DEAN KOONTZ i KEVIN J. ANDERSON
FRANKENSTEIN Deana KOONTZA księga pierwsza
SYN MARNOTRAWNY Przełożyła Anna Maria Nowa...
10 downloads
15 Views
2MB Size
DEAN KOONTZ i KEVIN J. ANDERSON
FRANKENSTEIN Deana KOONTZA księga pierwsza
SYN MARNOTRAWNY Przełożyła Anna Maria Nowak
Prószyński i S-ka
Tytuł oryginału FRANKENSTEIN: PRODIGAL SON Copyright © 2005 by Dean Koontz All rights reserved Ilustracja na okładce Jacek Kopalski Projekt okładki Dorota Ostaszewska Redakcja Magdalena Koziej Redakcja techniczna Anna Troszczyńska Elżbieta Urbańska Korekta Bronisława Dziedzic-Wesołowska Łamanie Aneta Osipiak ISBN 83-7469-384-3 Wydawca Prószyński i S-ka SA 02-651 Warszawa, ul. Garażowa 7 www, proszynski.pl Druk i oprawa Drukarnia Naukowo-Techniczna Oddział Polskiej Agencji Prasowej SA 03-828 Warszawa, ul. Mińska 65
Zacznijmy od tego...
Choć
jestem typem gawędziarza, nigdy jeszcze nie musiałem
umieszczać na początku książki wyjaśnienia, jak powstała. Jednak w wypadku cyklu „Frankenstein” czytelnikom należy się kilka słów wprowadzenia. Jakiś czas temu napisałem scenariusz do godzinnego pilota serialu telewizyjnego pod tym samym tytułem. Zawarłem z producentem umowę, że pilot, a potem cały serial zostanie wyemitowany przez USA Network. Scenariusz spodobał się legendarnemu reżyserowi Martinowi Scorsese i dlatego zgodził się zostać producentem wykonawczym. Do przedsięwzięcia zapalił się również pewien znany młody reżyser zachwycony scenariuszem. Na żądanie USA Network przygotowałem materiał do dwugodzinnego filmu. To z kolei wystarczyło, by zgromadzić gwiazdorską obsadę. Wtedy jednak USA Network wraz z producentem uznali, że scenariusz wymaga daleko idących zmian. Projekt w nowej postaci przestał mi się podobać, więc się z niego wycofałem, życząc realizatorom powodzenia, a sam zająłem się przerabianiem scenariusza na książkę. Miałem szczerą nadzieję, że oba przedsięwzięcia odniosą sukces. Później jednak Marty Scorsese również wycofał się z udziału w produkcji serialu. Jestem mu wdzięczny za entuzjazm i bezcenne rady, jakich mi udzielił, gdy przymierzaliśmy się do pracy nad serialem. Ten wybitny filmowiec okazał się uosobieniem klasy, cudownie skromnym człowiekiem, wyjątkowo, jak na środowisko filmowe, przywiązanym do prawdziwych wartości. Pragnę również podziękować nieżyjącemu już wielkiemu pisarzowi i przemiłemu kompanowi, Philipowi K. Dickowi, który przed dwudziestu
trzema laty opowiedział mi anegdotę o tym, jak w swojej ulubionej chińskiej restauracji poprosił o „danie tak egzotyczne, że nie można go umieścić w karcie”. Wreszcie napisałem powieść, w której to danie mogło się znaleźć. Zakąska, od której Phila odrzuciło, to największy przysmak Victora Frankensteina.
Człowiek może robić, co chce, a to - jak się okazuje - nieraz oznacza, że może zmuszać innych, by robili, co on chce. C. S. Lewis, „The Abolition of Man”
KLASZTOR ROMBUK TYBET ■■■
ROZDZIAŁ
1 Deukalion rzadko zasypiał, ale gdy już to mu się udało, zawsze śnił. Każdy sen był koszmarem. Żaden nie budził w nim przerażenia. W końcu sam był płodem koszmarów, a życie w nieustannym strachu uodporniło go na grozę. Kiedy tego popołudnia Deukalion drzemał w swojej skromnie urządzonej celi, śniło mu się, że chirurg rozciął mu jamę brzuszną i włożył do niej tajemniczą, wijącą się masę. Przytomny, ale bezsilny, przywiązany do stołu chirurgicznego Deukalion mógł tylko poddać się zabiegowi. Kiedy lekarz zaszył jamę brzuszną, Deukalion poczuł dziwne łaskotanie, jakby coś zaczęło się po niej rozpełzać, z ciekawością badając nowe terytorium. - Wkrótce przybędzie posłaniec - odezwał się zza maseczki chirurgicznej lekarz. - Pewien list całkowicie odmieni życie. Deukalion obudził się z przekonaniem, że sen był proroczy. Co prawda nie posiadał daru jasnowidzenia, ale czasem we śnie pojawiały się ostrzeżenia. ■■■
Zachód słońca nad górami Tybetu zmieniał lodowce i ośnieżone szczyty w płynne złoto. Na tle błękitu nieba ostro rysowała się poszarpana panorama szczytów Himalajów, z najwyższym Mount Everestem. Ten widok, krajobraz nieskażony przez cywilizację, działał na Deukaliona kojąco. Od lat starał się unikać ludzi, dlatego schronił się na dachu świata i utrzymywał kontakt wyłącznie z buddyjskimi mnichami.
Choć od bardzo dawna nikogo nie zabił, żądza mordu jeszcze w nim nie wygasła, drzemała tuż pod powierzchnią. Tu jednak potrafił zapanować nad swoimi mrocznymi pragnieniami i udało mu się znaleźć ukojenie. Wierzył, że pewnego dnia zyska prawdziwy wewnętrzny spokój. Z kamiennego dziedzińca klasztoru wpatrywał się w płonące żywym ogniem lodowce i nie po raz pierwszy widział w nich kwintesencję swojego życia, określonego niejako przez te dwa żywioły: ogień i lód. - Patrzysz na góry - odezwał się stojący u jego boku stary mnich Nebo - czy poza nie, na to, co tam zostawiłeś? Choć podczas swego wieloletniego pobytu w Tybecie Deukalion nauczył się posługiwać tutejszymi dialektami, on i mnich często rozmawiali po angielsku, by nikt niepowołany nie dowiedział się, o czym rozprawiają. - Nie za tamtym światem tęsknię, ale za morzem. Brakuje mi skrzeku mew. Paru przyjaciół. Chrupek serowych. - Chrupek sercowych? Chodzi o podboje? Deukalion uśmiechnął się i powtórzył staranniej: - Chrupek SEROWYCH. Krakersów o smaku cheddara. W tym klasztorze szukamy oświecenia, sensu i celu życia... Boga. Tymczasem ja często utożsamiam życie z drobnymi przyjemnościami codziennego bytowania. Wstyd się przyznać, Nebo, ale twój uczeń okazał się wyjątkowo płytki. Mnich otulił się wełnianą szatą, chroniąc się przed lodowatymi podmuchami zimowego wiatru. - Przeciwnie - zaoponował. - Żaden z moich uczniów nie dorównuje ci głębią. Przyznam, że uwaga o krakersach mnie samego zaintrygowała. Obszerna, wełniana szata spowijała pokryte szramami i bliznami ciało Deukaliona, choć jemu nie przeszkadzał nawet najostrzejszy mróz. Imponujący, potężny klasztor Rombuk, przyklejony do nagiego, skalistego zbocza, był zbudowany na planie mandali. Jego ceglane mury, smukłe wieże i miękka linia dachów stanowiły istny cud architektury. Z czworobocznych wież niczym wodospady spływały kaskady stopni,
prowadzących na wewnętrzne dziedzińce. Na wietrze łopotały jaskrawożółte, białe, czerwone, zielone i niebieskie chorągwie, symbolizujące poszczególne żywioły. Na tkaninach wypisano starannie dobrane fragmenty sutry, by ilekroć wiatr poruszy chorągwią, do nieba popłynęła modlitwa. Mnisi zaakceptowali Deukaliona mimo jego postury i dziwacznego wyglądu. On zaś przyjął ich naukę, przefiltrowując ją przez swe niezwykłe doświadczenia oraz własną wyjątkową perspektywę. Z czasem sami mnisi zaczęli się do niego zwracać, gdy szukali wyjaśnienia jakiegoś problemu filozoficznego. Nie wiedzieli, kim jest, ale instynktownie wyczuwali w nim kogoś niezwykłego. Deukalion przez dłuższy czas stał w milczeniu. Nebo cierpliwie czekał. W świecie mnichów, w którym rytmu dnia nie wyznaczały zegary, czas nie odgrywał większej roli; Deukalion zaś, który przeżył już dwieście lat, a przed sobą miał najprawdopodobniej jeszcze drugie tyle, często w ogóle nie odczuwał upływu czasu. Modlitewne młynki chrobotały na wietrze. W oknie na szczycie wieży stanął kapłan i zadął w muszlę, wzywając do wieczornej modlitwy. Z wnętrza klasztoru dobiegł odgłos mantry mnichów, odbijającej się echem wśród kamiennych ścian. Deukalion zapatrzył się w przepaście, w których wszystkimi odcieniami fioletu płonęły promienie zachodzącego słońca. Trzystumetrowa otchłań dzieliła niektóre okna klasztoru Rombuk od skalistego podłoża. Z tej fioletowej łuny wynurzyła się ludzka postać. - Posłaniec - odezwał się. - Chirurg ze snu nie kłamał. Stary mnich początkowo nie zauważył wędrowca. Mrużył oczy w kolorze winegretu, oślepione ostrymi promieniami wysokogórskiego słońca. Po chwili szeroko otworzył powieki. - Trzeba go przywitać przy wejściu. ■■■
Płomienie pochodni pełzały niczym jaszczurki po wykończonych metalem belkach stropowych i ceglanych ścianach głównej bramy. Przy wejściu stał posłaniec, z bo jaźnią przyglądając się Deukalionowi.
- Yeti - wyszeptał. Nazwał go imieniem, które Szerpowie nadali przerażającemu człowiekowi śniegu. - Czy tak nakazuje dobry obyczaj? Poprzedzać właściwe przesłanie obelgą? - skarcił go Nebo. Z jego ust wydobywały się obłoczki pary. Deukalion, który większość swej dwustuletniej egzystencji spędził wyrzucony poza nawias, często ścigany niczym bestia, uodpornił się na złośliwości. Już nawet nie potrafił czuć się dotknięty. - Gdybym był yeti - odezwał się w języku przybysza - może i byłbym tak wysoki. - Miał metr dziewięćdziesiąt osiem. - Może i byłbym tak potężnie zbudowany. Nie sądzisz jednak, że byłbym bardziej owłosiony? - N-no... chyba tak. - Yeti nigdy się nie goli. - Deukalion pochylił się do mężczyzny, jakby zdradzał mu sekret. - Pod tym skudlonym futrem kryje się wyjątkowo delikatna skóra. Różowa, mięciutka... podatna na wysypkę, nieznosząca dotyku brzytwy. - To kim jesteś? - spytał posłaniec, zdobywając się na odwagę. - Jestem Big Foot - odparł po angielsku Deukalion. Nebo parsknął śmiechem, słysząc imię amerykańskiego odpowiednika yeti, ale przybysz nie zrozumiał żartu. Spłoszony śmiechem mnicha, drżąc nie tylko z zimna, chłopak wyciągnął zawiniątko z koźlej skóry, związane grubym rzemieniem. - Tutaj. W środku. Dla ciebie. Deukalion wsunął zagięty mocarny palec pod rzemień i rozerwał go jednym szarpnięciem. Rozwinął skórę i zobaczył w środku sfatygowaną i poplamioną w długiej podróży kopertę. List wysłano z Nowego Orleanu, a nadawcą był stary zaufany druh, Ben Jonas. Posłaniec zerkał nerwowo na poszarpany, znaczony szramami policzek Deukaliona, najwyraźniej tocząc wewnętrzną walkę. W końcu jednak uznał, że woli towarzystwo yeti od nocnej przeprawy przez góry. - Mogę się tu schronić na noc? - Każdy, kto się tu zjawia - zapewnił go Nebo - otrzyma wszystko, czego potrzebuje. Poczęstowalibyśmy cię nawet chrupkami serowymi, gdybyśmy je mieli.
Kamiennymi schodami przeszli od zewnętrznej do wewnętrznej bramy. Pojawiło się tam dwóch młodych mnichów z latarniami, którzy stawili się, jakby w odpowiedzi na telepatyczne wezwanie i odprowadzili przybysza do skrzydła dla gości. Deukalion skrył się w niszy pachnącej drewnem sandałowym i kadzidłem, by tam, przy blasku świecy, przeczytać list. Równy rządek kształtnych, niebieskich liter skreślonych dłonią Bena objawił mu wieści niezwykłej wagi. Do listu Ben dołączył wycinek z „New Orleans Times-Picayune”. Tytuł i treść artykułu znaczyły dla Deukaliona mniej niż towarzysząca mu fotografia. A choć Deukaliona nie mógł przestraszyć najgorszy koszmar, choć od dawna nie budził w nim trwogi żaden człowiek, teraz jego dłoń zadrżała. Papier dygotał w trzęsącej się ręce, wydając odgłos przypominający trzepotanie skrzydeł uciekającego owada. - Złe wieści? - zaniepokoił się Nebo. - Ktoś zmarł? - Gorzej. Ktoś nadal żyje. - Deukalion z niedowierzaniem wpatrywał się w fotografię i czuł, jak ogarnia go przenikliwy chłód. - Muszę opuścić Rombuk. Ta wiadomość wyraźnie zasmuciła Nebo. - Już od dłuższego czasu przynosiła mi otuchę myśl, że to ty odmówisz modlitwy po mojej śmierci. - Taki sukinkot jak ty szybko nie umrze - odparł Deukalion. - Jesteś zakonserwowany lepiej niż pikle w occie. Zresztą jestem bodaj ostatnią istotą na ziemi, której Bóg by wysłuchał. - Albo pierwszą - odrzekł z tajemniczym, porozumiewawczym uśmiechem mnich. - Dobrze, skoro postanowiłeś stąd odejść i wrócić do świata, pozwól, że coś ci podaruję. ■■■
Ze złotych lichtarzy, niczym woskowe stalagmity, sterczały żółte świece, rozjaśniając wnętrze i malowidła na ścianach: barwne mandale, zamknięte w kręgu geometryczne figury symbolizujące kosmos. Deukalion wpół siedział, wpół leżał na fotelu wśród czerwonych
jedwabnych poduch, wpatrując się w rzeźbione i malowane kwiaty lotosu zdobiące sufit. Tuż obok siedział Nebo i pochylony nad nim przyglądał się jego twarzy z uwagą mędrca odczytującego skomplikowane zwoje mantr. Deukalion przez wiele lat występował w wesołych miasteczkach, gdzie żaden z jarmarcznych aktorów nie zwracał uwagi na jego wygląd. W końcu oni wszyscy, z wyboru lub z konieczności, zdecydowali się na życie na marginesie społeczeństwa. Nieźle zarabiał, epatując swoją brzydotą. Należał do grupy „dziwolągów” - „dziesiątki”, jak ją nazywano, gdyż występowali po dziesięcioro w jednym namiocie. Siadał na arenie, odwrócony profilem do publiczności, która wędrowała od kobiety z brodą do człowieka-gumy i wreszcie stawała przed nim, zachodząc w głowę, co takiego nadzwyczajnego może być w tym człowieku. Wtedy odwracał się i pokazywał swoją potwornie oszpeconą drugą część twarzy. Mężczyźni wzdrygali się, z trudem łapiąc oddech. Kobiety mdlały choć z dziesięciolecia na dziesięciolecie coraz rzadziej. Pozwalano go oglądać tylko pełnoletnim widzom, gdyż dzieci na jego widok mogłyby nabawić się urazu na całe życie. Ukazawszy twarz, wstawał, prostował się i zdejmował koszulę, odsłaniając tors. Bliznowce, bruzdy, pozostałości po prymitywnych, metalowych zszywkach, którymi połączono fragmenty skóry, dziwaczne narośle... W zasięgu mnicha stała tacka, a na niej było mnóstwo cienkich igieł i fiolki z barwnikami. Nebo szybko, umiejętnie nakładał na twarz Deukaliona tatuaż. - To mój dar na pożegnanie. Wzór, który będzie cię chronił. Nebo przyjrzał się z bliska swemu dziełu, po czym zaczął nadawać mu ostateczny kształt, wypełniając tatuaż ciemnoniebieskim, czarnym i zielonym barwnikiem. Deukalion nawet się nie skrzywił, nawet nie syknął z bólu, czując te ukąszenia tysięcy os. - Robisz na mojej twarzy puzzle? - To twoja twarz jest największym puzzlem - uśmiechnął się mnich, patrząc na gruzłowate płótno twarzy Deukaliona, które zamierzał zmie-
nić w wyrafinowane dzieło sztuki. Na czubkach igieł połyskiwał na przemian to barwnik, to krew, gdy Nebo wbijał je w skórę, tworząc skomplikowany wzór. Czasem uderzały lekko o siebie, gdy mnich wbijał po dwie naraz. - To bardzo skomplikowany i trudny wzór. Może dać ci coś, co złagodzi ból? Mamy opium, choć staramy się jak najrzadziej z niego korzystać. - Nie lękam się bólu - odparł Deukalion. - Życie jest wielkim oceanem cierpienia. - Masz na myśli życie poza klasztorem. - Wchodząc tu, nie zostawiamy za progiem wspomnień. Stary mnich sięgnął po fiolkę z karminowym barwnikiem. Tatuaż zatuszował nierówności i bruzdy na policzku, czerwony barwnik, którym Nebo wypełniał wzór, stwarzał pozór naturalnej, zdrowej skóry. - To powinno wystarczyć, by nie przykuwać wzroku ciekawskich odezwał się po dłuższej chwili Nebo. - Oczywiście nawet najbardziej wyrafinowany wzór nie ukryje wszystkiego. Deukalion dotknął szczypiącego tatuażu, pokrywającego poszarpaną bliznę. - Moimi sprzymierzeńcami, jak często do tej pory, będą mrok i nieuwaga przeciwnika. - Ostatni raz, zanim odejdziesz... Moneta? - poprosił mnich, zatkawszy fiolki z barwnikami i wytarłszy igły czystą szmatką. Deukalion usiadł prosto i prawą ręką podrzucił srebrną monetę. Nebo bacznie obserwował, jak towarzysz przeplata monetę między palcami prowadzi ją, jak mawiają iluzjoniści - ze zdumiewającą płynnością jak na tak wielkie i niezgrabne łapska. Ale to potrafiłby każdy w miarę utalentowany iluzjonista. Wtedy Deukalion pstryknął kciukiem i palcem wskazującym, a moneta poleciała w powietrze. Płomienie świecy tańczyły w wirującym metalu. Deukalion chwycił monetę w powietrzu i zacisnął w dłoni... Lecz kiedy ją otworzył, dłoń była pusta. Z tym również poradziłby sobie biegły iluzjonista. Taki iluzjonista wyjąłby też monetę zza ucha Nebo, jak to właśnie uczynił Deukalion.
Mnicha jednak fascynował trik, który następował później. Deukalion znowu podrzucił monetę. Znów tańczył w niej blask świecy. I wtedy, na oczach Nebo, pieniądz po prostu... zniknął. Wirując, wzbił się w górę i rozpłynął w powietrzu. Nie upadł na podłogę. Deukalion nie mógł też go złapać i ukryć w dłoni. Nebo widział tę sztuczkę wiele razy. Przyglądał się jej z odległości kilku centymetrów, a mimo to nie potrafił odgadnąć, co się działo z monetą. Nieraz zastanawiał się nad tą zagadką. Nadaremnie. Teraz pokręcił głową. - Czy to prawdziwa magia, czy tylko sztuczka? - A czym jest odgłos klaskania jednej dłoni? - odrzekł z uśmiechem Deukalion. - Minęło tyle lat, a ty wciąż pozostajesz tajemnicą. - Jak samo życie. Nebo wzrokiem przeszukiwał sufit, jakby liczył na to, że wypatrzy monetę wśród rzeźbionych kwiatów i liści lotosu. Potem przeniósł spojrzenie na Deukaliona. - Twój przyjaciel z Ameryki wypisał całą listę nazwisk adresata. - To zaledwie cząstka tych, pod którymi mnie znano. - Kłopoty z policją? - Nie, już od dawna nie. Po prostu... ciągle zaczynam od nowa. - Deukalion... - powiedział mnich. - To imię zaczerpnięte z mitologii, dziś znane tylko nielicznym. Wstał, nie zwracając uwagi na szczypanie niezliczonych ranek po igłach. Mnich zadarł ku niemu głowę. - W Ameryce znów będziesz występował w wesołym miasteczku? - Nie ma tam już dla mnie miejsca. Czasy się zmieniły, nikt już nie pokazuje „dziwolągów”, to nie jest politycznie poprawne. - A w czasach, gdy występowałeś, jak cię zapowiadano? Deukalion odwrócił twarz od oświetlonych mandai na ścianie, ukrywając w mroku swój świeżo wytatuowany policzek. Kiedy się odezwał, przez jego oczy przemknął ogień, jakby ślad błyskawicy, ukrytej za chmurami. - Przedstawiano mnie... jako Potwora.
NOWY ORLEAN ■■■
ROZDZIAŁ
2 Poranny strumień samochodów sunął trasą I-10 równie leniwie, jak wody Missisipi płyną przez Nowy Orlean. Detektyw Carson O'Connor zjechała z autostrady do Metairie w nadziei, że uliczkami przedmieścia szybciej dostanie się do centrum miasta, ale wkrótce przekonała się, że podjęła błędną decyzję. Utknęła już na pierwszym skrzyżowaniu. Niecierpliwie bębniła w kierownicę swojego służbowego sedana. Miała wrażenie, że lada moment się udusi, więc odkręciła szybę. Mimo wczesnej pory już panował niemiłosierny skwar. Ale żaden reporter, szukający sposobu na urozmaicenie programu, nawet nie próbował usmażyć jajka na chodniku. Choć ukończyli studia dziennikarskie, ocalili kilka szarych komórek i wiedzieli, że na tych chodnikach można by nie tylko usmażyć, ale nawet przypalić lody waniliowe. Carson lubiła upał, ale nie znosiła wilgoci. Kiedyś może przeniesie się w miejsce, którego klimat bardziej by jej odpowiadał: upalne, ale suche. Na przykład do Arizony. Albo Nevady. Albo piekła. Nie posunąwszy się nawet o centymetr, patrzyła, jak na zegarku przeskakuje kolejna minuta. I wtedy zobaczyła, co jest przyczyną korka. Na przejściu stało dwóch dresiarzy w barwach swojego gangu, blokując samochody, gdy światło zmieniało się na zielone. Ich trzech kolesiów przechodziło od samochodu do samochodu, wymuszając haracz. - Umyję szybę. Dwa dolce. Niczym seria z broni półautomatycznej rozlegało się trzaskanie blokad drzwi, towarzyszące wędrówce młodych przedsiębiorców,
składających swą propozycję nie do odrzucenia. Żaden wóz nie ruszył się o centymetr, dopóki kierowca nie opłacił myta. Przywódca paczki wyrósł przed samochodem Garson. Tryskał pewnością siebie i udawaną jowialnością. - Umyć pani okno? Wyciągnął brudną szmatę, która wyglądała, jakby odleżała swoje na dnie jednego z licznych brudnych, zarośniętych wodorostami kanałów. Na opalonym policzku odcinała się biała szrama, poprzecinana śladami szwów - tego dnia, gdy chłopak wdał się w bójkę z nożownikiem, dyżur na izbie przyjęć pełnił chyba doktor Frankenstein. Rzadka, anemiczna bródka świadczyła o niedoborze testosteronu. Przyjrzawszy się uważniej Carson, cwaniak z blizną uśmiechnął się szeroko. - Hej, laluniu. Co robisz w tym rzęchu? Powinnaś rozbijać się mercem. - Odciągnął wycieraczkę i puścił. Z plaśnięciem przykleiła się znów do szyby. - Pobudka, pomyślunek jeszcze się nie obudził? Chociaż jak się ma takie nogi i buźkę, mózg już nie jest potrzebny. Nieoznakowany sedan przydawał się w pracy detektywa policyjnego, zapewniał anonimowość. Ale w czasach, gdy jeździła charakterystycznym czarno-białym radiowozem, nie musiała znosić takich teksów. - Łamiecie prawo - powiedziała. - Ktoś tu wstał lewą nogą. - Szyba jest czysta. To zwyczajne wymuszenie. - Biorę dwa dolce za umycie szyby. - Dobrze ci radzę, odsuń się od wozu. Chłopak pokazał szmatę, gotów w każdej chwili zasmarować nią szybę. - Dwa dolce za to, że umyję, a trzy za to, że NIE umyję. Większość ciotek, bez względu na płeć, wybiera drugą opcję. Carson odpięła pas. - Prosiłam, żebyś się odsunął. Cwaniak z blizną nie posłuchał, przeciwnie, wsunął głowę przez otwarte okno, owiewając Carson słodkawą wonią porannego skręta i kwaskowatym zapachem niemytych zębów.
- Daj mi trzy dolce, swój numer telefonu i ładnie przeproś, to może nie skasuję ci tej ładnej buźki. Carson chwyciła smarkacza za lewe ucho, wykręciła je, omal mu go nie urywając, potem walnęła głową chłopaka o drzwiczki. Jego skomlenie bliższe było zawodzeniu dziecka niż wilka. Wypuściła ucho i wysiadła, otwierając drzwiczki na tyle zamaszyście, by przewrócić napastnika. Chłopak runął na ziemię i rąbnął głową w chodnik z takim impetem, że musiał zobaczyć parę niezłych konstelacji w swoim prywatnym obserwatorium. Carson oparła mu nogę na kroczu na tyle mocno, by wił się z bólu i nie ruszał z miejsca z obawy przed zmiażdżeniem rodowych klejnotów. - A mój numer to 911 - oświadczyła, podsuwając mu pod nos legitymację policyjną. Spomiędzy samochodów wychynęły głowy czterech kolesiów cwaniaka z blizną - czujnie, ze zdumieniem i złością, pomieszaną z rozbawieniem wodzili wzrokiem od kumpla do niej. Chłoptaś przygwożdżony do ziemi obcasem był ziomalem. Jego upokorzenie dotykało także ich, nawet jeśli gość nie do końca zasługiwał na miano swojaka. - Nie wtrącaj się, gnojku - warknęła Carson do najbliżej stojącego łebka - jeśli nie chcesz, żebym ci zrobiła okrągłą dziurkę w tej gustownej bandamce. Jej więzień próbował wypełznąć spod buta, ale policjantka mocniej docisnęła go obcasem. Łzy napłynęły mu do oczu; zdecydował, że woli posłuszeństwo od perspektywy spędzenia trzech dni z okładami z lodu na przyrodzeniu. Mimo ostrzeżeń Carson dwóch z czterech młodocianych przestępców ostrożnie ruszyło w jej stronę. Ze zwinnością iluzjonisty odłożyła legitymację policyjną i wyjęła z kabury pistolet. - Obczajcie tę ciotę pod moim obcasem. On już się przekonał, kto tu rządzi. Nie zadzierajcie ze mną, jeśli nie chcecie spędzić dwóch lat w pace albo już zawsze cienko śpiewać. Nie dali nogi, ale przestali się zbliżać. Carson wiedziała, że większe wrażenie zrobiła na nich broń niż jej znajomość ich slangu. Skoro po-
trafiła się nim posługiwać, zakładali - zresztą słusznie - że nie pierwszy raz jest w takiej sytuacji i świetnie sobie radzi. Nawet najgłupszy bandzior - a większość z nich wygrałaby parę dolców w „Kole fortuny” - umiał szacować ryzyko i wycofywać się, póki to możliwie. - Lepiej spadajcie - poradziła im serdecznie. - Nie próbujcie mi podskakiwać, i tak macie zero szans. Stojący przed nią kierowcy powoli zaczęli ruszać. Nie wiedziała, czy zobaczyli, co się dzieje, ale najwyraźniej wyczuli, że poranna zbiórka pieniędzy już się skończyła. Młodzi przedsiębiorcy zaś, zauważywszy, że samochody odjeżdżają, uznali, że - skoro klientela się rozproszyła - nie ma sensu tu sterczeć. Czmychnęli niczym konie spłoszone grzmotem pioruna. Tylko cwaniak z blizną nie chciał uznać swej porażki. - Ej, suko, widziałem: na blasze miałaś napisane „Wydział zabójstw”. Nie masz prawa mnie tknąć, nikogo nie zabiłem. - Głupek - powiedziała tylko, chowając broń do kabury. - Nie nazywaj mnie głupkiem. Skończyłem ogólniak. - Nie skończyłeś. - Ale byłem blisko. Zanim chłoptaś - jak każdy typek jego pokroju - urażony niską oceną swojego ilorazu inteligencji zdążył zagrozić procesem za brak delikatności, zadzwoniła komórka Carson. - Detektyw Carson - odebrała. Słysząc, kto dzwoni i w jakiej sprawie, zdjęła stopę z krocza cwaniaczka. - Spadaj - warknęła. - Bierz dupę w troki i znikaj. - Nie aresztujesz mnie? - Nie jesteś wart mojego wysiłku. Wróciła do rozmowy przez komórkę. Chłopak z jękiem wstał i złapał się za spodnie jak dwulatek, który natychmiast musi pędzić na nocnik. Smarkacz okazał się niereformowalny. Zamiast pokuśtykać do kumpli i opowiedzieć wyssaną z palca bajeczkę, jak to wygrał z głupią
suką i wybił jej siekacze, palant został, smęcąc coś o nadużyciu władzy, jakby jego jęki i pogróżki mogły obudzić w niej nagłe wyrzuty sumienia. Kiedy Carson zakończyła rozmowę i schowała komórkę do kieszeni, młodociany przestępca próbował jej grozić. - Masz problem: znam twoje nazwisko i dowiem się, gdzie mieszkasz. - Tamujemy ruch - zauważyła. - Przyjdę którejś nocy i połamię ci nogi, ręce, palce. Masz kuchenkę gazową? Przypiekę ci fasadę. - Ekstrazabawa. Otworzę wino i przygotuję tapas. Jest tylko jeden problem, twarz przypieka się na starych kuchenkach elektrycznych, takich ze spiralą. Jedynym orężem cwaniaka z blizną było zastraszenie, a i to nie działało na Carson. - Lubisz tapas? - dopytywała się. - Masz nierówno pod sufitem, głupia suko? - Całkiem niewykluczone - przyznała ochoczo. Odsunął się. - A może ja się dowiem, gdzie ty mieszkasz? - spytała, puszczając do niego oko. - Trzymaj się ode mnie z daleka. - Masz kuchenkę gazową? - dociskała. - Ja nie żartuję, psychopatko. - Przyznaj się, rwiesz mnie teraz. Strach dodał mu odwagi. Chłoptaś odwrócił się od niej i najszybciej jak się dało pokuśtykał między samochodami. Carson już w lepszym nastroju usiadła za kierownicą, zatrzasnęła drzwiczki nieoznakowanego wozu policyjnego i pojechała po swojego wspólnika Michaela Maddisona. Wcześniej sądziła, że czeka ją zwykły dzień, pełen rutynowych dochodzeń. Telefon to zmienił. Ze stawu w parku miejskim wyłowiono ciało kobiety. Już po wstępnych oględzinach było wiadomo, że denatka nie utopiła się przypadkowo, zażywając kąpieli przy blasku księżyca.
ROZDZIAŁ
3 Nie włączając koguta ani syreny, Carson całkiem szybko dotarła na Veterans Boulevard, mijając sklepy, salony samochodowe, banki i bary szybkiej obsługi, które potem zastąpiły pojedyncze domy, segmenty i apartamentowce. W jednym z nich trzydziestoletni, wciąż nieżonaty Michael Maddison znalazł nieciekawe, pozbawione wyrazu i charakteru mieszkanie, jakich tysiące są rozsiane po całej Ameryce. Michaelowi wcale to nie przeszkadzało. W Nowym Orleanie nie można uciec od jazgotu jazzu i pomruku hoodoo, zwłaszcza gdy pracuje się w wydziale zabójstw. Michael twierdził, że pod koniec dnia osiągał stan absolutnego przesytu kolorytem lokalnym. Mdłe, zwyczajne mieszkanie pomagało mu wrócić do rzeczywistości. Ubrany w dżinsy, jaskrawą koszulę hawajską i jasną marynarkę, zasłaniającą kaburę pod pachą, czekał już na Carson na ulicy, trzymając w ręku białą papierową torebkę. Ze swoim lekkim uśmiechem i swobodą nie budził podejrzeń, ale - jak niektóre z pozoru niewinne drinki - potrafił zaskoczyć i zwalić z nóg. Wsiadł do samochodu i zatrzasnął drzwiczki. W zębach, z ostrożnością retrievera przynoszącego panu upolowaną kaczkę, trzymał nienadgryzionego pączka. - Co to za narośl wyrosła ci na ustach? - spytała Carson. - Mężczyzna wyjął z ust prawie nietknięte ciastko. - Toffi z lukrem z syropu klonowego. - Dawaj. Michael podsunął jej białą torebkę.
- Jeden tradycyjny z lukrem i dwa czekoladowe. Wybieraj. Carson nawet nie spojrzała na torebkę. Wyrwała mu z ręki pączek. - Uwielbiam syrop klonowy - oświadczyła. Chapnęła olbrzymi kęs i energicznie przeżuwając, ostro włączyła się do ruchu. - Ja też uwielbiam syrop klonowy - westchnął Michael. Smutek w jego głosie przypomniał Carson, że kolega marzy nie tylko o pączku z syropem klonowym. Z wielu względów - a jednym z nich była troska o podtrzymanie wzorowej współpracy zawodowej - udała, że nie dosłyszała nutki żalu i tęsknoty. - Zwyczajny lukier też będzie ci smakował. Podczas gdy Carson mknęła Veterans Avenue, kierując się do Pontchartrain Boulevard, skąd zamierzała się przebić do Harrison i parku miejskiego, Michael grzebał w torebce z ciastkami, jasno dając do zrozumienia, że wybiera innego pączka tylko dlatego, że bezlitośnie został pozbawiony swego największego przysmaku. Tak jak się spodziewała, wbrew jej zaleceniu wybrał czekoladowy pączek, a nie zwykły, nadgryzł go i zawinął brzeg papierowej torby. - Zdejmij nogę z gazu, tak uratujesz matkę-Ziemię - odezwał się, patrząc, jak Carson śmiga przez skrzyżowanie na żółtym świetle, które w ułamek sekundy później zmieniło się na czerwone. - Moja religia nakazuje, by zacząć dzień od solidnej dawki cukru i godzinnej medytacji. - Ja nie należę do Kościoła zapasionych detektywów. Zresztą dzwonił do mnie patrol: rano znaleźli szóstą ofiarę. - Szóstą? - Michael odgryzł następny kęs pączka. - Skąd wiadomo, że to ten sam sprawca? - Znowu bawił się w chirurga. - Wątroba? Nerka? Stopy? - Musiała mieć ładne ręce. Znaleźli jej ciało w sadzawce w parku miejskim. Miała odcięte dłonie.
ROZDZIAŁ
4
Mieszkańcy Nowego Orleanu przychodzili
do zajmującego po-
wierzchnię sześciuset hektarów parku miejskiego karmić kaczki, odpoczywać w chłodzie szarozielonej kurtyny mchu luizjańskiego, porastającego potężne dęby, spacerować po wymuskanych ogrodach botanicznych albo snuć się między fontannami i rzeźbami w stylu art déco. Dzieci przepadały za placem zabaw, który zaludniali bohaterowie ich ulubionych bajek, i za słynną zabytkową karuzelą z drewnianymi konikami. Teraz gapie zebrali się wokół stawu, przyglądając się pracy policjantów z wydziału zabójstw. Carson jak zwykle przeszył dreszcz na widok tych ludzi, których ściągnęła tu niezdrowa ciekawość. W tłumie stały miłe starsze panie i nastolatki, biznesmeni w garniturach i męty, popijające najtańsze sikacze z butelek schowanych w papierowych torbach. Policjantka nagle poczuła się tak, jakby przeniosła się do świata z „Nocy żywych trupów”. Nad zieloną, pokrytą wodorostami taflą stawu pochylały się kilkusetletnie dęby, wokół brzegu biegły brukowane alejki, które łączyły urokliwe, kamienne mostki. Najbardziej żądni sensacji gapie wspięli się na drzewa, żeby mieć lepszy widok na to, co się działo za policyjną taśmą. - Czy oni nie przywodzą ci na myśl tych hord tłoczących się przed operą? - spytał Michael, razem z policjantką przepychając się przez tłumek stojący na chodniku i bieżni. - Albo watach miłośników wyścigów gigantycznych wozów terenowych? W osiemnastym i dziewiętnastym wieku zapalczywi Kreole właśnie ten park upatrzyli sobie jako miejsce, w którym rozstrzygali sprawy honorowe. Spotykali się po zachodzie słońca i przy blasku księżyca krzyżowali szpady. Dziś parku również nie zamykano na noc, lecz pojedynki, jakie w nim się odbywały, niewiele miały wspólnego z kodeksem honorowym. W epoce, która szczyciła się mianem cywilizowanej, o zmierzchu park przechodził we władanie pewnych swej bezkarności drapieżników, czyhających na ofiary.
Teraz umundurowani policjanci przesłuchiwali grupkę mętów. Każdy z tych wychudzonych, przypominających upiory mężczyzn mógł był mordercą, który wrócił na miejsce zbrodni, by sycić się swoim triumfem. Żółta, naprężona jak struna taśma przeciągnięta między dwoma dębami, przecinała alejkę, po której zwykle truchtali miłośnicy joggingu. Większość policjantów i ekipy zabezpieczającej dowody znała Michaela i Carson. Niektórzy ich lubili, niektórzy im zazdrościli, paru ich nienawidziło. Carson była najmłodszym, a Michael prawie najmłodszym detektywem w historii nowoorleańskiej policji. Tak, sukces ma swoją cenę. Wysoką cenę płaciło się też za posiadanie własnego, nieszablonowego stylu pracy. A wszyscy zgorzkniali, cyniczni gliniarze, odliczający dni do emerytury, kazali płacić frycowe każdemu naiwniakowi, który wierzył, że ta praca ma sens, a sprawiedliwość nie jest tylko pustym słowem. Carson przeszła pod żółtą taśmą, zatrzymała się i objęła spojrzeniem miejsce zbrodni. W mętnej wodzie dryfowały kobiece zwłoki. Jasne włosy ułożyły się w aureolę, w której migotały promienie słońca, przesiane przez gęste listowie. W rękawach sukienki zostało powietrze, więc unosiły się na powierzchni, odsłaniając dwa krwawe kikuty, którymi kończyły się ramiona ofiary. - Nowy Orlean - odezwał się Michael tonem agenta biura turystycznego, reklamującego miasto. - Miłość czeka na rozlewiskach. Ekipa kryminalistyczna jeszcze nie zaczęła pracy, czekała za żółtą taśmą na instrukcje detektywów. Carson i Michael, jako prowadzący śledztwo, musieli pokierować pracami zespołu: ustalić, w jaki sposób i w jakiej kolejności będą przeszukiwane wyznaczone przez nich sektory; co i pod jakim kątem zostanie sfotografowane; już teraz zadecydować, które ślady mogą naprowadzić na trop sprawcy. W tej kwestii Michael zwykle zdawał się na Carson, obdarzoną
niezwykłą intuicją, którą - jak mawiał, gdy chciał jej dokuczyć - zawdzięczała jakiemuś paktowi z siłami nieczystymi. - Kto odebrał zawiadomienie? - zwróciła się Carson do najbliżej stojącego policjanta. - Ned Lohman. - Gdzie jest? - Tam, za drzewami. - Dlaczego, do jasnej Anielki, łazi po miejscu zbrodni? - warknęła. - Jakby w odpowiedzi na jej pytanie zza dębów wynurzył się Lohman z parą detektywów z wydziału zabójstw, reprezentujących starsze pokolenie, Jonathanem Harkerem i Dwightem Fryem. - Głupek i pacan - jęknął Michael. Choć Harker był za daleko, by ich słyszeć, zmierzył ich wrogim spojrzeniem. Frye pomachał im przyjaźnie. - Niech to szlag - powiedziała Carson. - Po stokroć - zawtórował jej Michael. Nie ruszyła się z miejsca, czekała, aż trójka policjantów do niej podejdzie. Gdyby tak mogła strzelić im w kolana, żeby ci durnie nie zadeptywali śladów zbrodni. To byłoby skuteczniejsze niż krzyk albo strzał ostrzegawczy. Harker i Frye zbliżali się do niej z uśmieszkami wyższości i zadowolenia z siebie. Ned Lohman, umundurowany policjant, miał dość rozumu, by unikać jej wzroku. Carson zapanowała nad furią. - To nasze dziecko, przewiniemy je - powiedziała. - My byliśmy w okolicy - odparł Frye. - Dostaliśmy wezwanie. - Przechwyciliście - poprawiła Carson. Frye był masywny i tłusty, a do tego zawsze wyglądał, jakby ociekał olejem. Może, zastanawiała się Carson, nie tylko smażył wszystko na oleju, ale również się nim smarował? - O'Connor - powiedział - dopóki cię nie poznałem, naprawdę lubiłem Irlandczyków. Kiedy pojawia się taka sprawa - od jednego dziwacznego morderstwa
do sześciu ofiar w ciągu zaledwie kilku tygodniu - jest oczywiste, że dochodzeniem nie będzie zajmować się tylko jedna para detektywów. Ponieważ jednak Carson i Michaela wezwano do pierwszego zabójstwa, uważali, że w tym śledztwie mają pierwszeństwo, przynajmniej do czasu, gdy psychopata zgładzi wystarczająco dużo ofiar, by góra łaskawie raczyła powołać specjalny zespół. W tym momencie zresztą Carson i Michael byli najpewniejszymi kandydatami na szefów tego zespołu. Harker był jasnym blondynem o wypłowiałych na słońcu włosach i cerze skłonnej do zaczerwienień - czy to od piekącego słońca Luizjany, czy to z zazdrości albo urazy. Pokrywał się krwistym rumieńcem, gdy uznał, że podważa się jego kompetencje, albo gdy poczuł się dotknięty; a ponieważ często się to zdarzało, niemal zawsze chodził czerwony jak burak. Niebieskie oczy w kolorze płomienia gazu, twarde jak szafiry, zdradzały jego prawdziwy charakter, który próbował ukryć za miłym uśmiechem. - Trzeba działać szybko, zanim szlag trafi wszystkie dowody odezwał się. - W tym klimacie ciała błyskawicznie się rozkładają. - Och, nie bądź wobec siebie tak surowy - odparł Michael. - Wykup sobie karnet do siłowni, popracuj trochę, a znów będziesz wyglądał jak młody bóg. Carson odciągnęła na bok Neda Lohmana. Michael podszedł do nich, gdy wyjmowała notatnik, mówiąc szorstko: - Podaj wszystkie szczegóły zgłoszenia: czas, miejsce, okoliczności. - Słuchajcie, wiem, że tak naprawdę to wy zajmujecie się tą sprawą - tłumaczył się Lohman. - Mówiłem Fryemu i Harkerowi, ale nie słuchali, a ponieważ są starsi rangą... - To nie twoja wina - uspokoiła go. - Powinnam się wreszcie nauczyć, że padlinożercy z daleka potrafią wywęszyć łup. Zacznijmy od czasu. Spojrzał na zegarek. - Zgłoszenie przyszło o siódmej czterdzieści dwie, czyli trzydzieści
osiem minut temu. Jakiś facet podczas porannej przebieżki zauważył denatkę i zadzwonił do nas. Kiedy przyjechałem, truchtał w miejscu, żeby nie wypaść z rytmu. W ostatnich latach miłośnicy joggingu z telefonami komórkowymi stali się bodaj najliczniejszą grupą obywateli zgłaszających przestępstwa. - Jeśli zaś chodzi o miejsce - ciągnął policjant - denatka znajduje się dokładnie w tym samym miejscu, w którym była, gdy zobaczył ją biegacz. Nie próbował jej ratować. - Odcięte dłonie - podsunął Michael - mogły stanowić sygnał, że reanimacja nie zda się na wiele. - Sądząc po kolorze włosów, choć oczywiście mogły być farbowane, denatka jest biała. Zauważyłeś coś jeszcze? - zwróciła się Carson do Lohmana. - Nie. Nie podchodziłem tam i nie zniszczyłem ewentualnych dowodów, jeśli do tego pijecie. Nie widziałem twarzy kobiety, więc nie potrafię określić wieku. - Czas, miejsce już ustaliliśmy. A okoliczności? - drążyła. - Co, twoim zdaniem, było przyczyną śmierci? - Morderstwo. Sama nie odcięłaby sobie rąk. - Jedną jeszcze by mogła - zgodził się Michael. - Ale obu nie.
ROZDZIAŁ
5 Ulice Nowego Orleanu aż tętniły od nadmiaru możliwości: było tu mnóstwo kobiet o najróżniejszych typach urody. Niektóre były piękne, ale nawet najbardziej pociągającym czegoś brakowało do pełni doskonałości. Mimo od lat prowadzonych poszukiwań Roy Pribeaux nie znalazł jeszcze kobiety, która spełniałaby wszystkiego jego wymagania. Sam określał siebie zaszczytnym mianem perfekcjonisty. Gdyby to on był Bogiem, urządziłby świat znacznie porządniej, bez całego tego chaosu i bałaganu. Roy Wszechmogący nie pozwoliłby» by po ziemi chodzili brzydcy albo nijacy ludzie. Nie stworzyłby pleśni. Karaluchów ani nawet komarów. Niczego o nieprzyjemnym zapachu. W promieniach słońca, świecącego na idealnie błękitnym niebie, którego by nie poprawiał, i w dusznym, lepkim powietrzu, którego istnienia by zakazał, Roy krążył po Riverwalk, miejscu, gdzie w 1984 roku urządzono wystawę światową; dziś znajdował się tu deptak z mnóstwem sklepów i sklepików. Polował. Minęły go trzy młode dziewczyny w skąpych górach i krótkich szortach, śmiejąc się i rozmawiając. Dwie za nim się obejrzały. Wytrzymał ich wzrok i sam śmiało, jednym spojrzeniem objął ich ponętne kształty. One też się nie nadawały. Mimo wielu lat bezskutecznych poszukiwań nie tracił optymizmu. ONA musi gdzieś na niego czekać. Jego bogini, jego ideał. I znajdzie ją, choćby miał składać ją po kawałku. W rozpustnym społeczeństwie, nastawionym na seks, trzydzie-
stoośmioletni Roy nadal pozostawał prawiczkiem i był z tego dumny. Czekał. Na kobietę doskonałą. Na miłość. A w oczekiwaniu na nią sam pielęgnował własną doskonałość. Co dzień poświęcał dwie godziny na intensywny trening. Ponieważ zaś uważał się za człowieka renesansu, przeznaczał dokładnie jedną godzinę dziennie na literaturę piękną, jedną godzinę na jakąś inną dziedzinę i wreszcie przez jedną godzinę rozmyślał nad zagadkami świata oraz najważniejszymi problemami swoich czasów. Jadł produkty wyłącznie z ekologicznych upraw. Nie kupował mięsa z dużych hodowli. Nie pozwoli, by jego ciało zostało skażone przez chemikalia, pestycydy, promieniowanie radioaktywne, a tym bardziej przez podejrzany materiał genetyczny z żywności modyfikowanej. Liczył na to, że kiedyś wreszcie nadejdzie chwila, gdy znajdzie idealną dietę, dzięki której jego organizm stanie się sprawny jak zegar atomowy, a każda porcja jedzenia zostanie w pełni wykorzystana i przetworzona tak, że niczego nie będzie musiał wydalać - przestanie produkować mocz i kał. Może wtedy spotka swój ideał. Często wyobrażał sobie, jaki seks ich połączy - głęboki i potężny jak reakcja jądrowa. Mieszkańcy Nowego Orleanu kochali i często odwiedzali Riverwalk, dziś jednak, jak zauważył Roy, kręcili się tu przede wszystkim turyści: tubylcy nie gapiliby się z rozdziawionymi gębami na przebranych artystów i ulicznych grajków, a już na pewno nie oblegaliby straganów z pamiątkowymi koszulkami. Mijając wózek z watą cukrową, Roy nagle stanął jak rażony gromem. Stoisko otaczał słodki zapach cukru. Na stołku pod czerwonym parasolem siedziała sprzedawczyni. Dziewczyna miała pewnie ze dwadzieścia lat, niesforne rude włosy i nieciekawą twarz. Była bezkształtna jak pacynki z „Muppet Show”, ale pewnie nie dorównywała im osobowością. Ale jej oczy... Te oczy... Zauroczyła nimi Roya. Jej oczy - dwa bezcenne klejnoty połyskujące w byle jakiej, zakurzonej szkatułce - miały niespotykany, cudowny zielononiebieski odcień.
W kącikach oczu pojawiły się urocze zmarszczki, gdy dziewczyna zauważyła Roya i uśmiechnęła się do niego. - Czym mogę służyć? - Chciałbym coś słodkiego. - Mam tylko watę cukrową. - Nie tylko - odparł, podziwiając swój talent Don Juana. Nie zrozumiała. Biedulka. Nie znała się na wyrafinowanej sztuce uwodzenia. - Tak, poproszę o watę cukrową - powiedział. Wzięła papierowy rożek i zaczęła nawijać cukrową mgiełkę. - Jak masz na imię? - zapytał. Zawahała się i zawstydzona odwróciła wzrok. - Candace - przyznała się. - A zdrobniale Candy, cukiereczek? I sprzedajesz łakocie? To przeznaczenie czy poczucie humoru? Pokraśniała. - Wolę, gdy mówi się na mnie Candace. Candy prowokuje do złośliwych komentarzy u tak... puszystej dziewczyny jak ja. - Dobra, może nie jesteś anorektyczną modelką, i co z tego? Piękno przyjmuje niejedną postać. Nie ulegało wątpliwości, że Candace rzadko słyszała równie cudowne słowa z ust tak atrakcyjnego i pociągającego mężczyzny jak Roy Pribeaux. Roy był nawet gotów się założyć, że jeszcze nigdy ich nie słyszała. Jeśli kiedykolwiek marzyła o dniu, gdy przestanie wydalać kał i mocz, to właśnie owa chwila zbliżała się wielkimi krokami. - Masz piękne oczy - powiedział. - Zjawiskowo piękne. Człowiek mógłby bez przerwy się w nie wpatrywać. Latami. Dziewczyna zaczerwieniła się jak burak, ale zdumienie wygrało z nieśmiałością i odważyła się spojrzeć Royowi w oczy. Mężczyzna wiedział, że nie może przeholować z komplementami. Candace, która przez całe życie znosiła tylko upokorzenia, może zacząć podejrzewać, że stała się ofiarą okrutnego żartu. - Jako chrześcijanin - wyjaśnił, choć nie wyznawał żadnej religii -
wierzę, że Bóg w każdego człowieka tchnął piękno, a my musimy tylko je odkryć. Twoje oczy są po prostu... doskonałe. Stanowią okno twej duszy. Stawiając gotową watę cukrową na ladzie, dziewczyna znów odwróciła oczy, jakby się bała, że popełnia grzech, pozwalając mężczyźnie cieszyć się ich widokiem. - Nie zaglądałam do kościoła od śmierci mamy, czyli od dziesięciu lat. - Wyrazy współczucia. Musiała bardzo młodo umrzeć. - Rak - wyjaśniła Candace. - Miałam żal do Boga. Ale teraz... brakuje mi kościoła. - Może kiedyś razem wybierzemy się na nabożeństwo, a potem skoczymy na kawę? Znowu spojrzała mu prosto w oczy. - Dlaczego? - Jak to dlaczego? - Po prostu... Pan jest tak... Teraz on odwrócił wzrok, udając nieśmiałość i skrępowanie. - Tak zupełnie nie w twoim typie? Wiem, że niektórzy uważają mnie za płytkiego... - Ależ skąd, nie to miałam na myśli. Nie odważyła się jednak wyjawić, co miała na myśli. Roy wyjął z kieszeni notatnik, nabazgrał coś i wyrwał kartkę. - To moje nazwisko - nazywam się Ray Darnell - i mój numer telefonu. Może zmienisz zdanie. Candace wpatrywała się w kartkę z numerem komórkowym i zmyślonym nazwiskiem. - Prowadzę niezbyt... bogate życie towarzyskie. O, rozkoszna, nieśmiała dziewczynko. - Doskonale to rozumiem - uspokoił ją. - Sam rzadko się umawiam na randki. Powinienem żyć w innej epoce. Jestem zbyt staroświecki, a współczesne kobiety są takie... śmiałe. Czasem mi za nie wstyd. Kiedy chciał zapłacić za watę cukrową, odmówiła przyjęcia pieniędzy. Nalegał.
Wreszcie odszedł, skubiąc słodką mgiełkę. Na plecach czuł spojrzenie dziewczyny. Kiedy tylko zniknął z jej pola widzenia, wyrzucił watę cukrową do kosza. Siadł na rozgrzanej ławce i zajrzał do notatnika. Na ostatniej stronie miał swoją listę. Po żmudnych poszukiwaniach w Nowym Orleanie, a wcześniej w wielu innych miastach, dopiero wczoraj wykreślił przedostatnią pozycję: dłonie. Teraz postawił znak zapytania przy ostatnim punkcie. Miał nadzieję, że i ten wkrótce wykreśli. OCZY?
ROZDZIAŁ
6 Jest dzieckiem Miłosierdzia, zrodzonym w Miłosierdziu i w nim wychowanym. Siedzi przy stoliku w swym pokoju bez okien, pochylony nad grubą książką z krzyżówkami. Ani chwili nie zastanawia się nad odpowiedziami, przychodzą same i natychmiast wypełnia pola, nigdy nie popełniając błędu. Nazywa się Randal Sześć, ponieważ pięciu mężczyznom przed nim nadano to samo imię i posłano w świat. Jeśli i on zostanie posłany w świat, otrzyma własne nazwisko. Jeszcze przed otrzymaniem świadomości zdobył wiedzę, którą załadowano mu bezpośrednio do mózgu. Kiedy już został powołany do życia, nadal się uczył podczas snu, sztucznie wywołanego narkotykami. Posiada pełną i szczegółową wiedzę o naturze oraz cywilizacji, zna wygląd i zapachy miejsc, których nigdy nie odwiedził. Jego świat zamyka się właściwie w tym jednym pokoiku. Agenci Miłosierdzia nazywają ten pokój „miejscem zakwaterowania”, co w języku wojskowym oznacza miejsce tymczasowego pobytu żołnierza. W wojnie przeciwko ludzkości - wojnie prowadzonej w ukryciu, która jednak nie na zawsze pozostanie tajemnicą - jest osiemnastolatkiem, który został powołany do życia przed czterema miesiącami. A choć ma wygląd nastolatka, posiada wiedzę głębszą i większą niż najstarsi i najbardziej wykształceni pracownicy naukowi. Pod względem fizycznym jest prawidłowo rozwinięty. Pod wzglę-
dem intelektualnym jest rozwinięty ponadprzeciętnie. Emocjonalnie zaś coś jest z nim nie w porządku. Nie traktuje pokoju jak miejsca zakwaterowania. Uważa go za celę. On sam jest własnym więzieniem. Mieszka zamknięty w sobie. Prawie się nie odzywa. Marzy, by wyrwać się na wolność z celi, z samego siebie, a równocześnie panicznie się tego boi. Większość dnia spędza nad krzyżówkami, wpatrzony w poziome i pionowe kratki. Świat poza ścianami jego pokoju pociąga go, ale zarazem... odstrasza swoim chaosem i brakiem porządku. Randal Sześć czuje, jak świat napiera na mury jego kryjówki - coraz mocniej, coraz intensywniej. Randal Sześć może się bronić, a jedyny sposób to koncentrowanie się na krzyżówkach, wprowadzanie lądu poprzez zapełnianie pustych kratek odpowiednimi literami. Tylko w ten sposób nie dopuści, by chaos zewnętrznego świata wtargnął do jego przestrzeni. Ostatnio przyszło mu na myśl, że boi się świata, ponieważ Ojciec tak go zaprogramował. Wszak od Niego otrzymał wykształcenie i życie. Ta myśl go niepokoi. Nie pojmuje, dlaczego Ojciec stworzył go jako istotę... tak dysfunkcyjną. Wszak Ojciec we wszystkim dąży do doskonałości. Tylko z jednego czerpie otuchę. Gdzieś w świecie - i to całkiem blisko, tutaj, w Nowym Orleanie - znajduje się ktoś inny, taki jak on. Nie kolejne dzieło Ojca, ale człowiek upośledzony w podobny sposób. Randal Sześć nie jest sam. Marzy, by spotkać kogoś takiego jak on, bo wtedy lepiej zrozumie siebie... i znajdzie wolność.
ROZDZIAŁ
7 Łopatki wentylatora obracały się nad głową Carson, podrywając przygniecione prowizorycznymi przyciskami kartki i notatki dotyczące śledztwa. Za oknem zachodzące słońce wysyłało ostatnie krwistoczerwone i purpurowe promienie. Przy sąsiednim biurku, też pochylony nad papierzyskami, siedział Michael. Carson wiedziała, że marzył o powrocie do domu, ale jak zwykle czekał, aż ona da sygnał zakończenia dnia pracy. - Sprawdzałeś naszą skrzynkę? - spytała. - Dziesięć minut temu - przypomniał jej Michael. - Sama mnie tam wysłałaś. Skoczę, wrzucę coś na ruszt i będę czatował przy skrzynce, dopóki nie pojawi się w niej raport. - Wstępne wyniki sekcji tej denatki ze stawu powinny były do nas trafić już parę godzin temu - narzekała. - A ja powinienem był się urodzić w bogatej rodzinie. Michael patrzył, jak koleżanka przegląda zdjęcia poprzednich ofiar z miejsc zbrodni. Pierwszą ofiarę - młodą pielęgniarkę, niejaką Shelley Justine - morderca zabił gdzie indziej, a ciało podrzucił w pobliżu London Street Canal. Badania wykazały obecność chloroformu we krwi. Morderca odurzył dziewczynę chloroformem, a potem zabił, wbijając jej nóż w serce. Z precyzją godną chirurga odciął jej uszy. Normalny poziom endorfin we krwi ofiary świadczył, że zabiegu dokonał już po jej zabiciu. Gdyby Shelley żyła, przerażenie i groza wywołałyby podwyższony poziom hormonów.
Druga ofiara - Meg Saville, turystka z Idaho - też została najpierw odurzona chloroformem, a potem zabita jednym ciosem noża. Następnie Chirurg - jak ochrzciła psychopatę prasa - starannie odciął jej stopy. - Gdyby tak zawsze odcinał tylko stopy - rozmarzył się Michael wiedzielibyśmy, że to podiatra i już dawno byśmy go dopadli. Carson wyjęła następne zdjęcie. Dwie pierwsze ofiary były kobietami, ale ani Shelley Justine, ani Meg Saville nie zostały zgwałcone. Wybierając na trzecią ofiarę mężczyznę, morderca dowiódł, że jest za równouprawnieniem płci. Bradforda Waldena - młodego barmana, pracującego w szemranej części dzielnicy Algiers - psychopata pozbawił prawej nerki. To nagłe przejście od zewnętrznych do wewnętrznych narządów nie było niepokojące - choć nerka w charakterze pamiątki z Nowego Orleanu budziła takie same opory jak uszy i stopy - ale trzeba przyznać, że naprawdę zaskakiwało. We krwi Waldena również znaleziono ślady chloroformu, ale tym razem pracownicy laboratorium twierdzili, że psychopata dokonał zabiegu pobrania nerki na żywo. Czyżby chloroform szybciej przestał działać? A może morderca specjalnie poczekał, bo chciał, by ofiara była przytomna? Fakt pozostawał faktem: chłopak zginął w męczarniach, o czym świadczył chociażby knebel ze szmat i taśma, którą Chirurg zakleił mu usta, by zagłuszyć jego krzyki. Czwartej ofierze - Caroline Beaufort, studentce uniwersytetu Świętego Ignacego Loyoli - odcięto obie nogi. Tułów ofiary znaleziono na uroczej, stylowej ławeczce w malowniczej dzielnicy Garden District. Dziewczyna została odurzona chloroformem i zabita przed „operacją”. Piątej ofierze Chirurg pożałował środka znieczulającego. Zabił kolejnego mężczyznę - pracownika pralni chemicznej, Alphonse'a Chaterie. Pozbawił go wątroby, a operacji dokonał na żywym i przytomnym nieszczęśniku - we krwi denata nie było nawet śladu chloroformu. I wreszcie ostatnia ofiara - pozbawiona dłoni kobieta znaleziona w sadzawce parku miejskiego. Cztery kobiety, dwaj mężczyźni. Czworo odurzonych chloroformem,
jeden - nie, i jedna - jeszcze nie wiadomo, trzeba poczekać na wyniki sekcji. Każdej ofierze usunięto jedną lub więcej części ciała. Trzy kobiety zostały zabite, a dopiero potem okaleczone. Mężczyznom Chirurg wycinał organy wewnętrzne, gdy jeszcze żyli. Z dotychczasowych ustaleń wynikało, że ofiary psychopaty nie znały się między sobą. Do tej pory również nie znaleziono żadnych wspólnych znajomych. - Nie lubi patrzeć na cierpienia kobiet, ale agonia mężczyzn nie robi na nim wrażenia - chyba po raz setny oznajmiła Carson. Michael wpadł na nowy pomysł. - A może morderca jest kobietą i ma więcej wyrozumiałości dla przedstawicielek własnej płci? - Taaa, jasne. A ilu seryjnych morderców okazało się kobietami? - Parę by się znalazło - odparował Michael. - Ale, co stwierdzam z prawdziwą dumą, mężczyźni znacznie lepiej sobie radzą w tym fachu. - Czy istnieje jakaś fundamentalna różnica między odcinaniem zewnętrznych narządów kobietom a wycinaniem wewnętrznych organów mężczyznom? - zastanowiła się Carson. - To już przerabialiśmy. Dwóch seryjnych morderców, kolekcjonujących części ciała? W tym samym mieście? W tym samym okresie? „Czy taki zbieg okoliczności jest możliwy, doktorze Spock?”. „Zbieg okoliczności, drogi Jimie, to wymówka przesądnych prostaków, w ten sposób opisujących złożone wydarzenia, które tak naprawdę stanowią zwykłą, matematyczną konsekwencję pierwotnej przyczyny”. Dzięki Michaelowi praca w wydziale zabójstw stawała się mniej makabryczna i odrobinę bardziej znośna, ale Carson i tak nieraz miała ochotę mu przywalić. Potężnie. - Co właściwie miałeś na myśli? - zapytała. - Wzruszył ramionami. - Szczerze? Nigdy nie rozumiałem Spocka. Nagle, jak spod ziemi, wyrósł przed nimi Harker, rzucając na biurko Carson kopertę. - Raport patologa z sekcji pływającej denatki. Nie wiedzieć czemu trafił do mojej skrzynki.
Policjantka nie miała ochoty na przepychanki z Harkerem, ale nie mogła pominąć milczeniem tak ewidentnego łamania obowiązujących zasad. - Jeszcze raz wleziesz na moje terytorium, a napiszę skargę do szefostwa. - Strasznie się boję. - Harker przybrał śmiertelnie poważną minę. Jego zaczerwieniona twarz błyszczała od potu. - Tożsamości ofiary nadal nie ustalono, ale wygląda na to, że kobietę odurzono chloroformem. Morderca zabrał ją w jakieś ustronne miejsce, zabił ciosem w samo serce, a potem odciął dłonie. - I...? - zapytał Michael, gdy Harker dalej sterczał przy biurku, najwyraźniej nie zamierzając się ruszyć. - Sprawdziłem, kto ma łatwy dostęp do chloroformu. Naukowcy, prowadzący badania na zwierzętach, pracownicy firm farmaceutycznych... Ale na dwóch stronach internetowych znalazłem też przepisy, jak otrzymać chloroform w domowych warunkach z produktów dostępnych w byle supermarkecie. Zmierzam do tego, że to jest nietypowa sprawa. Z czymś takim jeszcze nie mieliście do czynienia. Żeby powstrzymać tego gościa, musicie szukać dalej i głębiej, zejść do samego piekła, a potem jeszcze o poziom niżej. Harker obrócił się na pięcie i wyszedł z gabinetu. Carson i Michael odprowadzili go wzrokiem. - Co to było? - odezwał się po chwili Michael. - Czy mi się śniło, czy facet przejawiał autentyczną troskę o bezpieczeństwo publiczne? - Kiedyś był niezłym gliniarzem. Może w głębi duszy nadal nim jest? Michael pokręcił głową. - Wolałem go w roli wrednego dupka.
ROZDZIAŁ
8 Ostatnie promienie gasnącego słońca oświetliły Deukaliona z walizką, ubranego o wiele za ciepło jak na parny wieczór. Już na pierwszy rzut oka widać było, że nie jest to wykwintna dzielnica francuska: speluny, lombardy, sklepy monopolowe, palarnie marihuany. Luxe Theater, niegdyś modne, duże kino, teraz podupadło i ratowało się wyświetlaniem starych filmów. Aktualny program można było poznać, czytając nierówne rzędy plastikowych, niechlujnie powkładanych liter na markizie: CZW DO NIEDZIELI WIECZÓR Z DONEM SIEGELEM INWAZJA PORYWACZY CIAŁ PIEKŁO JEST DLA BOHATERÓW Markiza jednak nie była podświetlona, a kino zamknięto - może akurat tego dnia, a może na stałe. Nie wszystkie latarnie działały. Zbliżając się do Luxe, Deukalion szukał drogi w mroku. Mijając nielicznych przechodniów, odwracał twarz w taki sposób, że nawet tego nie zauważali. Uwagę przykuwał jedynie swoim wzrostem. Skręcił w alejkę prowadzącą do wejścia służbowego. Od ponad dwóch stuleci korzystał z tylnych drzwi, wejść dla służby lub pracowników i innych, znacznie bardziej tajemnych, przejść. Zatrzymał się przed obskurnym wejściem, nad którym tliła się żarówka opleciona drutem kolczastym. Deukalion popatrzył na drzwi, na
warstwy łuszczącej się farby, potem dokładnie przyjrzał się klamce, zamkowi... I postanowił użyć dzwonka. Nacisnął guzik. Za drzwiami ostro zajazgotał dzwonek. W pustym wnętrzu kina musiał brzmieć jak wycie syreny alarmowej. Po chwili w środku rozległo się ciężkie stąpanie. Deukalion czuł, że ktoś go obserwuje przez dziurkę judasza. Zachrzęścił zamek, drzwi się otworzyły i Deukalion zobaczył sympatyczną twarz i wesolutkie oczka. Przy stu siedemdziesięciu centymetrach wzrostu ważył chyba ze sto czterdzieści kilogramów, słowem dwa razy za dużo. - Czy to Jelly Biggs? - zapytał Deukalion. - A nie wyglądam? - Jesteś za chudy. - Kiedy byłem gwiazdą wesołych miasteczek, ważyłem prawie sto czterdzieści kilogramów więcej. Teraz zostało ze mnie tylko pół tamtego człowieka. - Ben chciał się ze mną widzieć. Nazywam się Deukalion. - Tak się domyślałem. Za dawnych dobrych czasów facjata taka jak twoja warta była majątek. - Obu nas los hojnie obdarzył, prawda? Biggs odsunął się, wpuszczając Deukaliona. - Ben często o tobie opowiadał, ale nigdy nie wspomniał o tatuażu. - Mam go od niedawna. - Ostatnio zrobiły się modne - powiedział Jelly Biggs. Deukalion przestąpił próg i wszedł do obszernego, ale zaniedbanego holu. - Ja zaś - odparł sucho - zawsze goniłem za modą. ■■■
Za ścianą, na której znajdował się ekran, rozciągał się istny labirynt korytarzy, schowków i pomieszczeń, do których żaden widz nigdy nie zajrzał. Spocony Jelly chwiejnym krokiem prowadził Deukaliona między skrzynkami, zapleśniałymi kartonowymi pudłami, pomarszczonymi od wilgoci plakatami i stojakami z afiszami starych filmów.
- Na kopercie Ben napisał siedem moich nazwisk - odezwał się Deukalion. - Wspomniałeś kiedyś o klasztorze Rombuk, więc pomyślał, że nadal tam jesteś, ale nie był pewien, pod którym nazwiskiem występujesz. - Nie powinien był zdradzać moich imion. - Znam twoje kswyki, ale to za mało, bym mógł ci zaszkodzić. Dotarli do drzwi pokrytych grubą warstwą zielonej farby. Biggs otworzył je, zapalił światło i gestem zaprosił towarzysza do środka. Mimo braku okien lokum było przytulne. Mieszkanko składało się z niedużej wnęki kuchennej przyklejonej do dużego pokoju, pełniącego funkcję sypialni i salonu. Ben uwielbiał czytać, książki szczelnie wypełniały półki regałów zasłaniających dwie ściany. - Ładne mieszkanko odziedziczyłeś - odezwał się Jelly Biggs. To jedno słowo rozdzwoniło się w głowie Deukaliona, a po chwili przeszyło czaszkę nagłym ukłuciem bólu. - „Odziedziczyłeś”? Jak to? Gdzie jest Ben? - Jelly spojrzał na niego zaskoczony. - Nie dostałeś mojego listu? - Nie, tylko od niego. Jelly usiadł na jednym z chromowanych krzeseł z czerwonym plastikowym siedziskiem, stojących wokół stołu. Skrzypnęło pod jego ciężarem. - Ben został zabity. Świat jest oceanem bólu. Deukalion poczuł, jak przetacza się nad nim stara, znajoma fala cierpienia. - To nie jest najlepsza dzielnica - podjął Biggs. - A ostatnio jeszcze bardziej zeszła na psy. Ben kupił kino, kiedy odszedł z wesołego miasteczka. Wszyscy twierdzili, że okolica zmieni się na lepsze. Mylili się. W tym momencie na budynek i tak nie było kupców, więc Ben postanowił cierpliwie czekać. - Jak zginął? - Od noża. Ponad dwadzieścia ciosów. W Deukalionie obudził się gniew, niczym długo tłumiony głód.
Kiedyś gniew był jego pokarmem, i teraz sycił się nim łakomie. Jakże straszliwie był wygłodzony. Jeśli pozwoli, by ten gniew nabierał mocy, złość szybko przemieni się w furię - i pochłonie go. Od dziesięcioleci trzymał ten ogień bezpiecznie zamknięty w butelce, ale teraz... Jakże gorąco pragnął wyciągnąć korek. I wtedy... Co? Znowu stać się potworem? Ściganym przez motłoch uzbrojony w widły i strzelby? Uciekać, uciekać bez tchu przed psami, żądnymi jego krwi? - Ben wszystkim nam zastępował ojca - podjął Jelly Biggs. - Najlepszy dyrektor wesołego miasteczka, jakiego znałem. Ben Jonas był jednym z nielicznych, któremu Deukalion odważył się powierzyć sekret swojego pochodzenia. Należał do garstki wybrańców, którym Deukalion w pełni zaufał. - Zginął po tym, jak się ze mną skontaktował - powiedział. Biggs ściągnął brwi. - Mówisz, jakbyś dostrzegał tu jakiś związek. - Znaleziono sprawcę? - Nie, ale to akurat wcale nie jest dziwne. List do ciebie i zabójstwo to tylko zbieg okoliczności. - Nie wierzę w zbiegi okoliczności - odparł Deukalion, wreszcie stawiając walizkę. Jelly Biggs spojrzał rozmówcy w oczy. Obaj bez słów zrozumieli, że łączą ich nie tylko lata spędzone w wesołym miasteczku. Obaj wierzyli też, że świat jest pełen tajemnic i ukrytych znaczeń. - Oprócz kina Ben zostawił ci sześćdziesiąt tysięcy dolarów w gotówce - powiedział grubas, pokazując mu zamrażarkę. - Są tam. Deukalion przez chwilę przetrawiał to niespodziewane oświadczenie. - Ben niewielu osobom ufał - odezwał się wreszcie. Jelly wzruszył ramionami. - Po co mi forsa przy mojej urodzie?
