O książce W tej samej chwili w różnych częściach kraju dochodzi do dwóch wydarzeń, które na zawsze zmienią...
19 downloads
21 Views
3MB Size
O książce W tej samej chwili w różnych częściach kraju dochodzi do dwóch wydarzeń, które na zawsze zmienią losy wielu ludzi: w tragicznych okolicznościach na świat przychodzi chłopiec o niezwykłych oczach, a psychopata dokonuje swojego pierwszego morderstwa. Połączy ich przeznaczenie, ale jeden z nich najwyraźniej będzie na uprzywilejowanej pozycji. Enoch Cain wie doskonale, że nowo narodzony Bartholomew Lampion jest jego śmiertelnym wrogiem i jako jedyny może go zniszczyć. Całe swoje życie podporządkowuje obsesyjnym poszukiwaniom, które pociągają za sobą wiele niewinnych ofiar. Bronią Bartholomew jest niezwykły dar, który pozwala mu widzieć więcej niż zwyczajni ludzie, i wsparcie przyjaciół gotowych na wszystko, aby pomóc mu przeżyć. Kilkoro z nich, jak były ksiądz Tom Vanadium i mała dziewczynka Angel, dysponuje umiejętnościami nie mniej zadziwiającymi niż umiejętności Bartholomew.
Książkę tę poświęcam Gerdzie. Spośród tysięcy dni mego życia najbardziej szczególny zawsze był – i na zawsze pozostanie – ten, w którym się spotkaliśmy.
Podczas pisania tej książki towarzyszyła mi piękna muzyka nieżyjącego już Israela Kamakawiwo’ole. Mam nadzieję, że przyjemność, jaką sprawi owa powieść czytelnikowi, dorówna radości, którą czerpałem z głosu, ducha i serca Israela Kamakawiwo’ole. Kiedy kończyłem pisać, w moim domu pojawiła się Carol Bowers wraz z rodziną. Droga Carol, przeczytawszy tę powieść, zrozumiesz, dlaczego twoja wizyta, w takiej akurat chwili, umocniła moją wiarę w tajemniczą więź spajającą mnogość wszechrzeczy i w głęboki, zagadkowy sens naszego życia.
Każdy, najdrobniejszy nawet akt dobroci odbija się echem po niezmierzonych obszarach przestrzeni i czasu, odmieniając życie ludzi nieznanych człowiekowi, którego szczodry duch stanowił źródło owego echa, gdyż dobroć rozchodzi się niczym promień, rosnąc z każdą chwilą, aż w końcu jeden zwykły czyn staje się w odległej przyszłości i dalekim miejscu aktem bezinteresownej i bezprzykładnej odwagi. Podobnie dzieje się z każdą, nawet nieznaczną podłością, każdym słowem nienawiści, każdym aktem zła. H.R. White, Ten szczególny dzień Nikt nie rozumie teorii kwantowej. Richard Feynman
1 Bartholomew Lampion stracił wzrok w wieku trzech lat, kiedy to zachorował na raka i lekarze byli zmuszeni usunąć mu gałki oczne, ale odzyskał wzrok, ukończywszy trzynaście lat. Owo nagłe przejście z dziesięciolecia ciemności w jasność światła nie dokonało się za sprawą dotyku świętego uzdrowiciela. Przywrócenie wzroku, podobnie jak narodziny chłopca, nie zostało obwieszczone głosem niebiańskich trąb. Pewną rolę odegrał tu rollercoaster, a także mewa. Nie można też lekceważyć głębokiego pragnienia, jakie żywił Barty, by dać matce powody do dumy przed jej drugą śmiercią. Po raz pierwszy umarła w dniu jego narodzin. Szóstego stycznia 1965 roku. Mieszkańcy Bright Beach w Kalifornii wyrażali się o matce Barty’ego, Anges Lampion – zwanej też Placuszkową Damą – z miłością. Żyła dla innych, sercem wsłuchiwała się z uwagą w ich tęsknoty i pragnienia. W tym materialistycznym świecie jej bezinteresowne postępowanie wzbudzało głęboką podejrzliwość wśród tych, których krew zawiera tyle samo cynizmu co żelaza. Nawet jednak oni musieli przyznać, że Placuszkowa Dama miała niezliczonych wielbicieli i ani jednego wroga. Człowiek, który zniszczył w noc narodzin Barty’ego świat Lampionów, też nie był jej wrogiem. Był kimś obcym, dzielił jednak z jej rodziną jedno ogniwo w długim łańcuchu swego przeznaczenia.
2 Szóstego stycznia 1965 roku, krótko po ósmej rano, Agnes odczuła pierwsze bóle porodowe. Piekła właśnie placki z jagodami. Nie był to kolejny fałszywy alarm, gdyż tym razem ból rozlał się po całych plecach i brzuchu, nie ograniczając się jedynie do jego dolnej części i pachwin. Skurcze były silniejsze, kiedy chodziła, niż wówczas, gdy siedziała albo stała – jeszcze jeden znak, że poród zaczął się naprawdę. Nie cierpiała bardzo. Skurcze były dość regularne, ale stosunkowo rzadkie. Postanowiła, że pojedzie do szpitala, kiedy już upora się ze wszystkim, co zaplanowała na ten dzień. W przypadku pierwszej ciąży ta faza porodu trwa przeciętnie dwanaście godzin. Agnes uważała się za osobę przeciętną pod każdym względem, równie zwyczajną co szary, ściągany w pasie dres, który mógł pomieścić jej ogromny brzuch; była zatem przekonana, że następna faza porodu nie zacznie się przed dziesiątą wieczorem. Joe, mąż, chciał zawieźć ją do szpitala jeszcze przed południem. Spakował walizkę i zaniósł do samochodu, a potem odwołał wszystkie spotkania i krążył w pobliżu, pamiętając jednak, by zachować należyty dystans. Bał się, że żona, zirytowana jego troską, w końcu każe mu się wynosić z domu. Ilekroć słyszał, jak Agnes pojękuje cicho albo z sykiem bólu wciąga powietrze, starał się odmierzyć czas jej skurczów. Spędził większość dnia na obserwacji swojego zegarka i teraz, spoglądając w lustro na korytarzu, był niemal pewien, że zobaczy wokół swych oczu niewyraźny cień wskazówek sekundnika. Joe lubił się martwić na zapas, choć nie sprawiał takiego wrażenia. Wysoki i silny, mógłby uchodzić za Samsona, który trzęsie kolumnami i grzebie Filistynów pod zwałami kamieni. Był jednak z natury łagodny, nie odznaczał się arogancją i bezczelną pewnością siebie mężczyzn jego postury. Choć pogodny, a nawet jowialny, wierzył święcie, że jest niezasłużenie obdarzony powodze-
niem, przyjaciółmi i rodziną. Nie ulegało wątpliwości, że los pewnego dnia skoryguje ów nadmiar. Nie był bogaty, powodziło mu się przeciętnie, ale nigdy się nie martwił, że może stracić pieniądze, gdyż zawsze mógł je zarobić ciężką pracą i wytrwałością. Sen z powiek podczas niespokojnych nocy spędzał mu cichy lęk przed utratą tych, których kochał. Życie przypominało lód na stawie wczesną zimą, bardziej kruchy niż na pierwszy rzut oka, poznaczony niewidocznymi pęknięciami, skrywający pod sobą lodowatą ciemność. Poza tym w oczach Joego Lampiona Agnes nie była pod żadnym względem przeciętna, choćby sama myślała inaczej. Uważał ją za osobę niezwykłą, wyjątkową. Nie postawił jej na piedestale, gdyż żaden piedestał nie był dla niej dość wysoki. Gdyby kiedykolwiek ją stracił, sam byłby stracony. Przez cały ranek Joe Lampion rozmyślał o wszelkich możliwych komplikacjach występujących przy porodzie. Wiedział na ten temat aż za dużo, gdyż przed wieloma miesiącami przeczytał opasły podręcznik medyczny, co przeraziło go bardziej niż lektura najbardziej krwawego thrillera. O godzinie 12.50, nie mogąc uwolnić się od barwnych opisów przedporodowego i poporodowego krwotoku czy też gwałtownych konwulsji rzucawkowych, wpadł do kuchni i oświadczył: – No dobra, Aggie, daj spokój. Już dość czekaliśmy. Siedziała przy stole i zapisywała karty, które zamierzała dołączyć do placków z jagodami. – Czuję się świetnie, Joey. Prócz niej nikt nie nazywał go Joey. Miał prawie sto dziewięćdziesiąt centymetrów wzrostu, ważył sto piętnaście kilo, a jego twarz wyglądała jak wykuta z kamienia – niczym budząca grozę skała. Wystarczyło jednak posłyszeć ten niski, melodyjny głos albo ujrzeć w jego oczach dobroć, by znikały wszelkie obawy. – Jedziemy do szpitala – nalegał, pochylając się nad nią niczym
góra. – Nie, jeszcze nie. Choć Aggie mierzyła niespełna sto sześćdziesiąt centymetrów wzrostu i ważyła, pomijając nienarodzone dziecko, ponad dwa razy mniej niż Joe, nie dałaby się podnieść z krzesła wbrew swej woli, nawet gdyby ten miał kołowrót i dość samozaparcia, by się nim posłużyć. W każdej konfrontacji z żoną Joey był nieodmiennie uosobieniem Samsona, ale ze ściętymi włosami. Rzucając gniewne spojrzenie, które zmieniłoby grzechotnika w nieszkodliwą glistę, Joe powiedział: – Proszę cię. – Muszę to dokończyć, żeby Edom mógł wszystko dostarczyć jutro rano. – W tej chwili interesuje mnie tylko jedna dostawa. – A mnie siedem. Sześć placków i jedno dziecko. – Te twoje placki! – Te twoje zrzędzenia – odparła z uśmiechem, który roztopił mu serce, jak słońce roztapia masło. Westchnął. – Napisz to i jedziemy. – Najpierw kartki. Później lekcja angielskiego z Marią. Dopiero potem jedziemy. – Nie nadajesz się do lekcji. – Nauka angielskiego nie wymaga podnoszenia ciężarów, mój drogi. Rozmawiając z mężem, ani na chwilę nie przerwała pisania, a Joe patrzył, jak spod stalówki wypływa strumyk równych liter. Jego żona przypominała medium, które przekazuje słowa jakiegoś wyższego i niewidzialnego źródła. Wreszcie Joe nachylił się nad stołem, Aggie zaś spojrzała na
niego, przykryta wielkim i milczącym cieniem męża. Jej zielone oczy lśniły niezwykłym blaskiem. Przybliżył swe ciosane w kamieniu oblicze do jej porcelanowo delikatnej twarzy. Agnes, jakby pragnąc zakosztować jego niszczycielskiej siły, uniosła się lekko i dotknęła go ustami. – Kocham cię ponad życie – wyznał bezradnie. – Ponad życie? – znów go pocałowała. – Ponad wszystko. – Jak mam nie oszaleć? Rozległ się dzwonek u drzwi. – Otwórz – poradziła mu.
3 Dzikie lasy porastające wybrzeża Oregonu przykrywały wzgórza wielkim, katedralnym sklepieniem zieleni. Panowała tu cisza jak w świątyni. Wysoko na niebie, między szmaragdowymi wieżycami drzew, szybował jastrząb, zataczając coraz szersze koła. Ciemnopióry anioł spragniony krwi. Niżej, przy samej ziemi, nie widać było nawet śladu żywej istoty, a spokoju owego szczególnego dnia nie mącił najlżejszy nawet podmuch wiatru. W głębokich dolinach wciąż zalegały bez ruchu świetliste welony mgły, pozostawione przez ustępującą noc. Słychać było jedynie trzask zeschłych igieł pod stopami doświadczonych wędrowców i ich rytmiczny oddech. Tego ranka, o dziewiątej, Junior Cain i jego młoda żona Naomi zostawili swojego chevroleta na poboczu drogi pożarowej i ruszyli pieszo na północ, wzdłuż szlaków jelenich i ścieżek wytyczonych przez naturę, zagłębiając się w ciemny bezkres. Choć było już południe, słońce przedzierało się tu tylko wąskimi promieniami, niezdolne rozświetlić w mroku leśnych ostępów. Junior wysuwał się czasem do przodu, a potem musiał przystawać, odwracać się i czekać, aż Naomi nadrobi dystans. Jej złote włosy połyskiwały nieodmiennie, w blasku słońca czy w cieniu, twarz zaś stanowiła uosobienie doskonałości, o której marzą dorastający chłopcy, a dorośli mężczyźni gotowi są dla niej poświęcić honor i wyrzec się bogactwa. Czasem to Naomi szła przodem, a wówczas Junior był tak oczarowany jej zwinną i gibką sylwetką, że z trudem dostrzegał zielone sklepienie nad głową, kolumny pni, bujne paprocie i obsypane kwiatami rododendrony. Choć już sama uroda Naomi mogła podbić serce, Cain był równie zafascynowany jej wdziękiem, zwinnością, siłą i determinacją, z jaką pokonywała strome zbocza i trudny, skalisty teren. Podchodziła w życiu do wszystkiego – nie tylko pieszych wędrówek – z entuzjazmem, pasją, inteligencją, odwagą.
Byli małżeństwem od czternastu miesięcy, a jednak z każdym dniem jego miłość nabierała mocy. Miał tylko dwadzieścia trzy lata i czasem mu się zdawało, że jego serce jest zbyt małe, by pomieścić ogrom uczuć, jakie wobec niej żywił. Inni mężczyźni też starali się o Naomi, wielu przystojniejszych od niego i mądrzejszych, wszyscy bez wyjątku bogatsi. Jednak Naomi chciała tylko jego, nie z powodu majątku, jaki posiadał czy też mógł któregoś dnia zdobyć, ale dlatego, że ujrzała w nim „świetlistą duszę”. Junior był rehabilitantem, i to dobrym. Pracował głównie z ofiarami wypadków i wylewów, które walczyły o odzyskanie sprawności. Kochał to, co robił, widział w tym sens, ale zdawał sobie sprawę, że nie zostanie właścicielem wielkiej posiadłości na jakimś wzgórzu. Dzięki Bogu Naomi nie miała dużych wymagań. Wolała piwo od szampana, pogardzała diamentami i nie marzyła o podróży do Paryża. Kochała naturę, spacery w deszczu, nadmorskie plaże i dobre książki. Podczas pieszych wędrówek, gdy szlak nie nastręczał trudności, śpiewała sobie cicho, najczęściej dwa ulubione szlagiery, Somewhere over the Rainbow i What a Wonderful World. Głos miała czysty jak wiosenny strumyk i ciepły jak promień słońca, pełen miłości życia i radości, która Juniorowi się udzielała i dodawała sił. Styczniowy dzień był zaskakująco ładny i gorący, poza tym znajdowali się blisko wybrzeża, z dala od strefy śniegu, mieli więc na sobie tylko szorty i T-shirty. Przyjemne ciepło zrodzone ze zmęczenia, słodki ból poddanych wysiłkowi mięśni, zapach lasu przesycony aromatem sosny, prężność i wdzięk nagich nóg Naomi, jej uroczy śpiew – tak mógł wyglądać raj. Jeśli istniał. Ponieważ nie zamierzali biwakować pod gołym niebem, nieśli tylko lekkie plecaki – zestaw pierwszej pomocy, woda pitna, jedzenie – i osiągali niezłe tempo. Krótko po dwunastej dotarli do
wąskiego prześwitu w leśnym gąszczu i wkroczyli na ostatni odcinek krętej drogi pożarowej. Podążyli tym duktem na szczyt wzniesienia i dotarli do wieży obserwacyjnej, która na ich mapie widniała jako czerwony trójkąt. Wieża stała na szerokiej grani – budząca podziw konstrukcja z impregnowanego drewna, szeroka u podstawy na dwanaście metrów. Zwężała się ku górze, była zwieńczona odkrytą platformą. Pośrodku znajdowała się zadaszona budka z ogromnymi oknami. Gleba w tym miejscu była kamienista i alkaliczna, więc najwyższe drzewa osiągały jedynie trzydzieści metrów, o połowę mniej niż olbrzymy lasu deszczowego, które dumnie porastały niższe partie zboczy. Wieża wysoka na jakieś czterdzieści metrów sięgała ponad ich szczyty. Wewnątrz konstrukcji biegły kręcone schodki. Pomijając kilka zapadniętych stopni i obluzowanych słupków w poręczy, były w niezłym stanie, a mimo to Junior poczuł się niepewnie, gdy stanął na drugiej kondygnacji. Nie potrafił określić przyczyny swego niepokoju, ale instynkt nakazał mu ostrożność. Jesień i zima były deszczowe, więc groźba pożaru wydawała się niewielka – nikt nie prowadził ze szczytu obserwacji. Wieża, pomijając ważną funkcję, jaką pełniła, była też doskonałym punktem widokowym dla każdego, kto miałby ochotę wspiąć się na górę. Junior szedł w ślad za Naomi. Stopnie skrzypiały. Kroki i ciężki oddech obojga budziły głuche echo. Nie stanowiło to szczególnych powodów do niepokoju, a jednak… W miarę jak wspinali się w górę, klinowata przestrzeń między belkami podtrzymującymi konstrukcję zwężała się coraz bardziej i przepuszczała coraz mniej światła. Pod platformą panował mrok, choć nie trzeba było świecić sobie latarką. Przejmujący odór środka impregnacyjnego mieszał się teraz z zastarzałą wonią pleśni i grzybów, których obecność na tak dobrze zakonserwowanym drewnie była czymś zaskakującym. Junior przystanął, by spojrzeć w dół, przez ażurową gęstwinę
cieni, jakby się bał, że ktoś za nimi podąża. Nikogo nie dostrzegł. Towarzyszyły im tylko pająki. Nikt nie wchodził tędy od tygodni, może nawet miesięcy, co chwila napotykali na swej drodze budzące grozę pajęczyny o zawiłym wzorze. Niczym zimna i krucha ektoplazma, ulotne zasłony napierały na ich twarze i oblepiały im bezustannie odzież. Nawet w mroku wieży wyglądali jak powstali z grobu martwi w postrzępionych całunach. Im bliżej szczytu, tym mniej było stopni między kolejnymi kondygnacjami, wreszcie kończyły się na ostatnim podeście, jakieś dwa, trzy metry pod platformą. Wchodziło się na nią przez otwór w podłodze, po krótkiej drabince. Junior podążył za żoną na taras obserwacyjny. Widok zapierał dech w piersiach. Stojąc piętnaście pięter ponad najwyższym punktem grani, pięć pięter ponad wierzchołkami drzew, zobaczyli zielone morze wznoszące się w odwiecznym przypływie ku zamglonemu wschodowi i opadające bezczasową kaskadą ku prawdziwemu oceanowi, kilka kilometrów dalej na zachód. – Och, Eenie! – zawołała. – To niesamowite! Tak go pieszczotliwie nazywała. Nie chciała używać miana „Junior”, jak wszyscy inni, on z kolei nie pozwalał mówić do siebie „Enoch”. Było to jego prawdziwe imię. Enoch Cain Junior. No cóż, każdy dźwiga jakiś krzyż. Lepsze to niż garb lub trzecie oko. Otrzepali się z pajęczyn, opłukali dłonie wodą z butelki i zjedli prowiant. Kanapki z serem i suszone owoce. Okrążyli w tym czasie taras kilkakrotnie, chłonąc wspaniały widok. Za drugim razem Naomi dotknęła dłonią balustrady i zauważyła, że kilka wsporników jest spróchniałych. Nie oparła się o poręcz całym ciężarem, nie groziło jej, że spadnie. Paliki wychyliły się na zewnątrz, jeden zaczął nawet trzeszczeć i Naomi natychmiast cofnęła się z krawędzi tarasu w bezpieczne miejsce.
Junior był jednak tak zaniepokojony, że chciał od razu iść na dół i dokończyć posiłek na pewniejszym gruncie. Trząsł się jak liść, zaschło mu w ustach. – Prawie cię straciłem – powiedział drżącym głosem, który dziwnie brzmiał mu w uszach. – Och, Eenie, stałam daleko od balustrady. – Za blisko, o wiele za blisko. Nie zgrzał się podczas wspinaczki na wieżę, ale teraz czuł, jak pali go czoło. Naomi uśmiechnęła się i otarła mu twarz papierową serwetką. – Jesteś słodki. Kocham cię. Przytulił ją mocno. Tak dobrze czuła się w jego ramionach. Jak coś cennego. – Chodźmy na dół – nalegał. Uwolniła się z jego objęć, ugryzła kanapkę i – piękna nawet z pełnymi ustami – powiedziała: – Nie możemy. Musimy dokładnie obejrzeć balustradę. – Po co? – Może spróchniały jest tylko kawałek, a może całość. Musimy to wiedzieć, kiedy wrócimy do cywilizacji i zadzwonimy do służby leśnej. – Wystarczy, że zadzwonimy. Niech sami to sprawdzą. Uśmiechając się szeroko, pociągnęła go za lewe ucho. – Dzyń, dzyń. Jest tam kto? Prowadzę badania dotyczące obywatelskich powinności. Zmarszczył brwi. – Telefon to mało? – Im więcej informacji będziemy mieli, tym lepiej. Nie wezmą nas za szczeniaków, którzy robią kawały. – To wariactwo.
– Schizofrenia czy paranoja? – Co? – Żartowałam. – Dokończyła kanapkę i oblizała palce. – Pomyśl tylko, Eenie. Co będzie, jak wejdzie tu jakaś rodzina z dzieciakami? Nigdy nie umiał jej odmawiać, zresztą rzadko pragnęła czegokolwiek dla siebie. Taras otaczający zadaszony posterunek obserwacyjny miał około trzech metrów szerokości. Wydawał się pewny i bezpieczny pod stopami. Problemy techniczne ograniczały się wyłącznie do balustrady. – No dobrze – zgodził się Junior niechętnie. – Ale to ja sprawdzę poręcz, a ty zostaniesz tutaj, w bezpiecznym miejscu. Zniżyła głos i powiedziała chrapliwie: – Mężczyzna walczyć z groźny tygrys. Kobieta patrzeć. – To naturalny porządek rzeczy. – Mężczyzna mówić naturalny porządek – ciągnęła tym samym tonem. – Dla kobieta to rozrywka. – Zawsze do usług, madame. Ruszył wzdłuż balustrady, badając ją ostrożnie ręką. Naomi trzymała się z boku. – Uważaj, Eenie. Wyczuwał pod dłonią nierówności starej, popękanej poręczy. Bardziej go niepokoiły drzazgi niż groźba upadku. Oddalony od krawędzi tarasu na wyciągnięcie ramienia, szedł powoli i raz za razem szarpał mocno poręcz, by znaleźć obluzowane czy spróchniałe słupki, na których się wspierała. Po kilku minutach okrążyli całą platformę i wrócili do miejsca, gdzie Naomi natrafiła na uszkodzony fragment. Był to jedyny słaby punkt balustrady. – Zadowolona? – spytał. – Idziemy na dół.
– Jasne, ale najpierw dokończymy lunch. Wyjęła z plecaka paczkę suszonych moreli. – Powinniśmy zejść – upierał się. Wytrząsnęła mu z torebki na dłoń dwa owoce. – Chcę sobie jeszcze popatrzeć. Nie psuj mi zabawy, Eenie. Wiemy już, że tu jest bezpiecznie. – Okay – poddał się. – Ale nie opieraj się o balustradę. – Byłbyś wspaniałą matką. – Owszem, choć miałbym kłopoty z karmieniem piersią. Znów okrążyli taras, zatrzymując się co parę kroków, by podziwiać widoki. Junior poczuł, że napięcie szybko go opuszcza. Towarzystwo Naomi jak zawsze okazało się zbawienne. Wsunęła mu w usta morelę. Przypomniał sobie przyjęcie weselne, kiedy karmili się nawzajem kawałkami tortu. Życie z Naomi przypominało nieprzerwany miesiąc miodowy. Wreszcie dotarli z powrotem do miejsca, w którym balustrada prawie załamała się pod jej dłonią. Junior pchnął Naomi tak mocno, że niemal uniosła się w powietrze. Rozwarła szeroko oczy, wypuściła z ust na wpół pogryzioną morelę. Uderzyła plecami o słaby fragment balustrady. Przez chwilę Junior myślał, że drewno wytrzyma, ale słupki pękły, poręcz trzasnęła, a Naomi runęła z tarasu przy akompaniamencie jęku spróchniałej konstrukcji. Była tak zaskoczona, że zaczęła krzyczeć dopiero po długiej chwili, kiedy już pokonała jedną trzecią straszliwej drogi w dół. Junior nie usłyszał, jak uderzyła o ziemię, ale raptownie urwany krzyk był aż nadto wymowny. Zadziwił sam siebie. Nie zdawał sobie sprawy, że jest zdolny do morderstwa z zimną krwią, dokonanego zwłaszcza w pierwszym odruchu, gdy nie ma czasu na analizę ryzyka i potencjalnych korzyści tak drastycznego czynu.
Kiedy już złapał oddech i ochłonął po tym akcie niezwykłej odwagi, ruszył wzdłuż krawędzi tarasu, w stronę wyłamanego fragmentu poręczy. Wychylił się z bezpiecznej pozycji i spojrzał na dół. Leżała na plecach. Była taka maleńka. Niewyraźna plamka na ciemnej trawie i kamieniach. Jedna noga przygnieciona ciałem i zgięta pod niewiarygodnym kątem. Prawa ręka przy boku, lewa odrzucona, jakby Naomi do kogoś machała. Wokół głowy świetlista aureola włosów. Kochał ją tak bardzo, że nie mógł znieść tego widoku. Odwrócił się od balustrady i usiadł wsparty plecami o ścianę budki obserwacyjnej. Przez chwilę zanosił się niepowstrzymanym płaczem. Stracił w Naomi kogoś więcej niż żonę, więcej niż przyjaciółkę i kochankę, więcej niż bratnią duszę. Stracił część swej fizycznej istoty: był w środku wydrążony, jakby wydarto mu wnętrzności i zastąpiono próżnią, czarną i zimną. W rozpaczy i przerażeniu zaczęły go nachodzić myśli samobójcze. Ale po chwili poczuł się lepiej. Może niezbyt dobrze, lecz zdecydowanie lepiej. Naomi wypuściła z dłoni torebkę z suszonymi morelami, kiedy runęła w dół. Zbliżył się ostrożnie, wyciągnął owoc i zaczął żuć powoli, rozkoszując się smakiem. Słodycz. W końcu podczołgał się na brzuchu do wyrwy w balustradzie i znów spojrzał na swoją utraconą kochankę, która leżała daleko w dole. Nie zmieniła pozycji od poprzedniego razu. Nie spodziewał się oczywiście, że ujrzy ją w tańcu. Upadek z wysokości piętnastego piętra nie nastraja do pląsów. Nie mógł dojrzeć krwi. Ale wiedział, że musiało jej się choć trochę rozlać. Powietrze było nieruchome, wiatr ucichł zupełnie. Jodły i sosny stały bez drgnienia, niczym kamienne głowy na Wyspie Wiel-
kanocnej wpatrzone tajemniczo w ocean. Naomi jest martwa. Była tak żywa przed zaledwie paroma chwilami. Niewyobrażalne. Niebo miało barwę błękitu, jak porcelanowy serwis jego matki. Na wschodzie tumany chmur, niczym gęsty krem. I słońce, maślane w swej żółci. Wygłodniały, zjadł jeszcze jedną morelę. Ani śladu jastrzębi w górze. Żadnego ruchu na tym bezludziu. W dole martwa Naomi. Jakże dziwne jest życie. Jakże kruche. Człowiek nigdy nie wie, co spotka go za następnym rogiem. Szok ustąpił głębokiemu zdziwieniu. Przez większość swego młodego życia Junior rozumiał, że świat jest niezwykle tajemniczy, że rządzi nim los. Teraz uświadomił sobie za sprawą tej tragedii, że ludzki umysł i serce są nie mniej zagadkowe niż reszta stworzenia. Kto by pomyślał, że Junior Cain jest zdolny do tak niespodziewanego i okrutnego czynu? Z pewnością nie Naomi. Prawdę mówiąc, on też nie. Jak namiętnie kochał tę kobietę! Jak szaleńczo ją wielbił! Wydawało mu się, że nie może bez niej żyć. Mylił się. Naomi tam, w dole, martwa, a on tu, na górze, żywy. Krótki samobójczy impuls minął i Junior już wiedział, że jakoś przeżyje tę tragedię, że ból w końcu przygaśnie, że dojmujące poczucie straty z czasem stępieje i że w końcu może nawet kogoś znów pokocha. I rzeczywiście, pomimo smutku i żalu patrzył w przyszłość z optymizmem, ciekawością i podnieceniem, co nie zdarzyło mu się od dłuższego czasu. Był zdolny do czegoś takiego, a więc różnił się od człowieka, za jakiego zawsze się uważał, był bardziej złożo-
ny, bardziej dynamiczny. Westchnął. Miał wielką ochotę poleżeć sobie na tarasie i popatrzeć w dół na martwą Naomi, marząc o barwniejszej przyszłości niż ta, jaką sobie wcześniej wyśnił, ale czekało go jeszcze sporo roboty. Wiedział, że przez jakiś czas będzie wiódł bardzo aktywne życie.
4 Dzwonek odezwał się ponownie. Joe zobaczył Marię Gonzalez za szybą drzwi wejściowych, którą pokrywał motyw róży: twarz kobiety, miejscami zielona i czerwona, gdzieniegdzie załamana, gdzie indziej popękana, była istną mozaiką płatków i liści. Kiedy otworzył drzwi, Maria skłoniła się nieznacznie i nie podnosząc wzroku, powiedziała: – Ja muszę być Maria Gonzalez. – Tak, Mario, wiem, kim jesteś. Był jak zawsze oczarowany jej nieśmiałością i nieustraszoną walką z językiem angielskim. Choć cofnął się i przytrzymał drzwi, Maria dalej tkwiła na progu. – Ja będę widzieć pani Agnes. – Tak, zgadza się. Proszę wejść. Wciąż się wahała. – Po angielski. – Ma tego mnóstwo. Jak dla mnie aż za dużo. Maria zmarszczyła brwi. Zbyt słaba znajomość języka nie pozwalała jej zrozumieć dowcipu. Joe nie chciał, by pomyślała sobie, że się z niej naśmiewa, przybrał więc ton niekłamanej szczerości. – Wejdź, proszę, Mario. Mi casa es su casa. Zerknęła na niego, po czym szybko uciekła gdzieś wzrokiem. Jej skromność nie wynikała tylko z wrodzonej nieśmiałości, miała też podłoże kulturowe. Maria pochodziła z tej części Meksyku, gdzie nikt nie patrzy prosto w oczy człowiekowi uważanemu za patrona. Chciał jej powiedzieć, że to Ameryka, gdzie nie trzeba się nikomu nisko kłaniać, że status społeczny w momencie narodzin to
nie więzienie, tylko otwarte drzwi do przyszłości, punkt startowy nowego życia. Ten kraj zawsze był ziemią jutra. Joe bał się, że z powodu jego wzrostu, grubo ciosanych rysów i gniewnego spojrzenia, sprowokowanego jak zwykle poczuciem wielkiej niesprawiedliwości, każda krytyka tej kobiecie mogłaby się wydać zbyt brutalna. Nie miał ochoty iść do kuchni i mówić Agnes, że wystraszył na śmierć jej uczennicę. Przez jedną długą chwilę sądził, że będą trwali w tym impasie – Maria wpatrzona w swoje stopy, on spoglądający na czubek jej schylonej pokornie głowy – aż jakiś anioł zadmie na trąbie, ogłaszając dzień Sądu Ostatecznego, i martwi powstaną z grobów. Po chwili przez ganek przemknął niewidzialny pies pod postacią gwałtownego wiatru, chłoszcząc swym ogonem Marię. Powęszył ciekawie na progu i zziajany wpadł do domu, ciągnąc za sobą niewysoką śniadą kobietę. – Aggie jest w kuchni – poinformował ją Joe, zamykając drzwi. Maria studiowała dywan w przedpokoju z taką samą intensywnością jak wcześniej podłogę ganku. – Ty proszę powiedzieć jej, że ja Maria? – Idź po prostu do kuchni. Czeka na ciebie. – Do kuchni? Samej? – Słucham? – Do kuchni samej? – Sama – poprawił z uśmiechem. – Oczywiście. Wiesz, gdzie jest kuchnia. Maria przytaknęła, ruszyła w stronę zwieńczonego łukiem prześwitu, który prowadził do salonu, odwróciła się i przez chwilę patrzyła mu odważnie w oczy. – Dziękuję. Patrząc w ślad za nią, gdy przechodziła przez salon, a potem znikała w jadalni, Joe z początku nie rozumiał, za co dziękowała.
Potem uświadomił sobie, że okazała mu wdzięczność za zaufanie – nie obawiał się, że coś ukradnie, gdy będzie szła sama do kuchni. Najwidoczniej była przyzwyczajona do takich podejrzeń nie dlatego, by na nie zasługiwała, ale dlatego, że była Marią Eleną Gonzalez, która wyruszyła z Meksyku na północ, w poszukiwaniu lepszego życia. Choć ten dobitny przykład głupoty i podłości świata napawał go smutkiem, nie zamierzał pogrążać się w ponurych myślach. Niebawem miał się pojawić ich pierworodny i Joe pragnął po latach wspominać ten dzień jako czas szczęścia, wypełniony jedynie słodkim – choć nieco nerwowym – oczekiwaniem i radością narodzin. Zasiadł w salonie w ulubionym fotelu i próbował czytać najnowszą powieść o Jamesie Bondzie, nie mógł się jednak skupić. Bond przeżył tysiące niebezpieczeństw i pokonał setki złoczyńców, ale nie miał pojęcia o komplikacjach mogących przemienić zwyczajny poród w śmiertelną próbę sił dla matki i dziecka.
5 W dół, w dół, przez mrok i rozdarte pajęczyny, przez gryzącą woń impregnatu i silny odór czarnej pleśni, Junior zstępował po schodach z najwyższą ostrożnością. Gdyby potknął się na obluzowanym stopniu, upadł i złamał nogę, to mógłby leżeć tu całymi dniami, umierając z pragnienia albo infekcji, albo zimna, gdyby pogoda popsuła się nagle, prześladowany przez drapieżniki, które wytropiłyby go szybko, bezradnego w nocnej ciemności. Zawsze uważał, że nie należy zapuszczać się samotnie w dziki teren. Zazwyczaj polegał na towarzyszach wyprawy, z nimi dzielił ryzyko, ale tym razem wybrał się z Naomi, a jej już przy nim nie było. Kiedy dotarł na dół i wydostał się spod wieży, ruszył biegiem w stronę leśnej drogi. Od samochodu dzieliło go kilka godzin marszu, gdyby wybrał tę samą, trudną trasę, którą doszli do wieży, ale może pół godziny – w najgorszym razie czterdzieści pięć minut – gdyby zdecydował się na trakt pożarowy. Po kilku krokach przystanął. Nie odważyłby się przyprowadzić przedstawicieli prawa z powrotem na szczyt wzniesienia tylko po to, by odkryć, że biedna Naomi, choć poważnie ranna, wciąż czepia się kurczowo życia. Nikt nie powinien przeżyć upadku z wysokości czterdziestu pięciu metrów, czyli około piętnastu pięter. Z drugiej jednak strony cuda czasem się zdarzały. Nie chodziło o cuda związane z bogami, aniołami czy świętymi, którzy wtrącali się w ludzkie sprawy. Junior nie wierzył w takie bzdury. – Zdarzają się jednak zadziwiające przypadki – mruknął pod nosem, gdyż wyznawał bezlitosny matematyczno-naukowy pogląd na ludzki byt, dopuszczający istnienie wielu zaskakujących anomalii czy niezwykłych zagadek natury mechanicznej, które nie pozostawiały marginesu na jakiekolwiek wyjaśnienia nadprzyrodzone.
Z nieco przesadną ostrożnością okrążył podstawę wieży. Wysoka trawa i chwasty łaskotały go w nagie łydki. O tej porze roku nie było słychać bzyczenia owadów, a komary nie próbowały się zlatywać do jego spoconego czoła. Powoli, z uwagą zbliżał się do zdeformowanej postaci. Przez czternaście miesięcy ich małżeństwa Naomi ani razu nie podniosła na niego głosu, nigdy się na niego nie pogniewała. Nigdy nie szukała w nikim skazy, jeśli tylko mogła w tym kimś znaleźć choć odrobinę dobra, a mogła je znaleźć w każdym z wyjątkiem pedofilów i… No tak, morderców. Napawała go przerażeniem myśl, że znajdzie ją żywą, gdyż oznaczało to, że po raz pierwszy, odkąd się poznali, Naomi żywiłaby do niego niechęć. Z pewnością miałaby dla niego ostre, może gorzkie słowa i nawet gdyby zdołał ją szybko uciszyć, cudowne wspomnienia dni małżeńskiego szczęścia byłyby zbrukane na zawsze. Od tej pory, ilekroć pomyślałby o swej złotej Naomi, słyszałby tylko jej oskarżenia, widział jej piękną twarz wykrzywioną złością i zeszpeconą gniewem. Jakie to smutne – tyle cudownych wspomnień skażonych na zawsze. Obszedł północnozachodni narożnik wieży i znalazł Naomi tam, gdzie się spodziewał. Nie siedziała, otrzepując włosy z igieł, tylko leżała, poskręcana i nieruchoma. Nie miał ochoty podchodzić bliżej. Przyglądał jej się z bezpiecznej odległości, mrużył w blasku słońca oczy i wypatrywał najsłabszego choćby drgnienia. Nasłuchiwał w bezwietrznej, niezakłóconej brzęczeniem owadów, pozbawionej życia ciszy, oczekując niemal, że Naomi zacznie śpiewać jedną ze swych ulubionych piosenek – Somewhere over the Rainbow albo What a Wonderful World – lecz cieniutkim, stłumionym, pozbawionym melodii głosem, zdławionym krwią i chrapliwym od zmiażdżonej krtani. Doprowadzał się do obłędu, i to niepotrzebnie. Był niemal
przekonany, że jest martwa, ale musiał się upewnić, a to oznaczało, że trzeba podejść bliżej. Nie miał wyjścia. Szybkie spojrzenie, a potem dalej, dalej, w pełną przygód i ciekawą przyszłość. Podchodząc bliżej, zrozumiał, dlaczego czuł taką niechęć. Bał się, że jej piękna twarz będzie straszliwie zniekształcona, poszarpana, zmiażdżona. Junior był wrażliwy. Nie lubił filmów wojennych ani kryminalnych, w których ludzie byli zabijani strzałem albo nożem, czy nawet po cichu truci, ponieważ zawsze pokazywano ciało denata, jakby widz nie chciał uwierzyć na słowo, że ktoś został zgładzony, i dalej śledzić akcji. Zdecydowanie wolał opowieści miłosne i komedie. Kiedyś zaczął czytać thriller Mickeya Spillane’a i był dosłownie chory z powodu opisów okrucieństwa. Niewiele brakowało, a nie byłby w stanie przebrnąć przez tę książkę, ale uważał, że jeśli ktoś nie może skończyć tego, co zaczął, dowodzi to skazy na charakterze, nawet gdy rzecz dotyczy tylko odrażająco krwawej lektury. W filmach wojennych i thrillerach niebywale podniecała go akcja. Akcja nie budziła jego oporów. Jego opory budziły dopiero jej skutki. Zbyt wielu filmowców i powieściopisarzy upiera się, żeby pokazywać właśnie skutki, jakby były równie ważne co sama historia. Wszak najzabawniejszy jest ruch, akcja, nie zaś konsekwencje. Jeśli ogląda się scenę z pędzącym pociągiem i ten pociąg uderza na przejeździe w autobus pełen zakonnic, zmiatając go z szyn i gnając dalej jak szalony, to chce się za nim podążać, zamiast cofać się i sprawdzać, co stało się z nieszczęsnymi zakonnicami; żywe czy martwe, biedaczki przechodzą do historii w chwili, gdy ten cholerny autobus zmiotło z torów, a najważniejszy jest pociąg – nie konsekwencje, lecz sam fakt pędu. Teraz, na tym słonecznym wzniesieniu w Oregonie, z dala od jakiegokolwiek pociągu i jeszcze dalej od zakonnic, Junior dostoso-
wał ową artystyczną wizję do sytuacji, przezwyciężył obrzydzenie i odzyskał poczucie akcji. Zbliżył się do leżącej żony, stanął nad nią i wpatrując się w jej nieruchome oczy, spytał: – Naomi? Nie wiedział, dlaczego wymówił jej imię, ponieważ wystarczyło spojrzeć na jej twarz, by się upewnić, że nie żyje. Odkrył w swoim głosie nutkę melancholii. Miał wrażenie, że już za nią tęskni. Gdyby jej wzrok odzyskał na dźwięk mężowskiego głosu ostrość spojrzenia, gdyby zamrugała w odpowiedzi, Junior może nie odczuwałby niezadowolenia, choć wszystko zależałoby od jej fizycznego stanu. Sparaliżowana od szyi w dół, nie przedstawiając żadnego fizycznego zagrożenia, z uszkodzonym mózgiem w stopniu uniemożliwiającym mówienie czy pisanie, czy jakikolwiek sposób przekazania policji, co się naprawdę wydarzyło, a jednak wciąż nieskazitelnie piękna, nadal mogłaby pod wieloma względami wzbogacać jego życie. W odpowiednich okolicznościach, mając przy boku słodką Naomi, olśniewająco atrakcyjną jak zawsze, lecz uległą i bezwolną jak lalka, może chciałby ofiarować jej dom i opiekę. Działanie bez konsekwencji. Była jednak martwa jak ropucha przejechana przez ciężarówkę i wzbudzała w nim takie samo zainteresowanie jak autobus z zakonnicami. Zadziwiające, że jej twarz była równie niezwykła jak zawsze. Naomi upadła na plecy, więc największych obrażeń doznał kręgosłup i potylica. Junior nie chciał myśleć o tym, jak wygląda tył jej głowy. Na szczęście kaskada złotych włosów kryła straszliwą prawdę. Naomi miała nieco skrzywione rysy, co sugerowało istną masakrę pod spodem, ale wyraz jej twarzy nie był ani smutny, ani groteskowy. Wręcz przeciwnie, owo skrzywienie nadawało jej jednostronny, zabawny i jednocześnie pociągający grymas psotnego skrzata. Usta miała rozchylone, jakby wypowiedziała przed chwilą coś niebywale śmiesznego.
Był zaskoczony, że jej kamienne łoże jest tak skąpo splamione czerwienią, dopóki nie uświadomił sobie, że umarła w chwili uderzenia o ziemię. Jej serce, zatrzymane tak gwałtownie, nie zdążyło wypompować krwi z ran. Przyklęknął obok ciała i dotknął ostrożnie twarzy. Skórę wciąż miała ciepłą. Junior, jak zawsze niezwykle uczuciowy, pocałował ją na pożegnanie. Tylko raz. Długo, ale raz, nie wsuwając jej przy tym w usta języka. Potem wrócił na drogę pożarową i skierował się na południe, przyspieszając kroku. Kiedy dotarł do pierwszego zakrętu, przystanął i spojrzał za siebie, na szczyt wzgórza. Złowieszcza, czarna sylwetka wieży majaczyła na niebie. Otaczający ją las zdawał się kurczyć w przestrachu, jakby sama natura nie chciała mieć z tą budowlą nic wspólnego. Z boku, wysoko w górze, jak na zawołanie pojawiły się trzy wrony. Krążyły nad miejscem, w którym spoczywała Naomi jak Śpiąca Królewna, obdarzona pocałunkiem, lecz nadal pogrążona we śnie. Wrony to padlinożercy. Upominając się, że najważniejsze jest działanie, a skutki nieistotne, Junior Cain ruszył w dalszą drogę. Szedł teraz swobodnym krokiem, śpiewając rytmicznie jak żołnierze podczas ćwiczeń, ale ponieważ nie znał ani jednej wojskowej piosenki, skandował słowa Somewhere over the Rainbow, bez melodii, w takt kroków, nie zmierzając do czarodziejskiej krainy, tylko do przyszłości, która obiecywała niezwykłe doświadczenia i niespodzianki bez końca.
6 Agnes była drobnej budowy i niska, a Maria Elena Gonzalez jeszcze niższa i drobniejsza. Mimo to, gdy siedziały po przekątnej przy kuchennym stole, młode kobiety z dwóch odmiennych światów, ale o bardzo podobnych osobowościach, ich spór o zapłatę za lekcje angielskiego był niemal tak monstrualny jak spotkanie dwóch płyt tektonicznych głęboko pod wybrzeżem kalifornijskim. Maria była zdecydowana płacić gotówką albo pracą. Agnes upierała się, że lekcje to wyraz przyjaźni, która nie wymaga żadnych gratyfikacji. – Nie będę okradać przyjaciółka – oświadczyła Maria. – Nie wykorzystujesz mnie w żaden sposób, moja droga. Lubię cię uczyć i patrzeć, jak robisz postępy. To ja powinnam ci płacić. Maria zamknęła duże, ciemne jak mahoń oczy i wciągnęła głęboko powietrze, poruszając bezgłośnie wargami. Widać było, że powtarza sobie po cichu jakieś zdanie, by powiedzieć je jak najpoprawniej. – Dziękuję Marii Dziewicy i Jezusowi każdego wieczoru, że jesteś w moim życiu. – To urocze, Mario. – Ale kupuję angielski – oświadczyła zdecydowanie, podsuwając Agnes trzy jednodolarowe banknoty. Za trzy dolary można było kupić tuzin jaj albo dwanaście bochenków chleba, Agnes zaś nigdy tej biednej kobiecie i jej dzieciom nie odjęłaby niczego od ust. Zdecydowanym ruchem odsunęła banknoty. Maria zacisnęła szczęki, zasznurowała usta, zmrużyła oczy, po czym przesunęła pieniądze z powrotem w stronę Agnes. Ignorując ten gest, Agnes otworzyła podręcznik. Maria odwróciła się na krześle od trzech dolarów i książki.
Wpatrując się gniewnie w kark przyjaciółki, Agnes oświadczyła: – Jesteś niemożliwa. – Źle. Maria Elena Gonzalez jest prawdziwa. – Nie o to mi chodziło, i doskonale o tym wiesz. – Nie wiem nic. Ja głupia meksykańska kobieta. – Głupia na pewno nie jesteś. – Teraz zawsze być głupia, zawsze ze zły angielski. – Słaby angielski. Twój angielski nie jest zły, tylko słaby. – No to ucz. – Nie za pieniądze. – Nie za darmo. Siedziały przez kilka minut bez ruchu – Maria plecami do stołu, Agnes wpatrzona w kark Marii, starając się zachować spokój i rozsądek. W końcu Agnes podniosła się z miejsca. Łagodny skurcz opasał jej brzuch i krzyż pierścieniem bólu. Musiała oprzeć się o stół i poczekać, aż kryzys przeminie. Bez słowa nalała kawy i postawiła przed Marią. Wyłożyła na talerz kawałek domowego ciasta. Maria popijała z filiżanki, siedząc bokiem do stołu, wciąż odwrócona od trzech zmiętych banknotów. Agnes wyszła z kuchni przez hol, omijając jadalnię, i gdy przechodziła pod łukiem w salonie, Joey zerwał się z fotela, upuszczając przy tym książkę, którą czytał. – Jeszcze nie czas – uspokoiła go, kierując się w stronę schodów. – A jeśli się mylisz? – Zaufaj mi, Joey, wiem najlepiej. Gdy Agnes wspinała się na górę, Joey pobiegł za nią i spytał:
– Dokąd idziesz? – Na górę, głuptasie. – Co chcesz robić? – Zniszczyć trochę ubrań. – Co takiego? Przyniosła z łazienki nożyczki do paznokci, wyjęła z szafy czerwoną bluzkę i usiadła na brzegu łóżka. Przecinając ostrożnie małymi ostrzami nitki, przewróciła bluzkę na drugą stronę i usunęła szwy pod pachą, niszcząc przy okazji marszczenie z przodu. Z garderoby Joeya wyciągnęła starą niebieską kurtkę, którą nosił już bardzo rzadko. Podszewka była obwisła, wytarta i podniszczona. Podarła ją bez wahania. Posługując się małymi nożyczkami, rozcięła szew na ramieniu. Do rosnącej góry zniszczonej odzieży dorzuciła jeden z mężowskich swetrów, uprzednio odrywając kościany guzik i niemal całkowicie usuwając naszywaną kieszeń. Także parę wytartych drelichowych spodni: szybka rozprawa ze szwem na siedzeniu; naciąć tylną kieszeń, następnie rozedrzeć obiema dłońmi; wyrwać kilka nitek i oderwać do połowy mankiet przy lewej nogawce. Zniszczyła więcej ubrań męża niż swoich, gdyż był takim kochanym olbrzymem. Łatwiej było uwierzyć, że bezustannie rozrywa odzież z powodu swoich rozmiarów. Kiedy Agnes dotarła do podnóża schodów, zaczęła się martwić, że przesadziła ze spodniami i że rozmiary zniszczeń wzbudzą podejrzenia. Na jej widok Joey ponownie zerwał się z fotela. Tym razem jednak nie upuścił książki, ale wpadł na podnóżek i niemal stracił równowagę. – Kiedy miałeś tę przeprawę z psem? – spytała. Otworzył szeroko oczy. – Z jakim psem?
– To było wczoraj czy przedwczoraj? – Pies? Nie było żadnego psa. Potrząsając mu przed nosem podartymi spodniami, spytała: – Kto więc je tak urządził? Wpatrywał się nieszczęśliwym wzrokiem w spodnie. Choć były stare, lubił w nich chodzić w wolne dni po domu. – Och – zorientował się wreszcie, o co chodzi. – Ten pies. – To cud, że cię nie pogryzł. – Dzięki Bogu – przyznał. – Miałem łopatę. – Nie uderzyłeś chyba biednego psiaka łopatą? – spytała z udawanym oburzeniem. – Przecież mnie zaatakował. – To tylko miniaturka collie. Joe zmarszczył czoło. – Wydawało mi się, że to duży pies. – Nie, nie, kochanie. To ta mała Muffin z sąsiedztwa. Duży pies z całą pewnością rozszarpałby nie tylko spodnie, ale i ciebie. Trzeba ułożyć wiarygodną historyjkę. – Muffin wygląda na sympatycznego zwierzaka. – Ale to nerwowa rasa, mój kochany. Z takimi nigdy nic nie wiadomo, prawda? – Chyba masz rację. – Tak czy owak, nawet jeśli Muffin cię zaatakowała, to przecież taka słodka psina. Co by pomyślała o tobie Maria, gdybyś jej powiedział, że uderzyłeś biedaczkę łopatą? – Walczyłem o życie, prawda? – Pomyśli, że jesteś okrutny. – Nie powiedziałem, że ją uderzyłem. Przekrzywiając z uśmiechem głowę, Agnes obserwowała go,
pełna pogodnego oczekiwania. Joey wpatrywał się przez chwilę ze zmarszczonym czołem w podłogę, przerzucił ciężar ciała z jednej nogi na drugą, westchnął, skupił uwagę na suficie, znów przestąpił z nogi na nogę, zupełnie jak wytresowany niedźwiedź, który nie może sobie przypomnieć, na czym ma polegać kolejna sztuczka. W końcu powiedział: – Złapałem łopatę, szybko wykopałem dziurę i zakopałem psa po szyję. Aż się uspokoił. – I to twoja wersja, hę? – Będę się jej trzymał. – No to masz szczęście, że jej angielski jest tak zły, jak sama powiada. – Nie możesz po prostu wziąć od niej pieniędzy? – Pewnie. A może zażądam w ramach zapłaty jednego z jej dzieci? – Lubiłem te spodnie. Idąc do kuchni, Agnes zapewniła go: – Będą jak nowe, kiedy je naprawi. – Masz także mój sweter? – rzucił za nią. – Co zrobiłaś z moim swetrem? – Jak nie będziesz siedział cicho, wrzucę go do ognia. Maria skubała w kuchni swój kawałek ciasta. Agnes położyła sfatygowaną odzież na krześle. Maria wytarła starannie palce w papierową chusteczkę, po czym z zainteresowaniem obejrzała ubrania. Zarabiała na życie jako krawcowa w miejskiej pralni. Na widok każdego rozdarcia, dziury po guziku i rozerwanego szwu cmokała językiem. – Joey tak niszczy wszystko, co ma na sobie – wyjaśniła Agnes. – Mężczyźni – westchnęła współczująco Maria.
Rico, jej mąż – pijak i hazardzista – uciekł z inną kobietą, zostawiając Marię na łasce losu z dwoma córeczkami. Nie ulegało wątpliwości, że nawiał w nieskazitelnie czystym, odprasowanym i pocerowanym odzieniu. Krawcowa wzięła do ręki drelichowe spodnie i uniosła brwi. Sadowiąc się na krześle, Agnes wyjaśniła: – Zaatakował go pies. Maria zrobiła wielkie oczy. – Pitbul? Owczarek niemiecki? – Mały collie. – Jaki to taki pies? – Muffin. No wiesz, z sąsiedztwa. – Mała Muffin to zrobić? – Maria nie posiadała się ze zdumienia. – To nerwowa rasa. – Qué? – Muffin była w złym nastroju. – Qué? Agnes znów się skrzywiła. Kolejny skurcz. W miarę łagodny, ale pojawił się dość szybko po ostatnim. Objęła ogromny brzuch dłońmi i zaczęła oddychać, powoli i głęboko, aż ból ustąpił. – Tak czy owak – oświadczyła, jakby zaskakujące zachowanie psiaka zostało należycie wyjaśnione – ta robota powinna pokryć koszt dziesięciu lekcji. Twarz Marii zmarszczyła się niczym kawałek pergaminu ściągniętego kilkoma szwami. – Sześć lekcji. – Dziesięć. – Sześć.
– Dziewięć. – Siedem. – Dziewięć. – Osiem. – Stoi – zgodziła się Agnes. – A teraz schowaj te trzy dolary i zacznijmy lekcję, zanim odejdą mi wody. – Woda może odejść? – spytała Maria, spoglądając na kran przy kuchennym zlewie. – Tyle mam jeszcze się nauczyć.
7 Wokół słońca kłębiły się chmury, a niebo Oregonu w odsłoniętych miejscach nabierało szafirowej barwy. W długim cieniu wieży obserwacyjnej krążyli policjanci niczym kruki o jasnych oczach. Ponieważ wieża stała na wzniesieniu, które wytyczało granicę między terenami należącymi do okręgu i obszarem państwowym, funkcjonariusze byli głównie miejscowi, ale zjawiło się też dwóch przedstawicieli władz federalnych. Towarzyszył im krępy, krótko ostrzyżony mężczyzna pod pięćdziesiątkę, ubrany w czarne spodnie i szarą sportową marynarkę w jodełkę. Twarz miał niemal całkiem płaską, brodę słabo zaznaczoną i wyraźny podbródek. Dla Juniora stanowiło tajemnicę, jaką pełni funkcję. Byłby najmniej rzucającym się w oczy człowiekiem w tłumie przeciętniaków, gdyby nie ciemne znamię wokół prawego oka. Pokrywało znaczną część grzbietu nosa, było nieco jaśniejsze na czole, potem biegło z powrotem do oka, by sięgnąć wreszcie górnej części policzka. Funkcjonariusze porozumiewali się szeptem. A może Junior był zbyt rozkojarzony, by słyszeć ich wyraźnie. Miał kłopoty ze skupieniem uwagi na otoczeniu. Przez głowę przelatywały mu dziwne i niezwiązane ze sobą myśli, niczym powolne, oleiste fale zwiastujące huragan na groźnym morzu. Wcześniej pokonał sprintem drogę pożarową i dotarł zdyszany do chevroleta, ale nim ruszył w stronę Spruce Hills, najbliższego miasta, pogrążył się w tym dziwnym stanie. Jechał jak pijany. Załoga radiowozu próbowała go zatrzymać, ale od szpitala dzieliło go tylko jedno skrzyżowanie i zatrzymał się dopiero pod budynkiem, skręcając zbyt ostro na podjazd. Podskoczył na krawężniku i niemal uderzył w jakiś samochód, hamując przy wejściu do izby przyjęć, gdzie nie wolno było parkować. Wytoczył się z chevroleta, wrzeszcząc na policjanta, by sprowadził karetkę, sprowadził karetkę, sprowadził karetkę!
Przez całą drogę powrotną na wzgórze, siedząc z przodu obok zastępcy szeryfa okręgowego w radiowozie, za którym pędziła karetka i inne wozy policyjne, trząsł się gwałtownie. Próbował odpowiadać na pytania funkcjonariusza, ale głos mu się łamał. Junior był w stanie wyrzucać z siebie tylko chrapliwie: „Jezu, drogi Jezu”, raz za razem. Szosa biegła pozbawioną słonecznego blasku doliną. Oblał się zimnym potem, widząc krwawe refleksy rzucane na skalne ściany przez światła alarmowe. Od czasu do czasu odzywała się syrena, by przegonić z drogi inne wozy, a on pragnął nieodparcie zawodzić wraz z nią, wyć z przerażenia, żalu, smutku i samotności. Opanował się jednak, ponieważ czuł, że gdyby zaczął krzyczeć, nie byłby w stanie przestać przez bardzo długi czas. Wysiadł z dusznego wozu. Na dworze było chłodno, o wiele chłodniej niż wtedy, gdy stąd uciekał. Stanął niepewnie, a wokół niego skupili się policjanci i sanitariusze. Potem zaprowadził ich przez dziką trawę do Naomi, potykając się o niewielkie kamienie, które inni omijali bez trudu. Wiedział, że wygląda równie podejrzanie jak Adam w raju po zjedzeniu jabłka. Pot, napady gwałtownego drżenia, nuta strachu w głosie, nad którym nie umiał zapanować, niemożność patrzenia komukolwiek w oczy dłuższą chwilę – były to niezwykle wymowne symptomy, które nie uszły z pewnością uwagi tych profesjonalistów. Rozpaczliwie pragnął odzyskać nad sobą panowanie, ale nie wiedział, jak to zrobić. Jeszcze raz podszedł do martwej żony. Plamy opadowe były już wyraźne, krew spłynęła do niższych partii ciała. Gołe nogi, ramiona i twarz odznaczały się upiorną bladością. Martwe spojrzenie wciąż wydawało się zadziwiająco czyste. Jakie to dziwne, że siła uderzenia nie wywołała krwotoku w tych lawendowych, niezwykłych oczach. Ani kropli krwi, tylko zdumienie.
Junior, stojąc nad martwym ciałem, zdawał sobie sprawę, że policjanci bacznie go obserwują. Próbował sobie rozpaczliwie przypomnieć, co niewinny mąż w takiej sytuacji zwykle mówi albo robi, ale zawiodła go wyobraźnia. Nie był w stanie uporządkować myśli. Narastało w nim wzburzenie, a jego zewnętrzne oznaki uwidoczniły się jeszcze bardziej. Choć pod wieczór zrobiło się chłodno, pocił się jak człowiek przywiązany do krzesła elektrycznego. Lały się z niego strugi, niemal tryskały na wszystkie strony. Trząsł się, trząsł się bezustannie i mógłby przysiąc, że słyszy grzechot własnych kości, jakby w garnku z wrzątkiem postukiwało jajko. Czy sądził, że ujdzie mu to na sucho? Musiał być chyba obłąkany, musiał ulec jakiemuś złudzeniu. Jeden z sanitariuszy przyklęknął przy ciele, sprawdzając puls Naomi, choć w tych okolicznościach wydawało się to przesadną formalnością. Ktoś stanął obok Juniora i rzekł: – Proszę jeszcze raz powiedzieć, jak to się stało. Junior podniósł wzrok i spojrzał w oczy krępego człowieka ze znamieniem. Były szare, twarde jak stal, ale czyste i zaskakująco piękne w tej skądinąd nieszczęsnej twarzy. Głos tego mężczyzny rozbrzmiewał mu w uszach głuchym echem, jakby dobiegał z drugiej strony tunelu. A może z końcowego punktu na drodze skazańca, między ostatnim posiłkiem a komorą egzekucyjną. Junior odchylił głowę i spojrzał w stronę wyłamanej balustrady na platformie obserwacyjnej. Czuł, że inni też tam patrzą. Wszyscy milczeli. Dzień był śmiertelnie nieruchomy. Z nieba zniknęły wrony, lecz teraz sunął po nim bezgłośnym lotem jakiś samotny jastrząb – sędzia spoglądający na swą ofiarę. – Ona… jadła. Suszone morele – mówił niemal szeptem Junior,
jednak na wzniesieniu panowała taka cisza, że każdy z tych domniemanych oskarżycieli musiał go bardzo dobrze słyszeć. – Chodziła… po tarasie. Przystanęła. Widok… ona… ona… oparła się. Zniknęła. Nagle Junior Cain odwrócił się od wieży, od ciała swej utraconej miłości, osunął się na kolana i zwymiotował. Nigdy jeszcze tak nie rzygał, nawet w ataku najgorszej niestrawności czy chorobie. Popłynęły niepowstrzymanym strumieniem cuchnące wymiociny, gorzkie i gęste, jakby w monstrualnej sprzeczności ze skromnym posiłkiem. Nie czuł mdłości, ale mięśnie brzucha skurczyły mu się tak boleśnie i mocno, że zgięło go wpół i wyrzygał jeszcze więcej, spazmatycznie, aż w końcu pluł tylko rzadkim kleikiem, zielonym od żółci, musiały być to już resztki, ale okazało się, że nie, gdyż znów pojawiła się żółć, tak żrąca, że zaczęła wypalać mu dziąsła – o Boże, błagam, dosyć! – a potem jeszcze więcej żółci. Rzucało całym jego ciałem. Dławił się czymś obrzydliwym. Zacisnął mokre powieki, by nie patrzeć, nie mógł jednak uciec od straszliwego odoru. Jeden z sanitariuszy pochylił się nad nim już wcześniej, by przycisnąć zimną dłoń do nasady jego karku. Teraz powiedział nagląco: – Kenny! Mamy tu hematemesis! Tupot stóp w stronę karetki. Najwidoczniej Kenny. Drugi sanitariusz. Jako rehabilitant Junior miał zajęcia nie tylko z masażu, wiedział więc, co znaczy hematemesis. Krwawe wymioty. Otworzył oczy, mrugając przez łzy, podczas gdy brzuch skręcały mu jeszcze silniejsze skurcze. Dostrzegł pasemka czerwieni w wodnistym zielonym płynie, który z niego wyciekał. Jaskrawoczerwone. Krew żołądkowa byłaby czarna. A ta musiała pochodzić z gardła. Chyba że niewiarygodnie gwałtowne skurcze rozerwały mu tętnicę w żołądku, a to by znaczyło, że wypluwa z siebie życie. Zastanawiał się, czy jastrząb – sędzia spadający z góry – zato-
czył już najmniejsze koło, nie mógł jednak unieść głowy. Położyli go na boku, a on nie wiedział nawet, kiedy to się stało. Głowę podtrzymywał mu jeden z sanitariuszy, tak aby mógł wydalać z siebie krew i żółć, zamiast się nimi dławić. Ból skręcający wnętrzności był niewyobrażalny, istna rozkosz śmierci. Przez dwunastnicę, żołądek i przełyk przepływały mu niepowstrzymane skurcze. Po każdym chwytał spazmatycznie powietrze, lecz bez większego powodzenia. Zimna wilgoć tuż ponad zgięciem lewego ramienia. Ukłucie. To gumowa opaska ścisnęła mu lewą rękę, by uwypuklić żyłę, a ukłuła go igła strzykawki. Przypuszczał, że dali mu lek na mdłości. Bał się, że nie zadziała dostatecznie szybko, by go ocalić. Wydawało mu się, że słyszy cichy szum ostrych jak brzytwa skrzydeł. Nie miał odwagi spojrzeć w górę. Znów wymiociny w gardle. Agonia. Do głowy sączyła mu się ciemność, jakby z zalanego żołądka i przełyku niepowstrzymaną strugą płynęła krew.
8 Po lekcji angielskiego Maria Elena Gonzalez udała się do domu z plastikową torbą pełną starannie zniszczonych ubrań, a także mniejszą, papierową, w której były wiśniowe babeczki dla jej córeczek. Agnes zamknęła drzwi za uczennicą, odwróciła się i wpadła swoim wielkim brzuchem na Joeya. Uniósł gwałtownie brwi i położył dłonie na jej wypukłym podołku, jakby była bardziej krucha od ptasiego jajka i cenniejsza od klejnotu. – Już? – spytał. – Chciałabym wpierw posprzątać w kuchni. – Aggie, nie – poprosił błagalnie. Przypominał jej Misia Smutaska z książeczki, którą zdążyła już kupić dla dziecka. „Miś Smutasek nosi smutki po kieszonkach, pod czapeczką i w skarbonkach. Dźwiga je na grzbiecie oraz pod pachami. I cóż z tego? Wszyscy go kochamy”. Skurcze były teraz coraz częstsze i trochę silniejsze, powiedziała więc: – No dobrze, ale muszę jeszcze powiedzieć Edomowi i Jacobowi, że wyjeżdżamy. Edom i Jacob byli jej starszymi braćmi, zajmowali dwa małe mieszkanka nad dużym garażem na tyłach posesji. – Już ich zawiadomiłem – rzekł Joey, otwierając drzwi szafy w przedpokoju z takim impetem, że o mało nie wyrwał ich z zawiasów. Wyciągnął jej płaszcz niebywale wprawnym ruchem. Stwierdziła ze zdumieniem, że odnajduje ramiona w rękawach, a kołnierz na karku – ze względu na swe rozmiary miała poważne problemy z każdym ubraniem, pomijając kapelusze. Kiedy znów się obróciła do Joeya, zdążył już włożyć marynarkę
i złapać kluczyki do wozu, które leżały na małym stoliku. Delikatnie wziął ją pod ramię, jakby była słaba i potrzebowała wsparcia. Wyszli na ganek. Nie tracił czasu na zamykanie drzwi. W Bright Beach Anno Domini 1965 przestępcy byli równie liczni jak dinozaury. Popołudnie przygasało z wolna, a niebo jakby przyciągały do ziemi wiązki szarego światła, nawijającego się coraz szybciej na szpulę zachodniego horyzontu. Ciemnozielony pontiac czekał już na podjeździe, a nieskazitelny błysk lakieru mógł wręcz sprowokować kapryśną aurę i wywołać deszcz. Joey zawsze utrzymywał wóz w idealnej czystości i z pewnością nie miałby czasu zarabiać na życie, gdyby przyszło mu żyć w innym rejonie świata niż południowa Kalifornia. – Dobrze się czujesz? – spytał, otwierając drzwi po stronie pasażera i pomagając żonie wejść do środka. – Jak ryba w wodzie. – Na pewno? – Jak nowo narodzona. Wnętrze pontiaca pachniało przyjemnie cytrynami, choć na lusterku wstecznym nie wisiał żaden z tych kiczowato ozdobnych odświeżaczy zapachu. Siedzenia, czyszczone regularnie z użyciem mydła, były bardziej miękkie i wygodniejsze niż w dniu, gdy wóz dostarczono z Detroit. Deska rozdzielcza wręcz lśniła. Joey otworzył drzwi po swojej stronie, usiadł za kierownicą i spytał: – Wygodnie ci? – Jak w piernatach. – Wyglądasz blado. – Jestem zdrowa jak koń. – Żarty sobie ze mnie robisz, co? – Tak słodko o to prosisz, że nie mogę ci odmówić.
Gdy tylko Joey zatrzasnął drzwi, Agnes złapał skurcz. Skrzywiła się, głośno wciągając powietrze przez zaciśnięte zęby. – O nie – jęknął Miś Smutasek. – O nie. – Słodkie nieba, kochanie, odpręż się. To nie jest zwyczajny ból. To ból szczęścia. Nasza mała dziewczynka będzie z nami jeszcze przed upływem dnia. – Mały chłopiec. – Zaufaj matczynej intuicji. – Ojciec też ją miewa. – Był tak zdenerwowany, że stukał kluczykiem przez długą chwilę o stacyjkę, zanim udało mu się trafić do celu. – Powinien być chłopiec, bo wtedy zawsze będziesz miała mężczyznę w domu. – Chcesz zwiać z jakąś blondynką? Nie mógł uruchomić wozu, gdyż uparcie przekręcał kluczyk w niewłaściwą stronę. – Wiesz, o co mi chodzi. Nie wybieram się jeszcze na tamten świat, ale kobiety żyją od mężczyzn o parę ładnych lat dłużej. Statystyki nie kłamią. – Wieczny agent ubezpieczeniowy. – No cóż, to prawda – powiedział, przekręcając w końcu kluczyk we właściwą stronę i zapalając silnik. – Chcesz mi sprzedać polisę? – Nikomu dziś jeszcze nie sprzedałem, a muszę z czegoś żyć. Dobrze się czujesz? – Boję się – wyznała. Zamiast wrzucić bieg, położył misiowatą dłoń na jej rękach. – Coś nie tak? – Boję się, że wjedziesz prosto w drzewo. Wyglądał na urażonego. – Jeżdżę najbezpieczniej w całym Bright Beach. Nie miałem
nigdy wypadku. – Ale nie dzisiaj. Jeśli będziesz wrzucał bieg tak długo, jak wsuwałeś kluczyk do stacyjki, to nasza córeczka zasiądzie na tylnym siedzeniu i powie „tata”, zanim dotrzemy do szpitala. – Synek. – Po prostu się uspokój. – Jestem spokojny – zapewnił ją. Zwolnił hamulec ręczny, wrzucił wsteczny zamiast pierwszego i ruszył w kierunku przeciwnym do ulicy, wzdłuż ściany domu. Przerażony, zahamował gwałtownie. Agnes nie odezwała się, dopóki Joey nie odetchnął kilka razy głęboko, a potem wskazała przednią szybę. – Szpital jest tam, w tamtym kierunku. Popatrzył na nią pokornie. – Wszystko w porządku? – Nasza córka będzie całe życie chodzić tyłem, jeśli drogę do szpitala pokonasz na wstecznym biegu. – Jeśli to córka, będzie taka sama jak ty – oświadczył. – Nie zniosę dwóch takich kobiet w domu. – Dzięki nam będziesz czuł się młodo. Joey z wielką uwagą wrzucił bieg i ruszył w stronę ulicy, spojrzał na boki z podejrzliwością żołnierza na wrogim terytorium. Skręcił w prawo. – Dopilnuj, by Edom porozwoził rano wypieki – przypomniała mu Agnes. – Jacob powiedział, że raz mógłby się sam tym zająć. – Jacob straszy ludzi – zauważyła Agnes. – Nikt nie tknąłby placka dostarczonego przez Jacoba. Chyba że po badaniach laboratoryjnych. Powietrze przecięły igiełki deszczu i zaczęły bezzwłocznie ha-
ftować srebrzyste wzorki na asfalcie. Włączając wycieraczki, Joey powiedział: – Chyba po raz pierwszy mówisz, że jeden z twoich braci jest dziwny. – Nie są dziwni, mój drogi. Są tylko trochę ekscentryczni. – Tak jak woda jest trochę mokra. – Nie masz nic przeciwko temu, że mieszkają obok, Joey? – spytała ze zmarszczonym czołem. – Są ekscentryczni, ale bardzo ich kocham. – Ja też – wyznał. Po chwili uśmiechnął się i potrząsnął głową. – Taki smutny agent ubezpieczeniowy jak ja wygląda przy nich niczym beztroska uczennica szkoły podstawowej. – No, nauczyłeś się wreszcie prowadzić – mrugnęła do niego. Był w rzeczywistości znakomitym kierowcą i w wieku trzydziestu lat miał czyste konto: żadnych wykroczeń, żadnych wypadków. Jednak jego umiejętności i wrodzona ostrożność nie zdały się na nic, gdy ford pick-up przejechał na czerwonym świetle, zahamował zbyt późno i uderzył w drzwi pontiaca po stronie pasażera.
9 Kołysząc się na niespokojnych wodach, prześladowany nieziemskim i dręczącym dźwiękiem, Junior Cain ujrzał w wyobraźni gondolę na czarnej rzece. Miała wyrzeźbionego na dziobie smoka, takiego samego widział kiedyś na okładce powieści fantasy, przedstawiającej wikingów w długiej łodzi. Gondolierem nie był jednak wiking, ale wysoka postać w czarnej szacie, o twarzy zakrytej ogromnym kapturem; nie kierowała łodzią za pomocą tradycyjnego wiosła, lecz jakiegoś przyrządu, jak się okazało – kija z przymocowanymi doń ludzkimi kośćmi. Nurt rzeki biegł pod ziemią, zamiast nieba widać było kamienne sklepienie, na odległym brzegu płonęły ogniska. Właśnie stamtąd docierało to dręczące zawodzenie, krzyk przepełniony wściekłością, żalem i straszliwym pragnieniem. Prawda, jak zwykle, nie była nadprzyrodzona. Junior otworzył oczy i odkrył, że jest w tylnej części karetki. Miała nią jechać Naomi. Przypuszczał, że wysyłali po nią wóz z kostnicy. Sanitariusz, a nie gondolier czy demon, czuwał nad nim. Wyła zaś syrena. Czuł się tak, jakby dwaj zawodowi przestępcy tłukli go bezlitośnie po brzuchu pięściami i ołowianymi rurkami. Serce przy każdym uderzeniu zdawało się napierać boleśnie na skórzane pasy, którymi był unieruchomiony, gardło miał wyschnięte na wiór. W jego nozdrzach tkwiła podwójna rurka dostarczająca tlen. Z przyjemnością chłonął słodki i zimny strumień. Jednak w ustach wciąż czuł smak obrzydliwej masy, którą z siebie wyrzucał, a na języku i zębach warstwę jakby pleśni. Przynajmniej już nie wymiotował. Na myśl o tym mięśnie jego brzucha skurczyły się jak ciało żaby pod wpływem szoku elektrycznego. Zakrztusił się z przerażenia.
Co się ze mną dzieje? – zadawał sobie pytanie. Sanitariusz wyjął mu z nosa rurkę i szybko uniósł głowę, podstawiając ręcznik pod usta. Ciało znów zdradziło Juniora, tak jak przedtem, ale tym razem w sposób, który go przeraził i napełnił wstydem. Panował jeszcze tylko nad płynem mózgowo–rdzeniowym, nad innymi stracił kontrolę. Przez chwilę, leżąc w tym rozkołysanym ambulansie, żałował, że jednak nie unosi się w gondoli na wodach Styksu i jego męka nie dobiega kresu. Konwulsje minęły. Opadł z powrotem na poplamioną poduszkę, brudny, śmierdzący, wstrętny. I wtedy doznał nagłego olśnienia, które było albo przejawem zwykłego obłędu, albo geniuszu dedukcyjnego: Naomi, ta wredna dziwka, otruła go! Sanitariusz, który właśnie przyciskał palce do tętnicy w nadgarstku Juniora, musiał poczuć gwałtowne przyspieszenie jego pulsu. Junior i Naomi jedli suszone morele z tej samej torebki. Sięgali do niej, nie zaglądając do środka. Wytrząsali z niej owoce na swe dłonie. Nie byłaby w stanie dopilnować, by tylko on brał zatrute. Czy zamierzała go zabić i popełnić samobójstwo? Nie ta radosna, kochająca życie, uduchowiona, religijna Naomi. Na każdy dzień spoglądała przez złotą mgiełkę, którą roztaczało słońce w jej sercu. Kiedyś do niej tak mówił. Złota mgiełka, słońce w sercu. Jego słowa ją oczarowały, miała łzy w oczach, a seks nigdy nie był wspanialszy. Bardziej prawdopodobne, że trucizna była w kanapce z serem albo w butelce z wodą. Ścisnęło mu się serce na myśl, że urocza Naomi dopuściła się takiego podstępu. Słodka, szczodra, uczciwa, miła Naomi z pewnością nie byłaby w stanie zabić nikogo – w każdym razie nie jego,
człowieka, którego kochała. A może go nie kochała. Sanitariusz napompował opaskę manometru. Junior miał prawdopodobnie na tyle wysokie ciśnienie, że groziło wylewem. Podwyższyła je wręcz niebotycznie myśl, że miłość żony była kłamstwem. Może Naomi wyszła za niego dla… Nie, niemożliwe. Nie miał żadnych pieniędzy. Kochała go, w porządku. Przepadała za nim. Słowo „wielbiła” byłoby nie od rzeczy. Kiedy już pojawiła się możliwość zdrady, Junior nie był w stanie uwolnić się od podejrzeń. Dobra Naomi, która dawała innym nieskończenie więcej, niż sama w zamian otrzymywała, miała już na zawsze pozostać w jego pamięci otoczona cieniem wątpliwości. W końcu nikogo nie można w pełni poznać, do ostatniej myśli i uczucia. Żaden człowiek nie jest doskonały. Nawet ktoś świątobliwy i bezinteresowny mógł być w głębi serca potworem, pełnym niewypowiedzianych żądz, którym uległ raz albo nie uległ nigdy. On sam na przykład był niemal w stu procentach przekonany, że nie potrafiłby zabić drugiej żony. Zważywszy na fakt, że jego małżeństwo z Naomi było na zawsze już splamione cieniem podejrzliwości, nie bardzo sobie wyobrażał, jak mógłby jeszcze kiedykolwiek zaufać komuś na tyle, by złożyć przysięgę przed ołtarzem. Zamknął zmęczone oczy i poddał się z wdzięcznością opiece sanitariusza, który ocierał mu brudną twarz i spękane wargi chłodną, wilgotną szmatką. Ujrzał w wyobraźni piękną Naomi. Przez chwilę wyglądała świątobliwie, ale potem wydało mu się, że dostrzega jakąś chytrość w jej anielskim uśmiechu, niepokojący błysk wyrachowania w oczach przepełnionych niegdyś miłością. Strata uwielbianej żony była druzgocąca, wydawała się raną nie do zagojenia, ale było coś jeszcze gorszego: jej jasny wizerunek
splamiony podejrzeniem. Naomi już nie mogła ofiarować mu pociechy i wsparcia, a teraz jeszcze na dodatek Junior był pozbawiony nieskalanych wspomnień, które podtrzymywałyby go na duchu. Jak zwykle – nie działanie go prześladowało, ale skutki. Zbrukana pamięć o Naomi była tak przejmująco smutna, tak straszna, że zaczął zadawać sobie pytanie, czy ją zniesie. Poczuł, jak drżą mu usta, jak miękną, nie od ponownych mdłości, ale z żalu. Oczy napełniły mu się łzami. Być może sanitariusz dał mu zastrzyk na uspokojenie. Gdy karetka zawodziła, pędząc przez ten najbardziej szczególny z wszystkich dni, Junior Cain płakał przejmująco, choć cicho – potem zaznał chwilowego ukojenia w kamiennym śnie. — Zbudził się na szpitalnym łóżku, górną część ciała miał nieco uniesioną. Jedynym źródłem światła w pokoju było pojedyncze okno; szara niczym popiół iluminacja, zbyt przygaszona, by nazywać ją blaskiem, porozcinana przez listwy żaluzji na bezbarwne wstęgi. Większość pomieszczenia ginęła w mroku. Wciąż miał w ustach kwaśny smak, choć już nie tak obrzydliwy. Wszelkie zapachy – środków dezynfekcyjnych, pasty do podłogi, świeżo wypranej pościeli – były cudownie orzeźwiające, bez śladu charakterystycznej woni płynów organicznych. Czuł niewiarygodną słabość. Jakby przygniatał go ogromny ciężar. Nawet unoszenie powiek wymagało wysiłku. Obok łóżka stała kroplówka, a do jego żyły spływał płyn, uzupełniając elektrolity, które utracił w wyniku torsji, ale zapewne i środek przeciwwymiotny. Prawe ramię miał przytwierdzone rzemieniem do bocznej listwy łóżka, by nie zginał łokcia, co groziło wysunięciem się igły. Leżał w pokoju dwuosobowym. Drugie łóżko było puste. Sądził, że jest sam, ale gdy wykrzesał z siebie odrobinę energii i zmienił ułożenie głowy, usłyszał chrząknięcie. Ten gardłowy
dźwięk dobiegł gdzieś z prawego kąta. Junior wyczuwał instynktownie, że ten obserwujący go w ciemności człowiek nie ma dobrych intencji. Lekarze i pielęgniarki nie sprawdzali stanu pacjentów przy zgaszonym świetle. Stwierdził z ulgą, że udało mu się nie poruszyć ani wydać żadnego dźwięku. Pragnął zorientować się w sytuacji, nie ujawniając jednocześnie, że jest przytomny. Górna część łóżka było ustawiona pod kątem, nie musiał więc unosić głowy, by spojrzeć na narożnik, w którym czekał ten fantom. Przesunął wzrok poza stojak z kroplówką i sąsiednie łóżko. Leżał w najciemniejszym kącie pokoju, daleko od okna, ale interesujący go kąt też tonął w głębokim cieniu. Musiał patrzeć przez długą chwilę, aż do bólu źrenic, zanim dostrzegł niewyraźne, obłe zarysy fotela. A na fotelu kształt równie pozbawiony szczegółów jak tamten odziany w długą szatę i zakapturzony przewoźnik na Styksie. Junior leżał w niewygodnej pozycji, obolały i spragniony, ale nawet nie drgnął, skupiając się na obserwacji. Po chwili uświadomił sobie, że wrażenie nacisku, z jakim się ocknął, nie było natury wyłącznie psychologicznej. Coś ciężkiego leżało mu na brzuchu. Było zimne, i to tak bardzo, że pozbawiało go czucia. Dlatego nie od razu się zorientował, jak lodowaty jest ów tajemniczy ciężar. Wstrząsnęły nim dreszcze. Zacisnął szczęki, by nie dzwonić zębami i nie wzbudzać podejrzeń człowieka w fotelu. Choć nawet na chwilę nie oderwał wzroku od narożnika, starał się przede wszystkim odgadnąć, co spoczywa mu na brzuchu. Tajemniczy obserwator niepokoił go tak bardzo, że nie był w stanie zebrać myśli, a wysiłek, jakiego wymagało zachowanie ciszy, jeszcze bardziej utrudniał rozumowanie. Im dłużej nie mógł zidentyfikować lodowatego obiektu, tym większe odczuwał przerażenie. Niemal krzyknął, gdy do jego umysłu wsączył się nagle obraz
martwego ciała Naomi, bielszego niż najbielszy odcień bladości, tak szarego jak słabe światło w oknie, przybierającego miejscami barwę zieloną, zimnego, całkowicie pozbawionego życiowego ciepła ciała nienabrzmiałego jeszcze innym ciepłem, ciepłem rozkładu, który miał je niebawem ożywić na nowo. Nie. To śmieszne. Naomi nie leżała na nim. Nie dzielił łóżka ze zwłokami. To byłoby jak komiks, jak Opowieści z krypty. I to nie Naomi siedziała w fotelu, nie Naomi przyszła do niego z kostnicy, by się zemścić. Martwi nie powracają do życia ani tutaj, ani w żadnym innym świecie. Nonsens. Nawet gdyby te głupie przesądy miały moc ziszczenia się, gość w narożniku był zbyt spokojny, zbyt cierpliwy, by stanowić żywe– martwe wcielenie zamordowanej żony. To było milczenie drapieżnika, zwierzęcy instynkt, a nie nadprzyrodzona cisza. To była pełna wdzięku nieruchomość pantery w buszu, pełne wyczekiwania przyczajenie węża, zbyt okrutnego, by zdradzić się sykiem. Nagle Junior domyślił się, kto siedzi w fotelu. Bez wątpienia tamten policjant po cywilnemu, ze znamieniem na twarzy. Ostrzyżone na jeża włosy o barwie soli i pieprzu. Płaska twarz. Gruby kark. W pamięci Juniora pojawiło się nagle oko w ciemnej plamie znamienia, twarda i szara tęczówka niczym gwóźdź w krwawej dłoni ukrzyżowanego człowieka. Straszliwy, zimny ciężar w pasie i tak już przejmował go dreszczem; ale teraz mroziła go do szpiku kości myśl o detektywie, który milczał w ciemności i patrzył. Junior wolałby mieć do czynienia z Naomi, martwą, powstałą z grobu i mściwą, niż z tym niebezpiecznie cierpliwym człowiekiem.
10 Ford rąbnął w pontiaca z hukiem tak głośnym jak otwarcie niebios w dniu Sądu Ostatecznego. Agnes nie usłyszała nawet swego krzyku w pierwszych sekundach ani potem, gdy samochód przesunął się w bok, podskoczył i przekoziołkował. Obmyta deszczem ulica lśniła oleiście pod kołami. Skrzyżowanie znajdowało się w połowie długiego wzgórza, tak więc siła przyciągania sprzysięgła się z losem przeciwko pasażerom pontiaca. Samochód uniósł się bokiem po stronie kierowcy – widoczna za szybą główna ulica miasteczka przechyliła się jak pijana – i uderzył stroną pasażera o jezdnię. Szyba przy głowie Agnes pękła i rozsypała się na drobne kawałki. Chropowata nawierzchnia ulicy, niczym lśniący bok pokrytego łuskami smoka, przesuwała się obok rozbitego okna, centymetry od jej twarzy. Przed wyruszeniem w drogę Joey zapiął pas, lecz Agnes, ze względu na swój stan, nie zrobiła tego. Uderzyła o drzwi, poczuła ostrze bólu w prawym ramieniu i pomyślała: O Boże, dziecko! Opierając się nogami o podłogę, łapiąc lewą ręką za fotel, zaciskając rozpaczliwie prawą dłoń na klamce, modliła się, by dziecko ocalało, by mogła żyć dostatecznie długo i wprowadzić tę małą istotę do świata, do wspaniałego tworu nieskończonego i niezwykłego piękna, bez względu na to, czy miała umrzeć po porodzie, czy też nie. Wywrócony do góry kołami pontiac obracał się teraz, sunąc po jezdni, zgrzytając głośno o asfalt, i choć Agnes trzymała się z całej siły, wyszarpnęło ją z fotela, w stronę odwróconego sufitu i do tyłu. Uderzyła mocno czołem o cienką tapicerkę, a plecami o zagłówek. Teraz usłyszała, jak krzyczy, ale tylko przez krótką chwilę, gdyż w pontiaca znów uderzył ford albo jakiś inny wóz, a może wpadli na zaparkowany samochód, było to nieistotne, straszliwy impet
kraksy pozbawił ją tchu, a krzyk zmienił się w urywany świst oddechu. Druga kolizja obróciła wozem o trzysta sześćdziesiąt stopni. Pontiac runął z chrzęstem na stronę kierowcy i w końcu stanął gwałtownie na czterech kołach, przeskoczył krawężnik i zmiażdżył przedni zderzak o jasną ścianę sklepu z deskami surfingowymi, rozbijając szybę wystawową. Miś Smutasek za kierownicą wozu osunął się na bok, z twarzą obróconą w górę, krwawiąc z nosa. Spytał: – Dziecko? – W porządku, chyba w porządku – wysapała Agnes, ale bała się straszliwie, że się myli, że urodzi dziecko martwe albo kalekie. Nie poruszył się ten jej Miś Smutasek, tylko leżał w dziwnej i z pewnością niewygodnej pozycji – jego ręce zwieszały się bezwładnie, głowa kiwała się, jakby była za ciężka. – Pozwól… spojrzę na ciebie. Trzęsła się i była straszliwie przerażona, nie mogła myśleć jasno, przez chwilę nie rozumiała, o co mu chodzi, czego chce, i wtedy zobaczyła, że szyba po jego stronie też jest stłuczona, a drzwi wgniecione. Co gorsza, bok pontiaca został wtłoczony do wnętrza, gdy tamten samochód w nich rąbnął. Z warkotem stali, ostrymi niczym brzytwa kłami wgryzł się w Joeya głęboko, jak mechaniczny rekin, który wynurzył się z deszczowego dnia, miażdżąc mu żebra i szukając ciepłego serca. Pozwól… spojrzę na ciebie. Joey nie mógł schylić głowy, nie mógł odwrócić się do niej… gdyż miał uszkodzony, może nawet złamany kręgosłup. Był sparaliżowany. – O dobry Boże! – wyszeptała i choć zawsze uważała się za silną kobietę, która stoi twardo na gruncie wiary, która czerpie wraz z powietrzem nadzieję z każdego oddechu, teraz była równie słaba jak nienarodzone dziecko w jej łonie i chora ze strachu.
Wychyliła się w stronę męża, by mógł ją widzieć, i gdy przyłożyła mu drżącą dłoń do policzka, jego głowa, podtrzymywana zwiotczałymi mięśniami szyi, opadła na pierś. Zimny, gnany wiatrem deszcz chłostał ich przez wybite szyby, na ulicy narastały głosy biegnących ludzi, powietrze było przesycone wonią ozonu zwiastującego burzę – gdzieś w dali rozległ się grzmot – i delikatniejszym, bardziej przerażającym zapachem krwi, żaden jednak z tych brutalnych szczegółów nie mógł nadać tej chwili pozorów rzeczywistości. Agnes, nawet w najgłębszych koszmarach sennych, nie czuła się tak nierealnie. Z trudem uniosła mu głowę. Lękała się widoku, jaki ją czekał. Joey oczy miał dziwnie promienne, nigdy takich przedtem u niego nie widziała, jakby świetlisty anioł wszedł w jego ciało, by towarzyszyć Joeyowi w nowej podróży. – Byłem… kochany przez ciebie – powiedział jej mąż głosem wolnym od bólu i strachu. Nie rozumiejąc, przekonana, że pyta w ten niezrozumiały sposób, czy ona go kocha, odparła: – Tak, oczywiście, ty niemądry niedźwiedziu, ty głuptasie, oczywiście, że cię kocham. – To był… jedyny sen, który się liczył – rzekł Joey. – Ty… kochająca mnie. Miałem dzięki tobie dobre życie. Próbowała mu powiedzieć, że wyjdzie z tego, że pozostanie z nią jeszcze bardzo długo, że wszechświat nie jest aż tak okrutny, by zabierać go w wieku trzydziestu lat, kiedy całe życie przed nimi, ale prawda była widoczna jak na dłoni, ona zaś nie mogła go okłamywać. Wciąż czując pod stopami twardą skałę wiary, oddychając jak zawsze nadzieją, nie umiała jednak być tak silna, jak pragnęła. Poczuła wiotczenie twarzy, drżenie ust i choć próbowała zapanować nad łkaniem, z jej wnętrza dobył się z porażającą siłą szloch. Trzymając w dłoniach twarz ukochanego, pocałowała go. Napo-
tkała jego spojrzenie i wtedy zamrugała rozpaczliwie, by powstrzymać łzy, gdyż chciała mieć niezmącony wzrok, patrzeć mu prosto w oczy, widzieć najprawdziwszą cząstkę jego istoty w głębi źrenic, aż do ostatniej chwili, kiedy już go utraci. Przy oknach wozu skupili się ludzie, próbując otworzyć zakleszczone drzwi, ale ich nie dostrzegała. Jakby chcąc dorównać jej w intensywności skupienia, Joey powiedział: – Bartholomew. Nie znali nikogo o takim imieniu, nigdy nie słyszała, by je wymawiał, ale wiedziała, o co mu chodzi. Mówił o synu, którego miał nigdy nie ujrzeć. – Jeśli to chłopiec… będzie Bartholomew – przyrzekła. – To chłopiec – zapewnił Joey, jakby doznał wizji. Gęsta krew spływała po jego dolnej wardze, po brodzie, jasna krew tętnicza. – Nie odchodź, kochany – błagała Aggie. Widziała, jak ginie w jego oczach. Chciała przez nie przejść, tak jak Alicja przeszła na drugą stronę lustra, podążyć za tą piękną promienistością, która bladła, przekroczyć razem z Joeyem wrota, które otwarły się przed nim, i towarzyszyć mu w drodze z tego deszczowego dnia do królestwa łaski. Lecz te wrota otwarto dla niego, nie dla niej. Nie miała biletu na pociąg, który zjawił się po Joeya. Wsiadł do wagonu i odjechał; zniknęło światło w jego oczach. Pocałowała męża po raz ostatni, a smak krwi nie był gorzki, tylko uświęcony.
11 Wstęgi popielatego światła traciły z wolna swój skąpy blask, a cienie zaczęły przechodzić w głęboką czerń. Pełne napięcia milczenie między Juniorem Cainem a człowiekiem ze znamieniem ciągle trwało. Ta wieczna gra na przeczekanie dobiegła końca, gdy drzwi otworzyły się na oścież i do pokoju wszedł lekarz w białym kitlu. Jego postać była oświetlona blaskiem neonówek na korytarzu, lecz twarz pozostawała w cieniu niczym u zjawy ze snu. Junior natychmiast zamknął oczy i opuścił szczękę, oddychając przez usta i udając głęboki sen. – Obawiam się, że nie wolno tu panu przebywać – powiedział cicho lekarz. – Nie przeszkadzałem mu – odparł tamten równie cicho. – Wierzę panu. Ale moi pacjenci potrzebują absolutnego spokoju. – Ja również – odrzekł gość, a Junior niemal zmarszczył brwi, słysząc tę dziwaczną odpowiedź. Zastanawiał się nad znaczeniem, jakie kryło się za tymi słowami. Obaj mężczyźni przedstawili się sobie. Lekarzem w kitlu był doktor Jim Parkhurst. Jego sposób bycia cechowały swoboda i serdeczność, a kojący głos, z natury czy też zawodowej kalkulacji, działał jak balsam. Mężczyzna ze znamieniem przedstawił się jako detektyw Thomas Vanadium. W przeciwieństwie do lekarza nie posłużył się zdrobniałą formą imienia, a głos miał równie beznamiętny jak płaską i pospolitą twarz. Junior podejrzewał, że nikt prócz rodzonej matki nigdy nie mówił do tego człowieka Tom. Dla niektórych był pewnie detektywem, a większość znajomych zwracała się do niego po nazwisku. – Co dolega panu Cainowi? – spytał Vanadium.
– Doznał wyjątkowo silnego ataku hematemesis. – Krwawe wymioty. Słyszałem, jak jeden z sanitariuszy użył tego określenia. A przyczyna? – No cóż, krew nie była ciemna ani kwasowa, nie pochodziła więc z żołądka. Była jasna i alkaliczna. Mogła wziąć się z przełyku, ale najprawdopodobniej z gardła. – Ach tak. Junior miał wrażenie, że ma od wewnątrz rozerwaną krtań, jakby zjadł kaktusa. – Pewnie doszło do uszkodzenia jednego czy dwóch naczyń krwionośnych z powodu gwałtownego ataku emesis – wyjaśnił lekarz. – Emesis? – Wymiotów. Powiedziano mi, że miały bardzo ostry przebieg. – Rzygał jak wąż strażacki – zauważył Vanadium po prostu. – Barwnie pan to ujął. Monotonnym głosem, który stanowił krańcowy stopień obojętności, detektyw dodał: – Byłem chyba jedynym, który nie musiał płacić za pralnię. Cały czas rozmawiali cicho i ani razu nie podeszli do łóżka. Junior cieszył się, że może podsłuchiwać. Nie tylko chciał zorientować się w podejrzeniach Vanadiuma, ale też ciekawiła go – i niepokoiła – przyczyna tamtego obrzydliwego incydentu, za sprawą którego wylądował w szpitalu. – Czy krwawienie jest poważne? – spytał Vanadium. – Nie, ustało. Najważniejsze teraz to nie dopuścić do ponownych wymiotów, co mogłoby wywołać kolejny atak. Podaliśmy leki przeciwwymiotne i dożylnie płyn elektrolityczny, położyliśmy mu też na brzuchu worki z lodem, by zredukować groźbę wystąpienia skurczów mięśni żołądkowych i nie dopuścić do powstania stanu zapalnego.
Worki z lodem. To nie była martwa Naomi. Tylko lód. Junior niemal wybuchnął śmiechem, rozbawiony własną skłonnością do makabrycznego fantazjowania. To nie zmartwychwstały trup na nim spoczywał, tylko kilka gumowych worków z lodem. – A więc wymioty wywołały krwawienie? – upewnił się Vanadium. – Ale co wywołało wymioty? – Zrobimy oczywiście badania, lecz jego stan musi być stabilny przez co najmniej dwanaście godzin. Osobiście nie sądzę, byśmy mieli znaleźć jakąkolwiek przyczynę natury fizycznej. Najprawdopodobniejsze jest podłoże nerwicowe – ostry atak wymiotów wywołany lękiem, szokiem po stracie żony, widokiem jej śmierci. Właśnie. Szok. Przygniatająca strata. Junior znów ją odczuwał, na nowo, i bał się, że zdradzą go łzy, choć mdłości przeszły mu chyba już na dobre. Dowiedział się o sobie bardzo wielu rzeczy w ten szczególny dzień – że jest bardziej spontaniczny, niż kiedykolwiek to sobie uświadamiał, że jest zdolny do krótkotrwałych, lecz bolesnych poświęceń dla długotrwałych zysków, że jest dzielny i skłonny do ryzyka – ale najważniejsze było to, iż jest bardziej wrażliwą osobą, niż wcześniej sądził, i że ta wrażliwość, z jednej strony godna podziwu, z drugiej mogła mu zaszkodzić. Niespodziewanie i w najmniej odpowiednim momencie. Zwracając się do doktora Parkhursta, Vanadium powiedział: – W swojej karierze zawodowej widziałem mnóstwo ludzi, którzy stracili bliskich. Żaden nie rzygał jak Wezuwiusz. – To dość nietypowa reakcja – przyznał lekarz. – Ale wcale nie tak rzadka. – Mógł coś zażyć w celu wywołania torsji. – Dlaczego, u licha, miałby to robić? – spytał szczerze zdumiony doktor Parkhurst. – Żeby sfingować atak nerwowy.
Wciąż udając głęboki sen, Junior uświadomił sobie z ogromną przyjemnością, że detektyw sam podsunął sobie mylny trop, którym zaczął oddalać się od głównego szlaku. Vanadium ciągnął swym charakterystycznym monotonnym głosem, kontrastującym z barwnością opisu: – Mężczyzna rzuca jedno spojrzenie na ciało swej żony, zaczyna pocić się bardziej niż żaba w akcie kopulacji, rzyga niczym studenciak po dwóch piwach i wymiotuje aż do krwi. To niezbyt typowe dla przeciętnego mordercy. – Mordercy? Stwierdzono, że poręcz była spróchniała. – Była. Ale może to tylko część prawdy. Tak czy owak, znamy zagrywki tych facetów, to zachowanie, które według nich jest sprytne i zwodnicze. Większość ma wszystko wypisane na twarzy, równie dobrze mogliby przyznać się od razu i zaoszczędzić nam kłopotu. Tu jednak mamy coś nowego. Aż chce się uwierzyć temu biedakowi. – Czy biuro szeryfa nie uznało tego za śmiertelny wypadek? – spytał Parkhurst. – To porządni goście i dobrzy gliniarze, bez wyjątku – odrzekł Vanadium. – I jeśli bardziej ode mnie współczują takim pechowcom jak ten tutaj, chwała im za to. Co pan Cain mógł zażyć, żeby wywołać wymioty? Wystarczy słuchać cię dostatecznie długo, żeby dostać mdłości, pomyślał Junior. Parkhurst poczuł się w obowiązku zaprotestować: – Ale jeśli biuro szeryfa uważa, że to wypadek… – Wie pan, jak działamy w tym stanie, doktorze. Nie tracimy czasu na potyczki z jurysdykcją. Współpracujemy. Szeryf ma prawo zdecydować, że nie będzie angażował w tę sprawę swych dość ograniczonych środków, i nikt mu złego słowa nie powie. Może nazwać to wypadkiem i zamknąć sprawę. Nikt się na pewno nie obrazi, jeśli z kolei my, na szczeblu stanowym, zechcemy jeszcze
trochę powęszyć. Choć detektyw trzymał się uparcie błędnego szlaku, Junior zaczynał odczuwać złość. Jak każdy przyzwoity obywatel był gotów współpracować z odpowiedzialnymi policjantami, którzy mieli w zwyczaju prowadzić śledztwo zgodnie z regulaminem. Jednakże ten tutaj, Thomas Vanadium, pomimo swego monotonnego głosu i bezbarwnego wyglądu, sprawiał wrażenie fanatyka. Każdy rozsądny człowiek by przyznał, że granica między legalnym śledztwem a prześladowaniem jest cienka jak włos. – Istnieje coś takiego jak ipekak? – spytał Vanadium doktora. – Tak. To wysuszony korzeń pewnej rośliny brazylijskiej, ipekakuany. Bardzo skuteczny przy wywołaniu torsji. Jego składnikiem jest sproszkowany biały alkaloid nazywany emetyną. – Można go kupić w aptece, prawda? – Tak, w formie syropu. Warto go trzymać w domowej apteczce, na wypadek gdyby pański dzieciak połknął coś trującego i trzeba by szybko to z niego wyciągnąć. – Szkoda, że nie miałem tego w październiku. – Otruł się pan? Detektyw odparł swoim monotonnym głosem, który coraz bardziej działał Juniorowi na nerwy: – Wszyscy byliśmy otruci, doktorze. Kolejne wybory, pamięta pan? Wtedy nieraz miałem ochotę na ipekak. Co jeszcze mogłoby zadziałać, gdybym chciał załatwić sobie porządne rzyganie? – No… choćby chlorowodorek morfiny. – Trudniej to dostać niż ipekak. – Owszem. Chlorek sodu też zadziała. To znaczy zwykła sól kuchenna. Wystarczy zmieszać z wodą, a będzie skuteczna. – Trudniej wykryć niż ipekak albo chlorowodorek morfiny. – Wykryć? – spytał Parkhurst. – W rzygowinach.
