy kolacji nie zmówiono się przypadkiem, co umknęło jej uwagi, gdyż była zajęta własnymi myślami. - Więc co o tym sądzisz, Saro? - spytał Anthony głosem stłumionym przez jej włosy. - O czym? - Nie udawaj. Jak myślisz, co robimy tu we trójkę? Randy nadal nie odrywał od niej wzroku. I nagle poczuła, że zbliża się czas podboju, inwazji Anthony'ego. Ten podbój dotyczył kontroli nad jej zmysłami. Tego samego uczucia doświadczała patrząc na kobiety, które mu się podobały. Mając dom, światła, a nawet grzejnik dopasowany do upodobań Anthony'ego, potrafiła już patrzeć na wiele spraw jego oczami. I także tej nocy nie było miejsca, w którym kończyłaby się jego, a zaczynała jej wizja. Był tylko jeden dalekosiężny zamiar, który porywał ich oboje w kierunku wytyczonym przez niego. - Rozumiem - powiedziała.
Zdjął ją ze swoich kolan, wstał i ujął ją za rękę. Różowe światło lampy w sypialni oświetlało korytarz; kilka tygodni wcześniej Anthony kazał jej zmienić żarówkę. Kroki Randy'ego podążały za nimi jak echo, ich pewność powinna być może zdziwić Sarę, ale była zbyt podekscytowana, by się nad tym zastanawiać. Tej nocy ubrała się dla Anthony'ego - bez majtek, czarny koronkowy pasek do pończoch i czarne pończochy. Przekonał się o tym wcześniej, pomiędzy sałatką a przekąską, kiedy włożył rękę pod stół i położył jej na kolanie. Przesunęła mu wtedy rękę do góry, ponad pończochę, przez gołe udo, a potem rozsunęła nogi na wystarczającą odległość. Randy opowiadał o przeniesieniu Hannibala na emeryturę w przyszłym roku, żeby orangutan mógł spłodzić potomstwo... a ona wychyliła się do przodu na krześle, by palec Anthony'ego mógł wśliznąć się jeszcze głębiej. Randy wydawał się wtedy - zaledwie kilka godzin temu -nieświadomy, jak skończy się ta noc. Ale teraz, kiedy ściągał koszulę siedząc na jej łóżku, zdejmował buty, był już inny. Jego oczy też były teraz inne przypominały oczy Anthony'ego, czaiło się za nimi coś, co sprawiło, że spojrzała w nie dwukrotnie i choć może brzmieć to dziwnie, miała ochotę sprawdzić jego dokumenty. Odwróciła się do Anthony'ego i zaczęła odpinać jedną z podwiązek. - Nie - powiedział, chwytając ją za rękę - nie zdejmuj. Rozebrał ją sam zostawiając ją w pończochach i pasku, i zabronił rozbierać się dalej. Rozpięła mu koszulę, posłuszna systemowi cichych komend, przeciw którym już nie oponowała. Dostrzegła odbicie Randy'ego w lustrze - leżał nagi na jej łóżku i ich obserwował. - Podoba ci się ciało Randy'ego? - spytał Anthony idąc tropem jej myśli jak pies gończy. - Mmm... - Wejdź na niego. Czuła guziki koszuli Anthony'ego na swoich plecach, kiedy popychał ją w kierunku łóżka. Siadając na Randym, znów
spojrzała w lustro - jedno ciało, nagie, skąpane w delikatnym różowym świetle, dosiadane przez kobietę, która miała na sobie jedynie ostatnie sprawunki z Victoria's Secret, oraz jeden kompletnie ubrany człowiek, mówiący im, co mają robić. - Saro, rób to - usłyszała dochodzący zza pleców głos Anthony'ego. Popatrzyła na Randy'ego i doznała przedziwnego wrażenia; wydawało się jej, że spogląda w oczy Anthony'ego. Lecz to było niemożliwe. Oczy Randy'ego były niebieskie. Może Anthony krył się za nimi tak, jak i za jej oczami; może dominował nad każdym, z kim miał kontakt. Randy chwycił powietrze, kiedy wzięła go w siebie. Zamknęła oczy i zacisnęła mięśnie wokół niego, sprawiając, że znowu gwałtownie zaczerpnął tchu. Skoncentrowała się na ruchu ich ciał - tańcu o dwóch rytmach zlewających się w jeden - i doznała uczucia cudownego płynięcia. Światło lampy oblewało ją jak ulepek, czas odlatywał po kawałeczku, czuła ręce podtrzymujące jej biodra, lecz nie były to tylko ręce Randy'ego. Trzymały ją dwie pary rąk. Otworzywszy oczy, zobaczyła w lustrze Anthony'ego. Był teraz również rozebrany, rozkładał nogi Randy'ego. Czuła twardy penis Anthony'ego na swoich pośladkach. Po chwili jego ręce dotknęły jej bioder i prześliznęły się na piersi, a wtulony w nie Randy wyjąkał: „Poczekaj." W tym momencie Anthony podciągnął ją do góry gwałtownym ruchem. - Zejdź i połóż się na brzuchu - rozkazał. Spełniła jego życzenie, nie zdejmując jednak ręki z ramienia Randy'ego, czując, że jej oddech wciąż jest związany z jego oddechem. Anthony rozsunął jej nogi kolanami, odciągnął ją do tyłu, tak że na wpół klęczała, a kiedy się w niej pogrążył, był znacznie brutalniejszy niż Randy. Z jej gardła wyrywały się niskie, zduszone dźwięki. Leżała twarzą do poduszki, wciąż w stanie nieważkości, kiedy Randy poruszył się obok niej. Nie była pewna, co on robi, nie chciała jednak patrzeć. Poczuła jego uda obejmujące jej głowę, jego ręce pod brodą - unosił ją delikatnie, aż jego członek znalazł się na wysokości jej ust; przyjęła go z ochotą.
Była rozdarta na dwie części - jak ziemia podzielona równikiem. Anthony podkładał ogień na jednym biegunie, podczas gdy Randy panował nad drugim, głaszcząc jej głowę i delikatnie pojękując, kiedy wodziła po nim językiem. Anthony wytrysnął po zapamiętałych, brutalnych pchnięciach - nie była jeszcze gotowa mimo jego ponagleń. Wiedziała, że lubił ją obserwować, lubił cofnąć się, by widzieć jej twarz w skurczu orgazmu. To była jedyna możliwa do przewidzenia rzecz w ich stosunkach. Jednakże tym razem zignorowała go, kiedy szeptał: „Teraz, Saro!" - jej uwaga była rozproszona, rozbiegała się w przeciwne strony po mapie klimatycznej jej własnego ciała. Anthony zaskoczył ją znowu, chwyciwszy ją za włosy odciągnął jej głowę mocno w tył, zmuszając, by wypuściła z ust członek Randy'ego. - No, Randy - powiedział Anthony - Teraz ty. Doprowadź ją do orgazmu. Wygląda wtedy pięknie, prawda, Saro? - Nie wiem. A wyglądam? - odpowiedziała kładąc się na plecach. Randy był teraz na niej i wewnątrz niej, z oczami utkwionymi w jej źrenice, zadawał jej nieme pytania, na które próbowała odpowiedzieć. Nie bój się, to tylko zabawa. Zabawa kontrolowana, próbowała wyrazić oczami. Nie do końca jednak była o tym przekonana; w tej grze były momenty wyglądające zbyt poważnie. Kiedy jej ciałem targnął spazm rozkoszy, a z gardła wydobył się szloch, nie była pewna, czyj to był orgazm. Może był również udziałem Anthony'ego. A może szczytowała dla An-thony'ego, który leżał obok niej i Randy'ego - obserwując ich, pociągając za sznurki. Zastanawiała się, co by się działo, gdyby była sama z Randym; nie potrafiła jednak sobie tego wyobrazić. To również był element gry - te wszystkie niewiadome. Karty przetargowe. Lecz kiedy stawka szła w górę, nikt już nie lekceważył posiadanych atutów. Cała trójka leżała, wciąż nie mogąc uregulować oddechu; sześć nóg, sześć rąk splecionych razem bez świadomości, kto kogo dotyka. Na górze była lewa noga Sary; widziała oczko
w pończosze, zaczynające się przy kolanie i zjeżdżające aż do palców. Anthony i Randy mieli zamknięte oczy; czuła, że gdy je sama zamknie, przyleci do niej sen. Nie był to zły pomysł, musiało być już bardzo późno. Pozwoliła więc sobie na spokojny lot pod osłoną zamkniętych powiek. Mógł to być pierwszy fragment snu - to wrażenie, że otwierają się i zamykają drzwi frontowe. Lecz przecież jeszcze nie spała. Mogło to być odczucie, że powietrze się rozstąpiło, robiąc miejsce dla jeszcze jednego oddechu. Otworzyła gwałtownie oczy i odwróciła głowę w kierunku drzwi sypialni. Stała w nich Belinda, wpatrzona w ich trójkę. - O, Boże. Złaź! Daj mi wstać! Belinda, poczekaj! -krzyczała Sara, ale zanim zdołała uwolnić się z plątaniny nóg i rąk, Belinda odwróciła się i uciekła. Złapała szlafrok, włożyła go przebiegając przez salon, a po chwili omal nie spadła ze schodów, nie przyzwyczajona do biegania w samych pończochach. Belinda otwierała już drzwi samochodu, ale zatrzymała się, widząc nadbiegającą Sarę. - Belindo, błagam, nie odjeżdżaj w ten sposób. - Nie powinnaś zostawiać otwartych drzwi. Każdy mógł wejść. Sara nie potrafiła powiedzieć, czy to blask lampy ulicznej oświetlającej twarz Belindy sprawił, że jej oczy tak błyszczały, czy też przyjaciółka miała oczy pełne łez. Znów ufarbowała włosy - na jasnoblond. - Ale nie wszedł nikt obcy - powiedziała Sara. - Weszłaś ty. Nie chciałam zostawiać otwartych drzwi... Sama nie wiem, co mam ci powiedzieć. O tych rzeczach sobie nie mówiłyśmy, a teraz jeszcze to. Nie wiem, jak wdałam się w tę hecę z Anthonym. To jest... Nigdy nie byłam w takim związku i... wiem, że nie rozmawiałam z tobą na ten temat, ale... Nagle poczuła się głupio, stojąc na ulicy w szlafroku ciasno zawiązanym na czarnej prowokującej bieliźnie. - Tamta noc... to też dlatego, że Anthony...? - spytała Belinda. Sara wiedziała, że zawsze będą o tym myśleć w ten sposób
- „tamta noc" - noc, która wymykała się definicjom, tak jak one uciekały przed sobą. - Nie wiem - odpowiedziała szczerze Sara. - Czasem myślę, że odkąd go poznałam, wszystko dzieje się pod jego dyktando. Belinda postąpiła krok i objęła Sarę ramionami. Stały tak może kilka minut, a między nimi unosił się zapach seksu -jedyna rzecz, przypominająca w tym momencie o dwóch mężczyznach, których Belinda nie znała, a Sara mogła powiedzieć, że ich zna lepiej lub gorzej, w zależności od tego, na ile uczciwa zdecydowałaby się być względem siebie. Potem Belinda odsunęła się, by spojrzeć na Sarę. Ich ciała były dalej splecione, ale cienki strumyczek nocnego powietrza wśliznął się między ich twarze. Ich wargi były tak blisko, że Sara czuła zapach miętowej gumy w oddechu przyjaciółki. Ale wąska bariera, która je oddzielała, tym razem należała do Belindy; tak niewiele było potrzeba, by tę barierę przekroczyć, lecz to niewiele mogło oznaczać wszystko. Belinda szybko wciągnęła powietrze i odwróciła twarz. - Dobranoc - powiedziała cicho i tym razem Sarze nie udało się jej powstrzymać; przyjaciółka wsiadła do samochodu i odjechała. Dopiero gdy doszła do drzwi frontowych, zdała sobie sprawę, że idąc po chodniku i po ścieżce dotyka ust opuszkami palców. Jakby ktoś ją pocałował i jakby teraz chciała zrozumieć, dlaczego lub jakby tylko udawała, że to się naprawdę wydarzyło.
18 Sara Coraz częściej Sara zastanawiała się, czy Kalifornia nie ma przypadkiem monopolu na niestałość - na przemijające, krótkotrwałe związki, które podobnie jak pustynne krzewy nie miały korzeni i zrywały się przy każdym podmuchu wiatru. Nie uważała wcale, że tego rodzaju zjawiska nie występują w innych miejscach, lecz odnosiła wrażenie, że są jednak kalifornijską specjalnością. I chyba nieprzypadkowo doskonale współgrały z miejscowym klimatem. Nie było tu regularnej zmiany pór roku, krzepiącej świadomości, że liście zmienią kolor na jesieni, opadną w zimie, zazielenią się wiosną. Przyszła jej na myśl Nowa Anglia, gdzie niezależnie od wszelkich niespodzianek losu istniały rzeczy niezmienne, na których można było polegać. Na przykład podwójne okna - zakładało się je na zimę, a zdejmowało wiosną. Albo pierwszy śnieg; nie zawsze pojawiał się akurat na Gwiazdkę, ale padał - dzieci z nosami przyklejonymi do zimnej szyby wypatrywały pierwszych płatków. Może w takich miejscach, gdzie pory roku następują kolejno po sobie, a ziemia przeobraża się w ich rytmie, ludzie wiążą się ze sobą mocniej, ich związki mają większą wagę, więcej treści. Była połowa października i już od dawna, prawie przez cały wrzesień, lało jak z cebra. W Kalifornii zima przychodziła, kiedy jej się żywnie podobało, nie zwracając najmniejszej uwagi na to, co mówił kalendarz. A potem tak samo odchodziła.
Przez ostatnie tygodnie zdjęć do Pułapek miłości niebo było bezchmurne i zasnute wyziewami miasta; upał wisiał nad ulicami Los Angeles, słońce paliło bezlitośnie spowijając krajobraz brązowawą mgiełką. W któryś z takich dni cynik mógł zrobić zdjęcie, użyć go jako widokówki i wysłać z ostrzeżeniem: „Dobrze się zastanów, nim tu przyjedziesz." Właściwie pogoda zachowuje się jak mężczyzna, myślała Sara siedząc w słońcu z ponurą miną, w oczekiwaniu na następną zmianę kostiumów. Randy też bez wątpienia zachowywał się jak mężczyzna, co rzecz jasna nie było do końca naganne. Jego urok polegał między innymi na otwartym charakterze i braku przebiegłości. W żargonie New Age nazywałoby się to, że dopuszcza do głosu kobiecą stronę swej natury. A teraz zachowywał się tak, jakby odbył przyśpieszony kurs męskości, weekendowe seminarium poświęcone dowodzeniu, że męskość graniczy z boskością. Przypomniała sobie piosenkę z M y Fair Lady, w której Higgins śpiewa: „Dlaczego kobieta nie może być bardziej podobna do mężczyzny?" A niby dlaczego, do cholery, miałaby tego chcieć? Żeby nią rządził penis? Żeby stać bezczynnie z boku, podczas gdy penis będzie podbijał paszporty tych wszystkich nazbyt dociekliwych, którzy spróbują wtargnąć na tereny należące do niego? Nie znaczyło to, że Randy zmienił się nagle w surowego strażnika zmienił się jedynie w stosunku do niej. Zachowywał się tak, jakby się nigdy nie dotknęli, nie smakowali się nawzajem, jakby nie odkrywali przed sobą naj intymniej szych zakamarków swoich ciał. Jest coś szczególnego w spojrzeniu niektórych bliskich sobie ludzi, kiedy na siebie patrzą. Coś nieuchwytnego dla innych. Albo ta niewidzialna nić istnieje i łączy, albo przestrzeń pomiędzy nimi jest pusta. Nie ma nic pośredniego; istnieją tylko dwie skrajne możliwości. Randy wciąż odpychał Sarę spojrzeniem. To był ten swoisty wyraz oczu, który przypominał jej, jak w dzieciństwie matka zmuszona zerwać jej plaster mówiła: „Zrobię to szybko, żeby nie bolało." To było kłamstwo. Szybkie szarpnięcie pozostawiało na skórze palący ślad, jak liźnięcie ognia. Ból zawsze pozostaje bólem.
Przez kilka dni musiała unikać Hannibala z powodu miesiączki. Zrozumiała, jak musiały się czuć Indianki skazywane na comiesięczne odosobnienie. Jednak Randy unikał jej nawet wtedy, gdy Hannibal odpoczywał w furgonetce. Kiedy jej wygnanie się skończyło i mogła z powrotem bezpiecznie stykać się z Hannibalem, postanowiła zachwiać wystudiowaną obojętnością Randy'ego. Kręcili na Melrose Avenue wstrzymując ruch uliczny, jako że każdy przechodzień zwalniał, żeby się pogapić. Znalazła Randy'ego i Hannibala siedzących pod markizą sklepu i obserwujących samochody. - Mogę się przysiąść? - spytała. - Jasne, proszę. - Randy spojrzał na nią przelotnie i wrócił do studiowania sytuacji na drodze. Wzięła Hannibala za rękę. Oranguan rozciągnął wârgi podnosząc górną, co - jak już wiedziała - oznaczało u niego uśmiech. Przynajmniej on cieszył się, że ją widzi. - Randy, musimy porozmawiać - zaczęła po chwili milczenia. - A jest o czym mówić? - Sądzę, że jest wiele do powiedzenia. To dlatego uciekasz przede mną. Posłuchaj, nie wiedziałam, co się zdarzy tamtej nocy. Sprawy potoczyły się w dziwnym kierunku, jeśli chodzi o Anthony'ego. Trudno mi powiedzieć „nie"... czasami przy nim zapominam, że istnieje to słowo. Ale ty włączyłeś się z ochotą. A teraz się zachowujesz, jakbyś był na mnie zły, jakbym cię do czegokolwiek zmuszała. Wydaje mi się, że to nie w porządku. - Masz rację... To znaczy, chyba naprawdę mnie nie zmuszałaś. - Ujął drugą dłoń Hannibala. Sara odniosła wrażenie, że zwierzę jest ich przewodnikiem. Rozmawiali poprzez nie, nie potrafiąc się zdobyć na bezpośredni kontakt. Hannibal natomiast patrzył raz na Randy'ego, raz na Sarę, jakby śledził mecz tenisowy. - Czuję się, jakbym został w coś wciągnięty i nie rozumiem, jak to się stało - mówił Randy. - Nigdy wcześniej nie robiłem takich rzeczy. Sądzę, że nawet o nich nie myślałem. Uważałem
się za raczej przyzwoitego faceta, naprawdę, a nagle znalazłem się w sytuacji... nad którą nie panowałem. - Przy Anthonym nie ma czegoś takiego jak panowanie nad sytuacją odezwała się Sara. Randy spojrzał na nią po raz pierwszy od tamtej nocy, przestali cokolwiek udawać i siedzieli oboje trochę zmieszani, trzymając za ręce orangutana. Pomost nad zatroskaną ludnością. - Randy - podjęła Sara. - Belinda jest moją najlepszą przyjaciółką i nie mówiłam jej o tym wszystkim, co mnie łączy z Anthonym. Nadal z nią o tym nie rozmawiam... ale teraz sama się przekonała na własne oczy. Chcę ci powiedzieć, że wstąpiłeś tamtej nocy do ekskluzywnego klubu. Zazwyczaj ma tylko dwóch członków. - Chcesz powiedzieć, że jeszcze nikt się nie przyłączył... tak jak ja? Randy wpatrywał się w nią spod zmrużonych powiek. - Hmm, był raz ktoś. Ale to było co innego. - Mężczyzna? - Nie, kobieta. Właściwie dziewczyna. Fizycznie była dojrzała, ale czy uczuciowo... nie jestem pewna. Tak czy inaczej, nie miała żadnego znaczenia. Chcę, żebyś zrozumiał, że uczestniczyłeś w czymś, o czym nie rozmawiałam nawet ze swoją najbliższą przyjaciółką. Nie możemy się teraz stać dla siebie obcy... nie jesteśmy sobie obcy. Pewne doświadczenia wiążą ludzi ze sobą i obawiam się, że tamta noc właśnie do takich należała. - To mnie przeraziło - wyznał cicho Randy. - Kiedy potem wracałem do domu, nie wiedziałem, kim jest facet, który to zrobił. Zupełnie jakbym na kilka godzin stał się kimś innym. To może brzmi dziwnie, ale byłem pod wpływem jakiegoś uroku. - To nie brzmi dziwnie. Przynajmniej kiedy w grę wchodzi Anthony. Przyglądał się Sarze przez chwilę, po czym spytał: - Czy ciebie też Anthony przeraża? - Tak - przyznała.
- Więc dlaczego z nim jesteś? - Bo jestem od niego uzależniona. I ponieważ wierzę, że uda mi się to wytrzymać. Po ostatnim dniu zdjęć odbyło się pożegnalne przyjęcie w małej restauracji w Hollywood. Producent wynajął na wieczór cały lokal, więc pozwolono przyprowadzić także Hannibala. Spędził jednak cały wieczór podjadając chrupki o smaku tortilli; najwyraźniej nie był w najlepszym humorze. Sara przyszła sama. Nawet nie wspomniała o przyjęciu Anthony'emu... i to z kilku powodów. Ośmielona dwoma kieliszkami wina, co stanowiło ilość przekraczającą jej bezpieczną dawkę, Sara poczekała na chwilę, gdy Randy nie był zajęty rozmową, i usiadła naprzeciw niego. - No więc - zaczęła. - Wymienimy teraz numery, obiecamy do siebie dzwonić i nie dotrzymamy obietnicy, wymienimy numery i będziemy w kontakcie, czy też uściśniemy sobie ręce, powiemy sobie parę frazesów na pożegnanie i odejdziemy nie oglądając się za siebie? - Jezu, potrafisz powiedzieć aż tyle jednym tchem? - zdziwił się Randy. Posłał jej promienny uśmiech - ostrzegawcze światełko we mgle alkoholowych oparów. - Yhm... Wino zwiększa mi pojemność płuc. - Saro - powiedział Randy, przybierając poważny ton. - Nie wydaje mi się, żebyśmy powinni utrzymywać kontakty. Nadal nie czuję się dobrze po tym, co zaszło. Nie wiedziałbym, co mam o tobie myśleć... jak cię określić, gdybyś miała istnieć w moim życiu. - Chwileczkę, czy to znaczy, że ludzie muszą być określeni, bo inaczej nie ma dla nich miejsca w twoim życiu? A więc nigdy nie wyszedłbyś ze sklepu z puszką, na której nie ma etykietki? - Wiesz dobrze, co mam na myśli. - Tak, chyba wiem - przyznała z ociąganiem. - A więc to koniec? Ostatnia kolacja? Będziemy natrafiać na swoje naz-
wiska w służbowych papierach i myśleć: „To mi coś przypomina." Mimo wypitego wina zauważyła, że Randy'emu zaczyna być jej żal, a wcale nie to chciała osiągnąć. Zaczęła mówić, ale jej przerwał. - Saro, nie utrudniaj tego wszystkiego jeszcze bardziej, dobrze? Nie sprawiaj sobie przykrości. - Właściwie to próbowałam tobie sprawić przykrość, ale mi nie wyszło powiedziała cicho, przyznając się do porażki, zamykając się w sobie. Uznała, że zegar wybił północ i powinna wrócić do domu, zanim jej Volvo, jak w bajce, zmieni się w dynię. Albo zanim ona sama się w nią zmieni. Wieloryby pływają w wielkim oceanie nawołując się poprzez setki mil wodnych. Wieloryb spragniony kontaktu z innym osobnikiem swojego gatunku wysyła sygnał - niski wibrujący dźwięk - prosząc drugiego wieloryba, żeby odpowiedział, zbliżył się i zapewnił mu towarzystwo, którego potrzebuje. Na kilka godzin Randy wszedł do tej części świata Sary, która zazwyczaj była pusta, zajmowana tylko przez nią i An-thony'ego. Przez te kilka godzin był dla niej bratnią duszą, podobną do niej istotą, tak jak ona usidloną tajemniczą mocą Anthony'ego. Wyobrażała sobie, że kiedyś, w przyszłości, wyśle sygnał - pojedynczy ton, wydany przez jej duszę jak przez kamerton. Dźwięk przemierzy olbrzymią odległość wzywając bliską istotę, Randy'ego, który kiedyś przez moment taki był. I wyobrażała sobie brak odzewu. Jedynie cichą, pustą przestrzeń. Jechała na zachód w stronę domu, zwracając baczną uwagę na licznik, na każdy mijający ją samochód, każdy znak stopu, każde światła. Wino szumiało jej w głowie; nie czuła się pewnie za kierownicą. Naszedł ją ten szczególny nastrój, kiedy życie wydaje się człowiekowi proste i oczywiste. Tak jak oczywiste było, że to już koniec. Z niespodziewaną jasnością dostrzegła związek łączący wszystkie żywe istoty. Wieloryby, małpy, ludzi. Wołanie biegło w dal tylko po to, by ktoś je usłyszał, by na nie
odpowiedział. Czasami przychodziła odpowiedź, częściej jej nie było. Ten, kto nie odpowiada, ma ostatnie słowo. Na Bulwarze Zachodzącego Słońca Sara zatrzymała się na żółtym świetle i posłusznie przeczekała czerwone. Na ławce przystanku autobusowego siedziała kobieta, najwyraźniej bezdomna; obok stał wózek z jej dobytkiem. Czterech nastolatków w dżipie jadącym za Sarą wykrzykiwało coś do okna stojącej obok Hondy. Pod ścianą budynku jakiś człowiek brzdąkał na rozstrojonej gitarze usiłując zagrać jedną z piosenek Erica Claptona, przekręcając słowa tak, że tylko zagorzały wielbiciel Claptona mógłby ją rozpoznać. Ludzie przemierzali ulice, błądzili po nocy, czekając, by się przekonać, kto będzie miał ostatnie słowo, wiedząc, że ich szanse są znikome. ^\Vstępne przesłuchanie Philippe'a zostało wyznaczone na poniedziałek rano, dokładnie trzy dni po tym, gdy Sara skończyła pracę przy filmie, tak że mogła poświęcić trochę czasu Belindzie. Mark kilkakrotnie podejmował próby przygotowania Sary do rozprawy, która miała być jego zdaniem „głośnym wydarzeniem". - Czy o tym się mówi w prawniczej stołówce? - zapytała. - To po prostu logiczny wniosek, Saro. Spójrz tylko na poparcie, jakie ma ten facet. Jest jak przywódca kultowy. Belinda będzie powołana na świadka, ale tylko ten jeden raz będzie jej wolno wejść na salę sądową. Chcę się upewnić, czy o tym pamiętasz. Do tej pory zachowywała spokój, ale wzmianka o świadku rozzłościła ją nie na żarty. - Będzie świadkiem? Ona jest ofiarą - przypomniała bratu. - Jaki my, do cholery, mamy system sprawiedliwości, skoro ofiara gwałtu jest nazywana świadkiem? Ona nie była świadkiem zbrodni, to na niej popełniono zbrodnię. - Z prawnego punktu widzenia to stan Kalifornia występuje przeciwko Philippe'owi. Jeśli Belinda zechce później wytoczyć mu sprawę cywilną, to wystąpi przeciw niemu. Ale na razie to jest sprawa karna.
