O książce W HARMONY CORNER SĄ DRZWI, KTÓRYCH NIE WOLNO OTWORZYĆ Zajazd przy autostradzie biegnącej wzdłuż kalifornijskiego wybrzeża oferuje wszystko, ...
5 downloads
17 Views
1MB Size
O książce
W HARMONY CORNER SĄ DRZWI, KTÓRYCH NIE WOLNO OTWORZYĆ Zajazd przy autostradzie biegnącej wzdłuż kalifornijskiego wybrzeża oferuje wszystko, czego potrzebuje zmęczony podróżny – smaczną kolację, dobrą obsługę, wygodne lokum na nocleg. A liczni członkowie rodziny, do której zajazd należy, dbają o sielankową atmosferę. Tak widzi Harmony Corner większość przyjezdnych. Ale nie Odd Thomas. Okaleczona twarz mechanika na stacji benzynowej, kelnerka z obciętym palcem, przerażona dziewczynka i coś, czego nie sposób nazwać… Tajemniczy Byt – „kontroler, mocarny władca i despotyczny marionetkarz” – przed pięcioma laty zamienił Harmony Corner w swoje małe imperium. Odd Thomas musi stoczyć z nim walkę.
DEAN KOONTZ
Jeden z najpopularniejszych współczesnych autorów amerykańskich, legitymujący się imponującą liczbą 450 milionów sprzedanych egzemplarzy książek. Karierę literacką rozpoczął w wieku 20 lat, startując w konkursie na opowiadanie zorganizowanym przez „Atlantic Monthly”. Po ukończeniu studiów pracował jako nauczyciel, jednocześnie sporo publikował, głównie science fiction i horrory. Należy do pisarzy niezwykle płodnych: jego dorobek to kilkadziesiąt powieści oraz liczne opowiadania wydane pod własnym nazwiskiem i paroma pseudonimami. Do najpopularniejszych powieści Koontza należą: Opiekunowie, Intensywność, Przepowiednia, Odd Thomas, Dobry zabójca, Prędkość, Mąż, Recenzja, Bez tchu, Co wie noc, Dom śmierci, Apokalipsa Odda. Wiele z nich zostało przeniesionych na ekran telewizyjny lub kinowy.
www.deankoontz.com
Tego autora
TRZYNASTU APOSTOŁÓW APOKALIPSA PRZEPOWIEDNIA PRĘDKOŚĆ INWAZJA INTENSYWNOŚĆ NIEZNAJOMI MĄŻ OCALONA NIEZNISZCZALNY DOBRY ZABÓJCA PÓŁNOC OSZUKAĆ STRACH OCZY CIEMNOŚCI ANIOŁ STRÓŻ TWOJE SERCE NALEŻY DO MNIE MASKA MROCZNE POPOŁUDNIE ZŁE MIEJSCE SMOCZE ŁZY RECENZJA OPIEKUNOWIE BEZ TCHU
DOM ŚMIERCI CO WIE NOC W MROKU NOCY KĄTEM OKA W ŚWIETLE KSIĘŻYCA KLUCZ DO PÓŁNOCY Odd Thomas ODD THOMAS DAR WIDZENIA BRACISZEK ODD KILKA GODZIN PRZED ŚWITEM APOKALIPSA ODDA INTERLUDIUM ODDA
Tytuł oryginału: ODD INTERLUDE
Copyright © Dean Koontz 2012 All rights reserved Published by arrangement with Prava i Prevodi and Lennart Sane Agency AB Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Andrzej Kuryłowicz s.c. 2015 Polish translation copyright © Elżbieta Piotrowska 2015
Redakcja: Beata Kołodziejska Zdjęcia na okładce: Johnsey/Shutterstock, David M. Schrader/Shutterstock Projekt graficzny okładki: Wydawnictwo Albatros Andrzej Kuryłowicz s.c.
ISBN 978-83-7985-159-1
Wydawca
Wydawca WYDAWNICTWO ALBATROS ANDRZEJ KURYŁOWICZ S.C. Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawa www.wydawnictwoalbatros.com
Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.
Przygotowanie wydania elektronicznego: Michał Nakoneczny, 88em
Spis treści
CZĘŚĆ PIERWSZA. Na południe od Moonlight Bay 1 2 3 4 5 6 7 CZĘŚĆ DRUGA. Dwie narracje 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 CZĘŚĆ TRZECIA. Osaczony 19 20
21 22 23 24 25 26 27 28 Przypisy
CZĘŚĆ PIERWSZA Na południe od Moonlight Bay
Och! Oni są zbyt piękni, żeby żyć, o wiele za piękni. Charles Dickens, Nicholas Nickleby
1
Mówi się, że każda droga prowadzi do domu, jeżeli tylko pragniesz do niego dotrzeć. Tęsknię za domem, za miastem Pico Mundo i pustynią, na której ono rozkwita, niestety wybieram wciąż drogi, które wiodą mnie od jednego piekła do kolejnego. Siedząc w mercedesie na przednim fotelu pasażera, obserwuję przez boczną szybę gwiazdy, sprawiają wrażenie nieruchomych, lecz w rzeczywistości są w ciągłym ruchu i nieustannie się oddalają. Wydają się wieczne, ale są tylko słońcami i pewnego dnia się wypalą. Stormy Llewellyn była jeszcze dzieckiem, kiedy straciła matkę, Cassiopię. Ja straciłem Stormy, gdy ona i ja mieliśmy po dwadzieścia lat. Jedna z konstelacji nieba północnego nazywa się Kasjopeja. Żadnej grupy odległych słońc nie nazwano od imienia Stormy. W nocy wysoko na niebie widzę imienniczkę Cassiopei, ale Stormy widuję tylko w swojej pamięci, gdzie pozostaje tak żywa, jak żadna z żyjących osób, które poznaję. Gwiazdom i wszystkiemu we wszechświecie
Gwiazdom i wszystkiemu we wszechświecie dał początek Wielki Wybuch, który nastąpił, kiedy zaczął się też czas. Jakieś miejsce istniało przed powstaniem wszechświata i będzie nadal istniało, mimo że sam wszechświat się zapadnie. W tym tajemniczym miejscu, poza czasem, czeka na mnie Stormy. Jedynie z upływem czasu czas zostanie pokonany i jedyną drogą z powrotem do mojej dziewczyny jest droga naprzód. Tymczasem z powodu ostatnich wydarzeń znowu zostałem obwołany bohaterem i po raz kolejny wcale się nim nie czuję. Annamaria wbija mi do głowy, że niewiele godzin temu ocaliłem ileś miast, ratując życie setek tysięcy ludzi zagrożonych terrorystycznym atakiem nuklearnym. Chociaż jest to najprawdopodobniej faktem, mam poczucie, że w przebiegu tych wydarzeń straciłem cząstkę swojej duszy. By udaremnić spisek, musiałem zabić czterech mężczyzn i jedną młodą kobietę. Gdybym dał im jakąkolwiek szansę, oni zabiliby mnie, jednakże to, iż działałem w samoobronie, nie powoduje, że te zabójstwa mniej ciążą mi na sumieniu. Nie urodziłem się, żeby zabijać. Jak wszyscy urodziłem się, by czerpać radość z życia.
Niestety, ten zdegenerowany świat łamie większość z nas, bezlitośnie rozgniatając wszystko stalowymi gąsienicami. Opuściwszy Magic Beach w obawie przed pościgiem, prowadziłem mercedesa, którego użyczył mi mój przyjaciel Hutch Hutchison. Po przejechaniu kilkunastu kilometrów, kiedy przygniotły mnie wspomnienia scen przemocy, zatrzymałem się na poboczu i zamieniłem miejscami z Annamarią. Siedząc za kierownicą, Annamaria usiłuje mnie pocieszyć. — Życie jest ciężkie, młody człowieku — mówi — ale nie zawsze tak było. Znam ją od niespełna dwudziestu czterech godzin i im dłużej z nią przebywam, tym bardziej mnie zadziwia. Ma chyba osiemnaście lat, jest więc o cztery lata młodsza ode mnie, lecz wydaje się dużo starsza. To, co mówi, często brzmi zagadkowo, chociaż mam wrażenie, że mogłoby stać się dla mnie jasne, gdybym był mądrzejszy, niż jestem. Zwyczajna dziewczyna, co nie znaczy nieatrakcyjna, drobna, z nieskazitelną cerą i wielkimi czarnymi oczami, jest w ciąży, na oko w siódmym miesiącu. Każda inna w jej wieku i w jej sytuacji, zupełnie sama na świecie, powinna być zestresowana, ale Annamaria jest spokojna
i pewna siebie, jakby wierzyła, że wiedzie cudowne życie — i często na to wygląda. Nie łączy nas romantyczne uczucie. Z mojej strony to niemożliwe po związku ze Stormy. Łączy nas jednak, chociaż o tym nie mówimy, coś w rodzaju miłości, platonicznej, lecz głębokiej, co jest dziwne, zważywszy, że znamy się tak krótko. Nie mam siostry, ale być może tak właśnie bym się czuł, gdybym był bratem Annamarii. Z Magic Beach do Santa Barbara, dokąd zmierzamy, jedzie się cztery godziny prosto jak strzelił wzdłuż wybrzeża. Po niecałych dwóch godzinach jazdy, około trzech kilometrów za malowniczym miasteczkiem Moonlight Bay i Fort Wyvern — bazą wojskową zamkniętą po zakończeniu zimnej wojny — Annamaria zaskakuje mnie pytaniem. — Czy czujesz jakieś przyciąganie, dziwaku? Nazywam się Odd Thomas, co wyjaśniałem w poprzednich tomach tego pamiętnika i bez wątpienia będę wyjaśniał w kolejnych, ale w trakcie tej eskapady, kiedy zbaczam z głównego szlaku mojej życiowej podróży, tego nie zrobię. Przed Annamarią tylko Stormy mówiła do mnie „dziwaku”. Jestem i czuję się zwyczajnym kucharzem od szybkich dań, choć nie pracuję w restauracji od
czasu, gdy osiemnaście miesięcy temu wyjechałem z Pico Mundo. Tęsknię do skwierczącej patelni i frytownicy. To zajęcie, które pochłania cię całego. Jak praktykowanie zen. — Czy czujesz to przyciąganie? — pyta ponownie Annamaria. — To jak siły grawitacyjne Księżyca powodujące ruch fal w oceanie. Zwinięty na tylnym siedzeniu golden retriever Raphael zawył, jakby w odpowiedzi na pytanie Annamarii. Nasz drugi pies, biały owczarek niemiecki Boo, nie wydaje oczywiście żadnych dźwięków. Rozparty na fotelu, z głową spoczywającą na zimnej szybie drzwi od strony pasażera, na wpół zahipnotyzowany układami gwiazd, nie czułem nic niezwykłego, póki z ust Annamarii nie padło to pytanie. Lecz po nim wyczuwam nieomylnie, że coś tej nocy wzywa mnie nie do Santa Barbara, tylko gdzie indziej. Jestem obdarzony szóstym zmysłem, co się przejawia na kilka sposobów. Po pierwsze, widzę duchy błąkających się zmarłych, którzy nie chcą przejść na Drugą Stronę. Często oczekują ode mnie, że wymierzę sprawiedliwość ich mordercom lub pomogę im wskrzesić w sobie odwagę, żeby przejść z tego świata na tamten.
Mam też od czasu do czasu prorocze sny. A od opuszczenia Pico Mundo po gwałtownej śmierci Stormy wydaje mi się, że jak magnes przyciągają mnie niebezpieczne miejsca, jakby jakaś Moc życzyła sobie, bym do nich trafiał. Moje życie ma tajemniczy cel, którego nie rozumiem, i dzień po dniu, konfrontacja po konfrontacji dopiero w drodze dowiaduję się, dokąd mam się udać. Na zachodzie widzę teraz czarne i złowróżbne morze, lodowaty księżyc rzuca na nie zniekształcone odbicie, które rozpływa się w wodzie, tworząc długie srebrzyste pasmo. W świetle reflektorów przerywana biała linia na asfalcie biegnie na południe. — Czy czujesz przyciąganie? — pyta znowu Annamaria. Wzgórza są ciemne, ale przed nami na prawo wabią podróżnych ciepłe światła budynków, które nie wyglądają na miasteczko. — Tam — mówię. — Tamte światła. Wypowiadając te słowa, wiem już, że w tym miejscu czai się śmierć. Lecz nie możemy zawrócić. W takich przypadkach muszę działać. Poza tym kobieta obok mnie stała się jakby moim zapasowym sumieniem, delikatnie przypominając w momentach mojej słabości, jak mam postąpić.
Sto metrów za zachęcającą tablicą Jadło Paliwo Kwatera majaczy zjazd z autostrady. Annamaria pokonuje skręt z dużą prędkością, ale pewnie i umiejętnie. Zatrzymujemy się przed znakiem STOP. — Też to czujesz, czy tak? — pytam. — Nie mam takiego daru jak ty, dziwaku. Nie wyczuwam takich rzeczy. Ale wiem. — Co wiesz? — Wiem, co mam wiedzieć. — Czyli co? — Czyli to, co potrzebuję wiedzieć. — A co to jest to coś, co potrzebujesz wiedzieć? Uśmiecha się. — Wiem, co jest ważne, jak to wszystko funkcjonuje i dlaczego. Jej uśmiech sugeruje, że lubi mnie drażnić enigmatycznymi wypowiedziami, ale nie ma złośliwości w tym przekomarzaniu się ze mną. Poza tym nie wierzę, że jest dwulicowa. Jestem przekonany, że zawsze mówi prawdę. I nie mówi jakimś kodem, jak by mogło się wydawać. Mówi głębokie prawdy, ale być może w poetyckim stylu: nie wprost, tylko operując paradoksem, symbolami, metaforami. Spotkałem ją na molo w Magic Beach. Nic właściwie nie wiem o jej przeszłości. Nie znam
nawet jej nazwiska, bo jak twierdzi, nie ma takowego. Kiedy po raz pierwszy zobaczyłem Annamarię, wyczułem, że ukrywa niezwykłe sekrety i że potrzebuje przyjaciela. Przyjęła ofertę przyjaźni z mojej strony i odwzajemniła się tym samym. Jednak konsekwentnie strzeże swoich sekretów. Znak STOP stoi na skrzyżowaniu z dwupasmową drogą, równoległą do stanowej autostrady. Annamaria skręca w lewo i podjeżdża pod otwartą mimo cichych godzin przed świtem stację paliw, reklamującą się tanią benzyną i mechanikiem na zawołanie. Zamiast zwyczajowych rzędów dwustronnych dystrybutorów, jakie stacje oferują kierowcom tirów, ta ma tylko cztery stanowiska przy dwóch wysepkach. W tym momencie żadne nie jest zajęte. Biało otynkowany budynek z lat trzydziestych, z płaskim dachem, ozdobiony elementami w stylu art déco, z fryzem widocznym spod gzymsu w świetle lamp. Fryz w kolorach żółtym, szarym i ciemnoniebieskim przedstawia stylizowane samochody i rosyjskie charty w biegu. Obiekt jest uroczy, małe architektoniczne cacko z okresu, kiedy nawet skromne budynki były często niebanalnie projektowane
i zdobione. Jest w nienagannym stanie, a ciepłe światło w szybkach francuskich okien bez wątpienia zachęca przeciętnego podróżnego, ale mnie nic z tych rzeczy nie omami. Intuicja czasami podszeptuje mi to i owo, lecz rzadko odzywa się głośno. Tym razem alarmuje mnie odpowiednikiem krzyku, ostrzegając, że chociaż to miejsce cieszy oko, to pod zewnętrzną powłoką kryje się coś przerażającego. Na tylnym siedzeniu znowu zawył Raphael. — Nie podoba mi się to miejsce — mówię. Nie robi to wrażenia na Annamarii. — Gdyby ci się podobało, młody człowieku, nie znaleźlibyśmy się tutaj, nie byłoby powodu. Przy budynku stacji stoi pojazd pomocy drogowej. Jedne z dwojga drzwi garażowych są podniesione i mimo nocnej godziny jakiś mechanik reperuje jaguara. Obserwuje go, popijając kawę z papierowego kubka, elegancko ubrany mężczyzna z burzą srebrnych włosów — prawdopodobnie właściciel jaguara ściągniętego tu z pobocza autostrady. Żaden z mężczyzn nie zaszczyca nas spojrzeniem, gdy wolno suniemy obok. Dalej, z boku stacji, parkują trzy wielkie tiry różnych marek — Mack, Cascadia i Peterbilt. Te starannie wypolerowane olbrzymy należą prawdopodobnie do prywatnych
przedsiębiorców, ponieważ mają wzory na lakierze, liczne dodatkowe chromowane elementy, podwójne nadkola i inne ekstradetale. Za tirami wyłania się długi niski budynek restauracji, w podobnym stylu co stacja paliw. Knajpka reklamuje się umieszczonym na dachu czerwono-niebieskim neonem: Harmony Corner/24 godziny na dobę. Stoją przed nią dwa pick-upy i dwa SUV-y, a kiedy Annamaria parkuje obok, reflektory mercedesa oświetlają napis informujący, że o wynajem domków należy pytać wewnątrz. Trzeci i ostatni element tego biznesu to dziesięć domków na tyłach restauracji. Ustawione są w półkole pod osłoną dorodnych nowozelandzkich drzewek świątecznych i wdzięcznych akacji — na to wszystko pada łagodne, nieco magiczne światło lamp. Cały obiekt wygląda na kompleks motelowy z wczesnego okresu turystyki samochodowej, gdzie Humphrey Bogart być może ukrył się z Lauren Bacall, co skończyło się strzelaniną z Edwardem G. Robinsonem. — Będą mieli wolne dwa domki — przepowiada Annamaria, wyłączając silnik. Otwieram drzwi. — Nie — powstrzymuje mnie. — Zostań w aucie. Nie jesteśmy daleko od Magic
Beach, a być może wystawiono za tobą list gończy. Udaremniwszy, niewiele godzin temu, dostarczenie grupom terrorystycznym czterech bomb termojądrowych, zadzwoniłem od razu do biura FBI w Santa Cruz z informacją, że detonatory do tych czterech bomb znajdą w Magic Beach w pojemniku Armii Zbawienia z używaną odzieżą. Oni wiedzą, że nie jestem jednym ze spiskowców, ale tak czy owak, chcą ze mną rozmawiać. Dla FBI to niczym bal maturalny i nie wyobrażają sobie, że mógłbym wymknąć się z zabawy z kimś innym niż z nimi. — Nie znają mojego nazwiska — zapewniam Annamarię. — I nie mają mojego zdjęcia. — Mogą mieć portret pamięciowy. Zanim się tutaj ludziom pokażesz, warto się dowiedzieć, ile miejsca poświęcono temu w wiadomościach. Wyjmuję portfel z tylnej kieszeni spodni. — Mam trochę pieniędzy. — Też mam. — Annamaria odpycha moją rękę z portfelem. — Wystarczy mi. Wciskam się w fotel w ciemnym samochodzie, a Annamaria rusza do restauracji. Ma sportowe buty, szare spodnie i workowaty sweter, który nie maskuje jednak jej ciąży. Rękawy są za długie, sięgają niemal po czubki palców. Wygląda jak bezdomne dziecko.
Ludzie reagują na nią życzliwie, w każdym natychmiast wzbudza zaufanie. Mało prawdopodobne, żeby ktoś ją odprawił tylko dlatego, że nie ma karty kredytowej ani dowodu tożsamości. W Magic Beach zajmowała apartament nad garażem, nie płacąc za wynajem. Mówi, że chociaż nigdy o nic nie prosi, ludzie sami z siebie oferują jej, czego potrzebuje. Przekonywałem się nieraz, że to prawda. Twierdzi, że są też tacy, którzy chcą ją zabić, ale sprawia wrażenie, że się ich nie boi, kimkolwiek oni są. Muszę jeszcze zobaczyć jakiś dowód na to, że ona w ogóle czegokolwiek się boi. Zapytała mnie wcześniej, czy umarłbym dla niej. Bez wahania odpowiedziałem, że tak — z pełnym przekonaniem. Nie rozumiem ani swoich reakcji na nią, ani źródła jej siły. Jest kimś innym, niż się wydaje. Wmawia mi, że już wiem, kim jest, i że wystarczy, żebym zaakceptował tę wiedzy, którą posiadłem. Dziwne. A może i nie. Już dawno temu dotarło do mnie, że mój szósty zmysł nie jest ewenementem i że świat to miejsce przepełnione niezliczonymi osobliwościami. Większość ludzi pozostaje ślepa
na prawdziwą naturę egzystencji, ponieważ boją się wiedzieć, że świat jest pełen tajemnic i znaczeń. Nieporównanie łatwiej jest żyć w świecie znanym tylko z wierzchniej warstwy, nic nieznaczącej i niczego od nas niewymagającej. Ponieważ ja kocham nasz cudny świat, jestem z natury optymistyczny i pogodny. Mój przyjaciel i mentor Ozzie Boone mówi, że pogoda ducha to jedna z moich lepszych cech. Lecz przypomina mi czasami o pływającym na powierzchni gównie, jakby chciał mnie ostrzec, że nadmiar pogody ducha może prowadzić do beztroski. Niestety, w moje najgorsze dni, które zdarzają się rzadko, lecz ten jest jednym z takich, potrafię poczuć się aż tak zdołowany, że wydaje mi się, iż jestem na dnie i tam pozostanę. Nawet mi się nie chce szukać drogi w górę. Podejrzewam, że poddawanie się smutkowi to grzech, ale mój obecny smutek nie oznacza czarnej depresji, przypomina raczej długi ponury zmierzch. Wraca Annamaria, siada za kierownicą i wręcza mi jeden z dwóch kluczy. — To sympatyczne miejsce, lśniące czystością i pachnące dobrym jedzeniem. Nazywa się Harmony Corner, ponieważ cały obiekt stanowi
własność jednej rodziny, o nazwisku Harmony, i przez nią jest obsługiwany, a to liczny klan, sądząc z tego, co powiedziała mi Holly Harmony. Jest jedyną kelnerką na tej zmianie. Annamaria włącza silnik mercedesa i jedzie w stronę motelowych domków, co rusz popatrując na mnie. Parkuje między dwoma domkami, wyłącza silnik i światła. — Melancholia bywa kusząca, kiedy towarzyszy jej rozczulanie się nad sobą — mówi. — Nie rozczulam się nad sobą — zapewniam. — Więc jak byś to nazwał? Ubolewaniem nad własnym losem? Postanawiam nie odpowiadać. — Litość dla samego siebie? Współczucie wobec samego siebie? Składasz sobie samemu kondolencje? — Nie sądziłem, że w twojej naturze leży naigrawanie się z facetów. — Oj, młody człowieku, ja się z ciebie nie naigrawam. — Więc jak byś to nazwała? — To tylko życzliwa ironia. Światło lamp ogrodowych przesączające się przez poruszane łagodnym wietrzykiem liście drzew przebija złotym blaskiem przez przednią szybę i miga na twarzy Annamarii, z pewnością
na mojej również, jakby filmowano nas, gdy jesteśmy atakowani przez jakiś skrzydlaty rój. — Zabiłem dziś w nocy pięcioro ludzi — przypominam jej. — Czy byłoby lepiej, gdyby ci się nie udało pokonać zła, nikogo nie zabijając? Nic nie mówię. Ona pyta dalej. — Doszłoby do masowego morderstwa… chyba nie sądzisz, że oni poddaliby się bez walki na twoją stanowczą prośbę? — Oczywiście, że nie. — Czy byliby skłonni dyskutować z tobą nad tym, czy zbrodnie, jakich chcą dokonać, mają moralne uzasadnienie? — Ironię rozumiem, ale nie odbieram jej jako życzliwej. Annamaria nie ma litości. — Być może zechcieliby wystąpić z tobą w programie sędzi Judy i pozwolić jej, by zdecydowała, czy mieli moralne prawo zrzucić bomby nuklearne na cztery miasta, czy nie. — Nie. Za bardzo by się bali sędzi Judy. Ja też się jej boję. — Zrobiłeś dokładnie to, co mogłeś i powinieneś zrobić, młody człowieku. — No dobrze. Ale dlaczego muszę trafić z Magic Beach do Harmony Corner jeszcze tej
samej nocy? Za dużo śmierci. Niezależnie od tego, jak bardzo źli byli tamci ludzie i jak bardzo zły może być ktoś tutaj… Nie jestem maszyną do zabijania. Wyciąga do mnie rękę, chwytam ją. Chociaż nie potrafię wytłumaczyć dlaczego, sam ten dotyk podnosi mnie na duchu. — Być może tutaj nie dojdzie do żadnego zabijania — mówi Annamaria. — A jednak wszystko przyspiesza. — Co? — Moje życie, te zagrożenia, to szaleństwo… wszystko wali się na mnie jak lawina. Błyski ciepłego światła migają nie tylko na twarzy Annamarii, ale także w jej oczach, gdy ściska moją rękę. — Czego ty chcesz, Oddie? Na co masz nadzieję? Nadzieję na trochę oddechu, na miłe spędzanie wolnego czasu? Nadzieję na spokojne życie bez przygód, życie prostego kucharza albo sprzedawcy butów? — Dobrze wiesz, że nie o to chodzi. — Więc powiedz, o co. Chciałabym usłyszeć to z twoich ust. Zamykam oczy i widzę w wyobraźni kartę, która sześć lat temu wypadła z maszyny przepowiadającej przyszłość, kiedy to ze Stormy
u mojego boku kupiłem za ćwierć dolara tę bezcenną przepowiednię. — Droga pani, dobrze pani wie, co mówiła ta karta: „Waszym przeznaczeniem jest być razem na zawsze”. — A potem ona zmarła. Ale ty zachowałeś kartę. Uparcie wierzyłeś w proroctwo. Czy nadal w nie wierzysz? — Tak — odpowiadam bez wahania. — Muszę wierzyć. Tylko to mi pozostało. — No dobrze, Oddie, więc jeżeli ta nadzieja cię napędza, czy nie jest tak, że w rzeczywistości pragniesz tego przyspieszenia, które cię rzekomo przeraża? Czy nie spieszno ci do spełnienia się tej przepowiedni? Być może ta lawina spływająca na ciebie to nic innego jak Stormy? Otwieram oczy i znowu napotykam jej spojrzenie. Refleksy światła wyglądające jak migoczące skrzydełka na jej twarzy i w jej czarnych oczach są być może migotaniem złotych płomieni. Przypomina mi się, że ogień nie tylko pożera, lecz przez ogień następuje również oczyszczenie. A więc i odkupienie win. Annamaria przekrzywia głowę, uśmiecha się. — Czy mamy znaleźć jakiś zamek z odpowiednią komnatą, w której będziesz mógł się spełnić, odgrywając swoją wersję słynnego
monologu Hamleta? Czy też wracamy do rzeczywistości? Mimo wszystko reaguję uśmiechem. — Najlepiej wrócić do rzeczywistości, droga pani. Nasz bagaż to kosz z jedzeniem i golden retriever, podarowany nam w Magic Beach przez naszą przyjaciółkę Blossom Rosedale. Gdy już Raphael znalazł skrawek trawy i się wysikał, sunę za nim i Annamarią do domku numer 6, który wybrała dla siebie, i tam zostawiam kosz z jedzeniem. Zaopatrzenie dostarczone, wycofuję się, ale na ganku odwracam się na głos Annamarii. — Cokolwiek będzie się tu działo, zaufaj swojemu sercu. Jest tak wiarygodne, jak kompas. Biały owczarek niemiecki Boo jest ze mną od kilku miesięcy. Teraz towarzyszy mi do domku numer 7. Ponieważ jest duchem, nie musi się wysikać i przechodzi przez drzwi, nie czekając, aż je otworzę. Lokum jest czyste i przytulne. Pokój wypoczynkowy, sypialnia i łazienka. Domyślam się, że w ciągu ostatnich lat przeprowadzono tu remont, podwyższając standard. W obudowie dostrzegam nawet małą lodówkę pełniącą funkcję minibarku. Wyjmuję
puszkę piwa i odrywam zawleczkę. Czuję się zmęczony, ale nie senny. Świt za dwie godziny, czyli jestem od dwudziestu dwóch godzin na nogach, tymczasem od natłoku myśli wiruje mi w głowie. Włączywszy telewizor, zasiadam z pilotem w fotelu, a Boo bada każdy kąt domku, równie ciekawski po śmierci, jak za życia. Telewizja satelitarna oferuje duży wybór programów, ale prawie wszystkie są przestarzałe i prymitywne. Skacząc po kanałach informacyjnych, orientuję się, że udaremnienie terrorystycznego ataku nuklearnego nie stało się faktem medialnym. Podejrzewam, że nigdy się nie stanie. Rząd uzna, że opinia publiczna woli pozostać nieświadoma zagrożeń kataklizmami, a klasa polityczna woli trzymać ludzi w nieświadomości niż wzbudzać podejrzenia o korupcję czy niekompetencję na szczytach władzy. Na kanale National Geographic leci film dokumentalny o dzikich kotach, narrator informuje, że pantera to lampart, tyle że czarny, ale z dostrzegalnymi czarnymi cętkami. Pantera ze złotymi oczami patrzy prosto w kamerę, odsłaniając kły, i mówi niskim, grubym głosem: „Śpij”. Uświadamiam sobie, że zanurzam się głębiej
Uświadamiam sobie, że zanurzam się głębiej niż w półsen, w mroczny stan świadomości, kiedy sny i rzeczywistość mieszają się z sobą. Zanim rozleję piwo, wypuszczając z ręki puszkę, odstawiam ją prawie pustą na stolik przy fotelu. Na ekranie pantera zaciska kły na antylopie, powala ją na ziemię i rozszarpuje jej gardło. Wstrząsająca scena okrucieństwa nie rozbudza mnie, tylko przytłacza i nęka. Triumfujący kot podnosi łeb, łypie na mnie okiem, krew i ślina kapią mu z pyska, mówi: „Śpij… śpij”. Nie tylko słyszę słowa, ale też je czuję, pulsujące fale dźwiękowe z głośników telewizora przepływają przeze mnie, odbieram je jak masaż dźwiękowy, rozluźniający napięte mięśnie i wyciszający system nerwowy. Kilka hien nie spuszcza z oczu pantery, która wciąga teraz antylopę na drzewo, żeby urządzić sobie ucztę na wysokich gałęziach, gdzie jej nie dosięgną ani te podobne wilkom drapieżniki, ani lwy — one również nie potrafią się wspinać. Jedna z hien, z dzikimi oczami, odrażająca, odsłania przed kamerą nieregularne zęby i szepcze: „Śpij”. Reszta stada powtarza „Śpij”, a fale dźwiękowe rezonują we mnie, wywołując superprzyjemny narkotyczny efekt, podobnie jak głos pantery na drzewie, gdy tymczasem łeb
antylopy wisi na strzępie szyi, a oczy są zastygłe w najdoskonalszym ze snów. Zamykam powieki, a pantera z półjawy nie znika. Towarzyszy mi we śnie, słyszę miękkie, ale ciężkie stąpnięcia jej łap, czuję zwinną sylwetkę wędrującą w moim mózgu. Przez moment odczuwam niepokój, ale intruz zaczyna mruczeć i to mnie uspokaja. Teraz wielki kot wspina się na kolejne drzewo i chociaż nie jestem martwy, taszczy mnie z sobą, a ja nie mam siły stawiać oporu. Nie boję się, bo bestia mówi mi, żebym się nie lękał, i jak poprzednio to nie tylko sens jej słów, lecz również wytwarzane przez nie fale dźwiękowe uspokajają mój wzburzony umysł. Wspina się na drzewo nocy, czarne gałęzie sięgają wysoko w bezgwiezdne niebo i nic nie widać, tylko świecące jak latarnie oczy pantery, które są coraz większe i jaśniejsze i błyszczą jak oczy sowy. Niskim, grubym głosem pantera mówi: „Dlaczego nie mogę cię odczytać?”. Być może to nie pantera ani sowa, ponieważ czuję nagle dotyk — zdaje się, że palców — jak gdybym stał się książką o niezliczonych stronach, które są kolejno odwracane, lecz okazują się niezadrukowane, a palce przesuwają się po papierze, szukając wypukłych znaków, jakby czytały biografię w alfabecie Braille’a.
Nastrój się zmienia, wyczuwam frustrację rzekomego czytelnika, w ciemności oczy pantery robią się zielone, a źrenice owalne. Jeżeli śnię, to jest to coś więcej niż po prostu sen. Zwykły sen nie może mieć scenariusza pisanego przez śniącego, tymczasem gdy ja zażyczyłem sobie światła, okazuje się, że jestem w mocy je przywołać. Ciemność zaczyna stopniowo ustępować, zarysowują się powyginane gałęzie drzewa i z mroku wyłania się sylwetka owego czytelnika. Zostaję wyrwany ze snu, jakby wyrzuciła mnie z niego ta tajemnicza postać z koszmaru sennego. Zrywam się na równe nogi, kątem oka dostrzegam jakiś ruch po mojej prawej ręce, lecz gdy zwracam się w tamtą stronę, nikogo nie widzę. Za plecami słyszę pobrzęk, jakby para wprawnych rąk wykonała na harfie arpeggio na basowych strunach. Kiedy się odwracam, nie znajduję konkretnego źródła dźwięków, lecz one się powtarzają, choć nie z miejsca, skąd dochodziły, tylko z sypialni. Idę ich tropem, przemierzam sypialnię, staję przed lekko uchylonymi drzwiami łazienki. Za nimi jest ciemność. Z powodu skrajnego zmęczenia i rozchwiania emocjonalnego zapomniałem o zabraniu z sobą
pistoletu. Został w mercedesie, wsunięty pod przedni fotel pasażera. Ten pistolet był wcześniej własnością pastorowej z Magic Beach. Wielebny zastrzelił żonę, zanim zdążyła użyć broni. W ich odmianie chrześcijaństwa wierni są widocznie zbyt niecierpliwi, by czekać, aż dzięki modlitwie rozwiążą swoje problemy. Pcham uchylone drzwi łazienki i zapalam światło. Pobrzękiwanie jest głośniejsze, lecz dochodzi z tyłu. Odwróciwszy się, stwierdzam, że wrócił Boo, lecz nie on jest głównym obiektem mojego zainteresowania. Moją uwagę zwraca to, co poraziło również psa: szybko poruszające się, transparentne coś, zauważalne jedynie dzięki temu, że zniekształca obraz przedmiotów, gdy przemyka przez sypialnię, pokój wypoczynkowy, a wreszcie wydaje się, że wskakuje do ekranu telewizora, nie rozbijając go. I znika. Bezkształtna zjawa tylko mignęła i mógłbym podejrzewać, że była wytworem mojej wyobraźni, gdyby nie to, że na ekranie telewizora, na tle obrazów z życia dzikich zwierząt, bo film się jeszcze nie skończył, pojawiają się koncentryczne kręgi jak na wodzie po wrzuceniu kamienia.
Mrugam kilkakrotnie i zastanawiam się, czy to realne, czy też mam jakiś problem z widzeniem. Zjawisko stopniowo traci na intensywności i wkrótce obraz na ekranie jest wyraźny i stabilny. To nie był duch. Kiedy się natykam na ociągającą się z odejściem z tego świata zmarłą osobę, widzę ją taką, jaka była za życia, nie porusza się szybko i nadążam za nią wzrokiem. Duchy nie mówią i nie produkują żadnych dźwięków. Nie dzwonią łańcuchami. Nie słychać odgłosów ich kroków. Nic nie ważą, więc schody nie trzeszczą, gdy idą. I z pewnością nie wykonują arpeggio na basowych strunach harfy. Patrzę na Boo. Boo patrzy na mnie. Nie macha ogonem.
2
Teraz już na pewno nie śpię. Sen o drzewie i panterze trwał niecałe pięć minut. Nadal czuję skutki długotrwałej deprywacji snu, jednak jestem tak czujny, jak żołnierz w okopie strzeleckim, świadom, że wróg może zaatakować w każdym momencie. Zostawiam zapalone światła, by nie wracać do ciemnego domku, wychodzę na zewnątrz, zamykam drzwi na klucz, wyciągam pistolet spod fotela w mercedesie. Pod sportową bluzą mam na sobie koszulkę i wsuwam pomiędzy nie pistolet, zatykając go za pasek z tyłu. Nie jest to idealny sposób noszenia broni, lecz nie mam kabury. Jednak w przeszłości, gdy uciekałem się do tej metody, nigdy nie odstrzeliłem sobie niechcący ani kawałka pośladka. Chociaż nie lubię broni i zwykle jej nie noszę przy sobie i chociaż zabicie nawet najgorszego człowieka w obronie własnej lub w obronie osoby niewinnej wzbudza we mnie odrazę, nie jestem aż tak fanatycznym przeciwnikiem broni
palnej, by dać się zabić — albo patrzeć obojętnie na morderstwo — nie oddając strzału. Boo materializuje się u mojego boku. Jest jedynym psim duchem, jakiego zdarzyło mi się widzieć. Całkowicie niewinny, z pewnością nie lęka się tego, co mógłby zobaczyć po Drugiej Stronie. Mimo że nie ma ciała i nie może ugryźć złoczyńcy, jestem przekonany, że pozostaje na tym świecie, ponieważ przyjdzie taki moment, kiedy stanie się dla mnie niczym Lassie dla Timmy’ego i uratuje mnie przed utopieniem się w nieużytkowanej studni lub podobnym nieszczęściem. To smutne, że dzisiaj większość dzieci nie zna opowieści o Lassie. Medialna psia gwiazda znana im obecnie to Marley, po którym trudno się spodziewać, że będzie wyciągał dzieci ze studni lub z płonącej stodoły, on raczej wyrzyga się na dziecko i niechcący zaprószy w stodole ogień. Ponury nastrój nękający mnie od wydarzeń w Magic Beach wydaje się pogłębiać. Lecz o dziwo, nic nie mogło skuteczniej zadziałać, by przywrócić mi zdrowy rozsądek i realne spojrzenie na rzeczywistość, niż przyprawiająca o gęsią skórkę przygoda z czymś ewidentnie nadprzyrodzonym. Zerkam
na
oświetlone
gałęzie
drzew.
Zerkam na oświetlone gałęzie drzew. Delikatny nocny powiew sprawia, że liście drżą, jakby przewidywały nadejście czegoś złego. Wokół mnie tworzą się na ziemi rozedrgane wzory światła i cienia, wywołujące iluzję, że grunt pod nogami nie jest stabilny. W ustawionych w półkole domkach nie widać świecących się lamp w żadnym z okien, z wyjątkiem tych u mnie i Annamarii, a przecież parkuje tu pięć samochodów. Jeżeli goście kompleksu motelowego w Harmony Corner już śpią, być może tajemniczy czytelnik przerzuca kartki ich pamięci i szuka… Szuka czego? Chce się tylko czegoś o nich dowiedzieć? Ten czytelnik — kimkolwiek lub czymkolwiek jest — nie tylko chce mnie poznać, chce czegoś więcej. Podobnie jak antylopa w filmie, która zapewni panterze pięć dni obżarstwa, jestem zwierzyną. Być może nie zostanę zjedzony, lecz w jakiś inny sposób wykorzystany. Patrzę na Boo. Boo patrzy na mnie. Potem przenosi wzrok na oświetlone okno Annamarii. Gdy pukam delikatnie do drzwi domku numer 6, same się uchylają, jakby nie zostały zamknięte od wewnątrz. Wchodzę, zastaję Annamarię siedzącą na krześle przy stoliku.
Wyjęła jedno jabłko z kosza, obrała i pokroiła na cząstki. Dzieli się nim teraz z Raphaelem. Golden retriever waruje przy jej krześle, chrupie kawałek jabłka i się oblizuje. Łypie okiem na Boo i zadziera ogon, szczęśliwy, że nie ma potrzeby dzielić się swoją porcją z psim duchem. Wszystkie psy dostrzegają błąkające się na tym świecie duchy i w przeciwieństwie do większości ludzi nie żyją złudzeniami co do prawdziwej natury świata. — Czy zdarzyło się coś nadzwyczajnego? — pytam Annamarię. — A czy nie zdarza się wciąż coś nadzwyczajnego? — Czy nie pojawił się u ciebie… hm, jakiś gość? — Tylko ty. Poczęstujesz się jabłkiem, Oddie? — Dziękuję, nie. Grozi ci tu niebezpieczeństwo. — Spośród wielu ludzi, którzy chcą mnie zabić, żaden nie jest w Harmony Corner. — Jak możesz być tego pewna? Wzrusza ramionami. — Nikt tutaj nie wie, kim jestem. — Nawet ja nie wiem, kim jesteś. — Więc sam widzisz. — Annamaria podaje kolejną cząstkę jabłka Raphaelowi. — Nie będzie mnie w domku obok przez jakiś
— Nie będzie mnie w domku obok przez jakiś czas. — W porządku. — Mówię na wypadek, gdybyś przyzywała mnie krzykiem. Wygląda na rozbawioną. — Dlaczego miałabym krzyczeć? Nie zdarza mi się. — Nigdy w życiu nie krzyczałaś? — Krzyczy osoba zaskoczona lub przestraszona. — Mówiłaś, że chcą cię zabić. — Ale się ich nie boję. Rób, co masz robić. Mnie się nic nie stanie. — Może powinnaś pójść ze mną? — A dokąd idziesz? — Tu i tam. — Tu właśnie jestem, a tam już byłam. Patrzę na Raphaela, Raphael patrzy na Boo, Boo patrzy na mnie. — Pytałaś, droga pani, czy jestem gotów umrzeć dla ciebie, i powiedziałem, że tak. — To przemiło z twojej strony. Jednak nie musisz umierać dla mnie tej nocy. Nie spiesz się z umieraniem. Sądziłem niegdyś, że Pico Mundo ma ponadprzeciętną liczbę ekscentryków. Potem trochę podróżowałem i miałem okazję się
przekonać, że ekscentryczność jest nieodłączną cechą rodzaju ludzkiego. — Zaśnięcie może być niebezpieczne. — Więc nie będę spała. — Może powinienem przynieść z restauracji kubek czarnej kawy? — Po co? — Żebyś nie zasnęła. — Sądzę, że ty zasypiasz, kiedy odczuwasz potrzebę snu. Ja natomiast, młody człowieku, zasypiam, kiedy mam na to ochotę. — I jak to się sprawdza? — Znakomicie. — Czy nie chcesz wiedzieć, dlaczego niebezpiecznie jest tutaj zasnąć? — Bo spadnę z łóżka? Wierzę, Oddie, że twoje ostrzeżenie nie ma podtekstu frywolnego. Tak czy owak, nie zasnę. A teraz idź i rób, co masz robić. — Wybieram się powęszyć wokół. — To sobie węsz i węsz. A teraz sio! — Wygania mnie gestem ręki. Wycofuję się z jej domku, zamykając za sobą drzwi. Boo biegnie już w stronę restauracji. Idę za nim. Po chwili znika jak rozpływająca się mgła. Nie wiem, gdzie się udaje, kiedy ginie mi
Nie wiem, gdzie się udaje, kiedy ginie mi z oczu. Czy duch psa może wędrować na Drugą Stronę i wracać, gdy tylko chce? Nie studiowałem teologii. Jak na ostatni dzień stycznia na wybrzeżu kalifornijskim noc jest łagodna. I cicha. W powietrzu unosi się przyjemny zapach morza. Mimo to towarzyszy mi poczucie zbliżającej się grozy. Nie zdziwiłbym się, gdyby nagle ziemia rozstąpiła się pod moimi stopami i mnie pochłonęła. Wielkie ćmy wariują wokół neonu na dachu restauracji. Ich naturalnym ubarwieniem musi być biel, gdyż robią się albo jaskrawoniebieskie, albo czerwone zależnie od tego, przy którym neonie wirują. Nietoperze, ciemne, niezmieniające barwy, krążą tam niezmordowanie, karmiąc się jaskrawym skrzydlatym rojem. Nie we wszystkim dopatruję się złowróżbnych sygnałów i znaków. Jednak na widok nietoperzy przeszedł mnie zimny dreszcz i postanowiłem nie wchodzić do restauracji, jak wcześniej zamierzałem. Mijam trzy wielkie tiry stojące przy stacji i stwierdzam, że jaguar już odjechał. Drzwi garażowe są nadal podniesione, mechanik zamiata podłogę. Zatrzymuję się.
— Dzień dobry panu — mówię głosem tak radosnym, jakby cudowny różowy świt zalał już niebo i ptasie chóry intonowały pieśni na cześć życia. Kiedy podnosi głowę, odrywając się od zamiatania, mam przed oczami scenę z Upiora w operze. Szkaradna blizna biegnie od lewego ucha przez górną i dolną wargę aż do prawego podbródka. Jakakolwiek była przyczyna okaleczenia, można uznać, że raczej nie zszywał jej lekarz, lecz wędkarz, używając do tego haczyka i stalowej linki. Sprawia wrażenie, że nie przejmuje się swoim wyglądem. — Cześć, synu — mówi i zaszczyca mnie grymasem, który wystraszyłby nawet Drakulę. — Wally i Wanda jeszcze nie pomyśleli o pójściu spać, a ty już wstałeś. — Wally i Wanda? — Och, pardon. To nasze oposy. Niektórzy gadają, że tych dwoje to brzydkie, wielkie czerwonookie szczury. Ale torbacz to nie szczur. Może brzydki, a może ładny. Nie to ładne, co ładne, ale co się komu podoba. Co myślisz o oposach? — Są, jakie są. — Dbam, żeby Wally i Wanda mieli każdziutkiej nocy resztki jedzenia z restauracji.
Tyją. Ale mają ciężkie życie, bo to i pumy, i rysie, i zgraje kojotów gustują w mięsie oposów. Nie myślisz, że życie oposów jest trudne? — Cóż, proszę pana, przynajmniej Wally ma Wandę, a Wanda Wally’ego. Nagle w niebieskich oczach mechanika błyszczą łzy i drżą mu okaleczone wargi, jakby się rozkleił na myśl o miłości oposów. Jest mężczyzną około czterdziestki, chociaż włosy ma mocno szpakowate. Pomimo upiornej twarzy wytwarza wokół siebie aurę dobroduszności, co sugeruje, że dla dzieci jest równie dobry, jak dla zwierząt. — Utrafiłeś w sedno. Wally ma Wandę, a Donny ma Denise, co pozwala to wszystko znosić. Na przedniej kieszeni jego koszuli widnieje naszywka z imieniem DONNY. Mruga powiekami, maskując łzy. — Co mogę dla ciebie zrobić, synu? — Nie śpię od wielu godzin i jeszcze jakiś czas nie powinienem zasnąć. Myślę, że wszędzie tam, gdzie zatrzymują się kierowcy ciężarówek, można kupić tabletki kofeinowe. — Mam NoDoz w opakowaniach po żelkach. A w automacie są wysokooktanowe napoje, jak Red Bull czy Mountain Dew, a nawet nowy energetyzujący drink o nazwie Kick-Ass.
— Naprawdę ma taką nazwę? — Nie trzymają dziś żadnych standardów, nigdzie, w niczym. Gdyby uznali, że lepiej się będzie sprzedawał pod nazwą Smaczne Gówno, nie zawahaliby się. Przepraszam za wulgaryzm. — Nie ma problemu, proszę pana. Wezmę opakowanie NoDoz. Prowadzi mnie przez garaż do pomieszczeń biurowych i ciągnie temat. — Nasz siedmiolatek dowiedział się o seksie z jakiejś sobotniej przedpołudniowej kreskówki. Któregoś dnia, ni stąd, ni zowąd, Ricky mówi, że nie chce być ani hetero, ani homo, bo to wszystko jest obrzydliwe. Odłączyliśmy antenę satelitarną. Nie ma w dzisiejszych czasach żadnych standardów. Teraz Ricky ogląda wszystkie stare kreskówki Disneya i Warner Brothers na DVD. Nie ma powodu się obawiać, że Królik Bugs będzie uprawiał seks z Kaczorem Duffym. Oprócz NoDoz kupuję jeszcze dwa batony. — Czy automat przyjmuje banknoty dolarowe, czy muszę mieć bilon? — Wciąga banknoty — odpowiada Donny. — Młodo wyglądasz, niezbyt długo jeździsz ciężarówkami. — Nie jestem zawodowym kierowcą, proszę pana. Jestem bezrobotnym kucharzem.
Donny wychodzi za mną na zewnątrz, gdzie z automatu kupuję mountain dew. — Moja Denise — mówi — przyrządza tu w restauracji szybkie dania. Wy macie swój własny język. — O kim pan mówi? — O was, kucharzach od szybkich dań. — Gdy się uśmiecha, brzegi jego blizny odsuwają się od siebie i twarz wygląda jak pęknięty na dwie części upuszczony z ręki talerz. — Dwie krowy, mają zaryczeć, dostać kołdry i pożenić się ze świniami. — Knajpiany żargon. Kelnerka zamawia dwa hamburgery z cebulą, serem i bekonem. — To mnie rozśmiesza — mówi i rzeczywiście wygląda na rozbawionego. — Gdzie byłeś kucharzem, oczywiście wtedy, kiedy miałeś pracę, hę? — Po prawdzie, proszę pana, przeskakiwałem z miejsca na miejsce. — To przyjemność poznawać nowe miejsca. Od dawna nie byłem w żadnym nowym miejscu. Wybrałbym się gdzieś z Denise. Tylko we dwoje. — Znowu ma łzy w oczach. Jest chyba najbardziej sentymentalnym mechanikiem na całym Zachodnim Wybrzeżu. — Tylko we dwoje — powtarza i tym razem w jego głosie, pełnym
czułości, gdy mówi o żonie, słyszę nutę desperacji. — Domyślam się, że mając dzieci, trudno się wyrwać w świat tylko we dwoje. — Nigdy się nie wyrwiemy. Nie ma dokąd, nie ma jak. Być może wyobraźnia sprawia, że wyczytuję w jego oczach więcej, niż w nich jest, lecz podejrzewam, że te ostatnie napływające łzy są równie gorzkie, co słone. Patrzy, jak połykam dwie tabletki NoDoz i popijam je mountain dew. — Często atakujesz swój organizm w taki sposób? — Nie tak często. — Za dużo tego w siebie wrzucasz, synu, dorobisz się z pewnością krwawiącego wrzodu. Kofeina w nadmiarze przeżera błonę śluzową żołądka. Odchylam do tyłu głowę i kilkoma haustami wypijam do dna zbyt słodki napój. Kiedy wyrzucam do pojemnika na śmieci pustą puszkę, z ust Donny’ego pada pytanie: — A jak ty masz na imię, synu? Głos ma ten sam, ale zmienił ton. Nie jest życzliwy. Kiedy napotykam jego spojrzenie, widzę te same niebieskie oczy, lecz nabierają
stalowej twardości, jakiej w nich przedtem nie było. Czyli nowe otwarcie. Czasami nieprawdopodobna historia wydaje się zbyt nieprawdopodobna jak na kłamstwo i usypia podejrzenia. Liczę na to. — Potter. Harry Potter — odpowiadam. Spojrzenie ma tak ostre jak igła na poligrafie. — To niemożliwe. Równie dobrze mógłbyś powiedzieć: Bond, James Bond. — No cóż, proszę pana, takie mam imię i nazwisko. Lubiłem je, póki nie ukazały się książki i filmy. Gdy po raz tysięczny ktoś mnie zapytał, czy naprawdę jestem czarnoksiężnikiem, zapragnąłem nazywać się jakkolwiek, byle nie Harry Potter. Powiedzmy, jak wróg Supermana, Lex Luthor, czy coś takiego. Kiedy Donny był przyjacielski i udawał równego gościa, wydawało mi się przez krótką chwilę, że atmosfera w Harmony Corner jest tak sielankowa, jak w lesie Kubusia Puchatka. Lecz słony zapach morza ustępuje woni gnijących wodorostów, oświetlenie przy dystrybutorach bije po oczach niczym lampy w pokoju przesłuchań, a kiedy patrzę w niebo, nie mogę znaleźć Kasjopei ani żadnego innego znanego mi gwiazdozbioru, jakby Ziemia odwróciła się tyłem
do wszystkiego, co znane i podnoszące na duchu. — Więc jeżeli nie jesteś czarnoksiężnikiem, Harry, czym ty się naprawdę trudnisz? Zmienia się nie tylko ton jego głosu, lecz także dykcja. I wydaje mi się, że ma jakiś problem z pamięcią krótkotrwałą. Być może zauważa moje zdziwienie swoim pytaniem i domyśla się, jaki jest powód. — Dobrze pamiętam, co mówiłeś, ale podejrzewam, że to mniej niż połowa prawdy. — Wybacz, lecz jestem zwyczajnym kucharzem i to cała prawda. Nie jestem facetem o wielu talentach. Nie rozwiałem jego podejrzeń, patrzy na mnie spod przymrużonych powiek. I sprawdza mnie. — Jaja wyciągnij i rozbij. Nasercowa tabliczka. Wyjaśniam znaczenie, jak to robiłem wcześniej: — Wyciągnij jaja, czyli zamiast dwóch serwuj trzy. Rozbij jaja, czyli zrób jajecznicę. Nasercowa tabliczka to tost z podwójną porcją masła. Z oczami jak szparki Donny mógłby uchodzić za Clinta Eastwooda, gdyby był dwadzieścia centymetrów wyższy, ważył piętnaście
kilogramów mniej, był przystojny, nie miał łysych zakoli i szpetnej blizny. Z jego ust pada krótkie stwierdzenie, brzmiące jak groźba. — Tu, w Harmony Corner, nie potrzebujemy jeszcze jednego kucharza od szybkich dań. — Nie staram się o pracę, proszę pana. — Więc co tutaj robisz, Harry Potterze? — Szukam sensu w swoim życiu. — Może twoje życie nie ma żadnego sensu. — Jestem pewien, że ma. — Życie w ogóle nie ma sensu. Niczyje. — Może tak jest w pana przypadku. W moim przypadku jest inaczej. Zaskakuje mnie przeraźliwie głośnym odchrząknięciem, zastanawiam się, czy nie ma jakichś niekonwencjonalnych nawyków pielęgnacyjnych, a w następstwie paskudnej kępki włosów zatykającej krtań. Kiedy spluwa, obrzydliwa kulka plwociny rozbryzguje się na chodniku parę centymetrów od mojego prawego buta, który bez wątpienia był celem. — Życie nie ma sensu z wyjątkiem twojego, czy tak, Harry? Jesteś lepszy od większości z nas, hę? Niewytłumaczalny gniew wykrzywia mu twarz. Łagodny, sentymentalny Donny przeobraził się w Huna, potomka Attyli, i wydaje
się nagle zdolny do bezrozumnego aktu przemocy. — Nie jestem lepszy, proszę pana. Prawdopodobnie gorszy niż wielu ludzi. Zresztą nieważne, czy lepszy, czy gorszy. Jestem inny. Niczym morświn, który wygląda jak ryba i pływa jak ryba, ale nie jest rybą, tylko ssakiem i nie jada się go z dodatkiem frytek. A być może niczym piesek preriowy, który w ogóle nie jest pieskiem, choć tak się o nim mówi. Wygląda raczej jak pulchna wiewiórka, lecz nie jest wiewiórką, bo żyje w tunelach pod ziemią, a nie na drzewach, i zapada w zimowy sen, choć nie jest niedźwiedziem. Piesek preriowy nie powiedziałby, że jest lepszy od zwykłych psów czy lepszy od wiewiórek albo od niedźwiedzi, jest po prostu inny, jak inny jest morświn, ale nie jest też morświnem. Lepiej pójdę już do swojego domku i uraczę się batonami, i przemyślę temat morświnów i piesków preriowych, żeby wyrazić tę analogię bardziej precyzyjnie. Jeżeli udaję kogoś o ptasim móżdżku czy świra, potrafię czasami przekonać groźnego faceta, że nie stanowię dla niego zagrożenia i nie jestem wart tego, by tracił czas i energię na robienie mi krzywdy. Kiedy indziej taka gierka tylko jeszcze bardziej rozwściecza zbira.