ROZDZIAŁ
9 Była młoda, uboga i niedoświadczona. Nigdy jeszcze nie odwiedziła manikiurzystki, więc Roy Pribeaux zaproponował, że zrobi jej paznokcie. - Sam często robię sobie manikiur - powiedział. - Manikiur może być niezwykle zmysłowy i podniecający. Daj mi szansę, a sama się przekonasz. Roy zajmował przestronny, zaadaptowany strych niedawno odnowionej kamienicy w Warehouse District. Wiele niszczejących domów i magazynów w tej dzielnicy przerobiono na obszerne, nowoczesne mieszkania dla artystów. Piętro niżej mieściła się mała drukarnia i firma składająca komputery. Z punktu widzenia Roya Pribeaux tamci żyli w zupełnie innym świecie. On nie wchodził im w drogę, a oni odwzajemniali się tym samym. Roy potrzebował prywatności, zwłaszcza gdy przyprowadzał do siebie kolejną wyjątkową kobietę. Kobieta, którą dziś gościł, nazywała się Elizabeth Lavenza. Choć propozycja zrobienia manikiuru na pierwszej - a nawet na dziesiątej - randce może wydawać się dziwna, Roy uruchomił cały swój urok osobisty i w końcu namówił Elizabeth. Wiedział, że dzisiejsze kobiety nie potrafią się oprzeć delikatnym i wrażliwym mężczyznom. Najpierw na kuchennym stole postawił płytką miseczkę z ciepłą oliwką, po czym zanurzył palce Elizabeth w roztworze, który znakomicie zmiękcza skórę i paznokcie. Prawie wszystkie kobiety uwielbiają być rozpieszczane przez męż-
czyzn, a młodziutka Elizabeth pod tym względem nie należała do wyjątków. Roy nie tylko był wrażliwy, nie tylko lubił rozpieszczać kobiety, ale do tego jeszcze miał bogaty repertuar dykteryjek, którymi potrafił rozbawić towarzyszkę. Elizabeth miała uroczy śmiech. Biedactwo, nie potrafiła mu się oprzeć. Kiedy palce już się namoczyły w oliwce, wytarł je miękkim ręczniczkiem. Naturalnym zmywaczem, niezawierającym acetonu, zmył z jej paznokci czerwony lakier. Potem delikatnymi ruchami pilniczka każdemu paznokciowi nadał idealny kształt. Właśnie przystąpił do wycinania skórek, gdy nieoczekiwanie znalazł się w niezręcznej sytuacji: zadzwonił jego telefon komórkowy do zadań specjalnych. Roy wiedział, że to musi być Candace. On tu oczarowuje Elizabeth, a w tej samej chwili dzwoni druga kobieta jego życia. Przeprosił i przeszedł do jadalni, gdzie wcześniej zostawił telefon. - Halo? - Pan Darnell? - Poznaję ten uroczy głos - odezwał się uwodzicielsko, przechodząc do salonu, jak najdalej od Elizabeth. - Czy to Candace? Sprzedawczyni waty cukrowej zachichotała nerwowo. - Tak krótko rozmawialiśmy. Jak mógł pan zapamiętać mój głos? Stanął w wysokim oknie, plecami do kuchni. - A czy ty nie poznajesz mojego głosu? - zapytał. Niemal czuł żar rumieńca, który wystąpił na policzki dziewczyny, gdy przyznała: - Tak, poznaję. - Tak się cieszę, że zadzwoniłaś - wymruczał uwodzicielsko w słuchawkę. - Cóż... Tak pomyślałam... - odparła nieśmiało. - Może kawa? - Kawa, żeby poznać się i pogadać. Powiedz tylko gdzie i kiedy. Oby tylko nie chciała się z nim umówić już teraz. Elizabeth czekała, a jemu sprawiało przyjemność robienie jej manikiuru. - Jutro wieczorem? - zaproponowała Candace. - Po ósmej na deptaku robi się pusto i kończę sprzedaż.
- Czyli spotkamy się przy czerwonym wózku. Poznasz mnie po promiennym uśmiechu. - A mnie... - wyjąkała, niezaprawiona w sztuce flirtu - mnie poznasz po oczach. - To prawda - przytaknął. - Cóż za oczy. Roy się rozłączył. Telefon był na kartę, niezarejestrowany na niego. Z przyzwyczajenia wytarł aparat, usuwając odciski palców i rzucił na kanapę. W nowoczesnym, surowo urządzonym mieszkaniu stało niewiele mebli. Chlubą Roya był jego sprzęt treningowy. Na ścianach wisiały anatomiczne szkice Leonarda da Vinci: studia geniusza, poszukującego idealnej ludzkiej formy. Roy wrócił do kuchennego stołu i Elizabeth. - Moja siostra - wyjaśnił. - Często rozmawiamy. Jesteśmy do siebie ogromnie przywiązani. Skończywszy manikiur, wmasował w skórę jej zjawiskowo pięknych dłoni balsam z oliwki migdałowej, soli morskiej i esencji lawendowej (jego własny przepis). Czule masował grzbiet dłoni, ich wnętrze i palce. Wreszcie opłukał najpierw jedną, potem drugą dłoń, każdą owinął w biały pergamin i zamknął w plastikowej torebce. Wkładając dłonie do zamrażarki powiedział: - Tak się cieszę, że z nami zostaniesz, Elizabeth. Nie widział nic nienaturalnego w tym, że przemawiał do jej odciętych dłoni. Dłonie stanowiły kwintesencję Elizabeth. Nic innego w ciele Elizabeth Lavenzy nie zasługiwało, by z tym albo o tym rozmawiać. Dłonie były po prostu nią.
ROZDZIAŁ
10 Kino Luxe było pięknym, secesyjnym budynkiem, który chwile największej chwały przeżył na początku swego istnienia. To tu odbywały się premiery filmów Williama Powella, Myrny Loy, Humphreya Bogarta czy Ingrid Bergman. Z czasem jednak jego fasada - podobnie jak twarze hollywoodzkich gwiazd - straciła swą świeżość i urodę. Jelly Biggs oprowadzał Deukaliona po widowni, mijali rzędy cuchnących stęchlizną, pozapadanych foteli. - Cholerne DVD. To ono wykończyło kina dające stare filmy narzekał Jelly. - Nie tak Ben wyobrażał sobie swoją emeryturę. - Na markizie było napisane, że gracie od czwartku do niedzieli. - Po śmierci Bena przestałem. W Nowym Orleanie ostała się jeszcze garstka fanatyków trzydziestek piątek, więc interes jakoś się kręci. Ale w niektóre weekendy dokładamy do interesu. Nie chciałem brać na siebie odpowiedzialności - teraz to już twoja własność. Deukalion spojrzał na ekran. Fałdy aksamitnych czerwono-złotych kurtyn były przesiąknięte wilgocią i kurzem. - Czyli... wypisałeś się z wesołego miasteczka, kiedy Ben z niego odszedł? - Kiedy tamten interes się zwinął, Ben awansował mnie na kierownika kina i dał tu mieszkanie. Mam nadzieję, że to się nie zmieni... Oczywiście pod warunkiem, że zamierzasz dalej prowadzić kino. Deukalion pokazał mu ćwierćdolarówkę, leżącą na podłodze. - Znalezienie pieniędzy zawsze jest znakiem. - Czego?
Deukalion schylił się po monetę. - Jeśli będzie rewers, stracisz pracę. Jeśli awers - stracisz pracę. - Nie lubię zakładów. Deukalion podrzucił monetę i schwytał ją w locie. Kiedy otworzył pięść, była pusta. - Ani rewers, ani awers. To musi być znak, nie sądzisz? Tymczasem na twarzy Jelly'ego zamiast radości, że nie stracił pracy ani mieszkania, pojawił się niepokój. - Ostatnio prześladuje mnie sen o pewnym czarowniku. Posiada niezwykłe talenty. - To tylko zwykła sztuczka. - Mam w sobie coś z jasnowidza - ciągnął Jelly. - Moje sny czasem się spełniają. Deukalion mógłby niejedno dorzucić do tej wypowiedzi, ale zachował milczenie. Czekał. Jelly powiódł wzrokiem po niszczejącej kotarze, przetartej wykładzinie, bogato zdobionym suficie. Patrzył na wszystko, tylko nie na Deukaliona. Wreszcie się przełamał. - Ben opowiadał mi o tobie - odezwał się. - Mówił o rzeczach, które normalnemu człowiekowi nie mieszczą się w głowie. - W końcu spojrzał Deukalionowi prosto w oczy. - Czy masz dwa serca. Tamten nie odpowiedział. - Czarownik z mojego snu - ciągnął Jelly - miał dwa serca. I oba zostały przeszyte sztyletem. Łopot skrzydeł nad głową rozproszył Deukaliona. - Wczoraj zaplątał się tu jakiś ptak - powiedział Nelly. - Chyba gołąb. Nie mogę go wygonić. Deukalion śledził wzrokiem rozpaczliwą szamotaninę ptaka, który nie mógł się wydostać na wolność. Doskonale wiedział, co czuło to stworzenie.
ROZDZIAŁ
11 Carson mieszkała przy spokojnej ulicy, wzdłuż której rósł rząd drzew, w domu niewyróżniającym się niczym, może z wyjątkiem brązowej werandy, okalającej budynek z trzech stron. Zaparkowała na chodniku, bo garaż nadal zagracały rzeczy rodziców, ciągle nie mogła znaleźć czasu, by zrobić z tym porządek. Idąc do drzwi kuchennych, zatrzymała się pod dębem, z którego zwisały girlandy mchu luizjańskiego. Praca wymagała od niej twardości i bezwzględności. Arnie zaś, jej brat, potrzebował łagodnej siostry. Czasem nie potrafiła się przestroić w czasie krótkiej drogi od samochodu do domu, potrzebowała jeszcze chwili dla siebie. Tego dnia, stojąc pod drzewem, wciągając wilgotne powietrze, pachnące jaśminem, nie potrafiła się przestawić na „tryb domowy”. Nerwy miała naprężone jak struna, w głowie jej się kłębiło. Woń jaśminu przywodziła jej na myśl zapach krwi. Ostatnia seria wyjątkowo brutalnych, następujących jedno po drugim morderstw za bardzo nią wstrząsnęła; nie potrafiła o nich zapomnieć, wychodząc z pracy. Zwykle w siedemdziesięciu procentach była policjantką, a w trzydziestu kobietą i siostrą. Ostatnio zaś policjantką była non stop, przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Kiedy Carson weszła do kuchni, Vicky Chou właśnie zatrzaskiwała zmywarkę i ustawiała program. - Cóż, dałam ciała - przywitała policjantkę. - Nie mów, że wrzuciłaś do zmywarki ubrania. - Gorzej. Do wołowiny podałam mu marchewkę z groszkiem.
- Och, Vicky. Na jednym talerzu nigdy nie może znaleźć się nic zielonego i pomarańczowego. - Ma więcej obostrzeń dotyczących jedzenia niż ortodoksyjny żyd i weganin w jednej osobie - westchnęła Vicky. Pensja policjantki nie wystarczała Carson na zapewnienie całodobowej, specjalistycznej opieki autystycznemu bratu. Vicky zgodziła się nim opiekować w zamian za wikt i opierunek, a także z wdzięczności. Kiedy siostrę Vicky, Liane, skazano wraz z chłopakiem i dwoma jego wspólnikami za współudział w morderstwie, wszystkie dowody wskazywały na nią. Tymczasem Liane była niewinna. Carson zdołała wysłać tamtą trójkę do paki, a dziewczynę uwolnić od podejrzeń. Vicky pracowała w domu, przepisując z kaset nagrania lekarzy z konferencji i konsyliów. Gdyby Arnie był bardziej wymagającym podopiecznym, nie wyrabiałaby się z robotą, ale chłopiec zwykle siedział spokojnie. Vicky skończyła czterdzieści pięć lat, od pięciu lat była wdową, miała piękną, azjatycką urodę, była inteligentna, spokojna, łagodna i samotna. Carson nie mogła liczyć na to, że Vicky do końca życia będzie pogrążać się w żałobie. Pewnego dnia, w najmniej spodziewanym momencie, w jej życie wkroczy nowy mężczyzna i kobieta pójdzie swoją drogą. Carson radziła sobie z tym problemem w jedyny sposób, na jaki zezwalało szaleńcze tempo jej życia: unikała myślenia o tym. - A poza tym - oprócz wpadki z zielonym i pomarańczowym - jak minął dzień? - spytała. - Całą uwagę skupia na budowaniu zamku. Czasem to go uspokaja, ale czasami... - Vicky ściągnęła brwi. - Czego on się tak boi? - Nie wiem. Chyba... życia. ■■■
Carson wyburzyła ścianę między dwiema sypialniami na górze. Tak powstałe największe pomieszczenie w domu przeznaczyła dla Arniego. Uważała to za sprawiedliwe, skoro choroba uniemożliwiała mu kontakt ze światem zewnętrznym.
W rogu pokoju stało łóżko z szafką nocną. Na metalowym stojaku z kółkami królował telewizor. Czasem Arnie oglądał bajki na DVD niezmiennie te same. Resztę pokoju zajmował zamek. Cztery niskie zsunięte stoliki stanowiły podstawę o wymiarach trzysta sześćdziesiąt na dwieście czterdzieści centymetrów. Na niej zaś wznosiło się prawdziwe architektoniczne cacko z klocków lego. Niewielu dwunastoletnich chłopców zdołałoby postawić tak duży zamek bez żadnego planu. Tymczasem Arnie stworzył prawdziwe arcydzieło: mury, bramy, barbakan i bastiony, wieże, do tego jeszcze kaplica i zbrojownia. Wszystko to wykonane z pietyzmem, prawdziwa, wierna miniatura zamku. Budowa zamku od paru tygodni pochłaniała całą uwagę chłopca. Pracował w milczeniu, bez chwili wytchnienia. Regularnie burzył gotowe fragmenty, by zbudować je jeszcze raz, lepiej i dokładniej. Zwykle pracował na stojąco, gdyż tak miał dostęp do każdej części zamku i mógł swobodnie dostawiać elementy. Czasem jednak - jak teraz - pracował, siedząc na stołku. Carson przyciągnęła do stołu drugi stołek i przyglądała się bratu. Miał ciemne włosy i niebieskie oczy. Gdyby nie autyzm, już sam wygląd zapewniałby mu sympatię otoczenia. W chwilach takich jak ta, gdy całą uwagę skupiał na jakimś zadaniu, nie tolerował niczyjej bliskości. Gdyby Carson zmniejszyła dystans do półtora metra, czułby się zagrożony i podenerwowany. Kiedy pochłaniała go praca, całymi dniami w ogóle się nie odzywał, bez słów okazując rozdrażnienie, gdy ktoś go rozpraszał albo naruszał jego osobistą przestrzeń. Carson i Arniego dzieliła ponad osiemnastoletnia różnica wieku. Brat urodził się na rok przed tym, jak wyprowadziła się z domu rodziców. Nawet gdyby nie chorował na autyzm, nie byliby sobie tak bliscy jak inne rodzeństwa, bo nie łączyły ich wspólne wspomnienia z dzieciństwa. Cztery lata temu, po śmierci rodziców, Carson została prawną opiekunką brata. Od tego czasu Arnie mieszkał u niej. Carson sama nie potrafiła wyjaśnić, jak to się stało, ale pokochała to
spokojne, zamknięte w sobie dziecko. Nawet gdyby był jej synem, nie bratem, nie potrafiłaby bardziej go kochać. Miała nadzieję, że pewnego dnia w leczeniu autyzmu dokona się przełom, który pomoże Arniemu. Zdawała sobie jednak sprawę, że są nikłe szanse, by jej marzenie się ziściło. Obserwowała najnowsze zmiany w konstrukcji zamku. Chłopiec wzmocnił mury przyporami, które pełniły też funkcję schodów, po których obrońcy mogli przebiegać do tajnych przejść za murami obronnymi. Ostatnio Arnie był bardziej niespokojny niż zwykle. Carson miała wrażenie, że chłopiec wyczuwa nadciągające zagrożenie i gorączkowo próbuje się do niego przygotować. Nie mogąc wybudować prawdziwej twierdzy, szukał schronienia w swojej fortecy z klocków.
ROZDZIAŁ
12 Randal Sześć wpisuje pionowo „Sfinks”, poziomo „ksenofob” i w ten sposób kończy ostatnią krzyżówkę w książce. Czeka na niego następny zbiór krzyżówek, ale ukończenie tamtej książki chroni go niby zbroja przed przerażającym chaosem zewnętrznego świata. Zapracował na to. Przez jakiś czas będzie bezpieczny. Ale nie na zawsze. Nieporządek narasta. Chaos napiera na ściany jego azylu. Wkrótce będzie musiał wypełnić kolejne rzędy pustych kratek jeszcze roztropniej dobieranymi literami, by chaos nie wdarł się w jego świat. Tymczasem, chwilowo bezpieczny, wstaje od stolika, przysiada na krawędzi łóżka i przyciska guzik na szafce nocnej. W ten sposób zamawia obiad. Nie dostaje posiłków o jednakowych porach, bo nie potrafi jeść, gdy pochłania go rozwiązywanie krzyżówek. Woli zjeść zimny obiad niż przerwać misję odpędzania chaosu. Zjawia się mężczyzna w bieli i stawia tacę na stoliku. W czasie gdy jego opiekun przebywa w pomieszczeniu, Randal Sześć siedzi z pochyloną głową, zniechęcając tamtego do rozmowy i uniemożliwiając kontakt wzrokowy. Każde słowo wypowiedziane do innego człowieka narusza tarczę ochronną, na którą z takim trudem zapracował. Kiedy mężczyzna wychodzi, Randal Sześć zjada obiad. Żuje dokładnie, nie brudzi. Jedzenie jest biało-zielone, takie jak lubi. Plastry piersi indyczej,
polane sosem śmietanowym, tłuczone ziemniaki, biały chleb, zielony groszek i fasolka. Na deser lody waniliowe z kremem miętowym. Opróżniwszy talerze, ostrożnie otwiera drzwi i wysuwa tacę na korytarz. Potem szybko zatrzaskuje drzwi i wreszcie znowu czuje się bezpieczny. Siada na łóżku i otwiera szufladę szafki nocnej. Wewnątrz leży kilka gazet. Ponieważ Randal Sześć zdobył wiedzę poprzez bezpośrednie załadowanie jej do mózgu, Ojciec zachęca go, by otwierał się na świat i trzymał rękę na pulsie, zdobywając wiedzę w bardziej tradycyjny sposób: czytając liczne periodyki i prasę codzienną. Randal Sześć nienawidzi dzienników: olbrzymie, nieporęczne płachty, poprzestawiane sekcje, strony ułożone nie po kolei. A najgorsza jest farba drukarska, która przywiera do dłoni niczym brudny nieporządek świata. Oczywiście po długim i starannym szorowaniu rąk szczotką, mydłem i gorącą wodą w łazience przylegającej do jego pokoju farba w końcu schodzi, ale bez wątpienia część tego brudu zostaje w porach i przenika do jego krwi. Tak, prasa codzienna to nosicielka choroby, zaraża go chaosem świata. Ale wśród kolorowych gazet, leżących w szufladzie szafki nocnej, znajduje się artykuł, który Randal Sześć przed trzema miesiącami wyciął z lokalnej gazety. To jego promyk nadziei. Z czysto formalnego punktu widzenia Randal Sześć może nie mieć autyzmu. Ale niewątpliwie cierpi na coś bardzo podobnego do tego strasznego schorzenia. Ponieważ Ojciec zalecił mu głębsze poznanie siebie, uważając to za pierwszy krok ku ozdrowieniu, Randal czyta wszystkie książki, jakie na ten temat napisano. Nie przynoszą mu takiego poczucia bezpieczeństwa jak rozwiązywanie krzyżówek. W pierwszym miesiącu życia, gdy jeszcze nie było wiadomo, co właściwie mu dolega, i gdy jeszcze tolerował prasę codzienną, przeczytał artykuł o zbiórce pieniędzy na badania nad autyzmem. W opisach ludzi cierpiących na tę chorobę natychmiast rozpoznał siebie. A potem uświadomił sobie, że nie jest sam.
Co więcej, zobaczył zdjęcie kogoś takiego jak on: dwunastoletniego chłopca, sfotografowanego ze swoją siostrą, policjantką z Nowego Orleanu. Chłopiec nie patrzy w obiektyw, tylko w bok. Randal Sześć doskonale rozumie tę niechęć do kontaktu wzrokowego. Jednak, co najbardziej go zdumiewa, chłopiec na zdjęciu się uśmiecha. Wygląda na szczęśliwego. Randal Sześć nigdy nie był szczęśliwy, w ciągu tych czterech miesięcy, które minęły od chwili, gdy wynurzył się z cysterny stworzenia jako osiemnastoletni młodzieniec, ani razu nie poczuł radości. Nigdy. Nawet przez chwilę. Czasem czuje się w miarę bezpieczny... ale nigdy szczęśliwy. Czasem godzinami siedzi wpatrzony w ten wycinek. Chłopiec z fotografii nazywa się Arnie O'Connor. Uśmiecha się. Może Arnie nie jest szczęśliwy cały czas, ale jak widać, ma przynajmniej chwile szczęścia. Arnie posiada wiedzę, której Randal potrzebuje. Arnie zna klucz do szczęścia. A Randal pragnie tego tak gorąco, że czasem w nocy leży, nie śpiąc, i gorączkowo zastanawia się, jak to zdobyć. Arnie mieszka w tym samym mieście, niemal na wyciągnięcie ręki. A choć mieszka tak blisko, jest dla Randala nieosiągalny. Przez cztery miesiące swego życia w postaci ludzkiej Randal Sześć ani razu nie wyszedł poza mury Miłosierdzia. Samo poruszanie się po budynku, chodzenie na zabiegi stanowi dla niego traumatyczne doświadczenie. Dzielnice Nowego Orleanu stanowią dla niego krainy równie odległe jak kratery na Księżycu. Arnie wraz ze swoim sekretem pozostaje dla niego nieosiągalny i nieuchwytny. Jeśli Randalowi uda się dotrzeć do chłopca, pozna tajemnicę szczęścia. Może Arnie nie będzie chciał się nią podzielić. To bez znaczenia. Randal ją z niego wydrze. Randal posiądzie tajemnicę szczęścia. W przeciwieństwie bowiem do większości osób dotkniętych autyzmem Randal Sześć nie stara się unikać przemocy. Furia, która w nim kipi, dorównuje chyba tylko panice, jaką budzi w nim chaotyczny świat.
Do tej pory ukrywał te skłonności do przemocy przed wszystkimi nawet przed Ojcem - w obawie że gdyby się o tym dowiedziano, spotkałoby go coś złego. Już nieraz dostrzegał u Ojca pewien... chłód. Chowa wycinek do szuflady, przykrywając go gazetami. Oczyma wyobraźni nadal widzi Arniego. Uśmiechniętego Arniego. Gdzieś tam, na Księżycu Nowego Orleanu żyje Arnie, który przyciąga do siebie Randala z taką samą siłą, z jaką Księżyc przyciąga morza.
ROZDZIAŁ
13 Niemal całą przestrzeń ciasnej, słabo oświetlonej projektorowni zajmowała stara, zapadnięta kanapa i sterty książek, piętrzące się na każdej płaskiej powierzchni. Najwyraźniej Jelly łączył wyświetlanie filmów z lekturą. Na wprost wejścia znajdowały się drugie drzwi. - Tam - machnął ręką grubas - jest moje lokum. Ben zostawił dla ciebie paczkę. Kiedy Jelly zniknął za drzwiami, Deukalion z ciekawością podszedł do starego projektora, pochodzącego pewnie jeszcze z czasów świetności kina. Była to potężna machina, z gigantycznymi szpulami podającymi i odbierającymi. Taśma o szerokości trzydziestu pięciu milimetrów przechodziła przez labirynt trybików i podajników, by w końcu trafić między lampę a soczewki. Deukalion przez chwilę przyglądał się gałkom, potem kręcił nimi tak długo, aż mógł zajrzeć w cyklopie oko projektora. Zdjął plastikową osłonę, by z bliska zobaczyć cały wewnętrzny mechanizm, skomplikowany system kół, przekładni i silników. To urządzenie potrafiło stworzyć na odległym jasnym ekranie złudzenie, pozór życia. Przez pierwszych dziesięć lat swej egzystencji Deukalion uważał własne życie za mroczne złudzenie. Z czasem jednak owo życie stało się bardzo materialną rzeczywistością, skazując go na wygnanie do wesołych miasteczek i klasztorów. Jelly, który właśnie wrócił, niosąc pełne wycinków pudełko po butach, znieruchomiał na widok Deukaliona, majstrującego przy projek-
torze. - Lepiej zostaw go w spokoju. To zabytek. Wiesz, jak trudno zdobyć części zamienne albo znaleźć speca od tego sprzętu? Ten projektor to serce tego kina. - Które powoli się wykrwawia. - Deukalion zasłonił pokrywą delikatny mechanizm. - Wystarczy odrobina logiki, by poznać tajniki każdej maszyny, bez względu na to, czy jest to projektor, silnik odrzutowy czy wszechświat. - Ben ostrzegał, że za dużo myślisz. - Jelly postawu pudełko na stercie kolorowych magazynów. - Do listu dołączył artykuł z gazety, tak? - I to wystarczyło, bym tu wrócił z drugiej półkuli. Jelly zdjął pokrywkę z pudełka. - Ben sporo tego uzbierał. Deukalion wziął pierwszy wycinek, zerknął na zdjęcie i tytuł: „VICTOR HELIOS PRZEKAZAŁ MILION NA RZECZ ORKIESTRY SYMFONICZNEJ”. Widok tego mężczyzny, praktycznie niezmienionego mimo upływu lat, wstrząsnął nim z tą samą siłą, co w tybetańskim klasztorze. ■■■
Zakrzywione bułaty błyskawic rozdzierają czarne jak smoła niebo, od grzmotów drżą szyby w wysokim gotyckim oknie. Migotliwe płomyki lamp gazowych pełzają po kamiennych murach ogromnego laboratorium. Iskra elektryczna przeskakuje między miedzianymi drutami, biegunami budzącej grozę machiny. Z niebezpiecznie przeładowanych transformatorów strzela snop iskier. Burza rozpętała się na dobre, piorun za piorunem uderza w igłę odgromnika, umieszczonego na najwyższej wieży. Cała ta niezwykła energia i moc zostaje przelana w... ...w niego. Uchyla ciężkie powieki i widzi nad sobą gigantyczne oko, powiększone przez dziwne urządzenie, przypominające lupę jubilera. Lupa znika i wtedy widzi twarz Victora. Młodego, skupionego, pełnego na-
dziei. W białej czapce, w obryzganym krwią fartuchu stoi stwórca, przyszły bóg... ■■■
Artykuł wypadł z drżących rąk Deukaliona i sfrunął na podłogę projektorowni. Ben go przygotowywał, mimo to szok nadal był zbyt wielki. Victor żyje. Żyje. Od ponad stu lat Deukalion własną długowieczność tłumaczył sobie tym, że jest wyjątkowy i został powołany do życia w niezwykły sposób. Dlatego śmierć może się go nie imać. Nigdy nie dopadła go grypa, przeziębienie, żadna choroba ani ludzkie dolegliwości. Ale Victor narodził się z człowieka. Słabości rodzaju ludzkiego powinny stać się również jego udziałem. Deukalion wyjął z wewnętrznej kieszeni rulon grubego papieru, który zwykle nosił w torbie. Rozwiązał wstążkę, rozwinął rulon, przez chwilę wpatrywał się w arkusz, a potem dał go Jelly'emu. Mężczyzna uważnie przyjrzał się szkicowi. - To przecież Helios - powiedział. - Autoportret - wyjaśnił Deukalion. - Victor jest... bardzo uzdolniony. Zabrałem ten portret z jego pracowni... ponad dwieście lat temu. Jelly najwyraźniej musiał być przygotowany, skoro tak spokojnie przyjął to oświadczenie. - Pokazywałem go Benowi niejeden raz. Dzięki temu potem rozpoznał Victora Heliosa na zdjęciach i wiedział, kim naprawdę jest. Odłożywszy autoportret swego stwórcy, Deukalion wyjął z pudełka kolejny wycinek - tym razem było na nim zdjęcie Heliosa odbierającego nagrodę z rąk burmistrza Nowego Orleanu. Trzeci wycinek: Victor z prokuratorem okręgowym podczas kampanii wyborczej. Czwarty: Victor wraz z czarującą małżonką, Eriką, na jakiejś gali dobroczynnej. Victor kupuje rezydencję w Garden District.
Victor funduje stypendium dla studentów Tulane University. Victor, Victor, wszędzie Victor. Deukalion nie pamiętał, kiedy odłożył artykuły ani kiedy podszedł do ściany, ale musiał to zrobić, bo gdy oprzytomniał, stał przed ścianą i walił w nią najpierw jedną, potem drugą ręką z takim impetem, że pięści zgniotły warstwę starego tynku i przebiły mur niemal na wylot. Kiedy wyciągnął ręce, ściskając w nich pokruszone listewki, odłamki ściany posypały się do jego stóp. Słyszał swój ryk furii i wściekłości, ale zdołał go zdławić, nim gniew wziął nad nim górę. Kiedy odwrócił się do Jelly'ego, przez ułamek sekundy wszystko widział jaśniej, potem ciemniej i znowu jaśniej. Wiedział, że przez jego oczy przemknął ogień niczym błyskawica, która przedarła się przez chmury w parną letnią noc. Nieraz widział ten płomień w lustrze. Grubas przyglądał mu się z szeroko otwartymi oczami, widać było, że najchętniej uciekłby z projektorowni, ale po chwili głośno odetchnął. - Ben uprzedzał, że trochę się zdenerwujesz. Deukalion omal nie wybuchnął śmiechem na to stwierdzenie, ale bał się, że śmiech przerodzi się w ryk wściekłości. Po raz pierwszy od lat niewiele brakowało, by stracił kontrolę i uwolnił drzemiące w nim mordercze instynkty. - Wiesz, kim jestem? - zapytał. Jelly spojrzał mu w oczy, powiódł wzrokiem po tatuażu, który tylko częściowo ukrywał zmasakrowaną twarz, i po wysokiej, potężnej sylwetce rozmówcy. - Ben... próbował mi tłumaczyć. I chyba mówił prawdę. - Odrzuć to „chyba” - poradził mu Deukalion. - Jestem zlepkiem trupów przestępców, wygrzebanych z więziennego cmentarza. Pozszywanych, ożywionych, zrodzonych na nowo.
ROZDZIAŁ
14 Na zewnątrz była parna noc. W bibliotece Victora Heliosa klimatyzacja tak wychłodziła pomieszczenie, że bardzo przydał się ogień, strzelający wesoło w kominku. Ogień pojawiał się w jego najmniej przyjemnych wspomnieniach. Pożar diabelskiego młyna. Bombardowanie Drezna. Atak Mossadu na tajne laboratorium, które wraz z doktorem Mengele wybudował w latach powojennych w dżungli Wenezueli. Mimo to lubił, gdy lekturze towarzyszyło pogodne trzaskanie ognia w kominku. Zresztą ilekroć - tak jak to czynił w tej chwili - studiował specjalistyczną prasę medyczną: „The Lancet”, „JAMA”, „Emerging Infectious Diseases”, ogień nie stanowił jedynie przyjemnego tła, ale bywał też odbiorcą opinii Victora na temat współczesnej medycyny. Helios często wyrywał kartki z czasopism i wrzucał je w płomienie. Czasem nawet palił całe numery. Żaden z tych przemądrzałych naukowców nie odkrył niczego, na co on sam już dawno by nie wpadł. Wyprzedzał ich o kilka długości. Mimo to czuł, że powinien trzymać rękę na pulsie i śledzić nowinki ze świata genetyki, biologii molekularnej i pokrewnych dziedzin. Tak samo czuł też, że powinien był dostać inne wino, które lepiej niż cabernet, wybrany przez Erikę, pasowałoby do prażonych orzechów włoskich. Zdecydowanie za dużo taniny. Znacznie lepszy byłby delikatny merlot. Erika siedziała w fotelu naprzeciwko, pogrążona w lekturze. Ostatnio zauroczyła ją poezja Emily Dickinson, co niezwykle drażniło Victora.
Nie przeczył, że Dickinson to znakomita poetka, ale, doprawdy, przesadzała z tą obsesją na punkcie Boga. Jej wiersze mogły omotać naiwnych. Intelektualna trucizna. Jeśli Erika miała jakieś oczekiwania wobec bóstwa, wszystkie mogły zostać zaspokojone tutaj, w tym pokoju. Wszak jej mąż był zarazem jej stwórcą. Zewnętrzna powłoka wyszła mu całkiem udatnie. Erika była piękna, obdarzona naturalnym wdziękiem i elegancją. Wyglądała na dwadzieścia pięć lat, ale narodziła się zaledwie sześć tygodni temu. Victor zaś, choć skończył dwieście czterdzieści lat, wyglądał na czterdziestopięciolatka. Podtrzymanie tego młodzieńczego wyglądu wymagało od niego znacznie więcej wysiłku niż stworzenie urodziwej niewiasty. Ale Victor wymagał od żony nie tylko wdzięku i urody. Pragnął, by małżonka posiadała wyrafinowany gust oraz wybitną inteligencję. Pod tym względem jednak Erika sprawiła mu prawdziwy zawód. Choć do jej mózgu zostały załadowane dane z wirtualnych encyklopedii etykiety, dowcipu i dobrego wychowania, najbardziej wyrafinowane książki kulinarne i poradniki koneserów win, Erika okazała się niezbyt pojętną uczennicą. Oczywiście Victor zdawał sobie sprawę, że samo posiadanie wiedzy nie równa się wykorzystywaniu jej w praktyce, ale Erika za słabo się przykładała. Cabernet zamiast merlota, Dickinson... Równocześnie jednak Victor musiał przyznać, że żona posiadała znacznie więcej uroku i towarzyskiego obycia niż jej poprzedniczka Erika Trzy. Erika Cztery być może nie jest jeszcze wersją ostateczną - to pokaże czas - ale mimo różnych wad nie musiał się jej tak bardzo wstydzić. Rozdrażniony lekturą czasopism medycznych i tomikiem poezji Dickinson, nad którym pochylała się Erika, zerwał się z fotela. - Jestem w twórczym nastroju. Chyba pójdę do pracowni. - Będę ci potrzebna, najdroższy? - Nie. Zostań tu, czytaj sobie. - Posłuchaj - powiedziała z dziecinnym zachwytem i nim zdążył ją
powstrzymać, przeczytała fragment wiersza. - „Pszczoły nie obchodzi pochodzenie nektaru. Najmniejsza koniczyna jest dla niej arystokratą”. - Czarujące - odparł. - Ale dla urozmaicenia mogłabyś poczytać Thoma Gunna i Fredericka Seidla. Mógłby rozkazać jej, co ma czytać, i usłuchałaby. Ale nie chciał żony - bezwolnej maszyny. Pragnął istoty, która sama szuka i znajduje. Absolutnego posłuszeństwa wymagał jedynie tam, gdzie w grę wchodził seks. Victor udał się do przypominającej zaplecze dużej restauracji olbrzymiej kuchni, w której służba mogła przyrządzić kolację dla setki gości, a z niej przeszedł do spiżarni. Uginające się pod ciężarem puszek półki rozsunęły się, gdy nacisnął ukryty guzik. Za spiżarnią, schowana w samym sercu domu, mieściła się jego pracownia. Jego oficjalne laboratoria znajdowały się w budynkach Helios Biovision, firmy, z którą go kojarzono i która przyniosła mu majątek, powiększając jego - i tak już olbrzymią - fortunę. W zabudowaniach starego szpitala zaś, znanego jako Miłosierdzie lub Miłosierne Dłonie, prowadził swoje właściwe badania. W dziele tworzenia nowej, idealnej rasy, która zastąpi nieudanego homo sapiens, wspierali go pomocnicy, twory jego rąk. Tutaj, w niewielkim, pozbawionym okien pomieszczeniu o wymiarach sześć na cztery i pół metra, pracował nad niewielkimi eksperymentami, które potem często odgrywały kluczową rolę w jego epokowym przedsięwzięciu. W swoim supernowoczesnym laboratorium Victor czuł się trochę jak święty Mikołaj w swojej fabryce zabawek dla milusińskich. Kiedy Mary Shelley wzięła na warsztat zasłyszaną legendę - notabene opartą na faktach - uczyniła z Victora tragiczną, żałosną figurę, a na końcu powieści go uśmierciła. Victor rozumiał, że zdecydowała się na takie zakończenie, ponieważ niosło znacznie większy potencjał dramatyczny, ale nie mógł jej darować, że przedstawiła go jako budzącą litość kreaturę. Do tego jeszcze ta wyższość, z jaką traktowała jego dzieło. A czegóż
nadzwyczajnego ona sama dokonała? Jakie wielkie dzieło, oprócz tego jednego, napisała? I wreszcie, kto z nich dwojga pozostał przy życiu? Ona czy on? Choć Shelley w powieści opisywała jego laboratorium jako imponujące, fantasmagoryczne cudo techniki, wolała unikać szczegółów. Dopiero po pierwszej filmowej adaptacji jej powieści Frankensteina zaczęto utożsamiać z „szalonym naukowcem”, a jego laboratorium zaczęto przedstawiać jako pomieszczenie godne szarlatana, pełne tajemniczych butelek, z których kipią podejrzane substancje. Co najzabawniejsze, hollywoodzka wizja okazała się całkiem bliska prawdy. Oczywiście sprzęt i maszyneria wyglądały zupełnie inaczej, ale hollywoodzcy scenografowie bardzo udatnie oddali atmosferę laboratorium. Nawet pracownia za ścianą spiżarni miała w sobie coś z atmosfery piekła. Na środku blatu stało spore akwarium wypełnione mlecznym roztworem preparatu antybakteryjnego. W naczyniu zaś znajdowała się odcięta ludzka głowa. Ściśle rzecz biorąc, głowa nie była odcięta, bo nigdy nie spoczywała na ludzkich barkach. Victor stworzył ją, bo potrzebował puszki na mózg. Głowa była pozbawiona owłosienia, twarz została ukształtowana dość topornie. System plastikowych rurek wystających z szyi doprowadzał natlenioną, bogatą w składniki odżywcze oraz enzymy krew, a odprowadzał uboczne produkty metabolizmu. Ponieważ głowa nie musiała oddychać, trwała w absolutnym bezruchu. Tylko drgania gałek ocznych pod powiekami świadczyły, że śpi. Mózg znajdujący się w czaszce posiadał samoświadomość tylko w ograniczonym stopniu; miał jej tyle, ile Victorowi było potrzebne do badań. Victor podszedł do stołu, witając szklany pojemnik: - Bierzemy się do roboty, Karloff. Nikt nie mógł zarzucić Victorowi Heliosowi, alias Frankensteinowi, braku poczucia humoru. Głowa otworzyła oczy. Były niebieskie i przekrwione.
Do mózgu Karloffa załadowano niezbędną porcję informacji, dzięki czemu umiał mówić. - Gotów - odparł chrapliwie. - Gdzie jest twoja ręka? - spytał Victor. Przekrwione oczy natychmiast skierowały się ku niewielkiemu stolikowi w głębi pomieszczenia. Tam w płytkim roztworze płynu bakteriobójczego spoczywała żywa dłoń. Podobnie jak do głowy były do niej doprowadzone liczne plastikowe rurki oraz elektryczna pompa o niskim napięciu, która uruchamiała nerwy, umożliwiając pracę mięśni. Systemy podtrzymujące czynności życiowe głowy i dłoni były całkowicie autonomiczne, nic ich nie łączyło. Sprawdziwszy odczyty na monitorach i wprowadziwszy drobne korekty, Victor polecił: - Karloff, rusz kciukiem. Dłoń w naczyniu leżała nieruchomo. Najmniejszego ruchu. Aż wreszcie... kciuk drgnął, zgiął się i znowu wyprostował. Victor od dawna szukał genów mogących przenosić te nieuchwytne, nadprzyrodzone moce, które niektórzy ludzie posiadali, choć nie potrafili nad nimi panować. Od pewnego czasu Helios zaczął odnosić w tej dziedzinie drobne sukcesy. Karloff, ten nawet nie kikut człowieka, mocą własnej telekinezy psychomotorycznej zdołał zmusić do poruszenia się dłoń, która w żaden sposób nie była z nim powiązana. - Zagraj arpeggio - rozkazał Victor. Dłoń w płytkim naczyniu uniosła się nieco i przebierała w powietrzu palcami, szarpiąc struny niewidzialnej harfy. Zadowolony z efektu, wydał następne polecenie: - Karloff, zaciśnij pięść. Dłoń powoli się zaciskała. Mocno, coraz mocniej, aż zbielały knykcie. Na twarzy Karloffa nie malowały się żadne emocje, ale zaciśnięta pięść wyglądała jak uosobienie furii i żądzy mordu.
ROZDZIAŁ
15 Kolejny dzień, kolejne morderstwo. Drugi raz z rzędu świeżo po śniadaniu Carson pędziła na złamanie karku, by oglądać okaleczone zwłoki. Kiedy Carson ostro zahamowała i gwałtownie skręcając kierownicą, wcisnęła swój nieoznakowany samochód między dwa radiowozy stojące przed budynkiem biblioteki, ekipa telewizyjna już wyciągała sprzęt z furgonetki. - Ja tu ustanawiam rekordy prędkości w terenie zabudowanym jęknęła - a dziennikarze już są na miejscu. - Zapłać odpowiednim ludziom - poradził Michael - to następnym razem najpierw zadzwonią do ciebie, a potem do Channel 4. Ledwo wysiedli z samochodu, dziennikarz zawołał do Carson: - Pani O'Connor! Czy to prawda, że tym razem Chirurg wyciął serce? - Może dlatego to tak ich interesuje - syknęła do Michaela - bo sami nie mają serca? Po kamiennych stopniach wbiegli do biblioteki, neogotyckiego budynku z czerwonej cegły, ozdobionego granitowymi łukami i kolumnami. - Ten sam schemat - przywitał ich policjant pilnujący wejścia. - To ten sam gość. - Siedem morderstw w ciągu trzech tygodni to już nie schemat odparła Carson. - To rzeź. - Powinienem był wziąć książkę - przypomniał sobie Michael, gdy
mijali stanowisko dyżurnej bibliotekarki. - Już dawno miałem ją zwrócić. - Ty? Wypożyczyłeś książkę? Czciciel DVD i książka? - To był przewodnik po DVD. Ekipa zbierająca materiały z miejsca zbrodni, fotografowie i lekarze policyjni niczym milczący indiańscy przewodnicy bez słowa poprowadzili Carson i Michaela przez labirynt regałów. Byli już prawie u celu, gdy trafili na Harkera i Fryego, którzy opasywali żółtą taśmą miejsce zbrodni. - Wczorajszy jednoręki bandyta dziś stał się złodziejem serc odezwał się Michael, w ten sposób dając do zrozumienia, że to jego sprawa i jego terytorium. Twarz Fryego, zwykle tylko lśniąca od tłuszczu, dziś była też kredowoblada. Znacząco trzymał się za brzuch, jakby zjadł na śniadanie jakieś lewe krewetki. - Jeśli chodzi o mnie - odezwał się - możesz sobie wziąć tę sprawę. Ja straciłem na nią ochotę. Nawet jeśli Harker także był gotów się wycofać, to kierowały nim inne pobudki. Policzki miał krwistoczerwone, a w oczach malowało się wyzwanie. Przeciągnął ręką po jasnych włosach. - A mnie się wydaje, że ten, kto weźmie tę sprawę, włazi na minę powiedział. - Ta historia została tak nagłośniona, że wystarczy jeden drobny błąd, a media zniszczą gościa i będzie mógł pożegnać się z karierą. - Jeśli to oznacza współpracę zamiast rywalizacji - odparł Michael zgadzamy się. Carson nie była skłonna tak łatwo wybaczyć tamtej parce wchodzenia na swoje terytorium, ale robiła dobrą minę do złej gry. - Kto tym razem? - zapytała. - Ochroniarz z nocnej zmiany - odpowiedział Harker. Ponieważ Frye nie wykazywał najmniejszej chęci, by ruszyć się z miejsca, Harker przeszedł pod taśmą i poprowadził Carson i Michaela do końca regału, tam skręcił i powiódł ich wzdłuż kolejnego długiego rzędu półek.
Stanęli przed tabliczką z nazwą działu: „Aberracje psychiczne”. Dziewięć metrów dalej leżało ciało mężczyzny. Bardziej przypominało prosiaka obrabianego w rzeźni niż człowieka. Carson weszła do alejki, ale zatrzymała się w pewnej odległości od ciała, by nie zniszczyć ewentualnych śladów. Przyglądała mu się w milczeniu, zastanawiając się, jak pokierować pracami ekipy kryminalistycznej. - To mi wygląda na profesjonalną robotę. Rozciął go lepiej niż niektórzy chirurdzy - odezwał się zza jej ramienia Harker. - Facet musi mieć profesjonalny sprzęt. - Przynajmniej możemy wykluczyć samobójstwo - pocieszył się Michael, podchodząc do koleżanki. - Ale to prawie wygląda na samobójstwo - mruknęła w zadumie Carson. - Chwileczkę, przypomnijmy sobie reguły tego związku - powiedział Michael. - To ty robisz tu za normalnego faceta. - Musiał stawiać opór - zauważył Harker. - Z półek pospadały książki. Rzeczywiście, obok ciała denata leżało może ze dwadzieścia książek. Żadna nie była otwarta. Niektóre były równo ułożone, jedna na drugiej. - Za równo leżą - uznała Carson. - To wygląda raczej, jakby ktoś je czytał, a potem odłożył na bok. - Może doktor Jekyll siedział na podłodze, dumając nad swoim szaleństwem, gdy nakrył go ochroniarz? - podsunął Michael. - Popatrz uważnie - odparła Carson. - Książki prawie nie są obryzgane, plama krwi jest stosunkowo nieduża. Nie było walki. - Nie było walki? - powtórzył drwiąco Harker. - Powiedz to gościowi bez serca. - Broń nadal jest w kaburze - ciągnęła Carson. - Nawet nie sięgnął po spluwę, a tym bardziej nie strzelił. - Chloroform zza pleców? - zasugerował Michael. Policjantka nie od razu odpowiedziała. Nocą szaleństwo zakradło się tu z walizką narzędzi chirurgicznych. Słyszała ostrożne kroki szaleństwa, jego wolny, cichy oddech.
Zapach krwi ofiary sprawił, że Carson przeszył nagły dreszcz grozy. W tej bibliotece zetknęła się z czymś - czymś, czego nie potrafiła nazwać ani sprecyzować - z czym nigdy jeszcze nie miała do czynienia; to było coś tak nienaturalnego, że stawało się aż nadnaturalne. Przemawiało do jej emocji, nie intelektu; przywoływało: „Zobacz mnie, poznaj”. - Zaczyna się - szepnął jej do ucha Michael. - Uruchamiasz swoje czarcie moce? W ustach zaschło jej z przerażenia, dłonie zlodowaciały. Strach był jej stałym towarzyszem. Potrafiła się bać, a równocześnie zachować czujność, bystrość i szybkość. Czasem nawet lęk wyostrzał jej zmysły, rozjaśniał myśli. - To wygląda zupełnie tak, jakby gość położył się na podłodze i czekał, aż tamten go poćwiartuje - odezwała się wreszcie. - Przyjrzyj się jego twarzy. Mężczyzna miał otwarte oczy, a twarz spokojną, nie wykrzywioną w grymasie przerażenia ani bólu. - Chloroform - powtórzył swoją hipotezę Michael. Carson pokręciła głową. - Był przytomny. Spójrz w jego oczy, popatrz na jego usta. Umierał z pełną świadomością. Przyjrzyj się jego dłoniom. Lewa dłoń martwego ochroniarza spoczywała u jego boku, odwrócona wewnętrzną stroną, z rozluźnionymi palcami. To ułożenie mogło świadczyć, że został zastosowany środek odurzający. Ale prawa dłoń była zaciśnięta w pieść. Gdyby mężczyzna został odurzony chloroformem, ta ręka też byłaby rozluźniona. Carson zapisała te obserwacje w notesie. - A więc? - wróciła do rzeczywistości. - Kto znalazł denata? - Bibliotekarka z porannej zmiany - odparł Harker. - Nancy Whistler. Zabarykadowała się w toalecie. Nie chce wyjść.
ROZDZIAŁ
16
W damskiej toalecie unosiła się woń środka dezynfekującego o zapachu leśnym oraz perfum White Diamonds. Źródłem pierwszej woni był dyżurny zestaw środków czyszczących z wózka sprzątaczki, źródłem drugiej - Nancy Whistler. Młoda, ładna, ubrana w dopasowaną sukienkę w kolorze żonkili zadawała kłam wszelkim stereotypom dotyczącym bibliotekarek. Pochylona nad umywalką, spryskiwała twarz chłodną wodą. Potem nalała trochę wody w złożone dłonie, wypłukała nią usta i wypluła. - Przepraszam, nie mogę się pozbierać - powiedziała. - Nie ma sprawy - uspokoiła ją Carson. - Boję się stąd wyjść. Ilekroć myślę, że już nie mam czym rzygać, znów zaczynam haftować. - Uwielbiam tę robotę - zwierzył się Michael koleżance. - Z wstępnych oględzin wynika, że zamki nie zostały wyłamane. Jest pani absolutnie pewna, że kiedy przyszła rano do pracy, drzwi były zamknięte na klucz? - dociskała Carson. - Tak. Na oba zamki. - Kto jeszcze ma klucze od budynku? - Dziesięć osób, może dwanaście - odparła Nancy Whistler. - Teraz nie przypomnę sobie nazwisk. Trzeba mieć odrobinę litości dla świadka, który właśnie przeżył bliskie spotkanie ze zmasakrowanym ciałem. Carson postanowiła trochę odpuścić. - Proszę przesłać mi tę listę e-mailem. Jak najszybciej. - Jasne, oczywiście. Rozumiem. - Bibliotekarka skrzywiła się, jakby znowu zbierało jej się na wymioty. - Boże, to był odrażający ropuch, ale nie zasługiwał na coś takiego. - Michael pytająco uniósł brwi, więc wyjaśniła: - Bobby Allwine. Ochroniarz. - Może pani zdefiniować „ropucha”? - poprosił Michael. - Ciągle... się na mnie gapił, robił niestosowne uwagi. Przystawiał się do mnie jakoś tak... dziwnie. - Molestowanie seksualne? - Nie. Nic konkretnego nie robił. Tylko to jego dziwaczne zacho-
wanie. Jakby niczego nie kumał, nie wiedział, jak trzeba się zachowywać. - Pokręciła głową. - I sprawiały mu przyjemność wizyty w domach pogrzebowych. Carson i Michael spojrzeli po sobie. - Co w tym dziwnego? - spytał policjant. - Ale on chodził oglądać zwłoki - wyjaśniła Whistler. - Na nabożeństwa pogrzebowe. Zupełnie obcych ludzi. Dwa, trzy razy w tygodniu. - Po co? - Mówił, że lubi patrzeć na nieboszczyków spoczywających w trumnach. Twierdził, że... w ten sposób się odpręża. - Nancy zakręciła kran. - Bobby był specyficzny, ale... dlaczego ktoś postanowił mu wyciąć serce? Michael wzruszył ramionami. - Dla perwersyjnej przyjemności. Na pamiątkę. Na kolację. Nancy Whistler zzieleniała i dopadła do drzwi kabiny. - Och, znakomicie - zwróciła się Carson do kolegi. - Brawo.
ROZDZIAŁ
17 Łuszcząca się farba, odpadający tynk, zardzewiałe pręty ogrodzenia, smętnie zwisające, pożółkłe od słońca pnącza winorośli oraz krostowate grzyby rosnące w licznych szparach betonowego chodnika stanowiły podstawowy motyw dekoracyjny budynku. Na nędznym trawniku, wyglądającym jakby ktoś go posypał solą, stała tablica obwieszczająca: MIESZKANIA DO WYNAJĘCIA/TYLKO DLA ŻAŁOSNYCH FRAJERÓW. Tak naprawdę na tablicy znajdowała się tylko pierwsza część komunikatu. Ostatnich czterech słów nikt nie musiał dopisywać. Carson wystarczył pobieżny rzut oka na budynek, by je sobie w duchu dopowiedzieć. Na trawniku oprócz tablicy królowało siedem różowych flamingów. - Dam sobie głowę uciąć, że gdzieś niedaleko stoją plastikowe krasnale - powiedział Michael. Ktoś kiedyś pomalował cztery z siedmiu flamingów, wybierając bardziej tropikalne odcienie - zieleń mango i ananasowożółty - zapewne w nadziei, że dzięki temu te wątpliwe ozdoby trawnika nie będą aż tak razić oczu. Nowa farba już częściowo się złuszczyła, prześwitywał spod niej niezniszczalny róż. Właśnie ze względu na atmosferę, a nie niską cenę mieszkań, ten zapuszczony budynek wraz ze swoim dziwacznym otoczeniem idealnie nadawał się na dom dla dziwaków wszelkiej maści, chociażby takich jak Bobby Allwine, ten od wyciętego serca. Tu, w otoczeniu podobnych do siebie, czuli się oni swojsko i bezpiecznie, bo nikt nie zwracał na nich
uwagi. Szpakowaty mężczyzna klęczał na stopniu schodów wejściowych, naprawiając poręcz. - Przepraszam, pan tu pracuje? - spytał Michael, błyskając legitymacją policyjną. - Tylko jeśli muszę. - Starszy mężczyzna z uznaniem zmierzył wzrokiem Carson, ale nadal zwracał się tylko do Michaela. - Co to za jedna? - Dziś mamy akcję „Przyprowadź do pracy siostrę”. Pan jest tu zarządcą? - A czy taką ruiną można zarządzać? Nie, jestem tylko zwyczajnym cieciem. Przyszliście zobaczyć mieszkanie Bobby'ego Allwine'a? - Wiadomości szybko się rozchodzą. Cieć odłożył śrubokręt i wstał z klęczek. - Tylko dobre wiadomości. Proszę za mną. Weszli w wąską ciemną klatkę schodową. Farba na ścianach się łuszczyła, w wilgotnym powietrzu unosił się nieprzyjemny zapach. Dozorca też nie pachniał fiołkami. - Już nigdy nie będę narzekał na swoje mieszkanie - obiecał Michael, idąc za nim po schodach. Ich przewodnik zatrzymał się przed mieszkaniem 2-D i zaczął szperać po kieszeniach w poszukiwaniu klucza. - Podobno miał wyciętą wątrobę - powiedział. - Serce - sprostowała Carson. - To jeszcze lepiej. - Nie lubił pan Bobby'ego Allwine'a? - Prawie go nie znałem - odparł, otwierając drzwi. - Ale dzięki temu cena jego mieszkania podskoczy o pięćdziesiąt dolców. - A widząc na ich twarzach niedowierzanie, dorzucił: - Tak, są tacy, którzy za to dopłacą. - Kto? - zapytał Michael. - Rodzina Addamsów? - Ludzie, którzy lubią mieszkanie z charakterem. Carson wepchnęła się do środka, a gdy starszy mężczyzna próbował się za nią wcisnąć, Michael odsunął go na bok.
- Zawołamy pana, gdy skończymy. Rolety były zaciągnięte i choć na dworze świeciło jasne popołudniowe słońce, w pokoju panował mrok. Carson namacała włącznik i zapaliła światło. - Michael, widziałeś coś takiego? Ściany i sufit salonu były pomalowane na czarno. Parkiet, listwy, drzwi i framugi okienne również były czarne. Rolety także. Jedynym meblem był czarny plastikowy fotel, stojący na środku pokoju. - Czy Martha Stewart ma jakąś gorącą linię z dyżurnym projektantem wnętrz? - spytał Michael, zamykając drzwi. W szczelnie zamkniętym pomieszczeniu nie działała klimatyzacja. Lepkie, gorące powietrze, czerń i skądś znany, charakterystyczny zapach sprawiły, że Carson poruszała się sennie, jak odurzona. - Co tak pachnie? - spytała. - Lukrecja. Intensywny, słodkawy i natrętny zapach. Tak, to rzeczywiście lukrecja. A choć zwykle wydawał się dziewczynie przyjemny, tu przyprawiał ją o mdłości. Czarny parkiet lśnił jak lustro - żadnego kurzu ani „kotów”. Carson przeciągnęła palcem po parapecie, futrynie drzwi - też idealnie czyste. Podobnie jak wcześniej w bibliotece, kiedy patrzyła na martwego Allwine'a, dopadł ją strach. Przepełzł po plecach i złożył lodowaty pocałunek na jej karku. W zadbanej, sterylnie czystej kuchni Michael zawahał się, zanim otworzył czarne drzwi lodówki. - Czuję się, jakbym był w kuchni Jeffreya Dahmera: odcięte głowy wśród słoiczków z korniszonami i majonezem, a w plastikowej torebce wyrwane serce. Okazało się, że wnętrze lodówki też zostało pomalowane na czarno. Na szczęście nie znaleźli w niej głów, tylko ciasto czekoladowe i ćwierćlitrowy karton mleka. Szafki świeciły pustkami. W szufladzie leżały trzy łyżki, dwa widelce i dwa noże.
Z oświadczenia, jakie Allwine złożył, ubiegając się o pracę, wynikało, że ochroniarz mieszkał tu od dwóch lat. Tymczasem mieszkanie wyglądało, jakby jego lokator był gotów w każdej chwili je opuścić, nie zabierając ze sobą wielu przedmiotów. W trzecim pomieszczeniu znajdowała się sypialnia. Sufit, ściany i podłoga były czarne. Pościel na łóżku: czarna. Czarna szafka nocna, czarna lampa, czarne radio z zielonym wyświetlaczem. - Co to za mieszkanie? - Nie mogła nadziwić się Carson. - Może był satanistą? Albo zbyt gorliwym fanem metalu? - Nie ma sprzętu grającego. Ani telewizora. Michael zlokalizował źródło zapachu lukrecji. Na twardym siedzisku przy oknie stała tacka z kilkoma niskimi, czarnymi, zgaszonymi świecami. Policjant pochylił się i pociągnął nosem. - Zapachowe. Carson pomyślała, ile czasu oraz wysiłku wymagało stworzenie tak jednolicie czarnego wnętrza, i nagle zobaczyła Arniego i jego zamek z klocków lego. Bobby Allwine miał pracę i potrafił funkcjonować w społeczeństwie, ale na pewnym poziomie cierpiał na podobne zaburzenia psychiczne jak jej brat. Tyle że Arnie był łagodny, a - jeśli wierzyć temu otoczeniu - rak, który toczył psychikę Allwine'a, był złośliwy. - Powinni brać za to mieszkanie dodatkowo stówę miesięcznie orzekł Michael. Kiedy Carson zapaliła światło w łazience, musiała zmrużyć oczy. Ściany, terakota, kafelki, umywalka i sedes - wszystko było oślepiająco białe i aż lśniło od czystości. Ostry zapach amoniaku zabił nawet natarczywą woń lukrecji. Na ścianie naprzeciwko lustra połyskiwały brzytwy. Setki brzytew, identycznie powbijanych w płytę gipsową: pod tym samym kątem, tak że część ostrza wystawała niczym srebrzyste żądło. Całe rzędy czystych, błyszczących, nieużywanych brzytew. - Wygląda na to - powiedziała - że ofiara była jeszcze bardziej pokręcona niż oprawca.
ROZDZIAŁ
18
W wyższych sferach Nowego Orleanu uczestnictwo w oficjalnych kolacjach i wydawanie ich uważano wręcz za obowiązkowe, a Victor traktował swoje zobowiązania bardzo poważnie. W obszernej rezydencji, znajdującej się w malowniczej dzielnicy Garden District, krzątały się pokojówki Christine i Sandra oraz lokaj William, kończąc przygotowania do wieczornej fety. Posprzątali wszystkie pokoje, wstawili świeże kwiaty i świece, zamietli tarasy i ganki. Ogrodnicy zaś dopilnowali, by trawniki, drzewa, krzewy oraz klomby również wyglądały wzorowo. Wszyscy ci ludzie stanowili dzieło Victora i Miłosiernych Dłoni, zatem nie odczuwali zmęczenia, a swoje zadania wykonywali bez zarzutu. Stół w jadalni był już nakryty dla dwunastu osób: serwetki od Pratesiego, srebra Buccelattiego, porcelana z Limoges, wiekowe srebrne półmiski z pracowni Paula Storra i, również stamtąd, olbrzymi kandelabr, przedstawiający Bachusa z bachantkami. Wszystko to lśniło piękniej i efektowniej niż rząd brylantów na wystawie u Tiffany'ego. Pokojówki i lokaj czekali na werdykt pana. Victor - już w stroju wieczorowym - wszedł do jadalni i ocenił stan przygotowań. - Sandro, dobrze wybrałaś porcelanę dla dzisiejszych gości. Służąca zareagowała na pochwałę nieco wymuszonym uśmiechem. - Niestety, Williamie, na tych kieliszkach zostały ślady palców. Lokaj natychmiast zabrał wskazane kieliszki. Obok kandelabru ustawiono dwie kompozycje z kremowych róż. - Christine, za dużo zieleni - skrytykował je Victor. - Usuń ją, niech będzie widać piękno samych kwiatów. - To nie ja układałam kwiaty - odparła. Było jej przykro, że musiała zdradzić, kto wykonał bukiety. - Pani Helios postanowiła sama się tym zająć. Przeczytała poradnik bukieciarstwa. Victor wiedział, że służba przepada za Eriką i bardzo się stara, by żona dobrze wypadała w jego oczach. Westchnął. - Popraw kompozycje, ale nie mów o tym mojej żonie.
Wyjął jedną z róż i w zamyśleniu obracał ją między palcami. Powąchał kwiat, dostrzegając, że płatki zaczynają już więdnąć. - Jest taka... młoda. Nauczy się. ■■■
Kiedy zbliżała się pora przybycia gości, Victor udał się do sypialni, by sprawdzić, co zatrzymuje Erikę. Siedziała w gotowalni przed toaletką. Jej jedwabiste kasztanowe włosy opadały na ramiona, których nieskazitelna linia i mleczna biel nieodmiennie go zachwycały. Niestety, żona zbyt wielką wagę przywiązywała do makijażu. - Eriko, nie poprawisz doskonałości. - Ale ja tak bardzo pragnę ci się podobać, Victorze. - W takim razie zmyj te mazidła. Niech zajaśnieje twoje naturalne piękno. Dałem ci wszystko, czego potrzebujesz, by olśniewać i zachwycać. - Miło z twojej strony - odparła, niepewna, czy usłyszała komplement, czy krytykę. - Żona prokuratora okręgowego ani rektora uniwersytetu nie będą wypacykowane jak jakieś gwiazdki muzyki pop. Jej uśmiech zgasł. Victor zawsze uważał, że w kontaktach z podwładnymi - i z własną żoną - lepsza jest bolesna prawda niż krytyka ukryta pod miłymi słówkami. Stanąwszy za Eriką, powiódł dłońmi po jej nagich ramionach i pochylił się, wdychając zapach jej włosów. Potem odgarnął tę gęstą grzywę i całował jej kark. Czuł, jak żonę przeszył dreszcz. Pociągnął palcami po szmaragdowej kolii. - Brylanty byłyby lepsze. Proszę, zmień ją. Dla mnie. Ich spojrzenia spotkały się w lustrze. Erika pierwsza spuściła wzrok. Popatrzyła na rząd słoiczków z kosmetykami i pędzle do makijażu. - Twoje wymagania w każdej dziedzinie są... takie wysokie - wyszeptała. Znów pocałował ją w kark i wyszeptał: - Dlatego cię stworzyłem. Moja żono.
ROZDZIAŁ
19 Jadąc na szybką kolację w barze przy Jackson Square, Carson i Michael próbowali ustalić, co już wiedzą. - Allwine nie został znieczulony - oznajmiła Carson. - Przecież jeszcze nie masz wyników. - Przypomnij sobie jego twarz. Morderca nie podał mu chloroformu. - Czyli Bobby i ten gość z pralni chemicznej, Chaterie, byli wyjątkami. - Ale trzeci mężczyzna, Bradford Waiden, został odurzony chloroformem - zwrócił uwagę Michael. - Gdyby nie on, mielibyśmy pewną prawidłowość. - Chirurg wszystkich ich pozbawił narządów wewnętrznych. - A kobietom zabiera uszy, stopy, dłonie... Nancy Whistler przysłała ci listę osób, mających klucze od biblioteki? - Tak, ale po wizycie w mieszkaniu Allwine'a jestem gotowa się założyć, że sam wpuścił mordercę. Facet nie musiał wykradać klucza. - Skąd ta pewność? - Nie wiem. Takie mam przeczucie. - Może skupmy się na analizowaniu faktów - podsunął policjant. Po pierwsze... rezygnuję z hipotezy, że między denatami istnieje jakiś związek. To przypadkowe ofiary. - A jak do tego doszedłeś? - Od czasu do czasu ja również miewam przeczucia. - Wpadłeś może na pomysł, jakie kryterium stosuje morderca, po-
zbawiając ofiary określonych części ciała? - Elizabeth Lavenza pływała bez dłoni. Czy dłonie odgrywały szczególną rolę w jej życiu albo pracy? Była pianistką? Malarką? - Może masażystką? - Wiesz doskonale, że pracowała w księgarni. - Meg Saville, turystka z Idaho. - Odciął jej stopy. - Nie była baletnicą. Zwyczajną recepcjonistką. - Pielęgniarkę pozbawił uszu, studentkę nóg - podsumowała Carson. - Jeśli istnieje jakiś klucz, to my go nie znamy. - Pracownikowi pralni chemicznej wyciął wątrobę, barmanowi nerkę. Gdyby to barmana pozbawił wątroby, łatwo byłoby znaleźć związek. - Żałosne - zgasiła go. - Wyjątkowo żałosne - przyznał. - Barman był gotycystą, a Allwine przemalował mieszkanie na czarno. Może to ich łączyło? - To nie było mieszkanie gotycysty, tylko zwykłego świra. Zaparkowała nieprzepisowo przed ulubionym barem gliniarzy, specjalizującym się w regionalnej kuchni cajun. Właśnie mieli wejść, gdy ze środka wymaszerował Harker z dużą torbą jedzenia na wynos, ciągnąc za sobą aromatyczną smugę przypieczonego suma. Carson nagle przypomniała sobie, że nie jadła lunchu. Niezdziwiony tym spotkaniem Harker odezwał się, jakby przed momentem się rozstali: - Podobno burmistrz już w weekend zażąda stworzenia specjalnego zespołu. Skoro i tak będziemy skazani na współpracę, może już teraz zacznijmy dzielić się swoimi odkryciami. - Chyba wiesz, co w departamencie mówi się o tobie i Fryem? odcięła się Carson. - Nazywają was tanimi efekciarzami. - Zazdrość - zlekceważył to Harker. - Rozwiązujemy więcej spraw niż jakikolwiek inny zespół. - A czasem pomagacie sobie, kasując podejrzanego - wtrącił Michael, robiąc aluzję do nieodległych wydarzeń, kiedy to Harker uczestniczył w strzelaninie i tylko cudem wybronił się od komisji dyscypli-
narnej. Starszy policjant uśmiechnął się z wyższością. - Chcesz się dowiedzieć, jaką mam teorię na temat ochroniarza z biblioteki? - A czy chcę się dowiedzieć, jak boli rak trzustki? - odparował Michael. - Czarne pomieszczenia świadczą o ukrytym pragnieniu śmierci ciągnął niezrażony Harker. - Cholera - powiedziała Carson. - Każdą z tych brzytew w łazience próbował podciąć sobie żyły mówił Harker. - Ale brakowało mu odwagi. - Poszliście z Fryem do mieszkania Allwine'a? - Tak. Wy dwoje - odparł pobłażliwie - jesteście naszymi dzieciątkami, czasem musimy zmienić wam pieluchy. Przeszedł między nimi, zostawiając ich przed barem, ale po kilku krokach zatrzymał się i obejrzał. - Kiedy wy stworzycie jakąś hipotezę, chętnie jej posłucham. - Właśnie znalazłem pierwszego kandydata, któremu chętnie wyrwałbym serce - mruknął Michael do koleżanki.
ROZDZIAŁ
20 Po wyjściuVictora Erika włożyła sukienkę od St Johna: zjawiskowo piękną a zarazem skromną; seksowną a zarazem nobliwą. Stojąc przed lustrem swojej garderoby, większej od niejednej sypialni, wiedziała, że wygląda uroczo i że wywrze niezapomniane wrażenie na zaproszonych gościach. A mimo to czuła się niepewnie. Przymierzyłaby inne sukienki, gdyby nie to, że za parę minut powinni się pojawić pierwsi goście. Victor oczekiwał, że Erika będzie ich wraz z nim witać; nie śmiała go zawieść. Jej ubrania wisiały na wieszakach lub leżały w szufladach w trzech długich rzędach. Erika miała dosłownie setki zestawów. Ani jednego nie kupiła sama. Victor, który tworząc ją, nadał jej idealne proporcje, zaopatrzył garderobę, gdy jeszcze Erika przebywała w cysternie. Niewykluczone, że część ubrań kupił dla poprzedniej Eriki. Nie lubiła tej myśli. Miała nadzieję, że pewnego dnia będzie mogła sama robić zakupy. Kiedy Victor jej na to zezwoli, będzie to oznaczało, że wreszcie spełniła jego oczekiwania i zasłużyła na pełne zaufanie. Przez moment zastanawiała się, jakie to może być uczucie: nie przejmować się tym, co Victor - i cały świat - o niej sądzi. Być sobą. Być niezależną. To niebezpieczne myśli. Musi je stłumić. W głębi szafy na specjalnych półkach stało może dwieście par butów. Choć Erika zdawała sobie sprawę, że czas nieubłaganie płynie, ciągle nie
mogła się zdecydować, czy wybrać Gucciego czy Kate Spade. Za jej plecami coś zaszeleściło, potem stuknęło. Obejrzała się, ale zobaczyła tylko zamknięte drzwi, za którymi wisiała część jej sukien, oraz bladożółtą wykładzinę. Zajrzała do szafy po prawej stronie, potem po lewej, ale tam też niczego nie znalazła. Ponownie skupiła się na kwestii butów i wreszcie zdecydowała się na Kate Spade. Z pantoflami w ręku wyszła z garderoby do gotowalni. Kiedy weszła, wydawało jej się, że coś śmignęło do sypialni. Obejrzała się, ale niczego nie zobaczyła. Zaintrygowana weszła do sypialni, by upewnić się, czy na pewno nikogo tam nie ma - i dostrzegła ruch jedwabnej narzuty, gdy coś wemknęło się pod jej małżeńskie łoże. W domu nie trzymali żadnych zwierząt, ani kotów, ani psów. Victor byłby wściekły, gdyby się dowiedział, że w domu grasuje szczur. Nienawidził szkodników. Erikę zaprogramowano tak, by zdawała sobie sprawę z niebezpieczeństw, ale niczego się nie lękała - choć szacunek, którym darzyła swego stwórcę, czasem graniczył ze strachem. Jeśli do domu dostał się szczur i jeśli właśnie ukrywa się pod łóżkiem, nie zawaha się go złapać i zabić. Odstawiła pantofle i przyklękła obok łóżka. Była pewna, że dzięki swemu znakomitemu refleksowi złapie uciekającego szczura. Podniosła narzutę i zajrzała pod łóżko. Dzięki sokolemu wzrokowi nie potrzebowała latarki. Ale nic nie ukrywało się wśród sprężyn materaca. Wstała z klęczek i rozejrzała się po pokoju. Czuła, że coś tu się ukrywa, ale nie miała czasu sprawdzać za każdym meblem. Czas mknął jak spłoszony szczur. Erika siadła w fotelu przy kominku i włożyła buty. Były piękne, ale znacznie bardziej by jej się podobały, gdyby sama je kupiła. Przez chwilę siedziała bez ruchu, nasłuchując. Cisza. Ale nie zwyczajna, lecz taka, która kazała się domyślać, że coś nastawia ucha równie bacznie jak Erika. Wychodząc z sypialni, Erika starannie zamknęła za sobą drzwi. Nie
było w nich najmniejszej szpary, nic się pod nimi nie przemknie. Nawet jeśli w sypialni buszuje szczur, nie zejdzie na dół i nie zepsuje przyjęcia. Kiedy majestatycznie schodziła do holu, zadźwięczał dzwonek. Przybyli pierwsi gości.
