Tytuł oryginału Метро 2033: Право на жизнь Copyright © Dmitry Glukhovsky, 2013 Copyright © Denis Szabałow, 2013 All rights reserved. The moral law of the authors has been asserted Pomysł serii Uniwersum Metro 2033 Dmitry Glukhovsky, 2009 Przekład z języka rosyjskiego Paweł Podmiotko Projekt okładki Ilja Jackiewicz Plan na okładce Leonid Dobkacz, Ilja Wołkow Projekt logotypu serii Jacek Doroszenko, www.doroszenko.com Redakcja Danuta Porębska, Tomasz Porębski, Piotr Mocniak Korekta Pracownia 12 A Konwersja Tomasz Brzozowski Copyright © for this edition Insignis Media, Kraków 2016 Wszelkie prawa zastrzeżone. ISBN 978-83-65315-56-4
Insignis Media ul. Szlak 77/228–229, 31-153 Kraków telefon / fax +48 (12) 636 01 90
[email protected], www.insignis.pl facebook.com/Wydawnictwo.Insignis twitter.com/insignis_media (@insignis_media) instagram.com/insignis_media (@insignis_media) Snapchat: insignis_media
Prolog Skąpanym w porannym jesiennym słońcu nasypem kolejowym po pokrytych rdzą wstęgach szyn i spróchniałych, rozsypujących się podkładach biegł człowiek. Jego ruchy były niespieszne, miarowe, od czasu do czasu przechodził do marszu. Sięgał wtedy do zasobnika przy pasie, wyjmował lornetkę i uważnie obserwował okolicę w poszukiwaniu nieproszonych gości. Na pierwszy rzut oka mogło się wydawać, że mężczyzna jest nagi – gdy się poruszał, na całym jego masywnym ciele nabrzmiewały ogromne wypukłości przerośniętych mięśni – jednak gdy przyjrzeć się bliżej, stawało się jasne, że za to wrażenie odpowiada jego czarny, jakby opleciony grubymi węzłami sztucznych muskułów, kombinezon. Zakrywał całe jego ciało oprócz grubej jak u zapaśnika szyi i potężnego karku, całkowicie łysej czaszki bez śladu owłosienia i zarośniętej tygodniową szczeciną twarzy z ukośną szarpaną blizną na lewym policzku. W ostatnich tygodniach mężczyzna golił się nożem, ostrząc klingę tak, że mogła od biedy uchodzić za brzytwę, i ta procedura nie sprawiała mu przyjemności. Dlatego starał się robić to najrzadziej jak to możliwe, i gdyby nie absolutna konieczność zakładania w niebezpiecznych momentach hełmu, mężczyzna zapuściłby pewnie brodę już na samym początku swojej wędrówki. Nie było dla kogo się golić – starał się unikać nielicznych osiedli, które przetrwały jeszcze na rozległych równinach jego bezkresnej, leżącej w radioaktywnych ruinach ojczyzny, i obchodził je z daleka. Zaś stworzeń, które napotykał na swojej drodze, zupełnie nie zajmowało, czy mężczyzna jest gładko ogolony, czy nie. Interesowały je tylko dwie rzeczy: czy samotnego wędrowca można pożreć i jak go upolować. I z faktu, że mężczyzna wciąż jeszcze żył, można było wywnioskować, iż nie zalicza się do łatwych zdobyczy. Mężczyzna niósł imponujących rozmiarów wojskowy plecak z materiału w panterkę, wyposażony w mnóstwo bocznych kieszeni. Do górnej klapy przytroczony był śpiwór, do dolnej zrolowany kombinezon maskujący. Po prawej stronie plecaka wisiał jeszcze jeden, mniejszy pokrowiec i sądząc po wystającej z niego kolbie, ogólnych rozmiarach i kształcie, można było bezbłędnie stwierdzić, że w środku znajduje się wintoriez. Oprócz karabinu do arsenału mężczyzny należały piernacz w kaburze na prawym udzie, dwa obosieczne noże szturmowe umocowane w części lędźwiowej kamizelki taktycznej tak, by nie robiły hałasu, saperka i strzelba „pompka” w dłoniach – nie był to arsenał bogaty jak na samotnego wędrowca przemierzającego radioaktywne, rojące się od mutantów tereny… Przez całą drogę mężczyzna był wielokrotnie atakowany przez zmutowaną florę i faunę,
ale tylko raz musiał szukać schronienia w konarach ogromnego rozłożystego dębu, który trafił mu się w bardzo odpowiednim momencie. Atakujący go dorodny kuropat kręcił się pod drzewem przez jakieś pół godziny i mimo swojej ogromnej wagi nie zdołał strząsnąć człowieka, po czym w końcu zrozumiał, że z tą ofiarą mu się nie poszczęściło, i odszedł w swoją stronę. Dla pozostałych stworzeń, które trafiły na wędrowca, dzień tego spotkania stał się ostatnim w ich życiu. Mężczyzna mógłby sobie poradzić także z kuropatem, ale musiał oszczędzać naboje. Przemyślane, oszczędne, precyzyjne ruchy; uważny wzrok penetrujący okolicę… z boku mogło się wydawać, że mężczyzna jest skoncentrowany i spokojny, jednak było zupełnie inaczej – w sercu kotłowała mu się hucząca mieszanka nienawiści i bólu… W mgnieniu oka zniknęło wszystko, co kochał, wszystko, co miało w jego życiu jakąkolwiek wartość, i teraz w jego wnętrzu pozostała tylko pustka. Pustka – i maleńka iskra nadziei. Nadziei na to, że słowa wypowiedziane w śmierdzącej amoniakiem ciemności kolektora ściekowego okażą się kłamstwem i jednak nie pokonuje tej drogi na darmo… Dni mijały jeden za drugim i każdy następny był podobny jak dwie krople wody do poprzedniego. Marsz – bieg, marsz – bieg, marsz – bieg… Mężczyzna nie szedł drogami. Przeciwnie, starał się iść skrótami, gdzie tylko się dało, wychodził na skraj zamieszkanych miejscowości tylko po to, by znaleźć na mapie swoje położenie, i znów dawał nura w nieprzebyte wiatrołomy lasów. Nie ciągnęło go do ludzkich siedzib. Przez lata, które minęły od Początku, ludzie się zmienili, i to zdecydowanie nie na lepsze. Na atomowym cmentarzysku, które pozostało z kraju, nie było już osad gotowych przyjąć samotnego wędrowca z otwartymi ramionami. Ładunek śrutu zza palisady albo i łoskot serii z automatu – to wszystko, na co mógł liczyć piechur, gdyby przyszło mu do głowy poprosić o nocleg. Mężczyzna nie bał się tego, o nie. Był w stanie odpowiedzieć na każdy atak jeszcze bardziej miażdżącym ciosem, ale… spieszył się. Spieszył się tak jak jeszcze nigdy w życiu. Ile czasu minęło od chwili, gdy ruszył w drogę – tego nie wiedział. Stracił rachubę jeszcze na początku, gdy klucząc i zacierając ślady, gubił pościg. Wiedział tylko, że jego wędrówka zaczęła się wczesnym latem, a teraz jest jesień i nie tak wiele czasu zostało do chwili, gdy ziemię pokryje zimna, biała, puszysta narzuta. Jego to jednak nie niepokoiło. Wieczorem na postojach rozkładał mapę i widział, że zmierza we właściwym kierunku i każdy krok przybliża go do najdroższego celu. Do Schronu. Mężczyzna wracał do domu.