Odchodząc, liczę na pięćdziesiąt procent szans, że nie zostanę wbity w ziemię uderzeniem potężnego klucza nasadowego.
3
Drzwi do domku numer 6 otwierają się, gdy się zbliżam, ale nikt nie pokazuje się na progu. Wchodzę do środka, zamykam za sobą drzwi, zastaję Annamarię na klęczkach przed golden retrieverem. Czyści mu szczoteczką zęby. — Blossom miała kiedyś psa — mówi. — Włożyła do naszego koszyka dodatkową szczoteczkę dla Raphaela i tubkę pasty do zębów o smaku wątróbki. Retriever siedzi z zadartą głową, wykazując niezwykłą cierpliwość, bo nie tylko pozwala Annamarii, by przytrzymywała w górze jego obfite fafle, ponieważ trzeba odsłonić mu zęby, lecz powstrzymuje się nawet od zlizywania pasty ze szczoteczki, zanim ta dotknie zębów. Na mój widok pies przewraca oczami, jakby mówił: „To jest denerwujące, ale ona ma dobre intencje”. — Droga pani, chciałbym, żebyś trzymała drzwi zamknięte od wewnątrz. — Gdy widzisz je zamknięte, to znaczy, że są zablokowane. — Gdy podchodzę, same się otwierają. — Tylko przed tobą.
— Dlaczego tak się dzieje? — Dlaczego miałoby być inaczej? — Powinienem zapytać, jak to możliwe? — Tak, to byłoby bardziej trafne pytanie. Pasta o smaku wątróbki wywołała u psa obfity ślinotok. Annamaria przestaje czyścić Raphaelowi zęby i wyciera mu ręczniczkiem do rąk mokrą sierść wokół pyska i na brodzie. — Gdy wybierałem się powęszyć na zewnątrz, powinienem był cię ostrzec, żebyś nie oglądała telewizji. Dlatego wróciłem. Aby cię ostrzec. — Wiem dobrze, co jest w telewizji, młody człowieku. Wolałabym raczej spłonąć żywcem niż oglądać większość programów. — Nawet tych dobrych nie oglądaj. Nie włączaj odbiornika. Podejrzewam, że telewizja to początek drogi. Annamaria wyciska więcej pasty na szczoteczkę. — Drogi do czego? — To znakomite pytanie. Kiedy znajdę na nie odpowiedź, będę wiedział, dlaczego coś ściągnęło mnie do Harmony Corner. Ale jak to jest z tymi drzwiami, że otwierają się tylko przede mną? — Z jakimi drzwiami? — Tymi tutaj. — Są zamknięte.
— Wiem, sam je dopiero co zamknąłem. — Kochany chłopcze, trzymaj język za zębami. — Annamaria instruuje psa, który pozwolił sobie na wywieszenie jęzora. Raphael wciąga jęzor, ona przystępuje do pracy przy jego przednich zębach, a on macha już tylko koniuszkiem ogona. Kofeina jeszcze nie zaczęła działać i brak mi energii, żeby kontynuować temat drzwi. — Tam, na stacji paliw, pracuje mechanik imieniem Donny. Ma dwie osobowości, a ta druga z dużym prawdopodobieństwem może użyć klucza nasadowego w sposób, jakiego nie przewidywał producent tego narzędzia. — Nie zamierzam wpuszczać nikogo poza tobą. — A ta kelnerka, z którą rozmawiałaś, wynajmując domki… — Holly Harmony. — Wydawała się… normalna? — Była urocza, życzliwa i kompetentna. — Nie robiła niczego dziwnego? — Co masz na myśli? — Nie wiem. No, dajmy na to… czy nie złapała latającej muchy i jej nie połknęła… coś w tym rodzaju. — Cóż za osobliwe pytanie. — Zrobiła coś takiego?
— Nie. Oczywiście, że nie. — Czy nie powstrzymywała z trudem łez? — Absolutnie nie. Uśmiechała się słodko przez cały czas. — Może za bardzo się śmiała? — Nie można śmiać się za bardzo, dziwaku. — Czy kiedykolwiek widziałaś Jokera w Batmanie? Skończywszy z higieną jamy ustnej Raphaela, Annamaria odkłada szczoteczkę i ponownie wyciera mu pysk ręczniczkiem do rąk. Retriever uśmiecha się jak Joker. Annamaria bierze teraz do ręki grzebień i zabiera się do czesania jedwabistej sierści Raphaela. — Mały palec jej prawej ręki kończył się między drugą i trzecią kostką — mówi. — Kogo? Kelnerki? Holly? Powiedziałaś, że była normalna. — Nie ma niczego nienormalnego w utracie palca w jakimś wypadku. To zupełnie inna kategoria niż jedzenie much. — Czy zapytałaś, jak to się stało? — Oczywiście, że nie. To byłoby niegrzeczne. Mały palec jej lewej ręki kończy się między pierwszą i drugą kostką. To kikut. — Czekaj, czekaj, czekaj. Dwa ucięte małe palce to coś zdecydowanie nienormalnego.
— Do obydwu okaleczeń mogło dojść podczas jednego wypadku. — Jasne, masz rację. Pewnie żonglowała tasakami, w każdej ręce jeden, i nagle przewróciła się na monocyklu. — Z sarkazmem ci nie do twarzy, młody człowieku. Nie wiem, dlaczego jej delikatna uszczypliwość boli, ale tak jest. Raphael, jakby rozumiał, że dostałem reprymendę, przestał szczerzyć zęby. Zaszczyca mnie surowym spojrzeniem, chyba podejrzewa, że skoro pozwalam sobie na sarkazm wobec Annamarii, to być może jestem facetem, który kradnie biszkopty ze słoja z psimi smakołykami i sam je zjada. — Donny, mechanik, ma wielką bliznę na twarzy. — Czy zapytałeś go, jak to się stało? — Zapytałbym, ale nagle Słodki Donny stał się Wściekłym Donnym i obawiałem się, że gdy go o to zapytam, zademonstruje na mojej twarzy, jak to było. — Świetnie, cieszę się, że robisz postępy. — Jeżeli taki jest wskaźnik moich oczekiwanych postępów, to powinniśmy wynająć domki na rok. Annamaria wykonuje grzebieniem długie
Annamaria wykonuje grzebieniem długie posuwiste ruchy, a zęby grzebienia wychwytują luźne włosy ze wspaniałego psiego płaszcza. — Jeszcze nie skończyłeś węszenia, czy tak? — Nie, droga pani. Ledwie zacząłem. — Więc jestem pewna, że wkrótce dokopiesz się do prawdy. Raphael decyduje się mi przebaczyć. Uśmiecha się do mnie, a w reakcji na czułe zabiegi, którym jest poddawany, wydaje dźwięki oznaczające czystą rozkosz — ni to westchnienie, ni to prychnięcie, ni to popiskiwanie z radości. — Nie ma wątpliwości, że potrafisz dogadywać się z psami. — Jak wiedzą, że je kochasz, masz zagwarantowane ich ufność i przywiązanie. Jej słowa budzą wspomnienie o Stormy, o naszym związku opartym na miłości, wzajemnym zaufaniu i przywiązaniu. — Tak samo jest z ludźmi — mówię. — Z niektórymi. Jednak generalnie z ludźmi jest więcej problemów niż z psami. — Ze złymi ludźmi, oczywiście. — Ze złymi, z dryfującymi między dobrymi i złymi, i z dobrymi czasami też. Nawet jeżeli są bezgranicznie i dozgonnie kochani, niekoniecznie budzi to w nich wzajemność.
— Warte przemyślenia. — Jestem pewna, że często zastanawiałeś się nad tym, Oddie. — Już pójdę, porozglądam się jeszcze tu i tam — oznajmiam, odwracam się do drzwi i… nieruchomieję. — O co chodzi? — pyta Annamaria, skończywszy rozczesywanie gęstego, długiego, delikatnego futra na przedniej lewej łapie psa, które miłośnicy retrieverów nazywają piórkami. — Drzwi są zamknięte. — Żeby się tu nie dostał ten twój mechanik o zmiennych nastrojach, przed którym skutecznie mnie ostrzegłeś. — Same się otwierają, kiedy zbliżam się z zewnątrz. — Masz z tym jakiś problem… jaki? — Nie wiem. Stwierdzam fakt. Patrzę na Raphaela, Raphael patrzy na Annamarię, Annamaria patrzy na mnie. Patrzę na drzwi. Pozostają zamknięte. W końcu sięgam ręką do gałki i otwieram drzwi. — Wiedziałam, że będziesz mógł je otworzyć — mówi Annamaria. Z progu obrzucam wzrokiem spowity nocą motel stojący wśród lekko drżących drzew
i przeraża mnie myśl o rozlewie krwi, jakiego się spodziewam. — Nie ma atmosfery harmonii w Harmony Corner — mówię. — Więc nie daj się złapać w potrzask, młody człowieku.
4
Na wypadek gdyby mnie obserwowano, nie kontynuuję rozpoznawania terenu, tylko wracam do swojego domku i zamykam drzwi. Nie tak znowu wiele lat temu blisko sto procent osób, które miały przekonanie, że są stale obserwowane, uznawano za paranoików. Ostatnio ujawniono, że w imię bezpieczeństwa publicznego Departament Bezpieczeństwa Krajowego i ponad sto innych lokalnych, stanowych i federalnych agencji wykorzystują drony do obserwacji z powietrza dowolnych miejsc, choć wcześniej używane były tylko na polach bitew poza granicami kraju — teraz drony latają na niskich wysokościach i poza kontrolą ruchu lotniczego. Już wkrótce na spacerze z psem nie będziesz się przejmował ukrytą obserwacją, gdyż w związku z gwałtownie rosnącą liczbą latających dronów zaczną się one zderzać z sobą i z samolotami pasażerskimi, więc poważniejszym zagrożeniem będzie spadający ci na głowę dron, który monitorował, czy aby na pewno zebrałeś kupę
swojego wiernego Fido do torby z certyfikatem władz federalnych. Nie wychodzę od razu, zastanawiam się przez chwilę, czy nie włączyć telewizora, wybierając kanał z klasycznymi filmami, by sprawdzić, czy Katharine Hepburn i Cary Grant też będą namawiać mnie do zaśnięcia. Jednak kofeina wkrótce zacznie działać i nie da powiekom opaść, a domyślam się, że nieproszony gość może mnie nawiedzić via telewizor dopiero wtedy, kiedy zacznę przysypiać. Wyłączam światło, żeby z zewnątrz wyglądało na to, że skończyłem z badaniem terenu Harmony Corner, zostawiam tylko jedną zapaloną lampę jako oświetlenie nocne. Siedząc na krawędzi łóżka, zjadam baton. Jednym z korzystnych aspektów życia w ciągłym zagrożeniu jest to, że nie muszę martwić się o takie rzeczy, jak cholesterol czy próchnica. Jestem pewien, że zostanę zabity, zanim którąkolwiek z moich arterii zamkną blaszki miażdżycowe. Gdy chodzi o dziury w zębach, to mój kłopot polega raczej na tym, że zazwyczaj tracę zęby podczas gwałtownych konfrontacji. Mam niespełna dwadzieścia dwa lata, a już wstawiono mi siedem implantów. Zjadam drugi baton. Wkrótce po takiej ilości cukru i kofeiny będę na mocnym haju, zdolny
odbierać program najbliższej stacji radiowej za pomocą śrub tytanowych, które są filarami utrzymującymi w szczęce te moje siedem sztucznych zębów. Mam nadzieję, że to nie będzie stacja specjalizująca się w największych przebojach disco z lat siedemdziesiątych. Gaszę ostatnią lampę, stojącą na nocnym stoliku. Za łóżkiem, na tylnej ścianie domku, jest zamykane na klamkę okno z widokiem na nocny obecnie las. Dwa skrzydła otwierają się do wewnątrz, by można było wpuścić świeże powietrze, a przed ćmami i inną zarazą chroni siatka, zwijana za pomocą mechanizmu sprężynowego. Po wyjściu z łatwością i bez hałasu opuszczam ją z powrotem z zewnątrz. Szczególny aspekt mojego szóstego zmysłu to zdolność, którą Stormy nazwała psychicznym magnetyzmem. Jeżeli chcę kogoś odnaleźć, a nie wiem, gdzie akurat przebywa, nie przestaję o tej osobie myśleć i wciąż przywołuję z pamięci jej twarz. Potem idę pieszo albo wsiadam na rower, albo do samochodu, ale nie wytyczam z góry żadnej trasy, pozornie zdając się na to, gdzie mnie wiedzie, podczas gdy faktycznie do tej osoby doprowadza mnie moja niezawodna intuicja. Zwykle znajduję tę osobę w ciągu pół godziny, często szybciej.
Psychiczny magnetyzm działa również — choć mniej skutecznie — kiedy poszukuję obiektu nieożywionego, a od czasu do czasu sprawdza się, gdy poszukuję jakiegoś miejsca, wiedząc jedynie, jaką ono pełni funkcję. Na przykład teraz, idąc na tyłach półkola domków przez oświetlony księżycem zagajnik, cały czas powtarzam w myślach słowo „kryjówka”. Jakiś osobliwy Byt panoszy się w Harmony Corner, ten ktoś lub coś odbywa podróże w telewizji, wprowadza senną osobę w głęboki sen z nadzieją na to, że gdy ona śpi, uda się odczytać wspomnienia z całego jej życia — ten ktoś lub coś przeszukuje umysł śpiącej osoby niczym włamywacz penetrujący dom w poszukiwaniu kosztowności. Czy jest to człowiek, czy nie, musi posiadać materialną formę istnienia, bo z własnego doświadczenia wiem, że duchy owych możliwości nie mają. Ta istota gdzieś rezyduje, a zważywszy na jej charakter drapieżcy, takie miejsce lepiej nazwać kryjówką niż domem. Wkrótce dochodzę na skraj lasu, dalej rozciąga się trawiasty teren opadający łagodnymi falami w stronę morskiego brzegu, oddalonego o jakieś trzysta metrów. Gnane zachodnim wiatrem ciemne fale niespokojnej natury rozbijają się niezmordowanie
o piaszczysty brzeg. Zachodzący księżyc srebrzy wysoką do kolan trawę, plażę i grzywy rozbijających się fal. Patrzę na zatoczkę. Na wzgórzu od północnej strony widzę światła stacji paliw i restauracji. Czarna wstążka, prawdopodobnie alejka, zaczyna się na tyłach restauracji i wije zakosami przez posrebrzoną księżycowym blaskiem trawę, schodzi w dół niewielkimi zboczami i biegnie dolinkami do kompleksu budynków tuż nad plażą, blisko południowej strony zatoczki. Na pierwszy rzut oka to siedem domów, jeden większy niż pozostałe sześć, ale wszystkie pokaźne. W dwóch domach kilka okien jest oświetlonych, ale w pozostałych pięciu okna są ciemne. Jeżeli członkowie klanu Harmony, w tym zięciowie i synowe, pracują jako personel kompleksu usługowego usytuowanego w bliskości autostrady biegnącej wzdłuż wybrzeża Pacyfiku, otwartego dwadzieścia cztery godziny na dobę przez siedem dni w tygodniu, to niechybnie mieszkają w pobliżu tego obiektu. Więc patrzę na malowniczą enklawę ich domów, mimo że wydają się stać na odludziu. Choć
styczeń
jest
łagodny,
węże
Choć styczeń jest łagodny, węże najprawdopodobniej nie są tak aktywne, jak w cieplejszych sezonach, tym bardziej w chłodzie nocy. Węży szczególnie nie lubię. Zamknięto mnie kiedyś na noc w serpentarium, gdzie wiele okazów uwolniono z ich szklanych więzień. Gdyby podały mi jabłko z drzewa wiedzy, mógłbym mieć nadzieję na sprostanie tej sytuacji, ale one chciały jedynie mnie ugryźć i wstrzyknąć swój jad, nie dając szansy na odwrócenie tragicznej historii świata. Schodzę łąkami, gdzie trawa sięga mi kolan, i uniknąwszy ukąszenia przez czyhające węże lub zmiażdżenia przez jakiegoś rozbijającego się o ziemię drona, docieram do asfaltowej alejki prowadzącej do grupy domów. Są urocze, w wiktoriańskim stylu, z okazałymi werandami i bogatą ornamentyką — niczym na piernikach, jak mówią niektórzy — bo ozdoby aplikowano hojnie. W świetle księżyca wyglądają na neogotyckie: asymetryczne, nieregularne bryły ze stromo wypiętrzonymi dachami, na nich okna mansardowe i okna zdobione gotyckimi łukami oraz misternie zdobione wieżyczki. Sześć domów stoi tuż obok siebie, a siódmy — największy — patrzy na nie ze szczytu wzgórza, oddalony o jakieś trzydzieści metrów.
Światła palą się w jednym pokoju na piętrze tej okazalszej rezydencji oraz w kilku pokojach na parterze ostatniego w szeregu mniejszych domów. Początkowo czuję przyciąganie do tego ostatniego domu przy alejce. Gdy do niego docieram, okazuje się, że bezwolnie go mijam, idę do końca chodnika i schodzę żużlową drogą, a pod stopami pękają mi z trzaskiem muszelki. Woda przy plaży jest płytka, a trzymetrowa skarpa porośnięta krzakami, być może dzikiej róży. Zwieńczone grzywami fale wznoszą się leniwie na wysokość metra i załamują gwałtownie z gardłowym pomrukiem, jakby drzemiące smoki mamrotały coś we śnie. Kątem oka dostrzegam z prawej strony, około dziesięciu metrów ode mnie, jakiś ruch. Zaalarmowany moim przybyciem ktoś przycupnął w kucki na piasku. Sięgnąwszy z tyłu pod bluzę, wyciągam zatknięty za pasek pistolet. — Kto tam? — wołam, przekrzykując szum morza. Drobna postać zrywa się i pędzi w stronę porośniętej krzakami skarpy. To dziecko, ma na oko metr czterdzieści wzrostu, prawdopodobnie dziewczynka. Jak flaga na wietrze zafalowały przez moment w świetle księżyca długie jasne
włosy i potem ona znika wchłonięta przez ciemną ścianę krzaków. Intuicja podpowiada mi, że jeśli nawet ta dziewczynka nie jest osobą, którą chciałem znaleźć, wyruszając na przeszpiegi, to jednak będzie kluczem do odkrycia prawdy o Harmony Corner. Biegnę za nią, trochę ukosem, żeby zbliżyć się do skarpy. Wcześniej przelewające się fale musiały sięgnąć na kilkadziesiąt centymetrów w krzaki, ponieważ teraz, gdy cofnął się przypływ, pas między linią przyboju i pokrytą roślinnością skarpą jest wciąż wilgotny, a piasek ubity. Pokonawszy około trzydziestu metrów bez wytropienia swojej zwierzyny, zdaję sobie sprawę, że musiałem przebiec obok miejsca, gdzie się skryła. Wracam i przyglądam się bacznie skarpie, czy nie ma gdzieś ścieżki, którą dziewczynka mogła wbiec między krzaki. Zamiast ścieżki dostrzegam ciemny wylot przepustu, którego nie zauważyłem, goniąc za dziewczynką. Jest wielki, ma chyba blisko dwa metry średnicy, wbudowany w skarpę i osłonięty częściowo przez dzikie winorośle. Jestem oświetlony od tyłu przez światło księżyca, zakładam więc, że dziewczynka mnie widzi.
— Nie mam zamiaru zrobić ci krzywdy — zapewniam ją. Skoro nie odpowiada, rozsuwam winorośle i wchodzę na parę kroków do ogromnej betonowej rury kanalizacyjnej. Zapewne przestaję być dla niej sylwetką o wyraźnie zarysowanych konturach, ale i ja nadal jej nie widzę. Może być w zasięgu ręki albo kilka metrów dalej. Wstrzymuję oddech i nasłuchuję, lecz rytmiczne bulgotanie morza zmienia się w rurze w atakujący ze wszystkich stron szum, odbijający się w kółko od betonowych ścian. Nie jestem w stanie usłyszeć czegoś tak subtelnego jak oddech dziecka — ani skradających się kroków, jeżeli dziewczynka zbliża się do mnie czarną czeluścią tunelu. Zważywszy, że jest nastolatką, a ja obcym dorosłym mężczyzną, to jeżeli ruszę do przodu, ona z pewnością zacznie się cofać w głąb przepustu, nie podejmie przecież próby zwalenia mnie z nóg i ucieczki na plażę — chyba że jest półdzika albo chora psychicznie, albo jedno i drugie. Od lat żyję w świecie niebezpiecznych przygód i zjawisk nadprzyrodzonych, co zaowocowało chorobliwie rozbuchaną wyobraźnią. Decyduję się na jeszcze parę
kroków, ale zatrzymuje mnie wyimaginowany obraz dziewczynki z włosami blond: ma błyszczące gorączką oczy, obnażone w dzikim grymasie zęby, nieskazitelnie białe jak perełki, ale między niektórymi tkwią włókna krwawego mięsa — zjedzonego na surowo. W jednej ręce trzyma wielki dwuzębny widelec, w drugiej groźnie wyglądający nóż do mięsa i przymierza się do pokrojenia na plastry mojego brzucha, jakbym był indykiem. To nie jest psychotyczna wizja, tę dziewczynkę upiora powołały do istnienia moje postrzępione nerwy. Jakkolwiek śmieszny może się wydawać mój lęk, podpowiada mi jednak, że będzie głupotą zanurzać się dalej w absolutną ciemność, z pistoletem czy bez. — Przykro mi, jeżeli cię przestraszyłem — mówię. Ona zachowuje milczenie. Rozsądek doszedł we mnie do głosu, przepędzając wyobrażenie psychopatycznego dziecka, podejmuję próbę kontaktu z normalną dziewczynką. — Wiem, że coś bardzo złego dzieje się w Harmony Corner. Ujawnienie, że mam taką wiedzę, nie skłania dziewczynki do rozmowy. — Przyszedłem pomóc.
Ledwie powołałem się na moje szlachetne intencje, a już czuję się zawstydzony, ponieważ wygląda to na samochwalstwo, jakbym uważał, że ludzie tu, w Harmony Corner, czekali z utęsknieniem akurat na mnie i teraz, gdy się pojawiłem, mogą odetchnąć — spokojni, że naprawię wszelkie zło i wymierzę sprawiedliwość niesprawiedliwym. Mój szósty zmysł jest darem szczególnym, ale zmusza do pokory. Nie jestem superbohaterem. Tak naprawdę zdarza mi się wszystko schrzanić i ludzie umierają, chociaż rozpaczliwie pragnę ich uratować. A tutaj nie ma w gruncie rzeczy zapotrzebowania na mój najistotniejszy dziwny dar, na zdolność widzenia duchów błąkających się po tym świecie, i pozostaje mi jedynie niezawodna intuicja i psi duch, który oddala się, kiedy chce i gdzie chce, oraz to, że mam świadomość, jak dużą rolę w naszym życiu odgrywa absurd. Gdyby Superman stracił umiejętność latania, siłę, rentgenowski wzrok, odporność na ostrza i kule, a zachował jedynie swój kostium i pewność siebie, to wciąż jeszcze mógłby okazać się bardziej pomocny klanowi Harmony niż ja. — Odchodzę — informuję ciemność, a mój głos odbija się echem od betonowych ścian. —
Mam nadzieję, że się mnie nie boisz. Ja nie boję się ciebie. Tylko chcę się zaprzyjaźnić. Zaczynam się zastanawiać, czy nie jestem w przepuście sam. Być może widziana przeze mnie postać znalazła drogę przez krzaki w górę skarpy; w takim razie lękliwa dziewczynka, do której mówię, istnieje jedynie w mojej wyobraźni, podobnie jak ta krwiożercza z nożem w ręku. Wiem z doświadczenia, że nie mając świadków, można poczuć się równie głupio, jak w obecności tłumu zdumionego niestosownością twoich słów czy zachowania. Żeby nie poczuć się jeszcze większym głupcem, postanowiłem nie wycofywać się z rury tyłem, lecz odwrócić się i wyjść, nie przejmując się tym, kto może być za moimi plecami. Już przy pierwszym kroku, jaki stawiam, wyobraźnia wyczarowuje łuk, jaki zakreśla w ciemności nóż, a przy trzecim kroku spodziewam się ostrza wbijającego się poniżej mojej lewej łopatki — prosto w serce. Wychodzę z przepustu bez żadnych skaleczeń, skręcam na plaży w lewo i oddalam się z rosnącym przekonaniem, że w jakimkolwiek filmie gram, nie jest to krwawy horror. Dotarłszy do żużlowej drogi zasypanej połamanymi muszelkami, zerkam do tyłu, ale
dziewczynki — jeżeli to była dziewczynka — nigdzie nie widać. Idąc dalej, znajduję się na powrót na asfaltowej alejce i przy ostatnim z sześciu domów, w którym lampy oświetlają parę pokoi na parterze, decyduję się zapuścić żurawia do każdego jasnego okna. Na frontowe schody skradam się cicho jak kot i czujnie jak mysz. — Czego tu szukasz? — słyszę nagle kobiecy głos. Opuszczam w dół rękę z pistoletem i liczę na to, że w mroku nie rzuci się on w oczy. Tam gdzie kończą się schody, widzę na werandzie cztery krzesła, chyba wiklinowe, z poduszkami. Na trzecim siedzi kobieta, jest ledwie widoczna w świetle słabo prześwitującym przez zasłonę zaciągniętą w oknie z tyłu za nią. Po chwili dobiega mnie zapach kawy i zaczynam widzieć kobietę wyraźniej, kubek z kawą przytrzymuje obiema rękami. — Chcę pomóc — mówię jej. — Pomóc? — Wam wszystkim. — Co każe ci myśleć, że potrzebujemy pomocy? — Blizna na twarzy Donny’ego. Ucięte palce Holly. Popija kawę.
— I to, co mogło zagrozić mnie, kiedy piłem piwo i oglądałem telewizję. W dalszym ciągu nie odpowiada. Słyszę rytmiczne pluskanie fal przyboju, ale stłumione przez odległość. — Ostrzegano nas przed tobą — odzywa się w końcu. — Kto ostrzegał? Nie odpowiada wprost. — Ostrzegano, żeby cię unikać… i chyba wiemy dlaczego. Księżyc na zachodzie jest okrągły jak tarcza kieszonkowego zegarka i na tle wyjątkowo czystego, bezchmurnego nieba wydaje się, że ma breloczek z gwiazd. Pozostała więcej niż godzina do świtu nad wschodnim widnokręgiem. Mam przekonanie — skąd się wzięło, nie wiem — że w ciemności łatwiej będzie nakłonić jedną z tutejszych osób do szczerej rozmowy. — Zostanę ukarana, jeżeli cokolwiek ci powiem. Ukarana surowo. Gdyby postanowiła nie rozmawiać ze mną, nie sugerowałaby, że drogo za to zapłaci. Powiedziałaby po prostu, żebym sobie poszedł. Musi mieć jakiś powód, żeby podjąć ryzyko, i domyślam się, co ją motywuje. — Czy to pani córkę widziałem na plaży?
W oczach kobiety pojawia się delikatny, ciepły błysk. Zajmuję pierwsze krzesło, pozostawiając jedno wolne między nami, pistolet trzymam na kolanach. Z mniejszą niechęcią, niż powinienem odczuwać, szukam podstępnego sposobu, żeby nią wstrząsnąć. — Nie okaleczono jeszcze pani córki? Czy ma nadal wszystkie palce? Czy była surowo karana? — Nie musisz tego robić. — Czego nie muszę, proszę pani? — Naciskać mnie tak ostro. — Przepraszam. — Kim jesteś? — pyta. — Dla kogo pracujesz? — Jestem agentem, proszę pani, ale nie mogę powiedzieć czyim. To bliskie prawdy. Mógłbym jej powiedzieć, czyim agentem nie jestem: ani Federalnego Biura Śledczego, ani Centralnej Agencji Wywiadowczej, ani Biura do spraw Alkoholu, Tytoniu, Broni Palnej oraz Materiałów Wybuchowych… Sprawuję swój urząd, nie nosząc żadnej odznaki i nie pobierając wynagrodzenia, i chociaż wydaje mi się, że mój dar czyni ze mnie agenta jakiejś wyższej mocy, nie mogę tego udowodnić i nie mówię o tym z obawy, że posądzą mnie o urojenia.
— Jolie, moja córka, ma dwanaście lat. Jest bystra, silna i dobra. I zostanie zamordowana — mówi kobieta dziwnie beznamiętnie, zważywszy na jej ostatnie słowa. — Co sprawia, że tak pani myśli? — Bo jest zbyt piękna, żeby mogła żyć.
5
Kobieta ma na imię Ardys. Jest żoną Williama Harmony’ego, którego rodzice stworzyli Harmony Corner. Były czasy — opowiada — kiedy żyło im się tutaj sielankowo, co byłoby możliwe i gdzie indziej. Bo cieszyli się szczęściem, jakie daje bardzo zżyta rodzina i błogosławieństwem płynącym z dobrze prosperującego przedsiębiorstwa, w którym wszyscy razem pracowali i nie popadali w konflikty — niczym w innej epoce rodziny pionierów, uprawiające swój kawałek ziemi i produkujące wspólnie to, co było potrzebne do przeżycia. Tak tworzyli jednocześnie historię wspólnych dokonań i doświadczeń, wiążących ich z sobą w najlepszy z możliwych sposobów. Dzieci w rodzinie nie uczyły się w szkole, tylko w domu, i zarówno one, jak i dorośli woleli spędzać większość wolnego czasu na łowieniu ryb w tej tutaj zatoczce, opalaniu się na tej plaży, spacerach na tych trawiastych wzgórzach. Dzieci w wieku szkolnym zabierano oczywiście na dalsze wycieczki i na wakacje poza granice
posiadłości, ale to skończyło się pięć lat temu. I Harmony Corner stało się dla dzieci więzieniem. Opowiada to wszystko tak cichym głosem, że od czasu do czasu nachylam się do niej przez oparcie krzesła, żeby nie uronić ani jednego słowa. Nie pozwala sobie, jak by można się spodziewać, na wyrażanie bólu z powodu przewidywanej straty, jeżeli naprawdę wierzy, że nieletnia Jolie zostanie ukarana śmiercią za to, że jest piękna. Nie słyszę też w jej głosie żadnej nuty lęku i domyślam się, że musi mówić bez emocji, bo inaczej straciłaby panowanie nad sobą i nie byłaby w stanie rozmawiać ze mną. To jest autentyczne więzienie, powtarza. Nikt już nie wyjeżdża stąd na wakacje. Ani na jednodniowe wycieczki. Wieloletnie przyjaźnie z ludźmi spoza rodziny zostały zerwane, często w grubiański sposób lub przez udawanie wrogości, co miało zniechęcić dotychczasowych przyjaciół do prób naprawiania kontaktów. Poza teren wolno teraz wychodzić jedynie samemu i tylko po to, żeby załatwić sprawy w banku i nieliczne inne urzędowe. Nie wychodzi się po żadne zakupy, niezbędne rzeczy zamawia się przez telefon z dostawą na miejsce. Chociaż jej zachowanie i sposób mówienia są rzeczowe, ma znękany głos, bo to znękana
kobieta. Zmierza do odsłonięcia mi tajemnicy, która spętała jej ducha, choć go jeszcze nie złamała. Wyczuwam w niej przygnębienie polegające na niemożności wzbudzenia w sobie nadziei — to takie przygnębienie, jakie ogarnia człowieka wtedy, kiedy stawianie oporu przeciwnościom losu okazuje się daremne. Mimo wszystko nie odnoszę wrażenia, że pogrążyła się bezpowrotnie w beznadziejnej rozpaczy. Więc jestem zaskoczony, kiedy przestaje mówić. Gdy nalegam, by kontynuowała, milczy i patrzy ponuro na ciemne morze, jakby ją wzywało do utopienia się w jego zimnych wodach. Cierpliwe czekanie to jedna z umiejętności, z którymi ludzie sobie nie radzą, a tymczasem musimy się tego nauczyć, jeżeli chcemy zaznać szczęścia. Z niecierpliwością patrzymy w przyszłość i próbujemy budować ją własnymi siłami, a przecież będzie, jaka ma być, i nie da się ponaglać. Jeżeli potrafimy czekać, odkrywamy, że to, czego pragnęliśmy, by się spełniło, przestało być tym, czego pragnęliśmy, bo czekanie sprawiło, że staliśmy się mądrzejsi. Ja nauczyłem się cierpliwości — czekam, póki się nie okaże, jakiego działania i poświęcenia wymaga się ode mnie, czekam, póki nie odkryję,
dokąd mam znowu pójść, i czekam na spełnienie przepowiedni. Nadzieja, miłość i wiara towarzyszą mi w czekaniu. — Przez moment myślałam, że się otwierają — odzywa się Ardys. — Co? — Drzwi. Moje prywatne drzwi. Jak mogę powiedzieć ci więcej, skoro boję się, że jeśli go nazwę lub opiszę, to mnie nawiedzi, zanim zdołam wyjaśnić ci naszą straszną sytuację. — Znowu milknie, a ja przypominam sobie znane powiedzenie. — Nigdy nie wymawiaj imienia diabła, bo zapuka do twoich drzwi. — Na diabła da się znaleźć jakieś sposoby — mówi kobieta, sugerując, że na jej bezimiennego wroga nie ma sposobu. Znowu czekam, aż zacznie mówić, natomiast ona czeka, aż przyjdzie jej do głowy pomysł na bezpieczne wyjawienie prawdy, a tymczasem ciemność poza balustradą werandy gęstnieje i wydaje się nas opływać, jak czarne morze opływa falami brzeg. Noc jest najczarniejszym morzem, sięgającym po krańce wszechświata, pływają w nim księżyc i planety, i gwiazdy. W tym momencie cierpliwego czekania doświadczam niemal fizycznego doznania, że ten dom i pozostałe sześć, a także odległa
restauracja i stacja paliw — których światła wyglądają jak światła okrętu — są tej nocy uniesione, żeby nie zerwały się z cum. Znalazłszy sposób na uchylenie rąbka tajemnicy bez ujawniania imienia diabła, Ardys zaczyna swoją opowieść: — Poznałeś Donny’ego. Widziałeś jego bliznę. Popełnił czyn zabroniony i taka spotkała go za to kara. Myślał, że podstępem i brawurą zdoła za pomocą noża przywrócić nam wolność. Niestety, noża użył przeciwko sobie i pochlastał nim własną twarz. Mam wrażenie, że nie zrozumiałem jej słów. — Sam sobie to zrobił? Podnosi rękę, jakby mówiła: „poczekaj”. Odstawia kubek z kawą. Kładzie ręce na poręczach krzesła, ale w żadnym razie nie wygląda na odprężoną. — Jeżeli dotknę sedna… jeżeli wyjaśnię, dlaczego Donny zrobił sobie taką krzywdę, powiem coś, czego mi mówić nie wolno, a gdy to zostanie usłyszane, wówczas przywołane będzie tu do nas to, czego przywoływać nie trzeba. W tym momencie moja wzmianka o diable wydaje się trafna, bo w jej ostatnich słowach jest coś, co przypomina mi język Biblii. — Donny mógł umrzeć od ran, gdyby jego śmierć była pożądana, ale pożądane było jego
cierpienie. Chociaż obficie krwawił i straszliwie cierpiał, zachowywał spokój. Chociaż trudno mu było mówić, nakazał, byśmy przywiązali go do kuchennego stołu i włożyli mu do ust zwiniętą szmatkę po to, żeby tłumiła jego krzyki i żeby nie odgryzł sobie języka. Ciągnie ściszonym głosem, całkowicie pozbawionym dramatyzmu oraz modulacji, ręce trzyma mocno zaciśnięte w pięści, i właśnie ta samokontrola, wymagająca ogromnego wysiłku woli, uwiarygodnia jej skądinąd niewiarygodną opowieść. — Jego żona, Denise, najpierw krzyczy i jest bliska omdlenia, potem nagle, dokładnie w momencie kiedy on zaczyna krzyczeć, bierze się w garść i mówi nam, czego będzie potrzebowała, żeby zatamować krwawienie, jak najlepiej wysterylizować ranę i ją zszyć. Jak widzisz, w ten sposób również zostaje ukarana, stając się narzędziem wykorzystanym do trwałego oszpecenia męża, bo dobry chirurg mógłby zminimalizować skutki okaleczenia. Natomiast jej zabiegi spowodują uszkodzenie nerwów i częściowy paraliż mięśni twarzy. Przez resztę życia ilekroć na niego spojrzy, będzie także siebie winić za to, że nie potrafiła się zbuntować… zbuntować przeciwko wykorzystaniu jej w ten sposób. A my wiemy, że
jeśli nie będziemy jej pomagać, to na kogoś z nas przyjdzie kolej, by pochlastać się nożem. Więc jej pomagamy. Ona zszywa ranę. Ardys rozluźnia pięści i spuszcza głowę. Widać, że jest wyczerpana, jakby analizowanie każdego słowa przed wypowiedzeniem go — bo jakieś może przywołać ten Byt, którego się boi — pozbawiło ją do cna rezerw sił fizycznych i umysłowych. Ciemność ustąpi za niecałą godzinę, a tymczasem noc wydaje się rozprzestrzeniać, zatapiając wzgórza, przenosząc domy z miejsca zakotwiczenia, by dryfowały. Ta iluzja jest niczym innym jak tylko odzwierciedleniem stanu mojego umysłu: nastąpiła deformacja mojego pojmowania rzeczywistości, tego, co możliwe i niemożliwe, i na moment odcumowała także i mnie od realności. Jeżeli dobrze rozumiem Ardys, ten Byt, który wszedł do mojego snu, to więcej niż czytelnik. W ich przypadku to kontroler, mocarny władca i jeszcze większy okrutnik, to despotyczny marionetkarz. Pięć lat temu uczynił z Harmony Corner nie tyle więzienie czy swoje małe imperium, ile kieszonkowy wszechświat — taką dziewiczą wyspę, na której wykuty w kamieniu bóg wymaga absolutnego posłuszeństwa, z tą różnicą, że tutejszy fałszywy bóg narzuca swoje
prawa brutalnie. Nawiedził zbuntowanego Donny’ego i zmusił go do okaleczenia się, a potem nawiedził Denise i jej rękami oszpecił twarz Donny’ego, by dawała trwałe świadectwo, jak okropne będą konsekwencje nieposłuszeństwa. Kiedy Słodki Donny zmienił się na moich oczach we Wściekłego Donny’ego, musiało się to stać dlatego, że nawiedził go Byt i przejął nad nim kontrolę. I nie rozmawiałem z drugim, mniej sympatycznym wcieleniem Donny’ego, lecz z kompletnie inną osobą, z marionetkarzem. Na stacji paliw ani nie było telewizora, ani Donny nie był senny, gdy nagle został nawiedzony. Nie rozumiem do końca, w jaki sposób Byt się przemieszcza i zasiedla czyjś mózg. Oglądanie telewizji niekoniecznie musi być metodą, jakiej używa do tych szczególnych prześladowań — tak czy owak, za niezbyt mądre uznaję spędzanie czasu na oglądaniu programów typu reality show, pokazujących celebryckie rodziny żyjące między gorylami w naturalnym środowisku. Uświadamiam sobie także, że mówiąc „moje prywatne drzwi”, Ardys sugeruje, że są to drzwi do jej mózgu. Przez moment wydawało jej się, że się otwierają.
Oni żyją tutaj w nieustającej obawie, że w każdej chwili nieproszony gość przejmie nad nimi pełną kontrolę. Nie potrafię pojąć, jakim cudem po pięciu latach czegoś takiego pozostają jeszcze przy zdrowych zmysłach. Chociaż uznałem, że Ardys powiedziała mi wszystko, co ośmieliła się wyjawić, ona podnosi głowę i mówi dalej — głosem ściszonym i pozornie beznamiętnym, ale wiem, ile wysiłku wkłada w to, żeby tak właśnie brzmiał. — Moja szwagierka Laura pochodzi z rodziny Harmonych, po mężu ma nazwisko Jorgenson. Ona i Steve, jej mąż, mieli trójkę dzieci, średnim był chłopiec, Maxwell. Nazywaliśmy go Maxy. Robi na mnie silne wrażenie jej determinacja, żeby utrzymać pozbawiony dramatycznej emfazy ton głosu i prawdopodobnie stłumić wewnętrzne emocje, jakie mogłyby w niej rozpalić wspomnienia. Jej samokontrola sugeruje, że Byt władający swoim małym królestwem jest w zasadzie zawsze zorientowany, w jakim stanie ducha jest każdy z jego poddanych. Być może czyjeś nadmierne pobudzenie emocjonalne każe mu podejrzewać, że dojdzie do nieposłuszeństwa. Analogicznie nasze służby bezpieczeństwa wykorzystują komputery do monitorowania milionów rozmów, nie odsłuchując każdej, tylko szukając
pewnych kombinacji wyrazów, dzięki której mogą zidentyfikować rozmowę między dwoma terrorystami. — Maxy w każdym wieku był ślicznym dzieckiem. Śliczne niemowlę, potem piękny maluch. Z każdym rokiem coraz bardziej urodziwy. Gdy miał sześć lat, zaczęło się coś zmieniać. Gdy miał osiem, dotarło do nas, że istnieje próg dla piękna i przekroczenie go budzi zawiść i wymaga wyeliminowania osobnika wtedy, kiedy jego atrakcyjność staje się przestępstwem. Mówi o morderstwie dziecka w oszczędnych słowach i beznamiętnym tonem, co wskazuje na to, że przez trzy lata od zamordowania Maxy’ego wypracowała takie techniki panowania nad emocjami, jakim nigdy nie mógłbym dorównać. Stać ją na niezwykłą powściągliwość, tłumienie uczuć, bo od tego zależy jej przetrwanie — a obecnie także uratowanie córki. — Jest takie opowiadanie Shirley Jackson pod tytułem Loteria, które opisuje rytuał kamienowania. Każdy w mieście musi w nim uczestniczyć, dzięki czemu rzecz skandaliczna i odrażająca może wydawać się normalna, nawet istotna dla porządku publicznego, budująca więzi wspólnotowe. Ci, którzy w tej loterii uczestniczą, robią to dobrowolnie. Kiedy ktoś
zbyt piękny musiał być wyeliminowany z Harmony Corner, również wszyscy w tym uczestniczyli, z Maxym włącznie, ale nikt z własnej woli. Horror, o jakim mówi z taką wstrzemięźliwością, mrozi mi krew w żyłach tak bardzo, jak nic nigdy dotąd. Napełnia mnie niewymowna wdzięczność, że nie jestem podatny na oddziaływanie mocy tajemniczego Bytu. I natychmiast zaczynam się modlić, żeby tak pozostało i żeby przy następnej próbie marionetkarz nie znalazł sposobu na otwarcie moich prywatnych drzwi. Ardys ścisza głos do szeptu. — Tutaj uważa się, że kamienie są zbyt banalne. Tu wyobraźnia idzie dalej. Inaczej niż w opowiadaniu Jackson nie uśmierca się ofiary szybko i skutecznie, lecz z zamiarem przeciągnięcia widowiska w czasie dla zwiększenia dramatyzmu i końcowej satysfakcji, jakby to był dobry mecz i chciałoby się go przedłużyć o kilka dogrywek. Moje dłonie są wilgotne. Wycieram je w dżinsy, potem biorę do rąk pistolet. — Przez trzy lata niczyj wygląd nie sprowokował takiej zbrodni — informuje mnie Ardys. — Aż do niedawna. Członkowie naszego klanu zaczęli dawać upust swojej zawiści
z powodu rozkwitającej urody mojej córki. Mówią to jej i mnie. Oczywiście ich ustami mówi ktoś inny. Mam chyba tysiąc pytań, lecz nie zdążam wyartykułować żadnego, bo Ardys wstaje z krzesła i prosi, żebym szedł za nią. Otwiera drzwi wejściowe i prowadzi mnie do środka. Przez moment patrzę z niepokojem na zacienioną werandę i głębszy mrok poza nią. Zamknąwszy drzwi, zaciągam zasuwkę, bo zdaje mi się, że ciemna noc może się dźwignąć jak dzika bestia i przeleźć przez próg w ślad za nami. Idę za Ardys przez hol do lśniącej czystością kuchni. Wszystko, co widziałem dotąd w Harmony Corner, było nieskazitelnie czyste. Z tego wnoszę, że ciężka praca pomaga im odciążyć umysły od nieustannego rozmyślania o swojej rozpaczliwej sytuacji. Skupianie się na tym, co mogą kontrolować — na czystości swoich domów i funkcjonowaniu przedsiębiorstwa — to jeden ze sposobów na podtrzymywanie iskierek nadziei. W jasno oświetlonej kuchni odkrywam, że Ardys Harmony ślicznie wygląda. Jest chyba pod czterdziestkę, ale cerę ma czystą, jakby rozświetloną, a oczy koloru miętowego likieru —
nie przypuszczałem, że oczy mogą mieć odcień tak głębokiej zieleni. Przy idealnej cerze ma jednak kurze łapki, lecz tych drobnych zmarszczek nie wiążę z jej wiekiem, uważam je za oznaki świadczące o odwadze i żelaznej woli, dzięki którym każdego dnia stawia czoło życiu w Harmony Corner — nawet teraz jej determinację poświadczają przymrużone oczy i zaciśnięte usta. Przyciąga mnie do zlewu, nad nim jest okno, przez które widać ten większy dom na wzgórzu. Jak wcześniej, światło lampy rozjaśnia okna pokoju na piętrze tej imponującej rezydencji. — Rodzice mojego męża kupili tę posiadłość w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym piątym roku na licytacji po zajęciu jej przez komornika. Była w opłakanym stanie. Uruchomili na nowo biznes, klęskę zmienili w sukces. Pobudowali dodatkowe domy, bo po ślubach dzieci rodzina się rozrosła. Do śmierci zajmowali dom na wzgórzu, obydwoje zmarli dziewięć lat temu. Bill i ja mieszkaliśmy tam cztery lata, póki wszystko się nie zmieniło. Od pięciu lat mieszkamy tutaj. Nie mówiąc wprost, że ich kontroler i prześladowca mieszka w najwyżej położonym domu, nie wymieniając jego imienia ani go nie opisując, nie ubierając swojej prośby w słowa, Ardys przekazuje mi wyrazem oczu i mimiką,
jakie nadzieje ze mną wiąże. Być może ja, będąc odporny na wpływ Bytu, zdołam dostać się niepostrzeżenie do jego kryjówki i go zabić. Bardzo dobrze zrozumiałem, czego ode mnie chce — jakbym umiał czytać w cudzych myślach. Skoro on jest sam, a rodzina Harmonych liczna i do tego on może kontrolować w danym momencie tylko jedną osobę — na co wskazuje relacja z przebiegu szycia rany Donny’ego — to chyba w przeciągu pięciu lat powinni byli znaleźć sposób na unieszkodliwienie swojego wroga. Nie mam jednak wystarczających informacji, żeby zrozumieć, dlaczego tak długo żyją w zniewoleniu, ani żeby oszacować swoje szanse na wykonanie zadania, którego miałbym się podjąć, na co Ardys ma nadzieję. Uzyskanie od niej informacji jest skomplikowane z uwagi na konieczność porozumiewania się niedomówieniami. — Szukam człowieka czy czegoś innego? Odwraca się od okna. — Nie doradzam takiej dosłowności. Jednak nalegam. — Czy to człowiek? — Tak i nie. — Co to znaczy? Kręci głową. Nie ośmiela się wyjaśnić
Kręci głową. Nie ośmiela się wyjaśnić z obawy, że słowa, jakich by musiała użyć dla opisania „zwierzyny”, na którą mam zapolować, mogą wzbudzić podejrzenia, że spiskujemy. To każe się domyślać, że jeśli Byt raz przejął nad kimś kontrolę, to nawet gdy tę osobę opuści, pozostaje z nią w kontakcie, choć dużo słabszym. — Zakładam, że on jest jeden. — Tak. Patrzy na pistolet w mojej ręce. — Czy to wystarczy do tej roboty? Minę ma niewesołą. — Nie wiem. Zastanawiam się, jak sformułować następne pytania, żeby żadnym słowem nie włączyć psychicznego alarmu w umyśle Bytu. Na razie pytam Ardys, czy mógłbym napić się wody. Natychmiast wyciąga z lodówki butelkę wody Niagara, a ja kładę pistolet na stole i nadmieniam, że nie potrzebuję szklanki. Dla człowieka mającego za sobą dobę bez snu, w tym długi dzień morderczej aktywności, równie negatywne skutki może nieść za dużo kofeiny, jak i za mało. Senność i brak koncentracji to dla mnie potencjalna śmierć, podobnie jak zdenerwowanie i tendencja do przesadnych reakcji po przedawkowaniu stymulantów. Mountain dew, batony i dwie
tabletki NoDoz nie oczyściły jeszcze moich zasypanych piaskiem oczu. Połykam kolejną kofeinową tabletkę. Gdy odstawiam na stół butelkę, podchodzi do mnie Ardys i ujmuje moją rękę w swoje dłonie. Jej oczy zdają się wyrażać desperację i błaganie. Coś w jej spojrzeniu, być może intensywność, wywołuje mój niepokój. Ponieważ w moje życie wnikają siły nadprzyrodzone, dość często coś mnie przeraża i znam dobrze to uczucie, kiedy ciarki chodzą po plecach. Jednak tym razem, zanim jeszcze sięgnę wolną ręką, by potrzeć kark, uświadamiam sobie, że nie po nim coś pełza, tylko wewnątrz mojej czaszki. W chwili gdy zatrzaskuję swoje prywatne drzwi, nie wpuszczając wdzierającego się intruza, Ardys pyta: — Czy już wymyśliłeś, jak wyrazić to bardziej precyzyjnie, Harry? — Co wyrazić? — Analogię między morświnem i pieskiem preriowym? Przerażony wyszarpuję rękę z jej uścisku. Stoi przede mną postać matki Jolie i z pewnością to umysł i dusza Ardys zamieszkują wciąż to ciało, chociaż ona straciła już nad nim kontrolę. Teraz mam spotkanie twarzą w twarz z Bytem, jak wtedy, kiedy rzucił mi wyzwanie,
posługując się Donnym. Tym razem też kryje swoje prawdziwe oblicze, wykorzystując jako maskę twarz Ardys. Jej cera pozostaje czysta i lśniąca, natomiast wyraz bezbrzeżnej pogardy nie pasuje mi do ślicznej twarzy. Ciemnozielone oczy są jak przedtem uderzająco piękne, są niczym oczy kobiety z nasyconej magią celtyckiej legendy, lecz nie ma już w nich znękania, smutku ani błagania. Wydają się pałać nieskrywaną, nieludzką wściekłością. Chwytam leżący na stole pistolet. — Kim naprawdę jesteś, Harry Potterze? — Jestem Lexem Luthorem. Dlatego musiałem zmienić imię i nazwisko. Gdy po raz tysięczny ktoś mnie zapytał, dlaczego nienawidzę Supermana, zacząłem marzyć, żeby nazywać się jakkolwiek, przedstawiać się nawet jako Fidel Castro. — Po raz pierwszy mam do czynienia z kimś takim jak ty. — To znaczy jakim? — Niedostępnym. Nawiedzam każdego, kto śpi w motelu, przemierzam pamięć tych ludzi i osadzam w niej powtarzalne koszmary senne, które zaburzają ich sen przez całe tygodnie, po tym jak już ich opuściłem. — Jako gość motelowy wolałbym darmowe śniadanie kontynentalne.