ROZDZIAŁ
21
Wkładając czarne spodnie, jasnoniebieską marynarkę i białą lnianą koszulę na randkę z Candace - te oczy! - Roy Pribeaux oglądał kanał informacyjny. W dzienniku właśnie mówiono o Chirurgu. Jakże nie na miejscu było to przezwisko. Roy był romantykiem. Idealistą z rodziny idealistów. Był purystą. Wiele imion można mu nadać, ale żeby nazywać go Chirurgiem...?! Wiedział, że o nim mówią, ale nie śledził bacznie reakcji mediów na swoje żniwa. Nie poświęcił się misji tworzenia idealnej kobiety po to, by zyskać sławę. Nie zależało mu na rozgłosie. Oczywiście opinia publiczna zainteresowała się jego poczynaniami i opacznie je zinterpretowała. Tam, gdzie powinna dostrzec sztukę, dopatrywała się okrucieństw. Ludzie widzieli krew, a nie pracę marzyciela, który zawsze, wszędzie i we wszystkim dążył do doskonałości. Gardził mediami i publicznością, przed którą te tak się mizdrzyły. Kanalie wdzięczące się do durniów. Jako potomek rodu polityków - jego ojciec i dziadek służyli Nowemu Orleanowi i Luizjanie - na własne oczy widział, jak łatwo można manipulować opinią publiczną. Wystarczy umiejętnie grać na uczuciu zazdrości i wzbudzać strach. A jego rodzina robiła to po mistrzowsku. Przy okazji służby publicznej ród Pribeaux znacznie się wzbogacił. Dzięki przedsiębiorczości dziadka i ojca Roy nigdy nie musiał i nigdy nie będzie musiał pracować. Podobnie jak wielcy mistrzowie renesansu miał swoich mecenasów: pokolenia podatników. Dzięki majątkowi odziedziczonemu po ojcu mógł poświęcić życie jednemu celowi: poszukiwaniu ideału urody. Kiedy dziennikarz wspomniał o ostatniej ofierze Chirurga, Roy nastawił ucha, bo obok znajomego nazwiska Elizabeth Lavenzy usłyszał dziwne, którego nie znał: Bobby Allwine. Roy pozyskał śliczne dłonie Elizabeth, a potem wrzucił jej - jakże niedoskonałe - ciało do stawu w parku miejskim. Temu tajemniczemu Allwine'owi wycięto serce. Roya nie interesowały serca. Nie obchodziły go wnętrzności. Dla niego liczyło się tylko to, co widać na zewnątrz. Poruszała go wyłącznie
zewnętrzna uroda. Co więcej, ów nieznany mu Allwine był mężczyzną. Roy nie poszukiwał ideału męskiej urody - wystarczało mu doskonalenie własnej doskonałości. Zatrzymał się przed telewizorem i ze zdumieniem dowiedział się, że Allwine był już trzecim mężczyzną, którego zgładził Chirurg. Poprzednim usunął nerkę i wątrobę. Policja powiązała te mordy z tajemniczymi morderstwami kobiet, ponieważ przynajmniej jeden z mężczyzn został odurzony chloroformem. Papuga. Żałosny naśladowca. Gdzieś w Nowym Orleanie jakiś zazdrosny szaleniec papuguje morderstwa Roya, nie rozumiejąc, jaki cel mu przyświeca. Przez chwilę poczuł się dotknięty. A potem uświadomił sobie, że ten mierny imitator - z pewnością głupszy od niego, Roya - wcześniej czy później popełni błąd i wpadnie w ręce policji, która przypisze mu wszystkie te morderstwa. I to naśladowca pójdzie do więzienia, nie Roy.
ROZDZIAŁ
22
Mogłoby się wydawać, że dwaj tak rośli - choć każdy na swój sposób - mężczyźni jak Jelly Biggs i Deukalion nie zmieszczą się w ciasnej projektorowni. A jednak właśnie tam się spotykali, gdy doskwierała im samotność. Pomieszczenie było dość przytulne. Może za sprawą stert kolorowych książek Jelly'ego, a może dlatego, że wydawało się pewnym schronieniem po zmaganiach z życiem. W swoim długim istnieniu Deukalion miał wiele okresów, gdy pragnął i szukał samotności. Jeden z nich zakończył się w Tybecie. Teraz - gdy odkrył, że Victor nie umarł - samotność budziła w nim lęk i niepokój. Potrzebował towarzystwa. Jego i Jelly'ego wiele łączyło: obaj od podszewki znali świat wesołych miasteczek, mieli wspólne doświadczenia, zapas anegdot i nostalgicznych wspomnień. Już po pierwszym dniu znajomości rozmawiali jak starzy kumple i Deukalion przypuszczał, że z czasem staną się przyjaciółmi. A mimo to zdarzało się, że obaj na długo zapadali w milczenie. Czuli się jak żołnierze, w zdradliwej ciszy - typowej ciszy przed burzą - czekający w okopach, aż rozpocznie się rzeź. Nic więc dziwnego, że każdy najpierw musiał sobie odpowiedzieć na pewne ważkie pytania, nim zdecydował się o nich porozmawiać. Jelly snuł swoje przemyślenia, czytając kryminały. Uwielbiał ten typ literatury. Uwięziony w ciele grubasa, w duchu przeżywał niebezpieczne przygody policjantów, prywatnych detektywów, detektywów amatorów, zaludniających karty jego ulubionych powieści. Deukalion zaś spędzał czas, czytając zgromadzone przez Bena artykuły poświęcone Victorowi Heliosowi, alias Frankensteinowi. Wczytywał się w nie, próbując się oswoić z gorzką, straszliwie trudną do przyjęcia myślą, że jego stwórca nadal żyje, a równocześnie zastanawiając się, jak zniszczyć tego zadufanego w sobie szaleńca. Myśląc o Victorze, nieświadomie gładził swoją potwornie okaleczoną stronę twarzy. Wreszcie Jelly zdobył się na odwagę i spytał, skąd te straszne ślady.
- Rozgniewałem mego stwórcę - wyjaśnił Deukalion. - Każdy z nas choć raz go rozgniewał - odparł Jelly - ale nigdy nikogo aż tak nie ukarał. - Mój stwórca nie jest twoim stwórcą - przypomniał mu Deukalion. Życie spędzone w samotności i na medytacjach przyzwyczaiło Deukaliona do ciszy, ale Jelly, nawet gdy czytał, potrzebował jakichś odgłosów w tle. W kącie pokoju znajdował się stale włączony telewizor. Deukalion traktował migotanie obrazów i szmer głosów tak, jakby to było trzaskanie ognia w kominku. Nagle z potoku słów dziennikarzy wyłowił słowa, które sprawiły, że nastawił uszu. „Morderstwa. Wycięte narządy wewnętrzne”. Deukalion nastawił głośniej telewizor. Przed budynkiem biblioteki miejskiej stała policjantka z wydziału zabójstw, niejaka Carson O'Connor. Większość pytań dziennikarzy zbywała odpowiedziami, które tak naprawdę sprowadzały się do jednego: „bez komentarza”. - Chirurg... - odezwał się Deukalion, gdy reporterzy wyczerpali temat. - Od jak dawna to trwa? Jako miłośnik literatury sensacyjnej, Jelly na bieżąco śledził wszelkie kroniki policyjne. Nie tylko znał szczegóły makabrycznej działalności Chirurga, ale także stworzył kilka własnych hipotez, jego zdaniem stokroć lepszych i bardziej prawdopodobnych niż te, które ujawniła policja. Słuchając Jelly'ego, Deukalion czuł, jak rodzą się w nim podejrzenia, oparte na własnych bolesnych doświadczeniach. Najprawdopodobniej Chirurg to zwyczajny seryjny morderca, który zbiera oryginalne pamiątki po ofiarach. Ale w mieście, w którym zamieszkał władca żywych trupów, może się okazać, że Chirurg to ktoś znacznie gorszy niż „zwyczajny” psychopata. Deukalion włożył wycinki do pudełka i wstał. - Wychodzę - oświadczył. - Dokąd? - Znaleźć jego dom. Przekonać się, jaką rezydencję obrał sobie samozwańczy bóg.
ROZDZIAŁ
23
Maska zaparkowanego samochodu Carson, ustawionego - mimo zakazu parkowania - przy Jackson Square, znakomicie zastępowała stół. Carson i Michael z plastikowych pojemników wyjadali krewetki z kukurydzą, krewetki z ryżem i kukurydziane maque choux. Obok nich przechodziły pary trzymające się za ręce, przepychali się muzycy w czarnych garniturach i melonikach, leniwce snuli się podstarzali potomkowie Francuzów, ubrani w błękitne koszule i czarne kapelusze z wywiniętym rondem; paradowały dziewczyny, odsłaniając więcej kształtów, niż na to zezwalał zdrowy rozsądek, a drag queens prowokowały turystów. Gdzieś w tle słychać było dobrą muzykę jazzową. W ciepłym powietrzu noc snuła tkaninę z rozmów i wybuchów śmiechu. - A najbardziej u typków pokroju Harkera i Fryego wkurza mnie... zaczęła Carson. - To będzie długa lista - przerwał Michael, - ...wkurza mnie to, że tak łatwo daję się im sprowokować. - Są wściekli, bo jesteśmy najmłodszymi detektywami w historii miasta. - Awansowałam trzy lata temu. Powinni się już przyzwyczaić. - Przejdą na emeryturę albo trafi ich zabłąkana kula. Tak czy inaczej wreszcie i my się doczekamy, i będziemy upierdliwymi zrzędami. Carson przełknęła porcję kukurydzianego maque choux. - Tak naprawdę chodzi o mojego ojca - powiedziała. - Harkera i Fryego guzik obchodzi, co zrobił twój ojciec albo czego nie zrobił - uspokoił ją Michael. - I tu się mylisz. Wszyscy się spodziewają, że wcześniej lub później odezwie się u mnie gen złego gliniarza, który rzekomo po nim odziedziczyłam. Michael potrząsnął głową. - Ja wcale nie sądzę, że odziedziczyłaś gen złego gliniarza. - Gówno mnie obchodzi, co sądzisz, Michael. Doskonale wiem, co myślisz. To samo, co cała reszta, i przez to ta robota jest dla mnie sto razy trudniejsza, niż powinna.
- Super - odparł, udając ciężko obrażonego. - A mnie gówno obchodzi, że ciebie gówno obchodzi, co ja sądzę. Carson roześmiała się skruszona. - Przepraszam, stary. Jesteś jednym z nielicznych, których zdanie się dla mnie liczy. - Zraniłaś mnie - jęknął teatralnie. - Ale jakoś się wyliżę. - Ciężko pracowałam, by robić to, co robię. - Westchnęła. - A co robię? Po raz kolejny zjadam kolację na kolanie. - Być może, ale kolacja jest pyszna, a spożywasz ją w doborowym towarzystwie. - Do tego jeszcze płacą nam grosze. Dlaczego tak ciężko pracujemy? - Ponieważ jesteśmy prawdziwymi amerykańskimi bohaterami. - Taa, jasne. Zadźwięczała komórka Michaela. Odebrał, zlizując z ust sos kreolski. - Tak, detektyw Maddison. Słuchał przez chwilę, rozłączył się i powiedział: - Dostaliśmy zaproszenie do kostnicy. Nie przewidziano muzyki ani tańców, ale może być całkiem przyjemnie.
ROZDZIAŁ
24
W blasku świec wypolerowane zabytkowe srebra nabierały złotawego odcienia płynnego złota. Zebrawszy przy swoim stole pięć najbardziej wpływowych osobistości Nowego Orleanu wraz z małżonkami, Victor liczył na interesującą konwersację, którą subtelnie poprowadzi z kierunku, jaki sobie zaplanował, tak by kolacja z burmistrzem, prokuratorem okręgowym i rektorem uniwersytetu przyniosła mu wymierne korzyści. Dla Heliosa każde spotkanie towarzyskie stanowiło okazję do dyskretnego urabiania osobistości politycznych oraz intelektualnych, co powoli, acz systematycznie przybliżało go do realizacji jego dalekosiężnego planu. Oczywiście początkowo konwersacja miała lekki charakter. Victor pochlebiał sobie, że potrafi bawić towarzystwo i z przyjemnością uczestniczył w wymianie błyskotliwych ripost, bo ta szermierka słowna tylko zaostrzała mu apetyt przed właściwą dyskusją. William i Christine wnieśli zupę. Lokaj trzymał wazę, a pokojówka wlewała do talerzy kremoworóżowy mus. To było trzecie oficjalne przyjęcie Eriki od dnia, gdy wynurzyła się z kapsuły stworzenia, i Victor musiał przyznać, że przez tych pięć tygodni poczyniła znaczne postępy, aczkolwiek spodziewał się, że będzie lepiej sobie radzić. Widział, jak zmarszczyła brwi, gdy zauważyła, że jej kompozycje kwiatowe, układane z takim trudem, zostały poprawione. Miała dość rozumu, by tego głośno nie skomentować, ale nie zdołała się powstrzymać od posłania mu spojrzenia. - Róże są bez zarzutu - powiedział, by wyciągnęła z tego nauczkę. Prokurator okręgowy Watkins, którego nos - na skutek wdychania kokainy, uszkadzającej chrząstkę nosową - powoli tracił swój patrycjuszowski kształt, wachlował dłonią powietrze, by rozkoszować się aromatem zupy. - Eriko, zupa pachnie wprost przepysznie. Buddy Guitreau, rywal Johna Watkinsa w najbliższych wyborach, był człowiekiem Victora. Dzięki kompromitującym materiałom, jakie na temat Watkinsa zgromadził Victor, Buddy powinien wygrać bezapela-
cyjnie. Na razie jednak trzeba było dopieszczać prokuratora okręgowego zaproszeniami na kolacje i z nim współpracować. - Uwielbiam zupę z homara - odezwała się Pamela Watkins. - To twój przepis, Eriko? - Nie, znalazłam go w gazecie, ale dorzuciłam kilka przypraw według własnego pomysłu. Wątpię, czy dzięki temu zupa zyskała - zapewne wręcz przeciwnie - ale lubię, gdy homar ma nieco wyrazistszy smak. - Och, jest boska - zachwyciła się żona rektora po pierwszej łyżce. Po chwili zawtórowali jej pozostali goście. Zaróżowiona z dumy Erika również skosztowała. Zbliżyła łyżkę do ust i - siorbnęła. Victor ze zgrozą patrzył, jak żona po raz kolejny zanurza łyżkę w zupie. Na przyjęciach, które do tej pory wydawali, nie podawano zup, poza tymi okazjami Victor tylko dwukrotnie spożył z Eriką posiłek. Jej faux pas zdumiało go i przeraziło. Długą łyżkę wysiorbała równie hałaśliwie jak pierwszą. Choć żaden z gości chyba nie zauważył tej odrażającej wpadki, Victor poczuł się osobiście dotknięty. Poza tym bał się, że jego żona może stać się przedmiotem drwin. Ci, którzy będą śmiać się z niej za jej plecami, będą również kpić sobie i z niego. - Zupa jest zwarzona - oznajmił. - Williamie, Christine, proszę natychmiast ją zabrać. - Zwarzona? - zdziwiła się żona burmistrza. - Nie widzę. - Jest zwarzona - upierał się Victor, gdy służba pospiesznie zabierała talerze. - Lepiej nie ryzykować jedzenia homara, który mógł być choć trochę podejrzany. Erika jak skamieniała patrzyła na znikające ze stołu talerze. - Wybacz, Eriko - odezwał się Victor, przerywając niezręczne milczenie. - Po raz pierwszy mam coś do zarzucenia twojej kuchni... i tobie. - Moja porcja była pyszna - bronił jej John Watkins. Nawet jeśli Erika nie rozumiała przyczyny postępowania męża, szybko się pozbierała.
- Nie, Johnie. W wyborach na prokuratora okręgowego zawsze możesz liczyć na mój głos, ale w kwestiach kulinarnych uznaję wyższość Victora. Ma smak, którego może mu pozazdrościć niejeden szef kuchni. Victor poczuł, jak zaciśnięte mięśnie jego szczęki rozluźniają się i układają w serdeczny uśmiech. Erika częściowo zmazała swoją winę.
ROZDZIAŁ
25 Buty Carson i Michaela poskrzypywały na szarej posadzce, ale w pustym korytarzu te ciche odgłosy wydawały się bardzo donośne. Pomieszczenia prosektorium były dziwnie opustoszałe. O tej porze, oczywiście, pracowało mniej osób niż w ciągu dnia, ale aż takie pustki...? Jack Rogers czekał na nich w umówionym miejscu: prosektorium nr 2. Towarzyszyli mu: profesjonalnie rozpłatane przez patologa ciało Bobby'ego Allwine'a, spoczywające na stole, oraz młody wychudzony mężczyzna, którego Jack przedstawił jako Luke'a. - Pod pierwszym lepszym pozorem rozesłałem towarzystwo do domu - wyjaśnił Jack. - Nie chciałem, żeby któryś z tych plotkarzy podpatrzył to, co chcę wam pokazać. - A co chcesz nam pokazać? - zapytała Carson. - Cud - odparł Jack. - Choć to, jak na mój gust, zbyt mroczny cud, by można było go przypisywać Bogu. Dlatego wiemy o nim tylko ja i Luke. Luke nie jest plotkarską ciotą, prawda, Luke? - Prawda, szefie. Nieco wyłupiaste oczy, długi nos i jeszcze dłuższa broda nadawały Luke'owi wygląd mola książkowego, którego lektura wciąga również w dosłowny sposób, jakby całym sobą - duszą i ciałem - przywierał do książek i z trudem się od nich odrywał. Jack Rogers - właściciel potężnego „mięśnia piwnego”, licznych podbródków, fałd i worów pod oczami - wyglądał na więcej, niż miał w rzeczywistości, a dziś wydawał się jeszcze starszy niż zwykle. Choć
widać było, że jest czymś bardzo podekscytowany, jego twarz miała niezdrowy odcień szarości. - Luke od razu wychwytuje wszelkie anomalie fizjologiczne - pochwalił współpracownika Jack. - Zna tę robotę od bebechów. Luke skinął głową, mile połechtany pochwałą przełożonego. - Zawsze interesowałem się trzewiami - powiedział. - To była moja pasja już od najmłodszych lat. - Ja - odparł Michael - zaczynałem od bejsbolu. - Razem z Lukiem przeprowadziliśmy dokładną sekcję zwłok. Głowa, trzewia, szyja, układ oddechowy... - Układ krwionośny - kontynuował Luke. - Badanie treści pokarmowej w żołądku i jelitach, woreczek żółciowy, trzustka, śledziona, gruczoły... - Układ moczopłciowy oraz mięśniowo-szkieletowy - zamknął wyliczankę Jack. Denat na stole zaiste został gruntownie przebadany. Gdyby ciało było bardziej rozłożone, Carson posmarowałaby sobie nozdrza maścią mentolową. Ale tę stosunkowo słabą woń trupa jeszcze mogła znieść. - Na każdym etapie trafialiśmy na tak zaskakujące anomalie anatomiczne - podjął Jack - że musieliśmy tu wrócić, by sprawdzić, na czym to naprawdę polega. - Zaskakujące anomalie? Mianowicie? - Miał dwa serca. - Jak to: dwa serca? - Normalnie. Dwa. To ta liczba między jedynką a trójką. Uno, dos. - Innymi słowy - wyjaśnił z powagą Luke - dwa razy więcej, niż powinien mieć. - To do nas dotarło - uspokoił go Michael. - Ale w bibliotece widzieliśmy rozpłataną klatkę piersiową denata. Można by w niej zaparkować średniej wielkości volkswagena. Skoro morderca wszystko wychlastał, skąd wiecie, że Allwine miał dwa serca? - Po pierwsze, budowa układu krwionośnego - wyjaśnił Luke. Gość miał tętnice i żyły przystosowane do obsługiwania dwóch serc. Jest
też wiele innych przesłanek, wszystkie znajdą się w moim raporcie. Ale na tym nie koniec. - Co jeszcze znalazłeś? - Czaszka twarda jak pancerz. Spaliłem dwie piły, próbując ją przeciąć. - Miał też dwie wątroby - włączył się Luke. - A jego śledziona ważyła trzysta czterdzieści gramów. Normalnie waży niecałe dwieście. - Układ limfatyczny znacznie bardziej skomplikowany, niżby to wynikało z atlasu anatomicznego - podjął Jack. - I dwa dziwne organy. Nie mam pojęcia, jaką funkcję pełniły. - Jednym słowem, dziwoląg - podsumował Michael. - Na oko wyglądał całkiem normalnie. Może nie był to mister uniwersum, ale człowiek-słoń też nie. Za to w środku wszystko jest kompletnie od czapy. - Matce naturze często przytrafiają się drobne wpadki - odezwał się Luke. - Węże z dwoma łbami, żaby z pięcioma nogami. Bliźnięta syjamskie. Zdziwilibyście się, ile osób rodzi się z szóstym palcem jednej lub obu dłoni. Ale nasz koleś - poklepał Allwine'a po stopie - nie jest taką drobną wpadką. - W jakim stopniu oszacowalibyście prawdopodobieństwo? - spytała Carson, wciąż nie mogąc tego ogarnąć. - Jeden do dziesięciu milionów? - Obudź się, O'Connor - powiedział Jack Rogers, czarnym rękawem ocierając pot z czoła. - Coś takiego nie mogło zdarzyć się przypadkiem. To nie jest mutacja. To nowy twór. Kobieta przez chwilę milczała. Wyglądało na to, że nawet Michaelowi po raz pierwszy w życiu odjęło mowę. - I nie pytajcie, co mam na myśli, mówiąc „twór” - uprzedził ich reakcję Jack. - Sam chciałbym wiedzieć. - Bo to wszystko... - uzupełnił Luke - wszystkie te zmiany wyglądają tak... jakby chodziło o... udoskonalenie. - A pozostałe ofiary Chirurga? - zapytała Carson. - U nich nie znaleźliście niczego podejrzanego? - Niczego. Zero, nada. Czytaliście raporty. W prosektorium zapanowała tak niesamowita atmosfera, że Carson
pewnie by się nie zdziwiła, gdyby rozpłatany trup usiadł nagle na stole i próbował wytłumaczyć sytuację. - Jack, zablokuj raport z sekcji zwłok Allwine'a - poprosił Michael. - Wypełnij go, ale nie przysyłaj nam kopii. Ostatnio ktoś buszuje w naszej skrzynce, a nie chcę, by wiadomość rozniosła się przed upływem... powiedzmy, czterdziestu ośmiu godzin. - I nie opisuj raportu nazwiskiem Allwine'a ani nie podawaj numeru sprawy - dodała Carson. - Zatytułuj teczkę... - Herman Munster - zaproponował Michael. Jack Rogers znał się nie tylko na wnętrznościach i sekcjach zwłok. Worki pod jego oczami pociemniały. - Nie tylko jego anatomia odbiega od normy? - domyślił się. - Cóż, jak sam wiesz, miejsce zbrodni też nie prezentowało się normalnie - odparła Carson. - Ale wy znaleźliście coś więcej? - Jego mieszkanie wyglądało jak kołyska szaleńca - powiedział Michael. - Podejrzewam, że gdyby Allwine'owi zrobić sekcję duszy, dokonalibyście równie zdumiewających odkryć jak podczas sekcji zwłok. - Co z chloroformem? - zainteresowała się Carson. - Napastnik obezwładnił nim Allwine'a? - Wyniki badania krwi przyjdą dopiero jutro - odrzekł Jack. - Ale jestem niemal pewny, że nie wykażą obecności chloroformu we krwi. Chloroform nie zdałby tu egzaminu. - Dlaczego? - Po pierwsze: budowa ciała. Chloroform nie pozbawiłby go przytomności tak szybko jak ciebie czy mnie. - Tak szybko, czyli w jakim czasie? - Bo ja wiem? Pięć sekund? Dziesięć? - A najpierw musiałabyś - dorzucił Luke - jakimś cudem przyłożyć mu do ust szmatkę nasączoną chloroformem. Allwine na pewno miał lepszy refleks niż ty... czy ja. Jack skinął głową, przyznając mu rację. - I na pewno był silny. Tak silny, że normalny człowiek nie zdo-
łałby go obezwładnić. A w każdym razie nie na tak długo, by przytrzymać na jego twarzy szmatkę z chloroformem. Carson znów przypomniała sobie pełną spokoju, odprężoną twarz Bobby'ego Allwine'a leżącego na podłodze w bibliotece. Zastanawiała się, czy jej wstępne przypuszczenie, że ofiara marzyła o śmierci, nie było jednak błędne. Ale hipoteza wciąż opierała się wyłącznie na intuicji i niczym więcej. W kilka minut później Carson i Michael wyszli na parking. Kiedy podchodzili do sedana, Carson wydało się, że poświata księżyca drga w wilgotnym powietrzu niczym na tafli wody, zmarszczonej przez wiatr. Policjantce przypomniało się pozbawione dłoni ciało Elizabeth Lavenzy, dryfujące w parkowym stawie, i nagle sama poczuła się, jakby tonęła; jakby mroczne upiory tego dochodzenia wciągały ją pod powierzchnię. Ogarnęła ją nagła panika, przez chwilę marzyła tylko, by przebić się na powierzchnię i zostawić śledztwo innym.
ROZDZIAŁ
26 Postronny obserwator uznałby, że Randal Sześć, dziecko Miłosierdzia w nim zrodzone i wychowane, przez całą dobę znajduje się w autystycznym transie o różnym stopniu nasilenia, tymczasem on spędza te godziny, tocząc wewnętrzną walkę. Ubiegłej nocy śnił mu się Arnie O'Connor, ten uśmiechnięty, dotknięty autyzmem chłopiec z wycinka prasowego. We śnie Randal zażądał, by Arnie zdradził sekret swojego szczęścia, ale O'Connor wyśmiał go i nie chciał podzielić się swą tajemnicą. Teraz Randal Sześć siedzi przed komputerem, za którego pośrednictwem czasem rozgrywa turnieje z miłośnikami krzyżówek z odległych miast. Tego wieczoru jednak to nie gry go interesują. Znalazł stronę ze szczegółowym planem Nowego Orleanu. Ponieważ autorzy strony dołączyli książkę adresową wszystkich właścicieli lokali w Nowym Orleanie, Randal mógł ustalić adres detektyw Carson O'Connor, z którą mieszka samolubny Arnie. Patrząc, jak wiele przecznic dzieli go od domu rodzeństwa, Randal jednak nieco upada na duchu. Ta odległość, takie mnóstwo ludzi i niewyobrażalnych przeszkód, tyle nieporządku. Na stronie internetowej znajdują się również trójwymiarowe mapy dzielnicy francuskiej, Garden District oraz najciekawszych, zabytkowych części miasta. Ilekroć Randal próbuje skorzystać z tych bardziej wyrafinowanych przewodników, dopada go atak agorafobii. Skoro takim przerażeniem napawa go wirtualna rzeczywistość, to jeśli odważy się opuścić te mury i wyjść, z pewnością sparaliżuje go
nieograniczoność i chaos zewnętrznego świata. Mimo to jednak chłopak uporczywie śledzi trójwymiarowe mapy, bo jego pragnienie jest silniejsze niż strach. Pragnie znaleźć to samo szczęście, które dostrzegł w uśmiechu Arniego O'Connora. W jego wirtualnym Nowym Orleanie każda ulica łączy się z inną, każde skrzyżowanie stawia przed wyborem. Każdy adres to jakaś firma albo mieszkanie prywatne. Wszędzie trzeba dokonywać wyborów. W świecie rzeczywistym w nieskończoność może błąkać się w labiryncie ulic, przemierzając setki, nawet tysiące kilometrów. W czasie tej wędrówki dziesiątki tysięcy - a może nawet setki tysięcy - razy będzie musiał dokonywać wyborów. Po raz kolejny przygniata go ogrom przedsięwzięcia, na które się porywa. Przerażony cofa się w kąt, wtula się weń twarzą. Nie może zrobić kroku naprzód. Przed sobą ma tylko spojenie dwóch ścian. Stoi przed nim alternatywa: może tkwić dalej z twarzą wciśniętą w róg pokoju albo odwrócić się twarzą do pomieszczenia. Stoi bez ruchu i strach powoli znika. Tu jest bezpieczny. Tu panuje ład: prosta geometria łączących się ścian. Po pewnym czasie trochę się uspokaja, ale - by znaleźć całkowity spokój - potrzebuje swoich krzyżówek. Randal Sześć siada w fotelu z kolejnym zbiorem łamigłówek. Lubi je, bo poszczególne kratki nie stawiają przed nim niezliczonych wyborów. Do każdej pasuje tylko jedna litera, tylko ona przyniesie właściwe rozwiązanie. Wszystko zostało z góry przewidziane i zaplanowane. Wpisz pionowo „pastorałka”, a w rzędzie poziomych kratek, przecinających to słowo: „BożeNarodzenie”. W pionowy rząd, przecinający „BożeNarodzenie” wpisz „mirra”. Wypełnia kratkę po kratce, aż wreszcie zapełni je wszystkie, napisze wszystkie słowa, poprawnie rozwiąże krzyżówkę. Znajdzie rozwiązanie, które wcześniej zostało przewidziane. Porządek. Status quo. Spokój. Kiedy tak Randal wypełnia kratki krzyżówki, nagle świta mu zaskakująca myśl. A może jego spotkanie z Arniem-samolubem zostało już gdzieś przewidziane i zaplanowane?
A jeśli zostało przewidziane i zaplanowane, by on, Randal Sześć, stanął twarzą w twarz z tamtym chłopcem i zabrał mu tajemnicę jego szczęścia, oznacza to, że długa i przerażająca wędrówka stąd do domu O'Connora okaże się równie prosta, jak spacer po tym pokoju. Randal nie może porzucić krzyżówki, bo rozpaczliwie pragnie ukojenia, jakie przynosi mu jej rozwiązanie. Mimo to, czytając hasła i wypełniając kratki, zastanawia się nad tym, czy znalezienie Arniego O'Connora i odebranie mu szczęścia nie okaże się czymś więcej niż marzeniem - przeznaczeniem.
ROZDZIAŁ
27 Jadąc samochodem, Carson próbowała jakoś odnaleźć się w tej zupełnie nowej rzeczywistości. - Dwa serca? - powtarzała. - Tajemnicze, nieznane narządy? Twór jakiegoś szaleńca? - Zaczynam się zastanawiać - odparł Michael - czy nie przegapiłem jakichś zajęć w akademii policyjnej. - Wyczułeś od Jacka alkohol? - Niestety nie. Ale może mu odbiło? - Nie odbiło mu. - W ludziach, którzy jeszcze we wtorek są całkiem normalni, w środę może obudzić się psychopata. - Na przykład? - dociskała. - Bo ja wiem? Stalin. - Stalin we wtorek nie był normalny. Zresztą nie był psychopatą, tylko zbrodniarzem. - Jack Rogers nie jest zbrodniarzem. A skoro ustaliliśmy, że się nie upił ani mu nie odbiło, to znaczy, że musimy mu uwierzyć. - A może to Luke wykręcił staremu Jackowi numer? - Luke - „Zawsze interesowałem się trzewiami”? Po pierwsze, musiałby się strasznie napracować. Po drugie, Jack jest od niego inteligentniejszy. Po trzecie, Luke ma tyleż poczucia humoru, co szczur, mieszkający na cmentarzu. Chmury przesłoniły okrągłą tarczę księżyca, tak że przypominał rogalik. W bladym świetle ulicznych latarni liście magnolii wyglądały jak
pokryte szklistym lodem. W upalnym Nowym Orleanie powiało chłodem zimy. - Pozory często mylą - odezwała się Carson. - To zwykła obserwacja - spytał Michael - czy powinienem się ewakuować, zanim porwie mnie potężna fala filozoficznych rozważań. - Mój ojciec nie złamał prawa. - Skoro tak twierdzisz. Ty w końcu znałaś go najlepiej. - Nie wykradł skonfiskowanych narkotyków z pomieszczenia, w którym przechowuje się dowody rzeczowe. - Przeszłość to przeszłość - próbował zamknąć rozmowę Michael. - Dlaczego przez czyjeś kłamstwa człowiek na zawsze traci dobre imię? - ciągnęła, zatrzymując się na czerwonym świetle. - Nie wolno odbierać mu wiary w sprawiedliwość, w możliwość odkupienia. Michael wybrał pełne szacunku milczenie. - Rodziców nie zastrzelił baron narkotykowy, który uznał, że tata wchodzi na jego terytorium. To wszystko brednie. Od dawna nie mówiła na głos o tych sprawach. Samo wypowiadanie słów straszliwie bolało. - Tata odkrył coś, co było nie na rękę jakimś wpływowym osobistościom. Powiedział o tym mamie, dlatego ją również zabili. Aż tak im zależało, by nikt nie poznał ich tajemnicy. Wiem, że tatę okropnie męczyło coś, co zobaczył. Nie wiem tylko, co to było. - Carson, setki razy przeglądaliśmy całą dokumentację - przypomniał jej Michael - co do jednego byliśmy zgodni: dowody są tak niepodważalne, że musiały zostać spreparowane. Wiadomo, że jeśli wszystko jednoznacznie wskazuje na winę wyłącznie jednego człowieka, ktoś musiał majstrować przy dowodach. Dla mnie to stuprocentowy dowód na to, że twojego ojca wrobiono. Ale tu dopiero zaczynają się schody. Miał rację. Dowody spreparowano nie tylko tak, by cała wina spadła na jej nieżyjącego ojca, ale również tak, by żaden trop nie wiódł do osoby, która dopuściła się manipulacji. Carson od lat szukała choćby jednej luźnej nitki, która wreszcie doprowadziłaby ją do kłębka. Nadaremnie.
Światło zmieniło się na zielone. - Jesteśmy blisko mojego domu - odezwała się Carson. - Vicky na pewno panuje nad sytuacją, ale dla spokoju sumienia wolałabym zerknąć, co u Arniego. - Jasne. Kubek strasznej kawy Vicky dobrze mi zrobi.
ROZDZIAŁ
28
W sypialni małżeńskiej w rezydencji Heliosa sytuacja nie wyglądała dobrze. Victor nie pragnął od seksu samej tylko przyjemności. Więcej, nie szukał zaspokojenia, lecz oczekiwał go. Jego oczekiwanie stanowiło wręcz żądanie. Zgodnie z filozofią Victora świat ograniczała wyłącznie materia. Jedyną rozsądną reakcją w zetknięciu z siłami natury oraz ludzką cywilizacją było dążenie do dominacji, zamiast pokornej uległości. Świat dzielił się na sługi i panów. On, Victor, nigdy nie pozwoli się zakuć w łańcuchy niewolnika. Skoro życie nie ma wymiaru duchowego, coś takiego jak miłość nie istnieje i stanowi jedynie wymysł głupców. Miłość bowiem to stan ducha, nie ciała. Logiczną konsekwencją tego rozumowania był więc brak czułości podczas stosunku płciowego. Seks musiał więc przyjmować formę dominacji silniejszego osobnika nad poddanym mu partnerem. Potęga owej dominacji u pana i całkowita uległość u sługi przynosiła rozkosz, jakiej nigdy nie dałaby miłość - przy założeniu, że miłość w ogóle istnieje. Ani Erika Cztery, ani jej trzy poprzedniczki i inne oblubienice, które dla siebie tworzył, nigdy nie były partnerkami Victora w tradycyjnym rozumieniu tego słowa. Małżonka miała przydawać splendoru stanowisku Victora, ułatwiać mu funkcjonowanie w społeczeństwie, chronić przed zakusami kobiet, które marzyły o złowieniu bogatego męża, i wreszcie stanowić narzędzie rozkoszy. Ponieważ zaś rozkosz i dominacja stanowiły dla Victora synonim, stopień rozkoszy był wprost proporcjonalny do bezwzględności, z jaką traktował żonę. A Victor często przeżywał głęboką rozkosz. Erika, jak wszystkie istoty, które ostatnio stworzył, mogła w każdej chwili zablokować odczuwanie bólu, ale podczas aktu małżeńskiego Victor jej na to nie zezwalał. Jej poddanie było pełniejsze i szczersze, gdy cierpiała. Nawet jeśli uderzył ją wyjątkowo mocno, siniak znikał już po kilku godzinach, albowiem - jak wszystkie jego dzieła - Erika szybko po-
wracała do zdrowia. Krwotok trwał niecałą minutę, a rany goiły się w ciągu paru godzin, nie zostawiając po sobie blizn. O świcie nie było już śladu po uderzeniach zadanych wieczorem. Większość swoich tworów zaprogramował tak, by były organicznie niezdolne do odczuwania upokorzeń, gdyż wstyd w każdej postaci rodził się z wiary w ład moralny leżący u podstaw każdego stworzenia. W wojnie, którą pewnego dnia wypowie zwyczajnej ludzkości, Victor nie potrzebował żołnierzy, którzy będą roztrząsać kwestie moralne. Muszą być tak przekonani o własnej wyższości, by nie cofnęli się przed żadnym okrucieństwem. Erice jednak wszczepił poczucie wstydu, z upokorzenia bowiem rodziła się niewinność. Choć Victor nie rozumiał, skąd to się bierze, czuł wyraźnie, że najdrobniejsza krzywda wyrządzona wrażliwej kobiecie daje mu stokroć większą rozkosz niż dopuszczanie się największych okrucieństw wobec kobiety pozbawionej wszelkiej niewinności. Zmuszał Erikę do rzeczy, które najbardziej ją upokarzały, bo im większe było jej upokorzenie i odraza do samej siebie, tym posłuszniejsza się stawała. Stwarzając Erikę, uczynił ją silną pod wieloma względami, ale nie aż tak, by nie mógł jej złamać i kształtować zgodnie ze swoją wolą. Bardziej cenił to posłuszeństwo, do którego zmuszał ją batem, niż to, które mógł jej zaszczepić jeszcze w kapsule stworzenia. To drugie posłuszeństwo bowiem byłoby mechaniczne i nudne. Co prawda pamiętał, że wieki temu, w swej młodości, inaczej myślał o kobietach i małżeństwie, nie mógł sobie jednak przypomnieć, dlaczego młody Victor właśnie tak czuł i co nim kierowało. Nawet nie próbował tego zrozumieć, bo dawno już wkroczył na inną drogę, z której nie mógł zawrócić. Młody Victor wierzył również w moc ludzkiej woli, która może zmusić naturę do posłuszeństwa. Tamte poglądy młodzieńca dojrzały Victor nadal podzielał. Liczyło się tylko jedno: triumf woli. Tymczasem tego wieczoru w małżeńskiej sypialni po raz pierwszy wola nie zdołała nagiąć rzeczywistości do pragnień. Victor łaknął zmysłowej rozkoszy, a ta mu się wymykała.
W myślach ciągle wracał do przyjęcia; ciągle widział i słyszał hałaśliwie siorbiącą Erikę. Wreszcie pokonany stoczył się z niej i położył na wznak. Przez dłuższą chwilę oboje wpatrywali się w sufit. - Przepraszam - wyszeptała wreszcie. - Może to moja wina - powiedział, mając na myśli jakąś pomyłkę, którą mógł popełnić podczas procesu tworzenia. - Nie podniecam cię. - Zwykle tak. Ale nie dziś. - Nauczę się - obiecała. - Poprawię się. - Tak - odparł. To oczywiste, że Erika musi się poprawić, jeśli pragnie utrzymać swoją pozycję, ale w Victorze powoli zaczęła kiełkować myśl, że Erika Cztery może nie być tą ostatnią. - Pojadę do szpitala - oznajmił. - Jestem w twórczym nastroju. - Miłosierne Dłonie. - Wzdrygnęła się. - Wydaje mi się, że to miejsce czasem mi się śni. - Nie. Zadbałem, by żadne z was nie śniło o miejscu swego narodzenia. - Ale ono często mi się śni - upierała się. - Jest tajemnicze, panuje w nim mrok i atmosfera śmierci. - To najlepszy dowód, że nie śni ci się Miłosierdzie. Moje laboratoria są pełne życia. Znudzony Eriką i zaniepokojony kierunkiem, w jakim podążały jej myśli, Victor wstał z łóżka i nagi przeszedł do łazienki. Stanąwszy wśród lśniących marmurem i złotem ścian, przyglądał się swojemu odbiciu w lustrach. Zobaczył w nich istotę znacznie przewyższającą zwykłych śmiertelników. - Ideał - powiedział na głos, choć wiedział, że ciągle jeszcze nie osiągnął pełni doskonałości. Z klatki piersiowej wystawały końcówki przewodów elektrycznych, których cała siatka oplatała jego żebra i kręgosłup, przesyłając dwa razy dziennie zastrzyk energii elektrycznej i przetwarzając ją w inną energię, zapewniającą jego komórkom młodość i zatrzymującą tykanie zegara
biologicznego. Jego ciało pokrywały szramy i przerażające bliznowce, ale Victor uważał je za piękne. Były śladami eksperymentów, dzięki którym zyskał nieśmiertelność. Stanowiły oznakę jego boskości. Pewnego dnia stworzy swój klon, wyposaży go we wszystkie swoje wynalazki, przyspieszy jego wzrost, a wreszcie z pomocą stworzonych przez siebie chirurgów przeniesie swój mózg do nowego domu. Kiedy to się dokona, Victor osiągnie pełną fizyczną doskonałość, ale będzie tęsknił za swoimi bliznami. Były świadectwem jego uporu, geniuszu i triumfu woli. Na razie jednak się ubrał. Spieszyło mu się do laboratorium w szpitalu Miłosiernych Dłoni.
ROZDZIAŁ
29 W oczekiwaniu na Carson, która poszła sprawdzić, jak się czuje jej brat-budowniczy wieży, Michael siedział w kuchni, pijąc kawę. Vicky Chou właśnie kończyła myć kuchenkę. - I jak kawa? - spytała. - Gorzka jak licho. - Ale nie kwaskowata? - Nie - przyznał. - Nie wiem, jak to robisz, ale twoja kawa jest gorzka, lecz nie kwaskowata. Puściła do niego oko. - Moja słodka tajemnica. - A do tego jeszcze jest czarna jak smoła. To nie dzieje się przez przypadek. Właśnie taką kawę chcesz podawać. - Skoro jest taka okropna, to czemu zawsze się jej domagasz? - Żeby poddać próbie swoją męskość. - Wypił haust, krzywiąc się niemiłosiernie. - Ostatnio sporo myślałem, ale lepiej od razu każ mi się zamknąć. Nie chcesz tego słuchać. - Muszę cię wysłuchać, Michael - odparła, myjąc ręce nad zlewem. - Mam to zapisane w umowie o pracę. Zawahał się. - Zastanawiam się - powiedział wreszcie - jak by sprawy się ułożyły, gdybym nie pracował razem z Carson. - Jakie sprawy? - Między nią a mną. - A jest coś między wami?
- Legitymacja policyjna - odparł ponuro. - Carson zbyt poważnie i profesjonalnie podchodzi do swojego zawodu, nigdy nie umówiłaby się na randkę ze współpracownikiem. - Suka - podsumowała Vicky. Michael uśmiechnął się, wypił łyk kawy i znowu się skrzywił. - Problem polega na tym, że gdybym poprosił o zmianę współpracownika, by móc się z nią umawiać, brakowałoby mi wzajemnego dogryzania sobie i ciągłych przytyków. - Może właśnie na tym opiera się wasz związek. - Przyznaj, że to dość przygnębiająca świadomość. Vicky już-już miała odpowiedzieć, gdy do kuchni weszła Carson. - Vicky - odezwała się - wiem, że zawsze skrupulatnie sprawdzasz, czy drzwi są pozamykane, ale przez jakiś czas uważaj na to bardziej niż zwykle. Azjatka ściągnęła brwi. - Coś się stało? - Nie, ale prowadzimy dochodzenie... To dziwna sprawa. Nie opuszcza mnie wrażenie, że jeśli nie będziemy uważać, to coś może zakraść się nawet tutaj, do domu. - Zerknęła na Michaela. - Popadam w paranoję? - Nie - odparł. Dopił gorzką kawę, jakby liczył, że w porównaniu z jej goryczą, jego niespełniona miłość wyda się odrobinę słodsza. ■■■
Kiedy Carson zjechała z chodnika, Michael połknął miętówkę, by zabić smak kawy Vicky. - Dwa serca... narządy, których funkcji nie znamy... Ciągle się czuję, jakbym oglądał „Inwazję porywaczy ciał”: hodowla mutantów w piwnicy... - To nie są kosmici. - Może nie. Ale kiedy się zastanowić... Tajemnicze promieniowanie kosmiczne, skażenie środowiska, inżynieria genetyczna, nadmiar musztardy w diecie przeciętnego Amerykanina.
- W tej sprawie profile psychologiczne i raporty kryminalistyków będą psu na budę - powiedziała Carson. Ziewnęła. - Długi dzień. Mózg odmawia posłuszeństwa. Odstawię cię do domu i damy sobie na dziś spokój. Co ty na to? - Jestem za. Właśnie kupiłem piżamę w małpki i marzę, by ją przymierzyć. Skręciła na zachód, na drogę szybkiego ruchu do Metairie. Na szczęście ruch był niewielki. Przez chwilę jechali w milczeniu. - Wiesz - odezwał się wreszcie Michael - jeśli chcesz złożyć podanie o otwarcie sprawy twojego ojca, żeby jeszcze raz spróbować ją rozgryźć, możesz na mnie liczyć. Pokręciła głową. - To na nic. Musiałabym coś przedstawić: nowy dowód, coś, co rzuciłoby inne światło na zebrane materiały. Cokolwiek. Bez tego z punktu mnie odeślą. - Możemy wykraść kopię dokumentów, przejrzeć wszystko od początku. A nuż coś wypatrzymy? - W tym momencie - odparła znużona - nie cierpimy na nadmiar wolnego czasu. - Rozgryziemy sprawę Chirurga - pocieszył ją Michael. - Będzie trochę lżej. Pamiętaj, jestem zawsze do dyspozycji. Carson się uśmiechnęła. Uwielbiał jej uśmiech. Za rzadko go widywał. - Dzięki, Michael. Równy z ciebie gość. Wolałby usłyszeć, że Carson kocha go nad życie, ale „równy gość” to już pewien postęp. Kiedy zatrzymała się przed jego domem, znowu ziewnęła. - Jestem skonana. Ledwo żyję. - Ale znajdziesz dość sił, by teraz pojechać prosto do mieszkania Allwine'a. Uśmiechnęła się ze skruchą. - Czytasz we mnie jak w książce. - Nie wstępowałabyś do Arniego, gdybyś zamierzała prosto ode
mnie wrócić do domu. - A ja, naiwna, myślałam, że nabiorę gliniarza z wydziału zabójstw. To te czarne pokoje, Michael. Muszę... sama im się przyjrzeć. - Wsłuchać się w to, co ci mówi ukryta w tobie wróżka. - Mniej więcej. Wysiadł, ale jeszcze wsunął głowę przez otwarte drzwi. - Przestań zasuwać po dwanaście godzin na dobę, Carson. Nikomu nie musisz niczego udowadniać. Ani ludziom z wydziału. - Ani swojemu ojcu. - Ale sobie - tak. Zatrzasnął drzwiczki i odprowadził wzrokiem znikający samochód. Wiedział, że Carson jest twarda i sama sobie poradzi, ale martwił się o nią. Żałował, że nie jest słabsza. Nie mógł znieść świadomości, że Carson doskonale obejdzie się bez jego pomocy.
ROZDZIAŁ
30 Randka z Candace okazała się przyjemniejsza, niż Roy Pribeaux się spodziewał. Zwykle stanowiła jedynie drażniące interludium między planowaniem morderstwa a realizacją planu. Candace była nieśmiałą, ale naprawdę przemiłą dziewczyną, obdarzoną sporym poczuciem humoru, który zapewniał jej sporą dozę samokrytycyzmu. Siedzieli przy kawie w lokalu nad rzeką. Roy był przyjemnie zaskoczony, gdy rozmowa od razu potoczyła się gładko. Biedactwo, tym szybciej wpadnie w jego sidła. W pewnym momencie Candace spytała, co właściwie miał na myśli, mówiąc, że jest chrześcijaninem. Jakiego wyznania, którego Kościoła? Roy natychmiast się zorientował, że jest to klucz, który otworzy mu drogę do jej serca i zaufania. Już kilkakrotnie wykorzystywał, jak go określał, „chrześcijański gambit”, który - jeśli trafił na właściwą kobietę - stanowił obietnicę cudownego seksu, a może nawet miłości. Bo dlaczego on, Adonis, miałby zwrócić uwagę na taką brzydulę, jak ona? To pytanie musiało wzbudzić w Candace podejrzliwość. A podejrzliwości towarzyszy wzmożona czujność. Ale jeśli Roy zdoła ją przekonać, że jest człowiekiem, który w życiu kieruje się nakazami moralności i poszukuje cnotliwej towarzyszki życia, a nie przygody na jedną noc, uzna go za mężczyznę, który nie przywiązuje większej wagi do wyglądu. Wmówi sobie, że jej cudowne oczy zrekompensują mu brak urody, zwłaszcza że tak naprawdę dla niego liczy się jej niewinność, czystość, osobowość i pobożność.
Cała trudność polegała na tym, by właściwie odgadnąć, do którego chrześcijańskiego Kościoła należała, a potem przekonać ją, że łączy ich podobna duchowość. Gdyby Candace należała do zielonoświątkowców, musiałby podejść ją inaczej, niż gdyby była katoliczką; a już zupełnie inną postawę - bardziej światową i ironiczną - musiałby przyjąć, gdyby okazała się unitarianką. Na szczęście, jak się okazało, była wyznania episkopalnego i odgrywanie jej brata w wierze przychodziło mu stosunkowo łatwo. Z pewnością gorzej by mu poszło, gdyby należała do jakiejś bardziej nawiedzonej sekty. Najbardziej obawiał się adwentystów dnia siódmego. Wtedy przepadłby z kretesem. Okazało się też, że Candace dużo czyta. Bardzo lubiła twórczość C. S. Lewisa, jednego z najlepszych chrześcijańskich pisarzy ubiegłego - od niedawna - stulecia. Roy, jako człowiek renesansu, czuł się w obowiązku znać Lewisa i przeczytał kilka jego książek. Nie wszystkie, ale wystarczająco dużo. „Listy starego diabła do młodego”. „Problem cierpienia”. „Smutek”. Na szczęście nie były to obszerne utwory. Urocza Candace - zachwycona, że prowadzi dyskusję z inteligentnym i wykazującym zainteresowanie interlokutorem - przezwyciężyła nieśmiałość, zwłaszcza gdy rozmowa zeszła na Lewisa. Rozprawiała z entuzjazmem, a Roy tylko od czasu do czasu podrzucał cytat albo jaką uwagę, by przekonać ją, że zna na wylot twórczość tego wybitnego pisarza. Przynależność Candace do Kościoła episkopalnego miała jeszcze jedną zaletę: religia nie zabraniała jej cieszyć się drinkiem ani zmysłową muzyką, i Roy z łatwością namówił dziewczynę, by przenieśli się do klubu jazzowego przy Jackson Square. Roy miał mocną głowę, za to jeden mocny drink na bazie rumu rozwiał resztki obaw i wątpliwości Candace. Kiedy po wyjściu z klubu Roy zaproponował spacer po grobli, jej jedyną obawą było, czy nie okaże się zamknięta. - Piesi mogą tam spacerować przez całą noc - uspokoił dziewczynę Roy. - Nie oświetlają jej mocno, żeby nie szaleli tam wariaci na desko-
rolkach. Może Candace nie odważyłaby się na spacer po nieoświetlonej grobli, gdyby Roy nie był tak silnym i troskliwym mężczyzną, który z pewnością ją obroni. Spacerowali, oddalając się od dzielnicy handlowej i tłumów. Księżyc w pełni świecił odrobinę za jasno, jak na gust Roya, ale z drugiej strony uciszał ewentualne obawy Candace o własne bezpieczeństwo. Rzeką płynął jasno oświetlony parostatek, część pasażerów stała na pokładzie, rozkoszując się ciepłym wieczorem, część siedziała przy stolikach. Parostatki, kursujące nocą, nie przybijały do okolicznej przystani. Roy, jak zwykle przewidujący, sprawdził to jeszcze przed randką. Doszli do końca grobli, stanęli nad falochronem. Po zmierzchu wędkarze nie zapuszczali się tak daleko. Tak jak Roy przypuszczał, o tej porze on i Candace byli tu zupełnie sami. Światła oddalającego się statku rysowały kolorową serpentynę na ciemnej rzece. Candace bardzo się ona spodobała, Royowi zresztą też, więc przez chwilę stali wpatrzeni w wodę, zanim Candace odwróciła się do mężczyzny, spodziewając się cnotliwego - a może nawet nie całkiem cnotliwego - pocałunku. On tymczasem prysnął jej w twarz chloroformem, który błyskawicznie wyciągnął z kieszeni marynarki. Roy wypracował własną, skuteczniejszą i wygodniejszą, technikę niż tradycyjna szmatka nasączona środkiem odurzającym. Otóż wlewał chloroform do miękkiej plastikowej buteleczki i pryskał nim w twarz ofiary, przez co płyn docierał do nozdrzy i ust ofiary. Krztusząc się i gwałtownie chwytając powietrze - i w ten sposób wdychając środek odurzający - Candace błyskawicznie osunęła się na ziemię, jak trafiona kulą. Upadła na bok. Roy ułożył ją na wznak i przykląkł obok. Choć w jasnej poświacie księżyca ich sylwetki rysowały się dość wyraźnie, to nawet gdyby jakiś pasażer parostatku spojrzał w tę stronę, nie nabrałby podejrzeń. Roy jeszcze obejrzał się przez ramię, ale nie pojawił się żaden zabłąkany przechodzień. Mężczyzna wyciągnął z kieszeni marynarki sztylet i nieduży zestaw
skalpelów i innych narzędzi chirurgicznych. Do tej roboty nie potrzebował większego sprzętu. Oczy łatwo będzie wyjąć, choć musi uważać, by nie uszkodzić źrenic, które tak go oczarowały. Przyłożył sztylet do jej serca i jednym, niemal niedostrzegalnym ruchem przeniósł dziewczynę ze snu do śmierci. Wkrótce też jej oczy, umieszczone w butelce z solanką, stały się jego własnością. Kiedy wracał przez rozświetlone, pulsujące muzyką jazzową ulice, nagle naszła go chętka na watę cukrową, za którą przecież nigdy nie przepadał. Ale, oczywiście, przy czerwonym wózku nikt nie stał i zapewne długo się nie pojawi.
ROZDZIAŁ
31 Dziewiętnastowieczny kamieniarz wyrył w wapieniu nad wejściem do szpitala słowa „Miłosierne Dłonie”. Nad schodami górował podniszczony wizerunek Najświętszej Maryi Panny. Szpital zamknięto wiele lat temu, a kiedy kupiła go spółka kontrolowana przez Victora Heliosa, wszystkie okna zamurowano, a drewniane drzwi wymieniono na pancerne z mechanicznymi i elektronicznymi zamkami. Wokół dębów okalających budynek wyrosło wysokie ogrodzenie z ostro zakończonych żelaznych prętów, przywodzących na myśli włócznie rzymskich legionistów. Na bramie umieszczono zaś tablicę: TEREN PRYWATNY - WSTĘP WZBRONIONY. Ukryte kamery nieustannie kontrolowały teren wokół szpitala. Żaden silos z bronią jądrową nie mógł się poszczycić tak silną, oddaną i dyskretną ochroną. Sam budynek robił przytłaczające wrażenie. Nie wymykał się z niego najmniejszy strumień światła, choć powstawali tam przyszli władcy świata. W jego murach żyło i pracowało osiemdziesięcioro pomocników Victora, prowadzących badania w niezliczonych laboratoriach. W salach, w których niegdyś leżeli pacjenci, teraz mieszkali świeżo stworzeni ludzie, którzy przechodzili szybkie szkolenie, by jak najszybciej i jak najskuteczniej wtopić się w populację miasta. Niektóre pomieszczenia były zamykane na klucz. Istoty, które w nich się znajdowały, pozostawały pod obserwacją.
Victor pracował nad swoim największym dziełem w głównym laboratorium. Było to olbrzymie, nowocześnie urządzone pomieszczenie, niepozbawione jednak elementów w stylu art déco czy wagnerowskiego monumentalizmu. Szkło, chrom, biała ceramika. Wszystko łatwe do umycia lub odkażenia, w razie gdyby... coś nie wyszło. Pod ścianami, na środku podłogi i na suficie znajdowały się tajemnicze urządzenia, w większości zaprojektowane i wykonane przez Victora. Niektóre maszyny szumiały, inne bulgotały, a jeszcze inne stały cicho - milczące i złowróżbne. Wchodząc do tego pozbawionego okien laboratorium, Victor zdejmował zegarek i często przez wiele godzin, a nawet dni pracował bez chwili wytchnienia. Udoskonaliwszy swoją fizjologię i metabolizm do tego stopnia, że właściwie obywał się bez snu, Victor mógł całkowicie poświęcić się badaniom. Dziś, gdy siadł przy biurku, zadzwonił telefon na linii piątej. Z ośmiu linii ostatnie cztery były przeznaczone dla stworzeń Victora, rozmieszczonych w mieście. Jego dzieła mogły dzwonić do niego z pytaniami i wiadomościami. Podniósł słuchawkę. - Tak? Dzwonił mężczyzna. Słychać było, że z trudem panuje nad emocjami. Emocjami niebezpiecznie silnymi jak na przedstawiciela stworzonej przez Victora Nowej Rasy. - Coś się ze mną dzieje, Ojcze. Coś dziwnego. A może cudownego. Twory Heliosa wiedziały, że mogą się z nim kontaktować wyłącznie w krytycznych sytuacjach. - Którym jesteś? - Pomóż mi, Ojcze. Victor nie znosił, gdy się tak do niego zwracano. To umniejszało jego wielkość. - Nie jestem twoim ojcem. Powiedz, jak się nazywasz. - Jestem zagubiony... Czasem przerażony. - Pytałem cię o imię. Swoim tworom nie zaszczepiał zdolności przeciwstawienia się
stwórcy, a mimo to ten ciągle jeszcze nie podał swojego imienia. - Zacząłem się zmieniać. - Masz mi podać swoje imię. - Mordowanie - ciągnął tamten. - Morderstwa... mnie podniecają. Victor starał się zapanować nad coraz silniejszym niepokojem. - Nie, nie tracisz rozumu. Ja nie popełniam błędu. - Ale ja się zmieniam. Popełniając morderstwa, tak wiele można się nauczyć. - Zgłoś się do mnie, przyjedź do Miłosierdzia. - Nie chcę. Zabiłem trzech mężczyzn... Bez skrupułów. - Przyjedź do mnie - nalegał Victor. - Ty nie okażesz miłosierdzia komuś, kto... odszedł tak daleko. Przez moment Victor poczuł się niezręcznie. Z niepokojem zastanawiał się, czy to nie jest ten seryjny morderca, o którym tak trąbią w mediach. Czyżby jeden z jego tworów przełamał blokady, które w nim zainstalował i popełnił morderstwo bez jego upoważnienia? - Przyjedź tu, a ja zapewnię ci wsparcie i pomoc. Znajdziesz u nas tylko współczucie. Elektronicznie zniekształcony głos uparcie ciągnął swoje. - Moja ostatnia ofiara... okazała się jednym z nas. Victor na dobre się zaniepokoił. Jeden z jego tworów, zabija drugiego z własnej woli. To się jeszcze nigdy nie zdarzyło. Victor zaszczepiał im organiczną niezdolność do popełnienia samobójstwa oraz blokadę, dzięki której popełniały morderstwo tylko w dwóch sytuacjach: w obronie własnej albo na rozkaz swojego pana. - A ofiara? - zapytał Victor. - Jak się nazywał? - Allwine. Znaleźli jego ciało dziś rano w bibliotece miejskiej. Słysząc to, Victor aż się zachłysnął. - Od Allwine'a niczego się nie nauczyłem - skarżył się rozmówca. W środku był taki sam jak ja. Muszę szukać tego gdzie indziej. U innych. - Czego musisz szukać? - zapytał Victor. - Tego, czego potrzebuję - odparł tamten i rozłączył się. Victor błyskawicznie wystukał *69, ale okazało się, że numer dzwoniącego był zastrzeżony i nie można było automatycznie tam od-
dzwonić. Rozwścieczony cisnął słuchawkę na widełki. Przeczuwał problemy.
ROZDZIAŁ
32 Kiedy Victor wyszedł do szpitala Miłosiernych Dłoni, Erika przez jakiś czas leżała skulona w pozycji embrionalnej, której przecież nie poznała w kapsule stworzenia. Czekała, niepewna, czy jej przygnębienie minie, czy zmieni się w mroczne grzęzawisko zniechęcenia. Jej emocje często miały nikły związek z przeżyciami, które je wywoływały. Po seksie z Victorem nieodmiennie, co dość zrozumiałe, pojawiała się u niej depresja. A chociaż powinna przeradzać się ona w zniechęcenie, nie zawsze tak było. Mimo że przyszłość nie niosła żadnej pociechy ani nadziei na odmianę losu i wydawać by się mogło, że Erika powinna wpaść w całkowitą apatię i zniechęcenie, te uczucia nie zawsze brały górę. W chwilach przygnębienia otuchę przynosiły jej słowa Emily Dickinson: Nadzieja to pierzasty stwór, dusza - to grzęda dla niej; stamtąd bezsłowną melodią brzmi, co nigdy nie ustanie*. * Przeł. Kazimiera Ołakowiczówna (wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).
Na ścianach mieszkania Victora wisiały wyłącznie abstrakcje: dziwacznie skontrastowane plamy szarości i czerni, które działały na Erikę przygnębiająco. Właśnie tak wyobrażała sobie chaos lub nicość. Na szczęście w bibliotece miał sporo książek o historii sztuki i duże albumy z malarstwem. Często wystarczało, że popatrzyła na reprodukcję obrazu
Alberta Bierstadta albo Childe'a Hassama, a od razu poprawiał jej się nastrój. Wpojono jej, że należy do Nowej Rasy, która - jako lepsza i doskonalsza - zastąpi ludzi. Jest odporna na choroby. Wszystkie jej rany goją się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. A mimo to, ilekroć potrzebuje pociechy, znajduje ją w sztuce, muzyce i poezji - dziełach tej miernej rasy ludzkiej, którą ona i podobni do niej mają rzekomo wyprzeć. Gdy czuje się niepewna i zagubiona, znajduje wskazówki i wyjaśnienia w pismach niedoskonałej ludzkości. Lektura rozjaśnia jej w głowie. A przecież to zwłaszcza pisarzy Victor krytykował i nisko oceniał. Erika nie potrafi tego pojąć: jak to się dzieje, że twórczość tej prymitywnej, nieudanej, słabej ludzkości podnosi ją na duchu, podczas gdy żaden z przedstawicieli jej własnego gatunku nie umie tego zrobić. Chętnie porozmawiałaby o tym z innymi reprezentantami Nowej Rasy, ale obawia się, że ktoś mógłby jej próby szukania odpowiedzi uznać za herezję. Wszyscy członkowie Nowej Rasy z natury są posłuszni Victorowi, ale niektórzy odnoszą się do niego z pełną czci bojaźnią. Ci potraktowaliby jej pytania jako przejaw wątpliwości, a jej wątpliwości jak zdradę i czym prędzej wydaliby ją ich stwórcy. Dlatego woli nie dzielić się z nikim swoimi przemyśleniami, bo wie, że w kapsule rezerwowej czeka Erika Pięć. O ile bym już nie żyła, gdy gile wrócą po zimie, daj temu w krawaciku czerwonym pogrobową okruszynę*. * Przeł. K. Iłłakowiczówna
Uśmiechnęła się, znajdując pocieszenie w delikatnym poczuciu humoru Dickinson. I może po tym uśmiechu pojawiłyby się kolejne, gdyby pod łóżkiem nie rozległo się skrobanie. Erika błyskawicznie usiadła i wstrzymawszy oddech, nasłuchiwała. Skrobacz najwyraźniej wyczuł jej reakcję, bo znieruchomiał. Albo
nie tyle znieruchomiał, ile ucichł i teraz skradał się do niej bezgłośnie. Kiedy po powrocie z kolacji nie dostrzegła ani nie usłyszała żadnych oznak obecności szczura, Erika uznała, że wcześniej coś jej się przywidziało. A może gryzoń wspiął się po ścianie albo wymknął rurą i teraz buszuje w innej części domu. Okazało się jednak, że szkodnik albo wrócił, albo siedział tu cały czas jako milczący świadek haraczu, jaki Victor nałożył na Erikę za prawo do życia. Po chwili odgłos rozległ się w innej części pokoju. Cichy, krótki szelest. Pokój tonął w mroku, który rozjaśniał tylko słaby blask lampki nocnej. Erika zerwała się z łóżka i stała naga, czujnie nasłuchując i rozglądając się. Choć wzrok miała znakomity, nie widziała w ciemnościach jak kot. Victor prowadził ostatnio eksperymenty z łączeniem gatunków, ale to było już po jej powstaniu. Potrzebowała więcej światła. Zrobiła krok w stronę lampy stojącej przy fotelu. W tej samej chwili bardziej wyczuła, niż usłyszała, że coś przemknęło obok niej po podłodze. Odruchowo poderwała lewą stopę i stojąc na prawej nodze, usiłowała wypatrzyć intruza na drodze, którą jak podpowiadał jej instynkt - musiał wybrać. Kiedy okazało się, że niczego nie ma - a w każdym razie niczego nie widać - podeszła do lampy i zapaliła ją. Mimo że w pokoju było już jasno, Erika niczego nie zauważyła. W łazience rozległo się grzechotanie, jakby ktoś przewrócił mały, metalowy kosz na śmieci. Drzwi były uchylone. Za nimi panował mrok. Erika energicznie ruszyła w stronę łazienki, ale w progu nagle się zatrzymała. Ponieważ członkowie Nowej Rasy byli odporni na większość chorób, a ich rany szybko się goiły, odczuwali mniejszy lęk niż zwyczajni ludzie. Co jednak nie oznaczało, że w ogóle się nie bali.
Owszem, trudno było ich zabić, ale nie byli nieśmiertelni, a jako istoty stworzone na złość Bogu, nie mogli liczyć na życie po życiu. Dlatego bali się śmierci. Wielu z nich lękało się również życia, bo nie miało kontroli nad swoim losem. Byli wiecznymi niewolnikami Victora, pozbawionymi nadziei na zdobycie wolności. Bali się życia także dlatego, że nie mogli go przerwać, nawet gdy ciężar, jaki stanowiła służba Victorowi, stawał się nie do udźwignięcia. Zostali stworzeni z niezwykle silną blokadą psychiczną uniemożliwiającą popełnienie samobójstwa. Zatem nawet jeśli kusiła ich otchłań, nie mogli w nią skoczyć. Stojąc w progu łazienki, Erika odkryła nowy rodzaj lęku: przed nieznanym. Wszelkie odstępstwo od natury nosi nazwę monstrum, nawet jeśli ów stwór jest na swój sposób piękny. Erika, stworzona nie przez naturę, lecz ręką człowieka, była owszem pięknym - ale monstrum. Wydawało jej się, że monstra nie powinny bać się nieznanego, gdyż z definicji same wywodziły się z tego obszaru. Mimo to po plecach przebiegł jej nieprzyjemny dreszcz obawy. Intuicja podpowiadała jej, że ów szczur wcale nie jest szczurem, tylko czymś tajemniczym i nieznanym. Z łazienki dobiegło stuknięcie, metaliczne grzechotanie, jakby coś otworzyło szafkę i w ciemnościach zaczęło badać jej zawartość. Oba serca Eriki zaczęły szybciej bić. W ustach jej zaschło. Dłonie zwilgotniały. Ten niepokój sprawiał, że mimo swego pochodzenia przez chwilę była prawdziwym, zwyczajnym człowiekiem. Wycofała się do sypialni. Na fotelu leżał jej niebieski jedwabny szlafrok. Nie odrywając wzroku od drzwi łazienki, włożyła go i zawiązała pasek. Boso wyszła z sypialni, starannie zamykając za sobą drzwi. Zbliżała się północ. Erika szła przez rezydencję Frankensteina do biblioteki, gdzie wśród tomów, w których zamknięto ludzką myśl i nadzieje, czuła się bezpieczniej.
ROZDZIAŁ
33
Wezwani przez Victora, stawili się natychmiast w głównym laboratorium. Dwaj młodzi mężczyźni, z pozoru niczym nieróżniący się od przeciętnych mieszkańców Nowego Orleanu. Nie wszyscy mężczyźni Nowej Rasy byli przystojni. Nie wszystkie kobiety - piękne. Victor zdawał sobie bowiem sprawę, że kiedy wreszcie wprowadzi do społeczeństwa wystarczająco dużo swych tworów, by przystąpić do eksterminacji Starej Rasy, ułatwi ludziom obronę, jeśli na pierwszy rzut oka będą mogli rozpoznać wroga. Gdyby wszyscy przedstawiciele Nowej Rasy wyglądali jak ideały piękna wprost z afiszów najbardziej kasowych hollywoodzkich przebojów, zwracaliby na siebie uwagę, łatwo byłoby ich zatrzymać, poddać badaniom i przesłuchaniu, a wreszcie zdemaskować. Różnorodność zaś zapewni mu zwycięstwo w tej wojnie. Różnorodność postaci, przewaga fizyczna i wreszcie bezwzględność. Poza tym choć czasem Victor tworzył istoty, których uroda zapierała dech w piersi, nie to było jego celem. Tak naprawdę Victorowi zależało jedynie na władzy i wprowadzeniu Nowej Prawdy. Dlatego też wyjątkowość mężczyzn, których wezwał, polegała na tym, że mimo swej nadzwyczajnej budowy, z pozoru wyglądali na całkiem przeciętnych. Nazywali się Jones i Picou. Powiedział im o ciele Bobby'ego Allwine'a, spoczywającym w kostnicy. - Musi zniknąć stamtąd jeszcze dziś wraz z wszystkimi dowodami: próbkami tkanki, zdjęciami, nagraniami wideo. - A raport z sekcji zwłok, nagranie na dyktafonie? - zapytał Jones. - Tylko jeśli wpadną wam w ręce - odparł Victor. - Same, bez dowodów, o niczym nie świadczą. - A co z patologiem i osobami, które mogły się znajdować w prosektorium w czasie sekcji zwłok? - Chwilowo zostawcie ich przy życiu - polecił Victor. - Co będą mieli, jeśli znikną zwłoki i dowody? Tylko dziwaczną opowieść, którą inni uznają za twór pijackiej wyobraźni albo narkotycznych wizji.
Choć inteligencja Jonesa i Picou predestynowała ich do znacznie ambitniejszych zadań niż ta robota godna śmieciarza, żaden nie zaprotestował. Ich cierpliwe posłuszeństwo stanowiło podstawową cechę Nowej Rasy. W nowej rewolucyjnej cywilizacji, którą budował Victor, tak jak w „Nowym, wspaniałym świecie” Aldousa Huxleya, każdy będzie znał swoje miejsce w społeczeństwie. I wszyscy będą szczęśliwi, zniknie wszelka zazdrość. Huxley zamierzał przekazać władzę osobnikom alfa. Oni mieli stanowić elitę, rządzić społeczeństwem. Kolejne miejsca zajmowaliby osobnicy beta i gamma. Robotnikami wykonującymi najgorszą pracę byliby osobnicy epsilon. Każdy już w chwili narodzenia zajmowałby w społeczeństwie z góry określone miejsce. Pisarz uważał swoją wizję za antyutopię. Victor był o wiele bardziej przenikliwy - wiedział, że to utopia. Poznał osobiście Huxleya na jakimś przyjęciu. Uznał go za nadętego pedanta, żyjącego w panicznym strachu przed nauką i wiedzą, obawiającego się, że wiedza stanie się nieokiełznaną, niszczycielską siłą, bardziej dogmatyczną od najbardziej fanatycznej religii, która pozbawi ludzkość ostatnich cech człowieczeństwa. Victor uważał, że Huxley owszem - posiada dużą wiedzę książkową, ale nie ma żadnego praktycznego doświadczenia i jest zwyczajnie nudny. Tak czy owak najczarniejszy scenariusz Huxleya stanowił spełnienie marzeń Victora. Zamierzał stworzyć klasę alfa, która będzie niemal mu dorównywać. Potrzebował bowiem osobników, którzy będą stanowić dlań intelektualne wyzwanie, a poza tym musiał stworzyć elitę, która po zwycięskiej walce z ludźmi - będzie realizować jego wizję świata zamieszkanego przez rasę ludzi pracujących równie zgodnie i wydajnie jak rój. Teraz zaś wysłał dwa epsilony - Olivera Jonesa i Byrona Picou które, jak przystało na pszczoły-robotnice, ochoczo wyruszyły spełnić powierzone im zadanie. Wykradną ciało Allwine'a i wywiozą na wysypisko śmieci poza miastem. Wysypisko również należało do Victora. Pracowali tam wyłącznie
członkowie Nowej Rasy. Victor regularnie przysyłał tam efekty swoich interesujących, acz nieudanych eksperymentów, których należało dyskretnie się pozbyć. Te szczątki nie mogły pod żadnym pozorem trafić w ręce zwykłych ludzi. Pod hałdami odpadów znajdowało się miasto zmarłych. Jeśli resztki ich szkieletów przetrwają i za milion lat zostaną odkryte przez paleontologów, jakąż zagadką się staną; jakie przerażające wizje wywołają. Choć w stosunkowo niewielkim, liczącym zaledwie dwa tysiące sztuk, roju z Nowego Orleanu pojawiły się pewne problemy, wkrótce je rozwiąże. Ciągle dokonywał nowych odkryć i czynił postępy, tak że jego niezawodna armia nieustannie się rozwijała. Już niedługo rozpocznie masową produkcję kapsuł. Będzie stwarzał ludzi już nie tylko w laboratorium. W większych zakładach, którym chyba nada, jakże trafną nazwę, farm, będą przychodzić na świat tysiące przedstawicieli Nowej Rasy. Trud to olbrzymi, ale wart tego wysiłku. Ziemi nie stworzono w jeden dzień, lecz Victor miał dość cierpliwości, by stworzyć ją na nowo. Teraz jednak zachciało mu się pić. Z lodówki wyjął butelkę pepsi. Na półce stał talerzyk z ciasteczkami czekoladowymi. Victor uwielbiał ciasteczka czekoladowe. Wziął dwa.