– To znaczy w wymiocinach? – Przepraszam. Zapomniałem, że jesteśmy w kulturalnym towarzystwie. No tak, w wymiocinach. – No cóż, badania laboratoryjne ustaliłyby zbyt wysoki poziom soli, ale w sądzie nie miałoby to większego znaczenia. Zeznałby, że zjadł tego dnia dużo słonych potraw. – Słona woda byłaby dość nieporęczna. Musiałby jej dużo wypić, żeby go ruszyło, a był przecież cały czas obserwowany przez policjantów. Czy ipekak występuje też w kapsułkach? – Myślę, że każdy mógłby napełnić syropem puste kapsułki z żelatyny, ale… – To znaczy, przygotować je samemu. Potem wziąć do ręki i połknąć bez wody. Reakcja byłaby odpowiednio opóźniona, bo kapsułki musiałyby rozpuścić się w żołądku. Uprzejmy dotąd lekarz zaczął zdradzać pewne oznaki zniecierpliwienia nieprawdopodobną teorią i upartymi pytaniami detektywa. – Mam poważne wątpliwości, czy dawka ipekaku wywołałaby tak gwałtowną reakcję, jak miało to miejsce w tym przypadku. A już na pewno nie krwawienie z okolic gardła. Ipekak to bezpieczny środek. – Gdyby zażył potrójną czy poczwórną dawkę… – Nie miałoby to większego znaczenia – upierał się Parkhurst. – Ilość nie odgrywa większej roli. Nie można przedawkować, bo w takim wypadku po prostu się wymiotuje, a jak się wymiotuje, to człowiek pozbywa się ipekaku z całą resztą. – A więc, dużo ipekaku czy też mało, będzie obecny w rzygowinach. Przepraszam, w wymiocinach. – Jeśli spodziewa się pan, że szpital dostarczy próbki wydalin, to obawiam się… – Wydalin?
– Wymiocin. – Jestem tylko laikiem, łatwo mnie skołować, doktorze. Jeśli możemy posługiwać się cały czas jednym słowem, to jestem za rzygowinami. – Sanitariusze zdążyli już pozbyć się zawartości pojemnika z wydalinami, jeśli go użyli. Nawet jak zostały jakieś brudne ręczniki czy prześcieradła, pewnie już je wyprano. – Nic nie szkodzi – zauważył Vanadium. – Pobrałem kilka na miejscu zdarzenia. – Pobrał pan? – Jako dowód. Junior poczuł się niewymownie urażony. To niesłychane: jak najbardziej osobista, prywatna zawartość jego żołądka zebrana do plastikowej torebki bez jego zgody, a nawet wiedzy. A w dalszej kolejności? Może próbka stolca, którą z niego wyciągną, kiedy będzie leżał otumaniony morfiną? To gromadzenie resztek stanowiło bez wątpienia pogwałcenie konstytucji Stanów Zjednoczonych, było sprzeczne z gwarancją nietykalności, policzkiem wymierzonym sprawiedliwości, naruszeniem praw człowieka. Nie zażył oczywiście ipekaku ani żadnego innego środka wymiotnego, nie mogli więc znaleźć żadnego dowodu. Odczuwał jednak gniew, tak dla zasady. Zapewne i doktor Parkhurst był urażony tym faszystowskim i fanatycznym z natury pobieraniem próbek, ponieważ stał się nieco opryskliwy. – Mam kilka spotkań. Przypuszczam, że do wieczora pan Cain odzyska przytomność, ale wolałbym, żeby nie niepokoił go pan do rana. Zamiast odnieść się do prośby lekarza, Vanadium powiedział: – Jeszcze jedno pytanie, doktorze. Jeśli mamy tu do czynienia z torsjami na tle ostrego ataku nerwowego, jak pan sugeruje, to czy może istnieć jakaś inna przyczyna prócz żalu po stracie żony?
– Nie mogę sobie wyobrazić bardziej oczywistego źródła skrajnego lęku. – Wina – oświadczył detektyw. – Jeśli ją zabił, to czy przygniatające poczucie winy nie mogłoby, podobnie jak żal, wywołać nerwowych torsji? – Nie potrafię tego ocenić z absolutną pewnością. Nie jestem psychologiem. – Proszę mnie uraczyć jakąś hipotezą, doktorze. – Jestem lekarzem, nie prokuratorem. Nie mam zwyczaju wysuwać oskarżeń, zwłaszcza przeciwko swoim pacjentom. – Nie śmiałbym tego panu sugerować. Tylko ten jeden raz. Jeśli prawdopodobny jest żal, to dlaczego nie poczucie winy? Doktor Parkhurst rozważał przez chwilę to pytanie, które powinien z miejsca wykluczyć jako bezsensowne. – No cóż… owszem, chyba tak. Przeklęty znachor bez jaj! – pomyślał z goryczą Junior. – Chyba tu poczekam, aż pan Cain przyjdzie do siebie – oświadczył Vanadium. – Nie mam nic pilnego do roboty. W głosie lekarza pojawił się autorytatywny ton, jak u władcy świata. Policjant podejrzewał, że uczą tego na medycynie. – Pacjent nie jest w dobrym stanie. Nie wolno go denerwować, detektywie. Wolałbym, żeby go pan teraz nie przesłuchiwał. Najwcześniej jutro. – W porządku, oczywiście. Nie będę go przesłuchiwał. Tylko… poobserwuję. Sądząc po odgłosach, Junior domyślił się, że Vanadium ponownie zasiadł w fotelu. Miał nadzieję, że Parkhurst jest bieglejszy w sztuce medycznej niż w zastraszaniu policjantów. Po długiej chwili wahania lekarz powiedział:
– Może pan zapalić lampę. – Nie trzeba. – Pacjentowi to nie zaszkodzi. – Lubię ciemność – odrzekł Vanadium. – To dość rzadka cecha. – Rzeczywiście – przyznał detektyw. Parkhurst, zupełnie już zrezygnowany, opuścił pokój. Ciężkie drzwi zamknęły się z westchnieniem, tłumiąc pisk gumowych butów, szelest wykrochmalonych fartuchów i inne odgłosy docierające z korytarza, po którym krążyły zabiegane pielęgniarki. Synek mamusi Cain czuł się maleńki, słaby, żałosny i strasznie samotny. Detektyw wciąż siedział w pokoju, ale jego obecność tylko pogłębiała wyobcowanie Juniora. Tęsknił za Naomi. Zawsze wiedziała, co zrobić czy powiedzieć, umiała wprawić go w dobry nastrój kilkoma słowami albo dotknięciem dłoni, kiedy był smutny.
12 Grzmot łomotał niczym tętent kopyt, a nakrapiane szarością chmury podążały leniwie na wschód, jak galopujące w zwolnionym tempie konie z koszmaru sennego. Miasteczko Bright Beach było rozmazane i rozmyte deszczem, który zmieniał je w salon krzywych luster. Sunąc ku zmierzchowi, styczniowe popołudnie też zdawało się wymykać znajomemu światu i przechodzić w jakiś dziwny wymiar. Z martwym Joeyem u boku i umierającym dzieckiem w łonie, uwięziona w pontiacu za wygiętymi i zakleszczonymi drzwiami, dręczona bólem Agnes siłą powstrzymywała się od paraliżującego strachu i łez. Modliła się o mądrość, by zrozumieć, dlaczego coś takiego przytrafiło się właśnie jej, i prosiła Boga o siłę, która pozwoliłaby jej pokonać cierpienie i rozpacz. Świadkowie wypadku, pierwsi na miejscu tragedii, nie mogąc otworzyć drzwi wozu, mówili do niej przez wybite szyby i dodawali otuchy. Niektórych znała, innych nie. Wszyscy chcieli dobrze i okazywali troskę, kilku nie zdążyło nawet włożyć płaszczy, ale usprawiedliwione w takiej sytuacji zainteresowanie nadawało ich oczom jakiegoś niezwykłego blasku. Agnes czuła się jak zwierzę na wybiegu, odarta z godności, odsłaniając najbardziej osobisty ból ku uciesze gawiedzi. Kiedy nadjechał pierwszy radiowóz, a tuż za nim karetka, policjanci rozważali przez chwilę, czy nie wydostać Agnes z wraku przez wybitą przednią szybę. Przestrzeń była jednak znacznie ograniczona z powodu wgniecionego dachu, nie można też było zapominać o ciąży Agnes i bliskim rozwiązaniu, uznano więc pomysł za nierealny. Pojawili się ratownicy z lewarami hydraulicznymi i piłami do cięcia metalu. Cywilów odsunięto na chodnik. Grzmot już nie tak odległy. Wokół niej – skrzek policyjnych radiostacji, brzęk wyjmowanych narzędzi, zawodzenie coraz sil-
niejszego wiatru. Dźwięki przyprawiające o zawrót głowy. Nie mogła się od nich odgrodzić i gdy zamykała oczy, miała wrażenie, że wiruje. W powietrzu nie wyczuwało się zapachu benzyny. Najwidoczniej zbiornik nie został uszkodzony. Wybuch zdawał się mało prawdopodobny – ale zaledwie godzinę wcześniej nie do pomyślenia była też nagła śmierć Joeya. Ratownicy zachęcali ją, by odsunęła się od drzwi, i to jak najdalej. Nie chcieli zranić jej przy próbie dostania się do wnętrza wozu. Mogła przesunąć się tylko w stronę martwego męża. Wtulona w ciało Joeya, kołysząc na ramieniu jego głowę, Agnes rozmyślała o ich randkach i pierwszych latach małżeństwa. Jeździli czasem do kina pod gołym niebem, a potem trzymali się za ręce, oglądając Johna Wayne’a pędzącego na koniu przez prerię albo Davida Nivena okrążającego świat w osiemdziesiąt dni. Byli wówczas tacy młodzi, naprawdę wierzyli, że będą żyć wiecznie. I nadal byli młodzi, ale dla niego wieczność już nadeszła. Ratownik poinstruował ją, by zamknęła oczy i odwróciła się od drzwi pasażera. Wsunął przez okno pikowany koc i otulił jej starannie prawy bok. Ściskając w dłoni włochaty materiał, pomyślała o całunie, w którym niegdyś chowano zmarłych. Czuła się na wpół nieżywa. Tkwiła jeszcze obiema stopami na tym świecie – a jednak szła już obok Joeya dziwną drogą w zaświatach. Szum, buczenie, grzechot, zgrzyt maszynerii i narzędzi elektrycznych. Blacha i części karoserii poddające się z głuchym warkotem ostrym zębom piły do metalu. Drzwi pasażera szczęknęły i zawyły jak żywe, jak obolałe, przypominało to dziwnie krzyki rozpaczy, które Agnes słyszała w komorach swego serca. Wóz zadrżał, wyginana stal wrzasnęła, a z ust ratowników dobył się krzyk triumfu.
Jeden z mężczyzn o pięknych seledynowych oczach i twarzy pokrytej paciorkami deszczu sięgnął przez wycięte drzwi i zdjął koc z Agnes. – Wszystko w porządku, już panią mamy. Cichy i jednocześnie wibrujący głos tego człowieka był tak nieziemski, że słowa zdawały się nieść pociechę głębszą niż ich pozorny sens. Wybawiciel zniknął, a jego miejsce zajął młody sanitariusz w czarno–żółtej kurtce narzuconej na biały szpitalny fartuch. – Chcę tylko sprawdzić, że nie ma uszkodzeń kręgosłupa, zanim panią ruszymy. Może pani ścisnąć moje dłonie? Zrobiła, jak kazał, mówiąc przy tym: – Moje dziecko może być… ranne. Jakby wyrażenie słowami najgorszej obawy miało ją urzeczywistnić, Agnes chwycił skurcz tak bolesny, że krzyknęła głośno i ścisnęła ręce sanitariusza z taką mocą, że aż się skrzywił. Poczuła wewnątrz dziwne nabrzmiewanie, potem jakieś straszne rozluźnienie, nacisk, po którym następowała niemal natychmiastowa ulga. Szare nogawki dresu, poplamione kroplami deszczu gnanymi do środka przez wybitą szybę, przesiąkły raptem wilgocią. Odeszły wody. Po jej udach i nogach rozprzestrzeniała się teraz inna, ciemniejsza plama. Przefiltrowana przez szary materiał dresu miała barwę wina, ale nawet w tym na wpół delirycznym stanie Agnes doskonale wiedziała, że nie jest naczyniem jakiegoś cudownego przemienienia, że nie wydaje na świat dziecka w fontannie wina, lecz w strudze krwi. Wiedziała z lektury, że jej płyn owodniowy powinien być czysty. Śladowe ilości krwi to jeszcze nic niepokojącego, ale tu było jej znacznie więcej. Tu płynęły gęste, czerwonoczarne strumienie. – Moje dziecko! – jęczała.
Złapał ją już następny skurcz, tak intensywny, że ból nie ograniczał się jedynie do dołu pleców i brzucha, ale obejmował cały kręgosłup, jakby po kolejnych kręgach przeskakiwał prąd elektryczny. Oddech stał się dziwnie płytki. Miała wrażenie, że zapadły się w niej płuca. Druga faza porodu u kobiety rodzącej po raz pierwszy trwa zwykle około piętnastu minut i około dwudziestu przy następnym dziecku, ale Agnes wyczuwała, że Bartholomew nie zamierza przyjść na świat według podręcznika. Sanitariuszy ogarnął pośpiech. Usunięto z drogi sprzęt ratowniczy i fragmenty karoserii, by zrobić miejsce dla noszy. Ich kółka klekotały na jezdni zasłanej okruchami szkła. Agnes nie bardzo wiedziała, jak wydobyto ją z wozu, ale pamiętała, że odwróciła głowę i zobaczyła ciało Joeya skulone w splątanych cieniach wraku. Pamiętała też, że sięgnęła ku niemu ręką, spragniona jego oparcia, a potem już tylko leżała na noszach i jechała w stronę karetki. Nadszedł w końcu zmierzch i zdusił ten dzień, niebo zwieszało się nisko, ciemnofioletowe jak monstrualny siniec. Zapłonęły latarnie. Strumienie czerwonego światła z pulsujących sygnalizatorów na dachu karetki przemieniały łzy deszczu w krwawy prysznic. Ulewa była coraz zimniejsza, niemal lodowata jak roztopiony śnieg. A może Agnes była rozgorączkowana, więc silniej odczuwała chłód na rozpalonej skórze. Zdawało się, że każda kropla paruje z sykiem na jej twarzy, że skwierczy na dłoniach, którymi trzymała się kurczowo za nabrzmiały brzuch, jakby nie chcąc oddać swego dziecka śmierci, która przyszła je zabrać. Kiedy jeden z sanitariuszy pobiegł do karetki i wspiął się do kabiny, Agnes poczuła kolejny skurcz, tak silny, że przez jedną krytyczną chwilę, u szczytu cierpienia, niemal straciła świadomość. Drugi sanitariusz podjechał noszami do tylnych drzwi karetki, wołając na jednego z policjantów, by towarzyszył mu w drodze do szpitala. Potrzebował pomocy, jeśli miał przyjąć poród i zachować
matkę przy życiu. Nie bardzo rozumiała, o czym mówią – wraz z krwią utraciła zdolność koncentracji, poza tym jej uwaga skupiała się na Joeyu. Nie siedział już we wraku samochodu, tylko stał przy otwartych drzwiach karetki. Nie miał żadnych obrażeń. Nie był zakrwawiony. Pomimo burzy włosy i ubranie miał suche. Zdawało się, że krople deszczu skręcają tuż przed nim, jakby woda i człowiek składali się z materii i antymaterii, które nie znoszą wzajemnego kontaktu, gdyż w momencie spotkania wywołują katastrofalną eksplozję, zdolną wstrząsnąć posadami wszechświata. Joey był w swoim nastroju Misia Smutaska – zmarszczone brwi, oczy ściągnięte w kącikach. Agnes chciała go dotknąć, ale nie miała siły unieść ramienia. Nie trzymała się już za brzuch. Obie ręce spoczywały po bokach, dłońmi do góry, i nawet prosty gest zgięcia palców wymagał nadzwyczajnego wysiłku i skupienia uwagi. Próbowała do męża coś powiedzieć, jednak dobycie z krtani głosu okazało się równie trudne jak uniesienie ramienia. Policjant wcisnął się do wnętrza karetki. Kiedy sanitariusz wsunął do środka nosze, nogi z kółkami złożyły się automatycznie. Agnes wjechała do ambulansu głową naprzód. Brzęk, brzęk. Nosze zablokowały się na swoim miejscu. Przeszkolony w ratownictwie, czy może tylko wykonujący polecenie sanitariusza, policjant wsunął Agnes pod głowę poduszkę piankową. Bez niej nie byłaby w stanie unieść głowy i spojrzeć ku tyłowi karetki. Joey stał na zewnątrz i patrzył na nią. Jego niebieskie oczy przypominały ocean, po którym żeglował smutek.
A może nie był to smutek, tylko tęsknota. Musiał już ruszać, ale nie chciał zaczynać podróży bez niej. Czerwono-białe światła alarmowe wozów policyjnych, podobnie jak deszcz, nie mogły go dosięgnąć. Spadające z nieba krople wyglądały jak diamenty i rubiny, ale Joeya nie oświetlał już blask tego świata. Agnes uświadomiła sobie, że jest przezroczysty, że jego skóra jest jak cienkie szkło, przez które przenika światło Stamtąd. Sanitariusz zatrzasnął drzwi, zostawiając Joeya samego w ciemności, na deszczu, w podmuchach wiatru szalejącego między dwoma światami. Ambulans szarpnął do przodu i ruszyli z miejsca. Agnes czuła, jak przetaczają się po niej wielkie, nabijane ćwiekami koła bólu, które na chwilę wepchnęły ją w objęcia mroku. Kiedy do jej oczu znów dotarło blade światło, usłyszała, jak sanitariusz i policjant rozmawiają gorączkowo, nie mogła jednak zrozumieć sensu ich słów. Miała wrażenie, że posługują się nie jakimś obcym językiem, ale wręcz pradawną mową, martwą od tysiąca lat. Zalała ją fala wstydu, gdy sanitariusz rozciął spodnie od dresu. Była naga od pasa w dół. W jej rozgorączkowanym umyśle pojawił się obraz noworodka z cieniutkiego szkła, przezroczystego jak Joey przy drzwiach ambulansu. Lękając się, że owa wizja oznacza wydanie na świat martwego płodu, powiedziała: „Moje dziecko”, lecz z jej ust nie dobył się żaden dźwięk. Znowu ból, ale nie jak przy zwykłym skurczu. Męka. Nie do zniesienia. Nabijane ćwiekami koła znów ją miażdżyły, jakby spoczywała na średniowiecznym łożu tortur. Widziała dwóch rozmawiających mężczyzn, mokre od deszczu twarze, poważne i zatroskane, ale nie była już w stanie słyszeć ich głosów.
W rzeczywistości niczego już nie słyszała; ani przeraźliwych syren, ani szumu opon, ani klekotania sprzętu medycznego na półkach i w szafkach. Była głucha jak nieżywy człowiek. Choć oczekiwała, że znowu opadnie w ciemność, stwierdziła nagle, że się unosi. Przepełniało ją budzące lęk poczucie nieważkości. Nigdy nie myślała o sobie jak o istocie przywiązanej do własnego ciała, przytwierdzonej do kości i mięśni, ale teraz czuła, jak pękają kolejne powrozy. Nagle stała się leciutka, uwolniona od wszelkiego ciężaru, unosiła się nad noszami, w końcu spojrzała z wysokości sufitu karetki na własne ciało. Przeniknęło ją ostre jak nóż przerażenie, straszna świadomość, że jest kruchą istotą, bardziej bezcielesną od mgły – małą, słabą i bezradną. Wypełniało ją bez reszty przekonanie, że rozpłynie się niczym molekuły zapachu, zniknie w bezkresie powietrza, po prostu przestanie istnieć. Jej strach karmił się także widokiem krwi, która wsiąkała w nosze, gdzie spoczywało jej ciało. Tyle krwi. Bezkresne oceany. W niesamowitej ciszy odezwał się głos. Nie jakiś dźwięk. Nie wycie syren. Nie szum czy pisk opon na mokrej nawierzchni. Tylko głos sanitariusza. – Serce jej stanęło. Nisko w dole, pod Agnes, na ziemi ludzi żywych, w strzykawce migotało światło, odbijając się od czubka igły. Policjant rozpiął przód dresu i podciągnął obszerny T-shirt, odsłaniając jej piersi. Sanitariusz odłożył strzykawkę i złapał za łyżki defibrylatora. Agnes chciała powiedzieć, że ich wysiłki są bezowocne, że powinni dać sobie spokój i zrezygnować, okazać trochę współczucia i pozwolić jej odejść. Nie miała już powodu tu zostawać. Przenosiła się do swego zmarłego męża i zmarłego dziecka, do świata, gdzie nie było bólu, gdzie nikt nie był biedny jak Maria Elena Gon-
zalez, gdzie nikt nie żył w strachu jak jej bracia Edom i Jacob, gdzie wszyscy mówili jednym językiem i mieli tyle placka z jagodami, ile tylko dusza zapragnie. Objęła ramionami ciemność.
13 Po wyjściu doktora Parkhursta w pokoju zapanowała cisza, cięższa i zimniejsza od worków z lodem, którymi Junior był obłożony w pasie. Ośmielił się unieść nieco powieki. Na oczy napierała mu ciemność tak gładka i nieustępliwa, jaką znają tylko ślepcy. Nawet jeden punkcik światła nie nawiedzał nocy za oknem, a listwy żaluzji były skryte przed wzrokiem jak pozbawione mięśni żebra pod czarną szatą Śmierci. – Słyszałeś moją rozmowę z doktorem Parkhurstem? – dobiegł z kąta głos Thomasa Vanadiuma. Zdawało się, że detektyw dostrzega w ciemności uchylone powieki Juniora. Serce Juniorowi zabiło tak mocno, że nie zdziwiłby się, gdyby Vanadium, choć siedzący w odległym narożniku, zaczął stukać nogą w takt jego uderzeń. Nie odpowiedział, Vanadium jednak dodał: – Tak, myślę, że słyszałeś. Spryciarz z tego detektywa. Znał wszystkie sztuczki i zagrania. Mistrz wojny psychologicznej. Takie zachowanie mogło wyprowadzić wielu przestępców z równowagi, Junior jednak nie da się łatwo podejść. Był sprytny. Zastosował prostą technikę medytacyjną, by się uspokoić i zwolnić rytm serca. Gliniarz starał się sprowokować go do błędu, ale człowiek opanowany nie zdradzał się niczym. – Jak to było, Enoch? Spojrzałeś jej w oczy, kiedy ją pchnąłeś? – Bezbarwny monolog Vanadiuma przypominał głos sumienia, które woli dręczyć monotonią niż upomnieniami. – A może taki tchórzliwy zabójca kobiet nie ma dość jaj, żeby to zrobić? Przeklęty zbieracz rzygowin o płaskiej gębie, podwójnym podbródku i łysiejącym łbie, pomyślał Junior.
Nie. To złe podejście. Bądź spokojny. Nie reaguj na obelgi. – Czekałeś, aż obrócą ją na brzuch, bo byłeś za słaby, żeby spojrzeć jej w oczy? To było żałosne. Tylko skończeni głupcy, nieuczeni i nieobyci, daliby się wyprowadzić z równowagi tak prymitywną taktyką. Junior mógł się pochwalić szeroką wiedzą. Nie był jedynie masażystą z jakimś śmiesznym tytułem; miał stopień magistra terapii rehabilitacyjnej. Kiedy oglądał telewizję, z czym nigdy nie przesadzał, rzadko skupiał uwagę na głupawych teleturniejach czy sitcomach, chłonął za to poważne dramaty, które wymagały intelektualnego zaangażowania – Strzały w Dodge City, Bonanzę, Ściganego. Wolał scrabble od innych gier planszowych, gdyż rozwijały zasób słownictwa. Jako członek klubu książki zgromadził prawie trzydzieści najlepszych pozycji literatury współczesnej, a zdążył już przeczytać czy przejrzeć sześć. Przeczytałby wszystkie, gdyby nie był tak zajętym człowiekiem o rozlicznych zainteresowaniach; jego aspiracje kulturalne wymagały czasu, którego nie był w stanie im poświęcić. – Wiesz, kim jestem, Enoch? – spytał Vanadium. Thomas Wielki Tyłek Vanadium. – Wiesz, po co tu jestem? Po co? A po co ma się wrzód na dupie? – Nie – oświadczył Vanadium. – Tylko ci się wydaje, że wiesz, kim jestem i po co tu jestem, ale tak naprawdę nie wiesz nic. Nie szkodzi. Dowiesz się. Ten facet był dziwny. Junior zaczynał przypuszczać, że nietypowe zachowanie detektywa nie jest wynikiem starannie przemyślanej taktyki, jak z początku się wydawało. Podejrzewał, że Vanadium jest trochę stuknięty. Tak czy owak, Junior nie mógł wiele zyskać na rozmowie z policjantem, zwłaszcza w tej dezorientującej ciemności. Był wyczerpany, obolały, miał chore gardło i wcale nie wiedział, czy zdoła za-
chować spokój podczas przesłuchania prowadzonego przez tego gada o grubym karku. Przestał wpatrywać się w mrok, szukając zarysów fotela w kącie. Zamknął oczy i próbował ukołysać się do snu przywołaniem uroczego, lecz celowo monotonnego obrazu łagodnych fal rozbijających się o brzeg skąpany w księżycowej poświacie. Była to technika relaksacyjna, dotąd bardzo skuteczna. Nauczył się jej z genialnej książki Jak zapewnić sobie zdrowsze życie poprzez autohipnozę. Junior Cain był fanatykiem bezustannego samodoskonalenia. Wierzył w potrzebę pogłębiania wiedzy i rozszerzania horyzontów, by lepiej zrozumieć świat i siebie. Każdy był odpowiedzialny za jakość własnego życia. Książkę napisał doktor Caesar Zedd, wybitny psycholog i autor kilkunastu bestsellerowych poradników, z których wszystkie były w posiadaniu Juniora, podobnie jak pozycje literatury pięknej nabywane za pośrednictwem klubu książki. Kiedy miał zaledwie czternaście lat, zaczął kupować dzieła doktora Zedda w miękkich okładkach, ale nim ukończył osiemnaście, wymienił je na wydania w twardej oprawie. Od tej pory kupował nowe poradniki tego autora po wyższych cenach. Dzieła zebrane Zedda tworzyły najgłębszy, najbardziej satysfakcjonujący i godny zaufania przewodnik po życiu, jaki można było zdobyć. Kiedy Junior czuł się zagubiony albo miał kłopoty, zwracał się do Caesara Zedda, zawsze znajdując oświecenie i radę. A gdy był szczęśliwy, znajdował potwierdzenie, że to nic złego cieszyć się sukcesami i kochać samego siebie. Śmierć doktora Zedda w minione Święto Dziękczynienia była prawdziwym ciosem dla Juniora, dla całego narodu, dla całego świata. Uważał ją za wielką tragedię, taką samą jak wcześniejsze o rok zabójstwo prezydenta Kennedy’ego. I podobnie jak śmierć Johna Kennedy’ego, odejście Zedda otaczała mgła tajemnicy, co tylko wzmacniało powszechne przekona-
nie o istnieniu spisku. Nieliczni wierzyli, że popełnił samobójstwo, Junior oczywiście nie zaliczał się do tych łatwowiernych głupców. Caesar Zedd, autor książki Masz prawo być szczęśliwy, nigdy nie strzeliłby sobie w łeb, jak chciały to wmówić ludziom władze. – Udawałbyś, że się budzisz, gdybym próbował cię udusić? – spytał detektyw Vanadium. Głos nie docierał już z odległego kąta, ale z bezpośredniej bliskości łóżka. Gdyby Junior nie był głęboko zrelaksowany wizją fal rozbijających się o skąpaną w księżycowym blasku plażę, krzyknąłby pewnie zaskoczony i usiadł raptownie na łóżku, zdradzając się i potwierdzając tym samym podejrzenia Vanadiuma, że jest całkiem przytomny. Nie słyszał, jak policjant wstaje z fotela i idzie przez ciemny pokój. Trudno było uwierzyć, że człowiek o brzuchu wylewającym się poza pasek spodni, o byczym karku, którego fałdy opierały się na zbyt ciasnym kołnierzyku, i podbródku bardziej wystającym od brody, może poruszać się z tak niebywałą zwinnością. – Mógłbym wprowadzić bańkę powietrza w igłę od twojej kroplówki – oświadczył cicho detektyw. – Wywołać zator, który by cię zabił, i nikt nie domyśliłby się przyczyny. Wariat. Bez wątpienia. Thomas Vanadium był bardziej szalony od Charliego Starkweathera i Caril Fugate, dwojga nastoletnich morderców, którzy kilka lat wcześniej zabili jedenastu ludzi w Nebrasce i Wyoming. Coś złego działo się ostatnimi czasy w Ameryce. Kraj utracił stabilność. Był przechylony. Społeczeństwo zsuwało się powoli w otchłań. Najpierw nastoletni zabójcy. A teraz szaleni policjanci. I to nie koniec, bez dwóch zdań. Kiedy już zacznie się upadek, wstrzymanie czy odwrócenie jego biegu jest niezwykle trudne, o ile w ogóle możliwe. Stuk.
Dźwięk był dziwny, ale Junior mógł go zidentyfikować. Stuk. Bez względu na jego źródło, był pewien, że to sprawka Vanadiuma. Stuk. No tak, wiedział już, co to jest. Detektyw pstrykał palcem w butelkę z roztworem zawieszoną na stojaku kroplówki. Stuk. Choć Junior nie miał żadnych szans na sen, skupił się na kojącej wizji łagodnych fal, które pienią się na piasku skąpanym w księżycowej poświacie. Chodziło o technikę relaksacyjną, nie wywołanie senności, a on w tej chwili bardzo pragnął się zrelaksować. STUK! Silniejszy, ostrzejszy dźwięk uderzającego o plastik paznokcia. Niewielu ludzi traktowało zagadnienie samodoskonalenia z właściwą powagą. Ludzkie zwierzę skrywało w sobie straszliwy, niszczycielski impuls, któremu zawsze należało się przeciwstawiać. STUK! Kiedy ludzie nie poświęcają się pozytywnym celom, nie starają się udoskonalić swego życia, ich energia spala się w niegodziwościach. I wtedy rodzi się Starkweather, który zabija ludzi bez chęci osobistego zysku. Rodzi się obłąkany policjant i ta nowa wojna w Wietnamie. Stuk… Junior oczekiwał tego dźwięku, panowała jednak cisza. Leżał w pełnym napięcia oczekiwaniu. Blask księżyca przygasł, a łagodne fale zniknęły wraz z odpływem. Junior skoncentrował się, próbując przywołać obraz widmowego morza, ale tym razem technika Zedda go zawiodła. Widział za to w wyobraźni, jak tępe palce Vanadiuma przesuwają się po kroplówce z niezwykłą delikatnością, odczytując funkcje tego urządzenia, tak jak niewidomy człowiek odczytywałby tekst w
alfabecie Braille’a szybkimi, pewnymi ruchami palców. Ujrzał, jak detektyw znajduje dren, jak ściska go między kciukiem i palcem wskazującym. Zobaczył, jak wyczarowuje znikąd strzykawkę, niczym magik jedwabną chustę. W strzykawce tylko zabójcze powietrze. Igła wślizguje się w zbiornik z płynem… Junior chciał wołać pomocy, ale nie miał odwagi. Nie śmiał nawet udawać, że się budzi, mrucząc i ziewając, ponieważ detektyw wiedziałby doskonale, że to tylko gra, że Junior był cały czas przytomny. A skoro podsłuchiwał rozmowę między doktorem Parkhurstem a Vanadiumem, a później nie odpowiedział na oskarżenia detektywa, to jego oszustwo zostałoby bez wątpienia odczytane jako przyznanie się do winy – czyli zabójstwa żony. A wówczas ten durny gliniarz byłby wobec niego bezlitosny. Dopóki Junior udawał, że śpi, policjant nie mógł być absolutnie pewien, że zachodzi jakiekolwiek oszustwo. Mógł mieć podejrzenia, ale nie pewność co do winy Juniora. Po nieskończenie długiej chwili milczenia detektyw spytał: – Wiesz, co myślę o życiu, Enoch? Coś głupiego. – Wierzę, że wszechświat jest czymś w rodzaju niewyobrażalnie rozległego instrumentu o nieskończonej liczbie strun. Pewnie, wszechświat to jedno wielkie ukulele. Płaski i monotonny uprzednio głos nabrał teraz subtelnej, lecz wyraźnej nuty ożywienia. – Każda ludzka istota, każde żywe stworzenie jest struną w tym instrumencie. A Bóg ma czterysta miliardów palców i gra na nim ostrą wersję Hawajskich wakacji. – Decyzje, jakie każdy z nas podejmuje, i czyny, jakich się dopuszcza, przypominają wibracje przebiegające po strunie gitary. W twoim przypadku jękliwych skrzypiec, a motyw przewodni
pochodzi z Psychozy. W głosie Vanadiuma słychać było szczerą pasję, pełną jednak rozsądku, a nie chorobliwej żarliwości, w żadnym wypadku sentymentalną czy obłudną – przez co wydawała się jeszcze bardziej niepokojąca. – Wibracje jednej struny wzbudzają ciche, podobne w tonie wibracje wszystkich pozostałych i rozchodzą się po całym instrumencie. Brzdęk. – Czasem te współbrzmiące wibracje są wyczuwalne, ale zwykle bywają tak subtelne, że słyszy je tylko człowiek o niebywale czułym słuchu. Jezu, zastrzel mnie i oszczędź mi dalszego ciągu! – Kiedy przeciąłeś strunę Naomi, położyłeś kres jej muzyce, przerwałeś jej oddziaływanie na innych ludzi i kształt przyszłości. Wywołałeś dysonans, który słychać, choć bardzo słabo, w najdalszym zakątku wszechświata. Jeśli chcesz mnie doprowadzić do kolejnego ataku torsji, to jesteś na dobrej drodze. – Ten dysonans wzbudza mnóstwo innych wibracji, niektóre powrócą do ciebie tak, jak się tego spodziewasz, a niektóre pod postacią, której nawet nie dostrzeżesz. Spośród konsekwencji, których nadejścia nie zauważysz, ja jestem najgorszą. Pomimo swych bezgłośnych, buńczucznych komentarzy Junior odczuwał coraz większy niepokój. Gliniarz miał nie po kolei w głowie, zgoda, ale nikt nie uznałby go tylko i wyłącznie za zwykłego wariata. – Byłem kiedyś niewiernym Tomaszem – wyznał detektyw, lecz jego głos nie dobiegał już z bliska. Zdawało się, że dociera z końca pokoju, może spod drzwi, choć policjant dotarł tam bezszelestnie. Pomimo swego wyglądu zewnętrznego – zwłaszcza w ciemności, gdzie nie liczyły się pozory – Vanadium roztaczał wokół sie-
bie mistyczną aurę. Choć Junior nie wierzył w istnienie mistyków ani w ich rzekome moce, wiedział doskonale, że ci spośród nich, którzy wierzą w siebie, są wyjątkowo niebezpieczni. Detektyw kierował się w życiu tą swoją teorią strun, miewał też może wizje i słyszał głosy, zupełnie jak Joanna d’Arc. Joanna d’Arc pozbawiona piękna i wdzięku, Joanna d’Arc z rewolwerem służbowym i prawem jego użycia. Policjant nie stanowił zagrożenia dla angielskiej armii, jak było to w przypadku Joanny, ale Junior uważał, że ten szaleniec zasługuje na stos. – A teraz nie mam żadnych wątpliwości – wyznał Vanadium już swoim zwykłym, monotonnym głosem, którego Junior nie znosił, ale wolał od tamtego tonu cichej pasji. – Bez względu na sytuację, na stopień zagmatwania sprawy zawsze wiem, co robić. I na pewno wiem, co robić w twoim przypadku. Było to coraz dziwniejsze. – Wsunąłem dłoń w ranę. Jaką ranę? – chciał spytać Junior, ale w czas dostrzegł przynętę i jej nie połknął. Po chwili milczenia Vanadium otworzył drzwi. Junior miał nadzieję, że nie zdradził go blask oczu w tym jednym ułamku sekundy, zanim zdążył je zmrużyć w wąziutkie szparki. Vanadium, tylko ciemna sylwetka na tle blasku neonówek, wyszedł na korytarz. Zdawało się, że otacza go aureola jasności. Zamajaczył i zniknął, zupełnie jak miraż człowieka na rozpalonej do białości pustynnej drodze, który zdaje się przechodzić z jednego wymiaru w drugi, prześlizgując się między rozedrganymi kurtynami gorąca, oddzielającymi dwie odrębne rzeczywistości. Drzwi zamknęły się po chwili.
14 Silne pragnienie oznaczało, że Agnes nie umarła. W raju nikomu nie chce się pić. Mogła się oczywiście mylić co do wyroku na Sądzie Ostatecznym. Pragnienie na pewno dręczyło legiony potępionych w piekle – straszliwe, nigdy niezaspokojone pragnienie, spotęgowane przez posiłki z soli, siarki i popiołu, nie jakieś placki z jagodami, więc może naprawdę była martwa i na zawsze rzucona między morderców, złodziei, kanibali i ludzi, którzy w pobliżu szkoły podstawowej przekraczali dozwoloną prędkość. Męczyły ją również dreszcze, a nigdy nie słyszała, by w Hadesie mieli problemy z ogrzewaniem, więc może mimo wszystko nie została skazana na wieczne potępienie. Nie byłoby źle. Czasem widziała nad sobą ludzi, ale stanowili jedynie sylwetki, a ich twarze były pozbawione szczegółów, gdyż miała zamazany wzrok. Mogły to być demony albo anioły, ale nie wątpiła, że to zwyczajni ludzie, gdyż jeden z nich przeklinał, czego nigdy nie robiłby żaden anioł, poza tym próbowali ułożyć ją wygodniej, podczas gdy każdy szanujący się demon wsuwałby jej w nozdrza zapalone zapałki albo wbijał igły w język, czy też dręczył w inny odrażający sposób, którego nauczył się w stosownej diabelskiej szkole przed otrzymaniem dyplomu. Posługiwali się też językiem, który nie pasował do ust anielskich czy też demonicznych: „…wlew podskórny… dożylna oksytocyna… zachować całkowitą aseptykę, powtarzam: całkowitą, cały czas… przygotować alkaloid sporyszu, jak tylko można będzie jej coś podać doustnie…”. Odpłynęła w ciemność i sny. Przez chwilę przebywała na prerii. Ona i Joey jechali konno wraz z Johnem Wayne’em, podczas gdy uroczy David Niven unosił się nad ich głowami w koszu zawieszonym na ogromnym kolorowym balonie z gorącym powietrzem.
Budząc się z gwiaździstej nocy na Dzikim Zachodzie, w blasku światła elektrycznego, wpatrzona w rozmazane głowy bez kowbojskich kapeluszy, Agnes poczuła, jak ktoś kawałkiem lodu zatacza po jej brzuchu powolne koła. Drżąc z zimna – po bokach spływały jej strużki zimnej wody – próbowała spytać, po co to robią, skoro i tak jest już przemarznięta do szpiku kości, ale nie mogła wydobyć z siebie głosu. Nagle uświadomiła sobie – dobry Boże! – że ktoś inny wsunął w nią rękę, głęboko do środka, i zaczął masować macicę leniwym ruchem, tak samo jak brzuch kawałkiem roztapiającego się lodu. – Będzie potrzebna jeszcze jedna transfuzja. Rozpoznała ten głos. Doktor Joshua Nunn. Jej lekarz. Słyszała go już wcześniej, ale nie potrafiła zidentyfikować. Podejrzewała, że dzieje się z nią coś złego, próbowała więc przemówić, ale znów głos ją zawiódł. Niezadowolona, zmarznięta, nagle przerażona, wróciła na Dziki Zachód, gdzie noce na prerii były ciepłe. Płomienie ogniska tańczyły zachęcająco. John Wayne otoczył ją ramieniem i powiedział: „Tu nie ma martwych mężów ani martwych dzieci”, i choć chciał ją tylko pocieszyć, zrobiło jej się bardzo smutno, aż w końcu zjawiła się Shirley MacLaine i wzięła ją na bok, by pogadać od serca. — Agnes znów się obudziła i tym razem nie było jej zimno, wręcz gorąco. Wargi miała spękane, język twardy i suchy. Światło w szpitalnym pokoju było przyćmione, wokół przycupnęły cienie niczym stado drzemiących ptaków. Kiedy jęknęła, jeden z cieni rozpostarł skrzydła, przysunął się bliżej, tuż do prawej strony łóżka, i przybrał postać pielęgniarki. Wzrok Agnes nabrał ostrości. Pielęgniarka była ładną młodą kobietą o czarnych włosach i błękitnych oczach. – Pić – wyszeptała z wysiłkiem Agnes. Miała wrażenie, że jej głos to piasek Sahary ocierający się o starożytny kamień, suchy
szept mumii w grobowcu zapieczętowanym od trzech tysięcy lat. – Przez kilka godzin nie może pani zażywać niczego doustnie – poinformowała pielęgniarka. – Za duże ryzyko. Wymioty mogą znów doprowadzić do krwotoku. – Lód – powiedział ktoś po lewej stronie łóżka. Pielęgniarka przeniosła wzrok na drugą osobę. – Tak, kawałek lodu będzie dobry. Kiedy Agnes obróciła głowę i zobaczyła Marię Elenę Gonzalez, przyszło jej do głowy, że znów śni. Na nocnym stoliku dostrzegła stalową karafkę pokrytą kropelkami wody. Maria zdjęła korek i posługując się długą łyżką, wydobyła z naczynia kawałek lodu. Podstawiła pod łyżkę dłoń, by nie kapało na podłogę, i przysunęła połyskującą grudkę do ust Agnes. Lód był nie tylko mokry i zimny; był cudowny i dziwnie słodki, zupełnie jak kawałek czekolady. Kiedy Agnes zaczęła chrupać lód, pielęgniarka ją pouczyła: – Nie, nie. Proszę nie gryźć. Niech się roztopi. To upomnienie, wypowiedziane z wielką powagą, przejęło Agnes dreszczem. Jeśli niewielka ilość skruszonego lodu mogła wywołać mdłości i doprowadzić do krwotoku, musiało być z nią bardzo źle. Bała się, że jednym z tych przyczajonych cieni jest Śmierć, czuwająca z uporem. Była tak rozpalona, że lód roztopił się błyskawicznie. Do jej gardła spłynęła cieniutka strużka, która jednak nie uwolniła jej głosu od piasków Sahary. – Jeszcze. – Tylko kawałek – zezwoliła pielęgniarka. Maria wyłowiła następną kostkę ze spotniałego pojemnika, odrzuciła i wybrała większą. Zawahała się, oglądając ją przez chwilę, a potem wsunęła między wargi Agnes. – Woda może się być połamana, jak najpierw zrobić się z niej
lód. Owo stwierdzenie wydawało się tajemnicze i piękne. Agnes rozważała jego niezwykłą urodę, podczas gdy resztka lodu rozpływała się na jej języku. Jednak zamiast zimnej wody spłynął w nią sen, ciemny i gęsty jak czekolada.
15 Kiedy doktor Jim Parkhurst robił wieczorny obchód, Junior nie udawał już, że śpi, ale zadał kilka szczerych pytań, na które w większości znał odpowiedzi dzięki podsłuchanej rozmowie między lekarzem a detektywem Vanadiumem. Miał gardło wciąż obolałe od gwałtownych torsji i wypalone kwasem żołądkowym, dlatego mówił głosem chrapliwym i jednocześnie piskliwym, jak postać z kabaretu. Gdyby nie ból, czułby się śmiesznie, lecz gorący i chropowaty kształt każdego słowa sprawiał, że mógł tylko się nad sobą użalać. Choć już po raz drugi słuchał wyjaśnień lekarza, wciąż nie mógł zrozumieć, jakim cudem szok po stracie żony doprowadził do tak ostrej reakcji. – Nie zdarzyło się to panu wcześniej? – spytał Parkhurst, stojąc przy łóżku z dokumentami w dłoni. Na czubku nosa miał okulary do czytania. – Nie, nigdy. – Okresowe ataki torsji bez określonej przyczyny mogą wskazywać na ataksję ruchową, ale nie zdradza pan innych objawów. Nie martwiłbym się o to, chyba że znów się pojawią. Junior skrzywił się na wspomnienie kolejnego ataku. – Wykluczyliśmy większość innych przyczyn – oświadczył Parkhurst. – Nie ma pan ostrego zapalenia rdzenia ani opon mózgowych. Ani niedokrwistości mózgu. Ani wstrząśnienia. Nie wykazuje pan symptomów choroby Ménière’a. Jutro przeprowadzimy kilka badań na obecność guza mózgu albo innych uszkodzeń, ale jestem pewien, że niczego nie znajdziemy. – Ostry atak nerwowy torsji – zaskrzeczał Junior. – Nigdy nie uważałem się za osobę nerwową. – Och, nie chodzi o nerwowość w tym znaczeniu. Nerwowość o podłożu psychologicznym. Żal, Enoch. Żal, smutek i przerażenie
mogą się uwidaczniać fizycznie. – Aha. Na ascetycznej twarzy lekarza pojawił się cień współczucia. – Bardzo kochałeś swoją żonę, prawda? Uwielbiałem ją, chciał powiedzieć Junior, ale wzruszenie niczym kłąb śluzu zakleszczyło mu krtań. Twarz wykrzywiła mu się cierpieniem, którego nie musiał udawać, i był zdziwiony, czując w oczach łzy. Zaniepokojony Parkhurst, bojąc się, że emocjonalna reakcja pacjenta doprowadzi do płaczu, który z kolei może wywołać skurcze brzucha i pobudzić torsje, zawołał pielęgniarkę i nakazał bezzwłocznie podać relanium. Kiedy pielęgniarka robiła zastrzyk, Parkhurst powiedział: – Jesteś wyjątkowo wrażliwym człowiekiem, Enoch. To cecha godna podziwu w tym tak bardzo nieczułym świecie. Ale w twoim obecnym stanie to twój największy wróg. Doktor kontynuował wieczorny obchód, a pielęgniarka została z Juniorem do chwili, gdy środek zadziałał i nie groziło już, że pacjent dozna kolejnego ataku krwawych torsji. Nazywała się Victoria Bressler i była atrakcyjną blondynką. Nigdy nie mogłaby dorównać Naomi, bo Naomi była wyjątkowa, ale przecież Naomi odeszła. Kiedy Junior zaczął się skarżyć na pragnienie, Victoria wyjaśniła, że nie wolno mu niczego brać do ust aż do rana. Dieta płynna na śniadanie i lunch. Coś bardziej konkretnego dopiero nazajutrz wieczorem. Tymczasem mogła mu zaproponować tylko kilka kawałków lodu. Przypomniała, że nie wolno ich gryźć. Powinny roztopić się w ustach. Wyjmowała z pojemnika na nocnym stoliku przezroczyste kawałki, które nie miały kształtu sześcianów, ale spłaszczonych ku-
lek, a potem wsuwała lód w usta Juniora łyżeczką i nie robiła tego z zawodową wprawą pielęgniarki, lecz jak zalotnica: z zachęcającym uśmiechem i figlarnym błyskiem w oku. Karmiła go z tak zmysłową powolnością, że od razu przypomniał sobie słynną scenę kolacji z Toma Jonesa. Był przyzwyczajony, że kobiety go uwodzą. Jego atrakcyjny wygląd stanowił błogosławieństwo natury. Zaangażowanie, z jakim doskonalił swój umysł, czyniło go interesującym. Ale co najważniejsze, dowiedział się z książek Caesara Zedda, jak wzbudzać nieodpartą sympatię. I choć nie lubił się przechwalać i pozować na wielkiego podrywacza, był przekonany, że zawsze dawał paniom więcej, niż dostawały od innych mężczyzn. Może wieść o jego fizycznych walorach i wprawie dotarła do Victorii; kobiety mówiły między sobą o takich sprawach, niewykluczone, że nawet częściej niż mężczyźni. Zważywszy na swe rozliczne dolegliwości i wyczerpanie, Junior był nieco zdziwiony, że ta urocza pielęgniarka, posługując się uwodzicielską techniką karmienia, zdołała go pobudzić. Choć niezdolny obecnie do romantycznych uniesień, był zdecydowanie zainteresowany nawiązaniem znajomości w późniejszym okresie. Zastanawiał się nad stroną etyczną tego wzajemnego flirtu, w chwili gdy jego martwa żona nie spoczywała nawet w ziemi. Nie chciał uchodzić za prostaka. Zależało mu na tym, by Victoria dobrze o nim myślała. Musi zachować się jak człowiek cywilizowany, właściwie i elegancko, ale dając jej ewidentnie do zrozumienia, że zdołała go rozpalić. Ostrożnie. Vanadium z pewnością się o tym dowie. Bez względu na subtelność jego reakcji, Thomas Vanadium dostrzegłby to erotyczne zainteresowanie. W jakiś sobie tylko znany sposób. Victoria na pewno nie chciałaby wyjawić szczegółów tej nagłej i elektryzującej fascynacji, nie pomogłaby władzom, które zamierzały wsadzić go do więzienia, co wykluczałoby miłosne spełnienie, ale Vanadium wy-
węszyłby sekret i posadził ją za barierką dla świadków. Junior wiedział, że nie wolno mu powiedzieć niczego, co mogłaby wykorzystać ława przysięgłych. Nie mógł pozwolić sobie nawet na lubieżne mrugnięcie okiem czy przelotną pieszczotę jej dłoni. Pielęgniarka uraczyła go kolejną, rozkoszną porcją lodu. Bez jednego słowa, nie mając nawet odwagi napotkać jej wzroku i wymienić znaczącego spojrzenia, Junior przyjął owalny kawałek zamrożonej wody w taki sam sposób, w jakim ta urocza kobieta go zaoferowała. Przytrzymał koniec łyżeczki w ustach przez dłuższą chwilę, by nie mogła łatwo jej wyjąć, i zamykając oczy, mruknął z zadowoleniem, jakby dostał porcję ambrozji, przysmaku bogów. W końcu wypuścił z ust łyżeczkę i oblizał ją kolistym ruchem, bardzo sugestywnie, potem oblizał też wargi, już wolne od dotyku zimnej stali. Unosząc powieki, choć nadal nie patrząc jej w oczy, Junior wiedział, że dostrzegła i właściwie oceniła jego reakcję na to uwodzicielskie karmienie. Zastygła z łyżeczką w powietrzu, oddech uwiązł jej w krtani. Była pod wrażeniem. Nie musieli potwierdzać wzajemnej fascynacji choćby skinieniem głowy czy uśmiechem. Victoria zdawała sobie sprawę, podobnie jak on, że ich czas jeszcze nadejdzie, czas, gdy obecne niedogodności będą mieli już za sobą, gdy Vanadium zostanie skutecznie powstrzymany, gdy wszelkie podejrzenia znikną raz na zawsze. Mogli pozwolić sobie na cierpliwość. Dobrowolna rezygnacja i słodkie oczekiwanie gwarantowały, że ich akt miłosny, kiedy już będą mogli bezpiecznie się w nim pogrążyć, okaże się wstrząsający w swej intensywności, niczym złączenie dwojga śmiertelników wyniesionych do boskości siłą pasji i jej czystością. Poznał ostatnio historię bogów klasycznej mitologii dzięki opracowaniu z klubu książki. Victoria wreszcie uspokoiła oszalałe serce, położyła łyżeczkę z
powrotem na tacy i zamknęła pojemnik z lodem. – Wystarczy, panie Cain. W pańskim stanie nawet lód w zbyt dużej ilości może wywołać torsje. Junior był poruszony i zachwycony – jak wprawnie odzyskała profesjonalny ton i sposób bycia, które niezwykle przekonująco ukryły jej intensywne pożądanie. Słodka Victoria była godnym zaufania konspiratorem. – Dziękuję, siostro Bressler – odparł z powagą, dostosowując się do jej tonu. Ledwie się opanował, by nie zerknąć na nią i nie pokazać przez mgnienie oka koniuszka zwinnego i różowego języka. – Powiem koleżance, żeby do pana od czasu do czasu zaglądała. Teraz, gdy żadne z nich nie miało już wątpliwości co do wzajemnego pragnienia, które zostanie w końcu zaspokojone, Victoria wskazywała na konieczność dyskrecji. Mądra kobieta. – Rozumiem – przytaknął. – Musi pan odpocząć – doradziła, odwracając się od łóżka. Tak, podejrzewał, że będzie mu potrzebny bardzo długi wypoczynek, by przygotować się należycie na spotkanie z tą lisiczką. Nawet w luźnym białym fartuchu i niezgrabnych butach na gumowych podeszwach była nieodparcie erotyczna. W łóżku musiała szaleć jak lwica. Po wyjściu Victorii Junior leżał na plecach, uśmiechając się do sufitu, unoszony falami valium i pożądania. I próżności. Wiedział, że próżność nie jest błędem, owocem nadmiernie rozwiniętego ego, ale po prostu oznaką zdrowego poczucia własnej wartości. To, że kobiety nie mogły mu się oprzeć, nie było kwestią jego subiektywnej opinii, lecz niezaprzeczalnym faktem, jak przyciąganie ziemskie albo kolejność planet w Układzie Słonecznym. Musiał jednak przyznać, że był zaskoczony fascynacją siostry Bressler, która przecież zapoznała się z jego kartą chorobową i
wiedziała, że jeszcze niedawno funkcjonował niemal jak gejzer obrzydliwych wymiocin, że podczas tego gwałtownego ataku w karetce stracił też kontrolę nad pęcherzem i jelitami, i że mógł w każdej chwili doznać nawrotu owej erupcji. Dowodziło to niezbicie, że wzbudzał, nawet bez szczególnego wysiłku, zwierzęce pożądanie, że odznaczał się potężnym męskim magnetyzmem, który stanowił nieodłączną część jego istoty jak gęste jasne włosy.
16 Agnes obudziła się ze snu przepełnionego poczuciem niewyobrażalnej straty, czując ciepłe łzy na twarzy. Szpital był pogrążony w bezdennej ciszy, jaka nawiedza miejsca ludzkiego pobytu jedynie kilka godzin przed świtem, kiedy to wszelkie pragnienia, potrzeby i lęki jednego dnia ulegają zapomnieniu, wszelkie sprawy dnia nadchodzącego nie przybierają jeszcze kształtu, unosimy się jak martwi na wodach życia, między jednym rozpaczliwym skokiem w głąb a drugim. Górna część łóżka była podniesiona, w przeciwnym razie Agnes nie mogłaby widzieć pokoju, zbyt słaba, by dźwignąć głowę. Pomieszczenie wciąż tonęło w cieniach. Już nie przywodziły na myśl przyczajonych ptaków, ale nagie, pozbawione piór stado, o skórzanych skrzydłach i oczach płonących ogniem, stado spragnione żeru o niewyobrażalnej obfitości. Jedynym źródłem światła w pokoju była lampka do czytania. Mosiężny klosz rzucał jej blask na krzesło obok łóżka. Agnes była wyczerpana, nawet tak łagodne światło ją raziło. Już prawie zamknęła oczy i uległa sile snu, mniejszego brata śmierci, jedynego jej pocieszyciela, jednak to, co ujrzała w świetle lampy, przyciągnęło jej uwagę. Pielęgniarka zniknęła, ale Maria nadal czuwała. Siedziała na winylowym krześle, zajęta czymś w bursztynowym blasku. – Powinnaś być przy dzieciach – zauważyła z troską w głosie Agnes. Maria podniosła wzrok. – Moje dzieciaki są zasiedziane u moja siostra. – Dlaczego tu jesteś? – A gdzie miałaby ja być i po co? Pilnuję panią dokładnie. Kiedy łzy w oczach Agnes już obeschły, dostrzegła, że Maria
szyje. Obok krzesła stała torba na zakupy, a po drugiej stronie otwarte pudełko z nićmi, igłami, poduszeczką na szpilki, nożyczkami i innymi atrybutami krawieckiego fachu. Maria zszywała jakieś ubrania Joeya, które Agnes wcześniej z rozmysłem podarła. – Mario? – Qué? – Nie musisz tego robić. – Co robić? – Naprawiać tych ubrań. – Ja naprawiać – upierała się. – Wiesz o… Joeyu? – spytała Agnes zmienionym głosem. Wymawianie jego imienia przyprawiało ją o ból. – Wiem. – Więc dlaczego? Igła w palcach Marii nie przestawała tańczyć. – Ja już nie naprawiam dla lepszy angielski. Teraz naprawiam dla pan Lampion tylko. – Ale… on odszedł. Maria nic nie odpowiedziała, zajęta szyciem, Agnes jednak rozpoznała tę szczególną ciszę, gdy szuka się trudnych słów. W końcu, przepełniona ogromnym, tłumiącym głos wzruszeniem, Maria oświadczyła: – To… jedna rzecz… mogę dla niego teraz zrobić, dla pani. Ja jestem nikt, nie umiem naprawić nic ważne. Ale naprawić to. Ja to naprawić. Agnes nie mogła patrzeć, jak Maria szyje. Światło już jej nie raziło, ale nowa przyszłość, która zaczynała się przed nią rysować, była ostra jak szpilki czy igły. Te obrazy stanowiły prawdziwą torturę dla oczu.
Spała przez jakiś czas, budząc się na dźwięk cichej, lecz żarliwej modlitwy po hiszpańsku. Maria stała przy łóżku, wspierając się dłońmi o poręcz. Jej drobne śniade dłonie ciasno owijał srebrno-zielony różaniec. Nie przesuwała jednak między palcami paciorków ani nie odmawiała Zdrowaś Mario. Modliła się o dziecko Agnes. Agnes uświadomiła sobie stopniowo, że to nie modlitwa za duszę zmarłego noworodka, lecz o przetrwanie żywego. Chyba cudem znalazła w sobie dość siły, by unieść rękę i położyć dłoń na związanych różańcem palcach Marii. – Ale dziecko nie żyje. – Seniora Lampion, nie – zaprzeczyła ze zdziwieniem Maria. – Muy enfermo, ale nie jest nieżywy. Bardzo chory. Bardzo chory, ale nie martwy. Agnes przypomniała sobie krew, straszliwie czerwoną krew. Porażający ból i szkarłatne strugi. Myślała, że jej dziecko urodziło się martwe, że zalała je fala krwi. Własnej i matczynej. – Chłopiec? – spytała. – Tak, seniora. Piękny chłopiec. – Bartholomew – zauważyła Agnes. Maria zmarszczyła czoło. – Co to jest, co pani mówi? – Jego imię. – Mocniej ścisnęła dłonie Marii. – Chcę go zobaczyć. – Muy enfermo. Trzymają jego jak jajko z kury. Jak jajko z kury. Agnes, straszliwie wyczerpana, nie od razu pojęła znaczenie tych czterech słów. Dopiero po chwili się domyśliła. – Ach. Jest w inkubatorze. – Takie oczy – powiedziała Maria.
– Qué? – spytała Agnes. – Anioły mieć takie piękne oczy. Agnes puściła ręce Marii, zsunęła dłoń na serce. – Chcę go zobaczyć. Maria uczyniła znak krzyża. – Oni muszą jego trzymać w jajkubatorze, aż nie jest niebezpieczny. Jak przyjdzie siostra, ja kazać jej powiedzieć, kiedy dziecko bezpieczne. Ale nie mogę od pani odejść teraz. Ja pilnuję. Ja pilnuję dobrze. – Bartholomew – wyszeptała Agnes nabożnym, pełnym zdumienia i podziwu tonem. Pomimo swej nieśmiałej radości nie potrafiła utrzymać się na powierzchni sennej rzeki, z której tak niedawno się wynurzyła. Tym razem jednak zapadła w jej głębsze nurty przepełniona nową nadzieją, wraz z magicznym imieniem, które pulsowało w jej głowie bezustannie, gdy pokój szpitalny wraz z Marią niknął z jej świadomości i gdy nadchodził sen. Bartholomew. To imię broniło przed koszmarami. Bartholomew. To imię trzymało ją przy życiu.
17 Zlany zimnym potem, przerażony jak świnia na rampie rzeźni, Junior zbudził się z koszmaru sennego, którego treści nie mógł sobie przypomnieć. Coś próbowało go złapać – tyle tylko pamiętał, jakieś dłonie wyciągające się po niego z ciemności – a potem się ocknął, oddychając chrapliwie. Noc wciąż napierała na szybę za żaluzjami. Lampa w kącie była zapalona, jednak fotel zniknął. Przysunięto go bliżej łóżka. Siedział na nim Vanadium i patrzył. Z niebywałą wprawą iluzjonisty przetaczał między palcami prawej dłoni monetę ćwierćdolarową, chwytał ją kciukiem, chował, wyciągał spod spodu przy małym palcu i zaczynał wszystko od nowa. Tak bez końca. Zegar przy łóżku wskazywał 4.37 rano. Zdawało się, że detektyw nigdy nie sypia. – Jest taka piosenka Gershwina, Someone to Watch over Me. Ktoś się o mnie troszczy, ktoś mnie pilnuje. Słyszałeś ją kiedyś, Enoch? Ja jestem dla ciebie kimś takim, choć nie w uczuciowym sensie, naturalnie. – Kim… kim pan jest? – wyszeptał chrapliwie Junior, wciąż rozdygotany z powodu koszmaru sennego i obecności Vanadiuma, ale na tyle przytomny, by nie wypaść z roli nierozgarniętego osobnika, jakiego udawał. Detektyw nie odpowiedział na pytanie, co miało znaczyć, że jest przekonany, iż Junior zna istotne fakty, tylko zauważył: – Udało mi się załatwić nakaz przeszukania twojego domu. Junior pomyślał, że to podstęp. Nie istniał żaden dowód, który by wskazywał, że Naomi zginęła inaczej niż w wyniku nieszczęśliwego wypadku. Podejrzenia Vanadiuma – a mówiąc ściślej, jego obsesja – nie były dla żadnego sądu dostatecznym powodem, by wydać nakaz rewizji.
Niestety, niektórzy sędziowie byli bardzo ulegli, by nie powiedzieć skorumpowani. A Vanadium, uważający się za anioła zemsty, z pewnością mógłby okłamać sąd i zdobyć nakaz, absolutnie nieusprawiedliwiony sytuacją. – Nie… nie rozumiem. Mrugając sennie, udając ociężałość po środkach uspokajających i wszelkich lekarstwach, jakie spływały z kroplówki do jego żył, Junior był usatysfakcjonowany nutą niepokoju w swym chrapliwym głosie, choć wiedział, że nawet laureat Oscara nie zyskałby aprobaty tego krytyka. Od kłykcia do kłykcia, zaplątana w pajęczynę palców, znikająca w sakiewce dłoni, tajemniczo wędrująca po ręce, od kłykcia do kłykcia – moneta błyskała kapryśnie. – Masz ubezpieczenie? – spytał Vanadium. – Pewnie – odparł z miejsca Junior. Z ust detektywa dobył się suchy śmiech, który nie miał w sobie nawet śladu ciepła. – Nie jesteś zły, Enoch. Rzecz w tym, że nie jesteś po prostu tak dobry, jak ci się wydaje. – Słucham? – Chodzi mi o ubezpieczenie na życie, jak doskonale wiesz. – No cóż… mam małą polisę. Dzięki pracy w ośrodku rehabilitacyjnym. A dlaczego pan pyta? O co tu, u licha, chodzi? – Podczas rewizji twojego domu szukałem między innymi polisy Naomi na życie. Nie znalazłem jej. Nie znalazłem też żadnych dowodów opłat. Mając nadzieję, że zdoła jeszcze przez chwilę udawać zamroczenie, Junior otarł twarz dłonią, jakby chciał z niej ściągnąć niewidoczną pajęczynę. – Był pan w moim domu? Tak pan mówił? – Wiedziałeś, że twoja żona prowadziła pamiętnik?
– Oczywiście. Z każdym rokiem zaczynała nowy. Od kiedy ukończyła dziesięć lat. – Czytałeś go kiedyś? – Oczywiście, że nie. Była to szczera prawda. Junior mógł z czystym sumieniem napotkać wzrok Vanadiuma i żachnąć się z oburzeniem. – Dlaczego nie? – Bo byłoby to niewłaściwe. Pamiętnik jest prywatną sprawą. Przypuszczał, że dla detektywa nie ma świętości, ale mimo wszystko był zaszokowany, że policjant zadał to pytanie. Detektyw wstał z krzesła i zbliżył się do łóżka, wciąż obracając monetę między palcami. – Była bardzo słodką dziewczyną. Bardzo romantyczną. Jej pamiętnik jest pełen zachwytów nad życiem małżeńskim, nad tobą. Uważała, że jesteś najwspanialszym człowiekiem, jakiego kiedykolwiek znała, w dodatku idealnym mężem. Junior Cain miał wrażenie, że serce przebiła mu igła. Tak cienka, iż jego mięśnie nadal kurczyły się wokół jej stali, rytmicznie, lecz boleśnie. – Tak? Ona… to napisała? – Czasem zwracała się do Boga poruszającymi i pełnymi pokory słowami, dziękując Mu za to, że zjawiłeś się w jej życiu. Choć Junior był wolny od przesądów, które Naomi w swej sentymentalnej naiwności wyznawała, rozpłakał się, szczerze i bez udawania. Miał wyrzuty sumienia. Jak mógł posądzać Naomi, że zatruła jego kanapkę z serem albo morele? Uwielbiała go, zawsze był o tym przekonany. Nigdy nie podniosłaby na niego ręki, nigdy. Droga Naomi umarłaby dla niego. Prawdę mówiąc, zrobiła to. Moneta przestała się obracać, unieruchomiona między środkowym i serdecznym palcem. Detektyw wyjął z szuflady stolika
paczkę chusteczek higienicznych. – Proszę. Ponieważ Junior miał prawe ramię unieruchomione z powodu kroplówki, sięgnął do pudełka lewą ręką. Detektyw schował chusteczki z powrotem do szuflady i moneta znów zaczęła wędrować. Kiedy Junior wycierał nos i oczy, Vanadium zauważył: – Wierzę, że na swój sposób ją kochałeś. – Kochałem? Oczywiście, że kochałem. Naomi była piękna i taka miła… i zabawna. Była dobra… nic lepszego w życiu mi się nie przytrafiło. Vanadium podrzucił monetę, złapał ją lewą dłonią i zaczął przesuwać między palcami z taką samą zręcznością i równie szybko, jak robił to prawą. Ten pokaz oburęcznego mistrzostwa przyprawił Juniora o dreszcz, choć nie wiedział dlaczego. Każdy iluzjonista amator – każdy, kto miał ochotę ćwiczyć dostatecznie długo – mógł nauczyć się tej sztuczki. To tylko kwestia wprawy, nie magii. – Jaki miałeś motyw, Enoch? – Co miałem? – Wygląda na to, że nie miałeś. Ale zawsze jest jakiś motyw, jakiś egoistyczny powód. Jeśli istniała polisa na życie, dojdziemy do tego, a ty będziesz się smażył na krześle elektrycznym jak bekon na patelni. Głos policjanta brzmiał jak zwykle płasko, monotonnie; nie było w nim cienia groźby, jedynie cicha obietnica. Otwierając w udawanym zdumieniu oczy, Junior spytał: – Pan jest funkcjonariuszem policji? Detektyw się uśmiechnął. Był to uśmiech anakondy wywołany wizją bezlitosnego aktu duszenia.
– Zanim się obudziłeś, coś ci się śniło. Prawda? Pewnie jakiś koszmar. Nagły zwrot w przesłuchaniu zbił Juniora z tropu. Vanadium potrafił wyprowadzić podejrzanego z równowagi, miał do tego talent. Rozmowa z tym człowiekiem przywodziła na myśl scenę z filmu o Robin Hoodzie: pojedynek na kije na śliskim pniu przerzuconym przez rzekę. – Tak. Wciąż jestem… spocony. – Co ci się śniło, Enoch? Nikt nie mógł wsadzić go do więzienia z powodu snów. – Nie pamiętam. Najgorsze są właśnie te sny, których nie można sobie przypomnieć, nie sądzi pan? Jak człowiek przypomina sobie szczegóły, wydają się głupie. A jak nic się nie pamięta, to… wydają się groźne. – Wypowiedziałeś przez sen jakieś imię. Było to prawie na pewno kłamstwo, detektyw próbował go wrobić. Nagle Junior zaczął żałować, że nie zaprzeczył od razu wszystkiemu. – Bartholomew – dodał Vanadium. Junior zamrugał, bojąc się cokolwiek powiedzieć, gdyż nie znał żadnego Bartholomew, a teraz był przekonany, że detektyw rozsnuwa przemyślną sieć podstępu, że zastawia na niego pułapkę. – Kim jest Bartholomew? – spytał Vanadium. Junior potrząsnął głową. – Wymówiłeś to imię dwukrotnie – naciskał detektyw. – Nie znam żadnego Bartholomew. Prawda w tym wypadku nie może zaszkodzić. – Sprawiałeś wrażenie bardzo niespokojnego – ciągnął Vanadium. – Bałeś się tego Bartholomew. Junior tak mocno ścisnął zwitek mokrej chusteczki w lewej
ręce, że gdyby było w niej więcej węgla, powstałby diament. Vanadium patrzył na zaciśniętą dłoń i zbielałe kostki. Junior próbował rozluźnić pięść, ale nie potrafił. W jakiś niewyjaśniony sposób imię Bartholomew za każdym razem wzmagało w nim niepokój. Wibrowało mu nie tylko w uszach, ale także we krwi i kościach, w ciele i umyśle. Czuł się jak wielki dzwon, którego sercem jest to właśnie słowo. – Może to jakaś postać z filmu albo powieści. Jestem członkiem klubu książki. Zawsze coś czytam. Nie pamiętam bohatera o imieniu Ba… Bartholomew, ale może kiedyś czytałem o nim. Junior uzmysłowił sobie, że niemal bełkocze, i uciszył się z niejakim wysiłkiem. Powoli, niczym ostrze siekiery w dłoniach mordercy pedantycznego jak księgowy, spojrzenie Thomasa Vanadiuma przesunęło się z zaciśniętej dłoni na twarz Juniora. Znamię wydawało się teraz ciemniejsze niż wcześniej i miało inną barwę. Jeśli przedtem oczy policjanta były twarde jak skała, to teraz dostrzegało się w nich wolę zdolną kruszyć kamienie. – Mój Boże! – zawołał Junior, udając, że nagle rozjaśniło mu się w głowie. – Pan uważa, że Naomi została zamordowana, prawda? Zamiast przystąpić do konfrontacji, do której cały czas zmierzał, Vanadium zaskoczył Juniora – oderwał wzrok od jego twarzy, odwrócił się od łóżka i ruszył do drzwi. – A nawet gorzej – wysapał chrapliwie Junior, przekonany nieodparcie, że straci jakąś nieokreśloną przewagę, jeśli policjant wyjdzie, rezygnując z ostatecznej rozgrywki, wbrew zasadom telewizyjnego kryminału. Vanadium zatrzymał się przed drzwiami, odwrócił się, ale nie powiedział nic. Junior starał się wzbogacić swój umęczony głos o nutę zdumienia i bolesnego oburzenia, jakby był głęboko zraniony samą ko-
niecznością wymówienia tych słów: – Pan… pan myśli, że ją zabiłem, prawda? To szaleństwo. Detektyw podniósł obie dłonie obrócone wewnętrzną stroną do Juniora. Palce miał szeroko rozsunięte. Po chwili pokazał wierzch dłoni – a potem jeszcze raz je obrócił. Przez krótki moment Junior był jak zahipnotyzowany. Ruchy Vanadiuma przypominały jakiś rytuał, przywodziły na myśl podniesienie hostii przez kapłana. Zaskoczenie przeminęło, zrozumiał, o co chodzi. Moneta zniknęła. Junior nie zauważył, kiedy detektyw przestał ją przesuwać między palcami. – Masz ją za uchem – podsunął Thomas Vanadium. Junior sięgnął drżącą dłonią do ucha, całkowicie przekonany, że znajdzie tam ćwierćdolarówkę. Nie znalazł jednak niczego. – Nie ta ręka – zauważył Vanadium. Przywiązana do podpórki, częściowo unieruchomiona prawa ręka Juniora wydawała się pozbawiona czucia, sztywna od bezruchu. Miał wrażenie, że nie należy do niego. Blada i egzotyczna jak polip korala, długie palce zwinięte niczym macki, zdolne schwytać leniwym, lecz nieubłaganym ruchem przepływającą obok ofiarę. Niczym rybka o złotych łuskach, w dłoni Juniora spoczywała moneta. Dokładnie nad linią życia. Nie wierząc własnym oczom, Junior sięgnął ponad klatką piersiową lewą ręką i wziął ćwierćdolarówkę. Choć spoczywała przez jakiś czas w jego prawej dłoni, była zimna. Lodowata. Cuda się nie zdarzały, a nagła materializacja monety w jego dłoni była po prostu niemożliwa. Vanadium stał tylko po lewej stronie Juniora. Ani razu się nad nim nie pochylił, ani razu nie sięgnął na drugą stronę łóżka.
A jednak moneta był równie rzeczywista jak martwa Naomi na skalnej grani u podnóża wieży obserwacyjnej. Ze zdumieniem, któremu miast zachwytu towarzyszył lęk, Junior oderwał wzrok od monety, szukając wyjaśnienia na twarzy Vanadiuma. Był pewien, że zobaczy uśmiech anakondy. Drzwi właśnie się zamykały. Poruszając się bezszelestnie jak dzień, który przechodzi w noc, detektyw zniknął.
18 Seraphim Aethionema White była zaprzeczeniem swego imienia, jeśli pominąć łagodne serce i dobrą duszę, charakterystyczne dla istot niebiańskich. W przeciwieństwie do aniołów, po których odziedziczyła imię, była pozbawiona skrzydeł, nie umiała też śpiewać słodko jak serafin, gdyż miała gardłowy głos i za dużo pokory, by występować na scenie. Jej drugie imię, Aethionema, oznaczało delikatny kwiat, biały albo bladoróżowy; i choć dziewczyna, zaledwie szesnastoletnia, była niezaprzeczalnie piękna, jej dusza wcale nie odznaczała się delikatnością, lecz siłą, która nie ugięłaby się nawet przed największym wichrem. Ci, którzy dopiero ją poznali, i ci, którzy byli poruszeni niezwykłością imienia, nazywali ją Seraphim. Nauczyciele, sąsiedzi i dalsi znajomi nazywali ją Serą. Ci, którzy znali ją najlepiej i kochali najgłębiej – jak chociażby jej siostra, Celestina – nazywali ją Phimie. Od chwili przyjęcia do szpitala Matki Bożej w San Francisco, piątego stycznia wieczorem, pielęgniarki nazywały ją Phimie, nie dlatego, że dobrze znały albo kochały tę dziewczynę, lecz usłyszały to imię w ustach Celestiny. Phimie dzieliła pokój numer 724 z osiemdziesięciosześcioletnią kobietą – Nellą Lombardi – która znajdowała się od ośmiu dni w stanie głębokiej śpiączki. Przeniesiono ją z oddziału intensywnej opieki medycznej, gdy tylko jej stan się ustabilizował. Siwe włosy miała lśniące jak srebro, ale cerę niczym pumeks, całkowicie pozbawioną blasku. Pani Lombardi nikt nie odwiedzał. Była sama na świecie, jej dwójka dzieci i mąż zmarli dawno temu. Przez cały następny dzień, szósty stycznia, gdy Phimie obwożono po oddziałach szpitala i robiono jej różne badania, Celestina przebywała w pokoju 724, przygotowując się do zajęć z portretu. Była studentką trzeciego roku Academy of Art College.
Odłożyła niedokończony portret Phimie, by zająć się wizerunkami Nelli Lombardi. Pomimo spustoszenia dokonanego przez chorobę i wiek twarz starej kobiety zachowała piękno. Układ kostny był doskonały. W młodości musiała olśniewać urodą. Celestina zamierzała uchwycić Nellę w jej obecnej postaci – głowa na poduszce, być może, śmiertelnego łoża, zamknięte oczy i obwisła dolna warga, popielata, lecz jednocześnie pełna błogości twarz. Potem chciała narysować jeszcze cztery portrety i na podstawie dokładnych obserwacji odtworzyć wygląd tej kobiety w wieku sześćdziesięciu, czterdziestu, dwudziestu, wreszcie dziesięciu lat. W trudnych chwilach sztuka stanowiła dla niej sanktuarium, gdzie chroniła się przed kłopotami. Kiedy tworzyła, czas tracił swe znaczenie, a życie nie sprawiało bólu. Jednak owego szczególnego dnia rysowanie nie przynosiło ukojenia. Drżały jej dłonie i miała kłopoty z utrzymaniem w palcach ołówka. Stawała wtedy w oknie i patrzyła na sławne miasto. Niepowtarzalne piękno San Francisco i patyna jego barwnych dziejów przemawiały do jej serca i budziły pasję. Czasem zastanawiała się żartobliwie, czy nie mieszkała tu kiedyś w innych wcieleniach. Ulice, po których chodziła po raz pierwszy, wydawały jej się od razu cudownie znajome. Patrząc na wielkie, dziewiętnastowieczne rezydencje, rozmyślała o eleganckich przyjęciach wydawanych w lepszych czasach, a jej wyobraźnia odtwarzała sceny tak żywe, jakby stanowiły wspomnienia rzeczywistych wydarzeń. Nawet jednak San Francisco pod swym błękitnym, nakrapianym srebrno–złotymi obłokami niebem nie mogło w takiej chwili przynieść ukojenia. Celestinę dręczył dylemat, z jakim zmagała się jej siostra. Nie mogła wyrzucić go z myśli, tym bardziej że nigdy nie była w tak strasznej sytuacji jak Phimie. —
Przed dziewięcioma miesiącami Phimie została zgwałcona. Pełna wstydu i lęku, nie powiedziała o tym nikomu. Choć była ofiarą, winiła samą siebie i tak bardzo bała się szyderstw, że rozpacz brała górę nad zdrowym rozsądkiem. Kiedy odkryła, że jest w ciąży, próbowała poradzić sobie z tym nowym problemem jak każda naiwna piętnastolatka – postanowiła za wszelką cenę uniknąć pogardy i potępienia, jakie rzekomo miały stać się jej udziałem za to, że nie wyznała prawdy od razu. Nie zastanawiając się nad konsekwencjami, skupiona wyłącznie na chwili obecnej, zamierzała ukrywać swój stan jak najdłużej. By utrzymać wagę w ryzach, poszukała sprzymierzeńca w anoreksji. Nauczyła się po prostu czerpać przyjemność z głodu. Kiedy już musiała jeść, sięgała wyłącznie po produkty pożywne. Jej dieta nigdy jeszcze nie była tak dobrze zbilansowana. Choć odpychała od siebie myśl o zbliżającym się nieubłaganie porodzie, robiła wszystko, by zapewnić dziecku prawidłowy rozwój, utrzymując jednocześnie linię i nie wzbudzając podejrzeń. Jednak wraz z upływem kolejnych naznaczonych tłumioną paniką miesięcy zaczęła tracić głowę, uciekając się do brutalnych środków. Narażała siebie i dziecko, choć starała się unikać szkodliwego jedzenia i zażywała codziennie porcję witamin. By ukryć zmiany w wyglądzie fizycznym, nosiła luźne ubrania i wiązała się w pasie bandażami. Później ściskała się gorsetem. Pół roku przed gwałtem doznała urazu nogi i przeszła operację ścięgna, miała więc wymówkę, by od września nie chodzić na zajęcia gimnastyczne, na których z pewnością jej tajemnica by się wydała. Kobieta ciężarna przeciętnie przybiera na wadze około piętnastu kilogramów, z czego trzy do czterech kilo przypada na płód. Łożysko i płyn owodniowy ważą półtora kilograma. Pozostałe dziewięć to woda i zapasy tłuszczu. Phimie utyła niespełna sześć kilo. Nikt by nie zauważył ciąży, nawet gdyby nie nosiła gorsetu.
Dzień przed przyjęciem do szpitala Matki Bożej obudziła się z nieustępliwym bólem głowy, mdłościami i zaburzeniami równowagi. Męczył ją też dotkliwy ból brzucha, nigdy wcześniej takiego nie odczuwała, choć nie były to skurcze porodowe. Co gorsza, doznała niepokojących zaburzeń wzroku. Z początku widziała niewyraźnie. Potem w jej polu widzenia pojawiły się widmowe świetliki. W końcu doznała trwającej trzydzieści sekund ślepoty, która wprawiła ją w przerażenie. Pomimo tego niespodziewanego kryzysu i świadomości, że od rozwiązania dzieli ją niespełna dziesięć dni, wciąż nie miała odwagi powiedzieć o wszystkim ojcu i matce. Wielebny Harrison White, jej tata, był pastorem baptystów i człowiekiem dobrym, wyrozumiałym, łagodnym. Matka, Grace, była wcieleniem dobroci. Phimie za żadne skarby nie chciała ujawniać im prawdy nie dlatego, by bała się ich gniewu. Nie chciała po prostu ujrzeć w ich oczach rozczarowania. Wolałaby umrzeć, niż ściągnąć na głowy rodziców hańbę. Kiedy nawiedził ją tego samego dnia drugi, znacznie dłuższy atak ślepoty, była akurat sama w domu. Wyszła po omacku z sypialni, ruszyła ostrożnie korytarzem, wreszcie dotarła do aparatu telefonicznego w sypialni rodziców. Celestina siedziała w swojej małej pracowni w San Francisco i była akurat zajęta kubistycznym autoportretem, kiedy zadzwoniła jej siostra. Przerażona histerią w głosie Phimie, była w pierwszej chwili przekonana, że chodzi o rodziców. Gdy jednak poznała prawdę, poczuła się tak, jakby rzeczywiście straciła ojca i matkę. Myśl o gwałcie dokonanym na ukochanej siostrze przyprawiła ją o ból i wściekłość. Przerażona dziewięciomiesięczną torturą dziewczyny i jej fizycznym cierpieniem, Celestina chciała jak najszybciej skontaktować się z rodzicami. White’owie byli dla siebie jak opoka.
Choć Phimie podczas rozmowy ze swą wspaniałą siostrą odzyskała wzrok, to jednak nie odzyskała rozsądku. Wybłagała, by Celestina nie dzwoniła do rodziców ani do lekarza, tylko przyjechała do domu i była przy niej w chwili ujawnienia straszliwej tajemnicy. Celestina ustąpiła, choć wbrew sobie. Słuchała głosu serca na równi z głosem logiki, a poruszająca prośba ukochanej siostry tłumiła wszelki rozsądek. Nie traciła czasu na pakowanie walizki; godzinę później siedziała w samolocie do Spruce Hills w Oregonie. W trzy godziny po rozmowie telefonicznej znalazła się u boku siostry. W salonie rodzicielskiego domu, pod czujnym spojrzeniem Jezusa i Johna F. Kennedy’ego, których portrety wisiały obok siebie, Phimie wyjawiła matce i ojcu całą prawdę. Opowiedziała o krzywdzie, jaką jej wyrządzono i jaką sama sobie wyrządziła. Została w tym momencie obdarzona łaską bezbrzeżnej i bezinteresownej miłości, której potrzebowała od dziewięciu miesięcy, a na którą w swoim pojęciu nie zasługiwała. Choć bliskość rodziny i wyznanie prawdy przyniosły jej ogromną ulgę i przywróciły zdrowy rozsądek, za nic w świecie nie chciała ujawnić tożsamości gwałciciela. Zagroził, że zabije ją i rodziców, jeśli zechce przeciwko niemu świadczyć, i była przekonana, że mówił prawdę. – Dziecko – rzekł do niej ojciec – ten człowiek nigdy więcej cię nie tknie. Już się o to postaramy, ja i Pan Bóg, i choć żaden z nas nie ucieknie się do przemocy, zajmie się nim policja. Gwałciciel jednak sterroryzował dziewczynkę i odcisnął piętno groźby w jej dziecięcym umyśle. Nie dała się namówić na ujawnienie tej ostatniej tajemnicy. Matka apelowała z łagodnym uporem do jej poczucia odpowiedzialności. Dowodziła, że jeśli ten człowiek nie zostanie aresztowany, osądzony i skazany, to prędzej czy później skrzywdzi kolejną ofiarę. Phimie była nieugięta.
– Jest szalony. Chory. Zły – mówiła roztrzęsiona. – Pozabija nas wszystkich, nie obchodzi go, czy zginie zastrzelony przez policję, czy skończy na krześle elektrycznym. Nikt z was nie będzie bezpieczny, jeśli o nim powiem. Celestina i rodzice odłożyli sprawę na później. Phimie była zbyt przerażona, by podjąć właściwą decyzję. Nie było sensu się upierać. Aborcja była nielegalna, poza tym rodzice, ludzie głęboko wierzący, nigdy nie zgodziliby się na takie rozwiązanie. Zresztą ze względu na bliskość porodu oraz stan zdrowia Phimie usunięcie ciąży i tak nie wchodziło w rachubę. Postanowili bezzwłocznie zapewnić jej opiekę lekarską, a dziecko oddać do adopcji ludziom, którzy by je pokochali i nigdy nie dostrzegli w nim obrazu ojca. – Nie urodzę dziecka tutaj – upierała się Phimie. – Jeśli on się zorientuje, że jestem z nim w ciąży, oszaleje jeszcze bardziej. Wiem, że tak będzie. Chciała pojechać z Celestiną do San Francisco, by tam urodzić. Ojciec dziecka – a także jej przyjaciele i parafianie wielebnego White’a – nigdy nie dowiedzieliby się o tym fakcie. Im bardziej rodzice i siostra sprzeciwiali się temu planowi, tym bardziej Phimie się denerwowała. W końcu ogarnął ich strach, że dziewczyna załamie się na dobre, jeśli nie ulegną. Objawy, które przeraziły Phimie – ból głowy, paraliżujący ból brzucha, zakłócenia równowagi, problemy z widzeniem – ustąpiły całkowicie. Najprawdopodobniej miały podłoże psychiczne. Nie można było już dłużej czekać, Phimie wymagała natychmiastowej opieki, ale umieszczenie jej siłą w miejscowym szpitalu, gdzie musiałaby znosić upokorzenie, też było wykluczone. Celestina skontaktowała się ze swoim lekarzem w San Francisco. Zgodził się zbadać Phimie i przyjąć ją do szpitala Matki Bożej.
Pastor miał obowiązki kapłańskie, ale Grace pragnęła być z córkami. Phimie jednakże wybłagała, by towarzyszyła jej tylko siostra. Choć nie umiała wyjaśnić, dlaczego nie chce mieć matki u swego boku, wszyscy rozumieli, co dzieje się w jej sercu. Nie mogła znieść myśli, że narazi delikatną i wrażliwą matkę na wstyd i zakłopotanie, które sama tak przejmująco odczuwała. Była w dodatku przekonana, że sytuacja w ciągu najbliższych godzin i dni, a nawet po samym porodzie, jeszcze się pogorszy. Grace była oczywiście silną kobietą, którą zbroja wiary chroniła przed rzeczami znacznie gorszymi niż wstyd. Celestina wiedziała, że mama będzie cierpiała o wiele bardziej w domu niż przy córce, ale Phimie była zbyt młoda, zbyt naiwna i przerażona, by zrozumieć, że w tej sprawie, tak jak we wszystkich innych, matka to filar, a nie trzcina. Łagodność, z jaką Grace spełniła życzenie Phimie kosztem własnego spokoju sumienia, wzruszyła Celestinę. Zawsze podziwiała i kochała matkę tak bardzo, że nie mogła wyrazić tego ani słowami, ani sztuką, nigdy jednak nie odczuwała miłości silniej niż teraz. Zarezerwowała dwa miejsca na poranny lot z wprawą agenta biura podróży. Poszło jej równie łatwo jak w San Francisco, kiedy w ciągu dwóch godzin załatwiła bilet na samolot do Oregonu. W samolocie Phimie narzekała na dzwonienie w uszach, co mogło mieć związek z lotem. Widziała też przez jakiś czas podwójnie, a po lądowaniu dostała krwotoku z nosa, Celestina jednak łączyła to z wcześniejszymi objawami. Krwotok jednak nie ustawał, co zaniepokoiło Celestinę nie na żarty. Obawiała się, że nie należało zwlekać ze szpitalem tak długo. Od razu z międzynarodowego lotniska w San Francisco pojechały przez noc, przez spowite mgłą ulice miasta, do szpitala Matki Bożej. Tutaj się okazało, że Phimie ma niezwykle wysokie ciśnienie krwi – 210 na 126 – że grozi jej przełom nadciśnieniowy,
wylew, dysfunkcja nerek i inne niebezpieczne dla życia komplikacje. Podano dożylnie leki na nadciśnienie, po czym umieszczono Phimie w pokoju 724 i podłączono do monitora. Doktor Leland Daines, internista Celestiny, przyjechał prosto z kolacji w Ritz–Carltonie. Miał zaczątki łysiny i pomarszczoną twarz, ale nie wyglądał staro, raczej godnie. Choć mógł się pochwalić bardzo długą praktyką, był wolny od jakiejkolwiek arogancji. Miał cichy głos i niewyczerpane pokłady cierpliwości. Po zbadaniu Phimie, która odczuwała mdłości, Daines przepisał jej lek przeciwdrgawkowy, przeciwwymiotny i środek uspokajający, wszystko dożylnie. Środek uspokajający był łagodny, ale Phimie zasnęła w ciągu paru minut, wyczerpana cierpieniem i brakiem snu. Doktor Daines rozmawiał z Celestiną na korytarzu. Czasem obok przechodziły siostry zakonne w habitach do ziemi i kornetach, sunąc tam i z powrotem jak duchy. – Ma stan przedrzucawkowy. Występuje u około pięciu procent ciężarnych, niemal zawsze po dwudziestym czwartym tygodniu, i zazwyczaj daje się z powodzeniem leczyć. Ale nie zamierzam tego lekceważyć, Celestino. W jej przypadku to dość poważne. Nie była pod kontrolą lekarza, nie korzystała z żadnej opieki prenatalnej, a jest w trzydziestym ósmym tygodniu, około dziesięciu dni przed porodem. Ponieważ znali datę gwałtu, który stanowił jedyne doświadczenie seksualne Phimie, można było dokładnie określić dzień zapłodnienia, a tym samym z większą od przeciętnej precyzją ustalić czas rozwiązania. – Im bliżej terminu, tym większe ryzyko przejścia stanu przedrzucawkowego w pełną rzucawkę – oświadczył Daines. – Co mogłoby się wtedy stać? – spytała Celestina, bojąc się odpowiedzi.
– Możliwe komplikacje to między innymi krwotok mózgowy, obrzęk płucny, martwica wątroby, śpiączka – żeby wymienić tylko kilka. – Powinnam ją od razu zaprowadzić do szpitala, jeszcze w domu. Położył jej dłoń na ramieniu. – Nie rób sobie wyrzutów. Phimie z tego wyjdzie. I choć nie znam szpitala w Oregonie, wątpię, czy mógłby równać się z naszym. Zlecił na następny dzień serię badań. Zamierzał zaproponować cesarskie cięcie, gdy tylko ciśnienie krwi się obniży i ustabilizuje, wolał jednak wpierw ustalić, jakie komplikacje mogły spowodować drakońska dieta i obkurczenie żołądka. Celestina, zdając sobie sprawę z sytuacji, odważyła się spytać: – Czy jest szansa… że dziecko będzie normalne? – Mam nadzieję – odparł lekarz, kładąc duży nacisk na ostatnie słowo. Stojąc samotnie przy łóżku w pokoju 724 i obserwując śpiącą dziewczynę, Celestina musiała przyznać, że nieźle sobie radzi. Doszła do wniosku, że nie będzie trzeba dzwonić do rodziców. Po chwili zaczęła spazmatycznie oddychać, ścisnęło jej krtań. Westchnęła i rozpłakała się na dobre. Była o cztery lata starsza od Phimie. Przez ostatnie trzy lata, od kiedy wyjechała do San Francisco, widywały się z siostrą bardzo rzadko. Pomimo odległości i upływu czasu, obowiązków związanych ze studiami i codziennego kieratu nie zapomniała, że kocha Phimie, ale zapomniała o czystości i sile tego uczucia. Odkrywając je teraz na nowo, była tak wstrząśnięta, że musiała przysunąć sobie krzesło i usiąść. Zwiesiła głowę, ukryła twarz w chłodnych dłoniach i zaczęła się zastanawiać, jakim cudem matka jest zdolna wytrwać w wierze, gdy tak straszna rzecz spotyka kogoś równie niewinnego jak Phimie.
Około północy wróciła do swego mieszkania. Leżąc w łóżku przy zgaszonym świetle, wpatrzona w sufit, nie mogła usnąć. Żaluzje były podniesione, okna odsłonięte. Zwykle lubiła ten mglisty, złotawoczerwony blask unoszący się nocą nad miastem, ale tym razem napawał ją niepokojem. Odnosiła dziwne wrażenie, że jeśli wstanie z łóżka i podejdzie do najbliższego okna, to okaże się, że domy metropolii toną w mroku, latarnie uliczne są zgaszone, a ów nieziemski blask unosi się znad kratek ściekowych i otwartych włazów, z głębin podziemnego świata. Była artystką nawet nocą, we śnie, i bezustannie poszukiwała odpowiedniej formy i ukrytego znaczenia. Tak jak teraz, wpatrzona w sufit sypialni. W plątaninie światła i cienia pokrywającej tynk dostrzegła poważne twarzyczki dzieci – zdeformowane, spoglądające błagalnie – i wizerunki śmierci. — W dziewiętnaście godzin po przyjęciu Phimie do szpitala Matki Bożej, gdy dziewczyna przechodziła badania zlecone przez doktora Dainesa, niskie szare niebo pochmurniało we wczesnym zmierzchu, miasto zaś ponownie otulało się złotawoczerwonym całunem. Po całym dniu pracy Celestina skończyła portret Nelli Lombardi. Drugi z kolei – ukazujący jej rysy w wieku sześćdziesięciu lat – był już rozpoczęty. Choć Celestina nie spała od trzydziestu sześciu godzin, była całkowicie przytomna i nie odczuwała drżenia dłoni – z ołówka spływały linie i plamy, niczym słowa z wiecznego pióra w dłoni natchnionego pisarza. Siedziała na krześle obok okna, tuż przy łóżku Nelli, i rysując na podpórce, prowadziła cichą i jednostronną rozmowę z pogrążoną w śpiączce kobietą. Opowiadała historie z czasów, kiedy to dorastały obie z Phimie – i była zdumiona, że posiada taki skarb jak wspomnienia.
Czasem Nella zdawała się słuchać, choć ani nie otworzyła oczu, ani się nie poruszyła. Zielona linia elektrokardiogramu biegła niezmienionym rytmem. Krótko przed obiadem salowy wraz z pielęgniarką wprowadzili na wózku Phimie i przenieśli ostrożnie na łóżko. Dziewczyna wyglądała nadspodziewanie dobrze. Choć była zmęczona, często się uśmiechała, a jej duże piwne oczy błyszczały. Chciała obejrzeć gotowy portret Nelli, a także swój, jeszcze niedokończony. – Będziesz któregoś dnia sławna, Cellie. – Nikt nie jest sławny na tamtym świecie. Ani wspaniały, ani utytułowany, ani dumny – oświadczyła z uśmiechem, cytując słowa ulubionego kazania taty. – Ani potężny… – …ani okrutny, ani nienawistny, ani zazdrosny, ani skąpy – recytowała Phimie – gdyż to wszystko są niegodziwości upadłego świata… – …a teraz, gdy taca ofiarna krąży między wami… – …dawajcie, jakbyście byli już oświeconymi obywatelami tamtego świata… – …nie zaś pełnymi hipokryzji, żałosnymi… – …skąpymi… – …chciwymi… – …faryzeuszami tego padołu łez… Wybuchnęły śmiechem i wzięły się za ręce. Po raz pierwszy od pamiętnej, dramatycznej rozmowy przez telefon Celestina poczuła, że wszystko się w końcu jakoś ułoży. Kilka minut później, podczas kolejnej konferencji na korytarzu z doktorem Dainesem, była zmuszona stłumić nieco swój optymizm. Utrzymujące się nadciśnienie, obecność białka w moczu i inne objawy wskazywały, że stan przedrzucawkowy nie minął; Phimie
wciąż groziła rzucawka. Nadciśnienie co prawda zostało opanowane, ale tylko za sprawą bardzo silnych leków, których lekarz użył z konieczności. – W dodatku ma małą miednicę, co nastręczałoby trudności nawet przy normalnej ciąży – ciągnął Daines. – Poza tym włókna mięśniowe w kanale szyjki macicy, które powinny zwiotczeć przed porodem, są wciąż napięte. Szyjka macicy nie rozszerzy się chyba na tyle, by doszło do porodu. – A dziecko? – Nie ma wyraźnych oznak uszkodzenia płodu, ale kilka testów ujawniło niepokojące anomalie. Przekonamy się, kiedy zobaczymy noworodka. Celestina poczuła w ciele ostrze przerażenia, nie mogąc wyrzucić z myśli obrazu potworka rodem z jakiegoś jarmarku, na wpół smoka i na wpół owada, zwiniętego niczym wąż w łonie jej siostry. Nienawidziła dziecka spłodzonego przez gwałciciela, ale mimo wszystko była poruszona własną nienawiścią, gdyż dziecko nie ponosiło przecież żadnej winy. – Jeśli ciśnienie krwi ustabilizuje się w ciągu nocy – mówił dalej lekarz – to zalecałbym cesarskie cięcie. Groźba rzucawki mija po porodzie całkowicie. Chciałbym powierzyć Phimie doktorowi Aaronowi Kaltenbachowi. To znakomity położnik. – Oczywiście. – Będę jednak obecny przy zabiegu. – Jestem panu bardzo wdzięczna, doktorze. Za wszystko, co pan zrobił. Celestina sama niemal była dzieckiem. Udawała, że ma dość siły i doświadczenia, by udźwignąć ten ciężar. Ale była zdruzgotana. – Idź do domu, prześpij się – doradził. – Nie pomożesz siostrze, jeśli sama zamienisz się w pacjentkę. Została z Phimie podczas kolacji.