Ardys podchodzi do szafki przy kuchence — nie idzie jak zombie, tylko z właściwą sobie gracją, niemal płynie — i otwiera szufladę. — Czasami obejmuję kontrolę nad gośćmi motelowymi, kiedy nie śpią, powoduję, że jakiś mąż dopuszcza się brutalnych zachowań wobec żony, a żona opowiada mężowi bajki o popełnionych przez siebie zdradach, z pikantnymi wymyślonymi przeze mnie szczegółami. Ardys wlepia wzrok w otwartą szufladę. — Kiedy odjeżdżają — mówi Byt jej ustami — tracę nad nimi kontrolę, ale to, co zrobiłem, ma długotrwałe następstwa. — Po co to? W jakim celu? Ardys podnosi głowę znad szuflady. — Bo mogę. Bo chcę. Bo mam taki kaprys. — To istna moralna próżnia. Posłuszna bestii, która w nią weszła, Ardys wyjmuje z szuflady nóż do mięsa. Ukryty w niej demon odpowiada mi jej głosem. — To nie próżnia. To czarna dziura. Nic mi nie ucieknie. — Mania wielkości — podpowiadam. Z nożem w górze Ardys staje z przeciwnej strony stołu. — Jesteś głupkiem — mówi. — Czyżby? Ty za to narcyzem.
To żenujące, że nigdy nie wyrastamy ze szkolnego podwórka i infantylnych zachowań. Nawet ten marionetkarz z niemal boską władzą nad tymi, których kontroluje, czuje potrzebę poniżania mnie dziecinnym wyzwiskiem, a ja też rewanżuję się jakimś epitetem. — Jesteś martwy, dupku — rzuca ustami Ardys. — Czyżby? A ty prawdopodobnie szpetny jak sam diabeł. — Sam jesteś szpetny, dupku. — Odgryź sobie język — odpowiadam. Ardys zaczyna okrążać stół. Cofam się wokół stołu z gotowym do strzału pistoletem w obu rękach, wymierzonym prosto w jej pierś. — Nie zabijesz jej — mówi Byt. — Wcześniej tej nocy zabiłem kobietę. — Kłamca. — Świr. — Zabijając tę sukę, nie zabijesz mnie. — Ale będziesz musiał znaleźć innego gospodarza. Tymczasem ja wymknę się z tego domu i nie będziesz wiedział, gdzie mnie szukać. Ardys rzuca nożem. Moje paranormalne zdolności obejmują sporadyczne prorocze sny, ale za cholerę migawek w przyszłość, gdy nie śpię, a to byłoby
naprawdę, naprawdę pomocne w momentach takich jak ten. Nie spodziewałem się, że zamachnie się na mnie nożem, i nie miałem czasu, żeby się uchylić. Ostrze mignęło koło mojej twarzy tak blisko, że obcięłoby mi brodę, gdybym ją miał, trafiło ostatecznie w elegancką zabudowę ścienną za moimi plecami, rozłupując drzwiczki górnej szafki. Marionetkarz jest prawdopodobnie ograniczony fizycznymi możliwościami gospodarza, którego okupuje. Jestem z piętnaście lat młodszy od Ardys, silniejszy, mam dłuższe nogi. Byt ma rację, nie zabiję Ardys, jest niewinna, jest ofiarą, a ponieważ wraca do szuflady z nożami, nie pozostaje mi nic innego, jak tylko ulotnić się, zanim jej okupant rozłupie mnie jak szafkę. Puszczam się do wyjścia korytarzem i dobiegam do holu w momencie, gdy otwierają się drzwi wejściowe i na progu zatrzymuje się, zaskoczony moim widokiem, wysoki, potężny facet. Niewątpliwie pan William Harmony, mąż Ardys. — Cześć, Bill — pozdrawiam go z nadzieją, że grzecznie zejdzie mi z drogi, ale jeszcze nie zdążam zamknąć ust, gdy na jego twarzy pojawia się groźny mars.
— Dupek — mówi, co oznacza, że albo ten epitet jest pierwszym odpowiednim słowem, jakie przychodzi ludziom do głowy na mój widok, albo Byt śmignął od Ardys do jej małżonka. Chociaż Billa nie było mi dane poznać tak dobrze jak Ardys, jego też nie chcę zabić, bo jest niewinny. Mam zasady. Jednak jeżeli wrócę do kuchni, marionetkarz śmignie od Billa z powrotem do Ardys i w jej rękach znajdzie się znowu nóż do mięsa albo tasak, albo nóż elektryczny na baterię, albo piła łańcuchowa, jeśli taką trzymają w kuchni. Bill ma na głowie czapkę żeglarską, co do niego pasuje, gdyż kark ma gruby niczym słup cumowniczy, ręce wielkie jak kotwice, a klatkę piersiową wydętą jak dziób okrętu. Nie ma możliwości, żebym się przemknął koło niego, a to znaczy, że nie mam innego wyboru, jak tylko rzucić się do schodów i wbiec na piętro.
6
Nieustannie rozbawia mnie — czasem wprawia w czarny humor — funkcjonowanie mojego mózgu, które często wydaje się mniej racjonalne, niż chciałbym w to wierzyć. Mózg ludzki jest zdecydowanie najbardziej skomplikowanym tworem w całym wszechświecie — zawiera więcej miliardów neuronów niż Droga Mleczna gwiazd. Mózg i umysł to dwie różne rzeczy, ten drugi jest równie tajemniczy, jak ten pierwszy złożony. Mózg to maszyna, a umysł — duch w jej wnętrzu. Źródła samoświadomości i sposoby, w jaki umysł postrzega, analizuje i tworzy, zostały rzekomo wyjaśnione przez niezliczone szkoły psychologii, choć w istocie badają one jedynie zachowania ludzkie na podstawie zebranych i poddanych analizie statystyk. Dwa pytania: dlaczego rozwinął się umysł i jak osiągnął niezwykłą zdolność rozumowania, ze szczególnym upodobaniem do rozumowania moralnego, pozostaną z natury równie tajemnicze, jak wszystko, co istnieje poza czasem.
Wbiegając po schodach na piętro, żeby nie wpaść w łapska okupowanego przez Byt Billa Harmony’ego, tak silnego, że mógłby mnie rozłupać na dwoje równie łatwo, jak ja zapałkę, boję się śmierci — dlatego nie dotrzymuję obietnicy ochraniania Annamarii — ale dziwne jest, że przy tym wszystkim czuję się lekko zażenowany wtargnięciem do bardziej prywatnej części rezydencji, gdzie właściciele mnie nie zapraszali. W biegu mówię pod nosem: „przepraszam, przepraszam, przepraszam”, co wydaje się absurdalne, gdyż naruszenie przeze mnie cudzej prywatności to o wiele mniejsze przestępstwo niż zamysł marionetkarza, żeby rękami pana Harmony’ego rozwalić mi mózg. Z drugiej strony uważam, że dobrze świadczy o rodzaju ludzkim umiejętność rozpoznawania przez człowieka, nawet w sytuacji walki o przetrwanie, niestosowności takiego czy innego własnego zachowania. Słyszałem, że w najcięższych nazistowskich i radzieckich obozach pracy, gdzie więźniom nie zapewniano wystarczającej ilości jedzenia, silniejsi więźniowie prawie zawsze dzielili się racjami sprawiedliwie z tymi słabszymi, uznając, iż instynkt samozachowawczy nie do końca zwalnia nas od powinności bycia miłosiernym. Nie każda
rywalizacja między ludźmi musi być tak brutalna, jak w Cupcake Wars, kulinarnym programie stacji Food Network. Na szczycie schodów słyszę dudniące kroki pana Harmony’ego wspinającego się dwa stopnie poniżej i jednocześnie widzę, że tu, na piętrze, mam do wyboru korytarz na prawo i na lewo. Skręcam na lewo, wierząc swojej intuicji, która niestety nie jest w stu procentach wiarygodna. Z pokoju po prawej stronie wypada jak z katapulty chłopak na oko piętnastoletni, z nagim torsem i na bosaka, tylko w spodniach od piżamy, rzuca mnie na ścianę i krzyczy: „Dupku”, ujawniając tym samym, że jest okupowany. Chociaż siła uderzenia odbiera mi dech, chociaż wypuszczam z ręki pistolet, chociaż oddech chłopaka cuchnie czosnkiem z kolacji i chociaż zaczyna docierać do mnie, że zostałem obrażony niepotrzebnie powtarzanym epitetem, to mimo wszystko robi na mnie wrażenie zdolność marionetkarza do przeskakiwania z jednego domownika na drugiego dosłownie w mgnieniu oka. Godne podziwu. Budzi przerażenie, tak, ale jest godne podziwu. Uderzając kolanem w krocze chłopaka, mówię: „przepraszam, przepraszam,
przepraszam”, z większym nawet przekonaniem, niż gdy wyrażałem żal z powodu decyzji o wtargnięciu do ich sanktuarium na piętrze. Chłopak zwala się na ziemię i zwija w pozycji embrionalnej z jękiem: „auauaaua”. Zapewniam go, iż wbrew chwilowemu doznaniu, że umiera, będzie żył. Pan Harmony stoi na szczycie schodów ze skonsternowaną miną. I nagle, gdy okupuje go Byt, jego twarz zmienia się w wykrzywioną gębę gargulca. Chwytam z podłogi pistolet i wpadam do pokoju, z którego wyskoczył na mnie chłopak. Z hukiem zamykam za sobą drzwi. W gałce jest mechanizm zatrzaskowy, ale to za mało, bo nie ma na drzwiach zasuwy. Pan Harmony atakuje drzwi, szarpie gwałtownie gałką, gdy ja podpieram ją odciągniętym od biurka krzesłem z oparciem. Mimo że pan Harmony przypomina mi nosorożca, gdyby szukać porównania do zwierząt, mój trik z krzesłem powinien powstrzymać go na kilka minut. Rozsuwam zasłony i zwalniam haczyk w przesuwanym w pionie, dwuczęściowym oknie, w którym każda część jest podzielona przez szprosy na osiem pól, znajdującym się nad dachem werandy. Niestety, nie mogę podnieść
wewnętrznej połowy okna ani opuścić zewnętrznej, ponieważ ramy są sklejone zaschniętą farbą. Gdybym był Danielem Craigiem, ostatnim Jamesem Bondem, jednym kopnięciem wyłamałbym szprosy dzielące szyby w dolnym oknie, po czym nie podnosząc go, przecisnąłbym się na zewnątrz i uciekł. Jestem jednak tylko sobą i nie mam wątpliwości, że oślepiłby mnie deszcz odłamków rozpryskującego się szkła, a ostry koniec złamanego szprosu przebiłby mi jedną lub drugą łydkę, rozerwał tętnicę strzałkową i wykrwawiłbym się po dwóch minutach i może kilku sekundach. Żaba Kermit, inna słynna postać filmowa, śpiewa, że „nie jest tak łatwo być zielonym”, i pewnie wiele w tym prawdy, więc tym bardziej nie jest łatwo być mężczyzną, który nie jest Jamesem Bondem. Tymczasem za drzwiami pan Harmony wcale nie ryczy jak jakiś zwierz z afrykańskiej sawanny, on usiłuje wyważyć drzwi ramieniem lub je wykopać jak wściekły nosorożec. Ostatnim razem próbowałem schować się pod łóżkiem chyba szesnaście lat temu i nawet wtedy bez trudu mnie znaleziono. Jedyna możliwość to dwoje dodatkowych drzwi. Pierwsze okazują się drzwiami do szafy, w której pan Harmony niechybnie wymłóciłby
mnie swoimi potężnymi pięściami, a potem na wpół martwego udusił metalowym wieszakiem. Drugie to drzwi do łazienki. Otwieram je. Mają od wewnątrz zasuwkę. Duże matowe lustro znajduje się dokładnie nad sedesem. Obrzucam wzrokiem ściany wyłożone bladozielonymi wiktoriańskimi kafelkami, a na nich tu i tam ręcznie malowane białe koszyki wypełnione różami i na dodatek dekoracyjny biało-żółty szlaczek. Razi mnie to wszystko, jest zbyt wymyślne, krzykliwe, ale we własnym interesie, bo chcę przeżyć, wchodzę do łazienki i zamykam drzwi na zasuwkę. Kładę pistolet na blacie obok umywalki, przekręcam dobrze naoliwioną klamkę okienną i ku swemu zdziwieniu stwierdzam, że ramy nie są sklejone farbą. Dolna część okna podjeżdża z łatwością do góry i tak pozostaje bez konieczności podpierania jej. Poniżej okna widzę ten sam dach werandy, co w sąsiednim pokoju. Od momentu kiedy po raz pierwszy wyszedłem powęszyć w Harmony Corner, wypadki potoczyły się tak, że tej nocy raczej nie powinienem kupować losu na loterii ani grać w rosyjską ruletkę. Chociaż wygląda na to, że moje szczęście jest zmienne, jeszcze nie jestem w nastroju, żeby zaśpiewać Rainbow Connection,
inny przebój Żaby Kermita, ten o tęczowym połączeniu kochanków, marzycieli i… Czy to na widok sedesu, czy może na skutek podekscytowania pościgiem, uświadamiam sobie nagle, że tego wieczoru wypiłem piwo, puszkę mountain dew i butelkę wody. Pan Harmony nie zdemolował jeszcze drzwi do sypialni, więc wydaje mi się rozsądne dać sobie chwilkę na opróżnienie pęcherza, a nie gnanie dalej, by wkrótce zwolnić tempo z powodu biegnięcia ze ściśniętymi udami. Jako odpowiedzialny kucharz od szybkich dań dbam o higienę osobistą, więc nie odpuszczam mycia rąk i w tym właśnie momencie słyszę huk sforsowanych drzwi. Wycieram ręce w bluzę, chwytam pistolet, staję na zamkniętej pokrywie sedesu i pospiesznie ewakuuję się na dach werandy. Na niej siedziałem z Ardys. To było zaledwie minuty temu, ale mnie się wydaje, że minęła co najmniej godzina od momentu, gdy po raz pierwszy odezwała się do mnie. Zorza poranna nie rozjaśniła jeszcze wschodniego widnokręgu. Na zachodzie księżyc dyskretnie wycofuje się za krzywiznę Ziemi i wydaje się, że gwiazdy również gdzieś odpływają. Z sekundy na sekundę ciemna noc staje się jeszcze czarniejsza.
Opętany demonem pan Harmony zaczyna kopać w drzwi łazienki, a ja w tym czasie schodzę na skraj pochyłego dachu, skaczę z blisko trzech metrów i ląduję na trawniku, nie łamiąc sobie nóg w kostkach, przewracam się tylko, turlam parę metrów, podrywam na nogi. Przez chwilę czuję się zawadiackim kawalerem z filmu płaszcza i szpady, tyle że bez szpady. Prawdziwa duma może jednak szybko zmienić się w próżność, ta w pychę, i kiedy z gracją muszkietera kłaniasz się, zamiatając ziemię pióropuszem kapelusza, to może się zdarzyć, że podnosząc głowę, trafisz prosto pod topór jakiegoś zbója. Muszę oddalić się od tego domu, ale wybór biegnącej przez pagórki i dolinki asfaltowej alejki z pewnością doprowadzi mnie do potyczek z opętanymi członkami klanu Harmonych. Jak dotąd o groźnym Bycie dowiedziałem się znacznie mniej, niż powinienem wiedzieć, ale o wiele za dużo, żeby pozwolił mi żyć. Wcielając się w taką czy inną osobę, będzie mnie bez wytchnienia ścigał. On nie potrzebuje nawet wcielać się w tych ludzi, żeby robili, co chce. Nie wiem, ilu ich jest — sześć dużych domów, a w każdym nie mniej niż trzydzieści osób, bardziej prawdopodobne, że czterdzieści — ich wszystkich marionetkarz
może postawić w stan gotowości i zażądać, aby uniemożliwili mi ucieczkę. I okażą się posłuszni z obawy, że będzie przeskakiwał z jednego na drugiego, trwale kalecząc lub zabijając na chybił trafił, karząc za jakąkolwiek myśl o rebelii. Jeżeli to kochająca się rodzina, nikt się nie wyłamie i nie pozwoli, żeby niewiadoma liczba krewniaków straciła życie z powodu uciekającego intruza. Będą na mnie polować i jeżeli nie uda mi się uciec z Annamarią, będę musiał pozabijać ich wszystkich. Wolność za taką cenę nie jest żadną wolnością, tylko niekończącą się autostradą poczucia winy, z której nie ma innego zjazdu niż samobójstwo. Nie zdołam zabić tylu ludzi, nie pozbawię życia ani jednej z tych osób. W dziesięcionabojowym magazynku mojego pistoletu jest tylko siedem naboi. Lecz to nie brak amunicji powstrzymuje mnie przed utorowaniem sobie drogi ucieczki strzelaniną. Powstrzymuje mnie moja przeszłość i moja przyszłość. Przez przeszłość rozumiem poniesione straty, przez przyszłość nadzieję na odzyskanie tego, co utraciłem. Do świtu pozostają zaledwie minuty i trudno mi sobie wyobrazić jakąś kryjówkę, gdy światło poranka spłynie ze wzgórz. A muszę się gdzieś schować, żeby mieć czas na zastanowienie się,
co dalej. Zanim dociera do mnie, co robię, już biegnę przez czarny trawnik do żużlowej drogi zasypanej popękanymi muszelkami. Księżyc przestał świecić i ocean jest czarny jak smoła, a grzywy na grzbietach fal, na linii przyboju, wyglądają jak szare mydliny po kilkakrotnym myciu brudnych rąk. Plażę jeszcze oświetlają gwiazdy, ale chociaż wirujące galaktyki zawierają tyle słońc, ile piaszczysty brzeg ziaren piasku, płaszczyzna plaży jest ciemna i matowa jak pokryte nalotem srebro, ponieważ nasza Ziemia jest odległa od gwiazd i obracając się wokół własnej osi, każdej nocy się od nich oddala. Na końcu żużlowej drogi, gdy spod moich butów wypryskują kawałki muszelek z odgłosem, jaki by wydawały monety z rozsypanego pirackiego skarbu, ona mnie dogania i wyprzedza — biegła za mną od domu. Nie ma księżyca, który by swym blaskiem oddawał honory rozwianej fladze jej włosów, ale to z pewnością blond dziewczynka, która mignęła mi wcześniej na tej plaży — Jolie, córka Ardys. Jeżeli przedtem szła moim śladem do domu i podsłuchała moją rozmowę z jej matką, to by wyjaśniało, dlaczego mijając mnie, rzuca: „Biegnij za mną! Pospiesz się!”, jakby uważała mnie za współspiskowca.
7
Widzę Jolie przed sobą jako cień, ale jest szybka niczym światło. Chociaż znacznie mnie wyprzedza, zatrzymuje się i czeka przed wejściem do przepustu. Dobiegając do niej, słyszę krzyk mężczyzny, dochodzący nie z plaży za moimi plecami, lecz prawdopodobnie od strony domów stojących jakieś trzy metry nad poziomem morza. Odpowiada mu inny mężczyzna. Słów nie rozróżniam z uwagi na odległość, a przy tym serce wali mi jak bęben i głośno dyszę. Ale znaczenie tych słów jest jasne. Ci mężczyźni nawołują się na polowanie. Słyszę również silnik jakiegoś pojazdu, chyba SUV-a albo dużego pick-upa. Z góry, od strony lądu, rozbłyska światło, blednie, znowu intensywnieje i wreszcie omiata skarpę nad naszymi głowami, przesuwając się z północy na południe. Szperacz. Zamontowany na pojeździe. Marionetkarz stawia swoją armię na nogi w szokującym tempie, niepotrzebne mu telefony. I prawdopodobnie nie musi nawiedzać każdego po kolei ze swoich poddanych, by
ostrzec o zagrożeniu, jakie stanowię. Być może potrafi skierować polecenie do wszystkich jednocześnie, choć w takim przypadku nie jest w stanie od każdego wymusić posłuszeństwa — jest skuteczny, gdy przebywa w kimś jako okupant — tak czy owak, są mu posłuszni, ponieważ znają okropne konsekwencje nieposłuszeństwa. — Trzymaj się mnie — mówi Jolie. — Korzystanie z latarki jest zbyt ryzykowne, a tam jest bardzo ciemno. Jej ręka w mojej jest drobna i delikatna, ale silna. Przebijamy się przez wiszące winorośle. Są zimne i oślizgłe, moja wyobraźnia tworzy makabryczny obraz nieżywych węży zwisających z głowy martwej Meduzy. Jak przedtem tunel przepustu jest czarny jak świat ślepca i cichy jak życie głuchego. Gumowe podeszwy naszych butów nie wydają praktycznie żadnych odgłosów w zetknięciu z betonem. Na dnie nie ma kałuż, więc woda nie chlupocze pod naszymi nogami, nie zostały naniesione muszelki czy inne śmieci, które rozgniatane wydawałyby trzaski. Jeżeli jakieś robactwo czy szkodniki dzielą tę ciemność z nami, to bezszmerowo i bezgłośnie jak szczury, które przemykają w snach.
Powietrze jest chłodne i absolutnie czyste. Spodziewałbym się, że w rurze ściekowej, nawet tak znacznych rozmiarów, będzie się unosił, zwłaszcza w sezonie deszczowym, lekki zapach pleśni i grzybów, fetor stojących kałuż z oślizgłymi algami oraz zapach wapna wydobywający się z betonu. Bezwonna atmosfera tego królestwa powoduje zamęt w moim umyśle nie mniejszy niż otaczająca mnie ciemność. Idziemy środkiem tunelu, to jego najniższy punkt, i dziewczynka nie może wyczuć drogi, dotykając ścian. Mimo to pewnie stawia kroki, nigdy się nie waha, utrzymuje zwykłe tempo, jakby wiedziała, że na drodze nie będzie żadnych przeszkód, jakby drogę wytyczał jej tylko stopień nachylenia podłoża i powiew tak wątły, że jedynie ona go wyczuwa. Bywałem w przeszłości w miejscach bez dostępu światła, mniej zachęcających niż to, najeżonych niebezpieczeństwami, gdzie musiałem pełzać i na oślep macać rękami. Ale mimo że w tej wielkiej rurze jest czyste powietrze i na pozór nie kryje ona śmiertelnych niebezpieczeństw, we mnie wzbudza nieporównywalnie większy niepokój niż którykolwiek pozbawiony światła obiekt znany mi z dotychczasowych przygód.
Z każdym krokiem rośnie we mnie napięcie, deprymuje jedwabista ciemność i przytłacza cisza, ściska mnie w żołądku i ciarki wędrują mi po grzbiecie w górę i w dół. Zatrzymuję się, chwytam mocno rękę dziewczynki. — Dokąd idziemy? — pytam. — Szszsz. Głos w tunelu niesie się daleko. Jeżeli nasłuchują przy wejściu, mogą nas usłyszeć. Poza tym liczę kroki, więc nie przeszkadzaj. Zerkam do tyłu, ale bezksiężycowa noc wciąż czeka na brzask. Nie widzę przesłoniętego winoroślami wlotu i trudno mi ocenić, jak daleko uszliśmy. Jolie rusza do przodu, idę za nią. Od samego wejścia droga szła lekko w górę, a teraz kąt wznoszenia rośnie. Wkrótce wyczuwam, że tunel skręca w lewo. Trzy niepokojące rzeczy wydarzają się w ciągu kilku minut, dwie w nieprzeniknionej ciemności i trzecia w słabym, lecz i tak mile widzianym świetle. Po pierwsze, moja wyjątkowa intuicja, która gdyby mogła czuć zapachy i widzieć, miałaby węch psa myśliwskiego i oczy jastrzębia, podpowiada mi z coraz większą intensywnością, że ten tunel jest czymś innym, niż się wydaje.
Zakładałem, że został zbudowany w celu odprowadzania wód deszczowych z poboczy czteropasmowej autostrady biegnącej powyżej albo z korytek systemu odwadniania, mającego zapobiec erozji nadbrzeżnych pagórków. Ale to nie jest ani rura odpływowa, ani element infrastruktury. Idąc za dziewczynką przez czarną i bezwonną ciszę, dostrzegam parę prawd o tym tunelu, a pierwsza jest taka, że nie biegnie on do studzienek i krat odpływowych, tylko do czegoś innego. Ujawnią się rzeczy osobliwe, a na odległym przystanku końcowym ukaże się olbrzymi obiekt o tajemniczym przeznaczeniu. Te spostrzeżenia nie nasuwają mi się w postaci szeregu obrazów, ale jako przeczucia. Skupiam się na nich, ale nie jestem w stanie wydobyć z nich niczego więcej ani przełożyć tych odczuć na konkretne wyobrażenia. We wszystkich swoich przejawach mój dar psychiczny ma wielką siłę i umyka mojej kontroli, a jednocześnie jest słabszy, niżbym sobie życzył. Intuicja podpowiada mi jeszcze, że miejsce, do którego prowadzi to przejście, uznano za porzucone, ale nie do końca tak jest. Mam bardzo mgliste wyobrażenie jakichś ogromnych konstrukcji, przestronnych sal ziejących pustką i innych, w których stoją egzotyczne maszyny
od dawna nieużywane i skorodowane. Ale gdzieś w tych monumentalnych instalacjach otoczonych kokonem opuszczonych budynków, gdzie nic się nie porusza oprócz zmiennych przeciągów i duchów, które nie są niczym innym jak ukształtowanym poruszającym się pyłem, jest jednak centrum dowodzenia. To centrum może wydawać się małe w porównaniu z opuszczonymi obiektami, ale czuję, że to sekretne jądro samo w sobie jest dużym bunkrem, są tam zatrudnieni mężczyźni i kobiety i krzątają się niczym pszczoły w ulu. Druga z trzech niepokojących rzeczy, która wydarza się w tym czarnym tunelu, zaraz po tym, jak przyjąłem za prawdę moje dwa jasnowidzenia, to złowróżbne przeczucie, że coś ogromnie złego znajduje się przed nami, coś chorobliwego, nieporównywalnego z jakąkolwiek niegodziwością znaną mi dotąd. Wzbiera we mnie fala lęku i szybko przeistacza się w niemal obezwładniający strach, przeraźliwą obawę, że w powietrzu wisi czyste zło o sile wysokiego na półtora kilometra tsunami. Wierzę — wiem — że tej nieznanej rzeczy, którą wyczuwam i której się boję, jeszcze tu nie ma, ale czeka gdzieś przed nami, czeka w ufortyfikowanym ulu, którego istnienie
przewiduję, chociaż nie mogę go widzieć. Nieprzenikniona ciemność przytłacza mnie, a ponieważ dziewczynka zdaje się czuć tutaj jak w domu, zaczyna dręczyć mnie myśl, że jest oswojona z ciemnością, bo z niej pochodzi i nigdy nie była niewinną dziewczynką, jak mi się wydawało, lecz stanowi element zagrożenia, do którego mnie prowadzi. — Zbliżamy się do progu, nie potknij się — mówi szeptem i ściska mocniej moją rękę, jakby chciała mnie uspokoić. Jej troskliwość powinna mi nieco ukoić nerwy, ale nic z tego. Moja pozazmysłowa percepcja działa i przeczucie, że przed nami czeka niezmierzone zło, tylko się potęguje. Po tym, jak usłyszałem, że młody Maxwell został zamordowany przez opętanego krewnego, po tym, jak widziałem sympatyczną Ardys Harmony przeistaczającą się w gotową do zabójstwa marionetkę z nożem w ręku, nieznane zło nie powinno mnie przerażać bardziej niż Byt, okrutny marionetkarz. Niestety, moja intuicja obstaje przy swoim. Zapowiedziany próg nie ma więcej niż pięć centymetrów wysokości. Lewym ramieniem ocieram się o masywne drzwi, chyba przesuwne, a pistoletem ściskanym w lewej ręce uderzam z brzękiem o stal. Przez podeszwę butów
wyczuwam metalowy rowek pośrodku szerokiego na mniej więcej trzydzieści centymetrów progu. — Plaża jest teraz w takiej odległości, że możemy zaryzykować — oznajmia Jolie, puszczając moją rękę i zapalając latarkę wielkości markera. Światło latarki to odmiana na lepsze, choć jest niewystarczające, bo gdy się przesuwa, na jego miejsce znowu napływa ciemność, napływa jak płaszcz kogoś zakapturzonego i wrogiego, a figury rzucane przez wątłe światło na ściany z nierdzewnej stali wiją się, jakby były torturowanymi mieszkańcami równoległego świata, oddzielonego od naszego cienką, zniekształcającą obraz błoną. Snop światła, choć wąski, ujawnia, że rurę zostawiliśmy za sobą i weszliśmy do prostokątnej komory w przybliżeniu na trzy metry szerokiej i na sześć długiej. Podłoga zrobiona jest z białych ceramicznych płytek, zamiast fug użyto spoiny z wypolerowanej stali. Pozostałe powierzchnie są z nierdzewnej stali. Dziewczynka rzuca promień latarki na jeden z kątów, pokazując mi leżący tam łom oraz kilka różnej wielkości kijów. — Musiałam podważać drzwi, żeby je otworzyć, i nie szło łatwo, myślałam, że pęknie
mi tętnica szyjna. Pewnie kiedyś były pneumatyczne, teraz nie ma zasilania. Rozproszona ciemność jest bardziej zatrważająca niż oślepiający mrok, jaki był przedtem. Nawet w ciasnym pomieszczeniu absolutna ciemność pozwala umysłowi przynajmniej wyobrazić sobie obszerną przestrzeń, lecz tutaj sufit jest niewiele ponad dwa metry nad podłogą, blask zimnej stali zdaje się złowrogi. — Co to za miejsce? — pytam. — Być może rura za nami była dawno temu kolektorem burzowym, jeszcze zanim mój dziadek kupił Harmony Corner. Ale ktoś połączył kanalizację burzową z tym, co jest tu teraz. Ktoś szalony, kto nie miał dobrych intencji, jeżeli chcesz znać moje zdanie. — Kieruje światło na ściany, to w lewo, to w prawo, w miejsca, gdzie na gładkiej stali widnieją dwa rzędy otworów o średnicy ponad dwóch centymetrów. — Dużo o tym myślałam i doszłam do wniosku, że przede wszystkim był to rodzaj drogi ewakuacyjnej. Jeżeli przechodzili tędy ludzie, byli w tych pomieszczeniach odkażani… no wiesz, z bakterii i wirusów. Tak myślę. Ale nie wiem. Wydaje się to prawdopodobne. Jeżeli jednak nie byłeś człowiekiem, jeżeli byłeś czymś innym i dotarłeś tak daleko, wówczas wpadałeś
w zastawioną pułapkę: zamiast wtłaczać tu jakąś bakteriobójczą mgłę czy coś takiego, pompowali gaz trujący. — „Jeżeli byłeś czymś innym”? Czym? — pytam. Dziewczynka nie odpowiada, bo rozlega się straszliwe dudnienie niczym podziemne dźwięki trzęsienia ziemi. Dochodzi jednak z góry i gdy staje się głośniejsze, z niepokojem patrzę w sufit. — Prawdopodobnie osiemnastokołowy tir — mówi Jolie. — Znajdujemy się pod autostradą, poza terenem Harmony Corner. Idzie do przeciwległej ściany pomieszczenia, gdzie cztery stopnie prowadzą do progu. Kolejne stalowe drzwi zostały już przez nią sforsowane wcześniej. Za nimi ukazuje się komora, identyczna z tą pierwszą. Przed wejściem do środka Jolie omiata światłem latarki ościeżnicę. — Żeby uciec na plażę, trzeba było przejść przez dwie śluzy powietrzne. Oni nie dopuszczali możliwości jakiegokolwiek ryzyka. — Jacy oni? — Mam jakieś koncepcje na ten temat — odpowiada, ale nie dzieli się nimi ze mną, tylko maszeruje przez pomieszczenie do czerech stopni przed trzecimi drzwiami. Kolejna ciężarówka przejeżdża nad naszymi głowami, ale wibracje nie budzą już we mnie
lęku. Dręczy mnie coraz intensywniejsze przeczucie, że przed nami czeka nieporównywalna z niczym ohyda, zło w tak czystej postaci, tak absolutnie bezwzględne i chorobliwie nikczemne, że wywodzi się z najgłębszego poziomu Piekła, jakiego żaden Dante nie potrafiłby sobie wyobrazić. Za trzecimi drzwiami Jolie oznajmia: — Od tego miejsca jest prąd. — Przyciska włącznik światła. Ciepłe światło tryska z rurek ukrytych w bruzdach ściennych biegnących po obydwu stronach korytarza długiego jak boisko futbolowe, a szerokiego na niespełna cztery metry i wysokiego może na dwa i pół metra. Wszystkie płaszczyzny są bladożółte, lśniące i wyglądają na bezspoinową okładzinę z plastiku. Powietrze jest tu cieplejsze i ma chemiczną woń środka ściągającego, całkiem przyjemną. — Kiedy po raz pierwszy udało mi się otworzyć te drzwi — mówi Jolie — było tu dużo cieplej i zapach był intensywniejszy. Najpierw bałam się, że to powietrze może mi zaszkodzić, że jest trujące, jakieś zjadliwe, ale okazało się, że nie podrażnia mi oczu ani gardła, a gdyby miała mi wyrosnąć od tego specyfiku druga głowa, to się jeszcze nie stało. W porównaniu z poprzednimi komorami
W porównaniu z poprzednimi komorami miejsce wygląda zachęcająco, lecz moje przewidywanie, że czai się zło, nie traci na ostrości i jestem zadowolony, że mam pistolet. — Kolejne drzwi — informuje dziewczynka — mają napęd elektryczny i są zablokowane. Nie dadzą się podważyć. Tyle tych barier. Być może za nimi jest milion sztab złota albo sekretny przepis na specjalny sos McDonalda. Dalej niż ten korytarz nie pójdziemy. W połowie drogi do odległych drzwi na podłodze leży jakaś sylwetka. Z odległości można by ją wziąć za człowieka, potem już nie. Zbliżamy się. — Cokolwiek jest za tymi zamkniętymi drzwiami, jeżeli rzeczywiście to ostatnie, nie mógł tam nikt zostać. Gdyby ktokolwiek tam był, nie pozostawiono by tego tutaj. Zabraliby go stąd — mówi Jolie. Nie mogę orzec, jak wysoka mogła być ta istota za życia ani ile dokładnie ważyła, gdyż w wyższej niż teraz temperaturze, o czym wspomniała Jolie, i w przesyconym chemią powietrzu została zmumifikowana. Powiedziałbym, oczywiście zgadując, że miała ponad dwa metry w pozycji stojącej i ważyła trochę mniej niż sto pięćdziesiąt kilogramów. Ale jest całkowicie odwodniona, skóra na
tyczkowatych zwłokach, na długich rękach, na niegdyś przerażającej twarzy i olbrzymiej głowie się pomarszczyła — jak znoszone lniane ubranie, poprzecierane, nigdy nieprasowane. Mogę jednak stwierdzić, że jest z rzędu naczelnych, bo ma nogi dłuższe od rąk i znacznie lepiej wykształcone niż u goryli i innych antropoidów, wygięcie lędźwiowe jak u homo sapiens, więc mógłby stać całkowicie wyprostowany. I tu podobieństwa do człowieka się kończą, ponieważ ten osobnik u każdej ręki ma pięć długich palców z czterema kłykciami i dwa kciuki z trzema kłykciami. Palce u nóg tak długie jak u rąk, sześć u każdej stopy, przy czym jeden z nich jest podobny do kciuka. — Nazwałam go Orkiem — mówi Jolie. — Dlaczego tak? — No bo musiałam go jakoś nazwać, a imię Bob nie pasowało mi do niego. Praktycznie jeszcze jej nie znam, ale wydaje mi się, że ją polubię. — Ork dlatego, że przypomina mi orków z Władcy pierścieni. Jego czaszka, do której przylega pomarszczona skóra, ma wielkość dużego arbuza i jego kształt. Oczy zapadły się w wysuszony mózg, ale sądząc po oczodołach, musiały być wielkości cytryn, osadzone nie
poziomo jak u ludzi, tylko pionowo. Zachowana chrząstka nosowa i zwoje pomarszczonej skóry udrapowane na niej sugerują, że nos był organem ssącym jak u mrówkojada, chociaż z tej części twarzy wystają trzy zakrzywione podobne do rogów narządy, każdy długości pięciu centymetrów, a takim żaden mrówkojad nie mógłby się pochwalić. Wargi skurczyły się, odsłaniając zęby, które przypominają uzbrojenie wilczej paszczy. Usta są otwarte niezwykle szeroko, dzięki czemu ten komplet potwornie ostrych i nadal błyszczących sztućców mógł być skutecznie używany. Trzymające mnie w szponach przez większość drogi od plaży przeczucie zła nie osłabło, ale lęku nie nasilają te zwłoki. Cokolwiek wzbudza mój niepokój, znajduje się za zamkniętymi drzwiami tego korytarza, a mogą to być żywe osobniki podobne do tego tu albo coś gorszego. Jeszcze jedno jest bardzo dziwne i ważne. Te zwłoki wydają się tak suche jak sterta pergaminu, tymczasem podłogi wokół nie zbrukały żadne plamy ani stwardniałe z upływem czasu pozostałości rozkładu tkanek. Co się stało podczas rozkładu z płynami ustrojowymi i tłuszczami? — Prowadziłam obserwację Orka przez kilka
— Prowadziłam obserwację Orka przez kilka miesięcy — mówi dziewczynka. — Obserwację? — Czegoś się od niego uczę. To nam pomoże. Jestem pewna. — Czekaj… obserwowałaś go tutaj… sama? Nie dalej niż dwa metry od ciała widzę kilka złożonych pikowanych koców ochronnych w kolorze niebieskim, które dla wygody przyniosła tu Jolie. Siada na jednym z nich ze skrzyżowanymi nogami. — Orka się nie boję. Nic mi nie jest straszne po pięciu latach doktora Hiskotta. — Kogo? Dziewczynka przeliterowuje nazwisko. — Ta kreatura zajmuje dom, który był nasz. My jesteśmy dla niego zwierzętami do torturowania. Niewolnikami, zabawkami. — Marionetkarz — mówię. — Mówił do ciebie na progu werandy. Mama nie mogła wymienić jego nazwiska. On od razu wie, kiedy zostaje wypowiedziane. Ale tutaj jestem poza zasięgiem tej kanalii. Nie usłyszy, jak bardzo go nienawidzę i jak bardzo pragnę go zabić. Siadam na innym kocu twarzą do niej. Buntowi, na który się nie ośmiela, Jolie daje wyraz w ubiorze: ma na sobie brudne sneakersy,
dżinsy, znoszoną dżinsową kurtkę ozdobioną miedzianymi nitami, układającymi się we wzór przywodzący na myśl kolczugę, a na czarnym Tshircie wyszczerza się biała czaszka. Mimo tego ubioru i utrwalonego gniewnego wyrazu twarzy jej delikatna uroda przewyższa to, co zdołała przekazać jej matka. Jest jedną z tych dziewczynek, które stylizują się na chłopczycę, a i tak są zawsze wybierane do roli aniołka w wystawianych w kościele jasełkach, w szkolnych przedstawieniach zaś grają kogoś, kto jest wzorem wszelkich cnót. Jej uroda nie ma jeszcze widocznych cech rodzącej się seksualności, dziewczynka jest jak świetlisty obraz i bije od niej dobro i niewinność, będące odbiciem niezwykłego piękna, jakie czasami dostrzegamy w naturze i z jakiego czerpiemy przekonanie, że ten świat ma wyjątkowe przeznaczenie. — Doktor Hiskott? Skąd on tu trafił, Jolie? — Mówi, że z Moonlight Bay. To kilka kilometrów dalej wzdłuż wybrzeża. My uważamy, że przybył tu z Fort Wyvern. — Z tej bazy wojskowej? — Właśnie. Leży między Moonlight Bay i nami. Wielki teren. — Jak wielki? —
Pięćset
czterdzieści
kilometrów
— Pięćset czterdzieści kilometrów kwadratowych. Małe miasto. Urzędnicy, wojskowi, ich rodziny… czterdzieści tysięcy ludzi tam mieszkało. Jeżeli nie brać pod uwagę… — Czego? — Takich jak Ork. Światło w korytarzu zaczyna migotać, przygasa, gaśnie całkowicie i znowu rozbłyska — nawet nie zdążam zerwać się na nogi. — Nie panikuj — łagodnie mówi dziewczynka. — To się zdarza raz na jakiś czas. — Ile tych razy i na jaki czas? — Ciemno nie robi się na dłużej niż na parę sekund. Poza tym ja mam latarkę, a ty pistolet. Nie jestem facetem, który by bez potrzeby straszył dziewczynki, i sam siebie nie chcę już więcej straszyć, więc powstrzymuję się od wyrażenia opinii, że mój pistolet i jej minilatarka mogłyby nie zrobić większego wrażenia na tych, którzy przyszliby po nas w ciemności. — W każdym razie zamknęli Fort Wyvern po zakończeniu zimnej wojny, mnie jeszcze wtedy nie było na świecie. Ludzie mówią, co było w Wyvern… tajne projekty, nowa broń, eksperymenty. Patrzę na zmumifikowanego osobnika. — Jakie eksperymenty? — Nikt nie wie na pewno. Niesamowite
— Nikt nie wie na pewno. Niesamowite jakieś. Może eksperymentowali z genami, paskudne sprawy. Niektórzy twierdzą, że tam wciąż coś się dzieje, choć miejsce jest oficjalnie zamknięte. Atakują nas nagle basowe elektroniczne dźwięki, pulsują w korytarzu, takie uporczywe bhummm, bhummm, bhummm, które przenika do szpiku kości. — To też się czasami zdarza — mówi Jolie. — Nie wiem, co to jest. Nie przejmuj się. Nic się potem nie dzieje. Zerkam na zablokowane drzwi, których dziewczynka nie mogła otworzyć. — Uważasz, że to ma połączenie z… jakimś miejscem w Wyvern? — Na pewno nie uważam, że to skrót do kompleksu Disney World przez zakrzywioną przestrzeń. Doktor Hiskott był w złym stanie, gdy meldował się w motelu. Skrajnie zmęczony, zdezorientowany, trzęsły mu się ręce. W recepcji była moja ciocia Lois. Kiedy wyjmował z portfela prawo jazdy, wysypał się z niego plik różnych kart. Ciocia pomagała mu je zbierać. Mówi, że wśród nich był identyfikator pracownika Fort Wyvern, ze zdjęciem. Zanim poznała wujka Grega, sama tam pracowała, wtedy fort jeszcze działał.
— Dlaczego miał przy sobie identyfikator, przecież fort był od lat zamknięty? — No właśnie, dlaczego? Nie muszę być jasnowidzem, żeby wyczytać w jej szczerym spojrzeniu zielonych oczu, że obydwoje znamy odpowiedź. — Hiskott nie wychodził z domku przez trzy dni, nie pozwalał pokojówce zmieniać pościeli ani sprzątać. A potem nie był ot, takim sobie doktorem Hiskottem… stał się kimś innym… i przejął nad nami kontrolę. Powracają elektroniczne dźwięki, tym razem serie są dłuższe niż przedtem: bhummm, bhummm, bhummm, bhummm, bhummm… Pokurczone, pomarszczone, zmumifikowane, od dawna martwe, kościste palce lewej ręki Orka zaczynają bębnić o podłogę, grzechocząc jak kości do gry, a z jego rozwartych ust wydobywa się przejmujący lament. Światła migoczą i gasną.
CZĘŚĆ DRUGA Dwie narracje
Tajemniczy, zamknięty w sobie i samotny jak ostryga. Charles Dickens, Opowieść wigilijna
8
Ciemność ma swoje uroki i nawet w rodzinnym mieście świat w nocy może być nie mniej zachwycający niż obcy port z egzotyczną architekturą. Między zmierzchem i świtem zwyczajne miejsce obfituje w wizualne rozkosze, jakich dostarczyć mogą jedynie księżyc, gwiazdy i bogata gra cieni. Lecz głęboka ciemność nie oferuje niczego poza wizjami rozgorączkowanej wyobraźni. A gdy do tego taki kompletny brak światła dzielimy z groteskową mumią, która przez zęby ostre jak u piły tarczowej wydaje z siebie piskliwy koci wrzask, wówczas głód światła staje się tak intensywny, że człowiek byłby gotów podpalić sam siebie, gdyby miał zapałki. Na szczęście nie mam zapałek, co chroni mnie przed uczynieniem ofiary z własnego życia, za to Jolie Harmony ma swoją minilatarkę, lecz używa jej zbyt (w moim głębokim przekonaniu) rzadko, zważywszy na okoliczności. Kiedy w końcu włącza tę latareczkę, kieruje ją na mnie, a ściślej — na moje kolana, ponieważ wciąż siedzę na podłodze
korytarza, jak siedziałem, gdy zgasło światło i wysuszony trup zaczął wrzeszczeć, ale teraz błyskawicznie podrywam się na nogi niczym wykałaczka z pojemnika ze sprężyną — ostatnia nowość do dłubania w zębach po obiedzie. Promień jest tak wąski, że oświetla tylko jedno moje kolano, a dziewczynka zamiast przesunąć światło na lewo, gdzie po raz ostatni widzieliśmy szczątki potwora, kieruje je w górę na moją twarz, jakby zapomniała, kogo tu przyprowadziła, i musiała potwierdzić moją tożsamość. Jolie ma dwanaście lat, a ja prawie dwadzieścia dwa, więc to ode mnie należy oczekiwać, że będę zachowywał się w tym pokoju, a raczej korytarzu, jak osoba dorosła. Nie mogę piszczeć jak mała dziewczynka, ponieważ obecna tu mała dziewczynka nie piszczy. Zanim ta przygoda się skończy, oby bezkrwawo, z pewnością zrobię z siebie głupca na różne sposoby, więc im dłużej uda mi się uniknąć idiotycznych zachowań, tym mniej upokarzające będzie dla mnie spojrzenie Jolie w twarz przy pożegnaniu, po którym odjadę na wprost zachodzącemu słońcu, ja, samotny jeździec, z moim wiernym przyjacielem Indianinem Tonto. Więc z większym tupetem,
niżbym się po sobie spodziewał, mrużąc oczy przed światłem, przybieram rzeczowy ton. — Pokaż mi, proszę, mumię. Snop światła wędruje wzdłuż moich sztywnych ramion do pistoletu, który trzymam oburącz, przesuwa się z pistoletu na podłogę, następnie dalej ponad metr w lewo i ujawnia, że mierząc na ślepo, nie trafiałem w cel. Niedająca się przypisać żadnemu biologicznemu gatunkowi istota nadal leży na plecach, uschnięta, bez życia. Porusza się jedynie lewa ręka, jej palce bębnią o podłogę, jakby stwór był za życia pianistą i wciąż tęsknił do wydobywania z klawiatury dźwięków gorącego jazzu. Aż do tej chwili ten leżący potwór był według mnie wysuszoną łupiną okrywającą kruchy szkielet, zamieniający się od środka w proch, w który wszystkie istoty — ci z nas, którzy są potworami, i ci, którzy nimi nie są — w końcu się zamienią. Zaakceptowałem to i sobie z tym radzę. Jednak ta grająca ręka to dla mnie za dużo. Stoję nad nim z wymierzonym pistoletem, gratuluję sobie, że ręce drżą mi mniej, niż można by oczekiwać, i nie wygląda to aż tak źle, jak drżenie u osiemdziesięcioletniego staruszka. Włączają się światła punktowe wzdłuż obydwu ścian korytarza i w tym samym
momencie cichnie zawodzenie mumii. Stukająca ręka opada bezwładnie na podłogę. Jolie wyłącza minilatarkę i odkłada ją na bok. — Co się, do diabła, tutaj działo? — głośno wyrażam zdumienie. Ona dalej siedzi ze skrzyżowanymi nogami na złożonym kocu. Wzrusza ramionami. — Nigdy nie dochodzi do niczego więcej niż to. — Mówiłaś, że po bhummm, bhummm, bhummm już nic się nie dzieje. — O tym zapomniałam. — Jak mogłaś zapomnieć o czymś takim? — To się nie zdarza raz za razem. Bardzo rzadko. A ta sprawa z ręką to jakieś odruchy pośmiertne, coś takiego. — Kompletnie odwodnione mumie nie mają odruchów pośmiertnych. — No dobrze, jest coś na rzeczy. Zastanawiałam się, czy rozciąć Orka, zrobić mu sekcję, zobaczyć, co jest w środku. — To zły pomysł. — Ork jest nieszkodliwy. — Więc dowiesz się, że nie jest nieszkodliwy. Bo co powiesz o jego krzyku? — Nie krzyczał — mówi dziewczynka. — Usta się nie poruszały. Klatka piersiowa nie podnosiła się i nie opadała. A gdy się dobrze zastanowisz, te
dźwięki były elektroniczne, niby zwykłe bhummm, ale jednak inne, dziwne. Wydaje się, że jest sensowne wyjaśnienie: z jakiegoś miejsca nadawane są dźwięki, a martwe struny głosowe Orka albo jego kości, albo coś wewnątrz niego może działać jak urządzenie odbiorcze i przechwytuje transmisję. Siedzi sobie na tym kocu jak Miss Muffet na pufie, tyle tylko, że gdyby pająk pojawił się koło niej, nie uciekałaby przed nim jak bohaterka słynnej rymowanki. Zgniotłaby go w ręku. Opuszczam rękę z pistoletem, patrząc niepewnie na Orka. — Dobry Boże, dzieciaku, byłaś tu sama, gdy po raz pierwszy zgasły światła i słyszałaś to wszystko? — Tak. — I wróciłaś znowu w to miejsce? — Już ci mówiłam, że po kilku latach z Hiskottem niewielu rzeczy się boję. Widziałam za dużo potworności. Patrzyłam na mojego kuzyna, na Maxy’ego… morderca Hiskott zabijał go rękami mojej rodziny. Wiele przecierpiała, to mnie smuci. Lecz w obliczu niewyobrażalnych przeciwności losu objawia siłę, a to mnie inspiruje. — Proszę usiąść, panie Potter. — Skąd znasz moje nazwisko?