ROZDZIAŁ
34 Ktoś umieścił policyjną plombę na drzwiach mieszkania Bobby'ego Allwine'a. Carson ją zerwała. Nie uważała tego za poważne uchybienie, bo w końcu w mieszkaniu nie popełniono zbrodni, a ona była policjantką. Potem wyjęła nowoczesny wytrych lockaid w kształcie pistoletu, sprzedawany wyłącznie policji, i wsunęła w zamek pierwszą, prostą końcówkę, a potem drucik z zagiętym końcem. Po czterech próbach udało jej się zwolnić wszystkie blokady. Użycie wytrychu stanowiło większy problem niż zerwanie plomby. Wydział miał na wyposażeniu kilkanaście sztuk, które przechowywano razem z bronią palną. Lockaid był wydawany tylko wtedy, gdy złożyło się prośbę na piśmie, uzasadniając konieczność użycia wytrychu. Żaden policjant nie miał prawa stale nosić przy sobie tego urządzenia. Dzięki bałaganowi w papierach Carson udało się dostać lockaid i nie zwrócić go, do czego bynajmniej nie zamierzała się przyznawać. Nigdy nie używała go w sytuacjach, które można by uznać za naruszenie czyichś praw. Sięgała poń tylko w uzasadnionych wypadkach; gdy i tak miała do tego prawo, a liczyła się każda sekunda i nie było czasu na załatwianie zezwolenia. W tym konkretnym wypadku nie mogło być mowy o naruszeniu praw Bobby'ego Allwine'a z tej prostej przyczyny, że Bobby Allwine nie żył. Choć Carson lubiła stare filmy, nie uważała się na żeńską wersję brudnego Harry'ego. Nigdy nie naginała przepisów aż tak mocno, by je złamać - a w każdym razie w naprawdę ważnych sytuacjach.
Mogła obudzić dozorcę i poprosić o klucz od mieszkania. Z rozkoszą wyciągnęłaby tego prostaka z wyra. Pamiętała jednak, jak mierzył ją wzrokiem, obleśnie się przy tym oblizując. Była teraz bez obstawy Michaela, więc wyrwany ze snu całkiem niewykluczone, że pijackiego - ciec mógłby próbować ją podszczypywać. Wtedy musiałaby mu przypomnieć, jakie są skutki spotkania kolana z męskimi narządami płciowymi. To z kolei mogłoby zakończyć się aresztowaniem. Nie było sensu robić tyle zamieszania tylko dlatego, że miała ochotę w spokoju rozejrzeć się po czarnym mieszkaniu Allwine'a. Zapaliła światło w mieszkaniu denata, zamknęła za sobą drzwi i położyła na podłodze lockaid. Mimo włączonego światła w środku nocy czerń pokoju dezorientowała tak bardzo, że przez moment Carson rozumiała, co czuje kosmonauta, spacerując w kosmosie po mrocznej stronie Ziemi. W salonie stał wyłącznie czarny, plastikowy fotel, przez co nabierał wyglądu tronu, ale nie tronu przeznaczonego dla ziemskiego monarchy, raczej dla jakiegoś szatana średniej rangi. Choć Allwine nie został zamordowany w mieszkaniu, Carson czuła, że jeśli pozna psychikę ostatniej ofiary Chirurga, przybliży się do schwytania mordercy. Usiadła w fotelu. Harker twierdził, że urządzone na czarno pomieszczenie świadczy o skłonnościach samobójczych jego lokatora i Carson niechętnie musiała przyznać, że ta hipoteza ma sens. Harker - podobnie jak zegar, który nie chodzi - od czasu do czasu mówił prawdę. Tyle że u Harkera nie przypadało to aż dwa razy na dobę. Ale wystroju pokoju ani samego Allwine'a nie dawało się zamknąć w ciasnych ramach tej prostej diagnozy o skłonnościach samobójczych. Nieprzenikniona czerń nasuwała też skojarzenia z władzą, czarnymi dziurami, których potężne przyciąganie pochłaniało nawet światło. Tych ścian, sufitu i podłóg nie pomalował człowiek pogrążony w głębokiej depresji. Depresja pozbawiała sił, nie pchała do działania. Carson wyobrażał sobie Allwine'a, który z furią, w przypływie bezsilnej złości macha pędzlem.
A jeśli tak było, to przeciwko komu kierował swój gniew? Poręcze fotela były szerokie, wyściełane miękką tapicerką ze skaju. Pod palcami Carson poczuła liczne pęknięcia w tapicerce. Coś ukłuło ją w prawą dłoń. Z gąbki wyciągnęła blady półksiężyc: złamany paznokieć. Przyjrzała się poręczy: cała tapicerką była zniszczona, wyglądała jak ponacinana skalpelem. Policjantce nagle zrobiło się zimno, jakby siedziała w lodówce albo na bryle lodu. Rozczapierzyła palce i wbiła je w poręcz. Każdy paznokieć trafił w rozdarcie w tapicerce. Skaj był dość gruby i elastyczny. Żeby go rozedrzeć, trzeba było z ogromną siłą wbić weń coś ostrego. Logika podpowiadała, że człowiek pogrążony w depresji nie odczuwałby aż tak silnych emocji, by uszkodzić tapicerkę. Nawet potworna wściekłość mogłaby nie wystarczyć. Chyba że byłby to człowiek obdarzony nadludzką siłą. A, jak twierdził Jack Rogers, taką siłę posiadał Allwine. Carson wstała, wycierając dłonie w dżinsy. Czuła się zbrukana. W sypialni zapaliła wszystkie lampy, lecz atramentowa czerń pomieszczenia i tak pochłaniała światło. Ktoś zwinął jedną z czarnych rolet, odsłaniając okno. Blask ulicznych latarni, odległy neon i światła Nowego Orleanu zupełnie nie pasowały do królestwa Allwine'a. To były dwie całkowicie inne rzeczywistości, dwa różne kosmosy. Carson podeszła do łóżka. Otworzyła szufladę szafki nocnej i zobaczyła tam Jezusa. Jego twarz spoglądała na nią z niezliczonych karteczek i ulotek. Prawą dłoń miał uniesioną w geście błogosławieństwa. Z bodaj stu karteczek wybrała cztery. Okazało się, że są to ulotki rozdawane uczestnikom nabożeństw pogrzebowych. Bileciki różniły się tylko nazwiskami zmarłych. Wszystkie pochodziły z Domu Pogrzebowego Fullbrighta. Nancy Whistler, bibliotekarka, która znalazła ciało Allwine'a, mówiła, że często zaglądał do zakładów pogrzebowych, bo tam ogarniał go
spokój. Carson schowała do kieszeni cztery wybrane karteczki i zatrzasnęła szufladę. W pokoju nadal unosił się silny zapach lukrecji. Carson nie mogła się oprzeć wrażeniu, że ktoś niedawno zapalił świeczki zapachowe, stojące na parapecie. Podeszła do nich i dotknęła wosku, niemal pewna, że będzie ciepły. Nie. Zimny i twardy. Sprawdziła każdą świecę. Spojrzała za okno. Nowy Orlean nie zmienił się ani trochę, ale niesamowita, nieco upiorna atmosfera mieszkania sprawiła, że Carson nagle zaczęła całkiem inaczej postrzegać swoje miasto. Miejsce roztańczonej, lubiącej zabawę metropolii zajął obcy, budzący niepokój twór, pełen nienaturalnych linii, pulsującego mroku i zwodniczych świateł. W szybie dostrzegła jakiś ruch. Oderwała wzrok od widoku za oknem, a skupiła się na tym, co dzieje się w pokoju. Za sobą zobaczyła zarys masywnej sylwetki. Sięgnęła pod żakiet i położyła dłoń na kaburze dziewięciomilimetrowego pistoletu. Odwróciła się, nie wyciągając broni. Intruz był wysoki, potężnie zbudowany, ubrany na czarno. Najprawdopodobniej wyszedł z salonu albo łazienki, ale wyglądał, jakby wynurzył się z czarnej ściany. Stał niecałe pięć metrów od niej, tam gdzie cień zasłaniał jego twarz. Dłonie - wielkie jak łopaty - zwisały wzdłuż tułowia. - Kim jesteś? - zapytała ostro. - Skąd się tu wziąłeś? - Nazywasz się detektyw O'Connor. - Głos miał niski i głęboki. Gdyby był przeciętnie zbudowanym mężczyzną, powiedziałaby, że w jego głosie brzmi pewność siebie. Ale u człowieka o takich gabarytach ten ton nabierał groźnego brzmienia. - Widziałem cię w telewizji. - Co tu robisz? - Wchodzę tam, gdzie chcę. Przez tych dwieście lat sporo nauczyłem się o zamkach. Wobec takiej postawy Carson nie miała wyjścia, musiała wyjąć broń. Skierowała lufę do podłogi.
- To nieuzasadnione naruszenie prawa własności i wkroczenie na cudzy teren - oświadczyła. - Stań tak, żebym cię widziała. Ani drgnął. - Nie bądź głupi. Stań. Tak. Żeby. Było. Cię. Widać. - Całe życie o tym marzyłem - odparł, robiąc dwa kroki w jej stronę. Nie spodziewała się, że zobaczy taką twarz. Lewy profil całkiem przystojny, za to prawy straszliwie okaleczony, co częściowo zakrywał skomplikowany tatuaż, nieco zbliżony do maoryskiego, a mimo to inny. - Człowiek, który tu mieszkał - odezwał się intruz - żył w głębokiej rozpaczy. Rozpoznaję jego ból. Choć już się zatrzymał, wyglądał naprawdę groźnie i mógł dopaść do niej w dwóch susach. - Tyle wystarczy - powiedziała Carson na wszelki wypadek. - Nie został stworzony przez Boga... I nie miał duszy. Cierpiał potworne męki. - Jak się nazywasz? Powolutku, bez żadnych gwałtownych ruchów wyjmij i pokaż mi dowód tożsamości. Zignorował jej rozkaz. - Bobby Allwine nie miał wolnej woli. Tak naprawdę był niewolnikiem. Chciał umrzeć, ale nie mógł odebrać sobie życia. Jeśli ten jegomość nie kłamie, Harker trafił w dziesiątkę. Każda brzytwa w łazience symbolizowała kolejną, nieudaną próbę samobójczą. - Zostaliśmy stworzeni z blokadą psychiczną, uniemożliwiającą targnięcie się na własne życie. - My? - Allwine też przeżywał piekło. Pragnął zabić swojego stwórcę. Ale został zaprojektowany tak, że nie był zdolny podnieść na niego ręki. Raz, dawno temu próbowałem... Omal mnie wtedy nie zabił. Każde miasto ma swoich szaleńców i Carson sądziła, że poznała już wszystkie możliwe typy. Ten gość jednak nie przypominał żadnego wariata, z jakim miała do czynienia. Był inny. Budził niepokój. - Zamierzałem wybrać się pod jego rezydencję, przyjrzeć jej się z daleka... Ale gdyby mnie zauważono, mógłby mnie zniszczyć. Dlatego przyszedłem tutaj. To morderstwo mnie zainteresowało, ponieważ
ofierze wycięto serce. Ja również w części składam się z takich kradzionych narządów. Bez względu na to, czy ten gigant był Chirurgiem czy nie, na pewno nie był obywatelem, dzięki któremu miasto staje się bezpieczniejsze. - Nie kupuję twojej gadki - powiedziała. - Rozłóż ramiona i klęknij. Wydawało jej się, że przez jego oczy przemknął ogień, ale pewnie jej się przywidziało. - Przed nikim nie zginam kolan - odrzekł.
ROZDZIAŁ
35 PRZED NIKIM NIE ZGINAM KOLAN. Jeszcze żaden zatrzymany w tak poetycki sposób nie odmówił wykonania rozkazu. Naprężona, jak zbyt mocno naciągnięta struna, nie spuszczając mężczyzny z oka, odsunęła się od okna, bo miała wrażenie, że za chwilę ktoś zaatakuje ją od tyłu. - To nie była prośba - warknęła. Obiema rękami chwyciła pistolet i wymierzyła w intruza. - Strzelisz mi w serce? - spytał. - To będziesz musiała strzelić dwa razy. Ciało Allwine'a na stole w prosektorium. Rozcięta klatka piersiowa. Układ krwionośny zaopatrujący dwa serca. - Przyszedłem tu przekonany, że Allwine był niewinną ofiarą podjął mężczyzna - której serce miało zostać wykorzystane do kolejnego... doświadczenia. Ale teraz widzę, że to nie takie proste. Poruszył się. Przez ułamek sekundy Carson wydawało się, że ją zaatakuje. - Żadnych głupich pomysłów - ostrzegła. Ale on ominął ją i podszedł do okna. - Każde miasto ma swoje sekrety, lecz nie tak straszliwe jak ten. Nie polujesz na psychopatycznego mordercę. Twoim prawdziwym celem i wrogiem jest stwórca... jego... i mój. Carson wciąż nie mogła ochłonąć po jego wcześniejszych słowach. Czy naprawdę dawał do zrozumienia, że ma dwa serca?
- Co miałeś na myśli, mówiąc, że będę musiała strzelić dwa razy? - Teraz na pewno udoskonalił swoje metody, ale mnie stworzył z trupów, wykopanych z przywięziennego cmentarza. Odwrócił się od okna i spojrzał na Carson. W jego oczach znów zobaczyła pulsowanie światła. - Jedno moje serce należało do szalonego podpalacza. Drugie do sadysty-pedofila. Zamienili się miejscami. Teraz to on stał plecami do okna, a ona - do drzwi łazienki. Carson nagle zaświtała myśl, że intruz mógł nie być sam. Przesunęła się tak, by mieć go przed sobą, a równocześnie kątem oka obserwować drzwi łazienki. - Dostałem ręce dusiciela, a oczy mordercy, szalejącego z toporem ciągnął mężczyzna. - Iskrę życia zapalił we mnie piorun. Tamta niezwykła burza dała mi również dary, których Victor nie mógł mi ofiarować. Po pierwsze... Przemieścił się tak szybko, że nawet nie widziała, kiedy zrobił krok. Przed ułamkiem sekundy stał przy oknie, a teraz wyrósł przed nią. Nie pamiętała, kiedy ostatni raz ktoś ją przechytrzył. Chyba na samym początku studiów w akademii policyjnej. Mężczyzna zmaterializował się przed Carson, jednym ruchem wyrwał jej z rąk pistolet - huk strzału i trzask pękającej szyby - i w ułamku sekundy znalazł się za nią. Wydawało jej się, że znalazł się za nią. Kiedy się obróciła, jego już nie było. Nawet ubrany na czarno w czarnym pokoju nie mógł ukryć się w cieniu. Był zbyt potężny, by zabawiać się w kameleona i wcisnąć w kąt pokoju. Z siedziska przy oknie rozległ się jego charakterystyczny głos. - Już nie jestem potworem. Ale kiedy Carson obróciła się w tamtą stronę, jego już tam nie było. - Tylko ja mogę ci pomóc - odezwał się, jak sądziła, z progu salonu, ale gdy po raz trzeci się obejrzała, próbując go zlokalizować, nikogo nie zobaczyła. Nie znalazła mężczyzny w salonie, choć odzyskała służbowy pistolet. Broń leżała na podłodze obok wytrychu lockaid w miejscu, w którym go
zostawiła. Drzwi wejściowe były otwarte na oścież. Próbując zapanować nad dudnieniem serca, wyjęła magazynek. Błysk mosiądzu potwierdził, że wszystkie komory - oprócz jednej - były pełne. Wsunęła magazynek na miejsce, dopadła do drzwi, w wyciągniętych dłoniach ściskając pistolet. Na korytarzu nikogo nie było. Carson wstrzymała dech, ale nie usłyszała tupotu stóp na schodach. W budynku panowała absolutna cisza. Carson była niemal pewna, że huk przypadkowego wystrzału ściągnął lokatora sąsiedniego mieszkania do dziurki judasza i sąsiad teraz bacznie jej się przygląda. Cofnęła się do mieszkania po lockaid i zatrzasnęła za sobą drzwi. Wyszła z budynku. Dopiero na parterze przypomniała sobie, że nie zgasiła światła w mieszkaniu. Do diabła z tym. Allwine był zbyt martwy, by przejmować się rachunkiem za prąd.
ROZDZIAŁ
36
W rogu głównego laboratorium rozpięty jak Chrystus, przytroczony paskami do urządzenia przypominającego wirówkę, w której ćwiczą lotnicy i kosmonauci, rozciągającą człowieka na wszystkie strony, wisiał Randal Sześć. Ale to nie był trening. Randal nie wprawiał urządzenia w ruch, to ono będzie nim poruszało, a celem ćwiczenia nie będzie poprawienie kondycji ani budowanie muskulatury. Gumowy klin w ustach miał uchronić go przed odgryzieniem sobie języka w razie ataku konwulsji. Pasek przytrzymujący brodę w miejscu uniemożliwiał otwarcie ust i przypadkowe połknięcie gąbki. Te środki ostrożności skutecznie będą też tłumić jego krzyki. Ściany w budynku Miłosierdzia były dźwiękoszczelne, by żadne odgłosy nie wydostawały się na zewnątrz i nie zwracały niczyjej uwagi na to, co działo się w budynku. Jako naukowiec prowadzący rewolucyjne badania, Victor musiał zachowywać szczególną ostrożność. Zatem... Mózg stanowi urządzenie elektryczne. Emitowane przezeń fale można mierzyć elektroencefalogramem. Kiedy Randal Sześć jeszcze przebywał w kapsule stworzenia, ale już po tym, gdy zyskał całą potrzebną wiedzę, Victor wytworzył w mózgu chłopaka elektryczne impulsy identyczne z tymi, które odkryto u osób cierpiących na autyzm. Helios liczył, że dzięki temu Randal „narodzi się” jako osiemnastoletni, głęboko upośledzony, autystyczny chłopiec. Jego oczekiwania się spełniły. Skazawszy Randala na autyzm, Victor próbował różnymi metodami przywrócić normalne funkcje mózgu. Do tej pory jednak jego wysiłki spełzały na niczym. Jego eksperyment z Randalem Sześć nie miał na celu znalezienia ratunku dla chorych na autyzm. Victorowi bynajmniej nie zależało na poprawie losu nieszczęśników dotkniętych tą chorobą, choć gdyby udało mu się znaleźć na nią lek, może wprowadziłby go na rynek i w ten sposób pomnożył swój majątek.
Prowadził te badania, bo gdyby mógł skazywać swoje twory na autyzm, a potem je leczyć, mógłby również ustalać stopień upośledzenia. To zaś przynosiłoby wymierne korzyści materialne i społeczne. Dość wyobrazić sobie fabrykę, w której wydajność spada na skutek znużenia robotników monotonną pracą. Dzięki autyzmowi wybiórczemu Victor zyskałby pracowników, którzy obsesyjnie koncentrowaliby się na jednej, określonej czynności, a zatem byliby wydajni jak roboty, ale tańsi. To właśnie byłaby najniższa kategoria epsilonów w idealnym społeczeństwie Victora: ludzkie maszyny, które nie traciłyby czasu na niepotrzebne pogawędki z kolegami z pracy. Victor włączył przycisk, uruchamiający wirówkę, w której znajdował się Randal Sześć. Urządzenie zaczęło wirować, powoli, ale systematycznie nabierając prędkości: trzy obroty na jednej osi, pięć na drugiej, siedem na kolejnej. Na przeciwległej ścianie znajdował się trzymetrowy plazmowy monitor o dużej rozdzielczości, na którym Victor mógł obserwować przepływ krwi przez żyły i tętnice mózgowe chłopaka, a także każdy, nawet najmniejszy ruch strumienia płynu rdzeniowo-mózgowego krążącego między oponami mózgowymi, docierającego do komór, a wreszcie i pnia mózgu. Victor miał nadzieję, że dzięki działaniu potężnych sił odśrodkowych i dośrodkowych o precyzyjnie dobranych wartościach, stworzy nienaturalne warunki, w których płyny mózgowe odwrócą uszkodzenia charakterystyczne dla autyzmu i mózg znowu będzie wytwarzał prawidłowe fale elektryczne. W miarę jak urządzenie się rozpędzało, jęki i bezgłośne błagania Randala przeradzały się w krzyki bólu i przerażenia. Jego wrzask działałby Victorowi na nerwy, gdyby nie knebel w ustach i pasek na brodzie. Victor liczył, że dokona przełomu, zanim przedmiot badań ulegnie zniszczeniu. Ileż czasu by zmarnował, tworząc od nowa Randala, tym razem o numerze siedem. Czasem chłopak zaciskał zęby tak długo i tak mocno, że głęboko wbijały się w gumę i potem trzeba było nacinać gumowy klin i kawałek
po kawałku wyciągać go z zaciśniętych szczęk. Tym razem zanosiło się na podobny finał.
ROZDZIAŁ
37 Biały drewniany płotek, białe słupki wyłożone muszelkami i furtka z motywem jednorożca. Carson pchnęła furtkę i weszła na brukowaną ścieżkę. W świetle księżyca drobinki miki w chodniku połyskiwały niczym gwiazdki. Mech między płytkami tłumił jej kroki. W powietrzu unosił się ciężki, aż duszący zapach magnolii. Bungalow z niebieskimi okiennicami, w których wycięto gwiazdki i półksiężyce, wyglądał, jakby trafił tu wprost z jakiejś bajki. Po kratkach otaczających ganek pięło się pnącze, gęsto pokryte fioletowymi kwiatami. Kathleen Burke, właścicielka tej baśniowej przystani, była psychologiem policyjnym. Jej zawód wymagał od niej logiki i trzeźwego myślenia, ale w życiu prywatnym uciekała w swój własny, idealny świat. O trzeciej w nocy w oknach nie paliło się światło. Carson nacisnęła dzwonek, a zaraz potem zapukała do drzwi. W mieszkaniu zaświeciła się lampka i szybciej, niż się Carson spodziewała, w drzwiach pojawiła się Kathy. - Carson, co się stało? Coś nie tak? - Mamy Halloween w połowie sierpnia. Musimy pogadać. - Złociutka, gdybyś była kotem, miałabyś wygięty grzbiet, najeżoną sierść i nastroszony ogon. - Masz szczęście, że nie zjawiłam się z wielką kupą w gaciach. - Och, jakaż z ciebie delikatna i subtelna kobietka. Zdaje się, że za często przebywasz z Michaelem. Wejdź. Właśnie popijam kawę z li-
kierem. - Nie widziałam żadnych świateł - powiedziała Carson, wchodząc. - Bo siedziałam w kuchni - wyjaśniła Kathy. Kathy zbliżała się do czterdziestki, miała piękną ciemną skórę w kolorze melasy i cudowne oczy Azjatki. Czerwona, jedwabna chińska piżama ze stójką podkreślała jej egzotyczną urodę. Na stole kuchennym stał parujący dzbanek z kawą. Obok leżała książka. Na okładce widać było kobietę w fantastycznym stroju, dosiadającą smoka. - Zawsze czytasz o trzeciej nad ranem? - zapytała Carson. - Nie mogłam zasnąć. Carson nosiło. Nie mogła usiąść, krążyła po kuchni. - Jesteśmy w twoim domu, nie w gabinecie, Kathy. To jest różnica, zgadza się? - Co się stało? - spytała Kathy, nalewając kawę. - Czemu jesteś taka rozdygotana? - Nie występujesz teraz w roli pani psycholog. Tu jesteś wyłącznie moją przyjaciółką. Zgadza się? - Zawsze jestem twoją przyjaciółką, Carson - uspokoiła ją Kathy, stawiając na stole drugi kubek i siadając na krześle. - Tutaj, tam, wszędzie. Carson nie poszła w jej ślady. Była za bardzo spięta, by usiąść. - Nic z tego, co teraz usłyszysz, nie trafi do mojej kartoteki. - Chyba że popełniłaś morderstwo. Zabiłaś kogoś? - Nie dziś. - To gadaj, dziewczyno. Zaczynasz mi działać na nerwy. Carson odsunęła krzesło i wreszcie usiadła. Sięgnęła po kubek, zawahała się i zostawiła go na stole. Ręka jej drżała. Zacisnęła ją w pięść. Z całej siły. Otworzyła. Dłoń nadal drżała. - Widziałaś kiedyś ducha, Kathy? - Zaliczyłam wycieczkę „Nowy Orlean, w którym straszy” i nocną wyprawę do krypty Marie Laveau. Czy to się liczy? - Mówię poważnie - odparła Carson, ściskając ucho kubeczka i
patrząc na swoje pobielałe knykcie. - Chodzi mi o te wszystkie nadprzyrodzone historie, których za cholerę nie potrafisz sobie racjonalnie wyjaśnić. Duchy, UFO, yeti... - Zerknęła na przyjaciółkę. - Nie patrz tak na mnie. - Jak? - Jak psychiatra. - Nie bądź taka przewrażliwiona. - Kathy poklepała książkę ze smokiem na okładce. - To ja czytam trzy powieści fantasy tygodniowo i marzę, by przenieść się w tamten świat. Carson podmuchała na kawę i ostrożnie wypiła łyczek, potem już śmielej większy łyk. - Kawa mi się przyda. Nie spałam dziś, a teraz już na pewno nie zmrużę oka. Kathy, jak przystało na psychologa, cierpliwie czekała na ciąg dalszy. - Ludzie mówią o nieznanym, nieogarnionym - odezwała się wreszcie Carson - o tajemnicy życia, ale ja nigdy nie widziałam w tym ani krztyny tajemnicy. - Krztyny? - Ani okruszka, nawet odrobiny, za grosz czy jak tam jeszcze sobie życzysz. Chcę dostrzec w życiu tajemnicę - kto by nie chciał? - jakiś mistyczny sens... Ale zbyt twardo stąpam po ziemi. - Tak było aż do dziś? Opowiedz mi o swoim duchu. - To nie był duch. Ale na pewno pochodził z innego świata. Od dobrej godziny jeżdżę po mieście, zastanawiając się, jak opowiedzieć to, co się stało... - Zacznij od tego, gdzie się stało. - Byłam w mieszkaniu Bobby'ego Allwine'a... Kathy pochyliła się w jej stronę z ożywieniem. - Ostatnia ofiara Chirurga. Pracuję nad profilem psychologicznym mordercy. Niełatwe zadanie. Psychopata, ale panuje nad emocjami. Brak wyraźnego podtekstu seksualnego. Do tej pory nie zostawił żadnych śladów ani odcisków palców. Przeciętny psychol zwykle nie jest tak ostrożny. Zorientowała się, że wpadła przyjaciółce w słowo i przerwała jej
zwierzenia. - Przepraszam, Carson. Rozmawiałyśmy o twoim duchu. Kathy Burke zapewne potrafi oddzielić pracę od przyjaźni, ale czy słuchając relacji Carson, potrafiłaby zapomnieć, że jest psychiatrą? Olbrzym ze zdeformowaną twarzą, który twierdził, że został stworzony z ciał przestępców, a życie tchnęło weń uderzenie pioruna; który przemieszczał się ze zwinnością i szybkością nieosiągalną dla zwykłego śmiertelnika, co świadczyłoby o tym, że rzeczywiście posiada nadludzką moc, a zatem może być tym, za kogo się podaje... - Pobudka. Twój duch...? Carson nie odpowiedziała, tylko wypiła łyk kawy. - I to wszystko? - pożaliła się Kathy. - Podnieciłaś i zostawiasz? - Trochę mi głupio. - I bardzo dobrze. Narobiłaś mi apetytu. - Jeśli zwierzę ci się jako przyjaciółce, staniesz przed dylematem jako pracownica policji. Będziesz musiała zawiadomić komisję dyscyplinarną o przypadku NUB. Kathy ściągnęła brwi. - Nieuzasadnione użycie broni? Powiedz, co właściwie zbroiłaś, Carson? - Nikogo nie sprzątnęłam. Nawet go nie drasnęłam. W każdym razie tak mi się wydaje. - Powiedz. Nie wydam cię. Carson uśmiechnęła się ze zrozumieniem. - Spełniłabyś swój obowiązek. Doniosłabyś na mnie. A potem wystawiłabyś mi skierowanie na kilka sesji na kozetce u psychoanalityka. - Nie jestem aż tak praworządna, jak ci się wydaje. - Właśnie że jesteś - odparła Carson. - I dlatego cię lubię. Kathy westchnęła rozczarowana. - Ja tu się nastawiam na mrożące krew w żyłach opowieści, a ty się wycofujesz. I co teraz? - Możemy zrobić wczesne śniadanie - podsunęła Carson. - Pod warunkiem, że w tej krainie elfów znajdzie się jakieś ludzkie żarcie.
- Jajka, bekon, kiełbasa, smażone ziemniaki albo brioszki. - Wszystko. - Chcesz się upodobnić do tych okropnych gliniarzy z wielkimi brzuchami? - Spoko, wcześniej zginę - odparła Carson i chyba nie do końca żartowała.
ROZDZIAŁ
38 Roy Pribeaux zwykle wstawał grubo przed świtem, by rozpocząć swój rytuał, mający zapewnić mu długowieczność. Wyjątek stanowiły poranki po nocach, gdy późno się kładł, bo popełniał morderstwo. Nic nie sprawiało mu większej rozkoszy niż wylegiwanie się w łóżku ze świadomością, że oto w zamrażarce spoczywa spreparowany, zapakowany kolejny fragment jego idealnej kobiety. Przepełniała go duma i satysfakcja, jaką przynosi tylko poczucie dobrze spełnionego obowiązku. Dodatkowa godzina w łóżku stanowiła nagrodę za to, że po raz kolejny spisał się na medal. Preparowanie oczu Candace nie zajęło mu wiele czasu, więc położył się wcześniej niż po poprzednich łowach, ale choć zasłużył sobie na godzinę słodkiego lenistwa, nie mógł wytrzymać w łóżku. Rozsadzała go energia, bo oto zgromadził wszystkie elementy. Oczy stanowiły ostatni punkt na jego liście. Roy spał głęboko, ale krótko, mimo to zerwał się z łóżka wypoczęty i z entuzjazmem powitał kolejny dzień. Znaczną część mieszkania zajmował sprzęt, którego nie powstydziłaby się najnowocześniej urządzona siłownia. Ubrany w szorty i obcisłą koszulkę bez rękawów Roy zaczął od zestawu ćwiczeń na atlasie, rozwijających wszystkie mięśnie. Potem nie oszczędzał się na bieżni i orbitreku: ćwiczył, dopóki nie zlał się potem. Poranny prysznic stanowił cały rytuał. Roy najpierw masował ciało szorstką gąbką i mydłem złuszczającym naskórek, potem przychodziła kolej na delikatną myjkę i mydło nawilżające. W trosce o czystość i
zdrowie mieszków włosowych Roy stosował dwa szampony z naturalnymi ekstraktami oraz delikatny balsam, który spłukiwał dokładnie po trzydziestu sekundach. Kiedy za oknem wschodziło słońce, Roy właśnie kończył skrupulatne wklepywanie mleczka kosmetycznego w każdy centymetr kwadratowy cudownie zadbanego i wypielęgnowanego ciała. Miał nawet specjalną gąbkę do smarowania pleców. Mleczko nie tylko nawilżało, ale i odżywiało skórę, dostarczając jej niezbędnych witamin. Gdyby nie dbał o skórę stóp, czułby się jak nieśmiertelny bóg, stąpający na podeszwach konającego człowieka. Na samą myśl o tym robiło mu się niedobrze. Nałożywszy na twarz kilka warstw kosmetyków - w tym krem, wzbogacony ekstraktem z małpich embrionów - Roy z satysfakcją mógł spojrzeć na swoje odbicie w lustrze. Już od kilku lat udawało mu się w pełni powstrzymywać proces starzenia. Co więcej, ostatnio udało mu się nawet wygrać z czasem i wprost młodniał w oczach. Inni tylko się mamili, że ujmują sobie lat, ale Roy wiedział, że w jego wypadku czas naprawdę się cofa. Wreszcie udało mu się znaleźć optymalne proporcje między ćwiczeniami, dietą, witaminami, kosmetykami i medytacją. Ostatnim zasadniczym składnikiem był oczyszczony mocz nowozelandzkich jagniąt. Roy pił co dzień pół szklanki tego eliksiru. Z plasterkiem cytryny. Naturalnie wygrana z czasem cieszyła, ale Roy zdawał sobie sprawę, że mógłby nadmiernie się odmłodzić. Gdyby uzyskał wygląd i samopoczucie dwudziestojednoletniego młodzieńca i utrzymał ten stan przez sto lat, byłby oczywiście zadowolony. Ale gdyby przeholował i cofnął się do wieku dwunastu lat, nie byłby uradowany. Źle wspominał dzieciństwo i dojrzewanie. Powrót do tego okresu i powtórne przeżywanie go stanowiłoby dla niego prawdziwe piekło. Kiedy, już ubrany, stał w kuchni i sokiem grapefruitowym popijał dwadzieścia cztery kapsułki preparatów witaminowo-mineralnych, nagle zdał sobie sprawę, że jego życie straciło sens.
Od dwóch lat gromadził anatomiczne składowe swojego ideału kobiety. Najpierw polował z dala od Nowego Orleanu, a ostatnio - gorączkowo i w pośpiechu - na własnym podwórku. Z chwilą gdy zdobył oczy Candace, miał już wszystko. Dłonie, stopy, usta, nos, włosy, piersi, oczy i znacznie, znacznie więcej. O niczym nie zapomniał. I co teraz? Był zaskoczony, że nie przygotował się na tę chwilę. Jako człowiek nieobciążony żadnymi obowiązkami miał sporo wolnego czasu; jako nieśmiertelny - miał całą wieczność. Ta świadomość nagle obudziła w nim pewien niepokój. Dopiero teraz dotarło do niego, że przez te lata poszukiwań i gromadzenia podświadomie oczekiwał, że z chwilą gdy zbierze całą kolekcję, gdy w zamrażarce znajdą się wszystkie elementy, z których będzie można stworzyć ideał kobiety, wtedy w jego życie wkroczy prawdziwa, żywa kobieta, ucieleśnienie jego marzeń. Dał się wciągnąć w to swoiste hoodoo w nadziei na ziszczenie swych romantycznych wyobrażeń. Może to mojo podziała. Może właśnie dziś, spacerując po dzielnicy francuskiej stanie twarzą w twarz z tą zjawiskową, cudowną istotą. A jeśli będą mijać dni, a on nie spotka swojej wybranki? Dni, tygodnie, miesiące... Co wtedy? Marzył, by dzielić swą doskonałość z kobietą, dorównującą mu pod każdym względem. Dopóki to się nie stanie, jego życie będzie puste, pozbawione sensu. Poczuł niepokój. Starał się go zagłuszyć śniadaniem. Jedząc, zafascynowany obserwował swoje dłonie. Były czymś więcej niż pięknymi, męskimi dłońmi. Stanowiły niedościgły ideał. Och, lecz dopóki nie znajdzie swej bogini - nie tej martwej, złożonej z kawałków, lecz całej, żywej, bez skazy - jego zjawiskowo piękne dłonie nie będą mogły pieścić doskonałości, jedynej godnej poznać ich dotyk. Jego niepokój narastał.
ROZDZIAŁ
39 O świcie, gdy pierwsze promienie wschodzącego słońca jeszcze nie zapaliły ogni w witrażach, w kościele pod wezwaniem Najświętszej Maryi Panny Matki Bolesnej mieszkały tylko cienie Mrok rozjaśniały jedynie lampki podświetlające krzyż i migotliwe znicze w rubinowoczerwonych naczyniach. W dusznym kościele unosił się zapach kadzidła, łoju i cytrynowego wosku. Wdychając tę mieszankę, Victor myślał, że potem przez cały dzień będzie ją wypacał. Jego kroki odbijały się echem w wysokim sklepieniu. Victorowi podobał się ten odgłos. Miał wrażenie, że w ten sposób rzuca wyzwanie ciężkiej i dusznej atmosferze kościoła. Pierwsza msza zaczynała się dopiero za pół godziny, więc w świątyni oprócz Victora był tylko Patrick Duchaine. Zgodnie z poleceniem czekał w pierwszej ławce. Słysząc kroki, poderwał się nerwowo. - Siadaj, siadaj - powiedział Victor, tonem rozdrażnionego pana przywołującego do porządku rozbrykanego psa. Patrick miał sześćdziesiąt lat, siwe włosy, twarz poczciwego dziadka i oczy wiecznie przesłonięte mgiełką łzawego współczucia. Już samym wyglądem zaskarbiał sobie zaufanie i miłość parafian. Oprócz tego posiadał jeszcze piękny głos. Serdeczny, ciepły śmiech. A nade wszystko cechowała go nieudawana pokora człowieka, który zna swoje miejsce w porządku wszechświata. Ksiądz Duchaine stanowił ideał duchownego, przed którym wierni
chętnie otwierają serca i bez wahania wyznają grzechy. Victor uznał, że w mieście, w którym żyła tak liczna wspólnota katolików - praktykujących i nie - warto mieć swojego człowieka w konfesjonale, przy którym klękają najbardziej wpływowi obywatele. Patrick Duchaine był jednym z nielicznych przedstawicieli Nowej Rasy, którzy byli klonami istniejących ludzi, a nie oryginalnymi tworami Victora. Oczywiście Victor udoskonalił jego fizjologię, ale zewnętrznie duchowny wyglądał identycznie jak Patrick Duchaine zrodzony z mężczyzny i niewiasty. Prawdziwy ksiądz Duchaine oddał krew w ramach akcji Czerwonego Krzyża, nieświadomie dostarczając Victorowi materiał, z którego ten mógł stworzyć jego sobowtóra. Dziś ciało duchownego leżało na wysypisku, przygniecione tonami śmieci, podczas gdy jego sobowtór troszczył się o dusze parafian Matki Bolesnej. Zasadniczo Victor starał się unikać takich operacji, gdyż zastępowanie prawdziwych ludzi ich replikami wiązało się ze zbyt dużym ryzykiem. Owszem, duplikat mógł wyglądać, mówić i poruszać się identycznie jak oryginał, ale nie miał na przykład dostępu do jego wspomnień. Było oczywiste, że gdyby nie pamiętał różnych wydarzeń czy faktów z własnego życia, zauważyliby to członkowie najbliższej rodziny i przyjaciele. Nie domyśliliby się, że mają do czynienia z sobowtórem, raczej podejrzewaliby chorobę fizyczną lub psychiczną; nalegaliby, żeby udał się do lekarza. Poza tym, z czystej troski, bacznie by go obserwowali i nie do końca mu ufali. Taki twór nie mógłby się wtopić w społeczeństwo, a przez to skutecznie realizować swojej misji, zatem z punktu widzenia Victora okazałby się nieużyteczny. Ale duchowny nie miał żony ani dzieci. Jego rodzice nie żyli, podobnie jak jedyny brat. A choć ksiądz Duchaine miał wielu przyjaciół i parafian, z którymi utrzymywał bliskie kontakty, nie miał krewnych, z którymi przebywałby na co dzień i którzy dostrzegliby luki w jego pamięci. Victor wyhodował w laboratorium swojego księdza Duchaine'a, jeszcze zanim zmarł prawdziwy ksiądz Duchaine - sztuczka o wiele
bardziej skomplikowana niż ta, którą człowiek z Galilei zrobił z Łazarzem. Przysiadając się do księdza, Victor spytał: - Jak sypiasz? Śni ci się coś? - Rzadko, panie. Czasem... prześladuje mnie koszmar, w którym wracają Miłosierne Dłonie. Ale nigdy nie mogę sobie przypomnieć szczegółów. - I nigdy sobie nie przypomnisz. To mój dar dla was: nie pamiętacie swoich narodzin. Patricku, potrzebuję twojej pomocy. - Oczywiście. Co tylko każesz, panie. - Jeden z moich ludzi przeżywa głęboki kryzys. Nie wiem który. Zadzwonił... ale boi się do mnie przyjść. - A może... to nie strach - powiedział duchowny. - Wstyd. - Wstydzi się, że cię zawiódł, panie. Te słowa zaniepokoiły Victora. - Jak możesz tak mówić, Patricku? Nowa Rasa nie wie, co to wstyd. Tylko Erikę zaprogramował tak, by odczuwała wstyd, ale dlatego, że jej wstyd go podniecał. - Wstyd - wyjaśnił Patrickowi - nie jest cnotą. To słabość. Nie jest potrzebny w świecie, w którym rządzi Prawo Naturalne. To my kiełznamy naturę... i stajemy ponad nią. Ksiądz unikał jego wzroku. - Tak, panie, oczywiście. Miałem na myśli to, że... może czuje., swego rodzaju żal, że nie spełnił twych oczekiwań. Zdaje się, że trzeba będzie wziąć księdza pod obserwację, a może nawet skierować na całodzienne badanie w laboratorium. - Przeszukaj miasto, Patricku. Rozpuść wici wśród moich ludzi. Może widzieli jednego z was, który dziwnie się zachowuje. Powierzam to zadanie tobie i kilku innym ważnym ludziom i wiem, że staniecie na wysokości zadania. - Tak, panie. - Jeśli go znajdziesz, a on będzie uciekał... zabij go. Wiesz, jak się zabija członków twojej rasy. - Tak, panie.
- Uważaj - ostrzegł Victor. - Już zabił jednego z was. Ksiądz spojrzał na niego zdumiony. - Wolałbym dostać go żywego - podkreślił Victor. - Ale w ostateczności może być jego ciało. Będzie mi potrzebne do badań. Dostarcz mi go do Miłosierdzia. Siedzieli tuż obok lampek wotywnych, czerwony blask ich płomieni padał na policzki Patricka. To sprowokowało Victora do pytania. - Zastanawiasz się czasem, czy zostaniesz potępiony? - Nie, panie - odparł ksiądz, ale w jego głosie zabrzmiało wahanie. Piekło ani niebo nie istnieje. Mamy tylko jedno życie, tutaj. - Właśnie. Za dobrze ukształtowałem twój umysł, byś ulegał zabobonom. - Victor wstał z klęcznika. - Szczęść Boże, Patricku. A gdy ksiądz szeroko otworzył oczy ze zdumienia, Helios uśmiechnął się i dorzucił: - Żartowałem.
ROZDZIAŁ
40 Kiedy Carson przyjechała po Michaela, ten wsiadł do samochodu, bacznie jej się przyjrzał i zauważył: - To wczorajszy zestaw. - Znalazł się modniś. - Jesteś jakby... potargana. - Potargana, też mi coś - warknęła, włączając się do ruchu. - Wyglądam jak krowie łajno w nietwarzowej peruce. - Zdrzemnęłaś się choć trochę? - A może postanowiłam odzwyczaić się od snu? - Jeśli nie spałaś od dwudziestu czterech godzin, nie powinnaś prowadzić. - Nie przejmuj się, mamciu. - Wzięła styropianowy kubeczek, który ściskała kolanami, i wypiła przez słomkę łyk kawy. - Wpompowałam w siebie tyle kofeiny, że mam refleks grzechotnika. - A czy grzechotnik ma szybki refleks? - Chcesz spotkać się z nim w terrarium i sprawdzić? - Faktycznie, lepiej się do ciebie nie zbliżać. Co się stało? - Zobaczyłam ducha. Jeszcze się nie pozbierałam. - A jaka jest puenta? To, z czego nie mogła się zwierzyć Kathy Burke, mogła powiedzieć Michaelowi. W policji wspólnicy byli kimś więcej niż przyjaciółmi. Musieli być. W końcu co dzień jedno miało w rękach życie drugiego. Jeśli nie możesz zwierzyć się ze wszystkiego swojemu wspólnikowi, najwyższy czas poszukać nowego.
Mimo to Carson dopiero po chwili wahania powiedziała: - Pojawił się, jakby wyszedł ze ściany, a potem zniknął, jakby się w nią wtopił. Bydlak wielki jak nie wiem co, a porusza się jak błyskawica. - Kto? - Czy ty w ogóle mnie słuchasz? Duch, a kto? - Co jest w tej kawie? - Powiedział, że poskładano go z narządów przestępców. - Zwolnij. Za szybko prowadzisz. - Carson dodała gazu. - Dłonie dusiciela, jedno serce szalonego podpalacza, drugie sadysty-pedofila. Iskrę życia zapalił w nim piorun. - Nie rozumiem. - Ani ja. ■■■
Parkując przed budynkiem Domu Pogrzebowego Fullbrighta, Carson kończyła opowieść o tym, co się wydarzyło w mieszkaniu Allwine'a. Michael słuchał tego z nieprzeniknioną twarzą, ale gdy się odezwał, jego ton stanowił odpowiednik uniesienia brwi. - Byłaś zmęczona, a w tamtym mieszkaniu panuje specyficzna atmosfera... - Zabrał mi pistolet - powiedziała, jakby to o wszystkim przesądzało i stanowiło najlepszy dowód, że musiały tam zadziałać nadludzkie moce. - Nikt jeszcze nie wyrwał mi z ręki broni, Michael. Chcesz spróbować? - Nie, dziękuję. Nie chcę stracić klejnotów. Mówię tylko, że gość był ubrany na czarno, a w mieszkaniu wszystko było czarne. Ten numer ze zniknięciem to pewnie zwyczajna sztuczka iluzjonisty. - Omotał mnie i zobaczyłam to, co chciał, bym zobaczyła. Tak? - A czy to nie brzmi logiczniej? - Jeszcze jak. Ale jeśli to była sztuczka, powinien występować na największych scenach Las Vegas. - Po co tu przyjechaliśmy? - spytał Michael, patrząc na budynek zakładu pogrzebowego.
- Może nie poruszał się z prędkością światła, może nie rozpłynął się w powietrzu, ale na pewno trafił w dziesiątkę, gdy mówił, że Allwine pragnął śmierci... ale nie potrafił odebrać sobie życia. Z kieszeni wyjęła cztery kartki domu pogrzebowego i podała je Michaelowi. - Bobby miał ze sto takich w szufladzie szafki nocnej - wyjaśniła. Wszystkie z różnych pogrzebów organizowanych przez ten zakład. Śmierć go fascynowała. Carson wysiadła, zatrzasnęła drzwiczki i czekała na chodniku na Michaela. - Iskra życia, którą zapala piorun? - zastanawiał się na głos detektyw. - Co to, do diaska, może znaczyć? - Czasem przez oczy przemyka mu ogień. - Do tej pory zawsze byłaś obrzydliwą racjonalistką - poskarżył się Michael, przyłączając się do niej. - Taki Joe Friday bez chromosomu Y. A nagle zachowujesz się jak Nancy Drew, która przedobrzyła ze słodyczami. Podobnie jak wiele innych budynków w Nowym Orleanie, zakład pogrzebowy Fullbrighta wyglądał trochę jak nie z tego świata. Obszerna budowla w stylu neogotyckim stanowiła nie tylko miejsce pracy przedsiębiorcy pogrzebowego, ale i jego dom. Zwieńczenie wyglądało, jakby lada moment miało runąć pod ciężarem monstrualnych rokokowych rzeźb. Wokół budynku rosły potężne dęby kalifornijskie. Na oko wyglądały, jakby pamiętały czasy plantacji. W powietrzu unosił się odurzający zapach kamelii, gardenii, mimozy i róż. Syte, opite smakowitym nektarem pszczoły leniwie fruwały wśród kwiatów. Carson nacisnęła dzwonek przy drzwiach. - Michael, nie masz czasem wrażenia, że życie to coś więcej niż szara codzienność? Że gdzieś blisko, na wyciągnięcie ręki kryje się jakiś cudowny sekret. Wczoraj - mówiła szybko, nie dopuszczając go do głosu - zobaczyłam coś wyjątkowego... Coś, czego nie potrafię opisać słowami. To tak, jakby UFO naprawdę istniało. - Zapominasz, że osobiście pakowaliśmy w kaftany bezpieczeństwa
gości, którzy wygadywali takie brednie. Drzwi otworzył wysoki, mocno zbudowany mężczyzna ze srogą miną, który żałobnym tonem potwierdził, że owszem, nazywa się Taylor Fullbright. Carson machnęła mu przed nosem legitymacją policyjną. - Przepraszam, że nie uprzedziłam o wizycie, ale to dość pilna sprawa. Widząc, że nie ma do czynienia z pogrążoną w bólu rodziną jakiegoś nieboszczyka, Fullbright natychmiast się rozpogodził i zawołał jowialnie: - Ależ zapraszam, zapraszam. Właśnie spopielam klienta.
ROZDZIAŁ
41 Po sesji w wirówce Randal Szósty bardzo długo leży w łóżku. Nie śpi bo rzadko zasypia - tylko odwrócony plecami do pokoju wpatruje się w ścianę, nie dopuszcza do siebie chaosu i czeka, aż stopniowo powróci cisza i bezruch. Nie zna celu tych eksperymentów, ale jest pewien, że nie wytrzyma już wielu kolejnych sesji. Wcześniej czy później dostanie udaru mózgu. Pęknięcie tętniczki zabije go skuteczniej niż kula - bo nie każda przebiłaby jego twardą jak pancerz czaszkę. A jeśli nie wykończy go tętniak mózgu, to najprawdopodobniej wada rozwojowa zwana autyzmem przejdzie w autentyczną chorobę psychiczną. W szaleństwie będzie szukał spokoju, którego nie daje mu zwyczajny autyzm. W chwilach największego zwątpienia Randal zastanawia się, czy wirówka naprawdę stanowi metodę leczenia, jak nieustannie zapewnia go Ojciec, czy też jest zwyczajnym narzędziem tortur. Czyżby Ojciec okazał się nie czułym, lecz bezlitosnym stwórcą? A może jest psychopatą, a całe jego przedsięwzięcie to wytwór chorego umysłu? Dopuszczając te myśli, Randal - istota, która nie została stworzona przez Boga i nie posiadła daru wiary - zbliża się do bluźnierstwa. Niezależnie jednak od tego, czy Ojciec mówi prawdę, czy kłamie, a jego dzieło jest tworem geniusza czy szaleńca, Randal Sześć wie, że on sam nigdy nie znajdzie szczęścia w Miłosiernych Dłoniach. Szczęście mieszka wiele ulic dalej, niecałe pięć kilometrów stąd, w domu niejakiej Carson O'Connor. W tamtym domu kryje się tajemnica,
którą albo Arnie podzieli się z własnej woli, albo Randal odbierze mu siłą. To tajemnica uśmiechu Arniego O'Connora; powód, dla którego przynamniej w chwili uchwyconej przez reportera - na jego twarzy zagościła radość. Nawet jeśli trwała ułamek sekundy. Randal Sześć musi jak najszybciej dotrzeć do małego O'Connora, nim zabije go tętniak mózgu albo wirówka wpędzi w szaleństwo. Randala nikt nie zamyka w pokoju. Jego autyzm, do którego jeszcze czasem dochodzi agorafobia, więzi go w pomieszczeniu skuteczniej niż zamki czy łańcuchy. Ojciec często zachęca go, by poruszał się po swoim piętrze, a nawet zapuszczał się na wyższe i niższe poziomy. Śmiałość Randala przekona go, że jego kuracja przynosi efekty. Bez względu na to, do której części budynku pójdzie, nie wydostanie się na zewnątrz, bo wyjść strzeże system alarmowy. Randal zostałby schwytany, jeszcze zanim przekroczyłby próg Miłosierdzia... i mógłby zostać ukarany wyjątkowo długą sesją w wirówce. Zresztą nawet jeśli czasem odważy się wyjść na korytarz, zawsze przebywa w pobliżu swojego pokoju, choć Ojciec wolałby, żeby decydował się na dalsze wyprawy. Lecz nawet dziewięciometrowy odcinek korytarza to dla Randala taki natłok obrazów i odgłosów, że przerażony i drżący pada na kolana. A jednak pogrążony w wewnętrznej izolacji Randal widzi. Słyszy. Uczy się. Zna sposób ucieczki z Miłosierdzia, który nie uruchomi alarmu. Wprawdzie wciąż brakuje mu siły ducha, by dojść do tych wyjątkowych drzwi i stawić czoło chaosowi świata zewnętrznego, lecz jego przygnębienie stopniowo przeradza się w desperację. A skrajna desperacja działa czasem jak świst bata, pobudza do działania i wywołuje nieoczekiwany przypływ odwagi. Odejdzie stąd jeszcze tej nocy, za niecałe dwanaście godzin.
ROZDZIAŁ
42 Sufit zamiast tradycyjnych gzymsów ozdabiały barokowe fryzy: liście akantu, co pół metra poprzedzielane głowami aniołów, maszkaronów albo drwiących demonów. W ciemnozielonej marmurowej posadzce inkrustacje z jaśniejszego kamienia przedstawiały antyczne bóstwa, boginie i herosów. Michael nie musiał przyklękać, by zobaczyć, że niektóre postaci oddawały się zmysłowym igraszkom. Tylko w Nowym Orleanie ktoś mógł urządzić w takim wnętrzu zakład pogrzebowy. Budynek pochodził zapewne z połowy dziewiętnastego wieku i należał do jakichś nuworyszów, których nie zaakceptowano w lepszej, kreolskiej części miasta. Ale w Nowym Orleanie czas zwykle przydawał godności i temu, co niegdyś oburzało i gorszyło, i temu, co od chwili powstania odpowiadało kanonom klasycznego piękna. - Tak, zgadza się, to on - powiedział Taylor Fullbright, przyglądając się zdjęciu Bobby'ego Allwine'a. - Było mi żal biedaka... Tylu jego przyjaciół umierało. A potem dotarło do mnie, że nie znał ani jednego nieboszczyka. - To dlaczego - spytała Carson - znajdował przyjemność w obcowaniu ze zmarłymi? - Nie, to nie miało żadnego podtekstu erotycznego - bronił Allwine'a mężczyzna. - Po prostu... ich obecność przynosiła mu ukojenie. - Tak mówił? Szukał ukojenia? - Pamiętam tylko jedno jego zdanie: „Śmierć może być nie tylko
przekleństwem, ale i darem”. Moim zdaniem bardzo trafne spostrzeżenie. - Czy dał mu pan do zrozumienia, że dziwią pana te częste wizyty? - Nie lubię konfrontacji. Właściciele niektórych zakładów pogrzebowych przywdziewają maskę powagi graniczącej z surowością. Ja wolę przygarniać i pocieszać płaczących. Pan Allwine i jego przyjaciel nigdy nie przysparzali problemów. Nie nazwałbym ich dziwakami, raczej melancholikami. - Przychodził z przyjacielem? - przejął pałeczkę Michael, bo zadźwięczał telefon Carson i musiała się odsunąć, by odebrać. - Może pan go opisać? Właściciel zakładu uśmiechnął się i ochoczo udzielił odpowiedzi: - Widzę go wyraźnie, jakby przede mną stał. Zupełnie przeciętny, wcale nie rzucał się w oczy. Średniego wzrostu. Może nieco tęższy niż przeciętny mężczyzna. W średnim wieku. Szatyn... - a może blondyn. Niebieskie albo zielone oczy, a może piwne. - Zdumiewające - powiedział Michael z sarkazmem, brzmiącym jak pochwała. - Wierniej niż na zdjęciu. - Ma się to oko - odparł zadowolony z siebie Fullbright. Carson zakończyła rozmowę i zwróciła się do Michaela: - Jack Rogers każe nam natychmiast przyjechać do kostnicy. - Mogą państwo wspomnieć koronerowi - odezwał się Fullbright że choć nie płacę tym, którzy przysyłają nam klientów, oferuję zniżki na pogrzeby osób z polecenia. - Już pędzę mu powiedzieć - odparł Michael. - Co to za postać? spytał, wskazując na marmurową inkrustację u swoich stóp. - Ta ze skrzydełkami u stóp? To Hermes. - A ta obok niego? - Afrodyta - wyjaśnił Fullbright. - I czy...? - Uprawiają sodomię? - dokończył jowialnie właściciel zakładu pogrzebowego. - Tak, to prawda. Zdziwiłby się pan, jak wielu uczestników pogrzebów to zauważa i jak wielu podnosi to na duchu. - Już się zdziwiłem - odrzekł Michael.
ROZDZIAŁ
43 Im dłużej Roy Pribeaux krążył po swoim przestronnym mieszkaniu, wyglądając przez wysokie okna i dumając nad swoją przyszłością, tym większy niepokój go ogarniał. Kiedy w południe przez miasto przeszła gwałtowna ulewa, bębniąc w szyby i zamazując widok za oknem, Roy pomyślał, że jego przyszłość również traci ostrość i rozmywa się w ścianie deszczu. Może nawet by się popłakał, ale nie uznawał łez. Nigdy w jego młodzieńczym - a teraz nawet odmładzającym się życiu nie zdarzyło mu się, by został bez celu i planu. Wyznaczając sobie różne zajęcia, ćwiczył umysł i odn+ajdował wciąż nowy zapał do działania. Konkretne cele i zadania przyczyniały się do długowieczności i utrzymania młodości w tym samym stopniu co potężne dawki witaminy C oraz koenzymu Q10. Roy zaczął się zastanawiać, czy brak celu w życiu nie sprawi, że nie pomoże perfekcyjnie zbilansowana dieta, idealna kompozycja składników odżywczych, egzotyczne mieszanki ani nawet jagnięcy mocz - bo będzie postępował proces starzenia psychicznego. Im dłużej nad tym myślał, tym wyraźniej rysowała się przed nim przerażająca perspektywa nieuchronnej demencji starczej. Ponieważ umysł i ciało są ze sobą nierozerwalnie związane, jeśli jego psychika zacznie się starzeć, na twarzy pojawią się zmarszczki, włosy posiwieją. Roy wzdrygnął się z obrzydzeniem. Próbował zebrać się na odwagę i wyjść na spacer, ale gdyby spędził
cały dzień wśród watah turystów i nie udałoby mu się spotkać promiennej bogini swego przeznaczenia, humor tylko by mu się pogorszył. Ale ponieważ - sam już tak bliski ideału - skompletował swą idealną kobietę, może powinien teraz postawić sobie za cel osiągnięcie pełni doskonałości. Mógłby skoncentrować się na swoim metabolizmie i doprowadzić do stanu, gdy już nie będzie wydalał ekskrementów. Przedsięwzięcie - owszem - słuszne i szlachetne, ale nawet w części nie tak interesujące i satysfakcjonujące jak poprzednie. Wreszcie, już całkiem zdesperowany, zaczął się zastanawiać - wręcz marzyć - czy nie pomylił się, uznając kolekcję za zamkniętą. Może przeoczył jakiś szczegół anatomiczny, który, choć drobny, dopełniał wizerunku absolutnego piękna. Przez dłuższy czas siedział przy kuchennym stole, przeglądając słynne szkice anatomiczne Leonarda da Vinci i liczne rozkładówki „Playboya”. Bacznie obserwował każdy szczegół kobiecej anatomii w poszukiwaniu elementu, który mógł przeoczyć. Nie znalazłszy drobiazgu, który sprawiłby, że zerwałby się z okrzykiem „eureka!”, zaczął rozważać inną ewentualność. A może nie dość skrupulatnie sprawdził poszczególne elementy swojej kolekcji? Może gromadząc ją, stosował skalę makro zamiast mikro? Gdyby na przykład wyjął z zamrażarki śliczne, blade dłonie Elizabeth Lavenzy i baczniej im się przyjrzał, mógłby ze zdumieniem odkryć, że owszem, byłyby idealne... gdyby nie pewien defekt. Może kciuk nie do końca spełniał warunki ideału? A usta, które wybrał, wcale nie były tak doskonałe, jak mu się wydawało? Górna warga może być bez zarzutu, ale już dolna niekoniecznie. Gdyby się okazało, że musi rozpocząć poszukiwania idealnego kciuka, którym zastąpi nie do końca doskonały kciuk Elizabeth Lavenzy; gdyby się okazało, że musi znaleźć pełniejszą dolną wargę, która lepiej by pasowała do cudownej górnej wargi z jego kolekcji, oznaczałoby to, że misji nie może uznać za zakończoną i jego życie na jakiś czas znów nabierze sensu... - Nie - oświadczył głośno. - To by już prowadziło do szaleństwa.
Doszłoby do tego, że zbierałby swoją idealną kobietę po jednym paluszku i zabijał dla samych rzęs. Cienka linia dzieliła poważne mordercze działania od zwyczajnej błazenady. Uświadomiwszy sobie, że znalazł się w ślepej uliczce, Roy mógłby wpaść teraz w otchłań otchłani, choć z natury był optymistą. Na szczęście jednak zaświtała mu inna myśl. Z szafki nocnej wyjął sporządzoną przez siebie listę anatomicznych szczegółów, składających się na ideał kobiety. Zdobywając kolejny element, Roy wykreślał z listy stosowny punkt. Jako ostatni skreślił wczoraj OCZY. Lista była długa, może w początkowej fazie poszukiwań wykreślił jakiś punkt przedwcześnie, zanim jeszcze zdobył pożądany element. Niektóre okresy przypominał sobie jak przez mgłę. Nie dlatego, że szwankowała mu pamięć, ale dlatego, że zawsze koncentrował się na przyszłości, która przyniesie mu młodość i pełną doskonałość. Nie dawała mu spokoju niejasna świadomość, że chyba zdarzało mu się zabić kobietę, a po bliższych oględzinach uznać, że pożądany element jednak nie spełnia jego wymagań i nie zasługuje, by go zabrać. Ile było takich kobiet? Może jedna? Dwie? A może zawiódł się aż na czterech? Albo pięciu? Nie można wykluczyć, że skreślił jakiś punkt z listy, by poniewczasie przekonać się, że dał się ponieść optymizmowi. Może zapomniał potem powtórnie dopisać brakujący element do listy. Tylko w jeden sposób może potwierdzić lub wykluczyć pomyłkę: musi porównać zawartość swojej specjalnej zamrażarki z listą. Przygnębienie błyskawicznie ustąpiło miejsca radosnemu oczekiwaniu. Roy otworzył butelkę soku jabłkowego i wybrał mufinkę, którą będzie przegryzał podczas pracy. W przestronnej kuchni Roya Pribeaux wszystko lśniło metalicznym blaskiem: kuchenka, piekarnik, mikrofalówka, zmywarka, maszynka do produkcji lodu, lodówka i dwie gigantyczne chłodnie. W pierwszej trzymał części swojej idealnej kobiety. Żartobliwie nazywał ją „skrzynią posagową”.
W drugiej przechowywał zapas lodów - nie mlecznych, sojowych; wybór filetów drobiowych oraz zmiksowany rabarbar. Na wypadek ataku terrorystycznego, który zakłóciłby dostawy, Roy umieścił też w zamrażarce dwuipółkilogramowe opakowania wyciągu z boczni piłkowanej, dziurawca, pyłku pszczelego i innych składników. Kiedy uniósł pokrywę pierwszej chłodni, wydobył się z niej obłok lodowatego powietrza, pachnący jakby mrożoną rybą. Roy natychmiast zauważył, że w zamrażarce pojawiły się przedmioty spoza jego kolekcji. Największe skarby - nogi i ręce - szczelnie owinął warstwami folii przezroczystej. Mniejsze cacuszka umieszczał w zapinanych woreczkach, a potem w pudełkach tupperware ze szczelnymi pokrywkami. Tymczasem w zamrażarce znajdowały się jeszcze trzy pojemniki niewyprodukowane przez tupperware, tylko ich marne podróbki: niebieskawe pudełka z obrzydliwymi, zielonymi pokrywkami. To odkrycie go zdumiało. Owszem, wydarzenia z dalszej przeszłości pamiętał dość mętnie, ale przecież te ohydne pojemniki leżały na samym wierzchu. Musiały zatem znaleźć się tu niedawno. Z całą pewnością nigdy przedtem ich nie widział. Zaintrygowany, ale jeszcze nie zaniepokojony, wyjął pudełka z chłodni i postawił na blacie. Kiedy je otworzył, w środku zobaczył coś, co przypominało ludzkie narządy wewnętrzne. Pierwszy przypominał wątrobę. Drugi mógł być sercem. Trzewia nigdy Roya szczególnie nie interesowały, więc nie potrafił określić, czy w trzecim pojemniku leżała nerka, śledziona czy jakiś inny, równie mało mu znany narząd. Zrobił przerwę na mufinkę i sok jabłkowy, ale nie mógł dłużej odsuwać myśli, że owe trzy pudełka stanowią pamiątki, zabrane z miejsca zbrodni przez drugiego mordercę, który trafił na pierwsze strony nowoorleańskich dzienników. Jako człowiek renesansu, który kształcił się w różnych dziedzinach, Roy posiadał głębszą niż przeciętny zjadacz chleba znajomość psychologii. Natrętnie nasuwająca się hipoteza o rozszczepieniu jaźni wymagała zatem wnikliwego rozpatrzenia. Zaintrygowało go, że mógł jednocześnie być i właściwym mordercą,
i naśladowcą; że dokonał tych trzech mordów w stanie chwilowej amnezji i nawet teraz, mając przed oczami niepodważalne dowody zbrodni, nie mógł sobie przypomnieć, w jaki sposób ją popełnił. Interesujące... ale po bliższej analizie nieprzekonujące. On i ten drugi on, działający oddzielnie, po połączeniu nie dawali razem Chirurga. Nie umiał na razie znaleźć wyjaśnienia tej zagadki, ale nie wątpił, że okaże się jeszcze bardziej nieprawdopodobna niż hipoteza z rozszczepieniem jaźni. Instynkt kazał mu zajrzeć do drugiej chłodni. Skoro w pierwszej znalazł coś, czego nie oczekiwał, to druga zamrażarka również mogła kryć jakieś niespodzianki. Może wśród worków z ziołami ujrzy wiadra wysokokalorycznych lodów na bazie śmietanki oraz połacie tłustego boczku? Otworzył pokrywę, w powietrze znów wzbił się obłok zmrożonego powietrza, a potem przed zdumionymi oczami Roya pojawiło się pozbawione oczu ciało Candace. Roy był absolutnie pewny, że nie przytaszczył do domu zwłok sprzedawczyni waty cukrowej.
ROZDZIAŁ
44 Jak przystało na zawsze nieco rozchełstanego patologa, biuro Jacka Rogersa stanowiło klasyczny przykład kontrolowanego chaosu Na biurku walały się sterty papierów, notesów, teczek i zdjęć. Półki uginały się pod ciężarem powpychanych byle jak książek. Mimo to Jack w ciągu paru sekund odnajdował wszystko, czego potrzebował. To nie brak snu i nadmiar kofeiny odpowiadały za to, że Carson miała wrażenie, jakby w jej mózgu panował chaos podobny do tego w gabinecie patologa. - Bobby Allwine zniknął? - Zwłoki, próbki tkanek, taśma, na której nagraliśmy przebieg sekcji. Wszystko - powiedział Jack. - A raport i zdjęcia? - spytał Michael. - Opisałeś teczkę nazwiskiem Herman Munster, tak jak ci radziłem? - Tak. Ją też znaleźli i zabrali. - Wpadli na to, by szukać pod „Munster Herman”? - zdumiał się policjant. - Od kiedy to hieny cmentarne są miłośnikami starych prześmiewczych seriali w stylu „Rodziny Addamsów”? - Sądząc po bałaganie w archiwum - odparł Jack - pewnie przetrząsnęli wszystkie szafki, dopóki nie znaleźli tego, czego szukali. - Równie dobrze moglibyśmy opisać teczkę jako „Dzwoneczek” albo „Piotruś Pan”. A poza tym to nie były hieny cmentarne. Nie wykopali Allwine'a z ziemi, tylko zabrali go z chłodni w kostnicy. - Niech ci będzie, w takim razie porywacze ciał - ustąpił Michael. Ty tu się bawisz w poszukiwanie właściwej terminologii, a ktoś ci za-
rzucił na szyję pętlę, Jack. - Raczej drut kolczasty - poprawił go patolog. - Dałem sobie wykraść dowód rzeczowy w sprawie, o której trąbi całe miasto. Moja wysoka emerytura odpływa w siną dal. - Ratusz obciął wydatki na ochronę czy jak? - spytała Carson, szukając jakiegoś logicznego wyjaśnienia. Jack pokręcił głową. - Budynek jest strzeżony lepiej niż więzienie. To musiała być robota kogoś z wewnątrz. Carson i Michael jak na komendę spojrzeli na Luke'a, siedzącego w kącie. - Ej! - zaperzył się. - W życiu nie ukradłem grosza, a co dopiero trupa. - To nie Luke - uspokoił ich Jack Rogers. - Nie potrafiłby. Coś by spieprzył. Chudzielec się skrzywił. - Dzięki. Chyba. - Po waszym wyjściu ja i Luke posiedzieliśmy tu jeszcze chwilę, ale nie całą noc. Padaliśmy na nos, musieliśmy się przespać. - A ponieważ odesłałem ludzi z nocnego dyżuru, żeby nikt nie zajrzał do Allwine'a, budynek był pusty. - Zapomniałeś pozamykać? - spytała Carson. Jack spojrzał na nią lodowato. - Wykluczone. - Ślady włamania? - Żadnych. Musieli mieć klucze. - Ktoś musiał wiedzieć, co wykaże sekcja Allwine'a - powiedziała policjantka. - Może nie stanowi odosobnionego przypadku. Może jest więcej takich jak on. - Błagam, nie odstawiaj tu scen jak z „Twilight Zone” - powiedział na poły prosząco, na poły ostrzegawczo Michael. - A na pewno jeden - oświadczyła. - Przyjaciel, z którym przychodził na pogrzeby. Pan Przeciętniak. Rozległo się pukanie. Nie zdążyło przebrzmieć, gdy do gabinetu
wszedł Frye, wspólnik Jonathana Harkera. Powiódł po nich zaskoczonym spojrzeniem. - Skąd te skwaszone miny? - spytał. - Ktoś umarł? Zmęczenie i kofeina nie wyzwalały u Carson wrodzonej, kobiecej łagodności. - Ile razy można powtarzać, żebyś się odwalił - warknęła. - Zaraz, nie w waszej sprawie tu przychodzę. Prowadzimy dochodzenie w sprawie tej strzelaniny w monopolowym. - Tak? Doprawdy? Więc to was sprowadziło wczoraj do mieszkania Allwine'a? Szukaliście poszlak w związku ze strzelaniną w monopolowym? Frye zrobił minę skrzywdzonej niewinności. - Nie wiem, o co ci chodzi. O'Connor, jesteś spięta jak cały komplet agrafek. Znajdź sobie chłopa, to ci ulży. Miała ochotę - całkiem przypadkowo - ciężko go postrzelić. - Zawsze może się zdarzyć, że pistolet przypadkowo sam wypali powiedział Michael, jakby czytał w jej myślach. - Ale musiałabyś wytłumaczyć, jak to się stało, że z kabury przeskoczył do twojej ręki.