Dziewczyna miała apetyt, choć jedzenie było bez smaku. Wkrótce usnęła. W domu, po telefonie do rodziców, Celestina zrobiła sobie kanapkę z szynką. Zjadła ledwie jej czwartą część. Potem dwa kawałki czekoladowego croissanta. Łyżeczkę kremu orzechowego. Nic nie miało smaku, wydawało się bardziej mdłe od szpitalnego jedzenia Phimie, zatykało gardło. Położyła się na łóżku nakrytym narzutą, nie zdejmując ubrania. Chciała posłuchać muzyki klasycznej, a potem umyć zęby. Przypomniała sobie, że nie włączyła radia. Nim zdołała sięgnąć do odbiornika, zapadła w sen. — Siódmy stycznia, 4.15 rano. W południowej Kalifornii Agnes Lampion śni o swym nowo narodzonym synu. W Oregonie Junior Cain wymawia z lękiem jakieś imię przez sen, a detektyw Vanadium, nie mogąc się doczekać, kiedy wreszcie powie podejrzanemu o dzienniku zmarłej żony, nachyla się, by wszystko słyszeć, i bez końca obraca monetę między grubymi palcami prawej dłoni. W San Francisco zadzwonił telefon. Przekręcając się na bok i macając w ciemności ręką, Celestina White chwyciła za słuchawkę przy trzecim sygnale. Jej „Halo?” było jednocześnie przeciągłym ziewnięciem. – Przyjeżdżaj – powiedziała jakaś kobieta o słabym głosie. Wciąż na wpół śpiąca Celestina spytała: – Słucham? – Przyjeżdżaj. Szybko. – Kto mówi? – Nella Lombardi. Przyjeżdżaj. Twoja siostra umrze niebawem. Celestina oprzytomniała nagle i usiadła na brzegu łóżka, wiedząc doskonale, że jej rozmówczyni nie może być tamtą pogrążoną
w śpiączce staruszką, spytała więc ostro: – Kto, u licha, mówi? Cisza po drugiej stronie linii nie wydawała się milczeniem człowieka, który nie otwiera ust. Była bezdenna i niezmącona, wolna od najsłabszego nawet szumu czy trzasku. Nikt tam nie oddychał ani nie wstrzymywał oddechu. Głębia tej bezdennie głuchej próżni przyprawiała o dreszcze. Celestina nie miała odwagi odezwać się ponownie, gdyż ogarnął ją nagle zabobonny strach, że ta cisza to żywa istota, która może przyjść do niej po drucie telefonicznym. Odłożyła słuchawkę, zerwała się z łóżka, chwyciła z krzesła przy kuchennym stole skórzaną kurtkę, złapała klucze i torebkę, po czym wybiegła z mieszkania. Nocne odgłosy miasta – warkot nielicznych samochodów na wyludnionych ulicach, twardy brzęk obluzowanego włazu ściekowego pod oponami, wycie odległej syreny, śmiech pijanych hulaków wracających zygzakiem do domów z całonocnych zabaw – tłumił całun srebrnej mgły. Dźwięki brzmiały znajomo, ale miasto wydawało się Celestinie obce jak nigdy przedtem, pełne zła; budynki majaczyły w mroku niczym wielkie krypty albo świątynie nieznanych i okrutnych bogów. Pijacki śmiech niósł się przez mgłę tajemniczo – nie jak wołanie radości, lecz obłędu i cierpienia. Nie miała samochodu, a szpital był oddalony o dwadzieścia pięć minut drogi od jej mieszkania. Biegła, modląc się jednocześnie o taksówkę, i choć jej błagania nie zostały wysłuchane, dotarła na miejsce w niespełna kwadrans. Winda sunęła z trzaskiem do góry, wolniej niż kiedykolwiek, co doprowadzało Celestinę do szału. Jej ciężki oddech odbijał się w klaustrofobicznej przestrzeni głośnym echem. W tych ostatnich minutach przed świtem korytarze siódmego piętra były ciche i puste. W powietrzu unosiła się sosnowa woń
środka dezynfekującego. Drzwi do pokoju 724 były otwarte. Salowa kończyła właśnie zmieniać prześcieradło na łóżku starej kobiety. Pościel Phimie była w nieładzie. – Gdzie moja siostra? – wysapała Celestina bez tchu. Salowa, wystraszona, podniosła wzrok. Celestina poczuła czyjąś dłoń na ramieniu. Odwróciła się i ujrzała pielęgniarkę o różowych policzkach i ciemnobłękitnych oczach, których kolor miał od tej chwili zwiastować tylko złe wieści. – Nie wiedziałam, że tak szybko się z panią skontaktują. Zaczęli pani szukać dopiero dziesięć minut temu. Upłynęło przynajmniej dwadzieścia od telefonu Nelli Lombardi. – Gdzie jest Phimie? – Szybko! – ponagliła pielęgniarka, kierując ją do windy. – Co się stało? Kiedy ruszyły w dół, na oddział chirurgiczny, siostra wyjaśniła: – Kolejny przełom nadciśnieniowy. Ciśnienie krwi u biednej dziewczyny podskoczyło jak szalone, leki nie pomogły. Konwulsje rzucawkowe. – O Boże! – Jest na sali operacyjnej. Cesarskie cięcie. Celestina sądziła, że poczeka przed salą, ale pielęgniarka zaprowadziła ją do umywalni. – Jestem siostra Josephina. – Zsunęła Celestinie z ramienia torbę. – Musi ją pani tu zostawić – wyjaśniła i pomogła zdjąć jej kurtkę. Pojawiła się pielęgniarka w zielonym fartuchu. – Proszę podciągnąć rękawy swetra i szorować ręce aż do łok-
ci. Porządnie. Powiem pani, kiedy przestać. Położyła na prawej dłoni Celestiny kawałek mydła ługowego. Siostra Josephina odkręciła wodę nad zlewem. – Całe szczęście, że doktor Lipscomb był w szpitalu, kiedy to się stało – oświadczyła. – Właśnie przyjął inny poród, też z komplikacjami. Jest doskonały. – Jak czuje się Phimie? – spytała Celestina, mydląc zawzięcie dłonie i przedramiona. – Doktor Lipscomb wykonał cięcie jakieś dwie minuty temu. Łożysko nie zostało jeszcze usunięte – poinformowała siostra. – Dziecko jest małe, ale zdrowe. Żadnych deformacji – pocieszała Josephina. Celestina pytała o Phimie, ale one mówiły jej o dziecku. Poczuła, jak ogarnia ją przerażenie. – Wystarczy – powiedziała pielęgniarka, sięgając przez kłęby pary do kranu. Celestina odwróciła się od głębokiego zlewu i uniosła dłonie, tak jak zaobserwowała to na filmach. Była w stanie niemal uwierzyć, że wciąż jest w domu, w łóżku, zmagając się z koszmarem sennym. Pielęgniarka założyła Celestinie zielony fartuch chirurgiczny i związała na plecach, siostra Josephina uklękła i naciągnęła jej na buty foliowe ochraniacze. To nadzwyczajne, pełne pośpiechu zaproszenie do chirurgicznego sanktuarium było aż nadto wymowne. Pielęgniarka w zielonym fartuchu zawiązała Celestinie maskę chirurgiczną na twarzy i nałożyła na głowę czepek. – Tędy. Z umywalni krótkim korytarzem. Jasne neonówki nad głową. Pisk ochraniaczy na linoleum. Pielęgniarka pchnęła wahadłowe drzwi, wpuściła do środka Ce-
lestinę, ale nie weszła razem z nią do sali. Serce waliło Celestinie tak mocno, że wibracje pulsu czuła w kościach. Miała wrażenie, że lada chwila ugną się pod nią kolana. Oto zespół chirurgiczny, głowy pochylone jak w modlitwie, nie w akcie uzdrawiania, ukochana Phimie na stole operacyjnym, w skrwawionych prześcieradłach. Celestina mówiła sobie, by nie przerażać się widokiem krwi. Poród to rzecz krwawa. Nie było nic niezwykłego w tym, co miała przed sobą. Dziecka nigdzie nie dostrzegła. W kącie jakaś potężnie zbudowana pielęgniarka zajmowała się czymś przy stole, zasłaniając ciałem widok. Białe zawiniątko. Być może noworodek. Celestina poczuła do tego dziecka tak głęboką nienawiść, że zrobiło jej się gorzko w ustach. Choć nie zdeformowane fizycznie, było jednak potworem. Klątwą gwałciciela. Było zdrowe, lecz zdrowe kosztem Phimie. Nie zważając na gorączkowe działania zespołu chirurgicznego, jakaś wysoka pielęgniarka odsunęła się na bok i przywołała Celestinę do stołu operacyjnego. I wreszcie Phimie, Phimie żywa, lecz – och! – zmieniona tak bardzo. Celestina poczuła, jak na jej rozedrganym sercu zaciska się niczym imadło stalowa dłoń. Zdawało się, że twarz dziewczynki jest z prawej strony poddana silniejszemu działaniu grawitacji niż z lewej: też obwisła, ale jakby bardziej naprężona. Lewa powieka przymknięta. Wargi po tej stronie wykrzywione w dół w grymasie gniewu. W kąciku ust strużka śliny. Phimie przewracała oczami dzikimi ze strachu, oczami, które nie patrzyły już na nic. – Krwotok mózgowy – wyjaśnił jeden z lekarzy. Celestina musiała przytrzymać się stołu operacyjnego, by nie upaść. Światła stały się nagle boleśnie jasne, powietrze zaś zgęstniało od woni środków dezynfekcyjnych i krwi. Oddychanie przy-
pominało mękę. Phimie obróciła głowę, oczy przestały obracać się dziko. Spojrzała na siostrę przytomnie. Próbowała podnieść prawą rękę, ale nie zdołała pokonać bezwładu, wyciągnęła więc lewą, a Celestina chwyciła ją mocno. Dziewczyna przemówiła, lecz jej słowa były niewyraźne, mowa nieskładna. Wykrzywiła zlaną potem twarz w grymasie niezadowolenia, zamknęła oczy i spróbowała ponownie, wypowiadając tylko jedno, lecz zrozumiałe słowo: – Dziecko. – Cierpi na afazję ruchową – wyjaśnił doktor. – Niewiele może powiedzieć, ale zrozumie panią doskonale. Potężnie zbudowana pielęgniarka stanęła z zawiniątkiem w ramionach obok Celestiny, która niemal cofnęła się z obrzydzeniem. Siostra tak trzymała noworodka, by matka mogła widzieć jego twarz. Phimie spojrzała przelotnie na dziecko, potem znów poszukała wzroku Celestiny. Jeszcze jedno niewyraźne słowo, jednak zrozumiałe dzięki ogromnemu wysiłkowi: – Angel. To nie był anioł. Chyba że anioł śmierci. W porządku, miał małe rączki i stopki, a nie zakrzywione szpony i rozszczepione kopyta. To nie było dziecko demona. Ojcowskie zło nie uwidaczniało się na jego twarzyczce. Jednak Celestina nie chciała mieć z nim nic wspólnego, odrzucał ją sam już jego widok i nie mogła pojąć, dlaczego Phimie tak uparcie nazywa je aniołem. – Angel – powiedziała głucho Phimie, szukając w oczach siostry oznak zrozumienia. – Nie męcz się, kochanie.
– Angel – wymówiła niecierpliwie Phimie, a potem, z wysiłkiem, od którego nabrzmiała jej żyła na lewej skroni, dodała: – Imię. – Chcesz dziecku dać imię Angel? Dziewczyna próbowała powiedzieć „tak”, ale z jej ust dobyło się jedynie „thk, thk”, więc tylko przytaknęła energicznie i zacisnęła dłoń na ręku Celestiny. Phimie musiała być do jakiegoś stopnia nieprzytomna. Przecież nie ona miała nadać imię dziecku przeznaczonemu do adopcji. – Angel – powtórzyła, bliska desperacji. Angel. Bardziej przyziemna wersja jej własnego imienia, Seraphim. Anioł zrodzony z anioła. – Dobrze. Tak, oczywiście – zgodziła się Celestina, która nie widziała niczego złego w tym ustępstwie. – Angel. Angel White. A teraz uspokój się, przestań mówić, bo cię to męczy. – Angel. – Tak. Gdy potężnie zbudowana pielęgniarka cofnęła się z dzieckiem, Phimie przymknęła oczy, ale po chwili ścisnęła mocniej rękę siostry, a jej spojrzenie nabrało ostrości. – Kocham… cię. – Ja też cię kocham, maleńka – powiedziała drżącym głosem Celestina. – Tak bardzo. Phimie szeroko otworzyła oczy, zacisnęła boleśnie dłoń na palcach siostry, wpadła w konwulsje. Krzyknęła coś niezrozumiale. Po chwili ręka w dłoni Celestiny zwiotczała. Phimie leżała bezwładnie, jej oczy nie obracały się już dziko; znieruchomiały, przykryte cieniem śmierci, gdy monitor śpiewał na jednej długiej nucie oznaczającej linię izoelektryczną. Zespół chirurgiczny zaczął reanimację. Oszołomiona Celestina cofała się, aż natrafiła plecami na ścianę.
— W południowej Kalifornii, gdy brzask tego szczególnego dnia jest coraz bliżej, Agnes Lampion wciąż śni o nowo narodzonym Bartholomew w inkubatorze, pod czujnym okiem małych aniołków unoszących się na białych skrzydłach, serafinów i cherubinów. A w Oregonie, stojąc przy łóżku Juniora Caina i obracając monetę między palcami lewej dłoni, Thomas Vanadium pyta o imię, które jego podejrzany wymówił w sennym koszmarze. W San Francisco zaś Seraphim Aethionema White leży nieruchomo, daleko poza wszelką nadzieją zmartwychwstania. Taka piękna i zaledwie szesnastoletnia. Z delikatnością, która zaskakuje i wzrusza Celestinę, wysoka pielęgniarka zamyka dziewczynie oczy. Wyciąga świeże, czyste prześcieradło i nakrywa ciało, zaczynając od stóp. W końcu zakrywa też ukochaną twarz. I w tym momencie nieruchomy świat znów zaczyna się kręcić… Doktor Lipscomb ściągnął z twarzy maskę chirurgiczną i podszedł do Celestiny stojącej plecami do ściany. Swojska twarz była pociągła i szczupła, zdawało się wręcz, że przybrała taki kształt pod wieloletnim ciężarem odpowiedzialności. W innej sytuacji te wyraźnie zaznaczone usta mogłyby uśmiechnąć się z sympatią, a zielone oczy miały w sobie współczucie typowe dla kogoś, kto sam zaznał wielkiej bolesnej straty. – Przykro mi, panno White. Zamrugała, skinęła głową, ale nie była w stanie mówić. – Będzie pani potrzebować czasu, żeby… przyzwyczaić się do tego – uprzedził. – Może powinna pani zadzwonić do rodziny… Jej ojciec i matka wciąż przebywali w świecie, w którym Phimie była żywa. Wiedziała, że przyjdzie jej wyrwać rodziców z tej dawnej rzeczywistości i wprowadzić do nowej i że będzie to dla niej drugie z najtrudniejszych zadań w życiu.
Pierwszym było przebywanie w tym pomieszczeniu, w chwili gdy zabierano Phimie. Celestina wiedziała ponad wszelką wątpliwość, że to najgorsze doświadczenie jej życia, gorsze niż własna śmierć, która kiedyś nadejdzie. – Będzie też musiała pani zająć się ciałem – mówił dalej doktor Lipscomb. – Siostra Josephina załatwi pani pokój z telefonem, wszystko, czego pani będzie potrzebować. Proszę się nie spieszyć. Nie słuchała uważnie. Była otępiała, jakby znieczulona. Patrzyła gdzieś obok niego, w dal. Głos zdawał się docierać do niej zza maski chirurgicznej, choć lekarz już ją zdjął z twarzy. – …Ale zanim opuści pani szpital, chciałbym chwilę z panią porozmawiać. To dla mnie bardzo ważne. Stopniowo uświadamiała sobie, że doktor Lipscomb jest dziwnie niespokojny, zważywszy, że nie był odpowiedzialny za śmierć swej pacjentki. Kiedy znów spojrzała mu w oczy, powiedział: – Poczekam, aż będzie pani gotowa mnie wysłuchać. Ale mogę powiedzieć, że zanim się tu pani zjawiła, wydarzyło się coś… coś niezwykłego. Miała ochotę wykrzyczeć, że nie interesuje się żadną osobliwością, jakiej był świadkiem, medyczną czy fizjologiczną. Jedyny cud, jaki miałby dla niej znaczenie – uzdrowienie Phimie – się nie zdarzył. Nie mogła jednak odmówić jego prośbie. Był taki serdeczny. Noworodka zabrano już z sali operacyjnej. Celestina nie zauważyła kiedy. Chciała zobaczyć go jeszcze raz, choć widok dziecka przyprawiał ją o mdłości. Próbowała sobie przypomnieć, jak wyglądało. Lekarz musiał dostrzec wysiłek na jej twarzy, ponieważ spytał: – Tak? Coś się stało? – Dziecko…
– Została zabrana na oddział noworodków. Zabrana. Ona. Celestina nie zastanawiała się dotąd nad płcią dziecka, gdyż było dla niej bardziej przedmiotem niż istotą. – Panno White, mam pani pokazać drogę? Potrząsnęła głową. – Nie, dziękuję. Oddział noworodków. Poszukam później. To dziecko, owoc gwałtu, wydawało się Celestinie złośliwym nowotworem, który właśnie wycięto, a nie narodzonym życiem. Interesowało ją w takim samym stopniu jak lśniące sploty i drgania świeżo usuniętego guza. Dlatego nie zapamiętała rysów ściągniętej twarzyczki. Jeden szczegół, tylko jeden, nie dawał jej spokoju. Wstrząśnięta śmiercią Phimie nie mogła ufać swej pamięci. Być może, wcale tego nie widziała. Być może, tylko jej się zdawało. Jeden szczegół. Tylko jeden. Był jednak niezwykle znaczący, musiała się koniecznie upewnić przed opuszczeniem szpitala, nawet jeśli to oznaczało, że trzeba będzie spojrzeć na dziecko jeszcze raz, na ten pomiot przemocy, na tego zabójcę jej siostry.
19 W szpitalach, podobnie jak w wiejskich domach, śniadanie podają tuż po brzasku, gdyż zarówno leczenie, jak i uprawa ziemi to ciężka praca, trzeba męczyć się przez wiele dni, by ocalić przedstawicieli ludzkiego gatunku, który tyle samo czasu zapracowuje sobie na ból i głód, ile potem stara się przed nimi uciec. Dwa jajka na miękko, jedna kromka chleba, nieopieczona i bez masła, szklanka soku jabłkowego i miseczka pomarańczowej galaretki – to wszystko podano Agnes Lampion, gdy na farmach w głębi lądu koguty wciąż piały, a tłuste kury gdakały zadowolone na grzędach. Choć spała dobrze, a krwotok został już zatrzymany, była zbyt słaba, by poradzić sobie ze śniadaniem bez pomocy. Łyżeczka wydawała się ciężka i nieporęczna jak łopata. Nie miała też apetytu. Za dużo myślała o Joeyu. Narodziny zdrowego dziecka wydawały jej się błogosławieństwem, ale nie mogły zrównoważyć tamtej straty. Choć była z natury odporna na przygnębienie, w jej sercu zagościła ciemność, która mogła ustąpić po tysiącu porankach albo po dziesięciu tysiącach. Gdyby wyłącznie pielęgniarka próbowała zmusić ją do jedzenia, Agnes nie dałaby się przekonać, ale nie zdołała oprzeć się natarczywości pewnej krawcowej. Maria Elena Gonzalez – postać tak niezwykła, pomimo drobnej postury, że nawet trzy imiona nie mogły jej w pełni określić – nie odstępowała swej podopiecznej na krok. Choć kryzys minął, nie była jeszcze gotowa uwierzyć, że pielęgniarki i lekarze mogą się o Agnes właściwie zatroszczyć. Siedząc na brzegu łóżka, Maria posoliła jajko na miękko i podała Agnes na łyżeczce. – Jajka jest, jak kurczaki robią. – Jajka są, jak kurczaki robią – poprawiła Agnes.
– Qué? – Nie, to też nie ma sensu, prawda? – zauważyła Agnes, marszcząc brwi. – Co chciałaś powiedzieć, moja droga? – Ta kobieta być tu, żeby pytać mnie o kurczaki… – Jaka kobieta? – Nieważne. Głupia kobieta robiąc żarty z mój angielski, próbując mnie skołować. Być tu, żeby pytać, czy kurczak przyszedł najpierw, czy pierwsze jajko. – Co pojawiło się najpierw: kura czy jajko? – Sí! Tak ona powiedzieć. – Nie robiła sobie żartów z twojego angielskiego, moja droga. To taka stara zagadka. – Kiedy Maria nie zrozumiała tego słowa, Agnes przeliterowała je i wyjaśniła sens. – Nikt nie umie jej rozwiązać, nawet jeśli zna angielski doskonale. W tym cała rzecz. – Sens pytać pytanie, co nie móc mieć odpowiedź? Jaki to sens robi? – zmarszczyła brwi. – Pani jeszcze nie dobrze, pani Lampion. Pani głowa nie czysta. – Jasna. – Ja odpowiedzieć na zagadka. – I jaka była twoja odpowiedź? – Pierwszy kurczak przyszedł z pierwsze jajko w środku. Agnes połknęła trochę galaretki i uśmiechnęła się. – Całkiem proste, jak się okazuje. – Wszystko być. – Być jakie? – spytała Agnes, pociągając ze słomki resztkę soku. – Proste. Ludzie robić rzeczy skomplikowane, kiedy nie są. Cały świat prosty jak szycie. – Szycie? – Agnes zastanawiała się, czy faktycznie nie ma jeszcze jasnej głowy.
– Robić igłą. Szu, szu, szu – odparła szczerze Maria, zabierając tacę z łóżka. – Związać ostatni szew. Proste. Tylko zdecydować kolor nici i jaki typ szew. A potem szu, szu, szu. W trakcie tej krawieckiej dyskusji pojawiła się pielęgniarka z wieścią, że dziecku nic już nie grozi i że nie musi leżeć w inkubatorze. Po chwili, jak na zawołanie, pojawiła się druga pielęgniarka, pchając przed sobą wózek na kółkach. Pierwsza siostra nachyliła się z promiennym uśmiechem i wyjęła z wózka różowy skarb zawinięty w biały kocyk. Zbyt słaba przed chwilą, by podnieść łyżeczkę, Agnes poczuła w sobie teraz siłę Herkulesa i mogła przytrzymać dwa zaprzęgi końskie ruszające w przeciwne strony, a co dopiero małe dziecko. – Ma takie piękne oczy – powiedziała pielęgniarka, która ułożyła małego w ramionach matki. Chłopiec był piękny pod każdym względem, jego twarz wydawała się gładsza niż u większości noworodków, jakby zjawił się na tym świecie przekonany, że życie upłynie mu w spokoju i harmonii, i jakby był obdarzony niezwykłą mądrością, gdyż miał bardziej niż inne dzieci wyraziste rysy, już ukształtowane przez wiedzę i doświadczenie. Z gęstych ciemnokasztanowych włosów przypominał Joeya. Oczy, jak wyznała wcześniej Maria i co teraz potwierdziła pielęgniarka, miał wyjątkowo piękne. W przeciwieństwie do oczu innych dzieci, jednobarwnych i ożywionych tylko ciemniejszymi pasemkami, oczy Bartholomew odznaczały się dwoma odrębnymi kolorami – zielonym po matce, błękitnym po ojcu – a siateczka żyłek formowała się w zależności od tych dwóch oszałamiająco czystych w barwie pigmentów w tęczówkach. Przypominały klejnoty: wspaniałe, promienne. Wzrok Bartholomew miał hipnotyzujący i gdy Agnes napotkała jego ciepłe, pewne spojrzenie, ogarnął ją zachwyt. I przepełniło poczucie tajemnicy.
– Mój mały Barty – powiedziała cicho, a to pieszczotliwe zdrobnienie wyrwało się jej z ust nieświadomie. – Będziesz miał chyba wyjątkowe życie. Tak, to prawda, mądry Barty. Matki wiedzą. Tyle się przeciwko tobie sprzysięgło, ale poradziłeś sobie. Wierzę, że przyszedłeś na świat w jakimś ważnym celu. Deszcz, który przyczynił się do śmierci Joeya, przestał w nocy padać. O poranku niebo, wciąż ciemnostalowe i upstrzone gdzieniegdzie pozwijanymi obłokami, było niczym wielkie imadło zaciskające swe szczęki na posadach świata, ale dopóki Agnes się nie odezwała, niebiosa milczały – kowadło, w które nikt nie uderza. Jak gdyby słowo „cel” było młotem kowalskim, w górze rozległ się twardy grzmot poprzedzony gwałtowną błyskawicą światła. Chłopiec oderwał spojrzenie od matki i powędrował wzrokiem w stronę okna, lecz na jego czole nie pojawiła się ani jedna zmarszczka strachu. – Nie martw się o ten głośny, brzydki huk, Barty – powiedziała matka. – W moich ramionach zawsze będziesz bezpieczny. Słowo „bezpieczny”, tak jak przedtem „cel”, rozpaliło na niebie ogień i wydarło z jego sklepienia przerażający trzask, który wprawił w drżenie nie tylko szyby, ale i ściany szpitala. Grzmoty w Kalifornii to ogromna rzadkość, błyskawice zdarzają się jeszcze rzadziej. Burze przypominają tu ulewy tropikalne bez wyładowań. Siła drugiego uderzenia wyrwała okrzyk zdumienia z ust Marii i obu pielęgniarek. Agnes poczuła zabobonny lęk. Przytuliła synka mocno do piersi i powtarzała: „Bezpieczny”. Na dźwięk tego słowa, niczym orkiestra na znak dyrygenta, burza błysnęła i zagrzmiała, zagrzmiała straszliwie, jaśniej i głośniej niż uprzednio. Szyba w oknie zadrgała niczym membrana bębna, naczynia na tacy zabrzęczały jak cymbałki. Kiedy szyba w oknie oślepła od refleksów błyskawicy, na podo-
bieństwo oka zakrytego błoną katarakty, Maria uczyniła znak krzyża. Sparaliżowana obłędnym przekonaniem, że ów pogodowy fenomen to groźba pod adresem jej syna, Agnes uparcie przeciwstawiała się wyzwaniu, powtarzając: „Bezpieczny”. Ostatni, najsilniejszy huk nuklearną jasnością zdawał się przemieniać szybę w roztopioną szklaną płachtę, a swym apokaliptycznym głosem wibrował w czaszce Agnes. Mogłaby przysiąc, że zaświstałby jej w kościach, gdyby wydrążyć z nich szpik. Światła szpitalne zamigotały. Powietrze było przesycone ozonem, zdawało się, że strzela iskrami, gdy wciągało się je w nozdrza. Potem fajerwerki dobiegły końca, światła w szpitalu nie pogasły. Nikt nie odniósł obrażeń. Najdziwniejsze było to, że nie padał deszcz. Taki tumult nieodmiennie wyciskał strugi wody z chmur burzowych, a jednak o szybę nie zastukała nawet jedna kropla. Ranek pogrążył się w niezwykłej martwocie, w tak głębokiej ciszy, że wszyscy wymienili spojrzenia i spoglądali z dreszczem lęku na sufit, w oczekiwaniu na coś, czego nie potrafili określić. Nigdy się nie zdarzyło, by pioruny oznaczały kres burzy, zawsze służyły jej jako zwiastun, ale po tym gwałtownym pokazie ciemne jak żelazo chmury zaczęły się z wolna rozpadać niczym skruszone pociskami blanki, ukazując sielski błękit nieba. Barty nie zapłakał ani nie okazał strachu w czasie tej burzy, a teraz, znów spoglądając na matkę, obdarzył ją swym pierwszym uśmiechem.
20 Kiedy okazało się, że Junior Cain utrzymał w żołądku szklankę zimnego soku jabłkowego z rana, pozwolono mu na drugą, z zaznaczeniem, by pił bardzo powoli. Dostał też sole mineralne. Mógłby zjeść konia z kopytami. Choć nadal był słaby, nie groziło mu już, że będzie wymiotował krwią i żółcią, jak wieloryb z harpunem w boku. Najwyraźniej mu przeszło. Krótkotrwałą konsekwencją zamordowania żony był gwałtowny atak torsji, lecz na dłuższą metę dojmującą reakcją okazał się wilczy apetyt i przypływ radości, tak niepowstrzymany, że Junior miał ochotę śpiewać na całe gardło. Był w szampańskim nastroju. Nadmierna radość jednak mogła go zaprowadzić za kratki, może nawet na krzesło elektryczne. W pobliżu wciąż kręcił się Vanadium, ten szalony policjant, gotów schować się pod łóżkiem albo paradować w przebraniu pielęgniarki, byle wykorzystać chwilę jego nieuwagi. Junior musiał zachowywać się tak, by nie wzbudzać podejrzeń swego lekarza. Miał być wypisany nie wcześniej niż nazajutrz rano. Nie był już przykuty kroplówką do łóżka, a fartuch bez pleców zamienił na piżamę i cienki bawełniany szlafrok. Zachęcano go, by spacerował po szpitalu. Choć lekarze spodziewali się, że będzie cierpiał z początku na lekkie zawroty głowy, nie miał żadnych trudności z utrzymaniem równowagi. Czuł się co prawda trochę odwodniony, nie był jednak tak słaby, jak przypuszczano. Mógł chodzić po szpitalu bez pomocy, ale dostosował się do zaleceń personelu i korzystał z balkonika. Przystawał od czasu do czasu i opierał o ścianę, udając zmęczenie. Czasem nie omieszkał się skrzywić – przekonująco, bez teatralnej przesady – i odetchnąć nieco ciężej. Czasami zatrzymywała się przy nim jakaś pielęgniarka, kontrolowała jego postępy i doradzała przy okazji, by się nie przemęczał.
Żadna z sióstr nie była tak urocza jak Victoria Bressler, panienka od lodu, która poczuła do niego pożądanie. Nadal się jednak rozglądał i nie tracił nadziei. Choć Junior czuł się zobowiązany dać pierwszeństwo Victorii, to przecież nie musiał dochowywać wierności. Wiedział, że kiedy już odsunie od siebie wszelkie podejrzenia, będzie w nastroju do słodkiej uczty, a jedno pyszne ciasteczko z pewnością mu nie wystarczy. Nie chcąc się ograniczać do personelu pielęgniarskiego na jednym tylko piętrze szpitala, jeździł windą to w górę, to w dół. Penetrował teren. W końcu stanął, zupełnie sam, przed wielką szybą, za którą znajdował się oddział noworodków. Leżało na nim siedmioro dzieci. Do każdego z łóżeczek doczepiono kartkę z imieniem i nazwiskiem malucha. Junior stał przy szybie przez długą chwilę, lecz wcale nie udawał zmęczenia ani też nie spodobała mu się żadna z pielęgniarek na tym oddziale. Był zauroczony, choć początkowo nie miał pojęcia dlaczego. Nie marzył o ojcostwie. Pomijając nowotwór, dziecko było ostatnią rzeczą, jakiej pragnął. Dziecko to wstrętny potworek. Kula u nogi, ciężar, nie błogosławieństwo. A jednak trzymał go przy szybie jakiś dziwny pociąg do tych noworodków i Junior zaczynał wierzyć, że dążył tu podświadomie od chwili, gdy wsparty na balkoniku wyszedł ze swojego pokoju. Po prostu musiał tu przyjść, przyciągany jakimś tajemniczym magnetyzmem tego miejsca. Kiedy stanął przy szybie, był w szampańskim nastroju. Teraz jednak, wpatrując się w tę spokojną scenę, odczuwał coraz większy niepokój. Dzieci. Po prostu nieszkodliwe dzieci.
Choć nieszkodliwe, widok tych otulonych i w większości zakrytych maleństw wpierw go zaniepokoił, a potem doprowadził – niezrozumiale, irracjonalnie, niezaprzeczalnie – do granic niekłamanego strachu. Przebiegł wzrokiem siedem imion, po chwili odczytał je ponownie. Wyczuł, że w ich brzmieniu – a może w brzmieniu jednego z nich – należy szukać wyjaśnienia owego niezrozumiałego przeczucia dziwnej groźby. Gdy przesuwał spojrzeniem kolejno po siedmiu karteczkach, rozwarła się w nim tak niezmierzona pustka, że musiał wesprzeć się na balkoniku, który wcześniej stanowił jedynie zbędny rekwizyt. Miał wrażenie, że stał się tylko wydrążoną skorupą człowieka, że wystarczy dźwięk o odpowiedniej wysokości, by jego ciało rozpadło się na kawałki, tak jak przenikliwy ton doprowadza do pęknięcia kryształu. Nie było to nowe doznanie. Nawiedziło go już wcześniej. Minionej nocy, kiedy obudził się z tego niezapamiętanego snu i ujrzał lśniącą monetę, która tańczyła na dłoni Vanadiuma. Nie, nie wtedy. Poczuł to, gdy Vanadium wspomniał o imieniu, które on, Junior, wymówił rzekomo przez sen. Bartholomew. Przeszył go dreszcz. Vanadium nie wymyślił sobie tego imienia. Wibrowało ono niezaprzeczalnym, choć niezrozumiałym rezonansem w jego umyśle i nie miało nic wspólnego z detektywem. Bartholomew. Brzmienie tego imienia, tak jak wcześniej, przetoczyło się przez niego niczym złowieszczy ton najsmutniejszego dzwonu katedry, bijącego w lodowatym mroku nocy. Bartholomew. Ani jedno dziecko na oddziale nie nosiło tego imienia i Junior starał się za wszelką cenę pojąć, jaki związek miało to miejsce z jego snem.
Treść i charakter owego koszmaru wciąż mu umykały, lecz był przekonany, że jego lęk ma uzasadnienie, że tamten sen był czymś więcej niż tylko snem. Miał wroga o imieniu Bartholomew nie tylko w świecie nocy, ale i dnia, i ów Bartholomew ma coś wspólnego z… dziećmi. Kierując się przeczuciem głębszym niż instynkt, Junior wiedział, że jeśli przyjdzie mu kiedykolwiek spotkać się z człowiekiem o tym imieniu, będzie musiał rozprawić się z nim tak zdecydowanie jak z Naomi. I bezzwłocznie. Roztrzęsiony i zlany potem, odwrócił się od szyby. Ruszył korytarzem pełen nadziei, że brzemię strachu uwolni go od swego ciężaru, ale wzmogło się jeszcze bardziej. Spojrzał kilkakrotnie przez ramię. Nim dotarł do swego pokoju, czuł się niemal zdruzgotany lękiem. Jakaś pielęgniarka pomogła mu położyć się do łóżka, zaniepokojona jego bladością i dreszczami. Była troskliwa, wprawna, pełna współczucia, ale niezbyt atrakcyjna, i Junior chciał, by dała mu jak najszybciej spokój. Gdy jednak został sam, zapragnął, by wróciła. Czuł się bezbronny, zagrożony. Gdzieś w świecie miał śmiertelnego wroga – Bartholomew, którego łączyło coś z dziećmi, zupełnie mu obcego, lecz nieugiętego przeciwnika. Gdyby nie był przez całe życie rozsądnym, zrównoważonym, pragmatycznym człowiekiem, pomyślałby, że traci zmysły.
21 Słońce wzeszło ponad chmurami, ponad mgłą, a wraz z szarym dniem pojawiła się srebrna mżawka. Miasto przeszywały igiełki deszczu, wypłukując z niego brud. Rynsztoki wezbrały trującymi potokami. Pracownicy administracyjni szpitala nie pojawiali się wraz ze świtem, więc Celestina miała na własny użytek jedno z pomieszczeń, gdzie na szyby napierała wilgotna twarz poranka. Stąd zadzwoniła do rodziców ze straszną wieścią. Stąd też skontaktowała się z przedsiębiorcą pogrzebowym, by zabrał ciało Phimie ze szpitalnej kostnicy, zabalsamował i przewiózł na pokładzie samolotu do domu w Oregonie. Matka i ojciec płakali rzewnie, lecz Celestina panowała nad sobą. Miała mnóstwo do zrobienia i musiała podjąć wiele decyzji. Wiedziała, że dopiero po załatwieniu wszystkich spraw będzie mogła pozwolić sobie na rozpacz, przed którą teraz się uzbroiła. Phimie zasługiwała na powagę w ostatniej podróży do swego grobu na północnym wybrzeżu. Kiedy Celestina skończyła z telefonami, przyszedł do niej doktor Lipscomb. Nie miał już na sobie fartucha, ale szare wełniane spodnie i niebieski sweter z kaszmiru włożony na białą koszulę. Przypominał bardziej profesora filozofii rozważającego nieuniknioność śmierci niż położnika zajętego sprawami życia. Zaczęła się podnosić zza biurka, ale dał jej znak, żeby siedziała. Stanął przy oknie zwrócony do niej profilem i zaczął obserwować ulicę w dole. Szukał w milczeniu słów, by opisać „coś niezwykłego”, o czym wcześniej wspomniał. Na szybie połyskiwały paciorki deszczu, potem spływały strużkami w dół. Ich refleksy na pociągłej twarzy lekarza wyglądały jak stygmatyczne łzy.
Kiedy się w końcu odezwał, w jego głosie pobrzmiewała miękka nuta prawdziwego żalu, cicha, lecz głęboka: – Pierwszego marca, trzy lata temu, moja żona i dwóch synów – Danny i Harry, obaj siedmioletni, bliźniacy – wracali do domu z Nowego Jorku, gdzie byli u dziadków. Krótko po starcie… samolot spadł na ziemię. Tak bardzo zdruzgotana z powodu jednej śmierci, Celestina nie rozumiała, jak Lipscomb zdołał przeżyć stratę całej rodziny. Żal tak bardzo ścisnął jej serce i krtań, że ledwie wyszeptała: – Czy to American Airlines… Skinął głową. Z niewyjaśnionych powodów, w dniu, w którym po raz pierwszy od wielu tygodni zaświeciło słońce, 707 runął do Jamaica Bay na wysokości Queens. Nikt nie ocalał. Była to wciąż największa katastrofa w historii lotnictwa cywilnego, a za sprawą bezprecedensowej relacji telewizyjnej odcisnęła niezatarte piętno w pamięci Celestiny, choć w owym czasie mieszkała po drugiej stronie kontynentu. – Zanim zjawiłaś się na sali, Phimie zmarła nam na stole – ciągnął lekarz. – Nie urodziła jeszcze dziecka, cesarskie cięcie też by nie pomogło, było za mało czasu, nie zdołalibyśmy zapobiec uszkodzeniu mózgu, więc dla dobra zarówno matki, jak i dziecka robiliśmy wszystko, by przywrócić twoją siostrę do życia i tym samym zapewnić płodowi krążenie aż do chwili narodzin. Nagła zmiana tematu zaskoczyła Celestinę. Lipscomb przesunął spojrzenie z ulicy na chmury. – Phimie straciliśmy na krótko, trwało to może minutę, najwyżej minutę i dziesięć sekund, a kiedy ją odzyskaliśmy, było jasne, że zatrzymanie akcji serca zostało spowodowane przez masywny wylew. Była zdezorientowana, paraliż po prawej stronie ciała… skrzywienie mięśni twarzy, które widziałaś. Z początku mówiła niewyraźnie, ale potem stało się coś dziwnego… Celestina pomyślała, że jej siostra miała kłopoty z mówieniem
także później, kiedy starała się powiedzieć, że chce dziecku nadać imię Angel. Pełna wzruszenia, choć bliżej nieokreślona nuta w głosie lekarza sprawiła, że Celestina wstała wolno z krzesła. Może było to zdumienie. Albo strach. Albo powaga. A może wszystko po trochu. – Przez chwilę mówiła bardzo wyraźnie – ciągnął. – Uniosła głowę z poduszki, wlepiła we mnie wzrok, całkowicie przytomna. Była taka… skupiona. Powiedziała… powiedziała: „Rowena cię kocha”. Celestina poczuła na plecach dreszcz grozy, gdyż domyślała się, jakie będą następne słowa lekarza. – Rowena była moją żoną – wyjaśnił, tak jak podpowiedziała jej intuicja. Jakby na chwilę rozwarły się drzwi między tym bezwietrznym dniem a innym światem, samotny podmuch cisnął deszczem o okno. Lipscomb odwrócił się do Celestiny. – Nim twoja siostra zapadła w ten stan półświadomości, zdążyła jeszcze powiedzieć: „Beezil i Feezil są razem z nią”, co pani może wydać się bezsensowne, ale nie mnie. Czekała cierpliwie. – Tak Rowena nazywała naszych chłopców, kiedy byli mali. Wie pani, takie dziwaczne imiona na własny, wyłącznie rodzinny użytek. Twierdziła, że wyglądają jak dwa małe elfy i dlatego muszą się odpowiednio nazywać. – Phimie nie mogła o tym wiedzieć. – Nie mogła. Rowena przestała tak na nich mówić, kiedy skończyli pierwszy rok. Tylko my dwoje znaliśmy te imiona. Taki nasz prywatny, rodzinny żart. Nawet chłopcy tego nie pamiętali. W oczach doktora Lipscomba pragnienie, by uwierzyć. Na twarzy grymas sceptycyzmu.
Był lekarzem, człowiekiem nauki, kierującym się bezlitosną logiką i bezgranicznym zaufaniem wobec rozumu. Niełatwo by mu przyszło zaakceptować fakt, że logika i rozum, choć niezbędne każdemu, kto chciał wieść szczęśliwe życie, były jednak niewystarczające w opisaniu świata fizycznego czy ludzkiego doświadczenia. Celestina była bardziej przygotowana, by przyjąć to doświadczenie do wiadomości, by zaakceptować jego transcendentną naturę. Nie należała do artystów, którzy wielbią chaos i nieporządek albo znajdują inspirację w smutku i rozpaczy. Kiedy na coś spoglądała, potrafiła dostrzec ład, celowość, pewien określony wzór, a także piękno – w skromnym przejawie lub w całej pełni. Umiała dostrzec niezwykłość nie tylko w starych domach, gdzie rzekomo straszyło, czy też w niewytłumaczalnych zdarzeniach jak to opisane przez Lipscomba, ale również każdego dnia – w układzie konarów drzewa, w radosnej zabawie psa z piłką, w białych tumanach śnieżycy – w każdym przejawie świata natury, gdzie nieodgadniona tajemnica stanowiła równoprawny i fundamentalny element jak światło i ciemność, materia i energia, czas i przestrzeń. – Czy twoja siostra miała też inne… niezwykłe doświadczenia? – spytał Lipscomb. – Nic w tym rodzaju. – Miała szczęście w kartach? – Nie większe niż ja. – Przeczucia? – Nie. – Zdolności psychiczne… – Nie zauważyłam. – …mogą któregoś dnia zyskać naukową akceptację. – W przeciwieństwie do życia po śmierci? – spytała. Zdawało się, że wokół postaci lekarza krąży wieloskrzydła nadzieja, on jednak boi się przyjąć ją do serca.
– Phimie nie umiała czytać w myślach – powiedziała Celestina. – To science fiction, doktorze. Napotkał jej spojrzenie. Nie znalazł odpowiedzi. – Nie wniknęła w pańskie myśli i nie wyciągnęła z nich imienia pańskiej żony. Ani Beezila, ani Feezila. Jakby wystraszony łagodną pewnością w oczach Celestiny, doktor odwrócił się od niej i znów popatrzył przez okno. Stanęła obok niego. – Przez tę jedną minutę, kiedy jej serce po raz pierwszy stanęło, nie była tutaj, w szpitalu, prawda? Jej ciało tu było, owszem, ale nie Phimie. Doktor Lipscomb uniósł dłonie do twarzy niczym maskę chirurgiczną i zakrył sobie usta i nos, jakby lękając się, że wraz z powietrzem wchłonie ideę, która odmieni go na zawsze. – Jeśli Phimie tu nie było – ciągnęła Celestina – a potem wróciła, to musiała gdzieś przebywać przez tę minutę, prawda? Za oknem, za zasłoną deszczu i mgły, widać było metropolię, bardziej tajemniczą niż kamienny krąg w Stonehenge, równie nieznane jak każde miasto z naszych snów. Lekarz westchnął zza dłoni kryjących usta, jakby chciał wykorzenić ze swego serca żal, który tkwił tam niczym kolec. Celestina, niepewna i zakłopotana, zawahała się. Jak zawsze w takiej sytuacji, pytała samą siebie, co uczyniłaby jej matka. Grace, kobieta nieskończonej dobroci, robiła zawsze to, co należy, znała właściwe słowa, by pocieszyć, oświecić, wyczarować uśmiech nawet na twarzy osoby nieszczęśliwej. Często jednak jej interwencja nie wymagała słów, gdyż w naszej ziemskiej podróży niejednokrotnie czujemy się porzuceni i potrzeba nam tylko pewności, że nie jesteśmy sami. Dlatego, nic nie mówiąc, położyła mu rękę na ramieniu. Poczuła pod dotykiem, jak opuszcza go napięcie. Oderwał dło-
nie od twarzy i odwrócił się do niej, drżąc lekko, nie ze strachu – może z ulgi. Próbował coś powiedzieć, a kiedy mu się to nie udało, Celestina otoczyła go ramionami. Nie miała jeszcze dwudziestu jeden lat, on zaś był dwa razy starszy od niej, wtulił się w nią jednak jak dziecko, a ona pocieszyła go jak matka.
22 W drogich ciemnych garniturach, starannie wygoleni, zadbani jak ich lśniące buty, ściskając w dłoniach walizeczki, trzej goście zjawili się w pokoju szpitalnym Juniora jeszcze przed świtem, trzej mędrcy bez wielbłądów i darów, gotowi jednak zapłacić za żal i stratę. Dwóch prawników i polityk wysokiego szczebla reprezentowali stan, okręg i towarzystwo ubezpieczeniowe w kwestii nieprawidłowo konserwowanej balustrady na tarasie widokowym wieży obserwacyjnej. Nie mogli być już bardziej uroczyści i godni, nawet gdyby zwłoki Naomi – pozszywane, napełnione płynem balsamicznym, pokryte lukrem makijażu, ubrane na biało, z zimnymi dłońmi ściskającymi Biblię na piersiach – spoczywały w tym pokoju w otwartej trumnie otoczonej kwiatami i czekającej na przybycie żałobników. Byli uosobieniem grzeczności, mówili cichymi głosami, spoglądali smutno i roztaczali wokół siebie atmosferę obłudnej troski – a głowy mieli tak rozpalone od przeróżnych kalkulacji, że Junior nie byłby zdziwiony, gdyby uruchomiły się zraszacze przeciwpożarowe na suficie. Przedstawili się jako Knacker, Hisscus i Nork, lecz Junior nie zadał sobie trudu, by dopasować poszczególne nazwiska do twarzy, zresztą byli tak do siebie podobni z wyglądu i zachowania, że ich matki miałyby duże trudności z ustaleniem, którego mają winić za nieustanny brak wieści od syna. Czuł poza tym zmęczenie po niedawnej wędrówce szpitalnymi ścieżkami – i niepokój wywołany myślą o jakimś obdarzonym nienawistnym wzrokiem Bartholomew, który szuka go po całym świecie. Wyrazili lepkie jak miód współczucie, rozwodzili się obłudnie nad odejściem Naomi do lepszego świata, pogadali nieszczerze o pragnieniu władz, by zapewnić wszystkim bezpieczeństwo publiczne i traktować każdego z należytym szacunkiem. Knacker albo Hisscus czy też Nork przeszedł w końcu do sprawy odszkodowa-
nia. Nie użyto oczywiście słowa równie niemądrego jak odszkodowanie. Mówiono o zadośćuczynieniu. Wynagrodzeniu. Rekompensacie. Nawet odkupieniu. Junior przyprawił ich o leciutki obłęd, udając, że nie rozumie tych szczerych intencji, gdy krążyli wokół sprawy jak sępy nad padliną. Był zaskoczony, że zjawili się tak szybko, niespełna dwadzieścia cztery godziny po tragedii. Wydawało się to szczególnie dziwne, zważywszy, że policjant z wydziału zabójstw był obsesyjnie przekonany, iż to nie spróchniałe drewno należy winić za śmierć Naomi. Junior nawet podejrzewał, że przybyli tu na polecenie Vanadiuma. Detektyw chciał się przekonać, czy rozpaczający mąż okaże chciwość, gdy tylko nadarzy się sposobność przemiany zimnego ciała żony w żywą gotówkę. Knacker albo Hisscus czy też Nork mówił o „ofiarowaniu”, jakby Naomi była boginią, której pragną złożyć daninę w złocie i kamieniach szlachetnych. Nie mogąc już dłużej ich znosić, Junior udał, że zaczyna łapać, o co im chodzi. Nie chciał odgrywać złości czy wstrętu, ponieważ bał się, że może przesadzić z reakcjami, uderzając w fałszywą nutę i wzbudzając podejrzenia. Dlatego, siląc się na dostojną uprzejmość, powiedział im cicho, że nie oczekuje żadnego zadośćuczynienia za śmierć żony czy też własne cierpienie. – Pieniądze mi jej nie zwrócą. Nie byłbym zdolny wydać ani grosza z tej sumy. Ani grosza. Musiałbym wszystko oddać. Jaki to miałoby sens? Po chwili przepełnionego zdumieniem milczenia Nork albo Knacker czy też Hisscus powiedział: – Pańskie skrupuły są całkowicie zrozumiałe, panie Cain, ale to
rzecz zwyczajowa w takiej sytuacji… Gardło Juniora było już w znacznie lepszym stanie niż poprzedniego popołudnia i tym trzem mężczyznom jego cichy, chrapliwy głos wydał się nabrzmiały wzruszeniem. – Nie obchodzi mnie, co jest zwyczajowe. Niczego nie chcę. Nikogo nie winię. To był wypadek. Jeśli macie panowie ze sobą dokument zrzeczenia się wszelkich roszczeń, podpiszę go. Hisscus, Nork i Knacker, zbici z tropu, wymienili szybko spojrzenia. W końcu jeden z nich oświadczył: – Nie wolno nam tego zrobić, panie Cain. Dopiero jak skontaktuje się pan ze swoim adwokatem. – Nie chcę adwokata. – Zamknął oczy, złożył głowę na poduszce i westchnął. – Chcę tylko… spokoju. Knacker, Hisscus i Nork zaczęli mówić jednocześnie, potem zamilkli niczym jeden organizm, by znów mówić, po kolei, lecz przerywając sobie nawzajem – próbowali postawić na swoim. Choć Junior specjalnie się o to nie starał, spod powiek popłynęły mu łzy. Ich źródłem nie były myśli o biednej Naomi. Kilka najbliższych dni, może nawet tygodni – dopóki nie zdobyłby siostry Bressler – zapowiadało się bardzo nieciekawie. W tych okolicznościach miał powody, by się nad sobą użalać. Jego bezgłośny płacz był bardziej wymowny niż słowa: Nork, Knacker i Hisscus wycofali się, namawiając jednocześnie, by skontaktował się ze swoim adwokatem. Obiecali przy tym, że jeszcze wrócą, ponownie wyrażając najgłębsze współczucie, być może tak szczerze, jak na to stać prawników i polityków, byli jednak z pewnością zmieszani i nie wiedzieli, jak postępować z człowiekiem równie wolnym od chciwości czy gniewu i wyrozumiałym jak wdowiec Cain. Wszystko przebiegało dokładnie tak, jak przewidział to Junior w chwili, gdy Naomi po raz pierwszy odkryła słaby punkt w balustradzie i niemal spadła bez jego pomocy. Cały plan, szczegółowo
obmyślony, pojawił się w jego głowie nagle, w mgnieniu oka. Obchodząc dwukrotnie taras, analizował go bezustannie, szukając jakiejś skazy, niczego jednak się nie dopatrzył. Zaszły jak dotąd tylko dwa nieprzewidziane wydarzenia, z których pierwszym był atak silnych torsji. Miał nadzieję, że nigdy już nie będzie musiał znosić podobnej niedogodności. Jednak dzięki tej monstrualnej reakcji objawił się jako człowiek emocjonalnie i fizycznie zdruzgotany utratą żony. Nie wymyśliłby nic równie sprytnego, co przekonałoby ludzi, że jest niewinny i niezdolny do morderstwa z zimną krwią. W ciągu minionych osiemnastu godzin dowiedział się o sobie bardzo dużo, ale z wszelkich odkryć największą dumą napawała go świadomość, że jest tak głęboko wrażliwy. Była to godna podziwu cecha charakteru, ale i przydatna zasłona, pozwalająca ukryć bezlitosne czyny, jakich wymagało od niego nowe, niebezpieczne życie. Drugim z nieprzewidzianych wydarzeń było pojawienie się Vanadiuma, tego szalonego obrońcy prawa. Uosobienie wytrwałości o źle ostrzyżonej głowie. Gdy już obeschły mu łzy na policzkach, doszedł do wniosku, że najprawdopodobniej będzie musiał zabić Vanadiuma, by pozbyć się go i zapewnić sobie bezpieczeństwo. Żaden problem. I był pomimo swej nadzwyczajnej wrażliwości absolutnie przekonany, że zabicie detektywa nie wywoła kolejnego ataku wymiotów. Najwyżej zsika się z radości w spodnie.
23 Celestina wróciła do pokoju 724 po rzeczy Phimie, schowane w szafie i szufladzie nocnego stolika. Drżały jej dłonie, kiedy zaczęła składać wszystko do małej walizki. To, co powinno być prostą czynnością, stało się wymagającym zadaniem; materiał jakby ożył w jej dłoniach, wyślizgiwał się z palców, stawiał opór. Kiedy w końcu uświadomiła sobie, że nie ma sensu tak się starać, rzuciła ubrania byle jak. Gdy zamknęła walizkę i odwróciła się do drzwi, nadeszła salowa, pchając przed sobą wózek z ręcznikami i pościelą. Była to ta sama kobieta, która słała drugie łóżko, kiedy Celestina zjawiła się wcześniej. Teraz zamierzała pościelić łóżko Phimie. – Przykro mi z powodu pani siostry – powiedziała. – Dziękuję. – Była taka słodka. Celestina skinęła tylko głową, nie znajdując słów. Czasem serdeczność sprawia straszliwy ból. – Do którego pokoju przeniesiono panią Lombardi? – spytała. – Chciałabym… zobaczyć ją przed odjazdem. – To pani nie wie? Przykro mi, ona też odeszła. – Odeszła? – zdziwiła się Celestina, ale zrozumiała. Rzeczywiście, wiedziała podświadomie, że Nella Lombardi odeszła po tamtym telefonie o 4.15 nad ranem. Kiedy stara kobieta przekazała wszystko, co miała do powiedzenia, po drugiej stronie zapadła niesamowita, niczym niezmącona cisza. Celestina nigdy się z czymś takim jeszcze nie spotkała. – Zmarła zeszłej nocy – wyjaśniła salowa. – Wie pani kiedy? O której godzinie? – Kilka minut po północy.
– Jest pani pewna? Chodzi mi o godzinę. – Przyszłam właśnie do szpitala. Mam dzisiaj półtorej zmiany. Umarła w śpiączce, w ogóle się nie obudziła. W pamięci Celestiny, tak wyraźnie jak o 4.15 rano, rozległ się kruchy głos starej kobiety, ostrzeżenie o nadchodzącym niebezpieczeństwie. „Przyjeżdżaj”. „Słucham?”. „Przyjeżdżaj. Szybko”. „Kto mówi?”. „Nella Lombardi. Przyjeżdżaj. Twoja siostra umrze niebawem”. Jeśli rzeczywiście był to telefon od Nelli Lombardi, to dzwoniła cztery godziny po swej śmierci. A jeśli to nie była ta staruszka, kto się w nią wcielił? I po co? Kiedy Celestina zjawiła się dwadzieścia minut później w szpitalu, siostra Josephina wyraziła zdziwienie: „Nie wiedziałam, że tak szybko się z panią skontaktują. Zaczęli pani szukać dopiero dziesięć minut temu”. Nella Lombardi zadzwoniła, zanim Phimie dostała rzucawki i zanim przewieziono ją na chirurgię. „Twoja siostra umrze niebawem”. – Wszystko w porządku, kochanie? – zaniepokoiła się salowa. Celestina przytaknęła. Potem przełknęła z wysiłkiem. Kiedy Phimie zmarła, jej serce zalała fala goryczy i nienawiści do dziecka, które przeżyło kosztem matki. Wiedziała, że te uczucia nie są jej godne, ale nie mogła się ich wyzbyć. Dwa niezwykłe wydarzenia – opowieść doktora Lipscomba i telefon od zmarłej – były antidotum na jej nienawiść, balsamem na gniew, ale też powodem głębokiego oszołomienia. – Tak. Dziękuję pani – odpowiedziała salowej. – Nic mi nie będzie.
Z walizką w ręku wyszła z pokoju. Na korytarzu przystanęła i popatrzyła w lewo, potem w prawo, jakby nie wiedziała, dokąd ma pójść. Czy Nella Lombardi, nie będąc już mieszkanką tego pięknego świata, zdołała pokonać niezmierzoną otchłań i połączyć siostry, by zdążyły się jeszcze pożegnać? I czy Phimie, wyrwana śmierci dzięki reanimacji, odpłaciła za dobroć Nelli swym poruszającym przesłaniem dla doktora Lipscomba? Od dzieciństwa Celestina żywiła przekonanie i pewność, że życie ma sens, i gdy musiała podzielić się tą wiarą z doktorem Lipscombem, który próbował zrozumieć, co wydarzyło się na sali operacyjnej, uczyniła to bez wahania. Sama jednak z wielkim trudem przyjmowała do wiadomości te dwa małe cudy. Choć świadoma, że te niezwykłe wydarzenia na zawsze ukształtują jej przyszłe życie, poczynając od najbliższych godzin, nie wiedziała, co ma teraz robić. U źródeł tej niepewności legł konflikt rozumu i serca, rozsądku i wiary, ale też walka pragnienia i obowiązku. Dopóki nie mogła pogodzić tych przeciwstawnych sił, była sparaliżowana niemożnością podjęcia decyzji. Ruszyła korytarzem, w końcu dotarła do jakiegoś pustego pokoju. Weszła do środka, nie zapalając światła, postawiła walizkę i usiadła na krześle obok okna. Choć ranek był już bliski, mgła i deszcz jakby się zmówiły, by nie dopuścić nadchodzącego świtu do szpitalnych murów. Wszędzie królowały cienie. Celestina siedziała, przyglądając się swym dłoniom, niewyraźnym w mroku. Wreszcie znalazła w sobie światło, którego potrzebowała, by przetrwać te najbliższe, tak ważne godziny. W końcu wiedziała, co musi zrobić, nie była jednak pewna, czy ma dość siły. Dłonie miała szczupłe i zgrabne, o długich palcach. Dłonie ar-
tystki. Nie wydawały się silne. Uważała się za osobę twórczą, zdolną, skuteczną i zaangażowaną, ale nigdy za kogoś silnego. Potrzebowała jednak ogromnej mocy, by sprostać przyszłości. Czas ruszać. Czas zrobić to, co konieczne. Nie mogła wstać z krzesła. Zrobić to, co konieczne. Była zbyt przerażona, by wstać z miejsca.
24 W błękitny poranek po burzy Edom musiał rozwieźć placki. Miał określony plan do wykonania i wielu głodnych do nakarmienia. Prowadził swojego żółto-białego forda country squire rocznik 1955. Kupił ten wóz za ostatnie pieniądze, jakie zarobił w latach, gdy był w stanie utrzymać posadę, nim… zaczęły się jego kłopoty. Niegdyś był świetnym kierowcą, jednak w ciągu ostatnich dziesięciu lat jego umiejętności w znacznej mierze zależały od nastroju. Czasem sama myśl o tym, by usiąść za kierownicą i ruszyć w niebezpieczny świat, była nie do zniesienia. Wtedy sadowił się w wozie i czekał na klęskę żywiołową, która zmiecie go z powierzchni ziemi, jakby nigdy nie istniał. Tego ranka tylko miłość do siostry natchnęła go odwagą, dzięki której mógł prowadzić samochód i pełnić rolę dostawcy. Starszy o sześć lat brat Agnes, Edom, od dwudziestego piątego roku życia, kiedy to na zawsze opuścił świat pracy, zajmował jedno z dwóch mieszkań nad dużym garażem, na tyłach głównego domu. Teraz miał lat trzydzieści sześć. Bliźniaczy brat Edoma, Jacob, niepracujący nigdy, mieszkał za ścianą. Od ukończenia szkoły średniej. Agnes, która odziedziczyła tę posesję, z radością powitałaby swych braci w głównym domostwie. Choć obaj chętnie ją odwiedzali, żeby zjeść z nią kolację albo posiedzieć w letni wieczór na werandzie w bujanych fotelach, to żaden nie mógłby przebywać na stałe w tym złowieszczym miejscu. Zbyt wiele wydarzyło się w tych pokojach. Były pogrążone w mroku rodzinnej historii, a nocą, kiedy Edom i Jacob spali pod spadzistym dachem tego domu, przeszłość ożywała w ich snach. Edom podziwiał Agnes za to, że potrafiła wznieść się ponad miniony czas i przetrwać tyle lat cierpienia. Umiała patrzeć na dom
jak na zwykłe schronienie, podczas gdy dla jej braci był zawsze – i na zawsze miał pozostać – miejscem, gdzie zniszczono im dusze. Gdyby obaj mieli pracę, nie chcieliby nawet mieszkać w pobliżu. To właśnie była jedna z tych rzeczy, które tak zdumiewały Edoma. Gdyby kiedykolwiek odważył się sporządzić listę przymiotów, jakie w swej siostrze podziwiał, to musiałby sobie z rozpaczą uświadomić, że o wiele lepiej od niego czy Jacoba radziła sobie z przeciwnościami losu. Kiedy Agnes poprosiła go, by porozwoził tego dnia wypieki, zanim wyjechała z Joeyem do szpitala, początkowo chciał odmówić, ale w końcu się zgodził. Był gotów ścierpieć wszystkie krzywdy, jakich nie szczędziło mu życie, ale nie zniósłby rozczarowania w oczach siostry. Co nie znaczyło, by dała im kiedykolwiek odczuć, że nie jest z nich dumna. Zawsze traktowała ich serdecznie, z szacunkiem i miłością, jakby nieświadoma ich wad. Traktowała też obu sprawiedliwie, nie faworyzując żadnego – chyba że chodziło o rozwożenie wypieków. Przy nielicznych okazjach, kiedy nie mogła sama tego załatwić i nie miała do kogo się zwrócić z wyjątkiem braci, zawsze o pomoc prosiła Edoma. Jacob budził w ludziach strach. Był bliźniaczym bratem Edoma, miał jego chłopięcą i miłą twarz, taki sam cichy głos, był porządnie ostrzyżony i schludny. Niemniej jednak, wykonując tę samą misję miłosierdzia co jego brat, Jacob wprawiał klientów w stan głębokiego niepokoju, jeśli nie przerażenia. Po jego wizycie barykadowali drzwi, ładowali broń, jeśli ją mieli, i spędzali jedną lub dwie bezsenne noce. W rezultacie to Edom wyruszył w daleką zagraniczną podróż z plackami i paczkami, kierując się listą nazwisk i adresów dostarczoną przez siostrę, choć wierzył niezachwianie, że jeszcze przed wybiciem godziny dwunastej, a już z pewnością przed obiadem, zdarzy się niespotykanie gwałtowne trzęsienie ziemi, osławiony Kataklizm Numer Jeden. Był to ostatni dzień jego życia.
Przedziwna kanonada błyskawic, która położyła kres ulewie, zamiast ją wywołać, stanowiła pierwszy znak. Gwałtowne przejaśnienie nieba – co świadczyło o obecności silnych wiatrów na dużych wysokościach, podczas gdy na poziomie gruntu panował spokój – nagły spadek wilgotności i niespotykane o tej porze roku ciepło potwierdzały tylko nieuchronność nadchodzącej katastrofy. Pogoda przed trzęsieniem ziemi. Mieszkańcy południowej Kalifornii różnie to nazywali, ale Edom wiedział, że się nie myli. Niebawem znów miał uderzyć grom, lecz tym razem pod ludzkimi stopami. Jadąc ostrożnie – należało wypatrywać padających słupów telefonicznych, walących się mostów i rozwierających się znienacka w asfalcie wielkich dziur, zdolnych połknąć samochód – Edom dotarł pod pierwszy adres na liście siostry. Skromny drewniany domek od dawna wymagał remontu. Spod płacht farby wyzierało niczym sczerniałe kości nagie drewno przysrebrzone bezlitosnym blaskiem słońca. Na końcu żwirowego podjazdu, pod obwisłym daszkiem, stał poobijany chevrolet na łysych oponach. Tutaj, na wschodnich krańcach Bright Beach, po stronie wzgórz zasłaniających morze, niezmordowana pustynia wykorzystywała każdą chwilę nieuwagi mieszkańców. Za płotami podwórzy królowała bylica, dziki szczaw i karłowate drzewka we wszelkich odmianach. Ostatnia burza przygnała z nieużytków wędrowne chwasty. Zaczepiały się o krzewy na podwórzu, zalegały pod ścianą domu. Trawnik, zielony podczas tej deszczowej pory, powinien zachować świeżość od kwietnia do listopada. Nawet teraz, w tak sprzyjających warunkach, pokrywały go osty. Edom przemierzył z plackiem w dłoni zarośnięty trawnik i wszedł po chwiejnych schodach na ganek. Nie był to dom, gdzie chciałby przebywać w chwili wielkiego trzęsienia ziemi, gdy poruszy się wybrzeże i runą potężne miasta.
Niestety, zgodnie z instrukcjami Agnes, miał nie tylko dostarczyć przesyłkę i odjechać, ale również odwiedzić klienta i zachowywać się w miarę możności jak najuprzejmiej. Na pukanie odpowiedziała Jolene Klefton. Nieatrakcyjna, po pięćdziesiątce, w workowatej sukience. Rozpuszczone kasztanowe włosy, pozbawione blasku jak kurz na pustyni Mohave. Jednak jej twarz ożywiały zdrowe piegi, a głos był zarówno muzykalny, jak i ciepły. – Edom, jesteś przystojny jak piosenkarz z telewizji, słowo daję! Wchodź, wchodź! Kiedy Jolene odsunęła się, by go wpuścić do środka, Edom powiedział: – Agnes znów wpadła w kulinarny szał. Będziemy jeść te placki z jagodami, aż zrobimy się niebiescy. Powiedziała, że może zechcesz nam pomóc i weźmiesz jeden. – Dzięki, Edom. Gdzie ona się podziewa? Choć Jolene starała się to ukryć, była wyraźnie rozczarowana – jak każdy – że zawitał do niej Edom, nie Agnes. Edom się nie obraził. – Zeszłej nocy urodziła dziecko – oświadczył. Jolene wydała dziewczęcy pisk radości i krzyknęła do Billa, swego męża, którego nie było w salonie: – Agnes urodziła! – Chłopca – wyjaśnił Edom. – Nazwała go Bartholomew. – To chłopak, ma na imię Bartholomew! – znów krzyknęła do Billa i pociągnęła Edoma do kuchni. W wozie zostały paczki z różnymi artykułami – szynka wędzona, jedzenie w puszkach – dla Kleftonów. Edom zamierzał wnieść je później, by wyglądało, że zrobił to po namyśle. Agnes uważała, że należy wpierw wręczyć domowe ciasto i posiedzieć chwilę. Wówczas dostawa nie ma w sobie nic z filantro-
pii, lecz wygląda jak zwykła przyjacielska przysługa. Kuchnia była mała i niezbyt nowoczesna, ale jasna i czysta. Powietrze pachniało cynamonem i wanilią. Tu też nie było Billa. Jolene odsunęła od stołu krzesło. – Siadaj, siadaj! Postawiła placek na szafce, a na stole trzy kubki do kawy. – To będzie wspaniały chłopak, ktoś wyjątkowy, prawda? – Nie widziałem go. Rozmawiałem rano z Agnes przez telefon. Mówiła, że jest udany. Ma gęstą czuprynę na głowie. – Urodził się z włosami! – krzyknęła Jolene do męża, napełniając kubki gorącą kawą. Z głębi domu dobiegło powolne, rytmiczne klapanie – to Bill zmierzał w stronę kuchni. – Mówi, że oczy ma szczególnie piękne. Szmaragdy i szafiry, powiedziała. Nazywa je oczami od Tiffany’ego. – Chłopak ma cudowne oczy! – krzyknęła Jolene do Billa. Kiedy postawiła na stole talerze i ciasto kakaowe, zjawił się Bill, wsparty na dwóch mocnych laskach. On też był po pięćdziesiątce, ale wyglądał o dziesięć lat starzej od żony. Siwe, rzednące włosy były konsekwencją wieku, ale czerwonawa, nabrzmiała twarz – dziedzictwem choroby i zażywania leków. Zapalenie stawów wykrzywiło mu biodra. Powinien korzystać z kul albo balkonika, lecz duma kazała mu pozostać przy laskach. I duma sprawiła, że pomimo bólu wytrwał w pracy bardzo długo. Niezatrudniony od pięciu lat, starał się, z coraz mniejszym powodzeniem, żyć z zasiłku dla niepełnosprawnych. Usadowił się na krześle, zakładając laski za oparcie. Wyciągnął do Edoma dłoń poskręcaną, o kostkach nabrzmiałych i zniekształconych. Edom uścisnął ją lekko, bojąc się, że może sprawić ból
nawet najdelikatniejszym dotykiem. – Opowiedz nam o dziecku – zachęcił go Bill. – Bartholomew? Skąd wytrzasnęli to imię? – Właściwie nie wiem – odparł Edom, biorąc od Jolene talerz z kawałkiem ciasta. – O ile się orientuję, nie brali go wcześniej pod uwagę. Nie miał wiele do powiedzenia o dziecku, tylko tyle, ile przekazała mu Agnes. Na dobrą sprawę zdążył już poinformować o wszystkim Jolene. Zaczął jednak jeszcze raz. Trochę dodał od siebie, by zyskać na czasie. Bał się pytania, które zmusiłoby go do podzielenia się z nimi złą wiadomością. Jednak to pytanie w końcu padło z ust Billa: – Joey pęka z dumy? Edom miał akurat pełne usta, nie musiał więc od razu odpowiadać. Przeżuwał długą chwilę, jakby kawałek ciasta był twardy niczym chrząstka, i gdy zorientował się, że Jolene patrzy na niego zdziwiona, przytaknął, niby odpowiadając na pytanie Billa. Przyszło mu jednak zapłacić za to oszustwo – skinienie głowy – gdy spróbował połknąć ciasto i nie mógł przepchnąć go przez krtań. Nie chcąc się zakrztusić, chwycił kubek z gorącą kawą i popił uparty kęs. Nie mógł rozmawiać o Joeyu. Ujawnienie prawdy byłoby jak morderstwo. Dopóki nie powiedział nikomu o wypadku, Joey nie był właściwie martwy. Edom wiedział, że dopiero słowa urzeczywistnią ten fakt. Dopóki ich nie wymówił, Joey w jakiś sposób żył, przynajmniej dla Jolene i Billa. To była szalona myśl. Irracjonalna. A jednak wieść o śmierci Joeya utknęła mu w krtani jak kęs ciasta. Poruszył za to temat, który był mu bardzo bliski: koniec świata. – Nie wydaje wam się, że ta pogoda zwiastuje trzęsienie ziemi? – Przecież jest piękny dzień jak na styczeń – zauważył Bill ze
zdziwieniem. – Trzęsienie ziemi tysiąca lat spóźnia się – wyjaśnił złowieszczo Edom. – Tysiąca lat? – Jolene zmarszczyła brwi. – Płyta San Andreas powinna przechodzić trzęsienie ziemi o sile osiem przecinek pięć albo większej co tysiąc lat, by rekompensować nacisk na uskok. Kataklizm spóźnia się już o sto lat. – No cóż, chyba się nie zdarzy w dniu, kiedy Agnes urodziła, gwarantuję – uspokoiła go Jolene. – Urodziła wczoraj, nie dzisiaj – sprostował ponuro Edom. – Kiedy zacznie się trzęsienie ziemi tysiąca lat, runą wieżowce, rozpadną się mosty, pękną zapory. W ciągu trzech minut między San Diego a Santa Barbara zginie milion ludzi. – W takim razie zjem jeszcze trochę ciasta – oświadczył Bill, podsuwając żonie talerz. – Rurociągi z gazem i ropą eksplodują. Miasta zaleje morze ognia, zabijając kolejne setki tysięcy. – Wpadłeś na to, bo matka natura uraczyła nas w styczniu ciepłym dniem? – spytała Jolene. – Natura nie ma instynktu macierzyńskiego – odparł Edom cicho, lecz z przekonaniem. – Myśleć inaczej to przejaw najgorszego sentymentalizmu. Natura jest naszym wrogiem. To okrutny zabójca. Jolene zaczęła dolewać mu kawy, ale po chwili się rozmyśliła. – Może nie potrzebujesz już więcej kofeiny, Edom. – Słyszeliście o trzęsieniu ziemi, które zniszczyło siedemdziesiąt procent Tokio i Jokohamy pierwszego września tysiąc dziewięćset dwudziestego trzeciego roku? – spytał. – Mimo to mieli jeszcze dość ikry, żeby walczyć podczas drugiej wojny światowej – zauważył Bill. – Po tym trzęsieniu ziemi czterdzieści tysięcy ludzi schroniło
się na powierzchni niespełna kilometra kwadratowego w obrębie koszar. Wywołany kataklizmem pożar rozprzestrzeniał się tak szybko, że ludzie ginęli na stojąco. Byli tak stłoczeni, że zmarli jako jedna masa ciał. – Fakt, mamy tu trzęsienia ziemi – przyznała Jolene. – Ale na wschodzie mają za to huragany. – Nasz nowy dach wytrzyma każdy huragan – oświadczył Bill, wskazując sufit. – Solidna robota. Powiedz o tym Agnes. Agnes zorganizowała im dach po cenie fabrycznej, a potem zebrała wymagane dwieście dolarów od dwunastu darczyńców i pewnego stowarzyszenia kościelnego. – Huragan, który nawiedził Galveston w Teksasie w tysiąc dziewięćsetnym roku, zabił sześć tysięcy ludzi – powiedział Edom. – Dosłownie zniósł to miasto z powierzchni ziemi. – To było sześćdziesiąt pięć lat temu – zauważyła Jolene. – Niespełna półtora roku temu huragan Flora zabił ponad sześć tysięcy ludzi na Karaibach. – Nie przeniósłbym się na Karaiby za żadne pieniądze – oświadczył Bill. – Straszna wilgoć. No i robactwo. – Nic jednak nie dorówna trzęsieniom ziemi, jeśli chodzi o liczbę ofiar. Wielki kataklizm w Shaanxi, w Chinach, zabił osiemset trzydzieści tysięcy. Bill nie był specjalnie poruszony. – W Chinach budują domy z gliny. Nic dziwnego, że wszystko się wali. – To było dwudziestego czwartego stycznia tysiąc pięćset pięćdziesiątego szóstego roku – zauważył z niezachwianą pewnością eksperta Edom, gdyż przechowywał w pamięci setki faktów dotyczących najgorszych klęsk żywiołowych w dziejach świata. – Tak dawno? – zdziwił się Bill. – Do diabła, Chińczycy nie znali wtedy nawet gliny.
Wzmacniając się kolejną porcją kawy, Jolene przypomniała: – Miałeś nam powiedzieć, Edom, jak Joey radzi sobie w nowej roli. Spoglądając z przerażeniem na zegarek, Edom zerwał się z krzesła. – Jak późno! Agnes tyle mi zleciła, a ja tu gadam o trzęsieniach ziemi i cyklonach. – O huraganach – sprostował Bill. – Różnią się od cyklonów, prawda? – Daj mi spokój z cyklonami! – zawołał Edom i wybiegł z domu, żeby przynieść z samochodu pakunki. Błękitne, bezchmurne sklepienie nieba nigdy jeszcze nie wydało mu się tak groźne. Powietrze było po burzy zadziwiająco suche. I nieruchome. Wyciszone. Pogoda przed kataklizmem. Czuł, że nim ten szczególny dzień dobiegnie końca, wybrzeże ogarnie potworny wstrząs i zaleje ogromna, stupięćdziesięciometrowa fala.
25 Z siedmiorga noworodków żaden nie kaprysił. Przebywały zbyt krótko na tym świecie, by zdawać sobie sprawę, ilu rzeczy należy się bać. Pielęgniarka i zakonnica przyprowadziły Celestinę na oddział i zostawiły przed szybą. Starała się zachować spokój i chyba jej się udało, gdyż żadna z kobiet się nie zorientowała, że ich podopieczna jest niemal sparaliżowana ze strachu. Poruszała się, jakby była z drewna. Miała sztywne stawy i napięte mięśnie. Pielęgniarka wyjęła dziecko z łóżeczka i podała zakonnicy. Kołysząc maleństwo w ramionach, zakonnica podeszła do Celestiny i odwinęła cienki kocyk. Celestina, wstrzymując oddech, upewniła się co do swego podejrzenia, które nosiła w sobie od chwili, gdy przez moment widziała dziecko na sali operacyjnej. Jego skóra miała barwę kawy z mlekiem, z leciutkim odcieniem karmelu. W ciągu wielu dumnych pokoleń nikt z jej bliższej i dalszej rodziny, zarówno ze strony ojca, jak i matki, nie odznaczał się taką karnacją. Wszyscy bez wyjątku mieli ciemną skórę, do czarnego mahoniu włącznie, o wiele ciemniejszą niż to dziecko. Gwałciciel musiał być biały. Był kimś, kogo Phimie znała. Kimś, kogo, być może, znała też i ona, Celestina. Mieszkał w Spruce Hills albo w okolicach, gdyż jej siostra się go bała. Celestina nie miała żadnych złudzeń co do swoich umiejętności detektywistycznych. Wiedziała, że nigdy nie wytropi tego bydlaka, nie byłaby zresztą zdolna stanąć z nim twarzą w twarz. Tak czy owak, nie ojciec dziecka był przyczyną jej lęku, lecz decyzja, jaką podjęła przed kilkoma minutami, w pustym pokoju na siódmym piętrze.
Ryzykowała całą swą przyszłość, jeśli zamierzała postąpić tak, jak wcześniej postanowiła. Tutaj, w obecności dziecka, w ciągu najbliższych minut, musiała albo zmienić zdanie, albo poświęcić się życiu trudniejszemu, bardziej wymagającemu niż kiedykolwiek sobie wyobrażała, jeszcze choćby tego ranka. – Mogę? – spytała, wyciągając ramiona. Zakonnica bez wahania powierzyła jej zawiniątko. Dziecko sprawiało wrażenie tak leciutkiego, że prawie nierzeczywistego. Ważyło dwa i pół kilo, lecz wydawało się lżejsze od powietrza, jakby mogło w każdej chwili unieść się w górę z ramion ciotki. Celestina wpatrywała się w małą twarzyczkę, dopuszczając do głosu gniew i nienawiść, które jej towarzyszyły na sali operacyjnej, kiedy po raz pierwszy zobaczyła siostrzenicę. Gdyby zakonnica i pielęgniarka domyślały się rozmiarów owej niechęci, nigdy nie wpuściłyby Celestiny na ten oddział, nie powierzyłyby jej noworodka. Pomiot zła. Zabójca jej siostry. Szukała w zamglonych oczach dziecka śladu ojcowskiej niegodziwości. Małe rączki, tak słabe teraz, lecz silne któregoś dnia. Czy będą zdolne do podłego czynu, jak ręce ojca? Bezwartościowa latorośl. Nasienie demonicznego człowieka, którego sama Phimie nazwała chorym i złym. Choć teraz wygląda niewinnie, jakie cierpienia może sprawić innym? Jakie zbrodnie popełni w przyszłych latach? Celestina wpatrywała się w dziecko intensywnie, nie mogła jednak dostrzec w nim ojcowskiego zła. Ujrzała za to odrodzoną Phimie. Ujrzała też dziecko, nad którym zawisła groźba. Gdzieś w mroku czaił się gwałciciel, zdolny do skrajnego okrucieństwa, czło-
wiek, który – jeśli Phimie się nie myliła – zareagowałby w sposób nieprzewidziany, gdyby dowiedział się o istnieniu córki. Angel, jeśli tak w końcu miała się nazywać dziewczynka, żyła od tej chwili w niebezpieczeństwie, tak jak dzieciątka z Betlejem, które zamordowano na rozkaz króla Heroda. Dziecko chwyciło wskazujący palec ciotki. Takie maleńkie, takie delikatne, trzymało jednak z zadziwiającym uporem. Zrób to, co należy. Oddając dziecko zakonnicy, Celestina spytała, czy może dostać osobny pokój z telefonem. — Znów pomieszczenie służbowe. Deszcz stukający lekko w okno, przy którym stał niedawno doktor Lipscomb i wpatrywał się intensywnie w mgłę, nie chcąc się pogodzić z wiadomością, którą przekazała mu Phimie, obdarzona wiedzą z zaświatów. Celestina usiadła za biurkiem i ponownie zadzwoniła do rodziców. Nie mogła zapanować nad drżeniem, ale głos miała spokojny. Matka i ojciec byli przy dwóch różnych aparatach, więc oboje mogli z nią rozmawiać. – Chcę zaadoptować dziecko. – Nim zdołali zaprotestować, zaczęła mówić szybko: – Skończę dwadzieścia jeden lat za cztery miesiące, nawet wtedy mogą mi robić trudności, choć jestem ciotką, bo nie mam męża. Ale jeśli wy adoptujecie małą, wychowam ją. Przyrzekam. Wezmę na siebie pełną odpowiedzialność. Nie musicie się martwić, że pewnego dnia pożałuję swojej decyzji albo że zechcę zostawić dziecko na waszej głowie i uciec. Wiem, że od tej chwili będzie centrum mojego życia. Rozumiem to. Akceptuję. Bała się, że będą z nią dyskutować, i choć wiedziała, że jest przekonana o słuszności swej decyzji, wolała tego przekonania nie poddawać próbie. Ojciec spytał tylko:
– Przemawia przez ciebie wyłącznie uczucie, Cellie, czy jest to też kwestia rozumu? Tak jak serca? – Rozumu i serca. Ale przemyślałam to sobie, tato. Dokładniej niż cokolwiek innego w życiu. – Obawiam się, że coś przed nami kryjesz – niepokoiła się matka, wyczuwając intuicyjnie, że sprawa jest bardziej złożona. Celestina opowiedziała im o Nelli Lombardi i przesłaniu, jakie Phimie przekazała lekarzowi po reanimacji. – Phimie była taka… niezwykła. W jej dziecku też jest coś niezwykłego. – Pamiętaj o jego ojcu – ostrzegła Grace. Pastor dodał: – Tak, pamiętaj. Jeśli krew się odezwie… – Przecież nigdy nie wierzyliśmy w takie rzeczy, tato. Nie wierzymy, że krew może przemawiać. Wierzymy, że jesteśmy zrodzeni dla nadziei, że chroni nas miłosierdzie, prawda? – Tak – przyznał cicho ojciec. – Masz rację. Za oknem odezwała się syrena, jej dźwięk narastał. Karetka. Przez ulice tętniące nadzieją niósł się nieodmienny lament za konających. Celestina przeniosła wzrok od porysowanego blatu biurka na białe od mgły niebo za oknem, od rzeczywistości ku obietnicy. Powiedziała rodzicom o prośbie Phimie, by nazwać dziecko Angel. – W tamtej chwili sądziłam, że nie jest w stanie myśleć jasno z powodu wylewu. Jeśli dziecko miało być oddane do adopcji, imię powinni mu nadać nowi rodzice. Ale wydaje mi się, że rozumiała – albo się domyślała – że zechcę to zrobić. Że będę musiała to zrobić. – Cellie, jestem z ciebie dumna – powiedziała matka. – Tak cię kocham za to, co robisz. Ale jak pogodzisz naukę i pracę z wycho-
waniem dziecka? Rodzice Celestiny nie należeli do ludzi zamożnych. Kościół ojca był mały i skromny. Zdołali jakoś opłacać czesne za szkołę, ale Celestina musiała pracować jako kelnerka, żeby zdobyć pieniądze na atelier i inne potrzeby. – Nie muszę robić dyplomu na wiosnę przyszłego roku. Mogę wziąć mniej zajęć, zrobić dyplom rok później. Nic wielkiego. – Och, Cellie… Mówiła dalej: – Jestem tu jedną z lepszych kelnerek, więc jeśli poproszę o zmianę na popołudnia, to się zgodzą. Przy kolacji dają większe napiwki. A pracując na jednej zmianie, pięć godzin, będę mogła zorganizować sobie każdy dzień. – Kto wtedy zajmie się dzieckiem? – Opiekunki. Przyjaciele, krewni przyjaciół. Ludzie, którym mogę zaufać. A na opiekunki będzie mnie stać tylko przy wyższych napiwkach. – Czy nie lepiej, żebyśmy my się nią zajęli, ja i ojciec? – Nie, mamo, to nie byłoby dobre wyjście. Wiesz o tym. – Chyba nie doceniasz moich parafian, Celestino – powiedział pastor. – Nie będą oburzeni, otworzą swe serca. – Nie o to chodzi, tato. Pamiętasz, kiedy siedzieliśmy wszyscy razem, przedwczoraj, jak Phimie bała się tego człowieka. I nie o siebie się lękała… tylko o dziecko. „Nie urodzę dziecka tutaj. Jeśli on się zorientuje, że jestem z nim w ciąży, oszaleje jeszcze bardziej. Wiem, że tak będzie”. – Nie zrobi takiemu maleństwu krzywdy – przekonywała matka. – Nie miałby żadnego powodu. – Jeśli jest szalony i zły, nie potrzebuje powodu. Według mnie Phimie była przekonana, że ten łajdak zabije dziecko. A ponieważ nie wiemy, kim jest, powinniśmy zaufać jej instynktowi.
– Jeśli to taki potwór i jeśli dowie się o istnieniu dziecka – zauważyła z troską matka – nie będziesz bezpieczna nawet w San Francisco. – Nigdy się nie dowie. Musimy się o to postarać. Rodzice milczeli, rozważając jej słowa. Celestina wzięła z biurka zdjęcie w ramce. Pracownik szpitala z rodziną. Mąż, żona, córka, syn. Dziewczynka uśmiechała się wstydliwie, odsłaniając aparat na zębach. Chłopiec miał diabelski błysk w oku. Celestina dostrzegła w tym portrecie niewypowiedzianą odwagę. Stworzenie rodziny w tym niespokojnym świecie jest aktem wiary, przekonania, że wbrew wszystkiemu istnieje przyszłość, że miłość przetrwa, że serce potrafi zatriumfować nad przeciwnościami losu, nawet nad miażdżącymi trybami czasu. – Co ty na to, Grace? – spytał pastor. – Bierzesz na siebie ogromny ciężar – ostrzegła Celestinę matka. – Wiem. – Widzisz, to piękna rzecz być kochającą siostrą, ale być męczennicą to zupełnie coś innego. – Mamo, trzymałam dziecko Phimie w ramionach. To nie był tylko sentymentalny kaprys, czułam coś więcej. – Wydajesz się taka pewna. – A czy było inaczej od chwili, gdy skończyła trzy latka? – spytał ojciec z czułością w głosie. – Moim zadaniem jest strzec tego dziecka – tłumaczyła Celestina. – Zapewnić mu bezpieczeństwo. Ona jest wyjątkowa. Ale nie jestem żadną męczennicą, która niczego innego nie dostrzega. Czuję wielką radość już na samą myśl o tym wszystkim. Boję się, pewnie. O Boże, jeszcze jak! Ale też odczuwam radość. – Rozum i serce? – spytał ponownie ojciec.
– I jedno, i drugie – odrzekła. – Chcę tylko, żebyś przyjechała tu na kilka pierwszych miesięcy – powiedziała matka. – Dopóki się nie zorganizujesz, nie złapiesz właściwego rytmu. Tym samym rzecz została uzgodniona. Celestina, choć siedząc za biurkiem, czuła, jak przekracza granicę między dawnym życiem a nowym, między przyszłością, która mogłaby się spełnić, a przyszłością, która się spełni. Nie była przygotowana na wychowywanie dziecka, ale wiedziała, że jest w stanie nauczyć się wszystkiego. Jej przodkowie cierpieli niewolnictwo, lecz ona została wyniesiona na ich ramionach, na ramionach całych pokoleń, do wolności. Wszelkie poświęcenia, jakie musiałaby ponieść dla tego dziecka, w bezlitosnym świetle historii znaczyły bardzo niewiele. W porównaniu z tym, co przeszli inni, jej zadanie wydawało się łatwe; nie po to walczyły całe generacje jej przodków, by teraz miała to odrzucić. Tu chodziło o honor i rodzinę. Chodziło o życie, a każdy wiódł je w cieniu jakiegoś ważkiego zobowiązania. Nie była też przygotowana na spotkanie z potworem, jakim był ojciec dziecka, jeśli miał któregoś dnia przyjść po Angel. A miał przyjść na pewno. Wiedziała o tym. W tych wszystkich wydarzeniach Celestina White dostrzegła pewien porządek, złożony i tajemniczy, a jego symetria w oczach artystki oznaczała niezbicie, że pewnego dnia ojciec dziecka się pojawi. Nie była jeszcze w stanie stawić mu czoła, ale wiedziała, że nim nadejdzie, będzie gotowa.
26 Po badaniach na obecność guza mózgu czy innych uszkodzeń, które miały wykazać, że atak gwałtownych torsji mógł mieć podłoże fizyczne, Junior został krótko przed dwunastą w południe przeniesiony z powrotem do swego pokoju. Ledwie położył się do łóżka, w drzwiach ukazał się Thomas Vanadium. Niósł tacę z jedzeniem. Postawił ją na ruchomej podpórce przy łóżku, którą przesunął do piersi Juniora. – Sok jabłkowy, galaretka i cztery krakersy. Jeśli nie masz dość sumienia, by się przyznać, może ten posiłek cię złamie. Zapewniam, Enoch, że żarcie w każdym więzieniu w Oregonie jest o niebo lepsze. – Czego pan chce? – zapytał Junior. Jakby nie rozumiejąc, że pytanie wymaga odpowiedzi, puszczając mimo uszu tę niezbyt grzeczną replikę, detektyw podniósł żaluzje w oknie. Blask słońca był tak silny, że zdawał się wdzierać do pokoju. – Piękny dzień – zauważył Vanadium. – Znasz tę starą piosenkę Sunshine Cake, Enoch? Skomponował ją James Van Heusen. Nie jest to co prawda jego najsłynniejsza melodia. Napisał też All the Way i Call Me Irresponsible. I Come Fly with Me. Sunshine Cake jest mniej znana, ale też dobra. Detektyw wyklepał to swoim typowym, beznamiętnym głosem. Jego twarz była tak samo pozbawiona wyrazu jak ton. – Proszę, niech pan zasłoni okno – jęknął Junior. – Jest za jasno. Vanadium odwrócił się od okna i podszedł do łóżka. – Jestem pewien, że wolisz ciemność, ale muszę wpuścić tu trochę światła, żeby widzieć twoją minę, kiedy będę ci przekazywał nowiny. Choć Junior doskonale wiedział, że niebezpiecznie jest uczest-
niczyć w gierkach Vanadiuma, nie mógł powstrzymać się od pytania: – Jakie nowiny? – Nie napijesz się soku? – Jakie nowiny? – Laboratorium nie znalazło żadnego ipekaku w twoich rzygowinach. – No i co? – spytał Junior, gdyż udawał głęboki sen, kiedy Vanadium i doktor Parkhurst dyskutowali o tym minionej nocy. – Żadnego ipekaku, żadnego środka wymiotnego, żadnej trucizny. Naomi została oczyszczona z podejrzeń. Junior był zadowolony. Ich krótkiego i pięknego życia małżeńskiego nigdy już nie splami myśl, że Naomi okazała się podstępną dziwką, która zatruła mu jedzenie. – Wiem, że wywołałeś jakoś te wymioty – oświadczył detektyw. – Ale wygląda na to, że niczego ci nie udowodnię. – Niech pan posłucha, te chore insynuacje, jakobym miał coś wspólnego z wypadkiem żony… Vanadium podniósł dłoń, jakby chciał go powstrzymać, i uciszył jego skargę: – Oszczędź mi tego. Poza tym niczego nie insynuuję. Po prostu oskarżam cię o morderstwo. Zabawiałeś się z inną kobietą, Enoch? Taki jest twój motyw? – To obrzydliwe. – Szczerze mówiąc – a zawsze jestem z tobą szczery – nie potrafię znaleźć w twoim życiu choćby śladu innej kobiety. Rozmawiałem już z wieloma ludźmi i wszyscy uważają, że ty i Naomi byliście sobie wierni. – Kochałem ją. – Tak, mówiłeś już, a ja nawet przyznałem, że nie kłamiesz. Sok
ci się grzeje. Według Caesara Zedda człowiek nie może uważać się za silnego, dopóki nie nauczy się, jak zachowywać spokój. Siła i moc płyną z doskonałej samokontroli, samokontrola zaś bierze się wyłącznie z wewnętrznego spokoju. Wewnętrzny spokój, jak naucza Zedd, jest w znacznej mierze kwestią głębokiego, powolnego i rytmicznego oddechu, połączonego ze skupieniem uwagi nie na przeszłości czy nawet teraźniejszości, lecz na przyszłości. Junior zamknął oczy i oddychał powoli, głęboko. Skupił myśli na Victorii Bressler, pielęgniarce, która aż się paliła, by w nadchodzących dniach sprawić mu przyjemność. – A tak naprawdę przyszedłem tu, żeby odebrać swoją monetę – wyznał Vanadium. Junior otworzył oczy, ale nadal oddychał rytmicznie, by zachować spokój. Próbował wyobrazić sobie piersi Victorii, uwolnione z więzów ubrania. Stojąc w nogach łóżka, w pozbawionym fasonu niebieskim garniturze, Vanadium mógłby uchodzić za wizerunek stworzony przez ekscentrycznego artystę, który wyrzeźbił człowieka z kawałka mięsa, a potem ubrał go w ciuchy z lumpeksu. Pogrążony w cieniu krępego detektywa, Junior nie mógł rozbudzić swej erotycznej wyobraźni. Obfity biust Victorii pozostał ukryty pod wykrochmalonym białym fartuchem. – Zważywszy na pensję policjanta, liczy się każdy grosz – wyjaśnił Vanadium. Niczym za sprawą magii, w jego prawej dłoni, między kciukiem i palcem wskazującym, ukazała się ćwierćdolarówka. To nie mogła być ta sama moneta, którą zostawił nocą w pokoju Juniora. Niemożliwe. Przez cały dzień, z niejasnych powodów, Junior nosił tę monetę w kieszeni szpitalnego szlafroka. Wyciągał ją od czasu do czasu i oglądał.
Po powrocie z badań położył się do łóżka, nie zdejmując szlafroka. Wciąż miał go na sobie. Vanadium nie mógł wiedzieć, gdzie jest moneta. Nie mógł też, podsuwając mu tacę z jedzeniem, sięgnąć do kieszeni. Był to sprawdzian łatwowierności Juniora, który nie dał tej satysfakcji detektywowi i nie pozwolił się zrewidować. – Zamierzam złożyć na pana skargę – uprzedził policjanta. – Przyniosę następnym razem odpowiedni formularz. Vanadium podrzucił monetę w górę i jednocześnie rozłożył ręce, dłońmi na zewnątrz, by pokazać, że nic w nich nie trzyma. Junior widział, i to z całą pewnością, jak posrebrzana moneta odskakuje od kciuka detektywa i szybuje w górę. Teraz zniknęła, jakby rozpływając się w powietrzu. Przez chwilę jego uwagę przyciągały puste dłonie Vanadiuma. Policjant nie zdołałby w tym czasie schwytać wirującej monety. Było to niemożliwe. Jednak pieniądz powinien spaść na podłogę, Junior powinien usłyszeć jego brzęk na płytkach. A nie usłyszał. Vanadium przysunął się do łóżka z szybkością atakującego węża – był bliżej niż wtedy, gdy rzucał monetą – i stanął tuż przy boku Juniora, nachylając się nad barierką. – Naomi była w szóstym tygodniu ciąży. – Co?! – To właśnie ta nowina, o której wspominałem. Najciekawsza część protokołu posekcyjnego. Junior sądził, że detektywowi chodziło o wyniki badań laboratoryjnych, o to, że w wymiocinach nie znaleziono śladu ipekaku. Fałszywy trop, odwrócenie uwagi. Te oczy o przenikliwym spojrzeniu, szare jak głaz, przygwoździły Juniora do łóżka, wpatrując się weń z uwagą. Po chwili przyszedł czas na uśmiech anakondy.
– Spieraliście się o dziecko, Enoch? Może ona go pragnęła, a ty nie. W twoim przypadku dzieciak byłby obciążeniem. Za duża odpowiedzialność. – Nie… nie wiedziałem. – Badanie krwi powinno ustalić, czy to twoje dziecko, czy nie. Pomoże wyjaśnić całą tę sprawę. – Miałem zostać ojcem! – wykrzyknął Junior z niekłamanym zdumieniem. – Znalazłem motyw, Enoch? Wstrząśnięty i zaskoczony obcesowością policjanta, Junior spytał: – Jak pan może mi coś takiego zarzucać? Straciłem żonę i dziecko. Moją żonę i moje dziecko. – Jesteś takim samym mistrzem pozorów jak ja mistrzem monety. Z oczu Juniora trysnęły łzy, piekące strumienie, słone morze żalu, które rozmazało mu wzrok i zalało twarz. – Wynoś się stąd, ty odrażający sukinsynu! – Głos drżał mu z rozpaczy i jednocześnie wibrował słusznym gniewem. – Wynoś się, natychmiast! – Nie zapomnij wypić soku – powiedział detektyw, kierując się do drzwi. – Musisz nabrać sił przed rozprawą. Junior przywołał więcej łez niż przez całe dotychczasowe życie. Jego żona i nienarodzone dziecko. Był gotów poświęcić ukochaną Naomi, ale może by uznał, że cena jest zbyt wysoka, gdyby wiedział, że poświęca również swego pierworodnego. Za dużo się na niego zwaliło. Był zdruzgotany. W niecałą minutę po wyjściu Vanadiuma nadbiegła pielęgniarka, przysłana bez wątpienia przez znienawidzonego policjanta. Junior nie mógł ocenić, z powodu łez w oczach, czy jest warta zainteresowania. Miała miłą twarz, jak przypuszczał. Ale była za chuda.
Bojąc się, że ten napad płaczu wywoła skurcze brzucha, a co za tym idzie kolejny atak krwawych torsji, siostra przyniosła środek uspokajający. Chciała, by popił pastylkę sokiem jabłkowym. Junior wolałby połknąć fenol niż ten sok, gdyż podał mu go Thomas Vanadium. Szalony policjant, gotów dostać winnego w taki czy inny sposób, mógłby uciec się nawet do trucizny, gdyby tylko czuł, że normalne instrumenty prawa są nieskuteczne. Na prośbę Juniora pielęgniarka nalała mu szklankę wody z karafki obok łóżka. Vanadium nie dotykał tej karafki. Po krótkiej chwili środek uspokajający i techniki relaksacyjne Caesara Zedda pomogły Juniorowi odzyskać równowagę. Pielęgniarka została przy nim, dopóki nie przeminął potok łez. Najwidoczniej pacjentowi nie groził atak nerwowych torsji. Poszła po świeży sok, gdyż poskarżył się, że poprzednia porcja miała dziwny smak. Kiedy Junior został sam, ponownie odprężony, zastosował naczelną zasadę filozofii Zedda: zawsze dostrzegaj jasną stronę życia. Bez względu na powagę niepowodzenia, na siłę otrzymanego ciosu, zawsze można odkryć tę jasną stronę, jeśli tylko się jej poszuka. Kluczem do szczęścia, sukcesu i zdrowia psychicznego jest po prostu lekceważenie wszystkiego, co negatywne, i szukanie powodów, by cieszyć się każdym wydarzeniem w życiu, nie wyłączając najokrutniejszych katastrof, poprzez odkrywanie jasnej strony w najciemniejszej godzinie egzystencji. W tym wypadku jasna strona świeciła wręcz oślepiającym blaskiem. Utraciwszy zarówno przepiękną żonę, jak i nienarodzone dziecko, Junior miał zapewnione współczucie – sympatię i miłość – każdej ławy przysięgłych, przed którą chciałyby go postawić władze stanowe, oskarżając o spowodowanie śmierci. Wcześniejsza wizyta Knackera, Hisscusa i Norka go zaskoczyła. Uważał, że nie zobaczy nikogo takiego przez wiele dni; mógłby się co najwyżej spodziewać jakiegoś adwokata, niezbyt zainteresowanego całą sprawą.
Teraz zrozumiał, dlaczego pojawili się w takiej liczbie, gotowi dyskutować o zadośćuczynieniu, rekompensacie, odkupieniu. Koroner poinformował ich, jeszcze przed policją, że Naomi była w ciąży, oni zaś zorientowali się, w jak niezręcznej i trudnej sytuacji znalazł się stan Oregon. Siostra wróciła ze świeżym sokiem, schłodzonym i słodkim. Junior sączył go powoli. Nim w szklance pokazało się dno, doszedł do nieuniknionej konkluzji, że Naomi ukrywała przed nim ciążę. W ciągu sześciu tygodni od poczęcia nie miała przynajmniej jednej miesiączki. Nie skarżyła się na poranne mdłości, ale z pewnością ją nawiedzały. Było wysoce nieprawdopodobne, by nie uświadamiała sobie swego stanu. Nigdy nie mówił, że nie chce powiększyć rodziny. Nie miała żadnego powodu, by się bać i nie mówić mu o dziecku. Z żalem doszedł do wniosku, że nie mogła się zdecydować; czy utrzymać ciążę, czy też poddać się nielegalnemu zabiegowi aborcji bez jego zgody. Zastanawiała się, czy nie wyskrobać z łona jego własnego dziecka, i nawet mu o tym nie powiedziała. Ta obelga, ta niesprawiedliwość, to oszustwo ogłuszyły Juniora. Zaczął sobie zadawać pytanie, czy Naomi utrzymywała ciążę w tajemnicy, bo podejrzewała, że to nie jego dziecko. Gdyby badanie krwi ujawniło, że Junior nie był ojcem, Vanadium miałby swój motyw. Fałszywy, gdyż Junior naprawdę nie wiedział, że jego żona jest w ciąży albo że puszcza się z innym mężczyzną. Ale detektyw sprzedałby to prokuratorowi, a oskarżyciel zdołałby przekonać co najmniej kilku sędziów przysięgłych. Naomi, ty głupia, niewierna dziwko! Naprawdę żałował, że zabił ją tak szybko. Gdyby najpierw ją torturował, mógłby teraz znaleźć pociechę we wspomnieniu jej cierpienia. Przez chwilę szukał jasnej strony. Umykała mu. Zjadł galaretkę. I krakersy.
W końcu przypomniał sobie o monecie. Sięgnął do prawej kieszeni cienkiego szlafroka, ale nie znalazł tam ćwierćdolarówki, choć powinien. W lewej kieszeni też jej nie było.
27 Walter Panglo, jedyny przedsiębiorca pogrzebowy w Bright Beach, był szczupłym człowiekiem o łagodnym usposobieniu, który uwielbiał grzebać w ogrodzie, gdy akurat nie grzebał zmarłych. Hodował wspaniałe róże i rozdawał potem ich bukiety chorym, zakochanym, szkolnej bibliotekarce w dniu jej urodzin czy też urzędniczkom, które były dla niego szczególnie uprzejme. Jego żona, Dorothea, uwielbiała go między innymi dlatego, że przyjął pod swój dach jej osiemdziesięcioletnią matkę i traktował tę starszą damę jak księżnę i świętą jednocześnie. Był równie hojny wobec biedaków, grzebiąc ich zmarłych za niewielką opłatą, lecz z najwyższym szacunkiem. Jacob Isaacson – bliźniaczy brat Edoma – nie słyszał o Walterze Panglo niczego złego, ale mu nie ufał. Gdyby przedsiębiorca został przyłapany na wyrywaniu zmarłym złotych zębów i wycinaniu im na pośladkach satanistycznych symboli, Jacob powiedziałby: „Spodziewałem się tego”. Gdyby Panglo trzymał w butelkach zainfekowaną krew ze zwłok i pewnego dnia ruszył na miasto, by chlapać nią na twarze niespodziewających się niczego obywateli, Jacob nawet nie zmarszczyłby brwi ze zdziwienia. Jacob nie ufał nikomu z wyjątkiem Agnes i Edoma. Ufał też Joeyowi, ale dopiero po dwóch latach uważnej obserwacji. A teraz Joey nie żył, jego zwłoki zaś spoczywały w domu pogrzebowym Waltera Panglo, w pomieszczeniu przeznaczonym do balsamowania zmarłych. W tej właśnie chwili Jacob znajdował się daleko od tego miejsca i nie zamierzał postawić tam za życia swej stopy. Razem z Walterem Panglo oglądał w magazynie trumny. Chciał wybrać dla Joeya najdroższą, ale Joey, człowiek skromny i oszczędny, tego by nie pochwalał. Więc Jacob zdecydował się na elegancką, lecz pozbawioną ozdób trumnę po umiarkowanej cenie.