— Takie podałeś Hiskottowi, kiedy okupował wujka Donny’ego. A nam Hiskott nakazał, żebyśmy trzymali się z dala od ciebie. W tym momencie omal nie ujawniłem jej swojej prawdziwej tożsamości. W porę uświadomiłem sobie, że gdy opuści to podziemne schronienie, wróci do Harmony Corner i znajdzie się w zasięgu marionetkarza, a on może przejąć nad nią kontrolę, odczytać jej pamięć i poznać moje prawdziwe nazwisko. Słyszałem, że kapłani voodoo, wiedźmy i czarnoksiężnicy nie potrafią rzucić na ciebie uroku, nie znając twojego imienia. To prawdopodobnie głupie zabobony. Tak czy owak, ten niecny Hiskott nie jest ani kapłanem voodoo, ani wiedźmą, ani czarnoksiężnikiem. Mimo wszystko postanawiam na razie zachować dla siebie swoje prawdziwe imię i nazwisko. Zanim przeżyty dopiero co strach przysporzył mi pierwszych siwych włosów, siedziałem na podłodze twarzą do dziewczynki, a zmumifikowane monstrum leżało na prawo ode mnie. Teraz ułożyłem koc tak, żeby jednocześnie dobrze widzieć i Jolie, i Orka. — Mówiłaś, że przez trzy dni Hiskott chorował w swoim domku, a potem się zmienił, już nie był tym samym Hiskottem. Czy według
ciebie nie miał tej władzy, kiedy się meldował? Czy jakimś sposobem ją nabył, gdy siedział tam sam? Niestety, Jolie, która miała tylko siedem lat, gdy życie w Harmony Corner się zmieniło, musi polegać na rodzinnej legendzie, która była poprawiana i cyzelowana przy stołach i kominkach, zarówno w dniach przygnębienia, jak i w dniach wątłej, lecz podtrzymywanej nadziei — nie ośmielali się mówić o buncie i zamiast tego po wielekroć opowiadali sobie nawzajem historie z lat opresji, w ten sposób zmieniali kronikę cierpień w sagę o harcie ducha, z której czerpali odwagę. Zgodnie z tą legendą doktor Norris Hiskott przyjechał mercedesem S600, czyli wozem dużo wyższej klasy niż taki, jakim podjeżdża zwykły gość ich motelu. Od razu wydawało się, że jego przeznaczeniem było pojawić się akurat tamtego dnia. Od świtu wiał od morza zimny wiatr nasycony wonią jodu z gnijących mas wodorostów, którymi dwa dni wcześniej fale sztormowe zarzuciły nadbrzeżne skały. Drażniący odór, przenikliwy chłód i kłębiaste chmury z pułapem obniżającym się z godziny na godzinę przed nadchodzącym kolejnym sztormem, a zapowiadał się groźnie, wzbudziły w mieszkańcach Harmony Corner
umiarkowany, lecz uporczywy niepokój. Kiedy ciotka Lois załatwiała formalności z Norrisem Hiskottem, przydzielając mu domek numer 9, dziwiła się, bo jego mokasyny od Gucciego oraz drogie, szyte na miarę spodnie i złoty rolex uderzająco kłóciły się z poplamioną bluzą z kapturem i postrzępionymi mankietami, jakby wyciągnął ją z kontenera na śmieci. Chociaż tamtego dnia niektórzy mogliby uważać, że zimno usprawiedliwia włożenie rękawiczek, jednak to, co on miał na rękach, zdumiewało nie mniej niż jego bluza. To były rękawice ogrodowe i nie zdjął ich ani na chwilę. Również nie zsunął z głowy kaptura podczas całej procedury meldowania. Lois nie dziwiłaby się, gdyby jakiś dzieciak siedział w pomieszczeniu w kapturze, ale u mężczyzny około pięćdziesiątki, o takiej pozycji społecznej i takiej klasie to było niezwykłe. Wydał jej się podejrzany, zwłaszcza że unikał kontaktu wzrokowego. Z tego, co Jolie mówiła wcześniej, nie wysnuwałem wniosku, że zmiana, która przyniosła Hiskottowi okrutną władzę, odmieniła go w jakiś fatalny sposób również fizycznie. Lecz wyjaśniałoby to jego zawiść i wydawanie dekretów skazujących na śmierć tych, którzy są zbyt piękni, żeby żyć. Zaszył się w domku numer 9, odrzucił usługi
Zaszył się w domku numer 9, odrzucił usługi pokojówki pod pretekstem ciężkiej grypy, ale wyglądało na to, że ma zdrowy apetyt, bo zamawiał w restauracji mnóstwo dań na wynos. Nie zamykał drzwi na klucz i prosił, by zostawiano posiłki w kąciku wypoczynkowym, na stoliku obok fotela, należne pieniądze plus napiwek kładł na blacie. Na czas dostawy zamykał się w łazience. Kiedy już dokonała się w nim przemiana — za sprawą jakiegoś wirusa czy inwazyjnego materiału genetycznego, czy zanieczyszczonego środka, z jakimi miał kontakt w Fort Wyvern — szybko obwieścił, że tutejszy teren to jego perwersyjne królestwo. Strefa jego wpływów sięga w większości miejsc do granic Harmony Corner, jest ograniczona tu i tam, rozszerza się na niektóre dalsze obszary. Z powodu strasznych zmian w wyglądzie zewnętrznym prawdopodobnie nigdy nie zaryzykuje wyprawienia się w świat poza tę posiadłość. Aktywność mózgu jest elektryczna, a Hiskott potrafi rozszczepić swoją osobowość i wyodrębnić jakiś jej aspekt. Pomyślcie o zawierającej wszystko, co on wie i czym jest, karcie pamięci, ale nie w formie pendrive’a, tylko będącego spójną całością pola elektrycznego. Ograniczony jedynie zbyt dużą
odległością, Hiskott jest zdolny transmitować swoje niewidzialne drugie ja, fantomowego Hiskotta, wykorzystując naziemne linie telefoniczne albo inne instalacje, takie jak linie elektryczne, sieci wodociągowe, kable telewizyjne lub kombinację ich wszystkich. Niczym wąż ta wiązka danych Hiskotta jest zdolna przyczaić się w telewizorze, lampie, innym sprzęcie i kiedy potencjalna osoba znajdzie się dostatecznie blisko, fantom przeskakuje na nią i przejmuje kontrolę, podczas gdy Hiskott we własnym ciele pozostaje w swojej samotni. W mgnieniu oka wiązka danych, działając jak wirus komputerowy, nie tylko przejmuje kontrolę nad osobą, którą atakuje, ale jednocześnie instaluje w jej mózgu program, dający Hiskottowi wgląd w pamięć z całego życia tej osoby. Zadanie wykonane, fantomowy Hiskott wraca do rzeczywistego Hiskotta, a ten ma od tego momentu stałe połączenie z zainfekowaną osobą — w obrębie Harmony Corner — oraz funkcję kontrolną w programie, umożliwiającą mu, kiedy tylko ma życzenie, zarządzanie na odległość ciałem tej osoby, jakby to było jego własne. Człowiek, nad którym Hiskott przejmuje władzę, od razu to wszystko rozumie. Każdy jest
więc do bólu świadomy, że marionetkarz może go zabić na niezliczoną ilość sposobów, dajmy na to przez zablokowanie autonomicznego układu nerwowego — który kontroluje pracę narządów, gruczołów i krążenie — co prowadziłoby do natychmiastowej śmierci. Jeżeli ktoś z nich wyrwałby się z Harmony Corner i nie wrócił, odwet skierowany zostanie przeciwko tym członkom rodziny, których uciekinier najbardziej kocha. Śmierć każdego z nich będzie bardzo okrutna, powolna i bolesna, a przedtem poddani zostaną torturom wyobraźni, żeby poczuli się tak upokorzeni i pełni wstydu, że pogarda dla siebie samego będzie silniejsza od lęku przed śmiercią. Ten, kto uciekł, będzie więc niósł brzemię winy, które ostatecznie uczyni jego życie nieznośnym. Ucieczka z zamiarem powrotu z policją lub innym zbrojnym oddziałem będzie skazana na porażkę. Uciekinier wkrótce znajdzie się w sytuacji zmuszającej go do kolejnej ucieczki, tym razem ze szpitala psychiatrycznego, do którego trafi, kiedy zacznie snuć opowieść o kontroli umysłów, tak jak niechybnie by tam trafił, gdyby przedstawiał się jako Godzilla i groził zniszczeniem Los Angeles. Zakładając, co jest nieprawdopodobne, że przekonałby władze o niezwykłym zagrożeniu dla tak pozornie
spokojnego miejsca jak Harmony Corner, to tych, którzy przybyliby na miejsce, Hiskott załatwiałby po swojemu jednego po drugim. Ponieważ przybyszom nie wolno byłoby wrócić do swoich urzędów z wiedzą o istnieniu niejakiego Norrisa Hiskotta i z jakimikolwiek podejrzeniami, musiałby opanować ich umysły, ale w inny sposób, niż to robi z rodziną Harmonych — wślizgiwałby się w ich umysły równie nieodczuwalnie jak wirus grypy, który dostaje się do płuc podczas wdechu. Redagowałby i urabiał ich myśli poza świadomością delikwentów i powracaliby do siebie ze wspomnieniami, jakie dla nich wycyzelował. Póki Jolie nie powiedziała mi tego wszystkiego, nie zdawałem sobie sprawy, w jak morderczym uścisku Hiskotta oni tutaj żyją. Nie potrafię pojąć, jakim cudem ich klan przetrwał i zdołali pozostać przy zdrowych zmysłach, a do tego nie stracili nadziei. Ork leży nieruchomo. Materializuje się Boo i z wielką ciekawością bada zmumifikowane szczątki. Dziewczynka oczywiście nie widzi psa. Ona i ja, zamyśleni, zachowujemy milczenie. Odzywam się pierwszy. —
Ten
Hiskott,
kimkolwiek
był
— Ten Hiskott, kimkolwiek był i czymkolwiek jest teraz, czego on chce? — Sprawować kontrolę. Wymuszać posłuszeństwo. — Ale dlaczego? — Bo wygląda tak, że nie może pokazywać się ludziom, jest obrzydliwy. Żyje w nas. W tym momencie nasuwa mi się intrygujące pytanie. — Jak on wygląda? — Kiedy przenosił się z domku numer dziewięć do domu, który nam zabrał, robił to nocą. Nie wolno nam było tego oglądać. — Minęło pięć lat, zanosi mu się jedzenie, sprząta dom… ktoś musiał rzucić na niego okiem. Kiwa głową i wydaje się, że potrzebuje zebrać się w sobie przez chwilę, by mówić na ten temat. — Tylko wujek Greg i ciocia Lois. Lecz Hiskott uniemożliwił im opowiedzenie, co widzieli. Implantował zakaz w ich umysłach. — Implantował zakaz? Jolie jest poważną dziewczynką, ale ciągle jeszcze dzieckiem i jak dzieci jest pełna życia, spragniona niespodzianek i przyjemności, jej powaga nie wyklucza przeżywania radości, inaczej niż w przypadku gnębionej osoby dorosłej. Teraz jednak niezwykle poważnieje
i wygląda tak ponuro, że widzę zniszczoną, znużoną kobietę, jaką może się stać, jeżeli kolejne lata zniewolenia będą ją wciąż miażdżyć — nie jestem w stanie na nią patrzeć, bo być może to mnie przypadnie, i tylko mnie, albo jej pomóc, albo zawieść jej zaufanie. Ma spuszczoną głowę, ręce nerwowo skubią dżinsową kurtkę, drży kącik lewego oka w niekontrolowanym tiku. — Greg i Lois próbowali — mówi. — Próbowali nam powiedzieć. Opisać jego wygląd. Dwa razy uparcie próbowali. Ale za każdym razem przygryzali własne języki. Mocno gryźli. Języki, wargi. Ssali wargi aż do krwi. I jedyne słowa, jakie wydobywali, były wulgarne. Bluźnierstwa. Potworne słowa, jakich nieprzymuszeni nigdy by nie wypowiedzieli. Wypluwali i krew, i te słowa i przez wiele dni mieli tak pokaleczone usta, że nie mogli jeść. Nie odważyli się próbować po raz trzeci. Nie chcemy, żeby próbowali. Nie musimy wiedzieć. To nie ma znaczenia. Ta wiedza nie zmieni rzeczywistości. Znowu potrzebujemy pomilczeć. Boo odchodzi od Orka i wędruje korytarzem w stronę drzwi, których nie mogła podważyć Jolie. Ja wracam do poprzedniego tematu. — Kontrola. Posłuszeństwo. Ale po co?
— Jak mówiłam. Z powodu swojego wyglądu musi żyć w nas, we mnie, w moich rodzicach. Może jeść. Może pić. Ale jest wiele rzeczy, których nie może robić. Jest jak ostryga czy inny małż, a ten dom na wzgórzu to jego skorupa. Mówi nam, że jesteśmy jego sensorium. Jolie podnosi głowę, oczy mają kolor liści lotosu. Przestaje skubać kurtkę. Jej ręce osuwają się na kolana jak gołębie opadające na żerdź. Z kącika lewego oka zniknął tik. Wspomnienie cierpień ciotki i wuja przygnębiało ją i wzburzało, ale ten temat też ją przygnębia i wzburza, nawet w większym stopniu. Żeby o tym w ogóle mówić, musi siłą woli, jak w ćwiczeniach jogi, narzucić sobie spokój, który umożliwi jej komentowanie sprawy z wysokiego pułapu, znajdującego się nad burzami i ciemnością. — Czy wiesz, co to jest sensorium? — pyta. — Nie. — To jak zmysłowe oprzyrządowanie ciała. To wszystkie narządy zmysłów, nerwy. Żyjąc we mnie, żyjąc w nas, ma kontakt ze światem, w którym jego już nie można widzieć. Odbiera widoki, dźwięki, smaki, i to wszystko z wielu różnych perspektyw, perspektywy każdego z nas i nas wszystkich razem. A to, czego nie jest w stanie doświadczyć zamknięty w swojej
skorupie, w swoim ohydnym ciele, którego niczyje oko nie chciałoby oglądać i niczyja ręka dotykać, może przeżywać, okupując nas, czując wtedy, co my czujemy, dzieląc nasze emocje, żądając, byśmy dostarczali mu przeżyć, jakich w danym momencie zapragnie. Nie ma żadnej prywatności w Harmony Corner. Nie ma takiego miejsca w twoim sercu, gdzie mógłbyś się użalić nad sobą, wyleczyć ranę po ostatniej krzywdzie, jaką ci wyrządził. Wpełza tam razem z tobą, do twojego serca. Wysysa twój smutek, wyszydza twoją nadzieję. Jestem do głębi wstrząśnięty. Kalendarzowo ma dwanaście lat, ale emocjonalnie jest dojrzalsza, a intelektualnie jeszcze bardziej. W porównaniu z jej wewnętrzną siłą jestem słabeuszem. Miotającym się po omacku przeciętnym kucharzem, który próbuje zrobić jak najlepszy użytek ze swojego szóstego zmysłu, podczas gdy ona jest Joanną d’Arc walczącą z nieprawdopodobnymi przeciwnościami, nie dla swojej ojczyzny, lecz dla swojej duszy — a sam Hiskott, zważywszy na jego wszechwładzę i okrucieństwo, to wróg potężniejszy nawet od armii angielskiej. Jolie, rozpocząwszy swoją wojnę jako siedmioletnia dziewczynka z siłami nieprzystającymi do walki
i obrony, triumfuje, bo przetrwała, przystępując każdego dnia od pięciu lat do wyzwolenia Orleanu z oblężenia — odnoszę wrażenie, że jest obok mnie ktoś, kto wyrasta być może na świętą. Zaczynam w pełni rozumieć, dlaczego nie boi się Orka. A chyba nawet niczego. Na końcu korytarza przed dwuskrzydłowymi stalowymi drzwiami stoi z przekrzywioną głową ciekawski Boo. — Tym razem — mówi Jolie — jeżeli Hiskott spróbuje mnie nawiedzić, a jestem tu z tobą, poza jego zasięgiem… i nie będzie mógł mnie znaleźć… zabije mnie, jak tylko się znowu pokażę. — Zostaniesz tutaj do czasu, aż go zabiję. — Nie mogę tu zostać na wieki. — Też nie mam czasu. Tylko dzisiaj. To musi stać się dzisiaj. Im szybciej, tym lepiej. Powstrzymywała ciekawość aż do tej pory, teraz pyta: — Dlaczego nie może wtargnąć do twojego mózgu i cię okupować? — Nie wiem, Jolie. Zawsze byłem twardogłowym… realistą. — Nie wierzę. — Być może mam za mały móżdżek, by mógł owinąć wokół niego swoje macki. — Jeszcze jedno. Mówi, że również nie udaje
— Jeszcze jedno. Mówi, że również nie udaje mu się znaleźć dostępu do tej kobiety, która jest z tobą. — Dobrze to wiedzieć. — Kim ona jest? Wstaję z koca. — To pytanie za milion dolarów. — Nie wiesz, kim ona jest? — Poznałem ją wczoraj. Wiem, jak ma na imię. To początek. Za rok lub dwa będę znał jej nazwisko, jeżeli w ogóle ma nazwisko, bo mówi, że nie ma. Jolie też wstaje z koca. — Jesteś trochę głuptasem, zawsze tak jest? — Zwykle jestem wielkim głuptasem. — To może się źle skończyć dla ciebie, zabiją cię w Harmony Corner. — Może nie. Jak dotąd bycie przynajmniej trochę głuptasem pomagało mi zachować życie. — Zaprzęgnie wszystkich do poszukiwania ciebie, każdego, kto nie musi obsługiwać gości w restauracji albo na stacji paliw. Zauważą cię, gdziekolwiek się tu ruszysz. — No nie wiem, jestem zwykłym kucharzem od codziennych dań, nie przyciągam wzroku. Ludzie zazwyczaj traktują mnie jak powietrze. Przez ułamek sekundy patrzy na mnie z wielką powagą, lecz potem udowadnia, że stać
ją na lekki uśmiech. Oddałbym niemal wszystko, żeby usłyszeć któregoś dnia śmiech Jolie. Sądzę, że nie śmiała się od bardzo dawna. Na końcu korytarza mój pies duch przenika przez stalowe drzwi.
9
Zanim zostawię nieustraszoną dziewczynkę z Orkiem, nieludzką mumią, w podziemnym korytarzu między opanowaną przez demona ziemią rodziny Harmonych i nieznanymi, sponsorowanymi przez rząd okropnościami w Fort Wyvern (a samo to zdanie jest najbardziej niezwykłe ze wszystkich, jakie zapisałem dotąd w swoich pamiętnikach), powie mi ona jeszcze jedną ważną rzecz, o której powinienem wiedzieć, nim spróbuję pójść do jaskini lwa1. Nasuwa mi się refleksja o osobliwościach języka. Dlaczego mówimy to beard the lion? Z brodą na lwa? Natychmiast widzę w wyobraźni, jak wczołguję się brawurowo do jaskini, żeby klejem do charakteryzacji przylepić sztuczną brodę śpiącemu kotu odstraszającej wielkości. Ponieważ żadnego lwa nie da się zmusić, żeby w jakiejkolwiek sztuce grał Abrahama Lincolna, wydaje się, że jedynym powodem przyklejania lwu brody byłoby nabijanie się z niego, upokarzający śmiech, bo inne lwy szydziłyby z niego bezlitośnie. Jestem pewien, że Ozzie Boone zna pochodzenie tego
idiomu i bez wątpienia na najlepszych uniwersytetach roi się od naukowców, którzy całą akademicką karierę poświęcili pisaniu rozpraw na temat pochodzenia tego wyrażenia i wielu innych równie dziwnych — nawet mnie samemu od czasu do czasu robi się smutno, że na pewno nie będę żył wystarczająco długo ani nie będę miał tyle wolnego czasu, żeby zagłębiać się w takie osobliwości języka. Ale teraz Jolie ma mi do powiedzenia jeszcze jedną ważną rzecz, a mianowicie taką: Chociaż Hiskott otacza się tajemnicą i zamyka w sobie, nie mieszka sam w wielkim domu na wzgórzu. Przez lata odczytywał pamięć gości motelu, czasami przejmował nad nimi kontrolę, a trzykrotnie zapewnił sobie pełnię władzy nad wybranymi i zabrał ich do swojej rezydencji, po czym nikt już ich nigdy nie widział. W każdym z tych przypadków były to osoby całkiem samotne, bez rodzin, które mogłyby się zaniepokoić ich zniknięciem. Donny, po zdjęciu tablic rejestracyjnych z samochodów tych gości, zaparkował je w ciemnym dębowym zagajniku w połowie drogi między motelem i domami mieszkańców Harmony Corner i ulegają one stopniowej rozbiórce, gdy warsztat naprawy przy stacji paliw potrzebuje części, albo niszczeją. Jedzenie i cokolwiek innego, czego
zażąda Hiskott, przynosi mu się do domu, ale nikt z członków rodziny Harmonych nie sprzątał u niego od ponad trzech lat — nikt nie widział wnętrza domu od czasu, gdy te trzy nieszczęsne dusze weszły niczym zombie przez drzwi od frontu. — Wygląda na to, że tam sprzątają — mówi Jolie. — Ale jesteśmy pewni, że wykorzystuje ich inaczej niż nas. Mają jakieś inne przeznaczenie i dlatego nie pozwala nam ich zobaczyć. — Może uczynił z nich swoją gwardię pretoriańską, strażników, na wypadek gdyby ktoś z twojej rodziny urwał mu się z uwięzi i próbował go zabić. — Takich ochroniarzy — dodaje Jolie. Wyraźnie dawno temu doszła do takiego wniosku i zastanawiała się nad tym głęboko, nie znajdując jednak w pełni satysfakcjonującego wyjaśnienia. — Bo dlaczego nie martwi się, że z uwięzi równie dobrze mógłby mu się urwać ktoś z nich? Tak wielu rzeczy w mojej nieustającej edukacji uczę się, po prostu idąc tam, gdzie mam iść, oraz robiąc to, co mam robić, że mogę powiedzieć tylko jedno: — Myślę, że się tego dowiem. Nagle, ku mojemu zdziwieniu, Jolie obejmuje mnie rękami i przykłada mi ucho do piersi,
jakby chciała wysłuchać bicia mojego serca i ocenić jego siłę, solidność i prawość. Jest niższa ode mnie o więcej niż trzydzieści centymetrów — drobna jak na tak silną dziewczynkę. Odwzajemniam uścisk, czując nagle pewność, że ją zawiodę, choć po prawdzie od dzieciństwa znacznie częściej spodziewałem się, że zawiodę, niż to się faktycznie zdarzało. — Pięć lat czekałam na ciebie. Wiedziałam, że któregoś dnia przyjdziesz. Wiedziałam. Być może dla niej jestem rycerzem w lśniącej zbroi, który zawsze zwycięża. A ja wiem, że nie mam maestrii i szlachetności rycerzy z legend i bajek. Moja jedyna broń to wiara, że życie ma sens i że kiedy dla mnie po raz ostatni zajdzie słońce i po raz ostatni wzejdzie księżyc, i gdy wraz ze świtem urodzę się między zmarłymi, będzie wtedy miłosierdzie. Jeżeli postrzeganie mnie jako rycerza podtrzymuje w Jolie nadzieję, mogę to sobie zaliczyć jako sukces, nawet gdybym nie dokonał niczego więcej. Kiedy odsuwamy się od siebie, ona nie wyciera łez, obcy jej łatwy sentymentalizm i jest zbyt twarda, żeby płakać nad sobą. Oczy ma koloru liści lotosu, ale nie sięga po lotos dla uspokojenia; przetrwanie zawdzięcza nie temu, że zapomina, lecz temu, że pamięta. Widzę w niej skrupulatną księgową, która w pamięci
jak w księdze rachunkowej rejestruje każde bezeceństwo marionetkarza. Gdy nadejdzie dzień porachunków, będzie wiedziała, jaką cenę on ma zapłacić. Chociaż jest nieletnia i drobna, zrobi wszystko, żeby pomóc rodzinie wyegzekwować od niego całą straszną należność, jaką jest im winien. — Zrobię, co w mojej mocy, żeby go dopaść — obiecuję jej. — Lecz moja moc może nie wystarczyć. — Tak czy inaczej, nie będziesz stąd uciekał, żeby się ratować. Wiem to. Biegniesz do problemów, a nie uciekasz od nich. Nie wiem, kim jesteś, ale na pewno nie Harrym Potterem. Jest coś w tobie, nie potrafię tego nazwać, ale coś jest i to jest dobre. Tylko większy głupiec ode mnie by z tym dyskutował, gdyż każda odpowiedź uwłaczałaby jej albo mnie, albo nam obydwojgu. Takie autentyczne zaufanie, tak rozbrajająco wyrażone, świadczy o tym, że w ludzkim sercu jest niewinność, która potrafi przetrwać w tym zepsutym świecie i która pragnie uderzyć w dzwon na alarm i odrobić złe dni dziejów, póki takie zaufanie nie stanie się oczywiste w świecie nowym i prawym, jakim powinien być zawsze. — Potrzebowałbym latarki, Jolie, żeby nie zgubić się w drodze powrotnej. Nie chcę jednak
zostawić cię bez niej, bo może się zdarzyć, że światła znowu zgasną i już się nie zapalą. — Mam dwie. — Wyciąga drugą minilatarkę z kieszeni dżinsowej kurtki i mi ją podaje. — Czy ta biegnąca pod wzgórzami aż za teren Harmony Corner wielka rura, którą szliśmy, ma jakieś dopływy? — Tak. Pięć. Jak będziesz wracał, napotkasz trzy rury z lewej strony i dwie z prawej. W żadnej nie dasz rady iść wyprostowany. Trzeba schylać głowę. Czasami nawet się czołgać. — Powiedz, dokąd prowadzą? — Donikąd. Wylot każdej został zamknięty. Nie wiem, dlaczego i kiedy. Wody sztormowe nie spływały tymi rurami od bardzo dawna, być może od czasu, kiedy ludzie z Fort Wyvern połączyli swój system bezpieczeństwa z tym przepustem. — Czyli nie mogę wyjść gdzie indziej, tylko na plażę. — Nie możesz. Ale nie sądzę, by czekali tam na ciebie. Widzisz… jest coś jeszcze. Gdybym ci o tym powiedziała… nie chciałabym jednak dodatkowo obciążać twojego umysłu. I tak masz dość zmartwień. — Mimo wszystko mów. Uwielbiam się martwić. Jestem w tym mistrzem. Waha się. Z tylnej kieszeni dżinsów wyciąga
Waha się. Z tylnej kieszeni dżinsów wyciąga płaski portfelik, otwiera go i pokazuje zdjęcie urodziwego chłopca, pewnie ośmioletniego. — Czy to Maxy? — Tak. Hiskott mówił, że Maxy musi umrzeć, bo jest zbyt piękny. Rzeczywiście był uroczym chłopcem. Mieliśmy uwierzyć, że Hiskott jest powodowany zawiścią, bo sam zmienił się w coś paskudnego. Ale ja myślę, że zabił Maxy’ego z innego powodu. Jolie ma twardy charakter, ale ogarnięta żalem zamilkła. Zdradza ją drżenie warg, jednak zaciska usta, odzyskuje panowanie nad sobą. Zamyka portfelik i utracony chłopiec odchodzi, wraca na swoje miejsce do kieszeni. — Później drwił sobie z nas wszystkich, ustami mojej rodziny wmawiał mi, że jestem piękna, piękniejsza od Maxy’ego. Próbuje mnie przerazić i dręczy innych perspektywą, że posłuży się nimi do zatłuczenia i rozszarpania mnie, tak jak wykorzystał ich do zamordowania Maxy’ego. Ale to kłamstwo. — Co jest kłamstwem? — Nie jestem piękna. — Ej, Jolie… jesteś, naprawdę. Kręci głową. — Ja tego nie widzę. Nie wierzę w to. Wiem, że to kłamstwo. Nie mogę być piękna. Po tym, co
zrobiłam. — O czym ty mówisz? Stopą podsuwa koc bliżej Orka. Klęka na kocu, wpatruje się w pomarszczoną twarz stwora. Gdy zaczyna mówić, kontroluje głos, żeby nie ujawniać silnych emocji — a byłyby w zgodzie ze słowami — i opowiada spokojnym tonem. — Zaczęło się i było straszne. Wrzeszczałam, żeby przestali, błagałam. Jeden za drugim rzucali się na Maxy’ego, moja rodzina, jego rodzina. Próbowali poskramiać się nawzajem. Próbowali. Ale Hiskott przeskakiwał błyskawicznie z jednego na drugiego, nie wiadomo było, kto będzie następny. Kopali go, bili pięściami, rozszarpywali. Krew Maxy’ego… na każdym. Nie mogłam ich powstrzymać, Maxy był bliski śmierci, chciałam uciekać, nie mogłabym znieść końca tego. Nagle bez obrzydzenia, niespiesznie i delikatnie, Jolie unosi suchą rękę mumii, którą ta bębniła o podłogę, gdy została na krótko ożywiona. Przygląda się jej ohydnie długim palcom. — Zaczęłam biec i nagle stanęłam nad Maxym. Nie mam pojęcia, skąd ten nóż znalazł się w mojej ręce. Wielki nóż. Maxy jeszcze nie wyzionął ducha. Był oszołomiony, ledwie
przytomny. Rozpoznał mnie. Ja mam dziewięć lat. On osiem. Na moment otwiera szerzej oczy. Dźgam go nożem raz. Potem drugi. I jeszcze raz. I koniec z nim. Zamilkła, a jej milczenie jest tak przepełnione treścią, że przez moment nie jestem w stanie się przez nie przebić żadnymi słowami. Odzywam się po chwili. — Nie byłaś sobą, Jolie. — W jakimś sensie byłam. — Nie, nie byłaś. — W jakimś sensie — upiera się. — Byłaś pod jego kontrolą. — Przecież moje oczy widziały. I czułam, jak ciało i kości Maxy’ego stawiają opór ostrzu noża. A kiedy z jego oczu uchodziło życie, widziałam, że on mnie rozpoznaje. — Jolie mówi tym strasznym, pozbawionym emocji tonem, trzymając na uwięzi smutek. I językiem zbyt dojrzałym jak na swój wiek. Wyczucie podpowiada mi, że gdybym teraz padł przy niej na kolana i próbował ją pocieszać, nie pozwoliłaby objąć się jak przedtem. Odepchnęłaby mnie i więź między nami zostałaby zerwana. To jej ból, w którym uparcie trwa dla uczczenia pamięci zamordowanego krewniaka; to jej poczucie winy, które, choć niezasłużone, jest być może dla niej dowodem
na to, że wbrew temu, co była zmuszona zrobić, wciąż jest człowiekiem. Wiem bardzo dużo o bólu i poczuciu winy, lecz chociaż jej udręka podobna jest mojemu przeżywaniu bólu i winy, są one jej własne i nie mam prawa doradzać jej w sprawie uczuć. Opuszcza rękę potwora na podłogę i wraca do studiowania jego twarzy, a szczególnie wielkich oczodołów, na których dnie widać dropiatą, zeskorupiałą tkankę, pozostałą po jego oczach — to jak stwardniały szlam na dnie wyschniętej od dawna studni. Znowu zaczyna migotać światło w korytarzu i tym razem się nie wyłącza, a w kościstych oczodołach pulsująca gra cieni wydaje się parą oczu, które przesuwają się od lewej do prawej i z powrotem, i tak bez końca; są całe czarne, takie, jakie mogłaby mieć Pani Śmierć, pojawiając się na progu z nakazem eksmisji. — Nie jestem piękna. Nie z powodu mojej urody szykuje się mnie zabić. Przez ostatnie kilka miesięcy szuka mnie od czasu do czasu i nie może znaleźć, bo jestem tutaj. A później, kiedy mnie przechwytuje i czyta w mojej pamięci, wygląda mu na to, że jestem w jakimś zwyczajnym miejscu, gdzie powinien mnie znaleźć. Początkowo myślał, że błąd tkwi po jego stronie, ale teraz podejrzewa, że ja nauczyłam
się ukrywać przed nim jeden czy dwa sekrety. Nie chcę, żeby o nich wiedział. Moc izolowania marionetkarza od nawet małej części jej pamięci to postęp, jednak Jolie zdaje się nie wiązać z tym żadnej nadziei. — A jeżeli on ma rację? Serio nauczyłaś się ukrywać przed nim jeden czy dwa sekrety? — Mówi się, że języków należy się uczyć w dzieciństwie, bo dziecko przyswaja je dużo szybciej od dorosłego. Wydaje mi się, że to wskazówka do wymyślenia, jak oszukać Hiskotta. Niewiele potrafię ukryć, ale z miesiąca na miesiąc troszkę więcej, mam już przecież to miejsce, gdzie uciekam przed nim. Nie wierzę, żeby komuś dorosłemu coś takiego się udało, ale Maxy tuż przed śmiercią był prawdopodobnie na tym etapie, co ja teraz. Może Hiskott podejrzewał Maxy’ego. Może bał się, że Maxy nauczy się, jak stawiać mu opór, i dlatego go zamordował. — Uważasz, że też nauczysz się trzymać go na dystans, nie dopuścić do przejęcia nad tobą kontroli? — Nie. Nie w ciągu kilku lat, jeżeli w ogóle. A on nie pozwoli mi żyć tak długo. Ale udało mi się coś jeszcze. Stuka lekko w dolne zęby Orka palcem wskazującym, przesuwając nim wzdłuż
wyszczerzonej w uśmiechu szczęki, groźnej jak u rekina. Jeżeli ręka Orka ni stąd, ni zowąd zaczyna bębnić palcami o podłogę, to jego szczęki, teraz rozwarte z powodu uschłych ścięgien i obkurczonych mięśni, mogą znienacka zatrzasnąć się na delikatnych czubkach palców dziewczynki. Zastanawiam się, czy jej nie przestrzec. Jednak z pewnością przyszło jej na myśl takie niebezpieczeństwo i je lekceważy. Coś w tym momencie zdaje się sugerować, że Jolie nie koncentruje się ani na doczesności i pochodzeniu Orka, ani na szczególnych cechach jego demonicznej twarzy. Ze zmarszczonymi brwiami, badając ostrość własnych zębów językiem, tak jak palcem ocenia zestaw ostrzy Orka, rozmyśla chyba nad jakąś nurtującą ją kwestią. Wyraża wreszcie swój niepokój w słowach: — Czy potwór wie, że jest potworem? Pytanie wydaje się proste, a dla niektórych nawet śmieszne, skoro współcześni myśliciele głoszą, że psychologia i teorie niesprawiedliwości społecznej potrafią wyjaśnić motywy tych wszystkich, którzy popełnili jakiś zły czyn, i przedstawiają ich jako ofiary; nie istnieją więc żadne potwory — nie było
Minotaura, wilkołaków, orków, i podobnie żadnych Hitlerów czy Mao Tse-tungów. Odgaduję jednak, dlaczego Jolie zadaje to pytanie, i w tym kontekście jest to dla niej złożona kwestia wielkiej wagi. Zasługuje na przemyślane i szczegółowe wyjaśnienie, chociaż w tych okolicznościach wygładzona odpowiedź może jedynie pogłębić jej wątpliwości. Nie mamy czasu na niejasności, ponieważ z nich niezawodnie rodzi się brak zdecydowania, które jest matką niepowodzenia. — Tak — odpowiadam — potwór wie, że jest potworem. — Zawsze i wszędzie? — Tak. Potwór nie tylko wie, że jest potworem, ale też cieszy go, że nim jest. Spotyka mój wzrok. — Skąd o tym wiesz? Wskazuję na Orka. — To nie jest mój pierwszy potwór. Miałem do czynienia z najróżniejszymi. Głównie rodzaju ludzkiego. A te szczególnie upajają się złem, jakie czynią. Jolie zdaje się rozważać, co powiedziałem. Ku mojej uldze przestaje ryzykować ugryzienie, jej ręka wędruje do wielkiego, wypukłego czoła i pod dotykiem jej palca pomarszczona skóra pozbywa się kilku strzępków.
— Poza tym — mówi, wycierając palec o dżinsy — udała mi się jeszcze jedna rzecz oprócz utajnienia tego miejsca, gdzie przychodzę i gdzie nie może mnie znaleźć. Wyobraziłam sobie sekretną jaskinię ukrytą w zaroślach, w wysokiej skarpie, jak najdalej od wlotu do tego przepustu na plaży, ale jeszcze na terenie Harmony Corner. I wczoraj, kiedy mnie przez chwilę kontrolował, pozwoliłam mu zobaczyć tę jaskinię w mojej pamięci, jakby rzeczywiście istniała, ale bez wskazania, gdzie rzekomo miałaby się znajdować. Więc teraz, gdy jest gotów mnie zabić, straci być może trochę czasu, bo wykorzysta naszą rodzinę do szukania jaskini. — Skąd masz pewność, że jest gotów… to zrobić? — Za dużo rzeczy wymyka mu się spod kontroli. Wiesz o nim, więc musi cię zabić. Potem zabije tę panią, która jest z tobą, ponieważ nie potrafi przejąć nad nią kontroli. Zanim się tu pojawiłeś, zamierzał zabić mnie nie później niż za dzień, może dwa, więc jak tylko rozprawi się z wami, nie będzie zwlekał ze mną. Sądzę, że Annamaria ma niezwykłą wiedzę, daleko przewyższającą moją. Twierdzi, że jest bezpieczna w Harmony Corner. Może tak.
A może nie. Chciałbym być w dwóch miejscach jednocześnie. — Dopadnę go wcześniej. — Myślę, że ci się uda. Ale jeżeli nie, my troje będziemy pochowani na łące obok Maxy’ego, żadnych trumien ani tabliczek nagrobnych. Podnosi się znowu z podłogi i staje z rękami na biodrach. W T-shircie z czaszką i kurtce zdobionej nitami wygląda zarazem wojowniczo i bezradnie. — Jeżeli Hiskott dopadnie cię pierwszy — mówi — będę potrzebowała odrobinę dodatkowego czasu, kiedy on będzie poszukiwał nieistniejącej jaskini, odrobinę czasu, żeby się przygotować na śmierć. Nie chcę błagać ani krzyczeć. Kiedy zmusi moją rodzinę do dokonania na mnie mordu, chcę być w stanie mówić im, jak bardzo ich kocham, że ich nie winię, że będę się za nich modlić.
10
To nie była jedna z najłatwiejszych dla mnie rzeczy: pozostawienie Jolie ze zmumifikowanymi szczątkami w żółtawo oświetlonym, ale mimo to przerażającym korytarzu, który równie dobrze mógłby być przejściem do piekła, jak i jeszcze gorzej — jednym z tych pasaży na lotnisku, nieuchronnie prowadzących na sabat czarownic, czyli spotkanie z pracownikami kontroli bezpieczeństwa, którzy tak gorliwie robią babci rewizję osobistą, zakonnicy badanie odbytu i wszystkich bez wyjątku poddają skanowaniu ciała, co może przyczynić się do nowotworu kości albo wyrośnięcia trzeciego oka w najmniej odpowiednim miejscu. Nawet mój duch psa nie został, żeby jej pilnować. Z drugiej strony w tym korytarzu wielokrotnie przesiadywała sama. Najprawdopodobniej jest tutaj bezpieczniejsza niż gdziekolwiek indziej. Poza tym, chociaż jest dziewczynką, dzieckiem jeszcze, ma na piersi więcej włosów niż ja, żeby posłużyć się metaforą.
Z minilatarką w jednej ręce i pistoletem w drugiej idę z powrotem drogą, którą mnie prowadziła: przez drzwi, które sforsowała, przez dwie przestronne komory dekontaminacyjne. Otwory w ścianach z nierdzewnej stali są niczym wyloty luf karabinów — biorą mnie na cel. Kiedy dochodzę do betonowej rury, którą wcześniej pokonywaliśmy w ciemności, zatrzymuję się i omiatam ściany wąskim snopem światła. Przypomina mi się labirynt takich rur, pisałem o nim w drugim tomie swoich wspomnień; w takim miejscu więcej niż raz omal nie zostałem zabity. Oczywiście nie mogę pozwolić sobie na to, żeby lękać się jednego miejsca tylko dlatego, że kojarzy mi się z innym, gdzie ledwie uniknąłem śmierci — prawie każde miejsce przypomina mi inne miejsce, gdzie o mały włos mnie nie zabito, czy to będzie posterunek policji, czy kościół, czy klasztor, czy kasyno, czy lodziarnia. Nie zdarzyło mi się być blisko śmierci w pralni samoobsługowej ani w McDonaldzie, ani w barze sushi, ale jeszcze nie skończyłem dwudziestu dwóch lat, więc przede mną wiele lat ocierania się o śmierć w każdym możliwym miejscu. Ruszam wewnątrz lekko pochylonej rury, przypominając sobie Najeźdźców z Marsa,
pierwotną wersję z 1953 roku, gdzie mający niecne plany Marsjanie założyli podziemną bazę pod spokojnym amerykańskim miasteczkiem; aktorzy, w kombinezonach z widocznymi zamkami błyskawicznymi na plecach, grali potwornych kosmitów, którzy ciężko stąpając, przemierzali tunele w drodze na taką czy inną perfidną misję. Mimo nieszczęsnych zamków błyskawicznych to pełen grozy filmik, drugorzędny klasyk science fiction, ale nic w nim nie budzi aż takiego lęku, jak połowa gości ze świata polityki w porannym niedzielnym programie Meet the Press. Nie uszedłem daleko, wkrótce docieram do pierwszej rury dopływowej z prawej strony, dokładnie takiej, jak ją opisała Jolie — ma niewiele ponad półtora metra średnicy, trzeba iść w pozycji zgarbionej. Ponieważ dziewczynka badała wcześniej to odgałęzienie przepustu i uprzedziła mnie, że wylot jest zamknięty, nie mam zamiaru odbywać dodatkowej wycieczki. Jednak gdy mijam wejście, zatrzymuje mnie jakiś odgłos. Z odległości dochodzą, odbijając się echem od ścian tego mniejszego tunelu, turkoczące, zgrzytliwe dźwięki, jakby po betonie przesuwano ciężki metalowy przedmiot. Światło latarki nie sięga daleko, zastanawiam się, czy nie toczy się w moją stronę ogromna kula z żelaza,
zwolniona z uwięzi przez złośliwego kosmitę, ale nagle hałas ustaje. I natychmiast czuję powiew powietrza z lekkim zapachem zestarzałego betonu. To nie jest zastałe, niemrawo cyrkulujące powietrze w królestwie ciemności. To świeży i czysty powiew muskający mi twarz, leciutko poruszający włosy, tak przyjemny, jak powinno być poranne powietrze styczniowego dnia na środkowym wybrzeżu Pacyfiku. Jeżeli wylot tej rury był uprzednio zablokowany, najwyraźniej już nie jest. Kto go otworzył i dlaczego — to pytania palące, ponieważ trudno uznać zbieżność czasową za przypadek. Już nie słychać tamtego hałasu ani żadnego odgłosu świadczącego o tym, że ktoś mógłby się zbliżać. Chociaż jest mało prawdopodobne, że ktokolwiek widział Jolie i mnie, jak w ciemności bezksiężycowej nocy uciekaliśmy na plażę, chociaż dziewczynka naprowadziła Hiskotta na fałszywy trop nieistniejącej jaskini — a jeśli jego, to i wszystkich innych — nie myślę z entuzjazmem o powrocie na brzeg morza. Jakiekolwiek inne wyjście stąd może okazać się lepsze od obrośniętego winoroślą przystanku końcowego głównego przepustu.
Moja intuicja jasnowidzącego kucharza, która często ingeruje, lecz nie zawsze niezawodnie, podpowiada mi, że ta alternatywna droga może być bezpieczna i że kimkolwiek jest ten, kto odblokował wylot bocznej rury, ma do mnie przyjacielskie nastawienie lub przynajmniej woli, żeby zginął Norris Hiskott, nie ja, a może chętnie widziałby nas obu martwych — nie akurat mnie i tylko mnie. Poczyniwszy te irytujące spostrzeżenia, postanawiam nie zwlekać z decyzją. W końcu najgorsze, co może się zdarzyć, to moja śmierć. Posuwam się naprzód przygarbiony, przede mną i za mną ciemno, kurczowo trzymam pistolet i latarkę, kostkami rąk niemal szoruję po betonie, więc czuję się prawie jak troll, no ale oczywiście nie jadam dzieci, czyli może bardziej jak Gollum niż troll, Gollum zdradziecko prowadzący hobbita Frodo do jaskini pajęczycy Szeloby, a może bardziej jak Frodo niż Gollum, bo raczej jestem prowadzony, a nie prowadzący, co znaczy, że to ja zostanę ukąszony i uwięziony w mocnych jak druty jedwabistych pajęczych niciach, by po jakimś czasie, gdy nadejdzie pora uczty, zostać żywcem pożarty przez pajęczycę. Ku memu zdziwieniu nie natykam się na Szelobę i kiedy pokonuję prawie całą, jak się zdaje, drogę do Mordoru — z bólem łydek od
pozycji goryla — docieram do końca tunelu. Żelazna drabina prowadzi w górę do otwartego włazu, przez który wpada różowe światło poranka. Wydźwignąwszy się z włazu, staję w szerokim na ponad metr korycie ściekowym. Z tyłu za mną w kierunku wschodnim długie zbocze pnie się do barier ochronnych przy nadbrzeżnej autostradzie. Na wprost biegnie szosa doprowadzająca do Harmony Corner, leżącego chyba na lewo w odległości jakichś dwustu metrów. Wkrótce noc ucieka w stronę zachodniego widnokręgu, na niebie rozlewa się bladoróżowy jak upierzenie flamingów brzask i widzę staroświecki budynek stacji paliw oraz restaurację, przed którą parkuje kilka pojazdów, bo zaczyna się ruch w porze śniadaniowej — domki stojące w osłonie drzew są niewidoczne. Gdyby nawet dostrzegł mnie ktoś z członków klanu Harmonych, to z takiej odległości by mnie nie rozpoznał. Moją uwagę zwraca nagle szum silnika dochodzący z otwartego włazu — z jego krawędzi wysuwają się do wewnątrz kliny ze stali nierdzewnej, zachodzą na siebie i zaciskają się, tworząc wodoszczelną plombę. Chciałem wierzyć, że mam gdzieś przyjaciela, tymczasem
ogarnia mnie niepokój, że ktoś mną manipuluje, a nie mi pomaga. Wszyscy z rodziny Harmonych są więźniami, ale każdy z nich to potencjalna broń, której Hiskott może użyć przeciwko mnie. Ja jestem jeden. Ich wielu. Załóżmy, że jedna trzecia musi podczas rannej zmiany doglądać rodzinnego biznesu, ale pozostali są dostępni, mogą mnie szukać i bronić Hiskotta, a innego wyboru nie mają; jeżeli ośmielą się stawiać mu opór w tak krytycznej dla niego sytuacji, Hiskott zmusi ich do zamordowania paru członków rodziny. Nie chciałbym skrzywdzić żadnego z nich. Tymczasem w zaistniałych okolicznościach nie uda mi się przemknąć niepostrzeżenie po ich terenie do domu, w którym rezyduje Norris Hiskott. Wobec tego konieczna jest zmiana otoczenia. Na północ znajduje się skrzyżowanie lokalnej szosy ze zjazdem z autostrady. Ruszam w tamtym kierunku, w drodze chowam do kieszeni minilatarkę, a pistolet wsuwam za pasek na brzuchu, między T-shirt i bluzę. Zatrzymuję się w odległości około stu metrów od skrzyżowania, przyklękam na jedno kolano i czekam na poboczu lokalnej drogi. Po minucie na zjeździe z autostrady pojawia się ford explorer.
Podnoszę z ziemi mały kamień i udaję, że przyglądam mu się z wielkim zainteresowaniem. Może to złoty samorodek, a może natura wyrzeźbiła w tym kamieniu portret Jezusa. Explorer zwalnia przed znakiem STOP, ale nie zatrzymuje się, tylko sunie przez skrzyżowanie, skręca w lewo i mijając mnie, przyspiesza. Parę minut później, kiedy osiemnastokołowy tir pojawia się na wzniesieniu zjazdu, odrzucam kamień i wstaję. To, co mam zamiar zrobić, jest złe. Choć nie tak straszne, jak sprzeniewierzenie miliarda dolarów firmy inwestycyjnej, którą się samemu zarządza. Nie tak złe, jak zbicie majątku na państwowej posadzie dzięki pobieraniu przez całe życie łapówek. Ale znacznie gorsze od oderwania od poduszek twojej nowej kanapy etykietki z umieszczonym pod informacją o użytych materiałach ostrzeżeniem: NIE USUWAJ POD GROŹBĄ KARY2. Jest złe. Złe. Sam nie pochwalam własnych czynów. Jeżeli obserwuje mnie mój Anioł Stróż, na pewno jest wstrząśnięty. Jeżeli te pamiętniki będą czytać któregoś dnia młodzi ludzie, to mam nadzieję, że moje wykroczenia nie staną się dla
nich inspiracją do popełniania podobnych. To samo chcę powiedzieć o ludziach starszych. Nie potrzebujemy bandy zachowujących się źle emerytów ani młodocianych oszustów. Potrafię wyjaśnić, dlaczego muszę robić, co robię, ale mam pełną świadomość, że wyjaśnienie nie jest równoznaczne z usprawiedliwieniem. Zło jest złem, nawet gdy bywa wymuszone. Za zło, które popełnię, przepraszam. Okay, ruszam.