1 | Strach ma wielkie oczy Karawana wędrowała drugi dzień. Daniła zarekwirował Profesorowi atlas drogowy i teraz leżał na górnej koi i patrząc na przesuwający się za oknem krajobraz, śledził trasę. Trzeba przyznać, że zajęcie to było dość nużące – kolumna posuwała się wolno. Pojazdy, trzęsąc się na wybojach, musiały wymijać leżące na ich drodze przeszkody, i Dobrynin wytężał siły, by pilnie obserwować mijaną okolicę, a nie kimać na koi. Poprzedniego wieczoru wystartowali dość żwawo. Ruszyli traktem ubitym z grubsza przez karawany handlowe. W cztery godziny przed zapadnięciem zmroku zdążyli pokonać sto dwadzieścia kilometrów, po czym stanęli na nocleg w pobliżu ogromnej podstacji elektrycznej pod Penzą. Tam też wezwano do Tigra dowódców grup, by pobrali nowe kombinezony ochronne. Miła nowina! Dostać zamiast OP-1 do osobistego użytku nowiutki demron, do tego dwuwarstwowy, to marzenie każdego stalkera! Hasan, poleciwszy jednemu ze swoich zastępców rozdać skafandry, burknął, że żołnierzom oddziału nie przystoi chodzić w czym popadnie. – Całkiem jak w czasie wojny domowej, słowo daję… Jeden w pantoflach, drugi w glanach, jeszcze inny w ogóle w łapciach… – Na wskroś wojskowe serce majora protestowało przeciwko takiemu bajzlowi i domagało się regulaminowej uniformizacji. Oprócz kombinezonów stalkerzy dostali osobiste radiostacje cyfrowe, maski przeciwgazowe PMK-3, szczególnie cenne ze względu na możliwość picia wody i wyłupiaste wizjery o rozszerzonym polu widzenia, oraz kamizelki kuloodporne KORUND-WM piątej klasy odporności, w które była wyposażona cała brygada. Wydano im też amunicję, po czterysta sztuk 5,45 milimetra na każdego towarzysza broni. Na tym program kulturalny wieczoru się zakończył. Wystawili wartę – po jednym człowieku z każdej ciężarówki – i położyli się spać. Daniła uzbroił się w ołówek – też zabrany Siemionyczowi – i zrobił pierwszą notatkę w atlasie, oznaczając pokonany dystans cyfrą „1”. Myślał, że dalej też będą się posuwać z taką prędkością, jednak jego oczekiwania się nie spełniły. Następnego dnia trzeba było zjechać z traktu, który za Penzą, powtarzając zakręty biegnącej tędy dawniej federalnej trasy M-5 „Ural”, odbijał na wschód, podczas gdy trasa oddziału wiodła w kierunku północnym. Dalej ruszyli drogą – a raczej tym, co z niej zostało – łączącą kiedyś Penzę z Mordowią. Trzeba tu było mocno zwolnić i wlec się w żółwim tempie. Mimo najlepszych chęci szybciej się nie dało – ubytki w nawierzchni, dziury, leżące w poprzek szosy drzewa –
ryzykancko się przez nie przedzierając, można było z łatwością uszkodzić układ jezdny nawet w ciągnikach. Do tego dochodziły lokalne plamy podwyższonej radiacji, od których należało się trzymać z dala. Natknąwszy się na takie miejsce, trzeba było szukać objazdu, zataczać krąg o promieniu nawet kilku kilometrów, a potem, szukając drogi, wracać na szosę – nie dało się przecież walić na przełaj przez las. Około trzeciej leżenie na koi znudziło się Danile i nakazał wleźć tam Saszce, instruując go, by odnotowywał mijane miejscowości, gdyby przy drodze pokazała się tabliczka z nazwą, a sam siadł przy stole. Załoganci ciężarówki wylegiwali się na kojach. Próżnowali. Spali. Opowiadali sobie dowcipy. Kubowicz z samego rana wyszedł do kabiny na stanowisko obserwacyjne. Jak wyjaśnił Morela, taki był tryb działania – w czasie przemieszczania się kolumny obok kierowcy koniecznie musi znajdować się jeden człowiek. Żeby obserwować, asekurować i kto wie co jeszcze. Daniła usadowił się przy stole, przysunął swój worek, wyciągnął z przytroczonego z boku pokrowca wintorieza. Rozłożył czystą szmatkę, poukładał na blacie przybory do czyszczenia, zaczął rozkładać karabin. Wysunął zatrzask magazynka, odłączył, odłożył na bok. Odciągnął zamek, sprawdzając, czy na pewno nie ma naboju. Czysto. Wiedział wprawdzie, że jest tam pusto, ale w końcu nie zaszkodzi sprawdzić… Z górnej szczytowej koi spełznął, stękając, Profesor, usiadł naprzeciwko. Skinął głową w kierunku karabinu. – Dobra rzecz. Od dawna chciałem taki dla siebie, ale jakoś nie mogę trafić… Skąd go masz? – Była taka sytuacja… – wyjaśnił mgliście Daniła. Siemionycz chrząknął ze zrozumieniem: – Rozumiem. Było i się zmyło… – Coś w tym rodzaju – odpowiedział uśmiechem na uśmiech Daniła, dłubiąc w karabinie. – Powiedz mi lepiej jedną rzecz: jakie macie uzbrojenie? Jestem w końcu dowódcą, powinienem to wiedzieć. Ja mam tego wintorieza. Saszka AK-9. Wan jest snajperem, ma SWD. Losza… – Daniła zdał sobie nagle sprawę, że nie ma zielonego pojęcia, jakiej broni używa Shrek. – Słuchaj, Losza, jaką masz giwerę? – Major Abbas dał mi wczoraj pieczeniega. I trzy skrzynki po dwieście – zadudnił spod sufitu Shrek, mając na myśli skrzynki z taśmami po dwieście nabojów. – Obiecał jeszcze KPW… Jak dojedziemy. Daniła skinął głową – to dlatego wśród bagaży Shreka pojawił się wczoraj wieczorem długi pokrowiec. Cieszyło go też, że Hasan jednak spełnił jego życzenie. Mobilny KPW w składzie grupy to rzecz więcej niż dobra. To już potęga. – Czyli tak… Losza ma pieczeniega. I perspektywy na KPW. Grozę i minimi już widziałem. Macie coś jeszcze? Siemionycz obejrzał się na kimającego na dolnej koi Morelę. – Ahmed ma parę Glocków 17. Kubowicz to samo.
– A ty? – A my bez lansu – uśmiechnął się Profesor. – Mam SIG SG 5501. Z granatnikiem podwieszanym. Pistoletów brak, nie uznaję… – Żartujesz sobie teraz, tak? – uśmiechnął się Daniła. – Jeśli SIG to nie lans, to czym się można lansować w twoim rozumieniu? FN SCAR-em?2 – FN SCAR to tak… – powiedział przeciągle Siemionycz. – Tyle że to drogie ścierwo, nie kupisz. Hasan właśnie taki ma, też z granatnikiem i lunetą. Raz z niego strzelałem. Idea jest dobra, w jednym karabinie szturmowym połączyć dwa kalibry. Jak chcesz, to walisz z pięć pięćdziesiąt sześć, a jak zmienisz lufę, to od razu masz i siedem sześćdziesiąt dwa… Że też nasi na to nie wpadli… – I skąd bierzecie naboje?… No i same te natowskie giwery, skąd to wszystko?… – Trzeba znać odpowiednie miejsca – uśmiechnął się Profesor. – W końcu jeździmy wszędzie. Bywamy i na wschodzie, i na zachodzie… Czasem znajdujemy takie rzeczy, że człowiek tylko rozkłada ręce ze zdziwienia!… Kilka lat temu odkryliśmy w Uljanowsku bazę przeładunkową NATO, była taka przed Uderzeniem, nasi rządzący byli na tyle głupi, żeby wziąć sobie wroga na kark… Ale ile stamtąd wywieźliśmy?… I broń, i ekwipunek, był tam też zakonserwowany sprzęt… I oczywiście naboje. Mamy ich w magazynach całe góry, jak wyruszamy na wyprawę, nabieramy pod korek. A jeśli skończą się podczas rajdu, chociaż coś takiego zdarza się bardzo rzadko, to jego komercyjny odpowiednik, nabój .223 Rem, można znaleźć w sklepach myśliwskich. Nie jest to wprawdzie łatwe, ale da się… – Pamiętasz, Dan, jak włamaliśmy się do sklepu „Myśliwy”? – Z górnej koi dał się słyszeć pełen ironii głos Saszki. – No… – Przypadkiem nie skitrałeś wtedy przede mną paru skrzynek natowskiej piątki? Coś ich tam nie zauważyłem… Daniła nie odpowiedział na to retoryczne pytanie. Podczas tamtego wyjścia i bez natowskiej amunicji nieźle się obłowili. A co najważniejsze, zdobyli dla siebie OP-1, choć musieli obronić się przed stadem syren. – Ale ja mówię o takich dużych sklepach – rozumiejąc żart Saszki, odpowiedział Siemionycz. – Do waszego „Myśliwego” nie było sensu dostarczać takich naboi, małe miasteczko, kto je kupi? Co najwyżej na zamówienie… Z pewnością nie znaleźliście tam i sztucerów? Tak? – Wertykalna strzelba kalibru 12 – odparł od niechcenia Daniła, nabierając smaru na szmatkę i zabierając się do czyszczenia broni. – Właśnie. Ani „Wiepra”, ani „Sajgi”… – Dobra, podsumujmy. Wychodzi na to, że mamy zarówno broń z tłumikiem, szturmową, a nawet cekaemy… – Najważniejsze, żeby te cekaemy nie zmniejszały naszej mobilności – mruknął Siemionycz. – Słuchaj, Losza, dasz radę nieść KPW? Zamiast odpowiedzi Shrek zwiesił się z koi, chwycił go lewą ręką za kołnierz i ostrożnie