Panglo, głęboko przygnębiony faktem, że organizuje pogrzeb dla człowieka tak młodego jak Joe Lampion, którego lubił i podziwiał, przystawał co chwila, by wyrazić swoje niedowierzanie i wypowiedzieć cicho kilka słów pociechy, bardziej do siebie niż Jacoba. – Niewiarygodne, wypadek samochodowy, i to w dniu narodzin syna – wyznał z dłonią na wybranej trumnie. – Takie smutne. Okropnie smutne. – Nie takie znowu niewiarygodne – zauważył Jacob. – Każdego roku w kraksach ginie czterdzieści pięć tysięcy ludzi. Dziesiątki tysięcy odnoszą obrażenia, zostają na całe życie kalekami. Samochody to nie środek transportu. To machiny śmierci. Podczas gdy Edom lękał się gniewu natury, Jacob wiedział, że najwięcej spustoszenia czynią sami ludzie. – Pociągi wcale nie są lepsze. Przypomnij sobie katastrofę w sześćdziesiątym. Pociąg z San Francisco wpadł na cysternę z paliwem. Siedemnaście ofiar, wszystkie spłonęły w morzu ognia. Jacob bał się tego, co ludzie mogą uczynić za pomocą pałek, noży, broni palnej, bomb i gołymi rękami, ale najbardziej niepokoił go fakt przypadkowej śmierci, jaką ludzkość sprowadzała na siebie za sprawą urządzeń, maszyn i budowli, których przeznaczeniem była poprawa jakości życia. – Pięćdziesiąt osób zginęło w Londynie w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym siódmym roku, kiedy zderzyły się dwa pociągi. Stu dwunastu zmiażdżyło, porozrywało, pokiereszowało w pięćdziesiątym drugim, też w Anglii. – Okropne, masz rację – zauważył Panglo ze zmarszczonym czołem. – Tyle strasznych rzeczy się dzieje na świecie, ale nie widzę powodu, by pociągi… – Wszystko jedno. Samochody, pociągi, statki, wszystko jedno – upierał się Jacob. – Pamiętasz Toya Maru? Japoński prom, który przewrócił się we wrześniu tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego czwartego roku. Tysiąc sto sześćdziesiąt osiem ofiar. Albo coś
jeszcze gorszego, w czterdziestym ósmym, u wybrzeży Mandżurii, dobry Boże, eksplodował kocioł na statku handlowym, zginęło sześć tysięcy ludzi. Sześć tysięcy na jednym statku! Przez następną godzinę, podczas której Walter Panglo pomagał Jacobowi zaplanować pogrzeb, jego klient przytaczał wstrząsające szczegóły licznych katastrof lotniczych, morskich, kolejowych, górniczych, awarii zapór wodnych, pożarów hoteli, nocnych klubów, eksplozji rurociągów, fabryk amunicji… Nim ustalili wszystko, Walter Panglo nabawił się nerwowego tiku w lewym policzku. Oczy miał szeroko otwarte, jakby powieki zastygły mu z przerażenia i teraz nie mógł ich opuścić. Pociły mu się dłonie; wycierał je bezustannie o garnitur. Świadomy zdenerwowania przedsiębiorcy pogrzebowego, Jacob był przekonany, że jego początkowa nieufność była jak najbardziej usprawiedliwiona. Zdawało mu się, że ten gość coś ukrywa. Jacob nie musiał być policjantem, by dostrzec nerwowość wynikającą z poczucia winy. Przy drzwiach wejściowych domu pogrzebowego Jacob nachylił się ku Walterowi Panglo. – Joe Lampion nie miał złotych zębów. Panglo był wyraźnie zaskoczony. Jacob podejrzewał, że tylko udaje zdziwienie. Przedsiębiorca wypowiedział kilka słów pociechy zamiast skomentować przeszłość dentystyczną zmarłego. Potem współczująco położył dłoń na ramieniu Jacoba, który jednak się cofnął. Panglo, zmieszany, wyciągnął prawą rękę, lecz Jacob oświadczył: – Proszę się nie obrazić, ale nikomu nie podaję dłoni. – Oczywiście, rozumiem – zapewnił Panglo, opuszczając powoli ramię, choć najwyraźniej niczego nie rozumiał. – Nigdy nie wiadomo, co ktoś przed chwilą robił – wyjaśnił Jacob. – Niewykluczone, że ten szacowny bankier mieszkający kilka
domów stąd zakopał na podwórzu ze trzydzieści poćwiartowanych kobiet. Ta miła i pobożna dama z sąsiedztwa, być może, sypia w tym samym łóżku z gnijącym torsem kochanka, który próbował zwiać sprzed ołtarza, i robi dla zabawy biżuterię z kości palców małych dzieci, które torturowała i mordowała. Panglo wsunął dłonie do kieszeni spodni. – Mam setki dokumentów na temat takich przypadków – ciągnął Jacob. – I znacznie gorszych. Jeśli jesteś zainteresowany, przyniosę ci kopie. – To miło z twojej strony, ale nie mam czasu na czytanie – wyjąkał Panglo. Myśląc z niechęcią o pozostawieniu ciała szwagra pod opieką tego dziwnie nerwowego człowieka, Jacob zszedł z ganku wiktoriańskiego domu pogrzebowego i ruszył przed siebie. Nie odwrócił się ani razu. Pokonał półtora kilometra dzielące go od domu, czujnie obserwując ruch uliczny, zwłaszcza na skrzyżowaniach. Do mieszkania nad dużym garażem wchodziło się po zewnętrznych schodach. Lokum było podzielone na dwa pomieszczenia. Pierwsze stanowiło połączenie salonu z małą kuchenką, w rogu stał stolik dla dwóch osób. Dalej znajdowała się sypialnia z przylegającą doń łazienką. Większą część ścian w obu pokojach zajmowały półki z książkami i szafki na dokumenty. Tu właśnie Jacob przechowywał niezliczone opracowania na temat wypadków, klęsk spowodowanych przez człowieka, a także na temat seryjnych morderców i zbrodniarzy winnych wielokrotnych zabójstw – niezbite dowody, że ludzkość to upadły gatunek, pochłonięty zarówno celową, jak i niezamierzoną autodestrukcją. Wszedł do schludnej sypialni, zdjął buty, wyciągnął się na łóżku i wlepił wzrok w sufit. Czuł się jak ktoś całkiem bezużyteczny. Agnes wdową. Bartholomew pogrobowcem. Za dużo, za dużo.
Jacob nie wiedział, czy będzie w stanie spojrzeć na siostrę. Smutek w jej oczach zabije go jak cios nożem w serce. Odwieczny optymizm Agnes, pogoda ducha, które zdołała w jakiś cudowny sposób zachować przez te wszystkie trudne lata, nie przetrwają tym razem. Siostra nie będzie już opoką nadziei ani dla niego, ani dla Edoma. Ich przyszłość jawiła się pełna rozpaczy, mrocznej i bezlitosnej. Może dopisze mu szczęście i z nieba runie samolot pasażerski, właśnie teraz, właśnie tutaj, zabije go w ułamku sekundy. Mieszkali zbyt daleko od najbliższych torów. Nie mógł oczekiwać, że jakiś wykolejony pociąg uderzy w garaż. Znalazł pociechę w fakcie, że mieszkanie było ogrzewane piecem gazowym. Wyciek, iskra, eksplozja i nigdy więcej nie będzie musiał oglądać biednej Agnes pod brzemieniem nieszczęścia. Po chwili, gdy nie spadł na niego żaden samolot, Jacob wstał, poszedł do kuchni i zagniótł ciasto na ulubiony przysmak Agnes. Pierniki czekoladowe z kokosem i orzeszkami. Uważał się za człowieka całkowicie zbędnego, który zajmuje miejsce w świecie, nie dając mu nic w zamian. Miał jednak talent kulinarny. Jakikolwiek przepis, nawet od znakomitego szefa kuchni, mógł udoskonalić. Kiedy piekł, świat wydawał się mniej groźny. Czasem, zajęty jakimś ciastem, zapominał nawet, że się boi. Pomyślał, że jeśli piecyk gazowy wybuchnie mu prosto w twarz, to w końcu zazna ukojenia, ale jeśli tak się nie stanie, przynajmniej upiecze dla Agnes pierniki.
28 Krótko przed pierwszą spadli na Juniora Hackachakowie – ogarnięci furią, z przekrwionymi oczami i obnażonymi kłami, wyjąc przeraźliwie jak sfora wilków. Spodziewał się tych wyjątkowych kreatur i pragnął, by były równie monstrualne jak w przeszłości. Gdy jednak wtargnęli do jego pokoju, wcisnął się z przestrachem w poduszki. Twarze mieli wykrzywione wściekłością niczym kanibale pod koniec postu. Gestykulowali z emfazą, wypluwając epitety razem z drobinkami lunchu. Rudy Hackachak – dla przyjaciół Wielki Rudy – miał ponad metr dziewięćdziesiąt wzrostu i przypominał z wyglądu surowo ociosany siekierą kloc drewna. W zielonym garniturze o przykrótkich rękawach, nieszczęsnej koszuli koloru uryny i krawacie jak flaga kraju Trzeciego Świata cierpiącego na brak zmysłu estetycznego był niczym potwór Frankensteina, który wystroił się przed rundą po barach Transylwanii. – Lepiej się pomódl, pieprzony kretynie – doradził Juniorowi, chwytając za barierkę łóżka, jakby chciał ją oderwać, a potem stłuc nią zięcia. Jeśli Wielki Rudy był faktycznie ojcem Naomi, to nie mógł jej przekazać nawet jednego genu, zapładniając jajo żony jakąś metodą szokową, samym buczącym głosem albo orgiastycznym rykiem, gdyż Naomi – ani z wyglądu, ani z charakteru – nie przypominała go w najmniejszym chociażby stopniu. Sheena Hackachak, mająca czterdzieści cztery lata, była piękniejsza od wszystkich gwiazd filmowych. Wyglądała o dwadzieścia lat młodziej i tak bardzo przypominała zmarłą córkę, że na jej widok Junior poczuł nagły przypływ erotycznej nostalgii. Podobieństwo między Naomi a jej mamusią kończyło się jednak na wyglądzie zewnętrznym. Sheena była hałaśliwa, głupia, zarozumiała i odznaczała się słownictwem burdelmamy ze specjal-
nością w obsłudze żeglarzy cierpiących na szkorbut. Podeszła do łóżka, biorąc tym samym Juniora w kleszcze swej osoby i Wielkiego Rudy’ego. Strumień obscenicznych inwektyw chlustający z ust Sheeny sprawił, że Junior poczuł się jak człowiek stojący pod prysznicem, z którego wypływa zawartość szamba. U stóp łóżka przycupnęła trzecia i ostatnia z Hackachaków, dwudziestoczteroletnia Kaitlin, starsza siostra Naomi. Kaitlin się nie poszczęściło – odziedziczyła wygląd po ojcu, charakter zaś po obojgu rodzicach. Jej piwne oczy ożywiał dziwny, lekko miedziany odcień i przy pewnym oświetleniu gniewne spojrzenie tych oczu mogło rzucać krwawy błysk. Miała przenikliwy głos i talent do przekleństw, co czyniło ją nieodrodną członkinią szczepu Hackachaków, chwilowo jednak wolała pozostawić inicjatywę werbalną rodzicom. Lecz spojrzenie, którym przewiercała Juniora na wylot – gdyby wykorzystać je przy pracach nad bogatą w złoża formacją geologiczną – przebiłoby skorupę ziemską i wydobyło ropę w oka mgnieniu. Nie odwiedzili Juniora poprzedniego dnia, pogrążeni w smutku, jeśli w ogóle przyszło im do głowy pogrążyć się w smutku. Nigdy nie byli bliscy Naomi, która powiedziała kiedyś, że czuje się jak Romulus lub Remus wychowany przez wilki albo jak Tarzan w łapach odrażających goryli. W oczach Juniora Naomi była Kopciuszkiem, słodkim i dobrym, on zaś ugodzonym strzałą miłości księciem, który ją ocalił. Hackachakowie przybyli już otrząśnięci po stracie, przygnani do szpitala wieścią, że Junior potraktował z pogardą możliwość wyciągnięcia z tragicznego upadku żony jakichkolwiek korzyści osobistych. Wiedzieli, że odrzucił propozycję Knackera, Hisscusa i Norka. Szanse jego teściów na rekompensatę za ból i cierpienia spowodowane śmiercią córki kurczyły się znacznie w sytuacji, gdy jej mąż nie zamierzał wskazać winnego pod postacią stanu albo okręgu. W tej sprawie, jak w żadnej innej, czuli potrzebę rodzinnej so-
lidarności. W chwili gdy Junior pchnął Naomi na zmurszały fragment balustrady, przewidywał wizytę Rudy’ego, Sheeny i Kaitlin. Wiedział, że przyjdzie mu udawać oburzenie propozycją władz, które chciały oceniać jego stratę w kategoriach finansowych, odgrywać wstręt i opierać się z przekonaniem – aż w końcu, po wielu wyczerpujących dniach czy nawet tygodniach, ulegnie niezmordowanym Hackachakom i zgodzi się na obrzydliwy, podyktowany rozpaczą i znużeniem współudział w ich chciwości. Nim dzicy teściowie skończyliby z nim swe rachunki, Junior zdobyłby sympatię Knackera, Hisscusa i Norka, a także każdego, kto mógłby żywić jakiekolwiek wątpliwości co do jego roli w tragicznym wypadku. Może nawet sam Thomas Vanadium stłumiłby z czasem swoje podejrzenia. Drąc się przeraźliwie jak padlinożerne ptaki, które czekają, aż ranna ofiara zamieni się w posiłek, Hackachakowie dwukrotnie otrzymali poważne ostrzeżenie ze strony pielęgniarek. Nakazano im, by się uciszyli i mieli na uwadze spokój pacjentów w sąsiednich pokojach. I częściej niż dwukrotnie zaniepokojone siostry, a nawet internista na stażu odważyli się wkroczyć w sam środek chaosu, by sprawdzić samopoczucie Juniora. Pytano, czy czuje się na siłach przyjmować gości, to znaczy takich gości. – To jedyna rodzina, jaką mam – wyjaśnił Junior, mając nadzieję, że w jego głosie słychać smutek i miłość. Owo twierdzenie nie pokrywało się z prawdą. Jego ojciec, niespełniony artysta, lecz spełniony alkoholik, mieszkał w Santa Monica w Kalifornii. Matka, rozwiedziona z mężem, gdy Junior miał cztery lata, została zamknięta w domu dla obłąkanych przed dwunastu laty. Rzadko ich widywał. I nie wspomniał o nich Naomi. Żadne z nich nie było warte wzmianki w życiorysie. Kiedy zniknęła ostatnia z zaniepokojonych pielęgniarek, Sheena nachyliła się ku niemu jeszcze bardziej. Szczypnęła go bezlito-
śnie w policzek kciukiem i palcem wskazującym, jakby chciała mu wyrwać kawałek ciała i wsunąć sobie w usta. – Wbij to sobie do łba, ty tępy baranie. Straciłam córkę, ukochaną córkę, światło mego życia. Kaitlin spojrzała na matkę z wyrzutem, jak osoba zdradzona. – Naomi wyszła dwadzieścia lat temu z mojego łona, nie twojego – ciągnęła Sheena wściekłym szeptem. – Jeśli ktoś tu cierpi, to ja, nie ty. Kim ty w końcu jesteś? Facetem, który trykał ją przez kilka lat, ot co. A ja jestem matką. Nigdy nie zrozumiesz mojego bólu. A jeśli nie staniesz jak mur przy rodzinie, żeby zmusić tych kretynów do wybulenia dużej forsy, to osobiście obetnę ci jaja, jak będziesz spał, i nakarmię nimi mojego kota. – Nie masz kota. – Kupię sobie – obiecała Sheena. Junior wiedział, że teściowa spełni groźbę. Gdyby nie chciał tych pieniędzy – a przecież chciał – nigdy nie ośmieliłby się Sheeny powstrzymać. Nawet Rudy, ogromny jak Wielka Stopa i amoralny jak jaszczurka, bał się tej kobiety. Cała ta trójka żałosnych namiastek istot ludzkich miała fioła na punkcie pieniędzy. Rudy był właścicielem sześciu dobrze prosperujących komisów samochodowych, a także – co stanowiło jego dumę – salonu Forda prowadzącego sprzedaż nowych i używanych wozów, ale lubił życie na wielką skalę; odwiedzał też cztery razy w roku Vegas, wydając pieniądze z taką samą beztroską, z jaką opróżniał pęcherz. Sheena również lubiła Vegas i miała hopla na punkcie zakupów. Kaitlin lubiła zaś mężczyzn, przystojnych mężczyzn, a że mogła przy kiepskim oświetleniu uchodzić za własnego ojca, jej cielesne hobby słono kosztowało. W pewnej chwili, gdy trójka Hackachaków ciskała pełne pogardy inwektywy pod jego adresem, Junior dostrzegł w drzwiach pokoju Vanadiuma. Policjant stał i patrzył. Doskonale. Junior udawał, że nie widzi detektywa, a gdy po jakimś czasie zerknął dyskretnie, Vanadium już zniknął niczym widmo.
Przez resztę dnia i później, po przerwie na kolację, Hackachakowie trwali niezmordowanie na stanowisku. W szpitalu nigdy nie widziano podobnego spektaklu. Zaczynały się kolejne dyżury i do Juniora zaglądały nowe pielęgniarki, w liczbie znacznie przekraczającej potrzeby, wykorzystując każdy pretekst, by popatrzeć sobie na ten dziwaczny show. Kiedy rodzina została pomimo protestów wyproszona, gdyż minęła pora wizyt, Junior wciąż trzymał się twardo. Jeśli jego nieunikniona konwersja miała w przyszłości wydać się przekonująca, choć niechętna, to teraz musiał opierać się przez co najmniej kilka dni. Gdy został wreszcie sam, poczuł się wyczerpany. Fizycznie, emocjonalnie i intelektualnie. Morderstwo samo w sobie było łatwe, ale jego konsekwencje okazały się gorsze, niż sądził. Choć ostateczna ugoda z władzami stanowymi miała mu zapewnić dobrobyt do końca życia, stres był tak wielki, że Junior zastanawiał się w chwilach zwątpienia, czy nagroda jest warta tego całego zachodu. Postanowił, że nigdy już nie zabije w pierwszym odruchu. Nigdy. Prawdę mówiąc, postanowił nie zabijać w ogóle, chyba że w samoobronie. Niebawem miał być bogaty – i wiele ryzykował w razie wpadki. Zabójstwo było cudowną przygodą; niestety, musiał uświadomić sobie ze smutkiem, że już nigdy więcej nie wolno mu rozkoszować się tą rozrywką. Gdyby wiedział, że przed upływem miesiąca jeszcze dwukrotnie złamie swe przyrzeczenie – i żadna z ofiar nie będzie, niestety, pochodziła z rodu Hackachaków – nie zasnąłby tej nocy tak łatwo. I nie śniłby o tym, jak z wielką wprawą kradnie z kieszeni Thomasa Vanadiuma setki monet, podczas gdy zaskoczony detektyw szuka ich na próżno.
29 W poniedziałkowy ranek, wysoko nad grobem Joego Lampiona, przejrzyste i błękitne niebo Kalifornii rozsiewało deszcz światła tak czystego i dziewiczego, że świat wyglądał jak obmyty z wszelkich brudów. Niezmierzony tłum żałobników przybył na nabożeństwo w kościele pod wezwaniem świętego Tomasza – wierni stali ramię przy ramieniu z tyłu nawy, w przedsionku i na chodniku. A teraz zdawało się, że wszyscy bez wyjątku przyszli też na cmentarz. Korzystając z pomocy Edoma i Jacoba, Agnes – na wózku inwalidzkim – przejechała po trawniku, między nagrobkami, do miejsca ostatecznego spoczynku męża. Choć nie groził jej już krwotok, lekarz kazał jej unikać stresu i wysiłku. W ramionach trzymała Bartholomew. Malca nie okrywały szczelnie kocyki, gdyż pogoda jak na tę porę roku była nadzwyczaj ładna. Agnes nie zniosłaby tej próby, gdyby nie miała przy sobie dziecka. Ten drobny ciężar w jej ramionach przypominał kotwicę rzuconą w morze przyszłości. Nie pozwalał jej podryfować we wspomnienia o minionych dniach i chwilach szczęścia u boku Joeya, wspomnienia, które w tym szczególnym momencie byłyby jak cios nożem w serce. Wiedziała, że później przyniosą pociechę. Ale jeszcze nie teraz. Górę ziemi obok wykopanego grobu zasłaniały stosy kwiatów i paproci. Trumna przykryta była czarnym suknem. Choć głęboko religijna, Agnes nie była w twej chwili zdolna rozsypać na twardej i odrażającej rzeczywistości, jaką stanowiła śmierć, kwiatów swej wiary. A śmierć, zakapturzony szkielet, była tutaj, w całej okazałości, rozsiewając wśród zebranych swoje ziarno, by któregoś dnia zebrać dojrzały plon. Stojący po obu stronach wózka Edom i Jacob częściej obser-
wowali niebo niż uroczystości pogrzebowe. Wpatrywali się ze zmarszczonym czołem w ten bezchmurny błękit, jakby widząc na nim błysk grzmotu. Agnes podejrzewała, że Jacob drży w oczekiwaniu na katastrofę samolotu pasażerskiego albo przynajmniej jakiejś awionetki. Edom natomiast wyliczał prawdopodobieństwo, według którego to spokojne miejsce – w tej właśnie godzinie – stanie się punktem uderzenia jednej z asteroid, które rzekomo zmiatały co kilkaset tysięcy lat wszelkie życie z powierzchni ziemi. Poczuła w sobie szpony druzgocącego smutku, nie mogła jednak pozwolić, by zniszczył jej ducha. Gdyby zamieniła nadzieję na rozpacz, jak uczynili jej bracia, los Bartholomew wydawałby się przesądzony, jeszcze nim zaczął się na dobre. Była mu winna optymizm, lekcje z radości życia. Gdy po uroczystościach pogrzebowych do Agnes zaczęli podchodzić ludzie, by wyrazić to, czego wyrazić nie sposób, był wśród nich Paul Damascus, właściciel apteki przy Ocean Avenue. Pochodzący ze Środkowego Wschodu, miał oliwkową skórę i, co niewiarygodne, ciemnorude włosy. Jego przystojna twarz o rdzawoczerwonych brwiach, rzęsach i wąsach przypominała oblicze posągu pokrytego warstwą przedziwnej patyny. Paul przyklęknął obok jej wózka. – Ten szczególny dzień, Agnes. Ten szczególny dzień, wraz z początkiem wszystkiego. Hm? Powiedział to jakby przekonany, że Agnes go zrozumie, wymówił to z uśmiechem i błyskiem w oku, niemal mrugając do niej, jak członek tajnego stowarzyszenia, które obrało sobie za hasło te trzy słowa – „ten szczególny dzień” – uosabiające znaczenie nieodgadnione dla profanów. Nim zdołała odpowiedzieć, wstał błyskawicznie i odszedł. Inni przyjaciele zaczęli teraz przyklękać, kucać i nachylać się do niej, straciła więc aptekarza z oczu, gdy oddalił się przez rzednący tłum. „Ten szczególny dzień, Agnes. Ten szczególny dzień, wraz z po-
czątkiem wszystkiego”. Cóż za dziwne słowa. Agnes ogarnęło przeczucie jakiejś tajemnicy, niepokojące, lecz nie pozbawione dziwnego uroku. Zadrżała, a Edom, sądząc, że zrobiło jej się zimno, zdjął marynarkę od garnituru i narzucił jej na ramiona. — Ten poniedziałkowy ranek w Oregonie był ponury – nabrzmiałe, ciemne brzuchy chmur deszczowych zwieszały się nisko nad cmentarzem, jak posępne powitanie Naomi, choć nie spadła jeszcze ani jedna kropla deszczu. Stojąc przy grobie, Junior był w kiepskim nastroju. Męczyło go udawanie głębokiego żalu. Minęły ponad trzy dni od chwili, gdy zepchnął z wieży swoją żonę, i przez cały ten czas nie zaznał żadnej radości. Był z natury wesoły, nigdy nie odrzucił zaproszenia na przyjęcie. Lubił śmiać się, kochać, oddychać pełną piersią, nie mógł jednak cieszyć się życiem, a jednocześnie zachowywać powagę i mówić smutnym głosem. Co gorsza, by uwiarygodnić swój żal i uniknąć podejrzeń, musiał udawać zdruzgotanego wdowca jeszcze przez co najmniej dwa tygodnie, może nawet cały miesiąc. Jako gorący zwolennik rad doktora Zedda, nie darzył sympatią tych, którzy kierowali się sentymentalizmem i oczekiwaniami społecznymi, a teraz musiał udawać jednego z nich – i to przez nieokreślony czas. Będąc wyjątkowo wrażliwy, opłakał Naomi całą swą istotą, czego przejawem były gwałtowne torsje, krwawienie z gardła i utrata panowania nad odruchami fizjologicznymi. Jego żal był tak wielki, że mógł go zabić. Co za dużo, to niezdrowo. Zjawiła się tylko garstka żałobników. Junior i Naomi tak bardzo byli zajęci sobą, że w przeciwieństwie do innych młodych małżeństw nie mieli zbyt wielu przyjaciół. Hackachakowie byli oczywiście obecni. Junior nie zamierzał
jeszcze włączać się w ich walkę o krwawe pieniądze. Wiedział, że nie zostawią go w spokoju, dopóki nie dostaną tego, o co im chodzi. Niebieski garnitur Rudy’ego jak zwykle opinał i pomniejszał jego niezgrabną postać. Tutaj, na cmentarzu, Rudy nie wyglądał na człowieka, który ma kiepskiego krawca, ale na złodzieja, który kradnie ubrania zmarłym. Kaitlin wyglądała na tle granitowych pomników jak nadgniły trup z zaświatów, powstały z próchniejącej trumny, by wziąć odwet na żywych. Rudy i Kaitlin zerkali często na Juniora, Sheena też najpewniej przewiercała go wzrokiem, ale nie widział jej przysłoniętych czarnym welonem oczu. Prezentowała się nieźle w czarnej obcisłej sukience, jednak welon bardzo przeszkadzał pogrążonej w smutku matce, gdyż musiała przysuwać dłoń z zegarkiem do samej twarzy, chcąc sprawdzić, która godzina – uroczystość wydawała się nie mieć końca. Junior zamierzał skapitulować jeszcze tego samego dnia, na spotkaniu rodziny i przyjaciół. Rudy zorganizował bufet w salonie Forda, zamkniętym dla klientów do godziny trzeciej: lamenty, posiłek i wzruszające wspomnienia o zmarłej pośród lśniących nowością thunderbirdów, vanów galaxy i mustangów. Junior chciał wykorzystać tę okazję i zapewnić sobie obecność potrzebnych świadków swego wymuszonego, smutnego i przepełnionego gniewem ustępstwa wobec nieugiętego materializmu Hackachaków. Na tym samym cmentarzu, jakieś sto pięćdziesiąt metrów dalej, miał miejsce inny pochówek, z udziałem znacznie większej liczby żałobników. Uroczystości zaczęły się jeszcze przed pogrzebem Naomi. Właśnie dobiegły końca, a ludzie rozchodzili się do samochodów. Z tej odległości, spoglądając przez zasłonę drzew, Junior niewiele mógł zobaczyć, ale był pewien, że większość stanowią Murzyni. Wywnioskował stąd, że zmarły też był czarnoskóry, co go
zdziwiło. Oregon to oczywiście nie głębokie Południe. To stan postępowy. Niemniej jednak był zdziwiony. Nie mieszkało tu zbyt wielu Murzynów, zaledwie garstka w porównaniu z innymi stanami, ale dotąd sądził, że chowali zmarłych na własnych cmentarzach. Nie miał nic przeciwko czarnym. Nie życzył im źle. Nie miał uprzedzeń. Żyj i pozwól żyć innym. Wierzył, że dopóki trzymają się razem i przestrzegają zasad życia społecznego, jak wszyscy, mają prawo żyć w spokoju. Jednak grób tej kolorowej osoby znajdował się w wyższym punkcie cmentarza niż grób Naomi. Z czasem, gdy spoczywające w nim ciało ulegnie rozkładowi, jego soki zmieszają się z ziemią. Kiedy grunt przesiąknie wodą deszczową, podziemne strumienie zaniosą te soki niżej, aż wsączą się do grobu Naomi i połączą z jej szczątkami. Wydało się to Juniorowi wysoce niewłaściwe. Nic nie mógł teraz na to poradzić. Przeniesienie ciała Naomi do innego grobu, na cmentarz, gdzie nie spoczywali kolorowi, wywołałoby masę plotek. Nie chciał zwracać na siebie uwagi. Postanowił jednak porozumieć się w sprawie swego testamentu z adwokatem – i to szybko. Chciał zaznaczyć, że jego szczątki mają zostać poddane kremacji, a prochy umieszczone w specjalnej wnęce jednej ze ścian mauzoleum, wysoko nad ziemią, gdzie nic nie mogło się z nimi połączyć. Tylko jeden człowiek z tłumu żałobników nie ruszył wraz z innymi w stronę samochodów zaparkowanych na cmentarnej alejce. Mężczyzna w ciemnym garniturze skierował się w dół zbocza, przechodząc między nagrobkami i pomnikami, prosto do miejsca spoczynku Naomi. Junior nie rozumiał, dlaczego jakiś czarny chciałby przeszkadzać w uroczystości. Miał nadzieję, że nie będzie kłopotów. Duchowny skończył swą powinność. Było po wszystkim. Nikt nie podszedł do Juniora z kondolencjami, gdyż i tak mieli spotkać się niebawem w salonie Forda. Zdążył się już zorientować, że nadchodzący od strony tamtego
grobu mężczyzna nie jest Murzynem ani też nikim obcym. Detektyw Thomas Vanadium był na tyle irytujący, by przyjąć rolę honorowego Hackachaka. Junior zastanawiał się, czy nie odejść, nim Vanadium – wciąż oddalony o jakieś siedemdziesiąt pięć metrów – dotrze na miejsce. Bał się jednak, że zostanie to uznane za ucieczkę. Przy grobie pozostali tylko grabarze. Spytali, czy mogą opuścić trumnę do dołu, czy też zaczekać, aż się oddali. Junior powiedział, żeby robili swoje. Zdjęli i złożyli zielone sukno, które zwieszało się z prostokątnej ramy wyciągu, na którym stała trumna. Zielone, nie czarne, gdyż Naomi kochała naturę; Junior osobiście dopilnował wszystkiego. Grób był teraz odsłonięty. Wilgotne ściany ziemi. Dno grobu jednak, pogrążone w cieniu trumny, było mroczne i skryte przed wzrokiem. Vanadium podszedł bliżej i stanął obok Juniora. Miał na sobie tani czarny garnitur, lepiej jednak dopasowany niż ten Rudy’ego. Detektyw trzymał w dłoni pojedynczą białą różę o długiej łodydze. Wyciąg poruszały dwie korby. Obaj grabarze obrócili nimi zgodnym ruchem i gdy mechanizm zatrzeszczał cicho, trumna zaczęła osuwać się powoli do dołu. – Badania laboratoryjne dowodzą, że dziecko, które nosiła w łonie, było prawie w stu procentach twoje. Junior nic nie odrzekł. Wciąż był wściekły na Naomi, że ukryła przed nim ciążę, ale wiadomość przyjął z zadowoleniem. Teraz Vanadium nie mógł już utrzymywać, że motywem zbrodni była niewierność Naomi i będący jej owocem bękart. Wieść ta uradowała Juniora i jednocześnie zasmuciła. Chował w ziemi nie tylko cudowną żonę, ale i pierwsze dziecko. Grzebał całą rodzinę.
Nie chcąc komentować informacji o ojcostwie, Junior spojrzał bez zmrużenia powiek w głąb grobu i spytał: – W czyim pogrzebie pan uczestniczył? – Córki przyjaciela. Powiadają, że zginęła w wypadku samochodowym w San Francisco. Była nawet młodsza od Naomi. – Tragiczne. Jej struna została przecięta zbyt szybko, a muzyka umilkła przedwcześnie – oświadczył Junior, czując się na tyle pewnie, by poczęstować detektywa jego własną, niedowarzoną teorią życia. – Teraz we wszechświecie słychać fałszywy akord. Nikt nie wie, jak jego wibracje wpłyną na pana, na mnie, na nas wszystkich. Tłumiąc złośliwy uśmieszek i udając pełną szacunku powagę, ośmielił się zerknąć na Vanadiuma, ale detektyw wpatrywał się w grób Naomi, jakby w ogóle nie słyszał tej ironicznej uwagi – czy też, usłyszawszy, nie zrozumiał jej znaczenia. Wtedy Junior dostrzegł krew na prawym mankiecie koszuli Vanadiuma. I krew kapiącą z dłoni. Długa łodyga białej róży nie była oczyszczona z kolców. Vanadium trzymał ją tak mocno, że się skaleczył, ale zdawało się, że niczego nie czuje. Nagle wystraszony, i to nie na żarty, Junior zapragnął uciec od tego szaleńca. A jednak trzymała go w miejscu jakaś makabryczna fascynacja. – Ten szczególny dzień – powiedział cicho Thomas Vanadium, wciąż spoglądając w głąb grobu – wydaje się pełen strasznych zakończeń. Lecz jak w przypadku każdego innego dnia, są w nim jedynie początki. Trumna Naomi z głośnym łomotem uderzyła o dno grobu. W oczach Juniora był to z pewnością koniec. – Ten szczególny dzień – mruknął cicho detektyw. Junior uznał, że nie musi nic już mówić. Ruszył w stronę cmentarnej uliczki i swojego wozu.
Zwisające nisko brzuchy nabrzmiałych ulewą chmur nie były ciemniejsze niż wówczas, gdy po raz pierwszy zjawił się na tym cmentarzu, wydawały się jednak o wiele bardziej złowrogie. Kiedy dotarł do samochodu, spojrzał w stronę grobu. Grabarze już prawie skończyli rozbierać ramę wyciągu. Niebawem dół miał być zasypany. Gdy Junior patrzył, Vanadium wyciągnął prawe ramię nad otwartym grobem. W jego dłoni biała róża miała kolce śliskie od krwi. Rzucił kwiat, który zniknął, wpadł w rozwarty dół, na trumnę Naomi. — W ten poniedziałkowy wieczór, gdy Phimie i słońce powędrowały w ciemność, Celestina zasiadła do kolacji wraz z matką i ojcem w pokoju jadalnym plebanii. Inni członkowie rodziny, przyjaciele i parafianie już odeszli. Dom wypełniła tajemnicza cisza. Wcześniej był zawsze pełen miłości i ciepła; i pozostał taki, choć Celestina doznawała chwilami chłodu, który nie był wynikiem przeciągu. Nigdy przedtem dom nie wydawał się pusty, lecz pustka nawiedziła go właśnie teraz – jej zmarła siostra pozostawiła po sobie próżnię. Celestina miała rano wrócić z mamą do San Francisco. Z niechęcią myślała o tym, że ojciec sam będzie musiał przyzwyczajać się do tej pustki. Wiedziała jednak, że muszą wyjechać bezzwłocznie. Dziecko miało pozostać w szpitalu już niedługo, tylko do chwili wyleczenia niegroźnej infekcji. Teraz, gdy Grace i pastor otrzymali prawo do tymczasowej opieki nad małą, Celestina musiała przygotować się do roli, jakiej się podjęła. Jedli jak zwykle przy świecach. Rodzice mieli usposobienie romantyczne. Uważali też, że spożywanie posiłku w tak przyjemnej atmosferze ma zbawienny wpływ na dzieci, nawet jeśli na stole była tylko zwykła pieczeń. Nie należeli do baptystów, którzy na zawsze wyrzekli się alko-
holu, ale pili wino tylko przy szczególnych okazjach. Podczas pierwszej kolacji po pogrzebie, gdy ucichła modlitwa i łzy, rodzinna tradycja wymagała, by wznieść toast za drogich zmarłych. Jeden kieliszek. Merlot. Migotliwe płomienie świec nie były tym razem atrybutem romantycznego nastroju i miłej atmosfery, lecz uroczystego spokoju. Ojciec powolnym i uroczystym ruchem otworzył butelkę, po czym nalał do trzech kieliszków. Drżały mu dłonie. Refleksy światła złociły obłe kształty kieliszków na wysokich nóżkach. We troje stali przy końcu stołu. Ciemne wino zamigotało rubinem, gdy Celestina wzniosła swój kieliszek. Pastor pierwszy wygłosił toast, tak cichym głosem, że Celestina nie tyle słyszała jego drżące słowa, ile czuła je w swym sercu i umyśle. – Za dobrą Phimie, która jest z Bogiem. Grace dodała: – Za moją słodką Phimie… która nigdy nie umrze. Przyszła kolej na Celestinę. – Za Phimie, która będzie w mojej pamięci o każdej godzinie każdego dnia, przez resztę mego życia, do chwili, gdy spotkamy się naprawdę. I za… za ten najbardziej szczególny dzień. – Za ten szczególny dzień – powtórzyli ojciec i matka. Wino smakowało gorzko, lecz Celestina wiedziała, że jest słodkie. Gorycz była w niej, nie w trunku. Miała wrażenie, że zawiodła siostrę. Nie wiedziała, co więcej mogłaby uczynić, lecz gdyby postąpiła mądrzej, przezorniej, troskliwiej, ten dramat by się nie zdarzył. Uważała, że jest bezwartościowa, skoro nie umiała ocalić młodszej siostrzyczki. Płomienie świec rozmazały się w jasne plamy, a twarze do-
brych rodziców migotały jak oblicza aniołów we śnie. – Wiem, o czym myślisz – wyznała matka, sięgając ponad stołem, by dotknąć jej dłoni. – Wiem, jak bezradna się czujesz, ale musisz pamiętać o jednym… Ojciec nakrył ręką ich złączone dłonie. Grace, jakby na potwierdzenie swej dobroci, powiedziała jedną rzecz, która z czasem miała przynieść Celestinie prawdziwe ukojenie: – Pamiętaj o Bartholomew.
30 Deszcz, który groził w czasie porannego pogrzebu, spryskał popołudnie, lecz przed nastaniem nocy niebo Oregonu było czyste i suche. Na horyzoncie rozciągał się bezkres gwiazd, a pośrodku zawisł jasny sierp księżyca, srebrny jak stal. Tuż przed dziesiątą Junior powrócił na cmentarz. Zostawił terenowego chevroleta w miejscu, gdzie wcześniej parkowali czarni. Jego wóz był jedyny w alejce. Przywiodła go tu ciekawość. Ciekawość i talent przetrwania. Wiedział, że Vanadium nie zjawił się przy grobie Naomi ze współczucia. Był tu jako policjant, z zawodowego obowiązku. Może z obowiązku też udał się na ten drugi pogrzeb. Junior szedł przez chwilę alejką, potem w górę zbocza, po krótko przystrzyżonej trawie, między nagrobkami. Zapalił latarkę i stąpał ostrożnie, gdyż teren wznosił się nierówno, a miejscami był grząski i śliski po deszczu. W tym mieście zmarłych panowała cisza absolutna, wszystko przykrywała noc bez jednego tchu, bez szeptu dobiegającego od wiecznie zielonych krzewów, które stały na straży niezliczonych pokoleń zbielałych kości. Kiedy odnalazł nowy grób, mniej więcej tam, gdzie spodziewał się go znaleźć, zobaczył ze zdumieniem, że ustawiono już czarny granitowy nagrobek zamiast prowizorycznej tabliczki z imieniem zmarłego. Pomnik był skromny, ani zbyt duży, ani przesadnie ozdobny. Zdarzało się jednak często, że kamieniarze przystępowali do pracy wiele dni po przedsiębiorcach pogrzebowych, gdyż granit wymagał staranniejszej obróbki i mniej pośpiechu niż ciała, które pod nimi spoczywały. Junior doszedł do wniosku, że zmarła dziewczynka pochodziła z szacownej rodziny, czego dowodziła obecność nagrobka tak szybko wzniesionego. Vanadium, wedle jego własnych słów, był przyjacielem rodziny; a zatem ojciec nieboszczki był najprawdopodobniej funkcjonariuszem policji.
Junior zbliżył się do pomnika od tyłu, obszedł go i skierował strumień światła na wykute dłutem suche fakty: „…ukochana córka i siostra… Seraphim Aethionema White”. Wstrząśnięty, zgasił latarkę. Czuł się nagi, odsłonięty, uwięziony. W tej chłodnej ciemności z jego ust dobywały się kłęby pary oszronione blaskiem księżyca. Pospieszny i nierówny oddech mógł w oczach przypadkowego świadka dowodzić poczucia winy. Nie zabił oczywiście tej dziewczynki. Wypadek samochodowy. Czy nie tak właśnie powiedział Vanadium? — Dziesięć miesięcy wcześniej, w związku z operacją ścięgna w lewej nodze, Seraphim uczęszczała na zajęcia do ośrodka rehabilitacyjnego, gdzie pracował Junior. Zalecono ćwiczenia trzy razy w tygodniu. Z początku, gdy poinformowano go, że pacjentka jest czarna, nie chciał się nią zajmować. Program rehabilitacji wymagał głównie ćwiczeń mających na celu przywrócenie elastyczności i wzmocnienie operowanej kończyny, ale i masażu, co nie podobało się Juniorowi. Nie miał nic przeciwko kolorowym. Żyj i pozwól żyć innym. Jedna ziemia, jeden naród. Koniec, kropka. Z drugiej strony człowiek musiał w coś wierzyć. Junior nie zaśmiecał sobie głowy bzdurnymi przesądami ani nie dawał się zbałamucić poglądami burżuazyjnego społeczeństwa czy też jego przemądrzałymi koncepcjami dobra i zła. Nauczył się od Zedda, że jest samotnym panem wszechświata. Samorealizacja poprzez świadomość własnej wartości, oto była jego doktryna; absolutna wolność i pozbawiona wyrzutów sumienia przyjemność stanowiły nagrodę za wierność zasadom. Wierzył jedynie w Juniora Caina, a pod tym względem był naprawdę żarliwym wyznawcą, oddanym sobie bez reszty. W rezultacie, jak dowodził Caesar Zedd, kiedy
człowiek uwalniał się od wpływu fałszywych religii i krępujących zasad, które tumaniły ludzkość, kiedy był już dostatecznie oświecony, by uwierzyć w siebie, mógł wreszcie zaufać swym instynktom, gdyż były nieskażone toksynami społeczeństwa, i zapewnić sobie powodzenie i szczęście, jeśli tylko szedł za głosem tych pierwotnych uczuć. Kierując się instynktem, wiedział, że nie powinien masować czarnych. Czuł, że stanie się przez ten kontakt fizycznie albo moralnie skażony. Trudno mu było jednak odmówić. Prezydent Lyndon Johnson miał wkrótce podpisać, przy silnym poparciu zarówno demokratów, jak i republikanów, Akt praw obywatelskich 1964 roku. Oświeceni wyznawcy indywidualizmu sporo ryzykowali, wyrażając swe zdrowe instynkty, które mogły być uznane za przesądy rasowe. Groziło mu zwolnienie z pracy. Na szczęście jednak, gdy miał już poinformować przełożonego, co naprawdę myśli, i narazić się na zwolnienie, zobaczył swą pacjentkę. Piętnastoletnia Seraphim była piękna, na swój sposób równie niezwykła jak Naomi, i instynkt podpowiedział Juniorowi, że ryzyko skażenia, fizycznego czy moralnego, jest w tym wypadku znikome. Jak wszystkie dorastające dziewczyny, ciągnęło ją do niego. Nigdy mu tego nie powiedziała wprost, ale zorientował się po jej spojrzeniu i tonie głosu, jakim wymawiała jego imię. W ciągu trzech tygodni rehabilitacji Seraphim okazywała mu nieznaczne, lecz widoczne dowody pożądania. Podczas ostatniej sesji rehabilitacyjnej Junior dowiedział się, że będzie tej nocy sama w domu, ponieważ rodzice mieli uczestniczyć w jakiejś uroczystości, gdzie jej obecność nie była wymagana. Ujawniła to jakby przypadkowo, całkiem niewinnie; Junior jednakże zamieniał się w psa myśliwskiego, gdy chodziło o uwiedzenie. Potrafił podążać nawet słabym tropem. Później, gdy pojawił się na jej progu, udała zdziwienie i niepo-
kój. Uświadomił sobie, że Seraphim, jak wiele innych kobiet, pragnie tego, wręcz o to prosi – nie chcąc przyjąć do wiadomości, że jest seksualnie agresywna. Wolała myśleć, że jest nieśmiała, spokojna, dziewicza, niewinna, jak przystało na córkę duchownego – co oznaczało, że jeśli chce dostać to, czego pragnie, musi domagać się od Juniora brutalności. Był niezwykle szczęśliwy, mogąc spełnić jej życzenie. Jak się okazało, Seraphim była naprawdę dziewicą. Ten fakt przyprawił Juniora o dreszcz podniecenia. Był też rozpalony myślą o zniewoleniu dziewczyny w domu jej rodziców… i perwersyjną świadomością, że ten dom to siedziba pastora. Co więcej, mógł posiąść dziewczynę w takt ojcowskiego głosu. Było to jeszcze bardziej perwersyjne. Kiedy nacisnął dzwonek u drzwi, Seraphim akurat słuchała w swoim pokoju taśmy z nagraniem kazania, które układał ojciec. Dobry pastor rejestrował na taśmie pierwszą wersję, a córka ją potem spisywała. Junior wykorzystywał bezlitośnie dziewczynę przez trzy godziny, w rytm ojcowskiego głosu. „Obecność” pastora była cudownie perwersyjna i erotycznie pobudzająca. Kiedy Junior skończył, jedno wiedział na pewno – nie było rzeczy, którą Seraphim mogłaby kiedykolwiek robić z innym mężczyzną, a której nie robiła uprzednio z nim. Opierała się, płakała, udawała wstręt i wstyd, groziła, że zawiadomi policję. Inny mężczyzna, nie tak biegły w odkrywaniu kobiecych pragnień jak Junior, mógłby pomyśleć sobie, że opór dziewczyny jest szczery, że jej oskarżenia o gwałt to nie czcze pogróżki. Inny mężczyzna by się przestraszył, ale Junior nie dał się ogłupić czy zbić z tropu. Kiedy już zaspokoiła swe pożądanie, chciała za wszelką cenę znaleźć powód, który pozwoliłby jej uwierzyć, że nie jest dziwką, że jest ofiarą. Nie chciała tak naprawdę mówić nikomu o tym, co jej zrobił. Prosiła go natomiast, pośrednio, ale jednak bezspornie, by podsunął jej coś, co pozwoliłoby zachować ich namiętne spo-
tkanie w tajemnicy i jednocześnie udawać, że nie domagała się od niego natrętnie rozkoszy. Ponieważ szczerze lubił kobiety i zawsze pragnął sprawiać im przyjemność, okazywać dyskrecję, być rycerski i ofiarny, spełnił jej życzenie i żywo opisał straszliwą krwawą zemstę, jakiej stałaby się ofiarą, gdyby ośmieliła się powiedzieć komukolwiek, co jej uczynił. Sam Vład Palownik, historyczna inspiracja Draculi Brama Stokera – wielkie dzięki klubowi książki! – nie mógłby wymyślić krwawszych i straszliwszych tortur niż te, jakimi Junior groził pastorowi, jego żonie i samej Seraphim. Ta zabawa w terroryzowanie dziewczyny go podnieciła. Zauważył też, że i na nią to podziałało. By urozmaicić nieco groźby, zakończył swą przemowę kilkoma silnymi ciosami w miejsca zwykle przesłonięte ubraniem, w piersi i brzuch, a potem wrócił do Naomi, z którą ożenił się niespełna pięć miesięcy wcześniej. Ku jego zaskoczeniu Naomi wyraziła chęć na czułości. Junior znów był w swoim żywiole. Początkowo sądził, że wypalił się całkowicie w domu wielebnego Harrisona White’a, ale kochał Naomi i nigdy nie mógłby jej odmówić. Choć był dla niej nadzwyczaj czuły tej nocy, byłby jeszcze bardziej romantyczny, gdyby wiedział, że mają przed sobą niespełna rok, nim los wydrze ją z jego ramion. — Gdy Junior stał nad grobem Seraphim, z jego ust dobywała się w nieruchomym powietrzu nocy para oddechu. Wyglądał jak smok. Zastanawiał się, czy dziewczyna powiedziała. Być może, nie chcąc przyznać się przed sobą, że pragnęła tego wszystkiego, co jej zrobił, uległa z wolna poczuciu winy, aż w końcu przekonała samą siebie, że naprawdę została zgwałcona. Mała psychopatyczna dziwka. Czy to tłumaczyło, dlaczego Thomas Vanadium, jako jedyny, go podejrzewał? Jeśli wierzył, że Seraphim została zgwałcona, to całkowicie zrozumiałe jest jego pragnienie odwetu za krzywdę wyrządzoną córce przyjaciela. Dlatego tak się zachowuje od czterech
dni. Po namyśle Junior doszedł jednak do wniosku, że się myli. Gdyby Seraphim powiedziała komukolwiek, że została zgwałcona, policja w ciągu kilku minut zjawiłaby się na jego progu z nakazem aresztowania. Brak dowodów nie miał większego znaczenia. W tej epoce powszechnego współczucia dla niegdyś prześladowanych słowo murzyńskiej dziewczynki miałoby większą wagę niż czyste konto Juniora, doskonała opinia i szczere zaprzeczenia. Vanadium był z pewnością nieświadomy związku Juniora i Seraphim White. W dodatku dziewczyna nie mogła już mówić. Junior przypomniał sobie słowa detektywa: „Powiadają, że zginęła w wypadku samochodowym”. Powiadają… Vanadium mówił jak zawsze tym swoim bezbarwnym głosem, nie akcentując tego słowa. A jednak Junior odnosił wrażenie, że detektyw ma wątpliwości co do przyczyn zgonu dziewczyny. Może każda przypadkowa śmierć budziła podejrzenia Vanadiuma. Obsesyjne prześladowanie Juniora mogło stanowić w jego przypadku zawodową normę. Po tylu latach pracy w wydziale zabójstw, obcowania ze złem, detektyw zapewne uległ mizantropii i paranoi. Junior niemal współczuł temu smutnemu, krępemu, prześladowanemu obsesją detektywowi, doprowadzonemu do obłędu latami ciężkiej służby. Łatwo było jednak dostrzec jasną stronę tej sprawy. Jeśli Vanadium cieszył się wśród innych policjantów i prokuratorów opinią paranoika, żałosnego prześladowcy urojonych przestępców, nikt nie mógł potraktować poważnie jego teorii, że Naomi została zamordowana. A jeśli każdy śmiertelny przypadek budził jego podejrzenia, to oznaczało, że niebawem straci zainteresowanie Juniorem i z entuzjazmem zajmie się jakimś innym nieszczęśnikiem. Jeśli ów entuzjazm dotyczył przypadku Seraphim, to oznaczało, że dziewczyna wyświadcza Juniorowi przysługę nawet w grobie. Przecież z jej śmiercią nie miał nic wspólnego.
Stopniowo się uspokajał. Wielkie kłęby pary z jego ust zamieniły się w delikatną mgiełkę, która natychmiast rozpływała się w powietrzu. Z dat na kamieniu nagrobnym wynikało, że córka pastora zmarła siódmego stycznia, dzień po upadku Naomi z wieży obserwacyjnej. Gdyby go kiedykolwiek o to pytano, Junior bez trudu udowodniłby swoje alibi na ten akurat dzień. Zgasił latarkę i stał przez chwilę z powagą, oddając Seraphim cześć. Była taka słodka, taka niewinna, taka dorodna i cudownie zbudowana. Serce ścisnęła mu dłoń smutku, nie zapłakał jednak. Gdyby ich związek nie ograniczył się do jednego namiętnego wieczoru, gdyby nie żyli w dwóch różnych światach, gdyby nie była nieletnia, a co za tym idzie niedostępna z punktu widzenia prawa, mogliby kontynuować otwarcie swój romans. Wtedy jej śmierć dotknęłaby go głębiej. Na czarnym granicie połyskiwał widmowy sierp bladego światła. Junior spojrzał na księżyc. Przypominał śmiertelnie ostry bułat zwieszony na nitce cieńszej od włosa. Choć był to jedynie księżyc, budził niepokój. Juniorowi noc nagle wydała się… czujna. Nie włączając latarki, polegając jedynie na blasku księżyca, ruszył w stronę alejki. Kiedy dotarł do wozu i ujął klamkę przy drzwiach kierowcy, poczuł, że coś na niej wisi. Coś małego, zimnego. Przestraszony, cofnął rękę. To coś spadło z cichym brzękiem na asfalt. Zapalił latarkę. W jej świetle, na czarnej nawierzchni zobaczył srebrny krążek. Jak księżyc w pełni na nocnym niebie. Ćwierćdolarówka. Ta sama ćwierćdolarówka, to pewne. Ta, której nie było w kie-
szeni jego szlafroka w miniony piątek. Choć powinna być. Omiótł najbliższą okolicę strumieniem światła z latarki. Wokół zawirowały cienie, duchy tańczące na balu nocy. Ani śladu Vanadiuma. Niektóre z wyższych nagrobków po obu stronach uliczki cmentarnej dawały osłonę, podobnie jak grube pnie większych drzew. Detektyw mógł się kryć wszędzie. Albo już zniknął. Po chwili wahania Junior podniósł monetę. Miał ochotę cisnąć ją w głąb cmentarza, posłać daleko w ciemność. Jeśli Vanadium go obserwował, mógł ten gest uznać za potwierdzenie skuteczności swej niekonwencjonalnej taktyki, za dowód, że nerwy Juniora są już zdarte do granic możliwości. Mając za przeciwnika szalonego policjanta, nigdy nie należało okazywać słabości. Junior schował monetę do kieszeni spodni. Zgasił latarkę. Nasłuchiwał. Nie zdziwiłby się, gdyby z dali dobiegł cichy śpiew Thomasa Vanadiuma. Piosenka Someone to Watch over Me. Ktoś mnie pilnuje. Po minucie wsunął dłoń do kieszeni. Moneta wciąż tam była. Wsiadł do wozu, zamknął za sobą drzwi, ale nie zapalił silnika. Doszedł po namyśle do wniosku, że nie postąpił mądrze, przychodząc tutaj. Najwyraźniej detektyw go śledził, a teraz będzie się zastanawiał nad powodem tej nocnej wizyty na cmentarzu. Junior mógłby od biedy podać kilka powodów, dla których odwiedził grób Seraphim. Niestety, żaden nie przemawiał za jego niewinnością. W najgorszym razie Vanadium mógłby się zastanawiać, czy Juniora coś ze zmarłą nie łączy, mógłby odkryć ich kontakty podczas procesu rehabilitacji i w swej paranoi dojść do błędnego wniosku, że Junior miał coś wspólnego z tym wypadkiem drogowym. Było to idiotyczne, oczywiście, ale detektyw nie rozumował w sposób racjonalny.
W najlepszym razie Vanadium mógł dojść do wniosku, że Junior przyszedł na cmentarz, by ustalić, na jakim pogrzebie zjawił się jego przeciwnik – co zresztą stanowiło prawdziwy motyw. To jednak dowodziło, że Junior się go boi i stara się śledzić. Niewinni ludzie nie posuwali się do takich działań. W przypadku tego maniakalnego policjanta Junior mógł równie dobrze wypisać sobie na czole słowa: „Zabiłem Naomi”. Badał nerwowo palcami materiał spodni, szukając monety w kieszeni. Wciąż tam była. Wapienny blask księżyca topił cmentarz w iluzji arktycznego chłodu. Trawa była nieziemsko srebrna jak śnieg w nocy, a nagrobki przechylały się niczym ostre zręby lodu na zimnym pustkowiu. Zdawało się, że czarna alejka biegnie nie wiadomo skąd, by zniknąć w próżni. Junior poczuł się nagle niebezpiecznie wyizolowany, samotny jak nigdy i bezbronny. Vanadium nie był zwykłym gliniarzem, jak sam powiedział. Ogarnięty obsesją, przekonany, że to właśnie Junior zamordował Naomi, szukając gorączkowo dowodów… Cóż mogło go powstrzymać, jeśli postanowił sam wymierzyć sprawiedliwość? Dlaczego nie miałby teraz podejść do chevroleta i strzelić podejrzanemu z bliska w głowę? Junior zabezpieczył drzwi. Uruchomił silnik i wyjechał z cmentarza szybciej, niż pozwalała na to kręta uliczka. W drodze do domu cały czas zerkał w lusterko wsteczne. Nikt za nim nie jechał. Mieszkał w wynajętym bungalowie z dwiema sypialniami. Otaczały go ogromne cedry o obwisłych gałęziach. Zdawało się zawsze, że stoją na straży tego domu, teraz jednak górowały nad nim złowrogo. Kiedy wszedł przez garaż do kuchni i zapalił górne światło, był pewien, że zobaczy Vanadiuma przy sosnowym stole nad filiżanką kawy. Kuchnia jednak świeciła pustką.
Junior przeszukiwał pokój po pokoju, szafę po szafie, ale policjanta nigdzie nie znalazł. Z ulgą, nadal jednak zachowując czujność, jeszcze raz obszedł niewielki dom, by się upewnić, że wszystkie drzwi i okna są pozamykane. Rozebrał się do snu, a potem siedział przez chwilę na brzegu łóżka, ściskając monetę między kciukiem a palcem wskazującym prawej dłoni, i rozmyślał o Thomasie Vanadiumie. Próbował przesuwać pieniążek po palcach, ale cały czas upuszczał go na podłogę. W końcu położył monetę na nocnym stoliku, zgasił lampę i wsunął się pod kołdrę. Nie mógł zasnąć. Tego ranka zmienił pościel. Nie towarzyszył mu już zapach Naomi. Nie pozbył się jeszcze jej rzeczy. Podszedł w ciemności do komody. W szufladzie znalazł bawełniany sweter, który ostatnio nosiła. Wrócił do łóżka i rozpostarł go na swojej poduszce. Leżąc na brzuchu, wtulił w niego twarz. Słodki, leciutki zapach Naomi działał jak kołysanka. Junior zasnął po chwili. Kiedy się obudził rano, podniósł głowę znad poduszki, by popatrzeć na budzik – i zobaczył na nocnym stoliku dwadzieścia pięć centów. Dwie dziesiątki i piątkę. Odrzucił pościel i zerwał się na równe nogi, ale poczuł w kolanach taką słabość, że od razu usiadł z powrotem na łóżku. W pokoju było dość jasno, od razu dostrzegł, że jest sam. Wnętrze skrzyni, w której rezydowała obecnie Naomi, nie mogło być bardziej milczące niż ten dom. Monety były ustawione na karcie do gry, obróconej koszulką do góry. Wysunął kartę spod drobnych i obrócił. Joker. W poprzek napisano czerwonymi drukowanymi literami imię.
BARTHOLOMEW.
31 Na polecenie lekarza Agnes prawie przez tydzień unikała schodów. Myła się gąbką w pralni na parterze i spała w salonie, na sofie. Barty leżał obok w koszyku. Maria Gonzalez przynosiła zapiekanki ryżowe i inne meksykańskie specjały. Dzień w dzień Jacob piekł pierniki i ciastka czekoladowe z orzechami, zawsze w ogromnym wyborze i takiej ilości, że gdy Maria zabierała swoje talerze, piętrzyły się na nich różne słodkości. Edom i Jacob przychodzili teraz co wieczór na kolację. I choć przeszłość bardzo im ciążyła, kiedy przebywali pod tym dachem, zostawali zawsze dostatecznie długo, by pozmywać. Dopiero potem uciekali do siebie nad garaż. Joey nie miał żadnej rodziny, która mogłaby Agnes pomóc. Jego matka zmarła na białaczkę, kiedy miał cztery lata. Tata, miłośnik piwa i awantur – jaki ojciec, nie taki syn – zginął w bójce pijackiej pięć lat później. Joey nie miał bliskich krewnych, którzy zechcieliby go wziąć do siebie, więc poszedł do sierocińca. W wieku dziewięciu lat nie był pożądanym materiałem adopcyjnym – ludzie woleli małe dzieci – i już tam dorósł. Choć krewnych było niewielu, przyjaciele i sąsiedzi tłumnie odwiedzali Agnes, by jej pomóc, niektórzy nawet ofiarowali się, że zostaną na noc. Z wdzięcznością przyjmowała pomoc w sprzątaniu, praniu i zakupach, ale odrzucała propozycje nocnego towarzystwa ze względu na sny. Regularnie śniła o Joeyu. Nie były to koszmary. Ani śladu krwi, przeżywania horroru na nowo. Śniła, że są na pikniku albo uczestniczą w jakimś święcie. Chodzą po plaży. Oglądają film. Te sny promieniowały ciepłem, roztaczały aurę przyjacielskiej bliskości i miłości. Na koniec zawsze odrywała od męża wzrok, a kiedy znów kierowała ku niemu spojrzenie, już go nie było, ona zaś wiedziała, że odszedł na zawsze.
Budziła się zapłakana, nie życzyła więc sobie niczyjej obecności. Nie wstydziła się łez. Nie chciała po prostu dzielić się nimi z nikim prócz synka. Siedząc na fotelu bujanym z malcem w ramionach, płakała cicho. Barty często przesypiał te smutne chwile. Gdy znów otwierał oczy, uśmiechał się albo krzywił buzię w pełnym zdumienia grymasie. Uśmiech malca był tak urzekający, a zdumienie tak komiczne, że Agnes zapominała o rozpaczy. Jej gorzkie łzy nabierały słodyczy. Barty nigdy nie płakał. W szpitalu, na oddziale noworodków, był wręcz uwielbiany przez pielęgniarki. Kiedy inne dzieci popiskiwały zgodnym chórem, on zachowywał błogi spokój. Czternastego stycznia, w piątek, osiem dni po śmierci Joeya, Agnes zlikwidowała posłanie na sofie, zdecydowana spać od tej pory na górze. I po raz pierwszy od powrotu do domu ugotowała obiad, nie korzystając z potraw przyniesionych przez przyjaciół czy zapasów w zamrażarce. Z Meksyku przyjechała matka Marii, która zajmowała się jej dziećmi, więc Maria przyszła bez swych pociech, jako gość Agnes i bliźniaków, żywych kronik zniszczenia. Mieli zjeść w jadalni, nie w kuchni – koronkowy obrus, dobra porcelana, kryształowe kieliszki do wina i świeże kwiaty. Agnes, podając uroczysty obiad, pragnęła dać do zrozumienia – bardziej sobie niż komukolwiek z obecnych – że nadszedł czas, by powrócić do życia. Ze względu na Bartholomew, ale i samą siebie. Maria zjawiła się wcześnie, gotowa pomóc w kuchni. Choć była pełnoprawnym gościem, nie umiała stać z boku i popijać wina, gdy zostało jeszcze coś do zrobienia. Agnes w końcu ustąpiła. – Któregoś dnia będziesz musiała nauczyć się odpoczywać, Mario.
– Zawsze lubię być użyteczna jak młotek. – Młotek? – Młotek, piła, śrubokręt. Ja zawsze szczęśliwa, kiedy użyteczna tak jak użyteczne narzędzie. – No cóż, nie używaj tylko młotka przy nakrywaniu stołu. – Jest żart. Maria była dumna, że właściwie zinterpretowała słowa Agnes. – Nie, mówię poważnie. Żadnego młotka. – Jest dobrze, jak pani żartować. – Dobrze, jak mogę żartować – poprawiła Agnes. – Jest, jak mówię. Przy stole w jadalni mogło zasiąść sześć osób i Agnes poinstruowała Marię, by ustawić po dwa talerze wzdłuż długich boków, pozostawiając końce stołu nienakryte. – Będzie wygodniej, gdy usiądziemy naprzeciwko siebie. Maria nakryła na pięć osób zamiast na cztery. Piąte nakrycie – zastawa, szklanka na wodę i kieliszek na wino – znalazło się u szczytu stołu, dla uczczenia pamięci Joeya. Agnes, która próbowała poradzić sobie ze stratą męża, nie chciała patrzeć na puste krzesło, ale też nie chciała sprawiać przykrości Marii, która miała dobre intencje. Przy zupie kartoflanej i sałatce ze szparagów rozmowa potoczyła się obiecująco – o ulubionych daniach z ziemniaków, pogodzie i Meksyku w czasie Bożego Narodzenia. Drogi Edom zaczął się w końcu rozwodzić nad kwestią trąb powietrznych, w szczególności interesowało go niesławne tornado z 1925 roku, które szalało w trzech stanach – Missouri, Illinois i Indianie. – Większość trąb powietrznych obejmuje swoim zasięgiem niespełna trzydzieści kilometrów – wyjaśnił. – Ale w tym przypad-
ku lej wędrował po ziemi przez ponad trzysta kilometrów! I był szeroki na półtora kilometra. Wszystko, co napotkał na swej drodze, rozbijał i miażdżył. Domy, fabryki, kościoły, szkoły – wszystko sprasowane. Murphysboro w Illinois zniknęło z powierzchni ziemi, zostało wymazane z mapy, setki zabitych tylko w tym jednym mieście. Maria zrobiła wielkie oczy, odłożyła sztućce i się przeżegnała. – Całkowicie zniszczyło cztery miasta, jakby uderzyła w nie bomba atomowa, częściowo zniszczyło sześć kolejnych, zburzyło tysiąc pięćset domów. Takie są właśnie domy – podkreślił ostatnie słowo. – Ten wir był czarny, wielki i odrażający, cały czas waliły w środku pioruny. Ludzie mówili, że słychać było ryk jakby stu grzmotów naraz. Maria przeżegnała się po raz drugi. – W trzech stanach zginęło sześciuset dziewięćdziesięciu pięciu ludzi. Wiatry były tak potężne, że niektóre ciała porywało na odległość dwóch kilometrów. Maria najwyraźniej żałowała, że nie ma przy sobie różańca. Palcami prawej dłoni przesuwała po kostkach lewej jak po paciorkach. – No cóż – odezwała się Agnes. – Dzięki Bogu, że w Kalifornii nie mamy trąb powietrznych. – Ale mamy zapory – zauważył Jacob, gestykulując widelcem. – Powódź w Johnstown, rok tysiąc osiemset osiemdziesiąty dziewiąty. No tak, Pensylwania, ale równie dobrze mogło to wydarzyć się tutaj. Niezła katastrofa, powiadam wam. Pękła zapora South Fork. Ściana wody wysoka na dwadzieścia metrów zniszczyła do szczętu całe miasto. Twoje tornado zabiło około siedmiuset osób, ale moja zapora spowodowała śmierć dwóch tysięcy dwustu dziewięciu. Dziewięćdziesiąt dziewięć rodzin zostało zmiecionych z powierzchni ziemi. Dziewięćdziesięcioro ośmioro dzieci straciło oboje rodziców. Maria przestała odmawiać różaniec na kostkach dłoni i łyknęła
wina. – Trzysta dziewięćdziesięcioro sześcioro spośród ofiar to dzieci poniżej dziesiątego roku życia – ciągnął Jacob. – Wykoleił się pociąg pasażerski, zginęło dwadzieścia osób. Inny pociąg, z cysternami, wypadł z szyn, a olej rozlał się na wodzie z zapory, zapalił się i wszyscy ludzie, którzy czepiali się różnych szczątków, zostali otoczeni przez ogień, bez możliwości ucieczki. Mieli do wyboru spalić się żywcem albo utonąć. – Podam deser – zaproponowała Agnes. Nad obfitymi porcjami ciasta czekoladowego i kawy Jacob opowiadał o eksplozji na francuskim frachtowcu wiozącym ładunek azotanu amonu, na nabrzeżu w mieście Teksas, w stanie Teksas, w 1947 roku. Zginęło pięćset siedemdziesięciu sześciu ludzi. Wykorzystując swą rolę gospodyni, Agnes zdołała skierować rozmowę na pokaz sztucznych ogni w święto Czwartego Lipca, a potem na reminiscencje z letnich wieczorów, kiedy to we czwórkę – ona, Joey, Edom i Jacob – grywali w karty, w bezika, kanastę, brydża, przy stole na podwórzu. Jacob i Edom w duecie stanowili bardzo trudnych przeciwników w każdej grze karcianej, gdyż ich pamięć do liczb była wyćwiczona latami praktyki – bezustannym gromadzeniem danych o katastrofach. Kiedy rozmowa zeszła na triki karciane i przepowiednie, Maria wyznała, że potrafi wróżyć ze zwykłej talii kart. Edom, któremu bardzo zależało na tym, by dowiedzieć się, kiedy wielka fala oceaniczna czy też asteroida położą kres jego istnieniu, przyniósł talię kart z komody w salonie. Kiedy Maria wyjaśniła, że czyta się tylko co trzecią kartę i że pełna ocena przyszłości wymaga czterech talii, Edom wrócił do pokoju po trzy pozostałe. – Przynieś cztery! – krzyknął za nim Jacob. – Żeby wszystkie były nowe! Zużywali mnóstwo kart, dlatego trzymali w domu pokaźny zapas talii wszelkiego rodzaju.
– Przepowiednia będzie lepsza, jak weźmie się świeże karty, nie sądzisz? – zwrócił się Jacob do Agnes. Jacob, mając nadzieję odkryć, który z wykolejonych pociągów czy eksplodująca fabryka rozmiotą jego szczątki po całej okolicy, odsunął talerzyk z deserem i potasował każdą talię z osobna, a potem wszystkie cztery razem. W końcu położył karty przed Marią. Nikomu jakoś nie przyszło do głowy, że wróżby to niezbyt odpowiednia rozrywka w tym domu i w tym czasie, gdy Agnes tak niedawno została boleśnie ugodzona przez los. Wiarę Agnes wspierała nadzieja. Zawsze wierzyła niezłomnie, że przyszłość maluje się w jasnych barwach, ale teraz bała się poddawać próbie dawny optymizm, nawet gdy chodziło o nieszkodliwą zabawę kartami. Jednak, jak w przypadku piątego nakrycia na stole, machnęła ręką. Gdy Jacob tasował, wyjęła Barty’ego z kołyski i wzięła w ramiona. Ze zdziwieniem i lekkim niepokojem przyjęła do wiadomości fakt, że to on będzie pierwszym adresatem wróżby. Maria obróciła się bokiem na krześle, wzięła kartę z samego wierzchu i położyła przed Bartym. As kier. Maria oświadczyła, że to bardzo dobra karta. Barty będzie miał szczęście w miłości. Odłożyła na bok dwie kolejne karty i odsłoniła trzecią. To też był as kier. – Hej, wyrośnie z niego prawdziwy Romeo! – zawołał Edom. Barty zagruchał i wypuścił przy okazji z ust banieczkę śliny. – Ta karta znaczyć, że jest miłość rodzinna i jest miłość od przyjaciół, nie tylko taka buzi–buzi – wyjaśniła Maria. Położyła przed chłopcem trzecią kartę. Asa kier, jak się okazało. – Jakie jest w tym wypadku prawdopodobieństwo? – zastanawiał się Jacob.
Choć as kier miał wyłącznie pozytywne znaczenie i jak utrzymywała Maria, wielokrotny wybór tej karty, zwłaszcza raz za razem, wróżył małemu tylko dobre rzeczy, Agnes poczuła na plecach dreszcz, jakby jej kręgi zamieniły się nagle w niespokojne palce. Następną kartą był czwarty as kier. Samotne serce pośrodku prostokątnego białego pola wzbudziło zdumienie i radość w obu braciach i Marii, Agnes jednak zareagowała przerażeniem. Starała się ukryć prawdziwe uczucia pod maską uśmiechu, cieniutkiego jak krawędź karty. Maria wyjaśniła swoją łamaną angielszczyzną, że cztery asy kier oznaczają, iż Barty nie tylko spotka właściwą kobietę i przeżyje romans godny poematu, nie tylko będzie całe życie obdarzony miłością rodziny i wielu przyjaciół, ale i niezliczonych ludzi, którzy nigdy go nawet nie spotkają. – Jak to możliwe? – spytał z grymasem niedowierzania Jacob. – To jest znaczyć, że Barty będzie któryś dzień muy sławny. Agnes pragnęła, by chłopiec był szczęśliwy. Nie dbała o sławę. Instynkt jej podpowiadał, że te dwie rzeczy, sława i szczęście, rzadko idą w parze. Jeszcze przed chwilą kołysała go delikatnie. Teraz przyciskała małego mocno do piersi. Piątą kartą był kolejny as. Agnes omal nie krzyknęła z wrażenia, gdyż przez chwilę wydawało jej się, że to znów kier, rzecz nieprawdopodobna przy czterech taliach. Był to jednak as karo. Maria wyjaśniła, że to też niezwykle pożądana karta, że Barty nigdy nie będzie biedny. Że gdy pojawia się po czterech asach kier, to jest to szczególnie znaczące. Szóstą kartą był następny as karo. Wszyscy patrzyli na kartę w milczeniu. Sześć asów z rzędu, jak dotąd w odpowiedniej kolejności. Agnes nie wiedziała, jak wyliczyć prawdopodobieństwo takiego
zdarzenia, zdawała sobie jednak sprawę, że jest niewiarygodnie małe. – To jest znaczyć, że on jeszcze lepiej niż nie być biedny, że nawet bogaty. Siódmą kartą z kolei był trzeci as karo. Maria odłożyła bez słowa komentarza dwie karty i wyciągnęła ósmą. To też był as karo. Maria znów się przeżegnała, ale w nieco innym duchu niż poprzednio, gdy Edom rozwodził się o tornado 1925 roku. Wtedy odpędzała zły los; teraz, z uśmiechem i pełnym zdumienia spojrzeniem, potwierdzała obecność łaski bożej, którą zgodnie z kartami tak hojnie obdarzony został Bartholomew. Chłopiec, jak wyjaśniła, będzie bogaty pod wieloma względami. Nie tylko majątkiem. Przypadnie mu też w udziale bogactwo talentu, ducha, intelektu. Odwagi i honoru. Zdrowego rozsądku, trafnego sądu i szczęścia. Każda matka byłaby zachwycona, słysząc, że jej dziecko czeka tak wspaniała przyszłość. Jednak te cudowne przepowiednie napełniały serce Agnes coraz bardziej przejmującym chłodem. Dziewiątą kartą był walet pik. Na jego widok uśmiech Marii nieco przygasł. Walety symbolizowały wrogów, wyjaśniła, zarówno tych jedynie fałszywych, jak i zdecydowanie złych. Walet kier oznaczał rywala w miłości albo kochanka, który zdradził; innymi słowy wroga, który głęboko rani serce. Walet karo to ktoś, kto spowoduje kłopoty finansowe. Walet trefl oznaczał kogoś, kto zrani słowem – rzuci oszczerstwo, w mowie albo piśmie, czy też skrytykuje złośliwie i niesprawiedliwie. Walet pik, właśnie odkryty, był najbardziej złowieszczą figurą spośród wszystkich czterech. Oznaczał wroga, który ucieknie się do przemocy. Z czupryną płowych włosów, zakręconym wąsem i zawadiackim
profilem, walet ten był uosobieniem waleta w najgorszym tego słowa znaczeniu. Teraz dziesiąta karta, już w śniadych dłoniach Marii. Nigdy przedtem znajomy symbol wytwórni kart nie wyglądał złowrogo, teraz jednak budził niekłamany lęk, wydawał się dziwny niczym rekwizyt voodoo albo sataniczny pentagram. Maria odwróciła dłoń z kartą i ukazał się drugi walet pik, uderzając sucho o blat stołu. Dwa walety pik, wyciągnięte jeden za drugim, nie oznaczały dwóch śmiertelnych wrogów, ale to, że wróg wywróżony pierwszą kartą będzie nadzwyczaj potężny, wyjątkowo niebezpieczny. Agnes wiedziała już, dlaczego ta zabawa budzi jej lęk, a nie radość. Jeśli wierzyło się w przepowiadane szczęście, to należało również wierzyć w złe wróżby. Mały Barty gaworzył z zadowoleniem w jej ramionach, nieświadomy faktu, że jego udziałem miała stać się epicka miłość, bajeczne bogactwo i przemoc. Był taki niewinny. Ten słodki chłopiec, czyste i nieskalane niemowlę, nie mógł mieć przecież żadnych wrogów na świecie. Agnes nie wierzyła też, by jej syn, odpowiednio wychowany, mógł na nich zasługiwać. To był nonsens, głupia zabawa. Chciała powstrzymać Marię przed odkryciem jedenastej karty, ale ciekawość była silniejsza od niepokoju. Kiedy ukazał się trzeci z kolei walet pik, Edom spytał Marię: – Jakiego wroga określają trzy takie figury z rzędu? Maria trwała przez chwilę ze wzrokiem wbitym w kartę, którą właśnie wyciągnęła. Nic nie mówiła, jakby zauroczona spojrzeniem oczu papierowego waleta. W końcu odparła: – Potwór. Ludzki potwór. Jacob odchrząknął nerwowo. – A co będzie w przypadku czterech waletów?
Powaga braci irytowała Agnes. Zdawało się, że biorą to wszystko poważnie, jakby chodziło o coś więcej niż tylko rozrywkę. Choć musiała przyznać, że i ona dała się w jakimś stopniu zauroczyć tym kartom. Przypisywanie im jakiejkolwiek wiarygodności otwierało drogę przekonaniu, że wróżby się spełnią. Prawdopodobieństwo tej sekwencji jedenastu kart musiało być jak miliony do jednego, co nadawało przepowiedniom pozory prawdy. Nie każdy jednak przypadek miał jakiekolwiek znaczenie. Wystarczy rzucić monetą milion razy, a z grubsza wyjdzie pół miliona razy orzeł i pół miliona razy reszka. Zdarzy się, że orzeł wypadnie trzydzieści razy, czterdzieści razy, sto razy z rzędu. Co wcale nie oznacza, że działa przeznaczenie albo że Bóg – który akurat postanowił być nie tylko tajemniczy, ale wręcz absolutnie niepojęty – za pośrednictwem monety ostrzega przed zagładą; znaczy to ni mniej, ni więcej, że prawdopodobieństwo sprawdza się jedynie przy nieskończenie długiej sekwencji zdarzeń, a anomalie występujące w krótkim okresie mogą przemawiać tylko do ludzi łatwowiernych. A jeśli cztery razy z rzędu wyciąga się z talii cztery walety? W końcu Maria odpowiedziała na pytanie Jacoba szeptem, czyniąc kolejny znak krzyża: – Nigdy nie widziała cztery. Nigdy nie widziała nawet trzy. Ale cztery… to jest być sam diabeł. Owa deklaracja została potraktowana przez braci poważnie, jakby diabeł często spacerował po ulicach Bright Beach i od czasu do czasu porywał małe dzieci z ramion matek, by spożyć je z musztardą. Nawet Agnes była na tyle zaniepokojona, by zauważyć: – Dosyć. To przestaje być zabawne. Maria, jak na zawołanie, odsunęła stos kart i wlepiła wzrok w dłonie, jakby zamierzała szorować je przez długi czas pod strumie-
niem gorącej wody. – Nie – powiedziała niespodziewanie Agnes, otrząsając się z irracjonalnego strachu. – To absurd. Przecież to tylko karty. Poza tym wszyscy jesteśmy ciekawi. – Nie – ostrzegła Maria. – Nie muszę tego oglądać – przyznał Edom. – Ani ja – zawtórował Jacob. Agnes przysunęła do siebie stos kart. Odrzuciła dwie kolejne, tak jak robiła to Maria, i odwróciła trzecią. Ukazał się ostatni walet pik. Choć poczuła na kręgosłupie prąd lęku, uśmiechnęła się do karty. Była zdecydowana rozproszyć ponury nastrój. – Nie wydaje mi się aż tak groźny. – Podsunęła kartę dziecku. – Czy boisz się go, Barty? Bartholomew od dawna umiał skupić na czymś wzrok, potrafił to o wiele szybciej niż większość dzieci. Był już zadziwiająco zaangażowany w otaczający go świat. Teraz popatrzył z uwagą na kartę, oblizał wargi, uśmiechnął się i powiedział: – Ga. Po czym, przy skrzekliwym akompaniamencie swej pupy, zabrudził pieluszkę. Wszyscy z wyjątkiem Marii wybuchnęli śmiechem. Rzucając kartę na stół, Agnes zauważyła: – Barty jakoś nie przejął się tym diabłem. Maria zebrała cztery walety i podarła na trzy kawałki. Potem schowała dwanaście kartoników do kieszeni na swej piersi. – Kupię dla was nowe karty, ale nigdy już nie mieć tych.
32 Pieniądze za zmarłych. Rozkładające się ciało ukochanej żony i nienarodzonego dziecka przemienione w fortunę mogłoby zawstydzić alchemików śniących o przemianie ołowiu w złoto. We wtorek, niespełna dwadzieścia cztery godziny po pogrzebie Naomi, Knacker, Hisscus i Nork – przedstawiciele stanu i okręgu – odbyli wstępną konferencję z adwokatem Juniora i prawnikiem reprezentującym pogrążony w smutku klan Hackachaków. Tak jak przedtem, eleganckie trio było nastawione pojednawczo, pełne współczucia i gotowe do wszelkich ustępstw, by zapobiec wniesieniu oskarżenia o nieumyślne spowodowanie śmierci. Prawdę powiedziawszy, prawnicy reprezentujący interesy powodów odnosili wrażenie, że Nork, Hisscus i Knacker wykazują przesadną gotowość do zawarcia porozumienia, dlatego też potraktowali trójkę oponentów z dużą dozą podejrzliwości. Ma się rozumieć, stan nie zamierzał odrzucać oskarżenia o nieumyślne spowodowanie śmierci pięknej młodej kobiety i jej nienarodzonego dziecka, lecz zapał jego przedstawicieli, by negocjować na tak wczesnym etapie, dawał do myślenia. Adwokat Juniora – Simon Magusson – nalegał na ujawnienie dokumentów dotyczących konserwacji wieży obserwacyjnej, a także wszelkich budynków i urządzeń służby leśnej, za które stan i okręg były prawnie odpowiedzialne. Gdyby doszło do rozprawy, informacje te i tak zostałyby udostępnione podczas normalnej procedury poprzedzającej otwarcie przewodu sądowego, gdyż zarówno dzienniki konserwacji, jak i zalecenia kontrolne nie były objęte tajemnicą. Hisscus, Knacker i Nork zgodzili się dostarczyć wszystko, czego zażądano. Tymczasem, gdy prawnicy spotkali się we wtorek po południu, przebywający na zwolnieniu lekarskim Junior zadzwonił do ślusarza, by zlecić wymianę zamków w swoim domu. Vanadium, jako policjant, miał dostęp do narzędzi, które mogły rozbroić nowy za-
mek z taką samą łatwością jak stary. Dlatego Junior zamontował po wewnętrznej stronie frontowych i tylnych drzwi zasuwy, których nie dało się sforsować z zewnątrz. Zapłacił ślusarzowi gotówką, w tym dwiema dziesięciocentówkami i piątką, które Vanadium zostawił mu na stoliku nocnym. W środę, z wielkim pośpiechem, który potwierdzał chęć jak najszybszego załatwienia sprawy, władze stanowe dostarczyły dokumenty dotyczące wieży obserwacyjnej. Przez pięć lat znaczną część środków przeznaczonych na konserwację biurokraci przekazywali na inne cele. Przez trzy kolejne lata konserwator odpowiedzialny za budowlę sporządzał coroczny raport, prosząc w trybie przyspieszonym o środki na jej generalną przebudowę; trzeci z tych dokumentów, przedłożony jedenaście miesięcy przed upadkiem Naomi, był sformułowany w bardzo ostrym tonie i opatrzony adnotacją „Pilne”. Junior, zapoznając się w wykładanym mahoniem gabinecie Simona Magussona z treścią dokumentów, nie krył oburzenia. – Ja też mogłem zginąć. – To cud, że obydwoje nie wypadliście przez tę balustradę – przyznał adwokat. Magusson był małym człowiekiem za ogromnym biurkiem. Miał nieproporcjonalnie dużą głowę i uszy wielkości dwóch srebrnych dolarówek. Jego wielkie wypukłe oczy, przenikliwe i rozpalone ambicją, świadczyły o wiecznym nienasyceniu. Bulwiasty nos zadarty na czubku, górna warga długa jak u orangutana, wreszcie wąskie i zacięte usta dopełniały wizerunku, który wzbudziłby odrazę każdej kobiety niepozbawionej oczu; lecz jeśli ktoś potrzebował adwokata rozgniewanego na świat za przekleństwo brzydoty i zdolnego przekształcić ów gniew w energię i zażartość pitbula na sali sądowej, i umiejącego za sprawą swego nieszczęsnego wyglądu zyskać sympatię sędziów przysięgłych, to Simon Magusson był niezastąpiony. – Nie chodzi tylko o balustradę – powiedział Junior, z coraz
większą złością kartkując orzeczenie. – Schody też są niebezpieczne. – Cudowne, prawda? – Jedna z czterech nóg wieży, w miejscu złączenia z betonowym podłożem, jest poważnie uszkodzona… – Wspaniale. – …i konstrukcja mocująca tarasu obserwacyjnego też nie jest stabilna. Cała wieża mogła na nas runąć! Z przeciwnej strony szerokiego jak szosa biurka dobiegł skrzekliwy chichot małego diabełka, co w przypadku Magussona oznaczało śmiech. – Nawet nie zadali sobie trudu, by ustawić tablicę z ostrzeżeniem. Wręcz przeciwnie, zachęcali turystów, by podziwiali widok z wieży. – Mogłem zginąć – powtórzył Junior Cain, tak przerażony świadomością tego faktu, że poczuł, jak wnętrzności ściska mu lodowata ręka. Stracił czucie w dłoniach i stopach. – Zapowiada się ugoda na dużą skalę – zauważył obiecująco adwokat. – I to nie koniec dobrych wiadomości. Władze okręgowe i stanowe zgodziły się zamknąć sprawę Naomi. Zostało oficjalnie potwierdzone, że był to wypadek. Junior odzyskał czucie w kończynach. – Dopóki sprawa była otwarta, a pan był jedynym podejrzanym, nie mogli negocjować z panem pozasądowej ugody. Ale bali się, że jeśli niczego panu nie udowodnią, to znajdą się w jeszcze gorszej sytuacji, gdy dojdzie do sprawy o nieumyślne spowodowanie śmierci. – Dlaczego? – Przede wszystkim sędziowie przysięgli mogliby dojść do wniosku, że władze nigdy pana nie posądzały, jedynie próbowały wrobić w morderstwo, by ukryć niedociągnięcia przy konserwacji
wieży. Większość policjantów uważa, że jest pan niewinny. – Naprawdę? To pocieszające – przyznał szczerze Junior. – Gratuluję, panie Cain. Miał pan dużo szczęścia. Choć twarz Magussona była tak niepokojąca, że Junior starał się na nią nie patrzeć, a wyłupiaste oczy adwokata spoglądały z taką chciwością i zawziętością, że mogłyby przyprawić o koszmary senne, Junior przeniósł wzrok ze swych zdrętwiałych dłoni na oblicze prawnika. – Szczęście? Straciłem żonę. I nienarodzone dziecko. – A teraz zostanie pan sowicie wynagrodzony za tę stratę. Mała ropucha o wielkich oczach uśmiechnęła się złośliwie po drugiej stronie pretensjonalnego biurka. Orzeczenie w sprawie wieży kazało pomyśleć Juniorowi o własnej śmiertelności; poczuł nagle strach, ból, żal. Kiedy się odezwał, jego głos drżał z urazy: – Przecież pan wie, panie Magusson, że to był wypadek. Wierzy mi pan? Gdyż nie wyobrażam sobie… nie wiem, jak mógłbym współpracować z kimś, kto jest zdolny… Kurduplowaty adwokat tak bardzo nie pasował do umeblowania w swoim gabinecie, że wyglądał niczym robal usadowiony na gigantycznym skórzanym fotelu dyrektorskim jak na wielkiej rosiczce gotowej połknąć go na śniadanie. Milczał przed udzieleniem odpowiedzi na tyle długo, by wydała się w końcu zbędna. Jednak odpowiedział: – Prawnik, czy to od spraw kryminalnych, czy też cywilnych, jest jak aktor, panie Cain. Musi wierzyć głęboko w swą rolę, w prawdę swego wizerunku, jeśli chce być wiarygodny. Zawsze wierzę w niewinność moich klientów, by uzyskać dla nich jak najlepszą ugodę. Junior chciał dla zasady zrezygnować z usług wąskoustego trolla, i to bezzwłocznie. Podejrzewał, że Magusson nigdy nie miał żadnego klienta z wyjątkiem samego siebie. Kierowała nim perspektywa sowitych honorariów, nie sprawiedliwość.
W tym momencie adwokat zauważył: – Nie powinien już pan doznawać przykrości ze strony detektywa Vanadiuma. Junior był zaskoczony. – Zna go pan? – Wszyscy znają Vanadiuma. To krzyżowiec, samozwańczy obrońca prawdy, sprawiedliwości i amerykańskiej tradycji. Święty pomyleniec, jeśli pan woli. Wraz z zamknięciem sprawy nie ma prawa pana nachodzić. – Nie sądzę, by się tym przejmował – zauważył niespokojnie Junior. – No cóż, jeśli znów da się panu we znaki, proszę mnie zawiadomić. – Dlaczego nie odbiorą mu odznaki policyjnej? – zastanawiał się Junior. – Jest nieobliczalny, zachowuje się nieprofesjonalnie. – Odnosi sukcesy. Rozwiązuje większość przydzielonych mu spraw. Junior pomyślał, że inni policjanci muszą uważać Vanadiuma za tykającą bombę, odszczepieńca, wyrzutka. Być może, prawda była inna – a jeśli tak, jeśli Vanadium cieszył się poważaniem wśród kolegów, to był o wiele groźniejszy, niż Junior przypuszczał. – Mam założyć mu kolczatkę, jeśli znów będzie panu dokuczał, panie Cain? Junior nie mógł sobie przypomnieć, z jakiego powodu zamierzał zwolnić adwokata. Pomimo swych wad był niezwykle kompetentny. – Jutro, jeszcze przed końcem dnia, spodziewam się oferty, która zostanie panu przedłożona pod rozwagę – poinformował adwokat. We czwartek, późnym wieczorem, po dziewięciogodzinnej sesji z Hisscusem, Norkiem i Knackerem, Magusson – negocjując w
porozumieniu z przedstawicielem Hackachaków – rzeczywiście osiągnął przyzwoite warunki. Kaitlin Hackachak miała otrzymać odszkodowanie w wysokości dwustu pięćdziesięciu tysięcy dolarów. Sheena i Rudy mieli otrzymać dziewięćset tysięcy dolarów jako rekompensatę za wszelkie cierpienia i straty moralne; suma ta umożliwiała im długą terapię w Las Vegas. Junior miał dostać cztery miliony dwieście pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Honorarium Magussona wynosiło dwadzieścia procent – Juniorowi zostawało trzy miliony czterysta tysięcy dolarów. Wypłaty na rzecz powodów były wolne od podatku. — W piątek rano Junior zrezygnował z posady rehabilitanta w szpitalu. Spodziewał się żyć wygodnie do końca swych dni dzięki procentom, gdyż nie miał dużych wymagań. Ciesząc się bezchmurnym i cieplejszym niż zwykle dniem, ruszył w stukilometrową podróż na północ, przez połacie iglastych krzewów, które maszerowały w dół stromych wzgórz ku pięknemu wybrzeżu. Przez cały czas patrzył w lusterko wsteczne. Nikt za nim nie jechał. Zatrzymał się na lunch w restauracji, z której okien rozciągał się wspaniały widok na Pacyfik w obramowaniu masywnych sosen. Kelnerka była miłą dziewczyną. Flirtowała z nim, a on wiedział, że mógłby ją mieć, gdyby zechciał. Owszem, miał ochotę, ale intuicja nakazywała mu powściągliwość. Nie widział Thomasa Vanadiuma od poniedziałku, od spotkania na cmentarzu. Detektyw ze swej strony też nie bawił się w żadne sztuczki, ostatnią była ta z centami na nocnym stoliku. Niemal cztery dni bez towarzystwa dokuczliwego policjanta. W przypadku jednak Vanadiuma Junior nauczył się już przezorności. Nie mając nic do roboty, nie spieszył się z jedzeniem. Rozpierało go coraz silniejsze poczucie wolności, równie podniecające jak seks.
Życie jest zbyt krótkie, by marnować je na pracę, gdy dzięki posiadanym środkom można zmienić je w nieustające wakacje. Nim wrócił do Spruce Hills, zapadła noc. Perłowy, nabierający krągłości księżyc płynął nad miastem, które mieniło się tajemniczym blaskiem spomiędzy nieprzebranej gęstwiny drzew, połyskując i migocząc nie jak zwykła ludzka osada, lecz kraina marzeń, gdzie liczne tabory cygańskie zbierają się wokół kaganków i ognisk. Na początku tygodnia Junior odszukał nazwisko Vanadiuma w książce telefonicznej. Podejrzewał, że numer będzie zastrzeżony, okazało się jednak, że nie. Bardziej zależało mu na adresie, który też znalazł. Teraz ośmielił się odszukać lokum detektywa. Jego mieszkanie niczym się nie wyróżniało w schludnej okolicy skromnych domków – jednopoziomowe prostokątne pudełko o nieokreślonej architekturze. Biały aluminiowy siding z zielonymi okiennicami. Przy domu garaż na dwa wozy. Wzdłuż ulicy rosły bezlistne o tej porze czarne dęby. Ich wygięte konary wyciągały się ku księżycowi jak szpony. Wielkie drzewa na posesji detektywa też były nagie i nie zasłaniały domu. Na tyłach panowały ciemności, ale dwa okna od frontu świeciły przytulnym blaskiem. Junior nie zwolnił obok domu, tylko objechał sąsiednie uliczki i ponownie go minął. Nie wiedział, czego szuka. Czuł się podbudowany faktem, że to on bawi się w obserwację. Niespełna piętnaście minut później zasiadł w swoim mieszkaniu przy kuchennym stole z książką telefoniczną w dłoni. Zawierała nie tylko numery abonentów ze Spruce Hills, ale z całego okręgu, jakieś siedemdziesiąt albo osiemdziesiąt tysięcy. Na każdej stronie widniały cztery kolumny nazwisk i numerów, większość wraz z adresami. Kolumna składała się na ogół ze stu nazwisk, łącznie czterysta na stronie.
Posługując się linijką, przesuwał wzrokiem w dół każdej kolumny. Szukał imienia Bartholomew. Zdążył już sprawdzić, czy ktoś w okręgu ma takie nazwisko; w tej książce nie znalazł. Niektórzy abonenci mieli tylko inicjały. Ilekroć natrafiał na literę B, stawiał obok niej czerwony znak flamastrem. Większość pewnie oznaczała Boba albo Billa. W kilku przypadkach Bradleya czy Bernarda. Barbarę czy Brendę. W końcu, po przejrzeniu całej książki, gdyby niczego nie znalazł, zamierzał dzwonić pod każdy z zaznaczonych numerów i prosić o Bartholomew. Kilkaset telefonów, jak amen w pacierzu. I to wiele zamiejscowych, ale było go na to stać. Przeglądał za jednym razem pięć stron, potem zaczynała boleć go głowa. Odbywał dwie takie sesje dziennie, poczynając od minionego wtorku. Cztery tysiące pozycji każdego dnia. Miał tego wieczoru zaliczyć łącznie szesnaście tysięcy. Była to nużąca praca, która w dodatku mogła okazać się bezowocna. Musiał jednak od czegoś zacząć, a książka telefoniczna wydawała się najbardziej logicznym punktem wyjścia. Bartholomew mógł być nastolatkiem mieszkającym z rodzicami albo dorosłym na utrzymaniu rodziny; w takim wypadku nie zostałby ujawniony podczas tych poszukiwań, gdyż numer nie widniałby pod jego nazwiskiem. A może facet nie znosił swego imienia i nigdy się nim nie posługiwał, pomijając sytuacje urzędowe. Może używał tylko drugiego imienia. Gdyby z książką telefoniczną nic nie wyszło, Junior zamierzał w następnej kolejności zajrzeć do urzędu stanu cywilnego, by sprawdzić listę osób urodzonych w okręgu, nawet do początku wieku, gdyby zaszła taka potrzeba. Bartholomew nie musiał oczywiście urodzić się w tym okręgu, mógł się tu przeprowadzić jako dziecko albo dorosły. Gdyby posiadał jakąś nieruchomość, byłoby to odnotowane w księgach notarialnych. Tak czy owak, jeśli spełniał swój obywatelski obowiązek co dwa lata, jego nazwisko widniało na liście wyborców.
Junior nie miał już pracy, miał jednak misję do spełnienia. — W sobotę i niedzielę, między sesjami z książką telefoniczną, krążył po okolicy. Urządzał sobie przejażdżki samochodem, sprawdzając przy okazji, czy obłąkany policjant już go nie śledzi. Najwyraźniej Simon Magusson miał rację: sprawa została zamknięta. Jako pogrążony w smutku wdowiec, zgodnie z powszechnymi oczekiwaniami, Junior spędzał wieczory samotnie. W niedzielę, od chwili wyjścia ze szpitala, minęła mu ósma noc bez towarzystwa. Był młodym, sprawnym mężczyzną, cieszącym się powodzeniem u kobiet, a życie jest krótkie. Biedna Naomi, której urocza twarz i pełne przerażenia oczy wciąż tkwiły w jego pamięci, bezustannie przypominała, jak niespodziewanie może nadejść koniec. Nikt nie miał gwarancji jutra. Carpe diem. Chwytaj dzień. Caesar Zedd radził dzień nie tylko chwytać, ale wręcz pożerać. Przeżuwać, karmić się dniem, połykać go jednym kęsem. Powiadał: Biesiaduj, traktuj życie jak smakosz i żarłok, gdyż ten, kto praktykuje wstrzemięźliwość, nie będzie mógł karmić się zbawiennymi wspomnieniami, kiedy nastanie czas nieuniknionego głodu. Nim nadszedł niedzielny wieczór, połączone działanie przeróżnych czynników – głębokie oddanie filozofii Zedda, niebezpiecznie podniesiony poziom testosteronu, nuda, chęć bycia człowiekiem czynu – zrobiło swoje. Junior spryskał się za uszami wodą kolońską i ruszył na podryw. Krótko po zachodzie słońca, z pojedynczą czerwoną różą i butelką merlota w dłoni, udał się do mieszkania Victorii Bressler. Zadzwonił przed wyjściem, by się upewnić, że wybranka jest w domu. Nie pracowała w weekendy; mogła jednak wyjść gdzieś wieczorem. Kiedy się odezwała, rozpoznał jej uwodzicielski głos i mruknął tylko: „Pomyłka”.
Jak zawsze romantyczny, chciał zrobić jej niespodziankę. Voilà! Kwiaty, wino i moi. Od chwili nawiązania elektryzującej więzi w szpitalu tęskniła za nim; nie mogła jednak spodziewać się wizyty tak szybko, może dopiero za kilka tygodni. Chciał zobaczyć jej twarz rozjaśnioną zadowoleniem. W ciągu minionego tygodnia dowiedział się o pielęgniarce wszystkiego, czego tylko zdołał. Trzydziestolatka, rozwiedziona, bezdzietna. Mieszka samotnie. Był zaskoczony jej wiekiem. Nie wyglądała na tyle lat. Tak czy owak, była nadzwyczaj atrakcyjna. Oczarowany bezbronnością młodych kobiet, Junior nigdy nie sypiał ze starszymi. Ta perspektywa go zaintrygowała. Przypuszczał, że Victoria ma w swym repertuarze numery, o których młode kobiety, z racji niedoświadczenia, nawet nie śniły. Już sobie wyobrażał, jak mile będzie Victoria zaskoczona awansami dwudziestotrzyletniego byczka. Zaskoczona i wdzięczna. Zrobiło mu się nagle z podniecenia zbyt ciasno za kierownicą wozu. Mimo ponagleń żądzy pojechał do Victorii okrężną drogą i dwukrotnie zawracał, by wypatrzyć ewentualnego prześladowcę. Jeśli ktoś go śledził, to chyba tylko niewidzialny człowiek w samochodzie widmie. Zawsze przezorny, nawet gdy chwytał dzień – w tym wypadku noc – zaparkował niedaleko celu swej podróży, na jednej z równoległych ulic. Ostatnie trzy przecznice pokonał piechotą. Styczniowe powietrze było rześkie, przesiąknięte zapachem wiecznie zielonej roślinności i lekko słonawą wonią odległego morza. Dziwnie żółty księżyc patrzył groźnie jak złośliwe oko, przyglądając mu się zza kłębowiska brudnych chmur. Victoria mieszkała na północno–wschodnim krańcu Spruce Hills, gdzie ulice przechodziły w polne drogi. Domy wyglądały tu bardziej swojsko, wzniesiono je na większych i mniej zadbanych posesjach niż te bliżej centrum miasta, stały też dalej od ulicy.