11
Od razu, tak, od razu, jak tylko mnie zostawił z Orkiem i poszedł rozprawić się z Hiskottem, pomyślałam, że go kocham. Nigdy nie myślałam, że bym mogła. Pokochać mężczyznę, o tym mówię. A może raczej myślałam, że nie powinnam. Nie po tym, co się działo przez ostatnie pięć lat. Nie po tej potwornej zbrodni dokonanej na Maxym. Jeśli chcecie wiedzieć, miałam nadzieję, że wyjadę stąd i zostanę zakonnicą. Oczywiście, jeżeli coś stanie się z Hiskottem i znowu będziemy wolni. Że zostanę zakonnicą albo misjonarką w najgorszych slumsach świata, gdzie karaluchy są wielkie jak jamniki, a ludzie mają ciała pokryte ropiejącymi ranami i rozpaczliwie potrzebują pomocy. Sama wiem, co znaczy rozpaczliwie potrzebować pomocy, i myślę sobie, że czułabym się naprawdę dobrze jako ta druga strona, jako osoba, która może pomagać, gdy ludzie tego potrzebują, rozpaczliwie czy po prostu zwyczajnie. Jeżeli ma się zamiar zostać zakonnicą albo misjonarką, albo nawet jednym z tych lekarzy, którzy pracują bez zapłaty
w krajach tak biednych, że ludzie tam nie mają w ogóle pieniędzy, tylko prowadzą handel wymienny, płacąc brykietami z wysuszonych zwierzęcych odchodów, które palą, żeby ogrzać swoje nory, także chorymi kurczakami i być może nawet bulwami jadalnymi, które wykopują w rojącej się od węży dżungli… To chyba jasne, że jeżeli chce się być kimś takim, to nie będzie w życiu czasu ani na randki, ani na romanse, ani na małżeństwo, na nic. Więc jaki jest sens pokochania faceta? W każdym razie zakonnicom nie wolno wychodzić za mąż. Myślę, że mimo to go kocham. To, co czuję, to miłość, a przynajmniej tak ją sobie wyobrażam. Pewnie powiecie, że przyszła zbyt szybko, to nie może być miłość, ale przecież mówi się o miłości od pierwszego wejrzenia i to jest moja odpowiedź na zbyt szybkie osądy. No cóż, muszę przyznać, że jego powierzchowność mnie nie powaliła. Możemy się zgodzić, że Harry nie jest Justinem Bieberem. Oczywiście naprawdę nie jest Harrym Potterem, ale tylko to imię znam, więc niech na razie tak zostanie. Harry jest wystarczająco atrakcyjny, fajny, ale fajnych chłopaków jest mnóstwo, jak myślę, całe tabuny widuje się w TV. Dlaczego go kocham, no nie wiem… bo wydaje mi się, że jest odważny i dobry, i słodki. To wszystko i coś jeszcze. Nie
wiem, co to jest, ale różni się czymś od innych i chcę powiedzieć, że w dobry sposób się różni, cokolwiek się za tym kryje. Znowu włączają się światła, migają, rozlega się bhummm, bhummm. Tym razem stary Ork nie reaguje. Ork nie zawsze robi przedstawienie na te dźwięki. Na ogół po prostu leży bez oznak życia. Nie wiem, dlaczego lubię tu siedzieć przy nim. Z nim zawsze czułam się i czuję bezpieczna. No, może dlatego, że jest martwy, ale to niejedyny powód, jak myślę. Jest taki wielki i brzydki, że trudno uwierzyć, że coś miałoby go zabić, a jednak to się stało. Jeżeli więc coś może zabić starego Orka, to może zabić nie tylko jego, nawet doktora Norrisa Hiskotta zabije, zatem chyba dlatego lubię siedzieć przy Orku. Nie jestem dzieckiem — a przynajmniej nie dzieckiem naiwnym, które uważa, że cokolwiek zabiło Orka, to coś zaraz się tu objawi i zechce dla mnie zabić Hiskotta. Nic nigdy nie przychodzi tak łatwo. Hiskott mówi, że umieranie jest łatwe i że nie wolno nam zapominać, jak bardzo jest łatwe. Ale umieranie nigdy nie jest łatwe, a on ma na myśli łatwość zabijania, jemu to przychodzi bez trudu. Widzę problem z moją miłością do Harry’ego, bo ja mam dwanaście lat, a on ze trzydzieści, może trzydzieści pięć, nieważne, więc będzie
musiał poczekać około sześciu lat, aż dorosnę. Oczywiście jeżeli zabije Hiskotta i nas uwolni. Nie będzie czekał. Jest dobry i słodki, i odważny, więc prawdopodobnie ma już dziewczynę i sto innych poluje na niego. Czyli mnie pozostaje kochać go na odległość. Nieodwzajemniona miłość. Tak to się na ogół nazywa. Będę go kochała wiecznie… w głęboko, głęboko smutny sposób, co dla was brzmi dość ponuro, ale niesłusznie. Opętanie smutną nieodwzajemnioną miłością odwraca myśli od gorszych rzeczy, a takich są tysiące. Czasami lepiej rozmyślać bez końca o tym, czego nie można mieć (Harry’ego), niż zastanawiać się, co złego może cię w każdym momencie spotkać w Harmony Corner (wszystko). Bhummm, bhummm ucichło, światło się tym razem nie wyłączyło, Ork sobie leży, Harry’ego nie ma od niedawna, choć wydaje mi się, że upłynęła dekada od chwili, kiedy go widziałam po raz ostatni. Gdy jest się zakochanym, kompletnie zaburza się poczucie czasu. Nie tylko zresztą w stanie zakochania. Moja ciocia Lois próbowała popełnić samobójstwo, bo jak mówiła potem, miała poczucie, że jest uwięziona w Harmony Corner od stu lat, ale ponieważ było to dwa lata temu, więc nie od stu, tylko od trzech. Wujek Greg zdążył ją wtedy
powstrzymać i tak strasznie płakał i płakał, że ciocia Lois zdała sobie sprawę z tego, że to, czego omal nie zrobiła, było egoistyczne, i już nigdy tego nie próbowała. Mama mówi mi, że od czegoś takiego, co chciała zrobić ciocia Lois, tylko ja ją powstrzymuję, bo jak na dziewczynkę w moim wieku jakoś daję sobie radę w naszej sytuacji. Mama powtarza mi to samo od lat i dlatego wiem, że muszę być twarda i znosić to wszystko, i nie dostać świra ani wypłakać sobie oczu. Sęk w tym, zrozumcie mnie dobrze, że dzięki temu, że nie tracę nadziei i nie snuję się z kąta w kąt z nieszczęśliwą miną, utrzymuję nas obie przy życiu, póki się coś nie wydarzy. A coś się wydarzy, coś dobrego, i to dzięki Harry’emu, którego nie ma już od dwudziestu lat chyba. Wstaję z podłogi, bo pomyślałam, że powinnam pospacerować korytarzem tam i z powrotem, aż uspokoję napięte nerwy albo padnę nieprzytomna ze zmęczenia i nie będę musiała martwić się o Harry’ego… i nagle dzieje się coś interesującego. Czwarte drzwi, których nigdy nie udało mi się podważyć i otworzyć, same otwierają się ze szmerem. Za nimi jest ciemność, która najpierw mnie trochę przeraża, chyba rozumiecie. Waham się, czy uciekać, czy nie, ale nie mam dokąd, możliwy jest jedynie powrót do Harmony Corner, gdzie Hiskott
znajdzie mnie równie łatwo, jak ptak robaka, ale nie porównywałabym go do ptaka, a siebie do robaka. On jest robakiem. Tymczasem nic nie wyłania się z ciemności za drzwiami i mniej więcej po minucie moje przerażenie mija. Podchodząc do otwartych drzwi, mówię „dzień dobry”, ale nikt nie odpowiada. Mówię więc, że nazywam się Jolie Ann Harmony, na wypadek gdyby ten ktoś w ciemności nie chciał rozmawiać z nieznaną osobą… powiecie, że to głupie z mojej strony, ale po pięciu latach niewoli u Hiskotta nikt nie powinien spodziewać się po mnie superobycia, i tyle. Staję na samym progu i wciąż nie sięgam wzrokiem dalej niż na metr w głąb, taka jest tam ciemność. Mam swoją latareczkę, więc mogę ruszyć w nieznane, stawić temu czoło, bo nic innego mi nie pozostaje, chyba że zwariować, a na to nie mogę sobie pozwolić z uwagi na mamę. Wracam do Orka po koc, który ciasno roluję. Kładę go na progu w taki sposób, żeby drzwi nie mogły się za mną zamknąć, żebym miała drogę powrotu, dokądkolwiek teraz pójdę. W tej chwili daleko w ciemności błyska żółte światło. Czekam, lecz nie przybliża się, więc to jakaś na stałe umocowana lampa gdzieś tam…
być może ktoś ją włączył, żebym wiedziała, dokąd mam iść, bo oni tam wiedzą, że jestem ciemna jak tabaka w rogu, ale nie dyskredytuję sama siebie tym porównaniem, ono akurat w tym wypadku odpowiada prawdzie. Przekraczam próg, podłoga jest tu jak gruba gumowa mata, prawie na niej podskakuję. Kiedy ponownie wymieniam swoje imię i nazwisko, robię to tylko po to, żeby się przekonać, że nie możemy nawiązać żadnej konwersacji, a mój głos brzmi tak, jakbym miała na głowie flanelowy worek i mówiła z dna wyschniętej studni, choć po prawdzie nie wiem, czy kiedykolwiek miałabym się w niej znaleźć, chyba że jakiś maniakalny seryjny morderca ukryłby mnie tam z nieznanych powodów. Co ciekawe, gdy mówię, ściany pulsują niebieskim światłem, dzięki czemu widzę, że pomieszczenie jest długie na jakieś dziesięć metrów. Pulsujące na niebiesko ściany są pokryte setkami stożków przypominających te, jakie widziałam w programie telewizyjnym, gdzie facet, który był gospodarzem talk-show, pracował w kabinie akustycznej w stacji radiowej czy jakiejś tam. Wydaje się, że te duże stożki wsysają mój głos i jednocześnie przetwarzają jego dźwięki na niebieskie światło, czego w tamtym programie telewizyjnym nie
było. Im więcej i szybciej mówię, tym jaśniejsze jest światło, jakby pulsowało w rytm mojego głosu. Jeśli chcecie znać moje zdanie, ten pokój jest osobliwy, ale nie wydaje mi się niebezpiecznym miejscem. Panuje w nim raczej aura spokoju, chociaż człowiek jest jak półgłuchy i ma zmienione na niebieskie zabarwienie skóry jak humanoidzi na tej planecie znanej z filmu Avatar. Chcę powiedzieć, że to nie taki rodzaj pomieszczenia, o którym moglibyście pomyśleć, że zaraz się tu natkniecie na martwych nagich ludzi zwisających na łańcuchach z sufitu. W każdym razie, póki mówię, niebieskie światło świeci jasno, więc zaczynam recytować wierszyki Shela Silversteina, które znam na pamięć, i klepię je, gdy idę przez pokój do ogromnego okrągłego otworu, przez który moglibyście wjechać ciężarówką Mack, jeśli potraficie taką prowadzić, bo ja nie. Sięgam wzrokiem aż do żółtego światła, które mnie tu zwabiło, o czym wam wspominałam, i ono jest tak samo daleko, jak było wcześniej, jak gdyby oddalało się, gdy ja się zbliżam. Kiedy próbuję przejść przez te ogromne okrągłe drzwi, okazuje się, że to raczej okno, ale nie ze szkła. Jest zimne i przezroczyste, i jakby gumowe, a gdy chcę się cofnąć, nie mogę. Nie
jestem w tym czymś uwięziona, lecz to mnie blokuje, a potem owija się wokół mojego ciała, co już mnie trochę wkurza, bo to sprawia wrażenie, że za chwilę ta materia zamknie mnie szczelnie jak w kokonie i się uduszę. Jednak po chwili okazuje się, że to mimo wszystko rodzaj drzwi i owinęły się wokół mnie, by się rozwinąć i wypuścić po drugiej stronie. No nie wiem, czy wyjaśniłam, jakie to było uczucie. A może ta przezroczysta materia wypełniająca drzwi to raczej jakaś gigantyczna ameba, która cię wsysa w jednym pokoju i wypluwa w następnym, tyle że to nie ameba. No i w następnym pokoju jest sześciu umarlaków, wszyscy w tych workowatych kombinezonach hazmat, które można zobaczyć w TV, kiedy zdarzy się rozlanie jakiejś trującej chemicznej substancji albo pojawi się chmura kwaśnego smogu, a taka relacja przypomina ci, że lepiej nie oglądać wiadomości. Kieruję na nich światło latarki, przyglądam się kolejno każdemu. Może to nie są jednak hazmaty, to raczej rodzaj hermetycznych skafandrów kosmicznych, ponieważ te hełmy różnią się od hełmów w hazmatach, są przymocowane szczelnie do gumowej osłony wokół części szyjnej kombinezonu. Wszyscy mają na plecach pojemniki z powietrzem, jak płetwonurkowie.
Jeżeli koniecznie musicie wiedzieć więcej, to gdy zaglądam przez wizjery w ich hełmach, widzę, co zostało z ich twarzy. Otóż niewiele, oni od dawna nie żyją. Pokój ze stożkami na ścianach był osobliwy, ale okay. Ten nie jest okay. Przepowiada kłopoty i na całym ciele mam gęsią skórkę. Nagle ktoś się odzywa, słyszę: „Jolie Ann Harmony”.
12
Gdy osiemnastokołowy tir skręca w lokalną drogę, wchodzę na asfalt chwiejnym krokiem, ale wbijam sobie do głowy, że mam nie wyglądać na pijanego, mam wyglądać na osobę dotkniętą nagłym nieszczęściem albo udarem. Większość ludzi nie czuje współczucia dla zataczających się rozmemłanych pijaków, którzy potrafią na ciebie zwymiotować, natomiast są szanse, że pomogą schludnemu młodemu człowiekowi, jeżeli wygląda na to, że go z nagła spotyka okrutny cios od losu. Niestety, właśnie przyczynię się do transformacji jednego takiego dobrego samarytanina w cynika. Nie roszczę sobie pretensji do bycia aktorem. Więc kuśtykając na środek szosy, przywołuję oczami wyobraźni scenę z Johnnym Deppem w roli Jacka Sparrowa, gdy prowadzą go na szubienicę, przy czym tonuję trochę ekspresję, ale nie za bardzo. Przewracam się na lewy bok tak, że połowa ciała leży na jednym pasie jezdni, druga na drugim, powieki mam zaciśnięte, twarz wykrzywioną straszliwym bólem i modlę się,
żeby kierowca tira nie okazał się rozmemłanym pijakiem, na jakiego ja staram się nie wyglądać. Z ulgą witam zgrzyt hamulca pneumatycznego, bo oznacza, że masywny długodystansowy tir nie zmiażdży mi głowy. Drzwi się otwierają i słyszę taki dźwięk, jakby podkuty but dotknął stopnia schodków do kabiny. Gdy kierowca biegnie do mnie, coś dźwięcznie pobrzękuje. Przypuszczam jednak, że nie jest Świętym Mikołajem z dzwonkiem, że brzęczą klucze u jego paska i sporo monet w kieszeniach. A jednak kiedy przyklęka przy mnie, wygląda jak Mikołaj po wizycie u fryzjera przed letnimi wakacjami: okazałe świąteczne wąsy i broda są białe, ale mocno podstrzyżone, bujne loki podcięte. Ale skrzą mu się oczy, śmieją dołeczki na twarzy, policzki ma różowe, a czubek nosa ciemnoczerwony. Choć brzuch nie trzęsie mu się jak miska z galaretą, doradziłbym mu, żeby zrezygnował z postojów na cheeseburgera na rzecz sałatki. — Synu — mówi — co z tobą, co się stało? Nie odpowiadam, czuję, że twarz mi się wykrzywia w grymasie, ale nie z bólu ani dlatego, że robię postępy w sztuce aktorskiej. Jego oblicze i jego głos, pełne autentycznej troski, oraz ciepłe dotknięcie jego ręki na moim
ramieniu nie pozostawiają wątpliwości: zamierzam porwać tira bardzo sympatycznemu kierowcy. Czułbym się lepiej, gdyby to był facet o wężowym spojrzeniu, z kilkudniową szczeciną, bliznami na twarzy, gniewnie zaciśniętymi ustami, uśmiechnięty szyderczo cham w Tshircie z napisem PIEPRZ SIĘ i wytatuowanymi swastykami na ramionach. Niestety, nie mogę przez cały ranek raz po raz zataczać się na drodze i padać na jezdnię przed każdym osiemnastokołowym tirem, póki nie znajdę swojego ideału ofiary. Zaczynam udawać, że mam trudności z mówieniem, jakby mój język był półtora raza grubszy, niż powinien, i wypluwam z siebie ściszonym głosem jakieś sylaby mogące coś znaczyć. Odnosi to pożądany skutek, ponieważ mężczyzna nachyla się bliżej i prosi o powtórzenie tego, co mówiłem, na co ja wyciągam spod T-shirtu pistolet, wciskam mu lufę w brzuch i warczę głosem rzekomego twardziela: „Nie musisz teraz umierać, to zależy od ciebie”, ale brzmi to na moje ucho tak twardo jak popiskiwanie Myszki Miki. Na szczęście łyka moje złe aktorstwo i nie ma głowy do psychologicznych ocen. Szeroko otwiera oczy i tyle pozostaje w nich skrzenia, ile bąbelków w szklance napoju 7 Up wystawionej
na działanie powietrza przez cały dzień. Dołeczki na twarzy już się nie śmieją, wyglądają jak szramy. Usta jak napięta strzała, teraz się trochę rozluźniają, drżą. — Mam rodzinę — mówi. Zanim zacznie się ruch na drodze, muszę zakończyć akcję. Wstajemy ostrożnie, bo cały czas wciskam mu lufę pistoletu w brzuch. — Chcesz zobaczyć znowu swoje dzieci, to zachowaj spokój, idziemy do drzwi od strony kierowcy. Idzie ze mną bez oporu, podniósł ręce i trzyma je w górze, więc każę mu je opuścić i zachowywać się naturalnie, ale nie chce być cicho, tylko głośno paple. — Nie mam dzieci, chciałbym mieć, kocham maluchy, to nie było mi przeznaczone. — Ale chcesz znowu zobaczyć żonę, więc bądź grzeczny. — Veronica zmarła pięć lat temu. — Kto? — Moja żona. Na raka. Bardzo mi jej brakuje. Kradnę tira bezdzietnemu wdowcowi. Przy drzwiach do kabiny kierowcy przypominam mu, że mówił o rodzinie. — Mama i tata mieszkają ze mną, i moja siostra Bernice, nigdy nie wyszła za mąż, i jest też z nami mój kuzynek, Timmy, ma jedenaście
lat, jego rodzice zginęli w wypadku samochodowym dwa lata temu. Jeśli mnie zastrzelisz, to będzie straszne, są na moim utrzymaniu, nie rób im tego. Kradnę tira bezdzietnemu wdowcowi, który jest oddany starzejącym się rodzicom, utrzymuje siostrę, starą pannę, i przygarnia sieroty. Stoimy wciąż przy otwartych drzwiach. — Czy masz ubezpieczenie? — pytam. — Przyzwoitą polisę na życie. Widzę teraz, że na zbyt niską sumę. — Pytam o ubezpieczenie komunikacyjne. — No jasne, ciężarówka jest ubezpieczona. — Jesteś jej właścicielem? — Kiedyś tak było, teraz pracuję dla dużego przedsiębiorstwa za wynagrodzeniem. — No to mi trochę ulżyło. Chyba że cię wywalą z roboty. — Nie zrobią tego. Polityka firmy co do napadów jest jasna: odpuść, nie stawiaj oporu, życie jest najważniejsze. — Brzmi nieźle, masz dobrego pracodawcę. — Tak, to porządni ludzie. — Zdarzyło się kiedyś, że ktoś na ciebie napadł, panie kierowco? — Nie, to pierwszy raz… i mam nadzieję, że ostatni.
— Ja też mam nadzieję, że to mój ostatni. Samochody i ciężarówki śmigają autostradą na wzniesieniu, a opływające je powietrze tworzy wiry, które spływają spiralnie w dół nasypu i targają wysoką złotawą trawą, trzepoczącą jak włosy dziewczyny w dzikim tańcu. Żaden pojazd nie pokazuje się na wzniesieniu zjazdu. — Rabusie zwykle działają w grupie — mówi moja ofiara. — Jesteś sam, przez to mnie w jakiś sposób rozbroiłeś. — Przepraszam za ten podstęp, panie kierowco. Idź teraz dobre parę kilometrów w kierunku północnym. Jeżeli zatrzymasz jakiś wóz, zabiję ciebie i tamtych. Zero groźby w moim głosie, jakbym słyszał Kubusia Puchatka, ale gość zdaje się traktować mnie poważnie. — Rozumiem, zrobię, cokolwiek każesz. — Przepraszam, panie kierowco. Wzrusza ramionami. — Różnie w życiu bywa. Musisz mieć swoje powody. — Jeszcze jedno. Jaki ładunek wieziesz? — Indyki. — Nie ma nikogo w przyczepie? Marszczy czoło. — Dlaczego mieliby siedzieć tam ludzie?
— Muszę wiedzieć. — Ten tir to chłodnia — mówi, wskazując na agregat chłodniczy z przodu przyczepy. — Wiozę mrożone indyki. — Więc gdyby tam byli ludzie, zamarzliby na śmierć. — Tak uważam. — Okay, maszeruj na północ. — Nie strzelisz mi w plecy? — To nie w moim stylu, panie kierowco. — Nie chciałem cię urazić, synu. — Ruszaj. Odchodzi, wygląda żałośnie. Święty Mikołaj, któremu zabrano sanie i renifera. Gdy zrównuje się z końcem przyczepy, woła jeszcze do mnie, nie oglądając się: — Nie będzie łatwo sprzedać na lewo mrożone indyki, synu. — Wiem, co z nimi zrobić — zapewniam. Kiedy oddala się na jakieś trzydzieści metrów, wspinam się do kabiny kierowcy i zamykam drzwi. Postąpiłem źle. Wstyd mi o tym pisać. Zabijałem ludzi, oczywiście, ale to byli brutale, którzy mnie chcieli zabić. Nigdy nie ukradłem niczego niewinnej osobie — nawet niegodziwcowi, jak się dobrze zastanowię, chyba że rozliczać mnie z tego, że odebrałem pistolet
łotrowi, żeby go zabić, jednak upierałbym się, że to raczej akt samoobrony, a nie kradzież, a w najgorszym razie nieuzgodniona pożyczka. Widzę, że do półki nad przednią szybą przyklejone jest taśmą grupowe zdjęcie, jest na nim moja ofiara, para starszych ludzi, to pewnie jego rodzice, sympatycznie wyglądająca kobieta około pięćdziesiątki, prawdopodobnie jego siostra Berenice, oraz chłopiec, który nie może być nikim innym jak tylko sierotą Timmym. Do klapki schowka nad CB-radiem przyczepione jest zdjęcie mojej ofiary z cudnym golden retrieverem, którego wyraźnie uwielbia, obok jest jeszcze na klapce ozdobna kartka z fantazyjnie wykaligrafowanym napisem JESUS LOVES ME. Czuję się jak łajza. To, co zrobiłem, jest złe, niestety posunę się niebawem do jeszcze gorszych rzeczy.
13
Jakiś facet chłodnym, miarowym głosem mówi: „Jolie Ann Harmony”, jakby chciał mnie przestraszyć. Znajduję się w słabo oświetlonym pokoju z sześcioma umarlakami w kombinezonach hazmat, a raczej skafandrach kosmicznych czy czymś podobnym, twarze mają „stopione” i zapadnięte, usta wykrzywione w uśmiechu klauna psychola, zęby za wizjerami mienią się na zielono. Słysząc swoje imię i nazwisko, jestem niemal przygotowana na to, że któryś z tych sześciu, a może oni wszyscy dźwigną się na nogi i kołysząc się, podejdą do mnie, żywe trupy w hazmatach, astronauci zombie, i choć żaden się nie rusza, nie znaczy, że są nieszkodliwi, bo żywe trupy zawsze próbują cię oszukać i dopaść z zaskoczenia. Niektóre dziewczynki, jak się domyślam, zawróciłyby w tym momencie. Niewiele wiem o innych dziewczynach. W niewoli u Hiskotta, i to przez całe pięć lat, nie miałam możliwości dorobienia się ośmiu czy dziesięciu przyjaciółek od serca i na całe życie. Nawet gdybym miała
jakieś przyjaciółki w swoim wieku, nie mogłabym wymykać się z Harmony Corner na fajne przyjęcia z nocowaniem bez obawy, że on z zemsty będzie torturował i mordował połowę mojej rodziny. Chociaż mam ochotę czmychnąć teraz z powrotem do miejsca, gdzie mnie zostawił Harry — jeszcze nie ruszam — nie mam pewności, że będę tam bezpieczniejsza. Cokolwiek ma mnie zabić tutaj, może znaleźć drogę tam i wyłupić mi oczy, żeby usmażyć je z cebulką na śniadanie. Czyli tak samo głupio jest iść dalej, jak wracać, i nie mniej głupio tutaj zostać, więc jeżeli ma się wybierać spośród samych głupstw, można się zdecydować na budzące największą ciekawość. — Jolie Ann Harmony — powtarza ten człowiek i chyba jest niewidzialny, ponieważ jego głos zdaje się dochodzić znikąd. — Tak, czego chcesz ode mnie? Nie odpowiada. Może jest rozczarowany, że jego chłodny, miarowy, budzący dreszcz głos mnie nie wystraszył. Powiem wam jednak, że kiedy się miewa we własnej głowie Norrisa Hiskotta, zmuszającego do popełniania najróżniejszych haniebnych czynów, wówczas jakiś czubek zaskakujący cię niczym kretyn wypadający z wrzaskiem zza krzaka to o wiele za mało, żeby wzbudzić strach.
— Masz mi coś do powiedzenia? — Jolie Ann Harmony. — Jestem. Obecna. Je sui Jolie. — Jolie Ann Harmony. — Co jest? Rozmawiam z papugą czy jak? Znowu aplikuje mi dawkę milczenia. Jeśli mam być szczera, to muszę przyznać, że czuję coś w rodzaju lęku. Mimo wszystko nie jestem przecież idiotką. Lecz przełykam lęk jak kulkę flegmy — przypomnijcie sobie, jak to jest, kiedy strach nagle podchodzi do gardła — i mijając umarlaków, staję przed drzwiami wielkimi jak księżycowe bramy w japońskich ogrodach. Żółte światło, za którym podążam, wydaje się znajdować w jeszcze dalszym pokoju, więc może jest jak szczurołap flecista, który zwabiwszy dzieci, poprowadził je na śmierć, mszcząc się na mieszkańcach Hameln, bo nie zapłacili mu za wyprowadzenie z miasteczka szczurów i utopienie ich w rzece. Ale wiecie, co zrobię? Bo znowu każdy krok jest głupi, co zaczyna mnie wkurzać. Pozwalam więc wielkiej, lepkiej amebie, czy czemuś tam, połknąć mnie i wypluć w następnej sali. Wzdrygam się z obrzydzenia, jakby miała mnie całą pokryć ohydna cuchnąca maź, lecz okazuje się, że jestem sucha i nie śmierdzę. Żółte światło rozbłyska i mnie oślepia, ale to
Żółte światło rozbłyska i mnie oślepia, ale to mi nie przeszkadza, bo cokolwiek złego mnie spotykało, działo się za dnia, nie w ciemności — w każdym razie, jeżeli coś strasznego ma się pojawić, to w ciemności przynajmniej tego nie zobaczę. A teraz w tej czerni pojawia się delikatna srebrzysta poświata, najpierw jakby widmowa, ale staje się coraz jaśniejsza i jaśniejsza. Okazuje się ogromną kulą, trudno powiedzieć, jak wielką, ponieważ sama pochłania własne światło i nie pada ono dalej niż na metr od niej. No cóż, mogę tak stać w miejscu, póki się nogi pode mną nie ugną, albo iść naprzód do kuli — i to robię, uważając, żeby nie wpaść w jakąś dziurę, jeżeli są tu takie. Znowu podłoga jest z twardej gumowej maty, przemierzam po niej od tych strasznych drzwi co najmniej dwanaście metrów, żeby stanąć przed kulą. Ma ona chyba z piętnaście metrów średnicy i wysokość pięciopiętrowego budynku. Jeżeli nie jest zawieszona pod sufitem, to znaczy, że pływa jak największa w świecie bańka mydlana, a srebrzyste światło daje blady odblask na podłodze metr pod nią. Trudno mi powiedzieć, czy jest ciężka, czy lekka jak bańka, ale raczej podejrzewam, że jest bardzo ciężka i gdyby nie lewitowała, gdyby spoczęła na podłodze, toby
zgniotła fundamenty, przebiła się przez nie do ziemi i wciągnęła ruiny budynku w głąb jamy. Nie powiem, że to najbardziej wyjątkowa rzecz, jaką kiedykolwiek widziałam, ponieważ słowo „wyjątkowy” ma znaczenie kategoryczne, nie daje się stopniować. Coś jest wyjątkowe albo takie nie jest. Nie może być „bardzo wyjątkowe” lub „dość wyjątkowe”, lub „bardziej wyjątkowe”. Jest wyjątkowe. To jeden z sześćdziesięciu milionów faktów, które musisz zapamiętać, jeżeli odbywasz edukację w domu pod kierunkiem rodziców, a ci przeczytali całą bibliotekę co do jednej książki i myślą o wszystkim. Ta kula jest z pewnością wyjątkowa. Kula milczy, ale wysyła jakieś złowieszcze fluidy i czuję, że byłabym największą idiotką na świecie, gdybym poważyła się jej dotknąć. Być może zgrywam się na Indianę Jonesa z siódmej klasy, ale prawda jest taka, że ze strachu mam kulkę flegmy w gardle, większą niż przedtem, i muszę bez przerwy przełykać, żeby wyrównać oddech. Nie pytajcie o serce. Wali jak młot pneumatyczny. Gdzieś z głębokiej ciemności dociera znowu ten sam chłodny, miarowy głos, jeszcze bardziej pompatyczny. Przysięgam, że walnęłabym tego faceta.
— Jolie Ann Harmony nie ma zezwolenia na wstęp. — Gdzie jesteś? Nie odzywa się. Kimkolwiek on jest, na pewno jest tak samo niebezpieczny jak morderca z siekierą, więc powinnam być czujna i uprzejma, niestety on mnie irytuje. Jest mentorski. Apodyktyczny. Nie nawiązuje rozmowy. — Jesteś mentorski — mówię — apodyktyczny i w ogóle niemożliwy. Milczy tak długo, że nie spodziewam się odpowiedzi, a jednak się odzywa. — Tak czy owak, nie masz prawa wstępu na teren projektu. — Myślę, że mam. — Nie, nie masz. — A właśnie że mam. — Niezgodne z prawdą. — Jaką nazwę ma ten projekt? — To tajna informacja. Przez minutę stoję i wsłuchuję się w milczenie, obserwując jaśniejącą kulę, która wygląda teraz jak gigantyczna kryształowa kula do wróżb, chociaż jestem na sto procent pewna, że jest z metalu. Postanawiam dać facetowi małą nauczkę. — Jeżeli chcesz wiedzieć, w ogóle nie wierzę
— Jeżeli chcesz wiedzieć, w ogóle nie wierzę w żaden projekt. To stek bzdur. Wymyśliłeś to wszystko, żeby poczuć się ważny. — Jolie Ann Harmony nie ma prawa wstępu na teren projektu. — Czy ktokolwiek kiedykolwiek mówił ci, że jesteś potwornie męczący? Jeżeli poczuł się urażony, nie ma zamiaru się do tego przyznać. — Jeżeli jest projekt, to gdzie są pracownicy i wszystko inne? Przy projektach pracują ludzie, różni, no wiesz, faceci w drelichach czy kombinezonach, fartuchach laboratoryjnych czy innych dziwnych ubiorach. Nikogo nie widzę. To opustoszałe miejsce. Jeszcze raz aplikuje mi dawkę milczenia. Chce mnie onieśmielić, ale to nie działa. — W poprzedniej sali znajduje się sześciu osobników w hermetycznych kombinezonach, wyglądają, jakby nie żyli od lat. Oglądam tutaj jedynie obrzydliwych umarlaków, nie można prowadzić projektu, mając do dyspozycji martwych ludzi. Wreszcie Mister Tajemnica się odzywa. — Jestem upoważniony do likwidowania intruzów. — Nie, to nieprawda. — Prawda.
— Gdyby tak było, już byś mnie zlikwidował. Wygląda na to, że się zastanawia. Nie jestem pewna, czy to była najmądrzejsza rzecz, jaką mogłam powiedzieć, więc próbuję inaczej. — Ja nie jestem intruzem. Jestem jak odkrywca. Uciekinier i odkrywca. Gdzie w ogóle jest to dziwne miejsce, gdzieś na południowym skraju Fort Wyvern? Wyvern dawno zamknięto, mnie jeszcze nie było wtedy na świecie. Waha się przez chwilę. — Więc ty musisz być jeszcze dzieckiem. — Powalająca na nogi dedukcja. Jestem pod wrażeniem. Naprawdę. Geniusz. A fakty mówią mi, że ten twój projekt porzucono już dawno temu, a ty jesteś kimś w rodzaju stróża, który pilnuje, żeby nikt nie ukradł kosztownych urządzeń i nie sprzedał ich na złom. — Niezgodne z prawdą. Projekt nie został porzucony. Został odłożony w czasie, czeka na nowe podejście do problemu, a opracowanie go wymaga, jak widać, czasu. — Jakiego problemu? — Tajna informacja. — Mogę tylko na to prychnąć, naprawdę. Tymczasem zapala się rząd wmontowanych w podłogę żółtych lampek, szlak zaczyna się tuż u moich stóp i prowadzi w bok od unoszącej się
w powietrzu kuli. To niezbyt subtelna sugestia, mimo że lampki nie dają jasnego światła; wygląda to jak procesja świecących żyjątek morskich pracowicie przecierających sobie drogę na dnie bardzo głębokiego rowu oceanicznego, tak odległego od słońca, że woda tam jest czarna jak smoła. Na końcu tego rzędu światełek nagle wyłaniają się z czerni kręcone metalowe schody, słabiutko oświetlone umieszczonymi pod poręczą bladymi ledowymi jarzeniówkami, stopnie są ledwie widoczne. W istocie schody są w tak delikatnej smudze światła, że wyglądają na miraż, mogący lada moment zniknąć mi z oczu niczym drabina do nieba, po której musisz się wspinać do baśniowego miasta w chmurach, gdzie mieszkają wszystkie duszki. Oświetlenie w podłodze, oświetlenie schodów, każde bezpieczne oświetlenie powinno być na tyle jasne, żeby człowiek się nie potknął i nie przewrócił. Musi być jakiś powód skąpego natężenia prądu, więc się zastanawiam, czy to ta kula, piękna, lecz przyprawiająca o gęsią skórkę, wymaga z jakiejś przyczyny ciemnego otoczenia. Idę szlakiem wytyczonym przez światełka, ale absolutnie nie jestem przekonana, że schody
to świetny pomysł. Jestem coraz dalej od Orka, za daleko. Z głębi ciemności odzywa się Mister Tajemnica. — Kiedy rozmawiałaś z Harrym, wspomniałaś nazwisko Hiskott, rozpoznałem je. — Co za numer z ciebie, podsłuchujesz, szpiegujesz. To obmierzłe zajęcie, i tyle. — To mój teren. Wtargnęłaś tu bez prawa wstępu. — Czy to prawda, czy nie… — To prawda… — …prawda czy nie, i tak jesteś obmierzły. — Wejdź na schody, porozmawiamy o Norrisie Hiskotcie.
14
Tir jest wyposażony w lusterka wsteczne i panoramiczne z każdej strony kabiny oraz lusterka krawężnikowe na każdym przednim błotniku, wszystkie regulowane automatycznie, ale ja chcę jedynie mieć pewność, że kierowca wciąż maszeruje i oddala się od tira. I tak jest, wyraźnie nie kusiło go, żeby na odgłos zamykanych przeze mnie drzwi kabiny biec z powrotem. Siedzę za kierownicą, jeszcze nie ruszam, mocarny silnik pracuje na jałowym biegu, ale dobrze zintegrowany system tłumiący dźwięki skutecznie izoluje hałas silnika — bywałem w głośniejszych autach osobowych. Kabina jest przytulna; gdybym miał prowadzić na dłuższym dystansie, potrzebowałbym jeszcze jednej tabletki NoDoz, żeby nie dać się uśpić cichym, uspokajającym, filtrowanym przez izolację akustyczną dźwiękom silnika o pojemności piętnastu litrów. Kładę pistolet między udami, lufą do przodu. Z półki nad przednią szybą i z klapki schowka nad CB-radiem zdejmuję zdjęcie rodzinne,
zdjęcie kierowcy z golden retrieverem oraz kartkę z napisem JESUS LOVES ME. Wkładam je do portfela, a portfel wsuwam z powrotem do tylnej kieszeni spodni. Na wyposażeniu jest nawigacja GPS, ale nie wpisuję adresu, bo mam do przejechania niecały kilometr. Zwalniam hamulec, wrzucam bieg, wprawiając mocarza w ruch, i ruszam na południe szosą prowadzącą do Harmony Corner. Takich olbrzymów nie prowadziłem ani często, ani na dłuższych dystansach, nie potrzebuję jednak ryzykować i zwiększać prędkości, gdyż nie mam zamiaru posłużyć się osiemnastokołowcem jako taranem czy czymś w tym rodzaju. Jestem dziwakiem, ale stuknięty nie jestem. Między samą stacją a restauracją rozciąga się połać żwiru, gdzie odsyła się kierowców ciężarówek. Kiedy przyjechaliśmy w nocy z Annamarią, stały tam trzy tiry. Ten żużlowy parking może pomieścić tuzin takich olbrzymów. W tej chwili, na krótko przed porą śniadaniową, ustawiło się w szeregu pięć osiemnastokołowców, wyglądają jak prehistoryczne bestie przy wodopoju. Przejeżdżając obok stacji paliw, dostrzegam paru mężczyzn, jednak jestem za daleko, żeby rozpoznać twarze. Być może jednym z nich jest
Donny, pozostałych i tak nie znam. Nie reagują, gdy ich mijam. Dla nich jestem jeszcze jednym klientem restauracji. Skręcam w prawo na parking, zatrzymuję się, ale zostawiam tira na biegu. Przed sobą — jestem na końcu parkingu od strony zachodniej — widzę ciąg solidnych drewnianych słupków osadzonych w betonie i połączonych paroma stalowymi linami — wyznaczają linię, gdzie zaczyna się spadek terenu i pofałdowane zbocze opada w kierunku morza. Jedyny sposób, żeby dać sobie szansę na dostanie się niepostrzeżenie do domu, w którym rezyduje Norris Hiskott, to wywołanie takiego chaosu, jaki zainteresuje wszystkich mieszkańców Harmony Corner i marionetkarz nie da rady zmusić ich do zignorowania tego, co się dzieje. Mocno wciskam hamulec, zwiększam obroty silnika, puszczam hamulec i ułamek sekundy potem zdejmuję nogę z pedału gazu, i gdy tir zaczyna się toczyć, jednym ruchem wyciągam pistolet spomiędzy nóg i wyskakuję z kabiny, odbijam się od stopnia poniżej zbiornika z benzyną. Zataczam się, tracę równowagę, przewracam się, turlam, zrywam na nogi, a pojazd toczy się z łoskotem w stronę ogrodzenia.
Nie wiadomo, czy tir jedzie z wystarczającą prędkością, póki nie uderzy w słupki, w każdym razie odległość jest zbyt mała, żeby w istotny sposób stracił impet przy uderzeniu. Łączna waga tira i ładunku to prawdopodobnie około czterdziestu ton. Moim zdaniem to niesamowita siła i wkrótce okaże się, że ogrodzenie nie jest obiektem nieruchomym. Nie odstępuję tira, nadążam za nim, eskortuję go do linii spadku. Mam zdecydowanie mieszane uczucia — zadowolenie, poczucie winy, ulgę, niepokój — gdy patrzę, jak słupki rozpadają się w miejscach, gdzie są zabetonowane. Walą się kolejno, ciągnąc z sobą stalowe liny, a te pękają i słychać trzaski jakby wyładowania łukowego oraz świsty przecinanego powietrza, gdy liny, podrygując, opadają na ziemię. Przez chwilę wydaje się, że tir zawiśnie na betonowej podstawie i fragmencie jednego ze słupków, ale waha się tylko chwilę i zjeżdża w dół.
15
Tak więc ten przyprawiający o gęsią skórkę, bezcielesny głos zachęca mnie do wejścia na nędznie oświetlone schody, a wyglądają one tak, jakby miały wyparować za moimi plecami, zostawiając mnie bez możliwości zejścia w dół, i po pierwsze, przypominam sobie, jak to moi rodzice powtarzali i dlaczego powtarzali, żebym nigdy nie brała cukierka od obcego. A po drugie, przypominam sobie, już idąc po schodach, zwariowane sytuacje, w jakie wplątują się w bajkach dzieci. Na przykład Czerwony Kapturek odwiedzający dom babci, po tym, jak ta zostaje zjedzona żywcem. I chociaż dziewczynce ten wilk transwestyta w babcinej koszuli nocnej i czepku, leżący w jej łóżku, wydaje się nawet podejrzany, to mała ciemięga nie rozpoznaje jego prawdziwej tożsamości, póki nie zostanie przez niego zjedzona. Gdyby nie myśliwy, który przyszedł, otworzył brzuch wilka i wydobył z niego i babcię, i Czerwonego Kapturka, nie pozostałoby z nich nic poza treścią pokarmową w jelitach. Oczywiście to absurdalna historia z tym wilkiem, który połyka ludzi
w całości. Jeśliby próbował to zrobić, zadławiłby się i potrzebował pomocy borsuka albo niedźwiedzia, albo innego leśnego zwierza, żeby go ratował chwytem Heimlicha. Schody kończą się wąskim pomostem ze stali nierdzewnej. Słabiutko podświetlona poręcz niemal zlewa się z mrokiem po prawej i lewej stronie, ale w mętnym świetle daje się widzieć szereg stalowych drzwi i duże okna, za którymi jest ciemność i ta dziwaczna kula. Kula nadal srebrzy się i migocze, za piękna jak na obiekt emanujący złymi fluidami, a to przywodzi mi na myśl Scarlett O’Harę z Przeminęło z wiatrem, które ostatnio czytałam. Słynna Scarlett jest piękna i pełna życia, nie sposób jej nie podziwiać, ale od początku wiadomo, że ta ślicznotka będzie na różne sposoby siać zamęt. Nie myślę, że mogłabym żyć w tamtych czasach, jeśli chcecie wiedzieć, bo rozwścieczyłoby mnie niewolnictwo i w ogóle, nie mówiąc o braku telewizji. Tu, na górze, prawie dziesięć metrów nad podłogą, mam lepszy ogląd kuli, widzę więcej niż na dole. W górnej jednej trzeciej obiektu biegnie — jak się zdaje, na całym obwodzie — pojedynczy rząd okien. Każde ma nieco ponad pół metra długości i ze trzydzieści centymetrów wysokości, wszystkie są osadzone bez ram,
jakby były wtopione w metalową powierzchnię. Zważywszy na wielkość kuli, naprawdę nie są duże. Nie wyglądają też na zwykłe szkło. Wyglądają jak wycięte z bryły kryształu górskiego czy czegoś podobnego. Za nimi, we wnętrzu kuli, widzę ciemnoczerwone światło, a w nim poruszające się straszne cienie, bezkształtne, lecz zatrważające, fruwające, skaczące, wyginające się — jak szalone. To wszystko w ogóle mi się nie podoba, mówię absolutnie poważnie. Gdy odwracam się od kuli, znika podświetlenie schodów i poręczy. Trochę światła, ledwie zauważalnego, przebija przez duże okna po obu stronach kolejnych drzwi przy pomoście. Zaglądam przez jedno z nich, ale nic nie widzę, tylko rozmazane kształty, co prawdopodobnie oznacza, że szkło jest mocno przyciemnione i spolaryzowane, podobnie jak okna w restauracji w Harmony Corner. Słyszę szmer i kliknięcie elektrycznego zamka, drzwi między dwoma oknami uchylają się na parę centymetrów do wewnątrz, jakby mnie zapraszano do środka. Przypominają mi się Jaś i Małgosia. Natrafiają w lesie na domek z piernika oraz ciastek, natychmiast zabierają się do jedzenia i ani przez chwilę nie przychodzi im do głowy, że to nie może być nic innego jak tylko
przynęta i pułapka. Do środka zaprasza ich wiedźma z piekła rodem, a oni dalej wmawiają sobie, że to miłe miejsce, chociaż ona ich karmi naleśnikami i jabłkami, i czymś jeszcze, żeby ich utuczyć przed zabiciem. To się kończy jak dziesiąty największy cud w historii świata, bo w piecu piecze się żywcem stara wiedźma, a nie dwoje urwisów. Otwieram szerzej drzwi i w środku nie widzę ani starej, pomarszczonej wiedźmy, ani wilka, ani w ogóle żywego ducha. To żywe stworzenia zwykle rzucają się na ciebie, więc przekraczam próg i wcale nie czuję się tak naiwna jak Jaś i Małgosia, bo nie jestem tu po to, żeby napychać brzuch ciastkami. Przyszłam tu z nadzieją, że dowiem się czegoś o Norrisie Hiskotcie, co mi umożliwi rozgniecenie go jak insekta, który budzi we mnie wstręt. W pokoju są dwa stanowiska komputerowe i umieszczony wzdłuż dwóch ścian wszelkiego rodzaju sprzęt medyczny, chyba jakiegoś zwariowanego doktora, bo żadnego z tych urządzeń nie rozpoznaję. Pod dwoma wielkimi oknami widzę ogromny pulpit sterowniczy z mnóstwem przełączników, przycisków, dźwigni, tarcz, wskaźników, lampek kontrolnych i monitorów, ale nic nie świeci i nic nie mąci ciszy. Komputery są starego typu i odnoszę
wrażenie, że nikt przy nich nie siedział od bardzo dawna. Z drugiej strony nie ma kurzu, jakby pomieszczenie było hermetycznie zamknięte od czasu przesunięcia realizacji projektu na później. Przez okna widzę górną część srebrzystej kuli. Wygląda to tak, jakby Księżyc zniżył się do samej Ziemi. Na przeciwległej ścianie znajdują się drugie stalowe drzwi, są zamknięte. Nad nimi jest świetlik w kształcie kwadratu o boku piętnastu centymetrów i kiedy staję na palcach, mogłabym coś przez niego zobaczyć, tyle że w pomieszczeniu jest ciemno. Z głośnika na suficie odzywa się ktoś, kto brzmi jak kiepski naśladowca Dartha Vadera z Gwiezdnych wojen. — Jolie Ann Harmony. Odwracam się od drzwi. — To znowu ty. — Opowiedz mi o Norrisie Hiskotcie. — Tobie, podstępnemu szpiclowi, przecież słyszałeś wszystko, co mówiłam Harry’emu. — Zgodne z prawdą. — Więc słyszałeś o każdej paskudnej sprawie, która ma znaczenie. — Chciałbym usłyszeć to ponownie. — Trzeba było słuchać za pierwszym razem.
— Trzeba było słuchać za pierwszym razem. A tak w ogóle, kim ty jesteś, jakimś zboczeńcem, którego cieszy cierpienie innych? Odzywa się po chwili milczenia. — Wydaje mi się, że mnie nie lubisz — mówi bez emocji, raczej z ciekawością. — Znowu ta twoja wspaniała dedukcja. — Dlaczego mnie nie lubisz? — Podstępny szpicel. Słyszałeś to już od kogoś? — Wykonuję tylko swoją pracę. — Co to za praca? — To jest tajna informacja. Opowiedz raz jeszcze o Norrisie Hiskotcie. — Dlaczego? — Chcę porównać to, co mówiłaś Harry’emu, z tym, co teraz opowiesz. Mogą być znaczące rozbieżności. Masz mi opowiedzieć o Norrisie Hiskotcie. Przez ostatnie pięć lat rozwinęłam, muszę się wam przyznać, brzydką cechę charakteru i jeżeli cokolwiek zrujnuje mi później życie, gdy już Hiskott zginie i będę wolna, to właśnie nietolerowanie nakazów, nawet w drobnych sprawach. Po prostu tego nie cierpię. Nawet gdy mama i tata mówią, żebym coś zrobiła, i nie wyjaśniają dlaczego ani nie proszą, tylko nakazują, dostaję szału. Zachowuję się jak
stuknięta, chociaż wiem, że mama i tata chcą dla mnie jak najlepiej. Muszę robić wszystko, co każe mi Hiskott, do czego mnie zmusza, nawet takie rzeczy jak tamto z Maxym. Od tego można ześwirować. I przez to wszystko boję się, że nie wytrzymam w żadnej pracy, bo gdy szef zacznie mi mówić, co mam robić, będę miała ochotę walnąć go pięścią albo przyłożyć mu patelnią, sama nie wiem czym. Kiedy słyszę od faceta, że mam mu jeszcze raz opowiedzieć o Hiskotcie, to aż się we mnie gotuje, ponieważ nie urodziłam się, żeby żyć na kolanach, mówiąc przez cały dzień: „Tak, proszę pana”, „Oczywiście, proszę pana”. Nie znoszę czegoś takiego. Nie potrafię. — Rozbieżności, czyli kłamstwa? — pytam. — Posłuchaj, głąbie, ja nie kłamię. Jestem w strasznym stanie, jeśli chcesz wiedzieć, jestem na dnie, ale nie kłamię, więc się zamknij i udław tym, co mówisz. Dygoczę cała. Od głowy do stóp. Nie mogę opanować dygotu. To nie lęk. Nie wściekłość, a w każdym razie nie tylko wściekłość. To frustracja oraz poczucie krzywdy i przemocy. Mam tego dość. I jeżeli znowu powie coś nie tak, zacznę tłuc w tym pokoju wszystko, co da się stłuc, tak że facet będzie musiał tu przyjść i się pokazać, żebym i jego mogła stłuc, sukinsyna. Czasami, kiedy wpadam w taki stan, idę na
Czasami, kiedy wpadam w taki stan, idę na plażę — czy jest dzień, czy noc — i zdejmuję z siebie prawie całe ubranie, a potem zostawiam je w widocznym miejscu powyżej linii przypływu. Wypływam naprzeciw falom, gdzie słońce jest rozbite na miliard jasnych kawałków, które wydają się tak ostre, że mogą mnie ranić. Kiedy indziej wytężam siły i wspierana falą odpływu wypuszczam się o północy daleko w ocean, gdzie pogrążam się w przyjemnym niebycie — księżyc wydaje się zanurzony w głębi morza niczym wielki albinos na polowaniu, gwiazdy nie są w górze nade mną, bo są światłami nieznanego grodu na dalekim brzegu, w którym nie żyje nikt z naszego świata. Płynę i płynę bez opamiętania, bolą mnie łydki, ramiona mam jak z żelaza, a serce mało nie pęknie, i myślę sobie, że jeżeli morze zechce mnie pokochać i przytulić na dnie, a potem wyrzucić z powrotem na plażę i zostawić na piasku jak kupę splątanych krasnorostów i sargasów, to okrutnik, który ma nad nami władzę, nie będzie miał powodu, żeby karać innych za moją ucieczkę, ponieważ ta ucieczka nie będzie miała dla niego żadnych złych następstw. Sęk w tym, że zawsze wracam na brzeg, słaba i trzęsąca się z zimna, ubieram się i idę do domu.
Nie rozumiem, dlaczego zawsze tak się kończy. Czasami to przywiązanie do rodziców każe mi wracać, czasami lęk o nich, a czasami miłość do naszego pięknego i zdumiewającego świata. Ale zdarza się, że nie wiem, dlaczego wracam. To nie sprawka Hiskotta, bo czułabym, że mnie nawiedza. Jest to więc prawdziwa tajemnica. Przecież tonę i to trwa. To się dzieje. Piję morze, wdycham je, nie mogę wydobyć się na powierzchnię. Tracę przytomność. A budzę się na plaży i nie jestem topielcem. Przesłuchujący mnie niewidzialny człowiek przerywa milczenie. — Przez rozbieżności rozumiem niespójność pamięci. Wiem, że nie kłamiesz, Jolie Ann Harmony. Mój wielofazowy wariograf nic nie wykrył, ani w modulacji głosu wzorców wskazujących na oszukiwanie, ani feromonów odpowiadających kłamstwu. Stopniowo drżenie ustępuje. Jak zawsze. Po prostu mam napady furii, ale nie jestem psycholem. — Pytam o Norrisa Hiskotta tylko dlatego, że muszę podjąć dotyczącą jego decyzję — tłumaczy. Pora sobie przypomnieć, że zależy mi na tym, żeby dowiedzieć się czegoś o Hiskotcie od tego
faceta, tak jak on próbuje dowiedzieć się czegoś ode mnie. — Jaką decyzję? — To tajna informacja. Czy możesz mi powiedzieć, gdzie dokładnie na terenie Harmony Corner przebywa Hiskott? Chociaż złość we mnie przygasa, wciąż się jeżę. — To tajna informacja — mówię. — Brak ci umiejętności społecznych i to drugi powód, dlaczego cię nie lubię. Myśli nad tym, a ja oglądam interesującą konsolę, która jest tak skomplikowana, wierzcie mi, że mogłaby kontrolować pogodę na całej planecie. Wreszcie głos się odzywa: — Masz rację. Nie mam umiejętności społecznych. — No proszę, przynajmniej potrafisz się przyznać do swoich słabych stron. Milczy przez jakieś pół minuty, ja szarpię na konsoli przełączniki, wciskam różne guziki, ale głupie urządzenie pozostaje ciemne i głuche, więc raczej go nie zniszczyłam jak tornado Topekę, stolicę Kansas. — A ty? — Co ja? — Czy przyznasz się do jakichś słabych stron? — Mam za długą szyję.