- Gówno mnie to obchodzi - złościła się Sara. - Nic dziwnego, że ten kraj jest taki popieprzony. Mam nadzieję, że nigdy nie zasiądę w ławie przysięgłych. - Sądzę, że to ci nie grozi - ostudził ją Mark. Ani Sara, ani Belinda nie otrzymały więcej telefonów z pogróżkami, co je trochę uspokoiło. Codzienna poczta też przynosiła jedynie rachunki, katalogi i co jakiś czas magazynu Auto Clubu, który przysyłano uparcie, mimo iż nikt o niego nie prosił. Zastępcą prokuratora okręgowego oskarżającym Philippe'a była kobieta po czterdziestce, która - jak twierdził Mark -prowadziła już niejedną sprawę o gwałt. - Macie szczęście - oznajmił. - Gdyby się wam trafił ktoś mniej doświadczony w tego rodzaju skomplikowanych sprawach... hmm, nie mówię, że byłby dramat, ale byłbym niespokojny. Iris Hensley to twarda zawodniczka. Belinda wcale nie sprawiała wrażenia zmartwionej, co z kolei powinno niepokoić Sarę, lecz do tego stopnia nie mogła się już doczekać procesu, że w duchu odrzuciła wszystkie możliwe przeciwności i widziała prostą drogę do wyroku skazującego. Sara obiecała Belindzie, że przyjedzie po nią w poniedziałek o wpół do dziewiątej i będzie jej towarzyszyć na przesłuchanie. Zjawiła się w domu przyjaciółki dziesięć minut przed ustalonym czasem i zobaczyła, jak Belinda zmywa makijaż, który nałożyła chwilę wcześniej. - Muszę wyglądać skromnie - wyjaśniła Belinda, pocierając oczy wazeliną, aż do pojawiania się lepkich czarnych smug rozpuszczonego tuszu do rzęs. - Sama nie wiem, co mi przyszło do głowy, żeby się tak wymalować. Chyba wystarczy tylko trochę szminki. Ale nie tej czerwonej. - Głośno westchnęła. Skromny wygląd nie przychodzi mi łatwo. - Chyba nikomu łatwo nie przychodzi - odezwała się Sara siadając na kanapie, by poczekać, aż przyjaciółka skończy przygotowania do wyjścia. - Nawet prawdziwym konserwatystom. To dlatego zawsze mają takie skwaszone miny. Na przykład Pat Buchanan. Wyobrażasz sobie, jaki to stres wybierać garderobę dla kogoś takiego? Skąd człowiek ma wiedzieć choćby to, do jakiego sklepu się udać?
Po paru minutach Belinda wyłoniła się z łazienki z grzecznie przyczesanymi włosami - żadnego żelu, żadnych ozdób, zamiast tego niewinna chłopięca fryzurka. Zmyła z twarzy cały makijaż pozostawiając jedynie bladą szminkę. Miała na sobie śliwkowy kostium kupiony u Ann Taylor specjalnie po to, by odpowiednio wyglądać w sądzie. - Saro - odezwała się Belinda wkładając portfel do torebki - skąd pochodzi cytat: „Moją jest pomsta... mówi Pan"? Ze Starego czy z Nowego Testamentu? - Nie wiem. Prawdopodobnie ze Starego. Nie uważasz, że w Nowym Testamencie Pan Bóg zrobił się znacznie milszy? A po co chcesz to wiedzieć? Belinda przeszukała stertę papierów leżącą na stole w jadalni i podała Sarze złożoną różową kartkę z papeterii. Biblijny cytat wypisany był starannie na maszynie na środku strony, bez żadnej dodatkowej wiadomości. - Kiedy to dostałaś? - Sara powąchała kartkę szukając śladu zapachu perfum. - Leżała dziś rano pod moimi drzwiami. Ktoś ją musiał podrzucić w środku nocy. - Belinda kilkakrotnie przeczesała włosy palcami, albo ze zdenerwowania, albo dla oswojenia się z nową fryzurą. - Lepiej już jedźmy - oznajmiła Sara odkładając różowy arkusik na stolik do kawy. Na trasie prowadzącej do centrum nie było aż takich korków, jak się Sara obawiała, lecz mimo to dziwiło ją, jak ludzie mogą się pchać na autostrady o tej porze przez pięć dni w tygodniu. W pewnym momencie, kiedy jechały autostradą do Santa Monica, Belinda spytała: - Więc nie wiesz, z którego miejsca w Biblii pochodzi ten cytat? - A co za różnica? To była groźba... Nie obchodzi mnie, skąd pochodzi. - Philippe często odwołuje się do Biblii. Zawsze się czułam trochę niedouczona... jakbym powinna wiedzieć, skąd co pochodzi. - Skubała nerwowo sprzączkę torebki. - Belindo, moją znajomość Biblii można by podsumować
następująco: W Starym Testamencie wszyscy hodowali owce. Panowała istna mania pasterska, chyba że ktoś należał do rodziny królewskiej... Oni nie trzymali zwierzaków. Natomiast w Nowym Testamencie przerzucili się na osły i wszyscy jeździli machając gałązkami palmowymi. Nigdy nie rozumiałam, czemu tak lubili gałązki palmowe. Belinda się roześmiała, a Sara uświadomiła sobie nagle, od jak dawna nie słyszała jej śmiechu. - Ten wykład niestety niewiele nam pomógł, Saro - powiedziała wciąż chichocząc. - Cóż... Studiowałam silniki V-8 zamiast Biblii. Sara widziała już na horyzoncie budynek sądu okręgowego - jedną z tych charakterystycznych dla Los Angeles budowli, które rozpoznawała, choć nigdy w nich nie była. Ostatecznie nikt nie miał ochoty być wzywanym do tego rodzaju instytucji. - Belindo - odezwała się z wahaniem. - Mark ostrzegał mnie, że mogą tam być ludzie z prasy. To dlatego, że sprawa jest głośna. Nie chciałam, żebyś była zaskoczona. - Właściwie spodziewałam się tego - odparła Belinda. -Starałam się o tym nie myśleć. Uiściwszy u parkingowego opłatę dwunastu dolarów, weszły do budynku głównym wejściem i przeszły przez bramkę do wykrywania metalu nie wzbudzając niczyjej uwagi. Sara pomyślała, że Mark trochę przesadzał. W pobliżu nie było nikogo wyglądającego na reportera, nie udało jej się też dostrzec ani jednego aparatu fotograficznego. Wsiadły do windy i nacisnęły guzik dziewiątego piętra. Na dziewiątym piętrze drzwi windy otwarły się na istne pandemonium. Korytarz był zatłoczony dziennikarzami, błyskały flesze aparatów, reporterzy przekrzykiwali się stwarzając nieznośny gwar. Belinda złapała Sarę za rękę, jak mała dziewczynka przestraszona awanturą na placu zabaw. Wydostały się z kabiny po omacku, oślepione fleszami. Wśród kłębiącego się tłumu Sara dostrzegła przepychającą się w ich stronę blondyn-
kę. Pomyślała, że musi to być z pewnością Iris Hensley; dokładnie w tym momencie kobieta zawołała: - Belindo, tutaj. - Belinda puściła dłoń przyjaciółki i dosłownie została wessana przez tłum. Sara słyszała nieopisany gwar głosów, niemal zagłuszających jednostajny szmer pytań zadawanych przez dziennikarzy. Z przekrzykującego się. chóru wychwyciła słowa: „Judasz", „Niewierna" i coś na temat ukrzyżowania Chrystusa. Odwróciwszy się, na obrzeżach zwartej grupy tworzonej przez reporterów dostrzegła gromadę ludzi, głównie kobiet, wskazujących na nią i w stronę, gdzie zniknęła Belinda. Wykrzykiwały coś, a w przerwach między okrzykami wznosiły oczy ku niebu -czy raczej na sufit, gwoli ścisłości. Sara najpierw zauważyła ten znak na jednej z podniesionych rąk, a potem stwierdziła, że mają go wszyscy - niewielki krzyż wyrysowany na wewnętrznej stronie dłoni ciemnoczerwonym atramentem. Przepychała się usiłując dołączyć do Belindy, która stała przy drzwiach do sali rozpraw. Usłyszała, jak Iris Hensley mówi: „Zejdź mi z drogi, do jasnej cholery!", a zaraz potem czyjaś ręka chwyciła ją od tyłu za łokieć. Obejrzawszy się napotkała pałający wściekłością wzrok kobiety, która syknęła: - Tłum rozerwie cię na kawałki za to ukrzyżowanie. - Odpieprz się - warknęła Sara wyswobadzając łokieć. Na jej białej bluzce była krew - plama krwi o niewyraźnym kształcie krzyża. Krzyże na ich dłoniach nie były wyrysowane, jak jej się zdawało, lecz wyryte w skórze. Przez moment poczuła litość dla tej kobiety, dla nich wszystkich, tak opętanych przez Philippe'a, że dla niego okaleczali własne ciało. - Czy wiesz, co mówisz? - spytała Sara. - Ten człowiek jest gwałcicielem! - Ten człowiek jest zbawicielem! - odpowiedziała jej krzykiem kobieta. Sara z powrotem zanurzyła się w tłumie, zapominając o współczuciu. W końcu udało jej się dotrzeć do ciężkich drewnianych drzwi. Kiedy już je otwarła i znalazła się na sali sądowej, miała ochotę odetchnąć z ulgą. Jednakże tu spotkała ją przykra niespodzianka: ucieczka była złudzeniem, zamknię-
cie za sobą drzwi nie oznaczało, że jest się odtąd bezpiecznym. Pierwszą osobą, jaka rzuciła jej się w oczy, był Philippe -dumnie wyprostowany, emanujący pewnością siebie. Odwrócił głowę, żeby zobaczyć, kto wszedł, a spostrzegłszy Sarę, uśmiechnął się złowrogo. Belinda siedziała w rzędzie tuż za Iris Hensley; zajęła miejsce obok siebie dla Sary, lecz nim Sara zdążyła się tam wcisnąć, kazano wszystkim wstać i na salę weszła sędzina. Była Murzynką, co Sara potraktowała za dobry znak, ciesząc się, że właśnie ktoś taki będzie prowadził tę sprawę. Wydawało jej się niemożliwe, by tego rodzaju osoba mogła ulec magii Philippe'a. Sara przepchała się do swego miejsca przepraszając siedzących po drodze i natychmiast usłyszała szept Belindy: - Dwa tylne rzędy to sami wyznawcy Philippe'a. - Ach tak, to dlatego palą mnie plecy - odszepnęła przyjaciółce. Spojrzała znów na Philippe'a i od razu tego pożałowała. Poczuła jego magnetyczną siłę, tę przedziwną zdolność wytwarzania napięcia pomiędzy sobą a drugim człowiekiem; mimo iż na nią nie patrzył, Sarze zakręciło się w głowie. Pochylał się do swojego adwokata, nieskazitelnie eleganckiego mężczyzny o przedwcześnie posiwiałych włosach. Sara zmusiła się do oderwania od niego oczu. Kątem ucha usłyszała, jak ogłoszono rozpoczęcie rozprawy - stan Kalifornia przeciwko Philippe'owi. Nawet w sądzie używał tylko imienia, co oznaczało, że musiał mieć na to formalną zgodę. Belinda siedziała wyprostowana, ze wzrokiem utkwionym gdzieś przed siebie; Sara usiłowała zgadnąć, o czym przyjaciółka myśli. Przypuszczała, że Belinda czuje się mało ważna. Stan Kalifornia przeciwko Philippe'owi... Cały stan? W porównaniu z czymś takim każdy poczułby się mały, jak palec u nogi giganta. „Świadek" siedzący tu na sali sądowej, żeby udzielić pomocy stanowi. Nieduża jasnowłosa dziewczyna w nie pasującym do jej stylu oficjalnym stroju czekała, by położyć rękę na Biblii i opowiedzieć zgodnie z prawdą, jak Philippe wdarł się w nią przemocą i zostawił w niej swoje nasienie. Ma się rozumieć, jego nasienie było boskie, więc nie powinna mieć
nic przeciwko temu. Ale dlaczego uderzył ją swoją boską pięścią w twarz? Sara domyśliła się, że Belinda spojrzała na Philipe'a już wcześniej, zapewne wówczas, gdy Sara przedzierała się przez tłum dziennikarzy i stygmatycznych wyznawców. Świadczył o tym fakt, że Belinda teraz starannie omijała go wzrokiem. Kiedy wywołano jej nazwisko, wstała prostując się jeszcze bardziej, jakby prosta linia kręgosłupa miała ją bronić przed wrogiem, któremu odważyła się stawić czoło. Najpierw przesłuchiwał ją prokurator, zaczynając od pytania szerokiego jak boisko futbolowe: - Proszę nam powiedzieć, co się wydarzyło tamtego wieczoru. Belinda opowiedziała o wszystkim ze szczegółami, dbając o chronologię wydarzeń. Sara znała całą historię z pojedynczych, krótkich wypowiedzi, następujących nieregularnie w ciągu długich tygodni. Teraz Belinda zdołała je zebrać w spójną całość, ułożyła we właściwym porządku i co jeszcze bardziej zdumiewające, trzymała na wodzy swe uczucia - nie ukrywała ich, ale też i nie pozwoliła, by nią zawładnęły. Sara po raz pierwszy pomyślała wtedy, że Belinda potrafi znieść to wszystko napięcie związane z rozprawą, próby zdyskredytowania jej w oczach sądu. Z rozmów z Markiem Sara wiedziała, że tak właśnie wygląda wstępne przesłuchanie, że jest bardziej grą nerwów niż prawdziwym przesłuchaniem. Adwokat Philip-pe'a nie zamierzał na razie wytaczać wszystkich armat. Jednakże dla Belindy była to szansa udowodnienia, że potrafi sprostać roli, opowiedzieć o wydarzeniach i nie rozsypać się przy tym na kawałki. Była to próba kostiumowa... i jak na razie szła jej całkiem nieźle. Iris Hensley nie wypytywała o szczegóły, pozwoliła Belindzie ciągnąć opowieść, wyraźnie zadowolona z faktu, że brzmi wiarygodnie. Potem wstał obrońca Philippe'a. Sara właściwie nie przyjrzała mu się wcześniej; zerkała wprawdzie w jego kierunku, ale nie były to dokładne oględziny. Zrobiła to teraz i poczuła, że żołądek zaczyna jej podchodzić do gardła. Był atrakcyjny w specyficzny sposób, kojarzący się z salonami Las
Vegas. I był w typie Belindy, co najbardziej Sarę przeraziło. Gdyby go zauważyły w restauracji, Belinda natychmiast znalazłaby wymówkę, żeby przejść koło jego stolika. Sara podejrzewała, że miał na szyi złoty łańcuch ukryty pod koszulą za pięćset dolarów. Spojrzała na jego dłonie i dostrzegła masywny złoty sygnet z ciemnym kamieniem. Nosił go na serdecznym palcu, choć nie wyglądał na ślubną obrączkę. „Bardzo dobrze, niech zgadują." Sara domyśliła się, że poderwał na ten numer niejedną kobietę. - Panno Perry - zaczął podchodząc do barierki, przysuwając się tak blisko, że Belinda z pewnością czuła zapach jego wody kolońskiej. Tego rodzaju mężczyzna z pewnością używał wody kolońskiej. Męskiej Eternity, żeby podkreślić, jaki jest wrażliwy. Przez dłuższą chwilę stał przed Belindą, pozwalając się oglądać i wąchać. Sara zaklęła w duchu, dochodząc do wniosku, że facet jest naprawdę niebezpieczny. - Gwałt jest poważnym, brutalnym przestępstwem. Wiemy o tym wszyscy - odezwał się wreszcie. Ma się rozumieć miękkim, uwodzicielskim tonem. Belinda skinęła głową i powiedziała cicho: - Owszem. - Ale nie wszystko jest dla mnie jasne. Może powinna mi pani pomóc zrozumieć pewne rzeczy. Belinda znowu kiwnęła głową, a Sara miała ochotę krzyczeć; „Przestań! On ci mąci w głowie!" Tylko że Belindzie od lat mężczyźni tacy jak on mącili w głowie. Nie istniała jeszcze grupa terapeutyczna skutecznie lecząca z tej przypadłości, jakieś na przykład Towarzystwo Uniezależniania się od Dupków. - Czyż nie jest prawdą, że przed wiadomym wieczorem spędzała pani pewien czas z moim klientem... na osobności? Mówiąc ściślej spędzała z nim pani całe godziny, zwierzając mu się, prosząc o pomoc i przewodnictwo? Czyż nie jest prawdą, że zwierzała mu się pani ze... spraw, o których nie mówiła nikomu innemu? - To prawda - przyznała Belinda. - Można więc zatem scharakteryzować pani związek z moim klientem jako bardzo przyjacielski, bliski?
- Tak. - I zaprosiła go pani do swojego domu poprzednim razem na małe przyjęcie, zgadza się? - Miał doskonale ustawiony głos i znakomitą dykcję. Nawet Sara poddawała się jego urokowi. - Owszem, ale byli tam również inni ludzie. Nie byliśmy sami sprostowała Belinda. Jej głos natomiast stawał się drżący i niepewny. - Rozumiem, panno Perry. Próbuję się tylko zorientować w charakterze waszej znajomości. Jak już pani mówiłem, pewne rzeczy były dla mnie niejasne. A więc tamtego wieczoru zaprosiła go pani do siebie, zgadza się? - Nie... to znaczy tak, ale to był jego pomysł. Zadzwonił do mnie i spytał, czy może przyjść. - Rozumiem, ale pani się zgodziła. - Ja... tak, powiedziałam, że może. - Świetnie. I postarała się pani, żeby ładnie wyglądać, zapaliła świece i stworzyła w domu intymną atmosferę, zgadza się? - Tak - potwierdziła Belinda spuszczając wzrok. No to pięknie, odzywa się poczucie winy, pomyślała ze złością Sara. - Dziękuję pani, panno Perry. To mi chyba wyjaśnia niektóre wątpliwości. Nie mam więcej pytań. Belinda sprawiała wrażenie zdezorientowanej; spojrzała na Sarę pytająco szeroko otwartymi oczyma. Była ogłupiała i Sary wcale to nie dziwiło. Nie miała szans przy tym człowieku, nigdy nie miała szans przy tego typu mężczyznach, a jednak zawsze się z nimi umawiała. Z tym też by się umówiła, gdyby się spotkali w innych okolicznościach. Sędzina ogłosiła piętnastominutową przerwę, więc Sara wzięła Belindę pod rękę i wyprowadziła ją z sali. W korytarzu nadal kłębił się tłum, machały do nich ręce z wyciętymi krzyżami na dłoniach. Sara dostrzegła lekarza z Oddziału Nagłych Przypadków, który dokonał badań Belindy w tamtym dniu. Belinda także go zauważyła. - Czego on tu szuka? - zwróciła się do Sary. - Prawdopodobnie jest kolejnym świadkiem. Musimy jechać do domu, Belindo. Nie wolno ci się przysłuchiwać zeznaniom innych świadków.
Zdawała sobie sprawę, że mówi do niej jak do dziecka, ale Belinda wyglądała jak zagubione dziecko. Sara wzięła ją za rękę i poprowadziła do windy. Kiedy już się znalazły na parkingu, przytłoczone brązową mgiełką śródmiejskiego upału, Belinda zapytała cichutko: - No więc, co o tym myślisz? Sara westchnęła głęboko próbując zyskać na czasie, z nadzieją że przyjdą jej do głowy właściwe słowa. - Myślę, że musisz być bardzo ostrożna. Philippe ma dobrego adwokata. Jest ujmujący, atrakcyjny i... tak naprawdę, to myślę, Belindo, że powinnaś sobie zasłonić oczy i na niego nie patrzeć. - Nie było to może dyplomatyczne, ale była zła - nie na Belindę, a na złośliwość losu, który dobierał obsadę tego przedstawienia. - Naprawdę tak uważam. Jego zadaniem jest ciebie zniszczyć. I jest w tym dobry. Słuchaj, spotykałaś się z facetami takimi jak on i pomiatali tobą jak szmatą. Po prostu o tym nie zapominaj, dobrze? Zgubiły się próbując wjechać na autostradę; zawsze będąc w śródmieściu Sara traciła poczucie kierunku. Belinda siedziała w milczeniu, śledząc przez szybę gąszcz jednokierunkowych uliczek. W końcu powiedziała: - Wszystko będzie dobrze. Sara rozpaczliwie starała się jej uwierzyć. Jednak zastanowiło ją coś w tonie głosu przyjaciółki. Miała ochotę ją o to spytać, ale nie potrafiła sformułować pytania. W tym momencie rzuciła jej się w oczy zielona tablica wskazująca drogę na Santa Monica Highway. - No, nareszcie - ucieszyła się Sara. - Już nie błądzimy. Jedziemy do domu... jak najdalej od tego siedliska bezsensownych morderstw, na świeże powietrze. Miała nadzieję, że to dobra wróżba... Zielony drogowskaz do domu w chwili, gdy Belinda mówiła, że wszystko będzie dobrze. Sara wiedziała jednak, że wróżby bywają złudne. Ludziom zawsze się zdaje, że je widzą i rozpoznają, ale często jest to tylko lustrzane odbicie ich pragnień.
19 Belinda Lekarstwem Belindy na przygnębienie zawsze było mycie głowy. Z niewiadomej przyczyny wcieranie szamponu we włosy jakby trochę rozganiało wiszące nad nią ciemne chmury. Kiedy jednak nadal pozostawało ich zbyt wiele, brała się do farbowania, co tłumaczyło częste zmiany koloru jej fryzury w ciągu ostatnich lat. Napady depresji od dawna dokuczały Belindzie, ale nigdy dotąd nie były tak dotkliwe. Nawet po urodzeniu dziecka i po jego utracie (te dwa wydarzenia pozostawały wciąż związane ze sobą w umyśle Belindy) zdarzały się dni lepszego samopoczucia, dające jej namiastkę wolności od rozpaczy. Ostatnio jednak nie było ulgi. Depresja ciągnęła się jak długa, pełna smutku droga prowadząca wciąż w to samo miejsce. Niebo zaczynało się ściemniać. Zmierzch stał się ulubioną porą dnia Belindy, ponieważ mogła zaciągnąć zasłony i udawać, że świat na zewnątrz nie istnieje. Już nigdy nie zapalała świec, jedynie lampy. Wraz z płomykami świec budziły się wspomnienia... brzydkie wspomnienia, a nie sądziła, by wesołe płomyki miały prawo tańczyć wokół niej. Czyż nie robiły tego tamtego wieczoru? Została zgwałcona przy blasku świec. Miała zamiar wyrzucić je wszystkie - małe woskowe zdrajczynie przybrane słodkim zapachem. Umyła włosy dwukrotnie, lecz nadal czuła napięcie i ucisk w żołądku.