Wkrótce chodnik zamienił się w żwirowe pobocze drogi. Junior nie spotkał żadnego przechodnia, nie minął go też ani jeden samochód. Na tym krańcu miasta ulice nie tonęły w blasku latarń. Jedynym źródłem słabego światła był księżyc i Junior nie bał się, że może zostać rozpoznany przez kogoś, kto akurat wyjrzy przez okno. Gdyby nie był dyskretny, gdyby zaczęły krążyć plotki o panu Cainie i seksownej pielęgniarce, Vanadium znów zająłby się tą sprawą, nawet jeśli była już zamknięta. Policjant był nienormalny, pełen nienawiści, wiedziony przez nieznane nikomu, wewnętrzne demony. Choć przełożeni studzili w tej chwili jego zapał, mała plotka niedwuznacznej natury stanowiłaby dla niego wystarczający powód, by znów ruszyć na łowy, oczywiście na własną rękę. Victoria mieszkała w wąskim jednopiętrowym drewnianym domu ze stromym dachem. Dwa przesadnie duże dymniki wysuwały się ponad gankiem. Budynek bardziej pasował do szeregowców w dzielnicy robotniczej jakiegoś wschodniego miasta. Okna frontowe na parterze złocił blask lampy. Usiądą z Victorią na sofie w salonie i popijając wino, będą się poznawać nawzajem. Może ona zaproponuje, by nazywał ją Vicky, a on poprosi, by mówiła doń Eenie – Naomi nadała mu pieszczotliwie to imię, gdy powiedział, że nie znosi Enocha. I już po chwili będą się całować jak dwa szalone dzieciaki. Junior rozbierze ją na kanapie, zacznie pieścić jej gładkie, uległe ciało, skórę, która w blasku lampy nabierze barwy masła, a potem zaprowadzi, nagą, do ciemnej sypialni na piętrze. Unikając żwirowego podjazdu, by nie porysować świeżo wypolerowanych butów, zbliżył się do domu od strony trawnika, pod muskającymi księżycowy blask konarami potężnej sosny, całkiem nieużytecznej w Boże Narodzenie przez swą wielkość, która upodabniała ją do majestatycznego dębu. Nie wykluczał, że Victoria ma akurat gościa. Może krewnego albo koleżankę. Na pewno nie kochanka. Wiedziała, kto jest jej
mężczyzną. Nie zadawałaby się z żadnym innym, czekając na Juniora – by mu ulec i spełnić ów akt, który zaczął się przed dziesięcioma dniami w szpitalu, od łyżeczki i lodu. Gdyby kogoś przyjmowała, to na podjeździe z całą pewnością stałby samochód. Junior rozważał, czy nie przekraść się cicho na tyły domu i zajrzeć w okna, by się upewnić, że jest sama, a potem dopiero zapukać do drzwi. Jeśli Victoria go jednak zauważy, nie byłoby już mowy o wspaniałej niespodziance. Nic w życiu nie jest wolne od ryzyka, wahał się więc przez krótką chwilę na schodach ganku, potem wszedł na górę i zapukał. W środku grała muzyka. Szybki numer. Może swing. Nie mógł rozpoznać melodii. Kiedy miał już zapukać ponownie, drzwi uchyliły się do środka i Victoria, przy wtórze radosnego głosu Sinatry, zaczęła: – Jesteś wcześnie, nie słyszałam samochodu… Urwała w połowie zdania, kiedy otworzyła drzwi do końca i zobaczyła, kto przed nią stoi. Wyglądała na zaskoczoną, ale jej twarz nie przypominała oblicza, jakie Junior wymalował na sztalugach swej wyobraźni. To zaskoczenie nie miało w sobie cienia radości. Stała przez moment nieruchomo, ze zmarszczonym czołem. Wtedy Junior uświadomił sobie, że to stłumiony wyraz pożądania. Ubrana w czarne spodnie i obcisły sweterek w kolorze zielonego jabłka, Victoria Bressler uosabiała w pełni cielesną obietnicę, jakiej domyślał się pod luźnym uniformem pielęgniarki. Wycięty pod szyją pulower sugerował cudowną głębię między piersiami, choć widać było jedynie smakowitą odrobinę; jej piękno nie miało w sobie nic zgrzebnego. – Czego chcesz? – spytała. Głos miała płaski i nieco twardy. Ktoś inny mógłby wziąć to za oznakę dezaprobaty, zniecierpliwienia, nawet stłumionego gniewu, ale Junior wiedział, że ona się tylko droczy. Jej zmysł perwersyjnej gry był wręcz cudowny. Taka diabelskość w tych migotliwych
błękitnych oczach, taka zuchwałość! Wyciągnął dłoń z czerwoną różą. – Dla ciebie. Nie oznacza to wcale, że może się z tobą równać. Żaden kwiat ci nie dorównuje. Wciąż udając oburzenie, Victoria nie wyciągnęła dłoni po różę. – Za kogo mnie masz? – Za kogoś wyjątkowego – odparł, nadzwyczaj zadowolony, że przeczytał tyle książek o sztuce uwodzenia i wie dokładnie, co mówić. Krzywiąc się, oświadczyła: – Opowiedziałam policji o twoich obrzydliwych popisach z łyżeczką. Junior znów wyciągnął rękę z różą i wciskając ją dla niepoznaki w dłoń Victorii, zamachnął się butelką wina. Uderzył kobietę w sam środek czoła dokładnie w chwili, gdy śpiew Sinatry ucichł.
33 Kościół pod wezwaniem Matki Bożej, cichy i pogodny nocą, skromny rozmiarami, bez żebrowanego sklepienia, wielkich kolumn i przepastnej nawy, wstrzemięźliwy w ozdobach, był Marii Elenie Gonzalez bliski – i kojący – jak własny dom. Bóg jest wszędzie na świecie, ale tu odczuwała Jego obecność szczególnie. Maria czuła się szczęśliwsza z chwilą przekroczenia progu tego kościoła. Msza dziękczynna właśnie dobiegła końca i wierni już się rozeszli. Kapłan i ministranci też zniknęli. Maria poprawiła szpilkę, która przytrzymywała jej koronkową mantylę, i przeszła z przedsionka do nawy. Zanurzyła dwa palce w marmurowej misie ze święconą wodą i przeżegnała się. Powietrze przepełniała woń kadzidła oraz wosku cytrynowego, którym polerowano drewniane ławki. Miękkie światło reflektora padało na krucyfiks z figurą naturalnej wielkości. Poza tym paliły się tylko małe lampki nad stacjami krzyżowymi zawieszonymi wzdłuż bocznych ścian kościoła i świeczki w rubinowych pojemnikach na ołtarzyku wotywnym. Maria ruszyła środkowym przejściem, uklękła na chwilę przy barierce prezbiterium, wstała i podeszła do ołtarzyka wotywnego. Stać ją było tylko na świeczki po dwadzieścia pięć centów, ale za każdą zapłaciła pięćdziesiąt, wsuwając do skarbonki pięć banknotów jednodolarowych i dwie monety ćwierćdolarowe. Zapaliła jedenaście świec, wszystkie bez wyjątku w intencji Bartholomew Lampiona, i wyjęła z kieszeni zniszczone karty. Cztery walety pikowe. W piątek wieczorem podarła je i od tamtej pory nie rozstawała się z dwunastoma małymi kartonikami, czekając na ten spokojny niedzielny wieczór. Jej wiara we wróżby i dziwaczny rytuał, któremu miała się właśnie poświęcić, nie cieszyły się aprobatą Kościoła. Taki mistycyzm był właściwie uznany za grzech, odstępstwo od wiary i jej
wypaczenie. Maria jednak nie miała wewnętrznych oporów, łącząc katolicyzm z okultyzmem, w jakim została wychowana. Tam gdzie mieszkała, w Hermosillo, odgrywał on w duchowym życiu rodziny bardzo ważną rolę. Kościół karmił duszę, okultyzm zaś wyobraźnię. W Meksyku, gdzie człowiek miał niewiele powodów do radości, a nadzieja na lepsze życie była znikoma, należało karmić zarówno duszę, jak i wyobraźnię, jeśli chciało się uczynić świat znośnym. Modląc się do Matki Bożej, Maria przysunęła kawałek karty do jasnego płomienia pierwszej świecy. Kiedy się zapalił, wrzuciła go do misy wotywnej i wpatrzona w ogień powiedziała głośno: „Dla Piotra” – najważniejszego spośród dwunastu apostołów. Powtórzyła ten rytuał jeszcze jedenaście razy – „Dla Andrzeja, Jakuba, Jana…” – patrząc często przez ramię w stronę nawy, by się upewnić, że nie jest obserwowana. Zapaliła jedenaście świeczek dla jedenastu apostołów, pomijając dwunastego, zdrajcę Judasza. Dlatego, po spaleniu kartoników, został jej jeden kawałek. Powinna wrócić do pierwszej świecy i poświęcić ten ostatni kawałek Piotrowi, jednak powierzyła go najmniej znanemu z apostołów, gdyż była pewna, że jego postać ma w tym wypadku szczególne znaczenie. Wierzyła, że po zniszczeniu wszystkich dwunastu kawałków Bartholomew uwolni się od przekleństwa: groźby nieznanego, okrutnego wroga symbolizowanego przez cztery walety. Gdzieś w świecie istniał człowiek, który pewnego dnia by Barty’ego zabił, ale teraz wędrówka przez życie miała zaprowadzić go gdzie indziej. Na barkach jedenastu apostołów spoczęła odpowiedzialność za uwolnienie chłopca od klątwy. Wiara Marii w skuteczność rytuału nie była może tak silna jak wiara religijna, ale niewiele słabsza. Kiedy ostatni fragment karty zamieniał się w popiół, czuła, że z jej serca spada ogromny ciężar. Kilka minut później wyszła z kościoła przekonana, że walet pik
– ludzki potwór czy sam diabeł – nigdy nie skrzyżuje swych dróg z Bartholomew Lampionem.
34 Runęła na podłogę, gwałtownie i ciężko, z głuchym łomotem, pozbawiona wdzięku, który jednak powrócił do jej bezwładnego ciała. Victoria Bressler leżała na podłodze małego przedpokoju – lewa ręka ponad głową, wnętrzem dłoni do góry, jakby machała na sufit, prawa ręka na ciele, dłoń zamknięta na lewej piersi. Jedna noga wyprostowana, druga lekko zgięta w kolanie. Gdyby Victoria była naga i leżała na zmiętym prześcieradle, jesiennych liściach czy zielonej łące, stanowiłaby wymarzony model do rozkładówki „Playboya”. Junior był mniej zaskoczony swym niespodziewanym atakiem niż wytrzymałością butelki. Uważał się w końcu za nowego człowieka, którym został w chwili podjęcia decyzji na wieży obserwacyjnej, za człowieka czynu, robiącego tylko to, co konieczne. Ale butelka była ze szkła, a on uderzył mocno, z trzaskiem, z jakim kula bilardowa uderza w bandę, może nawet na tyle mocno, by kobietę zabić, a jednak butelka merlota nadal czekała na opróżnienie. Wszedł do środka, zamknął cicho drzwi i obejrzał dokładnie flaszkę. Szkło było grube, zwłaszcza u dołu, gdzie na dużym i głęboko wklęsłym dnie zbierał się osad. To pewnie tłumaczyło jej wytrzymałość. Najwidoczniej uderzył kobietę dolną częścią butelki, najbardziej odporną na wstrząs. Różowy ślad pośrodku czoła Victorii znaczył miejsce uderzenia. Niebawem miał zmienić się w brzydki siniec. Czaszka nie wydawała się wgnieciona. Victoria, odznaczająca się tak twardością serca, jak i głowy, nie odniosła poważnych obrażeń, tylko straciła świadomość. Z salonu dobiegał głos Sinatry. It Was a Very Good Year. Na pierwszy rzut oka pielęgniarka była w domu sama, ale Junior, przekrzykując muzykę, zawołał:
– Halo? Jest tu kto? Choć nikt mu nie odpowiedział, szybko spenetrował niewielki dom. W kącie salonu stała lampka z jedwabnym, obszytym frędzlami kloszem, która rozpościerała wokół pierzaste skrzydła złotego światła. Na stoliku do kawy stały trzy ozdobne lampki oliwne z dmuchanego szkła, migocząc płomieniami. W kuchni dobywała się z piekarnika smakowita woń. Na płycie piecyka grzał się na małym ogniu duży garnek, obok czekał już przygotowany makaron. Jadalnia. Dwa nakrycia na końcu stołu. Kieliszki do wina. Dwa ozdobne cynowe świeczniki, świeczki jeszcze niezapalone. Junior miał już pełen obraz sytuacji. Dokładny niczym fotografia. Victoria miała romans, a w szpitalu go tylko prowokowała. Była jedną z tych kobiet, które lubią podniecać mężczyzn i zostawiać ich na łasce niezaspokojonego pożądania. Była obłudną dziwką. Najpierw go podrywała, a potem uciekła i plotkowała o nim, jakby to on wszystko zaczął. Gorzej – żeby poczuć się kimś ważnym, przekazała policji swoją wypaczoną i podkolorowaną wersję. Mała łazienka na dole. Dwie sypialnie i duża łazienka na piętrze. Nigdzie żywej duszy. Z powrotem w przedpokoju. Victoria ani drgnęła. Junior uklęknął obok niej i przycisnął dwa palce do tętnicy szyjnej. Wyczuwał puls, może nieregularny, ale nadal silny. Choć był już świadomy jej podłości, nadal go pociągała. Nie należał jednak do mężczyzn, którzy wykorzystaliby nieprzytomną kobietę. Nie mówiąc już o tym, że najwyraźniej się kogoś spodziewała. „Jesteś wcześnie, nie słyszałam samochodu”, powiedziała, otwierając mu drzwi.
Podszedł do wejścia. Po obu stronach znajdowały się małe okienka. Odsunął zasłonkę i wyjrzał na zewnątrz. Księżyc, niczym żywa mumia, wyzwolił się ze strzępów balsamicznych chmur. Jego krostowata twarz świeciła pełnym blaskiem na rozpostarte konary sosny, podwórze i żwirowy podjazd. Ani śladu wozu. Junior w salonie ściągnął z sofy ozdobną poduszkę i zaniósł do przedpokoju. „Opowiedziałam policji o twoich obrzydliwych popisach z łyżeczką”. Zakładał, że nie dzwoniła na policję, by złożyć formalne doniesienie. Nie musiała zadawać sobie aż tyle trudu, skoro po szpitalu krążył dzień i noc Thomas Vanadium, gotów wysłuchać na temat Juniora każdego kłamstwa, które robiło z niego rozpustnika i zabójcę własnej żony. Najprawdopodobniej osobiście rozmawiała z obłąkanym detektywem. Nawet gdyby przekazała swe obrzydliwe urojenia innemu funkcjonariuszowi, i tak dotarłyby do Vanadiuma, który natychmiast by ją wezwał i wszystkiego wysłuchał. W jej wersji Junior łapał ją pewnie za piersi i próbował wepchnąć język do gardła. Teraz, gdyby Victoria doniosła Vanadiumowi, że Junior zjawił się na jej progu z czerwoną różą i butelką wina, w romantycznym nastroju, pomylony detektyw znów ruszyłby w swą misję. Mógłby co prawda dojść do wniosku, że pielęgniarka źle zinterpretowała tę historię z łyżeczką, ale zamiary Juniora w tej sytuacji wydawałyby się jednoznaczne. Policjant krzyżowiec – święty szaleniec – nigdy by nie złożył broni. Victoria jęknęła, ale się nie poruszyła. Pielęgniarki miały być aniołami miłosierdzia. Ta nie okazała nawet cienia litości. I z pewnością nie była aniołem. Klęcząc u jej boku, Junior położył ozdobną poduszkę na jej pięknej twarzy i przydusił mocno, podczas gdy Frank Sinatra skoń-
czył już Hello, Young Lovers i był w połowie All or Nothing at All. Victoria nigdy nie odzyska przytomności, pozbawiona szans walki o życie. Junior sprawdził tętnicę szyjną, nie wyczuł najsłabszego nawet pulsu i wrócił do salonu. Poklepał niewielką poduszkę i odłożył na miejsce. Nie stwierdził u siebie żadnych odruchów wymiotnych. Nie winił się jednak za brak wrażliwości. Spotkał tę kobietę wcześniej tylko raz, nie był więc emocjonalnie zaangażowany jak w przypadku Naomi. Jednak nie był z kamienia. Poczuł w sercu leciutki prąd smutku na myśl o miłości i szczęściu, jakich razem mogli zaznać. Ale to ona w końcu zgrywała prowokatorkę i postąpiła z nim tak okrutnie. Kiedy próbował podnieść Victorię, jej zmysłowość straciła moc przyciągania. Jako martwy balast była nadspodziewanie ciężka. W kuchni posadził ją na krześle. Opadła bezwładnie na blat stołu. Ze skrzyżowanymi ramionami, z głową wspartą na rękach i obróconą na bok, wyglądała jak ktoś, kto odpoczywa. Serce waliło mu jak oszalałe. Przypominając sobie, że siła i mądrość płyną ze spokojnego umysłu, stał pośrodku małej kuchni i obracał się powoli, studiując każdy szczegół otoczenia. Oczekiwany gość mógł zjawić się lada chwila. Należało jednak wszystkiego dopilnować i odpowiednio przygotować scenę, by morderstwo wyglądało na wypadek. Niestety, Caesar Zedd nie napisał poradnika o tym, jak popełnić zbrodnię i wykręcić się od konsekwencji. Junior był zdany wyłącznie na własne siły. Zabrał się do roboty, szybko i sprawnie. Najpierw wyciągnął z pojemnika na ręczniki papierowe dwa kawałki, które miały mu służyć za prowizoryczne rękawiczki. Nie chciał zostawić odcisków palców.
Kolacja grzała się w górnej części piecyka. Włączył dolną, nastawił odpowiednią temperaturę i zostawił otwarte drzwiczki. Poszedł do jadalni, zabrał ze stołu oba talerze i wrócił do kuchni, gdzie umieścił je na niższym poziomie piekarnika. Zostawił piecyk otwarty. Znalazł w lodówce, w plastikowym pojemniku, kawałek masła. Wyjął pojemnik i postawił na desce do krojenia, która leżała obok zlewu, na lewo od piecyka. Nóż leżał już na blacie szafki. Odkroił cztery kawałki, żółte i kremowe, każdy o grubości około centymetra. Pozostawił trzy kawałki w pojemniku, czwarty umieścił ostrożnie na winylowej podłodze. Ręczniki papierowe zdążyły się już umazać masłem. Zgniótł je i wrzucił do kosza na śmieci. Zamierzał wysmarować podeszwę prawego buta Victorii kawałkiem masła i pozostawić długą smugę na podłodze. Miało to sugerować, że się poślizgnęła i upadła na piecyk. Potem zamierzał rąbnąć jej głową o narożnik otwartych drzwiczek piecyka. Chodziło o to, by punkt uderzenia pokrywał się z miejscem, w które trafił ją butelką. Podejrzewał, że laboratorium kryminalistyczne policji stanowej w Oregonie potraktowałoby z dużą dozą podejrzliwości ten tragiczny scenariusz wydarzeń jego autorstwa. Nie znał się na technice stosowanej w takich wypadkach przez policję na miejscu przestępstwa, a o medycynie sądowej wiedział jeszcze mniej. Robił po prostu to, co przychodziło mu na myśl. Komenda w Spruce Hills nie dysponowała własnym laboratorium kryminalistycznym. Gdyby uznano ten spektakl za wiarygodny, nikt nie zawracałby sobie głowy i nie prosił o pomoc policji stanowej. Gdyby jednak policja stanowa została w sprawę zaangażowana i nawet gdyby znaleziono dowody świadczące o tym, że wypadek zo-
stał sfingowany, to z pewnością podejrzenie padłoby na mężczyznę, dla którego Victoria szykowała kolację. Nie pozostało nic innego do zrobienia, jak tylko wysmarować podeszwę buta denatki masłem i walnąć jej głową o kant drzwiczek. Już miał podnieść ciało z krzesła, gdy od strony podjazdu dobiegł warkot samochodu. Mógłby niczego nie usłyszeć, gdyby akurat na płycie nie skończyła się piosenka. Nie było czasu na układanie ciała. Niespodzianka za niespodzianką. Życie człowieka czynu nie jest nudne. W każdym niepowodzeniu kryje się szansa, jak naucza Caesar Zedd. Zawsze jest jasna strona, nawet gdy się jej od razu nie dostrzega. Junior wybiegł z kuchni i popędził korytarzem do drzwi wejściowych. Stąpał cicho i zgrabnie jak tancerz. Jego wrodzony wdzięk zawsze przyciągał kobiety. Smutne symbole niespełnionego romansu, czerwona róża i butelka wina, leżały na podłodze przedpokoju. Gdy zniknęło ciało, nie pozostał żaden ślad jakiejkolwiek przemocy. Kiedy Sinatra zaczął śpiewać I’ll Be Seeing You, Junior przestąpił nad kwiatem i butelką, po czym ostrożnie odsunął zasłonkę przy jednym z okienek obok drzwi wejściowych. Na podjeździe, na prawo od domu, stał sedan, prawie niewidoczny. Zgasły światła, silnik umilkł. Otworzyły się drzwi po stronie kierowcy. Z wozu wysiadł jakiś mężczyzna, ciemna postać w groźnym, żółtym świetle księżyca. Gość na kolację.
35 Implodować. Wybuchnąć do wewnątrz pod ciśnieniem. Jak kadłub łodzi podwodnej na zbyt dużej głębokości. Junior zaczerpnął to pojęcie z poradnika, który tłumaczył, jak rozbudować swój zasób słów. Wówczas sądził, że ten wyraz – jeden z wielu, które wkuł na pamięć – nie zostanie przez niego nigdy użyty. Teraz jednak doskonale oddawał stan jego ducha: czuł się tak, jakby miał implodować. Gość nachylił się do wnętrza wozu, by coś wyjąć. Może też był niezwykle romantyczny i zjawił się z jakimś drobnym upominkiem dla gospodyni. Jeśli Victoria nie otworzy drzwi, ten człowiek nie odejdzie ot tak, po prostu. Był przecież zaproszony. W domu paliły się światła. Brak odpowiedzi na pukanie wzbudziłby z pewnością jego podejrzenia. Junior znalazł się na krytycznej głębokości. Ciśnienie psychiczne wynosiło co najmniej dwa tysiące kilogramów na centymetr kwadratowy i wzrastało z każdą sekundą. Implozja była coraz bliżej. Gość obejdzie dom i zajrzy do środka przez odsłonięte okna, spróbuje też otworzyć tylne drzwi. Bojąc się, że Victoria zachorowała albo że jest ranna, że na przykład poślizgnęła się na maśle i roztrzaskała sobie głowę o kant uchylonych drzwiczek piecyka, spróbuje wejść do domu siłą, tłukąc szybę w oknie. A już na pewno pójdzie do sąsiadów, by wezwać policję. Trzy tysiące kilogramów na centymetr kwadratowy. Osiem. Dziesięć. Junior popędził do jadalni i chwycił ze stołu jeden z kieliszków do wina. Złapał też cynowy świecznik, strącając świeczkę. Wrócił czym prędzej do przedpokoju i postawił kieliszek na podłodze, jakieś dwa metry od drzwi. Obok kieliszka ustawił butel-
kę i położył różę. Jak martwa natura pod tytułem Romans. Trzask drzwi samochodu na zewnątrz. Wejście od frontu nie było zamknięte. Junior przekręcił cicho gałkę i pociągnął delikatnie, uchylając nieznacznie drzwi. Ze świecznikiem w dłoni popędził do kuchni na drugi koniec krótkiego korytarza. Drzwi były otwarte, ale musiał wejść do środka, by zobaczyć Victorię siedzącą bezwładnie na krześle przy stole. Schował się za skrzydło drzwi i uniósł nad głowę cynowy świecznik, który ważył przynajmniej trzy kilogramy i stanowił potężną maczugę, równie skuteczną jak młotek. Czuł oszalałe bicie serca. Oddychał ciężko. Dziwne, ale aromat jedzenia, poprzednio smakowity, teraz przypominał woń krwi, ostrą i metaliczną. Powolne, głębokie oddechy. Zgodnie z radami Zedda, powolne, głębokie oddechy. Każdy stan lękowy, nawet najsilniejszy, można zminimalizować albo wręcz stłumić za sprawą powolnych, głębokich oddechów i świadomości, że każdy z nas ma prawo być szczęśliwy, spełniony, wolny od strachu. Wraz z ostatnim refrenem Sinatry dobiegł z przedpokoju głos mężczyzny, dziwnie podniesiony, z nutą zaskoczenia: – Victoria? Powoli i głęboko. Powoli i głęboko. Już spokojniej. Piosenka dobiegła końca. Junior wstrzymał oddech, nasłuchując. Podczas krótkiej ciszy między piosenkami usłyszał brzęk kieliszka o butelkę merlota. Najwidoczniej gość podniósł je z podłogi. Zakładał, że ten mężczyzna to kochanek Victorii, ale nagle uświadomił sobie, że wcale tak nie musi być. To mógł być przyja-
ciel. Ojciec albo brat. A wówczas romantyczne zaproszenie – wyrażone kokieteryjnie przez butelkę wina i różę byłoby tak rażąco niewłaściwe, że gość od razu nabrałby podejrzeń. W chwili gdy Sinatra zaczął następną piosenkę, Junior odniósł wrażenie, że słyszy kroki na drewnianej podłodze korytarza i skrzypienie desek. Muzyka tłumiła te odgłosy. Czy gość rzeczywiście nadchodził? Unieść wysoko świecznik. Pomimo maskującej muzyki oddychać płytko i przez usta. Zachować równowagę i czujność. Cynowy świecznik był ciężki. Zapowiadała się brudna robota. Junior nie lubił tego. Nie chodził do kina na filmy, które opisywały konsekwencje przemocy, a w rzeczywistym świecie jeszcze bardziej nie znosił krwi. Działanie. Skoncentruj się na działaniu i zlekceważ odrażające skutki. Pamiętaj o pociągu i autobusie pełnym zakonnic uwięzionym na torach. Pozostań w pociągu, nie wracaj, by popatrzeć na zmiażdżone ciała, podążaj przed siebie, a wszystko będzie dobrze. Odgłos. Bardzo blisko. Po drugiej stronie otwartych drzwi. Gość był już na progu kuchni. W lewej dłoni kieliszek i róża. Pod pachą butelka wina. W prawej dłoni mały upominek w kolorowym papierze. Wszedł, zwrócony do Juniora plecami, i ruszył w stronę stołu, przy którym siedziała martwa Victoria z głową na skrzyżowanych rękach. Jakby odpoczywała. – Co się dzieje? – spytał mężczyzna, podczas gdy Sinatra zawodził romantycznie. Postępując lekko do przodu, leciutko, unosząc wysoko świecznik, Junior dostrzegł, że gość zesztywniał, że wyczuł niebezpieczeństwo albo ruch za plecami, było jednak za późno. Nie zdążył odwrócić głowy ani uskoczyć. Cynowy świecznik walnął w tył czaszki z głośnym łupnięciem. Kość pękła, trysnęła krew i mężczyzna runął na podłogę, tak jak
Victoria za sprawą solidnej butelki merlota, choć w przeciwieństwie do niej twarzą do dołu. Na wszelki wypadek Junior jeszcze raz zamachnął się świecznikiem, tym razem nisko pochylony. Drugie uderzenie, nie tak silne jak pierwsze, ześlizgnęło się bokiem, ale było dostatecznie skuteczne. Kieliszek stłukł się, lecz butelka merlota ponownie przetrwała, potoczyła się tylko po winylowej podłodze i stuknęła lekko o szafkę. Zapomniawszy o głębokim, powolnym oddechu, sapiąc jak tonący pływak, z czołem mokrym od potu, Junior trącił mężczyznę nogą. Kiedy nie doczekał się żadnej reakcji, wetknął czubek prawego buta pod pierś leżącego i nie bez wysiłku przekręcił go na plecy. Ściskając w lewej dłoni czerwoną różę, ze zgniecionym upominkiem w prawej, Thomas Vanadium leżał bezwładnie, zdany całkowicie na łaskę Juniora. Bez sztuczek, bez monety tańczącej na ręku. Jego magia uleciała jak duch.
36 Suchy trzask płomieni, jak w słuchowiskach radiowych w latach trzydziestych i czterdziestych, gdy był jeszcze chłopcem. Wtedy ten odgłos uzyskiwano, mnąc celofan. Jacob naśladował te dźwięki, kiedy zrywał celofan z drugiej talii kart, potem z trzeciej i czwartej. Miał ogromne archiwum dotyczące tragicznych pożarów, z których większość przechowywał w pamięci. Wspaniały wiedeński teatr Ring, ósmego grudnia 1881 roku płomienie pochłonęły osiemset pięćdziesiąt istnień ludzkich. Dwudziestego piątego maja 1887 roku dwustu zabitych w paryskiej Opera Comique. Dwudziestego ósmego listopada 1942 roku – Jacob miał czternaście lat i już żywił obsesję na punkcie żałosnej skłonności rodzaju ludzkiego do samozniszczenia, zamierzonej czy też bezmyślnej – w klubie nocnym Coconut Grove w Bostonie czterysta dziewięćdziesiąt jeden osób uduszonych i spalonych żywcem podczas wieczoru przeznaczonego na szampana i zabawę. Wyjął z czterech tekturowych opakowań karty i położył talie jedna obok drugiej na porysowanym blacie klonowego stołu. – Kiedy Iroquois Theater w Chicago spłonął trzydziestego grudnia tysiąc dziewięćset trzeciego roku – powiedział głośno, sprawdzając swą pamięć – podczas przedstawienia Mr. Blue Beard, zginęło sześćset dwoje ludzi, w większości kobiety i dzieci. Standardowe talie kart pakowane są mechanicznie, zawsze w tej samej kolejności, według kolorów. Można być absolutnie pewnym, że gdy otworzy się jakąkolwiek talię, karty będą ułożone dokładnie w takiej samej kolejności jak każda inna talia. Ta nienaruszalna zasada umożliwia mistrzom karcianym – zawodowym hazardzistom czy iluzjonistom – manipulować nową talią z absolutną pewnością, gdzie należy danej karty szukać. Ekspert o dużym doświadczeniu i wprawnych dłoniach potrafi tak starannie – z pozoru – potasować karty, że nawet najbardziej podejrzliwy ob-
serwator jest zadowolony – a jednak wciąż będzie wiedział, gdzie dokładnie znajduje się każda karta w talii. Z mistrzowską wprawą potrafi je układać w odpowiednim dla siebie porządku, by osiągnąć pożądany efekt. – Szóstego lipca tysiąc dziewięćset czterdziestego czwartego roku w Hartford, stan Connecticut, wybuchł pożar w wielkim namiocie Bailey Circus o drugiej czterdzieści po południu, gdy sześć tysięcy widzów oglądało Wallendów, światowej sławy trupę linoskoczków, którzy właśnie wchodzili po drabince, by zacząć swój numer. Przed trzecią pożar spowodował zawalenie się namiotu i śmierć stu sześćdziesięciu ośmiu osób. Pięćset osób było ciężko rannych, ale tysiąc cyrkowych zwierząt – w tym czterdzieści lwów i czterdzieści słoni – nie odniosło żadnych obrażeń. Każdy, kto chce osiągnąć sukces w karcianych sztuczkach, musi odznaczać się wyjątkową zręcznością, ale nie jest to warunek jedyny. Równie ważna jest wytrzymałość na znużenie podczas tysięcy godzin ćwiczeń. Najlepsi mistrzowie sztuczek karcianych mają też zadziwiającą, niewyobrażalną pamięć. – Czternastego maja tysiąc osiemset czterdziestego piątego roku w Kantonie w Chinach pożar teatru spowodował śmierć tysiąca sześciuset siedemdziesięciu osób. Ósmego grudnia tysiąc osiemset sześćdziesiątego trzeciego roku w pożarze kościoła La Compana w Santiago de Chile było dwa tysiące pięćset jeden ofiar. Sto pięćdziesiąt osób zginęło w pożarze, który wybuchł podczas balu charytatywnego w Paryżu, czwartego maja tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego siódmego roku. Trzydziestego czerwca tysiąc dziewięćsetnego roku w pożarze doków w Hoboken, New Jersey, śmierć poniosło trzysta dwadzieścia sześć… Jacob urodził się obdarzony wymaganą zręcznością i dostatecznie dobrą pamięcią. Zaburzenia osobowości – które uczyniły zeń bezrobotnego i pozbawiły przyjemności życia towarzyskiego – zapewniły mu mnóstwo czasu potrzebnego do opanowania najtrudniejszych technik karcianych w stopniu mistrzowskim.
Ponieważ od najwcześniejszych lat pociągały go opowieści i obrazy natury katastroficznej, widmo upadku w skali zarówno indywidualnej, jak i planetarnej – począwszy od pożarów w teatrach, a skończywszy na totalnej wojnie atomowej – miał niebywale żywą wyobraźnię i barwne, by nie powiedzieć wyjątkowe życie intelektualne. Dlatego największą trudność sprawiała mu monotonia ćwiczeń, lecz przez lata pracował wytrwale, kierowany miłością i podziwem dla swej siostry Agnes. Teraz potasował pierwszą z czterech talii, dokładnie tak samo jak robił to w piątek wieczorem, i odłożył na bok. By stać się mistrzem, każdy młody adept potrzebuje przewodnika. Sztuki absolutnego panowania nad kartami nie można nauczyć się wyłącznie z książek czy na drodze ćwiczeń. Przewodnikiem i nauczycielem Jacoba był Obadiah Sepharad. Spotkali się, gdy Jacob miał osiemnaście lat, podczas krótkiego pobytu na oddziale psychiatrycznym, kiedy to jego ekscentryczne zachowanie zostało wzięte omyłkowo za coś poważniejszego. Tak jak uczył go Obadiah, Jacob potasował trzy pozostałe talie. Ani Agnes, ani Edom nie mieli pojęcia o umiejętnościach Jacoba. Nigdy nie mówił o terminowaniu u Sepharada i przez dwadzieścia lat walczył z pokusą, by zaskoczyć rodzeństwo pokazem swej sztuki. Jako dzieci – mieszkające w domu, który przypominał więzienie, poddane surowej władzy ponurego ojca, przekonanego święcie, że każda forma rozrywki jest obrazą Boga – w sekrecie oddawali się zabawom z kartami, co traktowali jako akt buntu. Talia była dostatecznie mała, dało się ją szybko ukryć, nawet podczas ojcowskich rewizji. Kiedy stary człowiek zmarł i Agnes odziedziczyła posiadłość, rodzeństwo zagrało w karty po raz pierwszy otwarcie w dniu jego pogrzebu, na podwórzu, nie kryjąc się z tym wcale, niemal oszołomione wolnością. Później, gdy Agnes zakochała się i wyszła za mąż, Joey Lampion dołączył do tych karcianych sesji. Jacob i
Edom dopiero teraz zaznali rodzinnego ciepła, którego nie dano im wcześniej. Jacob stał się mistrzem kart z jednego tylko powodu. Nie chciał się bawić w hazard. Nie pragnął popisywać się przed przyjaciółmi. Nie traktował tego jak wyzwania. Chciał tylko podsunąć od czasu do czasu Agnes dobre karty, jeśli przegrywała albo była przygnębiona. Nie robił tego zbyt często, by nie wzbudzać jej podejrzeń czy pozbawiać zabawy Edoma i Joeya. Był rozsądny. Wysiłek, jaki włożył w opanowanie swej sztuki – tysiące godzin ćwiczeń – opłacał mu się stukrotnie, ilekroć Agnes śmiała się radośnie, mając w ręku dobre karty. Gdyby wiedziała, że Jacob pomaga jej wygrać, mogłaby już nigdy więcej nie zasiąść z nim do stołu. Nie pochwalałaby tego, co robi. A zatem musiał utrzymać swe umiejętności w głębokiej tajemnicy. Miał z tego powodu wyrzuty sumienia, choć niewielkie. Tyle zawdzięczał siostrze; pozbawiony jednak pracy, dręczony katastroficznymi obsesjami i wspomnieniami ponurego ojca, niewiele mógł dać jej z siebie. Tylko to niewinne oszustwo z kartami. – Dwudziesty września tysiąc dziewięćset drugiego roku, Birmingham w Alabamie, pożar kościoła, sto piętnaście ofiar. Czwarty marca tysiąc dziewięćset ósmego roku, Collinwood w Ohio, pożar szkoły, sto siedemdziesiąt sześć ofiar. Jacob potasował wszystkie cztery stosy kart, potem przełożył dwie talie i potasował połówki ze sobą, tak samo jak w piątek wieczorem. Potem dwie pozostałe połówki. – Dwudziesty piąty marca tysiąc dziewięćset jedenastego roku, Nowy Jork, fabryka tekstylna Triangle, sto czterdzieści sześć ofiar. W piątek, po kolacji, kiedy nasłuchał się dostatecznie dużo o wróżbiarskich metodach Marii: cztery talie, odkrywana co trzecia karta, asy – zwłaszcza czerwone – najbardziej pożądane, z wielką przyjemnością przygotował siostrzeńcowi osiem najbardziej
sprzyjających kart, jakie tylko można było wyciągnąć z talii. Był to mały podarunek dla Agnes, której serce przygniatał straszliwy ciężar śmierci Joeya. Z początku wszystko szło dobrze. Agnes, Maria i Edom byli zaskoczeni, tak jak przewidywał. Dreszcz zdumienia i uśmiechy wokół stołu. Osłupienie wywołane niezwykle korzystną sekwencją kart, zapierającą dech w piersiach swym matematycznym nieprawdopodobieństwem. – Dwudziesty trzeci kwietnia tysiąc dziewięćset czterdziestego roku, Natchez w Missisipi, pożar sali balowej, sto dziewięćdziesiąt osiem ofiar. Siódmy grudnia czterdziestego szóstego roku, Atlanta w Georgii, pożar hotelu Winecoff, sto dziewiętnaście ofiar. A teraz, przy kuchennym stole, dwie noce po wróżbach Marii, Jacob skończył tasowanie czterech talii, tak jak to zrobił w piątek. Siedział przez chwilę, wpatrzony w stos kart, jakby wahał się przystąpić do dzieła. – Piąty kwietnia tysiąc dziewięćset czterdziestego dziewiątego roku, Effingham w Illinois, pożar szpitala, siedemdziesiąt siedem ofiar. Wyczuł w swym głosie drżenie, które nie miało nic wspólnego z okropną tragedią w Effingham, ponad szesnaście lat wcześniej. Pierwsza karta. As kier. Odrzucić dwie następne. Druga karta. As kier. Kontynuował do chwili, gdy na stole leżały przed nim cztery asy kier i cztery asy karo. Efekt był zgodny z jego intencjami. Mistrzowie kart mieli opanowane dłonie, jednak Jacobowi drżały ręce, gdy odrzucał dwie następne karty i powoli odkrywał dziewiątą. Powinna to być czwórka trefl, nie walet pik.
I była to czwórka trefl. Odkrył dwie poprzednie karty. Żadna nie była waletem pik, tak jak przewidywał. Sprawdził dwie karty po czwórce trefl. Tu też nie znalazł waleta pikowego, obie były zgodne z jego oczekiwaniami. W piątek wieczorem przygotował sekwencję asów, ale nie ułożył kolejnych dwunastu kart i nie zaplanował wyciągnięcia czterech identycznych waletów. Patrzył osłupiały, jak Maria odkrywa je po kolei. Prawdopodobieństwo wylosowania waleta pikowego cztery razy z rzędu spośród czterech połączonych i przypadkowo potasowanych talii było znikome. Jacob nie dysponował wiedzą pozwalającą na dokładne obliczenia, wiedział jednak, że szanse są niemal równe zeru. Nie było natomiast żadnej możliwości, by wyciągnąć cztery identyczne walety z połączonych talii, którymi manipulował fachowiec – chyba że ich wylosowanie było zamierzone, ale w tym wypadku przecież było inaczej. Prawdopodobieństwa nie dało się wyliczyć, gdyż po prostu nie istniało. Nie wchodził w grę żaden element przypadkowości. Kolejność kart w takim zestawie była dla Jacoba równie przewidywalna jak kolejność ponumerowanych stron w książce. W piątkową noc nie mógł zasnąć, dręczony pytaniami, a ilekroć zapadał w drzemkę, śniło mu się, że jest sam w gęstym lesie i prześladuje go jakaś groźna istota, niewidzialna, lecz niewątpliwie obecna gdzieś w pobliżu. Ten drapieżnik pełznął w ciszy przez zarośla, niewidoczny wśród pochylonych drzew, bezcieleśnie płynny i chłodny jak blask księżyca, ciemniejszy jednak od nocy, zbliżał się nieubłaganie. Ilekroć Jacob wyczuwał, że tamten szykuje się do śmiertelnego skoku, natychmiast się budził, raz z imieniem Bartholomew na ustach, jakby chciał chłopca ostrzec, a raz ze słowem „walet”… W sobotę rano poszedł do supermarketu i kupił osiem talii
kart. Posługując się czterema, przez cały dzień odtwarzał niezmordowanie wszystko, co robił poprzedniego wieczoru przy stole w jadalni. Cztery walety nie pojawiły się ani razu. Położył się wieczorem do łóżka, a karty, które jeszcze tego ranka były zupełnie nowe, teraz nosiły widoczne ślady zużycia. W ciemnym lesie snu czaiła się wciąż ta sama istota pozbawiona twarzy i milcząca, przepełniona bezlitosnym zamiarem. W niedzielę, kiedy Agnes wróciła z kościoła, Edom i Jacob towarzyszyli jej przy obiedzie. Po południu Jacob pomógł jej upiec siedem placków na poniedziałek. Przez cały dzień starał się nie myśleć o czterech waletach, jednak jako człowiek skłonny do obsesji nie uwolnił się od natrętnych pytań. A teraz siedział w ten niedzielny wieczór i zrywał z trzaskiem celofan z czterech nowych talii, jakby świeże karty stanowiły gwarancję, że magia się powtórzy. As, as, as, as kier. – Pierwszy grudnia tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego ósmego roku, w Chicago, w pożarze szkółki parafialnej zginęło dziewięćdziesiąt pięć osób. As, as, as, as karo. Czwórka pik. Jeśli w piątkowy wieczór kartami rządziła magia, mogła to być w tym przypadku jej diabelska odmiana. Przyszło mu do głowy, że nie powinien wywoływać tego ducha, który już raz manipulował waletami. – Czternasty lipca tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego roku, miasto Gwatemala w Gwatemali, pożar w szpitalu dla umysłowo chorych, dwieście dwadzieścia pięć ofiar. Co dziwne, wyliczanie tych faktów zazwyczaj działało na niego uspokajająco, jakby głośne mówienie o klęskach mogło im zapo-
biec. Jednak od piątku nie znajdował już ukojenia w tym rytuale. W końcu zrezygnował i schował karty do pudełka. Musiał przyznać, że uległ przesądom, od których nie mógł się uwolnić. Gdzieś w świecie czaił się walet, ludzki potwór – a według Marii nawet gorzej, człowiek przerażający jak sam diabeł – który z nieznanych powodów chciał skrzywdzić małego Bartholomew, niewinne dziecko. Zrządzeniem jakiejś łaski, niezrozumiałej dla Jacoba, karty ostrzegły ich przed tą bestią. Zostali uprzedzeni.
37 Na płaskiej twarzy rozlewisko znamienia. Pośrodku plamy zamknięte oko, pod fioletową powieką, gładką i krągłą niczym winogrono. Widząc Vanadiuma na kuchennej podłodze, Junior wpadł w przerażenie, jakiego jeszcze w życiu nie doznał. Trząsł się w gwałtownych dreszczach, serce waliło mu jak młotem. Bał się, że za chwilę zacznie grzechotać niczym szkielet w gabinecie strachu. Thomas Vanadium leżał nieprzytomny, kto wie, czy nie martwy, i choć jego szare jak stal oczy były zamknięte, Junior wiedział, że te oczy go obserwują, spoglądają przez powieki. Może odrobinę oszalał. Nie mógł wykluczyć, że uległ krótkotrwałemu atakowi obłędu. Nie uświadamiał sobie, że zamierzył się świecznikiem na twarz Vanadiuma, dopóki nie ujrzał, jak cios trafia celu. A potem nie mógł się powstrzymać i uderzył jeszcze raz. Znalazł się nagle przy kuchennym zlewie, zakręcając wodę, choć sobie nie przypominał, by wcześniej odkręcał kran. Okazało się, że umył skrwawiony świecznik – był teraz czysty – ale nie pamiętał tej czynności. Chwila jak mgnienie oka i oto nagle znajdował się w jadalni, nie mając pojęcia, jak się tam dostał. Świecznik był już suchy. Trzymając ten cynowy obuch przez papierowy ręcznik, Junior postawił go z powrotem na stole. Podniósł z podłogi świeczkę i wetknął na miejsce. Mgnienie oka i nagle salon. Wyłączył radio w połowie It Gets Lonely Early Sinatry. Muzyka była sprzymierzeńcem Juniora, skrywała przed Vanadiumem jego panicznie przyspieszony oddech, napełniała dom aurą normalności. Teraz pragnął ciszy – chciał usłyszeć samochód na podjeździe, gdyby znów miał się jakiś pojawić.
Ponownie jadalnia, ale tym razem pamiętał, jak tu dotarł: przez salon. Otworzył solidne drzwi kredensu, ale nie znalazł, czego szukał, zajrzał do bufetu obok i miał oto mały zapas alkoholu. Scotch, gin, wódka. Wybrał dużą butelkę czystej. Początkowo nie mógł się opanować na tyle, by wrócić do kuchni. Był absurdalnie przekonany, że w czasie jego nieobecności detektyw podniósł się z podłogi i czeka już na niego. Czuł nieodpartą chęć ucieczki z tego domu. Rytmiczny oddech. Powoli i głęboko. Powoli i głęboko. Jak twierdzi Zedd, droga do ukojenia prowadzi przez płuca. Nie pozwolił sobie na rozważania, dlaczego Vanadium tu się zjawił albo co go łączyło z Victorią. Zostawił to sobie na później, najpierw musiał zająć się tym bałaganem. Wreszcie zbliżył się do drzwi między jadalnią a kuchnią. Przystanął, nasłuchując. W kuchni, która stała się rzeźnią, panowała cisza. No tak, detektyw przesuwał monetę między palcami bezgłośnie. I przekradał się po ciemnym szpitalnym pokoju z kocią zwinnością. Junior ujrzał w wyobraźni monetę wędrującą po grubo ciosanych palcach, szybciej niż kiedykolwiek – teraz bowiem ślizgała się po krwi. Trzęsąc się z przerażenia, oparł dłoń na drzwiach i pchnął je ostrożnie. Obłąkany detektyw wciąż leżał na podłodze, tam gdzie upadł. W dłoniach ściskał czerwoną różę i pudełko z upominkiem. Wokół znamienia jaśniejsze plamy. Zwyczajna twarz, już nie tak swojska, jakby mniej płaska, podziurawiona i pocięta. Przerażająca geografia obrażeń. Za radą Zedda powolne, głębokie oddechy. Skup się nie na przeszłości, nie na teraźniejszości, lecz na przyszłości. To, co się
wydarzyło, jest bez znaczenia. Liczy się tylko to, co będzie. Najgorsze miał już za sobą. Działaj więc. Nie zatrzymuj się na odrażających skutkach. Pędź przed siebie jak pociąg bez maszynisty. Do dzieła. Odłamki stłuczonego kieliszka chrupotały pod jego butami, gdy szedł przez kuchnię, do małej wnęki jadalnej. Otworzył butelkę wódki i postawił na stole przed martwą kobietą. Jego poprzedni plan – masło na podłodze, otwarte drzwiczki piecyka – który miał ukazać śmierć Victorii jako skutek nieszczęśliwego wypadku, był już nieaktualny. Należało opracować nową strategię. Rany Vanadiuma były zbyt poważne, by mogły uchodzić za przypadkowe obrażenia. Nawet gdyby dało się stworzyć odpowiednią i wiarygodną scenografię, nikt by nie uwierzył, że Victoria poniosła śmierć podczas upadku, a Vanadium, który ruszył jej na pomoc, poślizgnął się, runął na podłogę i też odniósł śmiertelne rany głowy. Ten naciągany slapstick naprowadziłby nawet miejscową policję na ślad morderstwa. Okay, podążaj po orbicie tego ciemnego księżyca i znajdź jego jaśniejszą stronę… Junior przez minutę zbierał odwagę, a potem uklęknął obok martwego detektywa. Nie patrzył na zmasakrowaną twarz. Bał się, że jak spojrzy w te przymknięte oczy, otworzą się gwałtownie, pełne krwi, i przeszyją go oskarżycielskim spojrzeniem. Policjanci często mieli obowiązek noszenia broni nawet po służbie. Jeśli policja stanowa Oregonu tego wymagała, to Vanadium musiał ją mieć, gdyż w swoim chorym umyśle nigdy nie był normalnym obywatelem, zawsze był policjantem i niezmordowanym krzyżowcem. Wystarczyło podciągnąć obie nogawki spodni, by odkryć, że na łydkach, gdzie wielu policjantów nosi po służbie broń, nie ma ka-
bury. Odwracając wzrok od twarzy Vanadiuma, Junior zaczął szukać wyżej. Odsunął poły tweedowej marynarki i znalazł kaburę pod pachą. Nie znał się na broni. Nie był jej zwolennikiem; nigdy żadnej nie posiadał. To był rewolwer. A więc nie miał bezpiecznika. Junior manipulował przy broni, w końcu bębenek wyskoczył. Pięć komór, w każdej lśniący pocisk. Zatrzasnął bębenek i wstał z podłogi. Miał już nowy plan, a broń detektywa stanowiła w nim najważniejszy element. Był mile zaskoczony własną elastycznością i odwagą. Naprawdę mógł się uważać za nowego człowieka, dzielnego poszukiwacza przygód, który z każdą chwilą staje się coraz potężniejszy. Celem życia jest samospełnienie, zgodnie z naukami Zedda, a Junior tak szybko uświadomił sobie swe nadzwyczajne możliwości, że guru z całą pewnością byłby z niego dumny. Odsunął od stołu krzesło z martwą Victorią i obrócił ją twarzą do siebie. Tak ułożył zwłoki, że głowa odchyliła się do tyłu, a dłonie zwieszały luźno wzdłuż boków. Victoria była piękna nawet z otwartymi szeroko ustami i wywróconymi do góry oczami. Jakże świetlistą miałaby przyszłość, gdyby nie wybrała detektywa. Ta prowokatorka była w gruncie rzeczy oszustką – obiecywała to, czego nigdy nie zamierzała dawać. Takie zachowanie nie mogło prowadzić do samoodkrycia, samodoskonalenia, samospełnienia. Jesteśmy kowalami własnego losu. Czy to się komu podoba, czy nie, sami tworzymy naszą przyszłość. – Przykro mi – powiedział Junior. Potem zamknął oczy, uniósł rewolwer w obu dłoniach i z bliska strzelił dwa razy do martwej kobiety.
Odrzut był silniejszy, niż podejrzewał. Broń podskoczyła w ręku. Bliźniacze odgłosy eksplozji odbiły się z hukiem od twardych powierzchni szafek, lodówki i piecyków. Szyby w oknach drżały przez chwilę. Junior nie martwił się, że strzały zwrócą czyjąś uwagę. Posesje były w tej okolicy duże i porośnięte gęsto drzewami. Wiedział, że sąsiedzi niczego nie usłyszą. Przy drugim strzale martwa kobieta osunęła się z krzesła, które przewróciło się na bok. Junior otworzył oczy i zobaczył, że tylko drugi pocisk dosięgnął celu. Pierwszy przebił drzwiczki od szafki, dokonując zapewne dużych spustoszeń w środku. Victoria leżała twarzą do podłogi. Nie była już taka piękna jak przedtem – jej wdzięk, widoczny nawet po zgonie, z powodu wczesnego stężenia pośmiertnego zniknął bez śladu. – Naprawdę mi przykro – oświadczył Junior, pełen żalu, że pozbawił ją prawa do przyzwoitego wyglądu na pogrzebie. – Ale to musi wyglądać jak zbrodnia z namiętności. Stojąc nad ciałem, wystrzelił trzy ostatnie pociski. Kiedy skończył, czuł jeszcze większą niechęć do broni niż dotąd. W powietrzu wisiała woń prochu i pieczeni. Junior wytarł rewolwer papierowym ręcznikiem. Potem rzucił go na podłogę, obok podziurawionego kulami ciała. Nie zadał sobie trudu, by zacisnąć dłoń Vanadiuma na kolbie. Wiedział, że laboratorium kryminalistyczne nie będzie dysponować bogactwem dowodów, gdy pożar zostanie w końcu ugaszony. Znajdą jedynie zwęglone rekwizyty, które pozwolą wyciągnąć łatwe wnioski. Dwa morderstwa i podpalenie. Junior był tego wieczoru dzielnym chłopcem. I nie uważał się za złego chłopca. Nie wierzył w dobro ani w zło, w rzeczy słuszne i niesłuszne. Były tylko działania skuteczne i nieskuteczne, zachowania społecznie akceptowane i nieakcepto-
wane, decyzje mądre i głupie. Lecz jeśli chodziło komuś o maksimum samorealizacji, to należało zrozumieć, że każdy z dokonywanych w życiu wyborów jest moralnie obojętny. Moralność stanowiła prymitywną koncepcję, użyteczną jedynie na wczesnych etapach rozwoju społecznego, lecz bez większego znaczenia w czasach współczesnych. Niektóre działania były też odrażające, jak na przykład przeszukiwanie zwłok obłąkanego przedstawiciela prawa, by znaleźć kluczyki do wozu i odznakę policyjną. Nadal odwracając wzrok od pokiereszowanej twarzy i dwubarwnych powiek, Junior znalazł kluczyki w bocznej kieszeni marynarki. Dokumenty tkwiły w kieszeni wewnętrznej – składana skórzana oprawka z błyszczącą odznaką i zdjęciem. Rzucił dokumenty na ciało zatłuczonej, uduszonej, postrzelonej pielęgniarki. Teraz wyjść z kuchni, potem korytarzem, schodami na górę, po dwa stopnie naraz, do sypialni Victorii. Nie z perwersyjnym zamiarem kradzieży czegoś na pamiątkę. Tylko po koc. Z powrotem do kuchni. Rozłożył koc na podłodze, obok kałuży krwi, przetoczył na niego ciało Vanadiuma i chwycił za dwa rogi, tworząc jakby sanie, na których zamierzał wyciągnąć detektywa z domu. Policjant był zbyt ciężki, by dało się go przenieść. Koc okazał się bardzo pomocny, decyzja, by wyciągnąć Vanadiuma na zewnątrz, bardzo mądra, cała zaś czynność moralnie obojętna. Pechowo wyboista droga dla zmarłego: przez korytarz, przedpokój, próg przy drzwiach wejściowych, w dół po stopniach ganku, przez trawnik nakrapiany cieniami sosen i żółtym blaskiem księżyca, na żwirowy podjazd. Żadnych skarg. Junior nie widział świateł najbliższych domów. Albo były zasłonięte przez drzewa, albo sąsiedzi gdzieś wyszli. Samochód Vanadiuma, nie policyjny radiowóz, tylko studebaker
lark regal 1961. Bryłowaty i nieelegancki wóz wyglądał tak, jakby został specjalnie zaprojektowany z myślą o krępej sylwetce detektywa. Junior otworzył bagażnik i zobaczył, że sprzęt wędkarski oraz dwa drewniane pudła z narzędziami stolarskimi nie pozostawiają miejsca na zwłoki. Mógłby zmieścić ciało w samochodzie, pod warunkiem że wpierw by je poćwiartował. Miał jednak zbyt wrażliwą duszę, by traktować zwłoki piłą ręczną czy mechaniczną. Tylko szaleńcy byli zdolni do takiej rzeźnickiej makabry. Beznadziejni wariaci jak Ed Gein ze stanu Wisconsin, aresztowany przed siedmioma laty, kiedy Junior miał lat szesnaście. Ed, pierwowzór bohatera Psychozy, konstruował pojazdy z ludzkich nosów i warg. Ze skóry robił abażury i obicia na meble. Kiedyś wykorzystał czaszkę jako wazę na zupę. Zjadał serca i inne organy swych ofiar, nosił pasek wykonany z sutek i od czasu do czasu tańczył w świetle księżyca, zakryty maską zrobioną z twarzy i skalpu zamordowanej kobiety. Junior, przejęty dreszczem, zatrzasnął bagażnik i rozejrzał się czujnie po pustej okolicy. Czarne sosny wysuwały najeżone ramiona w nieprzeniknioną noc, a słabe światło księżyca przypominało bardziej mrok niż jasność. Nie był zabobonny. Nie wierzył w bogów ani w demony, ani też w nic pośredniego. A jednak, mając w pamięci Geina, łatwo mógł sobie wyobrazić, że gdzieś w pobliżu czai się monstrualne zło. Patrzy. Knuje. Wiedzione niewymownym głodem. W wieku rozdartym przez dwie wojny światowe, naznaczonym działalnością Hitlera i Stalina, potwory nie były już czymś nadprzyrodzonym, lecz człowieczym, a ich ludzki charakter czynił je jeszcze bardziej przerażającymi niż wampiry czy diabły z piekła rodem. Junior nie kierował się chorymi pragnieniami, tylko racjonalnym indywidualizmem. Dlatego wolał wcisnąć ciało detektywa na tylne siedzenie studebakera, zamiast je poćwiartować. Wrócił do domu i zgasił trzy lampki oliwne na stoliku w salo-
nie, a także lampkę z matowym abażurem. W kuchni ominął starannie kałużę krwi i obszedł ciało Victorii, by zgasić oba piekarniki, a także płomień pod dużym garnkiem z wrzącą wodą. Wyłączył światło w kuchni, na korytarzu i w przedpokoju, a potem zamknął drzwi wejściowe, pozostawiając za sobą ciemny i cichy dom. Miał tu jeszcze sporo roboty. Skuteczne pozbycie się ciała Thomasa Vanadiuma było jednak zadaniem najpilniejszym. Z księżyca spłynęła nagle fala chłodnego wiatru, niosąc nieznaną woń, a czarne konary drzew zafalowały i zaszeleściły jak spódnice czarownic. Usiadł za kierownicą studebakera, uruchomił silnik, wykonał nawrót o sto osiemdziesiąt stopni, najeżdżając na trawnik, i krzyknął z przerażenia, kiedy Vanadium poruszył się hałaśliwie na tylnym siedzeniu. Junior zahamował gwałtownie, zredukował bieg, pchnął drzwi i wypadł z wozu. Odwrócił się gwałtownie, by stawić czoło przeciwnikowi. Pod stopami zachrzęścił mu zdradziecko żwir.
38 Stał na ganku jej domu w ten niedzielny wieczór z czapką bejsbolówką w ręku – wielki mężczyzna, który zachowywał się jak nieśmiały chłopiec. – Pani Lampion? – To ja. Niemal lwia głowa i wyraziste rysy w obramowaniu złotych włosów powinny emanować siłą, lecz wrażeniu temu przeczyły loczki na czole, które przywodziły na myśl zniewieściałych cesarzy rzymskich. – Przyszedłem, żeby… – zaczął, ale jego głos przygasł. Zważywszy na potężną budowę ciała, jego ubiór miał podkreślać wrażenie jurnej męskości: wysokie buty, dżinsy, czerwona flanelowa koszula. Jednak zwieszona głowa, przygarbione plecy i powłóczysty chód upodabniały go do młodego chłopca. – Jak mogę panu pomóc? – próbowała ośmielić go Agnes. Napotkał jej wzrok, ale od razu skierował spojrzenie w dół. – Przyszedłem tu, żeby powiedzieć… jak mi przykro, jak strasznie przykro. W ciągu dziesięciu dni, jakie upłynęły od śmierci Joeya, bardzo wielu ludzi przekazało Agnes wyrazy współczucia, każdego z nich jednak znała. – Dałbym wszystko, by to się nigdy nie stało – powiedział nieznajomy szczerze. W jego głosie zabrzmiała niekłamana nuta udręki. – Żałuję tylko, że to nie ja zginąłem. Było to tak niezwykłe, że Agnes nie mogła wydusić z siebie słowa. – Nie piłem – zapewnił. – Ustalili to. Ale przyznaję, że byłem nieostrożny, jechałem zbyt szybko w tym deszczu. Oskarżyli mnie, że przejechałem skrzyżowanie na czerwonym świetle.
Nagle zrozumiała. – To pan. Przytaknął, a twarz oblał mu rumieniec wstydu. – Nicholas Deed – powiedziała, a jego imię było jak gorzka pigułka w ustach. – Nick – zaproponował, jakby istniał jakikolwiek powód, by mówiła po imieniu człowiekowi, który zabił jej męża. – Nie piłem. – Ale teraz się pan napił – zauważyła cicho, z wyrzutem. – Kilka kieliszków. Dla kurażu. Żeby tu przyjść. Żeby poprosić panią o wybaczenie. Jego prośba przypominała obelgę. Agnes niemal zatoczyła się do tyłu jak uderzona. – Może mi pani wybaczyć, pani Lampion? Z natury była niezdolna do nienawiści, urazów, zemsty. Wybaczyła nawet swemu ojcu, który zgotował jej piekło na ziemi, zniszczył życie braciom i zabił matkę. Wybaczenie nie było równoznaczne z wymazaniem winy. Wybaczenie wcale nie oznaczało, że się zapomni. – Nie mogę spać – wyznał Deed, ściskając w ręku czapkę. – Schudłem, stałem się nerwowy, wszystko mnie drażni. Choć wbrew swej naturze, Agnes nie umiała tym razem znaleźć w sercu litości. Słowa rozgrzeszenia uwięzły jej w gardle. Ta gorycz budziła niechęć, ale nie mogła jej zaprzeczyć. – To, że pani mi wybaczy, niczego nie naprawi – ciągnął. – Tego się nie da naprawić, ale poczułbym się lepiej. – Dlaczego miałabym się tym przejmować? – spytała. Zdawało jej się, jakby słuchała innej kobiety. Deed drgnął. – Nie ma pani żadnego powodu. Ale nigdy nie chciałem skrzywdzić pani męża, pani Lampion. Ani pani dziecka, małego Bartholomew.
Na dźwięk tego słowa Agnes zesztywniała. Deed mógł się bez trudu dowiedzieć, jak nazywa się jej syn, a jednak znajomość tego imienia wydawała się niewłaściwa, znajomość imienia dziecka, które niemal osierocił, niemal zabił. Agnes owionął jego przesycony odorem alkoholu oddech, kiedy spytał: – Jak Bartholomew się czuje? Zdrowy? W jej myślach pojawił się walet pik – wszystkie cztery karty naraz. Przypominając sobie żółte kędziory na głowie złowieszczej figury, Agnes wlepiła wzrok w jasne loki na szerokim czole tego mężczyzny. – Nie ma pan tu nic do roboty – oświadczyła, cofając się w głąb domu, by zamknąć drzwi. – Błagam, pani Lampion. Na twarzy Deeda malowało się jakieś uczucie. Może żal. Albo gniew. Agnes nie była w stanie się zorientować; stojący przed nią człowiek nie stanowił co prawda dla niej zagadki, ale doznała nagłego strachu, a jej poziom adrenaliny podniósł się gwałtownie. Miała wrażenie, że serce wiruje jej szaleńczo w piersi. – Niech pani zaczeka – powiedział Deed, wyciągając dłoń. Błagał o coś albo chciał tylko przytrzymać drzwi. Zatrzasnęła je, zanim zdołał ją powstrzymać, i zaciągnęła zasuwę. Popękana, zniekształcona, rozbita na płatki i liście twarz Deeda za oszklonymi drzwiami była obliczem sennego demona, który wyłania się z głębin przerażającego jeziora. Agnes pobiegła do kuchni. Gdy odezwał się dzwonek u drzwi, szykowała właśnie wiktuały, które miały być dostarczone razem z plackami. Piekła je z Jacobem przez cały ranek. Dziecko leżało w kołysce obok stołu. Bała się, że Barty’ego
nie ma, że został porwany przez wspólnika, który wszedł od tyłu, gdy Deed odwracał jej uwagę. Dziecko było jednak tam, gdzie je pozostawiła, spało smacznie. Rzuciła się do okien i opuściła żaluzje. Wciąż jednak czuła się obserwowana, choć było to irracjonalne. Drżąc na całym ciele, usiadła obok kołyski i popatrzyła na dziecko z taką miłością, że jej siła mogłaby je zbudzić. Oczekiwała, że Deed ponownie zadzwoni do drzwi. Nie zadzwonił. – Wyobrażasz sobie? Bałam się, że cię nie ma – powiedziała do małego. – Twoja stara matka traci rozum. Nigdy nie przyrzekłam cię karłowi z bajki braci Grimm, więc nigdy po ciebie nie przyjdzie. Nie umiała jednak obrócić swego strachu w żart. Nicholas Deed nie był waletem. Zdołał już zrujnować im życie. Ale walet nadal gdzieś się czaił, a jego dzień miał jeszcze nadejść. Nie chcąc, by Maria czuła się odpowiedzialna za nagłą zmianę nastroju, gdy po sekwencji czerwonych asów pojawił się niepokojący walet, Agnes udawała, że nie traktuje poważnie całej tej wróżby, zwłaszcza jej złowieszczej strony. W rzeczywistości czuła na sercu lodowatą dłoń lęku. Nigdy wcześniej nie dała wiary żadnym przepowiedniom, jednak w szepcie odkrywanych dwunastu kart dosłyszała cichy głos prawdy. Niejasnej, o nie do końca czytelnym przesłaniu, ale takiej, której nie mogła lekceważyć. Maleńki Barty zmarszczył buzię przez sen. Matka zmówiła za niego modlitwę. Prosiła też o wybaczenie za szorstkość, z jaką potraktowała Nicholasa Deeda. I błagała, by oszczędzono jej odwiedzin waleta.
39 Martwy detektyw, zęby wyszczerzone w księżycowym blasku, para srebrzystych monet w oczodołach. Taki właśnie obraz prześladował Juniora Caina, gdy jakby unoszony falą wzburzonej wyobraźni, wyskoczył z samochodu. Jego serce przypominało kotwicę, która gwałtownie opadła. Suchy język, spierzchnięte usta, drapiące gardło pełne piasku, a gdzieś na samym dnie pogrzebany żywcem głos. Choć nie ujrzał zwłok, makabrycznego grymasu, monet na oczach, nie odczuł wielkiej ulgi. Obszedł ostrożnie samochód, pewien, że detektyw czai się w środku, gotowy do skoku. Nic. W wozie paliło się światło, gdyż drzwi po stronie kierowcy były otwarte. Nie chciał wsuwać głowy do środka i zaglądać za przednie siedzenie. Nie miał broni. Znalazłby się w bardzo niekorzystnej pozycji. Wciąż zachowując ostrożność, zbliżył się do tylnych drzwi i zajrzał przez szybę. Ciało Vanadiuma leżało na podłodze, zawinięte w koc. Policjant wcale się nie poruszył w złych zamiarach, tak jak Junior to sobie uroił. Po prostu zsunął się z kanapy na podłogę podczas ostrego skrętu. Przez chwilę Junior czuł się poniżony. Miał ochotę wyciągnąć detektywa z wozu i skakać po jego płaskiej, martwej twarzy. Jednak nie byłoby to właściwe wykorzystanie czasu. Przyniosłoby satysfakcję, ale nie wydawało się rozsądne. Zedd powiadał, że czas to najcenniejsza rzecz, jaką posiadamy, gdyż rodzimy się tak skąpo nią obdarzeni. Junior wsiadł ponownie do wozu, zatrzasnął drzwi i powiedział: – Cholerny zbieracz rzygowin o tępej gębie, podwójnym podbródku i jeżyku na pustym łbie.
O dziwo, słowa tej obelgi sprawiły mu niezwykłą przyjemność, choć Vanadium był zbyt martwy, by ją usłyszeć. – Pokancerowany świr o tłustym karku, płaskim nosie, odstających uszach i małpim czole. Było to znacznie lepsze od powolnych, głębokich oddechów. Co jakiś czas, jadąc do domu Vanadiuma, Junior wyrzucał z siebie wiązankę takich obelg naszpikowanych nieprzyzwoitymi zwrotami. Miał czas je przemyśleć, gdyż jechał znacznie wolniej, niż nakazywały przepisy. Nie chciał ryzykować kontroli, gdy z tyłu leżał martwy Thomas Vanadium, ten ludzki kloc. Przez cały miniony tydzień Junior prowadził cichą obserwację tego prestidigitatora z odznaką policyjną. Detektyw nie był żonaty. Mieszkał sam, a więc ta śmiała wizyta w jego domu nie wiązała się z żadnym ryzykiem. Junior zaparkował w garażu. Nie było w nim drugiego wozu. Na ścianie wisiał pokaźny zbiór narzędzi ogrodniczych. W rogu stały doniczki. Nad ławką, w szafce, Junior znalazł parę czystych bawełnianych rękawic ogrodniczych. Przymierzył je, pasowały. Nie mógł sobie wyobrazić detektywa grzebiącego po służbie w ziemi. Chyba że pod różami były zakopane ciała. Posługując się kluczami detektywa, wszedł do domu. Kiedy Junior leżał w szpitalu, Vanadium przeszukał jego mieszkanie, z nakazem czy bez nakazu. Rewanż był słodki. Najwyraźniej Vanadium spędzał bardzo dużo czasu w kuchni; było to jedyne w miarę przytulne i wygodne pomieszczenie w całym domu. Mnóstwo gadżetów i akcesoriów kuchennych. Garnki i patelnie wiszące pod sufitem. Koszyk z cebulą, drugi z ziemniakami. Rząd butelek z kolorowymi etykietkami – jak się okazało, rozmaite oliwy. Detektyw uważał się za kucharza. Pozostałe pokoje wyglądały spartańsko, jak cele klasztorne. W jadalni nie było ani jednego mebla. W salonie sofa i jeden fotel.
Żadnego stoliczka do kawy. Tylko podręczny, obok fotela. Szafka na ścianie ze sprzętem stereo i kolekcją kilkuset płyt. Junior przejrzał ten zbiór. Gust policjanta ograniczał się do dużych zespołów i wokalistów z ery swingu. Najwyraźniej oboje z Victorią podzielali entuzjazm dla Sinatry albo też pielęgniarka nabyła jedną z płyt piosenkarza z okazji wspólnej kolacji. Nie było czasu na analizę związku łączącego podstępną pannę Bressler i Vanadiuma. Junior musiał zatuszować krwawy ślad, a cenne minuty upływały nieubłaganie. Poza tym czuł odrazę, rozważając pewne rzeczy. Na samą myśl o tak pięknej kobiecie jak Victoria, oddającej się groteskowej postaci pokroju Vanadiuma, przejęłoby go obrzydzenie do głębi duszy, gdyby posiadał duszę. Gabinet był wielkości łazienki. Ciasna przestrzeń ledwie mieściła zniszczone biurko sosnowe, krzesło i pojedynczą szafkę na dokumenty. Komplet źle dobranych mebli sypialnych, tanich i porysowanych, zapewne z komisu. Podwójne łóżko i stolik nocny. Mała komoda. Podobnie jak reszta domu, sypialnia była nieskazitelnie czysta. Drewniana podłoga lśniła niczym wypolerowana miękką szmatką. Prosta biała narzuta leżała na łóżku wygładzona jak koc na wojskowej pryczy w koszarach. Nigdzie nie widać było żadnych ozdób ani pamiątek. Monotonii nagich ścian nic nie ożywiało, pomijając kalendarz w kuchni. Odlana z brązu figura, przymocowana do lakierowanego drewna orzechowego imitującego afrykański dereń, cierpiała nieruchomo nad łóżkiem. Krucyfiks kontrastujący ostro z bielą ścian potęgował tylko wrażenie klasztornej surowości. Junior doszedł do wniosku, że normalny człowiek nie mieszka w takich warunkach. To był dom pomylonego samotnika, niebezpiecznego obsesjonisty. Wiedząc, że to on był obiektem fiksacji Thomasa Vanadiuma,
Junior uważał się za cudem ocalonego. Wstrząsnął nim mimowolny dreszcz. Szafa nie pękała w szwach, niektóre wieszaki były wolne. Na podłodze stały w równym rzędzie buty. Na górnej półce leżały dwa pudełka i dwie tanie walizki z zielonego winylu. Wyjął je i położył na łóżku. Vanadium posiadał tak mało ubrań, że w obu walizkach zmieściła się zawartość szafy i komody. Junior wyrzucił kilka sztuk odzieży na podłogę i łóżko, by stworzyć wrażenie, że detektyw pakował się w wielkim pośpiechu. Będąc na tyle nierozsądnym, by strzelić do Victorii Bressler pięć razy z broni służbowej – w szale zazdrości albo w wyniku obłędu – Vanadium chciał jak najszybciej umknąć przed sprawiedliwością. Z łazienki Junior przyniósł maszynkę elektryczną i przybory toaletowe. Wrzucił je do jednej z walizek. Zaniósł bagaże do samochodu i wrócił do gabinetu. Usiadł przy biurku i zaczął przeglądać zawartość szuflad, potem zainteresował się szafką na dokumenty. Nie wiedział, czego szuka. Może koperty albo skarbonki ze zwitkiem banknotów, których uciekający zbrodniarz z pewnością nie omieszkałby zabrać ze sobą. Gdyby je zostawił, wzbudziłoby to podejrzenia. Może była gdzieś tu schowana książeczka czekowa. W pierwszej szufladzie znalazł notatnik z adresami. Logicznie rzecz biorąc, Vanadium zabrałby go ze sobą, nawet uciekając przed konsekwencjami zbrodni, więc Junior schował go do kieszeni. Kiedy sprawdził już połowę szuflad, zadzwonił telefon – nie był to klasyczny sygnał, lecz modulowany elektroniczny ton. Po drugim sygnale odezwał się znajomy płaski głos: „Halo, tu Thomas Vanadium…”. Jak kukiełka na sprężynie, Junior zerwał się z krzesła, niemal je przewracając. „…ale nie ma mnie teraz w domu”.
Junior, który zdążył już ruszyć w stronę drzwi, przypomniał sobie nagle, że martwy detektyw nie kłamał: nie było go tutaj. Głos mówił dalej – z głośnika, który stał na biurku obok telefonu: „Proszę nie odkładać słuchawki. To automatyczna sekretarka. Proszę zostawić wiadomość po sygnale, oddzwonię później”. Na czarnej plastikowej oprawie widniała nazwa: „Ansaphone”. Junior słyszał o tym wynalazku, lecz widział go po raz pierwszy. Nie zdziwił się, że taki obsesjonista jak Vanadium uciekał się do wszystkiego, nawet najbardziej zaawansowanej techniki, byle nie przegapić ważnej wiadomości. Odezwał się sygnał, zgodnie z zapowiedzią, i z urządzenia dobiegł głos jakiegoś mężczyzny: „Mówi Max. Jesteś stuknięty. Znalazłem ten szpital. Biedna mała miała wylew w wyniku powikłań kardiologicznych, spowodowanych… rzucawką, tak się to chyba nazywa. Dziecko przeżyło. Oddzwoń, dobra?”. Max odłożył słuchawkę. Urządzenie rejestrujące rozmowy wydało kilka piskliwych tonów i zamilkło. Zdumiewające. Juniora kusiło, żeby pobawić się przyciskami. Może nagrały się też inne wiadomości. Ich odsłuchanie byłoby prawdziwą przyjemnością – nawet gdyby wszystkie okazały się równie enigmatyczne jak informacja od Maxa – niczym lektura pamiętnika nieznanej osoby. Nie znalazł już nic interesującego w gabinecie, zaczął się więc zastanawiać, czy nie przeszukać reszty domu. Noc jednak upływała, a on miał przed nadejściem ranka jeszcze dużo roboty. Pozostawić światła zapalone, drzwi otwarte. Morderca, pragnący za wszelką cenę uciec, dopóki nie odkryto ciała ofiary, nie myślałby o rachunku za elektryczność czy zabezpieczeniu domu przed włamaniem. Junior ruszył śmiało przed siebie. Zedd zalecał śmiałość. Ponieważ wciąż słyszał w wyobraźni, jak za jego plecami poru-
sza się żądny zemsty detektyw, włączył radio. Znalazł stację nadającą listę przebojów. Prezenter zapowiedział piosenkę, która w tym tygodniu zajmowała miejsce czwarte: She’s a Woman Beatlesów. Muzyka cudownej czwórki z Liverpoolu wypełniła wnętrze studebakera. Długowłosi chłopcy zostali powszechnie uznani za najbardziej niesamowity zespół wszech czasów – wszech czasów! – ale Junior uważał, że są po prostu nieźli. Nie miał ochoty nucić melodii, nie sądził też, by nadawała się do tańca. Był patriotą i wolał amerykański rock od tej brytyjskiej grupy. Nie miał nic przeciwko Anglikom, nie żywił żadnych uprzedzeń wobec jakiejkolwiek narodowości. Niemniej jednak uważał, że amerykańska lista przebojów powinna promować wyłącznie muzykę rodzimą. Przejeżdżając przez Spruce Hills w towarzystwie Johna, Paula, George’a i Ringo, a także martwego Thomasa, Junior skierował się z powrotem do domu Victorii, gdzie nie słychać już było głosu Sinatry. Trzecie miejsce na liście przebojów zajmował Mr. Lonely Bobby’ego Vintona, amerykańskiego gwiazdora z Canonsburga w Pensylwanii. Tym razem Junior wtórował piosenkarzowi. Przejechał obok domu Victorii, nie zwalniając ani na chwilę. Vinton już skończył, przeleciały reklamy i zaczęła się piosenka z miejsca drugiego: Come See About Me The Supremes. Znów odrobina dobrej amerykańskiej muzyki. Wprawdzie trio The Supremes tworzyły czarne piosenkarki, ale Junior nie był bigotem. Raz nawet kochał się namiętnie z czarną dziewczyną. Wtórując Dianie Ross, Mary Wilson i Florence Ballard, dojechał do kamieniołomów granitu leżących pięć kilometrów za granicami miasta. Półtora kilometra dalej na północ znajdowały się czynne kamieniołomy, obsługiwane przez tę samą firmę. Te były stare, wyeksploatowane po dziesięcioleciach robót. Przed wielu laty rozległą nieckę zalano i zarybiono, głównie pstrągiem i okoniem. Przekształcenie jeziora o nazwie Kamieniołom w teren re-
kreacyjny nie powiodło się do końca. Jeszcze kiedy w wyrobisku trwały prace, wycięto większość drzew, brzeg w słoneczne dni nie był zacieniony. Wszędzie ustawiono znaki ostrzegające przed kąpielą. Miejscami, przy samej krawędzi jeziora, brzeg opadał stromo na głębokość ponad trzydziestu metrów. Junior skręcił z szosy stanowej i kierując się na północny wschód, ruszył drogą biegnącą wokół smoliście czarnych wód jeziora, gdy Beatlesi zaczęli numer jeden na liście, I Feel Fine. Wprowadzili dwa utwory do pierwszej piątki amerykańskiej listy przebojów! Zniechęcony, wyłączył radio. W kwietniu zeszłego roku chłopcy z Liverpoolu zajęli pięć pierwszych miejsc, co do jednego. Prawdziwi Amerykanie jak Beach Boys albo Four Seasons musieli zadowolić się dalszymi pozycjami. Człowiek zaczynał się zastanawiać, kto tak naprawdę wygrał amerykańską wojnę o niepodległość. Nikt spośród znajomych Juniora nie przejmował się specjalnie ogólnokrajowym kryzysem. On sam uważał, że odznacza się większym od innych wyczuciem niesprawiedliwości. W tę chłodną styczniową noc nad brzegiem jeziora nie biwakowali turyści ani wędkarze. Drzewa rosły daleko od brzegu, zanurzone gdzieś w mroku, więc okolice wody i jej czerń wyglądały jak bezludny krajobraz świata pozbawionego atmosfery. Jezioro było położone zbyt daleko od miasta, by stać się popularnym miejscem spotkań nastolatków. Cieszyło się również złą sławą wśród kochanków, którzy uważali, że tu straszy. W ciągu pięćdziesięciu lat zginęło tu czterech robotników. W okolicy krążyły opowieści o duchach zamieszkujących głębiny kamieniołomu. Kiedy nieckę zalała woda, przeniosły się rzekomo na brzeg. Junior zamierzał dorzucić do tej upiornej kompanii jeszcze jednego, krępego ducha. Rozkoszował się myślą, że w nadchodzących latach, w letnie wieczory, przy świetle przenośnych lamp, wędkarze zobaczą na wpół przezroczystego Vanadiuma bawiącego się fantasmagoryczną monetą.
Zjechał z drogi i skierował się do miejsca, gdzie tuż za linią brzegu zaczynała się głębia. Zaparkował kilka metrów od wody, przodem do jeziora, potem wyłączył światła i silnik. Nachylił się nad fotelem pasażera i opuścił trochę szybę w drzwiach. Potem opuścił też szybę po swojej stronie. Wytarł dokładnie kierownicę i każdą powierzchnię, jakiej mógł dotknąć w drodze z domu Victorii do mieszkania detektywa, gdzie włożył rękawice ogrodnicze, które wciąż miał na dłoniach. Wysiadł z samochodu i wyczyścił klamkę. Nie wierzył, by studebaker miał być kiedykolwiek odnaleziony, ale wiedział, że na łut szczęścia mogą liczyć tylko ci, którzy zwracają uwagę na szczegóły. Stał przez chwilę obok wozu, przyzwyczajając wzrok do ciemności. Noc znów wstrzymała oddech, niedawny wietrzyk przycichł w piersi mroku. Księżyc, który w ciągu kilku minionych godzin powędrował wyżej, przekuł się ze złotej monety w srebrną. Jego blask wędrował po spokojnych fałdach czarnej wody niczym ćwierćdolarówka po palcach. Przekonany, że nikt go nie widzi, Junior wsunął do samochodu głowę i wrzucił luz. Potem zwolnił hamulec, zamknął drzwi i odsunął się na bok. Brzeg w tym miejscu był nachylony do wody, więc studebaker potoczył się do przodu, nabierając szybkości. Wjechał w jezioro z zadziwiająco cichym pluskiem. Przez krótką chwilę unosił się na powierzchni, tuż przy brzegu, z lekko zanurzoną maską, którą obciążał silnik. Kiedy woda przedostała się do wnętrza przez otwory w podwoziu, samochód zaczął osiadać stopniowo, a po chwili, gdy sięgnęła szczelin w oknach, zatonął gwałtownie. Ta gondola z fabryki w Detroit miała niebawem popłynąć przez Styks, choć bez przewoźnika w czarnej opończy. Gdy tylko dach wozu zniknął w jeziorze, Junior ruszył biegiem.
Nie wracał do domu Vanadiuma – to byłaby zbyt daleka droga – tylko do ciemnego lokum Victorii Bressler. Miał randkę z martwą kobietą.
40 Nie będąc w nastroju do prac ogrodniczych, choć wyposażony w odpowiednie rękawice, Junior pstryknął światło w przedpokoju, potem w korytarzu, wreszcie w kuchni, po czym obszedł zatłuczoną, uduszoną, postrzeloną pielęgniarkę i zbliżył się do kuchenki, gdzie włączył górny piekarnik, w którym stygła pieczeń, a także dolny, w którym miały być podgrzane talerze. Zwiększył ogień pod garnkiem z wodą, która wcześniej się gotowała – i spojrzał głodnym wzrokiem na makaron przygotowany przez Victorię. Gdyby skutki jego spotkania z Vanadiumem nie wymagały tylu niemiłych zabiegów, Junior może zrobiłby sobie przerwę na posiłek przed doprowadzeniem sprawy do końca. Droga znad jeziora zabrała mu niemal dwie godziny, po części dlatego, że krył się za drzewami i w zaroślach, ilekroć słyszał nadjeżdżający samochód. Był bardzo głodny. Jednak bez względu na jakość kuchni atmosfera towarzysząca posiłkowi gra dużą rolę, a ta krwawa scenografia nie pasowała do wyrafinowanej kolacji. Wcześniej postawił przed Victorią butelkę z wódką. Pielęgniarka nie siedziała już na krześle, tylko leżała rozciągnięta na podłodze, jakby zdążyła opróżnić flaszkę. Junior rozlał połowę wódki na ciało, spryskał też trochę podłogę, a resztę wylał na płytę piecyka – strumyczek popłynął z wolna w stronę palnika z płomieniem. Nie był to może doskonały środek, nie tak skuteczny jak benzyna, ale nim Junior odrzucił butelkę, płyn dotarł do ognia. Niebieski płomień objął całą kuchenkę i powędrował śladem strużek spływających po frontach szafek aż na podłogę. Błękit rozpalił się w żółć, która ściemniała, gdy ogień dotarł do ciała Victorii. Zabawa z ogniem sprawiała przyjemność, gdy nie trzeba było skrywać faktu, że to podpalenie. Skórzany portfel z legitymacją policyjną Vanadiuma, leżący na
ciele pielęgniarki, zajął się od płomieni. Junior wiedział, że dokument spłonie, ale odznaka nie stopi się tak łatwo. Policja zidentyfikuje też rewolwer. Podniósł z podłogi butelkę wina, która dwukrotnie ocalała przed stłuczeniem. Jego szczęśliwy merlot. Wycofał się na korytarz, cały czas obserwując ogień. Odczekał dostatecznie długo, by zyskać pewność, że dom zamieni się niebawem w trzaskający stos, po czym ruszył pędem do drzwi wejściowych. Przekradł się pod blednącym księżycem do swojego wozu, który stał trzy przecznice dalej. Ściągnął z dłoni rękawice i wrzucił do kontenera na gruz obok jakiegoś remontowanego domu. Nie spotkał po drodze nikogo. Ani razu nie spojrzał za siebie, by sprawdzić, czy pożar już rozświetla nocne niebo. Wydarzenia w domu Victorii należały do przeszłości. Skończył z tym wszystkim. Był człowiekiem bezustannie wybiegającym myślą w przód, człowiekiem przyszłości. W połowie drogi usłyszał zawodzenie syreny i zobaczył pulsujące światła. Zjechał na pobocze i patrzył, jak mijają go dwa wozy strażackie, a za nimi karetka. Czuł się nadzwyczaj dobrze, kiedy dotarł do domu: spokojny, dumny z umiejętności szybkiego myślenia i zdecydowanego działania, przyjemnie zmęczony. Nie chciał ponownie zabijać, zmusił go do tego los. A jednak udowodnił, że śmiałość, jaką wykazał na wieży obserwacyjnej, nie była czymś chwilowym, ale głęboko zakorzenioną cechą osobowości. Choć nie żywił obaw, że ktoś posądzi go o zabójstwo Victorii Bressler, zamierzał jeszcze tej samej nocy opuścić Spruce Hills. Nie widział dla siebie przyszłości w tej sennej dziurze. Słyszał zew wielkiego świata. Zasłużył sobie, by cieszyć się wszystkim, co ten świat miał mu do zaoferowania. Zadzwonił do Kaitlin Hackachak, swej monstrualnej i chciwej szwagierki, z prośbą o usunięcie rzeczy po Naomi, ich mebli,
wszystkiego, co był gotów zostawić za sobą. Choć Kaitlin przyznano na mocy ugody z władzami stanu i okręgu ćwierć miliona dolarów, wiedział, że zjawi się u niego w domu wraz z pierwszym brzaskiem, byle zarobić na tej wywózce dziesięć dolców. Zamierzał spakować tylko jedną torbę, pozostawiając większość ubrań. Stać go było na nową odzież wysokiej klasy. Kiedy otworzył na łóżku w sypialni walizkę, zobaczył monetę. Błyszczącą. Leżała orłem do góry. Na nocnym stoliku. Gdyby był dostatecznie podatny na obłęd, właśnie w tym momencie powinien pogrążyć się w otchłani szaleństwa. Usłyszał odgłos wewnętrznego pękania, poczuł straszliwe rozszczepienie we własnym mózgu, ale trzymał się samą siłą woli, pamiętając o powolnym, głębokim oddechu. Zebrał się na odwagę i podszedł do stolika. Drżała mu dłoń. Spodziewał się niemal, że moneta to złudzenie, że zniknie mu między palcami, ale była jak najbardziej realna. Kiedy już umocnił się w poczuciu normalności, zdrowy rozsądek podpowiedział mu, że moneta znalazła się tu znacznie wcześniej, po jego wyjeździe do domu Victorii. Wszystko wskazywało na to, że pomimo nowych zamków Vanadium wstąpił tu w drodze do pielęgniarki, nieświadomy, że w jej kuchni znajdzie śmierć – i to z rąk człowieka, którego prześladował. Lęk Juniora stłumiło poczucie ironii. W końcu zdołał się nawet uśmiechnąć, podrzucił monetę do góry, złapał i schował do kieszeni. W tym momencie stało się coś strasznego. Doznał upokorzenia, którego pierwszym sygnałem było bulgotanie dobiegające z jego wnętrzności. Od chwili, gdy rozprawił się z Victorią i detektywem, czerpał dumę z faktu, że zachował nie tylko równowagę, ale i zjedzony wcześniej posiłek. Ani śladu nerwowych torsji, jakie go nawiedziły po śmierci biednej Naomi. Nawet miał apetyt.
A teraz pojawił się zupełnie nowy problem. Inny niż tamten, lecz równie groźny i przerażający. Nie wymioty, ale rozpaczliwa potrzeba wypróżnienia. Okazało się, że wyjątkowa wrażliwość jest nadal jego przekleństwem. Odczuł tragiczną śmierć Victorii i Vanadiuma bardziej, niż chciał się do tego przyznać. Był w rzeczywistości wstrząśnięty. Z okrzykiem przerażenia popędził do łazienki co tchu, bardzo słusznie, jak się okazało. Siedział na tronie dostatecznie długo, by ujrzeć powstanie i upadek jakiegoś imperium. Później, słaby i roztrzęsiony, pakując walizkę, znów odczuł tę naglącą potrzebę. Nie mógł uwierzyć, że cokolwiek mu jeszcze zostało w przewodzie pokarmowym. Trzymał w łazience kilka książek Caesara Zedda, aby nie tracić czasu na sedesie. Niektóre z jego najgłębszych przemyśleń na temat ludzkiej kondycji i idee dotyczące samorealizacji rodziły się właśnie w tym miejscu, gdzie mądre słowa mistrza jaśniały przy kolejnej lekturze coraz silniejszym blaskiem. Teraz jednak nie byłby w stanie skupić uwagi na książce, nawet gdyby miał siłę utrzymać ją w dłoniach. Gwałtowne paroksyzmy, które skręcały mu kiszki, pozbawiły go też zdolności koncentracji. Nim zdążył schować do wozu walizkę i trzy pudła książek – dzieła zebrane Zedda i kilka pozycji klubu książki – popędził do łazienki jeszcze dwa razy. Drżały mu nogi, czuł się słaby i wydrążony, jakby stracił więcej niż to możliwe, jakby wypróżnił się z wszelkiej wewnętrznej substancji. Nawet termin „biegunka” był nieadekwatny do tej przypadłości. Pomimo ogromnej liczby książek, jakie Junior przeczytał, by wzbogacić swój słownik, nie mógł znaleźć słowa trafnie oddającego ów żałosny stan i obrzydliwość całej tej męki. Zaczął się w panice zastanawiać, czy te wewnętrzne skurcze nie zatrzymają go w Spruce Hills. A jeśli będzie wymagał opieki lekarskiej? Jakiś chorobliwie podejrzliwy policjant, wiedząc o ataku torsji po śmierci Naomi, mógłby stwierdzić związek między tym
napadem biegunki a zamordowaniem Victorii i zniknięciem Vanadiuma. Otwierało się pole do snucia przeróżnych spekulacji, których wolał nie prowokować. Musiał wyjechać z miasta, dopóki jeszcze był w stanie utrzymać się na nogach. Od pośpiechu zależały jego wolność i szczęście. W ciągu minionych dziesięciu dni udowodnił, że jest bystry, odważny, że ma bogate zasoby siły i pomysłowości. Teraz bardziej niż kiedykolwiek przedtem musiał sięgnąć do tej głębokiej studni własnego wnętrza. Przeżył zbyt wiele, osiągnął zbyt wiele, by teraz ulec zwykłej fizjologii. Świadom niebezpieczeństw, jakie niesie odwodnienie, wypił butelkę wody i załadował do samochodu dwa dwulitrowe pojemniki z napojem regenerującym. Spocony, wyziębiony, słaby, z drżącymi kolanami, ze łzami wstydu w oczach, rozłożył na fotelu plastikowy worek. Wsiadł do chevroleta, przekręcił kluczyk w stacyjce i jęknął, gdy wibracje silnika przeszyły jego obolałe ciało. W każdej chwili groziła katastrofa. Odczuwając jedynie słabiutkie drgnienie żalu i tęsknoty, odjechał spod domu, który przez czternaście szczęśliwych miesięcy był miłosnym gniazdkiem dla niego i Naomi. Ujął twardo kierownicę, zacisnął zęby tak mocno, że drgnęła mu szczęka, i z całych sił skupił się na zachowaniu panowania nad własnym ciałem. Powolne, głębokie oddechy. Pozytywne myślenie. Biegunka już się skończyła, należała do przeszłości. Dawno temu nauczył się nie zawracać sobie głowy przeszłością, nie troszczyć się zbytnio trudami teraźniejszości, lecz skupiać uwagę wyłącznie na przyszłości. Był człowiekiem jutra. Gdy tak pędził w przyszłość, dopadła go przeszłość pod postacią skurczów jelit i nim zdołał przejechać pięć kilometrów, popiskując niczym chory pies, musiał się zatrzymać na stacji benzynowej i skorzystać z toalety. Potem udało mu się pokonać siedem kilometrów, nim był zmu-
szony zajechać na następną stację. Wierzył, że to koniec kłopotów, lecz już niespełna dziesięć minut później szukał swojskiego odosobnienia w krzakach obok drogi, gdzie jego płaczliwe skargi zmusiły drobną zwierzynę do panicznej ucieczki. W końcu, zaledwie pięćdziesiąt kilometrów za Spruce Hills, przyznał z niechęcią, że powolne, głębokie oddechy, pozytywne myślenie i wysoka samoocena zdecydowanie nie wystarczają, by zapanować nad niesfornymi jelitami. Musiał znaleźć jakąś przystań i przenocować. Nie myślał o basenie, królewskim łożu ani darmowym śniadaniu. Jedynym udogodnieniem, jakiego potrzebował, była ubikacja, i to blisko. Obskurny motel nazywał się Sleepie Tyme Inne. Siwowłosy, zezowaty recepcjonista o ostrych rysach na pewno nie był jego właścicielem, gdyż nie sprawiał wrażenia kogoś zdolnego wykoncypować taką pisownię. Z wyglądu i zachowania przypominał byłego komendanta obozu koncentracyjnego, który uciekł do Brazylii przed agentami Mosadu, a teraz ukrywał się w Oregonie. Prześladowany skurczami i zbyt słaby, by nieść swój bagaż, Junior zostawił walizkę w chevrolecie. Wziął ze sobą do pokoju tylko picie. Noc, która zapadła, mogła równie dobrze przytrafić się w piekle – tyle że szatan czasem serwował napój regenerujący.
41 W poniedziałek rano, siedemnastego stycznia, zjawił się adwokat Agnes, Vinnie Lincoln, z testamentem Joeya i innymi ważnymi dokumentami. Vinnie o krągłej twarzy i równie krągłym ciele nie chodził jak inni mężczyźni; zdawał się podskakiwać lekko jak ktoś napompowany mieszanką gazów zawierającą sporą dawkę helu, nie na tyle jednak, by odfrunąć niczym balon. Gładkie policzki i wesołe oczy przywodziły na myśl młodego chłopca, ale w rzeczywistości był dobrym i przebiegłym prawnikiem. – Jak się miewa Jacob? – spytał, stojąc niepewnie w drzwiach. – Nie ma go tutaj – odpowiedziała Agnes. – O to mi właśnie chodziło – przyznał z ulgą adwokat i ruszył za Agnes do salonu. – Wiesz, Aggie, nie mam nic przeciwko Jacobowi, ale… – Dobry Boże, wiem doskonale, Vinnie – zapewniła go, wyjmując z kołyski Barty’ego, który ważył niewiele więcej od torby cukru. Z dzieckiem na ręku usiadła w fotelu bujanym. – Chodzi o to, że… jak go ostatnim razem widziałem, zapędził mnie w kąt i opowiedział makabryczną historię, i to ze wszystkimi szczegółami, o jakimś mordercy z Wielkiej Brytanii w latach czterdziestych, potworze, który zabijał ludzi młotkiem, pił ich krew, a ciała rozpuszczał w beczce z kwasem w swojej pracowni. Wstrząsnął nim dreszcz. – To był John George Haigh – wyjaśniła Agnes, sprawdzając Barty’emu pieluszkę. Potem ułożyła go w zgięciu ramienia. Oczy adwokata zrobiły się równie okrągłe jak jego twarz. – Aggie, proszę, nie mów mi, że zaczęłaś podzielać… entuzjazm Jacoba. – Nie, skąd. Ale przebywając z nim tyle czasu, zapamiętuję siłą
rzeczy niektóre szczegóły. To świetny gawędziarz, jeśli temat go naprawdę interesuje. – Fakt, nie nudziłem się ani przez chwilę – przyznał ironicznie Vinnie. – Zawsze uważałam, że byłby z niego znakomity nauczyciel. – Zakładając, że dzieci miałyby zapewnioną terapię po każdej lekcji. – Zakładając, że nie miałby tych wszystkich obsesji. – No cóż, nie mam prawa go krytykować – przyznał Vinnie, wyjmując dokumenty z teczki. – Ja też mam obsesję. Na punkcie jedzenia. Spójrz tylko na mnie. Jestem gruby jak beczka. – Nie jesteś gruby – zaprotestowała Agnes. – Tylko ładnie zaokrąglony. – Tak, ładnie się zaokrąglam do przedwczesnego grobu – zauważył niemal pogodnie. – I przyznam, że to mi się podoba. – Może i wygrzebujesz sobie zębami mogiłę, Vinnie, ale biedny Jacob zamordował własną duszę, a to jest znacznie gorsze. – Zamordował własną duszę… ciekawy zwrot. – Nadzieja jest pokarmem wiary, istotą życia. Nie uważasz? Barty, spoczywający w kołysce matczynych ramion, popatrzył na nią z uwielbieniem. – Kiedy nie pozwalamy sobie na nadzieję – ciągnęła – wyrzekamy się jakiegokolwiek celu. A pozbawione celu, pozbawione znaczenia życie jest mroczne. Gdy nie płonie w nim światło, żyjemy tylko po to, by umrzeć. Barty sięgnął rączką do matczynej dłoni. Dała mu do zabawy swój palec, który niewiele cięższy od torby cukru chłopczyk chwycił z zapałem. Bez względu na rodzicielskie sukcesy i porażki Agnes zamierzała dołożyć wszelkich starań, by Barty nigdy nie tracił nadziei, by cel i sens istnienia wypełniały go bezustannie jak krew.
– Wiem, że Edom i Jacob zawsze byli dla ciebie ciężarem – powiedział Vinnie. – Musiałaś być za nich odpowiedzialna… – Nic podobnego. – Agnes uśmiechnęła się do synka i obróciła palcem w uścisku jego piąstki. – Zawsze byli dla mnie ratunkiem. Nie wiem, co bym bez nich poczęła. – Mówisz chyba z przekonaniem. – Wszystko, co mówię, mówię z przekonaniem. – No cóż, wraz z upływem lat staną się ciężarem, więc cieszę się, że mam dla ciebie małą niespodziankę. Kiedy podniosła wzrok, zobaczyła w dłoni adwokata plik różnych dokumentów. – Niespodziankę? Wiem, co jest w testamencie Joeya. Vinnie uśmiechnął się. – Ale masz również środki, o których w ogóle nie wiesz. Dom, wolny od jakiegokolwiek obciążenia hipotecznego, stanowił jej własność. Były też dwa konta, na które jej mąż regularnie wpłacał co tydzień pieniądze przez dziewięć lat ich małżeństwa. – Polisa na życie – wyjaśnił Vinnie. – Wiem. Na pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Przyszło jej do głowy, że będzie mogła na najbliższe trzy lata zostać w domu i poświęcić się dziecku, dopóki nie znajdzie sobie pracy. – Jest jeszcze jedna. – Vinnie nabrał powietrza w płuca, zawahał się, po czym odetchnął nieśmiało, rzucając jednocześnie sumę: – Siedemset pięćdziesiąt tysięcy. Trzy ćwierci z miliona dolarów. Absolutna pewność tłumiła wszelkie zaskoczenie. Agnes potrząsnęła głową. – Niemożliwe. – To ubezpieczenie płatne na żądanie, nie polisa na życie. – Joey nie wykupiłby go bez…
– Wiedział, że nie chcesz przesadzać z polisami. Dlatego nie powiedział ci o tym. Fotel bujany znieruchomiał pod nią z jękiem drewna. Dosłyszała w głosie Vinniego pewność i gdy jej wątpliwości zniknęły, była jak sparaliżowana. – Mój niewinny przesąd… – wyszeptała. W innych okolicznościach mogłaby się zarumienić, ale teraz jej irracjonalny lęk przed zawieraniem zbyt wielu polis okazał się uzasadniony. – W końcu Joey był agentem ubezpieczeniowym – przypomniał jej Vinnie. – Myślał o swojej rodzinie. Przesada w tym względzie była według Agnes kuszeniem losu. – Jakaś rozsądna polisa, owszem, zgoda. Ale taka duża… to jak stawianie na śmierć. – To tylko przezorność, Agnes. – Wierzę, że należy stawiać na życie. – Z takimi pieniędzmi nie będziesz musiała ograniczać się ze swoimi wypiekami. I z wszystkim innym. Miał na myśli artykuły żywnościowe, które z Joeyem dorzucali do placków, czasem pieniądze na kolejną ratę hipoteczną dla kogoś w dołku finansowym i dyskretne datki. – Spójrz na to z innej strony, Aggie. Wszystko, co robisz, to stawianie na życie. A teraz masz szansę na jeszcze większe stawki. Przyszło jej to samo do głowy – pociecha, która umożliwiała przyjęcie tego bogactwa. Jednak myśl o ogromnej sumie pieniędzy będących owocem śmierci nadal ją przerażała. Spojrzała na malca i ujrzała w jego buzi wcielenie Joeya. Choć sama nie wierzyła, że jej mąż żyłby teraz, gdyby nie kusił losu, tak wysoko obstawiając swoje życie, nie potrafiła znaleźć w swym sercu gniewu. Zrozumiała, że musi przyjąć ów hojny dar z wdzięcznością – a może i z radością.