uniósł do góry. Koja pod ciężarem sześciu cetnarów zaskrzypiała, wygięła się w łuk, ale mocowania wytrzymały i Siemionycz, bojąc się poruszyć, zawisł w powietrzu. Profesor, z podkurczonymi nogami i obracający się powoli wokół własnej osi, miał tak osłupiałą i prześmieszną minę, że Daniła z Saszką gruchnęli śmiechem, budząc Morelę i Li. Przyzwyczajony do takich scen Licznik zerknął na ten obrazek, ziewnął i obrócił się na drugi bok, a Morela z otwartymi ustami przyjął pozycję pionową i zaspany zaczął przecierać rękami oczy. – Ożeż ty w mordę… Szefie, ty chyba z setkę ważysz, tak? – Tak – wychrypiał gdzieś do ściany obrócony plecami do stołu Profesor. – Słuchaj, synku, może byś mnie puścił… Wierzę ci, wierzę! Losza ostrożnie odstawił Siemionycza tyłkiem na koję i położył się na swoim miejscu. – Niesłusznie przezwaliście go Shrek – wymamrotał Psor, obracając się twarzą do stołu i poprawiając pognieciony kołnierz munduru. – Trzeba było nazwać go Hulk. Też taki potężny… – Słuchaj, Losza, a nie chciałbyś wpaść do nas do bazy, jak wszystko się skończy? – zapytał olbrzyma Morela. – Bo jak opowiem, to nie uwierzą! Shrek odburknął coś z góry przecząco. – No, i niesłusznie – zmartwił się Ahmed. – Mistrzostwo bazy w wyciskaniu i przysiadzie byłoby twoje! A przysługuje za to niezła nagroda. Wyzbyty wszelkiej próżności Losza znów wyburczał coś z niezadowoleniem. – Mamy przed sobą jedną nagrodę. – Daniła odłożył na bok zatłuszczoną szmatkę i zaczął składać karabin. – I po tym, jak ją zdobędziemy, twoje mistrzostwo będzie mu zwisać. – Zgadza się – potwierdził Siemionycz. – Ale mistrzostwo zdobyłby na pewno. Ja na przykład nie podniosę tyle jedną ręką nawet w unikomie. – Co to za „unikom”? – dobiegł z góry zainteresowany głos Saszki. – Uniwersalny kombinezon. – Ciekawe… I co, można w nim nosić dodatkowy ciężar? Jakiś egzoszkielet czy co… Profesor wzruszył ramionami. – Tak, ma wbudowany egzoszkielet. – Masz coś takiego? – Daniła zerknął na Siemionycza z niedowierzaniem. – Pokaż… W dzieciństwie czytał o takim sprzęcie w książkach i widział w niektórych filmach, ale uważał to za fantastykę, która nijak się ma do rzeczywistości. A tu nagle oznajmiają mu jak gdyby nigdy nic, że takie kostiumy jednak istnieją, a jeden z nich można nawet zobaczyć na własne oczy! Takiej okazji wręcz nie wolno było przepuścić! Do demonstracji egzoszkieletu tym razem jednak nie doszło. Zamontowany pod sufitem głośnik interkomu niespodziewanie ożył i głosem Hasana zazgrzytał: – Kolumna stać. Lokalka. Quady, gotować się do wyjścia. Piąty, szósty, szukać przejazdu. Od pierwszego do czwartego ochrona na obwodzie. Odległość dwieście metrów. Załogi jeden, dwa przykryć ich. Tempo. Możliwy kontakt z przeciwnikiem. Załogi trzy, pięć, poziom gotowości jeden.
W mgnieniu oka senną atmosferę wnętrza ciężarówki jakby rozwiał wiatr. Daniła przyskoczył do swoich bagaży, dziękując samemu sobie za przezorność – nowiutki demron i reszta ekwipunku leżały na wierzchu i wystarczyła sekunda, by rozpiąć worek i zacząć się gorączkowo ubierać. Dwie minuty i był gotowy. Obok krzątał się Saszka, zapinając rzepy kamizelki kuloodpornej. Profesor z Morelą zawiązywali sznurowadła glanów, za to Licznik i Shrek stali już w pełnym ekwipunku, spoglądając na dowódcę. Daniła był z tego wyniku zadowolony – gotowość bojowa była na należytym poziomie. – Słuchaj, Siemionycz, a czemu nie zakładasz swojego unikomu? – spytał Saszka, wyciągając maskę przeciwgazową. – Ciąganie go na każde regularne wyjście nie ma sensu – burknął tamten. – W końcu bateria nie jest wieczna. – Dobra, dość paplaniny – przerwał im Daniła. – Siemionycz, potem skończysz opowiadać. Wychodzimy! Grupa w pełnym składzie wybiegła na zewnątrz. Wychodzili trójkami, starając się jak najszybciej opuścić pojazd, by jak najmniej radioaktywnego pyłu wniknęło do wnętrza. Ledwie Daniła zeskoczył na ziemię, od razu gestami odesłał Li ze snajperką na dach ciężarówki, Saszkę z Kubowiczem, który właśnie dołączył, posłał do osłony tyłów kolumny, Morelę i Profesora na flanki, a sam popędził ze Shrekiem na czoło. Mijając drugi wóz, odruchowo odnotował, że grupa Aryjczyka dopiero wysiadała – i jeszcze raz pozwolił sobie na chwilę dumy z gotowości bojowej własnych orłów. Nie na darmo puszył się wczoraj przed Siemionyczem jak paw. Zwiad na quadach pięć i sześć wyruszył już na poszukiwania. Rycząc silnikami, wytaczały się z naczepy i przewalając się powoli przez dziury, odjeżdżały w prawo i lewo wzdłuż granicy plamy podwyższonej radiacji. Daniła podszedł do transportera sapiącego na jałowym biegu na czele kolumny, wdrapał się na pancerz, na wszelki wypadek zerknął na dozymetr – dwadzieścia rentgenów. Znośnie, ale lepiej nie podchodzić bliżej. Rozejrzał się z wysokości pojazdu, poprawiając wysuniętą podczas biegu słuchawkę w lewym uchu. Kolumna stała na nasypie, w rzadkim młodniaku. Nasyp – wszystko, co zostało z niegdyś pokrytej asfaltem trasy – sto metrów dalej płynnie skręcał w prawo i drzewka nie pozwalały dojrzeć, co jest za tym zakrętem. Z pozostałych stron widoczność była wystarczająco dobra, by nie obawiać się zasadzki. I chociaż przed nimi znajdowała się lokalna plama promieniowania, to jednak tego sektora też nie należało spuszczać z oczu. Było z nim coś nie tak. Tak bywa. Niby zwykły kawałek drogi – a nie podoba się, choćbyś pękł. Na obu flankach, w pewnej odległości od BTR-a stały quady ze zwiadowcami. Od kolumny ciągnął się w ich stronę ślad zrobiony kołami w młodym lasku. Czarne figurki w demronach uniosły się z siodełek i obserwowały okolicę przez lornetki. „…Tak, działania w terenie ma Bractwo wyćwiczone pierwsza klasa – odnotował Daniła. – Spróbuj tylko urządzić zasadzkę takiej kolumnie, która posuwa się według wszystkich zasad, ze zwiadem, zrobiłaby z nich marmoladę – jeszcze raz rozejrzał się na
boki. – Aha, oto z WDS3 wyszedł major i idzie do nas. Ciekawe, dlaczego ogłosił pełną gotowość bojową. Niby cicho…” Hasan wskoczył na pancerz i stanął obok. Przytknął do oczu lornetkę, rozejrzał się dookoła, szczególnie długo lustrując zakręt przed nimi. Mruknął coś – Daniła nie dosłyszał słów stłumionych maską przeciwgazową, ale zrozumiał, że majorowi zakręt też nieszczególnie się podoba. – W którym uchu ci brzęczy? Dobrynin nieco osłupiał, ale nie dał tego po sobie poznać – każdy ma swoje dziwactwa. – W lewym… – Właśnie. Czyli miałem rację – odparł Hasan, znów przykładając lornetkę do wizjera maski przeciwgazowej. – Parszywy jakiś ten odcinek… – Tobie też nie podoba się ten zakręt? – Ehe. Co czujesz? – A tak… – Daniła chrząknął. – Szósty zmysł, nie da się tego wyjaśnić… – Właśnie. W moim pudle – wskazał nogą wieżyczkę BTR-a – siedzi taki młody sierżancik. Przez pół roku wyciągałem go z trzeciej brygady, obiecałem mu nawet procent z łupów. Ten to ma intuicję, że proszę siadać. Przed nami jest lokalka, ale słaba. To nie przez nią stoimy, tylko przez ten jego szósty zmysł. Mój sierżancik w żadnym wypadku nie życzy sobie jechać tą dróżką, i ja mu wierzę. Coś wyczuwa… Daniła zbyt wiele widział i doświadczył, by nie odnieść się do tych słów z całkowitą powagą. Tak, to się zdarza. Sańka na przykład też ma intuicję, i to znacznie lepszą od Daniły. W końcu nie na darmo tamtego dnia, jeszcze podczas ich pierwszego wyjścia na powierzchnię, odciągał go od domku na placu koło elewatora. Opierał się też przed wejściem do budynku przedszkola. Jak mówił, tak się podziało, nieźle wtedy wdepnęli… – Co robimy? – Wyjechał zwiad. Zaraz wróci, wtedy zdecydujemy – odparł major i powiedział do mikrofonu: – Quady jeden, cztery, przeczesać okolicę. Odległość czterysta metrów. Potem wrócić na pozycje wyjściowe. Dał się słyszeć ryk silników – to ruszył zwiad. Łamiąc cienkie drzewka, terenowe pojazdy ruszyły, zatoczyły w lasku parę kółek i znieruchomiały na pozycjach wyjściowych. Widocznie zameldowali coś na zamkniętym kanale dowodzenia, bo Hasan kiwnął głową z zadowoleniem. – Pozostańcie na miejscu. Quady pięć, sześć, jak wam idzie? – To już powiedział na kanale otwartym. – Quad pięć. Znalazłem przejście, towarzyszu majorze. Lokalka ciągnie się dalej na wschód, ale w kierunku północnym idzie korytarz. Ma czterysta metrów, przechodzi przez plamę na wylot. – Odległość od kolumny do wjazdu? – Ze dwieście metrów… – Promieniowanie?