Sara chciała zostać na popołudnie, kiedy wróciły z sądu, ale Belinda nie miała ochoty na towarzystwo. Ostatnio nigdy nie miała na to ochoty. Wysuszywszy włosy przejrzała notes z adresami wykreślając nazwiska tych wszystkich, których pragnęła wyrzucić ze swego życia. Było ich sporo. Część stanowili zwolennicy Philippe'a - podali jej swoje numery telefonów, gdy usiłowali zorganizować cotygodniowe spotkania w grupie medytacyjnej. Może im się udało w końcu utworzyć tę grupę. Wyobraziła ich sobie, jak medytują o niej, o jej dezercji i zdradzie. Wykreśliła też nazwisko i numer Philippe'a, tyle że jego numer miała zakodowany w mózgu. I teraz, kiedy stawiała na nim grubą kreskę czarnym atramentem, ten numer dźwięczał jej w głowie jak reklamowy slogan, raz usłyszany i powtarzany odruchowo, tysiące razy wciąż od nowa. Iris zadzwoniła, kiedy Belinda dotarła do litery „W" w notesie. Powiedziała, że wstępne przesłuchanie poszło tak, jak sobie życzyła. Rozprawa miała się odbyć za pięć tygodni. Sędzina postanowiła, że Philippe zostanie „pociągnięty do odpowiedzialności". - Pociągnięty do odpowiedzialności - powtórzyła Belinda, czując, jak wilgoć z jej oddechu osiada na mikrofonie słuchawki. - To brzmi tak niewinnie. - Prawnicze gadanie - stwierdziła Iris. - W każdym razie byłaś dziś wspaniała. Przekonująca i bez śladu sentymentalizmu. Byłam z ciebie bardzo zadowolona. No to pogadamy za parę dni. Wszystko stawało się nierzeczywiste - kamery reporterów, sala sądowa, streszczenie jej zeznania, jakby była aktorką mąjącą wystąpić na Broadwayu. Świat przedstawiony w agencyjnych migawkach. Była w nim uwięziona. Wyjęła z lodówki butelkę Stolicznej i napełniła kieliszek. Trzymała wódkę w lodówce, bo poza tym, że robią tak wszyscy zdeklarowani pijacy, nie chciała, żeby Sara ją odkryła. Wiedziała, że ostatnio za dużo pije. Nie widziała jednak żadnego powodu, by przestać. Alkohol prawie na nią nie działał, co zapewne stanowiło swego rodzaju sygnał ostrzegawczy - jej ciało było zbyt odrętwiałe, by reagować na truciznę. Przynaj-
mniej nie zaczęła jeszcze pić w ciągu dnia. To noce były straszne zastawały ją w kuchni, gdy nalewała zbyt wiele wódki do zbyt dużych szklanek. Poprzedniej nocy, tuż przed północą, zadzwonił telefon. Odebrała półprzytomna od snu. Po drugiej stronie słychać było jedynie czyjś oddech, lecz zamiast odłożyć słuchawkę, leżała w ciemności nasłuchując. Była pewna, że to Philippe, ale czy mogła na tyle znać jego oddech? Czy odgłos czyjegoś oddechu może być aż tak charakterystyczny, by można go było rozpoznać? Czy, jak odciski palców... nie ma dwóch identycznych oddechów? Podczas innych nocy słyszała odgłosy kroków na zewnątrz. Tak jej się przynajmniej zdawało. Były ciche, niewiele głośniejsze od bicia jej własnego serca. Budziły przerażenie jak odgłosy z dziecięcych koszmarów sennych. Gdy pewnego wieczoru wybrała się do sklepu, samochód zaparkowany nie opodal głównego wejścia znienacka oślepił ją długimi światłami. Zastygła w miejscu, czując gwałtowny ból rozchodzący się od oczu po głowie. Gdy znalazła się wewnątrz, nie mogła się pozbyć wrażenia, iż jest obserwowana, a w drodze powrotnej do domu każda para świateł widoczna we wstecznym lusterku wydawała jej się zbyt bliska, zbyt natarczywa. Tamtej nocy odczuła działanie wódki, lecz nie uspokoiła jej, tylko rozpaliła niepokój. Dzisiejszego wieczoru zapaliła tylko jedną małą lampkę i usiadła w miejscu, gdzie światło nie mogło jej dosięgnąć. Blask latarni z ganku przedostający się przez zasłony wystarczał, by widziała, ile wódki zostało jej w szklance. Drugiej szklance. Pomyślała o śnie, jaki miała kilka nocy wcześniej. Philippe się z nią kochał... Nie gwałcił jej, lecz kochał się z nią powoli i czule. Obudziła się z jego imieniem na ustach, budziła się pragnąc powrócić do snu, a kiedy jej się nie udało, rozpłakała się po raz pierwszy od wielu tygodni. Pojawiał się w jej snach już wcześniej, kilkakrotnie, i zastanawiała się, czy robi to specjalnie. Zastanawiała się, czy ma aż taką moc, a każda z odpowiedzi na to pytanie miała swoje złe strony. Kiedyś ktoś ze znajomych powiedział jej o wróżce, która
słynęła z tego, że umie trafnie przepowiadać przyszłość. Belinda miała zamiar ją odwiedzić, lecz ktoś ją uprzedził: „Ona będzie się pojawiać w twoich snach jeszcze w tydzień po twojej wizycie." Belinda nie poszła. Myśl, że znowu ktoś wtargnie w jej sny, była przerażająca. Miała właśnie wstać dolać sobie wódki, kiedy rozległo się pukanie do drzwi. Może to Sara... ale jej stukaniu towarzyszyłyby słowa „To ja!" lub coś w tym rodzaju. - Kto tam? - zawołała Belinda, zdając sobie sprawę, że jej ton mówi raczej: wynoś się! Zdziwaczała staruszka pociągająca wódkę przy zasłoniętych oknach, nie wpuszczająca nikogo do domu... obraz podsunięty przez wyobraźnię był niepokojąco plastyczny. - To ja, Mark. Belinda ukryła szklankę na półce z książkami i otworzyła drzwi. Nie zwróciła wcześniej uwagi, jak bardzo Mark i Sara są do siebie podobni. Sara była ciemniejszym, kobiecym odbiciem swego brata - te same wydatne kości policzkowe, te same szerokie usta z trochę wypukłą dolną wargą. - Cześć, Mark... Co za niespodzianka. Wejdź. Nadal wyraźnie utykał, a blizna na twarzy, prawie niewidoczna w świetle latarni na zewnątrz, ujawniła się w całej okazałości, kiedy Belinda zapaliła drugie światło. - Przepraszam, że cię nachodzę - zaczął Mark. - Nie znałem twojego numeru, pamiętałem tylko, gdzie mieszkasz, bo przejeżdżałem tędy kiedyś z Sarą. Ona nie wie, że tu jestem. Chciałem z tobą o czymś porozmawiać i to w cztery oczy. - Dobrze. Wejdź i usiądź. Chcesz coś do picia? -- Nie, dziękuję. - Mark usiadł na kanapie, a Belinda starała się nie myśleć o tym, w jakich okolicznościach ostatni raz mężczyzna był w jej domu, na jej kanapie, w tym pokoju. Usiadła obok Marka, zastanawiając się, czy tak samo siadała obok Philippe'a; ten moment akurat niełatwo było sobie przypomnieć. - Belindo, to, o czym chciałem z tobą pomówić pewnie zabrzmi dość nieprzyjemnie w tej chwili, biorąc pod uwagę, że masz przed sobą rozprawę w sądzie. Chciałbym jednak,
abyś pomyślała o wniesieniu sprawy z powództwa cywilnego przeciwko temu facetowi, niezależnie od wyniku tej rozprawy. - Powództwo cywilne? - Belinda usiłowała się skupić. - Nawet jeśli uznają go winnym i wsadzą do więzienia, możesz go skarżyć o odszkodowanie. Nie tylko masz do niego prawo, ale jest to sposób na pozbawienie go wpływów, na wplątanie go w kłopoty prawne. Chodzi o to, żeby go skompromitować i nie pozwolić ludziom zapomnieć, co zrobił i kim jest. - A jeśli nie zostanie uznany winnym? - spytała Belinda. - To będzie dodatkowy powód, żeby mu wytoczyć sprawę. Słuchaj, Belindo, będę cię reprezentował pod jednym warunkiem. Zapłacisz mi tylko wtedy, jeśli wygramy. Wiem, że nie masz ochoty przez to przechodzić, a ja nie będę ci wmawiał, że to będzie łatwe. Nie będzie łatwe. Ale naprawdę jestem przekonany, że powinnaś to rozważyć. - Dlaczego to robisz, Mark? Czy to prawda... że to nie Sara cię do mnie przysłała? - Słysząc własne słowa zdała sobie sprawę, jak trudno jej uwierzyć, że ktoś jeszcze może mówić prawdę. - To był wyłącznie mój pomysł. Robię to, bo uważam, że Philippe jest bardzo niebezpieczny. Posiada pewnego rodzaju moc, ciemną moc. Wieczorne wiadomości pokazały to szaleństwo przed drzwiami sali sądowej... Belindo, ludzie okaleczają się dla niego. Co dalej? Wypiją truciznę? Chcę widzieć jego upadek. Nienawidzę ludzi jego pokroju i z wielką przyjemnością przyłożę rękę do jego zniszczenia. Słuchaj, w sądownictwie nie ma pewnych zwycięstw. Powinien zostać uznany winnym, ale... - A jeśli ja zostanę uznana winną? - przerwała mu Belinda. - O czym ty mówisz? Zostałaś zgwałcona. - Czasami nie jestem wcale pewna, co właściwie do niego czułam. Nie wiem, czemu ciągle o nim śnię, i nie wiem nawet, od jak dawna to trwa. Może dostałam to, na co zasłużyłam? Może to była kara za moje oczekiwania i fantazje? Mark przysunął się bliżej na kanapie i chwycił ją mocno za
ramiona. Miała wrażenie że ściska ją, by się nie rozpadła na kawałki. - Posiedziałaś mu „nie", zgadza się? - Widziała twarz Marka tuż przed sobą. - Tak, ale... - Żadnego ale. Powiedziałaś „nie", a on się nie powstrzymał, więc to był gwałt. Rozumiem, jak się czujesz, Belindo, naprawdę... - Nie, nie rozumiesz. Ludziom się wydaje, że rozumieją, ale nie rozumieją. Nie potrafią nawet zbliżyć się do prawdy. Mark zasępił się; jego brwi zmarszczyły się tak samo jak u Sary, kiedy walczyła z natłokiem myśli. - A ta kobieta z ośrodka terapeutycznego? Nadal się z nią spotykasz? Mogłaby ci pomóc przez to przejść... W końcu taka jest jej rola. Belinda potrząsnęła głową. - Chodzi o to, że nie potrafię o tym mówić z osobami, które nie mają z tym nic wspólnego, a nie chcę widzieć tych, którzy mają coś wspólnego. Przerwała na moment i zamyśliła się nad tym, co właśnie powiedziała, nad głębszym, ukrytym znaczeniem tych słów. - Chyba w ogóle nie chcę nikogo widywać. Mark puścił jej ramiona i wstał, przenosząc ciężar ciała z nogi na nogę, próbując ostrożnie rozruszać wciąż niesprawną kończynę. - Przykro mi, Mark - powiedziała cicho Belinda. - W porządku. Nie chcę ci jeszcze bardziej utrudniać życia. Ale dobrze by było, żebyś o tym pomyślała... mam na myśli wytoczenie cywilnego procesu. Nie tylko dla własnego dobra. Jeśli nikt go nie powstrzyma i nie pokaże światu, jakim jest draniem, w przyszłości to samo może spotkać inne kobiety. - Tak, wiem. Dziękuję, pomyślę o tym. Zamykając za nim drzwi miała ochotę spytać, czy zauważył przed domem coś niepokojącego - kogoś siedzącego w samochodzie albo wystającego zbyt długo na chodniku. Nie spytała jednak, nie była już nawet pewna własnych spostrzeżeń. Nie wiedziała, czy naprawdę miała do czynienia z sygnałami ostrze-
gającymi o niebezpieczeństwie, czy to były tylko jej urojenia. Może kroki za oknem były jedynie odgłosami jej strachu, osaczającego ją zewsząd, strachu bez twarzy, bez głosu, przybierającego postać kroków w ciemności. Najgorsze, że nikomu nie mogła powiedzie o swoim największym lęku - że na to wszystko zasłużyła. O bólu i karze, o długich nocach, podczas których żałowała, że nie potrafi płakać. Miała poczucie, że los uwziął się, by udowodnić prawdziwość słów ojca. Kiedy zaszła w ciążę, ojciec ciągle jej powtarzał, że jest „złą dziewczyną", a wiadomo, jak takie kończą. Jego ostatnie słowa oskarżyły ją i przypieczętowały jej przyszłość z mocą cygańskiego przekleństwa. Umarł w domu we własnym łóżku, tak jak chciał, kiedy rak opanowywał wciąż nowe obszary jego ciała niczym niepokonana armia. Wszyscy mieli świadomość, że śmierć jest blisko. Matka siedziała otępiała z zamglonym wzrokiem i płakała cicho, kiedy Belinda spojrzała z góry na pobladłą, ściągniętą twarz ojca i powiedziała: „Kocham cię." Ponieważ mimo wszystko naprawdę go kochała, a mogła nie mieć więcej okazji mu tego powiedzieć. Odpowiedział jej suchym, chrapliwym szeptem: „Rozczarowałaś mnie. Jak możesz nazywać to miłością?" Potem umarł. Na duszy Belindy pojawiła się szkarłatna litera... na zawsze. Pożegnalny prezent. Równie dobrze mógł wypisać te słowa w medalionie i wręczyć jej z nakazem, by go nigdy nie zdejmowała. Jakby miała jakiś wybór. O drugiej nad ranem Belinda siedziała w plamie księżycowego blasku na spękanej ławce w Lincoln Park w Santa Monica. W odległości niespełna dwóch metrów od niej leżeli ludzie w śpiworach oraz siedział jakiś mężczyzna pilnując zawartości swojego wózka na zakupy. Nie było to może szczególnie groźne miejsce na nocny spacer, ale też daleko mu było do bezpieczeństwa. Za dnia Belinda mogłaby tu przyjść obserwować dzieci na huśtawkach. Przyniosłaby ze sobą swoje fantazje i wspomnienia, nadzieję na odpowiedź, jak może wyglądać teraz jej dziecko. Dzisiejszej nocy nie towarzyszyły
jej jednak tego rodzaju myśli. Siedziała w mrocznej ciszy, przytłoczona pytaniami, na które nikt nie mógł jej odpowiedzieć, i poczuciem winy. Oskarżała Philippe'a o gwałt, lecz coś w głębi duszy mówiło jej, że ten gwałt był karą za zbyt liczne potknięcia w życiu. Gdyby ojciec żył, nazwałby to pewnie „zasłużoną karą". Według ojca wielu ludzi ponosiło w życiu „zasłużoną karę" w postaci różnych straszliwych nieszczęść; zazwyczaj byli to ci, których nie lubił. Miała świadomość, że może zostać ponownie zgwałcona, skoro przychodzi tu w nocy. Może też zostać pobita na miazgę... Pomyślała, że określenie jest trafne aż do mdłości, bo wówczas po tym wyglądała jak miazga. Była tu po to, by kusić los, wyszła naprzeciw przeznaczeniu. Sama o to prosiła, czymkolwiek „to" miało się okazać. Może jeśli te wszystkie złe rzeczy, jakie są jej pisane, staną się szybko, reszta jej życia pójdzie gładko i bez wstrząsów. Może. Siedziała jednak na tej ławce od pół godziny i dotąd zdarzyło się tylko tyle, że człowiek w najbliższym śpiworze przestał chrapać. Odwróciwszy głowę spostrzegła, że mężczyzna pilnujący dotychczas wózka zostawia swój dobytek i zmierza w jej stronę. Może mnie zaatakuje, potnie mnie nożem na kawałki, pomyślała. Krew zmyje moje winy, będzie kolejną „zasłużoną karą". Mężczyzna usiadł obok niej. Był stary, mocno po siedemdziesiątce, jak oceniła Belinda, choć życie na ulicy mogło go przedwcześnie postarzyć. Spod niebieskiej wełnianej czapki sterczały kosmyki tłustych siwych włosów. - Wie pani, dlaczego nie mogli wyciągnąć miecza z kamienia? - spytał bez wstępów. - Dlaczego tylko Artur mógł tego dokonać? - Nie, chyba nie wiem. Moja znajomość legend o królu Arturze jest dość ograniczona. - Bo widzieli tylko kamień. Kamieniowi przypisywali całą siłę. Nie przyszło im do głowy, że miecz także może ją posiadać. Jeśli się nie dostrzega siły, to ona nie istnieje. Byli zniewoleni przez kamień. - Yhm. - Więc to tu przebiega cienka linia pomiędzy
geniuszem a szaleństwem, pomyślała. Ten biedak pewnie wykładał kiedyś literaturę, a teraz koczuje w cieniu swojego wózka i zna położenie wszystkich najlepszych śmietników. Belinda podniosła się z miejsca. - Dobranoc... Muszę już iść - wyjaśniła, jakby się urywała z przyjęcia. Zostawiła na ławce banknot dziesięciodolarowy. Dostrzegła ich natychmiast, gdy dojechała do domu i wysiadła z samochodu. Stali przed bramą jak strażnicy, było ich troje. Ruszyli w jej stronę niczym zjawy w szarym świetle przedświtu. Czekali na nią, a ona zdała sobie sprawę z tego, że czekała na nich. Rozpoznała ich, kiedy podeszli bliżej -Kenneth, Astrid i Michelle; imiona, które parę godzin wcześniej wykreśliła ze swego notesu. Nie zwolniła kroku ani się nie zatrzymała; minęła ich bezszelestnie jak duch, wiedząc, że i tak pójdą za nią, pogodzona za wszystkim, co mogło ją czekać z ich strony. Wszyscy troje mieli znaki krzyża wycięte na czołach między brwiami. Przechodząc obok nich Belinda odruchowo dotknęła własnego czoła. Nagle wydało jej się dziwnie nagie. - Pieczęcie Boga naszego wyciśnięte są na naszych czołach - zaczął Kenneth. - A co jest na twoim? Krew. Krew Philippe'a. Krew Baranka. - Michelle niemal weszła Kennethowi w słowo. Kiedy znaleźli się w środku, otoczyli ją ciasno w przyćmionym pojedynczym świetle salonu. Jeśli istniała jakaś pokusa, której należało się oprzeć, Belinda nie potrafiła jej dostrzec. Miała wrażenie, że stała się płynna i lepka w środku. Zasłużyła na karę, którą jej przynosili. - Usiądź, Belindo - poleciła Astrid z niezwykłą u niej stanowczością. Belinda opadła na fotel, jeden z jej okazyjnych nabytków. Miała wrażenie, że róże ze zniszczonego obicia wpatrują się w nią uporczywie. Otoczyli ją zwartym kręgiem; Kenneth usiadł w rogu kanapy, dwa krzesła przysunięto tuż przed Belindę.
- Zbłądziłaś - odezwała się Michelle. - Biblia mówi o tym: wojny na ziemi, wojny wybuchające w niebie. - Michał i aniołowie jego walczyli ze smokiem - włączyła się Astrid. Jesteśmy tu, by stanąć po stronie aniołów. Philippe zstąpił na ziemię, by pokierować aniołami. Ty stanęłaś po stronie smoka. - Bestia - ciągnęła Michelle. - Bestia z Apokalipsy... rozwarła pysk swój, aby bluźnić przeciw Bogu, bluźnić imieniu jego i przybytkowi jego, to jest tym, którzy mieszkają w niebie. - Philippe nie jest Bogiem - wtrąciła słabo Belinda. - Kto mieczem wojuje, od miecza ginie - rzekł Kenneth podnosząc głos, jakby przemawiał przed całym zgromadzeniem. - Biblia nam to mówi. Wyjął z kieszeni niewielkich rozmiarów egzemplarz. - Twoje oskarżenie jest mieczem. Kiedy przysunęli się bliżej, jeszcze mocniej zacieśniając krąg, i ich ręce dotknęły jej ramion, Belinda przez mgnienie oka widziała swoją krew spryskującą czerwone róże obicia. Obraz zniknął jednak tak szybko, jak się pojawił, jej krew nadal pulsowała w żyłach, chwilowo bezpieczna. Michelle wyjęła z kieszeni pióro, chwyciła Belindę jedną ręką za włosy, odciągnęła jej głowę do tyłu i napisała jej coś na czole. Z pewnością nie był to krzyż - nie przyjmowali jej w swoje szeregi. Oni ją wypędzali. Zmusili ją szarpnięciem, by wstała i przeszła do sypialni, gdzie ustawili ją przed wysokim lustrem i zapalili górne światło. Na środku jej czoła Michelle wypisała: 666. Kenneth otworzył Biblię na zaznaczonej Stronie i przeczytał: - Kto pokłon oddaje bestii i posągowi jej, kto nosi znak na czole lub na ręku swym, pić będzie wino gniewu Bożego, które bez przymieszki wody zostało wlane do kielicha pomsty jego. Ogniem i siarką dręczony będzie na oczach świętych aniołów i Baranka. Swąd ich męczarni wznosi się na wieki wieków. Ani za dnia, ani w nocy nie mają wytchnienia ci, którzy pokłon oddają bestii i posągowi jej i którzy noszą znak jej imienia. Odsunęli się nagle wszyscy troje puszczając Belindę. Upadła na podłogę. Słyszała, jak wychodzą, maszerując równo, tak że ich kroki brzmiały jak kroki jednej osoby. Dopiero kiedy zamknęli za
sobą drzwi, podniosła głowę i jeszcze raz spojrzała w lustro. Zobaczyła pobladłą twarz z wystraszonymi oczyma i cyframi wypisanymi na czole czarnym atramentem. Próbowała wstać, lecz nie była w stanie się podnieść, więc doczołgała się do łóżka i wsunęła pod kołdrę w poszukiwaniu bezpiecznego schronienia. W każdej chwili mogą uderzyć gromy, myślała, może spaść na nią gniew Boży - jedynie kołdra naciągnięta na głowę zapewni jej bezpieczeństwo. Dzieci to wiedzą, a dorośli zawsze o tym zapominają. Czuła lepki smak na zębach, atrament zostawiał smugi na pościeli, ale łazienka była zbyt daleko, a nogi odmawiały jej posłuszeństwa. Może rano... Bóg zwróci się przeciwko jakiemuś innemu grzesznikowi i będzie mogła bezpiecznie wypełznąć spod kołdry. Wiedziała jednak, że On wróci. Miała na czole wypisaną cenę, znak bestii między oczami. A skoro własny ojciec nigdy jej nie wybaczył, nie mogła oczekiwać tego od Boga.
20 Sara Sara teraz już łatwiej godziła się z opaską na oczach -dwukrotnie złożoną, żeby całkowicie nie przepuszczała światła. Kiedyś ją to przerażało... zapadanie się w ciemność, wyostrzenie pozostałych zmysłów. Teraz jednak oswoiła się ze zmieszaniem wywołanym niewiedzą, która część ciała Anthony'ego jej dotyka. Muskał jej skórę tak miękko, że mogły to być zarówno jego palce jak i członek - z początku nie potrafiła rozróżnić. Uwięziona w pułapce mroku, była zdana na łaskę Anthony'ego. Pozwalał jej wiedzieć tylko tyle, ile chciał, żeby wiedziała, i tylko wtedy, gdy mu się podobało. Tylko odbierając jej zdolność widzenia mógł nad nią w pełni panować. Nawet ze skrępowanymi rękami i nogami w kostkach, widząc go, zachowywała pewną kontrolę nad sytuacją. Dopiero pogrążona w całkowitej ciemności, gdy tylko koniuszkami nerwów mogła wyczuwać, co się dzieje, była jego niewolnicą. Nie od razu tak było. Z początku stawiała opór, próbowała dojrzeć jego zarys poprzez jedwab opaski. Nie zwracał jednak uwagi na jej protesty i teraz, po kilku miesiącach, pozwalała się pieścić i głaskać bez sprzeciwu. Przyzwyczaiła się, poznała kolejność odczuć - zanikanie poczucia czasu, narastające drżenie w całym ciele, stopniowo tak intensywne, iż musiała krzyczeć, by móc je wytrzymać. Poddała się całkowicie, stała się prawdziwą niewolnicą.
Pod koniec każdej sesji rozwiązywał ją. Za każdym razem opaskę z oczu zdejmował na samym końcu. Porządek był niezmienny: najpierw kostki nóg, potem nadgarstki, następnie opaska. W pewnych sprawach Anthony był niezwykle skrupulatny i uwalnianie Sary z więzów do takich spraw właśnie należało. Podobnie traktował swój dom; nie pozwolił niczego ruszać z miejsca, nawet koperty. Nie znosił śladów po filiżankach na meblach; miał kilka kompletów podstawek i zmuszał ludzi, żeby ich używali. Dlatego zaczęli częściej bywać w domu Sary niż w jego własnym - u niego zawsze się kłócili. Sarze często zdarzyło się w jakiś sposób zakłócić ten jego supermęski porządek w otoczeniu. Ostatnim razem, kiedy tam byli, nazwała go upartym dupkiem, a on odpłacił jej mówiąc, że jest agresywną suką. Lepiej więc było spotykać się w domu Sary. Lepiej dla mebli Anthony'ego i dla jego związku z Sarą. Zmrużyła oczy przed światłem, mimo iż wcale nie było ostre. Skórę miała nadal rozgrzaną i wilgotną, kiedy patrzyła na plecy Anthony'ego odwróconego od niej z opaską i jedwabnymi szalami w ręku. Wstał i podszedł do komody, gdzie włożył je do specjalnie wydzielonej szuflady. - Wiesz co - odezwała się Sara głosem bliskim szeptu -gdybyś nie miał takiego wspaniałego ciała, to pewnie nigdy nie poszłabym z tobą do łóżka. - Przyglądała się grze mięśni na jego udach i pośladkach, kiedy schylił się do szuflady, a potem znów wyprostował. Wrócił do łóżka i położył się obok niej. - Ależ tak, poszłabyś. - Nie, bo wydawałeś mi się zarozumiały. Ale miałeś przy tym takie atletyczne ciało... Dobrze cię obejrzałam. Zauważyłam to nawet przez ubranie. Zawsze trudno mi się było tobie oprzeć. Anthony przesunął lekko palcami po jej twarzy, wokół oczu, jakby zakładał nową opaskę. Ale teraz wszystko widziała -różowawy blask w jego oczach, cienie na podbródku. - Chcesz powiedzieć, że chciałaś tylko mojego ciała? -spytał całując ją delikatnie w usta. Ojcowski pocałunek. - Hmm... niezupełnie. Twierdzę jedynie, że to mógł być decydujący czynnik.
- Nie mój błyskotliwy intelekt i cięty dowcip? - Cóż, ujmijmy to może w ten sposób: gdybym poznała faceta o wybitnym intelekcie i piekielnie dowcipnego, ale mającego wałki tłuszczu, brzydkie zęby i niezdrową skórę, mogłabym lubić gadać z nim przez telefon, ale z pewnością nie miałabym ochoty oglądać go bez ubrania. - Jesteś snobką, Saro, wiesz o tym? - W kącikach oczu Anthony'ego pojawiły się drobne zmarszczki. Oznaczały uśmiech, jeden z tych, które lubiła. - Wiem, jestem okropną snobką i wcale się tego nie wstydzę. Dzwonek telefonu wdarł się pomiędzy nich jak nieproszony gość. Kiedy Sara sięgała po słuchawkę, Anthony przytrzymał ją za rękę. - Nie odbieraj. - Muszę - wyjaśniła. - Jest późno. Nikt by o tej porze nie dzwonił, gdyby nie chodziło o coś ważnego. Zastanawiała się, czy przypadkiem jej „halo" nie zabrzmiało jak wymowne: „Właśnie się położyłam." - Saro, tu Mark. Wybacz, że dzwonię tak późno, ale... Dobrze się czujesz? - Owszem, czemu pytasz? - Sam nie wiem. Miałaś trochę dziwny głos. Słuchaj, jestem w domu rodziców. Wiem, że jest środek nocy, ale chyba powinnaś tu przyjechać. Sara podniosła się gwałtownie, omal nie ściągając aparatu z nocego stolika. Czuła, jak krew odpływa jej z mózgu. To się właśnie tak dzieje telefon w środku nocy. - Co się stało? - Nic im nie jest - uspokoił ją szybko Mark. - Oboje czują się dobrze. To nie to... nie to, o czym pomyślałaś. Jednak zdarzyło się tu dziś w nocy coś dziwnego. Wezwaliśmy policję. Sądzę, że to ma coś wspólnego z tą sprawą o gwałt i może powinnaś tu na chwilę przyjechać. - Będę tam najszybciej, jak się da. - Saro, posłuchaj. Nikomu nic się nie stało. Nie chcę, żebyś pędziła jak szalona, dobrze?
Od czasu wypadku Mark drobiazgowo przestrzegał przepisów bezpieczeństwa na drodze. Jeździł obecnie terenową Toyotą i zawsze trzymał się właściwego pasa na autostradzie. Czasy Porsche minęły bezpowrotnie. - Co się stało? - zainteresował się Anthony, kiedy odłożyła słuchawkę i ruszyła w stronę szafy. Wyjęła dżinsy i sweter, i rzuciła je na łóżko. - Nie wiem dokładnie. Mark jest w domu rodziców. Nic im nie jest, ale coś się tam wydarzyło. - Pojadę z tobą. Nie sprzeciwiła się, lecz przeszło jej przez myśl, że Mark nie poznał jeszcze Anthony'ego, a rodzice nawet o nim nie słyszeli. Miała się pojawić w środku nocy, sprowadzona nagłym wezwaniem, z zupełnie im nie znanym mężczyzną. Nie czas było jednak o tym myśleć. Nie miała ochoty jechać sama, a poza tym, Anthony miał szybsze auto. Kiedy przyjechali na miejsce, przed domem stały dwa policyjne radiowozy. - Tamto okno jest rozbite - zauważył Anthony, kiedy zbliżali się do domu. Sara spojrzała tam, gdzie on, w stronę okien salonu. W szybie była dziura wielkości piłki futbolowej, lecz nie sądziła, by została zrobiona piłką. Drzwi wejściowe były uchylone, jednak kiedy Sara chciała je pchnąć, zastygła w bezruchu, jakby natrafiła na szklaną ścianę. Wycieraczka przed drzwiami była czerwona od krwi. Sara spojrzała na jeden ze swoich butów -białą podeszwę pokrywały czerwone plamy. Zaniemówiła, zbyt przestraszona, by się poruszyć. Może Mark ją okłamał, żeby mogła tu spokojnie dojechać? Mark musiał ich usłyszeć, bo drzwi się otwarły i usłyszeli jego głos: - Saro, wejdź do środka. Wiem, jak to wygląda, ale mamie i tacie nic się nie stało. Nie odnieśli żadnych obrażeń. - W tym momencie dostrzegł Anthony'ego. - O witam... Nazywam się Mark. Jestem bratem Sary.