– No dobrze – powiedziała, czując jednocześnie dreszcz dziwnego lęku. – To nie wszystko – dodał Vinnie Lincoln, okrągły jak sam święty Mikołaj i zaróżowiony z zadowolenia, że może przynosić komuś takie prezenty. – Polisa zawierała klauzulę o podwojeniu wypłaty na wypadek tragicznej śmierci. Całkowita, wolna od podatku suma to półtora miliona dolarów. Widząc już źródło swych obaw, Agnes przytuliła dziecko do piersi. Było od tak niedawna na świecie, a jakby zaczęło się już od niej oddalać, porwane przez wir nienasyconego przeznaczenia. As karo. Cztery razy z rzędu. As, as, as, as. Wróżba, którą próbowała zlekceważyć jako zabawę bez znaczenia, już zaczęła się spełniać. Zgodnie z kartami Barty miał być bogaty, nie tylko majątkiem, ale i talentami, duchem, rozumem. Odwagą i honorem. Tak obiecała Maria. Obdarzony rozsądkiem, umiejętnością trafnego sądu i szczęściem. Agnes czuła, że przydadzą mu się odwaga i szczęście. Przede wszystkim szczęście. – O co chodzi, Aggie? – spytał Vinnie. Nie potrafiła wyjaśnić mu swoich obaw, gdyż adwokat wierzył w nadrzędność prawa, w sprawiedliwość, którą można zastosować w tym życiu, w stosunkowo prostej rzeczywistości, i nie pojąłby tej straszliwie, przerażająco, dziwnie i głęboko złożonej rzeczywistości, jaką Agnes czasem dostrzegała – zazwyczaj niewyraźnie, niekiedy myślą, ale zawsze sercem. To był świat, w którym skutek mógł wyprzedzić przyczynę, w którym pozorny zbieg okoliczności stanowił czasem widzialną część większego porządku, niedającego się objąć wzrokiem w całości. Jeśli as karo, wyciągnięty czterokrotnie, miał oznaczać wróżbę, która się spełni, to dlaczego nie miało to dotyczyć pozostałych kart?
Jeśli wypłata ubezpieczenia nie była jedynie zbiegiem okoliczności, jeśli stanowiła wywróżone bogactwo, to jak szybko miał się pojawić walet pik? Miną lata? Miesiące? Może dni? – Wyglądasz, jakbyś zobaczyła ducha – zauważył Vinnie, Agnes zaś żałowała, że nie chodzi tu o coś tak zwyczajnego jak potępieniec, zjawa jęcząca i skuta łańcuchami, niczym Dickensowski Marley, który odwiedził w wieczór wigilijny Ebenezera Scrooge’a.
42 Dobrodziejstwo snu odpłynęło w dal, gdy Junior spędzał noc na spłukiwaniu sedesu, osuszając do cna rezerwuar. Przed świtem, gdy skurcze jelit w końcu ustały, ów nowy odważny człowiek czuł się płaski i sflaczały jak rozjechana żaba. Kiedy wreszcie zasnął, dręczyły go koszmary – był w toalecie publicznej, gdzie zjawił się przygnany palącą potrzebą, i stwierdził, że każda kabina jest zajęta przez kogoś, kogo własnoręcznie zabił, a jego ofiary, powodowane chęcią zemsty, nie pozwalają mu ulżyć sobie w godny sposób. Obudził się w południe, powieki miał sklejone jak po zbyt długim śnie. Czuł się podle, ale panował nad sobą – i miał dość siły, by przynieść walizkę, której tuż po przyjeździe do motelu nie mógł udźwignąć. Na dworze odkrył, że jakiś łajdak włamał się w nocy do jego chevroleta. Zniknęła walizka i książki z klubu. Szuja zabrał nawet ze schowka chusteczki higieniczne, gumę do żucia i pastylki odświeżające. Niewiarygodne, złodziej pozostawił rzecz najcenniejszą: zbiór dzieł Caesara Zedda. Pudło było otwarte, zawartość przerzucona w pośpiechu, ale nie brakowało ani jednej książki. Na szczęście Junior nie trzymał w walizce ani gotówki, ani książeczki czekowej. Zważywszy, że nie został pozbawiony dzieł ukochanego Zedda, jego straty były jeszcze do zniesienia. W recepcji zapłacił za kolejną noc z góry. Nie polubił brudnego dywanu, mebli ze śladami po niedopałkach i cichego chrobotania karaluchów w ciemności, ale choć czuł się już lepiej, był zbyt roztrzęsiony, by prowadzić samochód. Podstarzały zbieg nazistowski zniknął, a na jego miejscu pojawiła się jakaś kobieta z niesforną grzywą blond włosów, okrutną twarzą i ramionami, które odstraszyłyby każdego kulturystę. Roz-
mieniła mu banknot pięciodolarowy na drobne i warknęła tylko raz w dziwnie akcentowanej angielszczyźnie. Junior był wściekle głodny, ale nie ufał swoim jelitom na tyle, by ryzykować obiad w restauracji. Przypadłość, jak się zdawało, minęła, lecz mogła się znów pojawić wraz z pokarmem w układzie trawiennym. Kupił sobie w automacie krakersy z serem i masłem orzechowym, orzeszki, batony czekoladowe i colę. Nie był to szczególnie zdrowy posiłek, ale jego składniki miały niezaprzeczalny walor: hamowały rozwolnienie. Wrócił do pokoju i położył się na łóżku z leczniczymi wiktuałami i książką telefoniczną, którą na szczęście spakował razem z dziełami Zedda, dzięki czemu ocalała. Przejrzał już dwadzieścia cztery tysiące nazwisk, nie znajdując ani jednego Bartholomew i stawiając czerwone znaczki obok abonentów oznaczonych tylko literą B zamiast imienia. Miejsce, w którym skończył, zaznaczył skrawkiem żółtego papieru. Otwierając książkę na właściwej stronie, znalazł kartę. Waleta ze słowem „Bartholomew” wypisanym drukowanymi czerwonymi literami. Nie była to ta sama karta, która leżała pod dwiema dziesięciocentówkami i pięciocentówką, w noc po pogrzebie Naomi. Tamtą podarł i wyrzucił. Mówił sobie, że nie ma tu żadnej tajemnicy. Wszystko wskazywało na to, że minionego wieczoru, przed wizytą u Victorii, kiedy nieustępliwy detektyw wszedł nielegalnie do jego domu i położył następne ćwierć dolara na stoliku nocnym, zauważył otwartą książkę telefoniczną na kuchennym stole. Domyślając się znaczenia czerwonych znaczków, wsunął między strony kartę i zamknął książkę – kolejny atak w wojnie psychologicznej, jaką prowadził. Junior popełnił błąd, kiedy walnął Vanadiuma świecznikiem w twarz. Trzeba było podnieść drania, przywrócić do świadomości i o wszystko wypytać. Zadając odpowiednio dużo bólu, zdołałby nawet jego skłonić do współpracy. Detektyw przyznał się, że słyszał, jak Junior powtarza przez sen imię Bartholomew. Junior przypusz-
czał, że może to być prawda, słowo rzeczywiście wywoływało w nim dziwny rezonans; nie wierzył jednak w zapewnienia policjanta, że nie wie, kto to jest. Za późno na przesłuchania – Vanadium, ponaglony ciosami maczugi, zapadł w wieczny sen i teraz spoczywał na dnie lodowatego jeziora. Junior nie mógł jednak zaprzeczyć, że użycie świecznika w charakterze maczugi, symetryczny łuk, jaki ów przedmiot zatoczył, wreszcie trzask uderzenia były równie satysfakcjonujące jak rzut piłką baseballową. Przeżuwając kawałek batona, wrócił do lektury książki telefonicznej. Nie miał wyboru, musiał znaleźć Bartholomew, nawet jeśli wymagało to ogromnego wysiłku.
43 Siedemnasty stycznia, poniedziałek, ten szczególny dzień, gdy koniec jednej rzeczy oznacza początek następnej. Pod posępnym niebem, pośród nagich zimowych wzgórz, żółto–białe kombi wyglądało jak jasna strzała wystrzelona dłonią nie myśliwego, lecz samarytanina. Prowadził Edom, szczęśliwy, że może pomóc Agnes. Tym szczęśliwszy, że nie musiał sam rozwozić wypieków. Nie groziła mu męka przyjacielskiej pogawędki z ludźmi, których miał odwiedzić. Agnes była w tym mistrzem. Barty spoczywał bezpiecznie w ramionach matki. Czasem gruchał albo wydawał z siebie dziecięcy gulgot zadowolenia. Edom jeszcze nigdy nie słyszał, by ten dzieciak płakał. Mały był ubrany w trykotowe niebieskie śpioszki – przy mankietach i pod szyją szlaczek, na główce czapeczka. Biały kocyk w niebieskie i żółte króliczki. Dzieciak podczas czterech pierwszych wizyt zawojował każdego. Jasna, uśmiechnięta buzia była jak most nad mroczną otchłanią śmierci Joeya. Edom uznałby ten dzień za niemal idealny – gdyby nie pogoda zwiastująca trzęsienie ziemi. Był przekonany, że Wielki Kataklizm zmiecie miasta na wybrzeżu jeszcze przed nastaniem zmroku. Aura różniła się od tamtej sprzed dziesięciu dni, kiedy sam rozwoził wypieki. Wtedy: niebieskie niebo, niezwykła jak na tę porę roku wysoka temperatura, mała wilgotność. Teraz: niskie szare chmury, chłód, duża wilgotność. Jednym z najbardziej niepokojących aspektów życia w południowej Kalifornii była mnogość rodzajów pogody zwiastującej trzęsienie ziemi. Człowiek budził się rankiem, spoglądał w niebo i na barometr, po czym uświadamiał sobie, że wszystko wskazuje na nieuchronną katastrofę.
Wciąż czując pod stopami uparcie stabilną ziemię, zajechali pod piąty adres. Był to nowy klient na dobroczynnej liście Agnes. Znajdowali się wśród wschodnich wzgórz, jakieś półtora kilometra od Jolene i Billa Kleftonów, którym przed dziesięcioma dniami Edom przywiózł placek z jagodami, a także wstrząsające szczegóły trzęsienia ziemi w Tokio i Jokohamie z 1923 roku. Dom przypominał siedzibę Kleftonów. Choć bardziej murowany niż drewniany, obywał się już od dawna bez świeżej farby. Pęknięcie na szybie frontowego okna zostało zaklejone kawałkiem taśmy. Agnes dodała ten adres do swej listy na prośbę wielebnego Toma Collinsa, duchownego miejscowej społeczności baptystów. Rodzice nadali mu nieświadomie imię, które w połączeniu z nazwiskiem oznaczało koktajl z ginu i cytryny. Agnes była zaprzyjaźniona z duchownymi w Bright Beach, a w dostawach wypieków nie wyróżniała żadnego wyznania. Edom niósł ciasto, Agnes zaś Barty’ego. Przeszli po starannie przystrzyżonym trawniku i stanęli przed drzwiami. Po naciśnięciu dzwonka rozległy się pierwsze takty That Old Black Magie dobiegające zza oszklonych drzwi. Ten niezwykły sygnał nie pasował jakoś do skromnego domu – nic właściwie do niego nie pasowało, gdyż najoszczędniej było po prostu pukać w drewno. Edom zerknął na siostrę i powiedział niepewnie: – Dziwne. – Nie. Czarujące – zaprzeczyła Agnes. – Jest w tym jakiś sens. Wszystko ma sens, mój drogi. Drzwi otworzył czarnoskóry pan w starszym wieku. Miał tak nieskazitelnie białe włosy, że w kontraście z ciemną skórą zdawały się świecić na jego głowie niczym aureola. Z równie jasną bródką, ujmującymi rysami i przykuwającymi uwagę czarnymi oczami wyglądał jak bohater filmu o muzyku jazzowym, który po śmierci wraca na ziemię pod postacią czyjegoś Anioła Stróża. – Pan Sepharad? – spytała Agnes. – Obadiah Sepharad?
Patrząc na dorodny wypiek w dłoniach Edoma, czarnoskóry dżentelmen odpowiedział melodyjnym, choć niezwykle poważnym głosem, godnym samego Louisa Armstronga: – Pani jest pewnie tą damą, o której wspominał mi wielebny Collins. Słysząc ten głos, Edom nie wątpił, że ma przed sobą istotę nieziemską. Obadiah skupił uwagę na Bartym i uśmiechnął się szeroko, pokazując złoty ząb w górnej szczęce. – O, mamy tu coś o wiele słodszego od ciasta. Jak mu na imię? – Bartholomew – odparła Agnes. – No tak, oczywiście. Edom patrzył zdumiony, jak Agnes gawędzi przyjacielsko z gospodarzem, przechodząc od „pana Sepharada” do „Obadiaha”, potem wręcza ciasto i przyjmuje zaproszenie na kawę, pełna niewymuszonej swobody. Edom przez tak krótki czas zdołałby zebrać całą swą odwagę, by jedynie przekroczyć próg tego domu i zastanowić się nad jakimś interesującym szczegółem huraganu, który szalał w 1900 roku w Galveston, powodując śmierć sześciu tysięcy ludzi. Obadiah, siadając w wysłużonym fotelu, spytał Edoma: – Nie widziałem cię już gdzieś, synu? Usadowiwszy się na sofie obok Agnes i Barty’ego, przygotowany do odegrania nieskomplikowanej roli cichego obserwatora, Edom stwierdził z przerażeniem, że jest w centrum zainteresowania. Był też zaniepokojony mianem „syn”, gdyż w ciągu trzydziestu sześciu lat życia zwracał się tak do niego jedynie ojciec, nieżyjący już od dziesięciu lat, wciąż jednak obecny w koszmarach sennych. Potrząsnął głową. Filiżanka zakołysała się niebezpiecznie na spodku. – Hm, nie, proszę pana. Nie sądzę, byśmy wcześniej się spotka-
li. – Może. Choć wyglądasz znajomo. – Mam pospolitą twarz, takie widuje się wszędzie – odparł Edom i postanowił opowiedzieć o tornado z 1925 roku, które spustoszyło trzy stany. Siostra chyba wyczuła te zamiary, gdyż nie dopuściła go do słowa. Jakimś cudem zorientowała się, że w czasach młodości Obadiah był iluzjonistą. Z charakterystyczną dla siebie wprawą nakierowała go na ten temat. Niewielu czarnych mogło odnieść sukces w tej dziedzinie. Obadiah należał do wyjątków. Tradycje muzyczne były głęboko zakorzenione w czarnoskórej społeczności. Tradycje sztuki iluzji po prostu nie istniały. – Może dlatego że nie lubimy być nazywani czarownikami – zauważył Obadiah z uśmiechem. – I dawać ludziom jeszcze jeden powód, by nas wieszali. Pianista czy saksofonista dzięki talentowi i ćwiczeniom mógł zajść bardzo daleko, lecz przyszły magik potrzebował wcześniej czy później mistrza, który przekazałby mu ściśle strzeżone sekrety fachu i pomógł opanować triki do perfekcji. W dziedzinie praktykowanej niemal wyłącznie przez białych młody czarnoskóry człowiek musiał poszukać sobie opiekuna, zwłaszcza w 1922 roku, kiedy to dwudziestoletni Obadiah marzył o karierze Houdiniego. Teraz pokazał talię kart, jakby wyczarowaną z sekretnej kieszeni niewidzialnego płaszcza. – Ma pani ochotę na sztuczkę? – Tak, proszę – odparła Agnes z widocznym zadowoleniem. Obadiah podsunął karty Edomowi, ponownie budząc w nim lęk. – Będziesz musiał mi pomóc, synu. Moje palce nie są już tak sprawne jak niegdyś. Uniósł swe poskręcane dłonie. Edom zwrócił na nie uwagę już wcześniej. Powiększone kłykcie, palce powykrzywiane pod różny-
mi kątami. Być może Obadiah miał reumatyzm jak Bill Klefton, choć nie tak zaawansowany. – Wyjmij, proszę, karty z pudełka i połóż przed sobą na stoliku – polecił. Edom posłusznie wykonał polecenie. Potem, także na prośbę gospodarza, przełożył talię, mniej więcej w połowie. – Potasuj – nakazał Obadiah. Edom potasował. Wychylając się ze swego fotela – białe włosy świeciły jak skrzydła cherubina – Obadiah zamachał zniekształconą dłonią nad talią, ani razu jej nie dotykając. – A teraz rozłóż karty w wachlarz. Nie odkrywaj ich. Edom posłuchał. W czerwonym półkolu rzucał się w oczy biały rąbek jedynej odkrytej karty. – Zobacz, jeśli chcesz – zaproponował Obadiah. Edom wyciągnął z wachlarza kartę i zobaczył, że to as karo – rzecz niezwykła w świetle piątkowej wróżby dokonanej dłonią Marii Gonzalez. Jeszcze bardziej jednak był zdziwiony, widząc na karcie wypisane czarnym atramentem imię: BARTHOLOMEW. Agnes wciągnęła gwałtownie powietrze. Edom oderwał wzrok od imienia siostrzeńca i spojrzał na nią. Jego siostra była blada, w oczach miała obłędny strach.
44 Z powodu nagłego ataku grypy i niezliczonych odmian infekcji, jakie nawiedziły Bright Beach, tego poniedziałku interes w aptece kwitł. Klienci byli w odpowiednim nastroju, większość narzekała na swój stan. Inni wyklinali okropną pogodę, tabuny dzieciaków śmigające po chodnikach na tych przeklętych deskorolkach, ostatnie podwyżki podatków i Jetsów nowojorskich, którzy płacili Joemu Namathowi czterysta dwadzieścia siedem tysięcy dolarów rocznie tylko za to, że grał w football, co dla niektórych było widomym znakiem, że kraj oszalał i pogrąża się w otchłani. Paul Damascus cały czas realizował recepty, aż wreszcie o wpół do trzeciej przyszła pora na lunch. Zazwyczaj jadł w swoim gabinecie. Pomieszczenie to miało rozmiary windy, ale oczywiście nie jeździło w górę i w dół, choć było w pewnym sensie ruchome – Paul przenosił się w nim do cudownej krainy przygód. Szafkę na książki, sięgającą od podłogi do sufitu, wypełniały szczelnie magazyny z tanią literaturą wydawane w latach dwudziestych, trzydziestych i czterdziestych, nim zastąpiły je książki w miękkich oprawach. Zbiór ten stanowił jedynie fragment kolekcji Paula. Tysiące egzemplarzy piętrzyło się w pokojach jego domu. Okładki były kolorowe, krzykliwe, pełne scen przemocy i nieśmiałych aluzji erotycznych z epoki względnej niewinności. Zazwyczaj przy lunchu, który stanowiło jabłko, pochłaniał jedno opowiadanie, ale bywało, że zatapiał się w jakiejś szczególnie sugestywnej ilustracji, marząc o dalekich krainach i wspaniałych przygodach. Czasem wystarczał mu charakterystyczny zapach pożółkłego ze starości gazetowego papieru, by z miejsca oddać się fantazjom. Paul, dzięki swej smagłej cerze, rudym włosom, przystojnej twarzy i sprawności fizycznej, odznaczał się egzotycznym wyglądem bohatera opowieści sensacyjnych. W szczególności lubił so-
bie wyobrażać, że jest bratem Doca Savage’a. Doc należał do jego ulubieńców. Nadzwyczajny pogromca przestępczości. Człowiek ze spiżu. Tego popołudnia Paul bardzo pragnął zapomnienia i pociechy, jakie dawała półgodzinna lektura literatury przygodowej. Doszedł jednak do wniosku, że powinien w końcu zająć się listem, który już od dziesięciu dni zamierzał napisać. Pokroił jabłko na ćwiartki, a potem wyjął z biurka papeterię i odkręcił wieczne pióro. Jego pismo było po staroświecku staranne, precyzyjne niczym sztuka kaligrafii. Zaczął: „Drogi Pastorze White…”. Przerwał, nie wiedząc, jakich użyć słów. Nie miał wprawy w korespondencji z nieznajomymi. Wreszcie napisał: „Pozdrowienia w ten szczególny dzień. Piszę do Pana w sprawie niezwykłej kobiety, Agnes Lampion, której życie Pan odmienił, nawet o tym nie wiedząc, i której historia może Pana zainteresować”.
45 Choć inni mogli dostrzegać w świecie działanie magii, Edom był poruszony jedynie jego mechanizmem, wielką niszczycielską maszyną natury, ścierającą wszystko na proch. Poczuł jednak niekłamane zdumienie na widok asa z imieniem siostrzeńca. Barty zasnął w ramionach Agnes podczas przygotowań do pokazu, ale wraz z odkryciem swego imienia na karcie obudził się, pewnie zaniepokojony gwałtownym biciem serca w matczynej piersi. – Jak to się stało? – spytała Agnes. Obadiah przybrał poważny i mądry wyraz twarzy strażnika tajemnicy, sfinksa bez grzywy. – Gdybym powiedział, droga pani, nie byłoby już magii. Tylko sztuczka. – Nie rozumie pan – uprzedziła, przypominając sobie niebywałą sekwencję asów podczas wróżbiarskiego seansu Marii Gonzalez w piątkowy wieczór. Obadiah przywołał na swe nieodgadnione oblicze uśmiech, który poruszył jego bródką, po czym skierował spojrzenie na Edoma. – Ach… tak dawno temu – mruknął, jakby do siebie. – Tak dawno temu… ale przypominam sobie. Puścił do Edoma oko. Edom przestraszył się nie na żarty. Dziwne, ale pomyślał o tajemniczym, uwolnionym od ciała i nigdy nieprzymkniętym oku, które wieńczyło szczyt piramidy na banknocie jednodolarowym. Agnes opowiedziała magikowi wydarzenia piątkowego wieczoru. Nie wspomniała o czterech waletach pikowych, tylko o asach kier i karo. Nigdy nie ujawniała przed nikim swych zmartwień, i choć pojawienie się czwartego waleta obróciła w żart, Edom wiedział, jak głęboko była poruszona.
Albo Obadiah intuicyjnie wyczuł lęk Agnes, albo uległ jej dobroci, w każdym razie ujawnił mechanizm sztuczki. – Z zakłopotaniem informuję, że to, co pani widziała, nie było w gruncie rzeczy dziełem magika. Zwykła iluzja. Wybrałem asa karo dlatego, że symbolizuje we wróżbiarstwie bogactwo, to pozytywna karta, na którą ludzie dobrze reagują. As z imieniem pani synka został przygotowany już wcześniej i umieszczony do góry nogami w połowie talii, tak aby nie ukazał się po przełożeniu. – Ale przecież nie znał pan imienia Barty’ego, kiedy tu przyjechaliśmy. – Znałem. Wielebny Collins opowiedział mi wcześniej o pani i Bartym. Kiedy spytałem w drzwiach, jak pani syn ma na imię, już je znałem. Przygotowałem tę sztuczkę dla pani. Agnes uśmiechnęła się. – Sprytne. – Zwyczajne – sprostował Obadiah z westchnieniem. – Zanim moje dłonie zamieniły się w nieporadne bryły o przerośniętych kostkach, umiałem dokonywać prawdziwych cudów. Jako młody człowiek występował najpierw w nocnych klubach dla czarnych i lokalach takich jak Harlem’s Apollo. Podczas drugiej wojny światowej służył w amerykańskich oddziałach pomocniczych i wchodził w skład trupy, która dostarczała rozrywki żołnierzom w rejonie Pacyfiku, później w północnej Afryce, a po lądowaniu w Normandii – w Europie. – Po wojnie przez jakiś czas zdołałem utrzymać się w tym fachu. Zmieniało się trochę… pod względem rasowym. Ale byłem coraz starszy, a przemysł rozrywkowy zawsze szuka młodych, świeżych talentów. Nigdy więc nie osiągnąłem szczytów. Boże, wcale nie byłem wielki, ale jakoś sobie radziłem. Aż… na początku lat pięćdziesiątych mój agent miał coraz większe trudności, żeby załatwić mi dobry występ. Agnes mogła prócz ciasta ofiarować Sepharadowi roczne za-
trudnienie, nie chodziło jednak o robienie magicznych sztuczek, ale opowiadanie o nich. Dzięki jej staraniom biblioteka publiczna w Bright Beach postanowiła nadzorować ambitny projekt finansowany przez dwie prywatne fundacje – utrwalenie historii życia starych ludzi, tak aby ich doświadczenia, idee i wiedza nie zostały stracone dla pokoleń, które miały się w przyszłości narodzić. Chodziło też o to, by starsi ludzie, którzy znaleźli się w trudnej sytuacji, mogli otrzymać pieniądze w sposób nieuwłaczający ich godności, dający im nadzieję. Agnes poprosiła Obadiaha, by przyjął roczne stypendium i z pomocą głównej bibliotekarki nagrał historię swego życia na taśmie. Iluzjonista, szczerze wzruszony i zaintrygowany, starał się jakoś wykręcić, wreszcie potrząsnął ze smutkiem głową. – Wątpię, czy się do tego nadaję, pani Lampion. Nie byłbym dla biblioteki cennym nabytkiem. – Nonsens. O czym pan mówi? Uniósł zniekształcone dłonie i obrócił je guzowatymi kostkami ku Agnes. – Jak pani myśli, co je tak poskręcało? – Artretyzm? – zgadywała. – Poker. – Wciąż z uniesionymi dłońmi, niczym grzesznik, który wyznaje swe winy i prosi Boga o ich odpuszczenie, Obadiah wyjaśnił: – Moją specjalnością była magia jawna. Wyciągałem króliki z cylindra, jedwabne chusty z powietrza, gołębie z szarf. Lecz moją miłością była magia ukryta. Monety, a przede wszystkim… karty. – Przy słowie „karty” iluzjonista popatrzył znacząco na Edoma, który zaskoczony uniósł brwi. – Osiągnąłem w kartach większą wprawę niż większość kolegów po fachu. Ćwiczyłem z Mosesem Moonem, największym mistrzem karcianym swego pokolenia. Obadiah znów zerknął znacząco na Edoma, który wyczuł, że oczekuje się po nim jakiejś odpowiedzi. Kiedy otworzył usta,
przyszło mu do głowy tylko to, że w japońskim mieście Sanriku piętnastego czerwca 1896 roku wysoka na trzydzieści metrów fala, wywołana podziemnym trzęsieniem ziemi, spowodowała śmierć dwudziestu siedmiu tysięcy stu ludzi. Ale nawet on uznał, że byłby to niestosowny w tej sytuacji komentarz, i w końcu nic nie powiedział. – Wie pani, czym zajmuje się mistrz karciany, pani Lampion? – Mów mi Agnes. Przypuszczam, że nie naprawia kart. Powoli obracając dłonie, jakby znów były młode i miały zwinne palce, magik zaczął opisywać zadziwiające sztuczki, do jakich jest zdolny mistrz. I choć nie posługiwał się żargonem, w jego ustach brzmiało to bardziej czarodziejsko niż króliki wyciągane z kapelusza, gołębie wylatujące z szarf i blondynki przecinane piłą mechaniczną. Edom słuchał z uwagą człowieka, którego najodważniejszym czynem w życiu było nabycie żółto–białego forda kombi. – Kiedy już nie mogłem załatwić sobie żadnych występów w klubach i teatrach, zająłem się… hazardem. Obadiah pochylił się i opuścił dłonie na kolana. Długo patrzył na nie w zamyśleniu. – Podróżowałem z miasta do miasta, szukając partnerów do gry o wysokie stawki. To nielegalne, ale dla chcącego nic trudnego. Oszukiwałem i z tego żyłem. Nigdy nie wyciągał za dużo z jednej gry. Był dyskretnym szulerem, czarował ofiary rozmową. Ponieważ był taki sympatyczny i jak się zdawało, umiarkowanie obdarzony szczęściem, nikt nie miał do niego pretensji o wygrane. Po jakimś czasie powodziło mu się lepiej niż wówczas, gdy był iluzjonistą. – Żyłem sobie jak król. Miałem piękny dom w Brighton Beach, nie tę wynajętą ruderę, w której teraz siedzę, ale ładne gniazdko z widokiem na ocean. Pewnie się domyślasz dalszego ciągu. Chciwość. To takie proste, wyciskać forsę z frajerów. Wkrótce,
zamiast zadowalać się małymi kąskami, poszukał grubszej zwierzyny. – Tym samym zwróciłem na siebie uwagę. Wzbudziłem podejrzenia. Pewnej nocy w Saint Louis rozpoznał mnie jeden naiwniak, jeszcze z dawnych czasów. Gra szła o duże pieniądze, ale gracze byli marni. Zmówili się, pobili mnie, pogruchotali mi dłonie, każdy palec z osobna. Łyżką do opon. Edom zadrżał. – Fala w Sanriku była przynajmniej szybka – mruknął. – To stało się pięć lat temu. Po niezliczonych operacjach, sam już nie pamiętam, ile ich było, zostałem z tym. – Znów uniósł swoje koszmarne dłonie. – Boli mnie, kiedy jest wilgoć w powietrzu, trochę mniej, kiedy jest sucho. Daję sobie jakoś radę, ale nigdy już nie będę mistrzem… ani magikiem. Wszyscy milczeli przez chwilę. Panowała niczym niezmącona cisza, jak nienaturalny spokój przed największymi trzęsieniami ziemi. Nawet Barty wydawał się zauroczony. Po chwili Agnes zauważyła: – No cóż, na pewno nie zdołasz opowiedzieć historii swego życia w ciągu jednego roku. Powinieneś dostać wynagrodzenie za dwa lata. Obadiah zmarszczył brwi. – Jestem szulerem. – Byłeś szulerem – sprostowała Agnes. – I cierpiałeś okropnie. – Żadna zasługa z mojej strony, proszę mi wierzyć. – Ale odczuwasz wyrzuty sumienia. Widzę to. I nie z powodu tego, co stało się z twoimi dłońmi. – Więcej niż wyrzuty sumienia – przyznał magik. – Wstyd. Pochodzę z dobrej rodziny. Nie wychowano mnie na oszusta. Czasem, kiedy próbuję odpowiedzieć sobie na pytanie, dlaczego tak się stało, myślę sobie, że nie chodziło o chęć posiadania pienię-
dzy. W każdym razie nie wyłącznie. Chodziło o moją dumę karcianego mistrza, urażoną dumę, bo nie mogłem pokazać na scenie wszystkiego, na co było mnie stać. – Jest w tym jednak morał – oświadczyła Agnes. – Inni mogą z tej nauki skorzystać, jeśli zechcesz się z nimi podzielić doświadczeniami. Ale jeśli chciałbyś opowiedzieć wyłącznie o nieuczciwej grze, też dobrze. To będzie jak fascynująca podróż, wspaniała historia, która nie powinna zniknąć wraz z twoim odejściem. Biblioteki pełne są biografii gwiazd filmowych i polityków, którzy nie potrafią spojrzeć na siebie krytycznie. Nie musimy dowiadywać się więcej o życiu znanych osobistości. Czy wiesz, co może nam pomóc, a nawet nas ocalić? Poznanie życia zwyczajnych ludzi, którzy nigdy niczego szczególnego nie osiągnęli, ale wiedzą, skąd przyszli i dlaczego. Edom nie miał na koncie nadzwyczajnych osiągnięć, właściwie nigdy niczego nie dokonał. Patrzył na siostrę coraz bardziej rozmazanym wzrokiem. Próbował zapanować nad gorącymi łzami w oczach. Nie czuł miłości do jakiejś magii i nie czerpał dumy z jakiejś niezwykłej umiejętności, jaką posiadał, gdyż nie posiadał żadnej. Czuł miłość do swej dobrej siostry, to ona stanowiła dla niego powód do dumy i miał wrażenie, że jego małe, skromne życie nie jest pozbawione sensu, dopóki wozi ją samochodem, nosi ciasta i czasem skłania ją do uśmiechu. – Wiesz, Agnes, lepiej zacznij od razu spotykać się z tą bibliotekarką i nagrywać własne życie – poradził Obadiah. – Jeśli nie zrobisz tego w ciągu najbliższych czterdziestu lat, potem będziesz potrzebowała na to całej dekady. Edom, znajdując się w jakimś towarzystwie, często pragnął uciec i teraz właśnie poczuł taką chęć – nie dlatego, że brakowało mu słów, że mógłby powiedzieć coś niewłaściwego czy też przewrócić filiżankę i pokazać wrodzoną niezgrabność, ale wolał siostrze nie znaczyć tego dnia własnymi łzami. Ostatnio miała ich za dużo w swym życiu i choć jego łzy płynęły nie ze smutku, tylko z miłości, nie chciał jej obarczać ich ciężarem.
Zerwał się z sofy, mówiąc zbyt głośno: „Szynka w puszce”, ale od razu sobie uświadomił, że to nie ma najmniejszego sensu, zaczął więc rozpaczliwie szukać innych słów – „Ziemniaki, płatki kukurydziane” – co było równie śmieszne. Teraz Obadiah patrzył na niego z wyrazem niepokoju na twarzy, jak na epileptyka podczas ataku, więc Edom rzucił się jak burza przez salon w stronę drzwi wejściowych, starając się przy tym wytłumaczyć swoje zachowanie: – Przywieźliśmy trochę, jest trochę, przyniosę trochę, jeśli zechce pan trochę, mamy pudła w wozie, ale je przyniosę, pudła z pudłami, no nie, nie pudła z pudłami, oczywiście, że nie, to pudła z towarem, wie pan, towar, który przywieźliśmy w pudłach. Otwierając gwałtownie drzwi i wypadając na ganek, przypomniał sobie wreszcie to ostatnie, tak potrzebne słowo. – Jedzenie! – wrzasnął przez ramię z triumfem i ulgą. Kiedy już stanął przy tylnej klapie wozu, niewidoczny dla Sepharada i Agnes, oparł się o karoserię, spojrzał w piękne szare niebo i zapłakał. Były to łzy wdzięczności. Miał przecież w swym tak nieważnym życiu ukochaną Agnes, ale odkrył też ze zdumieniem, że płacze z tęsknoty za zamordowaną matką, która miała tyle co jego siostra współczucia wobec innych, ale nie dość siły, tyle samo pokory, ale nie dość odwagi, tyle samo wiary, ale nie dość nadziei. Na rozległym niebie rozległ się krzyk mew. Edom podążył za ich wołaniem, aż wreszcie odzyskał ostrość wzroku, a potem patrzył, jak ptasie skrzydła strzygą na podobieństwo białych ostrzy szarą wełnę obłoków. Wreszcie mógł wnieść pudła z jedzeniem do domu Sepharada.
46 Ned – „Mów mi Neddy” – Gnathic był cienki jak flet, w głowie zaś miał tyle otworów, ile liczył ten instrument. Mogła przez nie uciec każda myśl, nim jej ciśnienie zdołało wywołać w czaszce nieprzyjemnie brzmiącą muzykę. Głos Neda zawsze był cichy i harmonijny, ale często przybierał pospieszny, pełen ożywienia ton, niczym allegro, czasem nawet prestissimo, i pomimo tej miłej nuty, przechodząc na wyższe obroty, stawał się dla ucha równie irytujący jak bolero grane na szkockich kobzach. Gdyby coś takiego było możliwe. Grał zawodowo na fortepianie, choć nie musiał się z tego utrzymywać. Odziedziczył piękny trzypiętrowy dom w dobrej dzielnicy San Francisco, miał też spory dochód z funduszu powierniczego, który pozwalał mu zaspokajać podstawowe potrzeby. Mimo to pracował pięć dni w tygodniu w eleganckiej sali jednego ze starych hoteli na Nob Hill, gdzie przygrywał turystom, biznesmenom, bogatym homoseksualistom, którzy wciąż liczyli na trwały związek w epoce ceniącej przelotność, nie zaś stałość, i niezamężnym parom, które dokładały wszelkich starań, by ich starannie zaplanowane przygody nie straciły nic ze swego uroku. Neddy zajmował trzecie piętro domu. Drugie i pierwsze podzielono na dwa mieszkania, parter zaś na cztery odrębne pracownie, z przeznaczeniem pod wynajem. Krótko po czwartej, wystrojony do pracy w czarny frak, białą koszulę z żabotem i czarną muszkę, Neddy stanął w drzwiach pracowni Celestiny White i zaczął szczegółowo wyliczać, ile razy złamała zasady wynajmu, przez co musi się wyprowadzić jeszcze przed końcem miesiąca. Chodziło głównie o Angel, jedyne dziecko w domu zamieszkanym bez wyjątku przez dorosłych: o jej płacz (choć bardzo rzadko płakała), hałaśliwe zabawy (choć Angel była jeszcze zbyt słaba, by utrzymać w dłoniach grzechotkę) i groźbę szkód (choć nie była jeszcze w stanie wydostać się bez pomocy z
łóżeczka, nie mówiąc już o rysowaniu kredkami po ścianach). Celestina nie potrafiła go przekonać, nawet jej matka, Grace, która mieszkała tymczasowo z córką i zawsze umiała zażegnać największe burze, nie mogła powstrzymać śpiewnego szkwału Neda Gnathica na pełnych obrotach. Dowiedział się o dziecku przed pięcioma dniami i od tej chwili ładował akumulatory niczym tropikalny niż, który niebawem przekształci się w huragan. Rynek nieruchomości w San Francisco był bardzo ograniczony, popyt przewyższał podaż. Celestina starała się wyjaśnić, że potrzebuje jeszcze co najmniej trzydziestu dni, by znaleźć coś nowego, byłoby najlepiej, gdyby mogła zostać do końca lutego. Uczęszczała na zajęcia w akademii, wieczorami zaś pracowała jako kelnerka. Dzieckiem zajmowała się głównie jej matka. Neddy mówił, kiedy Celestina przerywała dla złapania oddechu, mówił też, gdy nie przerywała, słyszał tylko własny miodowy głos i z wielkim zadowoleniem prowadził rozmowę sam ze sobą, tłumiąc argumenty strony przeciwnej tak skutecznie – choć nieporównanie szybciej – jak piaskowe burze Egiptu ścierają powierzchnię piramid. Mówił nawet wówczas, gdy padło po raz pierwszy grzeczne „przepraszam” z ust wysokiego mężczyzny, który stanął za nim w otwartych drzwiach pracowni. Mówił dalej, gdy „przepraszam” rozległo się po raz drugi i trzeci, a potem zamilkł nagle – co wydało się takim samym cudem jak przypadki uzdrowień w Lourdes – gdy nieznajomy położył mu dłoń na ramieniu, odsunął go delikatnie na bok i wszedł do środka. Doktor Walter Lipscomb odznaczał się palcami dłuższymi i piękniejszymi niż pianista i miał postawę wielkiego dyrygenta orkiestry symfonicznej, który nie potrzebuje batuty, wymusza posłuch samym pojawieniem się w sali koncertowej. Niczym uosobienie autorytetu i opanowania, zwrócił się do przygaszonego muzyka: – Zajmuję się tym dzieckiem jako lekarz. Urodziło się z niedowagą i zapaleniem ucha. Brzmienie pańskiego głosu sugeruje, że
ma pan początki bronchitu, który uaktywni się w ciągu najbliższych dwudziestu czterech godzin. Jestem pewien, że nie chciałby pan ponosić odpowiedzialności za narażenie tego dziecka na chorobę wirusową. Mrugając jak spoliczkowany, Neddy zapewnił: – Mam prawo wymówić… Doktor Lipscomb nachylił się lekko w stronę pianisty. Przypominał surowego dyrektora szkoły, który zamierza nie tylko udzielić niesfornemu uczniakowi nagany, ale i wytargać go porządnie za ucho. – Panna White z dzieckiem opuści to mieszkanie przed końcem tygodnia… chyba że będzie ją pan dalej zadręczał swoim gadulstwem. Za każdą dodatkową minutę jej pobyt przedłuży się o jeden dzień. Choć doktor Lipscomb nie mówił głośniej niż gadatliwy pianista, a na jego dobrotliwej twarzy nie było nawet śladu gwałtowniejszych uczuć, Neddy Gnathic drgnął wystraszony i wycofał się na korytarz. – Miłego dnia – powiedział Lipscomb i zatrzasnął drzwi, miażdżąc mu, być może, nos i kwiatek w butonierce. Angel leżała na ręczniku rozłożonym na sofie, Grace właśnie ją przewijała. Gdy doktor wziął na ręce przewinięte dziecko, zauważyła: – Był pan naprawdę skuteczny, zupełnie jak żona pastora, która ma do czynienia z nieposłusznym parafianinem. Szkoda tylko, że brak mi czasem pańskiej dosadności. – Ma pani trudniejsze zadanie niż ja – zauważył Lipscomb, kołysząc Angel. – To jasne jak słońce. Celestina, zaskoczona wizytą lekarza, wciąż nie mogła się otrząsnąć po huraganowym ataku Neddy’ego. – Nie wiedziałam, że pan przyjdzie, doktorze.
– Sam o tym nie wiedziałem, dopóki się nie zorientowałem, że jestem w okolicy. Miałem nadzieję, że was zastanę w komplecie. Jeśli przeszkadzam… – Nie, nie, po prostu… – Chciałem powiedzieć wam coś ważnego. – Chodzi o małą? – spytała z niepokojem Grace. Kołysząc w swych dużych dłoniach Angel i uśmiechając się do niej, zapewnił: – Och nie, pani White, ta dama jest zupełnie zdrowa. Nie ma powodów do zmartwień. Angel, jakby kołysana dłońmi samego Boga, spoglądała szeroko otwartymi oczami na lekarza. – Przyszedłem wam powiedzieć, że odstępuję moją praktykę i kończę karierę zawodową. Chciałem, byście o tym wiedziały. – Kończy pan karierę? – zdziwiła się Celestina. – Przecież jest pan jeszcze młody. – Ma pan ochotę na herbatę i kawałek ciasta? – spytała bez zająknięcia Grace, jakby tak właśnie należało odpowiadać na informację o radykalnej zmianie życia. – Prawdę mówiąc, pani White, bardziej odpowiedni w tej sytuacji byłby szampan, jeśli nie ma pani nic przeciwko napojom wyskokowym. – Niektórzy baptyści nie uznają alkoholu, ale my należymy do grzesznej mniejszości. Choć mamy tylko butelkę ciepłego wina. – Dwie przecznice stąd jest najlepsza ormiańska restauracja w mieście – powiedział Lipscomb. – Skoczę tam i przyniosę trochę schłodzonego szampana i coś do zjedzenia, jeśli panie pozwolą. – Bez pana byłyśmy skazane na resztki z wczorajszego obiadu. – Jeśli nie jesteś oczywiście zajęta – zwrócił się Lipscomb do Celestiny. – Ma dziś wolne – wyjaśniła Grace.
– Zrywa pan z medycyną? – spytała Celestina, zaszokowana trochę jego oświadczeniem i doskonałym humorem. – Dlatego musimy to uczcić. Koniec mojej kariery i waszą przeprowadzkę. Nagle przypomniała sobie, jak zapewniał Neddy’ego, że przed upływem tygodnia wyniosą się z domu. – Ale przecież nie mamy dokąd pójść. Oddając małą w ręce Grace, Lipscomb wyjaśnił: – Jestem właścicielem kilku nieruchomości, które wynajmuję. Mam w tej chwili wolne mieszkanie z dwiema sypialniami. – Stać mnie tylko na pracownię, na coś skromnego. – Czynsz taki sam jak tutaj – dodał Lipscomb. Celestina wymieniła z matką znaczące spojrzenia. Lekarz dostrzegł to. Na jego pociągłej i bladej twarzy pojawił się rumieniec zakłopotania. – Jesteś piękna, Celestino, zapewniam jednak, że mam jak najuczciwsze zamiary. – Och, wcale nie pomyślałam sobie… – Wręcz przeciwnie, pomyślałaś, i trudno ci się w tej sytuacji dziwić. Mam czterdzieści siedem lat, a ty dwadzieścia… – Prawie dwadzieścia jeden. – …i pochodzimy z dwóch różnych światów, co szanuję. Szanuję też ciebie i twoją wspaniałą rodzinę… i niezachwianą pewność celu, jaką u ciebie dostrzegam. Pragnę pomóc, bo uważam, że jestem ci to winien. – Dlaczego miałby pan być mi coś winien? – Właściwie jestem winien Phimie. Chodzi mi o to, co powiedziała na stole operacyjnym. To odmieniło moje życie. „Rowena cię kocha”, powiedziała mu Phimie, pokonując na chwilę skutki wylewu, który zakłócił jej mowę. „Beezil i Feezil są
razem z nią”. Przesłanie od zmarłej żony i dzieci czekających na niego po drugiej stronie życia. Jakby chcąc o coś prosić, bez skrępowania ujął dłonie Celestiny. – Przez długie lata jako położnik sprowadzałem życie na ten świat, ale nie wiedziałem, czym to życie jest, nie uchwyciłem jego sensu, nie miałem pojęcia, że w ogóle ma jakiś sens. Jeszcze zanim Rowena, Harry i Danny zginęli… już byłem pusty. Po ich stracie ta pustka przerodziła się w coś znacznie gorszego. Byłem w środku martwy, Celestino. Phimie dała mi nadzieję. Nie mogę jej za to odpłacić, ale mogę coś zrobić dla jej córki i ciebie, jeśli tylko będzie mi wolno. Poczuł, jak drżą jej dłonie. Jemu też drżały. Milczała, więc powiedział: – Przez całe życie egzystowałem z dnia na dzień. Najpierw przetrwać, potem osiągnąć, wreszcie nabyć. Domy, inwestycje, antyki… nie ma w tym nic złego. Ale to nie wypełnia pustki. Może któregoś dnia wrócę do medycyny, lecz praca lekarza jest nerwowa, a ja teraz potrzebuję spokoju, ciszy, czasu na refleksję. Cokolwiek od tej chwili zrobię… chcę, by moje życie miało więcej sensu niż przedtem. Potrafisz to zrozumieć? – Wychowano mnie, bym to rozumiała – odparła Celestina. Podniosła wzrok i dostrzegła, że jej słowa poruszyły matkę. – Mogłybyście przenieść się stąd już jutro – zaproponował Lipscomb. – Jutro i w środę mam zajęcia, ale w czwartek jestem wolna. – A więc czwartek – oświadczył, nie kryjąc zadowolenia, że dostanie tylko jedną trzecią tego, co mu się należy za wynajem. – Dziękuję, doktorze Lipscomb. Będę notowała wszystko, co straci pan każdego miesiąca. Pewnego dnia spłacę ten dług. – Przedyskutujemy to w odpowiednim czasie. I… mów mi Wally.
Pociągła, wąska twarz lekarza, istne oblicze przedsiębiorcy pogrzebowego, jakby stworzone do wyrażania niezgłębionego smutku, kłóciła się z tym imieniem. Wally powinien być piegowaty, rumiany, pyzaty i skłonny do śmiechu. – Wally – powiedziała Celestina bez wahania, gdyż nagle dostrzegła w jego zielonych oczach, tak żywych teraz, małego chłopca o tym imieniu. Potem był szampan i dwie torby pełne ormiańskich smakołyków. Sou beurek, mujadereh, biryani z kurczakiem i ryżem, faszerowane liście winogron, karczochy z jagnięciną i ryżem, orouk, manti i inne specjały. Po modlitwie, którą zmówiła Grace, wszyscy zasiedli do stołu – Wally, trzy kobiety z rodziny White’ów i czwarta obecna duchem. Ucztowali, śmiali się, rozmawiali o sztuce, leczeniu i opiece nad dziećmi, a także przeszłości i dniu jutrzejszym, a tymczasem w hotelu na Nob Hill przy czarnym lakierowanym fortepianie siedział odziany we frak Neddy Gnathic i rozrzucał po eleganckiej sali dźwięki migotliwe jak diamenty.
47 Wciąż w białym aptekarskim fartuchu narzuconym na białą koszulę i czarne spodnie, podążając zdecydowanym krokiem po ulicach Bright Beach, pod złowieszczo szarym niebem jak z okładki horroru, przy odpowiednio ponurym akompaniamencie szumu liści palmowych nad głową, Paul Damascus zmierzał do domu. Spacer stanowił element wysiłku fizycznego, drylu, który traktował z całą powagą. Wiedział, że nigdy nie będzie powołany do ratowania świata, jak w przypadku bohaterów tanich powieści, które tak uwielbiał, spoczywały na nim jednak pewne obowiązki i aby im sprostać, musiał zachować odpowiednią formę. W kieszeni fartucha miał list do wielebnego Harrisona White’a. Nie zakleił koperty, gdyż zamierzał pokazać go swej żonie Perri i wprowadzić zasugerowane przez nią poprawki. Bardzo cenił jej opinię, i to w każdej sprawie. Najważniejszym punktem dnia był jego powrót do domu, do Perri. Poznali się w wieku trzynastu lat, pobrali w wieku dwudziestu dwóch. W maju mieli obchodzić dwudziestą trzecią rocznicę ślubu. Nie dochowali się dzieci. Tak musiało być. Prawdę mówiąc, Paul niczego nie żałował. Jako dwuosobowa rodzina byli sobie bliżsi, niż gdyby los obdarzył ich potomstwem, a on bardzo sobie cenił ich związek. Wspólne wieczory były prawdziwym szczęściem, choć zwykle oglądali tylko telewizję albo on czytał jej na głos. Perri bardzo lubiła, kiedy jej czytał: głównie powieści historyczne, czasem kryminały. Perri często zasypiała przed wpół do dziesiątej, rzadko po dziesiątej, natomiast Paul nigdy nie zamykał oczu przed pierwszą. O późnej porze, wsłuchany w kojący rytm jej oddechu, wracał do swych przygód. Dzisiejszy wieczór był odpowiedni na telewizję. Zapowiadano mnóstwo ciekawych programów.
Kiedy Paul skręcił w Jasmine Way i zobaczył swój dom, serce zabiło mu żywiej w piersi. Nie była to imponująca rezydencja – typowy dom amerykański przy głównej ulicy miasteczka – lecz uważał, że jest wspanialszy niż Paryż, Londyn i Rzym razem wzięte. Wiedział, że nigdy nie zobaczy tych miast, ale nie żałował tego. Radosne oczekiwanie przerodziło się nagle w prawdziwą grozę, kiedy spostrzegł karetkę pogotowia przy krawężniku. A na podjeździe stał buick należący do Joshuy Nunna, ich lekarza rodzinnego. Drzwi frontowe były otwarte. Paul wpadł do środka jak burza. W przedpokoju ujrzał Hannę Rey i Nellie Oatis. Siedziały obok siebie na schodach prowadzących na piętro. Nellie, przyjaciółka Perri, mogłaby uchodzić za siostrę Hanny. Hanna była zbyt przejęta, by wstać. Nellie zdołała się podnieść, ale nie mogła nic z siebie wydusić. Jej usta nadawały kształt słowom, lecz głos zawiódł ją całkowicie. Powstrzymany tak nagle nieomylnym wyrazem ich twarzy, Paul był wdzięczny Nellie za tę chwilową niemoc. Podejrzewał, że nie starczy mu sił, by znieść nowinę, którą próbowała mu przekazać. Błogosławione milczenie Nellie trwało tylko do chwili, gdy Hanna, obarczona przekleństwem mowy, choć pozbawiona sił fizycznych, powiedziała: – Próbowaliśmy pana zawiadomić, panie Damascus, ale zdążył pan już wyjść z apteki. Drzwi do salonu nie były zamknięte. Dobiegające stamtąd głosy przyciągnęły Paula jak magnes. Przestronny salon spełniał dwie funkcje: pokoju gościnnego i sypialni, gdyż tu właśnie Paul i Perri spędzali każdą noc. W drzwiach stanął sanitariusz, Jeff Dooley. Chwycił Paula gwałtownie za ramię i pociągnął w głąb pokoju, w stronę łóżka Perri. Odległość zaledwie kilku kroków, ale dalej niż Paryż, dalej niż Rzym. Zdawało się, że dywan ciągnie go za nogi, zapada się pod stopami niczym błoto. Powietrze, gęste w jego płucach jak
ciecz, stawiało zacięty opór. Siedzący przy łóżku Joshua Nunn, przyjaciel i lekarz, podniósł wzrok. Potem wstał ciężko, jakby przytłoczony brzemieniem jarzma. Wezgłowie łóżka było uniesione, Perri leżała na plecach. Oczy miała zamknięte. Stojak z butlą tlenu był przysunięty do łóżka, maska leżała obok głowy Perri na poduszce. Rzadko potrzebowali tlenu. Tego jednak dnia nie pomógł. Respirator, zastosowany niewątpliwie przez lekarza, leżał na pościeli. Perri nieczęsto z niego korzystała, co najwyżej nocą. W ciągu pierwszego roku choroby była stopniowo odłączana od żelaznego płuca. Przed ukończeniem siedemnastu lat potrzebowała tylko respiratora, ale z czasem nabrała sił i mogła oddychać sama. – Serce – rzekł Joshua Nunn. Zawsze było szczodre. Gdy choroba obciosywała swym dłutem jej ciało, tak z czasem kruche, jej wielkie serce, niepomniejszone cierpieniem, wydawało się większe niż skrywająca je powłoka. Polio, choroba dziecięca, dopadła ją na dwa tygodnie przed piętnastymi urodzinami. Było to trzydzieści lat temu. Joshua już wcześniej odsunął koc. Bladożółte spodnie od piżamy nie mogły ukryć straszliwej chudości nóg, które wyglądały jak dwa patyki. Jej przypadek był tak ciężki, że balkoniki czy kule nie wchodziły w rachubę. Rehabilitacja mięśniowa okazała się nieskuteczna. Rękawy piżamy były podciągnięte, ukazując kolejne postępy okrutnej choroby. Mięśnie lewego ramienia, całkowicie niesprawnego, zanikły; zgrabna niegdyś dłoń zwinęła się, jakby ściskając niewidzialny przedmiot, być może nadzieję, której Perri nigdy się nie wyzbyła. Ponieważ mogła posługiwać się w ograniczonym zakresie pra-
wą ręką, była ona mniej zniszczona, choć też nie wyglądała normalnie. Paul spuścił rękawy piżamy. Potem zakrył delikatnie kocem wyniszczone ciało żony, aż do chudych ramion, ale prawą rękę ułożył na pościeli. Wyrównał i wygładził zawiniętą narzutę. Choroba, która nie zdołała naruszyć jej serca, nie pozostawiła też śladów na twarzy, która była jak zawsze cudowna. Usiadł na brzegu łóżka i ujął prawą rękę żony. Perri odeszła tak niedawno, że wciąż miała ciepłą skórę. Joshua i sanitariusz wycofali się bez słowa do przedpokoju. Drzwi zasunęły się cicho. Tyle lat razem, a mimo to tak krótko… Paul nie mógł sobie przypomnieć, kiedy zaczął ją kochać. Nie od pierwszego wejrzenia. Ale jeszcze przed jej chorobą. Miłość przyszła z czasem, a nim rozkwitła, głęboko zapuściła korzenie. Był w stanie przywołać chwilę, gdy zrozumiał, że się z Perri ożeni – podczas pierwszego roku w college’u, kiedy wrócił do domu na święta Bożego Narodzenia. Potem, w szkole, tęsknił do Perri codziennie, a gdy ją ujrzał ponownie, ciągłe napięcie go opuściło i po raz pierwszy od wielu miesięcy poczuł wielki spokój. Mieszkała wtedy z rodzicami. Przerobili dla niej pokój jadalny na sypialnię. Kiedy Paul zjawił się z prezentem gwiazdkowym, leżała w łóżku ubrana w czerwoną piżamę i czytała Jane Austen. Przemyślne urządzenie złożone z rzemieni, bloków i ciężarków pomagało jej w miarę sprawnie poruszać prawym ramieniem. Książka była umieszczona na podpórce, ale dziewczyna była w stanie przewracać kartki sama. Spędził z nią popołudnie i został na kolacji. Jadł przy jej łóżku, jednocześnie karmiąc ją. Nie spieszył się, by mogli skończyć w tym samym czasie. Nigdy przedtem nie podawał jej jedzenia, a mimo to szło mu doskonale, tak jak i jej, robił to prawie machinalnie, dlatego zapamiętał z tego wieczoru głównie ich rozmowę.
W kwietniu, gdy się jej oświadczył, odmówiła. – Jesteś bardzo dobry, Paul, ale nie chcę, byś wyrzekł się dla mnie życia. Jesteś… jesteś pięknym okrętem, który pożegluje daleko, do fascynujących krain, a ja byłabym tylko twoją kotwicą. – Statek bez kotwicy nigdy nie zazna spokoju – odrzekł. – Zawsze będzie na łasce wzburzonego morza. Zaczęła przekonywać, że jej wyniszczone ciało nie posiada walorów, jakie można ofiarować mężczyźnie, ani siły, by włożyć suknię ślubną. – Ale masz fascynujący umysł – powiedział. – I równie piękną duszę. Posłuchaj, Per, od chwili, gdy skończyliśmy trzynaście lat, nigdy się zbytnio nie interesowałem twoim ciałem. Pochlebiasz sobie bezwstydnie, jeśli uważasz, że byłaś aż tak wyjątkowa nawet przed chorobą. Ta szczerość sprawiła Perri zadowolenie, ponieważ zbyt wielu ludzi traktowało ją tak, jakby jej duch był równie kruchy jak ciało. Wybuchnęła śmiechem – ale odmówiła. Dziesięć miesięcy później udało mu się ją wreszcie przekonać. Przyjęła oświadczyny i ustalili datę ślubu. Tego samego wieczoru spytała go przez łzy, czy własne poświęcenie go nie przeraża. Prawdę mówiąc, był przerażony. Z jednej strony odczuwał tak głębokie pragnienie jej towarzystwa, że zdawało się przenikać go do szpiku kości, ale z drugiej sam dziwił się własnemu uporowi. A jednak tego wieczoru, kiedy przyjęła jego oświadczyny i spytała, czy się nie boi, odparł: „Już nie”. Strach, jaki przed nią ukrywał, zniknął wraz ze słowami przysięgi małżeńskiej. Wiedział od pierwszego pocałunku, że to jego przeznaczenie. Jaką wspaniałą przygodę przeżywali wspólnie przez te dwadzieścia trzy lata! Doc Savage mógłby im pozazdrościć. Troszczenie się o Perri, w każdym sensie tego słowa, uczyniło go szczęśliwszym, niż byłby bez niej – i o wiele lepszym. A teraz już go nie potrzebowała. Patrzył na twarz żony, trzymał
jej stygnącą dłoń; jego kotwica oddalała się, pozostawiając go na łasce fal.
48 Po spędzeniu drugiej nocy w Sleepie Tyme Inne, przebudziwszy się o świcie, Junior czuł się wypoczęty i odświeżony. Był też w stanie zapanować nad jelitami. Nie wiedział, co sądzić o niedawnej dolegliwości. Objawy zatrucia pokarmowego pojawiają się zazwyczaj w ciągu dwóch godzin po jedzeniu. Te okropne skurcze zaczęły nim miotać co najmniej sześć godzin po posiłku. Poza tym, jeśli to rzeczywiście było zatrucie pokarmowe, dostałby torsji, nie miał jednak żadnych odruchów wymiotnych. Podejrzewał, że należy winić jego nadzwyczajną wrażliwość na przemoc, śmierć i stratę kogoś bliskiego. Poprzednio objawiło się to wybuchowym opróżnieniem żołądka, a teraz oczyszczeniem niższych partii układu pokarmowego. W ten wtorkowy poranek, kąpiąc się pod prysznicem wespół z wielkim karaluchem, który był równie radosny jak golden retriever w ciepłym basenie, Junior przyrzekł sobie nigdy więcej nie zabijać. Chyba że w obronie koniecznej. Już raz złożył taką przysięgę. Można by zauważyć, że jej nie dotrzymał. Nie ulegało wątpliwości, że gdyby nie zabił Vanadiuma, szalony policjant by go załatwił. Działał zatem w obronie własnej. Jednakże tylko nieuczciwy albo skłonny do urojeń człowiek mógł usprawiedliwiać zamordowanie Victorii, widząc w tym akt samoobrony. Junior w pewnym stopniu dał się ponieść gniewowi i pasji, a był na tyle szczery, by to przyznać. Jak nauczał Zedd, w świecie, gdzie nieuczciwość jest walutą społecznej akceptacji i sukcesu finansowego, trzeba stosować pewne oszustwa, by przetrwać w życiu, ale nigdy nie wolno okłamywać siebie, bo w przeciwnym razie nie będzie już nikogo, komu można by zaufać.
Tym razem Junior przyrzekł nigdy nie zabijać, chyba że w obronie koniecznej, bez względu na stopień prowokacji. Ten twardy warunek sprawił mu przyjemność. Nikt nie mógł osiągnąć znaczącej samopoprawy, stawiając sobie niskie wymagania. Odsunął zasłonkę i wyszedł spod prysznica. Karaluch pozostał w brodziku, żywy i nietknięty. Przed wyjazdem Junior przejrzał szybko następne cztery tysiące nazwisk w książce telefonicznej w poszukiwaniu Bartholomew. Poprzedniego dnia, zamknięty w czterech ścianach pokoju, przebrnął w pogoni za wrogiem przez dwanaście tysięcy abonentów. Dawało to łącznie liczbę czterdziestu tysięcy. Znów wyruszywszy w drogę, obciążony jedynie bagażem dzieł Caesara Zedda, podążył na południe, do San Francisco. Podniecała go perspektywa życia w wielkim mieście. Lata spędzone w sennym Spruce Hills upłynęły pod znakiem miłości, szczęśliwego małżeństwa i sukcesu finansowego. Małe miasteczko jednak nikogo nie mogło pobudzić intelektualnie. By żyć w pełni, musiał doświadczać nie tylko fizycznych przyjemności, zaznać nie tylko życia satysfakcjonującego emocjonalnie, ale i umysłowo. Wybrał drogę przez Marin County i most Golden Gate. Metropolia, której nigdy wcześniej nie odwiedził, wyrosła nagle na wzgórzach ponad migoczącą zatoką w całym swym splendorze. Przez jedną cudowną godzinę jeździł bez żadnego celu po mieście, podziwiając architekturę, porywające widoki, strome ulice, które mogły przyprawić o zawrót głowy. Niebawem był tak odurzony San Francisco, jak winem. Tutaj wyzwania natury intelektualnej i możliwości samodoskonalenia były nieograniczone. Wielkie muzea, galerie, uniwersytety, sale koncertowe, księgarnie, biblioteki, obserwatoria… Niespełna przed rokiem w najbardziej przebojowym lokalu miasta pokazały się na scenie pierwsze tancerki topless. Teraz ta niezwykła forma sztuki była prezentowana w wielu dużych mia-
stach, które poszły w ślad za awangardowym San Francisco. Junior bardzo pragnął doznać oświecenia za sprawą tej rozrywki, tu, w miejscu narodzin tanecznej innowacji dwudziestego wieku. Nim wybiła trzecia, zameldował się w słynnym hotelu Nob Hill. Z okien jego pokoju rozciągał się wspaniały widok na miasto. W modnym sklepie obok hotelowego holu nabył trochę ubrań, by uzupełnić braki spowodowane kradzieżą. Po dokonaniu odpowiednich przeróbek wszystko zostało dostarczone do jego pokoju jeszcze przed szóstą. Przed siódmą siedział w eleganckim barze i sączył drinka. Pianista w smokingu grał z werwą jakąś romantyczną melodię. Kilka pięknych kobiet w towarzystwie mężczyzn po kryjomu flirtowało z Juniorem. Był przyzwyczajony do tego, że jest obiektem pożądania. Lecz tej nocy interesowała go tylko jedna dama – San Francisco – i chciał być z nią sam na sam. W barze można było zjeść obiad. Junior zamówił znakomity filet mignon z odrobiną wina cabernet sauvignon. Jedynym zgrzytem wieczoru był moment, gdy pianista zagrał Someone to Watch over Me. Junior ujrzał w wyobraźni monetę przesuwającą się szybko po kostkach dłoni i usłyszał monotonny głos stukniętego policjanta: „Jest taka piosenka Gershwina, Someone to Watch over Me. Ktoś się o mnie troszczy, ktoś mnie pilnuje. Słyszałeś ją kiedyś, Enoch? Ja jestem dla ciebie kimś takim, choć nie w uczuciowym sensie, naturalnie”. Junior o mało nie upuścił widelca, kiedy rozpoznał melodię. Waliło mu serce. Dłonie zrobiły się nagle mokre. Czasem goście podchodzili do fortepianu, by wrzucić pieniądze do szklanego słoja stojącego na instrumencie – napiwek dla muzyka. Niektórzy prosili o ulubione melodie. Junior nie zwracał na nich uwagi – choć na pewno zauważyłby pewnego krępego mężczyznę w tanim garniturze. Obłąkany przedstawiciel prawa nie sie-
dział przy żadnym ze stolików. Junior był tego pewien, gdyż ulegając swemu uwielbieniu dla pięknych kobiet, wodził co chwila wzrokiem po sali. Nie przyglądał się, jak dotąd, gościom przy barze. Teraz odwrócił się, by rzucić na nich okiem. Jedna kobieta w męskim typie. Kilku zniewieściałych mężczyzn. Ale nigdzie nie zobaczył krępej postaci, czyli szalonego policjanta w przebraniu. Kilka głębokich oddechów. Powoli. Głęboko. Łyk wina. Vanadium był martwy. Uderzony świecznikiem i wrzucony do wypełnionego wodą kamieniołomu. Odszedł na zawsze. Detektyw nie był jedynym człowiekiem na ziemi, który lubił Someone to Watch over Me. Każdy z obecnych w barze mógł poprosić o tę melodię. A może ten numer wchodził w skład stałego repertuaru pianisty. Kiedy fortepian zamilkł, Junior poczuł się lepiej. Serce powróciło do normalnego rytmu. Wilgotne dłonie obeschły. Nim zamówił na deser crème brûlée, był już zdolny do śmiechu. Czyżby spodziewał się ujrzeć ducha popijającego koktajl i zjadającego darmowe orzeszki przy barze?
49 W środę, dwa dni po wizycie u Obadiaha w towarzystwie Agnes, Edom zebrał się na odwagę i poszedł odwiedzić Jacoba. Choć ich mieszkania sąsiadowały ze sobą, do każdego prowadziło osobne wejście. Zważywszy na częstotliwość wzajemnych odwiedzin, bracia mogliby żyć setki kilometrów jeden od drugiego. Edom i Jacob zachowywali się w obecności Agnes jak prawdziwi bracia i cieszyli się swoim towarzystwem. Lecz kiedy spotykali się sami, bez siostry, byli bardziej skrępowani niż obcy sobie ludzie, gdyż obcych nie dzieli wspólna przeszłość. Edom zapukał, Jacob otworzył. Jacob cofnął się z progu, Edom wszedł do środka. Stali naprzeciwko siebie, unikając jednak swego wzroku. Drzwi mieszkania pozostały otwarte. Edom czuł się nieswojo w tym królestwie dziwnego boga. Bogiem, którego lękał się jego brat, była ludzkość, jej mroczne popędy, jej arogancja. Edom zaś drżał przed naturą, której gniew był tak wielki, że pewnego dnia groził totalnym zniszczeniem. Wszechświat miał się wtedy skurczyć w supergęstą drobinę materii wielkości ziarnka grochu. W przekonaniu Edoma ludzkość nie była większą z tych dwu niszczycielskich sił. Mężczyźni i kobiety stanowili część natury, nie znajdowali się gdzieś ponad nią, tak więc ich zło było tylko kolejnym przejawem jej działania. Bracia jednak przestali spierać się o to już przed wielu laty, nie ustępując jeden drugiemu ani na krok w obronie swych teorii. Edom zrelacjonował zwięźle wizytę u magika o poskręcanych dłoniach. Potem dodał: – Kiedy wyszliśmy, chciałem pójść do samochodu za Agnes, ale Obadiah mnie przytrzymał i powiedział: „Nie zdradzę twojego
sekretu”. – Jakiego sekretu? – spytał Jacob, spoglądając ze zmarszczonym czołem na buty Edoma. – Miałem nadzieję, że mi powiesz – odparł Edom, badając wzrokiem kołnierz zielonej koszuli Jacoba. – Skąd miałbym wiedzieć? – Pewnie pomyślał, że ja to ty. – Dlaczego miałby tak myśleć? – Jacob skierował spojrzenie na kieszeń koszuli brata. – Jesteśmy trochę do siebie podobni – wyjaśnił Edom, skupiając uwagę na lewym uchu Jacoba. – Jesteśmy bliźniakami jednojajowymi, ale nie jestem tobą, prawda? – To oczywiste dla nas, lecz nie zawsze dla innych. Musiało to być pewnie wiele lat temu. – Co musiało być wiele lat temu? – Spotkanie z Obadiahem. – A czy powiedziałem, że go spotkałem? – spytał Jacob, wpatrując się zmrużonymi oczami ponad ramieniem Edoma w słoneczny blask zalewający otwarte drzwi mieszkania. – Jak już wyjaśniłem, mógł pomyśleć, że ja to ty – zauważył Edom, wlepiając wzrok w starannie poukładane książki na regale. – Jest pomylony czy coś w tym rodzaju? – Nie, ma wszystko po kolei. – Zakładając, że jest zgrzybiały, nie mógł pomyśleć, że jesteś jego dawno zaginionym bratem czy kimś takim? – Nie jest zgrzybiały. – Jeśli gadałeś mu o trzęsieniach ziemi, tornadach, erupcjach wulkanicznych i podobnych rzeczach, to jak mógł nas pomylić? – Nie gadałem. Zresztą cały czas mówiła Agnes.
Skupiając ponownie uwagę na własnych butach, Jacob spytał: – Więc… co mam z tym zrobić? – Znasz go? – spytał Edom, spoglądając teraz tęsknie na otwarte drzwi, które przestały interesować Jacoba. – Obadiaha Sepharada? – Spędziwszy w tym mieszkaniu większą część ostatnich dwudziestu lat, nie mając samochodu, jak mógłbym spotkać jakiegoś czarnego magika? – No to w porządku. Kiedy Edom przekroczył próg i wyszedł na najwyższy podest schodów, Jacob ruszył w ślad za nim, próbując przekonać go do swej wiary: – Wigilia Bożego Narodzenia, tysiąc dziewięćset czterdziesty rok, sierociniec Świętego Anzelma, San Francisco. Josef Krepp zabił jedenastu chłopców, wszyscy w wieku od sześciu do jedenastu lat. Zamordował ich podczas snu i wyciął każdemu inne trofeum – a to oko, a to język. – Jedenastu? – spytał nieporuszony Edom. – Od tysiąc sześćset czwartego do sześćset dziesiątego roku Elżbieta Batory, bratanica króla polskiego, z pomocą swej służby torturowała i zabiła sześćset dziewcząt. Gryzła je, piła ich krew, rozrywała im twarze szczypcami, kaleczyła narządy płciowe i śmiała się z ich krzyków. Schodząc po schodach, Edom oświadczył: – Osiemnastego września tysiąc dziewięćset szóstego roku Hongkong nawiedził tajfun. Zginęło ponad dziesięć tysięcy ludzi. Wiatr wiał z tak nieprawdopodobną prędkością, że setki ludzi zginęły od ostrych odłamków szkła, drzazg, prętów ogrodzeniowych, gwoździ, które uderzały w nich jak pociski. Pewien człowiek został ugodzony kawałkiem urny z dynastii Han, który przeciął mu twarz, przebił kość czaszki i utkwił w mózgu. Edom dotarł do podnóża schodów i usłyszał, jak na podeście
zamykają się drzwi. Jacob coś ukrywał. Nim zaczął mówić o Josefie Kreppie, każda jego odpowiedź miała formę pytania. Stosował tę metodę, gdy rozmowa schodziła na niewygodny dla niego temat. Wracając do siebie, Edom musiał przejść pod konarami majestatycznego dębu, który królował na podwórzu między domem i garażem. Ze spuszczoną głową, jakby wizyta u Jacoba stanowiła dla niego ogromny ciężar, wpatrywał się w ziemię. W przeciwnym razie mógłby nie dostrzec zawiłego i pięknego wzoru, jaki pod jego stopami wyczarował blask słońca i cień. To był dąb kalifornijski, zielony nawet zimą, choć miał mniej liści niż w cieplejszej porze roku. Skomplikowana sieć gałęzi, której cień otaczał go zewsząd, była niezwykłym i harmonijnym labiryntem nałożonym na mozaikę słonecznego światła. Coś w tym wzorze go poruszyło, zapanowało nad wyobraźnią. Miał wrażenie, że balansuje na krawędzi zadziwiającego odkrycia. A potem spojrzał do góry, na masywne konary nad głową i jego nastrój zmienił się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki – poczucie nadchodzącego objawienia ustąpiło przed lękiem, że w tej właśnie chwili jakaś szczelina w dębowym pniu otworzy się gwałtownie i przywali go tona drewna albo nadejdzie Wielkie Trzęsienie Ziemi i przewróci drzewo. Pobiegł do swojego mieszkania.
50 Spędziwszy środę w charakterze turysty, Junior zaczął w czwartek rozglądać się za jakimś odpowiednim mieszkaniem. Choć był zamożny, nie zamierzał płacić przez długi czas za hotel. Rynek nieruchomości był obecnie bardzo ograniczony. Pierwszego dnia poszukiwań udało mu się jedynie ustalić, że będzie musiał zapłacić znacznie więcej, niż się spodziewał, nawet za bardzo skromne lokum. W czwartek wieczorem, trzeciego dnia pobytu w hotelu, znów zajrzał do baru, żeby się napić i zjeść kolejny stek. Przygrywał ten sam pianista w smokingu. Junior zachowywał czujność. Obserwował wszystkich, którzy podchodzili do fortepianu, bez względu na to, czy wrzucali pieniądze do szklanego słoja, czy też nie. Kiedy muzyk zagrał w końcu Someone to Watch over Me, nie wyglądało to na niczyją inicjatywę, gdyż wykonał już kilka numerów od ostatniego napiwku. Utwór więc należał do stałego repertuaru. Junior poczuł, jak opuszcza go napięcie. Sam był nieco zdziwiony, że ta piosenka Gershwina wciąż budzi w nim niepokój. Potem myślał wyłącznie o przyszłości, uwolniwszy się z ulgą od dnia minionego. Aż do chwili… Gdy rozkoszował się brandy, pianista zrobił sobie przerwę, a rozmowy na sali zmieniły się w cichy szum. Zadzwonił telefon na kontuarze baru, cicho, lecz Junior usłyszał go przy swoim stoliku. Modulowany, elektroniczny ton przypominał brzmienie automatycznej sekretarki w ciasnym gabinecie Vanadiuma w niedzielny wieczór. Junior przeniósł się jakby do tamtego miejsca, do tamtego momentu w czasie. Ansaphone. Ujrzał w wyobraźni to urządzenie z niezwykłą wyrazistością. Zadziwiający gadżet na blacie porysowanego sosnowego biurka.
W rzeczywistości była to rzecz codziennego użytku, najzwyklejsza skrzynka. Ale jemu wydawała się złowieszcza, przepełniona złem o sile bomby atomowej. Wysłuchał wówczas wiadomości i uznał ją za całkowicie niezrozumiałą, pozbawioną znaczenia. Nagle, z opóźnieniem, intuicja podpowiedziała mu, że ta wiadomość jest bardzo ważna. Telefon od Naomi zza grobu, pragnącej złożyć zeznanie, nie wydałby mu się ważniejszy. Tamtej pracowitej nocy, gdy w studebakerze leżały zwłoki Vanadiuma, a w domu ciało Victorii oczekujące ognistego pochówku, Junior był zbyt rozkojarzony, by pojąć ważność tej informacji. Teraz prześladowała go z jakiegoś mrocznego zakamarka podświadomości. Caesar Zedd uczy, że każde życiowe doświadczenie, choćby najmniej istotne, zostaje zachowane w pamięci. Dotyczy to nawet najgłupszej rozmowy, jaką byliśmy zmuszeni odbyć z największym tępakiem. Napisał o tym książkę, w której wyjaśnił, dlaczego nie powinniśmy nigdy cierpieć towarzystwa nudziarzy i głupców, i jak można się ich pozbyć. Podsuwał setki strategii pozwalających wyplenić takich osobników z naszego życia; jedną z nich było zabójstwo, które zdawał się preferować, z przymrużeniem oka co prawda. Zedd doradzał skupienie się głównie na przyszłości, doceniał jednak konieczność posiadania, gdy zachodzi taka potrzeba, pełnego spektrum czasu minionego. Jedną z jego ulubionych technik wywoływania wspomnień przetrzymywanych uparcie przez podświadomość był zimny prysznic przy jednoczesnym przyciskaniu lodu do genitaliów, aż do chwili, gdy pożądane fakty zostaną przywrócone pamięci albo nastąpi szok hipotermiczny. Siedząc w barze eleganckiego hotelu, Junior musiał uciec się do innych metod Zedda – i znacznej ilości brandy – by uwolnić z lochów podświadomości imię człowieka, który zostawił na sekretarce wiadomość. Max. Powiedział: „Tu Max”.
A teraz wiadomość… Coś o szpitalu. Ktoś umierający. Wylew krwi do mózgu. Gdy Junior próbował przywołać z pamięci szczegóły, powrócił pianista. Pierwszym utworem, jaki zagrał po przerwie, był I Want to Hold Your Hand Beatlesów w tak powolnym tempie, że pasowałby do pieszczot pary narkoleptyków. Ta inwazja brytyjskiego popu, nawet w zmienionej formie, była dla Juniora sygnałem, że należy się zbierać. W swoim pokoju ponownie przejrzał notes Vanadiuma z adresami, którego nie zniszczył. Znalazł Maxa. Max Bellini. Zamieszkały w San Francisco. Niedobrze. Sądził, że wszystko, co dotyczy Thomasa Vanadiuma, należy już do przeszłości. A oto pojawiło się niespodziewane ogniwo z San Francisco, gdzie Junior zamierzał zbudować swą przyszłość. Przy adresie Belliniego widniały dwa numery. Jeden oznaczony słowem „praca”, drugi „dom”. Junior spojrzał na zegarek. Dziewiąta. Trudno było oczekiwać Belliniego o tej porze w pracy, bez względu na jego zawód. Mimo wszystko Junior postanowił zadzwonić najpierw pod numer służbowy, mając nadzieję, że usłyszy nagraną informację o godzinach urzędowania. Gdyby udało mu się poznać nazwę firmy, może zdołałby ustalić jakoś zawód Belliniego. Im więcej się dowie o tym człowieku, nim zadzwoni do niego do domu, tym lepiej. Odebrano telefon po trzecim sygnale. Nieuprzejmy męski głos powiedział: – Zabójstwa. Przez chwilę Junior myślał, że to oskarżenie pod jego adresem. – Halo? – spytał tamten. – Kto… kto mówi? – wyjąkał Junior.
– Policja, wydział zabójstw. – Przepraszam. Pomyłka. Odłożył słuchawkę i cofnął czym prędzej dłoń, jakby telefon mógł go sparzyć. Najprawdopodobniej Bellini był detektywem z wydziału zabójstw, tak jak Vanadium. Junior zrezygnował z pomysłu, żeby zadzwonić do niego do domu. Teraz wydało mu się niezwykle istotne, by przypomnieć sobie każde słowo, jakie Bellini przekazał koledze w dalekim Oregonie. Pamięć jednak uparcie odmawiała współpracy. Na szczęście sprzątaczka hotelowa nie tylko zdejmowała co wieczór narzutę z łóżka i kładła miętę w foliowym woreczku na poduszce, ale napełniała też wiaderko lodem. Krzywiąc się na samą myśl o czekającej go nieprzyjemności, Junior wniósł pojemnik do łazienki. Rozebrał się, odkręcił kran z zimną wodą i wszedł pod prysznic. Stał przez chwilę bez ruchu, mając nadzieję, że gwałtowny szok uwolni konieczne wspomnienia. Na próżno. Z wahaniem, lecz jednocześnie ufnością, jaką musi obdarzać swą religię każdy wyznawca, Junior wyciągnął z wiaderka garść lodu i przycisnął do najcieplejszego miejsca swego ciała. W kilka budzących grozę minut później, drżąc jak listek i użalając się nad sobą, ale wciąż daleki od szoku, przypomniał sobie szczegóły wiadomości pozostawionej na sekretarce. Biedna mała… wylew… dziecko przeżyło… Zakręcił wodę, wyszedł spod prysznica, wytarł się energicznie, włożył dwie pary czystych spodenek, wskoczył do łóżka i podciągnął koc aż pod brodę. Zaczął myśleć. Vanadium na cmentarzu, z białą różą w dłoni. Przechadzający się między nagrobkami, by stanąć u boku Juniora przy grobie Naomi. Junior spytał go, co to za pogrzeb.
„Córki przyjaciela. Powiadają, że zginęła w wypadku samochodowym w San Francisco. Była nawet młodsza od Naomi”. Przyjacielem tym okazał się wielebny White. Jego córką – Seraphim. Podejrzewając, że przyczyną śmierci nie jest wypadek, Vanadium poprosił zapewne Maxa Belliniego, by to sprawdził. Seraphim umarła… ale dziecko przeżyło. Na drodze najprostszej z możliwych kalkulacji Junior obliczył, że ciąża Seraphim zaczęła się w tamten gorący wieczór, który spędzili razem na plebanii przy akompaniamencie taśmy z pierwszą wersją kazania. Dobra Naomi zginęła, nosząc w sobie jego dziecko, a Seraphim odeszła, wydając jego dziecko na świat. Rozgrzewająca fala dumy zalała wyziębione genitalia Juniora. Był męski, płodny, jego nasienie dawało życie. Przyjął ten fakt bez zdziwienia, choć z dużą dozą satysfakcji. Radość przyćmiewało tylko jedno – badanie krwi stanowiło w sądzie wystarczający dowód, by skazać. Mogli go zidentyfikować jako ojca dziecka, które zginęło wraz z Naomi. A gdyby podejrzenia kazały im badać sprawę dalej, to niewykluczone, że przypisaliby mu też ojcostwo drugiego dziecka. Najwidoczniej córka pastora nie wymieniła imienia Juniora ani nie wniosła przed śmiercią oskarżenia o gwałt. W przeciwnym razie siedziałby już w więzieniu. Zważywszy, że dziewczyna była martwa, nawet przy niekorzystnym dla niego wyniku badań nie można było go oskarżyć. Świadomość poważnego niebezpieczeństwa brała się z innego źródła. Dalsze rozmyślania przyniosły niebawem owoce. Usiadł na łóżku, zdjęty nagłym strachem. Niemal przed dwoma tygodniami, w szpitalu w Spruce Hills, Junior stanął przed szybą oddziału noworodków, przyciągany niczym magnesem jakąś dziwną siłą. Tam właśnie zapadł się w bagno
strachu, który mógł go całkowicie zniewolić. Wyczuwał jakimś szóstym zmysłem, że tajemniczy Bartholomew ma coś wspólnego z dziećmi. Junior odrzucił pościel i wyskoczył z łóżka. Ubrany tylko w spodenki, przemierzał niezmordowanie pokój hotelowy. Może nie podążyłby tym łańcuchem konkluzji, gdyby nie był wielbicielem Caesara Zedda, gdyż Zedd naucza, że zbyt często społeczeństwo namawia nas do porzucenia pewnych ustaleń jako nielogicznych, nawet paranoicznych, podczas gdy w rzeczywistości wynikają one ze zwierzęcego instynktu i są najbliższe prawdy. Nie chodziło tylko o to, że Bartholomew ma coś wspólnego z dziećmi. Bartholomew sam był dzieckiem. Seraphim White przyjechała do Kalifornii, by go tu urodzić i tym samym rodzicom, a także kongregacji pastora oszczędzić wstydu. Opuszczając Spruce Hills, Junior sądził, że oddala się od enigmatycznego wroga, że zyskuje czas na studiowanie książki telefonicznej i – gdyby ta droga miała okazać się ślepa – kontynuację poszukiwań. W rzeczywistości zawędrował prosto w siedlisko przeciwnika. Dzieci niezamężnych matek – zwłaszcza martwych niezamężnych matek, a szczególnie tych martwych niezamężnych matek, których ojcowie byli pastorami i nie mogli znieść publicznego poniżenia – zwyczajowo przeznaczano do adopcji. Ponieważ Seraphim urodziła w San Francisco, dziecko zostało bez wątpienia adoptowane przez jakąś miejscową rodzinę. Gdy Junior tak krążył po pokoju, jego strach przeradzał się z wolna w gniew. Pragnął tylko spokoju, szansy dorośnięcia, okazji do samorealizacji. A teraz spotykało go coś takiego. Bolała go niesprawiedliwość, nieuczciwość, przepełniało poczucie osaczenia. Tradycyjna logika dowodziła, że niespełna dwutygodniowe niemowlę nie może stanowić poważnego zagrożenia dla dorosłego
człowieka. Junior nie był głuchy na głos tradycyjnej logiki, w tym wypadku jednakże uznał wyższość filozofii Zedda. Jego lęk przed Bartholomew i pierwotna nienawiść do dziecka, którego nigdy przedtem nie widział, przeczyły zdrowemu rozsądkowi i stanowiły pożywkę dla zwykłej paranoi; a zatem w grę musiał wchodzić najczystszy, niezawodny instynkt zwierzęcy. Niemowlę o imieniu Bartholomew było tu, w San Francisco. Trzeba je znaleźć i usunąć. Nim Junior opracował plan zlokalizowania dziecka, zrobiło mu się tak gorąco z gniewu, że oblał się potem i musiał ściągnąć jedną parę spodenek.
51 Wyniszczone chorobą ciało wydawało się dźwigającym trumnę lekkie jak piórko. Pastor zmówił modlitwę za duszę, przyjaciele opłakali odejście Perri, ziemia zaś ją przyjęła. Paul Damascus otrzymał od wielu ludzi zaproszenia na kolację. Wszyscy uważali, że nie powinien tego wieczoru pozostać sam. On jednak wolał samotność. Współczucie przyjaciół było nie do zniesienia, bezustannie przypominało, że Perri odeszła. Z kościoła na cmentarz przyjechał z Hanną, swoją gospodynią, ale postanowił wrócić do domu na piechotę. Odległość między nowym łożem żony a tym dawnym wynosiła zaledwie pięć kilometrów, a popołudnie było pogodne. Nie myślał już o kondycji fizycznej. Przez dwadzieścia trzy lata musiał dbać o siebie, by sprostać obowiązkom, lecz odpowiedzialność za żonę została zdjęta z jego barków. Chodzenie było teraz wyłącznie kwestią przyzwyczajenia. Mógł też dzięki temu nawykowi opóźniać powroty do domu, który stał się dla niego nagle obcy, do domu, w którym od poniedziałku każdy dźwięk zdawał się rozbrzmiewać głębokim i pustym echem, jak w przepastnych jaskiniach. Zauważył w pewnej chwili, że zmrok już zapadł i przemienił się w noc, ale dostrzegł coś jeszcze. Okazało się, że zdążył przejść całe Bright Beach, podążając Pacific Coast Highway, i że dotarł do sąsiedniego miasta na południu. Pokonał piętnaście kilometrów. Tylko mgliście przypominał sobie tę wędrówkę. Nie wzbudziło to jego zdziwienia. Pojęcia czasu i przestrzeni, tak jak tyle innych rzeczy, utraciły dla niego znaczenie. Zawrócił, pomaszerował z powrotem do Bright Beach. Dom był pusty, milczący. Hanna pracowała tylko za dnia, a Nellie Oatis, przyjaciółka Perri, nie musiała już przychodzić.
Salon przestał pełnić rolę sypialni. Łóżko szpitalne Perri zostało zabrane, jego natomiast powędrowało do pokoju na górze, gdzie od trzech nocy próbował spać. Poszedł na piętro, by zdjąć ciemnogranatowy garnitur i porysowane czarne buty. Na stoliku nocnym znalazł kopertę, pozostawioną najwidoczniej przez Hannę. Pewnie wyjęła ją z jego fartucha aptekarskiego, który miała oddać do pralni. W kopercie był list do wielebnego White’a w Oregonie dotyczący Agnes Lampion. Paul nie zdążył przeczytać go Perri ani zasięgnąć jej opinii. Teraz, gdy studiował linijki swego kaligraficznego pisma, własne słowa wydały mu się śmieszne, nieodpowiednie, poplątane. Zastanawiał się przez chwilę, czy nie podrzeć tego listu, doszedł jednak do wniosku, że jego osąd jest skażony smutkiem i że to, co napisał, może się wydać w bardziej sprzyjających okolicznościach normalne. Wsunął list z powrotem do koperty i schował do szuflady w stoliku nocnym. W szufladzie leżał też pistolet, który trzymał dla obrony domu. Wpatrywał się w niego dręczony pytaniem, czy zejść na dół i zrobić sobie kanapkę, czy może palnąć sobie w łeb. Po chwili wyjął broń z szuflady. W przeciwieństwie do bohaterów tanich powieści sensacyjnych nie czuł się dobrze z pistoletem w dłoni. Bał się, że samobójstwo to przepustka do piekła, wiedział też, że bezgrzeszna Perri nie czeka na niego w tamtych czeluściach. Czepiając się rozpaczliwie nadziei na ponowne spotkanie z żoną w wieczności, odłożył broń, poszedł do kuchni i przyrządził sobie grzankę z serem i marynatą.
52 Nolly Wulfstan, prywatny detektyw, miał zęby godne samego boga i twarz tak nieszczęsną, że przeczyła istnieniu jakiejkolwiek siły wyższej zdolnej do miłosierdzia. Białe jak śnieg siekacze o doskonałym kształcie. Dwuguzkowce jak z podręcznika stomatologii, usadowione w idealnym rzędzie między kłami i trzonowcami. Zanim Junior został rehabilitantem, zastanawiał się nad studiami dentystycznymi. Niska odporność na cuchnący oddech wywołany chorobą dziąseł przeważyła, ale wciąż potrafił docenić tak wyjątkowy garnitur jak ten. Dziąsła Nolly’ego też były w znakomitym stanie: mocne, różowe, bez śladu wgłębień, ściśle przylegające do zębów. Olśniewające uzębienie nie było dziełem jedynie natury. Nolly z pewnością zapłacił za swój uśmiech fortunę i teraz jakiś szczęściarz dentysta mógł przez kilka ładnych lat kupować swojej kochance klejnoty. Niestety, ów wspaniały uśmiech tylko podkreślał, na zasadzie kontrastu, poważne wady oblicza, które rozpromieniał. Masywna, dziobata, poznaczona brodawkami, przyciemniona wiecznym zarostem o niebieskawym odcieniu, twarz ta broniłaby się skutecznie przed odkupieniem z rąk nawet najlepszego chirurga plastycznego świata. Tłumaczyło to, dlaczego Nolly ograniczył się jedynie do poprawy uzębienia. Pięć dni wcześniej, zakładając słusznie, że pozbawiony skrupułów adwokat będzie wiedział, gdzie szukać pozbawionego skrupułów detektywa, chociażby poza granicami stanu, Junior zadzwonił do Simona Magussona w Spruce Hills i poprosił o dyskretną rekomendację. Najwidoczniej istniało bractwo osobników nieuleczalnie brzydkich, którego członkowie polecali się nawzajem. Magusson – o wielkiej głowie, małych uszach i wyłupiastych oczach – skierował Juniora do Nolly’ego Wulfstana.
Przygarbiony konspiracyjnie nad biurkiem, błyskając świńskimi oczkami jak troll, który dyskutuje o ulubionej potrawce ze smażonych dzieci, Nolly oświadczył: – Udało mi się potwierdzić pańskie podejrzenia. Junior przyszedł do niego przed czterema dniami ze sprawą, która mogłaby wzbudzić u szanującego się detektywa niejakie wątpliwości. Nolly miał ustalić, czy Seraphim White urodziła tego samego miesiąca w szpitalu w San Francisco i czy można odszukać dziecko. Junior nie zamierzał ujawniać swego związku z Seraphim, ale też nie wymyślił żadnej bajeczki, gdyż doświadczony fachowiec w tej branży od razu by ją odrzucił, więc takie zainteresowanie noworodkiem musiało wydać się co najmniej dziwne. – Panna White została przyjęta do szpitala Matki Bożej piątego stycznia, i to późno wieczorem – poinformował Nolly. – Miała nadciśnienie, wystąpiły też komplikacje porodowe. Gdy tylko Junior zobaczył budynek, w którym Nolly miał swoje biuro – stary dwupiętrowy dom z cegły w dzielnicy North Beach, którego parter zajmował brudny klub ze striptizem – zrozumiał, że trafił oto na tropiciela, jakiego potrzebował. Detektyw urzędował na ostatniej kondygnacji, na którą wchodziło się po wąskich schodach – windy nie było – na końcu ponurego korytarza wyłożonego zdartym linoleum, o ścianach upstrzonych plamami, których pochodzenia lepiej było się nie domyślać. Powietrze pachniało tanim środkiem dezynfekcyjnym, zastarzałym dymem z papierosów, zwietrzałym piwem i martwą nadzieją. – We wczesnych godzinach siódmego stycznia – ciągnął Nolly – panna White zmarła w połogu, jak pan się domyślił. Biuro detektywa – mikroskopijna poczekalnia i mały gabinet – nie mogło pochwalić się sekretarką, za to skrywało w swych zakamarkach wszelkiego rodzaju robactwo. Siedząc na krześle dla interesantów, po drugiej stronie popalonego papierosami biurka, Junior słyszał, czy też zdawało mu się, że słyszy, cichy tupot jakiegoś małego gryzonia za plecami, a także odgłos przeżuwania pa-
pieru, dochodzący od strony zardzewiałych szafek na dokumenty. Pocierał co chwila kark albo sięgał dłonią do kostek, przekonany, że już go oblazły insekty. – Dziecko zostało oddane pod opiekę katolickiego stowarzyszenia rodzin w celu adopcji. – Matka była baptystką. – Owszem, ale to szpital katolicki, proponują takie wyjście wszystkim niezamężnym kobietom, bez względu na ich wyznanie. – Więc gdzie jest teraz dziecko? Kiedy Nolly westchnął i zmarszczył brwi, zdawało się, że jego bryłowata twarz lada chwila zsunie się z czaszki niczym kleik z łyżki. – Panie Cain, choć bardzo żałuję, muszę jednak zwrócić panu połowę honorarium. – Hę? Dlaczego? – Według prawa dokumenty adopcyjne są niedostępne. Łatwiej byłoby panu zdobyć wykaz agentów CIA na świecie, niż ustalić miejsce pobytu tego dziecka. – Ale przecież dotarł pan do szpitalnej dokumentacji… – Nie. Informacja pochodzi z biura koronera, który wydał świadectwo zgonu. Nawet gdybym mógł zajrzeć do kartoteki szpitala, nie znalazłbym tam najmniejszej wzmianki o tym, gdzie stowarzyszenie umieściło dziecko. Junior, który przewidział trudności takiego czy innego rodzaju, wyjął z wewnętrznej kieszeni paczkę nowiutkich banknotów studolarowych. Wciąż były spięte banderolą z nadrukiem 10 000 $. Położył pieniądze na biurku. – W takim razie proszę dotrzeć do dokumentacji stowarzyszenia. Detektyw spoglądał na gotówkę jak żarłok na smakołyk albo stary satyr na nagą blondynkę.
– Niemożliwe. Ten system jest zbyt szczelny. Równie dobrze mógłby mnie pan prosić, żebym dostał się do Buckingham Palace i przyniósł panu bieliznę królowej. Junior nachylił się i podsunął detektywowi paczkę banknotów. – Źródło tej gotówki jest naprawdę głębokie. Nolly potrząsnął głową, wprawiając w ruch niezliczone brodawki i pieprzyki na swych obwisłych policzkach. – Niech pan spyta jakąkolwiek adoptowaną osobę, która w dojrzałych latach próbowała ustalić nazwisko prawdziwych rodziców. Łatwiej wciągnąć zębami na szczyt góry pociąg towarowy. Masz do tego odpowiednie zęby, pomyślał Junior, ale nie powiedział tego głośno. – Musi być jakiś sposób. – Nie ma. – Nolly wyciągnął z szuflady kopertę i położył na oferowanej gotówce. – Zwracam pięćset dolarów z pańskiego honorarium. Odsunął wszystko w stronę Juniora. – Dlaczego nie powiedział pan od razu, że sprawa jest przegrana? Detektyw wzruszył ramionami. – Dziewczyna mogła urodzić w jakimś podrzędnym szpitaliku, gdzie nie ma odpowiedniej kontroli, a personel jest kiepski. Albo adopcja mogła być załatwiana przez jakichś pośredników, którym zależy wyłącznie na pieniądzach. Ale jak tylko odkryłem, że chodzi o szpital Matki Bożej, zrozumiałem, że sprawa jest przegrana. – Jeśli istnieją dokumenty, można się do nich dobrać. – Nie jestem włamywaczem, panie Cain. Nie ma takich pieniędzy, dla których ryzykowałbym więzienie. Poza tym, nawet gdyby mógł pan wykraść te papiery, okazałoby się, że dane dziecka są zakodowane. I tak nic by to panu nie dało. – To doprawdy nieadekwatne – zauważył Junior, przypominając
sobie to słowo z poradnika doskonalenia językowego, bez potrzeby przykładania lodu do genitaliów. – Jakie? – spytał detektyw, gdyż pomijając garnitur zębów, nie był typem osobnika oddanego samodoskonaleniu. – Nieodpowiednie – wyjaśnił Junior. – Rozumiem, co ma pan na myśli, panie Cain. Nigdy nie odrzuciłbym takich pieniędzy, gdyby istniał jakiś sposób, by je zarobić. Uśmiech detektywa, pomimo swego oślepiającego blasku, był przepełniony melancholią, co dowodziło, że dziecko Seraphim rzeczywiście jest poza wszelkim zasięgiem. Junior przemierzył korytarz wyłożony popękanym linoleum, zszedł po sześciu kondygnacjach schodów i zobaczył, że na dworze mży. Gdy skierował twarz ku niebu, popołudnie pociemniało jeszcze bardziej, a zimne, ociekające wodą miasto, które okrywało gdzieś małego Bartholomew betonowym piernatem, nie wydawało się już uosobieniem kultury i wyrafinowania, lecz posępnym i groźnym imperium. Jak nigdy wcześniej. Z kolei klub ze striptizem – rozjarzony neon, migoczące światła wewnątrz – wyglądał ciepło i przytulnie. Zachęcająco. Program obiecywał taniec topless. Choć Junior był w San Francisco już od ponad tygodnia, nie widział jeszcze ani jednego spektaklu tej awangardowej sztuki. Kusiło go, żeby wejść do środka. Był tylko jeden problem. Nolly Wulfstan, ten Quasimodo bez garbu, zaglądał pewnie do klubu po pracy, żeby łyknąć piwa i znaleźć się możliwie blisko atrakcyjnej kobiety, co przy jego wyglądzie nie było takie łatwe. Detektyw pomyślałby, że obaj z Juniorem zjawili się tutaj z tego samego powodu – pogapić się na rozebrane dziewczynki i nasycić oczy widokiem ich podrygujących piersi, by starczyło na całą noc – i nie pojąłby, że dla Juniora główną atrakcją jest taniec, dreszcz intelektualny wywołany obcowaniem z nowym zjawiskiem kulturowym.
Sfrustrowany jak nigdy, Junior popędził na parking, przecznicę za biurem detektywa, gdzie zostawił swój nowy kabriolet chevrolet impala. Ta czerwona maszyna prezentowała się w strugach deszczu jeszcze piękniej niż wypolerowana i dziewicza w salonie. Jazda tym wozem, pomimo jego szyku, mocy i komfortu, nie mogła poprawić Juniorowi humoru. Gdzieś na tych lśniących od deszczu ulicach, w tych domach i wieżowcach przylegających do stromych zboczy w oczekiwaniu na sejsmiczny kataklizm ukrywał się chłopiec, pół–Murzyn, jego przeznaczenie.