– Dziesięć przy wjeździe, wewnątrz około sześćdziesięciu. Sześćdziesiąt rentgenów dla dwuwarstwowego demronu to tyle co nic, można to zlekceważyć. – Szerokość korytarza? – Hasan wypytywał dalej żołnierza. – Z sześć metrów, nie więcej, towarzyszu majorze. – Powierzchnia równa? – Przejedziemy… – Widać z twojego miejsca zakręt trasy? Krótka pauza – widocznie żołnierz się rozglądał. – Tak jest. – Dało się w końcu słyszeć. – Miejsce, w którym droga zakręca, jest jakieś dwieście metrów stąd, może ciut dalej. Jest tam mgła, ale niezbyt gęsta, prześwituje. Daniła poczuł, jak major napiął mięśnie. Sam też się zaniepokoił – mgła w gorący dzień, kiedy słońce dopiero co minęło zenit? Co to za… – Możesz to opisać? – Widzę dwa obłoki rzadkiej mgły w pewnej odległości od siebie – odezwał się natychmiast piąty quad. – Poza tym czysto, nie ma ruchu. – Quad sześć, co u ciebie? W słuchawce zaszumiało – widocznie szósty oddalił się już na znaczną odległość i na kanale zaczęły się pojawiać zakłócenia. Potem doleciał głos: – Bez zmian. Posuwam się na zachód wzdłuż granicy plamy. Odległość od kolumny tysiąc czterysta. Radiacja sto… Hasan odczekał kilka chwil, coś widocznie postanowił i rozkazał: – Quad sześć, wracaj. Quad pięć, zostań na miejscu. Quady trzy, cztery, podjedźcie do piątego. Przyjrzyjcie się okolicy u wylotu korytarza. Quady jeden, dwa zamykają kolumnę. Wszyscy uważać. Załogi ciężarówek numer trzy, cztery, pięć na dach, zwróćcie szczególną uwagę na tę mgłę. Załogi jeden, dwa, rozproszyć się dookoła. Ruszamy w stronę korytarza. WDS do pudła. Z tyłu kolumny rozległ się ryk – Tigr, łamiąc drzewka potężną płytą zderzaka, ruszył prawą flanką kolumny na obchód. Daniła zeskoczył na ziemię, w ślad za nim zsunął się Hasan. – Obchodzimy? – Na dole, obok Shreka, stał Aryjczyk. – Tak. – No, i dobrze… – Nie podoba mi się ta mgła… – Major zabębnił palcami po rękojeści swojej broni i Daniła dopiero teraz zauważył, że faktycznie trzymał w rękach FN SCAR – Do tego mój sierżancik się wzdraga… No, dobra. Wystarczy, panowie, ruszamy. Pójdziemy powoli, tempem marszowym. Wasze sektory: dwanaście-trzy-sześć4. Hasan wskoczył na boczny próg Tigra, który właśnie podjechał, i dał znak kierowcy – ruszaj. W lasku widać już było ruch – quady się przegrupowały, BTR nieco się cofnął, zjechał z nasypu i pozostawiając za sobą świeżą przecinkę w młodniaku, ruszył powoli za
wozem dowodzenia. – Oddział uwaga! – Daniła kliknął przyciskiem przełącznika kanałów, przechodząc na wewnętrzną łączność swojej grupy. – Szyk taki, jak był. Idziemy równo z kolumną, trzymamy obwód. Licznik, pozostajesz na miejscu, sektor dwanaście-trzy-sześć, przegląd ogólny. Ja i Shrek sektor dwanaście-dwa. Popowicz, Kubowicz sektor cztery-sześć. Morela do Profesora, na prawą flankę. Sektor dwa-cztery. – Mam opuścić sektor dziewięć? – uściślił Ahmed. – Tak. Bardziej się przydasz z prawej. – Przyjąłem. Ruszyli. BTR sunął przez lasek bez przeszkód, łamiąc drzewka jak suche trzciny. Daniła, Shrek i Aryjczyk, który do nich dołączył, szli po prawej. Losza trzymał opuszczonego lufą w dół pieczeniega, Iljucha swojego kałacha sto piątkę z dwoma sklejonymi żółtą taśmą izolacyjną magazynkami. Daniła raz się obejrzał – w pobliżu czwartej ciężarówki, pośrodku kolumny, widział, rozglądające się wokół, cztery czarne postacie – to Profesor, Morela i dwaj żołnierze z grupy Aryjczyka. Na samym końcu widniała jeszcze jedna czwórka. Dwieście metrów dzielące ich od korytarza przeszli w ciągu kilku minut. Przy samym jego wylocie stał już Tigr. W otwartym dachowym luku siedział żołnierz z cekaemem. – Pudło naprzód – zabrzmiał na kanale ogólnym głos majora. – WDS osłania, zamyka kolumnę. W przypadku zagrożenia działać w zależności od sytuacji. Quady, czekajcie na nas. Uważajcie na wszystkie kierunki. Działamy. BTR ryknął, wyrzucił z rur wydechowych dwa czarne obłoki i ruszył naprzód, za nim w korytarz wjechała cała kolumna. Daniła, idąc tak, że praktycznie dotykał boku transportera, spojrzał na dozymetr – sześćdziesiąt. Zwiad nie kłamał. Nie wiadomo, jak było na lewej flance – widok w tamtym kierunku zasłaniał BTR – ale teren po prawej na razie był pusty. Poruszali się ostrożnie, starając się nie skręcić nogi na łamanych przez potężne koła BTR-a śliskich pniach drzew. Aryjczyk potknął się parę razy, klnąc głośno. Na szczęście Shrek pomagał mu utrzymać równowagę. Sam Losza kroczył po połamanych drzewkach jak po asfalcie, pod jego ciężarem pnie wyginały się i pękały niczym cienkie słomki. Daniła nie wychwycił momentu, w którym pojawił się i zaczął wypełniać powietrze dziwny szum… Dźwięk powstał jakoś niedostrzegalnie, ukradkiem, i stopniowo narastał do chwili, aż stał się aż zbyt dobrze słyszalny. Niski, ciężki, wibrujący… Dobrynin skrzywił się, jakby od gorzkiego smaku w ustach, czując, jak lekko zadrżała ziemia, zaczęły go boleć zęby, a pod językiem wystrzeliła fontanna gorzkiej śliny. Żołnierze kręcili głowami, starając się zorientować, skąd mają się spodziewać zagrożenia – hałas dochodził od strony mgły i z każdą sekundą stawał się coraz głośniejszy… – Kolumna stać! – warknął Hasan. – Sektor dziewiąty! Wszyscy uważać! Nie strzelać bez rozkazu! Jak wszyscy, to wszyscy. Daniła podskoczył, chwycił za uchwyt przy rurze wydechowej
BTR-a i leżąc na pancerzu, przytknął oko do okularu celownika optycznego. Skierował trójkąt siatki celowniczej na unoszące się nad nasypem opary – mgiełka była wyraźnie widoczna, przezroczysty obłoczek lekko się kłębił, przez sinawą chmurkę przebijały zarysy nasypu. Drugi obłoczek znajdował się nieopodal, jakieś czterdzieści metrów dalej i przyjrzawszy się dokładniej, Daniła dostrzegł, że na nasypie ciągnie się między nimi ciemna smuga – szyny. Wszystko to stało się w jednej chwili, a w następnej huk nagle przybrał na sile i z obłoku z lewej strony wypadł… pociąg. Dziwne to było uczucie patrzeć na pociąg widmo. Ten, kołysząc zasnutymi bladą mgiełką wagonami, przepływał powoli, wyłaniając się z jednego obłoku i znikając w drugim. Przez celownik WSS Daniła widział ludzi w oknach wagonów pasażerskich. Czytali gazety, rozmawiali, pili herbatę ze szklanek w aluminiowych koszyczkach, wyglądali na zewnątrz, przez okno – ale karawana była dla nich niewidoczna… Znajdowali się teraz w innym miejscu, żyli w innym wymiarze – chociaż czy w ogóle żyli? Mignęły białe zasłonki, rzadkie bukieciki kwiatów na stołach, butelki piwa, wody mineralnej… I nagle jego uwagę przykuła nieogolona, szara twarz starszego faceta stojącego przy oknie. Mężczyzna patrzył z rozdziawionymi ustami na kolumnę – i widział! Podniósł rękę, chcąc widocznie pomachać, ale wagon zanurzył się już z powrotem we mgle. Przepłynął za nim kolejny, z oknami zasłoniętymi storami i dużym napisem pod dachem: „RESTAURACYJNY”. Zaczęły się wagony z miejscówkami, widać było sylwetki ludzi idących korytarzem… Na wagonach – nieco poniżej okien, na białej tabliczce – Daniła przeczytał pierwszą i ostatnią stację pociągu: „Moskwa–Czelabinsk”. To był jakiś… surrealizm. Sen, koszmar, coś niepojętego. Daniła poczuł, jak