- Anthony Cole. - Tak... Bardzo mi miło. Sara doszła do siebie na tyle, by uchwycić spojrzenie brata wszystkowidzące, mówiące: „A więc w tym wam przeszkodziłem." Claire i Roger Norton siedzieli na kanapie blisko siebie, trzymając się za ręce. Sprawiali wrażenie drobnych i przestraszonych, jak to się często zdarza starszym ludziom, kiedy życie ich zaskoczy, objawiając się z siłą większą, niż są w stanie znieść. Było tam trzech policjantów; jeden z nich trzymał w ręku cegłę z kartką przymocowaną gumowym paskiem. - Wiem, jak się państwo czujecie - mówił. - Jednakże to nie jest prawdziwa pogróżka. Możemy spisać raport o akcie wandalizmu, ale nie możemy tego traktować jako otwartej groźby pod waszym adresem. - Mark, co się tu, do diabła, stało? - spytała szeptem Sara. Rodzice nawet nie zauważyli jej przybycia. Mark zaprosił gestem ją i Anthony'ego do jadalni. - Siedzieli tam i oglądali telewizję - zaczął Mark. - Wydawało im się, że słyszą drapanie kota. Mama podeszła do drzwi, ale zanim zdążyła otworzyć, przez okno wpadła cegła. Przywiązana była do niej kartka... wydaje mi się, że z jakąś religijną treścią albo przynajmniej robiącą takie wrażenie, nie jestem pewien. W każdym razie, tato kazał się mamie nie ruszać, sam otworzył drzwi myśląc, że może zobaczy, kto to jest, a na wycieraczce leżał kot z wbitym w ciało nożem. To właśnie w jego krew wdepnęłaś. - O Jezu - westchnął Anthony. - Ich kot? Mark pokręcił głową przecząco. - Mamie się wydaje, że należał do jednego z sąsiadów, ale nie miał na szyi obroży. Policja wsadziła go do plastikowego worka i zamierza odwieźć do schroniska dla zwierząt, żeby tam go spalili. Naprawdę robią, co mogą. Mam wrażenie, że jest im przykro, iż nie mogą poradzić nic więcej. Sara zajrzała do salonu i stwierdziła, żę policjanci zbierają się do wyjścia. - Chciałabym zobaczyć tę kartkę - odezwała się zostawiając Marka z Anthonym przy stole w jadalni, gdzie w lepszych
czasach podawano uroczyste obiady w Dzień Dziękczynienia, odmawiano modlitwy, i gdzie Sara popołudniami odrabiała lekcje. , - Nie wiedziałam, że tu jesteś - powitała ją matka, gdy Sara weszła do salonu. - Wiem, byliście zajęci, kiedy przyjechałam. Mogę na to rzucić okiem? zwróciła się do policjanta wyznaczonego do przechowania dowodu rzeczowego. Wyglądał tak młodo, że nagle sama poczuła się stara. Wiadomość napisana była na maszynie na niewielkim skrawku białego papieru. - Jeśli się nie ockniesz - przeczytała na głos Sara - przyjdę jak złodziej, a nie będziesz wiedział, o której godzinie cię nawiedzę. Oddała kartkę policjantowi. - Jak możecie mówić, że to nie jest groźba? - To nie jest bezpośrednia groźba - wyjaśnił. - Zdaję sobie sprawę, że to się może wydawać nie w porządku, ale właśnie tak musimy to traktować. - To słowa z Apokalipsy - odezwał się Anthony stając za Sarą. - Skąd wiesz? - spytała. - Miałem na studiach zajęcia z Nowego Testamentu. Sara wpatrywała się w niego zaskoczona kolejną niespodzianką. Studia nad Biblią? Może ojciec go do tego zmusił. Mark wszedł do salonu pożegnać się z policjantami: - Dobranoc, dziękuję. Claire i Roger Nortonowie wciąż siedzieli przytuleni do siebie na kanapie. Po odejściu policji nastąpiła chwila niezręcznego milczenia, które w końcu przerwał Roger zwracając się do Anthony'ego: - Witam, nie znamy się jeszcze. - Puścił dłoń żony, wstał i podszedł do jedynego obcego w pokoju. - Wybaczcie... Tato, mamo, to jest Anthony Cole - przedstawiła Sara nieco się jąkając i z rozmysłem nie precyzując, kim jest Anthony. Znajomy? Przyjaciel? Człowiek, który mnie wiąże? Uznała, że serdeczny ton w jej głosie i fakt, że stoją w salonie rodziców o pierwszej w nocy, wystarczą w zupełności.
Anthony potrząsnął dłonią ojca. - To straszne, co się państwu przydarzyło - powiedział, a Sara dostrzegła w oczach ojca cieplejsze błyski. - Świat był kiedyś inny - rzekł z zadumą Roger Norton. -Kiedyś można było zostawić drzwi otwarte, a jak coś wpadało przez okna, to najwyżej zbyt mocno rzucona piłka baseballowa któregoś z dzieciaków z sąsiedztwa. Znaliśmy z nazwiska wszystkich sąsiadów. Teraz też paru znamy, ale ludzie są bardziej zamknięci w sobie. Zakładają systemy alarmowe i te inne rzeczy i na każdego patrzą podejrzliwie... Sara wiedziała, do czego zmierza - do zniszczonych gajów pomarańczowych i ruchu ulicznego, który kiedyś nie dawał się tak we znaki hałasem. Podeszła do kanapy i usiadła obok matki. - Dobrze się czujesz, mamo? - Tak, chyba tak. Dzięki, że przyjechałaś taki kawał drogi, kochanie. Claire Norton wydawała się coraz szczuplejsza za każdym razem, gdy Sara ją widziała, jakby się miała w końcu zmienić w cienką linię. - Może oni nie wrócą - westchnęła Sara ujmując dłoń matki. - Sądzę, że ma to jakiś związek z rozprawą i z tym, że jestem przyjaciółką Belindy. Ci ludzie, z którymi się zadawała... myślę, że chcieli was przestraszyć i uznają, że to wystarczy, przynajmniej jeśli chodzi o was. - Bez wątpienia udało im się nas przestraszyć. Wciąż myślę o tym nieszczęsnym kocie. - Pokiwała głową ze smutkiem. -Chyba powinnam jutro pochodzić po sąsiadach i dowiedzieć się, do kogo należał. - Mamo, nie wiem, czy to jest najlepszy pomysł - zaoponowała Sara. Gdyby to było moje zwierzę, chyba nie chciałabym zachować go w pamięci w ten sposób. Może lepiej im tego oszczędzić. - Może masz rację. - Matka spojrzała na Anthony'ego, przysłuchującego się uprzejmie lekcji historii udzielanej przez Rogera Nortona na temat tego, jak San Fernando Valley wyglądała przed laty. - Robi wrażenie miłego młodego człowieka - oceniła.
- Hmm... Tak, jest interesującym człowiekiem. Może zrobię ci filiżankę herbaty albo coś innego? - Była gotowa natychmiast podjąć się gotowania obiadu z pięciu dań, byle odwieść matkę od tematu Anthony'ego. - Nie, nie trzeba, kochanie. Powinnam pójść przygotować łóżko dla Marka. Obiecał zostać na dzisiejszą noc. Mark odprowadził ich do samochodu. Sara zauważyła, że wszyscy troje omijają wzrokiem ślady krwi i rozbite okno. - O, ładny Mercedes - pochwalił Mark. - 280 SE... nie widziałem takiego od dawna. - Owszem, to moja radość i duma - przyznał Anthony, przesuwając dłonią po drzwiach takim ruchem, jakby gładził kobiece udo. Sara uścisnęła brata na pożegnanie. - To ładnie z twojej strony, że z nimi zostajesz. Wygląda na to, że trudno ci się na dobre oderwać od ulubionej kołderki, co? - Owszem, można wpaść w przyzwyczajenie, ale jest to na pewno bezpieczniejsze niż narkotyki. Jedźcie ostrożnie. Odjeżdżając Sara obejrzała się na Marka stojącego na podjeździe i machającego im na pożegnanie. Przez chwilę znów miał trzynaście lat, a ona dziesięć i wyjeżdżała na letni obóz ten jeden raz, kiedy rodziców było na to stać. Stał wówczas w tym samym miejscu, uśmiechając się i machając, a ona patrzyła na niego przez tylną szybę samochodu, dopóki nie stał się małym punkcikiem w oddali. Uderzyło ją, jak bardzo rodzina się zmienia i zarazem jak bardzo pozostaje niezmienna, i jak trudno po pewnym czasie ocenić różnicę. - Może padać - odezwał się Anthony. - Nie widać gwiazd. Sara odwróciła się na siedzeniu i zapięła pasy. - Dziękuję, że ze mną pojechałeś. - Miło mi było poznać twoich rodziców i brata. Masz szczęście, Saro... Ja nigdy nie miałem domu, w którym byłoby tyle miłości. - Tak, wiem. - Położyła rękę na oparciu fotela, dotknęła
szyi Anthony'ego i zaczęła się bawić jego włosami unosząc je palcem i pozwalając, by same opadały. - Nie obcinaj nigdy włosów. - W porządku. A ty nigdy nie każ sobie poprawiać cycków. - Skąd ci to przyszło do głowy? - spytała ze śmiechem. - Sam nie wiem... Po prostu staram się ubić interes. Długie włosy w zamian za naturalny biust. Lubię twoje piersi... Są wspaniałe. I prawdziwe. - Zostaniesz ze mną na dzisiejszą noc? - spytała masując mu kark. - Jasne. Na kanapie czy z tobą w łóżku? - Na podłodze w kuchni. Było coś tak młodzieńczego w jego postaci, gdy spał koło niej, zgięty w jej stronę, z czołem dotykającym lekko jej ramienia, że Sarze przyszły na myśl przeprosiny. Choć w istocie nigdy nie zrobił nic, co wymagałoby przeprosin, których doszukiwała się w ułożeniu jego ciała; była dobrowolnym uczestnikiem gry. Zgadzała się na wszystko, co z nią robił na pewne rzeczy, jak na przykład opaskę, z oporami, ale nie odmawiała. Miała ochotę przyjrzeć się twarzy Anthony'ego dokładniej, jak malarz wypatrujący tego, co ukryte pod skórą, ale musiałaby się poruszyć, a nie chciała go obudzić. W pewnej chwili obrócił się tak, że leżał do niej plecami, więc obróciła się razem z nim obejmując go w pasie, przyciskając piersi do jego pleców. Nie miała pojęcia, jak długo trwali w tej pozycji; budziła się i zapadała w sen wielokrotnie w ciągu nocy. Wydawało jej się, że słyszy deszcz, ale odgłos był słaby i przerywany. Wydawało jej się, że w pewnej chwili Anthony się obudził, ale natychmiast zasnęła znowu głęboko i nie czuła, czy obok niej ktoś leży, czy nie. Następnym razem zbudził ją szelest deszczu, zapach ognia i zimna pościel w miejscu, gdzie wcześniej leżał Anthony. Przez okno sączyło się nikłe światło; zegar wskazywał szóstą trzydzieści, ale dzień jakby nie miał ochoty się zacząć. Narzuciła szlafrok, przy którym od dawna brakowało paska i przeszła do salonu. Anthony leżał na wznak przed kominkiem, owinięty zapasowym kocem, który trzymała zawsze w szafie. Wyciągnęła się obok niego na podłodze.
- Nie mogłeś spać? - spytała. - To nie to. Miałem ochotę posiedzieć przy ogniu. Chyba nie masz nic przeciwko temu? Przysunęła się bliżej i odchyliła koc. Zamykając oczy powiodła ustami od pulsującej żyłki na jego szyi, poprzez klatkę piersiową, zatrzymując się kolejno przy obu brodawkach. Anthony ujął jej dłoń i położył sobie na członku, lecz nie pozwoliła się poganiać. Usta przesuwały się w swoim tempie, wolno, leniwie, znacząc wilgotny ślad wzdłuż żeber, czasami skubiąc lekko skórę, przeciągając oczekiwanie. Im bardziej zbliżały się do miejsca, w którym pragnął ich najgoręcej, tym wolniej się poruszały, aż w końcu przycisnął jej głowę wpychając członek między wargi. Zakrył jej uszy i wydawało jej się, że słucha szumu morza w muszli, dopóki nie uzmysłowiła sobie, że jest to odgłos jej własnego oddechu. - O Boże, Saro - szepnął, próbując ją skłonić, by przyśpieszyła, lecz nie zamierzała się śpieszyć. Pozwolił jej przejąć inicjatywę na jakiś czas, a kiedy ponownie wymówił jej imię, jego głos brzmiał inaczej. Przerwała, położyła dłoń tam, gdzie wcześniej były usta, i przesunęła się po jego ciele w górę, by wreszcie wtulić twarz w jego szyję. - Czego chcesz? - zadała pytanie, które często bywało ryzykowne. - Zaczekaj chwilę - poprosił wstając. Słyszała, jak idzie do łazienki, spuszcza wodę i odkręca kran, potem przechodzi do sypialni, otwiera i zasuwa szufladę. Wrócił z pękiem kolorowych chustek i pasków w dłoni. Wyglądały jak jedwabny bukiet. - Obróć się na plecy - polecił klękając obok niej. - I przysuń się bliżej tej szafki. Podniósł jej nogę, owinął w kostce czerwoną szarfą, przywiązując drugim końcem do podstawy szafki ze sprzętem grającym. Rozsunął jej nogi szeroko wiążąc drugą kostkę do stolika kawowego, tym razem szarfą w kolorze niebieskim. Usiadł na niej okrakiem, wyciągnął jej ręce nad głową i przytrzymując jedną dłonią za nadgarstki, przy pomocy drugiej związał je razem paskiem od szlafroka, wyciągniętym specjalnie w tym celu.
Kiedy sięgał za siebie po białą chustkę, wiedziała, że i tym razem zasłoni jej oczy. Nie zawsze tak się działo, ale ostatnio zdarzało się coraz częściej. Nie zakrył jej jednak oczu... przynajmniej na razie. Uniósł jej lekko głowę, położył jedwabny materiał na ustach i zawiązał z tyłu głowy, odbierając jej zdolność mówienia. Biała cisza. Chciała zaprotestować, lecz było już na to za późno. - Zaufaj mi, Saro - szepnął. - Pamiętasz? Musisz mi ufać. Wiedziała, że ma strach w oczach i że on go widział, nim założył jej czarną opaskę. Sądziła, że już wcześniej stała się jego niewolnicą, że poddała się zupełnie, lecz była w błędzie. Miała wówczas głos. Teraz nie miała nic poza zaufaniem, o które ją prosił, a które uciekało z niej, wypierane narastającym lękiem. Jedną rękę trzymał na jej brzuchu. Całował jej lewą pierś, czuła dotknięcie zębów na brodawce. Zastanawiała się gorączkowo w ciemności, co robi jego druga ręka; skupiając uwagę kolejno na wszystkich fragmentach swego ciała, szukała śladów dotknięć, które mogła przegapić. Gdzie była jego druga ręka? Co robił? Dotychczas mogła przynajmniej o to zapytać. Wprawdzie zazwyczaj i tak nie odpowiadał, ale dźwięk własnego głosu dawał jej namiastkę poczucia bezpieczeństwa. Wreszcie położył drugą rękę na jej prawej piersi, ściskając tak mocno, że Sara krzyknęła, lecz głos zamarł, stłumiony jedwabną opaską. Ogień na kominku strzelał głośniej, deszcz tłukł się w rynnach na krawędzi dachu. Ciało Anthony'ego muskało ją miękko jak woda, czuła dotyk sztywnego członka na udzie. A potem przestała czuć cokolwiek. Zniknął, choć nie słyszała jego kroków. Musiał więc nadal być przy niej. Wytężając uwagę z całych sił, usłyszała jego oddech... i inny odgłos... przesuwanie jakiegoś przedmiotu na stoliku do kawy. Następny dźwięk nie budził wątpliwości -trzask zapalanej zapałki. Czekała, zdawało jej się, że nieskończenie długo, gdy nagle między jej nogami zrobiło się cieplej. Zapalił świecę i trzymał ją tam; czuła zapach wosku i leciutki aromat wanilii. Wyobraziła sobie świecę w jego rękach, wyrysowała w myślach jej obraz na czarnym tle ciemności. Tyle że obraz przedstawiał jedynie dłonie trzymające świecę. Nie wie-
działa, co on robi ani co zamierza zrobić; jej wyobraźnia pęczniała jak chmura w kształcie grzyba - ponury symbol zniszczenia po wybuchu atomowym. „Zaufaj mi, Saro." Tym razem tego nie powiedział, w ogóle się nie odezwał. Słyszała jednak te słowa - echo tych, które mówił wcześniej. Powtarzała je sobie bezgłośnie uwięziona w białej ciszy. Zaczął jej dotykać kreśląc palcem małe wilgotne kręgi, potem sięgnął głębiej - badał ją i odkrywał oświetlając sobie drogę blaskiem świecy. Nie przysunął płomienia bliżej jej ciała, ale stopniowo jej własne ciepło zlało się z żarem świecy i stało się tak, jakby pół księżyca stopiło się z jej ciałem. Nie sądziła, że może być tak otwarta i obnażona. Oddychała coraz szybciej, gwałtowne strumienie powietrza uderzały o jedwabną przepaskę. Doprowadzał ją do orgazmu używając palca, a ona miotała się pomiędzy protestem a gotowością poddania. Gdzieś w środku niej wrzała złość, przedzierając się przez strach, gorący bezwład ciała i nieuchronną uległość. Była zła, że nie ma zamiaru się z nią kochać; że wzbrania jej swego ciała, dając jedynie rękę. Narastający w niej żar stłumił wszystko inne. Drżała szarpiąc więzy, zaciskając oczy pod opaską, unoszona ciemnymi falami tego, co z nią robił. Palce i ciepło świecy zniknęły. Uspokajała się powoli, znów czekając na niewiadome, które miało nastąpić. Zaskoczył ją ściągając jej najpierw opaskę z oczu. Spojrzała mu szybko w oczy i zaraz potem przeniosła wzrok niżej, by sprawdzić, czy wciąż jest podniecony... Wydawało jej się to ważne w tym momencie. Był gotowy. Anthony przyglądał jej się przez chwilę; może zastanawiał się nad kneblem, rozważał, czy ma ochotę usłyszeć jej głos. Następnie uniósł jej głowę i rozwiązał chustkę. - Czemu tego ze mną nie robiłeś? - spytała ochryple, czując suchość w gardle. Potem oczy nagle zaszły jej łzami i twarz wykrzywiła się płaczem. Kiedy uklęknął nad nią, by rozwiązać jej nadgarstki, próbowała wziąć go w usta, ale szlochała tak mocno, że nie była w stanie zrobić nic więcej. Spokojnie przemieścił się ku
jej stopom, odwiązując najpierw jedną kostkę, potem drugą. Dopiero gdy była wolna, zwrócił uwagę na jej łzy. Położył się na niej, podparty na łokciach, i delikatnie wycierał jej policzki obiema rękami. Przyszły jej na myśl wycieraczki samochodowe. - Dlaczego płaczesz, Saro? - Nie chciałeś się ze mną kochać. Chciałeś mnie tylko przestraszyć chlipnęła. - Myślisz, że skoro to była tylko moja ręka, to nie kochałem się z tobą? spytał Anthony przykładając usta do jej ucha i wypełniając jej głowę czułym szeptem. - Nie wiem. - Poczuła się głupio, próbując znaleźć w tym wszystkim jakąś logikę. - Strach jest częścią gry. Jest częścią tego, czego dowiadujesz się o sobie. Okazuje się, że nadal jesteś w przedszkolu. Przestań z tym walczyć. - A ty jesteś na studiach, co? - spytała Sara. - Robiłeś to wiele razy, prawda, Anthony? - Nigdy przedtem nie rozmawiali na ten temat. Domyślała się, ale nigdy nie zadawała pytań. - Na tyle często, żeby wiedzieć, co robię. - Wziął do ręki białą chustkę. Chcesz mi zasłonić oczy, Saro? Masz ochotę mnie teraz związać? Możesz robić ze mną, co zechcesz... To będzie twoja gra. Potrząsnęła głową przecząco. - Zrozum, to budzi lęk u obu stron. Sama jeszcze nie wiesz, która rola bardziej ci się spodoba - panowanie czy uległość. Ale z każdej wyciągniesz dla siebie tę samą naukę. Tego właśnie chciałaś, bo inaczej nie byłoby nas tutaj. Już ci mówiłem: to dlatego się spotkaliśmy i dlatego jesteśmy razem. Szukałaś tego, nawet o tym nie wiedząc. Sara przyjrzała się swemu ciału. Na jednej z piersi widać było dwa niewielkie siniaki. Ślady po zębach. Ślady, jakie na niej zostawiał, były coraz bardziej intymne, zostawiał je w coraz bardziej ukrytych miejscach. Tylko te dwa były widoczne.
21 Sara Miała jeszcze godzinę do przyjazdu Anthony'ego. Powiedział jej tylko tyle, że idą na małe przyjęcie do czyjegoś domu i będzie tam parę zaprzyjaźnionych osób. To było wszystko, czego się dowiedziała. Miało to być pierwsze spotkanie z jego znajomymi. Byli ze sobą od wielu miesięcy, poznała kilka osób, z którymi załatwiał różne sprawy zawodowe, paru aktorów, z którymi pracował, ale nikogo z jego przyjaciół. Ich związek równie dobrze mógłby się zacząć na bezludnej wyspie - trwał w izolacji, poza granicami ich normalnego życia. Byli zdani wyłącznie na siebie... w każdym razie przez większość czasu. Allison była wyjątkiem, podobnie jak Randy. Ale oni dwoje byli jedynie gośćmi, ich czas był policzony od początku. Dzisiejszy wieczór oznaczał zmianę i Sara próbowała nie popadać z tego powodu w zdenerwowanie. Anthony wpadł do niej niespodziewanie tego popołudnia. Sara rozpakowywała zakupy; drzwi wejściowe zostawiła otwarte. Musiała być bardzo zajęta, bo nie słyszała, jak nadchodził, dopóki nie stanął za nią w drzwiach kuchni. - Jezu, ale mnie przestraszyłeś - wykrzyknęła odwracając się na pięcie. - Przepraszam, drzwi były otwarte. Mam dla ciebie prezent. - Wręczył jej niewielką paczuszkę. - Chcę, żebyś to włożyła na dzisiejszy wieczór, zgoda?
Odwinęła bibułkę i wyjęła parę czarnych nylonowych pończoch z szerokim pasem koronki maskującym gumową taśmę służącą do utrzymania pończochy na nodze. - A więc rezygnujemy z podwiązek? - rzuciła Sara. Czuła, że się rumieni, jak zawsze, gdy jej dyktował, co ma na siebie włożyć, a dyktował jej to ostatnio coraz częściej. Odgarnął jej włosy i pocałował ją w szyję. - Nie muszę ci mówić, co jeszcze masz włożyć... a raczej, czego nie wkładać, prawda? - Nie musisz. - Do zobaczenia później. - Dziękuję za prezent - zawołała za nim Sara. Pończochy czekały rozłożone na łóżku, podczas gdy Sara przeglądała garderobę szukając czegoś odpowiedniego. Próbowała przy tym myśleć tak jak Anthony. Zdecydowała się w końcu na czarną jedwabną sukienkę, bez rękawów, ale za to z żakietem, który mogła narzucić na wierzch. Suknia była długa do kostek i miała rozcięcie z jednej strony. Sara przyłożyła ją do siebie stając przed lustrem, żeby sprawdzić, jak wysoko sięga rozcięcie, i zadecydować, czy może się ubrać, zgodnie z życzeniem Anthony'ego, w same pończochy pod spodem, nie narażając się na aresztowanie za obrazę moralności. Doszła do wniosku, że o ile zachowa ostrożność przy zakładaniu nogi na nogę, wszystko powinno być w porządku. Przygotowania zajęły jej prawie godzinę - niewyobrażalnie dużo czasu jak na Sarę. Zwykle nie pozwalała sobie na mizdrzenie się przed lustrem dłużej niż kwadrans. Wciągając sukienkę przez głowę czuła, jak jedwab ześlizguje się po gołej skórze i po nylonach. Przyzwyczajała się powoli do zakładania sukienki na gołe ciało, bez bielizny, i chodzenia tak do restauracji, gdzie czuła płynący z klimatyzacji chłodny podmuch powietrza między nogami i na brzuchu. Anthony ją obnażał... już od dawna. Nie chodziło tylko o ubranie. Wdzierał się z papierem ściernym w takie miejsca w jej wnętrzu, które całymi latami pokrywała ochronnym lakierem, warstwa po war-
stwie, i ścierał je niestrudzenie, aż stawała się naga niczym drzewo obdarte z kory. Czasami stawała zupełnie goła przed lustrem, patrząc na swoje ciało jak na ciągle zmieniającą się rzeźbę. Myślała wówczas o reszcie swej nagości... o tych wszystkich nowych, odsłoniętych miejscach, dziwnie miękkich i wrażliwych. Teraz także obejrzała swoje odbicie i skrzywiła się z niezadowoleniem. Schudła. Sukienka była tak luźna w pasie, że w ogóle nie podkreślała talii. Zajrzała do szafy, szukając paska. Miała ostatnio problemy z jedzeniem. Wszystko wydawało jej się dziwne w smaku, a żołądek nie chciał przyjmować pożywienia. Znała przyczynę tego stanu rzeczy - wywoływały go telefony, które wciąż otrzymywała. Ostatnio był to męski głos mówiący jej, że nie zostanie oszczędzona, że zadała się z judaszem i spadnie na nią gniew Boga. Nie mówiła nikomu o tych telefonach. Parę razy odbierała je w obecności Antho-ny'ego, lecz za każdym razem twierdziła, iż ktoś pomylił numer. Rodzice od tamtej pory nie mieli żadnych kłopotów, więc próbowała sobie wmówić, że dopóki im nic nie grozi, potrafi się uporać z całą resztą. Jej żołądek nie bardzo się z tym zgadzał. Belinda nic nie mówiła, ale Sara podejrzewała, że przyjaciółka także dostaje telefony lub listy, albo jedno i drugie. Wyszczuplała podobnie jak ona. Sara żyła nadzieją, że za parę tygodni będzie po wszystkim, sprawa się rozstrzygnie w tę czy inną stronę. Kiedy otworzyła Anthony'emu drzwi, obrzucił ją dłuższym niż zwykle spojrzeniem. Wszedł do środka i pocałował ją ostrożnie, uważając na szminkę, której prawie nie uznawała, ale tym razem postanowiła użyć. Przesunął dłonią po jej biodrach, sprawdzając, czy zastosowała się do życzenia. - Grzeczna dziewczynka - pochwalił. Dojechawszy do Bulwaru Zachodzącego Słońca, skręcił w stronę morza. Sarze przeszło przez myśl, że zmierzają do jego domu. Może Anthony ją oszukał? - Gdzie mieszkają ci twoi znajomi? - spytała. - Na Pacific Palisades, tuż przy urwisku. Z pierwszego
piętra mają wspaniały widok na ocean. Naprawdę piękny, spodoba ci się. - Mówisz jak agent handlu nieruchomościami. - Tak? Cóż, niestety, ta nie jest na sprzedaż. Bardzo mi przykro. W każdym razie jedziemy do domu Joeya Pagano. Słyszałaś o nim, prawda? Jest producentem dwóch moich filmów. Znamy się od dawna. Jego dziewczyna, która czasami tam mieszka, w zależności od tego, czy akurat ze sobą rozmawiają czy nie, prawdopodobnie też dziś będzie. Ma na imię Christine. I Stephen Sadler z żoną... świetny aktor. Mam nadzieję, że kiedyś będę z nim pracował. Sara ożywiła się na wzmiankę o Joeyu Pagano, prawie nie słyszała, co Anthony mówił potem. Pagano był producentem o budzących wątpliwości powiązaniach; jego nazwisko otaczały plotki i nieprzychylne opinie. Do najczęściej powtarzanych należały: „Lepiej mu nie wchodzić w drogę" i „Ma przyjaciół, którzy potrafią wszystko załatwić". - Obracasz się w niebezpiecznym towarzystwie - powiedziała cicho Sara, kiedy podjechali pod wielką metalową bramę. Jeśli nawet Anthony słyszał jej słowa, udał, że do niego nie dotarły. Dom ukryty był za ciężką solidną bramą i rzędem drzew rosnących wzdłuż ogrodzenia. Anthony nacisnął guzik i natychmiast usłyszeli kobiecy głos: - Słucham? - Tu Anthony Cole. Bez dalszych pytań rozległ się brzęczyk i brama zaczęła się powoli unosić, stopniowo odsłaniając piętrową rezydencję przy końcu długiego podjazdu. Przy drzwiach wejściowych rosły pochylone wierzby, tworząc wdzięczne obramowanie, a całe otoczenie tonęło w kwitnących azaliach i różanych krzewach. Krajobraz jak z Moneta, pomyślała Sara. Służąca otworzyła drzwi, powiedziała: „Dobry wieczór, panie Cole" i skinieniem wskazała drogę do salonu. Sara słyszała dobiegający stamtąd gwar, lecz chwilowo bardziej ją zainteresowały szerokie rzeźbione schody, jakby wybudowane specjalnie dla Scarlett 0'Hara do sceny spadania, obrazy w bogatych
ramach podświetlone każdy z osobna oraz orientalny dywan, który zapewne kosztował więcej niż cały jej dom. Tak naprawdę to połowa domu Sary zmieściłaby się w tym jednym wnętrzu. Anthony wziął ją pod ramię i poprowadził w stronę, z której dobiegały głosy. Weszli do położonego nieco niżej salonu z przyćmionym oświetleniem i długimi skórzanymi sofami ustawionymi wokół potężnego kamiennego kominka. Na dźwięk ich kroków cztery postacie odwróciły się w stronę drzwi. - Anthony, miło cię widzieć. - Joey Pagano podniósł się z kanapy i podszedł do nich. Sara znała go tylko z fotografii i ze zdziwieniem stwierdziła, że wzrostem ledwie sięgał jej ramienia. Ochroniarze muszą go uwielbiać, pomyślała. Kiedy sytuacja robi się niepewna, mogą go po prostu nosić na barana. Pod celowo rozpiętą przy szyi koszulą widać było pleciony złoty łańcuch. Obejmowali się z Anthonym przez dobrą chwilę, nim Anthony wreszcie przypomniał sobie, że Sara stoi obok, i ją przedstawił. Joey Pagano potrząsnął jej dłonią trzymając ją w obu rękach, ale w jego twarzy było mniej ciepła niż w tym geście. Miał proste wąskie usta, a w jego spojrzeniu było coś, co przywiodło Sarze na myśl ptaka wydziobującego pokarm. Wskazał im sofę, gdzie siedziało trzech pozostałych gości, teraz już widocznych w całej okazałości. - Anthony, ty znasz wszystkich. Saro, to są Stephen i Véronique Sadler oraz Christine Drakę. - Christine, którą Sara uznała za dziewczynę Joeya, była tego samego wzrostu co on. Jasne włosy miała mocno ściągnięte w koński ogon. Minęła Sarę z krótkim „cześć", objęła Anthony'ego i przywitała go głosikiem wyższym niż ona sama, mówiąc: „Witaj, kochanie." Trzymała rękę na biodrze Anthony'ego w taki sposób, że Sara zaczęła się zastanawiać, kto jeszcze poza Joeyem jest jej sympatią. Zwróciła uwagę na wykończoną falbankami bluzkę Christiny noszoną do dzwonów. Sary bynajmniej nie ucieszył powrót tej mody. Stephena Sadlera pamiętała z jego ról filmowych, choć w tym momencie żadnej z nich nie potrafiłaby wymienić.