53 Nolly czuł się trochę głupio, spacerując po nędznych ulicach dzielnicy North Beach pod białym parasolem w czerwone grochy. Parasol chronił jednak przed deszczem, a w przypadku Nolly’ego strona praktyczna zawsze triumfowała nad kwestiami stylu czy formy. Jakiś zapominalski klient zostawił go pół roku wcześniej w biurze. Inaczej Nolly nie miałby się pod czym schować. Był niezłym detektywem, choć biorąc pod uwagę drobnostki dnia codziennego, nie tak zorganizowanym, jak by sobie tego życzył. Nigdy nie pamiętał, by oddać dziurawe skarpetki do zacerowania, a raz zdarzyło mu się chodzić prawie rok w kapeluszu z otworem po kuli, zanim w końcu postanowił kupić sobie nowy. Niewielu mężczyzn nosiło w tych czasach kapelusz. Od szczenięcych lat Nolly preferował model filcowy z podwiniętym rondem. W San Francisco często panował chłód, a on zaczął tracić włosy już w młodości. Kula została wystrzelona przez nieuczciwego gliniarza, który był skorumpowanym śmieciem i kiepskim strzelcem. Celował Nolly’emu w krocze. Działo się to przed dziesięciu laty – a był to pierwszy i ostatni raz, gdy ktoś do niego strzelał. Prawdziwa robota prywatnego tropiciela nie miała nic wspólnego z dramatycznymi przygodami na ekranie telewizora czy stronicach książki. Była to średnio niebezpieczna praca pełna nudnej rutyny, dopóki wybierało się sprawy mądrze – co oznaczało rezygnację z klientów pokroju Enocha Caina. Cztery przecznice dalej Nolly dotarł do budynku Tollmana. Wzniesiono go w latach trzydziestych w stylu art déco. Kondygnacje do użytku publicznego miały wapienne posadzki, a sławiące wiek maszyn malowidło z czasów rooseveltowskiego Nowego Ładu ożywiało ściany w holu. Drzwi z wizytówką „Dr Klerkle” na czwartym piętrze były
otwarte. Niewielka poczekalnia świeciła po godzinach pustkami. Wchodziło się z niej do trzech równie skromnych pokoi. W dwóch znajdowały się gabinety dentystyczne, trzeci zaś pełnił rolę ciasnego biura, w którym urzędowały sama pani doktor i sekretarka. Gdyby doktor Kathleen Klerkle była mężczyzną, dysponowałaby znacznie większym lokum w nowocześniejszym budynku, i to w lepszej części miasta. Była delikatniejsza i wrażliwsza na potrzeby pacjenta niż jakikolwiek dentysta znany Nolly’emu, ale uprzedzenia stanowiły przeszkodę dla kobiet tej profesji. Kiedy detektyw wieszał swój płaszcz i kapelusz, w drzwiach bliższego gabinetu ukazała się Kathleen Klerkle. – Gotów cierpieć? – Wszak urodziłem się człowiekiem, prawda? Zasiadł w fotelu dentystycznym bez obaw. – Mogę dać ci odrobinę nowokainy – powiedziała. – Nie będziesz miał zdrętwiałych ust przy kolacji. – Jakie ma się odczucia, uczestnicząc w tak historycznym wydarzeniu? – Lądowanie Lindbergha we Francji to nic w porównaniu z tą chwilą. Zdjęła prowizoryczną koronę z drugiego zęba po lewej stronie, w dolnej szczęce, i nałożyła porcelanową, dostarczoną z laboratorium jeszcze tego ranka. Nolly lubił patrzeć na jej dłonie. Były szczupłe i zgrabne, jak ręce młodej dziewczyny. Lubił też jej twarz. Doktor Klerkle nie malowała się, kasztanowe włosy spinała w kok z tyłu głowy. Ktoś mógłby powiedzieć, że jest szara jak myszka, ale jeśli miała w sobie cokolwiek mysiego, to wyłącznie lekko zadarty nosek i nerwową bystrość. Skończyła zabieg i podała mu lusterko, by mógł podziwiać nową koronę. Po pięciu latach dentystycznej roboty, odmierzanej
małymi dawkami, by nie nadwyrężać wytrzymałości Nolly’ego, Kathleen poprawiła nieudane dzieło natury, obdarzając go nadzwyczajnym zgryzem i olśniewającym uśmiechem. Ostatnia korona zwieńczyła długotrwałą rekonstrukcję. Rozwiązała kok i rozpuściła włosy, a Nolly zabrał ją na kolację do ich ulubionego lokalu, który miał wystrój klasycznego baru i widok z okna na zatokę godny królewskiego stołu. Przychodzili tu tak często, że szef sali powitał ich serdecznie, podobnie jak i kelner. Nolly był dla wszystkich jak zwykle Nollym, ale tutaj Kathleen była panią Wulfstan. Zamówili martini. Kiedy Kathleen, przeglądając menu, spytała męża, co wybrać, zaproponował: – Ostrygi? – Dodadzą ci wigoru, co? Jej uśmiech nie miał w sobie nic mysiego. Kiedy sączyli lodowate martini, spytała o klienta, a Nolly odparł: – Kupił historyjkę. Już go nie zobaczę. Dokumenty adopcyjne Seraphim nie były chronione przez prawo, ponieważ opiekę nad dzieckiem przejęła rodzina. – A jeśli odkryje prawdę? – martwiła się Kathleen. – Pomyśli, że jestem niekompetentny. Jeśli upomni się o swoje pięćset dolarów, dostanie je z powrotem. Na stole paliła się świeczka w bursztynowym kloszu. Nolly pomyślał, że w jej migotliwym blasku twarz Kathleen jest bardziej promienna niż płomień. Wspólne zainteresowanie tańcem doprowadziło do poznania, gdy oboje szukali partnera do konkursu fokstrota i swingu. Nolly zaczął brać lekcje pięć lat wcześniej niż Kathleen. – Czy ten drań powiedział w końcu, dlaczego chce odszukać dziecko? – spytała.
– Nie. Ale mała z pewnością wyjdzie na tym dobrze, jeśli ktoś taki będzie trzymał się od niej z daleka. – Dlaczego jest taki pewny, że to chłopiec? – spytała. – Nie mam pojęcia. Ale nie wyprowadziłem go z błędu. Im mniej wie, tym lepiej. Nie mogę się zorientować w jego zamiarach, lecz jestem pewien, że zostawia za sobą odciski diabelskich kopyt. – Uważaj, Sherlocku. – Nie boję się go – powiedział Nolly. – Nikogo się nie boisz. Ale dobry kapelusz filcowy nie jest tani. – Zaoferował mi dziesięć tysięcy dolarów za włamanie do archiwum stowarzyszenia katolickiego. – Powiedziałeś mu pewnie, że twoja stawka to dwadzieścia tysięcy, co? Później wrócili do domu. Kiedy Nolly już udowodnił, że ostrygi były dobre, leżeli w łóżku i trzymali się za ręce. W pewnej chwili, przerywając pełną wzajemnego zrozumienia ciszę, zauważył: – To tajemnica. – Co mianowicie? – Dlaczego ze mną jesteś. – Łagodność, czułość, uległość, siła. – I to wystarczy? – Głuptas. – Cain wygląda przy mnie jak gwiazdor filmowy. – Ma ładne zęby? – spytała. – Dobre. Ale nie doskonałe. – Więc pocałuj mnie, bo ty masz doskonałe.
54 Każda matka wierzy, że jej dziecko jest wyjątkowo piękne. Będzie trwała w tym przekonaniu, nawet jeśli dożyje setki, a jej latorośli minie osiem trudnych dziesiątków lat pełnych bolesnych doświadczeń. Każda matka też uważa, że jej dziecko jest mądrzejsze od innych. Niestety, czas i podejmowane przez potomka decyzje każą jej zrewidować ów pogląd, w przeciwieństwie do kwestii fizycznego piękna. Miesiąc za miesiącem, w ciągu pierwszego roku życia Bartholomew, wiara Agnes w nadzwyczajną inteligencję synka znajdowała potwierdzenie w faktach. Przed upływem drugiego miesiąca większość dzieci odpowiada na uśmiech uśmiechem, a w czwartym miesiącu robi to już spontanicznie. Barty uśmiechał się często już w drugim tygodniu życia. W trzecim miesiącu niejedno dziecko śmieje się głośno, lecz Barty zrobił to po raz pierwszy już w szóstym tygodniu. Na początku trzeciego miesiąca, zamiast pod koniec piątego, łączył już samogłoski ze spółgłoskami: „Ba–ba–ba, ga–ga–ga, la– la–la, ka–ka–ka”. Pod koniec czwartego miesiąca, nie zaś siódmego, powiedział „mama” i najwyraźniej wiedział, co to znaczy. Powtarzał ten wyraz, gdy chciał zwrócić na siebie jej uwagę. Potrafił bawić się w „a kuku” już w piątym miesiącu, a nie dopiero w ósmym, umiał też stać, przytrzymując się czegoś, w szóstym zamiast ósmym. Przed upływem jedenastu miesięcy jego słownik obejmował już według obliczeń Agnes dziewięćdziesiąt wyrazów, podczas gdy dziecko nawet nad wiek rozwinięte posługuje się trzema lub czterema. Pierwszym słowem, jakie wymówił po „mamie”, było słowo „tata”. Nauczył się go, gdy matka pokazywała mu zdjęcia Joeya. Trzecie słowo: „placek”. Na Edoma mówił „Ebom”, na Marię „Mia”. Kiedy powiedział
po raz pierwszy „Kejdżob” i wyciągnął rączkę do wuja, Jacob zaskoczył Agnes łzami szczęścia. Barty zaczął chodzić w dziesiątym miesiącu, w jedenastym stąpał już całkiem pewnie. Przed upływem jedenastego nauczył się korzystać z nocniczka. Obwieszczał każdemu z dumą: „Barty siusiu”. Pierwszego stycznia 1966 roku, pięć dni przed jego pierwszymi urodzinami, Agnes przyłapała synka w kojcu na niezwykłej zabawie palcami u nóg. Między kciukiem i palcem wskazującym trzymał mocno mały palec lewej stopy, po czym, chwytając się za kolejne, dochodził do największego. Potem skupił uwagę na prawej stopie i zaczął od dużego palca, by dojść systematycznie do małego. Podczas tej skomplikowanej procedury Barty wydawał się poważny i zamyślony. Ścisnął dziesiąty palec, po czym wlepił w matkę wzrok, marszcząc czoło. Uniósł dłoń do twarzy, studiując z uwagą palce. Potem zrobił to samo z drugą ręką. Ścisnął wszystkie palce w tej samej kolejności co poprzednio. Potem jeszcze raz. Agnes przyszła do głowy szalona myśl, że chłopiec je liczy. W tym wieku nie mógł mieć pojęcia o liczbach. – Co robisz, kochanie? – spytała i uklękła, by popatrzeć na niego przez poziome szczebelki kojca. Uśmiechnął się i wyciągnął nogę. – To twoje palce – wyjaśniła. – Palce – powtórzył swoim słodkim, cieniutkim głosikiem. To było nowe dla niego słowo. Agnes wsunęła dłoń między szczebelki i połaskotała różowe paluszki lewej stopy. – Palce.
Barty zachichotał. – Palce. – Dobry chłopiec, mądry Barty. Wskazał swoje stopy. – Palce, palce, palce, palce, palce, palce, palce, palce, palce, palce. – Dobry chłopiec, ale jeszcze ma niewiele do powiedzenia. Unosząc dłoń i przebierając palcami, powiedział: – Palce, palce, palce, palce, palce. – Ślicznie mówisz – pochwaliła. – Palce, palce, palce, palce, palce. – Widzę, że już znasz to słowo. — Pięć dni później, w dniu urodzin Barty’ego, kiedy Agnes z Edomem zajmowała się przygotowaniami do wizyt, którym zawdzięczała miano Placuszkowej Damy, malec siedział w swoim krzesełku, zajadając wafel waniliowy umaczany w mleku. Ilekroć spadał jakiś okruch, chłopiec zbierał go uważnie z tacki i przenosił starannie do ust. Na stole prezentował się dumny rząd placków winogronowo– jabłkowych. Grube skorupy o zawiniętych do środka brzegach przypominały ciemnozłote kapelusze z drogocennych monet. Barty wskazał na stół. – Placek, placek, placek, placek, placek, placek, placek, placek. – To nie twoje – wyjaśniła Agnes. – Nasz jest w lodówce. – Placek, placek, placek, placek, placek, placek, placek, placek – powtarzał Barty tym samym tonem dumnego zadowolenia, z jakim obwieszczał: „Barty siusiu”. – Nikt nie zaczyna dnia od placka – oświadczyła Agnes. – Dostaniesz po obiedzie.
Wysuwając przy każdym słowie palec w kierunku stołu, Barty powtarzał z zadowoleniem: – Placek, placek, placek, placek, placek, placek, placek, placek. Edom odwrócił się od swojego pudełka z wiktuałami, które właśnie szykował. Spoglądając ze zmarszczonym czołem na placki, zaczął: – Nie myślisz chyba, że… Agnes zerknęła na brata. – Że co? – To niemożliwe – oświadczył. – Placek, placek, placek, placek, placek, placek, placek, placek. Edom zabrał ze stołu dwa placki i położył na szafce obok piecyka. Barty śledził z uwagą ruchy wuja, a potem wyliczył: – Placek, placek, placek, placek, placek, placek. Edom przeniósł dwa kolejne placki na szafkę. Wysuwając paluszek cztery razy w stronę stołu, Barty oświadczył: – Placek, placek, placek, placek. Choć Agnes drżały dłonie, a kolana zrobiły się jak z waty, wzięła ze stołu dwa placki. Pokazując palcem pozostałe wypieki, Barty powiedział: – Placek, placek. Położyła dwa placki z powrotem na stole. – Placek, placek, placek, placek – uśmiechnął się do niej malec. Patrzyła zdumiona na swoje dziecko. Czuła w gardle ucisk wywołany dumą, zdziwieniem, strachem, choć właściwie nie pojmowała, dlaczego ta niebywała inteligencja synka budzi w niej taki lęk.
Jeden, dwa, trzy, cztery – Edom zabierał po kolei wszystkie pozostałe placki. Wskazał Barty’ego, a potem pusty stół. Barty westchnął, jakby rozczarowany. – Nie placki. – O Boże – jęknęła Agnes. – Jeszcze rok i Barty poprowadzi za mnie samochód – zauważył Edom. Agnes uświadomiła sobie nagle, że jej strach bierze się z przekonania, jakie żywił jej ojciec. Uważał on, że chęć osiągnięcia w czymkolwiek doskonałości jest grzechem, który pewnego dnia zostanie surowo ukarany. Wszelka rozrywka była według niego występkiem, a ci, którzy łaknęli choćby najprostszych radości, byli skazani na potępienie; jednak najbardziej grzeszyli ci, którzy pragnęli bawić innych, gdyż przepełniała ich duma, chcieli błyszczeć, zamieniać się w fałszywych bożków, cieszyć się uwielbieniem, na jakie zasługiwał wyłącznie Pan. Aktorzy, muzycy, śpiewacy, pisarze byli skazani na piekło za sprawą samych aktów kreacji, które w swej megalomanii uznawali za równe dziełu Stwórcy. Próba osiągnięcia doskonałości w czymkolwiek była właściwie objawem zepsucia duszy, czy dotyczyło to stolarza, czy mechanika samochodowego, czy też hodowcy róż. Talent w przekonaniu ojca nie był darem pochodzącym od Boga, ale od samego diabła, i miał odciągać od modlitwy, pokuty i obowiązków. Bez dążenia do doskonałości nie istniałyby jednak cywilizacja, postęp, radość; Agnes dziwiła się, że ten cierń ojcowskiej filozofii wciąż tkwi głęboko w jej podświadomości, sprawiając niepotrzebny ból. Chciała wierzyć, że uwolniła się już spod jego wpływu. Jeśli jej piękny syn okaże się cudownym dzieckiem, ona podziękuje Bogu za jego talent i zrobi wszystko, by mógł się rozwijać. Podeszła do stołu i przesunęła po nim dłonią, jakby chcąc podkreślić, że niczego na nim nie ma. Barty podążył wzrokiem za ruchem jej ręki, spojrzał jej w oczy,
zawahał się, a potem zauważył pytająco: – Nie placki? – Zgadza się – powiedziała z uśmiechem. Rozkoszując się ciepłem matczynej radości, malec wykrzyknął: – Nie placki! – Nie placki – zgodziła się Agnes. Ujęła jego główkę w dłonie i pokryła słodką buzię pocałunkami.
55 Dla Amerykanów chińskiego pochodzenia – a w San Francisco zamieszkiwała dość znaczna populacja Chińczyków – 1965 był rokiem Węża. Dla Juniora Caina zaś był rokiem Broni, choć zaczął się inaczej. Jego pierwszy rok w San Francisco był ważny dla narodu i świata. Winston Churchill, prawdopodobnie największy człowiek stulecia, zakończył żywot. Stany Zjednoczone przeprowadziły pierwszy atak powietrzny na Wietnam Północny, a Lyndon Johnson polecił zwiększyć siły lądowe do stu pięćdziesięciu tysięcy żołnierzy. Radziecki kosmonauta jako pierwszy wyszedł na spacer w przestrzeń kosmiczną. Przez pięć gorących dni w Watts szalały zamieszki na tle rasowym. Podpisano ustawę o powszechnym prawie wyborczym dla kolorowych. Sandy Koufax z Los Angeles Dodgers rozegrał doskonałe spotkanie, nie dopuszczając przeciwnika ani razu do pierwszej bazy. Zmarł T.S. Eliot, Junior zaś nabył jedno z dzieł poety za pośrednictwem klubu książki. Odeszli też inni sławni ludzie: Stan Laurel, Nat King Cole, Le Corbusier, Albert Schweitzer, Somerset Maugham… Indira Gandhi jako pierwsza kobieta w historii Indii została premierem, a niezrozumiała i irytująca kariera Beatlesów trwała nadal. Pomijając nabycie książki T.S. Eliota, której nie miał nawet czasu przeczytać, Junior był tylko pobieżnie świadomy aktualnych wydarzeń, właśnie dlatego, że były aktualne, podczas gdy on zawsze chciał skupiać się na przyszłości. Informacje dnia stanowiły w jego przypadku ledwie słyszalną muzykę, gdzieś w tle, dochodzącą jakby zza ściany. Mieszkał na wysokim wzgórzu Russian Hill, w budynku z piaskowca w stylu wiktoriańskim. Apartament z jedną sypialnią mieścił jeszcze przestronną kuchnię z aneksem jadalnym i duży salon, którego okna wychodziły na krętą Lombard Street. Pamięć o spartańskim wnętrzu domu Thomasa Vanadiuma nie
dawała mu spokoju, dlatego urządził swą przestrzeń życiową, wzorując się na detektywie. Postawił minimum mebli, choć były wyłącznie nowe i znacznie wyższej klasy niż graty w domu policjanta: zgrabne, nowoczesne, duńskie – drewno leszczyny i włochate obicia w kolorze owsa. Ściany pozostawił nagie. Jedyne urozmaicenie surowego wnętrza stanowiła samotna rzeźba. Junior chodził na otwarty kurs znajomości sztuki organizowany przez uniwersytet i niemal codziennie buszował po niezliczonych galeriach, pogłębiając wiedzę i znajomość przedmiotu. Zamierzał powiększyć kolekcję dopiero z chwilą osiągnięcia poziomu prawdziwego eksperta. To jedyne dzieło sztuki w jego mieszkaniu wyszło spod ręki młodego artysty, Bavola Poriferana, co do którego krytycy byli zgodni: czekała go długa i znacząca kariera. Rzeźba kosztowała ponad dziewięć tysięcy dolarów, nadmiar zbytku dla człowieka, który zamierzał utrzymywać się z ciężko wywalczonej i mądrze zainwestowanej fortuny, ale obecność tego dzieła sztuki w mieszkaniu od razu identyfikowała go w oczach znawców jako osobę o wyrobionym smaku i nadzwyczajnej wrażliwości. Była to wysoka na metr osiemdziesiąt figura nagiej kobiety wykonana z kawałków metalu. Niektóre pokrywała rdza. Stopy zrobione były z kół zębatych różnych rozmiarów i z powyginanych ostrzy tasaków rzeźnickich. Nogi zostały uformowane z tłoków, rur i drutu kolczastego. Była dorodna od pasa w górę: miała piersi z wyklepanych młotkiem garnków i sutki z korkociągów. Dłonie z grabi spoczywały na zniekształconym biuście, jakby broniąc do niego dostępu. W twarzy z wygiętych wideł i łopat wentylatora odrażającym głodem zionęły puste czarne oczodoły, a szeroko rozwarte usta oskarżały świat bezgłośnym, lecz głębokim krzykiem przerażenia. Zdarzało się, że gdy Junior wracał do domu z obchodu po galeriach czy z restauracji, Kobieta przemysłowa – imię nadane jej przez samego twórcę – tłumiła swym przerażającym wyglądem jego dobry nastrój. Czasem nawet krzyknął na jej widok, zanim
uświadomił sobie, że to jego cenny Poriferan. Budząc się z jakiegoś koszmaru sennego, miał czasem wrażenie, że słyszy zgrzyt kół zębatych w stopach kobiety. Szuranie i jęk zardzewiałych ścięgien. Brzęk uderzających o siebie stalowych palców. Leżał zazwyczaj bez ruchu i nasłuchiwał w napięciu, dopóki nie przekonał samego siebie, że te dźwięki pochodziły z jego snu, nie ze świata rzeczywistego. Jeśli zaś cisza nie przynosiła ukojenia, szedł do salonu, by zobaczyć na własne oczy, że figura stoi na swoim miejscu, krzywiąc twarz w bezgłośnym wrzasku. Celem sztuki jest wzbudzić niepokój, sprawić, by człowiek był niepewny i siebie, i świata, podważyć poczucie rzeczywistości, zmusić do rewizji dotychczasowej wiedzy. Najlepsza sztuka powinna wstrząsnąć odbiorcą emocjonalnie, zmasakrować go intelektualnie, przyprawić o fizyczne cierpienie, wzbudzić obrzydzenie do wszelkich tradycji, które nas wiążą, obciążają i zatapiają w morzu konformizmu. Junior zdążył się już tego dowiedzieć w czasie kursu. Na początku maja kontynuował proces samodoskonalenia, biorąc lekcje francuskiego. Języka miłości. W czerwcu kupił pistolet. Nie zamierzał nikogo zabijać. Rzeczywiście, resztę 1965 roku miał przeżyć bez uciekania się do kolejnej zbrodni. Niegroźna strzelanina we wrześniu była incydentem smutnym i bolesnym – ale koniecznym, obliczonym jednak na spowodowanie jak najmniejszych szkód. Najpierw jednak, na początku lipca, dał sobie spokój z francuskim. Był to niemożliwy język. Trudny w wymowie. Śmieszna składnia. Zresztą żadna z pięknych kobiet, jakie spotkał w życiu, nie mówiła po francusku ani też nie przejmowała się zbytnio tym, że i on nie zna tego języka. W sierpniu zainteresował się medytacją. Zaczął od wariantu
ogniskującego – innymi słowy od medytacji „z pestką”, w której należy zamknąć oczy, skupić się mentalnie na pewnym przedmiocie i oczyścić umysł z wszystkiego, co nim nie jest. Jego instruktor, Bob Chicane – który przychodził dwa razy w tygodniu na jedną godzinę – doradzał, by obrać sobie za obiekt medytacji idealny obraz jakiegoś owocu. Jabłka, winogrona, pomarańczy. Czegokolwiek. W przypadku Juniora rada nie podziałała. Dziwne, ale gdy skupiał się na mentalnym obrazie jakiegoś owocu – jabłka, brzoskwini, banana – zaczynał myśleć o seksie. Podniecał się i nie miał żadnych szans na oczyszczenie umysłu. Wreszcie skupił się na obrazie kręgla jako swojej „pestce”. Ten idealnie gładki, starannie uformowany obiekt zachęcał do powolnej kontemplacji, ale nie drażnił libido. Siódmego września, we wtorek wieczorem, po spędzeniu trzydziestu minut w pozycji lotosu, nie myśląc o niczym z wyjątkiem butelkowatego białego kształtu z dwoma czarnym paskami na korpusie i numerem 1 na główce, Junior poszedł do łóżka o jedenastej i nastawił budzik na trzecią rano, kiedy to zamierzał się postrzelić. Spał dobrze, obudził się rześki i z werwą odrzucił pościel. Na nocnym stoliku czekała szklanka wody i buteleczka z zapasem środków przeciwbólowych. Wykradł je, wraz z innymi lekami, z szafki na oddziale rehabilitacyjnym, gdzie kiedyś pracował. Niektóre sprzedał. Środki przeciwbólowe na wszelki wypadek pozostawił. Połknął jedną kapsułkę i popił wodą. Buteleczkę odstawił na stolik nocny. Siedząc na łóżku, przez krótki czas oddawał się lekturze ulubionych fragmentów z książki Zedda Ty jesteś światem. Dzieło to dowodziło w sposób genialny, że egoizm jest najbardziej moralnym, racjonalnym i odważnym z wszystkich ludzkich motorów działania. Środek przeciwbólowy nie zawierał morfiny i nie objawiał się
po zażyciu sennością czy nawet nieznacznym przytępieniem zmysłów. Junior jednak był przekonany, że po czterdziestu minutach musi zadziałać, i odłożył książkę. Pistolet trzymał w szufladzie stolika nocnego, załadowany i gotowy do strzału. Na bosaka, tylko w błękitnej piżamie, zaczął obchodzić mieszkanie, zapalając światła według pewnego schematu, który starannie przemyślał. W kuchni wyjął z szuflady czystą ścierkę, zaniósł ją na sekretarzyk o granitowym blacie i usiadł przed aparatem telefonicznym. Uprzednio siadywał tu z ołówkiem w dłoni, robiąc listę zakupów. Teraz, zamiast ołówka, miał pistolet kalibru 22, produkcji włoskiej. Przypominając sobie wyuczone wcześniej słowa i wchodząc w skórę człowieka na skraju załamania nerwowego, wykręcił numer alarmowy wydziału zabójstw komendy policji w San Francisco. Kiedy odezwał się oficer dyżurny – kobieta – Junior wrzasnął przeraźliwie: – Zostałem postrzelony! Jezu! Postrzelony! Pomocy, karetka, ooo cholera! Prędzej! Dyżurna próbowała go uspokoić, ale dalej zachowywał się jak histeryk. Zdołał w końcu przekazać drżącym głosem nazwisko, adres i numer telefonu, sapiąc przy tym i popiskując niby z bólu. Dyżurna powiedziała, żeby się pod żadnym pozorem nie rozłączał, żeby cały czas do niej mówił. Wtedy odłożył słuchawkę. Przysunął sobie krzesło do sekretarzyka i nachylił się, ściskając broń obiema dłońmi. Dziesięć, dwadzieścia, prawie trzydzieści sekund później zadzwonił telefon. Przy trzecim sygnale Junior odstrzelił sobie duży palec u lewej stopy. Rany! Huk broni był głośniejszy – ból zaś początkowo mniejszy – niż się spodziewał. Pa–bam! Pa–bam! – niosło się echem w wysokim mieszkaniu.
Upuścił pistolet. Przy siódmym sygnale chwycił za słuchawkę. Pewien, że dzwoni dyżurna, Junior zaczął drzeć się, jakby umierał, zastanawiając się przy tym, czy jego krzyk wyda się przekonujący, gdyż nie miał okazji wcześniej poćwiczyć. Nagle, pomimo środka przeciwbólowego, jego wrzaski zaczęły brzmieć szczerze. Łkając rozpaczliwie, upuścił słuchawkę na blat sekretarzyka, chwycił ścierkę i mocno owinął stopę, by zmniejszyć krwotok. Odstrzelony palec wylądował po drugiej stronie pokoju, na białych płytkach podłogi. Sterczał sztywno do góry, połyskując paznokciem, niczym jedyny widoczny kawałek ciała ukrytego w śnieżnej zaspie. Junior miał wrażenie, że za chwilę zemdleje. Przez ponad dwadzieścia trzy lata życia nie zwracał szczególnej uwagi na duży palec u nogi, jego istnienie przyjmował tylko do wiadomości, traktował go z pogardliwym lekceważeniem. A teraz ten koniuszek stopy wydał się nagle niezwykle cenny – choć stanowił maleńką część ciała – i nieodzowny dla kompletnego obrazu jego istoty jak nos czy oczy. W jego polu widzenia, tuż przy krawędzi, przycupnęła ciemność. Oszołomiony ruszył do przodu, podnosząc się z krzesła, i runął na podłogę. Zdołał utrzymać prowizoryczny opatrunek na stopie, ale materiał przybrał kolor ciemnoczerwony i zrobił się paskudnie mokry. Nie wolno mu zemdleć. Pod żadnym pozorem. Skutki nie były ważne. Tylko ruch się liczył. Zapomnieć o autobusie na torach kolejowych i zmasakrowanych zakonnicach, pozostać w pędzącym pociągu. Podążać dalej, patrząc w przyszłość, zawsze w przyszłość. Ta filozofia przysłużyła mu się wcześniej, lecz trudno było zapomnieć o skutkach, gdy chodziło o własny, biedny, rozerwany palec u nogi. Własny, biedny i rozerwany palec było nieskończenie
trudniej zignorować niż autobus pełen martwych zakonnic. Starając się za wszelką cenę utrzymać na powierzchni świadomości, Junior powiedział sobie, że należy się skupić na dniu jutrzejszym, oderwać od bezużytecznej przeszłości i trudnej teraźniejszości, ale nie zdołał wejrzeć w czas tak odległy, by nie odczuwać w nim już bólu. Zdawało mu się, że usłyszał stuk, zgrzyt, grzechot, brzęk skradającej się przemysłowej kobiety. W salonie. Teraz na korytarzu. Coraz bliżej. Zbyt przerażony, by wstrzymać oddech i uciszyć żałosne łkania, Junior nie potrafił powiedzieć, czy odgłosy są owocem jego wyobraźni, czy też nie. Wiedział, że są złudzeniem, ale czuł jednocześnie, że są rzeczywiste. Zaczął wić się gorączkowo po podłodze, aż przekręcił się twarzą do kuchni. Spodziewał się, że ujrzy przez łzy majaczący w holu nieforemny cień, a potem postać samego potwora, zgrzytającego stalowymi zębami i obracającego z zawrotną szybkością sutkami z korkociągu. Zadzwonił dzwonek u drzwi. Policja. Głupia policja. Naciskać dzwonek, kiedy wiedzą, że jest postrzelony. Naciskać dzwonek, kiedy on tkwi tu bezradnie, tuż obok czai się przemysłowa kobieta, a jego palec leży po drugiej stronie kuchni. Naciskać dzwonek, kiedy stracił tyle krwi, że można by nią obdarować całą salę rannych hemofilików. Ci durnie oczekiwali pewnie, że poda im herbatę i półmisek z piernikami, a do tego każdemu papierową serwetkę na spodek. – Wyważcie drzwi! – wrzasnął. Pozostawił drzwi wejściowe zamknięte na zamek, gdyż w przeciwnym razie wyglądałoby, że chce im ułatwić wejście, przez co mogliby nabrać podejrzeń. – Wyważcie te cholerne drzwi! Kiedy już ci durnie przeczytali od deski do deski gazetę i wypalili kilka papierosów, zdecydowali się wyłamać drzwi. Satysfakcjo-
nujący dramatyzm: uderzenie, trzask pękającego drewna. Wreszcie weszli do środka, z wyciągniętą bronią, czujni. Inne mundury, a jednak przypominali mu policjantów z Oregonu zebranych w cieniu wieży obserwacyjnej. Takie same twarze o twardym spojrzeniu, podejrzliwe. Gdyby pojawił się między nimi Vanadium, Junior nie tylko zwróciłby całą zawartość żołądka, ale i wszystkie wnętrzności, do cna, razem z kośćmi, aż opróżniłby do szczętu worek skóry. – To był chyba włamywacz – jęknął Junior, ale wiedział, że nie należy od razu przedstawiać szczegółowo całej historii, bo sprawiałby wrażenie aktora recytującego przygotowany tekst. Za policjantami, którzy rozeszli się po całym mieszkaniu, nadciągnęli po chwili sanitariusze i zdjęli Juniorowi prowizoryczny opatrunek. Po minucie pokazał się jeden z funkcjonariuszy, klęknął obok zajętych swoją robotą medyków. – Nie ma żadnego intruza. – Myślałem, że tu był. – Ani śladu włamania. Junior zdołał wydusić przez grymas bólu: – Wypadek. Policjant podniósł pistolet, posługując się ołówkiem wsuniętym za osłonę spustu, by nie zatrzeć odcisków palców. – Mój – wyjaśnił Junior, wskazując głową broń. Policjant uniósł brwi. – Sam się pan postrzelił? Junior zrobił odpowiednio żałosną minę. – Wydawało mi się, że kogoś słyszę. Jakby ktoś buszował po mieszkaniu. – Postrzelił się pan w stopę?
– Tak – odparł Junior i powstrzymał się, by nie dodać: „Ty baranie”. – Jak to się stało? – Nerwy – powiedział i zawył, gdy jeden z sanitariuszy okazał się sadystą przebranym za anioła miłosierdzia. Do kuchni weszło jeszcze dwóch policjantów, którzy właśnie przeszukali mieszkanie. Byli wyraźnie rozbawieni. Junior chciał ich wszystkich powystrzelać, ale tylko powiedział: – Zabierzcie to. Zatrzymajcie. Wynieście to do diabła. – Pańską broń? – spytał policjant, który klęczał obok sanitariuszy. – Nie chcę jej więcej oglądać. Nienawidzę broni. Jezu, jak boli! Potem karetką do szpitala, szybko na chirurgię i przez chwilę błogosławiona nieświadomość. Sanitariusze schowali pokiereszowany palec do plastikowego pojemnika z jego własnej spiżarni. Junior wiedział, że nigdy już nie przechowa w nim resztek zupy z obiadu. Choć zespół chirurgiczny był znakomity, nie zdołał przyszyć poszarpanego palca. Uszkodzenie tkanki było zbyt rozległe, by dało się połączyć delikatną kość, nerwy i naczynia krwionośne. Kikut zaszyto przy samej stopie – Junior został pozbawiony niemal całego palca. Był niezwykle zadowolony z rezultatu, gdyż udany zabieg uznałby za klęskę. W piątek rano, dziesiątego września, niespełna czterdzieści osiem godzin po wypadku, czuł się dobrze i był w znakomitym humorze. Uszczęśliwiony, podpisał protokół policyjny, rezygnując z posiadania broni, którą nabył w czerwcu. Miasto uruchomiło program pozwalający przetapiać skonfiskowaną i dobrowolnie zwracaną broń na lemiesze, ksylofony czy też ustniki do fajek wodnych.
Dwudziestego trzeciego września, w czwartek, w związku z wypadkiem i operacją, komisja poborowa – która przywróciła mu kategorię A, gdy utracił odroczenie, jakie przysługiwało rehabilitantowi zatrudnionemu w szpitalu – zgodziła się przeprowadzić nowe badania lekarskie w grudniu. Utrata palca, która miała mu zapewnić spokój w świecie pełnym jastrzębi wojennych, tragiczna co prawda, była jednak konieczna. Opowiadał w towarzystwie lekarzy i pielęgniarek dowcipy o kalectwie i trzymał fason, co przysporzyło mu mnóstwo sympatii. Choć dość nieprzyjemne, postrzelenie samego siebie nie było jeszcze najgorszą rzeczą, jaka mu się przytrafiła tego roku. — Wracając do zdrowia, miał mnóstwo czasu na medytację. Nabrał takiej wprawy w koncentrowaniu się na wyimaginowanym kręglu, że potrafił zapomnieć o wszystkim innym. Nawet przeraźliwy dźwięk telefonu nie mógł zakłócić jego transu. Bob Chicane, doświadczony instruktor, który znał wszystkie triki, nie był w stanie dotrzeć do swego ucznia, gdy ten przebywał sam na sam ze swym kręglem. Junior miał też mnóstwo czasu na poszukiwania Bartholomew. W styczniu, gdy otrzymał od Nolly’ego Wulfstana złą wiadomość, wcale nie był przekonany, że prywatny detektyw wykazał się należytą rzetelnością w śledztwie. Podejrzewał, że brzydota Wulfstana dorównuje jego lenistwu. Posługując się fałszywym nazwiskiem i udając, że był w dzieciństwie adoptowany, zasięgnął informacji w kilku instytucjach, a także w stanowych i federalnych agencjach. Ustalił, że Wulfstan nie kłamał – dokumenty adopcyjne były objęte tajemnicą w celu ochrony naturalnych rodziców. Ich zdobycie graniczyłoby z cudem. W oczekiwaniu na przypływ inwencji, która pozwoliłaby opracować lepszą strategię, Junior powrócił do książki telefonicznej, szukając właściwego Bartholomew. Teraz zainteresował się abo-
nentami z San Francisco. Miasto obejmowało kwadrat o boku mniej więcej dziesięciu kilometrów, tylko sto kilometrów kwadratowych, ale Junior i tak miał przed sobą niezwykle trudne zadanie. W obrębie tych granic mieszkały setki tysięcy ludzi. Co gorsza, ludzie, którzy adoptowali dziecko Seraphim, mogli mieszkać gdziekolwiek, w jednym z dziewięciu okręgów nad zatoką. Miliony telefonów do sprawdzenia. Przypominając sobie, że szczęście sprzyja wytrwałym i że zawsze należy widzieć jasną stronę zagadnienia, Junior zaczął od samego miasta i od abonentów, którzy nosili nazwisko Bartholomew. Liczba ta była w miarę ograniczona. Podając się za doradcę katolickiego stowarzyszenia rodzin, obdzwonił wszystkich Bartholomew z pytaniem dotyczącym niedawnej adopcji. Ci, którzy wyrażali zdumienie i odpowiadali, że nie adoptowali żadnego dziecka, byli skreślani z listy. W kilku przypadkach nabrał mimo wszystko podejrzeń, ustalał więc adresy domowe delikwentów. Obserwował ich potem, dowiadywał się też – dyskretnie – u sąsiadów, dopóki nie stwierdził ponad wszelką wątpliwość, że jego ofiara kryje się gdzie indziej. W połowie marca wyczerpał wszelkie możliwości związane z nazwiskiem Bartholomew. Nim postrzelił się we wrześniu, zdążył sprawdzić pierwsze ćwierć miliona abonentów w książce telefonicznej, szukając tych, którzy mieli Bartholomew na imię. Dziecko Seraphim nie mogło mieć oczywiście telefonu. Właśnie dlatego, że było dzieckiem, co prawda groźnym w niezrozumiały dla niego sposób, ale jednak dzieckiem. Bartholomew to rzadkie imię i logika wskazywała, że dziecko je dostało po nowym ojcu. A zatem poszukiwania mogły okazać się owocne. Choć Junior nadal czuł się zagrożony i ufał w tej sprawie swemu instynktowi, nie poświęcał każdej wolnej godziny na poszukiwania. Było jeszcze przecież życie, którym należało się cieszyć. Doskonalić się, oglądać galerie, uganiać się za kobietami.
Wydawało się bardzo prawdopodobne, że natrafi na ślad Bartholomew w najmniej oczekiwanym momencie, nie w wyniku swych działań, lecz zwykłego zbiegu okoliczności, w biały dzień. Musiał być więc gotowy do natychmiastowej eliminacji przeciwnika, za pomocą każdego dostępnego środka. Tak więc, po tym paskudnym postrzale, dalej prowadził poszukiwania, ale też wiódł wygodne życie. W miesiąc po zakończeniu rekonwalescencji mógł już chodzić na kurs znajomości sztuki, odbywający się dwa razy w tygodniu. Podjął też niemal codzienne wędrówki po najlepszych galeriach i muzeach miasta. Wykonana z mocnej, lecz odpowiednio elastycznej gumy wkładka do buta wypełniała puste miejsce po odstrzelonym palcu. Ten prosty wynalazek zapewniał wygodę każdego obuwia i już w listopadzie Junior praktycznie nie utykał. Kiedy zgłosił się na badania lekarskie do komisji poborowej, w środę piętnastego grudnia, pozostawił w bucie wkładkę; kulał jednak jak Stumpy w Rio Bravo Forda. Lekarz uznał, że delikwent jest niezdolny do służby wojskowej. Junior poprosił o szansę udowodnienia swej wartości w siłach zbrojnych, lecz doktor, zainteresowany wyłącznie sprawnym badaniem poborowych, nie wzruszył się tym objawem patriotyzmu. By uczcić owo wydarzenie, Junior poszedł do galerii i nabył drugie dzieło do swej kolekcji. Nie była to tym razem rzeźba, tylko obraz. Jego autor, nie tak młody co prawda jak Bavol Poriferan, był jednak równie uwielbiany przez krytyków i powszechnie uważany za geniusza. Nosił tajemnicze imię Sklent i na zdjęciu wiszącym w galerii wyglądał groźnie. Arcydzieło, które Junior kupił, nie było duże, czterdzieści centymetrów na czterdzieści, ale kosztowało dwa tysiące siedemset dolarów. Cały obraz – Rak skrada się po kryjomu, wersja 1 – był czarną płaszczyzną, tylko w prawym górnym rogu widniała niewielka, guzowata masa, podobna barwą do żółci lub ropy. Dzieło
warte każdego centa. Czuł się szczęśliwy, robił codziennie postępy w każdej dosłownie dziedzinie, życie było coraz wspanialsze – a potem stało się coś gorszego niż postrzał. Zrujnowało mu dzień, tydzień, resztę tego roku. Ustalił z kierownictwem galerii datę dostarczenia obrazu i wstąpił do pobliskiej restauracji na obiad. Lokal specjalizował się w tradycyjnej kuchni: hamburgery, smażone kurczaki, makaron i ser. Junior usiadł przy barze i zamówił cheeseburgera, sałatkę z kapusty, frytki i colę. Od czasu przeprowadzki do Kalifornii zamierzał doskonalić się w jeszcze jednej dziedzinie. Chciał zostać ekspertem kulinarnym, a także koneserem dobrych win. San Francisco stanowiło pod tym względem znakomity uniwersytet, gdyż oferowało usługi niezliczonych restauracji światowej klasy, każdej bez wyjątku kuchni narodowej. Czasem jednak powracał do korzeni, czyli jedzenia, które dawało mu zadowolenie. A zatem – cheeseburger i jego dekadenckie dodatki. Dostał wszystko, co zamówił – zgodnie z zapłatą, a nawet więcej. Kiedy podniósł wierzchnią połówkę bułki, by dodać musztardy, odkrył wciśniętą w roztopiony ser błyszczącą ćwierćdolarówkę. Odwrócił się gwałtownie na stołku, z połówką cheeseburgera w jednej ręce i musztardą w drugiej, po czym spenetrował wzrokiem długi i wąski lokal w poszukiwaniu obłąkanego policjanta. Martwego policjanta. Był prawie pewien, że ujrzy Thomasa Vanadiuma: głowa okryta skorupą zaschniętej krwi, zamiast twarzy krwawa miazga z warstwą mułu, ubranie ociekające wodą, jakby detektyw dopiero przed chwilą wydostał się ze swej samochodowej trumny. Przy barze było raczej luźno, jednak sala nie świeciła pustkami. Niektórzy goście siedzieli obróceni do niego plecami, trzech z postury przypominało Vanadiuma.
Ruszył czym prędzej wzdłuż przejścia, przepychając się obok kelnerek, by spojrzeć na trzech podejrzanych osobników, ale oczywiście żaden nie był martwym detektywem – ani nikim, kogo by kiedykolwiek widział. Szukał… czego? Zapewne ducha, jednak pałające chęcią zemsty zjawy nie zasiadały do posiłku w trakcie makabrycznego polowania. Junior zresztą nie wierzył w duchy. Wierzył w ciało i krew, kamień i spoiwo, pieniądze i władzę, w siebie i w przyszłość. To nie był duch. To nie był chodzący trup. To było coś innego, ale dopóki nie wiedział co lub kto, mógł szukać tylko i wyłącznie Vanadiuma. Boksy ze stolikami przylegały do oszklonej ściany z widokiem na ulicę. Tam też nie dostrzegł Vanadiuma, który mógłby obserwować lokal z zewnątrz; nie zobaczył płaskiej twarzy odbijającej blask grudniowego słońca. Każdy z obecnych w knajpie interesował się teraz Juniorem. Wszyscy obrócili w jego stronę głowy, wszyscy byli w niego zapatrzeni. Rzucił na podłogę połówkę bułki i pojemnik z musztardą, wypadł przez drzwi wahadłowe do wąskiego zaplecza kuchennego za barem. Przepchnął się obok dwóch kelnerek i kucharza, który smażył na grillu jajka, hamburgery i bekon. Twarz Juniora musiał wykrzywiać groźny grymas, gdyż pracownicy bez słowa protestu, choć z widocznym niepokojem, odsunęli się na bok. Kiedy zeskoczył ze stołka przy barze, stracił panowanie nad sobą. Z każdą sekundą narastały w nim gniew i lęk. Wiedział, że musi wziąć się w garść. Nie mógł jednak oddychać wolno i głęboko, nie mógł przypomnieć sobie żadnej niezawodnej metody Zedda, nie mógł przywołać ani jednej techniki medytacyjnej. Podążając wąskim przejściem, znów zobaczył swój talerz na kontuarze i monetę połyskującą w serze. Zaklął głośno. Ruszył do głównej kuchni przez drzwi z okrągłym wizjerem pośrodku. Prosto w skwierczenie tłuszczu i brzęk garnków, w opary
smażonej cebuli i smakowity aromat kurczaków i kartofli rumieniących się w głębokich brytfannach z olejem. Personel kuchenny stanowili wyłącznie mężczyźni. Niektórzy podnosili zaskoczeni wzrok, inni go w ogóle nie dostrzegali. Skradał się wąskim i zatłoczonym przejściem – oczy załzawione od gorąca i pary – szukając Vanadiuma, szukając odpowiedzi. Nie znalazł, gdyż drogę zastąpił mu właściciel jadłodajni, nie pozwalając wejść do części magazynowej i przejścia gospodarczego. Spocony i jednocześnie przejęty dreszczem strachu Junior rzucił w jego stronę przekleństwo i konfrontacja zaczęła przybierać poważny charakter. Właściciel złagodniał nieco, gdy Junior wspomniał o monecie w lunchu, i uspokoił się zupełnie, gdy wrócili razem do baru, by obejrzeć dowód przestępstwa ukryty w serze. Najpierw zapałał świętym oburzeniem, potem przeszedł do uniżonych przeprosin. Junior nie oczekiwał żadnego zadośćuczynienia. Oferta darmowego posiłku – czy nawet propozycja, by stołował się na koszt lokalu przez cały tydzień – nie wyczarowała na jego ustach uśmiechu. Nie przyjął prezentu w formie szarlotki. Żądał wyjaśnień, ale nikt nie mógł go zadowolić, gdyż tylko on był świadomy znaczenia i symbolicznego charakteru monety. Głodny i nieoświecony, opuścił lokal. Kiedy się oddalał, czuł na sobie spojrzenia wielu twarzy w szybie, tych głupich przeżuwających krów. Będą mieli o czym gadać po powrocie do swoich sklepów i biur. Skurczył się do obiektu kpin ze strony obcych ludzi, wstąpił na krótko do wielkiej rzeszy dziwaków tego miasta. Sam był zaskoczony własnym zachowaniem. W drodze do domu starał się oddychać powoli i głęboko. Nie spiesz się, idź spacerkiem. Niech napięcie przeminie. Skup się na czymś pozytywnym, jak na przykład zwolnienie od służby wojskowej i nabycie obrazu Sklenta. Przedgwiazdkowa gorączka opuściła San Francisco. Blask i
urok tego czasu ustąpiły przed nastrojem mrocznym i złowieszczym, godnym dzieła Rak skrada się po kryjomu, wersja 1. — Nim dotarł do mieszkania, nie przyszło mu nic innego do głowy, jak tylko zadzwonić do swego adwokata w Spruce Hills, Simona Magussona. Posłużył się telefonem w kuchni, stojącym na narożnej szafce. Krew została już dawno starta, a niewielkie zniszczenia spowodowane rykoszetem usunięte. Dziwne, ale swędział go odstrzelony palec. Zdarzało mu się to czasem w tym pomieszczeniu. Nie było sensu zdejmować buta i skarpetki, by podrapać się w kikut, gdyż nie przynosiło to ulgi. Rzecz ciekawa, swędzenie umiejscowiło się w fantomie palca, którego nie można było dotknąć. Kiedy adwokat wreszcie się odezwał, sprawiał wrażenie nieco poirytowanego, jakby Junior był odpowiednikiem kłopotliwego palca u nogi, który z chęcią by odstrzelił. Ten karzeł o wielkiej głowie, wyłupiastych oczach i wąskich ustach zarobił na śmierci Naomi osiemset pięćdziesiąt tysięcy dolarów, Junior więc uważał, że prawnika stać na udzielenie drobnej informacji. Zresztą spodziewał się rachunku za tę przysługę. Wiedział, że w związku ze swymi działaniami podczas ostatniej nocy w Spruce Hills musi teraz bardzo uważać. Chciał się dowiedzieć, nie wzbudzając przy tym podejrzeń, czy władze uwierzyły w jego starannie obmyślany scenariusz, który przewidywał śmierć Victorii i nagłe zniknięcie Vanadiuma, czy też coś poszło nie tak jak trzeba. Tłumaczyłoby to historię z ćwierćdolarówką w restauracji. – Panie Magusson, powiedział mi pan kiedyś, że jeśli detektyw Vanadium będzie mi się jeszcze naprzykrzał, to przykróci mu pan smycz. No cóż, chyba będzie pan musiał o tym z kimś pogadać. Magusson był wyraźnie zaniepokojony.
– Chce pan powiedzieć, że się z panem kontaktował? – No, ktoś mnie prześladuje… – Vanadium? – Podejrzewam, że był… – Widział go pan? – naciskał Magusson. – Nie, ale… – Rozmawiał pan z nim? – Nie, nie, ale ostatnio… – Nie wie pan, co się tu wydarzyło? – Hę? Nie sądzę. – Dzwonił pan tu na początku roku, pytając o tego prywatnego detektywa, pamięta pan? Nieco wcześniej znaleziono martwą kobietę, a Vanadium zniknął, choć początkowo nikt nie łączył ze sobą tych dwóch spraw. – Kobieta? – Gdyby wówczas policja orientowała się w sprawie, nie podano by informacji o denatce do publicznej wiadomości. Nie widziałem powodu, żeby o tym panu wspominać. Nie miałem nawet pojęcia, że Vanadium zniknął. – O czym pan mówi? – Wszystko wskazuje na to, że Vanadium zabił tę kobietę, pielęgniarkę ze szpitala. Prawdopodobnie kłótnia kochanków. Potem podpalił jej dom, żeby zatrzeć ślady, ale musiał zdawać sobie sprawę, że i tak go namierzą, więc zwiał. – Dokąd? – Nie wiadomo. Nikt go nie widział. Tylko pan. – Nie widziałem go – zastrzegł się Junior. – Po prostu, jak zaczęły się te historie, przyszło mi do głowy, że… – Powinien pan zadzwonić na policję w San Francisco, niech wezmą pański dom pod obserwację i przyszpilą Vanadiuma, jak się
pokaże. Funkcjonariusze przypuszczali, że Junior postrzelił się przez przypadek, gdy tropił nieistniejącego włamywacza, musieli więc go uważać za skończonego idiotę. Gdyby teraz próbował im wyjaśnić, że Vanadium go prześladuje, posługując się ćwierćdolarówką i że moneta znalazła się nagle w jego cheeseburgerze, wylądowałby w zakładzie psychiatrycznym. Nie chciał też, by miejscowi policjanci z San Francisco wiedzieli, że był podejrzewany przez ich kolegę o zamordowanie żony w Oregonie. A gdyby jakiś miejscowy funkcjonariusz, kierowany ciekawością, poprosił o kopię dokumentów dotyczących śmierci Naomi? Gdyby znalazł tam informację Vanadiuma o tym, że Junior, budząc się z koszmaru sennego, powtarzał lękliwie „Bartholomew”? I gdyby Junior znalazł wreszcie tego właściwego Bartholomew i wyeliminował smarkacza, a ten gliniarz, który zapoznał się ze sprawą, skojarzył jednego Bartholomew z drugim i zaczął zadawać pytania? Nie wydawało się to wszystko prawdopodobne, niemniej jednak Junior chciał jak najszybciej zniknąć z pola widzenia miejscowej komendy policji i żyć od tej chwili poza jej zasięgiem. – Chce pan, żebym zadzwonił i poinformował, że Vanadium panu dokucza? – spytał Magusson. – Do kogo zadzwonił? – Do odpowiedniego oficera komendy policji w San Francisco. Żeby potwierdzić pańską relację. – Nie trzeba – silił się na niedbałość Junior. – W świetle tego, co mi pan właśnie powiedział, jestem pewien, że to nie był Vanadium. Ma dość własnych kłopotów. Wątpię, czy chciałby tu przyjeżdżać i zawracać sobie głowę moją osobą. – Z takimi wariatami nigdy nic nie wiadomo – ostrzegł Magusson. – Nie, nie, im dłużej o tym myślę, coraz bardziej wygląda mi to na kawał jakichś szczeniaków. Gówniarze rozrabiają, to wszystko.
Vanadium zdrowo zalazł mi za skórę, nawet sobie nie zdawałem sprawy jak bardzo, więc kiedy mi się to przytrafiło, nie byłem w stanie myśleć normalnie. – No cóż, jeśli zmieni pan zdanie, proszę dać mi znać. – Dziękuję. Ale jestem teraz pewien, że to dzieciaki. – Nie zdziwiło to pana? – spytał Magusson. – Hę? Co niby miało mnie zdziwić? – Że Vanadium zabił pielęgniarkę i uciekł. Wszystkich tu zatkało. – Szczerze mówiąc, zawsze uważałem, że jest niezrównoważony. Mówiłem już o tym panu podczas ostatniego spotkania. – Rzeczywiście, mówił pan – przyznał Magusson. – A ja widziałem w nim krzyżowca przejętego swoją misją, świętego szaleńca. Wychodzi na to, że lepiej go pan ocenił, panie Cain. Pochlebna uwaga adwokata zaskoczyła Juniora. Zrozumiał to jako „Może w końcu nie zabił pan swojej żony”, czego Magusson nigdy by nie powiedział wprost, ale był z natury wrednym palantem, więc nawet taka zakamuflowana pochwała przekraczała oczekiwania Juniora. – Jak życie w pięknym mieście nad zatoką? – spytał adwokat. Junior nie popełnił błędu – przyjacielska postawa Magussona wcale nie oznaczała, że mogą się już dzielić sekretami i faktami. Jedynym przyjacielem tej chciwej ropuchy było zawsze własne oblicze w lustrze. Gdyby adwokat odkrył, że Junior doskonale się bawi po śmierci Naomi, zachowałby tę informację, by zrobić z niej w przyszłości użytek. – Samotne – odparł Junior. – Tęsknię… tak bardzo. – Podobno pierwszy rok jest najtrudniejszy. Potem jest już łatwiej. – Tyle czasu upłynęło, a mnie wcale nie jest lżej – skłamał. Kiedy skończyli rozmawiać, Junior wlepił wzrok w telefon,
głęboko zaniepokojony. Dowiedział się tylko tyle, że nie znaleźli Vanadiuma we wraku spoczywającym na dnie jeziora w kamieniołomach. Od tego incydentu z monetą w kanapce Junior był częściowo przekonany, że zwariowany policjant przeżył, że pomimo poważnych obrażeń pokonał trzydzieści metrów mrocznej wody i zdołał się jakoś uratować. Teraz jednak doszedł do wniosku, że jego obawy są irracjonalne. Nawet gdyby detektyw zdołał w jakiś cudowny sposób umknąć z lodowatej głębiny, to i tak potrzebowałby natychmiastowej pomocy medycznej. Musiałby się dowlec czy doczołgać do drogi, by zatrzymać jakiś samochód, nieświadomy faktu, że Junior wrobił go w morderstwo Victorii. Był tak zmasakrowany, że mógł myśleć wyłącznie o pomocy lekarskiej, i to szybkiej. Jeśli Vanadium został uznany za zaginionego, to oznaczało, że nadal spoczywa w swej ośmiocylindrowej trumnie. Pozostawała kwestia monety. W cheeseburgerze. Ktoś ją tam umieścił. Jeśli nie Vanadium, to kto?
56 Barty dreptał, potem chodził, wreszcie zaczął wyręczać matkę i nosić za nią placek w jeden z jej dni dostawczych, skupiony na zachowaniu równowagi i przejęty ciążącą na nim odpowiedzialnością. Przeniósł się z dziecinnego łóżeczka na własny tapczanik, wyprzedzając przeciętne dziecko o ładnych kilka miesięcy. Przez osiem kolejnych nocy Agnes na wszelki wypadek kładła po obu stronach jego łóżka złożone koce. Ósmego ranka odkryła, że Barty schował koce z powrotem do szafy. Nie były upchnięte byle jak na półkach – co nie dziwiłoby w przypadku dziecka – lecz ułożone tak starannie, że sama Agnes nie zrobiłaby tego lepiej. Chłopiec ani razu nie wspomniał o swoim wyczynie, a matka przestała się martwić, że mały spadnie z łóżka. Kiedy ukończył rok, wszystkie poradniki na temat wychowania dziecka okazały się nieprzydatne. Barty dorastał według wskazówek własnego zegara. Spośród rówieśników wyróżniało go nie tylko to, co robił, ale i to, czego nie robił. Nie przechodził na przykład kryzysu dwulatka, kiedy to nerwy najbardziej nawet cierpliwych rodziców narażone są na szwank. Nie miewał napadów złości ani złego humoru. Był zaskakująco zdrowy – nie cierpiał na zapalenie krtani, grypę, katarki i inne typowe schorzenia, jakie przytrafiają się zwykle dzieciom. Ludzie często radzili Agnes, by poszukała dla swego fotogenicznego syna jakiegoś agenta; zapewniali ją, że czeka go kariera aktora albo modela. Choć Barty był rzeczywiście ładnym chłopcem, Agnes wiedziała, że nie jest aż tak doskonały, za jakiego go uważają. Wydawał się nadzwyczajny nie przez swój wygląd, ale z innych powodów: miał mnóstwo wdzięku i poruszał się bardzo zgrabnie, jakby zawarł pakt z czasem i w wieku dwudziestu lat stał
się trzylatkiem; miał nieodmiennie uroczy sposób bycia i uśmiech, który rozjaśniał całą jego twarz, nie wyłączając zielononiebieskich oczu o przykuwającym uwagę spojrzeniu. Ale najbardziej uderzało w nim coś innego – siła zdrowego organizmu, o której świadczył wymownie blask gęstych włosów, złotoróżowy odcień delikatnie opalonej skóry, każdy fizyczny aspekt jego osoby. Zdawało się chwilami, że chłopiec niemal promienieje. W lipcu 1967 roku, mając dwa i pół roku, zaziębił się pierwszy raz w życiu. Szalał wtedy wyjątkowo złośliwy i nietypowy dla tej pory roku wirus. Chłopiec miał zaczerwienione gardło, ale nie okazywał niepokoju, nawet się nie skarżył. Połykał grzecznie lekarstwa i choć chwilami odczuwał zmęczenie, bawił się zabawkami i kartkował kolorowe książeczki, zadowolony jak zawsze. W drugim dniu choroby chłopca Agnes zeszła na dół i zastała go przy kuchennym stole. Siedział w piżamie i bardzo z siebie zadowolony pokrywał obrazek w książeczce do kolorowania niezwykłymi odcieniami barw. Kiedy pochwaliła go, że jest taki dzielny i znosi chorobę bez słowa skargi, wzruszył ramionami i nie podnosząc oczu znad obrazka, oświadczył: – Jest tutaj. – To znaczy? – Moja choroba. – Twoja choroba jest tutaj? – Nie jest wszędzie. Agnes uwielbiała te ich rozmowy. Barty odznaczał się ogromną inwencją językową jak na swój wiek, ale wciąż był dzieckiem, więc jego obserwacje pełne były naturalnego wdzięku i chłopięcej niewinności. – Chodzi ci o to, że choroba siedzi w nosie, a nie na przykład w stopach? – Nie, mamusiu. Choroba nie idzie w stępy.
– W stopy. – Tak – potwierdził, kolorując na niebiesko uśmiechniętego królika, który tańczył z wiewiórką. – To znaczy, że jest z tobą w kuchni, ale jak idziesz do pokoju, to zostaje? Czyżby twoja choroba miała swój własny rozumek? – To śmieszne. – To ty powiedziałeś, że ona jest tutaj. Może zostaje w kuchni, bo ma nadzieję na kawałek ciasta? – Moja choroba jest tutaj – wyjaśnił. – Nie w każdym miejscu ze mną. – Tak więc… nie jesteś tu w kuchni ze swoją chorobą? – Nie. – A gdzie to jesteś, panie Lampion? Bawisz się na podwórzu? – Gdzieś, tak. – Czytasz w salonie? – Gdzieś, tak. – Wszystko jednocześnie, hę? Barty, wysuwając koniuszek języka i starając się nie wyjechać kredką za oznaczoną linię, przytaknął. Zadzwonił telefon, przerywając ich rozmowę. Agnes jednak miała sobie przypomnieć o niej jeszcze tego samego roku, w wigilię Bożego Narodzenia, kiedy Barty udał się na spacer w deszczu, na zawsze odmieniając matczyne pojmowanie świata i jej własnego życia. — W przeciwieństwie do większości rówieśników Barty rozwijał się bez problemów. Od butelki do szklanki, od dziecinnego łóżeczka do zwykłego tapczanu, od ulubionych potraw do nieznanych smaków – wszystko, co nowe, przyjmował z radością i zadowoleniem. Choć Agnes była zwykle w pobliżu, Barty lubił, kiedy opiekę
przejmowali nad nim Maria Gonzalez albo Edom, a do ponurego wuja Jacoba uśmiechał się jak do każdego. Nigdy nie bronił się przed całowaniem i objawami czułości. Był bardzo towarzyski, okazywanie serdeczności przychodziło mu bez trudu. Irracjonalne lęki, burzące spokój każdego bez wyjątku dziecka, nie zakłócały pierwszych trzech lat jego życia. Nigdy nie okazał strachu przed lekarzem, dentystą czy fryzjerem. Nigdy nie bał się zasypiać i wydawało się, że ma tylko przyjemne sny. Ciemność, jedyne źródło dziecinnego strachu, z którego większość ludzi nigdy nie wyrasta, nie budziła w nim przerażenia. Przez jakiś czas obok jego łóżeczka stała lampka z kloszem w kształcie Myszki Miki, ale Agnes chodziło raczej o własny spokój. Nie chciała, by syn obudził się w nieprzeniknionej ciemności. Być może jej obawy miały źródło nie tylko w zwykłej matczynej trosce. Za sprawą jakiegoś szóstego zmysłu Agnes przeczuwała podświadomie nadchodzącą tragedię: guz, operację, ślepotę. — Przypuszczenia Agnes, że jej dziecko będzie nadzwyczaj zdolne, przerodziło się niemal w pewność w dniu pierwszych urodzin chłopca, kiedy siedząc w swoim krzesełku, liczył placki. Przez następne dwa lata też zdradzał wybitną inteligencję i zadziwiające zdolności, co tylko umocniło przekonanie Agnes o wyjątkowości syna. Trudno było z początku określić, w jakiej dziedzinie chłopiec osiągnie sukces, gdyż ujawniał wielorakie talenty. Kiedy dostał dziecięcą harmonijkę, od razu zaczął improwizować uproszczone wersje piosenek nadawanych w radiu. All You Need Is Love Beatlesów. The Letter The Box Tops. I Was Made to Love Her Steviego Wondera. Wystarczyło, że raz usłyszał melodię, i od razu mógł ją zagrać. Choć mała, blaszano–plastikowa harmonijka przypominała bar-
dziej zabawkę niż instrument, potrafił wyczarować z niej zaskakująco bogate tony. Agnes zauważyła, że nigdy nie grywał niczego smutnego. Na Gwiazdkę 1967 roku dostał dwunastootworową harmonijkę z czterdziestoma ośmioma stroikami. Mógł na niej wygrywać pełne wersje wszystkich piosenek. Zdradzał również zdolności językowe. Niemal od samego początku mógł słuchać godzinami, jak matka mu czyta, nie tracąc przy tym zainteresowania, co było niezwykłe dla dziecka w jego wieku. Najbardziej lubił siedzieć u boku Agnes. Prosił wtedy, żeby przesuwała palcem po linijce czytanego tekstu, aby mógł widzieć każde wypowiadane przez nią słowo. Tym sposobem nauczył się czytać już na początku trzeciego roku życia. Wkrótce zarzucił książeczki z obrazkami i wziął się za opowiadania dla starszych dzieci, a zaraz potem za książki dla młodzieży. Przez całe lato i wczesną jesień żył przygodami Toma Swifta i zagadkami, które rozwiązywała Nancy Drew. Potem przyszedł czas na pisanie – zamieszczał w zeszycie uwagi na temat przeczytanych książek. Pamiętnik czytelnika, jak sam zatytułował te notatki, fascynował Agnes, której wolno było do niego zaglądać; zamieszczane w nim teksty tchnęły entuzjazmem i szczerością – lecz z każdym miesiącem były coraz mniej naiwne, bardziej złożone i refleksyjne. Choć Agnes przez lata prowadziła społecznie lektorat angielskiego i choć nauczyła Marię Gonzalez mówić praktycznie bez obcego akcentu, syn rzadko zwracał się do niej o pomoc. Częściej niż inne dzieci pytał dlaczego – dlaczego to, dlaczego tamto, ale nigdy dwa razy o to samo; zdarzało się, że znał już odpowiedź i potrzebował jedynie potwierdzenia swych przypuszczeń. Był tak zdolnym samoukiem, że właściwie mógł się obyć bez nauczycieli. Dla Agnes było to wszystko zdumiewające i zabawne – i trochę smutne. Tak bardzo pragnęła sama uczyć chłopca czytania i pisania, tak bardzo chciała widzieć, jak rozwija się z wolna pod jej czujnym
okiem. Cieszyła się z jego zdolności i była dumna z osiągnięć, wiedziała jednak, że ten przyspieszony rozwój pozbawia ją wielu radości, jaką daje dzieciństwo, choć Barty pod wieloma względami pozostał dzieckiem. Uwielbiał się uczyć i nie sprawiał wrażenia kogoś, kto jest czegokolwiek pozbawiony. Świat był dla niego wielką pomarańczą o nieskończenie głębokim miąższu – obierał ją i rozkoszował się smakiem. W listopadzie 1967 roku zafascynował się opowieściami detektywistycznymi księdza Browna, napisanymi przez G.K. Chestertona z myślą o wielbicielach zagadek kryminalnych. Cykl ten zajął szczególne miejsce w jego sercu – tak jak Gwiezdny zwierzak Roberta Heinleina. Był to jeden z prezentów gwiazdkowych tego roku. Kochał książki i muzykę, ale wszystko wskazywało, że ma też wyjątkowe zdolności matematyczne. Poznał liczby i godziny, jeszcze nim nauczył się czytać. Istota czasu miała dla niego ogromne znaczenie, większe niż Agnes była w stanie pojąć, może dlatego, że świadomość nieskończoności wszechświata i skończoności każdego ludzkiego życia – a także zrozumienie konsekwencji tego faktu – przychodzi zazwyczaj późno, na początku lat dojrzałych, podczas gdy Barty bardzo szybko pojął całą cudowność kosmosu i skromność ludzkiej egzystencji. Przez jakiś czas z wielkim upodobaniem liczył sekundy, jakie upłynęły od danego wydarzenia w dziejach świata. Znając konkretną datę, szybko dokonywał obliczeń w myślach i podawał prawidłową odpowiedź. Tylko dwa razy Agnes sprawdziła trafność jego kalkulacji. Za pierwszym razem potrzebowała ołówka, papieru i dziewięciu minut, by obliczyć sekundy, jakie upłynęły od wydarzenia, które miało miejsce sto dwadzieścia pięć lat, sześć miesięcy i osiem dni wcześniej. Jej wynik różnił się od wyniku Barty’ego, ale sprawdzając swoje obliczenia, uświadomiła sobie, że zapomniała
uwzględnić lata przestępne. Za drugim razem, wiedząc już, że rok zawiera 31 536 000 sekund i że w roku przestępnym jest ich o 86 400 więcej, sprawdziła wynik Barty’ego w niespełna cztery minuty. Potem przyjmowała jego obliczenia bez zastrzeżeń. Chłopiec zawsze wiedział, ile w danym momencie przeżył sekund, znał także liczbę słów każdej przeczytanej książki. Agnes nigdy tego nie sprawdziła, gdy jednak podawała numer strony z książki, którą właśnie skończył, bezbłędnie podawał liczbę znajdujących się na niej słów. Jego muzyczne zdolności były najprawdopodobniej pochodną talentu matematycznego. Mówił, że muzyka to liczby, i chodziło mu o to, że umiał niemal odruchowo przełożyć nuty każdej piosenki na własny kod numeryczny, zachować go w pamięci, a potem odtworzyć utwór, powtarzając zapamiętaną sekwencję kodu. Zapis nutowy stanowił dla niego pewien określony porządek liczb. Agnes dowiedziała się z książek o cudownych dzieciach, że wielu genialnych matematyków odznaczało się talentem muzycznym. I odwrotnie, choć w nieco mniejszym stopniu, wielu geniuszy muzycznych miało zdolności matematyczne. Umiejętność biegłego czytania i pisania też wydawała się mieć związek z jego talentem do liczb. Język był dla Barty’ego przede wszystkim systemem dźwięków, rodzajem muzyki symbolizującej przedmioty i idee, która jest następnie przekładana na sylaby za pomocą alfabetu – traktowanego jako system matematyczny posługujący się dwudziestoma sześcioma cyframi zamiast dziesięciu. Agnes dowiedziała się z lektury, że Barty nie jest wyjątkiem pośród wybitnych jednostek. Niektórzy geniusze matematyczni byli pochłonięci algebrą czy nawet geometrią przed ukończeniem trzech lat. Jascha Heifetz został uznanym skrzypkiem w wieku trzech lat, a nim skończył sześć, grał już koncerty Czajkowskiego i Mendelssohna; Ida Haendel wykonywała je w wieku pięciu lat.
Agnes zaczęła w końcu podejrzewać, że pomimo ogromnej przyjemności, jaką jej synek czerpie z matematyki, i pomimo biegłości w posługiwaniu się liczbami, jego największy talent i pasja dotyczą czegoś innego. Podążał ku przeznaczeniu, które swą niezwykłością miało przewyższyć żywoty wszystkich cudownych dzieci, o jakich czytała. Geniusz Barty’ego mógłby budzić lęk, nawet niechęć, gdyby chłopiec nie zachowywał się cały czas jak najzwyklejsze dziecko. Gdyby zdawał sobie do końca sprawę z własnych zdolności, byłby nieznośny. Jak przeciętny chłopiec uwielbiał biegać, skakać, fikać koziołki. Huśtał się na linie przywiązanej do gałęzi dębu za domem. Był wniebowzięty, kiedy dostał rowerek na trzech kółkach, i chichotał z zadowolenia, kiedy wuj Jacob przesuwał między palcami dłoni błyszczącą ćwierćdolarówkę i pokazywał mu inne sztuczki z monetą. I choć Barty’ego trudno było posądzić o nieśmiałość, nie lubił się popisywać. Nie oczekiwał pochwał za swe osiągnięcia, które znała właściwie tylko najbliższa rodzina. Czerpał satysfakcję wyłącznie z nauki, odkrywania nowych rzeczy, dojrzewania. Zdawało się, że wystarcza mu towarzystwo matki i wujów. Agnes jednak bardzo się martwiła, że w sąsiedztwie nie mieszkają dzieci w jego wieku. Uważała, że byłby szczęśliwszy, gdyby miał kolegów. – Mam kolegów – zapewnił ją pewnego wieczoru, gdy otulała go kołderką. – Tak? A gdzie ich trzymasz? Na dnie szafy? – Nie, bo tam żyje potwór – odparł żartem. Nigdy nie miewał lęków nocnych. – Ho, ho – potargała go czule za włosy. – Mam w domu własnego Reda Skeltona. Barty nie oglądał telewizji często. Widział programy tego ko-
mika tylko kilka razy, gdyż nadawano je bardzo późno, ale nieodmiennie zaśmiewał się do rozpuku. – Gdzieś są dzieci obok – powiedział. – Kiedy ostatnim razem sprawdzałam, obok nas mieszkała tylko panna Galloway. Emerytka. Niezamężna. Bezdzietna. – No tak, ale gdzieś ona jest zamężna pani z wnukami. – Ma dwa życia, co? – O wiele więcej niż dwa. – Setki! – O wiele więcej. – Selma Galloway, tajemnicza kobieta. – Może być. Czasem. – Za dnia pani profesor na emeryturze, nocą szpieg radziecki. – Pewnie nigdzie szpieg. Tego wieczoru, siedząc przy łóżku swego syna, Agnes zaczęła sobie mgliście uświadamiać, że te zabawne rozmowy wcale nie muszą być owocem fantazji, że chłopiec wyraża w dziecinny sposób jakąś prawdę, którą ona bierze za zmyślenie. – A nieco dalej mieszkają Carterowie – powiedziała, próbując coś z niego wyciągnąć. – Janey Carter wyjechała do college’u w zeszłym roku, a to ich jedyne dziecko. – Carterowie nie zawsze tam mieszkają – zauważył. – Tak? Wynajmują dom jakimś piratom z małymi piraciątkami albo klownom z małymi klowniątkami? Barty zachichotał. – Ty jesteś Red Skelton. – A ty masz wielką wyobraźnię. – Nie. Kocham cię, mamo. Ziewnął i od razu zasnął, co zawsze wprawiało ją w zdumienie.
— A potem, w jednym zaskakującym momencie, wszystko się zmieniło. Głęboko i na zawsze. Wigilia Bożego Narodzenia, wybrzeże kalifornijskie. Ranek ozłociły promienie słońca, ale po południu zebrały się chmury. Nie było jednak śniegu, który ułatwiłby świętemu Mikołajowi jazdę na saniach. Ciasto orzechowe i placuszki cynamonowe w plastikowych pojemnikach, obok prezenty zawinięte w błyszczący papier i przewiązane lśniącą wstążką; Agnes Lampion pomyślała nie tylko o tych, którzy byli w potrzebie, ale i o ludziach obdarzonych dostatkiem. Widok znajomych twarzy, uściski, pocałunki, uśmiechy, radosne życzenia wesołych świąt dodawały jej sercu odwagi przed czekającym ją zadaniem. Barty jechał z matką zielonym chevroletem. Ponieważ ciasta, placki i prezenty nie zmieściły się w jednym wozie, Edom podążał za nimi w bardziej eleganckim fordzie. Agnes nazwała ten konwój gwiazdkowym dyliżansem, co budziło w chłopcu ducha magii i przygody. Odwracał się co chwila na fotelu i klękał, by popatrzeć na wuja Edoma, machając do niego energicznie. Tyle domów po drodze, za mało czasu w trakcie każdych odwiedzin, choinki różnie przystrojone, wszędzie poczęstunek, a to ciasto, a to gorąca czekolada, a to grog, ranne pogawędki w jasnych kuchniach wypełnionych aromatem pieczenia, a potem, już w chłodniejsze popołudnie, życzenia składane przy kominkach, wymiana podarków i ciast, kolędy w radiu; wrócili o trzeciej po południu, w wigilię Bożego Narodzenia – zdążyli przed przybyciem świętego Mikołaja. Edom usiadł za kierownicą swego wozu pełnego wypieków, placków śliwkowych, domowych pierników z migdałami i prezentów, po czym ruszył z wyciem silnika spod domu Obadiaha Sepharada, ich ostatniego przystanku na długiej trasie, jakby chciał uciec przed trąbą powietrzną i falą oceaniczną.
Agnes i Barty musieli odwiedzić jeszcze jedno miejsce, gdzie radość Bożego Narodzenia została na zawsze pochowana – wraz z mężem i ojcem. Drogę na cmentarz porastały cyprysy. Wysokie i uroczyste, stały na straży tego skrawka ziemi, jakby zagradzając drogę niespokojnym duchom, które chciały przedostać się do świata żywych. Joey spoczywał nie pod czujnym okiem cyprysów, lecz obok kalifornijskiego pieprzowca z kaskadą konarów, który zdawał się pogrążony w zadumie albo modlitwie. Powietrze było chłodne, ale nie mroźne. Leciutki wietrzyk przynosił zapach morza. Zjawili się przy grobie z dwiema różami. Agnes trzymała czerwoną, Barty – białą. Wiosną, latem i jesienią kładli na grobie kwiaty, które Edom hodował obok domu. Po sezonie kupowali róże w kwiaciarni. Od wczesnej młodości Edom interesował się ogrodnictwem, a najbardziej lubił zajmować się różami. Miał zaledwie szesnaście lat, gdy jedna z jego odmian zajęła pierwsze miejsce na wystawie kwiatowej. Ojciec uznał synowskie pragnienie zdobycia nagrody za śmiertelny grzech pychy. Wymierzył mu karę – trzydniowy pobyt w łóżku, a kiedy Edom zszedł na dół, okazało się, że ojciec powyrywał z ziemi wszystkie krzewy różane. Jedenaście lat później, kilka miesięcy po ślubie z Agnes, Joey poprosił tajemniczo Edoma, by towarzyszył mu w „małej przejażdżce”, i zawiózł zdumionego szwagra do szkółki ogrodniczej. Wrócili do domu obarczeni wielkimi torbami z nawozem, słojami z roślinnymi odżywkami i mnóstwem narzędzi ogrodniczych. Razem usunęli wierzchnią warstwę ziemi z podwórza, rozsypali glebę i przygotowali grunt pod sadzonki, które dostarczono tydzień później. Rozarium stanowiło jedyny kontakt Edoma z naturą niebudzący w nim przerażenia. Agnes uważała, że dzięki jej mężowi Edom nie jest tak zamknięty w sobie jak Jacob i porusza się sprawniej od
brata poza ścianami swego mieszkania. Róże, które Agnes wsadziła do kamiennych waz w narożnikach grobowca, nie zostały co prawda wyhodowane przez Edoma, ale to on je kupił. Osobiście pojechał do kwiaciarni i starannie wybrał oba kwiaty; nie miał jednak odwagi towarzyszyć Agnes i Barty’emu na cmentarz. – Czy tata lubi Boże Narodzenie? – spytał chłopiec, siedząc na brzegu płyty nagrobnej. – Twój tata uwielbiał Boże Narodzenie. Zaczynał o nim mówić już w czerwcu. Gdyby nie było świętego Mikołaja, twój ojciec roznosiłby za niego prezenty. Czyszcząc szmatką wygrawerowany napis na pomniku, Barty spytał: – Czy jest dobry w liczbach tak jak ja? – Był agentem ubezpieczeniowym, więc musiał znać się na liczbach. Był też dobrym inwestorem. Nie umiał może liczyć tak dobrze jak ty, ale jestem pewna, że to po nim masz odrobinę talentu. – Czyta opowiadania o ojcu Brownie? Klęcząc przy chłopcu, który polerował z zapałem granit, Agnes spytała: – Barty, kochanie, dlaczego mówisz… Przestał wygładzać kamienną powierzchnię i podniósł wzrok. – Co? Czułaby się śmiesznie, zadając takie pytanie innemu trzylatkowi, ale jej syn był wyjątkowy. – Dziecinko… czy zdajesz sobie sprawę, że mówisz o tacie w czasie teraźniejszym? Barty nigdy nie uczył się zasad gramatyki, ale chłonął je jak róże Edoma soki z gleby. – Pewnie. Lubi, czyta, jest.
– Dlaczego tak mówisz? Chłopiec wzruszył ramionami. Trawa na cmentarzu była świeżo skoszona i jej woń wydawała się niezwykle intensywna. Im dłużej Agnes wpatrywała się w zielononiebieskie oczy syna, tym słodszy wydawał się ten zapach. – Kochanie, rozumiesz przecież… oczywiście, że rozumiesz… że twój tata odszedł. – Pewnie. W dniu, kiedy się urodziłem. – Zgadza się. Dzięki swej inteligencji i osobowości Barty przerastał otoczenie. Agnes czasem uważała, że jest fizycznie większy i silniejszy niż w rzeczywistości. Woń trawy stawała się coraz bardziej odurzająca, a ona ujrzała syna jeszcze wyraźniej: mały i osierocony przez ojca, lecz dzielny; obdarzony szczodrze, co było błogosławieństwem, ale i przekleństwem, gdyż pozbawiało go normalnego dzieciństwa; zmuszony dorastać szybciej niż rówieśnicy. Barty był tak boleśnie delikatny, tak bezbronny, że gdy Agnes popatrzyła na niego, doznała strasznego poczucia bezsilności, które było krzyżem Edoma i Jacoba. – Szkoda, że tata cię nie znał – powiedziała. – Gdzieś mnie zna. Z początku sądziła, że Barty’emu chodzi o to, że tata patrzy na niego z nieba, i jego słowa poruszyły w niej jakąś wrażliwą strunę, a uśmiechnięte dotąd usta wykrzywił ból. A potem chłopiec powiedział coś jeszcze, co nadało jego wypowiedzi nowy, zagadkowy sens: – Tata tu umarł, ale nie umarł w każdym miejscu, gdzie jestem. Powróciły do niej jak echo jego słowa wypowiedziane w lipcu: „Moja choroba jest tutaj, nie w każdym miejscu, gdzie jestem”. Jeszcze przed chwilą drzewo pieprzowe szeptało na wietrze, a róże kołysały jasnymi głowami. Teraz cmentarz pogrążył się w
martwocie, która jakby promieniowała spod ziemi, z samej krainy umarłych. – Tu jest mi samotnie – powiedział Barty. – Ale nie jest mi samotnie wszędzie. Słowa wrześniowej rozmowy przy łóżku: „Gdzieś są dzieci obok”. I gdzieś Selma Galloway, ich sąsiadka, nie była panną, lecz kobietą zamężną i z wnukami. Agnes ogarnęła nagle dziwna niemoc, nieokreślony lęk. Osunęła się na kolana. – Czasem tu jest smutno, mamo. Ale nie jest smutno w każdym miejscu, gdzie jesteś. Dużo miejsc, tam jest tata z tobą i ze mną, jesteśmy szczęśliwsi. I wszystko jest dobrze. Znów te dziwne zwroty, które Agnes często brała za błędy, jakie popełniają nawet cudowne dzieci. Czasem wydawały jej się tylko owocem fantazji. Coraz częściej jednak podejrzewała, że ich sens jest o wiele bardziej złożony i bardziej mroczny. Teraz jej lęk ujawnił się z całą mocą i zaczęła się zastanawiać, czy zaburzenia osobowości, które tak zaważyły na życiu jej braci, były nie tylko rezultatem ojcowskich prześladowań, lecz także genetycznego dziedzictwa, co nagle odezwało się również w zachowaniu jej syna. Barty, choć wybitnie inteligentny, mógł być przecież obarczony przekleństwem wyjątkowej – czy w najlepszym razie odmiennej – natury, która już zaczęła się ujawniać w tych niespójnych wypowiedziach. – I w wielu miejscach – dodał – jest gorzej niż tutaj. Są takie gdzieś miejsca, że też umarłaś, kiedy się urodziłem, i ciebie też nigdy nie poznałem. Te słowa wydały się Agnes tak poplątane i dziwaczne, że zaczęła się poważnie obawiać o stan umysłowy chłopca. – Błagam, kochanie… proszę… Chciała mu powiedzieć, żeby nie mówił tak dziwnie, żeby nie
rozmawiał z nią w ten sposób, nie potrafiła jednak tego zrobić. Gdyby Barty spytał dlaczego, a spytałby na pewno, musiałaby wyjaśnić, że martwi się o niego, o jego główkę, a przecież nie mogła zdradzać przed nim swych obaw. Nigdy. Był ostoją jej serca i podporą duszy. Gdyby poniósł klęskę przez brak jej wiary, załamałaby się na dobre. Na szczęście deszcz przerwał jej słowa. Unieśli twarze ku niebu i zdążyli tylko wstać, gdy ciche postukiwanie kropel przerodziło się w ogłuszające bębnienie. – Szybko, dzieciaku! Nieśli na cmentarz róże, więc nie wzięli ze sobą parasolki. Nie zapowiadano też wcześniej opadów, choć niebo było pochmurne. Tutaj pada, ale gdzieś spacerujemy w blasku słońca… Ta myśl wystraszyła Agnes, zaniepokoiła ją – a jednocześnie, w jakiś niewytłumaczalny sposób, ogrzała jej serce promieniem ciepła. Ich wóz stał na cmentarnej alejce, co najmniej sto metrów od grobu. Deszcz, niepopędzany wiatrem, spadał pionowo niczym sznury paciorków, a w dali majaczył samochód jak połyskujący ciemny miraż. Agnes musiała dostosować tempo marszu do małych kroczków synka, była więc przemoczona i zziębnięta, kiedy dotarła do wozu. Chłopiec rzucił się do drzwi po stronie pasażera. Nie pospieszyła za nim, wiedząc doskonale, że nie lubi, jak mu się pomaga, kiedy sam potrafi dać sobie doskonale radę. Nim zdążyła otworzyć drzwi po swojej stronie i usadowić się za kierownicą, Barty wgramolił się na fotel obok. Drżała, przemoczona do suchej nitki. Ocierała mokrą dłonią pokryte kropelkami deszczu rzęsy, po zlepionych włosach i twarzy ściekała jej woda. Sweter i spodnie pachniały wilgotną wełną i dżinsem. Włączyła ogrzewanie i skierowała wylot środkowej dmuchawy na chłopca.
– Kochanie, obróć nawiew w swoją stronę. – Nie trzeba. – Dostaniesz zapalenia płuc – uprzedziła, sięgając nad chłopcem do nawiewu po jego stronie. – Ty potrzebujesz ciepła, mamo. Ja nie. I kiedy wreszcie na niego spojrzała, kiedy zamrugała, strząsając z rzęs krople wody, dostrzegła, że Barty w ogóle nie jest mokry. Na jego gęstych ciemnych włosach i dziecięco gładkiej buzi nie połyskiwał ani jeden paciorek deszczu. Koszulę i sweter miał tak suche, jakby zaledwie przed chwilą wyjął je z szafy. Kilka kropel znaczyło na ciemno zielone spodnie chłopca, lecz Agnes uświadomiła sobie, że to woda, która ściekła jej z ramienia, gdy sięgnęła do nawiewu. – Biegłem, gdzie deszczu nie było – wyjaśnił. Wychowywana przez ojca, dla którego każda forma rozrywki była bluźnierstwem, Agnes nie widziała popisów iluzjonistycznych do dziewiętnastego roku życia. Dopiero Joey Lampion, wówczas jeden z konkurentów do jej ręki, zaprowadził ją na taki pokaz. Patrzyła, jak sztukmistrz wyciąga króliki z cylindra, wyczarowuje gołębie z kłębów dymu, przepiłowuje asystentkę na pół, a potem przywraca ją do poprzedniego stanu; każdy numer, ograny już w czasach Houdiniego, wprawiał ją tego wieczoru w niekłamane osłupienie. Teraz, nie bez powodu, przypomniała sobie pewien trik, kiedy to iluzjonista nalał z dzbanka mleko do lejka zrobionego z kilku stron gazet, a potem go rozwinął i pokazał suche szpalty pokryte drukiem. Nie była jednak tak zaszokowana jak teraz, na widok Barty’ego, który wyglądał tak, jakby całe popołudnie spędził przy kominku. Miała mokrą szyję, a mimo to poczuła, jak podnoszą się jej włoski na karku. Gęsiej skórki, która pełzła jej po ramionach, nie wywołał dotyk przemoczonego ubrania. Chciała spytać, jak to się stało, lecz utraciła nagle zdolność mowy i tylko siedziała w milczeniu.
Potem, starając się odzyskać równowagę, spoglądała na zalany strugami deszczu cmentarz, gdzie zarysy żałobnych drzew i licznych nagrobków zniekształcały spływające po szybie krople wody. Każdy kształt, każda barwna plama, każdy promień światła i drgnienie cienia wydawały się nie należeć do znanego jej świata. Miała wrażenie, że patrzy na krajobraz ze snu. Włączyła wycieraczki. Raz za razem, w półkolu oczyszczonej szyby, ukazywał się cmentarz, który tak często odwiedzała, a jednak miejsce to w ogóle nie wyglądało znajomo. Cały jej świat zmienił się w jednej chwili. – To tylko… stary żart – usłyszała własny głos, jakby z oddali. – Czyżbyś szedł między kroplami deszczu? Perlisty śmiech przypominał swym radosnym brzmieniem dzwonki u sań. Chłopca ani na chwilę nie opuścił świąteczny nastrój. – Nie między kroplami, mamo. Nikt tego nie umie. Ja tylko biegłem, gdzie deszczu nie było. Odważyła się wreszcie spojrzeć na niego. Wciąż był jej synem. Jak zawsze. Bartholomew. Barty. Jej maleństwo. Jej dzieciaczek. Był jednak kimś więcej, niż potrafiła to sobie wyobrazić, kimś więcej niż tylko cudownym dzieckiem. – Jakim cudem, Barty? Jakim cudem, na Boga? – Nie czujesz tego? Przekrzywił główkę. Ciekawskie spojrzenie. Błyszczące oczy, piękne jak jego dusza. – A co mam czuć? – spytała. – Jak to się dzieje. Nie czujesz… jak różnie się dzieje? – Różnie? Nie rozumiem cię. – Rany, nie czujesz tego w ogóle? Czuła fotel pod sobą, mokre ubranie przylegające do ciała, wil-
gotne i duszne powietrze w nozdrzach; czuła też grozę czegoś nieznanego jak wielką, mroczną otchłań tuż pod swymi stopami. Nie czuła jednak tego, o czym mówił. Może dlatego, że mówił z uśmiechem. Cała była mokra, tylko jej głos był suchy – cienki i spękany jak kawałek starej dermy – i bała się, że za chwilę z jej ust wionie chmura kurzu. – Co mam czuć? Wyjaśnij mi to. Był taki młody i niedoświadczony, że nawet zamyślenie nie mogło zmarszczyć prostych linii jego czoła. Popatrzył na deszcz i w końcu powiedział: – Rany, nie mam potrzebnych słów. Choć Barty posługiwał się o wiele bogatszym słownictwem od przeciętnego rówieśnika, choć czytał i pisał na poziomie szóstoklasisty, Agnes rozumiała, dlaczego zabrakło mu słów. Była od niego o wiele starsza, a też nie wiedziała, jak skomentować jego wyczyn. – Kochanie, czy już to kiedyś robiłeś? Potrząsnął głową. – Nigdy nie wiedziałem, że mogę. – Nigdy nie wiedziałeś, że możesz… chodzić, gdzie nie ma deszczu? – Tak. Dopóki nie musiałem. Strumień ciepłego powietrza płynął z nawiewów. Już nie była zziębnięta. Odsunęła pasemko mokrych włosów z twarzy i zauważyła, że drżą jej dłonie. – Co się stało? – spytał Barty. – Jestem trochę… trochę wystraszona, Barty. Uniósł brwi zdziwiony. – Dlaczego?
Bo umiesz spacerować w deszczu, nie moknąc przy tym, bo spacerujesz w jakimś innym miejscu, i Bóg jeden wie, gdzie jest to miejsce i czy mógłbyś tam utknąć jakimś cudem, utknąć i nigdy już nie wrócić, i jeśli możesz to zrobić, to możesz też zrobić inne niemożliwe rzeczy, i choć jesteś taki mądry, nie pojmujesz niebezpieczeństw z tym związanych – nikt ich nie pojmuje – i są ludzie, którzy bardzo by się tobą zainteresowali, gdyby wiedzieli, że to potrafisz, naukowcy, którzy chcieliby cię badać, a nawet gorzej niż naukowcy, niebezpieczni ludzie, którzy powiedzieliby, że interes narodowy jest ważniejszy niż prawo matki do własnego dziecka, ludzie, którzy mogliby cię wykraść i nie pozwoliliby mi cię nigdy już zobaczyć, a to byłoby dla mnie jak śmierć, gdyż pragnę dla ciebie normalnego, szczęśliwego życia, dobrego życia, i chcę cię ochraniać, patrzeć, jak dorastasz i zostajesz wspaniałym człowiekiem, bo kocham cię ponad wszystko, a ty jesteś taki słodki i nie zdajesz sobie sprawy, jak niespodziewanie, jak strasznie los może się odmienić. Pomyślała o tym wszystkim, ale zamknęła oczy i powiedziała tylko: – Nic mi nie będzie. Odsapnę chwilkę, zgoda? – Nie ma się czego bać – zapewnił ją Barty. Usłyszała, że otwierają się drzwi, i gdy uniosła powieki, chłopiec zdążył już wyjść z wozu, prosto w strugi deszczu. Zawołała go, ale nie posłuchał. – Mamo, popatrz! – zawołał, obracając się z rozpostartymi ramionami. – Nie ma się czego bać! Wstrzymując oddech, z biciem serca, Agnes patrzyła przez otwarte drzwi samochodu, jak jej syn, kręcąc się w kółko z odrzuconą głową, wystawia twarz ku zapłakanemu niebu i śmieje się serdecznie. Widziała teraz to, czego nie widziała przedtem, ponieważ patrzyła w tej chwili wprost na niego, lecz nadal nie mogła uwierzyć własnym oczom.
Barty stał w deszczu, otoczony przez deszcz, chłostany deszczem. Mokra trawa uginała się pod jego trampkami. Kropelki w swej milionowej postaci nie omijały magicznie jego sylwetki, nie zamieniały się z sykiem w parę milimetry od jego skóry. A jednak pozostał suchy niczym mały Mojżesz w trzcinowym koszyku. W noc narodzin Barty’ego, kiedy Joey leżał we wraku pontiaca, a sanitariusz podjechał z jej noszami do drzwi karetki, zobaczyła męża stojącego obok, suchego pomimo deszczu, tak jak teraz jej syn. Ale tamten Joey był duchem albo złudzeniem zrodzonym z szoku i utraty krwi. Tego popołudnia, w wigilię Bożego Narodzenia, Barty nie był duchem, nie był złudzeniem. Przechodząc przed maską wozu, machając do matki, bawiąc się jej zdumieniem, wołał: – Nie ma się czego bać! Osłupiała, przejęta strachem i jednocześnie urzeczona, Agnes pochyliła się nad kierownicą i patrzyła zmrużonymi oczami na obraz, po którym śmigały wycieraczki. Ruszył dalej, obok lewego błotnika, podskakując radośnie jak na sprężynach, i wciąż do niej machał. Nie był przezroczysty, jak duch ojca w tamten styczniowy, mżysty dzień sprzed trzech lat. To samo stłumione światło tego szarego popołudnia, które oświetlało groby i ociekające wodą drzewa, oświetlało też chłopca, żaden blask z innego świata nie przenikał jego postaci, jak działo się to z jej mężem, zmarłym i nagle odrodzonym. Barty zbliżył się do okna po stronie kierowcy – stroił komiczne miny, straszył ją, wsadzał sobie palec do nosa i obracał nim, jakby szukał czegoś. – Nie bój się, mamo! Reagując na straszliwe poczucie nieważkości, Agnes tak mocno zacisnęła dłonie na kierownicy, że poczuła ból w palcach. Trzymała się jej z całej siły, jakby naprawdę mogła wysunąć się z samocho-
du i polecieć w górę, aż do samego kłębka deszczowych nitek. A widoczny za oknem wozu Barty nie robił nic, czego można spodziewać się po chłopcu, który tak bardzo wyodrębnił się z dnia, że nie dzielił z nim nawet deszczu; nie migotał jak obraz na ekranie telewizora, nie drgał jak fatamorgana w upale Sahary ani nie majaczył jak odbicie w zaparowanym lustrze. Był z krwi i kości, jak każdy inny chłopiec. Był umiejscowiony w dniu, ale nie w deszczu. Ruszył teraz ku tyłowi wozu. Agnes odwróciła się na swoim fotelu i wykręciła głowę, by nie tracić syna z oczu. Zgubiła go nagle. Strach pukał i pukał do wrót jej serca, gdyż była przekonana, że zniknął, tak jak w Trójkącie Bermudzkim znikają statki. Po chwili zobaczyła, że wraca z drugiej strony wozu. Okropne poczucie nieważkości ustąpiło trochę, zmieniło się w dziwną lekkość ducha. Lęk jej nie opuścił – lęk o syna, lęk przed przyszłością i dziwnym wybrykiem Stworzenia, który przez chwilę widziała na własne oczy – ale łagodziły go teraz wrażenie niezwykłości i siła nadziei. Barty podszedł do drzwi, uśmiechając się szeroko. Nie był to uśmiech Kota z Cheshire z Alicji w Krainie Czarów, zawieszony bezcieleśnie w powietrzu, zęby bez całej reszty dachowca, który miał zwyczaj znikać. To był uśmiech z całym Bartholomew. Chłopiec wsiadł do samochodu. Mały. Kruchy. Suchy.
57 Jeśli chodzi o Juniora Caina, rok Konia, 1966, i rok Owcy, 1967, oferowały mnóstwo możliwości osobistego rozwoju i samodoskonalenia. Choć w wigilię Bożego Narodzenia Junior nie umiał jeszcze przejść suchą stopą przez deszcz, był to jednak okres wielkich osiągnięć i rozlicznych przyjemności. Był to również czas wielkiego niepokoju. Gdy koń, a potem owca pasły się przez kolejnych dwanaście miesięcy, z bombowca B–52 wypadła przez omyłkę bomba wodorowa i zatonęła w oceanie, u wybrzeży Hiszpanii, gdzie przeleżała dwa miesiące, nim ją znaleziono. Mao Tse–tung zapoczątkował „rewolucję kulturalną”, w trakcie której zamordowano trzydzieści milionów ludzi, by udoskonalić chińskie społeczeństwo. James Meredith, działacz społeczny, został postrzelony w czasie marszu protestacyjnego w Missisipi. Richard Speck zamordował w Chicago osiem pielęgniarek, a miesiąc później Charles Whitman wszedł na wieżę budynku uniwersyteckiego w Teksasie i zastrzelił dwanaścioro ludzi. Artretyzm zmusił Sandy’ego Koufaxa, zawodnika Dodgersów, do przerwania kariery. Astronauci Grissom, White i Chaffee zginęli w gwałtownym pożarze, który ogarnął statek kosmiczny Apollo podczas symulacji startu. Wśród tych, którzy zamienili sławę na wieczność, byli Walt Disney, Spencer Tracy, saksofonista John Coltrane, pisarka Carson McCullers, Vivien Leigh i Jayne Mansfield. Junior kupił Serce to samotny myśliwy Carson McCullers i choć nie wątpił, że to znakomita pisarka, dzieło okazało się trochę zbyt dziwaczne jak na jego gust. W ciągu tych lat świat nawiedzały trzęsienia ziemi, huragany i tajfuny, powodzie, susze i politycy, a także choroby. W Wietnamie wciąż nie mogli dojść do porozumienia. Junior nie interesował się już wojną w Wietnamie, nie zawracał sobie też głowy innymi wydarzeniami. Jeśli w ciągu tych dwóch lat cokolwiek go niepokoiło, to tylko Thomas Vanadium.
Szalony policjant, choć niewątpliwie martwy, stanowił jednak zagrożenie. Na jakiś czas Junior niemal zdołał przekonać samego siebie, że ćwierćdolarówka znaleziona w cheeseburgerze, w grudniu 1965 roku, była tylko nic nieznaczącym zbiegiem okoliczności, który nie miał nic wspólnego z postacią detektywa. Krótka wycieczka po kuchni restauracyjnej w poszukiwaniu sprawcy unaoczniła mu całą grozę stanu higieniczno–sanitarnego lokalu. Przypominając sobie pokrytych tłuszczem mężczyzn z tego kulinarnego szwadronu śmierci, doszedł do wniosku, że powinien dziękować opatrzności, iż nie znalazł w roztopionym serze zdechłej myszy albo starej skarpety. Lecz dwudziestego trzeciego marca 1966 roku, po nieudanej randce z Friedą Bliss, która kolekcjonowała obrazy Jacka Lientery’ego, wziętego artysty, Junior przeżył coś, co nim wstrząsnęło, co podkreśliło jeszcze znaczenie epizodu w jadłodajni i sprawiło, że zaczął żałować swej decyzji o zwrocie pistoletu, który w ramach programu policyjnego został przetopiony na noże sprężynowe. Przez trzy miesiące poprzedzające marcowy incydent żył jednak dobrze. Od Gwiazdki do lutego chodził z piękną analityczką giełdową, Tammy Bean, która specjalizowała się w ocenie wartości firm współpracujących z brutalnymi dyktatorami. Była też miłośniczką kotów i działała w towarzystwie Kitten Konservatory, które zajmowało się ratowaniem porzuconych zwierząt przed śmiercią w miejskim schronisku. Zarządzała funduszami towarzystwa i w ciągu dziesięciu miesięcy zamieniła dwadzieścia tysięcy w ćwierć miliona, spekulując na giełdzie akcjami południowoafrykańskiej firmy, która robiła kokosy na sprzedaży broni biologicznej Korei Północnej, Pakistanowi, Indiom i Republice Tanzanii, specjalizującej się w eksporcie sizalu. Przez pewien czas Junior czerpał ogromne zyski z doradztwa
Tammy, a seks, który z nią uprawiał, był wspaniały. Chcąc się zrewanżować za wszystkie orgazmy, Tammy ofiarowała mu rolexa. Juniorowi nie przeszkadzały jej cztery koty, nie powiedział też słowa, gdy z czterech zrobiło się sześć, potem osiem. Niestety, dwudziestego ósmego lutego o drugiej nad ranem Junior obudził się w łóżku sam, a wyruszywszy na poszukiwania, znalazł ją w kuchni. Rezygnując z widelca, wyjadała z puszki końską karmę dla kotów palcami i popijała śmietaną ze szklanki. Perspektywa całowania tej kobiety budziła w nim potem odrazę i ich związek musiał się rozpaść. W tym samym mniej więcej czasie wykupił karnet do opery i poszedł na przedstawienie Pierścienia Nibelungów Wagnera. Poruszony muzyką, nie mogąc jednak zrozumieć z libretta ani słowa, zaczął pobierać u prywatnego nauczyciela lekcje niemieckiego. Tymczasem został biegłym specjalistą w medytacji. Pod kierunkiem Boba Chicane’a przeszedł od koncentracji medytacyjnej z obiektem – mentalnym obrazem kręgla – do medytacji bez obiektu. Ta zaawansowana forma jest o wiele trudniejsza, ponieważ nie istnieje w niej nic wyobrażonego, a celem koncentracji jest oczyszczenie umysłu w stopniu absolutnym. Niekontrolowane medytacje bez obiektu, trwające dłużej niż godzinę, wiążą się z pewnym ryzykiem. Junior miał ku swemu przerażeniu odkryć owe niebezpieczeństwa już we wrześniu. Ale najpierw dwudziesty trzeci marca: nieudana randka z Friedą Bliss i to, co odkrył w swoim mieszkaniu, gdy wrócił do domu na noc. Równie piersiasta jak jeszcze żywa Jayne Mansfield, Frieda nigdy nie nosiła stanika. W 1966 roku była to rzadkość. Początkowo Junior nie zdawał sobie sprawy, że brak stanika jest w przypadku Friedy deklaracją wyzwolenia; według niego oznaczał upadłość moralną. Poznał Friedę na uniwersyteckim kursie dokształcającym Wzrost samoświadomości metodą kontrolowanego krzyku. Jego
uczestnicy dowiadywali się, jak rozpoznawać tłumione emocje i rozładowywać je poprzez autentyczne imitacje głosowe różnych zwierząt. Poruszony niezwykle udaną imitacją wycia hieny, za pomocą której Frieda uwolniła się od emocjonalnego urazu z dzieciństwa, wywołanego przez apodyktyczną babkę, Junior poprosił, by z nim chodziła. Była właścicielką firmy public relations świadczącej usługi dla artystów, a przy kolacji mówiła dużo o Jacku Lienterym. Jego najnowszy cykl obrazów – wychudzone dzieci na tle dojrzałych owoców i innych symboli obfitości – rzucił krytyków na kolana. Szczęśliwy, że może chodzić z kimś, kto jest prawdziwym konsumentem kultury – zwłaszcza po dwóch miesiącach spędzonych u boku Tammy Bean, specjalistki finansowej – Junior stwierdził zaskoczony, że nie poszedł do łóżka z Friedą już na pierwszej randce. Nawet kobiety, które nie były dziwkami, nie mogły mu się zazwyczaj oprzeć. Jednak pod koniec drugiej randki Frieda zaprosiła Juniora do siebie. Chciała mu pokazać kolekcję obrazów i pojeździć sobie na ekstatycznej maszynie Caina. Miała siedem płócien twórcy, którymi płacił jej za usługi firmowe. Dzieło malarza spełniało kryteria wielkiej sztuki, o której Junior uczył się na kursach dokształcających. Podważyło jego poczucie rzeczywistości, natchnęło niepokojem, przyprawiło o obrzydzenie wobec ludzkiej kondycji i sprawiło, że uznał spożycie kolacji za błąd. Frieda, komentując po kolei arcydzieła, plątała się coraz bardziej. Wypiła kilka koktajli, więcej niż pół butelki cabernet sauvignon i dwa koniaki na koniec. Junior lubił kobiety, które dużo piją. Były nadzwyczaj kochliwe, a przynajmniej uległe. Nim doszli do siódmego płótna, alkohol, francuska kuchnia i wyrazista sztuka Jacka Lientery’ego – wszystko razem pokonało
Friedę. Nagle zadrżała, wsparła się dłonią o obraz, zwiesiła głowę i dopuściła się niezwykle brzydkiego aktu public relations. Junior odskoczył w ostatniej chwili, opuszczając zagrożoną strefę. Położyło to kres wszelkim nadziejom na romans. Był rozczarowany. Ktoś bardziej impulsywny mógłby chwycić stojącą obok wazę z brązu i wepchnąć do niej kobietę, czy też odwrotnie. Kiedy Frieda przestała rzygać i osunęła się bezwładnie na podłogę, Junior zostawił ją swemu losowi i wyruszył na obchód pokoi. Od kiedy przeszukał mieszkanie Vanadiuma, ponad czternaście miesięcy wcześniej, uwielbiał zdobywać informacje o ludziach, myszkując pod nieobecność właścicieli w ich domach. Ponieważ nie chciał ryzykować aresztowania i oskarżenia o włamanie, takie eksploracje należały do rzadkości, chyba że chodziło o kobiety, z którymi romansował dostatecznie długo, by wymienić się kluczami. Na szczęście w tym złotym wieku zaufania i łatwych związków wystarczyło przez jeden tydzień bawić się w seks, a już można było korzystać nawzajem ze swoich mieszkań. Jedyny minus: trzeba było często zmieniać zamki. Teraz, skoro nie zamierzał umawiać się więcej z tą kobietą, zapragnął wykorzystać niepowtarzalną szansę odkrycia intymnych i niezwykłych szczegółów jej życia. Zaczął od kuchni, gdzie zbadał zawartość lodówki i szafek, kończąc wędrówkę po mieszkaniu w sypialni. Spośród znalezionych ciekawostek najbardziej zajmowała go broń. W mieszkaniu pochowano różne narzędzia mordu: rewolwery, pistolety, dwie strzelby z pistoletowym uchwytem. Łącznie szesnaście sztuk. W większości broń była załadowana i gotowa do użytku, lecz pięć egzemplarzy wciąż spoczywało w oryginalnych opakowaniach, na samym dnie garderoby. Rachunki doczepione do każdej sztuki świadczyły o tym, że została nabyta jak najbardziej legalnie.