mimo woli twarz rozciąga mu groza i gdzieś nisko w dół opada lekko drżąca szczęka. Obraz przepływającego pociągu był spokojny, ale tak straszny, niesamowity i nienaturalny, że chłopak nagle zaczął się trząść, przejął go jakiś ohydny, grobowy, przenikający do szpiku kości dreszcz. Szarpnął głową, odrywając się od celownika, machinalnie spróbował przetrzeć oczy – ale jego ręka natrafiła tylko na wizjer maski przeciwgazowej. Znów spojrzał na nasyp – ostatni wagon mignął we mgle i szum zaczął stopniowo cichnąć. Cisza. Daniła przez pół minuty jak w transie gapił się wciąż na tę mgłę. W eterze panowała taka cisza, że zdawało się, że kolumna znalazła się w próżni. Nagle poczuł, jak piecze go wyschnięta rogówka oczu – przez cały czas przejazdu pociągu zwyczajne zapomniał mrugać… Zamrugał, przełknął ślinę, zakrztusił się – całkiem zaschło mu w gardle. Zakasłał. W słuchawkach od razu dały się słyszeć takie same dźwięki – żołnierze stopniowo dochodzili do siebie. Pierwszy, jak przystało dowódcy, opamiętał się Hasan. – Kolumna, uwaga! – Na kanale ogólnym rozległ się jego zachrypnięty głos. – Ruszać dalej. Zatrzymać się u wylotu korytarza. Rozglądać się na boki! BTR zaryczał i ruszył naprzód, ale Dobrynin jak leżał na pancerzu, tak już tam został. Czuł, że jeśli zeskoczy, upadnie. Nogi mu się trzęsły, mięśnie drgały konwulsyjnie. Rozglądając się wokół, zobaczył, że jego oddział jak jeden mąż kuśtyka na miękkich
nogach skrajem drogi, nic sobie nie robiąc z rozkazu, by trzymać się zachodniego sektora. Tylko Shrek idący nieopodal kroczył twardo jak wcześniej – czy nie widział, czy nie zrozumiał, co widzi… Daniła ześlizgnął się z pudła, potknął – nogi ugięły się i pod nim – ale szybko odzyskał równowagę. – Uwaga, pierwszy oddział! – Jego zachrypnięty głos się załamał. – Dołączyć do kolumny! Morela, czego tam dłubiesz? W nosie czegoś szukasz?! Rozglądamy się uważnie na boki, nie tracimy koncentracji! Ruchy, nie odstajemy! Słysząc głos dowódcy, żołnierze się ocknęli, zaczęli iść żywiej i wodzić lufami broni na boki. Dookoła znów panowała cisza, tylko wietrzyk kołysał cienkimi drzewkami i zdawało się, że nie było żadnego strasznego pociągu albo że tylko im się przywidział, jak koszmar w nocnych majakach. Po upływie kilku minut dozymetr zaczął terkotać wolniej – poziom promieniowania spadał – i stało się jasne, że kolumna opuściła wreszcie korytarz. Hasan poczekał, aż wyjedzie z niego ostatnia ciężarówka, i zarządził postój: – Kolumna, stać. Załoga ciężarówki trzeciej i czwartej, do wozów. Ciężarówki numer jeden i dwa, ochrona perymetru. Piąta ciężarówka, osłona WDS. Jego Tigr, wciąż jeszcze stojący przed wjazdem w korytarz, dodał gazu i przewalając się przez dziury, ruszył przez lokalkę. Z dachów trzeciej i czwartej ciężarówki dały się słyszeć głosy żołnierzy. Na dachu piątej zaczął się ruch, załoga rozproszyła się, osłaniając jadący WDS. Daniła wydał swojemu oddziałowi rozkaz, by rozproszyli się po obwodzie, po czym znów wdrapał się na BTR i wyjął lornetkę. Ale choćby nie wiadomo jak długo wpatrywał się w zagadkową mgłę, nie zauważył niczego dziwnego i podejrzanego. Mgła jak mgła. Tyle że stoi w miejscu, chociaż ze wschodu ciągle wieje wiaterek. Zazgrzytał metal – obok stanął Hasan. Gestem poprosił o lornetkę, znieruchomiał z oczami przy okularach. – No, i co to było, taka jego mać? Pierwszy raz się z takim dziwactwem spotykam… Daniła, który mógł się pochwalić tym samym, milczał. Wciąż starał się zrozumieć, co to było i jak w ogóle coś takiego jest możliwe. Od razu przypomniało mu się anomalne jezioro na cmentarzu, miejskie więzienie, przedszkole… i inne diabelstwa, które czasem można było spotkać na powierzchni… Przed oczami wciąż stał mu facet z pociągu machający w stronę karawany ręką. Ten facet niewątpliwie widział ich kolumnę, podczas gdy nikt więcej nie zareagował, nawet nie obrócił głowy! Ale jak, w jaki sposób?! Pociąg – sądząc po stacjach docelowych na białej tabliczce, Dobrynin nie miał co do tego żadnych wątpliwości – był rosyjski. Ale na napromieniowanych bezkresnych przestrzeniach kraju już od dawna żadne nie kursowały. Więc co to było – widmo przeszłości? W takim razie dlaczego tamten człowiek ich zobaczył? Jak przeszłość mogła się połączyć z teraźniejszością? Jak ten, który przeszedł już do historii, mógł zobaczyć karawanę znajdującą się tu i teraz? Wszystko to pozostało zagadką. Niepojętą, tajemniczą i niesamowitą zagadką…
Major po raz ostatni przyjrzał się anomalii i zwrócił mu lornetkę. – Dość tego postoju. I tak straciliśmy pół godziny. Do wo… – zamarł w pół słowa, bo od strony mgły, stopniowo przybierając na sile, znów zabrzmiał znajomy już huk. Po chwili między obłokami mgły, tym razem z większą prędkością, przeleciał jeszcze jeden pociąg. Po torach przemknęły lokomotywa, cysterna, potężne, pomalowane w zielone plamy tiepłuszki, platformy z dwoma czołgami i jednym BMPT, wagony pancerne z wieżyczkami działek na dachach… I, jak zdążył zauważyć Daniła, wszystko to było kompletnie skorodowane, pokryte szramami, wgnieceniami i licznymi dziurami o poszarpanych krawędziach. Pociąg pancerny mignął i zniknął, i prawie od razu umilkł też towarzyszący mu hurgot. Daniła spojrzał na majora – ten stał w miejscu jak słup, patrząc w jeden punkt i przez wizjer maski przeciwgazowej widać było jego wściekłe, poczerwieniałe oczy. – Co się, do cholery, stało z moim pociągiem?! – ryknął nagle. – Taka wasza mać, przecież on jest cały rozpirzony! Cały korpus czołgów w niego walił z bliska, czy jak?! Daniła milczał, milczeli i pozostali, przytłoczeni obrazem, który przeleciał im przed oczami. Jeśli pociąg pancerny został zniszczony, zdobycie kombinatu stanie się zadaniem ponad ich siły. Bez wsparcia ogniowego jego dział i moździerzy sprawa była skazana na porażkę. – Ale co ich podkusiło?! – wściekał się dalej major. – Ja temu Parowozowi urwę jaja! Nawet doba nie minęła, odkąd wyruszyliśmy, a ten sukinkot już załatwił jednostkę bojową! Bydlak! Rrrozszarpię go! Wybuch gniewu był silny, ale nie trwał długo – Hasan umilkł, ciężko dysząc i przewracając wytrzeszczonymi oczami. – Towarzyszu majorze, a może to wszystko złudzenie?… – wysunął ostrożnie przypuszczenie jeden z żołnierzy, którego głosu Daniła nie rozpoznał. – Bo to wiadomo, jakie obrazki nam to coś pokazuje? Nie wiemy przecież, co to jest… Hasan milczał, trawiąc to, co usłyszał. – A mamy z nim łączność? – Dał się nagle słyszeć głos Aryjczyka. – Będziemy mieli za dwa dni – odparł od razu jeden z łącznościowców. – Jak się połączycie, natychmiast meldować! – rzucił krótko major. Daniła, mimo wszystkich dziwnych spraw, które działy się dookoła, był zamyślony. Ciekawe, jakim sposobem mieliby się skontaktować. Pociąg pancerny jest teraz licho wie gdzie! Zawiązał sobie w zakamarkach pamięci supełek, żeby koniecznie spytać o tę kwestię Profesora, i zeskoczył z transportera na ziemię. W ślad za nim, po krótkiej chwili zeskoczył i Hasan. Ruszył w stronę Tigra, sycząc coś przez zęby i klnąc półgłosem. – Załogi do maszyn! Quady pięć i sześć, do boksu. Pozostali zająć poprzedni szyk! Spadamy stąd, koniec zabawy! Jednak tym poleceniom nie było sądzone się wypełnić – zabawa dopiero się zaczynała. Seria gruchnęła nieoczekiwanie – stojący prawym bokiem do pudła Daniła o mało nie wypuścił z rąk wintorieza. Ale zareagował natychmiast – padł na kolana, odwracając się