Jego żona należała do kobiet o królewskim sposobie bycia i wyniosłości, która zarazem onieśmielała i przyciągała. Véronique, cóż za doskonałe imię dla niej, pomyślała Sara. Tego rodzaju kobietom wystarcza samo imię. Potrafiła zaznaczyć swą obecność w każdej sytuacji nie wypowiadając ani słowa; Sara była o tym przekonana. Miała egzotyczną urodę - kruczoczarne włosy, krótko obcięte, pełne usta i szeroko osadzone migdałowe oczy. Ubrana była w czarny aksamitny kostium od Donny Karan i wysokie czarne buty. Jedyną biżuterią, jaką miała na sobie, była obrączka z brylantami i złote koła w uszach. Siedzieli półkolem popijając szampana. Sara przysłuchiwała się rozmowie nie próbując brać w niej udziału. Czuła się jak na pierwszej randce, jakby nie znała Anthony'ego i musiała zachować powściągliwość, by wpierw go wybadać. Pozostałą piątkę łączyła zażyłość, która wydała się Sarze dziwnie niepokojąca. Chodziło o coś poza pracą, Hollywoodem, rozmowami o filmie, lecz Sara nie potrafiła powiedzieć, o co. Służąca krzątała się bezszelestnie, jak wszystkie służące w tego typu domach, czekając, aż ktoś zwróci uwagę na jej obecność, by mogła powiedzieć, że podano kolację. Rozmowy o sprawach środowiska filmowego przeniosły się do stołu -płynęły historie o wyjeździe Anthony'ego i Joeya na plenery do Grecji, opinie o kręconych aktualnie filmach. Padały wyważone, eleganckie zdania. Nakrycia stołowe były bez zarzutu i z pewnością bardzo drogie, a służąca krążyła wokół stołu podając ze srebrnego półmiska łososia z ryżem i jarzynami. Sara nie mogła się jednak pozbyć uczucia, że oprócz tego głośnego toczy się jeszcze inny, ukryty dialog, który słyszą wszyscy poza nią jedną. Starała się pociągać jedynie maleńkie łyki wina, zauważywszy, że po każdym jak spod ziemi wyrasta druga służąca, by dopełnić ledwie napoczęty kieliszek. - Anthony mówi mi, że jesteś projektantką kostiumów -odezwał się Joey odszukując ją wzrokiem przy stole. - Owszem... w tej chwili głównie dla filmów telewizyjnych. - Będę musiał o tobie pamiętać. Mam w planach parę rzeczy.
Cudownie, pomyślała Sara. Wciągnięcie na mafijną listę płac. A przynajmniej wpis do notesu z adresami. - Dziękuję - odrzekła uprzejmie. - Zawsze mi się przyda posada. - Powiedz mi, czy ta praca cię nie stresuje? - włączyła się z pytaniem Christine. - Kupujesz tyle rzeczy, a żadnej nie możesz zabrać sobie na własność? - No cóż, tak się szczęśliwie składa, że większości z tego, co kupuję, nie chciałabym mieć na własność - wyjaśniła obojętnie Sara. Natychmiast przyszło jej na myśl, że kreacja Christine należy właśnie do tych, które chętnie zostawiała na planie. Niechęć, jaką Sara poczuła do tej kobiety w chwili poznania, rozwijała się jak złośliwy nowotwór dający wciąż nowe przerzuty. - Jeśli będziesz kiedyś potrzebowała rady co do tego, gdzie robić zakupy, z chęcią ci jej udzielę - zaoferowała się Christine. - Na nieszczęście dla Joeya poświęcam zakupom dużo czasu. - Dzięki, ale pracuję w tym zawodzie od dłuższego czasu i zazwyczaj wiem, dokąd się udać. - Anthony i Joey wściekali się na mnie, kiedy byliśmy na plenerach w Europie. Musiałam kupić dodatkowe walizki na te wszystkie ubrania, jakie sobie sprawiłam. Skąd pochodzisz, Saro? - Ton Christine stawał się podejrzanie słodki. - Wychowałam się w San Fernando Valley. Christine zwróciła się do Véronique mówiąc coś po francusku. Obie wybuchnęły śmiechem, a Sara miała ochotę przeskoczyć stół i obydwie udusić. - Od dawna znacie się z Anthonym? - spytała Véronique. Miała niski, gardłowy głos, a każda sylaba wręcz ociekała francuskim akcentem. - Jakieś pięć miesięcy, prawda? - odpowiedział za Sarę Anthony. Pod stołem położył jej rękę na udzie, ale sięgnął nią tylko do koronkowego wykończenia pończochy. - Sara jeszcze nie jest pewna, czy do siebie pasujemy - dodał cofając dłoń. Christine roześmiała się głośno. - Potrafisz się maskować, mój drogi. Na ile poznałaś na-
szego Anthony'ego, Saro? Pozostał tajemniczy, czy wyjawił ci wszystkie swoje sekrety? - Przestań, Christine - powiedział szorstko Anthony. Odwróciła się do niego z miną urażonego niewiniątka. - Przecież należy teraz do rodziny, czyż nie? - Powiedziałem, przestań. - Zacznijmy zabawę - odezwał się cicho Joey, tak cicho, że Sara zastanawiała się, czy ktoś poza nią to usłyszał. Wpatrywał się w Christine, wyginając wąskie usta w uśmiechu. Stephen odchrząknął nerwowo. - Mam nadzieję, że na dzisiejszy wieczór nie przewidziano Kto się boi Virginii Woolf? - rzucił pytanie. Sara patrząc na Christine oznajmiła spokojnym, chłodnym tonem: - Sekrety Anthony'ego są systematycznie porządkowane. Układam je w porządku alfabetycznym. - Stłumiła w sobie chęć zapytania Christine, czy może jest jednym z nich i czy w związku z tym nie powinna zostać skatalogowana pod „s" jak „szybki numerek". Zbyt wiele napięcia zebrało się pod powierzchnią tego starannie wyreżyserowanego wieczoru. Sara poczuła skurcz w żołądku, więc pociągnęła spory łyk wina, licząc, że załagodzi tym dolegliwość. Rozejrzała się wokół stołu szukając sprzymierzeńców i stwierdziła, że w razie potrzeby w rachubę mógłby wchodzić jedynie Stephen. Choć nawet tego nie była pewna -nerwowe spojrzenia rzucane przez niego na Véronique nie pozostawiafy wątpliwości, kto jest górą w tym związku. Joey odsunął krzesło. - Może odłożymy na chwilę deser i kawę? Anthony nie widział ostatnich zmian domu, no i oczywiście trzeba oprowadzić Sarę. Christine uśmiechnęła się słodko do swojej sympatii. - Może ty weźmiesz ze sobą Anthony'ego i Sarę, a my tu w trójkę zostaniemy na pogawędkę. Sara ruszyła za oboma mężczyznami obserwując Anthony'ego od tyłu i starając się nie zapominać, że jest jej kochankiem. Tego wieczoru wydawał jej się obcy. Unikał jej wzroku,
odnajdywał ręką jej udo pod stołem, ale uważał, żeby nie dotknąć gołego ciała. Gorączkowo próbowała odgadnąć, o co w tym wszystkim chodzi. Jakie układy, dawne lub obecne, wchodzą tu w grę? I jakie sekrety miała na myśli Christine? Piętro urządzone było równie gustownie jak reszta domu, lecz Sara odnosiła coraz silniejsze wrażenie, iż żaden ze szczegółów wystroju nie został wybrany z osobistych względów. Całość przypominała fotografie w czasopismach poświęconych architekturze wnętrz. Bezosobowa, była niewątpliwie rezultatem pracy jakiegoś wziętego dekoratora. Joey wprowadził ich do swojej sypialni, gdzie naprzeciw łóżka znajdował się telewizor o gigantycznym ekranie, a przeszklone drzwi wychodziły na niewielki balkon. Sara wyszła nimi na zewnątrz i patrzyła na ciemny ocean usiany odbiciem gwiazd; na nocnym niebie wisiał cienki rożek księżyca. Przez krótką chwilę, kiedy tak stała na balkonie owiewana czystym powietrzem, przyszło jej na myśl, że może przesadza wyobrażając sobie niestworzone rzeczy. Może jest przewrażliwiona, może potrzebowała jedynie trochę świeżego powietrza i swobodnego oddechu. Anthony zburzył nastrój podchodząc do niej z tyłu i zatrzymując się w pewnej odległości. Ten dystans działał jak surowe napomnienie, że coś jest nie w porządku. - Wspaniały widok, co? - odezwał się bardziej w przestrzeń niż do Sary. - Yhm... - Chodź... Joey chce nam coś pokazać na dole. - Doprawdy? Cóż to może być? Komnata Sinobrodego? - Rozchmurz się, Saro. Nienawidziła tego rodzaju uwag. Kiedyś, gdy miała piętnaście lat i Mark uczył ją jeździć samochodem ze zwykłą skrzynią biegów, rozgniewana własną nieudolnością zaczęła przeklinać, a Mark powiedział: „Rozchmurz się. Trzeba się rozluźnić." Walnęła go w żebra tak mocno, że przez tydzień miał siniaka. Sara doszła do wniosku, że ludzie zwykle każą się człowiekowi rozchmurzyć, kiedy ma powody, by zrobić coś akurat przeciwnego, i że nikt nie musi spełniać takich żądań. Joey prowadził ich do piwnicy. Sara nie była już taka pewna,
czy rzeczywiście nie zmierzają do komnaty Sinobrodego, czerwonej od krwi jego byłych żon. Kroki dudniły głucho na drewnianych schodach. Na dole znajdowała się półka z metalowych prętów z butelkami wina, które wystarczyłyby do upojenia połowy Paryża. Gdy ją minęli, Sara odkryła, że piwnica ma ogromne rozmiary. Kalifornijskie domy rzadko w ogóle miewały piwnice, a co dopiero tak potężne. Stanęli przed zamkniętymi drzwiami. Kiedy Joey sięgał do klamki, Sara przyłapała jego konspiracyjne spojrzenie skierowane do Anthony'ego. Zastanawiała się, czy nie zawrócić na pięcie i nie wejść z powrotem na górę; odgłos jej własnych, pojedynczych kroków mógłby ją podnieść na duchu. Zamiast tego usłyszała swoje kroki podążające śladem obu mężczyzn, przekraczające próg pomieszczenia, które natychmiast, gdy Joey dotknął kontaktu zalało się czerwonym światłem. Czerwone przyćmione oświetlenie, ciemnoczerwone ściany, obite aksamitem, jak stwierdziła Sara przyjrzawszy się im z bliska, i cała kolekcja sprzętów, jakie znała tylko ze słyszenia. - Pamiętasz, jak wspominałem jakiś czas temu o wybudowaniu lochu w moim domu? - Joey zwracał się do Antho-ny'ego. - Pewnie nie wierzyłeś, że to zrobię, co? Wysunęła się przed nich; ich głosy stawały się coraz cichsze, kiedy posuwała się w głąb czerwonego pokoju bez okien. Loch, nowe słowo, choć nie tylko to było dla niej nowe. Na ścianie przed nią znajdował się wielki drewniany krzyżak w kształcie litery X, wysoki na jakieś osiem stóp, z obręczami i skórzanymi paskami na górnych i dolnych ramionach. Wyobraziła sobie na nim Anthony'ego, z rękami i nogami przytwierdzonymi do drewna, rozpostartego zgodnie z kształtem ramy. Na ścianie obok znajdowały się haki z wiszącymi na nich różnymi przedmiotami - było tam kilka rózeg i batów, dwie pary kajdanek, kilka srebrnych klamer, do spinania piersi, jak domyśliła się Sara, choć stanowiły dla niej nowość. Na środku stało łóżko, nie będące właściwie łóżkiem w potocznym rozumieniu tego słowa, lecz raczej wyściełanym podestem o wymiarach cztery na osiem stóp, jak oceniła, z trzema parami obręczy po obu stronach. Sara wyobraziła sobie siebie leżącą na nim, ale obraz
był jej niemiły, więc szybko wyrzuciła go z myśli. W jednym rogu zwisał z sufitu poprzeczny metalowy drążek i choć wyglądał jak trapez gimnastyczny, przymocowane do niego grubym kablem skórzane pęta wymownie świadczyły o jego przeznaczeniu. Kabel przeciągnięty był do kołowrotu zamontowanego w ścianie. Dokładnie pod górnym drążkiem, na podłodze umieszczony był drugi, tyle że zamiast skórzanych pęt miał metalowe kajdanki z zamkami, a pośrodku duży metalowy pierścień. Sara przykucnęła dotykając chłodnego metalu. - Do czego służy ten pierścień? - okazała zainteresowanie. Anthony i Joey zaśmiali się cicho. - Do przywiązywania pewnych akcesoriów - wyjaśnił Joey. Przeszła w stronę przeciwległego kąta, gdzie jej wzrok przyciągnęło coś błyszczącego. Był to ozdobny sztylet z rzeźbioną rękojeścią wykładaną czerwonym kamieniem. Ostrze miało około trzech cali długości. Obok leżało kilka zwojów cienkich linek i parę długich kawałków sznurka. Sztylet skojarzył jej się z piratami; czerwona podłoga nadal przypominała jej jezioro krwi. Nie zadawała więcej pytań. Dotarł do niej głos Anthony'ego - pytał o coś, ale dosłyszała wyraźnie tylko swoje imię. - Co? - Odwróciwszy się, dostrzegła tylko jego; Joey ich opuścił. To miejsce, do którego przyprowadził ją z nadal nie wyjaśnionych powodów, było ciche i zagadkowe. Rozglądając się po ścianach, znów pomyślała o Sinobrodym i o małym złotym kluczyku do tajemnej komnaty, do której nikomu nie wolno wchodzić. - Pytałem, czy jesteś zaciekawiona? - Anthony podszedł do niej całkiem blisko, ale nie próbował jej dotknąć. Dzielące ich powietrze wydawało się gęste i martwe, jak to się często zdarza w dźwiękochłonnych pomieszczeniach. - Nie wiem. Może - odparła drewnianym głosem. Podeszła do ściany i studiowała ją uważnie, jak klient zdecydowany dokonać właściwego wyboru, ogląda sklepowe półki. Wzięła do ręki jeden z batów. Nie należał do tych szczególnie wyszukanych - był mniejszy, jakby przy jego projektowaniu wykazano nieco wiktoriańskiego umiaru. Damski model, pomyślała Sara
i omal się nie roześmiała. Miała jeszcze resztki uśmiechu na ustach, kiedy odwróciła się do Anthony'ego, i zobaczyła, że jej mina go zmroziła. Natychmiast poczuła jego strach; uznała go za należną sobie nagrodę i w wyobraźni włożyła go między nogi, gdzie wywołał nagłe ciepło i zwilgotnienie. Powoli, z namysłem, zbliżała się do Anthony'ego. - Jesteś zaciekawiony, Anthony? Nie odpowiedział. Obserwował ją tylko. To była gra w oczekiwanie i przez chwilę Sara w niej prowadziła. Okrążyła go, stanęła mu za plecami i podniosła rękę. Rzemień przeciął czerwone powietrze; poderwała dłoń w ostatniej chwili, tak że końcówka trafiła go w udo. Napiął mięśnie, ale się nie poruszył. Stał z rękami opuszczonymi wzdłuż ciała, nawet nie zaciskając dłoni w pięści. Nie dowierzała mu jednak, był dobrym aktorem. Podnosząc bat po raz drugi Sara wymierzyła wyżej i trafiła w pośladki. Zgiął się lekko w pasie. Podeszła bliżej i opierając się o jego plecy wsunęła mu dłoń między uda. - Rozstaw nogi. Wyczuła ogarniający go strach, kiedy wykonywał polecenie. Wiedziała, o czym myślał. Bał się, że uderzy go batem prosto w krocze. Odsuwając się znów od niego brała to nawet pod uwagę, ale bardziej kusząca była myśl, by trzymać go w napięciu niepewności, pozwolić mu doświadczyć tego, czego ona doznawała podczas całego wieczoru. Podnosząc bat pomyślała: „Jeszcze raz dostaniesz po tyłku, Anthony, jak nieposłuszny dzieciak." Pomyślała, lecz nie powiedziała tego na głos, a do tego wymierzyła zbyt nisko. Uderzenie trafiło go pod lewe kolano. Wyprostował się gwałtownie i odwrócił do niej przodem. - Zamieńmy się miejscami - zaproponował - skoro jesteś taka odważna. Jesteśmy w pokoju pełnym zabawek... Co wybierasz? - Podszedł bliżej i wyjął jej bat z ręki. - Myślę, że na dzisiaj dość biczowania. Co powiesz na stół, Saro? Albo na ścianę... Nie sądzisz, że dobrze byś wyglądała na ścianie? Chyba się nie boisz, co? Patrzyła na niego twardo, usiłując wykrzesać ogień z oczu.
Tyle że teraz Anthony był w posiadaniu ognia. Pomyślała o Prometeuszu, który wykradł ogień bogom i za swą zbrodnię został zakuty w łańcuchy. Czy właśnie tego się dopuściła? Ukradła władzę, która nie należała do niej, i teraz, za karę, czekają ją pęta i szykany? - No dalej, Saro, gdzie twój duch przygody? - kusił Anthony. - To twój pierwszy raz w lochu. Nie chcesz poznać wszystkich jego atrakcji? Jesteśmy tu tylko we dwoje. Podeszła wolno do krzyżaka na ścianie, odwróciła się i przylgnęła plecami do drewnianej ramy, rozkładając ręce i nogi zgodnie z jej kształtem. Anthony zbliżył się bez wahania i przywiązał jej kostki i nadgarstki do drewnianych belek. Nie od razu się odsunął - nakrył ją swoim ciałem, trzymając ręce uniesione tak jak ona, jakby byli przywiązani razem. Potem opuścił ręce i podciągnął jej sukienkę. Nie zamierzała się poddać, chciała walczyć, ale między nogami czuła już ciepłą wilgoć. To jego strach tak na nią podziałał. Ciało reagowało po swojemu na dobrze znaną dawkę złości i oczekiwania. Całował ją, bawił się jej językiem, potem chwycił zębami dolną wargę i ciągnął, pozostawiając bolesne sińce. Zmuszała się do otwarcia oczu, lecz nieposłuszne powieki opadły. W gardle narastał jej jęk, ale zdusiła go w sobie, nim się wydostał. Słyszała, jak Anthony rozsuwa zamek w spodniach i zaraz był w niej, umiejętnymi, znanymi ruchami doprowadzając ją do orgazmu, wiedząc, jak jest blisko. Kiedy już miała osiągnąć szczyt rozkoszy, niemal całkowicie bezwolna... wysunął się z niej gwałtownie. Otworzyła oczy. Dostrzegła przed sobą zarys dwóch postaci, a otaczające ją powietrze przesiąknięte było zapachem perfum. Sara mrugała, próbując zrozumieć to, co widzi. Véronique odpychała Anthony'ego na bok... Czarny aksamit i łatwy do rozpoznania zapach Obsession. Jednakże nie tylko ona jedna tam była; zjawiła się także pozostała trójka. Stali przy drzwiach obserwując. Rozpaczliwie szukała wzrokiem Anthony'ego. Stał po jej lewej stronie i uśmiechając się do niej zapinał rozporek. Nie płacz, upomniała się, czując pieczenie w oczach. Nie mogła uwierzyć, że to wszystko dzieje się naprawdę, wiedziała jednak,
że ten zapis zawsze widniał na murach - na jednym z tych murów, na które wzbraniała się patrzeć. To już nie była ich osobista gra... zamieniła się w sportową rozgrywkę. Widzowie przyglądali się jej, czekali, kiedy się załamie. Mogłaby przysiąc, że widzi uśmiech Christine, choć nie mogła go zobaczyć, bo oczy zaszły jej łzami. Nie płacz, przywołała się znów do porządku. Véronique opadła przed nią na kolana. Sara pomyślała o zaułku, o innej obcej kobiecie, żałowała, że nie może się tam znaleźć z powrotem. Wszystko, tylko nie to. Wszystko byłoby lepsze od tego nieruchomego stania pod ścianą, jak eksponat wystawiony do oglądania. Język Véronique znalazł to, czego szukał. Anthony patrzył na swą zdobycz użyczoną na chwilę czarnowłosej Francuzce, która poznawała jej smak. Pozostała trójka podeszła bliżej. Mieli zamiar się zmieniać miejscami, czy też chcieli złamać Sarę samą swoją obecnością? Usiłowała nie przyjmować do wiadomości tego, co robi Véronique, próbowała pozbawić swoje ciało czucia, lecz kiedy Joey z Christine, a za nimi Stephen, podeszli całkiem blisko, język Véronique przyśpieszył. To samo stało się z oddechem Sary, choć rozpaczliwie starała się nad nim panować. Stephen wpatrywał się w swoją żonę, klęczącą z głową między nogami Sary. Ładny mi sprzymierzeniec, pomyślała z goryczą Sara; Stephen sprawiał wrażenie oswojonego z podobnym widokiem. Nagle fala wspomnień wyniosła ją z tego czerwonego więzienia w przeszłość, do pomarańczowego gaju, gdzie jej dziesięcioletnie ciało leżało przygwożdżone do ziemi przez Tommy'ego i Lane'a, podczas gdy Jerome stał nad nią usiłując zapanować nad nerwami i swoim członkiem. To z powodu tych dwóch patrzących na nią wówczas chłopców poczuła, że coś się w niej rozpada na kawałki. Tak samo czuła się teraz -unieruchomiona, tym razem przy ścianie, oglądana przez jeszcze większą liczbę widzów. Véronique podniosła się z kolan, otarła usta wierzchem dłoni. Brylant z obrączki mrugnął do Sary, jakby się z niej naigrawał.