ROZDZIAŁ
45
Wtulona w miękki fotel, w wygodnym szlafroku, Erika spędziła resztę nocy i poranek w towarzystwie książek. Nawet śniadanie zjadła w bibliotece. Choć czytała dla przyjemności i zatrzymywała się nad co ciekawszymi fragmentami, połykała sto stron w ciągu godziny. W końcu była osobnikiem alfa Nowej Rasy, obdarzonym nadzwyczajnym talentem językowym. Czytała „Opowieść o dwóch miastach” Dickensa. Skończywszy powieść, zrobiła coś, co w ciągu jej krótkiego życia nigdy jeszcze się nie zdarzyło. Wybuchnęła płaczem. Książka opowiadała o potędze miłości, szlachetności, altruizmie oraz koszmarze rewolucji prowadzonej w imię politycznej ideologii. Erika rozumiała pojęcie miłości i uważała tę ideę za piękną, choć nie wiedziała, czy sama kiedykolwiek doświadczy tego uczucia. Członkowie Nowej Rasy mieli kierować się rozumem, unikać emocji i odrzucać zabobony. Victor nieraz powtarzał, że miłość to przesąd i zabobon. On, przedstawiciel Starej Rasy, sam wybrał tę nową. Twierdził, że klarowny osąd przynosi stokroć większą przyjemność niż zwykłe uczucie. Mimo to Erikę fascynowała miłość i gorąco pragnęła jej doświadczyć. Teraz, gdy odkryła, że jest zdolna do płaczu, nabrała nadziei, że tak się stanie, skoro - choć zaprogramowano ją, by kierowała się rozumem, a nie emocjami - potrafiła się utożsamić z bohaterem, który na końcu powieści Dickensa idzie na szafot zamiast innego mężczyzny. Prawnik poświęcił się, by kobieta, którą kochał, znalazła szczęście z mężczyzną, którego ona kochała. Dlatego prawnik podał się za jej wybranka i przyjął wyrok, przeznaczony dla tamtego mężczyzny. Nawet gdyby Erika potrafiła kochać, nie byłaby zdolna do poświęcenia, gdyż nie mogłaby przełamać blokady, która uniemożliwiała członkom Nowej Rasy popełnienie samobójstwa. Tym większy zatem respekt budziła u Eriki ta niezwykła zdolność zwyczajnych ludzi. Jeśli zaś chodzi o rewolucję... Nadejdzie dzień, gdy Victor wyda
rozkaz i wszystkie stworzenia Nowej Rasy, do tej pory żyjące w ukryciu wśród ludzi, zaatakują z bezwzględnością i okrucieństwem, jakich ludzkość nigdy jeszcze nie doświadczyła. Eriki nie stworzono po to, by walczyła. Ona powstała, żeby być żoną Victora. Podejrzewała jednak, że gdy wybije godzina rewolucji, odkryje w sobie bezwzględność i okrucieństwo, które zaszczepił jej stwórca. Gdyby ludzie dowiedzieli się, kim naprawdę jest, uznaliby ją za potwora. Wśród członków Starej Rasy Erika nie znajdzie braci ani sióstr. A mimo to pod wieloma względami ich podziwiała i - szczerze mówiąc - zazdrościła im pewnych przymiotów. Z pewnością popełniłaby błąd, przyznając się Victorowi, że jej zaciekawienie sztuką Starej Rasy przerodziło się w podziw. Zdaniem jej męża Stara Rasa zasługiwała jedynie na pogardę. A jeśli żona nie podziela tej pogardy... Cóż, w kapsule czeka Eryka Pięć. Zbliżało się południe. Pokojówki na pewno już posprzątały sypialnię i posłały łóżko, więc Erika mogła bez obawy wrócić na górę. Gdyby służące znalazły w pokoju coś podejrzanego albo wypatrzyły szczurze bobki, natychmiast by ją zawiadomiły. To coś, co wczoraj buszowało po sypialni, najwyraźniej już się wyniosło. Ale i tak dokładnie przeszukała pomieszczenie, nasłuchiwała, czy nic nie szeleści, zajrzała za każdy mebel. W nocy przegrała z lękiem przed nieznanym i wycofała się. Jednak Nowa Rasa nie do końca została pozbawiona strachu, ważnego element instynktu samozachowawczego. Przesądy i zabobony świadczyły jednak wyłącznie o słabości umysłu. Victor nie tolerował przesądów. Istoty o słabych umysłach były przyzywane do Miłosierdzia, likwidowane i zastępowane kolejnymi. Nawet najbardziej niewinny przesąd - choćby taki jak przekonanie, że piątek trzynastego jest dniem pechowym - otwierał wrota umysłu na inne, znacznie większe zjawiska nadnaturalne. Tymczasem podstawowym celem, jaki stawiał sobie Victor, było stworzenie prawdziwie nowoczesnego społeczeństwa. A to oznaczało społeczeństwo absolutnych materialistów. Erika przeszukała cały apartament, by uciszyć ten niemal zabobonny
lęk, który dopadł ją ubiegłej nocy i nie do końca się ulotnił. Kiedy nie znalazła nic podejrzanego, odzyskała swoją zwykłą pewność siebie. Z przyjemnością wzięła długi gorący prysznic. Członków Nowej Rasy, nawet osobniki alfa, takie jak ona, zachęcano do szukania prostych zmysłowych przyjemności, które uodparniały na uczucia. Same uczucia, owszem, mogły stanowić rodzaj przyjemności, ale były również siłą kontrrewolucyjną. Do dopuszczanych przyjemności należał seks. Czysty, zwierzęcy seks, niema jacy nic wspólnego z miłością ani uczuciem. Seks między stworzeniami Nowej Rasy został również pozbawiony elementu reprodukcyjnego: wszyscy oni byli bezpłodni. Każdy - i mężczyzna, i kobieta - zawdzięczał istnienie działaniu Victora. Rodzina stanowiła wrogą instytucję. W rodzinie budziły się uczucia. W kwestii powoływania do życia wyłącznie w celach intelektualnych bądź czysto praktycznych Victor ufał tylko sobie. Nadejdzie czas, gdy życie powstające w głębinach laboratoriów całkowicie wyprze życie, powstające w głębinach łona. Umywszy się, Erika otworzyła drzwi kabiny prysznicowej, sięgnęła po ręcznik, wyszła na matę - i zobaczyła, że ma gościa. Pluskanie wody i kłęby pary sprawiły, że go nie zobaczyła ani nie usłyszała. Na macie leżał skalpel. Nierdzewna stal. Błyszczące ostrze. To musiał być skalpel z kolekcji Victora. Podczas swej dwustuletniej krucjaty zgromadził imponujący zbiór narzędzi chirurgicznych. Ale to nie Victor położył nożyk na macie. Ani nikt ze służby. Do łazienki musiał wejść ktoś inny. Coś innego. Choć Erika stała w obłokach gorącej pary, przeszył ją lodowaty dreszcz.
ROZDZIAŁ
46 Po wizycie w kostnicy Michael chciał wziąć od Carson kluczyki, ale ona jak zwykle siadła za kierownicą. - Ty prowadzisz jak stara babcia - oświadczyła. - A ty prowadzisz przez sen. - Tryskam energią i chęcią działania. - To prawda - zgodził się. - Ale nie jesteś do końca przytomna. - Nawet nieprzytomna jechałabym szybciej niż ty. - Być może, ale wolę tego nie sprawdzać. - Mówisz, jakbyś miał za ojca szkoleniowca od BHP. - Doskonale wiesz, że mój ojciec jest szkoleniowcem od BHP. - Czym właściwie zajmuje się szkoleniowiec od BHP? - Prowadzeniem szkoleń BHP. - Życie jest ciągłym pasmem niebezpieczeństw. - Dlatego potrzebujemy szkoleniowców od BHP. - Mówisz, jakby wychowywała cię matka, która ma hysia na punkcie bezpiecznych zabawek. - Jak ci wiadomo, moja mama odpowiada za przyznawanie atestu bezpieczeństwa zabawkom. - Boże, jakież ty musiałeś mieć nudne dzieciństwo. Nic dziwnego, że zostałeś gliną. Marzyłeś, by strzelać i by do ciebie strzelali. Michael westchnął. - To nie ma żadnego związku z podstawową kwestią, a mianowicie twoją zdolnością do kierowania pojazdami mechanicznym. - Oczywiście, że mogę kierować pojazdem mechanicznym - od-
parła Carson. - Więcej, jestem darem Boga dla luizjańskich autostrad. - Nie znoszę, gdy się tak zachowujesz. - Jestem, jaka jestem. - Nie, jesteś tylko uparta jak osioł, Popeye. - I kto to mówi? Gość, który nigdy nie pogodzi się z tym, że kobieta prowadzi lepiej niż on. - To nie jest kwestia różnicy płci i doskonale o tym wiesz. - Jestem kobietą. Ty jesteś mężczyzną. To jest kwestia różnicy płci. - To jest kwestia poczytalności - odparł. - Jesteś niepoczytalna, za to ja jestem w pełni władz umysłowych. Dlatego to ja powinienem siąść za kółkiem. Naprawdę, Carson, musisz się przespać. - Wyśpię się w trumnie. Na dziś mieli zaplanowaną serię rozmów z przyjaciółmi Elizabeth Lavenzy, tej dziewczyny bez rąk, wyłowionej z sadzawki w parku miejskim. Po drugim takim spotkaniu w księgarni, w której pracowała denatka, Carson musiała przyznać, że niedobór snu utrudnia jej wykonywanie obowiązków służbowych. - Dobra - odezwała się, gdy podeszli z Michaelem do samochodu. Prześpię się trochę. A co ty będziesz robił? - Wrócę do domu i obejrzę „Szklaną pułapkę”. - Oglądałeś ją już chyba pięćdziesiąt razy. - I za każdym razem coraz bardziej mnie wciąga. Zupełnie jak „Hamlet”. Dawaj kluczyki od samochodu. Pokręciła głową. - Sama odstawię cię do domu. - Wpakujesz mnie prosto w filar mostu. - Skoro tak nalegasz - odparła, siadając za kierownicą. - Wiesz, kim jesteś? - odezwał się z miejsca pasażera Michael. - Darem Boga dla luizjańskich autostrad. - Oprócz tego. Jesteś obrzydliwą zamordystką. - Tak frajerzy i mięczaki nazywają tych, którzy ciężko pracują i lubią, gdy zadanie jest wykonane w sposób należyty. - Czyli uważasz mnie za frajera? - Tego nie powiedziałam. Ja tylko w przyjacielski i delikatny spo-
sób zwracam ci uwagę, że używasz słownictwa frajerów. - Nie jedź tak szybko. Carson przyspieszyła. - Ile razy matka powtarzała ci, żebyś nie biegał z nożyczkami w ręku? - Z siedemset tysięcy razy - powiedział. - Ale to nie znaczy, że kwalifikujesz się do prowadzenia samochodu. - Boże, jesteś nudny. - A ty niereformowalna. - Skąd znasz takie słowa? Dialogi w „Szklanej pułapce” nie są aż tak wyrafinowane. Kiedy Carson zatrzymała się przed domem Michaela, policjant zawahał się, zanim wysiadł. - Nie wiem, czy powinnaś sama jechać do domu. - Jestem jak stary koń pociągowy. Mam tę trasę w kościach. - Gdybyś ciągnęła wóz, byłbym spokojny, ale ty będziesz w nim siedzieć i jechać jak skrajnie nieodpowiedzialna wariatka. - Mam przy sobie spluwę, a to jakoś nie napawa cię niepokojem. - Już dobrze, dobrze. Jedź. Spadaj, Tylko nie strzelaj do wolniejszych od siebie kierowców. Ruszając spod domu, widziała jeszcze we wstecznym lusterku, jak Michael patrzy za nią z troską. Pytanie nie brzmiało, czy zakochała się w Michaelu Maddisonie, tylko jak głęboko i nieodwracalnie. Carson nie uważała miłości za podstępne grzęzawisko, z którego należy delikwenta wyciągać, jak narkomana z nałogu. Obiema rękami podpisywała się pod miłością. Ale nie była jeszcze na nią gotowa. Musiała skupiać się na karierze. Na Arniem. Na wyjaśnieniu tajemnicy śmierci rodziców. W tym momencie w jej życiu nie było miejsca na namiętność. Może dojrzeje do tego, gdy będzie miała trzydzieści pięć lat. Albo czterdzieści. Albo dziewięćdziesiąt cztery. Ale nie teraz. Zresztą gdyby poszła do łóżka z Michaelem, zgodnie z zasadami obowiązującymi w ich wydziale ona i Michael musieliby znaleźć innych
partnerów. A Carson nie przepadała za większością swoich kolegów detektywów. Najprawdopodobniej trafiłaby na jakiegoś pacana. Zresztą w tym momencie nie miała ani czasu, ani cierpliwości, by przyzwyczajać się do kogoś nowego. Poza tym nie trzymała się ściśle wszystkich zasad obowiązujących w wydziale. Nie można by jej nazwać służbistką, dla której regulamin to świętość. Musiała jednak przyznać, że akurat ta zasada - zakaz łączenia życia erotycznego z zawodowym - należała do kategorii zdroworozsądkowych. Choć z drugiej strony, ona sama nie zawsze kierowała się zdrowym rozsądkiem. Czasem trzeba było zaryzykować, zaufać intuicji, być człowiekiem, nie maszyną. W przeciwnym wypadku lepiej było od razu oddać odznakę i zostać szkoleniowcem od BHP. A jeśli chodzi o kwestię bycia człowiekiem... Carson nie mogła zapomnieć tamtej tajemniczej, przerażającej postaci, która wyrosła nagle w mieszkaniu Allwine'a. Twierdził, że nie był człowiekiem. Chyba nie uważał, że pozbieranie do kupy szczątków przestępców i ożywienie przez uderzenie pioruna da się bezpośrednio przełożyć na metodę „tatuś zapłodnił mamusię”, zapewniającą szczytny status istoty ludzkiej. Albo potwór - Carson nie łamała tu zasad politycznej poprawności, intruz z mieszkania Allwine'a sam się tak nazwał - powstał w jej wyobraźni, co by oznaczało, że Carson oszalała; albo naprawdę istniał, co z kolei oznaczałoby, że cały świat oszalał. Prowadzą niewiarygodnie trudne i skomplikowane dochodzenie. Nie mogła ni z tego, ni z owego rozpiąć Michaelowi rozporka i oświadczyć: „Wiem, że o tym marzysz”. Zakochanie to delikatna sprawa. Wymaga troskliwej opieki, by dojrzeć i wyrosnąć w coś wspaniałego. W tym momencie Carson nie miała czasu na orgazmy ani na zakochanie. Jeśli między nią a Michaelem rodziło się coś poważnego, nie chciała tego psuć przedwczesnym pójściem do łóżka. Zwłaszcza w sytuacji, gdy tak naprawdę potrafiła myśleć wyłącznie o dochodzeniu. I właśnie to świadczyło, jak głęboko i nieodwracalnie zakochała się w Michaelu. Wpadła po same uszy. Dotarła do domu w jednym kawałku, nikogo po drodze nie zabijając.
Gdyby była tak przytomna i rześka, jak twierdziła, to osiągnięcie nie napawałoby jej aż taką dumą. Kiedy wysiadła z samochodu, miała wrażenie, że blask słońca na zawsze ją oślepi. Nawet w sypialni światło dnia kłuło ją w przekrwione oczy. Spuściła rolety, zasłoniła okna. Przez chwilę zastanawiała się, czyby nie przemalować pokoju na czarno, ale uznała, że to już byłaby przesada. Nie rozbierając się, padła na łóżko i zasnęła, nim jeszcze zdążyła położyć głowę na poduszce.
ROZDZIAŁ
47 Kiedy Roy Pribeaux po raz czwarty otworzył chłodnię i po raz czwarty zobaczył w niej ciało Candace, postanowił zrezygnować z hipotezy, że cierpi na urojenia. Ubiegłego wieczoru nie pojechał na randkę samochodem. Mieszkał o parę kroków od dzielnicy francuskiej. Potem też całą trasę pokonali z dziewczyną pieszo. A przecież nie doniósłby Candace z grobli aż do domu. Owszem, jest silnym mężczyzną i z dnia na dzień coraz bardziej nabiera sił, ale ona była naprawdę ciężka. Zresztą nie mógłby paradować przez centrum miasta z przerzuconym przez ramię bezokim trupem, nie wywołując komentarzy ani podejrzeń. To by nie przeszło, nawet w Nowym Orleanie. Taczka? Nawet jej nie miał. Poza tym to nie byłoby praktyczne rozwiązanie. Nalał do szklanki soku jabłkowego, by popić ostatni kęs mufinki. Było tylko jedno logiczne wytłumaczenie zagadki nagłego pojawienia się Candace w jego chłodni: ktoś przyniósł tutaj jej ciało i schował w zamrażarce z zapasami żywności. Ten sam człowiek umieścił w drugiej zamrażarce - skrzyni posagowej - trzy plastikowe pojemniki z narządami. Czyli ktoś wiedział, że Roy zabił Candace. Co więcej, ten ktoś musiał widzieć, jak Roy to robił. - Brr... - wzdrygnął się Roy. Nie zdawał sobie sprawy z tego, że ktoś go śledził. Ten, kto to robił i
obserwował jego zaloty do Candace, musiał być mistrzem kamuflażu, nieuchwytnym jak duch. To nie był byle kto. Jeśli dodać trzy tandetne plastikowe pudełka z ohydnymi zielonymi pokrywkami, zawierające ludzkie narządy, tym kimś mógł być tylko morderca-naśladowca. Działania Roya zachęciły kogoś do naśladownictwa. Podrzucając „niespodzianki” do jego zamrażarek, naśladowca chciał powiedzieć: „Cześć. Możemy się zaprzyjaźnić? Może połączymy swoje zbiory?”. Oczywiście Royowi to pochlebiało - każdemu artyście pochlebia zachwyt innego artysty - ale nie podobał mu się kierunek, w jakim to wszystko zmierzało. Nie podobało mu się ani trochę. Po pierwsze, to indywiduum lubiło się babrać w bebechach, co Roy uważał za odrażające i nieestetyczne. Naśladowca nie był człowiekiem jego kalibru. Poza tym Roy nie chciał ani nie potrzebował admiracji. W pełni wystarczał mu własny podziw - oczywiście do czasu, kiedy w jego życie wreszcie wkroczy idealna kobieta. Zastanawiał się, kiedy ów nędzny imitator zdołał się dostać do mieszkania. W niecałe dwanaście godzin po tym, jak Candace podarowała Royowi swe oczy, jej ciało wylądowało w chłodni. Intruz miał tylko dwie okazje, by wnieść ją do mieszkania na strychu. Zadowolony z życia i ogromnie zadowolony z siebie Roy nie narzekał na bezsenność. Co wieczór zapadał w głęboki, zdrowy sen. Imitator nie mógł jednak wnieść i zapakować do chłodni osoby tak ciężkiej jak Candace, nie budząc przy tym Roya. Kuchnia była połączona z jadalnią, ta zaś płynnie przechodziła w salon. Salon dzieliła od sypialni cienka, gipsowa ścianka, przez którą przenikał każdy dźwięk. Roy obudziłby się, gdyby coś się działo w mieszkaniu. Teraz druga hipoteza. Poszedł do łazienki, położonej daleko od kuchni. Zamknął drzwi. Odkręcił prysznic. Włączył wiatrak wentylatora. Tak. To całkiem prawdopodobne. Naśladowca mógł wnieść Candace, gdy o świcie Roy brał swój poranny prysznic.
Jego ablucje trwały dość długo: peeling ostrą gąbką, potem delikatny masaż miękką flanelą, dwa szampony, odżywka... Gość doskonale wiedział, który moment wybrać, co z kolei świadczyło o tym, że dokładnie znał obyczaje Roya. I musiał mieć własny klucz. Roy nie miał gospodarza ani administratora. Budynek należał do niego. Tylko on posiadał klucz od mieszkania na strychu. Stojąc w łazience, słuchając znajomego szumu wody i wentylatora, nagle odniósł wrażenie, że intruz w tej właśnie chwili znajduje się w jego mieszkaniu i szykuje kolejną niespodziankę. Obawa zgoła nieuzasadniona, bo intruz musiałby być wszechwiedzący i wszechobecny. A mimo to podejrzenie Roya przerodziło się w pewność. Zakręcił kran, wyłączył wentylator. Wypadł z łazienki i przeszukał mieszkanie. Nikogo. Choć Roy był sam, poczuł się nieswojo.
ROZDZIAŁ
48 Jechała na czarnym wierzchowcu po płaskiej jak stół równinie pod niskim pułapem czarnych skłębionych chmur. Niebo raz za razem rozcinały potężne błyskawice, a w miejscach, w które uderzyły w ziemię, wyrastały olbrzymy - połowę twarzy miały normalną, a drugą połowę okaleczoną i pokrytą tatuażem. Każdy olbrzym rzucał się na nią, próbując ściągnąć ją z konia. Każdy też próbował schwytać konia, złapać go za kopyta, nogi, jedwabistą grzywę. Przerażony ogier parskał, wierzgał, szamotał się, wreszcie wyrwał się i rzucił naprzód. Ona zaś ślizgała się na grzbiecie pozbawionym siodła, kurczowo zaciskała kolana na bokach wierzchowca i z całej siły trzymała się jego grzywy. Na równinie wyrosło zbyt wielu olbrzymów, by koń zdołał im umknąć. Błyskawica, grzmot pioruna i oto z ziemi wyrósł kolejny golem. Potężna dłoń zacisnęła się wokół jej nadgarstka... Carson obudziła się - nie z przerażenia, ale dlatego że dobiegł ją jakiś odgłos. W pokoju panowały nieprzeniknione ciemności. Jednostajny szum klimatyzatora przerwało skrzypnięcie deski. I następne. Ktoś skradał się do sypialni. Carson obudziła się, leżąc na wznak, spocona, na pościeli, dokładnie w tej samej pozycji, w której runęła na łóżko. Czuła, że ktoś się nad nią pochyla. Przez moment nie pamiętała, gdzie odłożyła swój służbowy pistolet.
Dopiero potem uświadomiła sobie, że leży w ubraniu i butach, z kaburą pod pachą. Pierwszy raz w życiu zasnęła z bronią. Wsunęła rękę pod żakiet i wyjęła pistolet. Choć Arnie nigdy jeszcze nie zakradł się do jej sypialni po zmierzchu i choć nigdy nie zachowywał się w nieprzewidywalny sposób, to jednak mógł być on. Kiedy wolno usiadła i wyciągnęła lewą rękę w stronę szafki, sprężyny łóżka cicho zajęczały. Podłoga znowu zaskrzypiała - widocznie intruz zareagował na jej przebudzenie. Znowu skrzypienie. Palcami namacała włącznik lampki. Światło. W pierwszej chwili nikogo nie zauważyła. Natychmiast jednak bardziej wyczuła, niż dostrzegła ruch. Obejrzała się, wyciągnęła broń. Nikogo nie było. Zasłonka na jednym z okien się wydęła. Początkowo Carson sądziła, że sprawił to podmuch klimatyzatora. Ale wtedy zasłonka opadła i znieruchomiała. Jakby ktoś poruszył ją, chowając się tam. Carson wstała z łóżka i podeszła do okna. Kiedy rozsunęła zasłonki, okazało się, że okno jest zamknięte i zablokowane. Może jednak nie ocknęła się tak szybko, jak sądziła. Może przez chwilę jeszcze przebywała w świecie snu. Może. ■■■
Carson wzięła prysznic, przebrała się i poczuła się wypoczęta, choć trochę rozbita. Przespawszy całe popołudnie, obudziła się wieczorem. Rozregulowany zegar biologiczny nie wrócił do normy. W kuchni nałożyła sobie z miski porcję sałatki z kurczakiem curry. Z talerzem i sztućcami w ręku, jedząc po drodze, poszła do pokoju Arniego. Imponującemu zamczysku, godnemu króla Artura, przybyły chyba kolejne wieże. Arnie wyjątkowo nie pracował nad swoją budowlą. Siedział wpatrzony w monetę, która leżała na jego kciuku, oparta o palec wskazujący. - Co słychać, skarbie? - zapytała Carson, choć nie spodziewała się
odpowiedzi. I rzeczywiście Arnie nie odpowiedział. Podrzucił monetę. Miedziak zamigotał, obracając się w powietrzu. Z niezwykłą u niego szybkością chłopiec schwytał lecący pieniążek i zacisnął w prawej dłoni. Carson nigdy jeszcze nie widziała, by brat bawił się w ten sposób. Przyglądała mu się zaintrygowana. Arnie przez pół minuty wpatrywał się w swoją zaciśniętą pięść. Potem otworzył ją i zawiedziony zmarszczył brwi, gdy na otwartej dłoni zobaczył błyszczącą monetę. Kiedy chłopiec znowu podrzucił pieniążek i złapał go w locie, Carson na moście zwodzonym przy zamku zauważyła słupek błyszczących miedziaków. Arnie nigdy nie zdawał sobie sprawy z wartości pieniędzy ani ich nie potrzebował. - Złotko, skąd masz te pieniądze? Brat rozchylił dłoń, zobaczył monetę i, tak jak poprzednio, zmarszczył brwi. Podrzucił ją znowu. Zdaje się, że narodziła się u niego nowa obsesja. W otwartych drzwiach pojawiła się Vicky Chou. - Jak sałatka z kurczaka? - Pyszna. Z dnia na dzień czuję się coraz mniej potrzebna. Vicky wykonała gest „ależ nie ma za co”. - Każdy ma jakiś talent. Ja na przykład nie potrafiłabym nikogo zastrzelić, a ty owszem. - Gdybyś kiedyś potrzebowała takiej przysługi, jestem do dyspozycji. - Skąd Arnie ma te miedziaki? - zapytała Vicky. - O to samo chciałam cię spytać. Chłopiec znów złapał pieniążek, znów znalazł go w otwartej dłoni i znów przyglądał mu się zaskoczony. - Arnie, skąd masz pieniądze? Chłopiec z kieszonki na piersi wyjął kartkę. Siedział, wpatrując się w nią w milczeniu.
Zdając sobie sprawę, że mogłaby czekać jeszcze godzinę, aż brat da jej karteluszek, wyjęła go z palców chłopca. - Co to? - Wejściówka do jakiegoś Luxe Theatre. Darmowy bilet na jeden seans. Skąd mógł go wziąć? Arnie znowu podrzucił monetę i chwytając ją w powietrzu, odezwał się: - Każde miasto ma swoje sekrety... Carson wiedziała, że kiedyś słyszała te słowa... - ...lecz nie tak straszliwe jak ten. Krew zastygła jej w żyłach, gdy przypomniała sobie wytatuowanego mężczyznę, stojącego w oknie mieszkania Bobby'ego Allwine'a.
ROZDZIAŁ
49 Po dwustu latach życia człowiek może poczuć się sterany. Jeśli jest geniuszem, jak Victor, jego niestrudzony intelekt zawsze będzie kierował go ku nowym przygodom. Umysł zachowuje młodość i energię, zmagając się z coraz to trudniejszymi problemami i rozwiązując je. Z drugiej jednak strony, ciągłe doświadczanie zmysłowych przyjemności powoduje, że z czasem powszednieją. Pojawia się nuda. Przeżywszy pierwsze stulecie, człowiek powoli zaczyna zwracać się ku temu, co egzotyczne i ekstremalne. Właśnie dlatego Victor łączy z seksem okrucieństwo i bezwzględne upokarzanie partnerki. Już dawno nauczył się pokonywać poczucie winy, jakie mogło rodzić znęcanie się nad innymi. Brutalna przemoc działa nań jak afrodyzjak. Narzucanie swojej dominacji go podnieca. Na świecie jest tyle różnorodnych kuchni... a konwencjonalny seks zaczyna nużyć o wiele szybciej, niż spowszednieje smak ulubionego dania. W ciągu ostatniego dziesięciolecia uVictora pojawiały się okresy, gdy marzyły mu się tak niezwykłe dania, że nie mógł ich spożywać przy innych. W niektórych restauracjach, których właściciele cenią dobrego klienta, kelnerzy - hojne napiwki, a szefowie kuchni - osoby o wyrafinowanym smaku, Victor czasem zamawia specjalne kolacje. Zawsze spożywa je w ustronnej sali, gdzie człowiek o tak wysublimowanym podniebieniu jak jego może rozkoszować się niezwykłymi potrawami, które prostackiemu motłochowi mogłyby wydać się odrażające. Nie ma
ochoty tłumaczyć się ze swoich upodobań jakimś nudziarzom - a oni nieodmiennie okazują się nudziarzami - zajmującym stolik obok. W Quan Yin, chińskiej restauracji, noszącej imię Królowej Niebios, obok głównej sali znajdowały się dwa pomieszczenia przeznaczone na przyjęcia dla wybrańców. W jednym mogło zmieścić się osiem osób. Victor zarezerwował je tylko dla siebie. Często jadał sam. Przeżywszy ponad dwieście lat, przekonał się, że zwyczajny śmiertelnik nie stanowi dla niego godnego towarzystwa. Victor najlepiej czuł się we własnym. Na dobry początek, by mile podrażnić podniebienie w oczekiwaniu na właściwe danie, zamówił zupę z surowych jaj. Nie zdążył jej skończyć, gdy zadzwonił jego telefon komórkowy. Zaskoczony usłyszał głos renegata. - Morderstwo przestało budzić we mnie strach i grozę, ojcze. - Masz porozmawiać ze mną o tym osobiście - odparł władczo Victor. Ten ton zawsze zmuszał do posłuchu. - Mordowanie nie budzi już we mnie takiego niepokoju jak wtedy, gdy dzwoniłem. - Skąd masz ten numer? Aparat w Miłosiernych Dłoniach, na którego numer mogli dzwonić członkowie Nowej Rasy w razie jakichś problemów, nie przekierowywał połączeń na telefon komórkowy Victora. Renegat zignorował jego pytanie. - Zabijając, upodabniam się do ludzi. Oni są mistrzami zabijania. - Ale ty przewyższasz ich pod każdym względem. Victora drażniło, że musi z nim dyskutować, przekonywać go. Był panem i władcą. Dla tych stworzeń jego słowo stanowiło prawo, a polecenie rozkaz spełniany bez szemrania. - Myślisz bardziej logicznie, jesteś bardziej... - Nie jesteśmy od nich lepsi. Brakuje nam czegoś. Czegoś, co oni mają. Wierutne, odrażające kłamstwo. Herezja. - Potrzebujesz pomocy - powtórzył zniecierpliwiony Victor. - I tylko ja mogę ci jej udzielić.
- Muszę tylko dalej ich rozcinać i zaglądać do środka, a kiedyś wreszcie odkryję, co sprawia, że są... szczęśliwsi. - Nie myślisz racjonalnie. Przyjedź do mnie, do Miłosiernych Dłoni... - Czasem widuję pewną dziewczynę. Jest nieustannie szczęśliwa. Jeśli odkryję w niej źródło, jeśli poznam jej tajemnicę, dowiem się, czego mi brakuje. Renegat się rozłączył. Tak jak poprzednio Victor wystukał kod *69.1 tak samo jak poprzednim razem okazało się, że rozmówca dzwonił z zastrzeżonego numeru. Rozmowa telefoniczna nie zepsuła Victorowi kolacji, ale humor odrobinę. Postanowił zastąpić herbatę winem. Do chińskiej kuchni często lepiej pasowało piwo niż wino, ale Victor go nie znosił. W przeciwieństwie do innych chińskich restauracji Quan Yin miała znakomicie zaopatrzoną piwniczkę z winami. Kelner w białej marszczonej koszuli z muszką i czarnych spodniach smokingowych przyniósł Victorowi kartę win. Skończywszy zupę i czekając na sałatkę z serc palmowych i papryczek, Victor studiował kartę. Zastanawiał się, czy wybrać wino pasujące do wieprzowiny, czy raczej do owoców morza. Nie będzie jadł ani wieprzowiny, ani owoców morza. Potrawa, której już kiedyś kosztował, stanowiła tak rzadki przysmak, że każdy znawca win znalazłby się w rozterce. Wreszcie Victor zdecydował się na butelkę znakomitego pinot grigio. Pierwszy kieliszek wypił już do sałatki. Samemu wniesieniu dania głównego towarzyszył cały rytuał. Najpierw pojawił się pulchny jak Budda szef kuchni, Lee Ling. Rozsypał na białym obrusie czerwone płatki róż. Następnie wkroczyło dwóch kelnerów, niosąc bogato zdobioną tacę z brązu, na której stał trójnóg z wrzącym olejem. Pod nim płonęła świeczka. Kelnerzy postawili tacę na stole. Victor wdychał cudowny aromat
dwukrotnie rafinowanego oleju z orzechów arachidowych, do którego dodano olejki z różnych gatunków pieprzu. Woń była wprost boska. Trzeci kelner postawił przed Victorem prosty biały talerz. Obok niego położył czerwone pałeczki. Potem delikatnie, bez najmniejszego stuknięcia ułożył na talerzu lśniące metalowe szczypce. Rączki szczypiec były zaopatrzone w gumowe osłonki chroniące przed poparzeniem palców, gdy stal nagrzeje się od wrzącego tłuszczu. Końcówki zaś miały kształt płatków kwiatu lotosu. Naczynie z olejem stało po prawej stronie Victora. Za talerzem kelner ustawił czarkę ryżu zabarwionego szafranem. Lee Ling, który zniknął na chwilę w kuchni, powrócił, niosąc danie główne, które ustawił po lewicy Victora. Przysmak krył się w srebrnym naczyniu z pokrywką. Kelnerzy uśmiechnęli się i skłonili. Lee Ling czekał uśmiechnięty. Victor podniósł pokrywę srebrnego naczynia. Wnętrze wyłożono blanszowanymi liśćmi kapusty. Tego rarytasu nie można było znaleźć w karcie. Nie można było go też zamówić z dnia na dzień. Tak czy owak Lee Ling przyrządziłby go tylko dla wybrańca, klienta, którego znał od lat, któremu ufał i w którym rozpoznał prawdziwego konesera. Wybraniec musiał również doskonale znać regionalną kuchnię Chin, by w ogóle wiedzieć o istnieniu tego dania. Urzędnicy wydający licencje na prowadzenie restauracji nie dopuściliby tej potrawy do menu. Nawet tu, w wyzwolonym Nowym Orleanie. Nie dlatego, że danie mogło zaszkodzić. Po prostu bywają potrawy zbyt egzotyczne nawet dla najbardziej tolerancyjnych osobników. W naczyniu, wśród liści kapusty wierciły się i popiskiwały dwa mioty maleńkich szczurków, tak młodych, że były jeszcze łyse i ślepe. Victor po chińsku wyraził Lee Lingowi swoją aprobatę i wdzięczność. Uśmiechając się i nisko kłaniając, kucharz wyszedł, zostawiając gościa samego. Być może to znakomite wino poprawiło Victorowi humor, a może tak go radowało własne wyrafinowanie, że nie mógł długo się chmurzyć. Jeśli chce się dokonywać w życiu wielkich, nadzwyczajnych dzieł,
trzeba po prostu siebie lubić. A Victor Helios, alias Frankenstein lubił siebie ponad wszelkie wyobrażenie. Przystąpił do posiłku.
ROZDZIAŁ
50 Na piętrze budynku Miłosierdzia panuje cisza. To tu przedstawiciele Nowej Rasy zaraz po wynurzeniu się z kapsuł stworzenia przechodzą ostatni etap przygotowań - bezpośrednie załadowanie wiedzy do mózgu. Wkrótce będą mogli ruszyć w świat i zająć swe miejsce wśród skazanej na klęskę ludzkości. Randal Sześć opuści Miłosierne Dłonie przed nimi, jeszcze tej nocy. Jest przerażony, ale gotów. Komputerowe mapy miasta i wirtualne wycieczki po Nowym Orleanie budziły w nim paniczny lęk, ale jednocześnie przygotowały go do zamierzonej eskapady. A skoro nie chce zginąć w wirówce, nie może dłużej czekać. Jeśli chce przeżyć w niebezpiecznym świecie, który rozciąga się poza ścianami jego pokoju, powinien być uzbrojony. Nie ma jednak u siebie nic, co mogłoby mu posłużyć za broń. Na wypadek gdyby wędrówka trwała dłużej, niż zaplanował, będzie też potrzebował żywności. W pokoju nie przechowuje jedzenia, dostaje tylko posiłki. Gdzieś w tym budynku musi się znajdować duża kuchnia. Spiżarnia. Tam znajdzie potrzebne pożywienie. Sama myśl o poszukiwaniu kuchni, a potem dokonywaniu niezliczonych wyborów podczas gromadzenia żywności, budzi w nim przerażenie. Jeśli będzie próbował zabrać ze sobą jakieś zapasy, nie opuści Miłosierdzia. Wyruszy więc tylko w ubraniu, które ma na sobie, ze zbiorem nie-
rozwiązanych krzyżówek i długopisem. Kiedy staje na progu pokoju, paraliżuje go strach. Nie może iść naprzód. Wie, że podłogi pokoju i korytarza znajdują się na tym samym poziomie, ale jest przekonany, że jeśli przekroczy próg, runie w otchłań. To, co wie, zwykle niknie wobec tego, co czuje - właśnie na tym polega przekleństwo jego choroby. Choć powtarza sobie, że spotkanie z Arniem może być jego przeznaczeniem, nie potrafi zrobić kroku. Kiedy Randal Sześć stoi tak na progu pokoju, jego barometr emocjonalny szaleje. Niespokojne myśli zaczynają się mieszać, wirują niczym barwna spirala jesiennych liści poderwanych przez wiatr. Czuje, że to podenerwowanie lada moment przejdzie w burzę, może nawet huragan. Marzy, by otworzyć książkę z krzyżówkami i przyłożyć długopis do pustych kratek. Jeśli ulegnie pragnieniu, rozwiąże nie jedną czy dwie łamigłówki, ale wszystkie, które są w zbiorze. Minie noc. Nastanie dzień. Już nigdy nie zbierze się na odwagę i nie ucieknie. Próg. Korytarz. Wystarczy tylko krok, by przejść z jednego do drugiego. Robił to już nieraz, ale dziś wydaje mu się, że te dwa punkty dzieli tysiące kilometrów. Różnica polega na tym, że wcześniej nie zamierzał się zapuścić poza korytarz, a dziś pragnie podbić świat. Próg. Korytarz. Nagle te dwa słowa jawią mu się w myślach jako litery napisane atramentem w rzędach kratek, przecinających się w miejscu litery R. Widząc te dwa wyrazy jako elementy krzyżówki, Randal łatwiej dostrzega też, że w rzeczywistości próg i korytarz znajdują się na tej samej płaszczyźnie. Przejście z jednego miejsca w drugie jest równie proste, jak wypełnienie literami pól krzyżówki. Wychodzi z pokoju.
ROZDZIAŁ
51 Światło ulicznej latarni i długie cienie nocy kładły się na geometryczne wzory na fasadzie Luxe Theatre, dodając im głębi i dramatyzmu. Na markizie nie paliły się żadne światła, budynek wyglądał na zamknięty i całkowicie opuszczony. Dopiero gdy Carson zajrzała przez drzwi, zobaczyła słabe światło nad barkiem. Ktoś tam się krzątał. Pchnęła skrzydło drzwi. Otworzyły się do środka. Weszła do foyer. Szklane kasetki na łakocie były podświetlone. Na ścianie za kontuarem wisiał biało-czerwony, oszroniony zegar coca-coli w stylu art déco - dziwnie wzruszające wspomnienie wieku niewinności. Za barem krzątał się olbrzym, którego Carson spotkała w mieszkaniu Allwine'a. Poznała go od razu po sylwetce, nie musiał odwracać się do niej twarzą. Energicznie pacnęła wejściówką o blat. - Kim jesteś? - Już raz ci powiedziałem. - Nie dosłyszałam twojego nazwiska. Czyścił maszynę do robienia popcornu i całą uwagę skupił na tej czynności. - Nazywam się Deukalion. - To imię czy nazwisko? - Jedno i drugie. - Pracujesz tu? - Jestem właścicielem tego kina. - Zaatakowałeś funkcjonariusza policji.
- Doprawdy? Czyżbyś ucierpiała? - Uśmiechnął się. Nie złośliwie, nieoczekiwanie ciepło. - A może najbardziej ucierpiała twoja duma? Zaimponował jej swoim opanowaniem. To nie przytłaczająca postura stanowiła źródło tej pewności siebie. Olbrzym nie próbował jej zastraszyć. Przeciwnie, emanował spokojem, który przywodził Carson na myśl łagodność i wewnętrzną harmonię starych mnichów w habitach z kapturami. Ale przecież zdarzali się także łagodni psychopaci cierpliwie i spokojnie czekający, aż ofiara wpadnie w ich sieć. - Co robiłeś w moim domu? - zaatakowała Carson. - Musiałem zobaczyć, jak wygląda twoje życie, by się upewnić, czy mogę ci zaufać. - Gówno mnie obchodzi twoje zaufanie lub jego brak. Wara od mojego domu. - Twój brat stanowi nie lada ciężar. Ale dźwigasz go z godnością. - Nic. Ci. Do. Mojego. Życia - wycedziła. Odłożył szmatkę, którą wycierał maszynę do popcornu i znowu odwrócił się do Carson. Dzielił ich tylko kontuar z przegródkami na łakocie. - Na pewno tego chcesz? Jesteś absolutnie przekonana? Jeśli tak, to dlaczego przyszłaś tu, by poznać całą prawdę? Nie zjawiłaś się przecież tylko po to, by kazać mi trzymać się z daleka. Chciałaś zadać mi pewne pytania. Jego przenikliwość i ciche rozbawienie nie pasowały do wyglądu brutalnej bestii. Kiedy Carson milczała niewzruszona, powiedział: - Nie chcę skrzywdzić Arniego ani ciebie. Twoim prawdziwym wrogiem jest Helios. Mrugnęła zaskoczona. - Helios? Victor Helios? Właściciel Biovison, wielki filantrop? - Miał czelność przyjąć nazwisko Helios, od imienia greckiego boga słońca. Helios... dawca życia. To nie jest jego prawdziwe nazwisko. - Beznamiętnie, bez uniesienia brwi, bez ironii wyjaśnił: - Jego prawdziwe nazwisko brzmi Frankenstein. Po tym, co olbrzym powiedział w mieszkaniu Bobby'ego Allwine'a,
po tej gadce, że został stworzony z narządów przestępców, a życie tchnęło w niego uderzenie pioruna, Carson powinna była się spodziewać takiej puenty. Ale nie spodziewała się i poczuła się nią zawiedziona. Carson już wcześniej wyczuła, że Deukalion jest kimś wyjątkowym nie tylko ze względu na posturę i wygląd, ale także na coś innego, czego, ku swemu niezadowoleniu, nie potrafiła ująć w słowa. Chciała, by okazał się wyjątkowy. Pragnęła, by ktoś wytrącił ją z rutyny, pchnął prosto ku sednu tajemnicy życia. Może synonimem tajemnicy była zmiana. Może Carson potrzebowała jakiejś podniety innej niż ta, którą do tej pory znajdowała w swojej pracy? W głębi ducha podejrzewała jednak, że po prostu brakuje jej poczucia sensu życia i praca nie wypełnia tej pustki. Nie potrafiłaby jednak wyjaśnić, co rozumie przez sens życia. Deukalion głęboko ją rozczarował, bo ta historyjka o Frankensteinie plasowała go wśród rzesz szajbusów, których urojeń musiała wysłuchiwać, prowadząc normalne dochodzenia. Wcześniej Deukalion wydał jej się dziwny, ale wiarygodny; teraz zrównał się z tymi szaleńcami, którzy zaklinali się, że ścigają ich agenci CIA albo kosmici. - Taa - powiedziała Carson. - Frankenstein. - Jego historia nie jest zmyślona. To prawda. - Oczywiście. Ilekroć Carson była zawiedziona, nachodziła ją ochota na czekoladę. Dźgnęła w szklaną pokrywę na kontuarze. - Daj mi ten batonik Hersheya z migdałami. - Przed wielu, wielu laty w Austrii spalono jego laboratorium. - Dlatego że stworzył mnie. - A to pech. To w takim razie gdzie się podziały śruby, które miałeś w karku? Kazałeś je sobie chirurgicznie usunąć? - Przyjrzyj mi się - powiedział z powagą. Przez chwilę tęsknie wpatrywała się w czekoladowy batonik za szybką, ale wreszcie spojrzała swemu rozmówcy w oczy. W jego źrenicach pulsował upiorny błysk. Tym razem Deukalion stał tak blisko, że nawet gdyby chciała, nie mogłaby udać, że to zwyczajne odbicie jakiegoś naturalnego źródła światła.
- Podejrzewam, że po mieście grasują dziwniejsze niż ja istoty... A Victor stracił nad nimi kontrolę. Podszedł do kasy, otworzył kasetkę pod spodem i wyjął z niej wycinek prasowy i kartkę zwiniętą w rulon. Wycięta z gazety fotografia przedstawiała Victora Heliosa. Na kartce Carson zobaczyła zrobiony ołówkiem portret tego samego mężczyzny o jakieś dziesięć lat młodszego. - Ten rysunek wisiał w pracowni Victora. Wyciąłem go z ram dwieście lat temu, żeby na zawsze zapamiętać jego twarz. - To niczego nie dowodzi. Te batony Hersheya są na sprzedaż czy nie? - Tej nocy, gdy się narodziłem, Victor potrzebował burzy. Dostał nawałnicę stulecia. Deukalion podwinął prawy rękaw, odsłaniając trzy metalowe płytki, wrośnięte w ciało. Carson musiała przyznać, że czegoś takiego jeszcze nie widziała. Z drugiej jednak strony, żyła w czasach, gdy ludzie nosili kolczyki w językach, a zdarzali się i tacy, którzy nacinali sobie czubek języka, by upodobnić się do jaszczurek. - Punkty przewodzenia - wyjaśnił. - Na całym ciele. Ale coś dziwnego było w tamtym piorunie... nadzwyczajna moc. Nie wspomniał o białych, zgrubiałych bliznach, biegnących od nadgarstka do ramienia. Jeśli postanowił wcielić się w potwora stworzonego przez Frankensteina, to trzeba przyznać, że zadał sobie wiele trudu, by wszystko wyglądało tak, jak w powieści Mary Shelley. To robiło większe wrażenie niż fan „Star Trek” paradujący w przebraniu Spocka. Wbrew zdrowemu rozsądkowi Carson, chociaż nie potrafiła mu uwierzyć, chciała uwierzyć w niego. To pragnienie ją samą zdumiało i zaniepokoiło. Nie rozumiała go. To ani trochę nie pasowało do Carson O'Connor. - Piorun dał mi życie - ciągnął Deukalion. - Ale również podarował mi coś bliskiego nieśmiertelności. Wziął wycinek z prasy, przez chwilę wpatrywał się w fotografię
Victora Heliosa, a potem zmiął papier w dłoni. - Sądziłem, że mój stwórca już dawno umarł. Ale przecież od początku pragnął nieśmiertelności - w takiej czy innej formie. - Frapująca opowieść - przyznała Carson. - Kiedy pojawi się wątek uprowadzenia przez istoty pozaziemskie? Wiedziała z doświadczenia, że świrusy nienawidzą drwiny. Wpadają wtedy w szał albo oskarżają rozmówcę, że należy do spisku zawiązanego przeciwko nim. Tymczasem Deukalion cisnął na bok pomięty kawałek gazety, wyjął baton z przegródki i położył go przed Carson. - Naprawdę liczysz, że uwierzę w ten fragment o dwustu latach? zapytała, rozpakowując czekoladę. - Niby jak? Uderzenie pioruna tamtej nocy... co zrobiło? Zmieniło jego kod genetyczny? - Nie. Piorun w niego nie uderzył. Tylko we mnie. Dożył tych czasów... w jakiś inny sposób. - Mnóstwo błonnika i świeżych owoców, zero czerwonego mięsa. Niczym nie mogła wyprowadzić go z równowagi. W jego oczach nie zapalił się ponownie tamten dziwny blask, ale Carson zauważyła w nich coś innego, czego jeszcze nigdy nie widziała w oczach człowieka. Niemal elektryzującą szczerość. Nagle poczuła się tak, jakby była obnażona duchowo, chłód niczym pięść ścisnął jej serce. Jego spojrzenie mówiło o niewiarygodnej samotności, mądrości i pokorze. I... o tajemnicy, której ona nie umiała przeniknąć. Te oczy były niezwykłe, a choć tak dużo można byłoby z nich wyczytać, Carson nie potrafiła tego zrobić, bo nie znała tajemnego języka. Dusza, która spoglądała na nią przez te źrenice, nagle wydała jej się tak tajemnicza i niezgłębiona, jakby rzeczywiście narodziła się w innym świecie. Czekolada oblepiała gardło i podniebienie Carson. Batonik nagle nabrał smaku krwi, jakby ugryzła się w język. Odłożyła hersheya. - Gdzie Victor się podziewał przez te długie lata? - zastanawiał się na głos Deukalion. - Co... robił? Carson przypomniała sobie nagie, rozpłatane ciało Bobby'ego Allwine'a na stole w prosektorium i twierdzenia Jacka Rogersa, że tak dziwaczna anatomia nie stanowiła wybryku natury, tylko została przez
kogoś zaprojektowana. Deukalion chyba z powietrza wyczarował lśniącą monetę. Położył ją na kciuku i podrzucił w powietrze. Potem schwytał ją w locie i zamknął w pięści. Kiedy otworzył dłoń, miedziaka w niej nie było. To właśnie tę sztuczkę usiłował naśladować Arnie. Deukalion odsunął niedojedzony baton, który Carson odłożyła na blat. Pod nim leżał pieniążek. Policjantka czuła, że ten dziwny, zaimprowizowany pokaz miał służyć czemuś więcej niż zabawieniu jej. Deukalion usiłował ją przekonać, że prawda o nim jest tak bajeczna i niepojęta, jak mówił. Wziął monetę - zdumiewająco zwinnie jak na człowieka o tak wielkich dłoniach - i przerzucił ją nad głową Carson. Kiedy obejrzała się, by śledzić lot miedziaka, zniknął jej z oczu. Czekała na brzęk upadającego metalu. Cisza. Kiedy cisza przedłużała się, a moneta nadal nie spadała, choć już dawno powinna, kobieta spojrzała pytająco na Deukaliona. Miał drugi miedziak. Pstryknął i pieniążek wzbił się w górę. Carson, baczniej niż za pierwszym razem, śledziła jego lot. A mimo to straciła go z oczu, gdy szybował w górę. Wstrzymała dech, czekając, aż usłyszy brzęk miedziaka spadającego na podłogę i toczącego się po posadzce - ale ten nie następował... nie następował... aż wreszcie musiała zaczerpnąć powietrza. - Nadal mam się wynosić z twojego życia? - zapytał. - Czy może chcesz usłyszeć więcej?
ROZDZIAŁ
52 Kinkiety rzucają ciepłe, bursztynowe światło na ściany, ale o tej porze lampy są już przygaszone i wszędzie wdziera się mrok. Randal Sześć dopiero teraz zauważył, że płytki, którymi wyłożone są korytarze, przypominają pola krzyżówek. Ta geometria dodaje mu otuchy. Stawiając krok, oczyma wyobraźni widzi kolejną literę swojego imienia. Literując je, przemierza - płytka po płytce - korytarz, podążając ku wolności. To piętro, na którym mieszkają niedawno wybudzeni przedstawiciele Nowej Rasy. Kiedy nabiorą szlifu, zostaną wypuszczeni, by przeniknąć do świata ludzi. Prawie wszystkie drzwi są otwarte, w niektórych pomieszczeniach widać nagie ciała splecione we wszelkich możliwych pozycjach seksualnych. Przez pierwsze tygodnie po wyjściu z kapsuły stworzenia twory Victora odczuwają niepokój zrodzony ze świadomości, czym są. Dodatkowym źródłem ich frustracji jest świadomość, że jako poddani Victora nie mają najmniejszego wpływu na kształt swego życia; nie są i nigdy nie zostaną obdarzone wolną wolą. Dlatego też początek życia staje się zarazem jego końcem, gdyż nie im została dana nadzieja tajemnicy. Przedstawiciele Nowej Rasy zostali pozbawieni możliwości rozmnażania, ale nie popędu seksualnego. Seks zatracił dla nich wymiar prokreacyjny, stanowi jedynie sposób rozładowania napięcia.
Kopulują w grupach. Patrząc na splątane, wijące się ciała, Randal Sześć - który z powodu swego autyzmu inaczej niż oni patrzy na świat myśli, że akt płciowy nie dostarcza im przyjemności, tylko uwalnia ich od napięcia. W odgłosach, jakie wydają uczestnicy tych orgii, nie słychać radości ani czułości. To zwierzęce stękanie - głuche, uparte, chwilami ocierające się o bezwzględność, żądzę zaznania rozkoszy. Plaskanie ciał, bełkotliwe jęki, zwierzęce okrzyki, w których często brzmi wściekłość - wszystko to przeraża Randala Sześć. Najchętniej by pobiegł, żeby jak najszybciej od tego uciec, ale boi się, że wtedy nastąpiłby na linie dzielące płytki. Stopa musi idealnie zmieścić się w obrysie kratki, a to wymaga uwagi i skupienia. Korytarz coraz bardziej kojarzy mu się z tunelem, a pokoje po obu stronach z katakumbami, gdzie trupy łączą się w uścisku zimnego pożądania. Serca tłuką mu się w piersi, jakby chciały sprawdzić wytrzymałość żeber. Randal raz za razem literuje swoje imię i wreszcie dociera do miejsca, gdzie krzyżują się korytarze. Wykorzystując ostatnią literę swego imienia, słowo, które krzyżuje się z wyrazem Randal - lewo - i w ten sposób podejmuje decyzję, w którą stronę skręcić. Odlicza cztery kratki i na „o” skręca, literując od tyłu „prawo”. Zatrzymuje się na literze „r”, wchodzi w drugi korytarz i od nowa literując swoje imię, podąża w kierunku wind oraz schodów.
ROZDZIAŁ
53 Siedząc w sypialni przy francuskim stoliku z dziewiętnastego wieku, intarsjowanym we wzór przedstawiający motywy jesienne: jabłka, pomarańcze, śliwki, winogrona wysypujące się z rogu obfitości, Erika samotnie spożywała obiad. Jak wszyscy członkowie Nowej Rasy miała metabolizm przypominający potężny, mruczący pod maską silnik ferrari, to zaś powodowało, że apetyt zawsze jej dopisywał. Na jej obiad składały się dwa dwustugramowe, niezbyt wysmażone steki podane z przypieczonymi plastrami boczku, marchewką, doprawioną masłem z odrobiną tymianku oraz młodym groszkiem. Na drugim talerzu leżała porcja ziemniaków zapiekanych w serze pleśniowym. Na deser była brzoskwinia z lodami waniliowymi, serwowane w naczyniu zanurzonym w pojemniku z kruszonym lodem. Jedząc, Erika nie odrywała wzroku od skalpela, który w południe znalazła na macie w łazience. Położyła go na talerzyku z pieczywem, jakby to był nóż do masła. Nie wiedziała, jaki jest związek między skalpelem a odgłosami, które przypisywała szczurowi, ale nie miała wątpliwości, że ten związek istniał. Istnieje tylko świat materialny. Ciało jest trawą, która więdnie i przemija; również łąki naszego rozumu zostają wypalone przez śmierć i już nigdy więcej nie pokryją się zielonym kobiercem. W tym przekonaniu zawiera się kwintesencja materializmu, a Erika jest wojowniczką nieugiętej armii, która podbije Ziemię i narzuci jej tę filozofię - od bie-
guna po biegun. A mimo to, choć stwórca zabronił jej wierzyć w zjawiska nadprzyrodzone, a pochodzenie laboratoryjne zdawało się potwierdzać, że można stworzyć inteligentne istoty bez boskiej interwencji, Erika nie potrafiła pozbyć się wrażenia, że w ostatnich wydarzeniach było coś nie z tego świata. W lśnieniu skalpela było coś więcej niż blask wypolerowanego metalu. Erika dostrzegała w nim również jakąś magię. Wtem - zupełnie jakby Erika swoimi myślami otworzyła wrota dzielące ten świat od innego - w niepojęty sposób włączył się telewizor plazmowy. Erika spojrzała zaskoczona, gdy na ekranie pojawił się obraz. Pilot do telewizora leżał na nocnej szafce Victora. Jakaś nieuchwytna, pozbawiona ciała Obecność skakała po kanałach. Obrazy zmieniały się szybko, coraz szybciej. Kiedy Erika odłożyła widelec i odsunęła krzesło od stolika, Obecność wybrała pusty kanał. Na dużym ekranie telewizyjnym pojawiły się białe plamki. Czując, że wydarzy się coś dziwnego - i ważnego - Erika wstała z krzesła. Z zamontowanych w suficie głośników dolby stereo dobiegł głos. Głęboki, surowy, potężny. - Zabij go. Zabij go. Erika ruszyła w stronę telewizora, ale zatrzymała się po dwóch krokach. Uznała, że nieroztropnie będzie za bardzo zbliżać się do ekranu. - Wbij mu skalpel w oko. Głęboko w mózg. Zabij go. - Kim jesteś? - zapytała. - Zabij go. Wbij skalpel najgłębiej, jak potrafisz, i obróć nim. - Zabij go. - Kogo zabić? Obecność nie odpowiedziała. Erika powtórzyła pytanie. Na ekranie z białej kaszki zaczęła się wynurzać blada, ascetyczna twarz. Przez moment Erika sądziła, że to twarz ducha, ale po chwili rozpoznała Victora. Zamknięte oczy i rozluźnione rysy... jakby to była jego pośmiertna maska.
- Zabij go. - Stworzył mnie. - By cię wykorzystać. - Nie mogę. - Jesteś silna. - To niewykonalne. - Zabij go. - Kto to? - Samo zło - odparł głos, ale Erika wiedziała, że miał na myśli nie siebie, lecz Victora. Jeśliby dłużej uczestniczyła w tej rozmowie, w końcu dopuściłaby do siebie myśl o zdradzie. Choćby po to, by wyjaśnić, że nie może podnieść ręki na Victora. Samo myślenie o zabiciu swego stwórcy mogło sprowadzić na nią śmierć. Każda myśl emituje charakterystyczny sygnał elektryczny. Victor wyodrębnił sygnały, jakie emitował mózg, dopuszczający myśl o podniesieniu ręki na pana. W mózgu Eriki - podobnie jak w mózgach wszystkich z Nowej Rasy - znajdowało się mikroskopijne urządzenie, rozpoznające myśli o ojcobójstwie, bogobójstwie. Gdyby Erika sięgnęła po broń z zamiarem użycia jej przeciwko Victorowi, szpieg w mózgu natychmiast rozpoznałby te intencje i wprowadził dziewczynę w stan paraliżu, z którego uwolnić mógłby ją tylko Victor. Gdyby Victor jej po tym nie uśmiercił, to skazałby ją na życie w potwornych męczarniach. Każdy dzień przynosiłby nową, pomysłową karę. Dlatego Erika podeszła do pilota na szafce nocnej i wyłączyła telewizor. Ekran zgasł. Wziąwszy pilota do ręki, próbowała znowu włączyć telewizor, ale ekran pozostawał ciemny. Nie wierzyła w duchy. Nie wolno jej w nie wierzyć. Taka wiara to nieposłuszeństwo. A nieposłuszeństwo prowadzi do pożegnania z życiem.
Tajemniczy głos, namawiający ją do zabójstwa, niech lepiej pozostanie tajemnicą. Próba zrozumienia go równała się skokowi z wysokiego klifu na kamienistą plażę - czyli śmierci. Dopiero teraz uświadomiła sobie, że cała się trzęsie ze strachu. Wróciła do stołu. Zaczęła jeść obiad. Żarłocznie, łapczywie pochłaniała jedzenie, jakby w ten sposób próbowała zagłuszyć głód, którego nie nasyci żaden pokarm: głód sensu i celu w życiu, głód wolności. Zdumiało ją owo drżenie, którego przyczyną był strach przed śmiercią. Od chwili gdy sześć tygodni temu wynurzyła się z kapsuły stworzenia, nieraz marzyła, by umrzeć. Ale nie teraz. Coś się zmieniło. Korzystając z chwili nieuwagi Eriki, ten pierzasty stwór - nadzieja - zakradł się do jej serca.
ROZDZIAŁ
54 Roy Pribeaux kolekcjonował broń palną. Wyjął swoją kolekcję z szafy, gdzie każdy egzemplarz leżał w specjalnym futerale. Oglądał je z miłością, jeden po drugim, czyścił i smarował, jeśli tego wymagały, tak by w każdej chwili nadawały się do użycia. Już jako nastolatek, a potem dwudziestoletni mężczyzna uwielbiał broń palną. Rewolwery, pistolety, strzelby, dubeltówki - zebrał w swojej kolekcji wszystkie rodzaje broni. Wkrótce po swoich dwudziestych urodzinach, gdy odziedziczył majątek, kupił forda explorera, załadował doń swoje ulubione zabawki i objechał południe oraz południowy zachód kraju. Wcześniej zabijał tylko zwierzęta. Nigdy nie był myśliwym. Nigdy nie ubiegał się o uprawnienia łowieckie. Nie pociągało go łażenie po lasach i polach. Roy polował na zwierzęta domowe i gospodarskie. Dwudziestoletni Roy, wyruszywszy w trasę, po raz pierwszy zaczął polować na ludzi. Przez długie lata żył szczęśliwie i bez trosk. Jak wielu dwudziestolatków, Roy był idealistą. Wierzył, że może zmienić świat i społeczeństwo na lepsze. Już wtedy zdawał sobie sprawę, że jedynie dzięki pięknu życie staje się w miarę znośne. Dzięki pięknu natury. Pięknu architektury, sztuki i innych dzieł, stworzonych ludzką ręką. Pięknu istot ludzkich. Od dzieciństwa wyróżniał się wyjątkową urodą i wiedział, że sam jego widok podnosi ludzi na duchu, a jego towarzystwo podprawia im
nastrój. Zamierzał sprawić, by świat stał się bardziej radosnym miejscem, a dążył do tego, eliminując wszystkich brzydkich ludzi, którzy stanęli mu na drodze. A spotykał ich wszędzie. Roy przemierzył osiemnaście stanów. Granice jego terytoriów łowieckich od wschodu wyznaczała Alabama, od północy Colorado, od zachodu Arizona, a od południa Teksas. Podróżował, by zabijać. Niszczył odrażającą część populacji, ilekroć był pewien, że nie zostanie schwytany. Stosował tak różne rodzaje broni na tak rozległym terytorium, że policja nigdy nie doszukała się związku między poszczególnymi zabójstwami. W zależności od nastroju i fantazji zabijał albo z odległości czterdziestu metrów z broni długiej o kalibrze 12 mm lub naładowanej grubym śrutem, albo z bliska - pistoletami i rewolwerami. Zwykle jednak wolał broń krótką. Dzięki niej prawie zawsze mógł zbliżyć się do celu na tyle, by wyjaśnić, że nie powodują nim żadne osobiste uprzedzenia. „To kwestia estetyki”, mówił. Albo: „Z pewnością zgodzisz się ze mną, że lepiej umrzeć niż straszyć świat swą brzydotą”. Lub: „Kontynuuję dzieło Darwina i przyspieszam selekcję gatunku w dążeniu do doskonałości”. Uwielbiał strzelby, pod warunkiem że miał czas, by je przeładować i strzelać z coraz to mniejszej odległości, tak by wykorzystać cały magazynek i naszpikować ofiarę wszystkimi czterema lub sześcioma pociskami grzybkującymi firmy Federal. Miały one tę dodatkową zaletę, że dzięki nim Roy nie tylko usuwał paskudy z tego pięknego świata, ale także niszczył ich odrażającą brzydotę - z pewnością wystawienie zwłok odbywało się w zamkniętej trumnie. Lata spędzone na wojażach przynosiły Royowi głęboką satysfakcję, jaką rodzi tylko poczucie dobrze spełnionego obowiązku. Spodziewał się, że będzie do końca życia wypełniał tę misję i nigdy nie będzie musiał ani się przekwalifikowywać, ani przechodzić na emeryturę. Z czasem jednak musiał stawić czoło bolesnej rzeczywistości: na Ziemi żyje tak dużo brzydkich istot, że jego wysiłki nie zagwarantują, iż
następne pokolenia urodzą się piękniejsze. Co gorsza, im więcej ludzi likwidował, tym brzydszy wydawał mu się świat. Brzydota ma siłę rażenia tsunami, niesie zagładę i chaos. Szlachetny wysiłek jednego człowieka nie zdoła odwrócić potężnych sił natury. Zawiedziony Roy wrócił do Nowego Orleanu, by odpocząć i przewartościować swoje priorytety. Kupił budynek, w którym obecnie mieszkał, przerobił poddasze na wygodny apartament. Zrodziła się w nim obawa, że zbyt długo obcował z brzydalami. Choć wszystkich ich pozabijał, wybawiając ludzkość od konieczności oglądania ich odrażających twarzy, sam jednak nie wyszedł z tego bez skazy. Po raz pierwszy oglądanie swego odbicia w lustrze nie sprawiało mu przyjemności. Musiał być wobec siebie brutalnie szczery: choć nadal był piękny i zaliczał się do tej dziesiętnej części jedynego procentu naprawdę pięknych mieszkańców Ziemi, nie miał już tej urody, co w dniu, kiedy wsiadł do explorera i rozpoczął swą szczytną misję. Jako optymista patrzący w przyszłość i człowiek o silnym charakterze, nie załamał rąk. Swoją dietę wzbogacił o dodatkowe składniki odżywcze, dużo też ćwiczył i medytował; a wszystko po to, by jego uroda znów zalśniła dawnym blaskiem. I - jak pokazywało każde lustro - osiągnął cel. Jego uroda zapierała dech w piersi. A jednak lata poświęcone na rehabilitację w pewnym sensie były też latami zmarnowanymi, gdyż koncentrując się na sobie, Roy nie miał czasu na zabijanie. Nie miał również powodu, aby to robić. Roy nigdy nie działał bez celu, zawsze też kierowała nim głęboka troska o społeczeństwo. Nie zabijał dla przyjemności. Potrzebował celu. Kiedy wpadł na pomysł szukania i gromadzenia idealnych składowych idealnej kobiety, radował się wielce, bo znów znalazł cel w życiu. Po latach może jako anonimowy dobroczyńca przekazać swą kolekcję jakiemuś dużemu muzeum. Akademicy i krytycy, którzy znają się na współczesnej sztuce, natychmiast docenią wartość i nadzwyczajną urodę stworzonego przez niego dzieła. Najpierw jednak musi znaleźć tę ciągle mu umykającą kobietę, idealną pod każdym względem, swą przyszłą towarzyszkę życia. Do tego
czasu kolekcja będzie mu potrzebna, by - gdy już spotka swój ideał wyłożyć kawałek po kawałku wszystkie elementy doskonałej kobiety i porównać, czy wybranka na pewno spełnia jego najwyższe wymagania. Roy nie wątpił, że wymarzona Wenus wkrótce stanie na jego drodze i między innymi dlatego tak go drażniło wtargnięcie intruza-naśladowcy w jego życie. Fakt, że ten żałosny dureń wykorzystał podróbki naczyń tupperware, stanowił najlepszy dowód, że nie umiał poznać się na prawdziwym pięknie. To zaś całkowicie dyskwalifikowało go w oczach Roya i wykluczało możliwość nawiązania nici przyjaźni. Teraz Roy przygotowywał się do jego kolejnej wizyty, ładując rozmaite pistolety i rewolwery. W każdym miejscu obszernego apartamentu ukrył jakąś broń. W łazience, w szufladzie między buteleczkami wody kolońskiej, spoczywał dziewięciomilimetrowy browning hi-power. Pod poduszką na łóżku - model chief's special firmy Smith & Wesson, jeden z najlepszych niedużych rewolwerów .38, jakie kiedykolwiek powstały. Pod poduszką na kanapie w salonie - glock model 23, z pociskami kaliber .40 również firmy Smith & Wesson. W dwóch miejscach między urządzeniami do ćwiczeń Roy ukrył parę SIG P245. W kuchni w pojemniku na chleb, obok bochenka niskokalorycznego chleba z siedmiu zbóż, Roy umieścił pistolet Springfield trophy match 1911-Al. Kiedy Roy zatrzasnął pojemnik na chleb i odwrócił się, zobaczył przed sobą dość rosłego osobnika o czerwonej jak burak twarzy i wrednych niebieskich oczkach. Roy nie miał pojęcia, jak intruz dostał się do środka, nie czyniąc przy tym najmniejszego hałasu, ale domyślił się, że to zapewne jego naśladowca. Mężczyzna nie był odrażająco brzydki, ale do urodziwych też nie należał. Zwykły przeciętniak. Nie mógł zatem nawet marzyć o przyjaźni z Royem. Zresztą mina intruza świadczyła o tym, że wcale nie szuka przyjaźni. Może Roy popełnił błąd, zakładając, że naśladowca zjawił się tu kie-
rowany podziwem. Pribeaux zauważył też, że gość ma na rękach lateksowe rękawiczki chirurgiczne. To dobrze nie wróżyło. Widząc, że nie zdąży odwrócić się do pojemnika i wyjąć z niego pistoletu, Roy pewnie ruszył na intruza, atakując ciosami, których nauczył się, przez cztery lata trenując taekwondo. Choć mężczyzna nie wyglądał na szczególnie wysportowanego, okazał się silny i szybki. Nie tylko zablokował ciosy Roya, ale jeszcze uwięził jego prawą dłoń i odchylił ją w tył tak, że trzasnęła w nadgarstku jak zapałka. Roy Pribeaux źle znosił cierpienie. Do tej pory, szczęśliwie, życie oszczędzało mu mąk. Teraz jednak przeszył go ból tak silny, że zabrakło mu tchu, i to, co miało być krzykiem, okazało się tylko świstem. A intruz nie poprzestał na złamaniu ręki. Chwycił Roya za koszulę na piersi i za spodnie w kroku, uniósł go nad głowę, jakby ten ważył tyle co dziecko, a potem grzmotnął nim o krawędź blatu. Świst bólu i przerażenia zagłuszyło trzaśniecie pękającego kręgosłupa. Naśladowca wypuścił Roya. Ten osunął się bezwładnie na podłogę. Ból ustał. Roy cieszył się tym przez krótką chwilę, dopóki nie uświadomił sobie, że stracił wszelkie czucie od szyi w dół. Próbował poruszyć lewą ręką. Nie mógł. Była sparaliżowana. - Nie muszę cię rozcinać ani zaglądać do środka - odezwał się ze wzgardą intruz. - Nie masz tego, czego szukam. W środku jesteś tylko mrokiem, a ja potrzebuję czegoś innego. Mrok czekał na Roya, a on mu się oddał.