jednocześnie w stronę, z której usłyszał wystrzał, poderwał karabin do ramienia… BTR po krótkiej serii z KPWT5 ruszał naprzód, odsłaniając mu widok na plamy mgły nad nasypem. Sine opary nie były już tak puste jak jeszcze przed minutą – z ich kłębów szeregami wychodziły szare krępe stworzenia. Celownik optyczny przybliżył je, posłusznie połykając te ponad dwieście metrów, i Daniła, który przestał się już dziwić produkowanemu przez mgłę obłędowi, rozpoznał w nich… pająki. Kolejny koszmar? – Kontakt! – krzyknął ktoś. Z dachu piątej ciężarówki dała się słyszeć chaotyczna strzelanina. Po prawej, od strony pudła, zabrzmiała jeszcze jedna seria. Załoga BTR-a działała jak należy – wóz nie stał w miejscu, jednocześnie strzelał i zmieniał położenie. Daniła zdziwił się, po co takie wygibasy – nie prościej byłoby stanąć i rozstrzelać stwory, nie psując sobie precyzji celowania ruchem? Ale w następnej sekundzie zdał sobie sprawę, że to rzeczywiście nie jest najlepsze wyjście: jeden z pająków w przednim szeregu nieco się obrócił, prędko drobiąc kosmatymi odnóżami, i plunął jakimś białym świństwem, celując w BTR. Gruda substancji przeleciała nad kadłubem, tylko go muskając, ale metal w miejscu, w które trafiła ślina, nagle zaczął dymić, zapienił się i stopił, emitując białe opary… BTR natychmiast przyhamował i odpowiedział długą serią z cekaemu. Połowę pierwszej linii błyskawicznie skosiło. Wielki kaliber strzelał, żeby zabić, dziurawił szare pancerze pająków, roztrzaskiwał głowy, odrywał kończyny. Daniła widział przez celownik latające na wszystkie strony bryzgi czarnej krwi, strzępy wnętrzności, miotające się w agonii ciała… Pająki, które dotąd cicho i szybko posuwały się naprzód, zwolniły i zaatakowały swoją wydzieliną. Grudy śliny rozmiarów ludzkiej pięści, wpadając na przeszkody, bardzo szybko wypalały spore dziury i Daniła zdał sobie nagle sprawę, że jedno takie trafienie w bak ciężarówki i stanie się coś nieodwracalnego… – Oddziały, odsunąć się od wozów! – krzyknął, zrywając się na nogi. – Brygada, odejść od ciężarówek! – zabrzmiał jednocześnie rozkaz Hasana. Elektroniczny system, kontrolujący sygnał radiostacji dowódcy, posłusznie ściszył jazgot panujący na kanale ogólnym, dlatego efekt był taki, jakby major stał pół metra od niego i ryknął mu prosto do ucha: – Rozproszyć się! Na ziemię! Żołnierze bractwa byli wyszkoleni jak należy – ledwo wybrzmiała komenda, a większość z nich, ostrzeliwując się, oddalała się od wyciągniętej w tyralierę karawany, zostawiając ją między sobą a atakującymi potworami. Sam Dobrynin szybko odbiegł na jakieś czterdzieści metrów w prawo od pierwszego pojazdu, padł, skulił się za kępą trawy, wyciągnął z zasobnika lornetkę i przyjrzał się polu bitwy. Skulone ciała pająków z pierwszego szeregu leżały już bez ruchu w najróżniejszych pozach. Pancerze większości z nich pokrywały kleksy czarnej krwi, wypływającej z otworów po kulach w chitynie i pod niektórymi z nich utworzyły się już spore kałuże. Pająki z drugiego szeregu przypadły do ziemi i chowając łapy pod siebie, zaległy jakieś dziesięć metrów za nimi. Niektóre się nie ruszały, ale pozostałe jeszcze wyrzucały ślinę, choć bez specjalnych rezultatów –
większość plunięć po prostu nie dolatywała do żołnierzy, rozbijając się o burty i kabiny ciężarówek i wypalając w nich spore dziury. Trzeci szereg już wynurzał się z mgły, a za ich plecami przez widmowe opary widać było jeszcze dwa kolejne. I dwie ogromne, ciężko się poruszające sylwetki, majaczące niewyraźnie w kłębiącej się od ruchu mgle na flankach. Daniła spojrzał w wizjer i zmartwiał. To też były pająki – ale jakie olbrzymie! Co najmniej cztery razy wyższe od człowieka, każdy z nich miał z przodu na pysku długą cienką ssawkę, wprost pod rządkiem czarnych guzikowatych oczu, a na przygarbionych plecach wzór z białych plam w kształcie krzyża. Krzyżaki! Dobrynin zaklął. – Uwaga, żołnierze! – wrzasnął do mikrofonu, nadwyrężając struny głosowe. – Na flankach są gigantyczne krzyżaki! Uważajcie na ślinę! Obejrzał się, sprawdzając, czy ktokolwiek go usłyszał w tym dzikim hałasie i kakofonii panującej na kanale ogólnym, i natknął się na wzrok Aryjczyka. Oczy Iljuchy za wizjerem maski przeciwgazowej były pełne zdumienia… Z tyłu coś ryknęło. Daniła obejrzał się na moment – obok niego, bezlitośnie łamiąc młode zarośla, przemknął WDS. Strzelec na dachu, przygarbiony nad cekaemem, pruł krótkimi seriami. Daniła dosłownie wcisnął się w ziemię – tego jeszcze brakowało, żeby oberwać od swoich. Za szybą mignął mu profil kierowcy z rękami wczepionymi w kierownicę, a zaraz potem, w tylnym oknie kamienna twarz Hasana. Od strony nasypu przeleciała mu nad głową biała grudka i strzelec sflaczał. Cekaem obrócił się na bok, seria wbiła się w ziemię dosłownie o metr od Dobrynina, który zdążył tymczasem podkurczyć nogi, potem poszła w niebo. Cekaem pozostał tak z lufą wycelowaną w górę – ciało martwego strzelca majtało we włazie, głowa w hełmie uderzała o dach, ręce latały na wszystkie strony… Po prawej zabrzmiał chrobot, zgrzyt – za sąsiednią kępą trawy ulokował się Losza. Ustawiając karabin, zadzwonił podpórką o kamień, przycisnął policzek do kolby, szczęknął bezpiecznikiem. Daniła dostrzegł to kątem oka i chciał już zawołać, że odrzut może zgruchotać mu szczękę, ale zdążył się opamiętać: Losza tak mocno ściskał cekaem swoimi łapskami, że mógł się tego zupełnie nie obawiać. Pieczenieg wypluł pierwszą serię, a Daniła, przypomniał sobie nagle, że on też ma w dłoniach broń, i skupił się na polu bitwy. Wycelował, naprowadzając trójkąt „choinki” na leżącego pająka, który był zdumiewająco podobny do niewielkiej, może dwudziestolitrowej szarej beczułki z podkulonymi pod siebie cienkimi włochatymi łapkami. Luneta PSO dawała wystarczające zbliżenie, żeby dojrzeć jego pysk – całkowicie pozbawiony emocji, obojętny, z dwoma rzędami oczu jeden nad drugim i skierowanymi w dół kosmatymi szczękoczułkami, które upodabniały pysk pająka do twarzy staruszka z elegancką bujną brodą. Wintoriez lekko szturchnął go w ramię i „staruszek” z dziurą między oczami rozpłaszczył się na ziemi. Jeden załatwiony. Dobrynin natychmiast przesunął trójkącik celownika na jego sąsiada – ten, w lekkim półobrocie, pluł w stronę tyłów karawany. Kula trafiła poniżej skrajnego lewego oka, wyrywając mu z korzeniami dolną część pyska razem ze szczękoczułkami. Ciałem szarpnęło, siła uderzenia obróciła je wokół własnej osi i pająk