- Więc co z nią zrobimy? - spytała Véronique odsuwając się na bok. Sara zamknęła oczy. Nie miało znaczenia, że wciąż miała na sobie sukienkę - czuła się naga. Równie dobrze mogłaby stać przywiązana do słupa na jakimś wiejskim placyku, pokazując swe ciało i swój strach tłumowi obcych ludzi. Tu nie było tłumu, ale wszyscy byli obcy, zwłaszcza Anthony. A może tylko pragnęła, by był kimś obcym... bo wówczas nie byłoby zdrady. Najbardziej upokarzające było to, iż wierzyła, że będzie znał granice i będzie ich przestrzegał. Véronique podeszła do ściany, przesunęła pieszczotliwie dłonią po rózgach, a potem zdjęła z haka bat. Joey pokiwał głową z uśmiechem. Sara miała nadzieję, że zostanie wysmagana, zraniona. Ból byłby mniej upokarzający niż rozkosz. Ból był prostszy... mogli ją bić, poranić jej skórę, wytoczyć z niej krew. Ale jeśli doprowadzą ją do orgazmu... Véronique nie stanęła jednak w odległości koniecznej do zadania razu batem; przylgnęła całym ciałem do Sary, wpychając jej język do ust, tak że Sara poczuła smak własnych soków. Potem przesunęła usta do ucha Sary. - Robił ci to ktoś batem? - spytała szeptem, i Sara poczuła w sobie twardy trzonek. Véronique odsunęła się na tyle, by spojrzeć w twarz ofiary z całą swoją wystudiowaną przez lata wyniosłością. Ciemne oczy patrzyły zimno spod ciężkich powiek; takie oczy, zmrużone, przywołują zwykle mężczyzn poprzez opary papierosowego dymu. Sarze kręciło się w głowie, brakowało jej tchu. Wiedziała, że jeśli spojrzy na Anthony'ego, to zemdleje. Zaufany strażnik pałacowy przeszedł na stronę wroga. On sam był wrogiem, zawsze nim był. Skupiła więc wzrok na Véronique, na jej pełnych ustach, żyłach widocznych na długiej białej szyi. Nienawidziła przyjemności, jaką jej dawał trzonek bata, nienawidziła własnego ciała za to, że przyjmowało go w siebie z ochotą i poruszało się zgodnie z jego rytmem. Z przeciwległego rogu pokoju błyskało do niej ostrze sztyletu. Trzonek wysunął się z niej gwałtownie, bez uprzedzenia; nie
zdołała pohamować westchnienia. Véronique cofnęła się o kilka kroków. Sara pomyślała: „Teraz, teraz mnie wychłoszcze." Ogarnęła ją ulga, oczekiwała, że żar w jej łonie ostygnie. Ale jej oprawczyni znowu podeszła, nie tak blisko jak poprzednio, lecz zbyt blisko, by ją uderzyć. Trzymając bat między nogami Sary, wykonała szybki, dobrze wyćwiczony ruch nadgarstkiem. Trzonek wśliznął się w dobrze namierzony wilgotny cel, gotów doprowadzić ją do orgazmu niezależnie od jej woli. Véronique poruszała nim w równomiernym rytmie, podczas gdy lepki wzrok patrzących spływał po ciele Sary jak strugi gorącej oliwy. Nie była już w stanie się opierać. Własne ciało miało ją zdradzić, przegrać walkę... i poddać się bezwarunkowo. Szczytując krzyczała - z rozkoszy, ale i z nienawiści do nich wszystkich, a szczególnie do Anthony'ego. Odwiązał jej najpierw ręce, następnie nogi. Kiedy mając już wolne ręce patrzyła, jak się pochyla do jej kostek, miała ochotę go bić, udusić. Najmocniej jednak pragnęła się stamtąd wydostać. Nie od razu złapała równowagę; musiała postać przez chwilę przed ścianą, jak obraz, który wystąpił z ramy. A potem, odnalazłszy wzrokiem drzwi, ruszyła do wyjścia nie patrząc na nikogo. Odszukała żakiet i torebkę w salonie, wzięła je i spokojnym krokiem opuściła dom. Ten pozorny spokój sprawiał odpowiednie wrażenie. Zapomniała o bramie. A jeśli się nie otworzy i będzie musiała zawrócić? Pomyślała, że prędzej wdrapie się na to cholerne ogrodzenie niż tam wróci. Jednakże kiedy znalazła się bliżej, usłyszała brzęczyk i brama się otwarła. Ustaliła trasę - do Bulwaru Zachodzącego Słońca, do najbliższej budki telefonicznej, skąd można wezwać taksówkę. Odległość nie była duża, tyle że Sara miała na sobie buty na wysokich obcasach. Ulica była słabo oświetlona; znajdowała się w zamożnej dzielnicy z dobrze utrzymanymi trawnikami i garażami mieszczącymi po dwa samochody. Okna domów jaśniały światłem, a gdzieniegdzie widać było dym snujący się z kominów. Pomyślała o rodzinach zebranych wokół stołu w jadalni, lub w salonie przed telewizorem. Normalne życie...
które teraz wydawało jej się jedynie przykrywką. Mogło być jednym wielkim kłamstwem. Może wszędzie pod gładką powierzchnią czają się mętne sekrety — pokoje, o których nie mówi się dzieciom, przygody, które trzyma się w tajemnicy przed partnerem, kaprysy, którym się folguje w dźwiękochłonnych lochach. Średniowieczny kostium dla współczesnych rozrywek. Dostrzegła światła nadjeżdżającego za nią samochodu. Po odgłosie silnika poznała, że to Mercedes, ale miała nadzieję, że nie jedzie nim Anthony. Samochód zatrzymał się jednak i usłyszała znajomy głos: - Saro, proszę cię, zaczekaj. Musimy porozmawiać. Saro! Do diabła, zatrzymaj się na chwilę. Przystanęła. Wciąż drżała i czuła przyśpieszone pulsowanie krwi, ale zdobyła się wysiłek, by spokojnie opuścić tamten dom i zależało jej na utrzymaniu pozorów. Anthony podjechał do krawężnika, wyłączył silnik, zgasił światła i wysiadł. - Słuchaj, wiem, że to było mocne... - zaczął. - Odpieprz się, Anthony - przerwała mu. - Nie waż się mnie pouczać. Zgadzałam się na te zabawy we dwoje, ale ty od początku nie zamierzałeś na tym poprzestać, prawda? Cały czas zmierzałeś do tego, bo tak naprawdę bierze cię niszczenie innych. Ale nie udało ci się mnie zniszczyć. Udało ci się mnie upokorzyć, gratuluję, ale ocalałam. I co teraz zrobisz, Anthony... Będziesz przeczesywał miasto w poszukiwaniu nowych ofiar? - Saro, to nie jest tak, jak myślisz. Słuchaj, może nie byłaś przygotowana na to, co dzisiaj zaszło. To po prostu inny rodzaj gry. Wiem, co przeżywasz... pozwól, że ci w tym pomogę. - Wielkie dzięki, ale to brzmi tak, jakby Mike Tyson zapraszał kogoś na wspólny seans narkotyczny. Wydaje mi się, że ryzyko przewyższa ewentualne korzyści. Posunąłeś się za daleko, Anthony. Twój urok już na mnie nie działa. Patrzę na ciebie w tej chwili i widzę jedynie smętnego dupka, który umie sprytnie bałamucić kobiety. Minęła go kierując się ku światłom bulwaru. - Saro, proszę, nie rób tego. Przykro mi - zawołał za nią.
- Wcale nie jest ci przykro... takim jak ty nie bywa przykro! Nie mają zaprogramowanych tego rodzaju uczuć! Taksówka zawiozła ją do domu jadąc znajomymi ulicami, mijając dobrze znane sklepy i miejsca, które widywała setki razy. Weszła do swego domu i zastała tam wszystko takie, jak zostawiła wychodząc. Ale w jej życiu wszystko się zmieniło. Jeszcze długo będzie się potykać o nieznane przeszkody. Może już nigdy nie będzie umiała patrzeć na mężczyzn tymi samymi oczyma... na kobiety zresztą także, jeśli chodzi o ścisłość. Odtąd zawsze się będzie zastanawiać, jak wygląda ich drugie życie. Co skrywają ich zamknięte przed światem drzwi? Jakie tam mają zabawki? Jakiego koloru są te pokoje? Była kiedyś pewna, że dobrze zna mężczyzn, że potrafi nimi kierować. Ale Anthony zabrał ją z powrotem do pomarańczowego gaju i pokazał jej, jak wielu rzeczy jeszcze nie wie. Zabrał ją z powrotem do dziesięcioletniej dziewczynki, rzuconej nieoczekiwanie na ziemię przez chłopców, których uważała za swych kolegów. Nie tylko ją tam zabrał... on ją tam zostawił. Nawet nöc była taka sama - ciepły wiatr, niebo usiane gwiazdami. Wydawało jej się, że przy Anthonym uczy się zaufania. Tak jak myślała, że uczy się biegać szybciej niż chłopcy, z którymi bawiła się każdego popołudnia. Teraz nie sądziła już, by mogła kogokolwiek wyprzedzić, a zaufanie może już zawsze wydawać jej się przynętą, znaczoną kartą. Że też wcześniej nie zajrzała Anthony'emu do rękawa...
22 Sara Sara nie mogła spać już drugą noc od czasu, gdy zostawiła Anthony'ego na chodniku, ogłuszonego jej złością. Leżała w łóżku wsłuchując się w zegar wymierzający minuty jak karę. Dochodziła jedenasta. Wiedziała, że sen ją opuścił na dobre, odleciał z zachodniego Los Angeles do innego miasta, gdzie ludzie pozostający w miłych, bezpiecznych związkach tulili się do siebie pod kołdrami w pokojach z zasłonami w kratkę. Mrugała w ciemności, chcąc odpędzić przewijającą się wciąż od nowa przed oczami scenę... palące żywym ogniem upokorzenie, kiedy nie pozostawili jej wyboru i musiała się poddać. Pięcioro ludzi, których teraz nienawidziła, oglądało jej orgazm. Ich wzrok przyklejał się do niej, przytwierdzał ją do ściany skuteczniej niż skórzane kajdanki. Wściekłość na Anthony'ego, rozpalona do białości, wciąż rosła. Zastanawiała się, czy istnieje jeszcze wyższe stadium gniewu, żar jeszcze gorętszy niż biały. Zresztą, jakież to miało znaczenie? Chciała, żeby cierpiał, niezależnie od tego, jaką barwę miałoby mieć jego cierpienie. Tylko jednego pragnęła bardziej - być znowu blisko z Be-lindą, unosić się znów razem na tych samych prądach, zderzając się od czasu do czasu przy zmianie kierunku. Ostatnio miała wrażenie, że żyją w odrębnych przestrzeniach. Rozdzielił je seks, osoba Anthony'ego i gwałt... To także. Ale przecież łączy
je przyjaźń, mówiła sobie Sara. A przyjaźń, o ile jest prawdziwa, potrafi wszystko przetrzymać, pokonać wszelkie przeciwności. Można się o tym przekonać tylko w jeden sposób, stwierdziła wstając z łóżka i ubierając się w ciemności. Nie zadzwoniła najpierw, bo Belinda mogłaby powiedzieć „nie". Istniało słowo, którego Sara nie chciała usłyszeć, między innymi dlatego, że nie potrafiła powiedzieć go Anthony'emu. Jego dźwięk mógłby otworzyć jej ranę i posypać ją solą. Przez ostatnie pięć miesięcy słowa „tak" i „zaufaj mi, Saro" towarzyszyły jej życiu jak ścieżka dźwiękowa; te ostatnie Anthony powtarzał tyle razy, że zakorzeniły się w umyśle Sary do tego stopnia, iż brała je za własne. Dom Belindy był nie oświetlony. Sara zapukała i odczekała na odgłos kroków po drugiej stronie drzwi, nim powiedziała: - To ja. Belinda otworzyła ubrana w antyczne niebieskie kimono, które Sara podarowała jej na Gwiazdkę przed dwoma laty. - Saro, czy coś się stało? Jest bardzo późno. - Tak, wiem. Ale naprawdę potrzebowałam... - Nie dokończyła, bo coś ścisnęło ją w gardle i poczuła łzy pod powiekami. Chociaż właściwie nie wiedziała, jak dokończyć to zdanie. Czego potrzebowała? Po prostu pobyć z nią? Czy to mogło wystarczyć? Belinda wzięła ją za rękę i wciągnęła do środka zamykając drzwi na klucz. Bez słowa poprowadziła Sarę przez cały dom do sypialni. Nim weszła do łóżka, zgasiła nocną lampkę; Sara widziała przez chwilę jej jasną sylwetkę, kiedy Belinda zdjęła kimono i wsunęła się pod koc. - Chodź, połóż się - zachęciła Belinda. Sara odsunęła się nieco od łóżka, nagle onieśmielona. Wszystko działo się w zwolnionym tempie, jak we śnie, choć nie była pewna, czyj to sen. Zrzuciła z nóg sandałki i ściągnęła dżinsy, zostając w samym podkoszulku. Położyła się na łóżku koło Belindy, pilnując, by dzieliła je pewna odległość; były na tyle blisko siebie, żeby czuć nawzajem ciepło swoich ciał, lecz na tyle oddzielone, by zachować niewinność sytuacji. Dwie dziewczyny ucinające sobie nocną pogawędkę.
- Co się stało? - odezwała się po dłuższej chwili Belinda. - Płakałaś. Chodzi o Anthony'ego? - Chodziło o Anthony'ego - sprostowała Sara. - Odeszłam od niego. Przewróciła się na bok, tym samym przyciskając się bliżej przyjaciółki. Zdawało jej się, że podkoszulek otarł się o gołą skórę Belindy, choć nie była tego pewna. - Robiliśmy ze sobą takie różne rzeczy... no wiesz, udawanie niewolnicy i tak dalej... To już trwało od dłuższego czasu, ale... - Związywał cię? - No tak, ale ja też go wiązałam. To były takie gry we dwoje. Nie umiem tego wytłumaczyć, ale naprawdę mnie to bawiło. Tylko że ostatnim razem posunął się za daleko. Związał mnie na oczach innych osób, pozwolił, żeby obcy ludzie mnie poniżyli. Wystawił mnie na widok pięciu osób, których nawet nie znałam. Między nami, we dwójkę, to była gra. Ale tamtej nocy to już było coś innego. Wtedy, gdy przyszłaś do mojego domu, a my byliśmy z Randym, to była inna gra. Belinda przysunęła się bliżej, a Sara objęła ją w pasie, nieśmiało, jakby pytała o pozwolenie. Belinda odpowiedziała odwróceniem się na bok, przodem do Sary, i włożeniem kolana pomiędzy jej nogi. - Byłam zazdrosna - wyznała cicho. - O Randy'ego? - spytała Sara. Sama nie wiedziała, czy odczuwa strach czy ulgę. Pomyślała, że może nawet przyszło jej to do głowy już wtedy, gdy stały z Belindą na chodniku tamtej nocy. Nie była jednak pewna. Ręka Belindy wykonała ten sam ruch, co wcześniej ręka Sary. - Tak... o Randy'ego - potwierdziła Belinda. - Belindo, wybacz mi. Przepraszam, że tyle przed tobą ukrywałam. - Obie miałyśmy przed sobą sekrety. - Głos Belindy był cichy, brzmiał jak echo. Sara objęła ją mocniej, nagle przestraszona, że przyjaciółka może odlecieć lub rozpłynąć się w powietrzu. - Byłam taka wpatrzona w Philippe'a - ciągnęła Belinda. -Chyba w pewnym sensie byłam jego więźniem. Tylko, że wcale
się nie czułam jak w więzieniu... czułam się wolna od tego wszystkiego, czego nie chciałam już w moim życiu, od tego całego smutku. A potem ten gwałt uświadomił mi, jaka byłam głupia. Ci ludzie mnie nienawidzą, Saro. Oskarżają mnie, uznają mnie za zdrajczynię. - Zsunęła się nieco w dół na łóżku i położyła głowę na ramieniu Sary. Sara nie chciała się poruszyć, ale było coś niewłaściwego w tym, że miała na sobie podkoszulek, podczas gdy Belinda była naga. Nie chciała, żeby je cokolwiek dzieliło, nawet cienka bawełna. Usiadła i ściągnęła podkoszulek przez głowę. Kiedy się z powrotem położyła, Bellinda znów oparła głowę na jej ramieniu i objęła ją w pasie. - Belindo - powiedziała Sara. - Wszyscy ci ludzie popierający Philippe'a też są więźniami... Oni tylko o tym nie wiedzą. Ty też przez jakiś czas o tym nie wiedziałaś. To po prostu inny rodzaj zniewolenia, wiesz? Nie dostrzegałam tego wcześniej, ale obie przechodziłyśmy przez to samo. Tyle że u mnie rozgrywało się to na płaszczyźnie seksu, a ty... - A ja zaprzedałam duszę? - przerwała jej Belinda zduszonym głosem. Sara przeniosła dłoń na twarz przyjaciółki, przykładając ją do policzka, jakby oczekiwała łez i chciała je powstrzymać, kiedy popłyną. - Nie, nie to miałam na myśli. Nie zaprzedałaś duszy. Twoja dusza ma się dobrze. On zgwałcił twoje ciało. - Czasami nie jestem tego taka pewna - szepnęła Belinda. Sarze wydawało się, że odbiera dotykiem fale dźwiękowe. -Jeśli to było zniewolenie, to dlaczego nie minęło? Skąd wiadomo, gdzie są granice, zanim się je przekroczy? A wtedy jest już za późno. Spójrz, co tobie się przytrafiło... Czy to naprawdę tak się różni od gwałtu? To przecież był w pewnym sensie gwałt, nie sądzisz? Czułaś się bezpieczna przy Anthonym. Związywaliście się nawzajem i graliście we dwójkę w te swoje gry. Myślałaś, że na tym się skończy, że to nigdy nie wyjdzie poza granice waszego związku. Ale stało się inaczej... bo on miał inne wyobrażenie o tym, gdzie leżą te granice. Mnie się wydawało, że jestem bezpieczna z Philippe'em. Pozwoliłam mu
wejść w swoje życie tak głęboko, jak nikomu innemu... nawet tobie. Ufałam mu. Myślałam, że łączą nas jakieś szczególne więzy, osobiste... wręcz święte. A teraz ludzie wyśmiewają się ze mnie, tak jak tamci wyśmiewali się z ciebie. Wiesz, zawsze myślałam, że jesteś o wiele silniejsza ode mnie. Chciałam być taka jak ty. Zawsze zadawałam się z nieodpowiednimi mężczyznami, ufałam nie tym, co trzeba. Myślałam, że Philippe był w końcu tym właściwym wyborem. Sądziłam, że pomoże mi się zmienić, być podobną do ciebie. A tymczasem to ty stawałaś się coraz bardziej podobna do mnie. To nie na łzy Belindy Sara powinna była się przygotować, lecz na własne. Nadeszły bez ostrzeżenia, tak jak zwykle. - Nie płacz - pocieszała Belinda. - Wszystko się ułoży i tobie, i mnie. Kładąc się na plecach pociągnęła za sobą Sarę i przycisnęła ją do siebie. Twarz Sary znalazła się na wysokości jej piersi. - Chyba nie powinnam ci mówić, żebyś nie płakała -odezwała się po chwili. - Jeśli czujesz taką potrzebę, to płacz. Minuty mijały w ciszy. Łzy Sary spływały po skórze Belindy, dopóki same nie obeschły, jak zawsze. - Wiesz, co Anthony mi mówił na początku? - spytała Sara, ocierając się nieznacznie policzkiem o ciało Belindy. - Wtedy, gdy zaczynaliśmy się bawić w te gry ze związywaniem. Powiedział, że w tym wszystkim chodzi o uległość, niezależnie od tego, czy jesteś związana, czy wiążesz. Nie chodzi o dominację, ta jest złudzeniem, chodzi o poddanie się. Oba elementy tej gry są podobne. Wiesz, co jeszcze jest podobne? Twardość i bezbronność. Myślałaś, że chroni mnie to, że jestem twarda... i ja też tak myślałam. Ale to oznaczało jedynie, że ktoś taki jak Anthony musi użyć innej metody. Niebezpieczni ludzie potrafią się do ciebie dobrać obojętnie czy jesteś bezbronna, czy umiesz się bronić. - Nie mogę przestać o nim myśleć, Saro - szepnęła Belinda. - Tak się boję. Jakby zagnieździł się we mnie w środku i nie zamierzał się wynieść. Jeden nieznaczny ruch głową, minimalne skręcenie szyi i usta Sary znalazły się na ustach Belindy. Zapewne było coś
więcej, jakiś ruch, wzajemne dopasowywanie się ciał, ale te pozostały nie zauważone. Sara zmieniła pozycję tak, że Belinda znalazła się pod nią, taka drobna i krucha, że Sara bała się, by nie przygnieść jej swoim ciężarem. Lecz Belinda oddychała swobodnie, oddawała pocałunki i nawet przełożyła nogę na wierzch ciała Sary. Ich usta spotykały się jakoś inaczej; nie był to seks, a przynajmniej nie przypominał seksu, jaki Sara dotąd uprawiała. Brakowało w nim gwałtowności, niecierpliwego pragnienia. Tu wchodziło w grę coś głębszego. Sara próbowała wyłączyć umysł, przestać myśleć, ale jej się to nie udawało. Zastanawiała się, czy to rzeczywiście jest prawdziwe zbliżenie, nie seks, i czy te dwie rzeczy mogą ze sobą współistnieć. Może zawsze kończy się koniecznością wyboru. Sara czuła na sobie dotyk piersi Belindy, ich ciała stapiały się ze sobą, skóra lgnęła do skóry. Sara pomyślała, że to ich rany wzajemnie się przyciągały. Jedna dla drugiej była lekarstwem na ból. Zsunęła się ustami nieco niżej po ciele Belindy; usłyszała cichy jęk. Pomyślała o tym, by zejść niżej, spróbować jej smaku, doprowadzić ją do rozkoszy, ale wydało jej się to niestosowne. Nie zagoiłoby żadnej rany, przeciwnie, mogłoby otworzyć którąś z tych najświeższych. Powróciła do ust Belindy. Równocześnie zmieniły pozycję tak, że teraz obie leżały na boku. Dłoń Belindy wśliznęła się pomiędzy nogi Sary, lecz zaraz zmieniła kierunek i znalazła się ostatecznie na jej plecach. Choć wciąż ciasno przylegały do siebie, ich pocałunki stawały się coraz lżejsze i w końcu ustały. Sara po raz pierwszy od dwóch dni i dwóch nocy pomyślała, że może uda jej się zasnąć. Wyczuwała u Belindy skutki długotrwałej bezsenności - skórę cienką jak pergamin i zesztywniałe mięśnie. - Czy ty w ogóle sypiasz? - Sara zadała pytanie po długiej chwili milczenia. Słyszała jak ćma tłucze się o okienną żaluzję. - Właściwie nie. Biorę dużo gorących kąpieli. Pomagają mi się trochę odprężyć i potem na krótko zasypiam. A ty? - Przez ostatnie dwie noce prawie nie spałam. - Wykąpmy się - zaproponowała Belinda, wychodząc z łóżka i ruszając w stronę łazienki. Sara patrzyła, jak przyjaciółka znika w drzwiach, usłyszała
trzask zapalanej zapałki, a zaraz potem ujrzała odblask świecy w sąsiednim pomieszczeniu. Potem rozległ się szum napuszczanej wody. Została w łóżku jeszcze przez parę minut; przesunęła nogą po kołdrze do miejsca, gdzie pościel była chłodna, gdzie żadne ciało nie pozostawiło swego ciepła. Poduszki wydzielały leciutki zapach kokosu. Wszystko wydawało jej się nowe, jakby nigdy przedtem nie była w łóżku z Belindą. Gdy weszła do łazienki, Belinda właśnie zakręcała krany i wchodziła do wanny. Znad wody unosiły się kłęby pary opalizującej w świetle świecy. Sara weszła do wanny siadając w drugim końcu, naprzeciw Belindy. Ich nogi splotły się ze sobą, jakby robiły to co wieczór. - Czasami się zastanawiam, czy jeszcze kiedyś będę w stanie to zrobić z mężczyzną - powiedziała Belinda. Miała kropelki potu na twarzy i mokre włosy. - Wiem... ja także. Przynajmniej teraz się tak czuję. Ale chyba powinnyśmy ostrożniej używać słowa „nigdy". - Saro, miałam kiedyś dziecko. Dawno temu. Miałam wtedy szesnaście lat. - Co? - Ojciec nie pozwolił mi go zatrzymać. Ja chciałam je mieć. Nie zgodził się na usunięcie ciąży. Zmusił mnie, żebym urodziła dziecko, a potem zabrali mi je na porodówce. Nigdy mi nie powiedzieli, co się z nim stało. Nikt mi nie powiedział, kto go adoptował, albo gdzie mieszka. - On? - Tak. Sara nie wiedziała, co powiedzieć. Miała świadomość, jak bolesne musiało być to wyznanie. Patrzyła na Belindę poprzez mgłę pary i w pomarańczowym, migoczącym świetle świecy zobaczyła ją młodszą, obolałą po porodzie, wyciągającą ręce do dziecka, które odbierano jej na zawsze. Ktoś wówczas pewnie użył słów: „dla twojego dobra". - Ojciec nigdy mi nie wybaczył, że zaszłam w ciążę -mówiła dalej Belinda. - Ja chyba też nigdy sobie nie wybaczyłam. Myślałam, że Philippe... - Głos jej się załamał. Uderzyła
wodę rozprostowaną dłonią, aż deszcz kropelek padł na białe kafelki, a potem spływał strużkami. Sara przyglądała się im; przyszło jej na myśl, że w świetle świecy wyglądają jak pomarańczowe łzy. - Belindo, miałaś zaledwie szesnaście lat. Niewiele mogłaś zrobić. Nie możesz winić siebie za to, że twoje dziecko zostało zabrane. Ojciec miał więcej do powiedzenia niż ty. Belinda uśmiechnęła się, lecz był to uśmiech pełen smutku. - Tak jak Philippe miał więcej do powiedzenia niż ja, a Anthony więcej niż ty. Kiedy to się zmieni? - Nie wiem. Może teraz. Obie spały tej nocy, leżąc blisko siebie i dotykając się leciutkimi muśnięciami, jak motyle. W środku nocy Sara poderwała się nagle ze snu, którego tak potrzebowała, obudzona koszmarem. Śniło jej się, że widzi Belindę w ciąży, ale płód rozwijał się poza jej ciałem. Maleńkie, płetwowate rączki trzymały się kurczowo brzucha matki, a mętne oczy spoglądały na świat, którego nie powinny jeszcze widzieć. Było to przerażające, choć we śnie Belinda wyglądała na zadowoloną. Sara długo potem leżała bezsennie, usiłując się uspokoić i zasnąć od nowa. Wyciągnąwszy rękę dotknęła brzucha przyjaciółki, upewniając się, że to był tylko sen, i że Belinda nie odeszła w tę ciemną, trochę nierealną noc.