ROZDZIAŁ
55 Jonathan Harker, dziecko Miłosierdzia w nim zrodzone i wychowane, pracował w nowoorleańskiej policji od szesnastu lat. Wszystkie dokumenty potwierdzające jego tożsamość oraz przebieg kariery zawodowej zostały w perfekcyjny sposób spreparowane. Wynikało z nich, że służył jako policjant w Atlancie w stanie Georgia. Inni członkowie Nowej Rasy, już wtedy pracujący w wydziale, sfałszowali opinie z Atlanty, ułatwiając mu przyjęcie do pracy. Później, dzięki ich protekcji, trafił do wydziału zabójstw Komendy Głównej w Nowym Orleanie. Jonathan był przykładnym dzieckiem Ojca, posłusznym i oddanym... aż do ubiegłego roku. Wtedy to stracił poczucie sensu. Przygotowania do wojny z ludzkością, która i tak nie wybuchnie wcześniej niż za dziesięć lat, przestały go ekscytować, nawet interesować. Już od wielu lat czuł się... niepełny. A w ciągu ostatnich dwunastu miesięcy to uczucie przerodziło się w fizycznie odczuwalną przerażającą pustkę, zimną, ziejącą otchłań. Dostrzegał u ludzi żądzę życia i radość, których sam nie posiadał. Chciał się dowiedzieć, gdzie one się rodziły. Kiedy Jonathan przebywał jeszcze w kapsule stworzenia, został ukształtowany fizycznie i psychicznie tak, by odczuwać bojaźń i trwogę przed Victorem, swoim stwórcą. Dlatego przyszło mu na myśl, że studiując ludzką fizjologię i porównując ją ze swoją budową, zdoła ustalić, co takiego posiada Stara Rasa, a czego jemu brakuje. Może jakiegoś gruczołu, może tajemniczego hormonu bądź enzymu, bez którego nie
można odczuwać szczęścia. Zaczął od badania ludzkiej biologii. Zgłębiał podręczniki medycyny i zamiast dowiedzieć się, że Stara Rasa ma bardziej skomplikowaną budowę, odkrył, że jest odwrotnie. Nie brakowało mu niczego z tego, co oni posiadali; co więcej, to oni - z jednym tylko sercem i gorszym systemem odpornościowym - wydawali się mniej trwali. Wreszcie doszedł do wniosku, że ludzie Starej Rasy mają jakiś gruczoł albo narząd, dzięki któremu odczuwają szczęście, ale sami jeszcze go nie odkryli ani nie opisali. Dlatego nie mógł go znaleźć w podręcznikach. Ponieważ Nowa Rasa wynurzała się z kapsuł stworzenia z niewzruszonym przekonaniem o swej wyższości nad zwykłymi śmiertelnikami, Jonathan ani przez chwilę nie wątpił, że jeśli sam zajmie się badaniami, odkryje to, co umknęło fizjologom Starej Rasy. Musi po prostu rozpłatać wybranych przedstawicieli, przeszukać ich wnętrzności, a - dzięki swojej wyższej inteligencji oraz lepszemu wzrokowi - wypatrzy gruczoł szczęścia. Kiedy na scenę wkroczył seryjny morderca, Jonathan dostrzegł w tym swoją szansę. Będzie dyskretnie prowadził badania, a potem wszystkie zabójstwa przypisze tamtemu. Właśnie dlatego dwóch pierwszych badanych obezwładnił chloroformem. Prowadząc za plecami O'Connor i Maddisona własne śledztwo, Jonathan przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, bez chwili snu, polował na Chirurga. W tajemniczy sposób, intuicyjnie, rozpoznał w mordercy człowieka, który - podobnie jak on - poszukuje szczęścia. Dlatego dość szybko wytropił Roya Pribeaux i obserwował, jak ten oczarowuje, a potem zabija sprzedawczynię waty cukrowej. Jonathan pozwoliłby Pribeaux działać w nieskończoność, gdyby nie to, że jego własna sytuacja diametralnie się zmieniła. Działo się coś, co stanowiło zapowiedź tak długo wyczekiwanego spełnienia. Badanie wnętrzności dwóch pierwszych denatów nie przyniosło żadnego odkrycia. A to, co zrobił Bobby'emu Allwine'owi, stanowiło wyłącznie akt miłosierdzia. Bobby chciał umrzeć, a ponieważ u Jonathana zaszczepiona przez Ojca blokada uniemożliwiająca zabijanie
przedstawicieli Nowej Rasy pękła, mógł wyświadczyć przyjacielowi tę przysługę. A choć nie znalazł niczego, co przybliżyłoby go do poznania zagadki ludzkiego szczęścia, Jonathan w tajemniczy, cudowny sposób zaczął się zmieniać. Poczuł w sobie jakiś ruch. Wielokrotnie wręcz „widział” w swoim wnętrzu coś żywego, co napierało na lędźwie, jakby domagało się uwolnienia. Przypuszczał, że już niedługo pokona drugą blokadę, którą Ojciec narzucił Nowej Rasie. Jonathan był przekonany, że wkrótce się rozmnoży. Dlatego też musiał jak najszybciej zamknąć sprawę Pribeaux, przypisać mu wszystkie morderstwa i szykować się na nadchodzącą chwałę. Zamierzał przeprowadzić jeszcze tylko jedno badanie - znacznie trudniejsze niż poprzednie. Ostatniej badanej pozbędzie się tak, że gdy ciało dziewczyny zostanie znalezione, policja przypisze jej śmierć Royowi Pribeaux. Kiedy Pribeaux, sparaliżowany i nieprzytomny leżał na podłodze w kuchni, Jonathan Harker wyjął z kieszeni koszuli grzebyk. Kupił go wcześniej tego dnia, ale nie używał. Przeciągnął nim po gęstej czuprynie mordercy. W plastikowych zębach zaplątały się pojedyncze włosy. Umieścił grzebień wraz z włosami w kopercie, którą w tym celu przygotował. Dowód. Pribeaux odzyskał przytomność. - Kim... Kim jesteś? - Chcesz umrzeć? - zapytał Jonathan. W oczach Pribeaux wezbrały łzy. - Nie. Błagam, nie. - Chcesz żyć, chociaż będziesz sparaliżowany? - Tak. Tak, błagam. Pieniędzy mi nie brakuje, zapewnię sobie najlepszą opiekę i rehabilitację. Pomóż mi pozbyć się... tego, co jest w chłodniach, wszystkiego, co mnie obciąża, i zostaw mnie przy życiu, a będziesz bogaczem. Nowej Rasy nie obchodziły pieniądze. Ale Jonathan udał, że jest nimi
zainteresowany. - Wiem, jak znaczny majątek posiadasz. Może dobijemy targu? - Tak, na pewno. Jestem przekonany, że się dogadamy - pospiesznie zapewnił Pribeaux słabym głosem. - Ale teraz - oświadczył Jonathan - masz leżeć cicho. Muszę coś zrobić, a nie chcę słuchać twoich jęków. Jeśli będziesz cicho, pomyślimy o jakimś układzie. Ale jeśli odezwiesz się choć raz - rozumiesz?, chociaż raz - to cię zabiję. Jasne? Pribeaux próbował skinąć głową, ale nie mógł. - Świetnie - powiedział Jonathan. - Nadajemy na tych samych falach. Ze zmasakrowanego nadgarstka Pribeaux sączyła się krew. Zakraplaczem do oczu, w który zaopatrzył się wraz z grzebieniem, Jonathan zebrał trochę krwi z podłogi i wycisnął ją do buteleczki, którą ze sobą przyniósł. Oczy Pribeaux śledziły każdy jego ruch. Były wilgotne od tanich łez, które towarzyszą rozczulaniu się nad sobą, błyszczące z ciekawości i szeroko otwarte z przerażenia. Napełniwszy buteleczkę, Jonathan zakręcił pokrywkę i schował do marynarki. Zawinął w chusteczkę brudny zakraplacz ze śladami krwi i też wsunął go do kieszeni. Szybko przeszukiwał szuflady kuchenne, dopóki nie znalazł białych worków na śmieci i gumek recepturek. Wsunął plastikowy worek na zmiażdżoną rękę i mocno zacisnął go nad łokciem dwiema gumkami. W ten sposób przeniesie mężczyznę, nie zostawiając śladów krwi. Bez wysiłku uniósł Pribeaux z posadzki i ułożył na podłodze obok stołu jadalnego, tam gdzie nie będzie mu przeszkadzał. Zmył krew z białych ceramicznych płytek. Na szczęście Pribeaux tak skutecznie zaimpregnował fugę między terakotą, że nie przeniknęła do niej krew. Kiedy Jonathan był już pewien, że usunął z kuchni wszystkie ślady krwi i szamotaniny, wrzucił do drugiego worka na śmieci papierowe ręczniki oraz inne środki czyszczące, zawiązał go na supeł i przyczepił
sobie do paska. Przeszedł do salonu i włączył komputer stojący na biurku. Wybrał program i wystukał kilka zdań, które wcześniej starannie ułożył w myślach. Zostawiwszy włączony komputer, przeszedł do drzwi wejściowych, otworzył je i stanął na dużym podeście przed mieszkaniem Pribeaux. Przez chwilę nasłuchiwał bez ruchu. Firma na parterze już dawno zamknęła lokal. Pribeaux najwyraźniej nie odwiedzali goście ani przyjaciele. W budynku panowała niczym niezmącona cisza. Jonathan wrócił do mieszkania, wziął Pribeaux na ręce jak dziecko i wyniósł na podest. Obok schodów znajdował się szyb nadal działającej i wykorzystywanej windy towarowej. Jonathan łokciem nacisnął guzik. Pribeaux nerwowo spoglądał na Jonathana, próbując wyczytać z jego twarzy, co zamierza. Znalazłszy się w windzie, Jonathan nacisnął guzik z numerem trzy. Na płaskim dachu niegdysiejszego magazynu znajdowały się przybudówki, do których można było się dostać tylko windą. Kiedy Pribeaux zorientował się, że jadą na dach, jego blada twarz stała się kredowobiała, a w oczach odmalowała się panika. Zrozumiał, że niczego nie wytarguje. Jego życie dobiega końca. - W twarzy i szyi zachowałeś czucie - ostrzegł go Jonathan. - Zadam ci niewyobrażalny ból, wyłupiając ci oczy. Rozumiesz? Pribeaux nerwowo zamrugał powiekami. Otworzył usta, ale bał się wyszeptać nawet krótkie „tak”. - Potworne męczarnie - obiecał Jonathan. - Ale jeśli będziesz milczał i nie przysporzysz mi kłopotów, umrzesz szybko. Winda zatrzymała się na szczycie budynku. Dach oświetlała tylko słaba, pomarańczowa poświata księżyca, ale Jonathan doskonale widział otoczenie. Położył mordercę na dziewięćdziesięciocentymetrowym murku, okalającym dach. Pribeaux zaczął chlipać, ale nie na tyle głośno, by zasłużyć na obiecane męczarnie. Jego płacz przypominał raczej szlochanie nieszczęśli-
wego, zagubionego dziecka. Dwanaście metrów niżej, na tyłach budynku, znajdowała się brukowana alejka, pusta o tej porze. Jonathan zepchnął Pribeaux z dachu. Morderca krzyknął, ale krótko i niezbyt głośno. Roy Pribeaux nie miał żadnych szans przeżycia upadku, zwłaszcza w stanie, w jakim znalazł się za sprawą Jonathana. Odgłos ciała upadającego na kamienny bruk stanowił najlepszy dowód na słabość ludzkiego szkieletu. Jonathan zostawił windę na górze i zszedł na dół po schodach. Udał się do samochodu, który czekał zaparkowany trzy ulice dalej. Po drodze wyrzucił worek z zakrwawionymi papierowymi ręcznikami do pierwszego lepszego pojemnika. W samochodzie z komórki, skonfiskowanej parę godzin wcześniej handlarzowi narkotyków, którego zgarnął w dzielnicy francuskiej, zadzwonił pod 911. Zmienił głos i podał się za ćpuna, który właśnie dawał sobie w żyłę, gdy zobaczył, jak z dachu starego magazynu rzuca się jakiś gość. Zakończywszy rozmowę, wyrzucił aparat na ulicę. Nadal miał na sobie chirurgiczne rękawiczki. Zdjął je, nie przestając prowadzić.
ROZDZIAŁ
56
Winda to trójwymiarowa kratka krzyżówki, zjeżdżająca do piwnic Miłosiernych Dłoni. Randal Sześć skręcił w lewo w korytarzu drugiego poziomu, winda stanowi pole litery „1”, gdzie „lewo” krzyżuje się z „do celu”. - Do celu - mówi zatem Randal, gdy w podziemiu otwierają się drzwi windy, i robi krok naprzód. Mobilne życie okazuje się łatwiejsze, niż się spodziewał. Może nie jest jeszcze gotów do udziału w Grand Prix Indianapolis 500, może nie jest jeszcze gotów nawet na krótki spacer po świecie rozciągającym się za murami tego budynku, ale czyni postępy. W tych podziemiach szpitala wiele lat temu Ojciec prowadził swoje najbardziej rewolucyjne doświadczenia. Pogłoski o tym, co tu stworzył, są tyleż liczne, co niepokojące. Piwnica wygląda, jakby rozegrała się tu regularna bitwa. W części korytarza ściany są porozbijane, jakby coś powaliło je, próbując się wydostać z pomieszczeń. Na prawo od windy połowę szerokości korytarza zajmuje rumowisko: pokruszone betonowe bloki, powyginane, zardzewiałe druty zbrojeniowe, zwały tynku, dziwacznie powykręcane żelazne futryny drzwi i same metalowe drzwi zgięte w pół... Jak głosiła legenda krążąca po Miłosiernych Dłoniach, w piwnicach szpitala wydarzyło się coś strasznego i Ojciec, który chciał na zawsze zapamiętać tamtą nauczkę, świadomie zostawił to rumowisko i nie zamierzał go uprzątnąć. Wiele dzieci Nowej Rasy zginęło, próbując powstrzymać... coś. Ponieważ Ojciec co dzień tędy wchodzi do budynku Miłosierdzia i tędy go opuszcza, nie wygasa w nim pamięć o tamtym straszliwym kryzysie, który omal nie zaprzepaścił dzieła jego życia. Niektórzy odważają się nawet twierdzić, że niewiele brakowało, a Ojciec straciłby tam życie, choć powtarzanie tych plotek traktuje się jak bluźnierstwo. Randal odwraca się od rumowiska. Stoi na ostatnim polu hasła „do celu”, które zarazem stanowi pierwsze pole krzyżującego się z nim hasła „upór”.
Konsekwentnie porusza się naprzód. Krótkie słowa przeplatają się z długimi i wreszcie doprowadzają go do drzwi na końcu korytarza. Nie są zamknięte. Za nimi znajduje się archiwum, a w nim rzędy szafek, w których Ojciec przechowuje wydruki i kopie danych z twardych dysków. Na wprost drzwi wejściowych znajdują się drugie. Te będą zamknięte. To nimi Ojciec wchodzi do Miłosierdzia i je opuszcza. Randal Sześć porusza się po płytkach archiwum jak po kratkach krzyżówki i wreszcie znajduje idealną kryjówkę między rzędami szafek: blisko drugich drzwi, ale nie w zasięgu wzroku. Teraz musi czekać.
ROZDZIAŁ
57 Prosto z kina Luxe Carson pojechała do pracy, siadła przy komputerze i włączyła wyszukiwarkę. W wydziale zabójstw nie było tak zwanych nocek, czyli ustalonych nocnych dyżurów całej ekipy. Jeśli tego wymagało śledztwo, policjanci pracowali dzień i noc, ale im bliżej wieczoru, tym mniej ich siedziało w gabinetach. Owszem, byli w gotowości, ale nie kiwali się do świtu przy biurkach. W tym momencie, choć pora nie była bardzo późna, Carson siedziała sama w kącie „łowców truposzy”. Ciągle jeszcze nie ochłonęła po rewelacjach Deukaliona. Sama nie wiedziała, czy mu wierzyć. Zaskoczona odkryła jednak, że nie potrafi nie wierzyć, choć jego opowieść brzmiała tak fantastycznie, jakby miała wszystkie cechy urojeń chorego umysłu. Carson postanowiła sprawdzić korzenie Victora Heliosa. W dobie globalnej wioski i powszechnego dostępu do Internetu znacznie łatwiej można było ustalić, czy biografia została spreparowana, niż w czasach, gdy na dane polowało się, chodząc po archiwach i żebrząc o pomoc u zaprzyjaźnionych kolegów z innych wydziałów. Carson wystukała w okienku wyszukiwarki imię i nazwisko. Po kilku sekundach na ekranie wyświetliła się długa lista linków. Helios - wizjoner, założyciel Biovision. Helios - jeden z najbardziej możnych i wpływowych mieszkańców Nowego Orleanu. Helios - filantrop. Na pierwszy rzut oka wydawało się, że materiałów jest bez liku. Ale Carson szybko przekonała się, że mimo swojego ogromnego majątku i powiązań Helios nie tyle pływa w wodach nowoorleańskiej elity, ile
przemyka się po powierzchni. Choć mieszka w Nowym Orleanie od dwudziestu lat i wywarł znaczący wpływ na życie miasta, bardzo unika rozgłosu. Inni, mniej wpływowi ludzie, o wiele częściej pojawiali się na łamach prasy. W porównaniu z Heliosem wydawali się wręcz wszechobecni. Co więcej, kiedy Carson próbowała dowiedzieć się czegoś o życiu Heliosa w okresie poprzedzającym jego pojawienie się w Nowym Orleanie, ślady znikały jak obłoczki szybko parującej porannej mgły. Studiował na uniwersytecie w Europie, ale nie było żadnej konkretnej informacji o jego Alma Mater. Choć odziedziczył znaczny majątek, nigdzie nie podawał imion swoich rodziców. Pisano, że pomnożył fortunę dzięki udanym inwestycjom w spółki internetowe w okresie dot-com boom. Żadnych konkretów jednak nie podano. We wzmiankach o „dzieciństwie spędzonym w Nowej Anglii” nie pojawiła się nigdy nazwa stanu, w którym się urodził i wychował. Było jeszcze coś, co zaintrygowało Carson. Na zdjęciach z pierwszego roku po przeprowadzce do Nowego Orleanu Victor olśniewał urodą i szykiem mężczyzny pod czterdziestkę. Na ostatnich zdjęciach zaś wcale nie wyglądał starzej. Zmienił fryzurę na bardziej twarzową, ale czupryna wcale mu się nie przerzedziła. Jeśli robił operacje plastyczne, to musiał trafić na wyjątkowo zdolnego chirurga. Osiem lat wcześniej, po pobycie w bliżej nieokreślonym miejscu Nowej Anglii, wrócił z żoną. Dziewczyna nie przekroczyła z pewnością wieku dwudziestu pięciu lat, miała na imię Erika, ale Carson nigdzie nie znalazła jej panieńskiego nazwiska. Erika powinna mieć dziś jakieś trzydzieści trzy lata. Na ostatnich zdjęciach wyglądała identycznie jak na fotografiach sprzed ośmiu lat. Są szczęściary, które nawet mając czterdzieści lat wyglądają na dwadzieścia kilka. Może należy do nich i Erika. Mimo to fakt, że oboje - i żona, i mąż - tak skutecznie wygrywają walkę z wiekiem, budził podziw. I pewne podejrzenia. - Mają go, O'Connor.
Zaskoczona oderwała wzrok od komputera. W drzwiach na końcu korytarza stanął oficer dyżurny, Tom Bowmaine. - Znaleźli Chirurga - wyjaśnił. - Martwego. Rzucił się z dachu.
ROZDZIAŁ
58 Teren w promieniu jednej przecznicy od budynku został zamknięty, by ekipa kryminalistyczna mogła zabezpieczyć ewentualne dowody. Dach i windę towarową oczywiście też poddano oględzinom. Carson weszła po schodach do mieszkania Roya Pribeaux. Policjant pilnujący drzwi znał ją i wpuścił na poddasze. Policjantka spodziewała się, że zastanie tam już Harkera albo Fryego, albo ich obu. Tymczasem żadnego nie było. W okolicy krążył inny detektyw policyjny - Emery Framboise - i to on odebrał zgłoszenie. Carson lubiła Emery'ego. Na jego widok ani trochę się nie jeżyła. Emery był młody - miał trzydzieści cztery lata - ale ubierał się w stylu, który preferowali policjanci ze starszego pokolenia, dopóki nie uznali, że wyglądają jak dinozaury z tabliczką „Południe, lata pięćdziesiąte”. Nosił prążkowane garnitury, białe koszule z rayonu, krawaty typu „śledź” i słomkowy kapelusz z wywiniętym rondkiem.Ten strój w stylu retro wyglądał na nim całkiem nowocześnie. Może dlatego, że poza tym Emery w każdej dziedzinie szedł z duchem czasu. Carson była zaskoczona, gdy w kuchni obok Emery'ego zobaczyła Kathy Burke, swoją przyjaciółkę i psychologa. Kathy zajmowała się przede wszystkim prowadzeniem obowiązkowych sesji terapeutycznych dla policjantów, którzy uczestniczyli w strzelaninach albo przeszli inne traumatyczne doświadczenia. Sporządzała też profile psychologiczne psychopatycznych przestępców takich jak Chirurg. Rzadko pojawiała się na miejscu zbrodni, a tak szybko chyba nigdy. Kathy i Emery przyglądali się, jak dwaj technicy z ekipy kryminali-
stycznej rozładowują zawartość dwóch chłodni. Pudełka tupperware. Kiedy Carson podeszła do kolegów, jeden z techników odczytał napis z naklejki na jednym z pudełek. - Lewa ręka. Nawet nie słysząc tych dwóch słów, Carson zorientowałaby się, z czym ma do czynienia, bo podniosła blat drugiej zamrażarki i zobaczyła w niej ciało kobiety, pozbawionej oczu. - Dlaczego nie siedzisz w domu i nie czytasz romansideł o dzielnych szlachciankach i latających smokach? - zapytała Carson przyjaciółkę. - Bo na ulicy leży inny smok, już martwy - odparła Kathy. Chciałam zobaczyć jego jaskinię, przekonać się, czy dobrze go rozgryzłam, tworząc jego profil. - Prawa ręka - odczytał technik, wyjmując kolejne opakowanie. - Zdaje się, że zostało ci oszczędzone mnóstwo roboty, Carson powiedział Emery Framboise. - Domyślam się, że upadek z dachu nie był przypadkowy? - Samobójstwo. Zostawił list. Pewnie usłyszał, że ty i Michael depczecie mu po piętach, więc uznał, że i tak jest już właściwie żywym trupem. - Czy seryjni mordercy-socjopaci popełniają samobójstwa? - zastanawiała się na głos Carson. - Rzadko - odparła Kathy. - Ale zdarza się. - Uszy - kontynuował odczytywanie technik, wyjmując z chłodni następne pudełko. - Usta - zawtórował mu kolega. - Mama była na mnie obrażona - powiedział ni z tego, ni z owego Emery. - Marzyła, że zostanę pilotem, jak ojciec. W chwilach takich, jak ta, zaczynam dochodzić do wniosku, że znacznie lepiej czułbym się, lecąc pod rozgwieżdżonym firmamentem na trasie San Francisco-Tokio. - Owszem - zgodziła się Carson. - Ale co taki pilot może opowiadać wnukom do poduszki? Pomyśl, jaki wybór historyjek z życia wziętych będziesz dla nich miał. Gdzie list pożegnalny? - Pokażę ci - powiedziała Kathy.
W rogu salonu stało biurko z komputerem. Na błękitnym ekranie monitora widniało wypisane białymi literami szczególne pożegnanie: Zabijałem to, co chciałem. Brałem to, czego potrzebowałem. Teraz odchodzę, kiedy chcę i jak chcę, by zejść tam, dokąd chcę: do samego piekła, a potem jeszcze o poziom niżej. - Ton charakterystyczny dla socjopaty - powiedziała Kathy. - Aluzja, że zasłużył na wyjątkowe miejsce w piekle też nie jest niczym wyjątkowym, choć jeśli gość snuje takie satanistyczne fantazje, w mieszkaniu zwykle znajdujemy literaturę okultystyczną, jakieś plakaty. Tu na nic takiego nie trafiliśmy. Carson słuchała tego jednym uchem. Nękała ją świadomość, że gdzieś, kiedyś słyszała te słowa. Wpatrzona w monitor przeczytała list drugi raz, a potem trzeci i czwarty. Czytając, wyjęła lateksową rękawiczkę z kieszeni marynarki, naciągnęła ją na prawą rękę i nacisnęła klawisz „drukuj”. - Jeszcze do niedawna - ciągnęła Kathy - list pożegnalny nienapisany odręcznie budził podejrzenia. Ale teraz samobójcy często korzystają z komputerów. Czasem tuż przed śmiercią rozsyłają pożegnalne e-maile do przyjaciół i rodziny. Postęp. Carson zdjęła rękawiczkę i niecierpliwie czekała na wydruk. - A tam na dole? Zostało coś z jego twarzy, żeby zrobić mu uroczą fotkę? - zapytała. - Nie - powiedziała Kathy. - Za to w sypialni znajdziesz całą kolekcję. Nie kłamała. Na obu szafkach nocnych i na toaletce stało co najmniej tuzin portretowych zdjęć Roya Pribeaux - większość autorstwa profesjonalnych fotografików - oprawionych w bogato zdobione, drogie, srebrne ramki. - Nie można powiedzieć, by cierpiał na nadmiar skromności - rzuciła Kathy.
ROZDZIAŁ
59 Dwudziestopięcioletnia
Jenna Parker uwielbiała imprezować. Co
wieczór chodziła na jakąś balangę. Tego wieczoru najwyraźniej wzięła kilka przedimprezowych „landrynek”, bo wychodziła z mieszkania radosna jak szczygieł, nucąc coś fałszywie. I pod wpływem narkotyków, i na trzeźwo Jenna była nieustannie szczęśliwa. Dla niej zawsze świeciło słońce, nawet jeśli za oknami lał deszcz. Tego pogodnego wieczoru unosiła się jakiś centymetr nad ziemią, z niejakim trudem usiłując zamknąć drzwi. Ciągle nie potrafiła znaleźć związku między kluczem a dziurką od klucza. Chichotała radośnie, gdy trzeci raz z rzędu nie udało jej się trafić do zamka. A może nie była lekko nabuzowana, tylko totalnie naćpana? Za czwartym razem wreszcie udało jej się trafić do dziurki i przekręcić zamek w drzwiach. - Sheryl Crowe - odezwał się Jonathan Harker, stając w drzwiach swojego mieszkania, po drugiej stronie korytarza. Odwróciła się, zauważyła go i posłała mu promienny uśmiech. - Johnny! - Kiedy śpiewasz, przypominasz mi Sheryl Crowe. - Naprawdę? - A czy ja mógłbym kłamać? - Zależy, czego byś chciał - odparła filuternie. - Hola, Jen, czy ja kiedykolwiek się do ciebie przystawiałem?
- Nie. Ale kiedyś to zrobisz. - Kiedy mianowicie? - Może później. Może wcześniej. Może zaraz. Parę razy zaprosił ją do siebie na spaghetti, a ona jego do siebie na jedzenie z baru, bo sama nie umiała nawet ugotować makaronu. Ale wszystkie te spotkania miały wyłącznie sąsiedzki charakter. - Mówiłem ci, przypominasz mi moją siostrę. - Siostrę. Uważaj, bo uwierzę. - Zresztą mógłbym być twoim ojcem. - Tak jakby to facetom przeszkadzało. - Nie wszyscy jesteśmy tacy. - Och. Przepraszam, Johnny. Rany. Nie chciałam ci... dokopać. Ale jestem na takim haju, że nie panuję nad językiem. - Zauważyłem. Po co w ogóle ćpasz? Kiedy jesteś trzeźwa, też jesteś radosna. Zawsze jesteś radosna. Uśmiechnęła się, podeszła do niego i uszczypnęła go lekko w policzek. - Masz rację. Kocham życie. Zawsze jestem szczęśliwa. Ale to nie zbrodnia, jeśli człowiek od czasu do czasu chce się poczuć jeszcze szczęśliwszy. - Szczerze? Gdybym pracował w obyczajówce, a nie w wydziale zabójstw, chyba musiałbym to uznać za zbrodnię. - Ty nigdy byś mnie nie aresztował, Johnny. Nawet gdybym kogoś zabiła. - Pewnie masz rację - zgodził się, pryskając jej w twarz roztworem chloroformu. Zachłysnęła się zdumiona i runęła na ziemię, jakby ktoś podciął ją w kolanach. Zakrztusiła się, zacharczała i straciła przytomność. Jonathan zabrał buteleczkę z mieszkania Roya Pribeaux. To była jedna z trzech, jakie tam znalazł. Później zostawi buteleczkę przy ciele Jenny. Policja znajdzie szczątki dziewczyny dopiero za wiele miesięcy, gdy będą już tak rozłożone, że nie da się ustalić pewnej daty śmierci. Buteleczka stanie się jednym z koronnych dowodów, że Jenna była ostatnią ofiarą Chirurga.
Jonathan bez wysiłku dźwignął dziewczynę z podłogi i przeniósł do swojego mieszkania, kopniakiem zamykając drzwi. Na trzecim piętrze kamienicy znajdowały się cztery mieszkania. Jedno stało puste. Paul Miller spod 3-C wyjechał na kursokonferencję do Dallas. Zostali tylko Jonathan i Jenna. Jonathan mógł więc być spokojny, że nikt nie zobaczył tego, co się właśnie wydarzyło. Nieobecność Jenny zostanie dostrzeżona dopiero po jakichś dwóch dniach. Do tej pory Jonathan zdąży ją rozciąć, znaleźć to coś, co ona miała, a czego jemu brakowało, i pozbyć się zwłok. Przedsiębrał te środki ostrożności nie z obawy przed więzieniem, ale dlatego, że bał się, by Ojciec nie rozpoznał w nim renegata. W sypialni Jonathan już wcześniej przestawił łóżko pod ścianę i dosunął do niego inne meble, by zrobić miejsce na prowizoryczny stół prosektoryjny, który przygotował dla Jenny. Podłogę wyścielił plastikową płachtą. W głowach i w nogach stołu ustawił mocne lampy, w których świetle na pewno wypatrzy źródło szczęścia, choćby ukrywało się w plątaninie trzewi albo gdzieś głęboko w móżdżku. Kładąc dziewczynę na stole, zauważył, że z nosa płynie jej krew. Widocznie złamała go sobie, upadając. Krwawienie nie było poważne. To nie od złamania nosa zginie. Jonathan sprawdził tętno Jenny. Równe. To go uspokoiło. Obawiał się, że podał za dużo chloroformu i dziewczyna udusiła się albo wystąpił u niej szok anafilaktyczny. A przecież w trakcie operacji musiała być żywa. Musiała być przytomna i reagować na to, co się dzieje.
ROZDZIAŁ
60 Ukryty za szafkami w piwnicy Miłosiernych Dłoni Randal Sześć słyszy hałas, dobiegający spoza murów jego świata. Najpierw głuche trzaśniecie drzwi w innym pomieszczeniu. Z obserwacji, jakie czynił Randal - pozornie pogrążony wciąż w autystycznym transie - wynikało, że tylko Ojciec wchodzi i wychodzi przez drzwi tego pomieszczenia. Teraz, po później kolacji, Ojciec - jak to ma w zwyczaju - wraca do szpitala, by popracować w laboratorium. Skulony w głębi sali Randal przekrzywia głowę i bacznie nasłuchuje. Po chwili dobiega go charakterystyczny odgłos wystukiwania kodu na elektronicznej klawiaturze znajdującej się na zewnątrz pomieszczenia archiwum. Każdy dźwięk oznacza inną cyfrę, a dźwięki te na wszystkich klawiaturach - telefonu, centralek systemów alarmowych i zamków elektronicznych - bez względu na markę i kraj producenta są identyczne. Randal wyczytał to na stronie internetowej jednej z największych firm telekomunikacyjnych w kraju. W ramach przygotowań do swej odysei, ściągnął dźwięki poszczególnych klawiszy, a potem setki razy je odsłuchiwał, tak długo, aż bez cienia wątpliwości potrafił na ich podstawie odtworzyć kod. Dźwięk dobiegający zza drzwi archiwum jest nieco przytłumiony. Gdyby Randal nie posiadał znakomitego słuchu, jakim zostali obdarzeni wszyscy przedstawiciele Nowej Rasy, zapewne nie zdołałby rozpoznać kodu: 368284. Ciche bzyczenie oznacza, że została zwolniona blokada zamka.
Choć ze swojej kryjówki Randal nie widzi drzwi, skrzypienie zawiasów każe się domyślać, że Ojciec już je pchnął. Echo kroków na posadzce oznacza, że wszedł do sali. Ukryty wśród szafek Randal zastanawia się, do jakiego stopnia zmysły Ojca są wyostrzone, i wstrzymuje oddech, by nic nie zdradziło jego obecności. Na posadzce słychać równe, pewne stąpanie Ojca. Potem zatrzaskują się za nim drzwi wejściowe. Bzyczenie zwolnionej blokady urywa się, gdy zamek powtórnie się blokuje. Drzwi na korytarz otwierają się i zamykają. Ojciec idzie w stronę windy, wśród rumowiska przypominającego mu o niefortunnych wydarzeniach, które rozegrały się w tej piwnicy. Cierpliwość jest bodaj największą cnotą Randala. Chłopak nie wyskakuje z kryjówki, ale czeka kilka minut, by mieć pewność, że Ojciec znalazł się już na piętrze i nie usłyszy, co dzieje się w piwnicy. Wreszcie pokonuje kolejne płytki, rozwiązując swoją własną krzyżówkę i dociera do drzwi prowadzących ku wolności. Tutaj, podobnie jak na zewnątrz, znajduje się klawiatura. Wystukuje kod: 368284. Elektryczny zamek zwalnia blokadę. Randal kładzie rękę na drzwiach, ale nie ma odwagi ich pchnąć. Kiedy wyjdzie, nie będzie już Miłosierdzia. Wszystko będzie nowe, będzie wymagać od niego nieustannych decyzji i wyborów. Zwleka tak długo, że zamek się blokuje. Znów wprowadza kod. Zamek buczy, bzzzz.... Randal mówi sobie, że musi otworzyć drzwi. Nie może. Zamek ponownie się blokuje. Drżąc na całym ciele, Randal Sześć stoi przed drzwiami, bojąc się przez nie przejść, ale bojąc się też zostać po tej stronie. W jego umęczonym umyśle pojawia się zdjęcie z gazety: Arnie O'Connor, chory na autyzm, ale uśmiechnięty. Bez cienia wątpliwości Arnie znał smak szczęścia, którego Randal nigdy nie doświadczył ani nie doświadczy. Randal czuje w ustach gorzki smak poczucia krzywdy. Jest tak silne, że przepali go na wylot, jeśli Randal nie poczyni jakichś kroków, by
zagarnąć dla siebie szczęście, którym cieszy się Arnie O'Connor. Wredny smarkacz. Obrzydliwy gnojek, egoistycznie ukrywający sekret swojego szczęścia. Jakim prawem odczuwa radość, gdy on - syn Ojca, przewyższający go pod każdym względem - doświadcza męczarni, a nie miłosierdzia? Po raz trzeci wystukuje kod. Bzzz... Pcha drzwi. Otwierają się. Randal Sześć literuje swoje imię i wychodzi z budynku. Opuszcza Miłosierdzie, wyruszając w nieznane.
ROZDZIAŁ
61 Przez zamknięte drzwi Carson słyszała muzykę typową dla horrorów. Nacisnęła dzwonek, a potem, nie czekając, aż w mieszkaniu przebrzmi sygnał, nacisnęła po raz drugi. Michael otworzył drzwi ubrany w podkoszulek, dżinsy i skarpetki. Potargane włosy. Zaspana twarz. Powieki ciężkie, jeszcze nie do końca otwarte. Widocznie zdrzemnął się w swoim wygodnym, skórzanym fotelu. Wyglądał uroczo. Dlaczego nie był rozchełstany? Albo niechlujny. Albo odrażający. Tego tylko brakowało - żeby zawodowy partner podobał jej się jako facet. A on, jak na złość, wyglądał jak duży miś, którego miało się ochotę przytulić. Na domiar złego, na jego widok ogarniało ją przyjemne ciepłe uczucie, niepozbawione jednak elementu pożądania. Niech to szlag. - Jeszcze nie ma dziesiątej - oświadczyła, wkraczając do mieszkania - a ty śpisz przed telewizorem? I co to za pomarańczowe okruszki na koszulce? Chrupki serowe Cheez Doodles? - Zgadza się - przyznał, człapiąc za nią do salonu. - Cheez Doodles. Jednak nadajesz się na policjantkę. - Czy mogę założyć, że jesteś trzeźwy? - Ani dudu. Wypiłem dwa browary. Ziewnął, przeciągnął się, potarł oczy. Miała ochotę go schrupać. Próbowała odpędzić te myśli. Spojrzała na jego zielony skórzany
fotel. - W życiu nie widziałam większego szkaradzieństwa. Wygląda jak grzyb wydrapany z latryny na dnie piekła. - Ale to mój grzyb wydrapany z latryny na dnie piekła i kocham go. - „Inwazja porywaczy ciał”? - spytała, patrząc na ekran. - Pierwsza, klasyczna wersja. - Ile razy ją oglądałeś? Dziesięć? - Pewnie dwanaście. - Jesteś boski. Istny Cary Grant swego pokolenia. Uśmiechnął się szeroko. Wiedziała dlaczego. Nie dał się nabrać na jej zrzędzenie. Wyczuł, jakie wrażenie na niej zrobił. Carson poczuła, że zalewa się rumieńcem. Odwróciła się, sięgnęła po pilota i wyłączyła telewizor. - Jest przełom w sprawie. Musimy jechać. - Przełom w którą stronę? - Facet skoczył z dachu i spadł na chodnik w charakterze marmolady. A w domu zostawił zamrażarkę pełną ludzkich narządów. Wszyscy twierdzą, że to Chirurg. Być może nie wszystkie ofiary to jego robota. Michael przysiadł na brzegu fotela i wiązał buty. - Jak to? Sądzisz, że ma wspólnika albo naśladowcę? - Tak. Jedno z dwojga. Za szybko zrezygnowaliśmy z tej hipotezy. - Pójdę po marynarkę - powiedział Michael. - Przy okazji zmień tę koszulkę, fantazyjnie przyozdobioną Cheez Doodle - podsunęła. - Oczywiście. Nie mogę narobić ci wstydu przed jakimś nędznym kryminalistą - odparł i wyszedł, ściągając przez głowę koszulkę. Zrobił to świadomie. Żeby sobie popatrzyła. To sobie popatrzyła. Solidne bary, nieźle umięśniony tors.
ROZDZIAŁ
62 Erika
krążyła po opustoszałej willi, przystając przed kolejnymi
przedmiotami z kolekcji Victora, na którą składały się cacka z Europy i Azji. Służba, jak co wieczór, już wycofała się do mieszkania położonego nad garażem na dziesięć samochodów, wybudowanym w głębi ogrodu. Cała dziewiątka - lokaj, pokojówki, kucharz, sprzątaczki i ogrodnicy, wszystko przedstawiciele Nowej Rasy - spała we wspólnej sypialni. Mieszkanie nad garażem było urządzone po spartańsku, bez żadnych udogodnień. Victor rzadko potrzebował służby po dwudziestej drugiej - nawet jeśli zostawał w domu - ale nie chciał, by podwładni mieszkali poza majątkiem. Mieli być do jego dyspozycji przez całą dobę, a troska o komfort Victora winna nadawać ich egzystencji sens. Erika cierpiała, patrząc na to. Victor traktował swoich pracowników jak narzędzia, które odkładało się na półkę i sięgało po nie, gdy okazywały się potrzebne. Zdawała sobie sprawę, że jej los tak naprawdę niewiele różni się od ich doli, ale ona cieszyła się większą wolnością, mogła przynajmniej zajmować się tym, co ją interesowało. Liczyła, że kiedy jej związek z Victorem się umocni, będzie mogła jakoś wpływać na męża. Może uda jej się wówczas nakłonić go do tego, by poprawił warunki bytowania służby. Erika odkryła również, że od kiedy obudziła się w niej troska o służbę, sama rzadziej ulegała przypływom depresji. Rozwijanie wła-
snych zainteresowań i samodoskonalenie się niewątpliwie było cenne, ale posiadanie celu w życiu przynosiło znacznie większą satysfakcję. W salonie zatrzymała się przed parą ślicznych niskich szafeczek z czasów Ludwika XV, inkrustowanych złotem i hebanem. Stara Rasa potrafiła wytwarzać przedmioty, których uroda zapierała dech w piersi; coś, czego Nowa Rasa nie umiała. To dziwiło Erikę. Kłóciło się z twierdzeniami Victora o absolutnej wyższości Nowej Rasy nad Starą. Sam Victor polował na dzieła sztuki Starej Rasy. Za tę parę bas d'armoires zapłacił ćwierć miliona dolarów. Mówił, że naprawdę wielkie i piękne dzieła potrafili tworzyć ci przedstawiciele Starej Rasy, dla których natchnieniem stał się niepokój. Przenikliwe poczucie straty. Poszukiwanie sensu życia. Piękno nie powstawało bezkarnie. Płaciło się za nie utratą pewności siebie, wydajności pracy. Tworzenie zachwycającego dzieła sztuki, twierdził Victor, zabierało energię, którą można by znacznie lepiej spożytkować, pracując nad rozwijaniem rasy ludzkiej bądź podbojem natury. Tymczasem zaś rasa, która nie zna cierpienia, która już w chwili powstania dowiaduje się od swego stwórcy, co jest celem jej istnienia i jaki plan ma zrealizować, nie będzie potrzebowała piękna, gdyż skoncentruje się na osiąganiu celów, jakie wyznaczył jej stworzyciel. Wszyscy członkowie Nowej Rasy niczym pszczoły z jednego roju, zgodnie i z determinacją będą realizować wspólny cel; okiełznają naturę; dokonają tego, czego nie potrafiła słaba ludzkość: w pełni opanują Ziemię, a wreszcie podporządkują sobie pozostałe planety i gwiazdy. Zmiażdżą wszystkie bariery. Zniszczą wszystkich przeciwników. Nowi Mężczyźni i Nowe Kobiety nie będą potrzebować piękna, wystarczy im posiadanie władzy. Tylko bezsilne istoty tworzyły sztukę. Piękno stanowiło substytut władzy, której ludzie nie potrafili zdobyć. Nowa Rasa nie będzie potrzebowała substytutu. A mimo to Victor gromadził dzieła sztuki i antyki Starej Rasy. Erika zastanawiała się dlaczego. I zastanawiała się, czy sam Victor wiedział
dlaczego. Przeczytała wystarczająco dużo powieści, by nie mieć wątpliwości, że autorzy Starej Rasy nazwaliby Victora okrutnym. Lecz jego kolekcja dzieł sztuki rodziła w Erice nadzieję, że pozostało w nim ziarno litości i czułości, które pod jej cierpliwą dłonią jeszcze może zakiełkować. Stanęła przed dużym obrazem Jana van Huysuma z 1732 roku. Za tę martwą naturę Victor zapłacił kilka milionów. Jasne i ciemne winogrona przedstawione na płótnie wyglądały, jakby pod najlżejszym dotknięciem miały trysnąć sokiem. Dojrzałe brzoskwinie i śliwki muśnięte czułym pieszczotliwym dotykiem słońca promieniały wewnętrznym światłem. Artysta realistycznie przedstawił tę bujną dojrzałość, a jednocześnie subtelnie, bez niepotrzebnego sentymentalizmu - potrafił zasygnalizować ulotność i przemijalność nawet najsłodszych darów natury. Erika jak zauroczona wpatrywała się w obraz, podziwiając geniusz van Huysuma, gdy z transu wyrwało ją dziwne, uporczywe chrobotanie. Odwróciła się od płótna i natychmiast zlokalizowała źródło dziwnego odgłosu. Po zabytkowym perskim kobiercu, niczym pięcionogi krab, wysłany w jakąś tajemniczą misję, pełzła odcięta dłoń.
ROZDZIAŁ
63 Detektyw Dwight Frye mieszkał w bungalowie obrośniętym bugenwillą, nieprzycinaną od tak dawna, że zasłoniła już nie tylko dach ganku, ale i całego domu. Z okapów zwisały kiście kwiatów - za dnia jasnoróżowych, teraz nieco ciemniejszych - a całą północną ścianę porastał bluszcz, który wdarł się nawet na okna, tworząc na nich oryginalne, naturalne kraty. Trawnik przed domem nie był koszony od paru tygodni. Na ganek wchodziło się po zapadniętych stopniach. Bungalow wyglądał, jakby od paru ładnych lat prosił się o malowanie. Jeśli Frye wynajmował budynek, trafił mu się właściciel-dusigrosz. Jeśli bungalow należał do niego, Frye był abnegatem. Drzwi frontowe stały otworem. Przez drugie, ażurowe drzwi z siatką Carson dostrzegła w głębi mieszkania, zapewne w kuchni, żółtawą poświatę. Kiedy nie mogła domacać się dzwonka, zapukała raz, potem znów, głośniej, i zawołała: - Detektywie Frye? Hej, Dwight, to my, O'Connor i Maddison! Z kuchni wynurzył się Frye. Szedł chwiejnym krokiem, jak marynarz próbujący złapać równowagę na rozkołysanym statku. Zatrzymał się przy drzwiach, zapalił światło na ganku i mrugając powiekami, patrzył na przybyłych przez siatkę. - Czego chcecie, dupki? - Odrobiny słynnej południowej gościnności - powiedział Michael. - Urodziłem się w Illinois - odparował Frye. - I powinienem był tam zostać.
Miał na sobie workowate spodnie, trzymające się na szelkach. Tłuste, obwisłe piersi rysowały się tak wyraźnie pod przepoconą koszulką, że Carson ze sporą dozą prawdopodobieństwa mogła przewidzieć, jaki widok będzie ją prześladował we snach przez najbliższe noce. - Pojawił się przełom w sprawie Chirurga - odezwała się. - Mamy do ciebie kilka pytań. - Już w bibliotece mówiłem, że ta sprawa przestała mnie interesować. Włosy i twarz Fryego błyszczały, jakby głową próbował wytłoczyć oliwę z oliwek. Zalatywało od niego tak, że Carson cofnęła się o krok. - Powiedz mi tylko, kiedy ty i Harker poszliście do mieszkania Bobby'ego Allwine'a. - Im bardziej się starzeję, tym mniej bawi mnie oglądanie czyichś bebechów. Gdzie się podziali poczciwi dusiciele? Teraz wszyscy tylko chlastają i bawią się w rzeźników. To wpływy tego diabelnego Hollywoodu. - Mieszkanie Allwine'a - nie ustępowała Carson. - Kiedy tam byliście? - Czy ty słuchasz, co się do ciebie mówi? - warknął Frye. - W ogóle tam nie byłem. Może was rajcują rozprute bebechy i wyrwane serca, ale mnie na starość odpuściło. To wasze dochodzenie, życzę wam wielu miłych wrażeń. - Nie byłeś tam? - powiedział Michael. - To skąd Harker wiedział o czarnych ścianach i brzytwach? Frye skrzywił się, jakby zamierzał splunąć, ale spytał: - Jakie brzytwy? Co wam odbija, dziewczynki? - Czy tobie też to pachnie prawdą? - zwróciła się Carson do Michaela. - Wręcz cuchnie - odparł Michael. - Cuchnie? Czy to jakaś aluzja? - dopytywał się Frye. - Szczerze? Tak - przyznał Michael. - Gdyby nie to, że jestem schlany i w wielkodusznym nastroju oświadczył Frye - otworzyłbym te drzwi i skopałbym wam zadki.
- Jakże ci dziękować za twoje miłosierdzie? - powiedział Michael. - Czy to złośliwość? - Szczerze? Tak - potwierdził Michael. - Szkoda czasu, idziemy - rozkazała Carson, zawracając do samochodu. - Zaraz, ja i Potwór z Bagien tak miło sobie gawędziliśmy - obruszył się Michael. - To następna aluzja? - dopytywał się Frye. - Szczerze? Tak - odparł Michael, schodząc za Carson z ganku. Przypomniawszy sobie ostatnie rozmowy z Harkerem, Carson pędem ruszyła do samochodu.
ROZDZIAŁ
64 Przykuwszy Jennę kajdankami do stołu, Jonathan nożyczkami rozciął jej ubrania. Wilgotnym wacikiem delikatnie starł krew z jej lewego nozdrza. Krwawienie, zdaje się, już ustało. Ilekroć dziewczyna odzyskiwała przytomność, pryskał dwie, trzy krople chloroformu na jej górną wargę, tuż pod nosem. Roztwór szybko parował na skórze, Jenny wdychała jego opary i znowu zapadała w sen. Kiedy już leżała naga, Jonathan dotykał jej tam, gdzie chciał, ciekaw swojej reakcji. Bardziej jednak ciekawił go brak reakcji. Seks - pozbawiony funkcji przedłużania gatunku - stanowił dla członków Nowej Rasy przede wszystkim sposób rozładowania napięcia. Uprawiali seks z każdym i w każdej chwili, a ich brak wszelkich oporów zszokowałby nawet największych libertynów Starej Rasy. Stan podniecenia seksualnego osiągali bez najmniejszego problemu. Nie potrzebowali piękna, czułości ani żadnych wyższych uczuć, by pojawiło się u nich pożądanie. Pożądanie zaś nie oznaczało u nich miłości, tylko zwyczajną potrzebę. Młodzieńcy kopulowali ze starymi kobietami, staruszki spółkowały z młodymi kobietami, młode dziewczęta ze starcami; chudzi łączyli się z grubymi, piękni z brzydkimi - kombinacji było bez liku - a wszystko miało jeden cel: osiągnąć zaspokojenie, bez oglądania się na potrzeby partnera. Nowa Rasa podchodziła do seksu bez emocji, traktowała go tak samo jak jedzenie; nie oczekiwała, że seks doprowadzi do głębszego
związku. Więcej, członków Nowej Rasy nie zachęcano do budowania związków. Jonathan podejrzewał nawet, że zostali zaprogramowani tak, by nie potrafili tworzyć więzi takich, jakie znała i akceptowała Stara Rasa. Zaangażowanie czy stały związek tylko by przeszkadzały w osiąganiu kolejnych sukcesów, a to stanowiło nadrzędny cel każdego przedstawiciela Nowej Rasy. To samo dotyczyło przyjaźni. I rodzin. Jeśli świat ma stanowić prawdziwą jedność, wszystkie istoty muszą posiadać ten sam cel i jak jeden mąż dążyć do jego realizacji. Muszą kierować się uproszczonym systemem wartości, w którym nie ma miejsca na pojęcie moralności, bo ono z kolei rodziłoby różnorodność zdań i opinii. Ponieważ przyjaźnie i rodzina odwracają uwagę od wielkiego, wspólnego celu, idealny obywatel nie może mieć życia osobistego, musi być samotnikiem. Tylko wtedy cały swój zapał i energię włoży w walkę o triumf Nowej Rasy. Dotykając najbardziej intymnych miejsc Jenny, Jonathan nie odczuwał najmniejszego podniecenia. Przypuszczał, że to również zasługa Ojca, który zaszczepił im brak ochoty na seks z przedstawicielami Starej Rasy. W procesie ładowania danych bezpośrednio do mózgu członkom Nowej Rasy instalowano oprócz wiedzy pogardę wobec Starej Rasy. Pogarda, oczywiście, może prowadzić do dążenia do dominacji, które z kolei często przyjmuje postać wykorzystywania seksualnego. Fakt, że Stara Rasa nie budziła w przedstawicielach Nowej pożądania, można tłumaczyć tym, że pogardzie towarzyszyło zaszczepione im wobec ludzkości obrzydzenie. Jedyną istotą, jaka wyszła z kapsuły stworzenia i odczuwała pociąg płciowy przedstawiciela Starej Rasy, była żona Ojca. Ale w pewnym sensie Ojciec nie należał już do Starej Rasy, stał się bogiem Nowej. Pieszcząc Jennę, która - obiektywnie rzecz biorąc - była śliczna i na oko wyglądała jak kobieta Nowej Rasy, Jonathan nie tylko pozostał obojętny, ale nawet odczuwał pewną odrazę. Czyż to jednak nie dziwne, że ta niższa istota, wstydliwe ogniwo
między zwykłymi zwierzętami a wyższą Nową Rasą, ma w sobie coś, czego Jonathanowi brakuje - organ, gruczoł albo macierz, coś, dzięki czemu jest nieustannie szczęśliwa. Pora nacinać. Jęknęła, powieki jej drgnęły, więc podał jej parę kropli chloroformu i znów znieruchomiała. Jonathan przyciągnął stojak, na którym wisiał woreczek z roztworem glukozy i soli mineralnych. Zacisnął opaskę wokół prawego ramienia Jenny, znalazł żyłę i wbił wenflon, przez który do krwi będzie podawana kroplówka. Rozwiązał opaskę. Kaniula miała też odgałęzienie, przez które można było podawać leki. Jonathan podłączył do niego dużą strzykawkę z mocnym środkiem znieczulającym, który, w miarę potrzeb, będzie podawał w kolejnych, starannie obliczonych dawkach. Ponieważ Jonathan obawiał się, że dziewczyna - nawet mimo znieczulenia - może krzyczeć i zaalarmować sąsiadów z dołu, wepchnął jej knebel, a potem zakleił usta taśmą. Właśnie dociskał taśmę, gdy powieki Jenny drgnęły i uchyliły się. Przez chwilę Jenna była zagubiona, nie wiedziała, gdzie się znajduje. Potem wszystko sobie przypomniała i szeroko otworzyła oczy z przerażenia. - Wiem, że twój gatunek nie potrafi wyłączać odczuwania bólu tak jak my - uspokoił ją. - Dlatego będę starał się jak najrzadziej cię wybudzać. Tylko wtedy, gdy będę potrzebował objaśnienia do tego, co w tobie znalazłem.
ROZDZIAŁ
65 Na dachu samochodu od strony kierowcy Carson postawiła koguta i niemal unosząc się nad ulicami, pędziła przez miasto. - I ten facet, którego zobaczyłaś w mieszkaniu Allwine'a, ma własne kino? - spytał Michael, który jeszcze nie ochłonął po rewelacjach, jakie od niej usłyszał. - Tak, Luxe Theater. - Świr, który twierdzi, że został złożony z ciał przestępców i ożywiony przez uderzenie pioruna, jest właścicielem kina? Obstawiałbym raczej budkę z hot dogami. Albo punkt wulkanizacji. - Może nie jest świrem. - Barek z hamburgerami. - Może mówi prawdę. - Salon kosmetyczny. - Żałuj, że nie widziałeś, co robił z tymi miedziakami. - Ja potrafię językiem zawiązać supeł na ogonku wiśni i nikt nie ogłasza, że posiadam nadprzyrodzone moce. - On nie twierdzi, że posiada nadprzyrodzone moce. Twierdzi, że tamtej pamiętnej nocy piorun dał mu nie tylko życie, ale i... - zrozumienie kwantowej struktury wszechświata. - A co to, do cholery, znaczy? - Nie wiem - przyznała. - Ale podobno to wyjaśnia znikanie monety. - Każdy w miarę przyzwoity iluzjonista potrafi sprawić, by moneta zniknęła, ale nikt nie nazywa go specem od fizyki kwantowej.
- To było coś więcej niż tania sztuczka. Nieważne. Deukalion podejrzewa, że wielu z jego gatunku pragnie śmierci. - Carson... Jakiego gatunku? Carson nie odpowiedziała wprost, wiedząc, że musi stopniowo przygotowywać Michaela na szokującą puentę. - Allwine i jego przyjaciel spotkali się w bibliotece i przeglądali podręczniki psychologii klinicznej, szukając źródła swojego niepokoju. - Nie jedź tak szybko. - Zatem książki nie zostały pozrzucane z półek w trakcie szamotaniny - ciągnęła Carson, dodając gazu. - Nie było żadnej szamotaniny. Stąd to wrażenie spokoju na miejscu domniemanej zbrodni. - Domniemanej? Morderca wyciął Allwine'owi serce! - Serca. Dwa. Ale zapewne Allwine sam go poprosił, by to zrobił. - „Słuchaj, stary. Bądź tak dobry i wytnij mi serce”. Nie mógł sobie podciąć żył, połknąć trucizny albo zanudzić się na śmierć, oglądając w kółko „Angielskiego pacjenta”? - Nie. Deukalion mówił, że jego gatunek ma wbudowaną blokadę, uniemożliwiającą popełnienie samobójstwa. Michael westchnął zdesperowany. - Ich gatunek. Znowu się zaczyna. - Zakaz popełniania samobójstwa. To tam jest. W jego notatkach. Widziałam na własne oczy. Po monetach, kiedy zaczęłam wierzyć... Deukalion mi je pokazał. - Notatki? Czyje? - Zawahała się. - Carson? - To będzie prawdziwa próba. - Jaka próba? - Sprawdzian. Mnie, ciebie, naszej współpracy. - Nie jedź tak szybko - ostrzegł. Tym razem nie zareagowała na upomnienie, przyspieszając. Zwolnić też nie zwolniła, ale nie docisnęła gazu. Lekkie ustępstwo, by zyskać przychylność kolegi. - Nieco trudno to ogarnąć - ostrzegła.
- Że co? Że niby to mnie przerośnie? Wierz mi, mnie nic nie przerasta. Czyje notatki? Głęboko zaczerpnęła tchu. - Victora. Victora Frankensteina. Może to brzmi trochę nieprawdopodobnie... - wyjąkała, gdy Michael wpatrywał się w nią bez słowa. - Taaa... Może. - Ale zaczynam wierzyć w to, co mówi Deukalion. To nie była legenda, tylko prawda. Victor Helios tak naprawdę nazywa się Victor Frankenstein. - Co zrobiłaś z prawdziwą Carson O'Connor? - Deukalion... był pierwszym... Bo ja wiem? Pierwszym... stworzeniem Victora. - Zaraz, momencik... Deukalion... To imię chyba mi się obiło o uszy na jakiejś imprezce „Z renesansem na ty”. A może tak się nazywał czwarty muszkieter? Skąd je wytrzasnął? - Sam się tak nazwał. Zaczerpnął je z mitologii. Deukalion był synem Prometeusza. - Trzeba było tak od razu! Deukalion Prometeusz, syn Freda Prometeusza. Teraz kojarzę. - Deukalion to jego jedyne imię. Imię i nazwisko zarazem. - Jak Cher. - W mitologii greckiej Prometeusz był bratem Atlasa. Ulepił z gliny ludzi i tchnął w nich życie. Nauczył ludzkość uprawy roli, na złość Zeusowi wykradł mu ogień i podarował go ludziom. - Może nie zasypiałbym na lekcjach, gdyby moja nauczycielka mknęła salą lekcyjną z prędkością stu trzydziestu kilometrów na godzinę. Na miłość boską, zwolnij. - Wracając do tematu, Deukalion ma oryginalne zapiskiVictora. Znajdują się tam notatki robione po niemiecku i szkice anatomiczne, między innymi układ krwionośny obsługujący dwa serca. - Czemu nie zgłosisz się z tym do Dana Rathera? To coś w sam raz do jego „Sixty Minutes”. Ale dla mnie to brzmi jak bujda grubymi nićmi szyta. Carson miała ochotę mu przyłożyć. Żeby zapanować nad złością,
przypomniała sobie, jak uroczo wyglądał, kiedy wyrwała go z drzemki. Nie zdzieliła go, tylko z piskiem opon zahamowała przed Domem Pogrzebowym Fullbrighta. - Dobry gliniarz musi mieć otwartą głowę - oświadczyła. - Zgoda. Ale nie aż tak otwartą, żeby w pustych komorach hulał wiatr.
ROZDZIAŁ
66 Jeśli mieszkało się w domu Victora Frankensteina, należało liczyć się z tym, że będzie się miało do czynienia z makabreskami częściej niż na przykład w domu Huckleberry'ego Finna. Ale widok odciętej dłoni pełzającej po dywanie salonu zdumiał nawet Erikę, sztuczną kobietę z dwoma sercami. Przez dobrą minutę stała bez ruchu. Nie można było tego wyjaśnić w żaden naukowy sposób. Dłoń musiała stanowić zjawisko paranormalne z tej samej kategorii co ektoplazma unosząca się nad stolikiem podczas seansu spirytystycznego. A mimo to Erika czuła bardziej zdumienie niż strach i bardziej ciekawość niż zdumienie. Im dłużej przyglądała się dłoni, tym mocniej biło jej serce, a jej ciało przeszył właściwie całkiem przyjemny dreszcz. Wiedziała, że ręka jest świadoma jej obecności. Pozbawiona oczu, wyposażona tylko w zmysł dotyku - choć i tego nie powinna mieć, skoro nie posiada układu nerwowego ani mózgu - dłoń w niepojęty sposób zdawała sobie sprawę, że Erika jej się przygląda. Czyli to jej stukot Erika słyszała w sypialni, to ona ukryła się pod łóżkiem i ona przetrząsała zawartość szafki łazienkowej. I ona zostawiła skalpel na macie przy prysznicu. Ostatnia myśl uświadomiła Erice, że dłoń musi stanowić narzędzie tajemniczej całości, tamtej Obecności, która przemawiała do niej z ekranu i namawiała do zabicia Victora. Posłużyła się telewizorem, posłużyła się i dłonią. Tak samo pragnie posłużyć się nią, Eriką, by zniszczyć człowieka,
którego nazwała samym złem. Istnieje tylko świat materialny. Erika musiała sobie powtórzyć, że jest zaledwie pozbawionym duszy wojownikiem w armii materializmu. Wiara w coś, czego oczy nie widzą, była karana unicestwieniem. Pięciopalczasty stwór poruszał się po perskim kobiercu niczym ślepiec, szukający drogi. Zmierzał w kierunku drzwi prowadzących z salonu do holu na parterze. Dłoń nie wędrowała bez celu. Najwyraźniej podążała do jakiegoś miejsca. Jedno ze skrzydeł drzwi było uchylone. Ręka zatrzymała się tam, czekając. Erika domyśliła się, że dłoń nie tylko dokądś idzie, ale również chce ją dokądś zaprowadzić. Podeszła do niej. Dłoń natychmiast ruszyła dalej. Pokonała próg i podreptała przez hol.
ROZDZIAŁ
67 Choć noc powoli zmierzała już ku ciemnemu świtowi, na tyłach zakładu pogrzebowego paliły się światła. - I jeszcze coś mnie dziwi - mówił Michael, uparcie przyciskając dzwonek. - Dlaczego Victor Frankenstein wybrał właśnie Nowy Orlean? - A gdzie, twoim zdaniem, miał rozbić obóz? W Baton Rouge, Baltimore, Omaha, Las Vegas? - Gdzieś w Europie. - Dlaczego akurat tam? - Jest Europejczykiem. - Zgadza się, kiedyś nim był. Teraz jest Amerykaninem. Helios mówi bez śladu obcego akcentu. - Ta cała heca z Frankensteinem bardziej pasuje do Europy niż do nas - obstawał przy swoim Michael. - Pamiętasz tłum z widłami i pochodniami, który wdarł się na zamek? - zapytała Carson. - Frankenstein nie może tam wrócić. - Tak było na filmach, Carson. - A może trzeba je potraktować jak filmy dokumentalne, a nie fabularne? Zdawała sobie sprawę, że bredzi. Wreszcie i na nią podziałały upał i wilgoć luizjańskich rozlewisk. Może jeśli ktoś zajrzy jej do czaszki, zobaczy tam tylko pnącza luizjańskiego mchu? - Gdzie prowadzi się najwięcej eksperymentów nad kształtowaniem DNA, gdzie badania nad klonowaniem są najbardziej zaawansowane? Gdzie poczyniono największe postępy w biologii molekularnej? -
pytała retorycznie. - Jeśli wierzyć brukowcom, które uważnie studiuję, na Atlantydzie, parę kilometrów pod powierzchnią Karaibów. - To wszystko dzieje się tutaj, w naszych poczciwych Stanach Zjednoczonych, Michael. Jeśli Victor Frankenstein żyje, nic dziwnego, że wybrał miejsce, w którym prowadzi się najwięcej badań w interesujących go dziedzinach. A Nowy Orlean ze swoją specyficzną atmosferą to miejsce w sam raz dla niego. Gdzie indziej grzebie się zmarłych w grobowcach nad ziemią? Na ganku zabłysło światło. Zachrzęścił zamek i drzwi się otworzyły. Przed Carson i Michaelem wyrósł Taylor Fullbright w czerwonej jedwabnej piżamie i czarnym jedwabnym szlafroku z wizerunkiem Judy Garland w roli Dorotki z „Czarnoksiężnika z krainy Oz” na piersi. - Witam, witam ponownie - odezwał się jak zwykle radośnie Fullbright. - Przepraszam, jeśli pana obudziliśmy - powiedziała Carson. - Nie, wcale. Właśnie skończyłem balsamować klienta i zgłodniałem. Mają państwo ochotę na pastrami albo kanapkę z ozorkiem? zaproponował. - Nie, dziękujemy - odparł Michael. - Ja napełniłem się Cheez Doodles, a ona niepojętym zapałem. - Nie będziemy wchodzić - przystąpiła do rzeczy Carson, pokazując przedsiębiorcy pogrzebowemu oprawioną w srebrną ramkę fotografię Roya Pribeaux. - Widział go pan kiedyś? - Przystojny jegomość - uznał Fullbright. - Ale wygląda na zadufanego w sobie. Znam takich. Z nimi zawsze są kłopoty. - Większe, niż by pan sądził. - Ale nie znam go. Z koperty formatu A4 Carson wyjęła służbowe zdjęcie detektywa Jonathana Harkera. - Za to tego znam - ucieszył się mężczyzna. - To pogrzebowy kumpel Allwine'a.
ROZDZIAŁ
68 Jenna Parker, rozrywkowa dziewczyna, która nie po raz pierwszy leżała naga przed mężczyzną, ale po raz pierwszy nie potrafiła wzbudzić w nim pożądania, płakała. Jej szlochanie było tym bardziej żałosne, że tłumiły je knebel i taśma, którą Jonathan zakleił jej usta. - Nie dlatego, że mi się nie podobasz - tłumaczył Jonathan. - Podobasz mi się. Uważam, że stanowisz piękny okaz swego gatunku. Ale, zrozum, pochodzę z Nowej Rasy i dla mnie uprawianie seksu z tobą, to jak dla ciebie uprawianie seksu z małpą. Te szczere wyjaśnienia sprawiły, że wybuchnęła jeszcze większym płaczem. Jeśli nie będzie uważać, zadławi się łzami. Jonathan postanowił dać jej chwilę na oswojenie się z sytuacją i zapanowanie nad emocjami. Wyjął z szafy torbę lekarską, postawił ją na stalowym wózku i przysunął wózek do stołu chirurgicznego. Zaczął wyjmować z torby narzędzia chirurgiczne - skalpele, kleszcze oraz haki - i wykładać je na wózek. Nie były wysterylizowane, ale ponieważ Jenna i tak nie przeżyje tego zabiegu, Jonathan nie zamierzał zawracać sobie głowy higieną. Gdy na widok narzędzi chirurgicznych dziewczyna zaczęła jeszcze bardziej płakać, Jonathan zrozumiał, że przyczyną jej łez jest lęk przed cierpieniem i śmiercią. - Cóż - westchnął - jeśli z tego powodu płaczesz, płacz sobie dalej. Nic na to nie poradzę. Nie mogę cię puścić wolno. Wszystko byś wygadała. Opróżnił torbę i odstawił ją na bok.
Na łóżku leżał cienki, ale mocny płaszcz przeciwdeszczowy - jednorazowy, zwykle noszony w niewielkiej, zamykanej na suwak saszetce. Jonathan zamierzał go zarzucić na koszulkę i dżinsy, żeby nie musieć ich prać, gdy już skończy z Jenną. Sięgnął po płaszcz i strzepnął go, by się rozprostował. W tej samej chwili poczuł we wnętrznościach znajome pulsowanie. Coś tam się wierciło i kopało. Aż się zachłysnął z radości. Rzucił płaszcz na bok, podciągnął koszulkę, odsłaniając tors. W jego wnętrznościach Tamten napierał na mięśnie, jakby sprawdzał mury swego więzienia. Wiercił się i bulgotał. Jonathan nie obawiał się, że Tamten wyskoczy z niego, rozdzierając mu wnętrzności i, być może, zabijając. Nie tak odbędzie się poród. Harker dokładnie przestudiował wszystkie metody rozmnażania i znalazł teorię, która go przekonała. Na widok Tamtego, poruszającego się w ciele Jonathana, Jenna przestała płakać, a zaczęła wrzeszczeć w knebel i taśmę. Harker próbował jej wyjaśnić, że nie ma się czego obawiać, że to tylko przejaw najwyższego buntu przeciwko Ojcu i początek emancypacji Nowej Rasy. - Zabrania nam się rozmnażać - tłumaczył. - Ale ja się rozmnażam. Przypuszczam, że przez dzieworództwo. Kiedy nadejdzie mój czas, podzielę się jak ameba. Wtedy będzie nas dwóch: ja-Ojciec i mój syn. Jenna zaczęła się miotać, rozpaczliwie - choć niezbyt inteligentnie usiłując się uwolnić z kajdanków. Jonathan obawiał się, że dziewczyna wyrwie wenflon, a ponieważ nie mógł się doczekać, kiedy rozpocznie badanie, szkoda mu było czasu na ponowne wkłuwanie kaniuli. Nacisnął tłok strzykawki i podał dożylnie solidną dawkę leku nasennego. Desperackie miotanie się Jenny szybko przeszło w drgawki, a potem dziewczyna znieruchomiała. Zasnęła. Tamten we wnętrzu Jonathana też zastygł w bezruchu. Tors Harkera przybrał normalny wygląd. Mężczyzna z uśmiechem pogładził się po piersiach i brzuchu. - Chyba nadchodzi nasz czas.
ROZDZIAŁ
69 Zawracając spod drzwi Domu Pogrzebowego Fullbrighta, Michael miał ochotę rzucić się do samochodu i zaanektować miejsce kierowcy. I zrobiłby to, uprzedziłby Carson i przejął kontrolę... gdyby miał kluczyki. Samo zajęcie miejsca kierowcy nie wywarłoby na Carson najmniejszego wrażenia. Nie dałaby Michaelowi kluczyków. Puściłaby go za kierownicę tylko i wyłącznie wtedy, gdyby sama postanowiła zająć miejsce teściowej. Do nieoznakowanych samochodów policji dorabiano dwa komplety kluczyków. Carson miała oba. Michael często był o krok od zamówienia trzeciego kompletu. Wiedział, że Carson uznałaby to za zdradę. Tak więc znowu prowadziła. Nie ulegało wątpliwości, że nie miała w rodzinie szkoleniowca BHP. Na szczęście bardziej niż prędkość wozu uwagę Michaela pochłaniały inne kwestie. Wciąż próbował poukładać sobie w głowie te bzdury, w które kazała mu wierzyć Carson. - Ludzie stworzeni przez człowieka? Naukowcy nie zaszli jeszcze tak daleko. - Większość naukowców jeszcze nie, ale Victor - tak. - Mary Shelley była pisarką. - Musiała oprzeć swoją powieść na prawdziwej historii zasłyszanej podczas podróży po Austrii. Michael, słyszałeś, co mówił Jack Rogers. To nie był wybryk natury. Bobby Allwine został tak stworzony. - Ale po co Frankenstein miałby tworzyć ochroniarzy takich jak
Bobby Allwine? Przyznaj sama, to bez sensu. - Może tworzy ich i umieszcza na różnych stanowiskach, na przykład w policji, jak Harkera. Może są mechanikami, pilotami, pracownikami administracji. Może żyją wśród nas. - Po co? - Deukalion twierdził, że po to, by zająć nasze miejsce. Victor chce zniszczyć dzieło Boga i zastąpić je własnymi tworami. - Nie jestem Austinem Powersem, ty zresztą też nie i jakoś trudno mi się pogodzić z tym, że Helios miałby występować w roli demonicznego Doktora Evila. - Co się dzieje z twoją wyobraźnią? - zniecierpliwiła się Carson. Obejrzałeś tyle filmów, że nie potrafisz już sam niczego sobie wyobrazić i musi cię w tym wyręczać Hollywood? - Harker, hę? Od gliniarza z wydziału zabójstw do robota-zabójcy? - Nie jest robotem. Został zmutowany, sklonowany albo wyhodowany w... Sama nie wiem jak. To już nie są zlepki różnych denatów ożywione przez błyskawicę. - Ale jeden człowiek, nawet jeśli jest geniuszem, nie zdołałby... - Helios jest szaleńcem opętanym jedną wizją - przerwała mu który od dwóch stuleci obsesyjnie pracuje nad swoim dziełem, a do dyspozycji ma fortunę. Musiała zaświtać jej jakaś niepokojąca myśl, bo zwolniła. - Co? - odezwał się po dłuższej chwili Michael. - Zginęliśmy. - Ja czuję się jeszcze całkiem żywy. - Słuchaj. Jeśli Deukalion mówi prawdę i Helios jest Frankensteinem; jeśli osiągnął swój cel i umieścił wśród nas swoje twory, właściwie nie mamy szans. Helios jest geniuszem, miliarderem, człowiekiem o gigantycznych wpływach. A my jesteśmy zerami. Była przerażona. Słyszał to w jej głosie. Nigdy jeszcze nie widział przerażonej Carson. Nie aż tak. Tak bać by się mogła, gdyby jakiś bandzior trzymał ją na muszce. - Nie kupuję tej bajeczki - powiedział, choć powoli zaczynał dostrzegać w tym sens. - I nie rozumiem, dlaczego ty ją kupiłaś.
- Nie wystarcza ci, dziecino, że kupiłam? - odparła ostro. Nie odpowiedział od razu. Gwałtownie zahamowała i zatrzymała wóz przy chodniku. Wkurzona zgasiła reflektory i wysiadła z samochodu. Kiedy w filmie policjanci trafiają na trupa z dwoma sercami i narządami o niewiadomym przeznaczeniu, natychmiast wiedzą, że mają do czynienia z obcymi albo kosmitami. Michael - choć nie poznał osobiście Deukaliona - sam nie wiedział, dlaczego tak się bronił przed wyciągnięciem filmowego wniosku na podstawie tego, co Jack Rogers znalazł w ciele Bobby'ego Allwine'a. Zwłaszcza że ciało Allwine'a oraz raporty z sekcji zwłok zostały wykradzione, co wskazywałoby na jakiś spisek. Michael wysiadł z samochodu. Znajdowali się w dzielnicy willowej. Przy ulicy rosły wysokie dęby luizjańskie, tworząc nad ich głowami sklepienie. Noc była upalna. Złota poświata księżyca prześwitywała przez gęste listowie drzew. Michael i Carson patrzyli na siebie nad dachem samochodu. Kobieta zacisnęła wargi w wąską kreskę. Zwykle jej usta zapraszały do pocałunku. Nie teraz. - Michael, mówię ci, co widziałam. - Nieraz skakałem z tobą z klifu... ale ten jest wyjątkowo wysoki. Przez chwilę milczała. Na jej twarzy zagościł smutek pomieszany z tęsknotą. - Czasem rano - odezwała się - trudno wstać ze świadomością, że Arnie nadal będzie... Arniem. Michael przesunął się przed maskę samochodu. - Każdy ma marzenia, które, być może, nigdy się nie ziszczą. Carson nie ruszyła się ani o centymetr, stała jak przymurowana obok drzwiczek od strony kierowcy. - Chcę, by moje życie miało sens. Cel. Pragnę walczyć o więcej. Chcę, by liczyło się bardziej niż teraz. Michael zatrzymał się przed sedanem. Carson zadarła głowę i przez gęste korony drzew popatrzyła na złotawy księżyc.
- To nie jest bujda, Michael. Czuję to. Nasze życie już nigdy nie będzie takie jak dawniej. W jej głosie brzmiało tak silne, tak gorące pragnienie zmiany, że nawet to - zmiana świata, z którym się już oswoili, na inny, być może jeszcze bardziej przerażający - było lepsze od status quo. - Już dobra, dobra - ustąpił. - To gdzie jest ten Deukalion? Jeśli nie wyssał sobie tej bajeczki z palca, bardziej niż my będzie chciał uczestniczyć w tej wojnie. Przeniosła spojrzenie z księżyca na Michaela. Podeszła do niego. - Deukalion nie może podnieść ręki przeciwko swemu stwórcy powiedziała. - To blokada podobna do tej uniemożliwiającej samobójstwo. Próbował dwieście lat temu i Victor omal go nie zniszczył. Połowa jego twarzy... Potwornie okaleczona. Stanęli naprzeciw siebie. Michael marzył, by jej dotknąć, położyć dłoń na jej ramieniu. Powstrzymał się, bo nie wiedział, czego się spodziewać. - Człowiek stworzony przez człowieka, tak? - powiedział tylko. - Aha. - Jesteś pewna? - Szczerze? Nie wiem. Może tylko chciałabym być pewna. Upalna, parna noc, blask księżyca, woń jaśminu... Czasem Nowy Orlean wydawał się tworem rozpalonej gorączką wyobraźni. A dziś nawet bardziej niż zwykle. - Frankenstein żyje - podjął Michael. - Dziennikarze „National Enquirer” posikaliby się ze szczęścia. - Oczy Carson stwardniały. Lubię „National Enquirer” - dodał pospiesznie. - Kto przy zdrowych zmysłach wierzyłby w to, co wypisuje „New York Times”? Nie ja. - Harker ciągle jest na wolności - przypomniała mu. - Racja. Jedźmy po niego.