znieruchomiał, nieprzystojnie demonstrując swojemu zabójcy tylną część ciała. Jest i drugi. Trzeci, pozbawiony wsparcia towarzyszy, trzęsąc się konwulsyjnie, zaczął się wycofywać, ale krótka seria z pieczeniega trafiła go w lewy bok i rzuciła na plecy, i pająk zastygł z łapami do góry, przyciskając je ściśle do brzucha. Trzeci też był już skończony – Daniła wyraźnie widział przez lunetę jego mętniejące prawe oko. Strzelanie z WSS z nową lufą to była czysta przyjemność. Karabin stał się celniejszy, pocisk miał większy zasięg, leciał bardziej płasko i równo, praktycznie zniknął odrzut – lufa podnosiła się po każdym wystrzale ledwie o ułamek stopnia. Dzięki temu zwiększyła się też prędkość rażenia – teraz nie trzeba było wracać do poprzedniej pozycji, wyszukiwać kolejny cel, Daniła po prostu przesuwał lufę z jednej postaci na drugą, nakierowywał trójkącik na kolejny pajęczy pysk i płynnie naciskał spust. Poza tym, szczerze mówiąc, odległość też robiła swoje. Nieco powyżej dwustu metrów – według klasyfikacji wojskowego snajpera był to krótki dystans6. Dlatego też nie było konieczności brać pod uwagę odchylenia, poprawki na wiatr, można było zapomnieć o wciąż niewykutych na blachę snajperskich tabelach balistycznych… A co najważniejsze – nowa lufa, powiększając zasięg strzału w linii prostej, pozwalała zapomnieć na tym dystansie również o grawitacji. Tak też zrobił, cały zanurzając się w wir walki. Walił jak na strzelnicy, pakując każdą kulę w jednego przerośniętego pająka. Wystrzał – trup, wystrzał – trup, wystrzał – trup. Sylwetki w celowniku dawno już przestały być dla niego żywymi stworzeniami – były to cele, które trzeba było zniszczyć. Albo ty ich, albo oni ciebie, trzeciego wyjścia nie było. Trzeci szereg mutantów przeżył ledwie pół minuty. Połowę załatwił BTR, który nadal zataczał kręgi, pozostałe powalili żołnierze brygady. Daniła, który przed chwilą zmienił pierwszy opróżniony magazynek, był mocno przekonany, że co najmniej siedem trupów w tym szeregu było jego. Pająki, koncentrujące swoje ataki na celach przed sobą, nie zauważyły, że z prawej flanki kolumny kosi ich bezszelestna, niewidoczna śmierć. Z mgły wyłonił się czwarty i od razu za nim piąty szereg. Przerośnięte pająki natychmiast się przyczaiły, zaczęły rozpełzać się na boki; na czoło wysunęły się ciemne bryły krzyżaków… Ich ssawki wygięły się, sięgając do otworów gębowych i prostując się niemal jednocześnie na podobieństwo katapult, plunęły ogromnymi białymi grudami śliny. Te spadły gdzieś pośrodku kolumny i jedna z ciężarówek nagle ogłuszająco eksplodowała, rozrzucając na wszystkie strony płonące strzępy poszycia. – Pudło, taka twoja mać! Na co się patrzysz, sukinsynu?! Zachodzą nas ze skrzydeł, ogień na cele opancerzone! – zabrzmiał krzyk Hasana. – Co, mam ci cele podświetlać, sam ni cholery nie widzisz?! Daniła machinalnie odnotował te dziwne „cele opancerzone”, niemniej nie nadał tym słowom szczególnego znaczenia – w gorączce walki nie było na to czasu. Jeden magazynek już opróżnił, kończył właśnie drugi i ignorował teraz wszystkie polecenia, odbierał je jak przykre zakłócenia, niemające żadnego związku z walką. Jednak żołnierze Bractwa byli, jak się zdaje, nad podziw wymusztrowani – strzelec w BTR-ze opamiętał się, przestał
wybijać drobne cele i słuchając rozkazu, przerzucił ogień na potężne cielska krzyżaków. Automatyczne działko wydało krótki ryk i potwór na lewej flance zachwiał się, osiadając powoli na osłabłych nagle łapach. Sierść na jego grzbiecie osmaliła się – strzelec użył, zdaje się, na przemian pocisków burząco-zapalających i przeciwpancernych – a spod brzucha pająka posypały się na ziemię szare sześcionogie sylwetki. – Do diabła! Desant! Do ziemi ich! Do ziemi, nie dajcie im się rozbiec! – wydzierał się dalej major. Krzyżak na prawej flance obrócił się przodem do BTR-a, zmniejszając w ten sposób pole trafienia, i plunął. Ślina spadła na płytę czołową transportera i chociaż metal natychmiast zaczął dymić, wyglądało na to, że nie mogła szybko przepalić homogenicznego pancerza. Wystrzelona w odpowiedzi seria z 2A72 z łatwością przeszyła krzyżaka na wylot, a druga zamieniła wiszące mu pod brzuchem pająki w krwawą miazgę. Strzelec przeniósł ogień na głowotułów i ten dosłownie eksplodował, rozrzucając bryzgi lecącej na wszystkie strony krwi i kawałków ciała. Nogi krzyżaka ugięły się i potwór ciężko opadł na miotających się pod nim współplemieńców. Po prawej, tam, gdzie odjechał Tigr, dał się nagle słyszeć trzask, syczenie i Daniła, który błyskawicznie rozpoznał Trzmiela po dźwięku, instynktownie wciągnął głowę w ramiona, przyciskając się do ziemi. Obejrzał się, szukając wzrokiem WDS-u, i zobaczył stojącego obok pojazdu Hasana. Ten trzymał w dłoniach grubą rurę miotacza płomieni, a obok niego, na ziemi, leżała druga, dopiero co wykorzystana. Ładunek termobaryczny trafił w sam środek czwartego szeregu i na polu zakwitł ognistorudy kwiat potężnego wybuchu. Uderzenie było straszne. Daniła nawet stąd dosłyszał rozpaczliwy pajęczy wizg, który wzbił się nad polem bitwy. Podniósł głowę, wpatrując się przez wirującą szaleńczo zasłonę dymu, pyłu i spadający z nieba piasek i dojrzał tarzające się w agonii po ziemi pająki. Jednemu siła wybuchu urwała łapę, innemu poharatała pysk albo zmiażdżyła głowotułów, niektóre ciała były zniekształcone tak, że trudno je było rozpoznać. Major, wieńcząc dzieło zniszczenia, wystrzelił jeszcze raz – i spowodował drugą eksplozję, która rozbiła lewą flankę napastników i zamieniła pozostałe pająki w żywe pochodnie. Gdzieś z końca kolumny dało się słyszeć parę krótkich serii i nad młodym laskiem zapanowała ogłuszająca po tym huku cisza. Daniła leżał około minuty, wciąż rozpłaszczony na ziemi, obserwując niespokojnie teatr działań wojennych. Płonący krzyżak powoli zamieniał się w węgiel, na całym polu bitwy walały się w różnych pozach ciała zabitych pająków, ale więcej zagrożeń nie było widać. A potem – tylko na moment przestał uważać, oglądając się na boki i próbując ocenić straty – po raz kolejny tego dnia stało się coś niewytłumaczalnego… Obraz, jaki miał przed oczami, nagle zadrżał, jak to bywa w południe, kiedy nad ziemią unosi się gorące powietrze, poruszył się, zmiękł, nałożył na inny… Przez krajobraz dookoła na ułamek sekundy prześwieciła inna rzeczywistość – pole, całe usiane okaleczonymi ludzkimi ciałami, leje po wybuchach, zniszczony sprzęt wojskowy, kawałek dalej wioszczyna z chatami nakrytymi słomianymi strzechami… Na kanale ogólnym rozległy się pełne