Junior nie był w stanie znaleźć powodów tej paranoi – choć ku swemu zdumieniu odkrył sześć książek Caesara Zedda w niewielkiej biblioteczce. Strony były pozaginane, tekst gęsto poznaczony. Frieda Bliss niczego jednak nie wyniosła z tej lektury. Żaden uważny i oddany adept nauk Zedda nie mógł wykazać się takim brakiem samokontroli jak ona. Junior wziął do ręki jedną ze sztuk zapakowanej fabrycznie broni, półautomatyczny pistolet 9 mm. Przypuszczał, że upłyną miesiące, zanim właścicielka zauważy jego brak, a do tego czasu nie będzie w ogóle pamiętała, kto mógł ją zabrać. Szuflady komody i sekretarzyka wypełnione były zapasami amunicji, ukrytymi pod bielizną i inną garderobą. Junior przywłaszczył sobie pudełko naboi 9 mm. Wyszedł, pozostawiwszy Friedę nieprzytomną i cuchnącą. W takiej sytuacji jej niechęć do stanika nie mogła go pobudzić. Dwadzieścia minut później, już w domu, nalał sobie sherry z lodem. Popijając, stał w salonie i podziwiał dwa obrazy. Za część profitów uzyskanych dzięki Tammy Bean kupił drugie malowidło Sklenta. Zatytułowano je W mózgu dziecka kryje się pasożyt zguby, wersja 6. Było tak nieprawdopodobnie odpychające, że nikt nie wątpił w geniusz jego twórcy. W końcu Junior podszedł do Kobiety przemysłowej w całej jej stalowo–spawalniczej glorii. Piersi z garnków do zupy przypominały mu równie obfite walory Friedy, jednak usta, rozwarte w niemym krzyku, przywodziły na myśl torsje wybranki. Jego kontemplację zakłócały te nieszczęsne skojarzenia i gdy Junior miał się już odwrócić, jego wzrok przyciągnęły nagle trzy ćwierćdolarówki. Leżały u stóp rzeźby, wyczarowanych z kół zębatych i tasaków do mięsa. Nie było ich tam wcześniej. Stalowe dłonie wciąż spoczywały w obronnym geście na piersiach. Artysta przyspawał wielkie heksagonalne nity – niby kłykcie – do grabiastych palców, a na jednym z nich spoczywała czwarta moneta.
Jakby stalowa kobieta ćwiczyła pod jego nieobecność. Jakby ktoś był tu dziś wieczorem, by ją tego nauczyć. Pistolet leżał razem z amunicją na stoliku w przedpokoju. Junior otworzył drżącymi dłońmi pudełko i naładował broń. Starając się ignorować fantomowy palec, który swędział go wściekle, przeszukał mieszkanie. Robił to uważnie, by nie postrzelić się w nogę, tym razem naprawdę przypadkowo. Nie znalazł Vanadiuma, żywego ani martwego. Zadzwonił do całodobowego warsztatu ślusarskiego i natychmiast zamówił podwójne zasuwy. Nazajutrz zrezygnował z lekcji niemieckiego. Był to niemożliwy język. Słowa ciągnęły się jak guma. I tak już nie mógł poświęcać tylu godzin na naukę albo operę. Prowadził zbyt aktywne życie i nie pozostawało mu wiele czasu na szukanie Bartholomew. Zwierzęcy instynkt podpowiedział Juniorowi, że historia z monetami ma związek z jego nieudanym polowaniem na Bartholomew, bękarta Seraphim White. Nie potrafił logicznie wyjaśnić tej relacji; ale jak naucza Zedd, zwierzęcy instynkt to jedyna dostępna nam, nieskażona fałszem prawda. W rezultacie postanowił poświęcać każdego dnia więcej czasu na studiowanie książki telefonicznej. Zdobył spisy abonentów wszystkich dziewięciu okręgów w rejonie zatoki, nie licząc samego miasta. Jakiś Bartholomew adoptował syna Seraphim i nazwał go swoim imieniem. Junior wykorzystał tu cnotę cierpliwości, jakiej nauczył się na drodze medytacji, i niebawem, jakby instynktownie, sformułował motywującą mantrę, która bezustannie krążyła w jego myślach podczas studiowania książek telefonicznych: Znajdź ojca, zabij syna. Dziecko Seraphim żyło tak długo, jak długo była martwa Naomi, prawie piętnaście miesięcy. W ciągu tego czasu powinien był
zlokalizować bękarta i go wyeliminować. Budził się czasem w nocy i słyszał samego siebie, mruczącego głośno mantrę, którą najwidoczniej powtarzał bez końca we śnie. Znajdź ojca, zabij syna. — W kwietniu Junior odkrył trzech ludzi o imieniu Bartholomew. Badając te przypadki i planując dokonanie zbrodni, dowiedział się, że żaden nie ma syna ani też nie adoptował nigdy dziecka. W maju znalazł czwartego Bartholomew. Niewłaściwego. Mimo wszystko nie skreślił tych ludzi z listy podejrzanych, na wypadek gdyby instynkt mu później podpowiedział, że jeden z nich jest jednak jego śmiertelnym wrogiem. Mógł na dobrą sprawę zabić ich wszystkich, dla spokoju sumienia, lecz zbyt duża liczba martwych Bartholomew, nawet w obrębie rozległego terenu, prędzej czy później zwróciłaby uwagę policji. Trzeciego czerwca znalazł kolejnego Bartholomew, który okazał się bezużyteczny, a w sobotę, dwudziestego piątego, miały miejsce dwa nadzwyczaj niepokojące wydarzenia. Włączył radio, by usłyszeć, że kolejny utwór Beatlesów, Paperback Writer, wspiął się na szczyt listy przebojów. Odebrał też telefon od martwej kobiety. Tommy James z zespołem The Shondells, wspaniali amerykańscy chłopcy, wylądowali znacznie niżej. Junior uważał, że ich piosenka Hanky Panky jest lepsza od przeboju Beatlesów. Fakt, że rodacy nie wspierali rodzimych talentów, rozzłościł go. Miał wrażenie, że naród jest gotów wyrzec się swej kultury na rzecz obcokrajowców. Telefon zadzwonił o 3.20 po południu, gdy tylko Junior z niesmakiem wyłączył odbiornik radiowy. Siedząc we wnęce kuchennej z otwartą książką telefoniczną rejonu Oakland, omal nie powiedział „Znajdź ojca, zabij syna” zamiast „Halo?”. – Czy zastałam Bartholomew? – spytała jakaś kobieta.
Junior, osłupiały, nie mógł się zdobyć na odpowiedź. – Błagam, muszę rozmawiać z Bartholomew – prosiła z cichą determinacją rozmówczyni. Jej głos przypominał szept i wibrował niepokojem; w innych okolicznościach wydawałby się namiętny. – Kto mówi? – spytał Junior, jego słowa jednak, wypowiadane cieniutko i piskliwie, pozbawione były zdecydowania. – Muszę ostrzec Bartholomew. Koniecznie. – Kto mówi? Po drugiej stronie słychać było tylko niezgłębioną ciszę. Kobieta jednak słuchała. Wyczuwał jej obecność, choć zdawało mu się, że gdzieś bardzo daleko. Świadomy ryzyka, jakie wiązało się z jednym nieostrożnym słowem, świadomy groźby samooskarżenia, zacisnął szczęki i czekał. Kiedy znów się odezwała, jej głos dobiegał z dalekich światów: – Powie pan Bartholomew…? Junior tak mocno przyciskał słuchawkę do głowy, że zaczęło go boleć ucho. Z jeszcze większej odległości: – Powie mu pan…? – Co mam mu powiedzieć? – Niech pan powie, że dzwoniła Victoria, by go ostrzec. Klik. Już jej nie było. — Nie wierzył w zmarłych, którzy prześladują ludzi. Nawet przez chwilę. Ponieważ ani razu nie rozmawiał z Victorią Bressler równie długo – i tylko dwa razy – i ponieważ kobieta, która zadzwoniła, mówiła cicho, Junior nie potrafił powiedzieć, czy to ta sama oso-
ba. Nie, niemożliwe. Zabił Victorię przed prawie półtora roku. Kiedy człowiek jest martwy, to odchodzi na dobre. Junior nie wierzył w duchy, diabły, niebo, piekło, życie po śmierci. Wierzył tylko w jedno: w siebie samego. A jednak po tym tajemniczym telefonie zachowywał się przez całe lato roku 1966 jak człowiek prześladowany przez zjawę. Nagły przeciąg, nawet ciepłego powietrza, przyprawiał go o dreszcze. Obracał się nerwowo i szukał jego źródła. Słysząc jakiś niewinny dźwięk w środku nocy, zrywał się na równe nogi i zaczynał chodzić po mieszkaniu. Cofał się gwałtownie, widząc nieszkodliwy cień, i wzdragał się, dostrzegając kątem oka urojone zwidy. Czasem, goląc się albo czesząc włosy przed lustrem, miał wrażenie, że dostrzega kogoś, jakąś mroczną i ulotną postać, bardziej bezcielesną od dymu, która stoi albo przechodzi za jego plecami. Innym razem ta zjawa zdawała się tkwić wewnątrz lustra. Nie mógł skupić na niej wzroku, przyjrzeć się jej bliżej – gdy tylko uświadamiał sobie jej obecność, znikała. Figle zmęczonej, zestresowanej wyobraźni, nic innego. Coraz częściej medytował, by pozbyć się napięcia. Nabrał takiej wprawy w medytacji koncentracyjnej bez obiektu – uwalniając umysł od wszelkiego balastu – że pół godziny takiego transu było równie dobroczynne jak całonocny sen. Późnym popołudniem dziewiętnastego września, w poniedziałek, Junior wrócił zmęczony do domu z kolejnych bezowocnych poszukiwań Bartholomew, prowadzonych tym razem po drugiej stronie zatoki, w Corte Madera. Wyczerpany niekończącym się zadaniem, przygnębiony brakiem wyników, poszukał ucieczki w medytacji. Poszedł do sypialni i ubrany jedynie w spodenki gimnastyczne usadowił się na jedwabnej poduszce wypełnionej gęsim puchem. Przyjął z westchnieniem pozycję lotosu: kręgosłup wyprostowany, nogi skrzyżowane, ręce zwieszone luźno, dłońmi do góry.
– Jedna godzina – oświadczył i zaczął odliczać. Po sześćdziesięciu minutach jego zegar wewnętrzny miał go wyrwać ze stanu medytacyjnego. Kiedy zamknął oczy, ujrzał kręgiel, pozostałość po dniach z obiektem. W ciągu niespełna minuty zdematerializował ten przedmiot, wypełniając umysł bezkształtną, bezgłośną, uspokajającą nicością. Biel. Nicość. Po chwili jakiś głos przerwał idealną niczym próżnia ciszę. Bob Chicane. Jego instruktor. Bob zachęcał go łagodnie do stopniowego powrotu z transu medytacyjnego. Wróć, wróć, wróć… To była pamięć, nie dźwięk prawdziwego głosu. Nawet w przypadku biegłych specjalistów od medytacji umysł opierał się zbawiennej niepamięci i próbował ją zakłócić słuchowymi i wizualnymi wspomnieniami. Wykorzystując wszelkie, doprawdy niezwykłe siły koncentracji, Junior starał się uciszyć ten fantom Chicane’a. Głos z początku przycichał, ale wkrótce znów stał się głośniejszy, bardziej natarczywy. Zanurzony w gładkiej białości Junior poczuł nacisk na źrenice, a potem doznał wizualnych halucynacji, które zburzyły jego głęboki wewnętrzny spokój. Zdawało mu się, że ktoś podnosi mu powieki, i po chwili ujrzał, w odległości kilku zaledwie centymetrów, zatroskaną twarz Boba Chicane’a – lisie rysy, kręcone czarne włosy, sumiaste wąsy. Zakładał, że Chicane nie jest rzeczywisty. Wkrótce uświadomił sobie, że założenie było błędne. Gdy instruktor zaczął uwalniać go z pozycji lotosu, obronna nieczułość ustąpiła i Junior uświadomił sobie ból. Rozrywający. Pulsowało nim całe jego ciało, od karku po czubki dziewięciu palców u obu stóp. Najgorszy usadowił się w nogach, skręcając je gorącymi pa-
roksyzmami. Chicane nie był sam. Przyszedł też Sparky Vox, dozorca domu. Liczący siedemdziesiąt dwa lata, a mimo to żwawy jak małpa, Sparky nie tyle chodził, ile kłusował niczym koń. – Chyba się pan nie gniewa, że go tu wpuściłem, panie Cain. – Nawet głos miał skrzekliwy jak u małpy. – Powiedział, że nie można czekać. Po uwolnieniu Juniora z pozycji medytacyjnej Chicane położył go na plecach i zaczął energicznie – żeby nie powiedzieć brutalnie – masować mu uda i łydki. – Poważne skurcze mięśni – wyjaśnił. Junior uświadomił sobie, że z kącika ust wypływa mu strużka gęstej śliny. Uniósł drżącą dłoń, by ją wytrzeć. Musiał się ślinić od dłuższego już czasu. Miejsca na brodzie, które nie były mokre, pokrywała gruba skorupa zaschniętej wydzieliny. – Kiedy nie zareagował pan na dzwonek, człowieku, wiedziałem, co się stało – zauważył Chicane. Potem powiedział coś do Sparky’ego, który żwawo wyszedł z mieszkania. Junior nie był w stanie mówić ani nawet zawodzić z bólu. Ślina tak długo wypływała mu z otwartych ust, że gardło miał wyschnięte na wiór. Czuł się tak, jakby przeżuwał kanapkę z solonymi żyletkami, które teraz utkwiły mu w krtani. Świszczący, nierówny oddech przypominał dreptanie skarabeuszy. Prymitywny masaż zaczął przynosić Juniorowi nieco ulgi, gdy zjawił się Sparky z sześcioma termoforami wypełnionymi lodem. – Tylko tyle mieli w sklepie na dole. Chicane obłożył pojemnikami uda Juniora. – Silne skurcze wywołują zapalenie. Stosuje się chłodzenie na przemian z masażem, co dwadzieścia minut, aż minie najgorszy ból.
Najgorsze jednak miało dopiero nadejść. Junior zdążył się już zorientować, że tkwił w transie medytacyjnym przynajmniej osiemnaście godzin. Przyjął pozycję lotosu w poniedziałek, o piątej po południu – a Bob Chicane zjawił się o jedenastej rano we wtorek, na kolejną sesję instruktażową. – Jesteś lepszy w medytacji koncentracyjnej niż inni moi uczniowie, lepszy nawet ode mnie. Właśnie dlatego nigdy nie powinieneś przystępować do długiej sesji bez nadzoru – upominał go Chicane. – Powinieneś przynajmniej, powtarzam: przynajmniej, posłużyć się budzikiem. Nie widzę go. Junior, pełen winy, potrząsnął przecząco głową. – Tak, nie widzę go – powtórzył Chicane. – Nie ma żadnej korzyści z takich maratonów, człowieku. Dwadzieścia minut wystarczy. Góra pół godziny. Polegałeś na swoim wewnętrznym zegarze, co? Junior skruszony przytaknął. – A nastawiłeś się na godzinę, co? Zanim Junior zdążył skinąć głową, zaczęło się najgorsze: bolesny skurcz pęcherza. Dziękował wcześniej Bogu, że w czasie długiego transu nie zmoczył sobie spodni. Teraz poddałby się z wdzięcznością każdemu upokorzeniu, byle nie cierpieć tego straszliwego bólu. – O Boże! – jęknął Chicane, gdy razem ze Sparkym zanieśli Juniora do łazienki. Pragnienie ulżenia sobie było ogromne, niewypowiedziane, potrzeba oddania moczu niepowstrzymana, a jednak nie był w stanie siusiać. Przez ponad osiemnaście godzin jego odruchy fizjologiczne zostały powstrzymane przez medytację. Teraz zawór się zakleszczył. Ilekroć Junior się naprężał, chwytały go coraz silniejsze skurcze. Miał wrażenie, że w jego rozdętym pęcherzu zebrały się wody wielkiego jeziora, a w cewce moczowej wzniesiono zaporę. W całym swoim życiu Junior nie doznał takiego bólu, nie po-
pełniwszy uprzednio zbrodni. — Bob Chicane, który nie chciał opuszczać swego ucznia, dopóki nie będzie bezpieczny – fizycznie, emocjonalnie i umysłowo – pozostał z nim do wpół do czwartej. Wychodząc, przekazał Juniorowi złe wieści. – Nie mogę dłużej zaliczać cię do swoich uczniów, człowieku. Przykro mi, ale jak na mój gust żyjesz zbyt intensywnie. Dziewczyny, które przelatujesz, cała ta zabawa w sztukę, cholerne książki telefoniczne – a teraz jeszcze medytacja. We wszystkim, co robisz, jesteś za bardzo napalony, po prostu fanatyk. Przykro mi. Powodzenia w życiu, człowieku. Junior siedział sam w niszy jadalnej z dzbankiem kawy i ciastem czekoladowym. Kiedy już skurcz minął i Junior osuszył jezioro do ostatniej kropli, Chicane zalecił mnóstwo kofeiny i cukru, by zapobiec samoistnemu nawrotowi transu, co było mało prawdopodobne, ale możliwe. – Tak długo pompowałeś fale alfa, że i tak nieprędko zaśniesz. Rzeczywiście, choć obolały i osłabiony, Junior czuł się umysłowo odświeżony i wspaniale pobudzony. Nadszedł czas, by zastanowić się poważnie nad sytuacją i przyszłością. Bob Chicane miał rację: Junior żył o wiele intensywniej od innych ludzi, posiadał więcej przymiotów, a także energię, by je wykorzystać. Uświadomił sobie poniewczasie, że medytacja mu nie służyła. Było to zajęcie pasywne, on zaś był z natury człowiekiem czynu, najszczęśliwszym, kiedy mógł działać. Szukał w medytacji zapomnienia, gdyż odczuwał frustrację wywołaną nieudanym polowaniem na Bartholomew, a także niewątpliwie paranormalnymi doświadczeniami z monetą i telefonami od zmarłych. Frustrację o wiele głębszą, niż sądził lub był gotów
przyznać. Strach przed nieznanym to słabość, gdyż zakłada istnienie życia poza kontrolą człowieka. Zedd naucza, że nad wszystkim możemy panować, że natura to tylko bezmyślna młockarnia, która ma w sobie tyle tajemnic co kot napłakał. Strach przed nieznanym jest słabością także dlatego, że nas poniża. Poniżenie, jak twierdzi Zedd, to przypadłość wyłącznie przegranych. W celu społecznego i finansowego awansu musimy udawać pokornych – przebierać stopami, zwieszać głowę i wypowiadać samokrytyczne uwagi – gdyż oszustwo jest walutą cywilizacji. Ale jeśli pławimy się w prawdziwym, nieudawanym poniżeniu, to niczym nie różnimy się od masy ludzkiej, którą Zedd nazywa „sentymentalnym szlamem zakochanym w klęsce i perspektywie własnego upadku”. Pochłaniając ciasto czekoladowe i kawę, by zabezpieczyć się przed samoistnym nawrotem katatonii medytacyjnej, Junior przyznał po męsku, że był słaby, że zareagował na nieznane strachem i chęcią ucieczki, że zrezygnował ze śmiałej konfrontacji. A ponieważ każdy z nas może zaufać bezgranicznie wyłącznie sobie, nie należy pod żadnym pozorem się oszukiwać. To niebezpieczne. Doceniał tę własną szczerość i wyznanie słabości. Przykro doświadczony ostatnimi wydarzeniami, ślubował zaprzestać medytacji i unikać wszelkich pasywnych reakcji na wyzwania życia. Musi odkrywać nieznane, zamiast od niego uciekać. Udowodni dzięki temu, że owo nieznane to nic wielkiego, że nie ma w nim żadnej tajemnicy. Musi wpierw dowiedzieć się jak najwięcej o duchach, przypadkach opętania i zemsty zza grobu. — Do końca 1966 roku miały miejsce tylko dwa niewątpliwie paranormalne wydarzenia w życiu Juniora Caina, pierwsze piątego października, w środę. W czasie kulturalnego spaceru, oglądając najnowsze prace w
ulubionych galeriach, Junior zawędrował przed witrynę Galerie Coquin. Oczom przechodniów na gwarnej ulicy ukazywało się dzieło rzeźbiarskie Wrotha Griskina: dwie duże bryły, każda o wadze co najmniej dwustu pięćdziesięciu kilogramów, i siedem znacznie mniejszych, umieszczonych na postumentach. Griskin, były skazaniec, odsiedział jedenaście lat za morderstwo drugiego stopnia, nim połączone działania artystów i pisarzy przyniosły mu ułaskawienie. Miał ogromny talent. Nikt przed Griskinem nie zdołał wyrazić w takim stopniu przemocy i wściekłości za sprawą tworzywa, jakim był brąz, a Junior już dawno wpisał dzieła artysty na swą skromną listę upragnionych zdobyczy. Osiem z dziewięciu dzieł prezentowanych w witrynie galerii odznaczało się tak niepokojącą siłą oddziaływania, że niejeden przechodzień, który ledwie musnął je spojrzeniem, z miejsca bladł, odwracał wzrok i oddalał się pospiesznie. Nie każdy może być miłośnikiem sztuki. Dziewiąty eksponat nie był żadnym dziełem, na pewno nie wyszedł spod ręki Griskina i nie mógł poruszyć nikogo tak bardzo jak Juniora. Na czarnym postumencie stał cynowy świecznik, identyczny jak ten, którym roztrzaskał czaszkę Thomasa Vanadiuma i wzbogacił rysy płaskiej i pospolitej uprzednio twarzy policjanta. Szary świecznik był upstrzony jakąś czarną substancją. Może spalenizną. Jakby się okopcił w pożarze. Kołnierz na spływający wosk i obsada świecy były poznaczone czerwonymi kropelkami. Miały barwę zastarzałych plam krwi. Z tych złowieszczych śladów sterczały jakieś kłaczki, które musiały przylgnąć do świecznika, gdy plamy były jeszcze mokre. Wydawało się, że to ludzkie włosy. Junior poczuł, jak żyły zakleszcza mu paraliżujący strach. Stał niczym zator w strumieniu przechodniów, pewien, że za chwilę ulegnie zawałowi. Zamknął oczy. Policzył do dziesięciu. Uniósł powieki. Świecznik wciąż stał na postumencie.
Przypominając sobie, że natura to jedynie tępa, całkowicie pozbawiona sekretów maszyna i że nieznane zawsze ujawnia znane oblicze, wystarczy tylko unieść zasłonę, Junior stwierdził wreszcie, że może się poruszać. Każda z jego stóp ważyła chyba tyle, ile odlewy z brązu Wrotha Griskina, ale pokonał jakoś odległość dzielącą go od wejścia do galerii i wkroczył do środka. W pierwszym z trzech dużych pomieszczeń nie było żywego ducha ani nikogo z personelu. Tylko drugorzędne galerie odwiedzały tłumy oglądaczy, którym asystowali obłudni pracownicy. Tu, w Coquin, zwykłych przechodniów nikt nie zachęcał do kontemplacji wystawionych dzieł, a o wartości sztuki świadczyła niemal patologiczna awersja personelu do promocji w jakiejkolwiek formie. Jak się okazało, dwie następne sale też świeciły pustkami. Panowała tu cisza jak w domu pogrzebowym, jednak na samym końcu znajdowało się dyskretne, niewielkie biuro galerii. Kiedy Junior przemierzał trzecie pomieszczenie, obserwowany bez wątpienia przez kamery, wyszedł mu na spotkanie jakiś mężczyzna. Był wysoki, miał srebrne włosy, jakby rzeźbione dłutem rysy i odznaczał się pychą osobistego ginekologa rodziny królewskiej. Nosił doskonale skrojony szary garnitur i złotego rolexa, dla którego Wroth Griskin mógł w swych młodzieńczych latach zamordować człowieka. – Interesuje mnie jeden z mniejszych Griskinów – wyjaśnił Junior. Choć spokojny z pozoru, usta miał suche ze strachu, a wyobraźnię opanowaną przez postać szalonego policjanta, martwego i w stanie rozkładu, nadal jednak krążącego po ulicach San Francisco. – Tak? – odparł srebrnowłosy jegomość, marszcząc przy tym nos. Jakby podejrzewał, że rozmówca zaraz spyta, czy postument jest wliczony w cenę. – Moją pasją są raczej obrazy, nie zaś dzieła rzeźbiarskie – wyjaśnił Junior. – Jedyną rzeźbą, jaką dotąd nabyłem, jest Poriferan.
Kobieta przemysłowa, którą kupił za niewiele ponad dziewięć tysięcy dolarów przed niespełna osiemnastoma miesiącami, i to w innej galerii, teraz była warta na rynku sztuki co najmniej trzydzieści tysięcy. Sława Bavola Poriferana rosła bardzo szybko. Lodowate dotąd zachowanie mężczyzny stajało odrobinę wobec tak ewidentnych dowodów smaku i zasobów finansowych. Uśmiechnął się, czy też skrzywił – trudno było z całą pewnością powiedzieć – jakby wyczuwając nieprzyjemny zapach, i przedstawił się jako właściciel galerii, Maxim Coquin. – Zaintrygowało mnie dzieło, które przypomina ś–ś–świecznik – wyjąkał Junior. – Jest inne od pozostałych. Nie kryjąc zdziwienia, właściciel galerii poprowadził Juniora przez trzy sale do samej witryny. Sunął po wypolerowanym parkiecie jak na łyżwach. Świecznik zniknął. Postument, na którym stał, nosił teraz dzieło Griskina, tak druzgocąco genialne, że mogłoby przyprawić o koszmary senne zarówno zakonnice, jak i notorycznych morderców. Junior zaczął się tłumaczyć, a Maxim Coquin przybrał wyraz twarzy policjanta, któremu przedstawia alibi człowiek o splamionych krwią dłoniach. Potem zauważył: – Jestem przekonany, że Wroth Griskin nie robi świeczników. Jeśli szuka pan czegoś w tym rodzaju, to polecam dział z artykułami gospodarstwa domowego w supermarkecie. Zły i przygnębiony, a jednak wciąż sparaliżowany strachem – jedno wielkie kłębowisko emocji – Junior wyszedł z galerii. Na ulicy odwrócił się i spojrzał na witrynę. Spodziewał się ujrzeć świecznik, widoczny jakimś cudem z tej strony szyby, ale już go nie było. — Przez całą jesień Junior czytał książki o duchach, zjawach, nawiedzonych domach, statkach widmach, seansach spirytystycz-
nych, zaklęciach, egzorcyzmach, wirujących stolikach, projekcjach astralnych i haftowaniu. Doszedł do wniosku, że każda wszechstronna, doceniająca znaczenie własnego rozwoju osoba powinna specjalizować się w jakiejś dziedzinie, a haftowanie wydawało mu się ciekawsze od garncarstwa, które wymagało koła i dużego pieca; kolaż z kolei wiązał się z bałaganem – klej, lakier i cała reszta. W grudniu zaczął haftować swe pierwsze dzieło: małą poszewkę na poduszkę z geometrycznym wzorkiem wokół sentencji Caesara Zedda – „Poniżenie jest dobre dla przegranych”. Trzynastego grudnia, o 3.22 w nocy, po ciężkim dniu wypełnionym poszukiwaniami Bartholomew, studiowaniem duchów i haftowaniem, Juniora zbudził jakiś śpiew. Głos solo. Bez akompaniamentu. Kobiecy. Początkowo, leżąc w komforcie bawełnianej pościeli z czarnym jedwabnym lamowaniem, Junior doszedł do wniosku, że znajduje się akurat w mrocznej strefie między nocnym niebytem a jawą i że śpiew jest wspomnieniem jakiegoś snu. Głos, choć wznosił się i opadał, był tak słabiutki, że Junior nie od razu rozpoznał melodię, ale gdy w końcu zidentyfikował Someone to Watch over Me, usiadł gwałtownie na łóżku i odrzucił kołdrę. Zapalając po drodze światła, krążył po mieszkaniu i szukał źródła tej serenady. Trzymał w ręku pistolet, zupełnie nieprzydatny w konfrontacji z bezcielesnym gościem, lecz intensywna lektura dotycząca duchów wcale go nie przekonała o ich istnieniu. Wyznawał za to głęboką wiarę w skuteczność kul – czy też cynowych świeczników, jeśli już o tym mowa. Kobiecy śpiew, choć zwiewny i odrobinę przytłumiony, był czysty i tak wprawny, że owo wykonanie a cappella brzmiało dla ucha równie słodko jak przy akompaniamencie orkiestry. A jednak piosenka miała w sobie jakieś niepokojące brzmienie, jakąś nutę tęsknoty, żalu, przejmującego smutku. Była jakby nawiedzona, co od razu przyszło Juniorowi do głowy.
Tropił ją, ale mu umykała. Miał za każdym razem wrażenie, że melodia dobiega z sąsiedniego pokoju, ale gdy tam wchodził, śpiew rozbrzmiewał w pomieszczeniu, które właśnie opuścił. Trzykrotnie piosenka zamarła gdzieś w dali, lecz gdy Junior sądził, że umilkła na dobre, wszystko zaczynało się od nowa. Za trzecim razem jednak cisza się przedłużała. Stary, szacowny budynek, solidny niczym średniowieczny zamek, był dobrze izolowany; Junior prawie nie słyszał, co dzieje się w innych mieszkaniach. Nigdy wcześniej nie był w stanie rozróżnić słów w głosie sąsiada – czy, jak w tym przypadku, niewidzialnej śpiewaczki. Nie wierzył, że wykonawczynią jest Victoria Bressler, martwa pielęgniarka, ale wydawało mu się, że to ten sam głos, który słyszał w słuchawce dwudziestego piątego czerwca, kiedy to ktoś podający się za Victorię zadzwonił z ostrzeżeniem pod adresem Bartholomew. O 3.31 w nocy, choć do zimowego świtu było jeszcze daleko, Junior czuł się za bardzo ożywiony, by wrócić do łóżka. Ta widmowa piosenka, co prawda słodka i melancholijna, nigdy złowieszcza, przyprawiała go o… lęk. Zastanawiał się, czy nie wziąć prysznica i nie zacząć wcześnie dnia. Ale pamiętał Psychozę: Anthony Perkins przebrany za kobietę, z nożem rzeźnickim w dłoni. Haftowanie nie przyniosło spokoju. Ręce tak mu drżały, że nie mógł utrzymać igły. Nastrój wykluczał raczej lekturę książek o duchach i tym podobnych rzeczach. Junior usiadł we wnęce kuchennej z książką telefoniczną i przystąpił do żmudnych poszukiwań Bartholomew. Znajdź ojca, zabij syna. — W ciągu dziewięciu dni Junior uwiódł cztery piękne kobiety:
jedną w Wigilię, drugą w pierwszy dzień Bożego Narodzenia, trzecią w sylwestra, a czwartą w Nowy Rok. Pierwszy raz w życiu – i to we wszystkich czterech przypadkach – nie osiągnął pełnej radości z aktu miłosnego. Nie chodziło o to, że źle się spisał. Był jak zawsze jurnym byczkiem, ogierem, nienasyconym satyrem. Żadna z kochanek się nie skarżyła; żadna nie miała siły się skarżyć, kiedy już skończył. A jednak czegoś brakowało. Czuł się pusty. Niespełniony. Kobiety były niezwykle piękne, lecz żadna z nich nie dała mu tak głębokiego zadowolenia jak Naomi. Czegoś mu brakowało i zastanawiał się, czy nie jest to czasem miłość. Uprawianie seksu z Naomi było czymś porywającym, gdyż łączyły ich liczne więzy na różnych płaszczyznach, głębszych niż czysta fizyczność. Byli tak sobie bliscy, tak emocjonalnie i intelektualnie związani, że kochając się z nią, Junior kochał się z samym sobą; wiedział wówczas, że nigdy nie mógłby zakosztować wspanialszej intymności. Tęsknił za nową towarzyszką życia. Był na tyle mądry, by zdawać sobie sprawę, że nawet bezgraniczna tęsknota nie może uczynić z niewłaściwej kobiety tej właściwej. Miłości nie dało się zamówić, zaplanować czy wytworzyć. Miłość zawsze przychodziła niespodziewanie, dopadała człowieka – jak Anthony Perkins w sukience – gdy najmniej się tego spodziewał. Mógł tylko czekać. I mieć nadzieję. Którą mu przyszło znacznie łatwiej żywić, gdy koniec 1966 i początek 1967 roku przyniósł największą innowację w modzie damskiej od czasu wynalezienia igły: minispódniczkę, a potem supermini. Już wcześniej Mary Quant – oczywiście brytyjska projektantka – podbiła Anglię i Europę swym wspaniałym wynalazkiem, a teraz pomagała Amerykanom wydobyć ich kraj z mrocznych wieków psychopatycznej skromności.
Wszędzie, w każdym zakątku tego cudownego miasta widziało się odsłonięte łydki, kolana i prężne uda. Obudziło to w Juniorze marzycielskiego romantyka, który jeszcze nigdy nie tęsknił tak rozpaczliwie za idealną kobietą, idealną kochanką, drugą połówką swego niepełnego serca. Jednak najtrwalszy okazał się związek z widmową piosenkarką. Osiemnastego lutego wrócił po południu do domu z zajęć spirytystycznych i usłyszał śpiew, gdy tylko otworzył drzwi wejściowe. Ten sam głos. I ta sama znienawidzona melodia. Równie cicha jak wtedy, wznosiła się i opadała na przemian. Zaczął pospiesznie szukać jej źródła, ale po niespełna minucie, nim zdołał cokolwiek znaleźć, śpiew zamarł. I w przeciwieństwie do tamtej grudniowej nocy już nie powrócił. Junior był poruszony faktem, że tajemnicza pieśniarka wykonywała swój utwór pod jego nieobecność w domu. Czuł się zbezczeszczony. Zgwałcony. Nikogo jednak w jego domu nie było. I nadal nie wierzył w duchy, nie sądził więc, że po jego mieszkaniu spacerowała sobie jakaś zjawa. A mimo to poczucie zbezczeszczenia narastało, gdy przemierzał ciche teraz pokoje, zaintrygowany i sfrustrowany. — Dziewiętnastego kwietnia na powierzchni Księżyca wylądował bezzałogowy Surveyor 3 i zaczął przesyłać na Ziemię zdjęcia. Kiedy tego samego ranka Junior wyszedł spod prysznica, znów usłyszał piosenkę, która zdawała się docierać z miejsca bardziej odległego, bardziej obcego niż sam Księżyc. Nagi, ociekający wodą, biegał po mieszkaniu. Tak jak w noc trzynastego grudnia, głos płynął właściwie znikąd: najpierw słyszał go przed sobą, potem z tyłu, wreszcie z prawej strony, a teraz z lewej. Tym razem jednak śpiew trwał dłużej niż uprzednio i Junior za-
czął podejrzliwie patrzeć na wywietrzniki. Mieszkanie miało wysokość trzech metrów, a kratki wentylacyjne umieszczono aż pod sufitem. Posługując się taboretem, mógł stanąć dostatecznie blisko otworu wentylacyjnego w salonie, by stwierdzić, czy dźwięk dociera właśnie stamtąd. W tym momencie śpiew umilkł. Później dowiedział się od Sparky’ego Voxa, że budynek wyposażony jest w system grzewczy, który dostarcza ciepło do przewodów obsługujących każde mieszkanie z osobna. Głosy nie mogły nieść się po budynku, gdyż mieszkania nie były ze sobą niczym połączone. — Wiosną, latem i jesienią 1967 roku Junior spotykał się z nowymi kobietami, z kilkoma się przespał i nie miał żadnych wątpliwości, że każdy z tych podbojów dał mu nowe doświadczenia. Wciąż jednak cierpiał z powodu pustki w sercu. Przestawał uganiać się za nimi po kilku randkach, żadna też nie uganiała się za nim, kiedy z nimi zrywał, choć z pewnością były potem niezadowolone czy nawet smutne. Jednak widmowa śpiewaczka nie okazywała podobnej niechęci jak jej siostry z krwi i kości. Pewnego lipcowego poranka poszedł do biblioteki publicznej i właśnie przeglądał stos książek w poszukiwaniu rzadkich pozycji z dziedziny okultystycznej, gdy w pobliżu znów odezwał się widmowy głos. Był cichszy niż w mieszkaniu, nieco głośniejszy od murmuranda i cieńszy. Dwie pracownice, które wcześniej stały przy kontuarze, teraz były poza zasięgiem jego wzroku, ale za daleko, by mogły słyszeć ten śpiew. Gdy otwierano bibliotekę, Junior czekał przy drzwiach, wiedział zatem, że nikt prócz niego nie wchodził do środka. Nie mógł ze swego miejsca zajrzeć do sąsiedniego przejścia. Półki nie były ażurowe, miały plecy ze sklejki. Stojące rzędem
tomy tworzyły ściany labiryntu, pajęczynę słów. Najpierw się skradał, potem sprawdzał w każdym przejściu coraz bardziej nerwowo, przekonany, że znajdzie śpiewaczkę za kolejnym narożnikiem, potem za następnym. Czy to właśnie jej cień dostrzegał, umykający przed nim? Czy wyczuwał zapach, który po jej zniknięciu utrzymywał się jeszcze przez mgnienie oka w powietrzu? Wchodził w kolejne alejki labiryntu, potem się cofał, szedł po swoich śladach, kręcił się, zawracał, od okultyzmu do literatury współczesnej, od historii do wydawnictw popularnonaukowych, i znów okultyzm, i zawsze ten cień, dostrzegany tak przelotnie, tylko kątem oka, że mógł być złudzeniem, zapach kobiety rozpływający się od razu w woni starego papieru i kleju introligatorskiego. Junior kręcił się i zawracał, aż nagle przystanął, oddychając ciężko, gdyż uświadomił sobie, że już od dłuższego czasu nie słyszy wabiącego śpiewu. — Jesienią 1967 roku sprawdził setki tysięcy abonentów, lokalizując czasem jakiegoś Bartholomew. W San Rafael albo w Marinwood. W Greenbrae albo San Anselmo. Ustalał miejsce pobytu, sprawdzał delikwenta i wykluczał jakikolwiek związek z bękartem Seraphim White. Gdy nie zajmował się kobietami albo haftowaniem, uczestniczył w seansach spirytystycznych, chodził na wykłady prowadzone przez łowców duchów, oglądał nawiedzone domy i czytał coraz dziwniejsze książki. Pozował nawet do zdjęć sławnej kobiecie medium, której fotografie ukazywały czasem aurę dobrych lub złych duchów krążących wokół danego osobnika, choć w jego wypadku nie zdołała odkryć nawet śladu żadnej zjawy. Piętnastego października Junior nabył trzecie dzieło Sklenta: Serce jest siedliskiem robaków i chrabąszczy, wiją się i roją bez końca, wersja 3. By uczcić ten zakup, udał się po wyjściu z galerii do kawiarni w
Fairmont Hotel, na Nob Hill, zdecydowany zamówić sobie cheeseburgera i piwo. Choć często stołował się w restauracjach, nie zamówił cheeseburgera od dwudziestu dwóch miesięcy, kiedy to w grudniu 1965 roku znalazł ćwierćdolarówkę wciśniętą w roztopiony cheddar. Od tamtej pory nie ryzykował, ograniczając się do posiłków serwowanych na talerzu w postaci absolutnie jawnej. W Fairmont zamówił sobie frytki, cheeseburgera i surówkę z kapusty. Polecił przy tym, by kanapka była podgrzana, ale nie złożona: obie połówki bułki miały być odwrócone wierzchem do góry, mięso umieszczone osobno na talerzu, obok plasterek pomidora i cebuli, a na osobnym półmisku miał się znaleźć nieroztopiony ser. Zdumiona, lecz uprzejma kelnerka spełniła jego prośbę. Junior podniósł mięso widelcem, a ponieważ nie znalazł pod spodem monety, położył hamburger na połówce bułki. Dodał warzywa, przyprawił całość keczupem i musztardą, po czym odgryzł wielki, smakowity, sycący kęs. Kiedy zorientował się, że z sąsiedniego boksu obserwuje go jakaś blondynka, uśmiechnął się i mrugnął do niej. Choć nie odpowiadała w pełni jego wymaganiom, nie widział powodu, by okazywać nieuprzejmość. Musiała wyczuć jego krytyczne nastawienie i uświadomić sobie, że ma niewielkie szanse, gdyż z miejsca odwróciła wzrok i nie spojrzała już ani razu w jego stronę. Po udanym skonsumowaniu cheeseburgera Junior, wzbogacony trzecim dziełem Sklenta do kolekcji, czuł się podniesiony na duchu jak nigdy. Nie bez znaczenia był też fakt, że nie słyszał widmowej śpiewaczki od ponad trzech miesięcy, od lipcowej wizyty w bibliotece. Dwie noce później, budząc się z koszmaru pełnego robaków i chrabąszczy, znów usłyszał jej głos.
Usiadł gwałtownie na łóżku i wrzasnął: „Zamknij się, zamknij się, zamknij się!”, czym zaskoczył nawet samego siebie. Jednak słowa Someone to Watch over Me płynęły dalej, co prawda cicho, lecz niepowstrzymanie. Junior musiał drzeć się głośniej, niż to sobie uświadamiał, gdyż sąsiedzi zaczęli walić w ściany, by go uciszyć. Nadal wątpił w istnienie duchów, wierzył za to niezbicie w Enocha Caina Juniora i nie zamierzał umieszczać na swym ołtarzu kogoś innego niż on sam. Zwinął się w kłębek pod kołdrą, przykrył głowę poduszką, by nie słyszeć nieszczęsnego śpiewu, i zaczął powtarzać monotonnie: „Znajdź ojca, zabij syna, znajdź ojca, zabij syna”, aż wreszcie usnął wyczerpany. Rano, przy śniadaniu, spojrzał na ten napad złości już z dalszej perspektywy i zaczął się zastanawiać, czy nie miał on przypadkiem podłoża psychicznego. Doszedł do wniosku, że nie. — W listopadzie i grudniu studiował teksty specjalistyczne o zjawiskach nadprzyrodzonych, zaliczył kilka kobiet w tempie zdumiewającym nawet dla niego samego, wyszukał trzech Bartholomew i skończył haftować poduszkę. Nie znalazł w swych lekturach niczego, co by wyjaśniało w sposób zadowalający jego kłopoty. Żadna z kobiet nie wypełniła bolesnej luki w jego sercu, a wszyscy Bartholomew okazali się absolutnie niegroźni. Tylko sztuka hafciarska przynosiła zadowolenie, ale choć Junior był dumny ze swego mistrzostwa, wiedział doskonale, że dorosły mężczyzna nie może szukać spełnienia wyłącznie w szyciu. Osiemnastego grudnia, gdy Hello Goodbye Beatlesów poszybowało w górę na listach przebojów, Junior tak bardzo kipiał z niezadowolenia wywołanego fiaskiem poszukiwań miłości i dziecka Seraphim, że ruszył mostem Golden Gate aż do samego miasta Terra Linda, gdzie zabił Bartholomew Prossera.
Prosser – lat pięćdziesiąt sześć, wdowiec, z zawodu księgowy – miał trzydziestoletnią córkę Zeldę, która była adwokatem w San Francisco. Junior pojechał do Terra Linda już wcześniej, by zbadać sprawę; wiedział, że nie ma żadnego związku między Prosserem a nieszczęsnym dzieckiem Seraphim. Spośród trzech ostatnich Bartholomew wybrał Prossera, gdyż jako Enoch miał dużo współczucia dla dziewczyny, którą rodzice obdarzyli przekleństwem imienia Zelda. Księgowy zamieszkiwał biały dom w stylu georgiańskim, przy ulicy porośniętej starymi i potężnymi zimozielonymi drzewami. Junior zaparkował o ósmej wieczorem dwie przecznice dalej i wrócił pod wiadomy adres na piechotę. Miał podniesiony kołnierz, dłonie w rękawiczkach wsadził do kieszeni płaszcza. Przez okolicę przetaczały się gęste, białe, leniwe kłęby mgły przesiąkniętej dymem drzewnym z niezliczonych kominków. Zdawało się, że cały kraj na północ, do granicy kanadyjskiej, ogarnęły płomienie. Z ust Juniora dobywała się para oddechu, jakby w jego wnętrznościach też buzował ogień. Czuł na twarzy cieniutką warstwę wilgoci, zimnej i orzeźwiającej. Wiele domów było przystrojonych gwiazdkowymi lampkami, które znaczyły kolorowym szlaczkiem okapy dachów, ramy okien i poręcze ganków. Ich światło rozpraszała mgła i Junior miał wrażenie, że przemierza senny krajobraz z japońskimi lampionami. Panowała cisza, tylko gdzieś w dali szczekał jakiś samotny pies. Ten głuchy dźwięk, o wiele cichszy od widmowego śpiewu, który prześladował Juniora, poruszał jednak w jego sercu jakąś pierwotną strunę. Junior zadzwonił do drzwi Prossera i czekał. Bartholomew Prosser, jak przystało na księgowego, nie kazał gościowi długo czekać i Junior nie musiał dzwonić po raz drugi. Na ganku zapłonęło światło.
W dali, na granicy mgły i nocy, pies zamilkł raptownie, jakby na coś czekał. Mniej ostrożny od kolegów po fachu, co wiązało się może ze świąteczną atmosferą, Prosser otworzył drzwi bez wahania. – To dla Zeldy – oświadczył Junior, rzucając się naprzód z nożem w ręku. Wybuchła w nim dzika radość, niczym fajerwerki na nocnym niebie, wspomnienie fali podniecenia, jakie odczuwał na wieży obserwacyjnej. Szczęśliwie nie czuł żadnego związku emocjonalnego z Prosserem, jak w przypadku Naomi; dzięki temu jego doznanie było czyste, nieskażone żalem czy empatią. Tak szybko toczył się ten brutalny akt, koniec nastąpił niemal w chwili początku. Ponieważ Junior nie interesował się skutkami, ulotność rozkosznego dreszczu nie była dla niego rozczarowaniem. Przeszłość to przeszłość; gdy przestępował ciało i zamykał za sobą drzwi, skupiał się już na dniu jutrzejszym. Działał odważnie, bezwzględnie, nie sprawdzając nawet uprzednio terenu. Księgowy mieszkał sam, ale mógł go ktoś akurat odwiedzić. Przygotowany na każdą ewentualność, Junior nasłuchiwał długą chwilę, dopóki się nie upewnił, że może już schować nóż. Poszedł prosto do kuchni i nalał sobie szklankę wody z kranu. Połknął dwie tabletki przeciwwymiotne, by zapobiec torsjom. Wcześniej, na wszelki wypadek, zażył środek przeciwbiegunkowy. Nie zauważył u siebie żadnych sensacji żołądkowych. Nieodmiennie ciekaw życia innych ludzi – w tym przypadku byłego życia – Junior penetrował dom, zaglądając do szuflad i szaf. Jak na wdowca, Bartholomew Prosser był schludny i dobrze zorganizowany. W trakcie tych wędrówek okazało się, że dom nie jest specjalnie interesujący. Księgowy nie prowadził sekretnego życia, nie miał perwersyjnych zainteresowań, które chciałby ukryć przed światem.
Najbardziej bezwstydną rzeczą, jaką Junior znalazł, okazała się tak zwana sztuka wisząca na ścianach. Pozbawiony smaku, sentymentalny realizm. Martwe natury owoców i kwiatów. Wyidealizowany portret rodzinny Prossera, jego zmarłej żony i Zeldy. Ani jeden obraz nie wyrażał posępności i przerażenia towarzyszących ludzkiej egzystencji; po prostu zdobnictwo, nie sztuka. W salonie pod choinką leżały starannie zapakowane prezenty. Junior z radością je obejrzał, ale nie znalazł niczego, co chciałby sobie zatrzymać. Wyszedł tylnymi drzwiami, by uniknąć skutków swego dzieła, które płynęły po podłodze w przedpokoju. Otuliła go mgła, zimna i orzeźwiająca. W drodze powrotnej wrzucił nóż do ścieku w Larkspur. Rękawiczki cisnął do śmietnika w Corte Madera. Kiedy dotarł do San Francisco, zatrzymał samochód i oddał płaszcz bezdomnemu, który nie zauważył kilku podejrzanych plam na materiale. Ten żałosny śmieć z radością włożył wspaniałe odzienie – po czym przeklął swego dobroczyńcę, napluł na niego i pogroził mu młotkiem. Junior był realistą i nie oczekiwał wdzięczności. Potem, racząc się w swoim mieszkaniu koniakiem i orzeszkami pistacjowymi, podczas gdy poniedziałek przenikał z wolna we wtorek, Junior doszedł do wniosku, że pomimo wszelkich zabezpieczeń może któregoś dnia pozostawić ślady. Powinien zamienić część swych środków finansowych na jakieś anonimowe bogactwo, którym łatwo będzie dysponować, na przykład złote monety i diamenty. Dobrze byłoby stworzyć sobie dwie lub trzy nowe tożsamości z odpowiednimi dokumentami. W ciągu kilku minionych godzin znów zmienił swe życie, równie dramatycznie jak przed trzema laty na wieży obserwacyjnej. Kiedy zepchnął Naomi, kierowała nim chęć zysku. Victorię i Vanadiuma zabił w samoobronie. Te trzy zabójstwa były konieczne.
Prossera zasztyletował tylko po to, by uwolnić się od frustracji i ożywić nieco nudny rytm życia, które uczyniło nieznośnym pozbawione emocji polowanie na Bartholomew i seks bez miłości. Już w łóżku, przy zgaszonym świetle, Junior podziwiał swego nieustraszonego ducha. Nigdy nie przestał zaskakiwać samego siebie. Nie prześladowało go poczucie winy ani wyrzuty sumienia. Dobro i zło, słuszność i niesłuszność nie miały dla niego głębszego sensu. Działanie było skuteczne albo nieskuteczne, mądre albo głupie, jednak zawsze obojętne z etycznego punktu widzenia. Nie zastanawiał się też nad swoją normalnością, co mógłby czynić człowiek, który nie poświęca dość czasu samodoskonaleniu. Żaden szaleniec nie próbuje wzbogacać swego słownictwa ani pogłębiać znajomości sztuki. Zastanawiał się jednak, dlaczego wybrał tę właśnie noc, by udowodnić, że jest jeszcze bardziej nieustraszonym człowiekiem czynu, dlaczego nie dokonał tego miesiąc wcześniej albo miesiąc później. Instynkt mu podpowiedział, że odczuwał potrzebę sprawdzenia samego siebie, że zbliżał się wielkimi krokami jakiś kryzys i żeby się odpowiednio doń przygotować, musi być przekonany o słuszności swych działań, gdy nadejdzie chwila próby. Zapadając w sen, doszedł do wniosku, że zgładzenie Prossera było testem jego sprawności. Dalsze przygotowania – nabycie złotych monet i diamentów, stworzenie fałszywych tożsamości – musiały być jednak odłożone na później z powodu pokrzywki. Godzinę przed świtem Juniora obudziło dokuczliwie swędzenie, które nie ograniczało się tylko do fantomowego palca. Na całym ciele czuł kłucie, mrowienie, pieczenie jak w gorączce – a przede wszystkim swędzenie. Roztrzęsiony, drapiąc się wściekle, ruszył niepewnie do łazienki. W lustrze ujrzał twarz, którą z trudem rozpoznał: nabrzmiałą, grudkowatą, w cętkach.
Przez dwie doby z rzędu pompował w siebie tony leków antyhistaminowych, zanurzał się w wannie wypełnionej po brzegi zimną wodą i nacierał się balsamami. Przybity nieszczęściem, pełen litości do samego siebie, aż bał się pomyśleć o pistolecie, który ukradł Friedzie Bliss. W czwartek przypadłość ustąpiła. Ponieważ miał dość samozaparcia, by nie drapać się po twarzy czy dłoniach, mógł wyjść na miasto; gdyby jednak przechodnie mogli zobaczyć świeże strupy i zaczerwienione szramy pokrywające niczym tatuaż jego ciało i kończyny, uciekliby czym prędzej z niezachwianym przekonaniem, że na świecie zapanowała zaraza albo coś jeszcze gorszego. W ciągu następnych dziesięciu dni wycofał pieniądze z kilku kont. Zamienił też na żywą gotówkę niektóre papiery wartościowe. Następnie poszukał dostarczyciela wysokiej klasy sfałszowanych dokumentów. Okazało się to wcale nietrudne. Wśród kobiet, z którymi sypiał, było zadziwiająco dużo zwolenniczek umiarkowanego ćpania, w ciągu minionych dwóch lat poznał też kilku dilerów, którzy dostarczali im towar. Od najmniej sympatycznego nabył kokainę i LSD za pięć tysięcy dolarów, by ugruntować w ten sposób swą wiarygodność, potem spytał o lewe dokumenty. Za niewielką opłatą został skontaktowany z fałszerzem zwanym Paskudą. Z zezowatymi ślepiami, grubymi wargami jak z gumy i wystającym jabłkiem Adama był najdoskonalszą paskudą pod słońcem. Ponieważ narkotyki przekreślają wszelkie wysiłki związane z samodoskonaleniem, Junior nie miał żadnego pożytku z kokainy i kwasu. Bał się je sprzedać, by odzyskać pieniądze; nawet za pięć tysięcy dolarów nie było warto ryzykować aresztowania. Rozdał farmaceutyki chłopcom na boisku szkolnym i życzył im wesołych świąt. — Dwudziesty czwarty grudnia zaczął się od deszczu, ale wkrótce
burza przesunęła się bardziej na południe. Miasto rozświetlił blask słońca, a ulice wypełnił przedświąteczny tłum. Junior włączył się do tej ciżby, choć nie miał listy prezentów ani sentymentu do Gwiazdki. Musiał po prostu wyjść z mieszkania, gdyż był przekonany, że widmowa śpiewaczka zacznie mu niebawem umilać czas swą serenadą. Nie zaśpiewała od wczesnych godzin osiemnastego października, nie wydarzyło się też od tamtej pory nic niezwykłego. Oczekiwanie między kolejnymi występami piosenkarki bardziej mu szargało nerwy niż same występy. Na coś się zanosiło w tym szczególnym, długim, już niemal powszednim kieracie, w jakim żył od ponad dwóch lat, od czasu, gdy znalazł w cheeseburgerze monetę. Zewsząd go otaczali rozradowani ludzie, a on wlókł się po ulicy w podłym nastroju, zapominając o jasnej stronie każdego doświadczenia. Ponieważ był człowiekiem sztuki, posępna wędrówka zawiodła go oczywiście do kilku galerii. Na wystawie czwartej z kolei, której nie zaliczał do swych ulubionych, ujrzał zdjęcie Seraphim White, dwadzieścia pięć centymetrów na szesnaście. Dziewczyna uśmiechała się, wciąż zachwycająco piękna, ale nie miała już piętnastu lat tak jak wtedy, gdy widział ją po raz ostatni. Od czasu przedwczesnej śmierci w połogu, niemal przed trzema laty, wydoroślała i jeszcze bardziej rozkwitła. Gdyby nie był człowiekiem rozsądku, wyćwiczonym za sprawą książek Zedda w logice i racjonalnym myśleniu, mógłby się załamać, tu, na ulicy, przed fotografią Seraphim White, zacząłby się trząść, łkać i bełkotać, co skończyłoby się zapewne pobytem w szpitalu psychiatrycznym. Ale choć kolana miał jak z waty, nogi nie ugięły się pod nim. Nie mógł przez minutę złapać tchu, przed oczami migotały mu czarne plamy, a odgłosy z ulicy zaczęły nagle przypominać krzyki torturowanych straszliwie ludzi. Zachował jednak trzeźwość umysłu na tyle, by stwierdzić w końcu, że pod zdjęciem, które stanowiło centralną część plakatu, widnieje napi-
sane dużymi literami imię Celestina. Nie Seraphim. Plakat zapowiadał wystawę dzieł młodej artystki, zatytułowaną Ten szczególny dzień. Miała trwać od dwunastego do dwudziestego siódmego stycznia. Junior wszedł ostrożnie do galerii, by zapytać o szczegóły. Spodziewał się, że personel okaże zdziwienie na wzmiankę o artystce, a plakat zniknie z witryny tak jak kiedyś świecznik. Otrzymał jednak program wystawy, małą kolorową broszurę z reprodukcjami niektórych prac Celestiny White. Była w niej też fotografia uśmiechniętej kobiety, ta sama, którą zobaczył w witrynie. Z notki biograficznej wyczytał, że Celestina White to absolwentka Academy of Art College w San Francisco. Urodziła się i wychowała w Spruce Hills, stan Oregon, w rodzinie pastora.
58 Agnes zawsze lubiła świąteczną wieczerzę z Edomem i Jacobem, ponieważ nawet oni w tę jedną jedyną noc wyzbywali się swego pesymizmu. Czy to Boże Narodzenie tak zmieniało ich serca, czy też sami pragnęli sprawić większą niż zwykle przyjemność siostrze – nie wiedziała. Nawet jeśli łagodny Edom mówił o zabójczych tornadach, a drogi Jacob przypominał o straszliwych eksplozjach, to żaden z nich nie skupiał się jak zawsze na ofiarach, tylko na przykładach niebywałej odwagi podczas tych katastrof, wspominając akcje ratunkowe i cudowne ocalenia. Gdy na świecie pojawił się Barty, wieczerze wigilijne zyskały jeszcze bardziej na uroku, zwłaszcza kiedy miał trzy latka, a wydawało się, że ma co najmniej dwadzieścia. Mówił o odwiedzinach u przyjaciół razem z matką i Edomem tego samego dnia, o ojcu Brownie, jakby ten duchowny i detektyw był postacią rzeczywistą, o skaczących przez kałuże ropuchach, które widział na podwórzu po powrocie z cmentarza. Jego szczebiot był uroczy, miał w sobie mnóstwo dziecięcego wdzięku, ale i sporo trafnych obserwacji. Nie sposób było się przy Bartym nudzić. Przez całą wieczerzę nie wspomniał nawet słowem o swoim spacerze w strugach deszczu. Agnes nie prosiła go, by zachował ten niezwykły wyczyn w tajemnicy przed wujami. Prawdę mówiąc, wróciła do domu w tak dziwnym stanie umysłu, że gdy szykowała razem z Jacobem kolację i nakrywała z pomocą Edoma do stołu, nie miała odwagi powiedzieć im, co się wydarzyło podczas ucieczki z cmentarza przed deszczem. Pełna cichej euforii, ale i panicznego lęku, nie wierzyła, że zdoła opisać w pełni to, co się wydarzyło. Potrzebowała więcej czasu. Tego wieczoru wysłuchała modlitwy chłopca i otuliła go do snu, a potem usiadła na brzegu łóżka. – Tak się zastanawiałam, kochanie… czy możesz mi powie-
dzieć, co się stało, skoro już sobie to wszystko przemyślałeś? Pokręcił główką na poduszce. – Nie. To trzeba czuć. – Nie rozumieć, ale czuć? – Tak. – Będziemy musieli chyba o tym niedługo porozmawiać. Jak tylko znajdziemy dość czasu, żeby wszystko przemyśleć. – Chyba tak. Światło lampki, złagodzone przez mleczny klosz, malowało jego małą twarzyczkę na złoto, oczy jednak pozostały szafirowoszmaragdowe. – Nie mówiłeś nic wujowi Edomowi ani Jacobowi? – upewniła się. – Lepiej nie. – Dlaczego tak uważasz? – Ty się bałaś, no nie? – Tak, bałam się. Nie wspomniała, że ani jego zapewnienia, ani drugi spacer w deszczu nie rozproszyły jej lęków. – A ty nigdy niczego się nie boisz – zauważył Barty. – Chcesz powiedzieć, że… Edom i Jacob już i tak są śmiertelnie przerażeni? Chłopiec przytaknął. – Jakbyś im powiedziała, to musieliby potem prać sobie spodnie. – Gdzie to usłyszałeś? – spytała, z trudem kryjąc rozbawienie. Barty uśmiechnął się szelmowsko. – W jednym domu, byliśmy tam dzisiaj. Starsze dzieci oglądały film, w którym straszyło, i powiedziały, że będą potem prać
spodnie. – Starsze dzieciaki nie zawsze są mądre tylko dlatego, że są starsze. – Tak, wiem. Zawahała się. – Edom i Jacob mieli ciężkie życie, Barty. – Byli górnikami? – Co? – W telewizji powiedzieli, że górnicy mają ciężkie życie. – Nie tylko górnicy. Jesteś duży i wiele rozumiesz, ale nie mogę ci jeszcze wszystkiego wyjaśnić. Zrobię to kiedyś. – Okay. – Pamiętasz, rozmawialiśmy już o tych rzeczach, o których w kółko opowiadają. – Huragan. Galveston w Teksasie, tysiąc dziewięćsetny rok. Zginęło sześć tysięcy ludzi. – Tak, właśnie to – przyznała Agnes, zaskoczona jego doskonałą pamięcią. – Widzisz, kochanie, kiedy wuj Edom i wuj Jacob opowiadają o wielkich sztormach, które porywają ludzi, albo o straszliwych wybuchach… musisz pamiętać, że życie to także coś innego. – Takie rzeczy się zdarzają – zauważył chłopiec. – Tak, tak, prawda. Agnes zastanawiała się ostatnio, jak powiedzieć chłopcu, że jego wujowie stracili nadzieję, przekazać mu, co to znaczy żyć bez nadziei – ale tak, by nie włożyć na jego barki zbyt wielkiego ciężaru – i ujawnić krzywdę, jaką jego przerażający dziadek, ojciec Agnes, wyrządził jej i swoim synom. Nie mogła jednak tego zrobić. To, że Barty był nad wiek rozwinięty, nie ułatwiało zadania. By zrozumieć, o co jej chodzi, potrzebował doświadczenia i dojrzałości emocjonalnej, nie tylko inteligencji.
Znów niepewna, powiedziała po prostu: – Kiedy Edom i Jacob będą mówić o tych rzeczach, pamiętaj jedno – że w życiu najważniejsze jest właśnie życie, a także szczęście. Że umieranie to nie wszystko. – Chciałbym, żeby oni o tym wiedzieli – wyznał Barty. Agnes miała ochotę uściskać go za te słowa. – I ja też, kochanie. O Boże, jak bardzo. – Ucałowała go w czoło. – Posłuchaj, dzieciaku, choć opowiadają te swoje historie i zachowują się śmiesznie, to mimo wszystko dobrzy ludzie. – Jasne, wiem. – I bardzo cię kochają. – Ja ich też kocham, mamo. Brudne płachty chmur osuszyły się już do cna. Drzewa, których konary zwieszały się nad domem, przestały w końcu strząsać krople wody na drewniany dach. Noc była tak nieruchoma, że Agnes słyszała ciche uderzenia fal morskich o brzeg, ponad kilometr dalej. – Śpiący? – spytała. – Trochę. – Święty Mikołaj nie przyjdzie, jeśli nie zaśniesz. – Nie jestem pewien, czy on istnieje naprawdę. – Dlaczego tak uważasz? – Czytałem o tym. Poczuła ukłucie żalu, że przedwczesna dojrzałość pozbawia go tej cudownej fantazji. Tak jak uczynił z nią jej własny ojciec. – Jest prawdziwy – zauważyła stanowczo. – Tak uważasz? – Nie chodzi o to, że uważam. I nie chodzi o to, że wiem. Ja to czuję, tak jak ty czujesz, że różne rzeczy różnie się dzieją. Mogę się założyć, że też to czujesz.
Choć oczy Barty’ego świeciły zwykle jasnym blaskiem, teraz płonęły w nich magiczne promienie. – Może czuję. – Jeśli nie, to znaczy, że twój gruczoł czuciowy nie funkcjonuje prawidłowo. Chcesz, żebym ci poczytała przed snem? – Nie, nie trzeba. Zamknę oczy i opowiem sobie jakąś historię. Pocałowała go w policzek, on zaś wyciągnął spod kołdry ramiona, by ją objąć. Takie małe ręce, a taki mocny uścisk. Otuliła go jeszcze raz. – Wiesz, Barty, nikt chyba nie powinien widzieć, jak chodzisz po deszczu i nie mokniesz. Nawet Edom i Jacob. I nikt inny. I wszystkie te niezwykłe rzeczy, jakie będziesz umiał jeszcze zrobić… powinniśmy zachować w tajemnicy, ja i ty. – Dlaczego? Ze zmarszczonym czołem i zmrużonymi oczami, niby gotowa go skarcić, przysuwała powoli twarz do jego buzi, aż zetknęli się nosami, i wyszeptała: – Bo jest zabawniej, kiedy to sekret. Wyraźnie zadowolony z tej konspiracji, odparł również szeptem: – Nasze tajne stowarzyszenie. – A co ty wiesz o tajnych stowarzyszeniach? – Tyle co z książek i telewizji. – To znaczy? Zrobił wielkie oczy, a w głosie pojawiła się nuta udawanego strachu: – Są zawsze… złe. Spytała jeszcze cichszym, ale bardziej przejmującym szeptem: – My też mamy być źli? – Może.
– Co dzieje się z ludźmi w tych złych tajnych stowarzyszeniach? – Idą do więzienia – wyszeptał uroczyście. – W takim razie nie będziemy źli. – Okay. – Nasze stowarzyszenie będzie dobre. – Trzeba wymyślić specjalny uścisk dłoni. – Nie. Każde tajne stowarzyszenie ma swój specjalny uścisk dłoni. My będziemy mieli coś innego. Ich twarze wciąż były blisko siebie i Agnes potarła nosem o jego nosek. Stłumił chichot. – I sekretne słowo. – Eskimos. – I nazwę. – Stowarzyszenie Bieguna Północnego Dobrych Awanturników. – Kapitalna nazwa! Agnes jeszcze raz potarła go nosem, pocałowała i wstała z łóżka. Barty spojrzał na nią z dołu i oświadczył: – Masz aureolę, mamo. – Jesteś słodki, dzieciaku. – Naprawdę. Zgasiła lampkę. – Śpij dobrze, aniołku. Miękkie światło na korytarzu nie sięgało poza próg pokoju. – O, spójrz, lampki choinkowe – odezwał się Barty z przytulnego mroku łóżeczka. Pewna, że chłopiec zamknął już oczy i mówi do siebie, gdzieś na granicy snu, Agnes wycofała się z pokoju, przymykając drzwi.
– Dobranoc, mamo. – Dobranoc – wyszeptała. Zgasiła światło na korytarzu i stanęła przy uchylonych drzwiach, nasłuchując, czekając. Dom wypełnił się taką ciszą, że do Agnes nie docierały nawet szepty krzywd z przeszłości. Choć nigdy nie widziała śniegu, tylko na zdjęciach i na filmie, ta głęboka cisza zdawała się opowiadać o spadających białych płatkach, o czapach puchu i Agnes nie byłaby zaskoczona, gdyby wychodząc na dwór, ujrzała wspaniały zimowy krajobraz, lodowaty i krystaliczny, tutaj, w krainie wiecznie zielonych wzgórz i kalifornijskich wybrzeży Pacyfiku. Jej niezwykły syn, który chodził tam, gdzie nie było deszczu, umiał sprawić, że wszystko wydawało się możliwe. Z ciemności swego pokoju Barty wypowiedział teraz wyczekiwane przez Agnes słowa, szeptem ledwie słyszalnym, ale wibrującym w niezmąconej ciszy domu: – Dobranoc, tato. Słyszała już to wcześniej i była poruszona. Ale tej wigilijnej nocy słowa jej syna napełniły ją poczuciem cudowności i niepewności, gdyż przypomniała sobie rozmowę przy grobie Joeya: „Szkoda, że tata cię nie znał”. „Gdzieś mnie zna. Tata tu umarł, ale nie umarł w każdym miejscu, gdzie jestem. Tu jest mi samotnie, ale nie jest mi samotnie wszędzie”. Cicho, niechętnie, Agnes przymknęła drzwi sypialni i zeszła do kuchni. Potem usiadła w samotności, popijając kawę i rozmyślając nad tajemnicami. — Z wszystkich prezentów, jakie Barty rozpakował w świąteczny poranek, najbardziej podobało mu się wydanie Gwiezdnego zwie-
rzaka Roberta Heinleina w twardej oprawie. Przejęty obietnicą spotkania z zabawnymi istotami, podróży kosmicznej i niezliczonych przygód, korzystał z każdej okazji tego dnia, by przeczytać choć kilka stron. Tak otwarty na świat jak zamknięci byli jego bliźniaczy wujowie, Barty nie wykręcał się od świątecznych obowiązków. Agnes nie musiała mu przypominać, że rodzina i goście są ważniejsi od najbardziej nawet fascynujących bohaterów książek. Tak bardzo się cieszyła, że bliskość innych ludzi sprawia chłopcu dużo radości. Od późnego ranka aż do kolacji odwiedziło ich mnóstwo gości, którzy wznosili toast za udane święta i pokój na ziemi, a także za zdrowie i szczęście, którzy wspominali minione Gwiazdki, mówili z przejęciem o pierwszym przeszczepie serca przeprowadzonym w tym samym miesiącu w Republice Południowej Afryki i modlili się, by żołnierze w Wietnamie mogli jak najszybciej powrócić do domów i aby miasteczko Bright Beach nie straciło swych drogich synów w tej dalekiej dżungli. Strumień przyjaciół i sąsiadów, płynący przez te wszystkie lata, zmył niemal wszystkie brudne plamy, jakie na ścianach tego domu pozostawił po sobie mroczny gniew ojca Agnes. Tak bardzo chciała, by Edom i Jacob pojęli w końcu, że nienawiść i złość to tylko linie na piasku, a miłość to morze, które niezmordowanie wygładza brzeg. Maria Elena Gonzalez – już nie krawcowa w pralni chemicznej, lecz właścicielka Elena’s Fashions, małego sklepu z ubraniami, niedaleko głównego placu miasteczka – towarzyszyła w ten w świąteczny wieczór rodzinie Agnes. Przyprowadziła ze sobą córki, siedmioletnią Bonitę i sześcioletnią Francescę, które przyniosły lalki Barbie. Wkrótce dziewczynki razem z Bartym stworzyły świat fantazji, tak inny od tego, w którym młodziutki bohater Heinleina miał nadzwyczajnego psa o ośmiu nogach, temperamencie małego kociaka i apetycie na wszystko, począwszy od niedźwiedzi grizzli, a skończywszy na samochodach.
Później, kiedy cała siódemka zebrała się przy stole, dorośli wznieśli kieliszki z winem, dzieci szklanki z pepsi, Maria zaś wygłosiła toast: – Za Bartholomew, lustrzane odbicie ojca, najmilszego człowieka, jakiego znałam. Za Bonitę i Francescę, które rozjaśniają swym blaskiem moje dni. Za Edoma i Jacoba, od których… od których nauczyłam się, że życie jest kruche i każda chwila jest niezwykle cenna. I za Agnes, moją najdroższą przyjaciółkę, która dała mi… och, tak wiele, między innymi słowa, które właśnie wypowiadam. Niech Bóg nas błogosławi, wszystkich i każdego z osobna. – Niech Bóg nas błogosławi, wszystkich i każdego z osobna – powtórzyła Agnes wraz ze swą wielką rodziną, po czym łyknęła wina i przeprosiła obecnych, tłumacząc, że trzeba czegoś dopilnować w kuchni. W rzeczywistości musiała wytrzeć gorące łzy wilgotną ściereczką, by jej nie zdradziły podpuchnięte oczy. Zdarzało się coraz częściej, że musiała wyjaśniać synowi pewne sprawy, choć wydawało się, że jest na to za wcześnie. Zastanawiała się też, jak mu przekazać, że życie może być takie słodkie, takie pełne, że czasem szczęście jest równie intensywne jak żal i może przyprawić niemal o ból serca. Kiedy już jej oczy obeschły, wróciła do jadalni i choć wszyscy jedli, wzniosła jeszcze jeden toast: – Za Marię, która jest dla mnie kimś więcej niż przyjaciółką. Jest moją siostrą. Nie wolno ci mówić o tym, co mi zawdzięczasz, dopóki twoje córki nie dowiedzą się, co ja zawdzięczam tobie. Nauczyłaś mnie, że świat jest tak prosty jak szycie, że największe problemy można załatać i naprawić. – Uniosła kieliszek. – Pierwsza kura co przyjść z pierwsze jajko już w środku. Boże, pobłogosław. – Boże, pobłogosław – powtórzyli wszyscy. Maria łyknęła wina i pobiegła do kuchni, żeby sprawdzić ciasto morelowe, jak twierdziła, a w rzeczywistości obetrzeć oczy wil-
gotną ściereczką. Dzieci dopytywały się, co to za historia z tą kurą. Wywołało to lawinę dowcipów z serii „Dlaczego kurczak przeszedł przez drogę? By dostać się na drugą stronę”, których Edom i Jacob nauczyli się na pamięć w dzieciństwie, co było w ich przypadku aktem buntu przeciwko ojcu pozbawionemu poczucia humoru. Później, kiedy Bonita i Francesca podawały z dumą matczyny placek w kształcie choinki, Barty nachylił się do Agnes i wskazując stół, powiedział: – Popatrz, tęcza! Spojrzała we wskazanym kierunku, ale niczego nie dostrzegła. – Między świecami – wyjaśnił. Jedli przy zapalonych świecach. Na niskim kredensie, po drugiej stronie pokoju, stały w szklanych osłonach pękate ogarki wydzielające zapach wanilii, ale Barty’emu chodziło o pięć przysadzistych czerwonych świeczek, rozstawionych na stole pośród gałązek jodłowych i białych goździków. – Między płomieniami, widzisz? Tęcza. Agnes nie mogła niczego dojrzeć i pomyślała, że chodzi mu o kryształowe kieliszki i szklanki, w których powierzchni, jak w lustrze, odbijały się migotliwe płomienie. Wielokrotnie załamana płaszczyzna szkła, niczym pryzmat, rozszczepiała światło i tworzyła wielobarwne spektrum – czerwone, pomarańczowe, żółte, zielone, błękitne i fioletowe. Gdy podano ostatnie ciasto i córeczki Marii znów usiadły przy stole, Barty zamrugał. – Już zniknęły – oświadczył, choć barwne iskierki wciąż migotały w kryształowym szkle. Rzucił się na ciasto z takim entuzjazmem, że jego matka przestała w końcu rozmyślać o tęczach. — Kiedy Maria i dziewczynki poszły do domu, a Agnes i bracia
zabrali się wspólnymi siłami za porządki, Barty pocałował ich na dobranoc i poszedł z książką w ręku do swojego pokoju. Matka wiedziała, że już od dwóch godzin powinien być w łóżku. W ostatnich miesiącach dogonił pod tym względem starsze dzieci. Zdawało się czasem, że żyje nocnym rytmem sowy albo nietoperza; przez cały dzień był śpiący, o zmroku ożywiał się nagle i chciał czytać do późnych godzin nocnych. Agnes nie próbowała szukać wyjaśnienia w podręcznikach na temat wychowania dzieci. Niezwykły charakter i uzdolnienia Barty’ego nastręczały nietypowe problemy. I teraz, gdy spytał, czy może jeszcze poczytać o Johnie Thomasie Stuarcie i Lummoxie, jego zwierzaku z innego świata, pozwoliła. Za kwadrans dwunasta, idąc do sypialni, Agnes zajrzała do pokoju synka. Leżał wsparty na poduszkach. Książka, choć nieduża, była dla niego trochę za ciężka; nie mogąc utrzymać jej w małych dłoniach, podpierał ją lewym ramieniem. – Podoba ci się? – spytała. Zerknął na nią. – Fantastyczne! – odparł i wrócił do lektury. Agnes zbudziła się o wpół do drugiej, czując w piersi dziwny niepokój. Fragmentaryczny blask księżyca w oknie. Wielki dąb na podwórzu, śpiący w bezwietrznym łożu nocy. Cichy dom. Żadnych intruzów ani stąpających bezgłośnie duchów. Wciąż zaniepokojona, zeszła na dół do sypialni syna. Zasnął na siedząco, podczas czytania. Wyjęła mu ostrożnie książkę z rąk, założyła skrzydełkiem obwoluty miejsce, w którym przerwał lekturę, i położyła ją na nocnym stoliku. Gdy wysunęła Barty’emu spod pleców dodatkową poduszkę i ułożyła go w pościeli, ocknął się na chwilę, mrucząc, że policja
chce zabić biednego Lummoxa, który nie zamierzał narobić szkód, ale przestraszył się huku broni palnej, a kiedy się waży sześć ton i ma osiem nóg, nie można obrócić się w wąskim przejściu, nie przewracając czegoś przy okazji. – W porządku – wyszeptała. – Lummoxowi nic nie będzie. Znowu zamknął oczy i zdawało się, że zasnął, ale gdy zapaliła lampkę nocną, mruknął zaspanym głosem: – Znowu masz aureolę. — Rano Agnes wzięła prysznic, ubrała się i zeszła na dół, gdzie zastała Barty’ego. Siedział przy kuchennym stole i zajadał płatki śniadaniowe, całkowicie pochłonięty książką. Skończył śniadanie i wrócił do pokoju, nie przerywając czytania. Przed obiadem doszedł do ostatniej strony i był tak przepełniony tą opowieścią, że nie miał ochoty jeść. Matka starała się wmusić coś w niego, a on raczył ją opisem przygód Johna Thomasa Stuarta i Lummoxa, jakby każde słowo napisane przez Heinleina było prawdą, nie fikcją. Potem usiadł z podwiniętymi kolanami na fotelu w salonie i zaczął książkę od nowa. Po raz pierwszy przeczytał jakąś książkę dwukrotnie – a skończył o północy. Następnego dnia, dwudziestego siódmego grudnia, w środę, matka zawiozła go do biblioteki, gdzie wypożyczył dwie książki Heinleina – Czerwoną planetę i The Rolling Stones. Wracał do domu w stanie absolutnej euforii. Wcześniejszy romans z powieścią kryminalną okazał się jedynie lekkim zauroczeniem, teraz natomiast widać było objawy gorączkowej i nieśmiertelnej miłości. Agnes odkryła radość, jaką sprawia widok dziecka oddanego bez reszty nowej pasji. Nie dało się tego porównać z niczym. Barty jej uświadomił, jak mogło wyglądać jej dzieciństwo, gdyby ojciec był inny. Czasem, słuchając entuzjastycznych relacji chłopca o tajemnicach Marsa, odkrywała w sobie wciąż żywe dziecko, nie-
tknięte przez ojcowskie okrucieństwo czy upływ czasu. W czwartek, tuż przed trzecią po południu, Barty wpadł do kuchni w stanie niekłamanego podniecenia. Agnes piekła właśnie placki z rodzynkami. Trzymając w dłoni otwartą książkę, narzekał głośno, że biblioteczny egzemplarz Czerwonej planety jest wadliwy. – Są krzywe miejsca w druku, takie literki śmieszki, nie da się czytać słów. Kupimy nową książkę? Możemy pójść zaraz? Agnes otarła dłonie z mąki, wzięła od niego książkę i przejrzała, niczego dziwnego jednak nie znalazła. Przewróciła parę stron, do tyłu i do przodu, ale linijki tekstu były wszędzie wyraźne. – Pokaż mi, w którym to jest miejscu, kochanie. Chłopiec nie odpowiedział. Agnes oderwała wzrok od książki i zauważyła, że syn patrzy na nią dziwnie. Zmrużył oczy, jakby zaskoczony, i powiedział: – Krzywe śmieszki zeskoczyły z kartki na twoją buzię. Tamten nieokreślony lęk, który zbudził ją we wtorek po północy, przypominał o sobie. Znów powrócił, ściskając ją za gardło. Poznała wreszcie jego źródło. Barty odwrócił się od niej, powiódł wzrokiem po kuchni i zauważył: – Och, to ja jestem krzywy. Majaczyły jej w pamięci aureole i tęcze, złowrogie jak nigdy. Przyklękła na jedno kolano i przytrzymała synka delikatnie za ramiona. – Niech spojrzę. Patrzył na nią spod zmrużonych powiek. – Ślepka szeroko otwarte, dzieciaku. Zrobił, jak kazała. Szafiry i szmaragdy, migoczące klejnoty w najczystszej bieli, pośrodku źrenice ciemne niczym mahoń. Oczy jak piękne sekrety,
ale nie dostrzegła w nich niczego niezwykłego. Mogła sobie wmawiać, że to z powodu intensywnej lektury w ciągu kilku minionych dni. Zapuścić mu krople i powiedzieć, żeby odłożył na jakiś czas książki, posłać go na podwórze. Pocieszać się, że nie jest histeryczką, dla której katar to zapalenie płuc, a ból głowy to guz mózgu. Nie zrobiła tego, tylko starając się ukryć przed chłopcem niepokój, kazała mu wziąć z szafy kurtkę, a potem sama się ubrała i zostawiając niedokończone ciasto, zawiozła go do lekarza. Dlatego że dzięki niemu oddychała. Dlatego że był motorem jej serca, nadzieją i radością, wiecznym ogniwem, które łączyło ją ze zmarłym mężem. — Doktor Joshua Nunn nie miał jeszcze pięćdziesiątki, ale już przed dziesięciu laty, kiedy Agnes poszła do niego po śmierci ojca, okazał się ujmującym człowiekiem, który przypominał troskliwego dziadka. Był siwy jeszcze przed trzydziestką. Każdą wolną chwilę spędzał przy swojej siedmiometrowej łodzi wędkarskiej nazwanej Hipokrates, którą skrobał, malował, polerował i naprawiał własnoręcznie. Kiedy tego nie robił, pływał u wybrzeży Bright Bay, jakby jego los miał zależeć od obfitości połowów; w rezultacie spędzał tyle czasu na słonym wietrze i słońcu, że jego wiecznie opalona twarz była wysuszona w kącikach oczu i pomarszczona jak u wiekowego dziadka. Joshua z taką samą troskliwością, jaką otaczał łódź, pielęgnował brzuszek i drugi podbródek. Okulary w drucianej oprawie, muszka, szelki i skórzane łaty na łokciach marynarki nasuwały przypuszczenie, że nie chce swoim wyglądem onieśmielać pacjentów. Jak zawsze miał doskonały kontakt z Bartym i pokazując mu tablicę okulistyczną, rozśmieszał go i bawił. Potem przyciemnił światło w gabinecie, by zbadać oczy chłopca oftalmometrem i oftalmoskopem. Agnes miała wrażenie, że Joshua poświęca na badanie niepoko-
jąco dużo czasu. Była tak przygnębiona, że typowa dla lekarza sumienność wydawała jej się złowieszcza. Joshua skończył badanie, przeprosił Agnes i poszedł do swojego biura. Nie było go kilka minut, a po powrocie odesłał Barty’ego do poczekalni, gdzie recepcjonistka trzymała na biurku słoik z cytrynowymi i pomarańczowymi cukierkami. – Niektóre noszą twoje imię, Bartholomew – wyjaśnił. Zaburzenia wzroku, które sprawiły, że chłopiec widział krzywo linijki tekstu, przestały mu nagle dokuczać. Ruszył do poczekalni pewnie i szybko. Kiedy zostali sami, lekarz powiedział: – Musisz zawieźć chłopca do specjalisty w Newport Beach. Nazywa się Franklin Chan, to znakomity oftalmolog i chirurg. Nie mamy w mieście równie dobrego lekarza tej specjalności. Dłonie trzymała cały czas na kolanach. Zaciskała je tak długo i mocno, że zaczęły ją boleć ramiona. – Co się dzieje? – Nie jestem okulistą, Agnes. – Ale coś pan podejrzewa. – Nie chcę cię niepotrzebnie martwić, jeśli… – Błagam. Niech pan niczego nie ukrywa. Skinął głową. – Usiądź tutaj – poprosił, poklepując wysoką leżankę do badań. Usiadła na brzegu, gdzie jeszcze przed chwilą siedział Barty. Miała oczy na tej samej wysokości co stojący przed nią lekarz. Nim zdążyła ponownie spleść dłonie, Joshua wyciągnął opalone na ciemno ręce, a ona ujęła je mocno. – W prawej źrenicy widzę obszar bieli… powiększa się, jak podejrzewam – wyjaśnił. – Kiedy Barty zamyka prawe oko, zakłócenia wzroku nie ustępują, choć mają inny charakter. Wskazywałoby
to na problemy z lewym okiem, choć niczego w nim nie widzę. Doktor Chan ma jutro komplet pacjentów, ale zgodził się przyjąć cię wcześniej, z samego rana. Nie ma na co czekać. Newport Beach leżało prawie godzinę drogi od Bright Beach. – I przygotuj się na to, że spędzisz tam cały dzień – uprzedził Joshua. – Jestem pewien, że doktor Chan zechce skonsultować cię z onkologiem. – Rak – wyszeptała, lecz niemal natychmiast poczuła zabobonny lęk. Nie powinna wymawiać tego słowa. Jakby choroba zyskała przez to moc zabijania i potwierdzała swe istnienie. – Niczego jeszcze nie wiemy – uspokoił ją Joshua. Ona jednak wiedziała. — Barty, beztroski jak zawsze, nie przejmował się zbytnio problemami ze wzrokiem. Oczekiwał, że przeminą jak katar czy przeziębienie. Interesowała go tylko Czerwona planeta. Zabrał ze sobą książkę do Newport Beach, a w drodze do domu otwierał ją co chwila i wpatrując się zmrużonymi oczami w linijki tekstu, próbował przebrnąć przez „skrzywione” miejsca. – Jim, Frank i Willis mają kłopoty – oświadczył. Agnes dała mu na kolację to, co lubił najbardziej: hot dogi z serem, chrupki ziemniaczane. Napój korzenny zamiast mleka. Nie zamierzała mu nic mówić, choć sama żądała od lekarza szczerości. Była roztrzęsiona. Nawet nie mogła z nim rozmawiać. Zdawała sobie sprawę, że ma nienaturalny głos i chłopiec prędzej czy później zacznie coś podejrzewać. Bała się, że jej lęk udzieli się Barty’emu, a wówczas będzie mu o wiele trudniej pokonać tę znienawidzoną rzecz, która zagnieździła się w jego prawym oku. Pomógł jej Robert Heinlein. Czytała chłopcu przy kolacji
Czerwoną planetę, zaczynając od miejsca, w którym przerwał. Ponieważ przez cały czas dzielił się z nią wrażeniami z lektury, orientowała się mniej więcej w treści i niebawem tak się wciągnęła w tę historię, że łatwiej było jej ukryć lęk. Pokój chłopca. Siedzieli obok siebie na łóżku, między nimi talerz z czekoladowymi ciasteczkami. Tego wieczoru opuścili Ziemię wraz z jej kłopotami i wkroczyli w świat przygód, gdzie przyjaźń, lojalność, odwaga i honor mogły pokonać każde zło. Kiedy Agnes doszła do ostatniej strony, Barty pogrążył się w rozważaniach nad przyszłością bohaterów, z którymi zdążył już się zaprzyjaźnić. Mówił bez przerwy – gdy wkładał piżamę, siusiał, czyścił zęby. Agnes zastanawiała się, czy w ogóle zaśnie tej nocy. Ale oczywiście zasnął. Spał, nim się obejrzała. Musiała go teraz opuścić, zostawić sam na sam z tym przekleństwem, które rosło mu w oku. Nic nigdy nie wydawało jej się tak trudne. Chciała przysunąć fotel do jego łóżka i czuwać całą noc. Gdyby jednak się zbudził i zobaczył ją obok, pojąłby od razu powagę sytuacji. Dlatego Agnes poszła do swojej sypialni i tam, jak podczas innych nocy, zaczęła szukać pociechy w opoce, która była również jej lampą przewodnią, w płomieniu lampy, która była też jej twierdzą, w twierdzy, która była też jej pasterzem. Prosiła o miłosierdzie, a jeśli nie miało być jej dane, prosiła o mądrość, by móc zrozumieć sens cierpienia ukochanego syna.
59 W Wigilię, wczesnym wieczorem, Junior powrócił do domu z programem wystawy w ręku, zastanawiając się nad tajemnicami, które nie miały nic wspólnego z gwiazdą przewodnią czy narodzinami z niepokalanego łona. Za oknami zimowa noc pełzła niczym sadza przez mrugające światełkami miasto, a on siedział w salonie ze szklaneczką sherry i zdjęciem Celestiny White. Był pewien, że Seraphim zmarła w połogu. Widział w dzień pogrzebu Naomi tłum czarnoskórych żałobników na cmentarzu. Słyszał wiadomość od Maxa Belliniego, nagraną przez automatyczną sekretarkę obłąkanego policjanta. Tak czy owak, gdyby Seraphim wciąż żyła, miałaby teraz tylko dziewiętnaście lat, a więc byłaby za młoda jak na absolwentkę Academy of Art College. Uderzające podobieństwo między artystką a Seraphim i fakty podane w notce biograficznej pod zdjęciem nasunęły mu przypuszczenie, że chodzi o siostry. Poczuł się zbity z tropu. Nie pamiętał, by w czasie rehabilitacji wspomniała choć raz starszą siostrę czy jakiekolwiek rodzeństwo. Prawdę mówiąc, choć wysilał pamięć, nie mógł przypomnieć sobie niczego, co dziewczyna mówiłaby podczas zajęć, jakby w tamtych dniach była głuchoniema. Zachował jedynie wspomnienie zmysłowych doznań: piękno twarzy, dotyk skóry, prężność ciała pod jego wprawnymi dłońmi. Zarzucił sieć pamięci w mroczne wody przeszłości, w tamtą namiętną noc sprzed niemal czterech lat, spędzoną z Seraphim na plebanii jej ojca. Też nie mógł sobie przypomnieć, by cokolwiek mówiła, pamiętał jedynie jej olśniewający obraz, doskonałość dojrzałego ciała. Nie zauważył w domu pastora śladu siostry. Żadnych zdjęć ro-
dzinnych ani zbiorowej fotografii ze szkoły średniej, wiszącej dumnie na ścianie. Nie interesował się oczywiście resztą rodziny, gdyż całkowicie go pochłaniała Seraphim. Poza tym, jako człowiek skupiony na przyszłości i przekonany, że ciężar dnia minionego najlepiej zrzucić ze swych barków, nigdy niczego nie rozpamiętywał. W przeciwieństwie do innych ludzi nie oddawał się sentymentalnej nostalgii. Jednak wysiłek pamięci, ożywionej odrobiną sherry, opłacił się. Prócz słodkich i perwersyjnych obrazów nagiej Seraphim Junior przypomniał sobie coś jeszcze. Głos jej ojca. Na taśmie magnetofonowej. Wielebny gadał monotonnie, podczas gdy Junior przygniatał do materaca pobożną córeczkę. Akt miłosny z dziewczyną przy akompaniamencie roboczej wersji kazania, które przepisywała dla ojca, był podniecający i perwersyjny, jednak Junior nie mógł sobie przypomnieć nawet słowa z tego, co mówił duchowny, pamiętał tylko ton i brzmienie jego głosu. Może należało winić instynkt, nerwową irytację czy też sherry, w każdym razie nie dawała mu spokoju myśl, że treść kazania jest w tym wypadku niezwykle istotna. Jeszcze raz spojrzał na okładkę broszurki. Zaczął podejrzewać, że to tytuł wystawy przywołał wspomnienie o kazaniu pastora. Ten szczególny dzień. Junior wymówił owe trzy słowa głośno i poczuł dziwny rezonans między ich brzmieniem a mgliście zapamiętanym głosem duchownego z dawno minionej nocy. Jednak ogniwo, jeśli naprawdę istniało, było nieuchwytne. W broszurce znalazł reprodukcje kilku dzieł Celestiny, które uznał za naiwne, nudne i w najwyższym stopniu pozbawione wyrazu. Nadała swym pracom wszelkie cechy, jakimi prawdziwi artyści pogardzają: realizm szczegółu, pozory narracji, piękno, optymizm, a nawet urok. To nie była sztuka, tylko schlebianie gustom, zwykła ilustracja, która bardziej pasowała do jedwabiu niż sztalug. Junior doszedł do wniosku, że najtrafniej skomentuje dzieła tej
artystki, jeśli pójdzie do łazienki, wsadzi sobie palec w gardło i wyrzyga się porządnie. Zważywszy jednak na swe doświadczenia zdrowotne, nie mógł sobie pozwolić na tak dosadną krytykę. Kiedy poszedł do kuchni po jeszcze jedną porcję sherry z lodem, poszukał przy okazji Celestiny White w książce telefonicznej San Francisco. Był numer, ale bez adresu. Zastanawiał się nawet, czy nie zadzwonić, lecz nie wiedział, co miałby jej powiedzieć, gdyby podniosła słuchawkę. Choć nie wierzył w przeznaczenie, los ani nic innego poza samym sobą i własną umiejętnością kształtowania przyszłości, dostrzegł ze zdziwieniem, że ich ścieżki skrzyżowały się właśnie teraz, w tym szczególnym momencie jego życia. Był sfrustrowany niemożnością odszukania Bartholomew w stopniu grożącym wylewem, wyprowadzony z równowagi wizytami widmowej śpiewaczki i innymi nadprzyrodzonymi zdarzeniami, jednym słowem tkwił w kleszczach nieznanego mu dotąd lęku. I nagle natrafił na ogniwo prowadzące do Seraphim, a tym samym do Bartholomew. Dokumenty adopcyjne byłyby dla Celestiny równie niedostępne jak dla kogokolwiek innego. Ale może wiedziała coś o losie bękarta swej siostry, czego nie wiedział Junior, jakiś drobny szczegół, który jej mógł wydać się bez znaczenia, a jego naprowadzić w końcu na właściwy trop. Wiedział, że musi działać ostrożnie. Pośpiech zakazany. Przemyśleć wszystko dokładnie. Opracować strategię. Nie wolno zmarnować tej cennej okazji. Z drinkiem w dłoni, studiując zdjęcie w broszurze, Junior wrócił do salonu. Celestina była równie olśniewająca jak siostra, ale w przeciwieństwie do tamtej biedaczki żyła, a zatem nadarzała się kusząca okazja. Musi dowiedzieć się od niej wszystkiego, co mogłoby mu pomóc w poszukiwaniu Bartholomew, nie wzbudzając absolutnie żadnych podejrzeń. Nic jednocześnie nie stało na przeszkodzie, by się zabawić, nawiązać romans, może nawet pomyśleć o wspólnej przyszłości.
Cóż to byłaby za ironia losu, gdyby Celestina, ciotka bękarta Seraphim, okazała się wybranką jego serca, do której tak bardzo tęsknił przez kilka ostatnich lat wypełnionych nieudanymi związkami i przypadkowym seksem. Wydawało się to niemożliwe, zważywszy na naiwny charakter jej obrazów, ale może zdołałby jej dopomóc w artystycznym rozwoju. Był człowiekiem otwartym, pozbawionym przesądów, więc wszystko mogło się wydarzyć. Kiedy już by odnalazł i zabił to dziecko. Zmysłowe wspomnienia namiętnego wieczoru, jaki spędził z Seraphim, pobudziły go. Niestety, jedyną osobą płci żeńskiej w pobliżu była kobieta przemysłowa, a Junior nie był aż tak zdesperowany. Dostał zaproszenie na wieczór wigilijny o wymowie satanistycznej, ale nie zamierzał pójść. Party nie było dziełem prawdziwych satanistów – wtedy mogłoby być nawet interesujące – ale grupy młodych artystów, bez wyjątku niewierzących, którzy odznaczali się swoistym poczuciem humoru. Postanowił w końcu, że jednak pójdzie, motywowany perspektywą poznania kobiety bardziej uległej niż rzeźba Bavola Poriferana. Wychodząc, odruchowo wetknął program do kieszeni kurtki. Uznał, że zabawnie będzie posłuchać, co mają do powiedzenia awangardowi artyści o tych pocztówkach Celestiny. Liczył też na to, że uzyska od uczestników przyjęcia cenne informacje. Academy of Art College była najlepszą tego typu uczelnią na Zachodnim Wybrzeżu. — Szalone przyjęcie odbywało się na przepastnym poddaszu, na trzecim, ostatnim piętrze dawnej fabryki, obecnie domu komunalnego i studia grupy artystów, którzy wierzyli, że sztuka, seks i polityka to trzy młoty bezwzględnej rewolucji czy coś w tym rodzaju. Atomowy sprzęt grający wyrzucał z siebie muzykę – The Do-
ors, Jefferson Airplane, The Mamas and the Papas, Strawberry Alarm Clock, Country Joe and the Fish, The Lovin’ Spoonful, Donovan (pechowo), The Rolling Stones (irytujące) i The Beatles (koszmar!). Megatony dźwięków odbijały się od ceglanych ścian, wprawiały szyby w wibracje, które przypominały werble maszerującej orkiestry wojskowej, a zarazem budziły poczucie radości i ostateczności, jakby lada chwila miała nadejść biblijna zagłada, ale z rodzaju tych wesołych. Wino, białe i czerwone, było zbyt tanie jak na gust Juniora, pił więc piwo i był zmuszony wdychać pośrednio dym trawki, którym można by uwędzić roczną produkcję szynki stanu Wirginia. Niektórzy spośród dwustu czy trzystu gości korzystali z dobrodziejstw LSD, kilku nakręciło się amfetaminą, inni przejawiali podniecenie i gadatliwość charakterystyczne dla kokainy, Junior jednak nie uległ żadnej z tych pokus. Samodoskonalenie i samokontrola miały dla niego ogromne znaczenie; nie pochwalał uległości wobec niezdrowych zachcianek. Zauważył poza tym, że narkomani zdradzają tendencję do pewnej egzaltacji, przemożną chęć do zwierzeń, szukając ukojenia w ekshibicjonistycznej autoanalizie. Junior był zbyt zamknięty w sobie, by zachowywać się w ten sposób. Co więcej, gdyby narkotyki wprawiły go w nastrój konfesyjny, mogłoby się to dla niego skończyć krzesłem elektrycznym, komorą gazową czy zastrzykiem z trucizną, w zależności od jurysdykcji stanowej i roku, w którym uległby skłonności do zwierzeń i obnażania swych myśli. À propos obnażania, wszędzie widać było dziewczęta bez staników, tylko w sweterkach i minispódniczkach, dziewczęta bez staników, tylko w T–shirtach i minispódniczkach, dziewczęta bez staników, tylko w obszywanych jedwabiem skórzanych kamizelkach i dżinsach, dziewczęta bez staników, tylko w różnokolorowych bluzeczkach z odsłoniętymi taliami i w spodniach dzwonach. W tłumie krążyło też mnóstwo facetów, ale Junior ledwie ich dostrzegał. Jedynym mężczyzną budzącym jego zainteresowanie – ogrom-
ne zainteresowanie – był Sklent, malarz o pojedynczym imieniu, którego trzy płótna stanowiły wyłączną ozdobę ścian w mieszkaniu Juniora. Artysta, sto dz