23 Belinda Wchodząc do gmachu sądu Belinda dobrze wiedziała, czego się spodziewać - ludzi, którzy jej nienawidzili, obrzucali ją wyzwiskami, którzy uważali siebie za wybrańców i wycinali znak krzyża na swych czołach i dłoniach. No i dziennikarzy przekrzykujących się pytaniami i zagłuszających przy tym nawzajem, oślepiających fleszy pozostawiających jej mroczki w oczach. Siedziała na tylnym fotelu terenowego samochodu Marka; on i Sara zajmowali miejsca z przodu. Sara odwróciła się, by móc trzymać przyjaciółkę za rękę. Mark zerkał na nie ukradkiem i Belinda odgadła nurtujące go pytania, choć poczucie taktu nie pozwoliło mu ich zadać. Tak czy inaczej, nie były wcale z Sarą kochankami, pomyślała. A może jednak były? Nie nazwały dotąd po imieniu tego, co między nimi zaszło, bo albo nie chciały, albo też nie potrafiły tego zrobić. Belinda miała na sobie o numer za duży jasny kostium. Iris poradziła jej, jak ma się ubrać na rozprawę. - Biel albo jasny beż sprawią na ławie przysięgłych wrażenie niewinności - twierdziła. - I niech to będzie chociaż o jeden rozmiar większe niż to, co zwykle nosisz. Dzięki temu będziesz sprawiać wrażenie wątłej. Belinda się nie sprzeciwiała. Pragnęła, żeby Philippe został uznany winnym, ale jeszcze mocniej pragnęła mieć już to
wszystko za sobą. Nie rozmawiała więcej z Markiem o jego propozycji reprezentowania jej w procesie cywilnym, a i on nie podnosił tematu. Nie wszystko na raz, postanowiła. Dzień po dniu... czyż nie tak właśnie wyleczeni alkoholicy zmagają się ze swoim uzależnieniem? Miała świadomość, że ona także się uzależniła... od Philippe'a i tego wszystkiego, co w swoim zaślepieniu mu przypisywała. Tęskniła za jego głosem. W ciągu ostatnich nocy kilka razy zadzwonił telefon i za każdym razem podnosiła słuchawkę, niepewna, czy dobrze robi. Rozlegał się nagrany na taśmę głos Philippe'a. Znała nawet tytuł wykładu, który jej puszczano; słyszała jego nagrania tyle razy, że praktycznie znała je na pamięć. Wiedziała, że powinna natychmiast odłożyć słuchawkę, ale ten głos ją zniewalał; była narkomanką, a tembr jego głosu działał jak heroina. Podcięłaby sobie dla niego żyły. Przypomniała sobie, że w istocie otwarła dla niego żyły. Żyły i wszystko inne. Każdej nocy, z każdym telefonem było to samo: próba sił między uzależnieniem a odwrotem i obezwładniająca fala wspomnień. Zawsze w końcu odkładała słuchawkę, ale nigdy nie zrobiła tego od razu. - Belindo - przerwał ciszę Mark, zerkając we wsteczne lusterko. Adwokat Philippe'a jest bardzo przebiegły i sprytny. Harrison McKee to ktoś, kogo nie można lekceważyć. Chcę, żebyś o tym pamiętała, kiedy będziesz zeznawać. Sara wybuchnęła śmiechem. - Harrison? Ma na imię Harrison? To brzmi jak nazwa miasta. - Pomyliło ci się z Harrisburgiem, Saro - stwierdził Mark. - Tak, rzeczywiście... można się pomylić. Podczas wstępnego przesłuchania przypominał mi promieniujący reaktor atomowy, a wtedy dopiero zaczynał. Wchodząc na salę sądową, Sara i Mark wzięli Belindę pomiędzy siebie, jak ochrona, żeby ją osłonić. Nie mogła się jednak pozbyć wrażenia, że się z tym spóźnili. Sfora już ją dopadła, żerowała na niej od miesięcy. Zastanawiała się czy Philippe i jego uczniowie naprawdę działają w imię Boga. Jeśli tak, była jedynie samotnym grzesznikiem zbłąkanym na pusty-
ni, czekającym, aż sępy dokończą dzieła. Nie zdradzała się jednak z tymi myślami przed Sarą i Markiem. Korytarz przed salą był jeszcze bardziej zatłoczony niż podczas wstępnego przesłuchania. Asystent Iris, nerwowy młody człowiek, którego imienia Belinda jakoś nie mogła zapamiętać, czekał na nią przy windzie. - Rozprawa już się zaczęła - oznajmił. - Zaraz będziemy mogli wejść do środka. Staraj się nie zwracać uwagi na to, co się tu dzieje. Wszystkie światła skierowane były na nią, ze wszystkich stron padały pytania. Asystent przeprowadził ją przez tłum oddzielając od Marka i Sary. Ponad zgiełk stwarzany przez reporterów wykrzykujących swoje pytania wybijał się okrzyk: „Judasz!" Wreszcie, choć mogło minąć zaledwie parę minut, woźny wywołał jej nazwisko i weszła na salę, gdzie znajdowała się tylko jedna kamera, a dziennikarze zamiast mikrofonów trzymali w rękach notatniki. Idąc w stronę podwyższenia dla świadków Belinda próbowała sobie przypomnieć, co ostatnio jadła. Była oszołomiona i czuła, że się rumieni; strużki potu spływały jej po plecach. Wieczorem planowała przygotować coś do jedzenia, ale nie pamiętała, czy jej zamiar doszedł do skutku. Złożyła przysięgę i usiadła, skupiając się bardziej na swoim otoczeniu. Powtarzała sobie w duchu, że już raz tu była, więc i teraz też wytrzyma. Kiedy Iris wstała i ruszyła w jej stronę, Belinda spojrzała na Philippe'a. Natychmiast odczuła jego moc - coś się w niej załamało. Wiedziała, że nie powinna na niego patrzeć, ale trudno było oderwać wzrok od jego oczu - działały narkotyzująco jak jego głos, jak zastrzyk heroiny. Wyobraziła sobie banieczki powietrza wędrujące w jej żyłach z krwią prosto do serca. - Panno Perry - odezwała się stanowczo Iris. Musiała wiedzieć, co się dzieje z myślami Belindy. - Chcę, żeby pani nam opowiedziała, co się zdarzyło wieczorem dwudziestego pierwszego września. Co pani robiła pomiędzy szóstą a wpół do siódmej tamtego wieczoru? - Brałam prysznic - odpowiedziała Belinda. Muszę się pilnować, upomniała się w duchu. Nie wolno mi patrzeć na
Philippe'a. Nie wolno patrzeć na tylne rzędy, w oczy, które mnie nienawidzą. - A co się stało potem? - Zadzwonił telefon. To był Philippe, pytał, czy może mnie odwiedzić. Mówił, że myśli o mnie przez cały dzień. To jej pozwoliło złapać wątek. Powtarzała tę historię wielokrotnie, ale początek za każdym razem był trudny. W chwili gdy udawało jej się odtworzyć w myślach jego słowa, usłyszeć intonację jego głosu, była w stanie opowiadać. Tym razem jednak przerwała w połowie. Dotychczas mówiła, że siedząc na kanapie rozmawiali o stresach związanych z pracą Philippe'a, o ludziach, którzy sprzeciwiali się jego naukom. Cały czas trzymała w tajemnicy jego małżeństwo. Ponieważ nigdy nie słyszała żadnych plotek na ten temat, była przekonana, że tylko ona o nim wie. Tym razem jednak, gdy doszła do tego momentu opowieści, coś się stało. Świat wokół niej jakby zwolnił i zaczął pulsować dźwiękami. Kamera nagrywająca rozprawę dla wieczór- x nych wiadomości zaczęła szumieć głośniej, reporterzy robiący notatki wyglądali tak, jakby się poruszali pod wodą. Słyszała odgłos piór skrobiących po kartkach notatników. - Powiedział mi, że ma żonę, z którą nie może się rozwieść, ale nie widuje jej ani nikomu o niej nie mówi - wyrzuciła z siebie. Na sali podniósł się gwar, narastała wrzawa głosów, dopóki sędzia nie uderzył młotkiem w stół. - Mogę opróżnić salę i zrobię to, jeśli jeszcze raz ktoś przerwie - ostrzegł. Iris Hensley wpatrywała się w Belindę z miną, która mogła wyrażać zarówno złość, jak i zdziwienie. Belinda nie potrafiła ocenić. - Proszę mówić dalej, panno Perry. - Powiedział, że jego żona jest chora na stwardnienie rozsiane, więc nie powinien się z nią rozwodzić. Trzyma całą sprawę w tajemnicy i wysyła jej pieniądze. Powiedział, że zwierza mi się z tego, ponieważ czuje się ze mną związany. W tym momencie odważyła się znów spojrzeć na Philippe'a. Adwokat coś do niego mówił; Philippe siedział pochylony
w jego stronę, ale wzrok miał wbity w Belindę. Pomyślała o obdzieraniu ze skóry, wielkimi płatami. O abażurach z ludzkiej skóry i odsłoniętym czerwonym mięsie wciąż trzymającym się kości, jakby nie wiedziało, że skóry już nie ma. Wydawało się jej, że ten właśnie obraz widzi w oczach Philippe'a, że powstał w jej mózgu. Otrząsnęła się i mówiła dalej, wracając do dobrze znanych faktów. Skupiła się na twarzy Iris i na tym, by zachować w opowiadaniu prawidłową kolejność wydarzeń. - ...Tak, mówiłam mu, żeby przestał. Tak, uderzył mnie, związał i zgwałcił. Jeszcze raz zaprotestowałam, ale on znów mnie uderzył i potem już nic nie mówiłam. Iris podeszła do swojego miejsca, wzięła ze stołu olbrzymie zdjęcie i powiesiła je na tablicy tak, by wszyscy dobrze je widzieli. - Chciałabym to nazwać dowodem rzeczowym numer jeden, Wysoki Sądzie - oświadczyła. Ostrzegała wprawdzie Belindę, lecz to nie złagodziło szoku. Zobaczyła swoją twarz, powiększoną do ogromnych rozmiarów... Krew na wargach, ciemny siniak na policzku i oczy o płaskim, martwym spojrzeniu. Belinda wpatrywała się w zdjęcie. Miała ochotę czymś je zakryć, płaszczem lub kocem. Była na nim zbyt naga, zbyt obnażona. - Ta rana na pani wardze - mówiła Iris, a Belinda próbowała się skupić na jej słowach - pochodzi od pięści oskarżonego, czy tak pani zeznała? - Tak, uderzył mnie pięścią. - A ten krwiak pod okiem? - Kazał mi być cicho. Nie wiedziałam, że krzyczę. Ale uderzył mnie pięścią i wtedy starałam się być cicho, żeby mnie więcej nie bił. - Panno Perry, udała się pani do Ośrodka Terapii dla Ofiar Przemocy w szpitalu Santa Monica w parę godzin po opuszczeniu domu przez oskarżonego, zgadza się? - Tak - potwierdziła Belinda. - Ale nie złożyła pani doniesienia na policji aż do następnego dnia. Czy tak było? - Nie byłam pewna, czy mam dość siły... Nie wiedziałam, czy zdołam to wszystko znieść.
Iris Hensley usiadła. Belinda uniosła się chcąc opuścić miejsce świadka. - Chwileczkę, panno Perry... Ja też mam do pani kilka pytań powstrzymał ją adwokat Philippe'a. Zaczerwieniła się i usiadła z powrotem. Myśli znowu jej się rozpierzchły. McKee najpierw zdjął fotografię z tablicy, a potem podszedł do Belindy, stając tak samo blisko jak poprzednim razem. Poczuła jego zapach... zapach jakiejś drogiej wody kolońskiej lub płynu po goleniu. Wszystko w nim było wypielęgnowane i gładkie. - Panno Perry, mój klient był już wcześniej w pani domu, nieprawdaż? Na pani zaproszenie? - Tak, był. - Zorganizowała pani proszoną kolację, czy tak? - Tak, ale byli też... - Wystarczy tak, albo nie. - Harrison McKee przerwał uśmiechając się do niej. Belinda miała w pamięci to, co mówiła o nim Sara. Miała rację. Ten mężczyzna był w typie Belindy - był przewodnikiem do zguby, a tacy zawsze ją pociągali. Domyślała się nawet, co pija: czerwone wino do obiadu, a potem koniak. - Ta kolacja miała miejsce po paru wcześniejszych spotkaniach we dwoje, czy tak? - ciągnął. - Tak. - Dość licznych, w istocie. - Tak. - Belinda czuła na sobie ciężki wzrok przysięgłych. Osądzali ją, musiała sobie przypominać, że to nie ona jest oskarżona. - Czy nie można zatem powiedzieć, że była pani mocno zaangażowana w znajomość z moim klientem? - podsunął McKee. - Wnoszę sprzeciw - włączyła się Iris. - Przedmiotem rozprawy jest gwałt, nie zaangażowanie. McKee obrzucił Belindę przelotnym uśmiechem i zwrócił się do sędziego: - Próbujemy jedynie ustalić, Wysoki Sądzie, czy w ogóle miał miejsce gwał, czy też odbył się stosunek seksualny za obopólną zgodą.
- Uchylam sprzeciw - rzekła sędzina. - Chcę usłyszeć odpowiedź. Belinda starała się panować nad głosem; czuła, że adwokat wprowadza ją na śliski grunt. - Chyba nie... to znaczy nie. Nie byłam zaangażowana. Uważałam Philippe'a za mojego nauczyciela. Pomagał mi, udzielał mi rad. Opuściła wzrok przyglądając się swoim dłoniom. Wiedziała, że nie powinna tego robić, ale nie potrafiła się powstrzymać. Kiedy znowu podniosła oczy, McKee stał tuż przed nią, trzymając w wyciągniętej ręce jej zieloną aksamitną sukienkę. - Czy można to uznać za dowód rzeczowy numer dwa, Wysoki Sądzie? Sędzina skinięciem wyraziła zgodę. - Czy właśnie to miała pani na sobie wiadomego wieczoru, panno Perry? spytał McKee. Belinda potwierdziła. - I co jeszcze miała pani wówczas na sobie? - dopytywał się. Głos uwiązł jej w gardle. - Nic - wykrztusiła. - Przepraszam, ale nie usłyszałem. Czy może pani powtórzyć odpowiedź? - Nic - powtórzyła Belinda nieco głośniej. - Żadnej bielizny? Rajstop? Nawet stanika? ' - Nie. - Hmm, czyżby wszystko było w praniu, czy może zawsze przyjmuje pani mężczyzn w tym stroju? To dosyć śmiały strój jak na spotkanie z nauczycielem. A może pani po prostu zawsze się tak ubiera? Zakładam, że teraz ma pani na sobie bieliznę, więc czy tylko wieczorem... - Sprzeciw! - przerwała mu Iris wstając i uderzając dłonią w blat stolika. To są niedopuszczalne insynuacje. Sędzina spojrzała na McKee'a spod przymrużonych powiek. - Podtrzymany. Proszę się nie zapominać, mecenasie. Harrison McKee cofnął się o krok trzymając sukienkę w wyciągniętych rękach, jak sprzedawca zachwalający towar klientowi.
- To rozdarcie tutaj - zaczął, eksponując miejsce uszkodzenia materiału. Twierdzi pani, że powstało podczas szamotaniny, czy tak? - Tak. - Panno Perry, to stara sukienka, prawda? Chyba antyk? Aksamit jest cienki i wydaje się bardzo delikatny. Wydaje mi się, że taka sukienka może się podrzeć choćby od wkładania jej w pośpiechu lub niefortunnego siadania. Belinda skubała nerwowo naskórek kciuka, trzymając go z dala od siebie na wypadek, gdyby zaczął krwawić. - Nie wiem - powiedziała tylko, czując, że palą ją policzki. - W którym momencie dokładnie sukienka się podarła? -McKee znowu był tuż przy niej. - Nie wiem. - Nie pamięta pani, kiedy się rozdarła, ale wymaga od przysięgłych, żeby uwierzyli, że mój klient zdarł ją z pani podczas brutalnego napadu? Nie jest pani nawet pewna, czy była cała, gdy pani otwierała drzwi, zgadza się? Belinda już otwarła usta, lecz zanim zdążyła coś powiedzieć, Iris zgłosiła sprzeciw. Sędzina wahała się przez moment. - Podtrzymany. Wydaje mi się, że uzyskał pan już wystarczającą odpowiedź, panie McKee. Adwokat odwrócił się plecami do Belindy; przez moment sądziła, że skończył. Ale on tylko odkładał sukienkę. - Zeznała pani, że mój klient przywiązał pani nadgarstki do wezgłowia łóżka, czy tak? - Znowu się zbliżył tak bardzo, że poczuła zapach wody kolońskiej. - Tak. - Niektórzy ludzie lubią tego rodzaju ostry seks, panno Perry. Czy jest pani pewna, że nie zdradziła swoich upodobań podczas tej nastrojowej pogawędki, jaką odbyliście siedząc na kanapie? - Nie mam takich upodobań - odparła Belinda. - I nie o tym rozmawialiśmy. - Rana na wardze mogła powstać od ugryzienia, czyż nie? - Uderzył mnie.
- Wiem, że tak pani zeznała, panno Perry, ale powszechnie wiadomo, że ludzie czasem gryzą sobie wargi, zwłaszcza podczas ostrego seksu. Czasami mają potem nawet siniaki. Belinda poczuła kłucie łez pod powiekami. Harrison McKee wiedział, że potrafi ją doprowadzić do płaczu. Jest taki sam, jak inni, myślała. - To nie było tak - powiedziała wyzywająco. - Panno Perry, przy wcześniejszych spotkaniach z moim klientem opowiadała mu pani o swoich byłych kochankach i dawnych związkach, czy tak? - Tak. Ujrzała się w myślach z Philippe'em w jego gabinecie, nastrojowo oświetlonym i klimatyzowanym. - W istocie omawiała pani te związki dość szczegółowo? - Tak, chyba tak. - I nie mówiła mu pani o tym, że niektórzy z pani kochanków byli brutalami, a mimo to pani z nimi była i znosiła złe traktowanie? - Tak, ale to nie... - Tak czy nie, panno Perry. - Nie jestem pewna. Mogłam mówić. - Nie mogła sobie przypomnieć, o kim mu opowiadała. Jakby ktoś rozlał kwas po jej pamięci, niszcząc niektóre obszary. - Kto zainicjował kontakt fizyczny, kiedy siedzieliście na kanapie? spytał McKee. - Tylko dotknęłam jego ręki. - Ale wcześniej mój klient w ogóle pani nie dotykał, zgadza się? Przed tym, jak pani wzięła go za rękę? - Nie, chyba nie. - Dziękuję pani, panno Perry. To mi wystarczy. Kiedy wrócili już do jej domu, Belinda pozwoliła Markowi i Sarze zostać na chwilę, zaparzyła herbatę i próbowała uwierzyć, kiedy twierdzili, że świetnie jej poszło w sądzie. - Wypadłaś najlepiej, jak było można, zważywszy na okoliczności zapewniał ją Mark. - Ten facet jest dobry. Zwróciłaś uwagę na to, że ani razu nie wniósł sprzeciwu, kiedy przesłuchiwał cię prokurator? On się czai, żeby zadać od razu
śmiertelny cios. Nie wydaje mi się, żeby to gadanie o sukience miało jakieś znaczenie. To był strzał w ciemno. Większość ludzi nie byłaby w stanie sobie przypomnieć, kiedy dokładnie podarto im ubranie podczas gwałtu. Sara odgarnęła Belindzie włosy z czoła. - Wiesz, ten dupek Philippe zgromadził tam dwa razy tyle ludzi, co podczas wstępnego przesłuchania. Jak on to robi... Rozsyła scyzoryki z instrukcją? Dołącz do zgromadzenia, wytnij sobie krzyż na ciele i przyjdź do sądu. Po jakichś czterdziestu minutach Belinda oświadczyła: - Jestem zmęczona. Muszę się zdrzemnąć. - Tak naprawdę chciała być sama. Chciała spojrzeć w lustro, żeby sprawdzić, czy znak bestii nadal widnieje na jej czole. Ściskając ją na pożegnanie, Sara powiedziała: - Belindo, nigdy mi nie wspominałaś o żonie Philippe'a. To był szok, mówiąc łagodnie. - Nikomu hie mówiłam... aż do dzisiaj. Po wyjściu gości długo przyglądała się swojej twarzy w lustrze. Chwilami wydawała jej się znajoma, ale potem na jej miejsce zjawiła się obca i patrzyła na nią jakby przez okno. Nie zdejmując kostiumu zrzuciła buty i położyła się do łóżka. Dotyk chłodnej pościeli przywodził na myśl powierzchnię jeziora. Wyobraziła sobie, że unosi się na wodzie jak liść. Lekka jak liść. Kiedy się obudziła, było już prawie ciemno. Nie zapalając światła przeszła przez dom do drzwi wejściowych. Nie wiedziała, czy zapukali, czy też obudziła się akurat w chwili, gdy podjechali. Nie miało to zresztą znaczenia, czekała na nich. Krzyże na ich czołach zamieniły się w blizny; strupy odpadły, lecz znaki były na tyle głębokie, by pozostać na zawsze. - Wpuść nas, Belindo - zażądał Kenneth. Astrid i Michelle stały za nim, patrząc na Belindę przymrużonymi oczyma. Odsunęła się na bok wpuszczając ich do środka, jak zahipnotyzowana, po czym poszła za nimi do salonu. Księżyc zalewał podłogę białą poświatą, na tyle silną, by przy niej widzieć, lecz zarazem nierzeczywistą i tajemniczą. - Połóż się na ziemi - rozkazała Astrid.
Poruszając się jak lunatyk, wykonała polecenie; nie zamknęła oczu, patrzyła w górę na ich twarze. Uklękli wokół niej, pochylając się nad nią jak płatki kwiatu zamykającego się na noc. - Ostrzegaliśmy cię - powiedział Kenneth. - Mówiliśmy ci, co się stanie z twoją duszą. Jak zniesiesz ciężar swojego bluźnierstwa? Jesteś przesiąknięta złem. Przyszedł do ciebie zbawiciel, a ty chciałaś go ukrzyżować. Całe szczęście, że zabrano ci twoje dziecko. - Co? - Belinda wydała z siebie ochrypły szept. Skąd oni wiedzieli? Philippe musiał im powiedzieć... Jeszcze jedna zdrada, a może po prostu kolejna porcja zasłużonej kary. - Dziecko poczęte w grzechu - dodał Kenneth. Jej trzej goście nie wiedzieli, a Belinda im nie powiedziała, że jest z nimi czwarta osoba. Właściwie nie tyle osoba, co duch. - Stał z boku przybity do ziemi księżycowym promieniem. Belinda widziała go, widziała swojego ojca najpierw trzęsącego głową ze smutkiem, a potem przytakującego na zgodę. Smutek brał się z jej grzechów, a zgoda dotyczyła kary. Pomyślała o pościeli, o tym, jak przypominała jej powierzchnię wody. Jeszcze parę godzin temu była tak lekka, że mogła się na niej unosić. Musiała się jednak mylić. Może cały czas tonęła, nie zdając sobie z tego sprawy. - Philippe mówił, że spośród nas będzie ten, który się przeciwko nam obróci - odezwała się Astrid. Miała głos kruchy, jakby się nagle zmieniła w staruszkę. - Okazało się, że ty nim jesteś. Chociaż chciał ci pomóc, otworzył przed tobą swoje serce, sprzedałaś go tym, którzy chcą zniszczyć jego dzieło. - Jak Judasz - dodała Michelle. - Jak będziesz z tym żyć? Twoje dni będą jak jedna wielka ciemność. Belinda już nie rozróżniała, kto z nich mówi. W pokoju było coraz ciemniej, a ich głosy stawały się podobne do siebie. Coś wciągało ją pod powierzchnię, stawała się ciężka jak kamień. Czy Philippe już raz jej tego nie zrobił, każąc jej się zanurzyć w najgłębszych otchłaniach pamięci? Chciała być znowu lekka, ale oni mówili jej, że już nigdy nie będzie grzesznicy są ciężcy, wszędzie zostawiają ślady. Belinda pomyślała o mule, o mięk-
kim dnie rzeki, gdzie kończą wszystkie ciężkie rzeczy wrzucone do wody. Na dnie rzeki musiało być chyba lepiej... miękko, żadnych śladów. Nagle zdała sobie sprawę, że wokół niej panuje cisza. Martwa cisza. Już ich nie było. Podniosła się z podłogi, odnalazła kluczyki od samochodu i wyszła nie zamykając za sobą drzwi domu. Ulica była pusta. Zniknęli jak zjawy. Wiedziała jednak, że nie są duchami. Jechała Wilshire Boulevard, przez Santa Monica w stronę urwiska, a potem skręciła w prawo. Zjazd doprowadził ją do nadbrzeżnej autostrady i zapachu morza. Mając po lewej stronie ocean, jechała na północ do Topanga Canyon i skręciła w głąb lądu. Kanion był ciemny, powietrze wydawało się tu chłodniejsze. Wijąca się serpentyną droga opasująca wzniesienie wiodła ją w górę, bliżej gwiazd. Silnik zazgrzytał, kiedy trasa stała się bardziej stroma, lecz Belinda jedynie mocniej nacisnęła pedał gazu. W połowie drogi, tuż przy ostrym zakręcie, dostrzegła platformę, której szukała - miejsce, gdzie można było się zatrzymać w razie kłopotów lub choćby po to, by podziwiać widok. Żwir zachrzęścił pod oponami, gdy hamowała. Wysiadła z samochodu zostawiając kluczyki w stacyjce i stała patrząc na kanion. Głęboki wąwóz rozciągał się pod nią jak ogromna czarna dziura; gdzieś tam w dole płynął strumień, rwący i głęboki po ostatnich deszczach. W księżycowym świetle jej workowaty kostium lśnił czystą bielą. Przechodząc przez poręcz zaczepiła się spódnicą, ale szybko udało jej się wyswobodzić. Przytrzymując się ręką poczuła ciężar swego ciała, powiększony o grzechy. Zwolniła chwyt, jakby przestrzeń ją wezwała. Przez moment unosiła się z prądem powietrza, albo tak jej się zdawało. Potem zaczęła nabierać szybkości. Księżyc ścigał ją, co wcale jej nie dziwiło. Pewnie uważał, że należy do niego... Odszczepiona wiązka białego światła. Dziewczyna w bieli, która stanie się o wiele lżejsza, gdy jej lot się skończy, gdy sięgnie dna.
24 Sara Sara obudziła się z poczuciem, że któraś z faz jej snu została zakłócona albo któreś z marzeń sennych, albo niespokojny obszar pomiędzy nimi. Było jeszcze bardzo wcześnie, niebo zaledwie poszarzało, ale nie mogła ponownie zasnąć. Myśli wciąż plątały się wokół tego nieuchwytnego przeczucia, czegoś mglistego, niejasnego, pozostającego poza zasięgiem umysłu. Wstała, zaparzyła kawę i przyniosła gazetę. Lecz nie potrafiła się zmusić do czytania relacji z procesu, znajdującej się na pierwszej stronie. Belinda i Philippe patrzyli na nią ze zamieszczonych obok siebie zdjęć. Złożyła gazetę i obiecała sobie wrócić do niej później. Sama nie wiedząc dlaczego, włączyła telewizor. Zwykle tego nie robiła. Może po prostu potrzebowała jakichś dźwięków wokół siebie, jakiegoś towarzystwa... chociażby głosu spikerów i głupawych reklamówek próbujących wmówić widzom, że cały świat jest szczęśliwy. Była właśnie w trakcie mycia zębów, kiedy to usłyszała. - „Mężczyzna jadący wczorajszej nocy do domu przez Topanga Canyon Boulevard nie zdążył się zatrzymać na czas, by zapobiec samobójstwu. Wyjechał zza zakrętu w momencie, gdy nie zidentyfikowana kobieta wspinała się na barierkę zabezpieczającą."
Sara wybiegła z łazienki i stała przed telewizorem ze szczoteczką w ustach. - „...Nasi ludzie z kamerą są na miejscu zdarzenia, gdzie przed chwilą ratownicy wydobyli ciało z wąwozu. Personalia ofiary nie będą znane, dopóki nie znajdzie się ktoś z najbliższej rodziny. Według zeznań świadków, kobieta wysiadła z samochodu, wspięła się na barierkę..." I wtedy kamera pokazała samochód. Żółtego Volkswagena Garbusa. Szczoteczka wypadła Sarze z ust. - O Boże, nie... - szepnęła; coś ściskało ją za gardło, tak że słowa wydobywały się z trudem. Nie słuchała dalszych wiadomości. Wybrała numer Belindy modląc się głośno: -Odbierz, Belindo. Proszę cię, odpowiedz. Bądź tam. Telefon dzwonił i dzwonił... Nie było odpowiedzi. Nie włączyła się nawet automatyczna sekretarka. Mogła wyłączyć telefon, myślała Sara, próbując znaleźć wytłumaczenia inne niż to, którego się najbardziej obawiała. Strach ściskał ją za gardło, jakby wąż owijał jej się wzdłuż ciała, wyciskając z niej całą siłę. Narzuciła na siebie ubranie i chwyciła torebkę, powtarzając sobie, że pojedzie do Belindy i przekona się, że przyjaciółka śpi przy wyłączonym telefonie i odłączonej umyślnie sekretarce. Garbus będzie stał na swoim miejscu na ulicy. W końcu w Los Angeles musi być więcej żółtych Volkswagenow Garbusów. Powtarzała sobie to wszystko jak mantrę jadąc do West-wood, modliła się próbując nie zwracać uwagi na lodowaty uścisk, który nie pozwalał jej zaczerpnąć dość powietrza. Modlitwy stały się jeszcze bardziej żarliwe, kiedy wjeżdżała w ulicę Belindy. Znowu napełnił ją strach - samochodu Belindy nie było. Sara usiłowała biec ścieżką prowadzącą do małego domku gościnnego na tyłach posesji, ale nogi miała ciężkie jak ołów i mogła się zdobyć jedynie na szybki marsz. Pragnęła poczuć zapach jaśminowego kadzidła i usłyszeć muzykę Paula Simona, lub grupy U2. Na widok otwartych drzwi stanęła w miejscu, bojąc się pójść dalej. Nie było zapachu kadzidła ani porannej
kawy, żadnego znaku życia. Przywitała ją cisza - dzika lokatorka, która wprowadziła się w ciągu jednej nocy. W końcu zmusiła się, by wejść do środka. W domu było zimno, a może tylko jej się tak zdawało. Na stole leżała torebka Belindy. Sara otworzyła ją i znalazła tam wszystko poza kluczykami od samochodu. W portfelu były pieniądze, karty kredytowe, kilka paragonów zgromadzonych w jednej przegródce. Przeszła do sypialni i zobaczyła odrzuconą kołdrę i poduszki wymięte, jakby ktoś je kurczowo ściskał. Sama nie wiedząc czego szuka, zajrzała do szafy. Nic się nie zmieniło, panował w niej zwykły bałagan. W kuchni znalazła prawie pustą lodówkę, a w niej dwie butelki Stolicznej. Na blacie stało otwarte pudełko słonych krakersów. Wyglądało na to, że Belinda żyła krakersami i wódką. Nic dziwnego, że niechętnie wpuszczała Sarę do siebie. Na ścieżce prowadzącej do wejścia rozległy się kroki. Sara podbiegła do drzwi z okrzykiem: „Belinda?" dokładnie w chwili, gdy nadszedł Mark. - Mark, co ty tu robisz? Mark przytulił ją do siebie bez słowa i to wystarczyło. Tak naprawdę wiedziała już od chwili, gdy się przebudziła tego ranka. Tyle że prawda była zbyt brutalna, by się z nią pogodzić bez walki. - Jesteś pewien? - spytała Sara wciąż nie dowierzając. - Tak. Zadzwoniłem do znajomego, który pracuje w departamencie policji. Przedstawiłem się jako jej adwokat. Zawiadomiono jej matkę. Przed chwilą pojechała do kostnicy zidentyfikować ciało. Mieszka w Los Angeles, niedaleko stąd. Trochę mnie to zaskoczyło. Czy Belinda odwiedzała czasem matkę, albo mówiła o niej? Sara przecząco pokręciła głową. - Mój Boże, Mark, nie potrafię płakać. Czuję jedynie wściekłość. To oni jej to zrobili. Ten drań... złamał ją. Mark przycisnął ją do siebie mocniej. - Wiem - powiedział. - Chyba powinniśmy już stąd iść. Zostanę z tobą tak długo, jak zechcesz. Sądzę, że nie powinnaś być teraz sama.