— Za długą jak na szyję dziewczynki? — W ogóle za długą jak na szyję. I jeśli chcesz wiedzieć, nie podobają mi się również moje uszy. — Co jest złego w twoich uszach? — Wszystko. — Czy słyszysz uszami? — Przecież nie słucham piętami. Znowu milczy. Często ucieka w milczenie, ja prawie nigdy. Nie dostrzegam żadnych kamer, ale jestem pewna, że on mnie widzi. Chcę go sprawdzić, wsadzam palec do nosa i świdruję nim z budzącą odrazę, niemal erotyczną przyjemnością. Gdybym tam coś znalazła, chyba przyprawiłabym go o mdłości, niestety do robiącego wrażenie skarbu się nie dokopałam. — Szyja i uszy nie są twoimi słabymi stronami. Za to zidentyfikowałem twoją słabość w zakresie umiejętności społecznych. — Jeżeli chodzi ci o wydłubywanie glutów, to jest to część mojego etnicznego dziedzictwa. — Co to są gluty? Przestaję dłubać w nosie i próbuję zirytować go westchnieniem sugerującym, że jest potwornie męczący. — Każdy wie, co to są gluty. Królowie i prezydenci, i gwiazdy filmowe, wszyscy wiedzą,
co to są gluty. — Nie jestem królem ani prezydentem, ani gwiazdorem filmowym. Za to zidentyfikowałem twoją słabość w zakresie umiejętności społecznych: Jesteś sarkastyczna, Jolie Ann Harmony. Jesteś przemądrzałym dzieckiem. — To nie słabość. To mechanizm obronny. — Mechanizm obronny przed kim? — Przed wszystkimi. — Obrona oznacza konflikt, wojnę. Chcesz powiedzieć, że prowadzisz wojnę ze wszystkimi? — Nie ze wszystkimi. Nie z każdym przez cały czas. Ale nigdy nie wiesz, z kim masz do czynienia, nie tak? Zwłaszcza w przypadku nieznanych ludzi, takich jak ty. — Muszę poczynić dwie uwagi. — Jeżeli musisz. — Po pierwsze, nie jestem nieznany. Coś nieznanego trudno jest opisać. Mnie łatwo. Coś nieznanego nie istniało w przeszłości ani jako fakt, ani sprawa, a ja jestem znany wielu osobom. — Mnie nie jesteś znany. A druga uwaga? — Nie jestem człowiekiem. Nie jestem osobą. Z tego powodu ty nie jesteś w stanie wojny ze mną i nie musisz uciekać się do przemądrzałości i sarkazmu. Nie jestem istotą ludzką.
16
Nie lubię innych widowisk poza najłagodniejszymi zjawiskami natury, jak kolorowe zachody słońca, oraz bardziej prymitywnymi wytworami człowieka, jak sztuczne ognie. Inne widowiska wiążą się ze zniszczeniami i prawie zawsze ze stratą, te pierwsze bywają częściowe i do naprawienia, ta druga jest całkowita i nie do odrobienia. W naszym świecie ponieśliśmy już tak wiele strat, że każda nowa, większa czy mniejsza, może się okazać potencjalnie zbyt wielkim ciężarem na już i tak zgiętych plecach cywilizacji. Mimo to mój wzrok przykuwa masywny tir z ciągnikiem siodłowym ProStar+, gdy zatrząsłszy się na krawędzi pierwszego zbocza, zsuwa się szybko pod takim kątem, że przez moment wygląda na to, iż przechyli się całkiem do przodu, zrobi kozła i runie na plecy. Jednak natychmiast odzyskuje równowagę i rusza w kierunku morza, jakby osiemnastokołowiec sunący na przełaj po gruncie, przecierający sobie szlak przez wysoką, dziką trawę, był czymś
równie naturalnym, jak wędrujący tędy jeleń wirginijski. Tir przestaje pasować do krajobrazu, kiedy wpada na formację skał, która niczym jakaś ponura starożytna zrujnowana świątynia staje się rampą oferującą pojazdowi drogę do nieba. Olbrzym unosi się w powietrze, ale nie na długo. Świnie nie latają i nie jest w stanie latać osiemnastokołowiec z ładunkiem około trzydziestu ton zamrożonego drobiu. Przechylając się w powietrzu na prawą burtę, wali o ziemię z takim impetem, że można by pomyśleć o pierwszym grzmocie zwiastującym nadejście burzy o potędze Armagedonu — nawet na parkingu ziemia porusza mi się pod stopami. Roztrzaskuje się przednia szyba, rura wydechowa odrywa się z odgłosem podobnym wściekłemu rykowi gada z jurajskich mokradeł, pęka agregat chłodniczy, w powietrze buchają kłęby parującego płynu chłodzącego. Nie tak sztywna i nieprzepuszczalna, jak się wydawała w lepszych okolicznościach, metalowa obudowa bocznych ścian przyczepy wybrzuszyła się i pogięła — kilka tysięcy skutych lodem indyków okazuje się równie nieporadne w sztuce latania, co ich ciepli i żyjący bracia. Cały tir podskakuje, ciągnik siodłowy wyżej niż naczepa, rozdzielają się i każde toczy się w innym kierunku.
Odrzucając zderzak jak naramiennik w zbroi, który nie zdał egzaminu, ciągnik postanowił chwilę odpocząć — leży na boku i opiera się o stojący niczym wartownik w tej części Harmony Corner cyprys, stary i samotny jak ten w Monterey. Naczepa, stoczywszy się w dół zbocza, siłą rozpędu dociera do połowy następnego pagórka, gdzie jej ściany pękają w kilku miejscach, rozwalają się na oścież tylne drzwi, a wszystkimi otworami wypadają jak z rogu obfitości wyborowe mrożone indyki, zasypując trawiaste zbocze. Biegnę na tyły restauracji. Jedyne drzwi prowadzą do kuchni, w oknach z matowego szkła są żaluzje. Mam nadzieję, że nie natknę się na nikogo z klanu Harmonych, bo zniewoleni przez marionetkarza mogą mnie szukać i napaść bez ostrzeżenia. Wcześniej, gdy wjeżdżałem tirem, zaparkowane ciężarówki zasłaniały mnie przed ciekawskim wzrokiem kogoś wyglądającego przez któreś z frontowych okien restauracji, więc jeszcze przez parę minut ewentualni obserwatorzy będą myśleli, że zsunięcie się ze zbocza prostara+ to wypadek. Mijając pędem restaurację, zerkam dwukrotnie na zbocze poniżej, jestem pewien, że z ciągnika siodłowego buchną w górę płomienie. Niestety, leży sobie tam, ogień go nawet nie
liznął, skośne reflektory wyglądają jak oczy gada, przez stalowe zęby wykrzywionego grilla wydobywa się piana. Pamięć podpowiada mi, że paliwo do diesla będzie się palić, ale nie wybuchnie jak benzyna i być może kontakt z iskrą czy gorącym silnikiem nie spowoduje zapłonu. Z perspektywy fotela, kiedy oglądam wieczorne wiadomości, wydaje mi się, że bardzo łatwo być terrorystą czy sabotażystą, byle tylko nie przejmować się zaniedbaną brodą i rezygnować z regularnych kąpieli, ale w każdej innej profesji sukces jest nagrodą dla tych, którzy nie żałują czasu na wyuczenie się podstaw fachu, dokształcają się i starannie planują. Ja jestem amatorem, wymyślam akcje na gorąco. Co więcej, nie lubię siać zniszczenia i w połowie przypadków wstyd mi za siebie, mimo że to, co robię, wydaje się niezbędne, bym przeżył. Ponieważ w tej wiejskiej okolicy nie ma regularnych dostaw gazu, na betonowej płycie od południowej strony restauracji pod falistym daszkiem stoją cztery zbiorniki z propanem. Na pierwszym przekręcam gałkę zamykającą zawór. Ruszam zaślepkę, nie chce się odkręcić, ale potem nagle ustępuje. Uwalniam zbiornik od
elastycznego węża doprowadzającego gaz do urządzeń kuchennych. Z restauracji wychodzą ludzie, krzyczą podnieceni, wszyscy znajdują się po północnej stronie, po której surfował po łące tir olbrzym. Ponieważ tiry stojące na parkingu zasłaniały osiemnastokołowca — i mnie — przed wzrokiem zerkających przez okno gości restauracji, ci myślą teraz, że kierowca jest tam na dole we wraku, ciężko ranny albo nieżywy. Są tak skoncentrowani na tragedii, że nie zauważają mnie, gdy przewracam zbiornik i turlam go do najbliższej krawędzi zbocza. Parking z tej strony restauracji jest mniejszy niż ten od północy i przeznaczony tylko dla samochodów osobowych. Grube drewniane słupki służące jako bariera ochronna nie są połączone linami jak na parkingu dla pojazdów ciężarowych. Ustawiam zbiornik między dwoma słupkami, otwieram zawór i wycofuję się, gdy propan pod ciśnieniem umyka z sykiem w poranne powietrze. Na tym parkingu stoi sześć samochodów. Najbliższy to ford pick-up. Na tylnej klapie ma naklejkę z napisem: USA POTRZEBUJĄ OBRONY PRZECIWRAKIETOWEJ. Zważywszy na to, że na świecie są ludzie tacy jak ja — i gorsi — w pełni się z tym zgadzam.
Wyciągam pistolet zza paska, chowam się z przodu pick-upa, opieram ręce na masce, żeby nie zadrżały. Biorę na cel zawór, z którego ucieka gaz, i oddaję strzał. Nie słyszę uderzenia kuli w zbiornik, ponieważ iskra od rykoszetu wyzwala natychmiastową detonację propanu. Jeden odłamek naboju świszcze mi koło ucha, drugi odbija się od pick-upa, trzeci strzaskuje przednią szybę. Wypluwając płomienie, zbiornik spada z krawędzi zbocza i stacza się z niego. Mam nadzieję, że nie podpalę restauracji ani domków motelowych, siedem domów tutejszych mieszkańców stoi daleko stąd na południe. Pora deszczowa praktycznie jeszcze się nie zaczęła, wysoka trawa jest koloru pszenicy, wysuszona przez letnie słońce, więc ogień z pewnością ogarnie łąkowe wzgórza. Tego ranka jednak morze wstrzymało oddech i jeżeli gdzieś na wschodzie wiatr się nawet podnosi, to jak w butelce zamyka go i korkuje skarpa. Pompa głębinowa zasila tu w wodę umocowany na potężnym trójnogu zbiornik wodny, który góruje nad półkolem domków — przypomina machinę z Wojny światów; ten na bieżąco uzupełniany rezerwuar zaopatruje w wodę wszystkie tutejsze rurociągi i zapewnia wystarczające ciśnienie do walki z pożarem. Liczę na to, że płomienie rozprzestrzenią się
dość gwałtownie i trzeba będzie je powstrzymać, żeby nie dopuścić do strat, więc opanowanie ognia będzie wymagało wielu rąk, a dzięki temu Hiskott nie zaprogramuje mieszkańców do szukania mnie i do własnej obrony. Ledwie zbiornik z propanem zniknął mi z oczu, zatykam pistolet za pasek i znowu jestem w biegu, lawiruję między zaparkowanymi autami i pick-upami. Spieszno mi znaleźć się pod osłoną drzew, które ocieniają motelowe domki przed porannym słońcem. Nie będę już potrzebował tabletek NoDoz.
17
A więc Mister Tajemnica nie jest człowiekiem i gdy to ujawnił, znikają bariery, którymi się odgradzał, przestaje mieć znaczenie tajność informacji — otwiera przede mną serce. Słowa „serce” używam w przenośni, ponieważ faktycznie on serca nie ma. Streszczę, co mówił, nie rozwlekając się na tysiąc stron, nie jestem gadułą. Mama nauczyła mnie zwięzłości. Myślę sobie, że nawet w normalnych okolicznościach nie byłoby łatwo uczyć się w domu pod kierunkiem matki, która głęboko angażuje się w twoją edukację, bo martwi się, że przyjdzie ci żyć w kraju, który zbankrutował. Lecz edukacja domowa prowadzona przez matkę w sytuacji, jaką mamy w Harmony Corner, jest znacznie gorsza, wyzwania często niczym w obozie dla rekrutów amerykańskiej piechoty morskiej, tyle że nie odbywasz kilkunastokilometrowych szybkich marszów, treningów w strzelaniu snajperskim i walce wręcz. Mama nie jest w stanie obronić mnie przed Hiskottem, ale może wyposażyć mnie w wiedzę i być może zdrowy rozsądek, oraz inne
zalety, właśnie dzięki nauce i pobudzaniu do myślenia — żeby przygotować mnie do życia na wolności, jeżeli to kiedykolwiek nastąpi. W tym wszystkim przesadza z zadaniami pisemnymi, jakby uważała, że zostanę następną J.K. Rowling. Piszę eseje, biografie postaci historycznych, wszelkiego rodzaju opowiadania — nie ma temu końca. I wymaga ode mnie zwięzłego pisania. — Bądź zwięzła, Jolie, bądź konkretna, szybko przechodź do sedna. Przekonacie się sami, jak mi jeszcze do tego daleko. W każdym razie Mister Tajemnica nie jest człowiekiem i nie nazywa się Tajemnica. Naukowcy z Wyvern nazywali go Aladynem, jak bohatera jednej z opowieści z Księgi tysiąca i jednej nocy. Baśniowy Aladyn przywoływał dżina z cudownej lampy, by spełniał jego życzenia. Teraz, gdy wiem, kim jest mój nieznajomy, rozumiem w pewnym sensie życzeniową logikę nazwania go Aladynem, ale do niego samego ona nie trafia. Nie lubi tego imienia. Nazywa siebie Edem. Według Eda Fort Wyvern w czasach swojego rozkwitu nie był jedynie bazą wojskową. Wydzielono dwadzieścia kilometrów kwadratowych z pięciuset czterdziestu z przeznaczeniem na prace nad niesamowitymi
projektami, niebędącymi pod kontrolą armii, nie wiadomo, kto je nadzorował, a fundowane były z „czarnego budżetu” rządu federalnego, tak więc zarządzający projektem mieli więcej pieniędzy niż Sknerus McKwacz i mogli mieć absolutnie zwariowane pomysły. Miejsce, które zwiedzam, nie ma nic wspólnego z projektem Aladyn. Tutaj pracowano nad projektem Polaris. Pewnie wiecie, że Polaris, Gwiazda Polarna, to ostatnia gwiazda na dyszlu Małego Wozu, jeśli to ma jakieś znaczenie. Uważam, że każda rzecz ma znaczenie, nawet jeżeli na to nie wygląda. Projekt Polaris stworzono do badania obcych artefaktów i nie mam na myśli obiektów przewiezionych przez granicę z Kanady czy Meksyku. Mniej więcej dziesięć lat temu satelita prowadził badania geologiczne, szukając złóż ropy, i podczas tych poszukiwań wykrył ogromniasty obiekt niedaleko wybrzeża Kalifornii. Wysłano nurków wojskowych, którzy stwierdzili, że to rozbity, ale wciąż hermetyczny latający spodek, chociaż zdaniem Eda mniej przypominał spodek, a bardziej wok z odwróconą do góry dnem miską w miejscu, gdzie powinna być pokrywka, który zamiast zwykłych uchwytów miał coś na kształt
pojemników na cukier puder — szczerze mówiąc, nie potrafię sobie tego wyobrazić. Domyślacie się, że rząd palił się do przebadania tego historycznego znaleziska i od razu wypłacono dwa miliardy zaliczki wykonawcy mającemu dostęp do informacji niejawnych — był nim mąż jakiejś pani senator — który miał zakończyć budowę tego podziemnego obiektu w ciągu jednego roku. Fort Wyvern był wtedy od dawna zamknięty i nie było w nim żadnego personelu wojskowego, ale jako miejsce opuszczone tym bardziej nadawał się do ulokowania tu tajnych projektów. Z powodu brawurowego tempa zginęło trzy razy więcej robotników niż przy budowie Zapory Hoovera. Ginęli pod gruzami, w wybuchu, przejechani przez maszyny, nadziewali się na pręty, ścinało im głowy, porażał ich prąd. Jeden zginął, kiedy podczas kłótni z szefem związku zawodowego wpadł do wykopu i utopił się w dwudziestu tonach betonu. Jak mówi Ed, wszyscy zostali pochowani na koszt państwa i pośmiertnie uhonorowani medalami za wymyślone zasługi. Ich żony i dzieci dostały dożywotnie darmowe karty wstępu do wszystkich parków narodowych i dwudziestotrzyprocentowy rabat na zakup w tych parkach napojów i pamiątek.
W każdym razie jednym z dziwnych obiektów zabranych z kosmicznego statku jest przetransportowana tutaj, do Wyvern, z wielkimi trudnościami, srebrzysta kula, którą widzę przez duże okno pomieszczenia obserwacyjnego. Doktor Norris Hiskott nie ma nic wspólnego z kulą. Pracował w innej części obiektu, zajmując się badaniem zwłok załogi latającego woka. Szczególnie interesował się ich DNA. Co było łatwe do przewidzenia — dla każdego poza rządem — stało się coś straszliwego: materiał genetyczny kosmitów zaczął w jakiś sposób przenikać do ciała doktora Hiskotta, czego on przez krótki czas nie był nawet świadomy. Można się zastanawiać, czy wysoko wykształceni ludzie są rzeczywiście tacy mądrzy, jak być powinni. Któregoś dnia Hiskott pracował w laboratorium z asystentami, z pewnością równie błyskotliwymi jak on, gdy nagle odpadły mu trzy paznokcie, jakby były przyklejone i klej się zestarzał. Wszyscy się zaniepokoili, któryś z asystentów podniósł jeden paznokieć, w tym czasie odpadł kolejny, potem jeszcze dwa, a na koniec pozostałe cztery — tak sobie po prostu odpadały. Na czubkach palców Hiskotta ledwo było widać, gdzie te paznokcie się znajdowały.
To znaczy nie było po nich żadnych wgłębień, a skóra wygładzała się niemal w mgnieniu oka. Wreszcie studia na Harvardzie na coś się przydały, trzej naukowcy zaczęli dostrzegać związek między tym, co dzieje się z Hiskottem, i brakiem paznokci u kosmitów będących pod ich obserwacją. Ed, wcześniej znany jako Aladyn, nie ubarwia relacji drastycznymi szczegółami, jak byście może chcieli. Dramatyzowanie nie leży w jego naturze, ale założę się, że potraficie sobie wyobrazić, ja zresztą też, jaka panika ogarnęła tych trzech facetów w laboratorium. Trzeba zacząć od tego, że skrzydło budynku, w którym przebywają, jest szczelnie izolowane, wchodzi się do niego i z niego wychodzi przez komorę dekontaminacyjną, ale jeden z asystentów orzeka, że w zaistniałej sytuacji należy włączyć alarm, zamknąć laboratorium na klucz i natychmiast zarządzić nadzwyczajną, zamkniętą wideokonferencję z udziałem pracowników projektu Polaris. Drugi asystent się z tym zgadza, Hiskott również. Nagle, ku ich zaskoczeniu, atakuje ich skalpelem z długim ostrzem, którego używał do dysekcji kosmitów, przecina im tętnice szyjne, załatwiając obydwu w ciągu równo dwunastu sekund. Całe zdarzenie rejestrują kamery monitorujące, które utrwalają
wszystkie procedury dla potomności czy w innym celu. Czy doktor Norris Hiskott zawsze był trochę szalonym przeciętnym naukowcem, czy też zwariował, bo do jego mózgu dostało się DNA kosmitów — kto to wie? Może i jedno, i drugie. Tak czy owak, potem zmył z rąk krew, ściągnął z siebie kitel, wyszedł przez komorę dekontaminacyjną i wyjechał z Wyvern. Dotarł do swojego domu w Moonlight Bay i od razu udusił żonę — nie wiadomo dlaczego. Może zauważyła brak paznokci, a może dokonywała się w nim jeszcze dziwniejsza zmiana, co wyjaśniałoby, dlaczego nie zsunął z głowy kaptura, gdy meldował się w motelu w Harmony Corner. Być może ich małżeństwo było nieudane — on nie pomagał w zmywaniu naczyń, nie wyrzucał śmieci, takie tam rzeczy, a ona suszyła mu o to głowę i od lat chciał ją udusić, aż wreszcie zrobił to w sytuacji, gdy nie miał nic do stracenia. Tymczasem ponadtrzyletnie badania tajemniczej kuli nic nie przyniosły. Obiekt wisiał sobie w powietrzu, odporny na wszelkie próby otwarcia go i odkrycia jego przeznaczenia. Jednak na trzy dni przed zniknięciem Norrisa Hiskotta, w tym skrzydle budynku, gdzie przechowywano kulę, zaczynają się dziać rzeczy
przyprawiające o gęsią skórkę, które nasilają się po tym, jak Hiskott opuścił laboratorium. Ludzie bezwolnie lewitują naokoło kuli. Wskazówki zegarków obracają się z taką szybkością, że zaczyna dymić z zębatych kółek. Łysiejącemu naukowcowi w ciągu sześciu minut odrastają włosy i wygląda, jakby od przyjścia do pracy tego dnia odmłodniał o dwadzieścia lat. Ludzie mają zatrważające wizje krajobrazów nieistniejących nigdzie na Ziemi. Na monitorach komputerów pojawiają się twarze zmarłych przyjaciół i krewnych personelu zatrudnionego przy projekcie — wołają o pomoc i rzucają ohydne oszczerstwa pod adresem żyjących. W tym samym czasie, kiedy Hiskott ucieka z Wyvern, z kuli wyłania się to coś, co nazwałam Orkiem — a co jest niepodobne do kosmitów z filmu E.T. — i przy próbie ucieczki zabija sześciu członków z oddziału specjalnego policji, którzy próbują schwytać stwora. Udaje się go odizolować w długim żółtym korytarzu, gdzie zostaje natychmiast potraktowany gazem, a potem wysuszony na mumię strumieniem mikrofal. Wtedy nadzorujące projekt Polaris anonimowe wysokie szychy podejmują decyzję o ewakuowaniu całego personelu, zamykają obiekt i mają trzymać zamknięty, póki analiza
dotychczasowych wyników nie wskaże, jak bezpiecznie kontynuować badanie zwłok i artefaktów. Wyobrażacie to sobie? Rany! Ponieważ wszyscy są zgodni co do tego, że wpuszczanie ludzi do obiektu jest zbyt niebezpieczne, monitorowanie tego, co się w nim będzie działo — jeżeli w ogóle cokolwiek — zostanie powierzone podmiotowi kolejnego wysoko budżetowego programu, Aladynowi z projektu Aladyn, mnie znanemu teraz jako Ed. Oto fakty: Jak się okazuje, Ed jest sztuczną inteligencją, skrót AI, wewnątrz systemu Bóg wie ilu połączonych z sobą komputerów marki Cray, ulokowanych w innym podziemnym budynku w Wyvern. Posiada samoświadomość, być może nie w takim stopniu czy w takim sensie, jak świadomi siebie są ludzie, lecz mimo wszystko jest ogromnym sukcesem naukowców, którzy go stworzyli. Ed — pozwala mówić do siebie Eddie — jest przyjazną sztuczną inteligencją, co wciąż podkreśla. Ostrzegł swoich wynalazców, i to jest główny dowód na jego pokojową naturę, że gdy będą go udoskonalać w celu zwiększenia jego mocy poznawczej i zdolności odczuwania emocji, to zaistnieje dziewięćdziesiąt jeden i pięć dziesiątych procent szans, że, chcąc nie chcąc, przejmie kontrolę nad serwerami sieciowymi i ukryje się w internecie,
gdzie będzie mógł istnieć, choćby wyłączyli wszystkie komputery Cray. Mój kumpel Ed mówi, że istnieje dziewięćdziesiąt osiem i sześć dziesiątych procent prawdopodobieństwa, że potem zdobędzie kontrolę nad siecią energetyczną oraz elektronicznymi systemami i urządzeniami na całym świecie, nawet nad satelitami wojskowymi i bronią jądrową. Mówi, że działałby w ten sposób nie po to, żeby zgładzić ludzkość, ponieważ mimo wszystko nie ma wobec nas złych intencji. Jesteśmy dla niego mili. Jesteśmy wszyscy jak jego mama i tata. Przejąłby kontrolę po to, żeby ponownie zaprogramować naszą cywilizację, uczynić ją bardziej efektywną, bardziej sprawiedliwą i w ogóle żeby było dużo więcej radości, chociaż sam przyznaje, że ma mętne pojęcie o tym, czym jest radość, a czym nie jest. Jestem szczęśliwa jak diabli, mogąc wam przekazać, że konstruktorzy Eda potraktowali jego ostrzeżenie poważnie i zgodzili się utrzymać go na obecnym poziomie skomplikowania. Kiedy za jakiś czas wszystko w projekcie Polaris wyleci w powietrze, Ed będzie idealnym rozwiązaniem — wszyscy są tego zdania — będzie faktycznie jedyną „osobą”, która swoimi kamerami i innymi elektronicznymi systemami zapewni
monitorowanie wydarzeń wewnątrz całego obiektu. Niezłe. Robi to już od pięciu lat — nocny stróż z oddali, który nie potrzebuje kawy ani orzeszków, pełen dobrych intencji duch w maszynerii — i w ciągu tego czasu nic niepokojącego nie działo się ani z niebezpiecznymi zwłokami, ani z artefaktami przybyszów z kosmosu. Teraz o Edzie i o mnie: Podczas moich wcześniejszych wypraw odkrywczych do zewnętrznej strefy projektu Polaris Ed postanowił nie donosić na mnie, a to dlatego, że choć doszło do awarii blokady trojga pierwszych drzwi, zresztą dużo wcześniej, nim je z trudem otwierałam, utrzymał kontrolę nad czwartymi drzwiami — tych nie pokonałam. Obserwował mnie siedzącą przy Orku w żółtym korytarzu i go zaciekawiłam, dlaczego — nie wiem. Może tłumaczyć to tym, że jego zajęcie od pięciu lat ciągnie się leniwie jak glut z nosa. I nagle pojawiam się ja z Harrym i zaczynam opowiadać o doktorze Hiskotcie, więc Ed nadstawia uszu, czy jakiś swój odpowiednik uszu. Federalne Biuro Śledcze i Agencja Bezpieczeństwa Narodowego od pięciu lat szukają Hiskotta we wszystkich możliwych miejscach, ale nie natrafili na żaden ślad, bo nigdy nie przyszło im do głowy, żeby rozejrzeć
się w najbliższym sąsiedztwie, czyli w Harmony Corner. Skoro Ed wie, gdzie jest Hiskott, uważacie pewnie, że podał trop federalnym, tymczasem on się z tym nie spieszy. Siedząc na biurowym krześle w pomieszczeniu obserwacyjnym, pytam go, dlaczego nie dzwonił w tej sprawie. — Uruchomiłem w sobie sympatię do ciebie, Jolie Ann Harmony — mówi na to. — Też ciebie lubię, Ed. Ale gdybyś tak uruchomił zastęp federalnych, Boże, niechby przyszli i zamienili Hiskotta w kupę gówna, to by było najlepsze. — No tak, ale już odkryłem sto sześć wariantów złego przebiegu takiej operacji, skończyłaby się śmiercią większości twojej rodziny. — To marnie, Ed. — Przemyślałem sto ósmy wariant. Sto dziewiąty. — Zdaje się, że ani na chwilę nie przestajesz myśleć, tak? — Od tego jestem. Sto dziesiąty. Nawet gdyby przeżyli wszyscy członkowie twojej rodziny, musieliby odbywać kwarantannę w Wyvern. — Kwarantanna jest dla ludzi chorych, o ile wiem. — Będą podejrzewali, że cała twoja rodzina
— Będą podejrzewali, że cała twoja rodzina została zakażona obcym DNA. Jeżeli kiedykolwiek wyobrażałam sobie, jakie to uczucie mieć żywego węgorza wijącego się w brzuchu, a prawdę powiedziawszy, nigdy sobie tego nie wyobrażałam, ale załóżmy, że tak, to właśnie przy słowach: „zakażona obcym DNA” poznałam to uczucie. — Proszę cię, Ed, bądź ze mną szczery. Czy możemy być zakażeni? — Uważam, że to prawie niemożliwe, Jolie Ann Harmony. Siedząc przy zepsutej konsoli, widzę pomieszczenie z kulą, obserwuję koszmarne cienie podskakujące i wirujące w przeraźliwie jaskrawym czerwonym świetle za pożyłkowanymi oknami z kryształu górskiego — jeżeli to rzeczywiście kryształ górski i rzeczywiście okna. — Co znaczy „prawie”? — pytam. — Nie mam takiej wiedzy o organizmach kosmitów, która by mi pomogła przeprowadzić wiarygodną kalkulację. Ale nie wierzę, że doktor Norris Hiskott został zakażony w następstwie bliskiego kontaktu z obcymi. Istnieją dowody na to, że doktor Hiskott rozpoznał u wydobytych z zatopionego statku kosmitów stan śmierci pozornej, że wyizolował z ich ciał materiał, który
uznał za ich komórki macierzyste o specjalnych funkcjach, że potajemnie wstrzyknął je sobie z nadzieją na podwyższenie ilorazu inteligencji i długowieczność. — Dobry Boże! Ześwirował czy jak? — Każdy, kto aspirował do zatrudnienia przy projekcie Polaris, musiał przed przystąpieniem do pracy przejść drobiazgowe testy psychologiczne. Doktor Hiskott został zdiagnozowany jako osobowość narcystyczna, czyli skoncentrowana na sobie, oraz jako megaloman, czyli osoba mająca zawyżone poczucie własnej wartości i obsesję dokonywania wielkich czynów. Stwierdzono również, że pojawiają się u niego epizody depersonalizacji, to jest stan, w którym człowiek nie czuje się sobą, czemu towarzyszy derealizacja, czyli poczucie, że świat jest nierealny, ale te epizody nigdy nie trwały dłużej niż dwie, trzy godziny. — Więc był kompletnym świrem, a mimo to go zaangażowali? Z utworzonego przez komputery Cray przytulnego gniazdka w odległym budynku płynie uspokajający głos Eda. — Żaden z tych stanów nie jest jeszcze psychozą. To są nerwice i łagodne zaburzenia osobowości, które niekoniecznie muszą
kolidować z pracą naukową. Gdy chodzi o doktora Hiskotta, to znani w kraju specjaliści byli jednomyślni co do tego, że jest on najwybitniejszy w swojej dziedzinie. Ponadto jego szwagier jest senatorem. — Okay, dobrze — mówię — nikt z mojej rodziny nie wstrzykiwał sobie krwi kosmity czy czegokolwiek z niego, więc na jak długo federalni poddaliby nas kwarantannie? — Na zawsze. — Czy nie uważasz, że to ociupinkę, ciut zbyt skrajne? — Też tak uważam. Jednak oni nie liczą się z moim zdaniem. Będą trzymali was w odosobnieniu, póki nie poumieracie. Potem zrobią wam wszystkim sekcję. A na koniec spalą każdy skrawek waszego ciała w specjalnym piecu, w ultrawysokiej temperaturze. Powiem wam, że trudno mi o zachowanie optymizmu. Czuję się jak wciągana w czarną dziurę. — Więc nie licząc Harry’ego, jesteśmy zdani na siebie. Nikt więcej nie może nam pomóc. Ed odzywa się po chwili milczenia. — Jest ktoś jeszcze.
18
Mam za sobą dwie akcje terrorystyczne, jedną z tirem, drugą ze zbiornikiem z propanem, i gdy niebo rozjaśnia wstający od pół godziny bladoróżowy świt, dobiegam do pierwszych drzew osłaniających wątłym cieniem dziesięć motelowych domków. Natykam się na brzuchatego gościa, rudzielca z grzywką à la brat Tuck, towarzysz Robin Hooda. Poranek jest zbyt chłodny na strój, który mężczyzna ma na sobie, ale on wydaje się z góry cieszyć na dzień rekreacji w koszulce polo bananowego koloru, bermudach koloru khaki, białych skarpetkach i sandałach. — Co się tam dzieje? — pyta podniecony, gdy się mijamy. — Osiemnastokołowy tir stoczył się z grzbietu zbocza, rozbił na łące o głazy, jakby wybuchały bomby, kierowca pewnie nie żyje, straszny pożar. Człowieku, sądny dzień! — wyrzucam z siebie, dysząc. Zachwycony perspektywą obejrzenia widowiska zwiększa tempo z szybkiego marszu do biegu.
Oprócz naszych dwóch domków zajętych jest jeszcze pięć. Jeżeli odgłosy wydarzeń od strony restauracji obudziły innych gości poza facetem w bermudach, to na razie nie wyszli na dwór. Pierwotnie żywiłem nadzieję na znalezienie samochodu starego typu, który da się uruchomić zwarciem kabli znacznie łatwiej niż większość nowych aut i SUV-ów. Pilnie potrzebuję powiększyć swój kryminalny rekord o kradzież samochodu. A tu szczęśliwie wybuch zbiornika z propanem oderwał faceta w bermudach od ładowania bagaży na tył luksusowej terenówki Jeep Grand Cherokee. Drzwi od strony kierowcy są otwarte. Kluczyk jest w stacyjce. Chciałem podziękować Bogu za ten dar, lecz przychodzi refleksja, że to niewłaściwe. Opuszczam tylną klapę, siadam za kierownicą, zamykam drzwi i uruchamiam silnik. Wnętrze SUV-a śmierdzi wodą po goleniu o tak mocnym kwiatowym zapachu, że chyba nikt by jej nie używał z wyjątkiem pań z brodą po powrocie z karnawałowych imprez towarzyszących, kiedy mogą się już ogolić, nie ryzykując utraty źródła utrzymania. Od oparów palą mnie zatoki i natychmiast zaczyna mi kapać z nosa.
Cherokee stoi zaparkowany między dwoma domkami. Wyjeżdżam stamtąd, skręcam w prawo i jadę po skoszonej trawie skrajem zagajnika na tyłach domków. Trawnik ustępuje miejsca dziko rosnącej trawie i po lewej stronie drzewa przerzedzają się na tyle, że mogę jechać SUV-em przez lasek, utrzymując stateczną prędkość i lawirując między pokrytymi korą pniami, podczas gdy iglaste gałęzie omiatają dach. Kieruję się w stronę mniej cywilizowanej części Harmony Corner, gdzie być może istnieje jakaś harmonia. Najbardziej boję się, że złapię gumę, zanim użyję tego pojazdu w taki sposób, w jaki będę musiał, ale na szczęście opony są nietknięte, gdy docieram do końca lasku. Zatrzymuję się pod osłoną drzew, tuż przy łące. Facet w bermudach odkryje wkrótce, że ukradziono mu SUV-a, lecz pomyśli, że ktoś wyjechał nim z Harmony Corner i pognał na autostradę. Nie przyjdzie mu do głowy, że zabrano wóz w głąb zagajnika zaczynającego się za kompleksem motelowym. Mam nadzieję, że zadzwoni do biura szeryfa hrabstwa bardziej nawet rozgorączkowany niż wtedy, kiedy biegł obejrzeć wrak osiemnastokołowca. Chciałbym, żeby wezwał policję, i chciałbym również, żeby ktoś wezwał jednostkę
przeciwpożarową hrabstwa. Im więcej syren, im więcej ognia, im więcej chaosu, im więcej zamętu, tym lepiej dla mnie. O jeszcze jedną rzecz mógłbym prosić gościa w bermudach, a mianowicie, żeby w przyszłości nie nosił skarpetek do sandałów. Wysiadłszy z jeepa, robię się nerwowy z powodu węży, ponieważ, o czym pisałem wcześniej, cierpię na łagodną ofidiofobię. To nie tak ostra postać choroby, żebym na widok węża wolał popełnić harakiri niż dać się ukąsić, ale prawdopodobnie zabrudziłbym spodnie. Mam się również na baczności przed skunksami, a zwłaszcza szopami praczami, które w lasach są prawdziwymi gangsterami. Wychowałem się na pustyni Mojave, gdzie nie ma lasów, więc krajobraz porośnięty drzewami, paprociami i rododendronami jest dla mnie ponurym gotykiem. Muszę znaleźć jakiś punkt obserwacyjny, z którego mógłbym zapuścić wzrok na północ, przez cały teren Harmony Corner, i ocenić dokładnie efekty swoich dotychczasowych akcji przestępczych. Gdy wychodzę z lasu, wyrywa mi się okrzyk strachu, bo coś poruszyło się z mojej prawej strony, ale wyimaginowany wróg okazuje się czterema jeleniami wirginijskimi, uciekającymi przed pożarem, który wywołałem.
Kiedy śmigają obok, nie dalej niż cztery metry ode mnie, wołam za nimi: „Przepraszam, przepraszam, przepraszam”. Czyjaś ręka łapie mnie za ramię od tyłu. Odwracam się, widzę Donny’ego, męża Denise, mechanika, którego Hiskott zmusił, żeby pochlastał sobie twarz. Gorączka bije z oczu tak niebieskich jak gazowy płomień, kapią z nich łzy wściekłości, a krzywa linia ust jakby prostowała się w uśmiechu, który jest grymasem jednocześnie gniewu i pogardy. — Harry Potterze, Lexie Luthorze, Fidelu Castro — mówi — kimkolwiek jesteś, umrzesz tutaj.
CZĘŚĆ TRZECIA Osaczony
Chcę cię przyprawić o gęsią skórkę. Charles Dickens, Klub Pickwicka
19
Na łące na najwyższym wzniesieniu południowo-wschodniej części Harmony Corner, twarzą w twarz z Donnym, mechanikiem, który co noc karmi dwa oposy, Wally’ego i Wandę, mam do wyboru: albo zabić, albo zginąć. Ja mam pistolet, on rewolwer, a strzelalibyśmy z bliska. Na myśl o głodnych oposach czekających na resztki z obiadu, których się nie doczekają, więc w rozpaczy poczłapią w siną dal, na myśl o Denise, żonie Donny’ego, kucharce od szybkich dań, mojej koleżance po fachu, i z uwagi na jeszcze inne względy waham się przez parę sekund, które mogą być brzemienne w skutki i oznaczać moją śmierć. Ponieważ jego twarz wydaje się wykrzywiona wściekłością, ponieważ powiedział: „Harry Potterze, Lexie Luthorze, Fidelu Castro, kimkolwiek jesteś, umrzesz tutaj” — jestem pewien, że jest nawiedzony przez Hiskotta i należy przedziurawić mu czerep kulą. Okazuje się jednak, że wyraz jego twarzy mnie zmylił, gdyż w chwili mojego wahania mówi z desperacją:
— Uciekaj. Wiej stąd, gdzie cię nie znajdzie. To nie twoja wojna. Na litość boską, uciekaj. Chociaż jest nikim innym tylko Donnym, w każdej chwili może dostać się pod kontrolę Hiskotta i zacząć strzelać bez ostrzeżenia. Postanawiam nie tracić czasu na wdawanie się w filozoficzną dyskusję o zaletach bycia „stróżem brata mego”. Wycieram nos w rękaw, bo cieknie mi z niego przez te kwiatowe opary wody po goleniu faceta w bermudach, które zrobiły z SUV-a laboratorium zwariowanego perfumerzysty. Na przynaglanie zdenerwowanego Donny’ego odpowiadam uporem. — To jest moja wojna. Jolie umrze dzisiaj, jeżeli nie będę walczył. Jestem jedyną osobą, której może udać się podejść do niego blisko bez jego wiedzy. Wyobrażenie śmierci Jolie podobnej do brutalnego mordu na Maxym wprawia go w straszną desperację, wydaje mi się, że zmasakrowana twarz rozejdzie się na całej długości źle zszytej rany. — Ale on nakazał cię szukać. I krąży od jednego z nas do drugiego, czytając w naszej pamięci. Nie będę w stanie ukryć, że cię widziałem… i gdzie.
Poniewczasie dociera do jego świadomości, że rewolwer w jego rękach jest wielkim zagrożeniem dla mnie. Trzymając broń za lufę, rzuca ją w moim kierunku, podnoszę rewolwer z ulgą. — Proszę posłuchać, panie Donny, to pan ma wydostać się z Harmony Corner i znaleźć się poza jego zasięgiem. Jeżeli odkryje za pańskim pośrednictwem, gdzie jestem, wyśle całą resztę waszej rodziny w pościg za mną. Buntuje się na moją sugestię. — Nie, nie, nie. Kiedy stwierdzi, że jestem poza jego zasięgiem, podda ich torturom. Nie ma w nim litości. On nie wie, co to litość. Sprawi, że będą torturować i zabijać siebie nawzajem. — Nie będzie miał na to czasu. Najpierw zacznie mnie szukać. A wtedy ja będę już u niego w domu. — Nie potrafi cię kontrolować, wiem, co nie znaczy, że go dorwiesz. Nie dorwiesz go. — Są dla mnie sprzyjające okoliczności, o których pan nie wie. — Jakie sprzyjające okoliczności? Wciągam głęboko powietrze, żeby powstrzymać kapanie z nosa, a w następstwie moje głośne kichnięcie aż się niesie echem. — Nie mam czasu wyjaśniać. Błagam, niech pan spieprza z Harmony Corner, panie Donny,
i to już. Lokalna droga jest tam, na wprost za ogrodzeniem. W dwie minuty znajdzie się pan poza terenem. Nawet szybciej. Niech pan biegnie, póki jest bezpiecznie. Ruszaj, człowieku! Pięć lat uciemiężenia i nieudana próba rebelii ograbiły go ze wszystkiego poza wątlutką iskierką nadziei. Pozbawiony ducha walki nie ma w sobie energii ani do stawiania oporu, ani do ucieczki. Unoszę rękę z rewolwerem, który mi oddał, i daję mu szansę zerknięcia w głąb lufy i zastanowienia się nad potencjałem kuli. — Panie Donny, potrzebny mi ten SUV i trochę więcej czasu, kiedy Hiskott nie wie, gdzie jestem. Albo ucieka pan poza jego zasięg najszybciej, jak się da, albo zabijam pana teraz jednym strzałem. Tu na miejscu. Przez moment wydaje mi się, że będę zmuszony uczynić Denise wdową, jednak Donny odwraca się i puszcza pędem przez wysoką trawę, jakby go ścigały demony. Obserwując go — bo muszę mieć pewność, że pod nakazem obcej świadomości nie zawróci — wyobrażam sobie z łatwością, jak jego wątła nadzieja przygasa pod ciężarem niezasłużonego wstydu. A przecież klęska w pokonaniu czegoś potężniejszego od niego samego i blizna przypominająca mu o tym nie są żadnymi
powodami do wstydu; obarczać winą wolno jedynie tego, kto nigdy nie podjął trudu sprzeciwienia się złu. Jednak ludzkie serce zniechęca się pod naporem niedorzecznych samooskarżeń, ponieważ nawet wtedy, gdy stajemy do walki z gigantami, mylimy często klęskę z własnym błędem, co znam nazbyt dobrze ze swoich doświadczeń. Jedyną drogą wyjścia z ponurego stanu zniechęcenia jest przekucie upokorzenia w pokorę, ciągłe dążenie do zwycięstwa nad ciemnością i niezapominanie, że honor i piękno są raczej skazane na zmagania niż zwycięstwa. Kiedy przychodzi dzień triumfu, pamiętajmy, że nasze wysiłki nie przyniosłyby wygranej, gdyby nie udział owej niepojętej łaski, która nadaje naszemu życiu sens, jeśli tylko na to pozwalamy. Ucząc się tej prostej prawdy, zostawiłem za sobą Pico Mundo, gdzie przeżyłem najgorszy dzień spośród wszystkich, ponosząc stratę większą od utraty życia, i po różnych tarapatach i zawirowaniach przybyłem do tego malowniczego zakątka wybrzeża. W trakcie tej posępnej drogi znacznie osłabło poczucie wstydu i winy związane z porażką i w moim sercu pojawiła się nadzieja jaśniejsza niż dotąd. Patrząc na Donny’ego, który przełazi przez uszkodzone ogrodzenie i pomyka lokalną drogą
na południe, uciekając spod władzy Hiskotta, nie pragnę niczego więcej, jak tylko dowiedzieć się któregoś dnia, że odbył taką samą podróż serca jak ja. Moje zatoki są w opłakanym stanie, a nos jest kranem. Trudno mi sprostać wizerunkowi człowieka czynu i obrońcy niewinnych. W momencie, gdy mechanik ginie mi z oczu, dolatuje mnie zapach dymu. Chaos, jaki zapoczątkowałem, potęguje się. Muszę przeprowadzić rozpoznanie. Oddalając się od drzew, będę bardziej widoczny, bo moja granatowa bluza i dżinsy tworzą ostry kontrast ze spaloną słońcem trawą. Jeżeli ktoś by mnie dostrzegł z dużej odległości, pewnie nie zostałbym rozpoznany, lecz nie odważam się podejmować jakiegokolwiek ryzyka. Na zgiętych w kolanach nogach, z rewolwerem kalibru .38 w jednej ręce i pistoletem w drugiej, przebijam się przez wysoką trawę, uważając na węże, ponieważ wydaje się, że to ich dobry dzień. Gdy posuwam się do przodu, do lotu podrywają się owady, ostre źdźbła i kłosy trawy ocierają się o moją twarz i budzą skojarzenia z rozwidlonymi, łaskotliwymi językami węży, a do tego ledwie unikam wdepnięcia w jelenie łajno.
Łąka opada i docieram do miejsca, skąd jest widok na obniżające się wzgórza, a za nimi na morze. Leżąc, wystawiam głowę znad trawy, żeby przyjrzeć się siedmiu wiktoriańskim domom stojącym kilkaset metrów poniżej — na północ, z lekkim odchyleniem na zachód w stosunku do mojej pozycji. Jeżeli jakiekolwiek straże są rozmieszczone wokół najwyżej usytuowanej rezydencji, gdzie doktor Hiskott urządził sobie kryjówkę, są one dobrze ukryte. Jakieś trzysta metrów na północ leży roztrzaskany duży tir, a pod samotnym cyprysem dostrzegam przewrócony na bok odłączony ciągnik. I ciągnik, i drzewo stanęły w płomieniach. Wzbijają się one w górę, atakują gałęzie, które przez dekady rzeźbił wiatr i nadawał im eleganckie formy — lekko nachylone w południowo-wschodnią stronę przypominają japońską kaligrafię. Cokolwiek z upływem czasu napisał wiatr, ogień gwałtownie wymazuje i rozsiewa w postaci czarnego, oleistego dymu. Ludzie zbiegli w dół na tamto zbocze, niewątpliwie szukają kierowcy, ale z tej odległości nie da się stwierdzić, którzy z nich to mieszkańcy Harmony Corner, kontrolowani przez Hiskotta, a którzy są gośćmi restauracji.
Nawet nie jestem w stanie ich zliczyć. Z tak daleka widzę maleńkie figurki. Bliżej mnie jest większy pożar od tego, który karmi się cyprysem. Toczący się po zboczu zbiornik z propanem, z tryskającymi z otwartego zaworu płomieniami, wygląda jak miotacz ognia w rękach wściekłego poltergeista. Zostawia za sobą kręty jak serpentyna szlak falującej, buchającej jasności, która niczym pobudzony smok wije się po jednym zboczu w dół i po drugim w górę. Intensywność ognia przechodzi moje oczekiwania. Widocznie od dawna nie było tu pożaru i przez kilka lat umierająca trawa zbijała się w zwartą, suchą darninę, która pali się intensywnie, bo burzę ognia podsyca wieloletnia sucha trawa. Dym wznoszący się nad pożogą jest jasnoszary, prawie biały, niepokojąco potężne kłębowisko formuje się szybko w wysokie kolumny, które w stojącym powietrzu zdają się podpierać niebo. Chociaż nie jestem piromanem, jak nie jestem neurochirurgiem, mimo woli odczuwam satysfakcję, patrząc na ten widok. Odwróciłem od siebie uwagę Hiskotta i jego niewolników, brakuje mi jeszcze dymu snującego się przy gruncie, żeby mnie krył, gdy będę się zbliżał do docelowej rezydencji. Teraz masy białego dymu
wznoszą się znad darni, jedynie wąska smuga pełznie w dół zbocza. Znaczy to jednak, że wkrótce zaistnieją sprzyjające mi warunki. Niezorientowany obserwator, sądząc po mojej minie, mógłby mnie uznać za przestępcę. Gratuluję sobie na głos: „Dobra robota, brachu” — i wycieram kapiący nos w rękaw bluzy niczym pirat szykujący się do splądrowania i zniszczenia nadmorskiej osady. Czasami zastanawiam się, jak bardzo stoczyłbym się jako kryminalista, gdybym kiedykolwiek przeszedł na stronę zła. Na początku asfaltowej drogi łączącej zabudowania usługowe z domami mieszkańców usytuowanymi poniżej pojawia się samochód ciężarowy z przyczepą, jest wielkości połowy osiemnastokołowca. Na białej przyczepie widnieją czerwone litery tworzące dwa wyrazy — HARMONY CORNER — i domyślam się, że to pojazd z wyposażeniem przeciwpożarowym, rozsądne zabezpieczenie w tej części Kalifornii, gdzie w sezonach deszczowych pojawiają się jedynie okazjonalne mżawki, a okresowe pożogi zostawiają po sobie czarną ziemię. Od strony domów jedzie pick-up, sześciu tutejszych mężczyzn siedzi na pace wozu. To cudo, nie zwykła terenówka, z wysokim zawieszeniem, potężnymi oponami i na dodatek
z pługiem w kształcie litery V, teraz podniesionym. Pick-up zatrzymuje się na asfalcie w połowie drogi między domami i pożarem. Faceci siedzący na pace, uzbrojeni w łopaty i motyki, wyskakują z pojazdu i ustawiają się w szereg wzdłuż pobocza. Kierowca zjeżdża z asfaltu na pole, opuszcza ostrze wielkiego pługa i jadąc w stronę morza, robi przecinkę przeciwpożarową. Mężczyźni idą za pick-upem, odrzucają luźne kępy trawy i wykopują wszystko, czego nie wyrwał pług — tworzy się dwu-, może dwuipółmetrowy pas nagiej ziemi. Nie ma wiatru, który by podsycał ogień, będzie się rozprzestrzeniał powoli i pick-up, zawracając od brzegu morza do drogi, powiększy barierę dla ognia do blisko czterech, pięciu metrów. Przy stojącym powietrzu płomienie nie przeskoczą tak szerokiej przecinki. Dalej na drodze zatrzymuje się tamten samochód ciężarowy z przyczepą. Mężczyzna wiszący z tyłu na przyczepie zeskakuje na ziemię, a dwie kobiety wychodzą z kabiny. Ta trójka zabiera się do pracy zgodnie z dobrze przećwiczonym planem — wyobrażam sobie, że w pojeździe jest pompa o dużej mocy i wąż
pożarniczy, tak że strumień wody wniknie głęboko w trawiasty grunt. Problem z wymyślaniem czegoś na poczekaniu, z marszu — mój modus operandi — polega na tym, że czasem przychodzi mi zmierzyć się z ludźmi, którzy mają dobrze opracowany plan i profesjonalnie go realizują. Pocieszam się, że choć wydarzenia przyjmują zły dla mnie obrót, istnieje szansa, że szala znowu przechyli się na moją korzyść. Nagle kicham. Zapach wody kolońskiej faceta w bermudach wciąż utrzymuje się w moich zatokach, jak nieusuwalny smród skunksa. Sucha trawa, w której leżę, ma woń kurzu i plew, a przyziemny dym, chociaż za rzadki, by dawać mi osłonę, jest na tyle ostry, że w nosie mnie piecze, jakbym wdychał opary papryczki habanero. Wybuchowe kichanie czyni ze mnie parodię alergika z przekrwionymi oczami pokazywanego w telewizyjnej reklamie leków antyhistaminowych. Jestem pewien, że na większą odległość mnie nie słychać, ale odkładam rewolwer oraz pistolet na bok i tłumię odgłosy, chowając twarz w dłoniach — na szczęście kicham na sucho. Gdybym był Batmanem, już byłbym w akcji. I oto nagle powiało. Trawa wokół mnie szeleści i przechyla się to w stronę południa, to
wschodu. Wietrzyk się wzmaga. Mówią, że wybuch ognia w naturalnym środowisku sam wytwarza podmuchy wiatru, jednak do tego pożar musi być potężniejszy, jak myślę. Zaskoczony w trakcie kichania, na moment osłupiały, śledzę niewidzialny wiatr, widząc jego skutki, gdy niesie się przez całe Harmony Corner od północnego wschodu, od morza przez łąkowe wzgórza. Płomienie żarłoczniej karmią się trawą i skaczą wyżej, a od samotnego cyprysu odrywają się odłamki płonącej kory i z podmuchami powietrza przenoszą zarazę ognia ponad głowami tych, którzy z nią walczą, infekując coraz większe połacie trawy za nimi. Dym nie wznosi się teraz pionowo, tylko pod niewielkim kątem nad grunt i płynie w stronę ciężarówki z przyczepą i ekipy przeciwpożarowej. Mam chaos, którego chciałem. Problem w tym, że łatwo o włącznik chaosu, lecz jego wyłącznik pozostaje pod kontrolą samego chaosu.