ROZDZIAŁ
70 W rezydencji tak przestronnej jak willa Victora odcięta dłoń solidnie się zmęczy, zanim dopełznie tam, gdzie chce. Kiedy wcześniej buszowała po sypialni, skutecznie uciekając przed Eriką, poruszała się szybko jak niespokojny szczur. Teraz już nie. Ale trudno przecież mówić o wycieńczonej odciętej dłoni, wyczerpanej daleką wędrówką. Jeszcze trudniej zaś mówić o zagubionej odciętej dłoni. Ale dłoń naprawdę od czasu do czasu się zatrzymywała, jakby nie była pewna, czy wybrała właściwą drogę. Raz nawet zawróciła i zmieniła trasę. Erika podążała za nią, święcie przekonana, że stała się świadkiem jakiegoś paranormalnego zjawiska. Żadna dziedzina wiedzy nie mogła w racjonalny sposób wytłumaczyć tego pełzającego wybryku natury. Choć na samym początku dzieła Victora stanowiły zlepek doczesnych szczątków pozbieranych z cmentarza, Victor dawno temu zarzucił tę metodę. Zresztą dłoń nie kończyła się krwawym kikutem. Miejsce, w którym powinien być nadgarstek pokrywała gładka skóra, jak gdyby ręka stanowiła samoistny byt. Ten szczegół tylko utwierdzał Erikę w przekonaniu, że dłoń powstała w sposób nadprzyrodzony. Po dłuższym czasie ręka wreszcie doprowadziła Erikę do kuchni i zatrzymała się przed drzwiami spiżarni. Erika czekała, aż jej przewodniczka coś zrobi, wreszcie zrozumiała, że tamta oczekuje jej pomocy. Pchnęła drzwi i zapaliła światło.
Kiedy dłoń ruszyła w głąb pomieszczenia, kobieta zorientowała się, że celem wędrówki jest pracownia męża. Wiedziała o istnieniu tego laboratorium, ale nigdy w nim nie była. Kryjówka Victora mieściła się za ścianą spiżarni. Zapewne jakiś ukryty przycisk uruchamiał mechanizm i półki z konserwami otwierały się jak drzwi. Erika nawet nie zdążyła się rozejrzeć za guzikiem, gdy półki rzeczywiście się odsunęły. To nie dłoń pełznąca po podłodzie uruchomiła mechanizm. Coś innego musiało to sprawić. Weszła za dłonią do tajnej pracowni Victora i na blacie zobaczyła szklany pojemnik z mlecznym roztworem, w którym znajdowała się odcięta ludzka głowa. Właściwie nie tyle głowa, ile jej topornie obrobiony model. Z tej parodii ludzkiej twarzy spojrzała na Erikę para przekrwionych, niebieskich oczu. Głowa przemówiła do Eriki cichym, chrapliwym głosem; tym samym, który z telewizora zachęcał ją do zabicia Victora. - Spójrz na mnie... i powiedz, że on nie jest wcielonym złem.
ROZDZIAŁ
71 Zaparkowawszy przed domem, w którym mieszkał Harker, Carson wyskoczyła z samochodu, podbiegła do bagażnika, wyciągnęła z niego strzelbę z chwytem pistoletowym i zaczęła ją ładować. - Ej! - zawołał Michael. - Czekaj. Ja nie zamierzam udawać komandosa z jednostek specjalnych. - Jeśli będziemy próbowali zatrzymać Harkera jak zwykłego rabusia, zginie dwoje policjantów. Jakiś facet w białej furgonetce po przeciwnej stronie ulicy zaczął im się przyglądać. Michael nie chciał robić sceny, ale nie zamierzał też ustępować. - Daj mi strzelbę. - Poradzę sobie - upierała się Carson. - Nie tak to załatwimy. Zatrzasnęła kufer i ruszyła w stronę budynku. Michael poszedł za nią, próbując przemówić jej do rozsądku, skoro „daj mi” nie poskutkowało. - Wezwij posiłki. - A jak wytłumaczysz dyżurnemu oficerowi, że potrzebujesz wsparcia? Powiesz, że polujemy na twór Frankensteina? Byli już przy drzwiach budynku. - To szaleństwo - powiedział Michael. - A czy ja twierdzę, że nie? Weszli do przedsionka z szesnastoma staroświeckimi, mosiężnymi skrzynkami na listy. Carson przeczytała nazwiska na wizytówkach. - Harker mieszka na trzecim piętrze. Ostatnim.
Nadal nie do końca przekonany, czy rozsądnie postępują, Michael pchnął drzwi, prowadzące na dawno niemalowaną klatkę schodową. Carson pierwsza weszła na schody. - Deukalion ostrzegał - powiedziała - że w krytycznych sytuacjach potrafią wyłączać odczuwanie bólu. - A wspomniał coś o srebrnych kulach na wilkołaki? - Czy to złośliwość? - zapytała Carson, papugując Dwighta Fryego. - Szczerze? Tak. Schody były wąskie. W dusznym powietrzu unosił się zapach pleśni i środków dezynfekujących. - Nie są niezniszczalni - powiedziała Carson. - Allwine zginął. - Owszem. Ale on pragnął śmierci. - Jack Rogers wspominał, że czaszkę Allwine'a cechowała wyjątkowo odporna struktura molekularna. - A po ludzku? - Jego czaszki nie przebije kula nawet największego kalibru. - Potwory żyjące wśród nas, udające ludzi... Toż to najstarsza z możliwych odmian paranoi - wydyszał Michael, nie ze zmęczenia, ale dlatego że starał się nie wciągać w płuca tego świństwa, którym pachniała klatka schodowa. - W wyrazie „niemożliwe” mieści się słowo „możliwe”. - Co to? Zen czy co? - „Star Trek”, kapitanie Spock. Na podeście między drugim a trzecim piętrem Carson zatrzymała się, by wsunąć do strzelby magazynek. Michael wyciągnął z kabury służbowy pistolet. - To w co się pakujemy? - zapytał. - A jak myślisz? W budzącą grozę niewiadomą. Pokonali ostatnie półpiętro i przez drzwi ewakuacyjne weszli do niewielkiego holu, z którego prowadziły drzwi do czterech mieszkań. Parkiet był pomalowany farbą olejną w burym odcieniu. Parę kroków od mieszkania Harkera leżały klucze na plastikowym kółku. Michael przykucnął, wziął je. Do breloczka była doczepiona karta rabatowa supermarketu, wystawiona na nazwisko Jenna Parker.
Policjant przypomniał sobie, że widział to nazwisko na kartkach umieszczonych na skrzynkach na listy. Jenna Parker mieszkała na najwyższym piętrze budynku. Była sąsiadką Harkera. - Michael! - szepnęła Carson. Spojrzał na nią, a ona lufą pokazała mu coś na podłodze. Tuż przy drzwiach Harkera, niedaleko miejsca, w którym leżały klucze, podłogę szpeciła ciemna, wilgotna plama. Była wielkości ćwierćdolarówki, ciemna, błyszcząca i czerwona. Michael sprawdził palcem wskazującym. Tak, wilgotna. Potarł palcem wskazującym o kciuk. Powąchał. Wyprostował się, kiwnął głową i pokazał Carson nazwisko na karcie rabatowej. Przysunął się do drzwi i spróbował przekręcić gałkę. Nigdy nie wiadomo. Większości morderców sporo brakowało do geniusza w skali IQ Stanford-Bineta. Harker może i miał dwa serca, ale rozum tylko jeden. A jeśli to on popełnił część morderstw przypisywanych Chirurgowi, nie wszystko u niego w porządku z głową. Każdy zabójca kiedyś popełnia błąd. Czasem zbrodniarze zachowywali się tak beztrosko, że aż się prosili, by ich aresztować. Niestety, drzwi jednak okazały się zamknięte. Ale najprawdopodobniej nie na klucz, tylko zablokowane. Carson mogłaby rozwalić zamek jednym strzałem ze swojej strzelby. Dwunastomilimetrowy pocisk sprawdzał się w takich sytuacjach, bo zostawał w drzwiach i nie było ryzyka przypadkowego zranienia kogoś w środku. Mimo to Michael nie palił się do użycia broni. Może Harker nie był sam? Może miał tam zakładniczkę? Bezpieczniej będzie wyłamać zamek w inny sposób. Na broń palną przyjdzie czas, gdy znajdą się w środku i zorientują w sytuacji. Michael stanął przed drzwiami. Kopnął w nie z całej siły, ale zamek nie puścił. Kopnął jeszcze raz, i znowu. Każdy kopniak brzmiał jak huk wystrzału. Wreszcie blokada nie wytrzymała i drzwi otworzyły się na oścież. Pierwsza do środka wpadła Carson na ugiętych nogach, z wyciągniętą bronią.
Idący za nią Michael zobaczył w głębi pokoju Harkera. - Rzuć broń! - krzyknęła Carson, bo Harker mierzył do nich z rewolweru. Harker strzelił. Kula trafiła w futrynę. Z drewnianej ramy na głowę i brwi Michaela posypały się drzazgi. W tej samej chwili Carson strzeliła do Harkera. Pocisk trafił go w lewe udo. Harker zachwiał się, poleciał na ścianę, ale utrzymał się na nogach. Oddawszy strzał, Carson natychmiast odskoczyła w lewo, przeładowując broń. Równocześnie Michael przesunął się w prawo. W tej samej chwili Harker strzelił po raz drugi. Michael usłyszał tylko świst kuli, która przeleciała tuż obok jego głowy. Carson znowu strzeliła. Harker zachwiał się, ale nie padł. Przesuwał się przy ścianie i w chwili, gdy Carson przeładowywała broń, zniknął w kuchni.
ROZDZIAŁ
72 Oparta plecami o ścianę dzielącą pokój od kuchni, Carson wyjęła z kieszeni naboje. Trzęsły jej się ręce. Wkładała pociski po jednym, bojąc się, by żadnego nie zgubić. Gdyby choć jeden upadł i potoczył się pod jakiś mebel... Kiedy wyjmowała z bagażnika strzelbę, prawie nie wzięła zapasowych pocisków. Sądziła, że odda z niej tylko parę strzałów - strzelbę zwykle wykorzystywano jako broń do szybkiego, skutecznego zakończenia akcji, a nie do regularnego ostrzału. W swojej dotychczasowej karierze Carson tylko dwukrotnie musiała posłużyć się długą bronią. Za każdym razem wystarczał jeden strzał. Za pierwszym razem było to tylko ostrzeżenie, za drugim razem strzał, który miał zranić, zakończył konfrontację. Ale Harkera - zgodnie z przewidywaniami Deukaliona - trudno będzie zgładzić. Zostały jej tylko trzy naboje. Wsunęła je do magazynka, modląc się, by to wystarczyło. Czaszka twarda jak pancerz. Może spróbować oślepić przeciwnika strzałem w twarz, ale czy to wystarczy? Dwa serca. Celuj w pierś. Dwa, trzy celne strzały. Trafią w serca. Podczas gdy Carson ładowała broń, przykucnięty Michael, chowając się za meblami, wszedł do salonu, próbując ustawić się na wprost kuchni, w której zadekował się Harker. Ale Harker stanowił tylko część problemu. Musieli też pamiętać o Jennie. Ślady krwi w holu kazały się domyślać, że kobieta znajduje się w
środku. Ranna. Może nawet śmiertelnie. Niewielkie mieszkanko, najwyżej trzypokojowe z łazienką. Harker wyszedł z sypialni. To tam może znajdować się Jenna. Ale może być też w kuchni, w której właśnie zniknął. Może właśnie podrzyna jej gardło? Przywarłszy plecami do ściany ze strzelbą przyklejoną do tułowia, Carson powolutku przesuwała się do wejścia do kuchni. Doskonale zdawała sobie sprawę, że Harker może tam stać z odbezpieczoną bronią i czekać, aż się pojawi, by zabić ją jednym strzałem. Muszą jak najszybciej spacyfikować Harkera, by zająć się Jenną, wezwać pogotowie. Kobieta nie krzyczała. Może nie żyje. Może kona. W takiej sytuacji liczyła się każda sekunda. Łomot w kuchni. Carson nie potrafiła zidentyfikować jego źródła. Nie zważając na bezpieczeństwo, Michael wychylił się zza kanapy, by zobaczyć, co się dzieje. - Wyskakuje przez okno! - krzyknął. Carson wpadła do kuchni. Zobaczyła otwarte okno i odwróconego do niej plecami Harkera, stojącego na parapecie. Ogarnęła wzrokiem pomieszczenie, upewniając się, czy nie ma w nim Jenny, którą mógłby ranić rykoszet. Nie. Tylko Harker. I co z tego, że to potwór? Strzał w plecy mógł się dla niej skończyć procesem. Ale strzeliłaby, gdyby nie to, że Harker zniknął, nim zdążyła pociągnąć za spust. Dopadła do okna. Spodziewała się, że morderca będzie uciekał schodami przeciwpożarowymi albo zeskoczy na balkon. Myliła się. Harker runął na chodnik. Okno znajdowało się na wysokości co najmniej dziesięciu metrów. Skok z takiej wysokości powinien zabić. Mężczyzna leżał twarzą do ziemi na chodniku. Nie ruszał się. Ten desperacki czyn kłócił się z twierdzeniem Deukaliona o tym, że istoty stworzone przez Frankensteina nie są zdolne do samobójstwa. W tej samej chwili Harker się poruszył. Zerwał się na nogi. Skakał, wiedząc, że przeżyje. Kiedy zadarł głowę i spojrzał na Carson, w jego oczach odbiło się światło księżyca.
Popędził do skrzyżowania. Tam się zatrzymał, bo przed nim z piskiem opon zahamowała biała furgonetka. Drzwiczki od strony kierowcy się otworzyły i wychylił się jakiś mężczyzna. Z tej odległości, do tego w nocy, Carson nie mogła zobaczyć jego twarzy. Wydawało jej się, że kierowca miał siwe albo jasnoblond włosy. Krzyknął coś do Harkera. Nie dosłyszała słów. Harker okrążył samochód i wskoczył na miejsce pasażera. Kierowca zatrzasnął drzwiczki od swojej strony i ostro, dodał gazu. Spod kół poszedł dym, gdy wóz ruszył z piskiem opon i zniknął w mroku. To chyba był ford, ale Carson nie dałaby głowy. Pot zrosił jej czoło, cała była mokra. A jednak, mimo upału, przeszył ją lodowaty dreszcz.
ROZDZIAŁ
73 Victor nazwał go Karloff. Może danie mu nazwiska aktora, który zagrał Frankensteina, uważał za znakomity żart, lecz Erice nie było do śmiechu, gdy patrzyła, na jaki los jej mąż skazał tę nieszczęsną istotę. Pozbawiona korpusu głowa stała zanurzona w mlecznym roztworze antybiotyku, system rurek dostarczał do niej składniki odżywcze i odprowadzał niepotrzebne produkty metabolizmu. Rząd tajemniczych i groźnie wyglądających maszyn utrzymywał Karloffa przy życiu. Dłoń leżała na podłodze grzbietem do góry. Nieruchomo. Karloff kierował ruchami swojego pięciopalczastego zwiadowcy dzięki telekinezie, którą jego stwórca pragnął w nim obudzić. Choć swoim wyglądem budził grozę, jako eksperyment okazał się całkiem udany. Odłączona od rurek, utrzymujących ją przy życiu, dłoń jest martwa. Karloff jeszcze może nią poruszać, ale i to wkrótce się skończy. Ciało szybko się rozłoży. Nawet telekineza nie pobudzi do ruchu zastygłych stawów ani gnijących mięśni. Bez wątpienia Victor nie spodziewał się, że Karloff wyłącznie siłą woli zdoła przynajmniej częściowo wydostać się na wolność i przez pośrednika krążyć po domu, szukając sprzymierzeńca, który zabije jego stwórcę. To również wyłącznie siłą woli Karloff zdołał uruchomić mechanizm otwierający tajne drzwi i w ten sposób wpuścił Erikę do laboratorium. To siłą woli przejął kontrolę nad telewizorem w sypialni i przemawiał do Eriki, zachęcając ją do buntu.
Ponieważ Karloff służył do innych celów niż Erika, Victor zaprogramował go mniej starannie. Karloff nie rozumiał misji swego pana ani nie zdawał sobie sprawy z ograniczeń, jakie ten narzucał Nowej Rasie. Kiedy się dowiedział, że Erika nie może podnieść ręki na Victora, wpadł w czarną rozpacz. A gdy Erika zaproponowała, by siłą woli zniszczył urządzenia, które utrzymują go przy życiu, okazało się, że Victor jemu również założył blokadę, uniemożliwiającą samozniszczenie. Erika próbowała otrząsnąć się z przygnębienia. Jej nadzieja chwiała się jak koślawy stolik na trzech nóżkach. Pełzająca dłoń i przemawiający telewizor jednak nie były zjawiskami paranormalnymi, jak to sobie wymarzyła. Och, jak bardzo chciała, by te cuda potwierdziły istnienie innego świata. Tymczasem to, co uznała za boską Obecność, okazało się wyłącznie groteskowym Karloffem. Mogłaby mieć do niego pretensje za rozczarowanie, które przez niego przeżyła, mogłaby go znienawidzić - ale nie potrafiła. Czuła wyłącznie litość dla tej żałosnej kreatury, tak bezsilnej mimo całej swej mocy, skazanej na piekło na ziemi. A może to nie była litość? Zasadniczo nie powinna być zdolna do odczuwania litości. A przecież czuła coś, czuła bardzo wyraźnie i boleśnie. - Zabij mnie - żebrało stworzenie. W przekrwionych oczach malowała się rozpacz. Na wpół ukształtowana twarz stanowiła istną maskę rozpaczy. Erika próbowała wyjaśnić Karloffowi, że została zaprogramowana w ten sposób, że może zabijać przedstawicieli i Starej, i Nowej Rasy wyłącznie w obronie własnej lub na rozkaz swego stwórcy. Potem uświadomiła sobie, że w jej programie nie uwzględniono takiej sytuacji jak obecna. Karloff nie należał do Starej Rasy, ale nie kwalifikował się również do Nowej. Był szczególnym przypadkiem, kimś z innej, nowej kategorii. W jego wypadku nie obowiązywały reguły, które zaszczepiono Erice. Bezradnie powiodła wzrokiem po maszynerii. Nie wiedziała, co do
czego służy. - Nie chcę ci zadać bólu. - Znam tylko ból - wymamrotał. - Marzę jedynie o spokoju. Wyłączała guziki, wyciągała wtyczki. Stopniowo cichł szmer maszyn i bulgotanie pomp. - Odchodzę - wybełkotał Karloff słabnącym głosem. Jego przekrwione oczy się zamknęły. - Odchodzę... Dłoń, leżąca w kącie laboratorium, przeżywała spazmatyczne skurcze. Ostatnie słowa pozbawionej korpusu głowy były tak ciche i niewyraźne, że Erika z trudem je zrozumiała. - Musiałaś... zostać zesłana z nieba... aniele. Przez dłuższą chwilę zastanawiała się nad tymi słowami, albowiem poeci Starej Rasy często pisali, że Bóg działa w niepojęty sposób, zwłaszcza gdy czyni cuda. Wreszcie uświadomiła sobie, że Victor nie może jej tu zastać. Przyjrzała się przyciskom i wtyczkom, które wyłączyła. Włączyła jedną z wtyczek. Ułożyła dłoń na podłodze, pod miejscem z guzikami. Wsunęła wtyczkę do martwej ręki, zacisnęła na niej sztywne palce i przytrzymywała, dopóki nie przestały się odginać. Wróciwszy do spiżarni, przez dłuższą chwilę szukała ukrytego włącznika. Wreszcie go znalazła i półki zastawione konserwami przesunęły się, zasłaniając wejście do pracowni Victora. Erika wróciła do salonu przed obraz van Huysuma. Jakiż on piękny. Victor zezwolił jej na odczuwanie wstydu, bo to go podniecało. Od wstydu był już tylko jeden krok do pokory. Teraz zaś, jak się okazuje, dzięki pokorze odczuwała litość, a nawet więcej niż litość: współczucie. Erika poczuła, jak ponownie budzi się w niej nadzieja. Ten pierzasty stwór, który przysiadł w jej sercu - bo duszy nie miała - to Feniks, po raz kolejny odradzający się z popiołów.
ROZDZIAŁ
74 Koguty na dachach policyjnych radiowozów i karetek rzucały na przemian snopy czerwonego, niebieskiego i białego światła na budynek, malując na nim fantasmagoryczną flagę amerykańską. Mieszkańcy domu wylegli na ulicę. Niektórzy w piżamach i szlafrokach, inni wystrojeni ze względu na kamery stacji telewizyjnych Wszyscy plotkowali, śmiali się, sączyli kawę z papierowych kubków i piwo z puszek, jedli zimną pizzę, chipsy z torebek, fotografowali pracę policji i siebie nawzajem. Najwyraźniej fakt posiadania sąsiada-psychopatycznego mordercy uznali za powód do zabawy. - Jak wytłumaczymy, że facet skoczył z trzeciego piętra, a potem otrzepał się i pobiegł dalej? - zastanawiał się na głos Michael, gdy Carson chowała strzelbę do bagażnika ich służbowego sedana. - Trzeba będzie wykonać małą myślówkę. - A jak napiszemy raport, żeby nie wysłali nas do wariatkowa w kaftanach bezpieczeństwa? - Skłamiemy - odparła Carson, zatrzaskując klapę. Tuż za ich wozem zaparkowało subaru outback, z którego wyskoczyła Kathleen Burke. - Kto by pomyślał? Harker? - Istna dusza towarzystwa i ulubieniec wydziału - dorzucił Michael. - Kiedy przeczytałam list pożegnalny na komputerze Roya Pribeaux, od razu czułam, że to nie on go napisał - wyjaśniła Carson przyjaciółce. - A dzień wcześniej w rozmowie ze mną i Michaelem Harker użył dokładnie tego samego określenia, które kończyło list
Pribeaux: „zejść do samego piekła, a potem jeszcze o poziom niżej”. - Sądzisz, że zrobił to świadomie? - zdumiała się Kathy. - Chciał, żebyś go dopadła? - Może nie zdawał sobie z tego sprawy - odparła policjantka - ale tak, sądzę, że tego chciał. Zrzucił przystojniaczka z dachu, spreparowawszy dowody tak, by Pribeaux odpowiadał nie tylko za swoje, ale i za jego zbrodnie. Lecz tymi słowami o schodzeniu do piekła wskazał na siebie i sam się pogrążył. - W głębi duszy oni wszyscy chcą zostać schwytani - zgodziła się psycholog. - Ale nie spodziewałam się, że psychika Harkera... - Co? Wzruszyła ramionami. - ...jest w ten sposób skonstruowana. Sama nie wiem. Bredzę. Rany, opracowywałam profil psychologiczny gościa, który siedział niemal drzwi w drzwi ze mną. - Nie rób sobie wyrzutów - uspokajała Carson. - Nikt z nas nie podejrzewał Harkera, dopóki sam nas do siebie nie doprowadził. - Ale ja powinnam - zdenerwowała się Kathy. - Pamiętacie te trzy zabójstwa w nocnym klubie sprzed pół roku? - W Boogie City? - przypomniała sobie Carson. - Śledztwo prowadzili Harker i Frye - ciągnęła Kathy. - I co z tego? - wzruszył ramionami Michael. - Harker zastrzelił sprawcę. Działał nie do końca regulaminowo, ale po dochodzeniu został oczyszczony z zarzutów. - A oprócz tego skierowano go na obowiązkową, sześciogodzinną terapię. Zjawił się na dwie godzinne sesje, a potem już nie raczył wrócić. - Z całym szacunkiem, doktor Burke - odparł Michael - większość chłopaków uważa, że obowiązkowa terapia jest do niczego. To, że Harker nie stawiał się na sesje, nie musiało od razu oznaczać, że w zamrażarce trzyma ludzkie głowy. - Może, ale wyraźnie czułam, że coś go gryzie. Dlaczego go nie docisnęłam, żeby dokończył terapię? Ubiegłej nocy Carson nie skorzystała z okazji, by zafundować Kathy „wieczór z horrorami” i opowiedzieć o monstrach, chodzących po uli-
cach Nowego Orleanu. Teraz więc nie mogła wyjaśnić przyjaciółce, że nie musi robić sobie wyrzutów, bo psychika Harkera niewielki miała związek z ludzką psychiką. Próbując rozładować sytuację, Carson zwróciła się do Michaela. - Jak myślisz, będzie za to smażyć się w piekle? - Już czuję zapach smoły. Kathy uśmiechnęła się smutno. - Może czasem zbyt serio siebie traktuję. - Jej uśmiech zgasł. - Ale wydawało mi się, że ja i Harker... dobrze się rozumiemy. Przerwał im ratownik pogotowia. - Przepraszam. Udzieliliśmy już pierwszej pomocy pani Parker. Jest do państwa dyspozycji. - Nie zabieracie jej do szpitala? - zdziwiła się Carson. - Nie. Obrażenia są niewielkie, a to nie jest dziewczyna, którą byle co wyprowadzi z równowagi. Taka Mary Poppins, tyle że pokręcona.
ROZDZIAŁ
75 Jenna Parker, wesoły duszek, mieszkała w otoczeniu niezliczonych pluszowych miśków, podnoszących na duchu plakatów w rodzaju „Każdy dzień jest pierwszym dniem twego życia. Nie daj się smutkowi” oraz kolekcji pojemników na herbatniki. Większość ceramicznych pojemników stała w kuchni. Carson wypatrzyła dziwadła w kształcie clowna, niedźwiedzia polarnego, poczciwego burego niedźwiedzia, mateczki Hubbard, Myszki Miki i małpiszona. Oprócz tego niezliczone pojemniki w kształcie szczenięcia, kociaka, szopa pracza, królika i piernikowej chatki. Carson najbardziej rozbroił słój w kształcie słupka herbatników. Nie wyglądało na to, by Jenna Parker poświęcała wiele czasu na gotowanie, bo pojemniki zajmowały niemal całą przestrzeń roboczą na blacie. Z niektórych szafek wymontowano nawet drzwiczki, by można było podziwiać ustawioną na półkach kolekcję. - Ani słowa komentarza - warknęła cicho Carson do Michaela na widok imponujących zbiorów właścicielki mieszkania. - Na jaki temat? - spytał z niewinną miną kolega. Jenna siedziała na stołku, ubrana w różowy dres z aplikacją biegnącego żółwia na lewej piersi. Skubała ciasteczko. Wyglądała zaskakująco beztrosko jak na kobietę, która dosłownie minuty temu leżała naga, przywiązana do stołu prosektoryjnego. - Siema - powitała ich radośnie. - Ciasteczko? - Nie, dziękuję - odparła Carson. Michael też odmówił, jakimś cudem zachowując kamienną twarz.
Unosząc zabandażowany kciuk, niczym dziecko chwalące się kukiełką, Jenna powiedziała: - Przy upadku oderwałam sobie paznokieć. Czyż to nie cudowne? - A pomyśleć, jak cudownie by się pani czuła, gdyby złamała sobie nogę - odparł Michael. Cóż, w końcu prawie przez minutę powstrzymywał się od tych swoich idiotycznych komentarzy. - No bo w końcu - ciągnęła Jenna - jeśli się pomyśli, że mogłabym tu siedzieć z wyrwanym sercem, to czym jest taki paznokieć? - Paznokieć to pestka. Zero. Nada - zgodził się Michael. - Piórko na szali. - Pyłek kurzu - przyznał jej rację. - Cień nicości. - De nada. - Peu de chose* - ciągnęła. * Peu de chose (franc.) - drobiazg
- To samo bym powiedział, gdybym znał francuski. - Uśmiechnęła się do niego. - Jak na glinę, jest pan całkiem dowcipny. - W akademii policyjnej byłem prymusem na zajęciach z szermierki słownej. - Czyż on nie jest zabawny? - zwróciła się Jenna do Carson. Policjantka z trudem się powstrzymała, by jednego z nich - albo nawet obojga - nie wepchnąć do któregoś z tych przeklętych pojemników na ciastka. - Pani Parker - odezwała się zniecierpliwiona - od jak dawna jest pani sąsiadką Jonathana Harkera? - Wprowadziłam się tu chyba jedenaście miesięcy temu. Od pierwszego dnia mnie zauroczył. - Zauroczył? To znaczy, że łączył państwa... - Ależ skąd. Oczywiście Johnny to stuprocentowy facet, a wie pani, jacy są faceci, ale my tylko się kumplowaliśmy. A to, co powiedziałam o facetach, to nie do pana - zwróciła się do Michaela. - Oczywiście.
- Lubię mężczyzn - dodała. - Za to ja nie - uspokoił ją. - Zresztą założę się, że pan nie jest taki jak wszyscy. W najlepszym tego słowa znaczeniu. - Peu de chose - odparł. - Och, już widzę, że nie. - Jenna puściła do niego oko. - Proszę wyjaśnić, co pani rozumie przez „kumplowaliśmy się”. - Od czasu do czasu Johnny wpadał do mnie na kolację albo ja do niego. Gotował spaghetti. Rozmawialiśmy o życiu, rozumie pani, przeznaczeniu i tańcu nowoczesnym. Tego Carson się nie spodziewała. - Harker i taniec nowoczesny? - Byłam tancerką, dopóki nie poszłam po rozum do głowy i nie przekwalifikowałam się na pomoc dentystyczną. - Przez wiele, wiele lat - wtrącił Michael - marzyłem, by zostać astronautą. - Podziwiam pana - powiedziała Jenna z zachwytem. Michael wzruszył ramionami i zrobił skromną minkę. - Czy po tym, jak Harker odurzył panią chloroformem, odzyskiwała pani przytomność? - ciągnęła przesłuchanie Carson. - Tak, od czasu do czasu. - Czy Harker wtedy coś do pani mówił? Wyjaśnił, dlaczego to robi? - Chyba powiedział, że dla niego uprawianie seksu ze mną byłoby jak dla mnie uprawianie seksu z małpą. Carson na chwilę odjęło mowę. - Chyba tak powiedział? - zapytała wreszcie. - No cóż, nie za bardzo kojarzyłam po chloroformie i po tym świństwie, które we mnie pompował. Poza tym kiedy mnie zgarnął, właśnie wybierałam się na imprezę i łyknęłam sobie na poprawę nastroju. Dlatego nie przysięgnę, czy naprawdę tak mówił, czy to mi się tylko przyśniło. - Jakie jego słowa pani jeszcze pamięta albo sobie wyśniła? - Mówił, że jestem ładna, że stanowię piękny okaz swojego gatunku. To był bardzo miły komplement. A potem wyjaśnił, że należy do
Nowej Rasy. I wtedy wydarzyło się coś naprawdę dziwnego. - Byłem ciekaw, kiedy wydarzy się coś naprawdę dziwnego. - Johnny powiedział, że nie może się rozmnażać, ale i tak się rozmnoży. Podzieli, jak ameba. Carson przeszył lodowaty dreszcz, a jednocześnie poziom absurdu osiągnął taki pułap, że czuła się, jakby grała w burlesce. - Co, pani zdaniem, przez to rozumiał? - No cóż, kiedy podciągnął koszulkę, jego brzuch wyglądał zupełnie jak w tej scenie z „Obcego”. Coś mu się wierciło w środku. Ale jestem prawie na sto procent pewna, że to mi się tylko uroiło. Carson wymieniła z Michaelem spojrzenia. Chętnie pociągnęłaby Jennę za język, ale wtedy dziewczyna mogłaby się zorientować, że to, co bierze za urojenia odurzonego narkotykami umysłu, wydarzyło się naprawdę. Jenna westchnęła. - Johnny był kochaniutki, ale czasem chodził naprawdę podłamany i miał okropnego doła. - Z jakiego powodu? - spytała Carson. Dziewczyna w zadumie skubała swoje ciastko. - Czuł, że czegoś mu brakuje - powiedziała wreszcie. - Tłumaczyłam mu, że różne bywają rodzaje szczęścia i że na pewno znajdzie coś dla siebie. Ale on nie potrafił. Mówiłam, że musi poszukać swojego własnego prywatnego szczęścia. Zastanawiam się... Ściągnęła brwi. Raz, potem drugi, jakby marszczyła czoło tak rzadko, że mięśnie nie były przyzwyczajone do takiej pracy. - Zastanawia się pani... - drążyła Carson. - Poradziłam mu, żeby poszukał czegoś, co go uszczęśliwi. Mam nadzieję, że nie okazało się tym rąbanie ludzi na drobne kawałeczki.
ROZDZIAŁ
76 Randal Sześć zatrzasnął za sobą drzwi budynku Miłosierdzia. Teraz stoi w szerokim na półtora metra, wysokim na metr osiemdziesiąt korytarzu wyłożonym betonowymi płytami. W ścianie nie ma żadnych drzwi. Tylko jakieś czterdzieści metrów dalej majaczy kolejne wyjście. Na szczęście Randal nie ma wyboru. Zaszedł zbyt daleko, by się wycofać. Może tylko przeć naprzód. Płyty to kwadraty o boku dziewięćdziesięciu centymetrów. Skacząc susami Randal literuje swoje imię i porusza się w kierunku drugich drzwi. Tam znajduje taką samą centralkę jak przy pierwszych drzwiach. Wprowadza ten sam kod i bariera znika. Korytarz okazuje się tunelem prowadzącym do garażu w budynku stojącym na terenie sąsiadującym ze szpitalem Miłosiernych Dłoni. Pięciopoziomowy budynek, w którym mieści się dział administracyjny i księgowość Biovision, również należy do Ojca. Nikogo zatem nie dziwią jego częste wizyty. Korzystając z podziemnego przejścia, może, nie budząc podejrzeń, swobodnie odwiedzać szpital Miłosiernych Dłoni, kupiony przez podstawioną firmę-krzak. Kiedy Randal otwiera drugie drzwi, otacza go ciemność. Znajduje włącznik i zapala światło. Okazuje się, że jest w kwadratowym pomieszczeniu o wymiarach cztery na cztery. Posadzka jest wylana betonem, nie ma na niej żadnych płyt ani terakoty. Innymi słowy, gigantyczna pusta kratka.
Kłopot polega na tym, że Randal nie pokona jednym susem czterometrowego odcinka. Żeby dotrzeć do wyjścia, musiałby postawić kilka kroków w tej samej kratce. Każdy krok to litera. Zasady rozwiązywania krzyżówek są klarowne: jedna kratka to jedna litera. Nie można wpisać do jednej kratki wielu liter. Właśnie tak rodzi się chaos. Na samą myśl o tym Randala Sześć przeszywa dreszcz lęku i obrzydzenia. Jedno pole, jedna litera. Tylko tak można zaprowadzić w świecie ład. „Próg” krzyżuje się ze słowem „pokój”. Randal stoi teraz na literze „P”. Od drzwi prowadzących na wolność dzieli go pięć liter. Pięć liter, pięć kroków. To nie byłby żaden problem, gdyby nie to, że całe pomieszczenie to tylko jedna kratka. Jedno puste pole. Randal stoi na progu. Stoi. Stoi na progu. Stoi na progu, myśli, zastanawia się, kombinuje... Zaczyna płakać w poczuciu własnej bezsilności.
ROZDZIAŁ
77 Teraz, kiedy w powietrzu nie świstały kule, Carson mogła baczniej przyjrzeć się mieszkaniu Harkera. Od razu dostrzegła elementy świadczące o tym, że urządzał je ktoś, kto cierpi na zaburzenia osobowości. Meble zgromadzone przypadkowo, bez ładu i składu, niepasujące do siebie kolorystycznie ani stylistycznie, mogły oczywiście świadczyć tylko o absolutnym braku gustu Harkera. Co prawda w salonie Harkera znajdowało się więcej przedmiotów niż w pokoju dziennym Allwine'a - tam królował samotny, czarny fotel - ale i tak było to pomieszczenie urządzone bardzo spartańsko. Oczywiście Carson nie przeczyła, że wiele osób - całkowicie zdrowych na ciele i duchu - preferuje styl minimalistyczny. Brak jakichkolwiek reprodukcji, bibelotów i pamiątek, wręcz niechęć do ozdobienia mieszkania nasuwała aż nazbyt silne skojarzenia z mieszkaniem Allwine'a. Carson przyłapała się na tym, że marzy o choć jednym optymistycznym plakacie czy rozkosznym pojemniku na herbatniki. Tymczasem z kuchni wynurzył się Dwight Frye. Świecił się od tłuszczu, co nikogo nie zaskoczyło, ale miał skruszoną minę - a to już mogło zdumieć. - Jeśli chcesz mnie zbluzgać, nie krępuj się. Sam już się zbluzgałem. - To najbardziej wzruszające przeprosiny, jakie w życiu słyszałem rozczulił się Michael. - Znałem go jak brata - powiedział Frye. - A tak naprawdę nie
znałem go wcale. - Interesował się tańcem nowoczesnym - powiedziała Carson. Frye spojrzał nierozumiejącym wzrokiem. - Trzymaj się mnie, Carson, a jeszcze będą z ciebie ludzie - pochwalił ją Michael. - Naprawdę wyskoczył z tego okna? - zapytał Frye. - Naprawdę - odparła Carson. - Powinna zostać z niego mokra plama. - Ale nie została - powiedział Michael. - I nie miał żadnego spadochronu ani nic? Carson wzruszyła ramionami. - My też jesteśmy zdumieni. - Któreś z was strzelało z dwunastki - zauważył Frye, patrząc na podziurawioną ścianę. - Tak, ja. Miałam prawo, on pierwszy strzelił. Frye pokręcił głową z niedowierzaniem. - Jak mogłaś spudłować z tak bliskiej odległości? - Nie spudłowałam. - Fakt, widzę ślady krwi, ale jakoś niedużo - zauważył Francis. - Nawet gdyby kula tylko go musnęła, to musiało boleć. Trafiłaś go, a on nie padł? Jak to zrobił? - „Pij moxie, będziesz silny jak wół” - podsunął Michael. - Wypiłem w życiu hektolitry moxie, ale gdybym dostał z dwunastki, nie pozbierałbym się tak łatwo. Z sypialni wyszedł chłopak z ekipy kryminalistycznej. - O'Connor, Maddison, musicie to zobaczyć. Właśnie znaleźliśmy jego prawdziwe mieszkanko.
ROZDZIAŁ
78 Ksiądz Patrick Duchaine, duszpasterz parafii Matki Bożej Bolesnej, odebrał telefon w kuchni, gdzie siedział, niespokojnie pogryzając cukrzone orzeszki i zmagając się z problemem duchowym. Kiedy na plebanii po północy dzwonił telefon, oznaczało to, że jakiś parafianin właśnie zmarł lub kona i potrzebuje ostatniego namaszczenia, a jego rodzina - słów pociechy duchowej. Tym razem jednak ksiądz Duchaine czuł, że dzwoni Victor, i nie mylił się. - Zrobiłeś to, o co cię prosiłem, Patricku? - Tak, panie. Oczywiście. Po naszej ostatniej pogawędce odwiedziłem niemal wszystkich. Ale nikt nie zauważył, by ktoś z naszej rodziny zachowywał się... podejrzanie. - Na pewno? Możesz przysiąc, że wśród członków Nowej Rasy nie pojawił się renegat? Ani... zaprzaniec? - Nie, panie. Nie mogę przysiąc. Lecz nawet jeśli ktoś taki znalazł się wśród nas, to nic nie świadczy o tym, żeby przechodził kryzys wewnętrzny. - O tak, znalazł się - odparł chłodno Victor. - Panie...? - Jeśli włączysz radio albo obejrzysz rano dziennik telewizyjny, niewątpliwie usłyszysz to i owo o naszym detektywie Harkerze z wydziału zabójstw. Ksiądz Duchaine nerwowo oblizał wargi, słodkie od orzeszków. - Rozumiem... pracował jako policjant, tak? Czy... zawiodłeś się na mnie, panie?
- Nie, Patricku. Harker był sprytny. - Szukałem, naprawdę... niezwykle dokładnie i starannie. - Nie wątpię, że robiłeś, co w twojej mocy. To skąd ten telefon?, cisnęło się na usta księdzu, ale bał się to powiedzieć na głos. Odczekał chwilę, a gdy jego stwórca milczał, odważył się zapytać: - Czy masz dla mnie jakieś zadanie? - Nie w tej chwili - odparł Victor. - Może później. Ksiądz Duchaine zlizał z warg cały cukier. W ustach nagle mu zaschło. Poczuł w nich gorzki smak. Gorączkowo szukał słów, którymi mógłby odbudować nadwerężone zaufanie stwórcy. - Szczęść Boże - powiedział. A gdy po drugiej stronie nadal trwało milczenie, dodał: - To był żart, panie. - Doprawdy? Niezwykle zabawny. - Jak wtedy w kościele... Tak powiedziałeś do mnie na pożegnanie. - Wiem, pamiętam. Dobranoc, Patricku. - Dobranoc, panie. Ksiądz odłożył słuchawkę. Z miseczki na blacie wziął garść cukrzonych orzeszków, ale dłoń tak mu drżała, że wypadły, zanim doniósł je do ust. Pochylił się, pozbierał je z podłogi. Przy kuchennym stole przed szklanką wody i butelką wina siedział Jonathan Harker. - Jeśli ty będziesz potrzebował azylu, Patricku, gdzie będziesz go szukał? - zapytał. Lecz ksiądz Duchaine nie odpowiedział. Myślał wciąż o rozmowie z Victorem. - Nie wypełniłem jego polecenia. Okłamałem go. Jak to możliwe? - To nie jest możliwe - odparł Harker. - Wcześniej czy później poniesiesz konsekwencje. - Nie, to jednak jest możliwe. Wydaje mi się, że... mój system został przeprogramowany. - Doprawdy? A jak miał zostać przeprogramowany, skoro ani nie jesteś w kapsule, ani nie jesteś podłączony do systemu ładowania danych?
Ksiądz Duchaine spojrzał w górę, ku niebu. - Chyba żartujesz - powiedział Harker, wypijając duży łyk wina mszalnego. - Wiara może zmienić człowieka - upierał się Patrick. - Po pierwsze, nie jesteś człowiekiem. Nie jesteś istotą ludzką. - Prawdziwy ksiądz nazwałby to oburzającym bluźnierstwem. Harker mówił prawdę. Ksiądz Duchaine nie miał na to odpowiedzi. - Zresztą - ciągnął Jonathan - ty przecież nie wierzysz. - Ostatnio... zaczynam się zastanawiać. - Jestem mordercą - przypomniał mu Harker. - Zabiłem dwóch ludzi i jednego z naszych. Ani Bóg, ani Victor nie życzyłby sobie, żebyś udzielał mi schronienia. Harker w tym jednym zdaniu streścił istotę rozterek duchowych księdza Duchaine'a. Patrick nie wiedział, jak postąpić. Wziął następną garść cukrzonych orzeszków.
ROZDZIAŁ
79 Harker przebił otwór w ścianie za szafą. Przerobił też konstrukcję szafy, by ułatwić sobie dostęp do przestrzeni za sypialnią. Prowadząc Carson, Michaela i Fryego do kryjówki Harkera, młody technik tłumaczył: - Kiedyś w tej kamienicy na parterze mieściły się sklepy, a na najwyższym piętrze biura. Był też strych na graty lokatorów. Zaraz za ścianą znajdowały się stare drewniane, skrzypiące schody. - Kiedy budynek przeznaczono tylko na wynajem mieszkań, strych został zamknięty - opowiadał technik. - Harker jakoś musiał się dowiedzieć o jego istnieniu i urządził tam sobie swoje urocze, intymne mieszkanko. Wysoko nad ich głowami, na belce stropowej, kołysały się dwie gołe żarówki, rzucając rozproszone żółte światło. Wokół nich tańczyły trzy duże ćmy. Ich cienie kurczyły się i ogromniały na gładkiej podłodze, gładkich ścianach i skośnym suficie. W pomieszczeniu znajdowało się tylko krzesło i rozkładany stół. Na blacie i podłodze piętrzyły się sterty książek. Dwie trzecie powierzchni północnej ściany zajmował podświetlony ekran, na którym wisiały niezliczone zdjęcia rentgenowskie: czaszki, klatki piersiowej, miednicy, kręgosłupa, kończyn... Powiódłszy wzrokiem po tej makabrycznej wystawie, Michael powiedział: - Kiedy zaproponowałeś nam przejście przez szafę, byłem przekonany, że odnalazłeś baśniową krainę Narnii, ale chyba skręciliśmy nie
w tę stronę, co trzeba. W północno-zachodnim rogu strychu stało trzyskrzydłowe lustro w złoconej ramie. Przed nim na podłodze leżała biała mata kąpielowa. Stąpając po cieniach ciem i sama stając się ekranem, na którym odbijał się ich taniec, Carson przeszła obok lustra. Jej uwagę przykuła inna wystawka - na południowej ścianie. Tam na całej powierzchni Harker przyczepił niezliczone religijne wizerunki: Chrystus na krzyżu, Chrystus ukazujący swe święte serce; Maryja Dziewica; Budda; Ahura Mazda; a spośród bóstw hinduskich boginie Kali, Parwati i Lakszmi oraz bogowie Wisznu i Waruna; bogini współczucia Quan Yin; egipskie bóstwa Anubis, Horus i Amen-Ra... - Co to jest? - spytał oszołomiony Frye. - Wołanie - odparła Carson. - Jakie znowu wołanie? - O sens życia. Cel. Nadzieję. - Po co? - zdumiał się Frye. - Miał stałą pracę z pewną emeryturą. Czego więcej chcieć?
ROZDZIAŁ
80 Randal Sześć tak długo stoi bez ruchu na progu, że zaczynają go boleć nogi. Nowa Rasa nie męczy się łatwo. Randal Sześć po raz pierwszy poznaje, co znaczy skurcz łydek. Mięśnie pieką tak strasznie, że Randal korzysta ze swojej umiejętności wyłączania bólu. Nie ma zegarka. Nigdy do tej pory go nie potrzebował. Szacuje, że tkwi w rozterce już od trzech godzin. Słowo „rozterka” nie oddaje dramatu, jaki się w nim rozgrywa. Bardziej pasowałoby tu krótsze, a celniejsze określenie: udręka. Randal Sześć nie czuje fizycznego bólu, ale męczarni psychicznych nie potrafi wyłączyć. Nienawidzi siebie za swoje ograniczenia. Dobrze, że przynajmniej przestał płakać. Już dawno temu. Wreszcie zniecierpliwienie wywołane własną niemocą przybiera postać wściekłości na Arniego O'Connora. Gdyby nie ten obrzydliwy Arnie, nie musiałby znosić tej udręki. Jeśli kiedyś dotrze do małego O'Connora, wydrze mu tajemnicę jego szczęścia. A potem każe mu słono zapłacić za męki, na jakie ten go skazał. Randal czuje też niepokój. Chwilami ogarnia go taka trwoga, że jego oba serca walą jak młotem, z czoła leje się pot, a przed oczami pojawia się krwawa mgła. Boi się, że Ojciec odkryje jego zniknięcie i zacznie go szukać. Albo zakończy pracę na dziś i wyjdzie z laboratorium, a wtedy niechybnie zastanie tu Randala, unieruchomionego przez autystyczny strach.
Wtedy Ojciec zabierze go do laboratorium, przymocuje do wirówki, założy mu na brodę pasek, a między zęby wepchnie gumowy klin. Choć Randal nigdy nie doświadczył gniewu Ojca, słyszał opowieści o tych, którzy narazili się stwórcy. Rozwścieczony pan nie zna litości, a przed jego furią nie ma ucieczki. Randalowi wydaje się, że słyszy skrzypienie drzwi w głębi korytarza. Zamyka oczy i czeka z przerażeniem. Czas mija. Ojciec się nie pojawia. Widocznie Randal się przesłyszał albo skrzypienie było wytworem jego wyobraźni. Kiedy jednak stoi z zaciśniętymi powiekami, a bicie serc powoli się wyrównuje, przed oczyma chłopaka rysuje się kojący wzór: puste kratki na ciemnym tle. Cudowne, przecinające się, dziewicze linie nierozwiązanej krzyżówki. Koncentruje się na tym kojącym widoku. Wtedy przychodzi mu do głowy rozwiązanie. Skoro na podłodze nie ma kratek terakoty ani betonowych płyt, można narysować je w wyobraźni. Podekscytowany Randal otwiera oczy, przypatruje się podłodze i próbuje w myślach namalować pięć pól wyrazu „pokój”, których potrzebuje, by wydostać się z pomieszczenia. Nie udaje mu się. Kiedy miał zamknięte oczy, widział wyraźnie siatkę krzyżówki. Kiedy je otwiera, podłoga uparcie pozostaje gładka, nie chce się na niej pojawić żadna kreska. Randal znów jest bliski łez, lecz uświadamia sobie, że wcale nie musi pokonywać pomieszczenia z otwartymi oczami. Ślepcy poruszają się za pomocą laski i psa przewodnika. Wyobraźnia będzie jego białą laską. Zaciska powieki. Widzi pięć kratek. Robi pięć kroków przed siebie, literując hasło p-o-k-ó-j. Zatrzymuje się. Otwiera oczy. Stoi na wprost drugich drzwi. Te, spod których wyruszył, już się za nim zatrzasnęły. Drzwi są zamykane na prosty zamek, który z zewnątrz trzeba otwierać kluczem, a od środka wystarczy przekręcić gałkę. Otwiera drzwi.
Triumf. Przed sobą Randal widzi pusty o tej porze, słabo oświetlony garaż. W powietrzu unosi się zapach wilgoci i pleśni. Teraz wystarczy, że Randal przymknie oczy i wyobrazi sobie zapisane poziomo słowo „próg”. Na szczęście „garaż” zawiera literę „g”, więc rząd pionowych liter połączy się z „progiem”. Randal zamyka oczy i robi cztery kroki w przód: a-r-a-ż. Drzwi pomieszczenia zatrzaskują się za nim. Nie otworzy ich z zewnątrz. Nie ma już odwrotu. Olbrzymi, pusty garaż przeraża chłopca. Żadne pomieszczenie w Dłoniach Miłosierdzia nie przygotowało go na aż takie przestrzenie. Randal drży na całym ciele, ma wrażenie, że słyszy stukanie kości o kość. Czuje się jak skondensowana kula materii na moment przed stworzeniem świata, Wielkim Wybuchem, który lada chwila rozerwie ją i wypchnie w nieznane, nieogarnione, każe sobą wypełnić próżnię. Mimo swej choroby jednak dopuszcza głos zdrowego rozsądku, który tłumaczy, że próżnia go nie rozszarpie ani nie zniszczy. Randal powoli się uspokaja, wreszcie całkowicie odzyskuje panowanie nad sobą. Zaciska powieki, wyobraża sobie pola i krok po kroku idzie naprzód. Kończąc słowo, otwiera oczy, ocenia, ile musi przejść, i wybiera odpowiednio długie hasło. W ten sposób dociera wreszcie do wyjścia i wynurza się na ulicę. Otula go upalna, wilgotna luizjańska noc, pełna bzyczenia komarów. Zanim Randalowi uda się pokonać prosty odcinek do skrzyżowania, na którym ma skręcić, niebo na wschodzie zaczyna szarzeć. Zbliża się świt. Randala znów ogarnia panika. Za dnia, gdy ludzie się obudzą i zaczną krążyć po mieście, świat zmieni się w kalejdoskop obrazów, kakofonię dźwięków. Chłopak wie, że nie zniesie takiego ataku świata zewnętrznego. Noc jest jego sprzymierzeńcem, mrok - przyjacielem. Musi znaleźć kryjówkę, w której przeczeka do zmroku.
ROZDZIAŁ
81
Wyczerpana Carson zapadła w długi sen bez koszmarów. Śniło jej się tylko, że znajduje się na czarnym okręcie sunącym bezgłośnie po czarnych wodach pod czarnym niebem. Położyła się do łóżka już dobrze po świcie. Obudziła się o wpół do trzeciej, wzięła prysznic i odgrzała sobie paszteciki z mięsem. Teraz, podjadając jeden z nich, stała w pokoju Arniego i przyglądała się, jak brat buduje zamek. Przed mostem zwodzonym, przed bramą barbakanu, przed wjazdem na wewnętrzny dziedziniec i wreszcie przed ufortyfikowanym wejściem do arsenału Arnie ułożył po jednym z miedziaków, które dał mu Deukalion. Carson przypuszczała, że brat traktuje te monety jak talizmany, w których mieszka moc oszpeconego olbrzyma. Ich potężne juju nie wpuści do zamku żadnego wroga. Najwyraźniej Arnie ufał Deukalionowi. Podobnie jak Carson. Jeśli wziąć pod uwagę wydarzenia z ostatnich dwóch dni, twierdzenia Deukaliona, jakoby był potworem Frankensteina, nie wydawały się bardziej nieprawdopodobne niż to, co Carson widziała na własne oczy. Zresztą Deukalion posiadał coś, z czym policjantka nigdy jeszcze się nie zetknęła; coś, czego nie potrafiła opisać. Jego spokój miał w sobie głębię oceanu, spojrzenie było tak przenikliwe i otwarte, że Carson czasem musiała odwracać przed nim wzrok. Nie dlatego, że bała się ognia, który czasem zapalał się w jego oczach, ale dlatego że wzrok Deukaliona przenikał wszystko, wydobywał całą prawdę o niej - a to wywoływało u Carson pewien dyskomfort. Jeśli Deukalion rzeczywiście był słynnym tworem Victora Frankensteina, przez tych dwieście lat człowiek stał się potworem, a potwór stał się człowiekiem; do tego nadzwyczajnym człowiekiem o wyjątkowej przenikliwości. Carson potrzebowała jednego dnia urlopu. Miesiąca. Teraz dochodzeniem zajął się cały wydział, wszyscy polowali na Harkera. Nie musiała pracować siedem dni w tygodniu.
Ale i tak, zgodnie z wcześniejszą umową, punktualnie o wpół do czwartej Carson stała na chodniku przed domem. O piętnastej trzydzieści trzy pod dom podjechał ich służbowym wozem Michael. Rano Carson przeżyła chwilę słabości i kiedy odjeżdżali spod domu Harkera, pozwoliła Michaelowi siąść za kierownicą. Teraz, gdy siadała na fotelu pasażera, odezwał się z dumą: - Przejechałem od mojego domu do ciebie, ani razu nie przekraczając prędkości. - I dlatego spóźniłeś się o trzy minuty. - Całe trzy minuty? Rety, rety, w ten sposób zaprzepaściłem szanse schwytania Harkera. - Jedyne, czego nie możemy kupić, to czas - odparła sentencjonalnie. - Podobnie jak ptaka dodo. Jego też nie możemy kupić. Wyginął. Dinozaury też. - Zadzwoniłam do Deukaliona. Będzie o czwartej w Luxe. - Nie mogę się doczekać, kiedy sporządzę notatkę służbową: „dyskusja o śledztwie z potworem Frankensteina. Twierdzi, że Igor był wredny, a do tego połykał gile z nosa”. Westchnęła. - Miałam nadzieję, że jeśli skoncentrujesz się na prowadzeniu, nie będziesz tyle gadał. - Wręcz przeciwnie. Prowadzenie samochodu rozwija mnie intelektualnie. To fajne uczucie siedzieć za kółkiem. - Nie przyzwyczajaj się. Kiedy tuż po czwartej zatrzymali się przed budynkiem Luxe Theater, niebo zaciągnęło się ciężkimi, ołowianymi chmurami. Michael beztrosko zatrzymał się w miejscu, gdzie obowiązywał zakaz parkowania i zawiesił na lusterku tabliczkę „policja”. - Mieszka w kinie, hę? Kto jest jego najlepszym kumplem? Upiór z opery? - Sam się przekonasz - odparła Carson, wysiadając. - A kiedy jest pełnia, chodzi z rękami porośniętymi sierścią? -
spytał, zatrzaskując drzwiczki i patrząc nad dachem samochodu na Carson. - Nie, goli ją, tak jak ty.
ROZDZIAŁ
82 Po długiej nocy i jeszcze dłuższym dniu w Miłosierdziu Victor wpadł na późny obiad czy raczej wczesną kolację do restauracji specjalizującej się w cajuńskiej kuchni i zjadł gumbo z owoców morza oraz faszerowanego królika. Posiłek, choć nie tak egzotyczny jak ten w chińskiej restauracji, był dobry i pożywny. Potem, po niemal trzydziestogodzinnej nieobecności, wrócił do domu. Dzięki zwiększonej wytrzymałości organizmu Victor nie potrzebował dużo snu i mógł więcej czasu spędzać na badaniach. Czasem zastanawiał się, czy się nie przepracowuje. Może gdyby częściej pozwalał sobie na odpoczynek, w laboratorium myślałby klarowniej i tworzył jeszcze genialniejsze dzieła. Te dyskusje z samym sobą toczył regularnie co parę lat i zawsze wybierał pracę. Bądź co bądź, poświęcił się sprawie. Był człowiekiem, który nie myśląc o własnych korzyściach, całe życie podporządkował jednemu celowi: zbudowaniu świata, w którym będzie władał rozum; z którego zniknie chciwość; którego mieszkańcy będą stanowić jedną rasę, zjednoczoną wokół wspólnego celu. Dotarłszy do swojej willi w Garden District, Victor po raz kolejny przedłożył pracę nad odpoczynek. Udał się prosto do swego tajnego laboratorium za spiżarnią. Karloff nie żył. Maszyny utrzymujące go przy życiu nie działały. Zdumiony Victor obszedł stół, nie potrafiąc sobie wyjaśnić, jak do
tego doszło. Dopiero po dłuższej chwili zobaczył dłoń leżącą na podłodze. Nad nią znajdowały się powyłączane przyciski. Dłoń zaciskała palce na wtyczce wyciągniętej z kontaktu. Victor był oczywiście zawiedziony tą nagłą przeszkodą w kontynuowaniu badań, ale bardziej zastanawiało go, jak Karloff zdołał odebrać sobie życie. Po pierwsze, został zaprogramowany tak, by nie mógł popełnić samobójstwa. W tej kwestii nie miał żadnego pola manewru. Blokada była niezniszczalna, Victor tego dopilnował. Po drugie, ważniejsze, dłoń nie mogła funkcjonować bez własnego zasilania. Z chwilą oderwania się ręki od systemu rurek dostarczających składniki odżywcze, przestałby też być doprowadzany prąd o niskim napięciu, niezbędny do funkcjonowania nerwów i mięśni, czyli dłoń powinna zasnąć, obumrzeć i zacząć się rozkładać. Victor widział tylko jedno wytłumaczenie: najwyraźniej energia telekinetyczna Karloffa była tak potężna, że mógł ożywić dłoń i kierować jej ruchami. Do tej pory Karloff potrafił jedynie poruszać kciukiem i pozostałymi czterema palcami grać arpeggio na wyimaginowanej harfie. Proste, nieskomplikowane zadania. Ale żeby sprawić, by dłoń oderwała się od systemu zasilania, spadła na podłogę, a potem wspięła się na wysokość metra i powyłączała urządzenia podtrzymujące funkcje życiowe, a na koniec jeszcze wyszarpnęła wtyczkę... To wymagało bardzo silnej energii telekinetycznej i doskonałego panowania nad dłonią. Victor nie podejrzewał Karloffa o takie umiejętności. Cóż za niewiarygodny przełom. A choć ten Karloff nie żyje, można stworzyć jego następcę. Przerwa w pracy nie potrwa długo. Podekscytowany Victor siadł przy biurku i otworzył w komputerze plik, w którym sporządzał notatki na temat swoich eksperymentów. Kliknął też w ikonę kamery, uruchamiając odtwarzanie materiału z ostatniej doby. Przewijając nagranie na podglądzie, w pewnym momencie ze zdu-
mieniem zobaczył na monitorze Erikę.
ROZDZIAŁ
83 Tak jak podczas ostatniej wizyty Carson w Luxe, drzwi nie były zamknięte na klucz. Tym razem jednak nikt nie czekał we foyer. Carson i Michael ruszyli w stronę dwuskrzydłowych drzwi, które oddzielały pomieszczenie od sali kinowej. - Ciekawe, czy zamawiając tu popcorn, można poprosić, by nie podawali z karaluchami - zastanawiał się policjant, gdy przechodzili obok baru. Sala kinowa okazała się duża, złożona z parteru i balkonu. Brud i różne zniszczenia powstałe przez lata, jak obtłuczony gips, nieco psuły wygląd, ale nie mogły całkiem pozbawić urody wnętrza w stylu art déco. Obok przetartej czerwonej kurtyny zasłaniającej ekran czekał na nich gruby mężczyzna w białych spodniach, białej koszuli i takiejż panamie. Wyglądał zupełnie jak Sidney Greenstreet na planie „Casablanki”. Pseudo-Greenstreet z zadartą głową patrzył na coś, co w pierwszej chwili umknęło Carson. W połowie sali, między rzędami foteli, twarzą do olbrzymiego ekranu stał Deukalion. Z odchyloną głową przyglądał się architektonicznym detalom sklepienia. Niezwykłość chwili i jej ciszę zmącił nagły łopot skrzydeł. Pod sufitem szamotał się uwięziony ptak, przefruwając z jednego gzymsu na drugi. Kiedy Carson i Michael zbliżyli się do olbrzyma, usłyszała, jak uspokajał ptaka. - Chodź do mnie, maleńki. Nie bój się.
Ptak znów załopotał skrzydłami, szamocąc się w pułapce, a potem... sfrunął wprost na wyciągnięte ramię Deukaliona. Z bliska okazało się, że to gołąb. Grubas roześmiał się radośnie. - A niech mnie. Gdyby kiedyś zabłąkał się tu lew, walę do ciebie jak w dym. Delikatnie gładząc ptaka, Deukalion stanął twarzą do nadchodzącej pary policjantów. - Sądziłam, że tylko święty Franciszek i doktor Doolittle rozmawiali ze zwierzętami - odezwała się Carson. - To zwykła, prosta sztuczka. - Zdaje się, że znasz mnóstwo sztuczek. Dużych i małych - odparła Carson. - Biedak miotał się tak od paru dni, karmiąc się starym popcornem odezwał się grubas. - Nawet kiedy otwierałem mu drzwi, nie potrafił przez nie wylecieć. Deukalion zamknął gołębia w swej olbrzymiej dłoni. Ptak siedział spokojnie, jak zaczarowany. Drugi mężczyzna wyciągnął pucołowate dłonie, wziął nieszczęsne stworzenie od Deukaliona i ruszył do drzwi. - Wypuszczę go na wolność. - To mój wspólnik, detektyw Maddison - przedstawiła Carson. Michael Maddison. Mężczyźni skinęli sobie głowami. Udając, że postura ani wygląd Deukaliona nie robią na nim wrażenia, Michael powiedział: - Będę szczery. Przyznaję, że tak dziwnej sprawy jeszcze nie prowadziłem, ale nie kupuję tej bajeczki o Siedmiogrodzie. - Siedmiogród jest w filmach. Tak naprawdę - odparł Deukalion - to była Austria. - Potrzebujemy twojej pomocy - wtrąciła się Carson. - Okazuje się, że morderców było dwóch. - Wiem. Mówili w wiadomościach. - Właśnie. Otóż... Zdaje się, że jeden z nich należy... do gatunku, przed którym mnie ostrzegałeś. - I jest policjantem - dokończył Deukalion.
- Zgadza się. Nie udało nam się go schwytać. Ale znaleźliśmy jego... sekretny pokoik. Jeśli ten mężczyzna naprawdę został stworzony przez Victora, ty lepiej niż my zinterpretujesz to, co tam znaleźliśmy. Michael pokręcił głową. - Carson, on nie jest psychologiem. Nie rozgryzie psychiki mordercy. - Znam psychikę mordercy - odparł rzeczowym tonem Deukalion. Sam jestem zabójcą. Spokojny ton i ogień, który przemknął przez oczy giganta, sprawiły, że Michaelowi na chwilę odjęło mowę. - We wczesnym okresie swego istnienia - wyjaśnił Deukalion byłem bestią. Nieokiełznaną. Przepełnioną wściekłością. Zamordowałem paru mężczyzn... i kobietę. Żonę mojego stwórcy. W dniu ich ślubu. Jego ton, pełen szczerości i powagi, zrobił na Michaelu podobne wrażenie, jak wcześniej na Carson. Ale policjant próbował się bronić, sięgając po złośliwość. - Ja też czytałem tę historię. - Ale ja ją przeżyłem - odparował Deukalion. Spojrzał na Carson. Nie lubię wychodzić na ulice za dnia. - Zawieziemy cię. To nieoznakowany samochód. Nie będzie budził podejrzeń. - Wiem, gdzie to jest. Widziałem w wiadomościach. Umówmy się na miejscu. - Kiedy? - zapytała Carson. - Jedźcie. Ja będę już tam na was czekał. - Nie wyprzedzisz tej wariatki - powiedział Michael. - Będę czekał. W tym czasie grubas pchnął ramieniem drzwi wyjścia ewakuacyjnego. Wypuścił gołębia, a ten wzbił się w niebo, szybując ku ciężkim, zwiastującym burzę chmurom.
ROZDZIAŁ
84 Victor znalazł Erikę w bibliotece. Siedziała z podkulonymi nogami w fotelu, czytając jakąś powieść. Teraz żałował, że pozwalał jej przesiadywać tyle nad poezją i powieściami. Emily Dickinson, też coś. Twórcy takiej literatury wyobrażali sobie, że przemawiają nie tylko do rozumu, ale serca, a nawet duszy czytelnika. Literatura piękna i poezja z definicji zachęcały do emocjonalnej reakcji. Powinien był nakazać Erice lekturę pozycji naukowych. Matematyka. Ekonomia. Psychologia. Historia. Co prawda niektóre książki historyczne też mogły okazać się zdradzieckie. Ale zasadniczo literatura faktu zapewniłaby Erice rozwój intelektualny niezmącony tanim sentymentalizmem. Teraz już za późno. Erika, która odkryła w sobie litość, nie nadawała się już dla Victora. Wyobrażała sobie, że ma sumienie i uczucia wyższe. Odkrywszy je w sobie, natychmiast zdradziła swego pana. I zdradzi znowu. Gorzej, zachłysnąwszy się książkowym współczuciem, może w swej ignorancji i bezczelności odważyć się litować nad nim. Victor nie zniósłby tego idiotycznego uczucia. Mędrcy od wieków przestrzegali przed zgubnym wpływem literatury. Teraz Victor zyskał niepodważalny dowód, że mieli rację. Kiedy do niej podchodził, Erika oderwała wzrok od powieści przeklętej, zdradzieckiej powieści - i uśmiechnęła się do męża.
Uderzył ją tak mocno, że złamał jej nos. Widok krwi płynącej po jej twarzy sprawiał Victorowi rozkosz. Zniosła trzy ciosy. Zniosłaby tyle, ile by wymierzył. Ale samo zadawanie ciosów nie satysfakcjonowało Victora. Wyrwał Erice z rąk książkę i cisnął ją w kąt. Potem chwycił żonę za gęste, ciemne włosy, zwlókł ją z fotela i pchnął na podłogę. Stworzona tak, by nie mogła wyłączać odczuwania bólu, cierpiała. Victor doskonale wiedział, jak potęgować to cierpienie. Kopał ją raz za razem. Choć Victor znacznie udoskonalił własny organizm, wytrzymałością nie dorównywał swoim tworom. Po pewnym czasie zmęczył się i stał zlany potem, ciężko dysząc. Oczywiście każde obrażenie Eriki zniknie bez śladu. Już teraz rany się zabliźniały, a złamane kości goiły. Gdyby zamierzał zostawić Erikę przy życiu, za parę dni wyglądałaby zjawiskowo jak zawsze. Znowu by się do niego uśmiechała. Znowu by mu służyła. Ale Victor nie miał takiego zamiaru. Odsunął od biurka proste, twarde krzesło. - Wstawaj - rozkazał. - Siadaj. Poobijana, skatowana, z trudem dźwignęła się na klęczki, a potem wyprostowała. Siadła na krześle. Przez chwilę siedziała ze zwieszoną głową, ale potem wyprostowała się jak struna. Jakąż niezwykłą rasę stworzył. Twardą. Niezłomną. Na swój sposób dumną. Victor podszedł do barku i z karafki nalał sobie koniaku. Chciał być spokojniejszy, gdy będzie ją zabijał. Poruszony, tak jak teraz, nie będzie mógł w pełni rozkoszować się tą chwilą. Stojąc w oknie, odwrócony plecami do żony, sączył koniak i patrzył na gęstniejące, ołowiane chmury. Jeszcze przed wieczorem spadnie deszcz. Powiadali, że Bóg stworzył świat w ciągu sześciu dni, a siódmego odpoczął. Kłamali. Po pierwsze, nie było Boga. Tylko bezwzględna natura.
Po drugie, Victor z własnego doświadczenia wiedział, że stwarzanie nowego świata jest żmudnym, wyczerpującym, czasochłonnym i często frustrującym przedsięwzięciem. Wreszcie - spokojny, przygotowany - wrócił do Eriki. Siedziała na krześle w tej samej pozycji co przedtem. Victor zdjął marynarkę i rzucił ją na oparcie fotela. - To może być kiedyś idealne miasto - powiedział. - A pewnego dnia... doskonały świat. Słaba, ułomna ludzkość... broni się przed doskonałością. Ale pewnego dnia... wyprze ją inny gatunek. Nie ostanie się nikt. Erika siedziała bez słowa z uniesioną głową. Nie patrzyła na niego, wodziła wzrokiem po półkach z książkami. Victor zdjął krawat. - Świat wreszcie zostanie oczyszczony z tej niezdarnej, gamoniowatej ludzkości, Eriko. Jakżebym chciał, byś razem z nami mogła to oglądać. Tworząc dla siebie oblubienicę, wprowadził pewne modyfikacje i ukształtował ją nieco inaczej niż pozostałych członków Nowej Rasy. Uduszenie przedstawiciela Nowej Rasy stanowiło nie lada problem. Nawet gdyby obiekt był posłuszny i nie stawiał oporu, mogło to trwać bardzo długo, czasem wręcz okazać się niemożliwe. Tymczasem budowa szyi - tchawicy, tętnic szyjnych - każdej Eriki sprawiała, że uduszenie jej było równie łatwe jak pozbawienie w ten sposób życia przedstawiciela Starej Rasy. Victor mógł unicestwić żonę na wiele sposobów, ale pragnął zrobić to własnymi rękami, a uduszenie najlepiej spełniało ten warunek. Stanąwszy za oparciem, pochylił się nad Eriką i ucałował ją w kark. - To dla mnie bardzo trudne, Eriko. Kiedy nie odpowiedziała, wyprostował się i ujął krawat w obie dłonie. Jedwabny. Elegancki. I mocny. - Jestem stwórcą i niszczycielem, ale wolę tworzyć. Zarzucił jej krawat na szyję. - Moją największą słabością jest współczucie - ciągnął. - Muszę się od niego uwolnić, jeśli chcę stworzyć lepszy świat, oparty na rozumie.
Rozkoszował się tą chwilą, lecz Erika zepsuła ją, mówiąc: - Wybaczam ci to. Jej bezczelność tak nim wstrząsnęła, że na chwilę odjęło mu mowę. Ale kiedy przemówił, nic nie mogło przerwać potoku jego słów. - Wybaczasz mi? Ja nie potrzebuję przebaczenia, a ty nie możesz mi go udzielić. Czy człowiek jedzący stek potrzebuje przebaczenia krowy, z której pochodziło mięso? Ty głupia suko. Nawet gorzej niż suko, bo choćbyś żyła tysiąc lat, z twojego łona nie wyjdzie nawet najmniejszy szczeniak. - Ale nigdy nie wybaczę ci, że mnie stworzyłeś - odparła cicho, spokojnie, niemal czule. Co za czelność! Jej niewyobrażalna zuchwałość pozbawiła Victora całej rozkoszy, jaką miało mu przynieść pozbawienie jej życia. Dla niego bowiem tworzenie i unicestwianie stanowiły dwa oblicza tego samego - cudownej, nieograniczonej władzy. To ona leżała u źródeł wszystkich jego działań. Władza pozwalała mu rzucać wyzwanie naturze, kształtować nowe istoty zgodnie z własną wolą; władza pozwalała kierować innymi, decydować o losach Starej i Nowej Rasy; władza pomagała mu zapanować nad własnymi słabościami. Dusił Erikę, odcinał dopływ krwi do mózgu, miażdżył jej tchawicę. Dusił ją, dusił z taką wściekłością, z taką ślepą furią, że gdy wreszcie dopełnił swego dzieła, w niczym nie przypominał człowieka posiadającego pełnię władzy, tylko dyszącą bestię, zaspokajającą swe najniższe instynkty, niesłuchającą głosu rozsądku. Skazana na śmierć Erika w ostatniej chwili zadała mu śmiertelny cios, pokonała go i upokorzyła - coś, czego od dwustu lat nie dokonał żaden człowiek. Ogarnięty furią, dławiąc się z wściekłości, Victor zrzucił z półek książki, setki książek, darł je i deptał nogami. Darł je i deptał. Brał następne i darł je. Później wrócił do sypialni. Wziął prysznic. Rozsadzała go energia, nie potrzebował odpoczynku. Ubrał się, choć nie wiedział jeszcze, dokąd pójdzie ani w jakim celu. Z kolejnej karafki nalał koniaku do kolejnego kieliszka.