- Dobrze. - Odwróciła się zamykając za sobą drzwi domu Belindy. Wydawało jej się niestosowne zostawianie ich otwartych na oścież. Mark został z Sarą na większość dnia. Chwilami pojawiały się łzy, ale trudniej było zapanować nad gniewem Sary. Wiedzieli, że żal dojdzie do głosu dopiero po pewnym czasie. Posiedzenie sądu było zwołane jeszcze zanim nazwisko Belindy pojawiło się na pierwszych stronach gazet. Teraz miał zeznawać Philippe. Ława przysięgłych miała nakazane powstrzymanie się od oglądania wiadomości i czytania gazet, lecz jeśli nawet oni nie wiedzieli o śmierci Belindy, to Philippe na pewno wiedział. Musiała coś zrobić... dla Belindy, dla siebie, dla bólu, z którym Belinda nie potrafiła żyć. Co Belinda powiedziała tamtej nocy? „Kiedy to się zmieni?" Sara odpowiedziała wówczas: „Może teraz." Będzie jednak musiała coś zrobić, nic się samo nie zmienia. Późnym popołudniem podjęła decyzję. - Mark, nie musisz tu już ze mną wysiadywać. Nic mi nie będzie zapewniła, zbierając kubki po kawie, którymi zastawili cały dom. Oboje pili zbyt dużo kawy i za mało jedli. - Jesteś pewna? - Mark przyjrzał jej się podejrzliwie. Znał ją aż za dobrze. - Jestem pewna. Chcę trochę pobyć sama. Idąc do drzwi, powiedział: - Zadzwonię do ciebie później i upewnię się, że nic ci nie jest. Po jego wyjściu Sara podeszła do telefonu i długo stała bez ruchu wpatrując się w słuchawkę. Potem wybrała numer An-thony'ego. Nie wiedziała, co zrobi, jeśli włączy się automatyczna sekretarka. Nie chciała zostawiać wiadomości. - Słucham? - Odebrał po pierwszym sygnale oficjalnym, trochę zniecierpliwionym tonem. - Cześć, tu Sara. Przeczuwała zmianę w jego głosie, jeszcze zanim się odezwał.
- Saro, jak się masz? Słyszałem o Belindzie przez radio. Nie wiedziałem, czy mam do ciebie zadzwonić... To znaczy, miałem zamiar, ale potem... Boże, to takie straszne. Musisz przechodzić teraz piekło. Dobrze się trzymasz? Dukał nieskładnie. I dobrze, pomyślała Sara. Jest zdenerwowany. - Anthony, chcę się z tobą zobaczyć - powiedziała zadziwiająco spokojnym głosem. - Chyba zrozumiałam, po tym, co się stało z Belindą, że jednak cię potrzebuję... zwłaszcza teraz. - Jasne, przyjadę do ciebie - obiecał. - Nie. Myślę, że lepiej będzie się spotkać w jakimś innym miejscu. Zawiesiła głos. - Właściwie to chcę się z tobą spotkać u Joeya. Chcę tam wrócić... chcę się cofnąć. - Zmuszała się do tego, by jej głos brzmiał miękko i szczerze, żeby Anthony przyjął propozycję. - Miałeś rację ciągnęła. -Zareagowałam zbyt gwałtownie. Myślę, że po prostu wszystko stało się za szybko. Ale nie chcę, żeby się tak skończyło. Anthony wahał się przez chwilę. Wyczuła jego niezdecydowanie i wystraszyła się, że odmówi. Nie wiedziała, co zrobi w takim wypadku, nie była przygotowana na taką ewentualność. - Jesteś pewna, że to dobry pomysł akurat w tej chwili? -spytał w końcu. Ja też nie chcę, żeby tak się skończyło. W ogóle nie chcę, żeby się kończyło. Ale przeżywasz teraz ciężkie chwile. Nie wolałabyś raczej... - Chcę tam wrócić - przerwała mu. - Myślę, że to właśnie tam musimy się znaleźć, żeby wszystko naprawić. Mogę się z tobą umówić na dziś wieczór. Jak sądzisz, czy Joey nas wpuści? - Prawdopodobnie tak... Dobrze, spotkamy się tam o ósmej. Gdyby Joey robił jakieś problemy, to ci oddzwonię. Saro... - Słucham? - Bardzo mi ciebie brakowało. - Zobaczymy się o ósmej. Wieczorne wiadomości dostarczyły kolejnej porcji zeznań Philippe'a. Po dwudziestokrotnym chyba powołaniu się na Piątą Poprawkę stracił rezon i wyrok skazujący był właściwie nieunikniony. Ława przysięgłych dostrzegła w nim szaleńca.
- Wiem, czego ludzie potrzebują, lepiej niż oni sami -przekonywał patrząc raz na członków ławy, raz w obiektyw kamery. Miał czerwoną, wykrzywioną złością twarz, kropelki potu spływały mu po czole. - Każdy z was powinien zwrócić się do mnie, jeśli chce być zbawiony. Ale tak niewielu z was ma dość odwagi. Sara śledziła jego wystąpienie bez emocji. A więc zostanie uznany winnym, pójdzie do więzienia, zapewne wniesie apelację, przegra ją i posiedzi jeszcze trochę. I co z tego? Belinda nie żyje, pomyślała. Tylko to jest ważne. I nie da się tego cofnąć. Wzięła prysznic, włożyła luźne czarne spodnie i zieloną jedwabną bluzkę. Specjalnie nie założyła stanika ani majtek, choć tym razem nie dlatego, by zrobić przyjemność Anthony'emu. Nie chciała, żeby ją cokolwiek krępowało. Kiedy tuż po siódmej zadzwonił telefon, wiedziała, że to Mark. Przez cały dzień dzwonili znajomi jej i Belindy, ale właśnie skończył się dziennik telewizyjny... - Widziałaś wiadomości? - spytał Mark, gdy tylko podniosła słuchawkę. - Yhm. Dziwię się, że jego adwokat nie zabił go tam od razu na miejscu, na sali sądowej. - Założę się, że miał na to ochotę - rzekł Mark. - Co teraz robisz? Chcesz, żebym do ciebie przyjechał? Może przywieźć coś do jedzenia? - Nie... właściwie to wychodzę. - Dokąd? Saro, nie podoba mi się twój głos. Dokąd idziesz? - Wracam do sadu - powiedziała cicho. - Słucham? - Dobrze słyszałeś. Mark, nie martw się o mnie, dobrze? Nié zamierzam zrobić nic sprzecznego z prawem. Mam zamiar jedynie wyrównać rachunki, ale tym razem nie możesz mi pomóc. Kiedy przyjechała do Joeya, samochód Anthony'ego stał już na podjeździe. Służąca otworzyła drzwi i wprowadziła ją do środka. Joey z Anthonym wyszli z salonu. Anthony zrobił czułą, pełną oczekiwania minę. Pocałował ją lekko w policzek.
- Jak się masz, Saro? - spytał, jakby go to naprawdę interesowało. - Dobrze - odparła. - Biorąc pod uwagę okoliczności. Potrząsnęła dłonią Joeya mówiąc: - Dzięki, że pozwoliłeś nam przyjść. Tamtego wieczoru trochę się zdenerwowałam i, żeby to naprawić, musimy się z Anthonym znowu tam znaleźć... spróbować tym razem zrobić to inaczej. Ależ się ze mnie zrobiła zręczna kłamczucha, myślała patrząc na Joeya z udawaną wdzięcznością, rozwiewając nadzieje, których się domyślała. Liczył na to, że się do nich przyłączy. Niedoczekanie twoje, powiedziała sobie w duchu. Zrozumiał jej sugestię i z ledwie słyszalną nutą rozczarowania w głosie rzekł: - Jasne... czujcie się jak u siebie. Sara wyczuła nieobecność Christine w domu. Albo się znów pokłócili, albo poszła na zakupy, domyśliła się, choć tak naprawdę nic jej to nie obchodziło. Joey otworzył przed nimi drzwi do lochu i zapalił światło, traktując to najwyraźniej jako obowiązek gospodarza. Sara głęboko wciągnęła powietrze przekraczając próg do czerwonego świata, z którego tak niedawno uciekła. W jej planie nie było szczegółów tego, co się ma zdarzyć. Zostawiła sobie możliwość improwizacji. Anthony zamknął drzwi. Sara odwróciła się twarzą do niego. - Chodź tutaj - powiedziała, widząc w jego oczach błyski oczekiwania. Zarzuciła mu ręce na szyję i pocałowała go. Były to dobrze znajome usta, lecz Sara zamknęła oczy i pomyślała o ustach Belindy. Odsunął ją od siebie i przyglądał jej się przez chwilę. Widziała odbicie własnych oczu w jego okularach. - Naprawdę mi ciebie brakowało - odezwał się wreszcie. -Cieszę się, że zadzwoniłaś, zwłaszcza teraz. Rozumiem, że to musi być dla ciebie bardzo bolesne przeżycie. Sara rozpięła mu koszulę. Zawsze jej się podobał w białych koszulach, ale teraz śpieszyła się, by jak najszybciej ją z niego
ściągnąć. Szarpnęła zamek jego spodni, ale nim zdążyła je rozpiąć, Anthony przeszedł do skórzanego łoża, usiadł, po czym ściągnął buty i skarpetki. Następnie wstał, zdjął spodnie i cisnął je do rogu, w stronę metalowego przyrządu, którym można było rozciągnąć człowieka w niezwykłej pozycji. W tym momencie Sara wiedziała już dokładnie, co zrobi. Stał przed nią nagi, wyczekujący; nie wiedział tylko, że zmieniły się reguły gry. Nadszedł czas rewanżu. Podeszła do niego wolno i stanęła w niewielkiej odległości. Miękkim ruchem zdjęła mu okulary odkładając je na łóżko. Anthony objął ją w pasie, pocałował; pozwoliła mu na to nie zdradzając swoich zamiarów, odgrywając zaplanowaną rolę. Przesunął dłońmi po jej ciele, sprawdzając, czy ma bieliznę. Wiedziała, o czym myślał - że ubrała się tak dla niego. Nic dziwnego, zawsze uważał, że wszystko jest dla niego. Narcyz nad źródłem, widzący tylko swoje odbicie. - Ściągnij ubranie - szepnął. - Jeszcze nie teraz. Chodź tu. Wzięła go za rękę i zaprowadziła do kąta, w którym z sufitu zwisał metalowy drążek, połyskujący lekko w czerwonym świetle. Skórzane pęta wisiały Anthony'emu nad głową, lecz Sara nacisnęła dźwignię w ścianie i opuściła je do wysokości jego ramion. Przyjrzała mu się; miał już prawie pełny wzwód, ale to jej nie wystarczało. Delikatnie uniosła mu ręce, nałożyła kajdanki i zapięła je. Nie ruszała jednak na razie kołowrotu. Ręce pozostały zgięte w łokciach, dłonie znajdowały się na wysokości jego piersi. Wyglądał trochę tak, jakby się modlił. Pocałowała go wsuwając mu język głęboko w usta, przejechała paznokciami po jego piersi drażniąc brodawki, drapiąc je i poszczypując, na tyle, by go wystarczająco podniecić. Prawą rękę zacisnęła na penisie; znała jego ciało tak dobrze, wiedziała, jak bardzo to lubi. Do tego się sprowadzała cała krótka historia ich związku - jego penis w jej dłoni lub w ustach, albo ruch ich złączonych ze sobą ciał. Nagle wydało jej się to jakimś dawnym tańcem. Przerwała w momencie, gdy wiedziała, że Anthony pragnie, by przyśpieszyła. - Saro, chcę widzieć twoje ciało - poprosił. - Ściągnij...
- Jeszcze nie - powtórzyła. Zaczęła obracać kołem napinając kable odchodzące od kajdanek. Powoli podniósł ręce. Kiedy jego ramiona były już wyprostowane nad głową, a stopy wciąż stały mocno na ziemi, przekręciła kołem jeszcze raz, zmuszając go, by stanął na palcach. Wtedy dostrzegła na jego twarzy pierwszy cień wątpliwości, choć szybko się opanował i patrzył na nią tak, jakby jej ufał bez zastrzeżeń. Uklękła przed nim, zaczęła go lizać, wzięła w usta, ale na moment tak krótki, że tylko go to oszołomiło. Ściskała zębami delikatną skórę wokół żołędzi, zostawiając czerwone ślady... żeby miał po niej pamiątkę. Potem założyła mu metalowe kajdanki na kostki nóg, zamknęła je i schowała klucz w kieszeni. Stanęła naprzeciw niego i spojrzała mu w oczy. Dostrzegła w nich to, na co czekała - zaczynał się bać. - Jak się czujesz, Anthony? - Zwolniij mi ręce, Saro. Naciągnęłaś je zbyt mocno. -Mówił trochę zduszonym głosem, ale nadal starał się zachować spokój. - Nigdy wcześniej tego nie robiłaś. Nie umiesz tego zrobić tak jak trzeba... i naciągnęłaś za mocno. - Dobrze, w takim razie popuszczę - odparła. Nie zrobiła tego jednak. Przeciwnie, chwyciła za dźwignię i naciągnęła kable jeszcze mocniej. Widziała, jak jego ramiona wydłużają się nienaturalnie. Napiął mięśnie i odchylając głowę do tyłu krzyknął: - Saro... Nie rób tego, proszę! Nie zwracając uwagi na jego cierpienie, czy raczej udając, że go nie dostrzega, przeszła wolno do przeciwległego rogu pomieszczenia, gdzie znajdowały się zwoje lin i sznura oraz ozdobny sztylet. Pirackie skarby. Zemsta jest sztuką, wiedziała o tym. Była to lekcja, którą otrzymała dawno temu; jej dłoń dowiedziała się tego, kiedy miękkie kości twarzy Lane'a pękły pod siłą jej uderzenia. Zemsta wymaga przygotowania i chłodnego, precyzyjnego trafienia w cel. Po tamtym dniu w sadzie przysięgła sobie, że już nigdy nie posłuży się tamtą metodą i w pewnym sensie była wierna przysiędze. Nie miała wyboru - to był jedyny sposób
uwolnienia się od Anthony'ego. On zrobiłby to samo, gdyby musiał. Jeszcze raz poczuła, że to on nią kieruje - jego kości, jej mięśnie; jego krew przelana w jej żyły. Wzięła do ręki sztylet i kawałek sznurka. Wróciła, stanęła tuż przed nim. Spojrzał najpierw na sztylet, później na nią. Ból zmarszczył mu czoło, oczy patrzyły błagalnie. - Saro, wiem, że jesteś wściekła. Ale sama nie wiesz, co robisz. Upuściła sztylet na ziemię koło jego stóp. - Z całą pewnością wiem, Anthony - zaczęła, owijając sznurek trzykrotnie wokół jego członka i zawiązując węzeł. -Wiem dokładnie, co robię. Zgięła członek w dół i przywiązała drugi koniec sznurka do metalowego pierścienia pomiędzy stopami Anthony'ego. Kiedy się podniosła - płakał. - Boli? - spytała. Pokiwał głową twierdząco. Załamywał się... stopniowo. Władca, który nieoczekiwanie zmienił się w więźnia. Widziała jego ból; trochę mu współczuła, ale nie na tyle, by odstąpić od swoich zamiarów. Byli sami, tylko we dwoje -nauczyciel i uczennica, która demonstrowała, jak solidnie przyswoiła sobie przekazywaną wiedzę. - Nie na to liczyłeś, co, Anthony? Jak brzmi to powiedzenie... Kiedy uczeń jest chętny, i nauczyciel się znajdzie. Czy może odwrotnie? Uczyłeś mnie, a ja się szybko uczę. Nadszedł czas, żebym to ja cię czegoś nauczyła. Oto lekcja: Nie powinno się prosić kogoś o zaufanie, uwodzić go, aż zaufa, a potem obracać się przeciwko niemu. Poniżyłeś mnie, Anthony. Postawiłeś mnie pod ścianą i otworzyłeś ogień. W twoim programie nauczania nie było upokorzenia, upokorzenie nie należało do reguł naszej gry. Ale zawsze było częścią twoich planów, czyż nie, Anthony? Więc teraz za to płacisz. Naprawdę sądziłeś, że nie będzie żadnych konsekwencji? - Saro, proszę cię. - Niemal wył, lecz na Sarze nie robiło to wrażenia. Głos zamierał w dźwiękochłonnych wykładzinach ukrytych pod czerwonym aksamitem. Anthony napinał się,
próbując rozerwać kajdany na rękach i nogach, lecz był to daremny wysiłek. Spodziewała się, że tylko on doświadczy uczucia strachu, ale kiedy schyliła się i wzięła do ręki sztylet, poczuła i w sobie narastający lęk. Odwróciła się na chwilę, próbując utrzymać zimną krew. Odzyskawszy panowanie nad sobą, przybrała lodowaty, twardy wyraz oczu i mocniej zacisnęła dłoń na rękojeści noża, by nie widać było, jak drży. - Jezu, nie... - jęknął Anthony. Głos mu się załamał. - O co chodzi, Anthony? - udała zdziwienie. - Przecież znasz tę grę, grę w strach... Tyle że znasz ją z innej strony, co? Teraz ja ustalam jej zasady. Jednakże, nawet mówiąc te słowa, nie była do końca pewna, czy tak jest rzeczywiście. Traciła zimną krew. Złość zaczynała ustępować miejsca lękowi, wywołując w niej niebezpieczny zamęt. Stała przed nim przesuwając czubkiem ostrza wzdłuż mięśni jego klatki piersiowej, po obojczyku, po szyi. Opuściła dłoń z nożem na opleciony sznurkiem i przywiązany do ziemi penis. Ostrzem sztyletu uniosła jądra. Ręka trzęsła jej się coraz mocniej. Przed oczyma przepłynęła jej twarz Belindy i przez moment miała wrażenie, że czuje zapach balsamu kokosowego. Musiało to być jednak złudzenie. Była tu z Anthonym, sam na sam w tej czerwonej komnacie... A Belinda odeszła. Sara obrysowała końcem sztyletu brodawki jego piersi. Wydał z siebie cichy jęk; błagał o litość, ale był zbyt wyczerpany, by robić to głośniej. Znowu płakał i gdyby nie był tak naciągnięty, zapewne trząsłby się cały. Belinda nie odeszła: Sara zobaczyła jej twarz, widziała, jak spada długo w ciemnościach nocy i rozbija się na kamieniach, czerwona od krwi tak samo jak podłoga, której Anthony ledwie dotykał palcami nóg. Wiedziała, że sytuacja staje się niebezpieczna. Posunęła się za daleko. Czyż nie było w jej życiu chwil, gdy obejmowała Anthony'ego, głaskała go po twarzy i zastanawiała się, czy go kocha? Ten obraz był jednak zatarty, przesłonięty mgłą gniewu. Skuła go w pęta... uczyniła bezbronnym i cierpiącym. Miała nóż w dłoni i złość w sercu. Tak się rodzą mordercy, pomyśla-
ła. Zwycięża chęć dokonania prawdziwego zniszczenia - ramię podnosi się, opada ciosem i oba życia, ofiary i kata, zmieniają się bezpowrotnie. Nie zamierzała tego zrobić... a może zamierzała wcześniej, ale nagle ostrze noża straciło swój kuszący błysk. Wycięła długą na cal ranę powyżej lewej piersi Anthony'ego; nie była głęboka, ale krew popłynęła po skórze. Krzyknął, a zaraz potem Sara poczuła na stopie coś ciepłego. Był tak przerażony, że bezwiednie oddał mocz. Odsunęła się gwałtownie. Jej własny strach odepchnął ją od niego, rzucił pod ścianę, gdzie uniosła rękę i z zadziwiającą siłą wbiła sztylet w czerwony aksamit. Z rozcięcia wysunęły się włókna waty szklanej. - Niech cię diabli! - krzyknęła i odwróciła się do niego pozostawiając sztylet w ścianie. - Myślałeś, że możesz bezkarnie rujnować ludziom życie? Nienawidzę cię za to, co mi zrobiłeś! I nienawidzę cię za to, co się stało z Belindą! - Gardło zabolało ją od krzyku. - Nie zabiłem Belindy - szlochał Anthony. - Owszem, zabiłeś. Ty i wszyscy podobni tobie faceci. Wszyscy ci, którzy żerują na cudzym bólu. Wszyscy jesteście tacy sami. Możecie nosić różne imiona, ale to nic nie zmienia. Po pewnym czasie i tak niczym się nie różnicie. Szloch wstrząsał całym jego ciałem. Miała wrażenie, że chciał coś powiedzieć, ale nie mógł wydobyć z siebie głosu. Patrząc na niego Sara zaczynała widzieć cień siedmioletniego chłopca, płaczącego ze wstydu, gdy ojciec kazał mu klękać do modlitwy, a sam pochylał się nad nim nagi z wzwiedzionym członkiem, którego nie dotykał ani nie używał wobec syna. Czy to był seks, czy kara? I czego miała dotyczyć modlitwa? Chłopiec nie wiedział, jego ojciec pewnie także nie. Anthony latami kazał wszystkim za to płacić... zwłaszcza kobietom. Płaciły za grzech matki, która mijała otwarte drzwi i udawała, że nic nie widzi. Patrząc na niego teraz, Sara była bliska uwolnienia mu nóg i rąk. „Lekcja skończona, możesz odejść". Nie zrobiła tego jednak. Był jeszcze jej gniew, do którego miała prawo niezależnie od tego, ile innych uczuć się z nim splatało. Uwolnienie go oznaczałoby darowanie win, a nie była aż tak
wspaniałomyślna. Jego pęta gwarantowały jej swobodę... przynajmniej chwilowo. - Wiesz, za co tak naprawdę cię nienawidzę? - spytała zaciskając zęby w przypływie złości, smutku i innych uczuć, których nie potrafiła nawet określić. - Nawet po to, żeby się od ciebie uwolnić, muszę się stać taka jak ty. Przed laty przysięgłam sobie, że już nigdy nie posunę się do zemsty. Ale przez ciebie nie miałam wyboru. Nie pozostawiłeś mi żadnego wyboru, Anthony. Odwróciła się wolno i wyszła, zostawiając otwarte drzwi i wiszącego Anthony'ego. Ramiona musiał mieć zdrętwiałe od długiego wyciągnięcia nad głową; cienka strużka krwi spływała mu po skórze blisko serca. Joey widocznie usłyszał kroki, bo czekał w holu. Na widok jej miny wytrzeszczył oczy i otworzył usta, żeby coś powiedzieć. Musiała wyglądać przerażająco. Minęła go bez słowa i otwarła drzwi. Namacała w kieszeni niewielki kluczyk. Odwróciła się, wyjęła go z kieszeni i trzymała w wyciągniętej dłoni. - Może zechcesz rozpiąć mu nogi i uwolnić go - powiedziała. - Z pewnością jest mu bardzo niewygodnie. - Jednak zamiast podać klucz Joeyowi, rzuciła go w porośniętą gęsto kwiatami rabatę. - I nie przejmuj się krwawieniem... rana jest niegroźną. Opony zazgrzytały na żwirze podjazdu. Ledwie elektryczna brama wystarczająco się uniosła, Sara wcisnęła mocno pedał gazu i odjechała. Wieczór pachniał różami; na ustach czuła smak soli. Nawałnica łez ruszyła i Sara wiedziała, że nieprędko ustanie. A więc tak smakuje żal, myślała, wycierając oczy wierzchem dłoni, żeby widzieć drogę przed sobą. Jest jak odwrotna strona gniewu, jak czułe miejsce, podbrzusze blade, bezbronne i pełne łez. Zjeżdżała ze wzgórza kierując się w stronę domu, choć nie chciała się tam od razu znaleźć. Wybrzeże okrywała mgła, rozciągnięta jak całun, biała i oczyszczająca. Sara wjechała na parking przy plaży; siedziała w samochodzie patrząc na fale. Myślała o tym, jak straciła dziewictwo w wieku siedemnastu
lat i sądziła wówczas, że to wydarzenie odmieni jej życie. Wtedy to nie nastąpiło, ale teraz tak. Bo Anthony właśnie to zrobił - odebrał jej dziewictwo, wycisnął na niej piętno, wprowadził ją w tajniki ciemnego erotyzmu zniewolenia. Przeszkolił ją również i w innych przedmiotach w strachu, upokorzeniu, a wreszcie - zdradzie. Żadnego z tych przeżyć nie da się łatwo wymazać. Zbyt głęboko zostały wyryte w jej duszy. Kiedy Sara w końcu dojechała do domu i położyła się do łóżka, zrobiła to jedynie z przyzwyczajenia - wiedziała, że nie zaśnie. Opadły ją wspomnienia z całego życia. Były wśród nich takie, w które miała ochotę tchnąć życie, i takie, które najchętniej by pogrzebała. Zdawała sobie jednak sprawę, że grzebanie wspomnień jest trudne, o ile w ogóle możliwe. Mogła jedynie ułożyć je w płytkim grobie, gdzie każdy silniejszy wiatr mógł je odkryć ponownie. Zamknąwszy oczy przywołała obraz Be-lindy; nie mogła uwierzyć, by jej miejsce było już jedynie wśród wspomnień. Dziwnie było pomyśleć, że nigdy już nie będzie mogła po prostu wybrać jej numeru telefonu i z nią porozmawiać. Minęło wiele godzin - niemal cała noc. Nastała niebieska godzina przed świtem, godzina, kiedy najbardziej prawdopodobne jest pojawienie się duchów, o ile duchy w ogóle przychodzą. Lecz Sara wciąż nie odczuwała senności. - Mówiłam ci, że to się zmieni, Belindo - wyszeptała. -Gdybyś tylko trochę zaczekała. Wszystko by się zmieniło. Dlaczego musiało cię to spotkać? Wstała i podeszła do okna - zasłony owinęły się wokół niej miękkim całunem. Wydało jej się - lecz była to zapewne gra świateł, miraż charakterystyczny dla tej pory dnia - że czarne BMW z wygaszonymi światłami powoli mija jej dom.