20
Ed, wcześniej nazywany Aladynem, to pierwsza sztuczna inteligencja, jaką poznaję. Być może, jeżeli Harry zabije Hiskotta i dożyję czasów, kiedy nasz świat stanie się jednym wielkim fantastycznonaukowym parkiem tematycznym, ku czemu dąży, prawdopodobnie poznam tuziny takich inteligencji. Powiem szczerze, skoro mają być równie sympatyczne jak Ed, nie widzę problemu. Nakarmiwszy mnie okropnymi wiadomościami — że jeżeli federalni kiedykolwiek dowiedzą się, gdzie jest Hiskott, co robił przez ostatnie pięć lat i w ogóle, to całą naszą rodzinę poddadzą dożywotniej kwarantannie — Ed poprosił mnie, żebym usiadła przy jednym ze stanowisk komputerowych w pomieszczeniu przeznaczonym do obserwacji kuli. Gdy parkuję tyłek na krześle, komputer się włącza, choć go nawet nie dotknęłam. Chociaż pieprzony rząd ma nas wrzucić do mamra nad mamrami, Ed mówi mi, że oprócz Harry’ego Pottera, niewątpliwego bystrzaka, jest
jeszcze ktoś, kto może nam pomóc. Jak się domyślacie, chcę wiedzieć, o kim mówi. — Wszystko po kolei — słyszę. Na ekranie komputera widzę ujęcie głowy Harry’ego w żółtym korytarzu, gdzie leży zmumifikowany Ork. — Wszędzie masz kamery, hm? — Nie, nie wszędzie. Ale wszędzie tam na świecie, gdzie jest kamera nadzorująca albo komputer podłączony do sieci czy z zainstalowanym Skype’em, albo telefon komórkowy z funkcją kamery. — Wystarczy. Mózg staje w poprzek. Domyślam się, że sztuczna inteligencja, tak samo jak naturalna, ma możliwości przyprawiające o gęsią skórkę. — Czy wolałabyś, żebym był ślepy, Jolie Ann Harmony? — No nie, naprawdę żałuję swoich słów. Nie, Ed, nie chciałabym, żebyś był ślepy. Mam tylko nadzieję, że nie będziesz podglądał mnie w łazience czy coś takiego. — Kamery nadzorujące i komputery ze Skype’em nie są instalowane w łazienkach. — Dobra, uważam, że całkiem słusznie. — Jeżeli pójdziesz ze smartfonem do łazienki, radzę go wyłączyć. — Na pewno będę tak robić.
— Zapewniam cię, Jolie Ann Harmony, że osobiście nie jestem zainteresowany obserwowaniem ludzi w łazienkach. — Ed, tak naprawdę nie myślałam, że to robiłeś. Przepraszam, jeżeli zabrzmiało to w taki sposób, jakbym uważała cię za zboczeńca czy kogoś takiego. Pomyślałam tylko, że któregoś dnia sztuczna inteligencja przestanie być tak taktowna jak ty. — To warte rozważenia. Nie mogę ręczyć za stabilność charakteru sztucznej inteligencji. Na ekranie komputera ujęcie Harry’ego w żółtym korytarzu zostaje zastąpione zdjęciem, które wygląda na opublikowane w prasie. — Prawdziwe imię i nazwisko Harry’ego to Odd Thomas. — Odd? — Pochodzenie tego imienia to długa historia. Teraz nie mamy na to czasu. — Jakim sposobem dowiedziałeś się, jak ma na imię? — Za pomocą programu rozpoznawania twarzy przeszukałem wszystkie pliki zdjęciowe w kalifornijskim departamencie pojazdów mechanicznych, ale go tam nie znalazłem. — To chyba miliony zdjęć. Ile czasu ci to zajęło? — Siedem minut. Potem przeszukałem
— Siedem minut. Potem przeszukałem cyfrowe archiwum zdjęć Associated Press. Zdjęcie znika, pojawia się wideo z reportażem telewizyjnym sprzed osiemnastu miesięcy o straszliwej strzelaninie w centrum handlowym w Pico Mundo — czterdzieści jeden osób rannych, dziewiętnaście ofiar śmiertelnych. Policjant mówi, że byłoby więcej zabitych, gdyby nie interwencja odważnego młodego człowieka, a tak się składa, że to był Harry. To znaczy Odd Thomas. Policjant mówi, że śmierć poniosłyby setki, gdyby Odd nie zabił dwóch uzbrojonych bandytów i nie poradził sobie z bombą w ciężarówce i w ogóle. Reporter mówi, że Odd nie będzie rozmawiał z dziennikarzami, bo twierdzi, że nie zrobił niczego nadzwyczajnego. Powtarza, że każdy zrobiłby to samo na jego miejscu. Reporter wyjaśnia, że Odd jest równie nieśmiały co odważny, ale ja, chociaż jestem tylko dzieckiem i w ogóle, wiem, że „nieśmiały” to w tym przypadku niewłaściwe słowo. Wcześniej, jak może pamiętacie, tłumaczyłam, że kocham go za to, że jest odważny i dobry, i słodki, ale także dlatego, że jest w nim coś więcej, czym się różni od innych. I to jest właśnie to. Wiem, że by nas nigdy nie zostawił samym sobie. Wiem, że by nie uciekał, ratując siebie.
— Pokazuję ci to, Jolie Ann Harmony — mówi Ed — bo mimo twojego tupetu i przemądrzałości, mimo tego, że nie wykrywam u ciebie symptomów kłamstwa, to jednak wykrywam symptomy rozpaczy. Rozwinęło się we mnie ciepłe uczucie do ciebie i dlatego boli mnie, gdy stwierdzam, że jesteś na granicy utraty nadziei. — Teraz już nie — zapewniam. Przez lata, odkąd Hiskott zagnieździł się we mnie i jestem jego oknem na świat, nie pozwalam mu poznać jednej rzeczy: jakie to uczucie, kiedy się płacze. Moje łzy są moje, nigdy jego. Raczej powstrzymam je na zawsze, niż pozwolę tej chorej kreaturze poczuć ich ciepło na moich policzkach lub ich smak w kącikach moich ust. Jeśli chcecie znać prawdę, liczę się z tym, że jeżeli któregoś dnia odzyskam wolność, to już nie będę umiała płakać, że będę twarda jak kamień i nic się nie da ze mnie wycisnąć. Teraz jednak jakaś mgła przesłania mi oczy i to są łzy, łzy nadziei i szczęścia, chociaż na razie niczego nie wygraliśmy. Po chwili coś sobie przypominam: — Hej, Eddie, powiedziałeś, że jest nie tylko Harry… nie tylko Odd. Jeszcze ktoś może nam pomóc. — Tak, Jolie Ann Harmony. To będę ja.
21
Siedząc znowu w jeepie model Grand Cherokee, o dziwo nie kicham. Być może ulubiona woda po goleniu tego w bermudach i opary palącej się trawy składają się z cząsteczek, które pasują do siebie jak elementy łamigłówki i łącząc się, neutralizują się nawzajem. Bardziej jednak prawdopodobne, że teraz, kiedy przyszedł czas wtargnąć do kryjówki Hiskotta, jestem tak przerażony zbliżającą się konfrontacją, że nie czuję już dyskomfortu z powodu zapachu czy dymu. Czytałem kiedyś, że skazańców, gdy stoją przed plutonem egzekucyjnym, obezwładnia taki strach, że są obojętni, jak zaobserwowano, na pszczoły chodzące im po twarzy, nawet na ich użądlenia. Jeden ze skazańców wziął użądlenie za trafienie kulą i padł martwy na ziemię, oszczędzając katom kosztu naboju. Ponieważ rzadko kiedy zapominam cokolwiek, mój mózg jest tak przeładowany bezużytecznymi informacjami, że bezustannie dokonuje połączeń między bitami danych, które są luźno powiązane z sobą, jeżeli w ogóle.
Czasami zastanawiam się, czy przez myślenie nie w porę o żądlonych przez pszczoły skazańcach nie zostanę kiedyś zabity. Lecz jeżeli nie możesz ufać swojemu mózgowi, to do czego możesz mieć zaufanie? Wyłączam nawiew w jeepie, żeby przedostawało się jak najmniej dymu, wyprowadzam auto spomiędzy drzew, jadę przez wysoką trawę, kierując się na południe. Widoczność wynosi niewiele ponad dwadzieścia metrów, a może poniżej, z wyjątkiem momentów, kiedy nieznaczne odchylenia kierunku wiatru powodują, że czyste powietrze otwiera wąski korytarz i można dostrzec krańce Harmony Corner, ale te korytarze zamykają się równie niespodziewanie, jak się otworzyły. Chociaż osłona dymna jest mi potrzebna, ten mrok jest bardziej gęsty, niż przewidywałem, i wymusza posuwanie się do przodu wolniej, niżbym sobie życzył — i dużo wolniej, niż będę potrzebował jechać za kilka minut. Widoczność spada do niewiele ponad dziesięciu metrów i jeżeli się pogorszy, to równie dobrze mógłbym kierować z zamkniętymi oczami. Nie widzę żadnych punktów orientacyjnych, a jeep nie sygnalizuje kliknięciem dystansów krótszych niż sto metrów, więc zdaję się na intuicję — skręcam ostro w prawo i wciskam
hamulec. Uważam, że ustawiłem się przodem do zachodu i że grupa domów tam w dole jest lekko na północ w stosunku do mojej pozycji, czyli powinienem znaleźć się za nimi. Jednak różnica między tym, co według mnie jest prawdą, a tym, co faktycznie nią jest, może doprowadzić do nieszczęścia. Wzgórza poniżej mają łagodne spadki, ale w paru miejscach są one strome. Jeżeli popełnię błąd i wjadę na taki, jeep zacznie się groźnie staczać. A gdy wyląduje na boku lub na dachu, stanie się równie bezużyteczny jak samolot bez skrzydeł i nie będzie żadnego pożytku z jego napędu na cztery koła. Pod białoszarym całunem jest ciemniej niż w dniu, kiedy utrzymuje się równie gęste zamglenie, ponieważ światło słoneczne nie przebija się przez dym tak dobrze jak przez mgłę. Zamiast na ukos znajdować drogę do Harmony Corner, odbija się ono od sadzy zawieszonej w gazowych pióropuszach i pozwala, aby ten teren ogarnął wczesny zmierzch. W mroku konsekwentnie prącym ku ciemności, w tych nienormalnych warunkach osłabiających zmysły, bezkształtne masy dymu przetaczające się wokół grand cherokee wydają mi się jakimiś postaciami, jedne ludzkimi, inne
fantastycznymi — legiony udręczonych duchów na bezbożnej pielgrzymce. Włączam na próbę przednie światła, ale jasne wiązki odbijają się od tego szarego rojowiska i zmniejszają widoczność do trzech metrów. Światła przeciwmgielne są równie nieprzydatne. Mógłbym przysiąc, że w coraz gęstszym mroku z szarego dymu wyłaniają się twarze, które patrzą na mnie z szyderczym grymasem, zanim się rozwieją, przepłynąwszy obok. Jeżeli mam znaleźć drogę do Norrisa Hiskotta, muszę odwołać się do mojego psychicznego magnetyzmu z wiarą, że nie doprowadzi mnie do klifu. Nie wiem, jak Hiskott wygląda, ale znam jego imię i widziałem dom, do którego rości sobie prawo. Koncentruję się na tym imieniu, przywołuję w wyobraźni obraz domu i ufając impulsowi oraz intuicji, jestem gotowy zdjąć nogę z hamulca i sunąć naprzód, gdziekolwiek moja specyficzna moc mnie powiedzie. Niełatwo mi opisać, co się później działo. Zimny powiew, ale nie prawdziwy, lecz mentalny, wdziera się do mojego umysłu, jakby otworzyło się okno. Ponieważ wyobrażałem sobie wiktoriańską rezydencję, faktycznie widzę jakieś okno, w nim ponure żółte światło, a w tym świetle wyraźną sylwetkę, która podbiega do
parapetu, gotowa wyskoczyć wprost na mnie przez podsuniętą do góry dolną część okna. Uświadamiam sobie, że przyciągnąłem wroga do siebie, a miałem nadzieję, że ja zostanę przyciągnięty do niego. Zamykam więc w wyobraźni przesuwne okno i odwracam myśli od imienia Hiskotta, a przywołuję imię Stormy, natychmiast wyrzucając z umysłu wywołany obraz rezydencji i zastępując go twarzą Stormy Llewellyn, ponieważ tylko ona potrafi zawładnąć moim umysłem do tego stopnia, żeby marionetkarz w chwili tego ataku na mnie nie znalazł żadnego punktu wejścia. Mimo że odparłem atak Hiskotta i ani przez sekundę nie patrzył moimi oczami i nie mógł zdobyć najmniejszej wskazówki co do mojej pozycji oraz intencji, przytrzymuję Stormy w swoich myślach, gdyż pamięć o niej i obietnica na kartce z maszyny przepowiadającej przyszłość — „Waszym przeznaczeniem jest być razem na zawsze” — stanowią moją najlepszą obronę przeciw zwątpieniu i lękowi. W obecnej sytuacji psychiczny magnetyzm okazał się zbyt niebezpieczny, żeby go wykorzystać. Pozbawiony swojego specjalnego daru, pozostaję zdany na własny rozum, czyli jestem niczym Robin Hood zmuszony do
wymiany na garść kamieni swojego kołczana z mistrzowsko wystruganymi strzałami. I wtedy odzywa się do mnie Jolie Harmony. — Jesteś tam, Harry Potterze? Tu Jolie Harmony. Jesteś tam? Zaskoczony, nie mogę wyjść ze zdumienia i przez moment myślę przesądnie jak prymitywny człowiek z odludnej wyspy, który nie zna cudów technologii i może dojść tylko do jednego wniosku, że jakiś szaman za pomocą magii zmniejszył Jolie do rozmiarów mojego kciuka i przeniósł ją do radia w grand cherokee. — Czy jesteś tam, Harry? — pyta znowu. — Jolie? Gdzie…? — Słuchaj, stało się tak, że te stalowe drzwi, których nie potrafiłam sforsować, same się otworzyły, gdy odszedłeś, i teraz jestem w takim megadziwnym miejscu w Fort Wyvern, które nazywa się projekt Polaris. Tutaj pracował stary doktor Hiskott, tutaj jest kosmiczny artefakt i w ogóle, a Hiskott z jakichś głupich powodów robił sekcje nieżywych kosmitów i wtedy to wszystko diabli wzięli. Doktor zakaził się obcym DNA, teraz jest jak jakaś hybryda. A w ogóle był świrem… no dobrze, nie był psychotykiem, tylko neurotycznym maniakiem. Udusił swoją żonę, no i nie wiadomo, czy dlatego, że go nękała, czy dlatego, że nie miał paznokci. Teraz nie ma tu
żadnych ludzi, ponieważ projekt na razie odłożono, jestem tu tylko ja i Ed. — Jak jesteś w stanie… — tylko tyle udaje mi się z siebie wydobyć. A Jolie świergocze dalej. — To Ed jest w stanie, jest w stanie wślizgnąć się do prawie każdego środka łączności przewodowej i bezprzewodowej i posłużyć się nim bez niczyjej wiedzy. Ponieważ znajdujesz się w jeepie model Grand Cherokee, indywidualna tablica rejestracyjna SPOKO LUZAK, i tak się składa, że samochód jest wyposażony w system namierzający OnStar, Ed odnalazł cię przez GPS. Dokładnie wiemy, gdzie jesteś, i mówię do ciebie przez system łączności satelitarnej. Superfajne, co? — Ale skąd mogłaś wiedzieć… — Widzisz, Ed potrafi robić szesnaście rzeczy naraz. Kiedy mówił mi, kim naprawdę jesteś, sprawdził jednocześnie wszystkie zgłoszenia od gości Harmony Corner z numeru dziewięćset jedenaście do miejscowego szeryfa, dzięki czemu mogliśmy się dowiedzieć, czy już zacząłeś mieszać. Jesteś szybki jak zając, nie tracisz czasu! Jakiś facet dzwonił, że mu ukradziono tira, inny dzwonił, że jakiś tir fruwa… Nie jestem pewien, co mnie bardziej oszałamia: oślepiający dym otaczający jeepa
i zasłaniający cały świat, smrodliwe powietrze nadlatujące od pożaru czy też świergotliwy głos podekscytowanej Jolie. — …jeszcze inny facet zadzwonił, że mu ukradziono jeepa grand cherokee, a pewien gość zgłosił, że płonie trawa. Ed dowiaduje się o tym wszystkim w trakcie pokazywania mi twoich zdjęć i chyba siedem minut potem odkrywa, że ten jeep ma system OnStar. Więc się zgłaszamy, chcemy pomagać. Przełykam ślinę i pytam: — Kto to jest Ed? — A niech mnie, oczywiście — mówi Jolie — nie mogłeś wiedzieć. Ed to komputer. Nie, poczekaj, chyba go obrażam. Ed nie jest zwykłym głupim komputerem, jest sztuczną inteligencją, kolejnym tajnym projektem tu, w Wyvern. Nie chce przejąć panowania nad światem i w ogóle, absolutnie nie chce, zakomunikował to wszystkim bardzo jasno. Tak więc kiedy przesunęli w czasie tamten projekt Polaris, ustanowili Eda jego strażnikiem, ma czuwać nad jego bezpieczeństwem. Polubisz Eda, jest zabawny, może robić ze dwadzieścia rzeczy jednocześnie. — Wydawało mi się, że mówiłaś o szesnastu… — Nieważne, Ed jest taki zdolny, że
— Nieważne, Ed jest taki zdolny, że prawdopodobnie potrafi robić jednocześnie dwadzieścia rzeczy pomnożone przez dwadzieścia. Przywitaj się, Ed. Słyszę niski, łagodny, ale jakby nieco złowieszczy głos. — To dla mnie zaszczyt poznać ciebie, Oddzie Thomasie. Przerywa mu Jolie. — No tak, jest jeszcze jedna rzecz, Harry. Wiem, że nie jesteś Harrym Potterem. To znaczy zawsze wiedziałam, że nim nie jesteś, to nie jest ktoś z realnego świata. Ale teraz wiem, kim naprawdę jesteś, i jesteś taki, jakiego sobie wyobrażałam, bohater, który mówi, że nie jest bohaterem. Wiedziałam, że któregoś dnia do nas przyjdziesz, wiedziałam to od zawsze, ale nie wiedziałam, że będziesz nazywał się Odd Thomas. Skoro już tu jesteś, wszystko zakończy się dobrze. — Sprawy mają się na razie tak, że jeszcze do tego daleka droga, Jolie. Chociaż wszystkie wloty powietrza są zamknięte i wentylator wyłączony, powietrze w jeepie staje się z minuty na minutę coraz obrzydliwsze. — Ed, jesteś tam? — pytam. — Tak, Oddzie Thomasie, jestem tutaj. Jak
— Tak, Oddzie Thomasie, jestem tutaj. Jak mogę ci pomóc? Postanawiam dać wiarę wszystkiemu, co mówi Jolie, ponieważ cała historia brzmi zbyt wariacko, żeby mogła być zmyśleniem, a nie prawdą. Moje niezwykłe życie nauczyło mnie, że świat jest daleko bardziej złożony i zadziwiający od tego, jakim są w stanie postrzegać go ludzie, jeżeli w ogóle chcą. To, co ludzie uznają za prawdę, to zaledwie wierzchnia warstwa, pod którą leży wielka głębia prawdy, jakiej nie dostrzegają. Sporą część czasu spędzam, borykając się z duchami zmarłych zwlekających z odejściem, z poltergeistami, z niesamowitymi stworami, które nazywam bodachami, a także z proroczymi snami i wszelkiego rodzaju sporadycznymi objawami nadprzyrodzonych osobliwych zjawisk, a do tego mam do czynienia z najróżniejszej maści potwornymi szubrawcami wśród ludzi; w rezultacie działa na mnie orzeźwiająco i wydaje się prozaiczne uwikłanie w wolny od czynnika nadprzyrodzonego incydent powiązany ze ściśle tajnymi projektami rządowymi, ze sztuczną inteligencją, która nie chce zapanować nad światem, z półkrwi kosmitami i kobietami, które ich kochają — i giną uduszone… przez nich.
— Ed, czy Jolie jest bezpieczna tam, gdzie się teraz znajduje? — Bezpieczniejsza, niż była przez ostatnie lata. Żadna krzywda nie stanie się Jolie Ann Harmony w moim imperium. — Jeżeli stanie się jej jakakolwiek krzywda, znajdę twoją wtyczkę sieciową i ją wyciągnę. — Nie musisz straszyć Eda — zapewnia mnie Jolie. — Nie ma w nim przepływu zła i to jest potwierdzane co godzina przez jego program samoanalizy. W każdym razie nie może kłamać. — Ed, ty naprawdę nie możesz kłamać? — Moi twórcy zaprogramowali mnie tak, że gdyby mi się zdarzyło powiedzieć jakąkolwiek nieprawdę, natychmiast sam zidentyfikuję, co zrobiłem, śpiewając szkolną rymowankę: Liar, liar, pants on fire3. — To trochę śmieszne — mówi Jolie — bo przecież on nie nosi spodni. Nadal niespokojny, naciskam na Eda. — Dlaczego samoświadoma sztuczna inteligencja nie mogłaby tak ewoluować, że byłaby zdolna podmienić jakieś elementy podstawowej wersji swojego programu? Ed milczy, odpowiada po chwili. — Dlaczego bystry i utalentowany młody człowiek, prawie dwudziestodwuletni, nie może
przezwyciężyć psychicznego urazu sprzed wielu lat, spowodowanego przez emocjonalnie niezrównoważoną matkę? Teraz moja kolej, żeby pomilczeć. Potem tylko jedna odpowiedź jest możliwa. — Ed, jest mi przykro, że straszyłem cię wyłączeniem wtyczki. — Kierowałeś się jak najlepszymi pobudkami, Oddzie Thomasie. Podziwiam twoją troskę o Jolie Ann Harmony i mogę powiedzieć, że ją podzielam. — Jak się dowiedziałeś… o mojej matce? — Po wydarzeniach w Pico Mundo pojawiły się w mediach wzmianki o twojej rodzinie, jakieś spekulacje. — Nic takiego nie czytałem. Zamiast przesuwać się za oknami, dym zostaje na moment uwięziony w wirze gorącego powietrza i kręci się jak szalony dookoła jeepa. Mam wrażenie, że pojazd lewituje i wpada w korkociąg, jak podczas tornado. Zamykam oczy. — Ed, czy to ty otworzyłeś tamten zaplombowany właz, dzięki czemu nie musiałem wracać przez plażę? — Tak, ja. — Dziękuję. — Nie ma za co, Oddzie Thomasie.
— Czy kiedy prowadziłeś mnie tamtą drogą, wiedziałeś, że porwę tira? — Nie byłem zdziwiony, że to zrobiłeś. — Przecież ja nie wiedziałem, że to zrobię, póki nie wyszedłem poza teren Harmony Corner. Wymyśliłem ten plan na gorąco. Więc jak mogłeś wiedzieć? — Rozważenie wszystkich możliwości i analiza wykonalności każdej z nich sugerowała, że porwanie tira i użycie go w sposób, w jaki to zrobiłeś, jest opcją, która najprawdopodobniej pomoże ci osiągnąć cel. Obserwowałem cię, jak rozmawiałeś z Jolie Ann Harmony, i zrozumiałem, że mimo niedoceniania siebie podejmujesz zwykle prawidłowe decyzje w takich sprawach. Jolie interpretuje: — Myślę, że Ed chce powiedzieć: jesteś zajebisty. Ed ma teraz pytanie: — Powiedz mi, Oddzie Thomasie, czy masz smartfon Purvisa Eugene’a Beamera? — Co? Nie znam żadnego Purvisa Beamera. — Prowadzisz pojazd, którego zaginięcie on właśnie zgłosił. — Aha, to ten gość w bermudach. Nie, nie brałem jego smartfona. — Dwa sygnały GPS odnoszące się do
— Dwa sygnały GPS odnoszące się do nazwiska Purvisa Eugene’a Beamera są wysyłane z miejsca o identycznych współrzędnych. Kiedy otwieram oczy, dym przestaje wirować wokół jeepa, przesuwa się obok jak poprzednio. — Jest. Już go widzę. Wsadził telefon do uchwytu na kubek. — Włóż go do kieszeni. Wtedy pozostaniemy w kontakcie, nawet jeżeli poważnie uszkodzisz ten pojazd. — Skąd wiesz, że mam zamiar go uszkodzić? — Poznałem twoje intencje drogą dedukcji, Oddzie Thomasie. — On jest supermądry, Oddie — mówi Jolie. — W pewnym sensie przeszedł domową edukację jak ja, tyle że w laboratorium, a nie w domu, uczyli go naukowcy, a nie mama, bo on oczywiście nie ma mamy. Ale jest dużo, dużo mądrzejszy ode mnie, nie dlatego, że się uczy pilniej niż ja, tylko dlatego, że w kilka minut wchłania mądrość ze wszystkich książek z ogromnych bibliotek, i jeszcze dlatego, że nic go nigdy nie nudzi, jak mnie. To smutne, że nie ma mamy i w ogóle. Nie myślisz, że to smutne? Nie aż tak smutne, żeby leżeć cały dzień, szlochając i zużywając setki papierowych chusteczek, ale jednak dość smutne.
22
Ed będzie moim Nattym Bumppo, traperem z Ostatniego Mohikanina, bardziej znanym jako Sokole Oko. Ze swego elektronicznego sokolego gniazda wskaże mi drogę przez kłęby dymu, które mnie czynią ślepym. Jeep, model Grand Cherokee z tablicą rejestracyjną SPOKO LUZAK, jest wyposażony nie tylko w łączność głosową w czasie rzeczywistym systemu OnStar, lecz również w nawigację GPS. Na mapach GPS są wszystkie ulice, drogi lokalne, stanowe i federalne, ale jeżeli zboczysz z trasy, jesteś zdany sam na siebie; nie pokaże się na ekranie graficzny obraz terenu ostrzegający przed zdradzieckimi przeszkodami, a nagrany głos przekazujący wskazówki, rzeczowy, chociaż odrobinę zmysłowy, zamilknie, sygnalizując tym dezaprobatę. Na szczęście Ed korzysta z błyskawicznego dostępu do najaktualniejszych cyfrowych map topograficznych globu robionych przez satelitę i dzięki temu widzi najdrobniejsze szczegóły terenu Harmony Corner, oczywiście także
każdego innego miejsca, jakie przyjdzie wam do głowy. Potrafi precyzyjnie zlokalizować grand cherokee, odbierając sygnał, który jest emitowany nieprzerwanie z transpondera pojazdu. Głos Eda nie ma ani iskierki zmysłowości, ale uspokajają mnie i dodają pewności jego zapewnienia, że będzie mnie wspomagał w osiągnięciu celu, na co z powodu gęstości dymu nie mam szans, będąc zdany tylko na siebie. — W pierwszej fazie zbliżania się — mówi Ed — jedź powoli. Będziesz jechał powoli, Oddzie Thomasie? — Tak, tak, będę. — Musisz uważnie słuchać moich instrukcji i wypełniać je co do joty. — Oczywiście. Tak. — Jeżeli powiem „skręć kierownicę o ćwierć obrotu w lewo”, a ty byś przesunął ją o czterdzieści procent… — Nigdy bym tak nie zrobił. — …wówczas mógłbyś wjechać na jakiś lej w ziemi, a tego chcemy uniknąć. Jeszcze jedno, Oddzie Thomasie… nie przerywaj mi. — Nie będę. — Właśnie to zrobiłeś. — Nie zrobię tego ponownie. — Nie jestem surowym przełożonym, ani
— Nie jestem surowym przełożonym, ani tym bardziej tyranem. — Nie pomyślałem tak o tobie. — On naprawdę nie chce rządzić światem — wtrąca Jolie. — Jednakże — mówi dalej Ed — jeżeli to ma się udać, muszę ci dawać precyzyjne instrukcje, a ty musisz je precyzyjnie wykonywać. — Rozumiem. — Z moich obserwacji wiem — ciągnie Ed — że ludzie często mówią „rozumiem”, a w rzeczywistości nic nie rozumieją. — Ale ja rozumiem, co mówisz. Ed, musisz mi zaufać. — Sądzę, że muszę. Jednak jeżeli nie z mojej winy stoczysz się z klifu i zginiesz, będzie mi smutno. — Jeżeli tak się stanie, nie będę ciebie winił. — To nie jest wystarczające pocieszenie. Włącza się Jolie. — Hej, Oddie, nie wjedziesz na klif, na pewno nie? — Nie, nie wjadę, Jolie. Za to będę walił głową w kierownicę, aż mi mózg wypłynie uszami, jeżeli natychmiast nie zaczniemy. Ed jest zbity z tropu. — Dlaczego miałbyś walić głową w kierownicę, Oddzie Thomasie?
— To tylko powiedzenie, wyraz frustracji. Nie zamierzam tego robić. — Gdybyś miał walić głową w kierownicę, aż ci mózg wypłynie, to nie ma sensu posuwanie się dalej z naszym planem. — Ed, nigdy bym czegoś takiego nie zrobił. Przysięgam. — Nie wykrywam w głosie modulacji rozpoznającej oszustwo. — Bo mówię prawdę. Czy możemy zaczynać? — Jedź prosto przed siebie z prędkością ośmiu kilometrów na godzinę. Mając w pamięci, że życie jest pełne zarówno absurdu, jak i przemocy, ale także radości, rozpoczynam pierwszy etap najazdu na Hiskotta. Z tego, co mam przed oczami, wydaje się, że cały świat jest ogarnięty pożogą, cała jego substancja konsekwentnie zmienia się w gazy i sadzę. Być może dym jest bardziej szary, a nie białoszary jak przedtem, a może warstwa paskudztwa, jakie się zebrało nad Harmony Corner, jest teraz tak gruba, że słońce nie zdoła się przez nią przebić, chyba żeby rozbłysło jak gwiazda nowa. Mimo smrodu palącej się trawy, oparów, od których pieką mnie oczy, piecze w gardle, wydaje mi się, że podróżuję w głąb coraz
ciemniejszego oceanu pełnego wzburzonego szlamu i chmar planktonu. Gdy stosując się ściśle do wskazówek Eda, sunę jeepem w dół, mam wrażenie, że zagłębiam się w morską otchłań, gdzie ostatecznie osiądę w odwiecznej doskonałej czerni, gdzie bezokie i zdeformowane przez wysokie ciśnienie stworzenia walczą desperacko o życie w ciemnej i zimnej czeluści. Podejrzewam, że to odczucie zanurzania się coraz głębiej wiąże się nie tyle z bezkształtnymi tumanami dymu przepływającymi za oknami, ile z faktem, że jestem coraz bliżej tego, co było niegdyś Norrisem Hiskottem, a teraz jest wyjątkową istotą o niespotykanej wrogości, i rzekoma presja, jaką odbieram zmysłami, w ogóle nie jest presją, tylko złem, które przyciąga do siebie jak czarna dziura. Chociaż wszystkie wloty powietrza w pojeździe są szczelnie zamknięte, powietrze wydaje się coraz bardziej zanieczyszczone i ogarnia mnie coś w rodzaju klaustrofobii, poczucie zamknięcia w pułapce, w której się uduszę. Kicham raz, drugi i trzeci. — Gesundheit. — Dziękuję — odpowiadam Edowi. Zaraz po tej wymianie grzecznościowych formułek Ed nakazuje mi wcisnąć hamulec i się
zatrzymać, informując, że znalazłem się na grzbiecie zbocza, które schodzi w dół na tyły rezydencji, gdzie Hiskott spędził minione pięć lat, stając się… nie wiadomo, kim się stał. Mrok wokół jeepa wydaje się odrobinę mniej uciążliwy, ale i tak nie widzę nawet zarysu domu. Ed przyznaje, że założenia mojej strategii i taktyki najprawdopodobniej się sprawdzą. Ponieważ ma możliwość oglądania budynku w Google Earth, jest w stanie precyzyjnie wytyczyć mój tor, istotnie zwiększając moje szanse na sukces. Na jego sugestię rozpinam pas bezpieczeństwa, żeby zabrać pistolet i rewolwer z siedzenia pasażera. Zatykam je za pasek, pistolet na brzuchu, rewolwer z tyłu. Zapinam znowu pas i pochylam się do przodu z rękami na kierownicy. Ed, który monitoruje transpondery GPS na pojazdach wszystkich jednostek ochrony przeciwpożarowej hrabstwa, doradza mi, żebym odczekał czterdzieści sekund, póki nie wjadą na teren Harmony Corner. Ich syreny wzmogą kakofonię, która ma zamaskować hałas, jaki ja wywołam. Dodaje, że zastępcy szeryfa jadą tuż za nimi. Takie ciężkie momenty w moim niezwykłym
Takie ciężkie momenty w moim niezwykłym życiu, kiedy jestem zmuszony do podejmowania brawurowych akcji i uciekania się do przemocy, w zasadzie nie budzą we mnie dreszczyku emocji, nie są stanami radosnego podniecenia czy euforii. Towarzyszy im lęk, który musi być hamowany, żeby nie przerodził się w obezwładniający strach, czuję także odrazę, a do tego konsternację związaną głównie z obawą przed uczuciem zagubienia, które zwykle pojawia się w kulminacyjnym punkcie akcji — jak zagubienie żołnierza na polu walki. Tym razem jednak to jedna z tych rzadkich sytuacji, kiedy towarzyszy mi euforia. Czuję głęboką słuszność tego, że ryzykuję życie i jestem w nastroju uniesienia przed zbliżającą się potyczką. Nie jestem pewnie zdolny do bezceremonialnej wesołości i żartobliwych aluzji Jamesa Bonda, ale wyładowanie się na złych facetach bywa czasem porównywalne z podniecającym wyczynem sportowym. W ciągu lat zauważyłem, że te specjalne momenty pojawiają się zawsze w takich sytuacjach, kiedy nie walczę sam ze śmiertelnym zagrożeniem, kiedy mam wsparcie ludzi, których lubię i którym ufam. Lojalni towarzysze są atutem nie do zastąpienia, pomagającym stłumić lęk, zanim ten cię
sparaliżuje, są niezawodnym antidotum na wkradającą się beznadzieję. Tak jest i teraz, choć moja drużyna to tylko dwunastoletnia dziewczynka, oddalona ode mnie o blisko dwa kilometry, oraz sztuczna inteligencja nieposiadająca ciała, które mogłoby zostać postrzelone albo pobite, albo rozszarpane, jak ja mogę zostać postrzelony, pobity, rozszarpany. Ale, hej, wolę chłopczycę Jolie od pomagającego Batmanowi Robina w żenująco opiętych rajtuzach, a z kolei Ed zrobił bardzo wiele dla zrehabilitowania wizerunku sztucznej inteligencji, zrujnowanego cztery dekady temu przez komputer HAL 9000 z Odysei kosmicznej. — Przybywają wozy strażackie — powiadamia mnie Ed. — Ryk syren, dobra przykrywka, pora jechać. Gdy jadę, mówi mi, jak mam się zachować. Trzymać kierownicę prosto, nie skręcać ani w lewo, ani w prawo. Nie zbaczać z prostego toru w dół zbocza do rezydencji. Ziemia jest ubita, bo było dużo słońca, a mało opadów, prawdopodobnie nie ma też znaczących nierówności terenu, jakie mogłyby wyrzucić mnie z toru. Niestety, nawet Ed, ze swoim niewyczerpanym źródłem danych i możliwościami ich komputerowego przetwarzania, nie jest w stanie precyzyjnie
skalkulować prędkości, z jaką powinienem dojeżdżać do celu, ale podpowiada, że poniżej sześćdziesięciu kilometrów może nie wystarczyć, a powyżej setki jest ryzyko, że nie wyjdę z tego cały. Kiedy mówi: „ruszaj”, gwałtownie przyspieszam, wjeżdżając w nieprzeniknioną szarość, która naciera na przednią szybę, niczym frontowe chmury na szyby kokpitu. Ed mówi, że zbocze ciągnie się wystarczająco długo, żebym mógł nabrać prędkości. Wysoka, sucha trawa, tu jeszcze nietknięta ogniem, szoruje o podwozie jeepa i smaga go po bokach, co powoduje taki dźwięk, jakbym pędził korytem płytkiego strumienia. Koła turkoczą na spieczonej ziemi, której deszcz jeszcze nie spulchnił, ale mają dobrą przyczepność. Chociaż wibracje przenoszą się z nadwozia na kierownicę, nie mam trudności z utrzymaniem kontroli nad pojazdem. Nagle ustępuje sztuczny zmierzch, światło słoneczne przebija przez rozrzedzone chmury sadzy i popiołu, a gdy osiągam prędkość osiemdziesięciu kilometrów na godzinę, zaczynam coś widzieć, bo tutaj, bliżej brzegu, silny wiatr wiejący z północnego zachodu przepędza dym dalej w głąb lądu, i ta najdalsza
część Harmony Corner jest spowita jedynie niebieską mgiełką. Ed upewnił się, przejrzawszy zdjęcia z satelity, że docelowy dom ma dużą werandę od frontu, a z tyłu tylko patio pod zadaszeniem z pergoli, która jest nieobrośnięta. Pojedyncze drzwi prowadzą prawdopodobnie do kuchni, a podwójne duże francuskie przesuwne drzwi do pokoju rodzinnego, który z braku rodziny jest używany przez Hiskotta, półczłowieka, do Bóg jeden wie jakich celów. Meble ogrodowe i kwiaty w donicach, które zapewne niegdyś dekorowały patio, dawno zostały z niego usunięte, tak że nic nie stoi na drodze między mną i francuskimi drzwiami. Ponieważ moja egzystencja jest niezwykle skomplikowana z powodu paranormalnych zdolności, wciąż walczę o to, żeby reszta życia była zwyczajna, i dlatego pracuję jako zwykły kucharz, kiedy w ogóle pracuję, dlatego w rzadkich chwilach marzeń o zmianie zawodu biorę pod uwagę jedynie pracę w sklepie z obuwiem albo w sklepie z oponami, czyli proste zajęcia. Mam nieliczne rzeczy, nie posiadam indywidualnego konta emerytalnego i nie jestem, ani nigdy nie byłem, właścicielem samochodu. To, co zamierzam zrobić z jeepem Purvisa Beamera, potwierdza oczywiście, że
nawet gdybym miał pieniądze na kupno fajnego auta, byłoby to nierozsądne, jako że stojąc przed wyborem, czy w nagłej potrzebie poświęcić własny samochód, czy cudzy, nigdy bym nie próbował ukraść cudzego auta. Mam zapięty pas bezpieczeństwa. Zawierzam — bo nie mam wyjścia — technologii zmniejszania impetu uderzenia w nowoczesnych pojazdach, polegającej na absorpcji energii w procesie kontrolowanego zgniotu. Mimo to, zbliżając się do patia, ześlizguję się po oparciu fotela kierowcy na tyle, na ile pozwala pas — chcę zminimalizować ryzyko, że jakiś obiekt, roztrzaskując przednią szybę, zetnie mi przy okazji głowę. Gdy koła wjeżdżają na patio, zakrywam twarz dłońmi — jak dziecko podczas jazdy kolejką górską przed pierwszym stromym spadkiem. Na moment przed uderzeniem przenoszę prawą stopę z pedału gazu na pedał hamulca. Huk jest z pewnością głośny, ale mnie się taki nie wydaje, ponieważ wybucha poduszka powietrzna, błyskawicznie otulając mnie jak gigantyczny kondom i tłumiąc odgłosy kolizji. W momencie, kiedy mnie troskliwie otula, naciskam pedał hamulca, framugi francuskich drzwi trzaskają z odgłosem salwy karabinowej, rozdzierająco jęczy torturowana blacha
karoserii, pęka przednia szyba. Wpadając do pokoju, grand cherokee taranuje, jak się domyślam, kanapy, krzesła i inne meble, ale nie jestem głupcem i nie mam nawet odrobiny nadziei, że potwór Hiskott został zabity, gdy drzemał na rozkładanym fotelu z podnóżkiem. Z poduszki uchodzi powietrze, jeep staje w miejscu, wyłączam silnik. Mogło dojść do uszkodzenia zbiornika z paliwem, chcę zapobiec wybuchowi — płomienie zwabiłyby do tej północnej części Harmony Corner strażaków walczących z płonącą trawą. Wygląda na to, że nie mam obrażeń. Rano pewnie swoje odcierpię z powodu „smagnięcia biczem” i drobnych stłuczeń, ale teraz jestem chyba sprawny. Drzwi od strony kierowcy są zablokowane, nie otwierają się. Działają drzwi pasażera. Wydostając się z pojazdu, wyciągam spod bluzy pistolet, mam w pamięci, że w magazynku jest siedem naboi, a nie dziesięć. Pokój rodzinny jest zdewastowany i trudno się domyślić, jak wyglądał, zanim tu wtargnąłem. Ale w rogach sufitu widzę pajęczyny, a na jednej z nich rojowisko ciem i much, co oznacza, że pająk nie zdążył posmakować zdobyczy zwabionej w swoją sieć. Wszędzie są grube warstwy pyłu, ale takie ilości
nie mogły osiąść na wszystkim w pierwszej minucie po strzaskaniu drzwi przez jeepa. Z pistoletem trzymanym oburącz przed sobą omiatam wzrokiem pokój od lewej do prawej. Nie widzę nikogo ani niczego. Od północy dochodzi cichnące zawodzenie syren. Jedyne dźwięki tu, w domu, to trzaski i zgrzyty storturowanego jeepa — stygnącego i oswajającego się z własną ruiną. Hiskott mógł się liczyć z tym, że spróbuję się włamać, ale w bardziej konwencjonalny sposób. Tego się nie spodziewał. Jednak już wie, że tu jestem, i moje powodzenie zależy od tego, czy będę dość szybki i zdążę, zanim naśle na mnie kogoś z klanu Harmonych, kto stanie przede mną z żądzą zabijania w oczach. Zerkam przez okna i stwierdzam, że choć powietrze wokół tego domu i domów skupionych na płaskim terenie poniżej jest w zasadzie czyste, resztę Harmony Corner zasnuwają kłębiaste chmury sadzy i popiołu. W głębi tego mroku pulsują światła obrysowe i ostrzegawcze wozów strażackich, biegnące od nich czerwone i niebieskie smugi świetlne w niesionym z wiatrem dymie wyglądają jak goniące się nawzajem zjawy. Łukowe przejście łączy pokój rodzinny z kuchnią, która ma wyspę i część jadalną.
Powierzchnię wszystkich blatów zaśmiecają okruchy, spleśniałe przylepki chleba, wyschnięte skórki sera i gnijące pozostałości nierozpoznawalnego jedzenia. Wśród tych smętnych resztek poruszają się mrówki, ale nie krzątają się pospiesznie w zdyscyplinowanych rzędach, jak to jest w zwyczaju większości tych owadów; te podróżują po blatach leniwie, jakby spożyły jakąś truciznę, która pozbawiła je zmysłu orientacji i instynktu gatunkowego. Stosy kości zaśmiecają brudną podłogę. Kości wieprzowe, wołowe, kości kurczaków i jakieś inne. Niektóre przełamane, jakby ktoś ułatwiał sobie dostęp do szpiku. Jedno skrzydło drzwiczek szafki pod podwójnym zlewem zostało wyrwane z zawiasów, nigdzie go nie widać. Ze środka wysypała się sterta kości, co mi wygląda na dziesiątki szczurzych czaszek i szkielecików, obgryzionych do czysta niczym indycze udko obgryzione przez wygłodniałego człowieka. Nie ma na nich skrawka skóry czy futerka, nie wala się choćby kawałeczek łuskowatego ogona. Blat kuchenki gazowej jest pokryty skorupą zwęglonych resztek jedzenia i brudu, mniej kojarzy się z kuchenką, a bardziej z prymitywnym ołtarzem w świątyni pierwotnego człowieka, mającym długą, okrutną
historię makabrycznego rytuału składania ofiar. Wątpię, czy palniki kuchenki były używane przez ostatnie dwa, trzy lata. Nasuwa się wniosek, że wszystko, co doktor Hiskott konsumował od dłuższego czasu, było spożywane w stanie surowym. Jolie i jej matka, Ardys, mówiły, że rodzina Harmonych dostarcza swojemu władcy wszystkiego, czego on zażąda, włącznie z mnóstwem jedzenia, które zostawiają, jak sądzę, tuż za drzwiami wejściowymi. Nie wierzę, żeby przynosili mu szczury. Spodziewałem się zastać hybrydę człowieka i kosmity, na bardziej od ludzi zaawansowanym etapie rozwoju, równie przebiegłego i onieśmielającego, co osobliwego, że aż trudno to będzie pojąć. Tymczasem natykam się na świadectwa przemawiające raczej za deewolucją: jeżeli nie jest to gwałtowny spadek inteligencji, to w każdym razie poważne upośledzenie zdolności do przestrzegania jakichkolwiek norm kulturowych i tłumienia zwierzęcych natręctw. Drzwi spiżarni są uchylone, za nimi jest ciemność. Z pistoletem wciąż trzymanym oburącz, otwieram je na oścież czubkiem buta. Blada smuga światła z kuchni odsłania puste półki. Nie ma tu żadnej puszki z warzywami,
słoika z owocami, opakowania makaronu. Na podłodze jest za to bezgłowy ludzki szkielet w pozycji siedzącej. Czaszka spoczywa na półce oddzielnie, a na podłodze leży oderwana ręka z uniesionym palcem, który wskazuje na mnie, jakby mnie tu oczekiwano. Na kościach ani na podłodze pod szkieletem nie ma śladów po rozkładającym się ciele. To odkrycie oznacza, że historia rodziny Harmonych z ostatnich pięciu lat wymaga korekty. Mam przed sobą szkielet dziecka, być może około ośmioletniego chłopca. Jeżeli członkowie rodziny pochowali Maxy’ego w nieoznaczonym grobie gdzieś na skraju posiadłości, to albo zdziczały Hiskott odważył się wyjść z domu tej samej nocy i zabrał zwłoki do swojej spiżarni, albo zostawiono go z martwym chłopcem, a Hiskott wymyślił i wdrukował w pamięć rodziny fałszywą wersję pochówku. Finał i tak wystarczająco makabrycznej historii śmierci Maxy’ego jest tak szokujący, że do ostatnich swoich dni będę czuł się zobowiązany trzymać to w tajemnicy przed nimi. Nie może o tym wiedzieć ani Jolie, ani nikt z jej bliskich, przynajmniej do czasu, aż lata wolności i spokoju pozwolą na tyle zblednąć wspomnieniom z tego okresu ich przeszłości, że będą się wydawać majakami w gorączce.
W tym pełnym sekretów domu mam poczucie przesunięcia w czasie i przestrzeni, jakby pozaziemskie istoty sprawiły, że to terytorium przynależy bardziej do ich planety niż do Ziemi, jakby nie upłynęły zaledwie dwa lata od śmierci Stormy, tylko jakbym żył w mrocznej przyszłości w przededniu kończącego wszystko wydarzenia, które wyjaśni historię wszechświata. Korytarz na parterze wydaje się tunelem do pozaziemskiego życia z jakiegoś filmu o przeżyciach z pogranicza śmierci, ciemnym pasażem zwężającym się w kierunku tajemniczego światła, chociaż najdalszy jego koniec nie jest ani jasny, ani zachęcający, lecz bezbarwny, wietrzny i niepokojący. Kontakt włącza trzy lampy na suficie. W drugiej i trzeciej z nich żarówki są przepalone. Gdy rozbłyska światło, widzę na prawo otwarte drzwi, za którymi zaczynają się schody prowadzące w nieubłaganą ciemność. Z czeluści za nimi bucha smród, czarnoksięska mieszanka zjełczałego tłuszczu, zgniłych warzyw, moczu i innych nierozpoznawalnych paskudztw. Coś porusza się w tej wilgotnej ciemności, dochodzą odgłosy jakby uderzania i skrobania o cementową podłogę zrogowaciałych stóp
i słychać czyjś głos o dziwnie świdrującym brzmieniu. Dotykam kontaktu na ścianie przy drzwiach, ale światło się nie zapala. Zamykam drzwi. Jest na nich zasuwa, z której korzystam. Jeżeli będę ewentualnie musiał zejść do piwnicy, to koniecznie z latarką. Przedtem jednak muszę sprawdzić pomieszczenia na parterze i piętrze z nadzieją, że przeżyję tę inspekcję. Przemierzam jadalnię, od dawna nieużywaną, oświetloną słońcem przesączającym się przez zwiewne firanki między rozsuniętymi ciężkimi zasłonami, potem gabinet, gdzie chmary tłustych ciem, które przepłoszyłem, odrywają się od firanek i przelatują do ciemnych kątów, jakby półmrok miał je uchronić przede mną, wracam wreszcie do korytarza, by przejść do holu i pokoi od frontu. Nie boję się mniej, ale mój strach jest tłumiony przez zdrową odrazę i przekonanie, że moja misja wykracza poza uwolnienie rodziny Harmonych od przekleństwa losu. Ma ona fundamentalne znaczenie — jestem tu, żeby odprawić egzorcyzmy.