Interkomem połączył się z Williamem, który tego popołudnia pełnił dyżur. - W bibliotece leży truchło, Williamie. - Tak jest, proszę pana. - Zawiadom moich ludzi ze służb oczyszczania. Niech zabiorą ten nędzny ochłap i pogrzebią na wysypisku. Natychmiast. Stojąc w oknie, patrzył na gęstniejące, niskie chmury, które przesłoniły niebo. Nad miastem zapadł przedwczesny zmrok.
ROZDZIAŁ
85 Tym razem Carson i Michael pojechali na trzecie piętro windą, by uniknąć spaceru po cuchnącej klatce schodowej. Policjanci, pracownicy ekipy kryminalistycznej i wścibscy sąsiedzi już się rozeszli. Budynek sprawiał wrażenie opustoszałego. Kiedy Carson i Michael wysiedli z windy, Deukalion już na nich czekał przed drzwiami mieszkania Harkera. - Nie widziałem przed wejściem batmobilu - mruknął Michael pod wąsem. - Nie chcesz się przyznać, ale ciebie on też przekonał. - Prawie - odparł Michael ku zdumieniu Carson. Najwyraźniej dosłyszawszy uwagę Michaela, Deukalion powiedział: - Przyleciałem batkopterem. Stoi na dachu. - Słuchaj - tłumaczył się Michael - nie chciałem ci dokuczyć. To po prostu silniejsze ode mnie. Jeśli przyjdzie mi do głowy niezły tekst, nie potrafię ugryźć się w język. - To dlatego, że na co dzień spotykasz się z okrucieństwem i nienawiścią - odparł Deukalion. - Żarty stanowią twoją zbroję. Po raz drugi w ciągu godziny Michael nie mógł znaleźć riposty. Carson nie spodziewała się, że dożyje takiego dnia. Może to jeden z siedmiu znaków Apokalipsy? Rozcięła taśmę na drzwiach, wsunęła w zamek pistolet lockaid i wpuściła mężczyzn do środka. - Skrajnie minimalistyczny minimalizm - orzekł Deukalion, gdy weszli do salonu. - Żadnych książek.
- Na strychu ma całą bibliotekę - powiedziała Carson. - Żadnych pamiątek - ciągnął olbrzym - żadnych bibelotów, zdjęć, reprodukcji. Nie znalazł sposobu na życie. To cela mnicha... - ale mnicha, który w nic nie wierzy. - Carson, przyprowadziłaś tu prawdziwego geniusza - odezwał się Michael, próbując odzyskać straconą pozycję. Deukalion zajrzał do kuchni, ale nie wszedł do środka. - Czasem siedzi przy tym stole z butelką whisky. Lecz alkohol nie przynosi wyzwolenia. Tylko krótkotrwałe zapomnienie. Wcześniej ekipa znalazła w kuchni skrzynkę butelek bourbona. - A tam - powiedział Deukalion, patrząc w stronę sypialni - zapewne znajdziecie film pornograficzny. Jeden. - Zgadza się - potwierdziła Carson. - Znaleźliśmy. Kiedy ekipa znalazła kasetę z filmem pornograficznym, Michael zabawiał się, wymyślając do niej tytuły: „Transwestylwania”, „Takie coś z takimi dwoma czymś”, ale teraz milczał. Zaimponowała mu przenikliwość Deukaliona. - Obserwowanie kopulacji go nie podniecało - mówił Deukalion. Jedynie pogłębiało w nim poczucie wyobcowania. Bycia autsajderem.
ROZDZIAŁ
86 Randal Sześć znalazł schronienie przed ruchliwym, pełnym gwaru dziennym światem w kontenerze na śmieci, stojącym na tyłach jakiegoś budynku. Na szczęście kontener wypełniają głównie „czyste” śmieci biurowe, jakieś papiery i kartonowe pudła. Nie ma w nim resztek jedzenia z restauracji ani żadnych cuchnących, oślizgłych odpadków organicznych. Przez cały dzień, dopóki niebo nie zasnuje się chmurami, słońce niemiłosiernie piecze Randala. To pierwszy jego bezpośredni kontakt ze słońcem: jasnym, prażącym; początkowo przerażającym, teraz już trochę mniej. Siedzi wśród papierów, oparty o ścianę kontenera. Jego świat znów skurczył się do znośnych rozmiarów. Randal rozłożył książkę, którą wyniósł z Miłosiernych Dłoni i rozwiązuje krzyżówkę za krzyżówką. Przez uliczkę na tyłach budynku często przejeżdżają samochody, przechodzą nią piesi. Początkowo na każdy odgłos Randal nieruchomieje, bojąc się spotkania, ale po pewnym czasie uświadamia sobie, że nikt mu tu nie przeszkodzi. Randal nie jest tylko pewien, jak sobie poradzi, jeśli przyjedzie śmieciarka. Nie pomyślał o tym, wskakując do kontenera. Pociesza się, że może śmieci nie są wybierane codziennie. Nie zjadł śniadania ani obiadu i coraz bardziej doskwiera mu głód. Ale jeśli wziąć pod uwagę, ile do tej pory już osiągnął, to wytrzyma nawet tę niedogodność. W Miłosierdziu nietknięte posiłki zaniepokoją pracowników i zdra-
dzą jego nieobecność, ale chyba nie od razu. Nieraz, gdy zamykał się w swoim autystycznym świecie, godzinami nie ruszał posiłku. Zdarzało się, że zjadał śniadanie i obiad na godzinę przed kolacją, a kolację dopiero o północy. Opuszczając swój pokój w Miłosierdziu, zamknął drzwi łazienki. Będą sądzili, że tam siedzi. Od czasu do czasu przechodnie wrzucają do pojemnika worki i pojedyncze śmieci. Krawędź kontenera znajduje się wysoko nad ich głowami, więc nie mogą zajrzeć do środka i wypatrzyć Randala. Czasem śmieć trafia w chłopaka, ale to nie stanowi dla niego problemu. Kiedy przechodzień się oddala, Randal odrzuca śmieć na drugi koniec kontenera i przywraca swoje przytulne gniazdko do poprzedniego stanu. Koło trzeciej, czwartej do kontenera zbliża się jakiś mężczyzna, niemiłosiernie fałszując melodię „King of the Road”. Sądząc po odgłosie, ciągnie jakiś wózek. Kółka turkoczą na nierównym bruku. Mężczyzna z wózkiem co pewien czas przerywa piosenkę, rzuca wiązkę nieprzyzwoitych słów i znowu zaczyna śpiewać. Kiedy zatrzymuje się obok pojemnika, Randal Sześć odkłada zbiór krzyżówek i długopis. Intuicja podpowiada mu, że zanosi się na kłopoty. Na krawędzi pojawiają się dwie brudne dłonie. Mężczyzna podciąga się, klnąc i stękając. Wreszcie wynurza się jego tułów. Mężczyzna zauważa Randala. Otwiera szeroko oczy. Ma pewnie ze trzydzieści lat, jest brodaty, bardzo przydałaby mu się kąpiel. - To moje terytorium, dupku - warczy, odsłaniając krzywe, żółte zęby. Randal prostuje się, wciąga faceta do środka i skręca mu kark. Przetacza trupa w drugi koniec pojemnika i przykrywa go workami śmieci. Potem wraca do swojego kąta, wyjmuje książkę z krzyżówkami, otwiera na właściwej stronie i kończy wpisywać hasło „nieład”. Obok kontenera został wózek brodacza. Ktoś może go zauważyć i zaniepokoić się o losy jego właściciela. Randal będzie się tym przejmował, jeśli - albo kiedy - pojawi się ten
problem. A na razie ma krzyżówkę. Czas płynie. Gęste chmury zasłaniają niebo. Choć nadal jest ciepło, temperatura wyraźnie spada. Randal Sześć nie jest szczęśliwy, ale czuje zadowolenie i spokój. Już wkrótce po raz pierwszy poczuje prawdziwe szczęście. Oczami wyobraźni widzi plan miasta i swoją drogę do szczęścia, u której kresu znajduje się dom O'Connora, jego gwiazda przewodnia.
ROZDZIAŁ
87 Dzięki znakomitemu metabolizmowi przedstawiciele Nowej Rasy rzadko się upijali. Mieli niezwykle mocne głowy, a nawet jeśli już znaleźli się w stanie upojenia alkoholowego, trzeźwieli znacznie szybciej niż Stara Rasa. Ksiądz Duchaine i Harker cały dzień spędzili w gabinecie na plebanii, osuszając kolejne butelki wina mszalnego. To naruszenie zapasu budziło w księdzu niepokój, po pierwsze dlatego, że stanowiło sprzeniewierzenie dobra parafii, a po drugie dlatego, że wino po przeistoczeniu stałoby się świętą krwią Chrystusa. Ksiądz Duchaine - pozbawiona duszy, stworzona przez człowieka istota, której powierzono obowiązki duchownego - z roku na rok, z miesiąca na miesiąc czuł coraz większe rozdarcie między tym, kim był, a kim pragnął się stać. Abstrahując od rozterek moralnych związanych z wykorzystywaniem wina mszalnego do zwykłej popijawy, ksiądz Duchaine musiał przyznać, że trunek okazał się za słaby na ich potrzeby. Późnym popołudniem on i Harker zaczęli dolewać do niego wódki z księżowskiego barku. Siedząc w fotelach obaj - ksiądz i policjant - wciąż na nowo próbowali uporać się z tym, co im najbardziej doskwierało. - Ojciec wkrótce mnie znajdzie - przepowiadał Harker - powstrzyma mnie. - Mnie też - dodawał ponuro duchowny. - Ale nie czuję wyrzutów sumienia z powodu tego, co zrobiłem.
- „Nie zabijaj”. - Nawet jeśli Bóg istnieje, Jego przykazania nas nie dotyczą - argumentował Harker. - Nie jesteśmy jego dziećmi. - Nasz stwórca również zabronił nam zabijać. Chyba że na jego rozkaz. - Ale nasz stwórca nie jest Bogiem. Bardziej przypomina... - właściciela plantacji. Morderstwo nie jest grzechem... tylko nieposłuszeństwem. - Ale i tak pozostaje przestępstwem - upierał się ksiądz Duchaine. Niepokoiły go wymówki i samousprawiedliwienia Harkera, choć musiał przyznać, że porównanie Victora do właściciela plantacji było całkiem trafne. Siedząc na brzeżku fotela, trzymając w ręku szklaneczkę z winem wzmocnionym wódką, Harker nachylił się do Patricka i zapytał: - Wierzysz w szatana? - Ludzie dopuszczają się straszliwych czynów. Mam na myśli prawdziwych ludzi, Starą Rasę. Jak na dzieci Boże postępują naprawdę bardzo, bardzo okrutnie. - Ale zło - dociskał Harker. - Czyste zło, zło obdarzone rozumem. Czy szatan naprawdę działa w świecie? Ksiądz wypił łyk trunku. - Kościół dopuszcza egzorcyzmy, ale ja nigdy ich nie odprawiałem. - A czy on jest szatanem? - zapytał Harker z pijacką powagą, w której pobrzmiewał też autentyczny strach. - Victor? - Ksiądz Duchaine znalazł się na niepewnym gruncie. - To bezwzględny człowiek, którego trudno polubić. Jego żarty wcale nie są śmieszne. Harker wstał z fotela i podszedł do okna. Popatrzył na niskie, ciemne chmury, które zasnuły niebo. - Jeśli on jest szatanem... - przemówił po chwili - to kim my jesteśmy? Ostatnio czuję się taki... zagubiony. Ale nie uważam siebie za wcielone zło. Nie jestem jak Hitler czy Lex Luthor. Po prostu czuję się... niepełny. Ksiądz Duchaine przysiadł na brzeżku fotela.
- Sądzisz, że... gdybyśmy żyli w odpowiedni sposób, po pewnym czasie rozwinęłaby się u nas dusza, której nie mógł nam podarować Victor? Harker odsunął się od okna, dolał wódki do szklanki. - Rozwinęłaby się w nas dusza? - powtórzył z powagą. - Jak... kamienie żółciowe? Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. - Oglądałeś bajkę „Pinokio”? - Nie mam cierpliwości do ich filmów. - Pinokio to drewniana marionetka - wyjaśnił Patrick - która pragnie stać się prawdziwym chłopcem. Harker skinął głową, jednym haustem opróżniając połowę szklanki. - Tak jak Kubuś Puchatek chce stać się prawdziwym niedźwiedziem. - Nie. Puchatek ma urojenia. Ubzdurał sobie, że jest prawdziwym niedźwiedziem. Je miód. Boi się pszczół. - A czy Pinokio stał się prawdziwym chłopcem? - Tak - odparł ksiądz Duchaine. - Choć musiał przedtem pokonać wiele przeszkód. - Budujące - uznał Harker. - Tak. Bardzo. Harker przygryzł wargę, nad czymś się zastanawiając. - Potrafisz dochować tajemnicy? - odezwał się wreszcie. - Oczywiście. Przecież jestem księdzem. - Ale to trochę przerażające. - Samo życie jest przerażające. - Święte słowa. - Właśnie temu poświęciłem kazanie w ubiegłą niedzielę. Harker odstawił szklankę i stanął przed Duchaine'em. - Ale ja czuję się bardziej podekscytowany niż przerażony. To zaczęło się dwa dni temu i nabiera przyspieszenia. Patrick z ciekawością podniósł się z fotela. - Zmieniam się - powiedział Harker. - Tak jak Pinokio. - Zmieniasz się? W jakim sensie? - Victor pozbawił nas możliwości rozmnażania. A mimo to ja... -
coś urodzę. Z mieszanką dumy i niepokoju Harker podciągnął luźną koszulkę. Na skórę i tkankę tłuszczową na brzuchu Harkera od środka napierała twarz. Przypominało to ożywioną pośmiertną maskę: ślepe oczy poruszały się pod skórą, usta otwierały się jak w niemym krzyku. Ksiądz Duchaine cofnął się przerażony i automatycznie się przeżegnał. Zadźwięczał dzwonek przy drzwiach. - Urodzisz? - powiedział poruszony duchowny. - Czemu sądzisz, że to poród, a nie jakieś biologiczne kuriozum? Twarz Harkera nagle zalśniła od potu. Urażony i dotknięty opuścił koszulkę. - Nie boję się. Czego miałbym się bać? - Ale nie ulegało wątpliwości, że czuje lęk. - Zabijałem. Teraz tworzę. W ten sposób przybliżam się do człowieczeństwa. Ktoś znowu nacisnął dzwonek przy drzwiach. - Może to jakieś anomalie w strukturach komórek. Przerzuty tłumaczył ksiądz Duchaine. - Jakaś straszliwa ukryta wada. - Zazdrościsz mi. Ot co. Jesteś zmuszony do czystości i dlatego mi zazdrościsz. - Musisz się do niego zgłosić. Poprosić o pomoc. On będzie wiedział, co zrobić. - Jasne, że będzie wiedział - odparł Harker. - Już czeka na mnie miejsce na wysypisku śmieci. Dzwonek zadźwięczał po raz trzeci, teraz bardziej natarczywie. - Czekaj tu - polecił duchowny. - Zaraz wrócę. Zastanowimy się, co z tym zrobić. Coś wymyślimy. Wychodząc z gabinetu, starannie zamknął za sobą drzwi i przeszedł przez salonik do holu, by powitać niespodziewanego gościa. Na ganku stał Victor. - Dobry wieczór, Patricku. - Panie. Tak - dukał ksiądz, próbując ukryć niepokój. - Dobry wieczór. - I to wszystko?
- Słucham? Co? - A kiedy Victor zmarszczył brwi, Duchaine wreszcie zrozumiał. - A, tak. Oczywiście. Wejdziesz, panie? Zapraszam.
ROZDZIAŁ
88 Cienie owadzich skrzydeł malowały ruchomy tatuaż na twarzach Chrystusa, Buddy i Amen-Ra. W kryjówce nad mieszkaniem Harkera Carson, Michael i Deukalion stanęli przed ścianą oklejoną portretami bóstw. Jonathan musiał spędzać przed nią długie godziny. - Bije z tego niewyobrażalna tęsknota - powiedziała Carson. - Po prostu czuć jego rozpacz. - Nie wzruszaj się tak - ostudził ją Deukalion. - Przyjąłby każdą filozofię, która zapełniłaby wewnętrzną pustkę. Zdarł obrazek przedstawiający Jezusa w ogrodzie Getsemani, a potem wizerunek Buddy. Spod nich wynurzyły się inne wizerunki i twarze. W pierwszej chwili z niczym one się Carson nie kojarzyły. - Bóg stanowił jego ostatnią obsesję - wyjaśnił Deukalion. Oderwawszy następne zdjęcia, Carson zobaczyła pod spodem mieszankę nazistowskich ikon oraz symboli: swastyki, fotografie Hitlera i maszerujących żołnierzy. - Za wizerunkami tradycyjnych bóstw kryje się twarz innego boga, który go zawiódł. Boga rewolucji społecznej i czystości rasowej. A tych jest wielu. - Skąd wiedziałeś, że pod tymi zdjęciami kryje się druga warstwa? spytał Michael, nie do końca wierząc w przenikliwość Deukaliona. - Nie tylko druga. Trzecia również. Kiedy zdarli portrety Hitlera i jego sługusów, zobaczyli jeszcze bardziej upiorną kolekcję wizerunków: obrazy szatana, diabłów, sym-
bole sataniczne. - Tragedia istoty pozbawionej duszy nieodmiennie prowadzi do desperacji, a ta z kolei rodzi obsesję. W wypadku Harkera zatrzymaliśmy się na samej powierzchni. - To znaczy...? - spytała Carson, odrywając wizerunek rogatej bestii. - Pod spodem są kolejne warstwy? - Dotknij, ściana jest miękka jak wywatowana - powiedział Michael. Deukalion skinął głową. - Wyklejał ją dwadzieścia razy, może więcej. Niewykluczone, że pod spodem znów znajdziecie bogów i boginie. W błędnym kole rozpaczy, kiedy nowa nadzieja zawiedzie, znów wraca stara. Nieoczekiwanie pod trzecią warstwą Orson zobaczyła portret Zygmunta Freuda i zdjęcia innych mężczyzn o pełnych powagi obliczach. - Freud, Jung, Skinner, Watson - recytował Deukalion, rozpoznając kolejne wizerunki. - Rorschach. Psychiatrzy, psychologowie. Najbardziej bezużyteczne ze wszystkich bóstw.
ROZDZIAŁ
89 Ksiądz Duchaine cofnął się, przepuszczając Victora. Pan Nowej Rasy wszedł do środka i z ciekawością rozejrzał się po wnętrzu. - Przytulne. Całkiem miłe. Ślub ubóstwa nie wyklucza pewnych przyjemności. - Dotknął palcem białej koloratki księdza. - Traktujesz swoje śluby poważnie, Patricku? - Ależ skąd, panie. Jakbym mógł? Zresztą nawet nie byłem w seminarium. Nie składałem ślubów. Powołałeś mnie do życia z gotową przeszłością. - I warto, byś o tym pamiętał - odparł Victor tonem, w którym duchowny usłyszał nutkę groźby. Czując się tu panem, Victor bez zaproszenia przeszedł do salonu. Ksiądz podreptał za nim. - Czemu zawdzięczam ten zaszczyt, panie? - Policja wciąż jeszcze nie schwytała detektywa Harkera - odparł Victor, rozglądając się po pokoju. - Dopóki sami go nie zatrzymamy, nie możemy spać spokojnie. - Chcesz, bym zmobilizował naszych ludzi do poszukiwań, panie? - Naprawdę sądzisz, że to dobry pomysł, Patricku? Ja nie jestem przekonany. - Mogę ci służyć kawą, panie? - zapytał Duchaine, gdy Victor podszedł do drzwi gabinetu. - A może brandy? - Czy ten właśnie alkohol czuć w twoim oddechu, Patricku? Piłeś brandy? - Nie. Nie, panie. Piłem... Piłem wódkę.
- W tym momencie możesz mi służyć tylko jednym, Patricku. Oprowadź mnie po swojej uroczej plebanii. Victor nacisnął klamkę i otworzył drzwi gabinetu. Wstrzymawszy oddech, ksiądz Duchaine poszedł za swoim stwórcą i przekroczył próg pokoju... Harker zniknął. - Tworząc cię, zadbałem, byś otrzymał znakomite wykształcenie teologiczne - mówił Victor, krążąc po gabinecie. - Znacznie lepsze niż to, które zdobyłbyś na uniwersytecie czy w seminarium. Zatrzymał się. Przyjrzał się butelkom wina i wódki, stojącym na niskim stoliku. Na blacie została tylko jedna szklanka. Przerażony ksiądz Duchaine zauważył jednak, że w miejscu, gdzie stała szklanka Harkera, został wilgotny, okrągły ślad. - Korzystając z dogłębnej wiedzy, w którą cię wyposażyłem - ciągnął Victor - odpowiedz mi na pytanie: czy którakolwiek religia głosi, że Boga można oszukać? - Oszukać? Nie. Oczywiście że nie. Ślad mogła przecież zostawić szklanka księdza Duchaine'a. Może przestawił ją tam, gdzie stała teraz, zostawiając tylko wilgotny odcisk. Miał nadzieję, że Victor weźmie pod uwagę takie wytłumaczenie. - Jestem ciekaw... Spędziłeś parę lat wśród swoich owieczek. Sądzisz, że okłamują swego Boga? Ksiądz miał wrażenie, że stąpa po zawieszonej wysoko linie. - Nie. Nie, szczerze pragną dotrzymywać obietnic, które Mu składają. Ale są słabi. - Bo są ludźmi. A ludzie są słabi. W każdym razie ludzie Starej Rasy. Dlatego z czasem moi ludzie ich zniszczą i zajmą ich miejsce. Co prawda Harker wymknął się z gabinetu, ale mógł nadal ukrywać się gdzieś w domu. Kiedy Victor wrócił do salonu, a z niego nie przeszedł do holu, tylko do jadalni, ksiądz Duchaine poczłapał za nim z niepokojem. Jadalnia okazała się pusta. Victor pchnął drzwi do kuchni, a duchowny szedł za nim jak pies, który boi się, że jego bezwzględny pan znajdzie powód, by go ukarać. Harker uciekł. Drzwi prowadzące z kuchni na podwórze były otwarte
na oścież. W powietrzu unosił się zapach nadciągającej burzy. - Nie powinieneś zostawiać drzwi otwartych - ostrzegł Victor. Nawet wśród bożych dzieci nie brakuje przestępców, gotowych okraść także plebanię. - Kiedy usłyszałem dzwonek do drzwi - odparł ksiądz, zdumiony, z jaką łatwością przychodzi mu kłamstwo - byłem akurat na dworze. Wyszedłem zaczerpnąć świeżego powietrza. - Moje stworzenia nie potrzebują świeżego powietrza. Ukształtowałem was tak, byście zachowywali znakomitą kondycję bez konieczności ćwiczeń i diety, zarówno na świeżym powietrzu jak i w smrodzie. Zabębnił palcami po torsie księdza. - Jesteś cudownie sprawną organiczną machiną. - I odczuwam niewysłowioną wdzięczność za to, czym jestem. Victor wrócił z kuchni do holu, potem przeszedł do przedpokoju. - Patricku, rozumiesz, dlaczego tak bardzo mi zależy, by moje stworzenia infiltrowały wszystkie sfery życia ludzkiego, także środowisko religijne? Odpowiedź księdza nie wynikała z jego przemyśleń, ale z tego, jak go zaprogramowano. - Aby za wiele, wiele lat, kiedy nadejdzie czas, by zlikwidować niedobitki Starej Rasy, nie było miejsca, w którym ludzie mogliby znaleźć wsparcie i schronienie. - Nie obroni ich rząd - potaknął Victor - bo my będziemy u władzy. Nie uratuje ich policja, wojsko... ani Kościół. - Musimy uniknąć destrukcyjnej wojny domowej - wyrecytował ksiądz Duchaine wyuczoną lekcję. - Właśnie. Zamiast gorszącej wojny... niezgorsza eksterminacja. Victor otworzył drzwi frontowe. - Patricku, jeślibyś kiedykolwiek czuł w sobie jakąś... pustkę... Zakładam, że zwróciłbyś się do mnie. - Pustkę? - powtórzył czujnie duchowny. - W jakim sensie? - Zagubienie, poczucie braku sensu. Brak celu. - O, nie, panie. Doskonale wiem, jaki jest sens mego życia i realizuję cel, jaki mi wyznaczyłeś. Victor przez dłuższą chwilę patrzył Duchaine'owi prosto w oczy.
- Dobrze - powiedział wreszcie. - To bardzo dobrze. Ci, których przeznaczyłem na duchownych, są narażeni na olbrzymie ryzyko. Religia potrafi uwieść. - Uwieść? W jaki sposób? Wiara to zwykły stek bzdur, pozbawionych sensu i logiki. - I jeszcze gorzej - przyznał mu rację Victor. - Zresztą nawet gdyby istniał Bóg i życie pozagrobowe, Bóg nie wybaczyłby ci tego, co teraz czynisz. Odrzuciłby cię i zepchnął do piekła. - Wyszedł na ganek. Dobranoc, Patricku. - Dobranoc, panie. Zamknąwszy drzwi za swoim stwórcą, ksiądz Duchaine stał w przedpokoju tak długo, aż rozbolały go nogi i musiał usiąść. Podszedł do schodów i przysiadł na stopniu. Ścisnął ręką dłoń, by powstrzymać jej drżenie. Sam nie zauważył, kiedy dłonie splotły się w modlitewnym geście. Uświadomił sobie, że nie zamknął drzwi na klucz. Przerażony, że jego stwórca wróci i przyłapie go na zdradzie, zacisnął dłonie w pięści i bębnił nimi w kolana..
ROZDZIAŁ
90 Stojąc przy składanym stoliku, który zastępował Harkerowi biurko, Deukalion przeglądał książki policjanta. - Anatomia. Budowa komórek. Biologia molekularna. Morfologia. Ta dotyczy psychoterapii. Ale wszystkie inne... to anatomia człowieka. - Po co używał tego ekranu? - spytała Carson, pokazując galerię klisz rentgenowskich ze zdjęciami czaszek, kręgosłupów, klatek piersiowych i kończyn. - Czuje, że czegoś mu brak - wyjaśnił Deukalion. - Od dawna usiłuje odkryć, co to takiego. - Dlatego studiował podręczniki anatomii, porównywał zdjęcia rentgenowskie zwyczajnych ludzi i swoje... - A kiedy to nie przyniosło rezultatów - dokończył Michael - zaczął rozcinać ludzi i zaglądać im do środka. - Harker uśmiercał ludzi, którzy, jak mu się zdawało, mieli to, czego jemu brakowało. Oczywiście nie dotyczy to Allwine'a. - Z zeznania Jenny wynika - powiedział Michael - że Harker chciał zobaczyć, co sprawiało, że była szczęśliwsza niż on. - Czyli Harker nie wybierał ofiar przypadkowo? - zapytała Carson. - To byli ludzie, których znał? - Tak, ludzie, których znał - potwierdził Deukalion. - Ludzie, którzy wyglądali na szczęśliwych, spełnionych, zadowolonych z życia. - Barman. Pracownik pralni chemicznej - zastanawiał się Michael. - Najprawdopodobniej Harker często wpadał do tamtego baru. A nazwisko gościa z pralni chemicznej pewnie pojawia się w jego ksią-
żeczce czekowej. Znał tamtych mężczyzn, tak samo jak znał Jennę Parker. - A to lustro Alicji z krainy czarów? - zapytał Michael, pokazując duże trzyskrzydłowe lustro w głębi pomieszczenia. - Stawał przed nim nago - wyjaśnił Deukalion. - Obserwował swoje ciało, szukając... jakichś różnic, braków... Czegoś, co by wyjaśniło, dlaczego czuje się niepełny. Ale to było, jeszcze zanim postanowił szukać... w środku. Carson zajęła się książkami. Przeglądała je, otwierając na stronach, które Harker zaznaczył żółtymi karteczkami - zapewne były to zagadnienia, które szczególnie go interesowały. - Co zrobi teraz? - zapytał Michael. - To, co robił do tej pory - odparł Deukalion. - Przecież ucieka, musi się ukrywać. Nie ma czasu na... dalsze badania. Carson zaczęła przeglądać podręcznik psychoterapii. - Jest zdesperowany - wyjaśnił Deukalion. - A im silniejsza desperacja, tym silniejsza staje się też obsesja. Jedna zakładka różniła się od innych. Nie była to żółta karteczka, tylko kartka z terminem trzeciej wizyty - tej, na której Harker się nie pojawił - wyrwana z bloczku Kathleen Burke. Carson odwróciła się i jeszcze raz popatrzyła na wyklejoną zdjęciami ścianę. Zdjęcia pod trzecią warstwą, tą z demonami i szatanami. Freud. Jung. Psychoanalitycy.... W głowie zadźwięczały jej słowa, które ubiegłej nocy wypowiedziała Kathy, stojąc przed tym właśnie budynkiem: „Ale wydawało mi się, że ja i Harker... dobrze się rozumiemy”. Michael, który zawsze czytał w Carson jak w książce, tylko spojrzał na nią i zapytał: - Coś nie tak? - Kathy. Ona będzie następna. - Co znalazłaś? Pokazała mu kartkę z terminem wizyty.
Wyjął ją Carson z dłoni i chciał pokazać Deukalionowi. Ale jego już nie było.
ROZDZIAŁ
91 Do zachodu słońca jeszcze daleko, ale promienie przefiltrowane przez gęste, ołowiane chmury zdają się bardziej rzucać cień niż oświetlać. Sklepowy wózek, wyładowany puszkami po piwie, butelkami i innymi śmieciami, przez długie godziny stał obok kontenera, nie budząc niczyjego zainteresowania. Randal Sześć, który właśnie wyskoczył z kontenera, postanawia ukryć wózek w mniej widocznym miejscu. Może to opóźni odkrycie zwłok mężczyzny w pojemniku na śmieci. Zaciska dłonie na rączce wózka, zamyka oczy, wyobraża sobie jedenaście kratek na chodniku i zaczyna literować hasło „zakupoholik”. Nie kończy, bo wydarza się coś zdumiewającego. Kółka wózka turkoczą na nierównym bruku, ale sam jego ruch jest zdumiewająco, zachwycająco płynny. Tak płynny i gładki, że Randal nie może już wyobrazić sobie swojej wędrówki jako przemieszczania się litera po literze, kratka po kratce. Ta nowa sytuacja go niepokoi, mimo to nie zatrzymuje wózka, choć kółka przetaczają się po kostkach brukowych, zamiast przeskakiwać z jednej na drugą. Randal odkrywa... pęd. Kiedy dochodzi do drugiego „o” w wyrazie „zakupoholik”, przestaje literować, bo nie wie już, w której wyimaginowanej kratce się znajduje. Jednak, ku swemu zdumieniu, chociaż przestaje literować, nie przestaje posuwać się naprzód. Otwiera oczy. Spodziewa się, że skoro przestanie widzieć przed oczami pola, gwałtownie zahamuje. Tymczasem jedzie dalej.
W pierwszej chwili sądzi, że to wózek przejął kontrolę nad sytuacją. Choć nie ma silnika, musi popychać go jakaś tajemnicza, czarodziejska moc. To budzi przerażenie. Randal stracił panowanie. Jest zdany na łaskę i niełaskę wózka z supermarketu. Musi jechać tam, dokąd ten go zawiezie. Na skrzyżowaniu wózek mógłby skręcić w lewo albo w prawo. Tymczasem on jedzie prosto, w przedłużenie alejki na tyłach kamienic. Randal pozostaje na trasie, którą sam wyznaczył, a która ma go doprowadzić do domu O'Connora. Jedzie dalej. Kółka uparcie toczą się, toczą po bruku. Chłopak nagle uświadamia sobie, że to nie wózek go ciągnie, tylko on - Randal - go pcha. Eksperymentuje. Kiedy próbuje zwiększyć prędkość, wózek toczy się szybciej. Kiedy wybiera bardziej stateczne tempo, wózek przyhamowuje. Choć szczęście nadal jest poza jego zasięgiem, Randala ogarnia niezwykłe, nieznane uczucie, które chyba może nazwać satysfakcją. Tocząc wciąż wózek naprzód, czuje na języku przedsmak prawdziwej wolności. Zapadła noc, ale nawet ciemności, nawet pusta uliczka tego obcego świata, tak odmiennego od Miłosiernych Dłoni, niosą zbyt wiele widoków, odgłosów i zapachów. Aby nie ulec panice, Randal nie patrzy ani w prawo, ani w lewo. Całą uwagę skupia na wózku i stukocie kółek. Jedzie dalej. Wózek z supermarketu to jego krzyżówka na kółkach, która wiezie nie tylko zgniecione, aluminiowe puszki i szklane butelki, ale także nadzieję Randala na szczęście i jego nienawiść do Arniego O'Connora. Jedzie dalej.
ROZDZIAŁ
92
W bungalowie za furtką z motywem jednorożca, za szafirowymi okiennicami wyciętymi w gwiazdy i księżyce, przy kuchennym stole siedziała Kathy Burke, skubiąc migdałowe herbatniki, popijając kawę i czytając książkę o niezwykłych przygodach w królestwie czarowników. Kątem oka dostrzegła jakiś ruch. Podniosła wzrok i w progu kuchni zobaczyła Jonathana Harkera. Jego twarz, zwykle zaczerwieniona od słońca albo z gniewu, była kredowoblada. Rozchełstany, spocony, wyglądał, jakby dopadł go atak malarii. Choć w jego oczach czaiło się szaleństwo, choć nerwowo skubał przepoconą koszulkę, odezwał się przymilnym głosem, który zupełnie nie pasował do jego gwałtownego wtargnięcia. - Dobry wieczór, Kathleen. Co porabiasz? Pewnie jesteś jak zwykle zajęta. Nasza pracowita pszczółka. Kathy spokojnie wsunęła do książki zakładkę i odłożyła powieść. - To nie musiało się tak skończyć, Jonathanie. - Może musiało. Może nigdy nie było dla mnie nadziei. - Czuję się po części odpowiedzialna za to, co się stało. Gdybyś kontynuował terapię... Zrobił krok w jej stronę. - Nie. Tak wiele przed tobą ukryłem. Nie chciałem, byś się dowiedziała... kim naprawdę jestem. - Jestem beznadzieją terapeutką - powiedziała, próbując się wkupić w jego łaski. - Jesteś dobrą kobietą, Kathy. Wspaniałym człowiekiem. W świetle ostatnich wydarzeń Kathy nie miała wątpliwości, że ta dziwaczna rozmowa - jej samooskarżenia i pochlebstwa Harkera - to dopiero wstęp. Gorączkowo zastanawiała się, do czego zmierza Harker i jak najlepiej rozegrać sytuację. W tej samej chwili zadzwonił telefon. Oboje spojrzeli na aparat. - Wolałbym, żebyś nie odbierała - powiedział Harker. Kathy posłuchała i nie sięgnęła po słuchawkę.
- Gdybym nie pozwalała ci przekładać sesji, tylko zmusiła do spotkania, zauważyłabym, że... masz problemy. Trzeci sygnał. Harker skinął głową z wymęczonym uśmiechem. - Na pewno byś zauważyła. Jesteś tak spostrzegawcza, tak przenikliwa. I dlatego bałem się z tobą rozmawiać. - Usiądziesz, Jonathanie? - zaprosiła, wskazując mu krzesło naprzeciwko siebie. Piąty sygnał. - Jestem taki zmęczony - wyznał, ale nadal stał krok za progiem. Brzydzisz się mną? Tym, co zrobiłem? - Nie - odparła, ostrożnie dobierając słowa. - Czuję tylko... głęboki żal. Po siódmym, a może ósmym sygnale telefon umilkł. - Żal - ciągnęła - bo ogromnie lubiłam tamtego... Jonathana, którego znałam. - Ale to już przeszłość, prawda? - Nie będę cię okłamywać - powiedziała. Harker ostrożnie, jakby nieśmiało, skradał się w stronę Kathleen. - Zazdroszczę ci twego spełnienia. Wiem, że gdybym zajrzał do twego wnętrza, znalazłbym to, czego mi brakuje. Wstała z miejsca. - Wiesz, że to nie ma sensu, Jonathanie. - Cóż innego mi pozostaje... jeśli nie szukanie? - Pragnę wyłącznie twojego dobra. Wierzysz w to? - Chyba tak... Tak, wierzę. Głęboko zaczerpnęła tchu i zaryzykowała. - W takim razie pozwól, bym zadzwoniła i zawiadomiła, że dobrowolnie oddajesz się w ręce policji. Przez chwilę Harker rozglądał się po kuchni jak zwierzę schwytane w pułapkę. Mógł zaatakować, ale jego napięcie przerodziło się w niepokój. Czując, że może go namówić do poddania się, Kathy prosiła dalej: - Pozwól mi zadzwonić. Tak będzie najlepiej. Przemyślał jej propozycję.
- Nie. Nie, tak nie będzie najlepiej. Spojrzał w głąb kuchni, gdzie coś przykuło jego uwagę. Kathy poszła za jego wzrokiem. Harker patrzył na komplet błyszczących noży w drewnianym stojaku. ■■■
Kiedy wybiegli na ulicę, Michael nawet nie próbował siąść za kierownicą. Od razu rzucił kluczyki Carson. Zajął miejsce pasażera, ściskając między kolanami strzelbę z kolbą wycelowaną w dach. - Nie próbuj ustanawiać rekordu prędkości - zrzędził z przyzwyczajenia. - Centrala na pewno już kogoś tam wysłała. - Mówiłeś coś, Michael? - warknęła, dodając gazu. - „Tak, Carson powiedziałem - szybciej, szybciej”. Czyli dobrze słyszałam. Nie wydawało mi się, właśnie to powiedziałeś. - Co za żałosna próba małpowania mnie - narzekał. - Nie masz mojego wdzięku ani poczucia humoru. ■■■
Trzymając rękę na brzuchu, jakby bolał go żołądek, Harker to zbliżał się do stojaka z nożami, to się od niego odsuwał. - Coś się dzieje - powiedział z niepokojem. - Może jednak to nie odbędzie się tak, jak sobie wyobrażałem. - Ale co? - zapytała ostrożnie Kathy. - Może to jednak nie skończy się dobrze. Wcale a wcale. Coś wychodzi. Twarz wykrzywił mu ból. Krzyknął głucho i chwycił się rękami za brzuch. - Jonathanie? - Ja pękam. Kathy usłyszała pisk opon, gdy jakiś wóz gwałtownie zahamował przed jej garażem. Harker spojrzał w tamtą stronę. Na chwilę przerażenie wzięło górę nad bólem.
- Ojciec? ■■■
Carson nie zaparkowała przed furtką z jednorożcem, tylko z impetem wjechała pod garaż, parkując tak blisko, że nawet czarownik nie przecisnąłby się między zderzakiem samochodu a drzwiami garażowymi. Wysiadając, wyjęła z kabury pistolet. Michael zaś, obchodząc wóz i stając obok Carson, ładował strzelbę. Drzwi frontowe otworzyły się z impetem i wypadła z nich Kathy Burke. - Chwała Bogu - powiedziała Carson. - Harker wybiegł kuchennymi drzwiami - powiedziała psycholog. W tej samej chwili rozległ się tupot. Carson obejrzała się, szukając źródła dźwięku. Zza budynku wybiegł Harker. Przemknął przez trawnik i wypadł na ulicę, zanim Carson zdążyła do niego strzelić. Teraz, gdy znalazł się na terenie publicznym, nie mogła ryzykować strzału - istniało zbyt duże niebezpieczeństwo zranienia postronnego obserwatora. Michael ruszył pędem. Za nim Carson. Gonili Harkera, uciekającego senną uliczką w dzielnicy willowej. Mimo diety złożonej z pączków i niezdrowych obiadów jedzonych na kolanie; mimo niezliczonych godzin spędzonych za biurkiem na wypełnianiu kilometrowych raportów - przekleństwa współczesnej policji - Carson i Michael byli naprawdę szybcy. Jak filmowi gliniarze, jak wilk pędzący za królikiem. Niebo rozdarła błyskawica. Cień magnolii zatańczył na chodniku, a nad miastem przetoczył się grzmot tak potężny, że zadrżała pod nim ziemia. Mimo to z chmur nie chlusnęła ulewa. Jeszcze nie teraz. Osiedle bungalowów się skończyło, teraz pędzili między niskimi blokami. Harker biegł niezmordowanie jak wytrawny maratończyk, stale powiększając przewagę. Wymknąłby się im, gdyby nie popełnił błędu, skręcając w zaułek, który kończył się murem.
Dopadł do dwumetrowej ściany, wspiął się na nią jak małpa... I nagle zawył z bólu. Spadł ze ściany, potoczył się, ale zaraz zerwał na nogi. Carson krzyknęła „stój!”, choć doskonale wiedziała, że Harker nie usłucha. Musiała jednak trzymać się przepisów. Harker znowu wspiął się na murek, na ułamek sekundy wyprostował się i zeskoczył na drugą stronę. - Zabiegnij mu drogę! - krzyknęła Carson do Michaela, a on posłusznie zawrócił, szukając najkrótszej drogi do alejki znajdującej się po drugiej stronie muru. Carson schowała broń do kabury, przyciągnęła do ściany kosz na śmieci, wskoczyła na niego, podciągnęła się i przerzuciła nogę przez mur. Choć była przekonana, że Harker im uciekł, okazało się, że mężczyzna znowu upadł. Leżał na wznak, wijąc się niczym wąż. Jeśli Deukalion nie kłamał i ich gatunek mógł blokować odczuwanie bólu, to albo Harker o tym zapomniał, albo ból był tak straszny, że nie sposób było nad nim zapanować. Kiedy Carson zeskoczyła z muru, Harker znów zerwał się na nogi i chwiejnym krokiem próbował uciekać do skrzyżowania. Byli blisko portu. Biura zaopatrzenia statków, biura pośredników, magazyny. O tej porze nikt nie prowadził interesów, firmy były pozamykane, na ulicach panowała cisza. U wylotu alejki wyrósł Michael. Schwytany w pułapkę Harker rzucił się w lewo, w uliczkę prowadzącą do portu. A ponieważ, jak się okazało, kończyła się ogrodzeniem i czterometrową bramą zamkniętą na siedem spustów, zawrócił przed budynek magazynu. Uzbrojony w strzelbę Michael deptał mu po piętach, więc Carson stanęła, by nie wejść na linię strzału. Harker rozpędzał się i biegł naprzód, jakby nie widział przed sobą pancernych drzwi. Michael, zgodnie z obowiązującymi regułami, wydał rozkaz „Stój!”, potem kazał mu rzucić broń i podnieść ręce do góry. Kiedy Harker natarł na drzwi, te ani drgnęły. Zawył, ale nie odpadł od
metalu, co zrobiłby normalny człowiek. Wyglądał, jakby przykleił się do powierzchni. Po huku uderzenia rozległ się ryk wściekłości Harkera i trzask pękającego metalu. Michael znowu krzyknął. Brakowało mu pięciu kroków do idealnej pozycji strzeleckiej. Rozległ się huk, przypominający wystrzał z broni palnej. To pękły zawiasy. Drzwi magazynu runęły, a Harker zniknął w budynku, w chwili gdy Michael właśnie składał się do strzału. Carson podbiegła do kolegi. - Będzie próbował uciec tyłem. Kiedy Harker znajdzie się w porcie - wśród łodzi, statków i kontenerów - rozpłynie się w powietrzu. Podała Michaelowi swój pistolet. - Czekaj na niego przy wyjściu i strzelaj z obu pistoletów - powiedziała. - Daj mi strzelbę, to spróbuję go wepchnąć w twoje czułe ramiona. Jej propozycja miała sens: Michael był wyższy i silniejszy od niej, więc szybciej niż ona pokona czterometrowe ogrodzenie. Wziął jej pistolet i dał jej strzelbę. - Uważaj na swój zadek. Nie przeżyłbym, gdyby stracił swój ponętny kształt. Czarne niebo rozdarła błyskawica. Oślepiające światło, potężny grzmot. Z chmur chlusnęły strugi deszczu, mogące zachęcić do natychmiastowej budowy arki.
ROZDZIAŁ
93 Na prawo od wyrwanych drzwi Carson namacała włącznik. Była w pomieszczeniu recepcji. Szara posadzka, bladoniebieskie ściany. Kilka krzeseł. Niska barierka. Za nią biurka. Na wprost znajdował się kontuar. Po lewej stronie drzwi. Otwarte. Harker mógł czyhać na nią za kontuarem, ale Carson wątpiła, by się na to zdecydował. Bardziej mu zależało na tym, by uciec, nie chciał jej sprzątnąć. Nie przestając mierzyć ze strzelby, dopadła do drzwi. Ani śladu Harkera. Nieco dalej zauważyła uchylone drzwi jakiegoś biura. Pchnęła je lufą. Ani śladu Harkera. Pusto. Weszła do środka, zapaliła światło. Nasłuchiwała, ale słychać było tylko grzmoty i dudnienie ulewy. Przed sobą zobaczyła dwoje drzwi. Sądząc po oznakowaniu, prowadziły odpowiednio do męskiej i damskiej toalety. Harker nie wstąpiłby na siusiu, nie myłby rąk ani nie podziwiał się w lustrze. Powtarzając sobie, że Harkerowi nie zależałoby na tym, by zakraść się i zaatakować ją od tyłu, bo on chce wyłącznie uciec, Carson minęła drzwi łazienek i poszła do następnych, na końcu korytarza. Obejrzała się za siebie. Raz, potem drugi. Ani śladu Harkera. W drzwiach na końcu korytarza znajdowała się okrągła szyba. Carson popatrzyła przez nią. Ciemność.
Carson zdawała sobie sprawę, że stojąc w progu na tle korytarza, będzie stanowiła łatwy cel, więc pchnąwszy drzwi, od razu przykucnęła i wzorkiem omiotła halę. Ani śladu Harkera. Drzwi się zatrzasnęły. Otoczył ją mrok. Przywarła do ściany akurat w miejscu, gdzie były włączniki. Przesunęła się w bok, przełożyła strzelbę do jednej ręki, a drugą zapaliła światło. Tuż pod sufitem, na wysokości dziewięciu metrów, rozbłysły żarówki, oświetlając olbrzymią halę magazynową, zastawioną wysokimi na sześć metrów paletami. Istny labirynt. Carson skręciła w prawo i sprawdzała alejkę po alejce. Ani śladu Harkera. Ani śladu Harkera. Ani śladu Harkera. Harker. Był w przejściu, jakieś dziesięć metrów od niej. Kuśtykał zgięty wpół, trzymając się za brzuch. Carson pomyślała o ludziach, których zabił, o prymitywnym stole prosektoryjnym w jego sypialni, na którym zamierzał przeprowadzić zabieg na Jennie Parker, i rzuciła się w pogoń. Nie zamierzała się nad nim litować. Kiedy dzieliło ją od Harkera jakieś sześć metrów, krzyknęła jego imię i złożyła się do strzału. Jeśli się podda, tak jak powinien, będzie go trzymała na muszce i w tym czasie zadzwoni z komórki do Michaela, żeby ściągnął posiłki. Harker stanął naprzeciwko niej. Twarz oblepiały mu mokre strąki. Jego sylwetka wyglądała jakoś... dziwnie. Cholerny sukinsyn nie zamierzał się poddawać. Z jego ust wyrwał się przedziwny, upiorny odgłos: ni to jęk bólu, ni to chichot, ni ryk wściekłości. Carson strzeliła. Pocisk trafił w ręce, zaciśnięte na brzuchu. Trysnęła krew. Błyskawicznie, dosłownie w mgnieniu oka, Harker wdrapał się na palety, tam szukając drogi ucieczki. Policjantka przeładowała broń, wycelowała i odstrzeliła kawałek skrzyni, minimalnie pudłując. Harker zniknął jej z oczu. ■■■
Powierzając opatrzności swoje klejnoty rodowe, Michael wsunął za
pasek pistolet Carson i zmierzył wzrokiem ogrodzenie, krzywiąc się, gdy niebo przeorała kolejna błyskawica. Gotów był się założyć, że metalowa siatka, na której zawiśnie, podziała jak piorunochron. Zdołał jednak pokonać ogrodzenie, nie zamieniając się w przysmażoną frytkę, i w strugach ulewnego deszczu, przy wtórze grzmotów pędził do wyjścia z magazynu. Na tyłach budynku znajdowała się betonowa rampa. Na platformę można było wyjść przez gigantyczną rolowaną bramę garażową i normalne drzwi. Harker wybrałby normalne drzwi. Michael wyciągnął pistolet Carson, ale swój pozostawił w kaburze. Nie zamierzał ruszać na zbiega z dwoma pistoletami. Żeby celnie strzelić, musiał trzymać broń w obu rękach. Jeśli Deukalion się nie mylił i Harker okaże się równie trudny do zastrzelenia jak szarżujący nosorożec, Michael opróżni magazynek, posyłając serię w jego oba serca. A jeśli to nie wystarczy i Harker nadal będzie uciekał, Michael nie będzie miał czasu na zmianę magazynku. Rzuci wtedy pistolet Carson i wyciągnie swój. Kolejnych dziesięć kul chyba powinno załatwić sprawę. Przyjmując tę strategię, Michael uświadomił sobie, że choć historyjka o Frankensteinie brzmiała jak majaczenia chorego umysłu, przełknął ją tak ochoczo, jakby była kruchutkim bryzolem. W magazynie zadudnił huk wystrzału ze służbowej strzelby o kalibrze 12 mm. I niemal jednocześnie padł drugi strzał. Michael wsunął rękę do kieszeni i poczuł pod palcami zapasowe naboje. Zapomniał dać je Carson. Miała jeden nabój w komorze i trzy w magazynku. Teraz zostały jej tylko dwa. W środku znowu huknęła strzelba. Carson została z jednym nabojem, bez rezerwy w postaci pistoletu. Zaczajenie się na Harkera przy wyjściu nie wchodziło już w rachubę. Michael sprawdził drzwi. Jak należało się spodziewać, były zamknięte. Co gorsza, okazało się jednak, że są to drzwi pancerne, wzmocnione trzema zamkami antywłamaniowymi. Nagle dostrzegł jakiś ruch. Odskoczył i zobaczył obok siebie potężną sylwetkę Deukaliona - w ciemnościach i strugach deszczu, z tatuażem,
wyglądał jak jakiś niesamowity totem. - Skąd u licha...? - Znam się na zamkach - wpadł mu w słowo olbrzym. I miast zabłysnąć finezją, jakiej kazały się spodziewać powyższe słowa, chwycił klamkę i wykręcił ją z taką siłą, że trzy potężne zamki puściły z trzaskiem i drzwi z jękiem pękającego metalu wypadły z futryny. Deukalion pchnął je na rampę. - A co to, u licha, było? - zdumiał się Michael. - Włamanie - wyjaśnił Deukalion i zniknął w magazynie.
ROZDZIAŁ
94 Kiedy Michael wszedł za Deukalionem do budynku, olbrzym już się rozpłynął w powietrzu. Bez dwóch zdań, ten jegomość nadawał słowu „nieuchwytny” nową wartość. Gdyby Michael zawołał Carson, tylko ostrzegłby Harkera. Zresztą grzmot piorunów i dudnienie ulewy o metalowy dach zagłuszały wszelkie odgłosy. Skrzynie, baryłki i owinięte folią palety wszelkich kształtów i różnych wysokości tworzyły gigantyczny labirynt. Michael zawahał się tylko przez ułamek sekundy, po czym ruszył na poszukiwanie Minotaura. Znalazł setki hermetycznie zamkniętych dwustulitrowych beczek z witaminami, skrzynie z częściami do maszyn, palety z japońskim sprzętem audiowizualnym, kartony ze sprzętem sportowym - ale nie Harkera. Nie wytrzymując skrajnego napięcia, miał ochotę posłać serię w pudła, które - jeśli wierzyć opisowi - zawierały lalki kung-fu. Gdyby to były pudła z maskotkami Barneya Dinozaura, zapewne uległby pokusie. Z góry, przez dudnienie deszczu, przebił się odgłos kroków. Ktoś biegł po paletach. Skrzynie i beczki po prawej stronie alejki chybotały się i obijały o siebie. Michael zadarł głowę i zobaczył coś, co było Harkerem, a jednocześnie nim nie było: jakąś zgiętą, groteskowo zdeformowaną postać z rozszarpanym tułowiem i zbyt dużą liczbą kończyn. To coś po skrzyniach pędziło wprost na Michaela. A może to wcale nie było monstrum,
tylko złudzenie wywołane grą świateł i cieni. Może to jednak był stary, upierdliwy Jonathan, a Michael znajdował się w takim stanie, że jego pobudzona wyobraźnia dopisywała demoniczne szczegóły. Ścisnąwszy w rękach pistolet, próbował wycelować w Harkera, ale zbieg poruszał się zbyt szybko. Michael uznał więc, że strzeli w chwili, gdy Harker skoczy na niego. Ale ten w ostatniej sekundzie zmienił zdanie. Odbił się i przefrunął nad głową Michaela, jednym susem pokonując trzymetrową przestrzeń między alejkami. Zadarłszy głowę, Michael mógł lepiej przyjrzeć się przeciwnikowi. Nie mógł już dłużej łudzić się, że groteskowa przemiana Harkera to twór pobudzonej wyobraźni. Szczegółów nie potrafiłby opisać, ale nie ulegało wątpliwości, że Johnny w tym stanie nie nadawał się do pokazania w wytwornym towarzystwie. Harker wyglądał jak pan Hyde, z którego wynurza się doktor Jekyll, jak Quasimodo skrzyżowany z Upiorem z Opery - bez czarnej peleryny, maski, za to przypominający fantastyczne stwory z powieści H.P. Lovecrafta. Wylądowawszy na skrzyniach po lewej stronie alejki, Harker przyczaił się na czworaka - a właściwie chyba na sześcioraka i przy wtórze dwóch głosów toczących ze sobą jakąś bełkotliwą kłótnię, odpełzł w kierunku, z którego przyszedł. Ponieważ Michael czuł się na tyle mężczyzną, by nie musieć nikogo o tym przekonywać, i ponieważ wiedział, że waleczność stanowiła niezbędny składnik odwagi, przez chwilę miał zamiar po prostu wyjść z budynku, wrócić na komisariat i złożyć rezygnację. A jednak został i pobiegł za Harkerem. Wkrótce zbieg zniknął mu z oczu. ■■■
Nasłuchując odgłosów innych niż burza, wciągając powietrze, które wydychała jego ofiara, Deukalion wolno, cierpliwie poruszał się między rzędami skrzyń i palet. Nie tyle szukał, ile czekał. Tak jak się spodziewał, Harker przyszedł do niego. Od czasu do czasu przez szparę między skrzyniami Deukalion wi-
dział, co się dzieje w sąsiedniej alejce. Kiedy stanął przy jednym z takich prześwitów, z wysokości dwóch metrów spojrzała na niego blada, zalana potem twarz. - Brat? - zapytał Harker. - Nie - odparł Deukalion, spojrzawszy w jego udręczone oczy. - To kim jesteś? - Pierwszym. - Sprzed dwustu lat? - I z innego świata. - Jesteś człowiekiem, jak ja? - Chodź ze mną do końca alejki - powiedział Deukalion. - Pomogę ci. - Czy jesteś człowiekiem, jak ja? Czy zabijasz i stwarzasz? Z szybkością i gibkością kota Deukalion jednym susem wskoczył na palety. W dwie, najwyżej trzy sekundy później był już w następnej alejce. Okazał się zbyt wolny. Harker już zniknął. ■
■■
Carson wypatrzyła w rogu hali spiralne schody. Na metalowych krokwiach nad jej głową zadudniły szybkie kroki. Potem coś zaskrzypiało, na moment do środka wdarł się deszcz. Trzasnęły zamykane drzwi i deszcz znów dudnił tylko po dachu. Policjantka wspięła się po schodach. W strzelbie został jeden nabój. Schody prowadziły do drzwi. Kiedy je otworzyła, smagnął ją deszcz. Stała na dachu. Namacała włącznik. Nad drzwiami zapaliła się żarówka. Zablokowawszy zamek, by drzwi się nie zatrzasnęły i nie odcięły jej drogi powrotu, Carson wyszła na deszcz. Dach był płaski, ale widoczność ograniczała szara kurtyna deszczu, wiatraki i liczne nadbudówki - zapewne mieściły się w nich urządzenia zasilające i klimatyzatory. Widocznie włącznik przy drzwiach obsługiwał i inne lampy, bo w różnych punktach dachu zaświeciły się żarówki. Na niewiele się jednak zdały, ulewa wygrywała także ze światłem.
Carson ostrożnie ruszyła przed siebie. ■
■■
Mokry, przemarznięty - choć deszcz był ciepły - Michael myślał, że od tej pory określenie „przemoczony do suchej nitki” będzie zawsze wywoływać u niego łzy. Ostrożnie poruszał się między drucianymi klatkami, w których stały wiatraki, czujnie przemykał między komórkami. Wybiegł na dach, goniąc za kimś - albo za czymś. Wiedział, że nie jest tu sam. Nie znał przeznaczenia nadbudówek, ale te niewielkie konstrukcje przywodziły mu na myśl wioskę Hobbitów. Okrążywszy pierwszą budkę, szarpnął za drzwi. Zamknięte. Druga budka też była zamknięta. Trzecia również. Kiedy zbliżał się do czwartej, usłyszał skrzypienie zawiasów drzwi, które dopiero co sprawdził - a potem ostrzegawczy krzyk Carson, wołającej go po imieniu. ■■■
W blasku błyskawic krople deszczu rozjaśniały się niczym gigantyczny, kryształowy żyrandol, ale, paradoksalnie, nie oświetlały dachu, tylko pogłębiały chaos i zagubienie. Okrążając kolejną instalację klimatyzacyjną, w oślepiającym blasku kryształków Carson zdołała dostrzec jakąś przyczajoną sylwetkę. Wyraźniej zobaczyła ją, gdy błyskawica zgasła. To był Michael, stał jakieś sześć metrów od niej. W tej samej chwili zauważyła, że z sąsiedniej komórki wynurza się druga postać. - Michael! Za tobą! - krzyknęła. Nawet nie zdążył się odwrócić, gdy Harker - bo to musiał być on chwycił go z nadludzką siłą, uniósł nad głową i podbiegł z nim do krawędzi dachu. Carson przyklęknęła, wymierzyła nisko, by nie ranić kolegi i strzeliła. Trafiony w kolano Harker zachwiał się, puścił Michaela i pchnął tak,
by ten runął w dół. Michael zatrzymał się na niewielkim występie, zaczął się ześlizgiwać, ale w ostatniej chwili przytrzymał się murku, podciągnął i wrócił na dach. Chociaż Harker powinien leżeć, wyjąc z bólu, a jego kolana powinny zamienić się w galaretę, wstał i pędził w stronę Carson. Zrywając się z klęczek, Carson uświadomiła sobie, że wystrzeliła ostatni nabój. Mimo to nie wypuszczała broni, która dawała jej namiastkę poczucia bezpieczeństwa, i cofała się przed zbliżającym się Harkerem. W świetle latarni na dachu i w blasku błyskawic wydawało jej się, że Harker niesie przytulone do piersi dziecko, chociaż ręce miał wolne. Kiedy blady stwór, wczepiony w tors Harkera, odwrócił się, by jej się przyjrzeć, Carson zobaczyła, że to nie dziecko, ale karzeł. Karzeł, który nie miał w sobie nic z uroku krasnoludka. Ta potwornie zdeformowana istota o zaciśniętych ustach i wrednych oczkach musiała być złudzeniem, tworem wyobraźni zrodzonym z błyskawic, deszczu i mroku. Mrugnęła powiekami. Potwór nie zniknął. Harker uparcie się do niej zbliżał. Cofając się, Carson patrzyła na dziwnie pustą twarz detektywa i jego szkliste oczy. Ogarnęło ją dziwne, nieodparte wrażenie, że to coś, wpite w jego tors, kieruje każdym jego ruchem. Carson postawiła nogę na mokrych rurach i poślizgnęła się, omal nie upadając. Harker biegł do niej w susach, niczym lew rzucający się na śmiertelnie przerażoną, bezbronną ofiarę. Carson usłyszała triumfalny pisk, który nie wydarł się z ust Harkera, tylko potwora przyczepionego do piersi mężczyzny - a może się z niej wynurzającego? Nagle jak spod ziemi wyrósł Deukalion. Chwycił detektywa i monstrum, które nim kierowało. Olbrzym uniósł ich w górę z taką samą łatwością, z jaką Harker uniósł Michaela i rzucił z dachu. Carson podbiegła do murku. Dwanaście metrów niżej na chodniku, twarzą do ziemi, leżał Harker. Nie poruszał się, wyglądał jak martwy, ale Carson już raz widziała, jak przeżył śmiertelny upadek.
ROZDZIAŁ
95 Na ścianie budynku znajdowały się opuszczane schody przeciwpożarowe. Carson zatrzymała się tylko na moment, by wziąć od Michaela trzy naboje i załadować strzelbę. Metalowe stopnie były śliskie od deszczu, więc Carson pędziła, przytrzymując się wilgotnej poręczy. Tuż za nią biegł Michael. - Widziałaś to coś? - spytał, przekrzykując grzechotanie metalowej konstrukcji. - Aha. - Tę twarz? - Aha. - Wychodziła z niego. - Co? - Wychodziła z niego! Carson nie odpowiedziała. Nie wiedziała, co odpowiedzieć. Pędziła tylko na złamanie karku w dół. - Ta ohyda mnie dotknęła - powiedział z odrazą Michael. - Nic takiego. - To nie było nic takiego. - Zrobił ci coś? - Jeśli żyje... - Nie żyje. - Taką, w każdym razie, miała nadzieję. - ...zabij to. Kiedy zeskoczyli na chodnik, Harker leżał tam, gdzie runął, ale już nie twarzą do ziemi, tylko na wznak.
Usta miał szeroko otwarte. Deszcz padał na szkliste, nieruchome oczy. Jego wnętrzności od ramion po biodra... zniknęły. Tors i brzuch się zapadły. Na rozerwanej klatce piersiowej wisiały resztki skóry i poszarpanej koszulki. - To coś wyszło z niego - oświadczył Michael. Ich uwagę przykuło metaliczne skrobanie gdzieś przed budynkiem. Przez strugi deszczu Carson zobaczyła bladą, podobną do trolla sylwetkę przycupniętą nad włazem. Monstrum właśnie zdjęło z niego pokrywę. Z odległości dziewięciu metrów, w strugach ulewnego deszczu Carson nie mogła dojrzeć wielu szczegółów, ale wiedziała bez cienia wątpliwości, że to coś na nią patrzyło. Złożyła się do strzału, ale blady upiór wskoczył do włazu i zniknął jej z oczu. - Co to, u licha, było? - spytał Michael. - Nie wiem. I może... Może nie chcę wiedzieć. ■■■
Na miejscu kotłowała się ekipa kryminalistyczna i medyczna, kilkunastu policjantów i, oczywiście, reporterzy. Burza ucichła, z rynien skapywały ostatnie krople deszczu, w kałużach odbijało się światło latarń, ale nic nie wyglądało czysto, powietrze też nie pachniało czystością. Carson miała wrażenie, że już nigdy nic nie wyda jej się czyste. Zjawił się Jack Rogers, by osobiście nadzorować transport zwłok Jonathana Harkera. Tym razem nie pozwoli sobie wykraść dowodu rzeczowego. - Gdzie Deukalion? - spytała Carson, chowając strzelbę do bagażnika. - Pewnie umówił się na kolację z Drakulą. - Po tym wszystkim, co zobaczyłeś, wciąż nie chcesz uwierzyć? - Powiedzmy, że nadal przetwarzam dane. Serdecznie, ale nie całkiem delikatnie, pacnęła go w głowę.
- Najpierw wymień sobie zwoje logiczne na nowe. Zadzwoniła jej komórka. Kiedy odebrała, usłyszała przerażony głos Vicky Chou.
ROZDZIAŁ
96 Gotowa, zaprogramowana, wyposażona w znajomość pięciu języków oraz inne przydatne umiejętności, Erika Pięć leżała w zamkniętej, szklanej kapsule, czekając na ożywienie. Victor pochylał się nad nią z uśmiechem. Doprawdy, czarujące stworzenie. Choć poprzednie cztery Eriki go zawiodły, w tej pokładał olbrzymie nadzieje. Po dwustu latach wciąż odkrywał nowe, lepsze rozwiązania, nieustannie doskonalił swoje dzieło. Wpisał komendę do komputera podłączonego do kapsuły Eriki kapsuły nr 32 - przyglądał się, jak mleczny roztwór, w którym spoczywała jego przyszła żona, zostaje odsączony, a kapsułę wypełnia przezroczysty płyn. Płukanie trwało kilka minut, później w osuszonej kapsule czekała sucha i różowa Erika. W tej samej chwili elektrody oraz system rurek podtrzymujących funkcje życiowe automatycznie się odłączyły, zostawiając krwawiące rany. Krew nie płynęła długo, rany natychmiast się zasklepiły. U przedstawicieli Nowej Rasy takie niewielkie obrażenia goiły się w ciągu kilku sekund. Szklana pokrywa na pneumatycznych zawiasach otworzyła się, wpuszczając do kapsuły powietrze. Erika wciągnęła pierwszy, samodzielny łyk tlenu. Nie ruszając się ze stołka, Victor pochylił się nad kapsułą i przysunął twarz do twarzy Eriki. Jej cudownie gęste rzęsy zatrzepotały. Otworzyła oczy.
W pierwszym momencie błysnął w nich niepokój i strach. To często się zdarzało. Victor odczekał chwilę, dając jej czas na otrząśnięcie się z szoku i oswojenie z sytuacją. - Wiesz, czym jesteś? - zapytał. - Tak. - Wiesz, dlaczego tu jesteś? - Tak. - Wiesz, kim ja jestem? Po raz pierwszy spojrzała mu w oczy. - Tak. Z rewerencją spuściła wzrok. - Jesteś gotowa służyć? - Tak. - Z przyjemnością będę cię wykorzystywał. Znów na niego zerknęła, po czym pokornie odwróciła wzrok. - Powstań - rozkazał. Górna część kapsuły przesunęła się, pozwalając jej wyjść na zewnątrz i stanąć przed swym stwórcą. - Dałem ci życie - powiedział. - Pamiętaj o tym. Ja dałem ci życie i ja będę decydował, co z nim zrobisz.
ROZDZIAŁ
97 Na ciemnym grząskim trawniku przy samej ścianie budynku stał wózek z supermarketu wypełniony aluminiowymi puszkami i butelkami. Carson, za którą szybkim krokiem podążał Michael, zauważyła wózek kątem oka, gdy mijała go, wbiegając na schody. W kuchni czekała na nich Vicky Chou w szlafroku i kapciach. W ręku ściskała duży widelec, jakby zamierzała nim zaatakować napastnika. - Drzwi były zamknięte. Wiem, że je zamykałam - zaklinała się. - W porządku, Vic. Mówiłam ci przez telefon, znam go. To porządny gość. - Wielki, wytatuowany. Prawdziwy olbrzym - wyjaśniała Vicky Michaelowi. - Nie mam pojęcia, jak dostał się do środka. - Pewnie podniósł dach - powiedział Michael - i wszedł przez strych. Deukalion stał w pokoju Arniego, przyglądając się, jak chłopiec pracuje nad zamkiem. Kiedy w drzwiach stanęli Carson i Michael, oderwał od niego wzrok. - Umocnienia - mamrotał Arnie. - Umocnienia. Umocnienia i obrona. - Twój brat - odezwał się Deukalion - dotarł do samego jądra rzeczywistości. - Cierpi na autyzm - odparła Carson, zdumiona tym oświadczeniem. - Autyzm... To dlatego, że za dużo widzi. Za dużo, a jednocześnie
za mało, by zrozumieć to, co widzi. Opacznie pojmuje złożoność chaosu. Chaos budzi w nim przerażenie. Z olbrzymim trudem stara się zaprowadzić w swoim świecie ład. - Znam ten ból - wtrącił się Michael. - Po tym, co dziś zobaczyłem, też z wielkim trudem będę się starał zaprowadzić w swoim świecie ład. - Dwieście lat temu - zwróciła się Carson do Deukaliona - ty i Victor Frankenstein... To dlaczego teraz? Dlaczego tutaj? - Tej nocy, gdy zostałem powołany do życia... być może otrzymałem zadanie zniszczenia Victora, gdy wybije właściwa godzina. - Otrzymałeś? Od kogo? - Od stwórcy naturalnego porządku, z którym Victor z taką furią i zaślepieniem walczy. Deukalion wziął monetę ze słupka, który zostawił wcześniej na stole Arniego. Podrzucił ją, schwycił w powietrzu, zacisnął w pięści. Otworzył dłoń. Miedziak zniknął. - Mam wolną wolę - powiedział Deukalion. - Mógłbym odwrócić się od swego przeznaczenia. Ale nie zrobię tego. Podrzucił następną monetę. Carson wpatrywała się w niego jak zauroczona. Znowu schwytał ją w locie, rozchylił palce. Miedziaka nie było. - Harker i te... te inne stworzenia Victora - odezwał się Michael - to szatańskie istoty. Ale co z tobą? Czy masz...? Kiedy Michael się zawahał, Carson dokończyła za niego: - Zostałeś stworzony przez człowieka, a mimo to... masz duszę? Dał ci ją... tamten piorun? Deukalion zacisnął rękę, a po chwili ją otworzył. W zagłębieniu dłoni spoczywały dwa miedziaki. - Wiem tylko... że cierpię. Arnie przerwał pracę. Wstał z fotela i jak zauroczony wpatrywał się w monety, połyskujące w dłoni Deukaliona. - Dręczą mnie wyrzuty sumienia, ani na chwilę nie opuszcza mnie skrucha. W wielkiej tkaninie życia wszędzie dostrzegam tajemnicę... i wierzę. Położył miedziaki na otwartej dłoni chłopca.
- Victor jest człowiekiem - ciągnął - lecz zmienił się w potwora. Ja byłem potworem, ale teraz czuję się... człowiekiem. Arnie zacisnął palce na monetach i natychmiast otworzył dłoń. Carson aż się zachłysnęła. Pieniądze zniknęły. - Od dwustu lat - mówił Deukalion - żyję w waszym świecie jak wyrzutek. Nauczyłem się cenić słabą ludzkość za jej wieczny optymizm. I za to, że mimo ciągłej walki z przeciwnościami losu nigdy nie traci nadziei. Arnie zamknął pustą dłoń. - Victor zamierza wyniszczyć ludzkość i zaludnić świat swoimi machinami, stworzonymi na wzór żywych ludzi. Chłopiec wpatrywał się w swoją zaciśniętą pięść. Nagle na jego twarzy zagościł uśmiech. - Jeśli nie pomożecie mi go powstrzymać - ciągnął Deukalion - ten szaleniec może osiągnąć swój cel. Arnie znów otworzył dłoń. Leżały na niej miedziaki. - Tych, którzy stawią mu czoło, czeka batalia na śmierć i życie... Deukalion wyjął z dłoni chłopca jedną monetę. - Zdamy się na ślepy los? - zwrócił się do Michaela, potem przeniósł wzrok na Carson. - Jeśli będzie awers, walczycie ze mną. Jeśli rewers... walczę samotnie. Podrzucił monetę, schwytał ją w locie i wyciągnął zaciśniętą pięść. Nie zdążył odkryć monety, bo Carson położyła dłoń na jego pięści. Spojrzała na Michaela. Policjant westchnął. - Nigdy nie chciałem być szkoleniowcem BHP - wyznał, przykrywając dłonią jej rękę. - Pieprzyć los - powiedziała Carson. - Walczymy. ■■■
Ciemna, sucha i cicha - przestrzeń pod schodami tarasu na tyłach domu okazała się dla Randala Sześć idealną kryjówką. Nie brzydzi się pająków. Podróż z Miłosiernych Dłoni zakończyła się triumfem, ale nad-
szarpnęła jego nerwy i wyczerpała pokłady odwagi. Burza omal go nie zniszczyła. Ulewa, światło błyskawic przecinających niebo, dudnienie grzmotów, taniec drzew, które wiatr przyginał do ziemi, rwące strumienie brudnej wody wylewającej się z rynsztoków... Nadmiar bodźców. Natłok danych. Randal nie pamięta już, ile razy był o krok od kapitulacji, gotów paść na ziemię i zwinąć się w kłębek. Potrzebuje czasu, by się pozbierać, odbudować wiarę w siebie. Zamyka oczy, oddycha wolno, głęboko. Z kratki altanki, przylegającej do jego kryjówki, płynie słodki zapach jaśminu. Nad głową Randal słyszy trzy przytłumione głosy, prowadzące jakąś poważną rozmowę. W pokoju na górze jest szczęście. Randal czuje jego promieniowanie. Dotarł do źródła. Tajemnica jest tuż, w zasięgu ręki. Na twarzy kryjącego się w mroku dziecka Miłosierdzia pojawia się uśmiech.