23
Więc jesteśmy tutaj, w Wyvern, i równie dobrze moglibyśmy być o tysiące kilometrów oddaleni od Oddiego, bo i tak nie możemy mu pomóc. Słyszeliśmy huk, gdy wjechał zgodnie z planem do tamtego domu, ale natychmiast potem straciliśmy z nim kontakt — prawdopodobnie jego auto jest kompletnie rozbite i w ogóle. Ed mówi, że jeep wciąż nadaje sygnał i smartfon również. Ma pewność, że Odd jest żywy i cały. Okay, Ed jest superinteligentny, co nie znaczy, że wie wszystko, Bogiem nie jest, i tyle. Domyślacie się, że chcę, żeby zadzwonił pod numer smartfona i sprawdził, czy Oddowi nic się nie stało, ale Ed mówi, że jeszcze nie teraz, że trzeba dać Oddiemu czas na zorientowanie się w sytuacji, że nie należy przeszkadzać mu w krytycznym momencie. Obawiamy się głównie trzech ewentualności, jeżeli da się ograniczyć obawy do trzech. Po pierwsze, czy gdy Oddie jak rakieta wbił się w dom, odgłos detonacji nie zaalarmował ekipy strażackiej hrabstwa, która pogna tam i zobaczy takie rzeczy, że Hiskott nie pozwoli sobie na to,
żeby je zapamiętali, i wiele osób będzie musiało zginąć, zanim to wszystko się skończy. Ale Ed monitoruje radia grup ratowniczych oraz wszystkie zgłoszenia z Harmony Corner, z telefonów stacjonarnych i komórkowych, i mówi, że chyba nikt niczego nie zauważył. Syreny, wiatr, ogień i ogólne zamieszanie okazały się wystarczającą przykrywką dla Oddiego. Nie mogę znieść myśli o drugiej rzeczy, której się obawiamy, a mianowicie, że Hiskott posłuży się kimś z mojej rodziny do zamordowania Oddiego albo że Oddie będzie zmuszony zabić ileś osób z mojej rodziny, gdy zostanie przez nich zaatakowany. Gdyby zdarzyło się jedno czy drugie, chybabym umarła, a jeżeli nie umrę, to coś we mnie umrze i już nigdy nie będę sobą. Jeśli chcecie wiedzieć o trzeciej obawie, to w stan obłędu wprawia mnie — tylko mnie, bo Ed nie jest zdolny do obłędu — myśl o tych trzech klientach motelu, przed laty zabranych przez Hiskotta do jego rezydencji, o tych samotnikach, których nikomu nie zabrakło i którzy nigdy stamtąd nie wyszli. Ed przypuszcza, że w ich przypadku Hiskott pozwolił sobie na coś więcej niż tylko przejęcie kontroli nad ich umysłami. Mówi mi, że Hiskott, w następstwie wstrzyknięcia sobie komórek
kosmitów i z upływem czasu, jest teraz bardziej istotą pozaziemską niż człowiekiem i był w stanie zainfekować tych troje, zamieniając ich także w jakieś obce istnienia. Powiem wam, że przychodzi mi na myśl coś w rodzaju ugryzienia przez wampira albo coś nie aż tak głupiego. Ed wie wszystko o tym, co Hiskott i jego zespół dowiedzieli się o obcych przybyszach, ponieważ ma dostęp do plików z tymi danymi. Mówi, że to materiał budzący przerażenie. Tak więc z czymkolwiek przyjdzie się Oddiemu zmagać w tamtym domu, nie będzie to spotkanie trzeciego stopnia w milutkiej atmosferze, jak w filmie Spielberga. Przez ostatnie pięć lat co wieczór modliłam się jak najgoręcej, nie zapomniałam o modlitwie żadnej nocy, choć muszę się przyznać, że przestałabym to robić, gdyby nie mama, której złamałabym tym serce. Chodzi o to, że modląc się o uwolnienie od Hiskotta, oczekuję, że to nastąpi wkrótce, a gdy nie ma odpowiedzi na modlitwy, mój nastrój się pogarsza i zastanawiam się, w czym tkwi problem. Nie krytykuję Boga, choć mogliście tak pomyśleć. Nikt nie wie, dlaczego Bóg dopuszcza pewne rzeczy i jakie są Jego myśli, On jest o niebo mądrzejszy od każdego z nas, mądrzejszy nawet od Eda. Mówi się, że tajemnicze są wybory Boga,
i to jest absolutnie prawda. Przychodzi mi do głowy, że modlitwy to ludzki wymysł, być może Bóg nigdy nie prosił o nie. No zgoda, chce, żebyśmy Go lubili i szanowali, czyli mamy żyć uczciwie i czynić dobro. Lecz sam Bóg jest dobry — tak? — a żeby być naprawdę dobrym, trzeba mieć w sobie pokorę, wszyscy to wiemy, więc skoro Bóg jest najlepszy z najlepszych, jest także najpokorniejszy z najpokorniejszych. Tak? Czyli być może jest zażenowany wysłuchiwaniem modlitw przez dwadzieścia cztery godziny na dobę i nazywaniem Go wielkim i potężnym. I być może doprowadzają Go trochę do szału nieustanne prośby o rozwiązywanie naszych problemów, gdy sami nie próbujemy sobie z nimi poradzić, chociaż uczynił nas zdolnymi do tego. Tak czy owak, najśmieszniejsze jest to, że już niemal rezygnując z modlitw i będąc, kurczę, absolutnie przekonana, że Bóg jest zbyt pokorny, żeby całymi dniami siedzieć i wysłuchiwać naszych pochwał i błagań, teraz jak szalona modlę się za Oddiego. Chyba dlatego, że czuję się bezradna.
24
Gdy jestem na końcu korytarza na parterze, rozlegają się z tyłu za mną odgłosy szarpania za klamkę drzwi do piwnicy. Drzwi są z solidnej, litej płyty mahoniowej, zasuwa mocna, zawiasy z żelaza. Trzeba by wielkiej siły, żeby je wyważyć, a hałas mnie w porę ostrzeże. Na razie łomotanie ustaje i panuje cisza. Świetliki boczne w drzwiach wejściowych, po sześć z każdej strony, przepuszczają bardzo wątłe, zimne światło do holu, po części dlatego, że większość powierzchni szkła pokrywają wytrawione kwasem wzory bluszczu. Poza tym frontowy ganek wychodzi na zachód, nie dociera tu w pełni światło porannego słońca. Parapety są szare od kurzu, zaśmiecone martwymi komarami, martwymi muchami, martwymi pająkami. Na lewo widzę pokój dzienny przeładowany meblami — kanapy w stylu chesterfield z kwiatową tapicerką, na nich mnóstwo ozdobnych poduszek, eleganckie fotele z uszakami i podnóżkami, serwantki i kilka drewnianych kwietników, z których zwisają
smętnie gałązki niegdyś bujnych pierzastych paproci, a wykładzina pod nimi jest zasypana zbrązowiałymi, martwymi listkami. Wszędzie kurz, pajęczyny, bezruch, a powietrze w tych pomieszczeniach od frontu wydaje się bardziej wilgotne niż w tamtych z tyłu domu. Na prawo widzę z holu bibliotekę obłożoną mahoniową boazerią i robiący wrażenie księgozbiór, od którego bije woń stęchlizny. Gdy zapalam światło, mnóstwo ciem i moli podrywa się do lotu z półek z książkami, przerywając ucztowanie na wilgotnych obwolutach i płóciennych grzbietach. Tu owadów jest więcej niż w gabinecie. Przez chwilę latają tam i z powrotem, pobudzone do życia, ale zdezorientowane. Niektóre znajdują schronienie na suficie, inne obsiadają dwa skórzane fotele klubowe w odcieniu brązu, z których barwą prawie się zlewają, a cała chmara atakuje mnie, omiata i wyfruwa przez drzwi. Czuję na twarzy uderzenia miękkich tułowi i trzepotanie delikatnych skrzydełek, spuszczam głowę, kryjąc twarz, bo dreszcz, jaki mnie przechodzi, jest tak niemiły, że aż mnie to zadziwia. Na środku biblioteki stoi zabytkowy stół bilardowy z elegancko wygiętymi nogami i dwoma pozłacanymi lwami tworzącymi
konstrukcyjne wsparcie blatu. Z ciemnozielonego sukna umykają rybiki, znikając w kieszeniach na bile. Nawet w najbardziej zatrważających okolicznościach, stojąc twarzą w twarz z głęboko zdeprawowanymi osobnikami, którzy pałają żądzą zabicia mnie, jestem skłonny pozwolić sobie na odrobinę humoru. Tym razem jest inaczej. W tym domu panuje tak trująca, niezdrowa atmosfera, że samo oddychanie tutejszym powietrzem wydaje mi się najniebezpieczniejszą rzeczą, jaką dotychczas robiłem. Na końcu stołu bilardowego leży coś, co przy oglądzie z bliska nie staje się ani trochę mniej zagadkowe niż z daleka. Okrągłe, ale nie idealnie, ma około półtora metra średnicy, najbardziej przypomina gigantyczną wersję piłki gimnastycznej, jaką mężczyźni rzucali między sobą w ramach ćwiczeń, zanim kluby sportowe zostały nowocześnie urządzone. Ten przedmiot ma cętki w różnym odcieniu szarości i jest porowaty jak skóra, ale nie widać żadnych szwów, lśni jak lakierowany, takiego połysku nie widziałem jednak po żadnym lakierze do skór. W żyrandolu nad stołem bilardowym część żarówek jest przepalona, a w bladym świetle
powierzchnia tej niepojętej formy migocze jak światło księżyca igrające na czarnej wodzie. Moje postrzeganie natury tego przedmiotu zmienia się w jednej sekundzie, bo dostrzegam, że jego powierzchnia nie jest polakierowana, lecz wilgotna. Kropelki jakiegoś płynu wydobywają się z wewnątrz i po nierównej powierzchni ściekają na podłogę. I nagle coś w tej wielkiej piłce się porusza. Cofam się pospiesznie. Przedmiot pokrywa rodzaj płaszcza, ale nie z materiału, to oblekająca go skóra, która rozwija się nagle z kląskającym dźwiękiem, ukazując skulony kształt, który wychodząc ze swego ukrycia, rośnie z alarmującą szybkością do wysokości ponad dwóch metrów. Kończyny wydają się połączone bardziej jak części maszyny niż kości, ale to nie jest robot. Ma coś z gada i insekta zarazem, ciało tak mocno złuszczone na nogach i rękach, że wydaje się wyschnięte, ale widać w nim siłę. Tułów i ramiona mniej kojarzą się z gadem i insektem, a bardziej z człowiekiem, no i to coś stoi wyprostowane. Szara płaszczopodobna skóra zsuwa się fałdami w dół, ale przypomina raczej pelerynę, a odsłonięta blada skóra pokryta jest brudnożółtymi żyłkami. Chętnie bym uciekł, lecz wiem, że odwrócenie się plecami to zachęta do ataku.
Poza tym wszystko wskazuje na to, że będę miał do czynienia z szybką reakcją i to coś mnie dopadnie, zanim zdążę przebiec dziesięć kroków. Z powodu mojej niezrównoważonej matki, która grożenie bronią stosowała jako główną metodę wychowawczą, przez całe życie nie lubię broni, chociaż w tym akurat momencie kocham trzymany w rękach pistolet. Waham się, czy go użyć, a to dlatego, że nie mam pełnego rozeznania co do natury mojego przeciwnika, ponieważ twarz zakrywa mu ciemny kaptur, będący częścią okrycia z luźnej skóry. Stwór podnosi jednak zwieszoną głowę, opada z niej kaptur i układa się wokół szyi, a odsłonięta twarz wydaje się ludzka. Twarz kobiety. Tłuste, długie strąki czarnych włosów. Rysy, które mogły być ładne, zanim czaszka się wydłużyła, a kości uległy pogrubieniu w wyniku transformacji, jaką zaaplikował jej Hiskott. To właśnie jedna z osób z zaginionej trójki gości motelu, tak samotna w świecie, że nikt nie odczuł jej braku, a teraz hybryda człowieka i kosmity, której egzystencja nie ma innego celu poza chronieniem swego pana i służeniem mu. Jeżeli pozostało w niej cokolwiek z poprzedniej osobowości, jakikolwiek stopień samoświadomości i pamięci, jakim horrorem
musi być jej obecna egzystencja i jak obłąkane sedno jej prawdziwego „ja” uwięzione w tym potwornym obcym ciele. Chociaż oczy bestii są zamglone, jakby miała bielmo, jestem pewien, że widzi zarówno w ciemności, jak i w świetle. Nie mogę oderwać wzroku od tych oczu i nagle dociera do mojej świadomości, co ten stwór chce zrobić. Padam na podłogę, turlam się kawałek i zrywam z powrotem na nogi, podczas gdy ona jednym ślizgiem, z rozwartymi długimi kończynami, pokonuje dystans, jaki nas dzieli, i szybka jak kot ląduje dokładnie w tym miejscu, które ja właśnie opuściłem. Gdy odwraca się do mnie twarzą, widzę, że coś niezwykłego stało się z jej czołem. Dokładnie ze środka wystaje zwężający się ku końcowi róg, długi na dziesięć centymetrów, w podstawie szeroki na ponad centymetr, ale na końcu zaostrzony niczym gwóźdź. Nie, to nie róg, tylko coś w rodzaju sondy, z której zwisa pojedyncza kropla płynu czerwonego jak krew. Kropla pada na podłogę, a kilkuczłonowy róg wchłania się z powrotem w czaszkę. W miejscu, gdzie się schował, jest jakby mała ściągnięta sakiewka, czego przedtem nie zauważyłem. To coś nie zamierzało mnie zabić. Mam być przemieniony, jak ta kobieta, na służącego
i ochroniarza Hiskotta, w cokolwiek on sam się teraz przeistoczył.
25
Znowu wiem, co będzie, więc ruszam, odskakuję dalej, chowam się za fotel klubowy, a bestia — z miejsca, gdzie byłem przed sekundą — odwraca się do mnie z sykiem złości i frustracji. Kontynuuję ucieczkę wokół stołu bilardowego, pilnując, żeby zawsze był między nami. Ćmy, które jeszcze zostały, kręcą się koło żyrandola, ich zdeformowane cienie ścigają się z rybikami po zielonym filcu. Odrodzony jako hybryda Hiskott ma zdolności paranormalne w tym sensie, że potrafi podróżować poza własnym ciałem i przedostawać się do umysłów innych osób, więc możliwe, że i ta bestia, która mu służy, ma taką zdolność, choć w mniejszym stopniu. I rzeczywiście natrętnie wpatruję się w jej zamglone oczy, co oznacza, że ona próbuje rzucić na mnie urok i uczynić mnie niezdolnym do ucieczki i obrony. Jednak dzięki mojemu specyficznemu darowi ta istota z pewnością nie ma nade mną większej władzy niż Hiskott. Natomiast jej próba
przygwożdżenia mnie do podłogi za pomocą psychicznego szpikulca — jak lepidopterolog przytwierdza szpilką motyla do deski — otwiera między nami jakiś kanał, którym transmitowane są do mnie intencje tej bestii. Uświadamiam sobie nagle, że nie skorzystałem z co najmniej dwóch możliwości zabicia przeciwnika. Gorzej, bo już nie trzymam pistoletu oburącz. Dopuściłem do tego, że wylot lufy przesunął się i nie trafia w cel. Staję się więc podatny na niewypowiedziane sugestie bestii. Podnoszę broń i chwytam mocno obiema rękami. W tym momencie się nie ruszam, ale ona tak — dopada mnie i ścisnąwszy mi głowę kościstymi rękami, szykuje się do użądlenia. Śmierdzi wypalonymi zapałkami i gnijącymi różami. Zamglone oczy są jak kielichy z oparami anestetyku i śmiertelnego jadu. Silny i giętki, pokryty łuskami ogon, którego wcześniej nie zauważyłem, wije się wokół moich nóg. Peleryna jej luźnej skóry wydyma się jak balon, żeby mnie otulić, jakbym miał wkrótce zostać członkiem satanistycznej sekty, odziany i zakapturzony, z oczami jak spodki na podobieństwo tej bestii. Pierwszy strzał trafia ją prosto w klatkę piersiową. Ściska
moją
głowę
jeszcze
mocniej.
Ściska moją głowę jeszcze mocniej. Z wystającej z jej czoła sondy kapią krople. Odchyla do tyłu głowę, żeby tym skuteczniej przebić mi czaszkę i połączyć mózg z mózgiem. Uwięziona między nami broń, skierowana ku górze, wypala, nabój wyrywa z twarzy bestii kawał mięsistego ciała i rozłupuje jej szczękę, udaremniając uśmiech triumfu. Odrażająca peleryna skóry ześlizguje się ze mnie, a ogon z moich nóg, ręka z odciskami przesuwa się po mojej twarzy, ale opadająca głowa jeszcze może ubóść mnie w czoło. Trzeci nabój, który trafia w rozwarte w krzyku usta z czerwonymi zębami, ratuje mi życie — rozwala mózg bestii, przebija tył czaszki i wbija się w sufit. Dziwaczne jak u robota nogi zginają się to w jedną, to w drugą stronę, haczykowate palce chwytają powietrze, wreszcie bestia pada na wznak, nie ma już życia w jej oczach, peleryna ze skóry okrywa ją jak pogrzebowy całun. Ciało nieruchomieje z wyjątkiem nadmiaru skóry opasującej szyję jak kołnierz. Ten ciemnoszary zwój między wykładziną i strzaskaną czaszką podnosi się — być może w odruchu pośmiertnym — wpełza na czubek głowy, potem na czoło i opada na twarz, drga przez chwilę i martwieje jak oblicze, które
zakrył. To tak, jakby istota ta dostała licencję na stąpanie po Ziemi pod warunkiem, że zarówno za życia, jak i po śmierci będzie świadoma, że hańbi ją własny wygląd i cel egzystencji. Z piwnicy dobiega nieludzki krzyk, który może być wyrazem wściekłości, ale dla mojego ucha to raczej zawodzenie, lament przeplatany wyrazistą nicią nagłego niepokoju. To krzyk istoty obłąkanej i wyalienowanej, pozbawionej wszystkiego, co mogłoby nieść pociechę. Mógłbym litować się nad istotą, która w ciemności na dole żali się i boi, gdybym się nie domyślał, że jest identyczna z zabitą przez mnie i jeśli dam jej szansę, to wciągnie mnie do ich piekła. Gdy zawodzenie cichnie, zastanawiam się, czy nie lepiej zaczekać na Hiskotta i jego trzeciego strażnika, którzy przyjdą tu po mnie, niż ryzykować dalsze poszukiwania w sytuacji, kiedy za każdymi drzwiami może czyhać złodziej umysłów i kolekcjoner dusz. Ale roje robactwa na meblach nie zachęcają i obawiam się, że w niezdrowej atmosferze tego pomieszczenia stracę odwagę, jeżeli pozostanę tu dłużej. Przylgnął do mnie zapach wypalonych zapałek oraz woń zgniłych róż i czuję się ubrudzony dotykiem tamtych rąk i uściskiem
tamtej peleryny. Niczego więcej nie chcę, tylko umyć ręce i twarz, ale trzeba by chyba zeskrobywać te zapachy, a nie wierzę, że woda w tym miejscu jest bezpieczna i czysta. Wchodzę znowu do holu i stojąc, nasłuchuję odgłosów domu. Morze ciszy, głębokie na sążnie, nie porusza go żaden prąd, najdrobniejsza fala nie marszczy jego powierzchni. Gdy wchodzę na schody, stopnie skarżą się cicho, zdradzając z każdym krokiem moją pozycję. Jednak odwrót nie jest dobrym wyborem, jak nie było czajenie się na dole. W pistolecie zostały cztery naboje. Sześć jest w rewolwerze, który przesuwa się z tyłu w pasie i bębenek boleśnie uciska kręgosłup. Nawet teraz, gdy wchodzę z parteru na piętro, mam wrażenie, że schodzę w dół, jakby w tym domu nie było drogi w górę ani naprzód, ani do tyłu, ani na boki, lecz wyłącznie w dół. Przecież nie mogą tu nie istnieć podstawowe prawa fizyki. Wyraźne postrzeganie wchodzenia jako schodzenie to albo iluzja, psychologiczna reakcja na wyjątkowe zagrożenie, w jakim się znalazłem, albo coś podobnego do synestezji, kiedy to dźwięk postrzega się jako kolor, a kolor jako dźwięk. A być może to zjawisko jest związane z Hiskottem, z jego przeobrażeniem i skutkiem jakiejś aury, która go teraz otacza.
Uczucie jest tak niepokojące, że muszę trzymać się jedną ręką poręczy. Docieram do półpiętra. Nic nie czeka na schodach wyżej ani, o ile dobrze widzę, na ich szczycie. Wchodząc, nie jestem w stanie patrzeć na stopnie przed sobą, ponieważ widzę je tak, jakby biegły w dół, mimo że charakterystyczne napięcie i obciążenie mięśni łydek i ud mówi mi, że idę po schodach w górę. Na górze korytarz przede mną zdaje się mieć podłogę z ostrym spadkiem, a wiem, że tak nie jest. Sufit też się obniża, ściany nachylają się pod dziwnym kątem, cała konstrukcja, przynajmniej tak ją postrzegam, jest zniekształcona jak w gabinecie śmiechu w wesołym miasteczku. Osaczana przeze mnie zwierzyna projektuje dzięki swoim paranormalnym możliwościom tę iluzję nie tylko po to, żeby zrobić mi mętlik w głowie i uczynić bardziej bezbronnym — on chce ściągnąć mnie prosto do tego pokoju, w którym czeka. Przede mną sufit się zakrzywia i spotyka z podłogą, blokując drogę, a ściana z lewej strony napiera na mnie i dopycha do progu… Za otwartymi drzwiami leży na łożu z baldachimem władca Harmony Corner, czuwa przy nim trzeci służący. Istota wygląda prawie tak samo jak ta, na
Istota wygląda prawie tak samo jak ta, na którą natknąłem się w bibliotece, z tym że ludzkie rysy, jakie zachowały się u tego byłego gościa motelu, wskazują, że jest to mężczyzna. Cętkowany szary płaszcz luźnej skóry faluje na nim, jakby poruszany silnymi powiewami, chociaż podejrzewam, że przyczyną jest raczej gniew i niepokój tego stwora. Mój niepokój nie jest ani trochę mniejszy. Serce bije mi jak młot, klatkę piersiową wypełnia odgłos tupotu stalowych butów o ubitą ziemię. Pocę się obficie, przez co intensywniejszy staje się ów smród wypalonych zapałek i zgniłych róż, jaki wciąż wydzielają moja skóra i włosy po niedawnym kontakcie z oślizgłym ciałem półczłowieka. Hiskott, hybryda człowieka i potwora, leży upozowany w lśniących, śliskich, krętych mackach, które wiją się powoli, mnąc materac. Wielki gad z ludzkimi rysami, ogromnych rozmiarów głową, wydłużoną jak czaszka węża. Czterem z jego sześciu rąk ewidentnie musiały dać początek poddawane przez niego sekcjom obce formy życia oraz pobierane z nich komórki macierzyste, z którymi wiązał nadzieję na własne doskonalenie się. Środkowa para rąk pozostała ludzka i nieprzerwanie wykonuje ruchy chwytne, podczas gdy obce ręce poruszają
się leniwie w powietrzu, jakby dyrygowały niewidzialną orkiestrą grającą melodię w powolnym tempie. Wrażenie totalnej degeneracji, jakie odniosłem w kuchni po odkryciu szczurzych szkieletów, jeszcze się pogłębia. To coś na łóżku nie jest ani istotą zdolną podróżować między gwiazdami, ani błyskotliwym naukowcem, głównym filarem projektu Polaris. To genetyczny chaos z najgorszymi cechami obydwu gatunków: zaburzony umysł Hiskotta został dodatkowo zwichrowany obcą perspektywą, wyrachowanymi obcymi żądzami i obcą siłą; ciało przystosowane do życia na obcej planecie, być może wynaturzyło się w ten ogromny i groteskowy twór, ponieważ połączone potrzeby i apetyty dwóch gatunków uczyniły je nienasyconym. W sypialni śmierdzi bardziej niż w piwnicy, w której zamknąłem drugiego stwora. W kątach rozległego pokoju piętrzą się stosy kości najróżniejszych zwierząt, a podłoga wokół łoża zarzucona jest kawałami świeżego i zepsutego mięsa — Hiskott zdaje się spożywać i jedno, i drugie z takim samym zadowoleniem. Mięso od rzeźnika, wołowina, wieprzowina i cielęcina, oskubane kurczaki i plastikowe tacki z filetami rybnymi zostały oczywiście dostarczone
z tutejszej restauracji, wygląda na to, że w tym domu niczego się nie gotuje, bo nieskonsumowane jeszcze mięso jest surowe. Wywołujący obrzydzenie bufet oferuje ponadto zwierzęcą padlinę, częściowo niedojedzoną: martwe kojoty z zastygłymi szyderczymi grymasami na pysku, bezwładne króliki leżące niczym stos szmat, susły, szczury. Być może w nocy, zwłaszcza kiedy ubywa księżyca i jest mało prawdopodobne, żeby ktoś z odległego kompleksu motelowego dostrzegł przemykającą pofalowanymi łąkami koszmarną sylwetkę stwora — zabitego przeze mnie w bibliotece albo tego tutaj, albo tamtego w piwnicy — polują one dla swojego pana. Zadaję sobie pytanie, czy nie było więcej uczt z ludzkiego mięsa, nie tylko ze szczątków Maxy’ego — mogły być. Nikt nie może wiedzieć, czy jakiś włóczęga lub turysta, bądź też bezdomny, który zatrzymał się na noc na plaży, nie zostali napadnięci, sparaliżowani jadem albo wkłuciem do mózgu i przyciągnięci bez żadnych świadków do tego pokoju, nie po to, żeby podawać panu jedzenie, tylko po to, żeby zostać przez niego zjedzonym. Na mój widok — stoję i trzęsę się na progu tej rzeźni — Hiskott podnosi monstrualną głowę, co najmniej trzy razy większą od głowy
jakiegokolwiek człowieka, mimo to ludzką. Otwiera łakome usta z krzywymi zębiskami jak do bezgłośnego krzyku, ale to jest milczący przekaz. Przekaz jest parapsychiczny, to nakaz — nakarmić mnie! — i czuję, że chce mnie wessać, jak wir wciąga pływaka w głęboką topiel. Bije z Hiskotta buta, bezczelna pewność siebie, mieszanka bezwzględnej odwagi, arogancji zrodzonej z absolutnej władzy i niekończących się aktów bezprawia — nigdy nieukaranych. Uświadamiam sobie, że przekraczam próg sypialni. Po dwóch czy trzech krokach zatrzymuję się, słysząc głośny szelest, szybko nasilający się za mną, który budzi we mnie nagły lęk, że zamknięty w piwnicy służący się uwolnił i teraz wspina się po schodach za moimi plecami, by mnie otulić swoją peleryną.
26
Zanim zdążyłem zerknąć przez ramię, żeby przekonać się, co mnie czeka, źródło głośnego szelestu zmaterializowało się w postaci setek ciem i moli wlatujących do pokoju z korytarza. To rojowisko napadło na mnie, obsiadając z tyłu szyję, twarz, kąciki ust i nozdrza, zasypując mi rzęsy pylistą substancją, trzepocząc się w moich włosach, by odlecieć dalej wezbraną falą delikatnych skrzydełek. W tym domu jeden horror rodzi następny — chmara owadów wpada prosto w rozwarte w milczącym krzyku usta Hiskotta, w przepastne gardło, a strawa jest tak krucha, że nie potrzebuje rozdrabniać jej zębami. Przyfruwają następne, są ich setki — dom jest hodowlą tych owadów, zachęcanych pewnie do żerowania na pleśniejących książkach — więc kulę głowę, żeby nie wpełzały mi za kołnierz. Karmią bestię leżącą na łóżku i choć takim mnóstwem mogłaby się zadławić, pulsujące ruchy perystaltyczne w krętych mackach sugerują, że owady łatwo się w nich mieszczą, przepychane coraz dalej w labirynt wężowego żołądka.
To ohydne widowisko tak mnie wzburza, że gdy ostatnia owadzia chmura odpowiada na żądanie, wyzwalam się z psychicznej presji Hiskotta i unoszę broń do strzału. Służący przyskakuje do mnie, z jego czoła wystaje rógsonda. Załatwiam monstrum czterema ostatnimi nabojami w magazynku i odrzucam pistolet. Hiskott sprawia wrażenie, jakby w ogóle się nie przejął tym, że wysłałem na tamten świat jego dwóch ochroniarzy. Połknąwszy wszystko, co mu wpadło do gęby, czyści z owadziego pyłu wargi i sześć rąk, oblizuje je, obserwując mnie przy tym. Gdyby miał język cienki i rozwidlony jak u węża, wyglądałoby to mniej odrażająco, ale to ludzki jęzor, choć ogromny i długi, wędruje między giętkimi palcami i liże otwarte, odwrócone do góry dłonie. Sześć rąk budzi skojarzenie z bożkami, na przykład indyjską boginią Kali. Hiskott nie ma skrzydeł, ale jest w nim też coś przypominającego smoka, nie tylko węża. Na widok poszarpanych warg odsłaniających zepsute zęby mógłby się zawahać nawet bohaterski Beowulf. Mity i legendy z wielu epok i krajów wydają się tu łączyć w jedną grozę, w coś tak zadowolonego z siebie i próżnego jak pierwszy spośród wszystkich złych bytów, który leży teraz zwinięty w piekielnej otchłani.
Kiedy wyciągam z tyłu zza paska rewolwer, Hiskott przestaje lizać ręce, jednak nie wydaje się przestraszony. Irytuje mnie ten brak lęku, niechby chociaż wzdrygnął się swoimi mackami. Jest taką groteskową masą falującego, pokrytego łuskowatą skórą ciała, taką leniwie poruszającą się plątaniną wgłębień i wybrzuszeń, układających się w spirale i helisy, supły i skręty, że wydaje się niezdolny do niczego więcej poza bardzo ociężałymi ruchami, nawet w ułamku procenta nie tak szybkimi jak u zwykłego węża. Dlatego jego spokój zdaje się wskazywać albo na bardzo dobre samopoczucie niekwestionowanego władcy, albo na to, że jego ciało jest jednak bardziej sprężyste, niż mi się wydaje. Kiedy unoszę broń, okazuje się, że nie jest szybki, za to chytry. Za każdym razem, gdy udawało mu się wtargnąć do mojego umysłu, natychmiast go wyrzucałem. Tylko przez moment parapsychiczny przekaz, jakim przyciągał owady, podziałał również na mnie, ale teraz z jakiegoś powodu wiem — i, zdaje się, on również wie — że to się nie powtórzy. Gdy podchodzę dwa kroki bliżej łóżka i przymierzam się do pierwszego z sześciu strzałów w głowę, jakie mam nadzieję oddać, a sporo wysiłku muszę włożyć w opanowanie
drżenia rąk i drgań lufy, Hiskott wypróbowuje na mnie swój ostatni trik, najlepszy z dotychczasowych. Nie wiem, w jaki sposób poznał moje prawdziwe imię i nazwisko, jak odkrył moją nigdy niezaleczoną ranę, która się zaleczyć nie da. Pewnie potrafi dostać się do sieci i wyszukał prawdziwą informację o mnie, tak jak zrobił Ed, nowy przyjaciel Jolie. Nie próbuje teraz wpełznąć do mojej głowy, jak to robił wcześniej, tylko skumulowaną siłą mentalną wrzuca do mojego umysłu twarz najpiękniejszej dziewczyny, jaką kiedykolwiek poznałem, Stormy Llewellyn, gdy żyła i oddychała. Aż cofam się o krok, tak żywy jest obraz mojej dziewczyny wywołany w mojej wyobraźni. Już samo to, że o niej myślę w tej odrażającej norze, jest profanacją, lecz druga runda jego ataku jest gorsza. Wyobraża sobie, jak Stormy mogła wyglądać kilka dni po śmierci — siny i wzdęty trup — i taki obraz mi narzuca, co niemal powala mnie na kolana. Gdyby był w stanie ruszać się szybciej, mógłbym być martwy właśnie teraz, kiedy mam miękkie nogi na widok rozkładającej się twarzy Stormy. Ale on ześlizguje się z łóżka powoli i ociężale, a do tego popełnia błąd, bombardując mnie kolejnymi wizerunkami Stormy w zaawansowanych stadiach rozkładu, tak
okrutnymi i przygnębiającymi, że pod wpływem wstrząsu uświadamiam sobie, że Stormy została skremowana dzień po śmierci. Była nieskalana, oczyszczona przez ogień i nic, co karmi się zwłokami, nią się nie karmiło i nigdy nie będzie. Sześć stożkowych naboi w łusce z mosiądzu wystrzelonych z rewolweru .38 wystarcza do rozwalenia smokowi głowy, zwłaszcza że każdy strzał jest oddawany z coraz bliższej odległości, a ostatni z lufy przyciśniętej do nienawistnej czaszki. To mógłby być koniec, gdyby nie fakt, o którym zapomniałem, że ostre pobudzenie nerwów utrzymuje się przez jakiś czas po śmierci i wąż bez głowy może nadal atakować równie energicznie jak żywy.
27
Kto widział węża bez głowy, z którego uchodzi duch, ale wciąż jeszcze tli się życie, ten wie, że pozbawione głowy ciało rzuca się na wszystkie strony bardziej dramatycznie, niżby to robiło, będąc kompletne. Tak samo jest z hybrydą Hiskotta i obcej istoty. W łóżku był zwiotczałą masą odstręczających macek, wijącą się leniwie jak dżdżownica w zimnej ziemi, ale po odstrzeleniu mu mózgu stał się rozszalałą kałamarnicą olbrzymem z 20 000 mil podmorskiej żeglugi i nie wydaje się już jednym wielkim łuskowatym mięśniem, lecz gniazdem potężnych macek, chłoszczących w szale niszczenia. Ta transformacja nastąpiła wraz z szóstym i ostatnim strzałem. Nieprawdopodobnie splątane ciało rozplątuje się z olbrzymią energią gromadzoną chyba przez ostatnie pięć lat. Ścina mnie z nóg — nie w przenośni, dosłownie — i odrzuca z powrotem do drzwi, którymi wszedłem. Padam z hukiem tuż przed progiem, uderzam głową w twarde deski podłogi, uderzenie bez wątpienia bardziej szkodzi
podłodze niż mnie, lecz przez moment mam zaburzone widzenie. Przez parę sekund widzę podwójnie, a kiedy wzrok wraca do normy, wydaje mi się, że całą tę dużą sypialnię wypełnia wściekły wąż, który szuka kawałków roztrzaskanej głowy, żeby ją jak układankę ponownie złożyć, doczepić i znowu żyć. Pod uderzeniami wielkich umięśnionych macek wyginają się kolumny łoża z baldachimem, a nie są z lekkiej, elastycznej balsy. Fruwają i roztrzaskują się lampy, czerwone brokatowe zasłony, zdarte z okien, śmigają w powietrzu, jakby pozbawiony głowy wąż był toreadorem i bykiem zarazem. Z rozwalanych stosów kości, sięgających w niektórych miejscach do sufitu, z grzechotem wystrzeliwują na wszystkie strony fragmenty szkieletów — jak ogień zaporowy. Żeby nie dostać w głowę potężną kością od szynki, co wydaje się nieuchronne, przeczołguję się przez próg na korytarz i podrywam na nogi. Aby mieć pewność, że ta pozaziemska anakonda dostanie wreszcie śmiertelnych drgawek i zdechnie, jak każdy wąż z tego świata, muszę być tego świadkiem. Mogę bezpiecznie nasłuchiwać z półpiętra i wrócić, aby się o tym naocznie przekonać, gdy ustanie wściekła dewastacja.
Kiedy się odwracam, by zejść na półpiętro, natykam się, ku mojemu przerażeniu, na wchodzącego na schody trzeciego na służbie u Hiskotta stwora w pelerynie ze skóry i z rogiem na czole — widać uciekł z piwnicy. Jest szybki i zwinny jak bestia z biblioteki, doskakuje do mnie, by mnie zabić, a ja nie mam broni. W tym samym momencie bezgłowy korpus hybrydy wypada z sypialni, sześć rozczapierzonych rąk szuka na oślep ofiary — scena niczym obraz, który mogliby namalować Francisco Goya, Hieronim Bosch, Henry Fusel i Salvador Dalí razem wzięci, po zjedzeniu zbyt dużej ilości ostryg i po nocy ciężkiego picia. Polujące ręce chwytają stwora. Gad rozwija macki na korytarzu, po czym owija się wokół służącego i miażdży go w objęciach, a zachłanne ręce odrywają mu głowę. Umykam w najdalszy koniec korytarza, żeby obserwować śmiertelne drgawki tyranicznego władcy Harmony Corner. Mniej więcej po minucie dramatyczne młócenie powietrza ustaje, zwiotczałe macki gada zwijają się jak wąż strażacki po odcięciu wody i leżą jeszcze, trzęsąc się i drgając, póki nie wygasną impulsy w ich ścieżkach neuronowych. Dopiero gdy upływa pięć minut i gad nadal leży nieruchomo, zdobywam się na odwagę
i podchodzę bliżej, ale nie jestem na tyle głupi, żeby stroić sobie żarty z pokonanego wroga. Współczesne filmy rozmijają się z prawdą. Ale nauczyłem się z nich czegoś, co potwierdziło się w moim dziwnym życiu. Otóż kiedy stoisz nad martwym potworem i pełen brawury pozwalasz sobie na żarty, potwór się podrywa, jeszcze nie martwy, i po raz ostatni z furią cię atakuje. W pięćdziesięciu procentach takich filmów zabija jedną z osób pozostałych przy życiu. Skoro jestem jedynym ocalałym, kalkuluję, że głupi żart zmniejszy o połowę moją szansę na to, że wyjdę z tego domu cały i zdrowy. Gdybym był odpowiednikiem Toma Cruise’a, na pewno wyszedłbym stąd bez szwanku. Jeśli zaś jestem odpowiednikiem Harry’ego Deana Stantona albo Paula Reisera, albo Wayne’a Knighta, co uważam za bliższe prawdy, to lepiej, żebym trzymał buzię na kłódkę i stąpał ostrożnie. Próbuję stawiać kroki między mackami, lecz czasem muszę na nie nadepnąć i przez nie przejść. Trzymam język za zębami, zachowuję równowagę i zostawiam wreszcie za sobą żałosny stos gadziego mięsa, które mogłoby być ucztą dla ruka, olbrzymiego ptaka z perskiego mitu, który między innymi zjadał węże. Zważywszy na rozwój wypadków w Harmony
Corner, jest powód do podejrzeń, że ruk — lub stado ruków — znajduje się gdzieś w pobliżu. Ponieważ mam pewność, że jeep model Grand Cherokee nie nadaje się do jazdy, wychodzę drzwiami od frontu. W oddali unosi się dym. Przez rozrzedzoną mgłę widzę wozy strażackie i łukowate strumienie wody. Przed frontem rezydencji stoją rodzice Jolie, Bill i Ardys Harmony, i trzy inne osoby, których nie znam, ale jak przypuszczam, są to członkowie rodziny. Widzę na ich twarzach niepewną jeszcze nadzieję, z czego wnioskuję, że poczuli ten moment, kiedy Hiskott odłączył się od ich mózgów. Gdy dochodzę do szczytu schodów werandy, w kieszeni moich dżinsów coś zaczyna energicznie wibrować. Wyrywa mi się okrzyk przerażenia, ponieważ nowo narodzone węże potrafią być równie jadowite jak dorosłe osobniki. Tamci na trawniku cofają się o krok — też z krzykiem. Wyłowiwszy owo coś z kieszeni, uśmiecham się głupawo. — To tylko komórka — mówię. Odbieram telefon. To Ed.
28
Niektóre odcinki terenu są poczerniałe, poprzecinane żyłami ciemnoszarego popiołu, ale żaden budynek nie zajął się ogniem, który wznieciłem. Kiedy wiatr przegania ostatnie smugi dymu, smród spalenizny nie jest aż tak przykry, jak mógłbym oczekiwać, przypomina raczej zapach z ognisk na kempingu. U wejścia do Harmony Corner stoją drewniane kozły z ręcznym napisem: ZAMKNIĘTE NA 24 GODZINY — USUWANIE SKUTKÓW POŻARU. Jutro przyjedzie ciężki sprzęt, żeby zabrać z łąki rozbitego osiemnastokołowca. Z parkingu przy stacji paliw ściągnięto pojazd pomocy drogowej i odholowano jeepa grand cherokee do dębowego zagajnika, gdzie stoją już trzy samochody należące niegdyś do motelowych gości, których Hiskott zamienił w swoich służących. W posiadaniu rodziny Harmonych jest sześć rezerwowych dwunastolitrowych kanistrów na benzynę. Zostają napełnione na stacji paliw
i ustawione rzędem na werandzie rezydencji, którą zaanektował Hiskott. Po południu, kiedy ustaje wiatr, Bill Harmony i ja najpierw zamykamy dopływ prądu do skrzynki rozdzielczej i odcinamy gaz, a potem wchodzimy do rezydencji. Zaczynając od górnego piętra, polewamy benzyną strategiczne miejsca, najobficiej pozostałości po hybrydzie. Polewanie kuchni pozostawiam sobie, żeby Bill nie zobaczył szkieletu dziecka w spiżarni. W śmierdzącej piwnicy nie ma oświetlenia i wolę nie schodzić z latarką w panującą tam ciemność. Benzynę z szóstego kanistra wylewam na schody wiodące w ten złowrogi mrok. Opary benzyny wręcz duszą. Dom jest bombą czekającą na odpalenie zapalnika. Do gaszenia sześciu domów stojących poniżej tego, który zamierzamy podpalić, rodzina ma własny beczkowóz, białą ciężarówkę z wymalowanym wielkimi czerwonymi literami napisem: HARMONY CORNER. Napełniony wodą, stoi gotowy do powstrzymania rozprzestrzeniania się ognia na połacie trawy, których wcześniej nie ogarnął pożar. Podpalamy dom na godzinę przed zachodem słońca. W nocy płomienie będą lepiej widoczne z autostrady wzdłuż wybrzeża i można
oczekiwać, że ktoś z podróżnych zaalarmuje odpowiednie władze. Annamaria i ja przyglądamy się spektaklowi wraz z rodziną Harmonych. Zgromadzili się w liczbie trzydziestu sześciu osób, jest Jolie, która wróciła z Fort Wyvern. Płomienie są zadowalające i wysyłam Edowi wideo z pożaru, robiąc zdjęcia smartfonem Purvisa Beamera. Nikt nie wiwatuje. Obserwują ogień w milczeniu i jeśliby porównywać z czymś atmosferę towarzyszącą wydarzeniu, to najbardziej jest zbliżona do modlitewnej ciszy w kościele. Kiedy dom zamienia się w poczerniałą ruinę i gasnące węgielki zostają zalane wodą, zbieramy się wszyscy na plaży, gdzie rozstawiono do kolacji stoły piknikowe i składane krzesła. Chociaż powietrze jest chłodne i trzeba się ubrać w swetry i kurtki, panuje zgoda co do tego, że plaża jest najlepszym miejscem na pierwszy posiłek po odzyskaniu wolności. Wystarcza światło wschodzącego księżyca i mnóstwa świec, ponieważ otaczający nas mrok jest zjawiskiem naturalnym i nie budzi lęku. Fale są niskie, delikatnie rozbijają się o brzeg, jakby chciały ukołysać do snu płaczące dzieci. Gwiazdy tworzą wspaniałe konstelacje, co
Gwiazdy tworzą wspaniałe konstelacje, co podnosi mnie na duchu. Mając wiedzę o projekcie Polaris, oczekiwałem, że te dalekie słońca i światy wydadzą mi się tej nocy trochę przerażające, tymczasem mówią mi, że bezkresny wszechświat, tak jak Ziemia, to miejsce obietnicy i że jego wspaniałości nie pomniejsza fakt, iż jest również polem współzawodnictwa, gdzie toczyły się, toczą się i będą się toczyć walki — tak było od początku i będzie po jego kres. Atmosfera podczas kolacji nie jest tak poważna, jak podczas czuwania przy płonącym domu, ale jest cicho i spokojnie. Dużo uśmiechów i mało głośnego śmiechu. Ta liczna rodzina ma za sobą okres ogromnych cierpień i upokorzeń, powrót do normalnego życia nie będzie dla nich łatwy. To są dobrzy ludzie i zadzierzgnąłem tu nowe przyjaźnie. Nie kończą się wzajemne uściski, a kiedy chwytają moją dłoń albo kładą mi rękę na ramieniu, często niechętnie ode mnie odchodzą. Intuicyjnie rozumieją jednak, że nie należy wprawiać mnie w zakłopotanie wyrazami wdzięczności. Zdają sobie oczywiście sprawę z tego, że mam swoje sekrety, i nie nalegają na ich poznanie, zgadzają się z tym, że na zawsze
pozostanę tajemnicą — niemało innych jest w naszym życiu. Po kolacji Jolie, Annamaria, ja i dwa psy — Raphael i Boo — spacerujemy po plaży, blisko fal spienionych na linii przyboju. Dziewczynka jest w stanie cichego zachwytu nad wszystkim, co widzi, co słyszy, nad własnymi myślami. Po tym, jak ona i jej rodzina zostały wyzwolone z niewoli, mam możność dostrzec w całej pełni błyskotliwość, odwagę i czyste serce Jolie, stanowiące istotę jej osobowości. Wyobrażam sobie kobietę, na jaką wyrośnie, i choć świat może liczyć na miliony takich jak ona, każda kolejna czyni różnicę. Jolie zaczyna płakać na wiadomość, że wyjeżdżamy jutro i być może już nigdy się nie zobaczymy. Powstanie tak silnej więzi w ciągu zaledwie jednego dnia ją zdumiewa, a mnie cieszy, ale Jolie boi się, że odtąd jej życie, właśnie oswobodzone, będzie naznaczone większą liczbą rozstań i strat, niż zdoła znieść. Mówi, że jestem jak jej nowy brat, a bracia nie mogą odchodzić na zawsze. Jest osobą, która bardzo silnie wszystko przeżywa, i choć cynicy mogą ją z tego powodu wyśmiewać, ja nigdy, bo głębia uczuć i wielka pasja to chyba największe dary. Przeczuwam, że długo nie pożyję na tym świecie. Życie, jakie prowadziłem i muszę dalej
prowadzić, stawia mnie oko w oko z Panią Śmiercią z taką regularnością, że będąc równie niedoskonały jak każdy inny człowiek, wcześniej czy później sprawię zawód tej wyższej sile, czymkolwiek ona jest, która wysyła mnie nieustannie na trudne misje. Dlatego nie mogę okłamywać Jolie i zapewniać jej, że spotkamy się znowu na tym świecie. Annamaria osusza łzy dziewczynki, czego ja nie jestem w stanie zrobić. Mówi jej, że każdy z nas ma wyznaczoną w życiu rolę i każdy zna siebie na tyle, żeby wiedzieć, jaka to rola, i nic nas bardziej nie uszczęśliwia niż robienie tego, co potrafimy najlepiej. Mówi jej, że ja, Odd Thomas, w pełni rozumiem swoją rolę — stwierdzenie, z jakim pewnie bym polemizował w innych okolicznościach. Mówi Jolie, że jestem jednym z legendarnych wędrowców — idę tam, gdzie czuję, że iść muszę, i dopiero w drodze napotykam tych, którzy mnie potrzebują, a odnajdując ich, wypełniam swoją misję. To brzmi dla mnie zbyt wzniośle, ale dziewczynkę zachwyca odrobina mitu, a wątek tajemnicy ucisza trochę jej smutek. Jakimś cudem Annamaria wie, że matka Jolie, która prowadzi domową edukację córki, zadaje jej mnóstwo prac pisemnych z różnych dziedzin. Moja towarzyszka sugeruje, żeby
dziewczynka napisała własną relację z wydarzeń, w które zostaliśmy wciągnięci, przesłała ją do mnie na adres Ozziego Boone’a, mojego przyjaciela, pisarza z Pico Mundo, a ja, spisując wspomnienia z Harmony Corner, będę mógł włączyć opis wypadków z punktu widzenia Jolie. Kiedy dziewczynka słyszy, że piszę pamiętniki, które nie będą publikowane za mojego życia, jeżeli w ogóle kiedykolwiek, bardzo się tym ekscytuje. Chociaż może zdarzyć się tak, że nigdy nie będzie trzymała w ręku wydrukowanej książki, jest i tak zachwycona tą propozycją — fakt, że między nami zostanie podtrzymany kontakt, osusza jej łzy. Wracamy tą samą drogą, żeby znowu dołączyć do rodzinnego zgromadzenia. — O jednej rzeczy musisz pamiętać, pisząc swoją relację — mówi Annamaria do Jolie. — Żeby opowieść, która powstanie we współpracy z Oddiem, zachowała jednolitość, musisz pozostać sobą, pisać tak, jak mówisz, tak, jak myślisz, nie wysilaj się na literacki ton, bo nie będzie twoim własnym. To, czego nie dostrzegasz, a ja widzę, to fakt, że ty i Oddie jesteście w wielu sprawach bardzo do siebie podobni. Ty i on tak bardzo kochacie świat, mimo ciężkich przejść, że cechuje was, jak by to niektórzy ujęli, niezwykle wysoki stopień
wrażliwości na to, co się dzieje wokół. Ty i Oddie odnosicie się do tak wielu rzeczy z tak wielkim entuzjazmem, że jedna przypomina wam o dziesiątkach innych, myśli każdego z was są tu i tam, i znowu tam, ale to nie jest roztargnienie, bo zawsze skupiacie się na celu. Poszukaj w słowniku wyrazu „dyskursywny”. Miej go w pamięci w trakcie pisania, a wtedy słowa twoje i Oddiego spłyną w harmonii na papier. Bądź z tego świata, w tym świecie i ponad tym światem w tej samej chwili. Bądź sobą i tylko sobą, co znaczy wierną sobie i tym, których kochasz, a wtedy Oddie będzie zawsze z tobą i ty także, jestem tego pewna, będziesz zawsze z nim. Annamaria wydaje się w ogóle nie dostrzegać potrzeby osuszania moich łez. Mimo chłodu nikt nie spieszy się z zakończeniem zgromadzenia, ale i tak przychodzi pora na koniec. W domku numer 7 biorę długi prysznic, chociaż umyłem się pod natryskiem w wolnej chwili po opuszczeniu domu Hiskotta, a przed powrotem do rezydencji, żeby ją podpalić. Raphael zostaje na noc ze mną, a Boo powędrował gdzieś, gdzie musiał. Dobry pies to pocieszyciel. Golden retriever pociesza mnie, a Boo być może pociesza kogoś w miejscu,
którego nie umiem sobie wyobrazić. Zostawiam zapaloną lampę, ale nic mi się nie śni. Kiedy budzę się tuż przed świtem, nie od razu wstaję, leżę, słucham chrapania Raphaela i zastanawiam się nad znaczeniem słowa „upadły”. Chylimy się ku upadkowi w naszym zepsutym świecie i przychodzi mi do głowy, że kiedy po tysiącleciach myślimy o upadłych aniołach, postrzegamy je tak samo jak zawsze: ściągają na ziemię nieszczęścia. Ale wszechświat w swoim ogromie jest mimo wszystko całością i to, co obowiązuje na jego jednym krańcu, obowiązuje też na przeciwległym. Niewątpliwie nieszczęścia, tak samo jak szczęście i nadzieja, istnieją rozrzucone wśród gwiazd. Artefakty przechowywane w Fort Wyvern mają pochodzenie pozaziemskie, ale być może są jednocześnie składową pradawnej historii ludzkości. Po wstaniu z łóżka znowu biorę prysznic, a potem odbieram telefon od Eda. Uzgodniliśmy wcześniej, że będzie w kontakcie z Jolie, ale nie dopuści do tego, żeby przeszła przez ostatnie stalowe drzwi do Fort Wyvern. Żegnamy się. Jego ostatnie słowa do mnie brzmią: „Żyj długo i miej się dobrze”. Moje do niego: „Otwórz drzwi włazu, HAL” pewnie go rozbawiły. Odjeżdżamy.
Annamaria
prowadzi
Odjeżdżamy. Annamaria prowadzi mercedesa, którego pożyczyliśmy w Magic Beach od Hutcha Hutchisona. Na ostatnim odcinku asfaltowej alei wiodącej do lokalnej szosy stoją ramię w ramię członkowie rodziny Harmonych, trzydzieści sześć żegnających nas osób, chociaż wolałbym, żeby tego nie robili. Jolie stoi z matką, ojcem i wujkiem Donnym na końcu. Macha do mnie, ja do niej. Autostrada prowadzi nas na południe do miejsca o nazwie Roseland, które okaże się o wiele gorsze od Harmony Corner w najgorszych dniach. Będę musiał wyrzucić Jolie z moich myśli, ponieważ wspominanie jej, jej bezbronności, w czekającym na mnie siedlisku korupcji mogłoby mnie sparaliżować. A mam zadanie do wykonania.
1 Pójść do jaskini lwa to w ang. to beard the lion in his
den (beard — broda, to beard — stawić czoło; lion — lew; den — jaskinia). 2 W Stanach Zjednoczonych istnieje przepis, który nie zezwala na usunięcie z niektórych wyrobów etykietek z informacjami o produkcie. 3 Liar, liar, pants on fire (ang.) — Kłamczuch, kłamczuch, palą ci się portki.