niedowierzania i zdumienia krzyki. Daniła zerwał się, wpatrując się w ten widok, starając się zrozumieć, co tam się właściwie dzieje, i obraz od razu się rozpłynął. A razem z nim zniknęły też niemal wszystkie ślady niedawnego starcia. Nie było ani ciał pająków, ani zastrzelonych krzyżaków – niczego. Tylko skoszone seriami drzewka, leje po wybuchach i przeorane kulami zbocze nasypu z rzednącymi, stopniowo zanikającymi kłębami mgły nad nim. Spojrzał na kolumnę – piąta ciężarówka stała w szyku, calutka, jakby właśnie zjechała z taśmy produkcyjnej, na BTR-ze też nie było widać żadnego śladu trafień, jakby starcie z przeciwnikiem było tylko koszmarnym snem. Natomiast z ludźmi było inaczej. Ucierpiało dwóch – Antocha Ptic, strzelec z WDS-u, i Ilja Aryjczyk. Położyli ich obok siebie i różnica między nimi była na pierwszy rzut oka niewidoczna – ciała leżały nieruchomo, bezwładnie jak wielkie marionetki bez lalkarza, i tylko po otwartych oczach Aryjczyka, w których zastygł niemy krzyk i rozpacz, było jasno widać, że jeszcze żyje. Śmierć Ptica była zagadką – nie znaleźli obrażeń ani na ubraniu, ani na ciele żołnierza, odkryli tylko kilka siniaków ciągnących się rządkiem przez pierś. Jeden z dwóch lekarzy brygady, starszy człowieczek o bardzo kulturalnym wyglądzie, z bokobrodami i kozią bródką, oraz ksywką Bandaż, zbadał jego ciało i tylko rozłożył ręce. – Na ciele nie widać śmiertelnych obrażeń – powiedział, przecierając okulary wyciągniętą z kieszeni brudnoszarą chusteczką do nosa. – Oprócz tych tu siniaków nie ma w ogóle żadnych śladów! Nie rozumiem… – A co jest z Iljuchą? – zapytał Dżabbersmok. – Żyje, a leży jak kłoda! Bandaż wzruszył ramionami. – Chyba paraliż. Ale dlaczego, skąd, tego też nie jestem w stanie zrozumieć… Wprawdzie na szyi, poniżej ucha, ma sporych rozmiarów czerwoną plamę, widzicie, oto ona, ale i tu przyczyna jej powstania jest nieznana. Być może przypadek… Ukąsił go w czasie walki jakiś jadowity gad. – Robimy sobie żarty? – Daniła spojrzał na medyka ze zmarszczonymi brwiami. – Zdaje się, że wszystko jest zupełnie jasne. Na skórę padł jad pająka, i koniec! Krzyczałem przecież na kanale ogólnym, krzyżaki! A one mają jadowitą ślinę! Bandaż utkwił w nim zdziwiony wzrok, aż zapomniał przesuwać chustką po okularach. – Proszę wybaczyć, ale… O jakim pająku mowa? Daniła popukał się palcem w skroń i popatrzył po twarzach zebranych wokół żołnierzy, szukając u nich poparcia – i dopiero wtedy zauważył, że wszyscy pozostali gapią się na niego z takim samym zdziwieniem. – A z kim my teraz walczyliśmy, jeśli można spytać? – rozzłościł się. – Koniec z tymi żartami, nie czas na to! Na własne oczy widziałem chmarę pająków i sam piętnaście położyłem! Co pan mi tu… – Chce pan ze mnie zrobić idiotę? – obraził się z kolei medyk. – Wiadomo z kim, z wyrodkami! Proszę, został mi jeszcze ślad na nodze od kamienia… – Co ty gadasz, Bandaż?! Jakie wyrodki? – wtrącił się stojący tuż obok Hasan. – To byli ci z Północy, z kombinatu! Nie mam tylko pojęcia, jak się tu znaleźli!
W powietrzu zawisło milczenie – każdy starał się pojąć sens tego, co właśnie usłyszał… i wtedy się zaczęło. Wszyscy żołnierze zaczęli wrzeszczeć naraz, starając się przekrzyczeć się wzajemnie i przedstawić swoją wersję wydarzeń. Po kilku minutach, kiedy Hasanowi udało się w końcu zaprowadzić porządek, dla Dobrynina było już jasne, że każdy z nich bił się z własnym przeciwnikiem. Lekarz walczył z wyrodkami, ktoś inny ze stadami ogromnych psów, ktoś jeszcze inny w ogóle starł się z faszystami z czasów drugiej wojny światowej, a jeden z żołnierzy – starszy facet po pięćdziesiątce – przyznał się, że widział ogromne pluszowe misie kroczące na tylnych łapach i na ten widok o mało nie narobił w spodnie. – I co to było? Masowa hipnoza? – Broń psychotroniczna? – Co to za zwidy?!… – Gaz?… Odkrycie było bardzo interesujące i żołnierze pewnie długo by jeszcze myśleli nad przyczynami tego, co się stało, gdyby nie Profesor. Ten przecisnął się przez tłum do środka kręgu, który utworzył się wokół ciał Aryjczyka i Ptica, i podniósł rękę, prosząc o głos. Harmider i gadanina zaczęły stopniowo cichnąć. – Możecie się nie kłócić i nie zdzierać gardeł na darmo. Słyszałem o tym zjawisku lub, jeśli wolicie, anomalii, ale nie wierzyłem. A niesłusznie, jak się okazuje. Jakieś sześć lat temu, kiedy konwojowaliśmy karawanę na południe, jeden z handlarzy opowiadał podobną historię. Tak samo jak my natknęli się na mgłę, z której nagle wylazły jakieś diabelstwa. I każdemu z nich mgła pokazała co innego, to, czego ten człowiek bał się najbardziej na świecie, albo najbardziej na świecie nienawidził. Przy czym nie były to lęki faktyczne, namacalne, ale to, czego człowiek boi się od dziecka, to, co dawno już zostało zapomniane, ale tkwi w najgłębszych zakamarkach pamięci. Na przykład ty, Wasilicz, dlaczego zobaczyłeś pluszowe niedźwiadki? Nie przypominasz sobie jakiegoś epizodu z życia? Starszy żołnierz westchnął, podrapał się po głowie. – Nie trzeba sobie przypominać, było tak… jeszcze w dzieciństwie. Bo jestem sierotą, dorastałem w domu dziecka, rodzice zginęli właśnie z powodu takiego misia przez moją głupotę. Miałem wtedy wypalarkę, starsi takie coś pamiętają, do zabawy dla dzieci, można było wypalać wzory na drewienkach, różne rysunki… A ja byłem wtedy mały, miałem może z pięć lat, jak tu nie spróbować, co ta wypalarka jeszcze potrafi? Niech ją szlag… No, i spróbowałem, wetknąłem ją do środka takiego właśnie misia. Powtykałem, powtykałem i zapomniałem, ognia nie było. A ten, widocznie, zaczął się w środku tlić… Wieczorem poszedłem nocować do babki, a niedźwiadka zostawiłem na biurku, między swoimi rysunkami. I widocznie w nocy papier zajął się od niego. Dom spłonął na amen, cały, do fundamentów, a razem z nim i tatulo z mamą. Przez całe życie nie mogłem potem patrzeć na taką zabawkę, wpadałem wręcz w stupor, trzęsło mnie… Profesor skinął głową. – A teraz poszperajcie w sobie i sami odpowiedzcie na pytanie, dlaczego walczyliście
właśnie z tym, z czym walczyliście… Tu każdy ma swoje dziwactwa. – To dlatego nie zrozumiałem twojego rozkazu… – powiedział Daniła, spotykając się wzrokiem z Hasanem. – Kiedy poleciłeś strzelać do celów opancerzonych. Jaki tam może być pancerz u pająków… – A ty dlaczego boisz się pająków? – zapytał tamten. – To też lęki z dzieciństwa? – Nie pająków się bałem… – odparł ponuro Daniła. – Pająka. Major kiwnął głową, jakby rzeczywiście zrozumiał, o czym mowa. – Czyli co z tego wynika? – dał się słyszeć głos z tłumu. – Antocha umarł ze strachu? Siemionycz wzruszył ramionami. – Na to wychodzi. Człowiek w hipnozie może uwierzyć w cokolwiek. Byliście przecież przekonani, że to wszystko dzieje się naprawdę. Wasze mózgi wykreowały wszystko do najdrobniejszych szczegółów. Wasilicz ma na nodze ślad po kamieniu, Antocha dostał serię w pierś… A Aryjczyk – kto go tam wie, co mu się przywidziało? Sam teraz nie opowie… Hasan skinął głową. – Każdemu swoje… Dobra, chłopaki, koniec tego paplania! – Podniósł rękę, skupiając na sobie uwagę wszystkich. – Rozchodzimy się do wozów, niedługo ruszamy. Oddział trzeci, ochrona na obwodzie, drugi, pochować Ptica, nieśmiertelnik do mnie! – Spojrzał na Daniłę i kiwnął na Aryjczyka. – A co zrobicie z nim, to już wasza decyzja. Czterech żołnierzy z łopatami w dłoniach wzięło na ręce ciało Ptica i odniosło je na bok. Ludzie skierowali się do swoich ciężarówek i po chwili nad ciałem Aryjczyka stali już tylko stalkerzy ze Schronu. Milczeli. No, bo co powiedzieć w takiej sytuacji? – Gorynycz? – po minucie przerwał milczenie Saszka. – Na pewno. – Kiwnął głową Dżabbersmok, spoglądając z litością na dowódcę. – Iljucha bał się tego mutanta najbardziej ze wszystkiego. Od czasu, kiedy poszliśmy do CSR-u, pamiętacie? Gorynycz zawlókł wtedy jednego naszego do nory i o mało nie capnął przy tym Ilji. Do tego plunął w ślad za nim swoją śliną, ale chybił. A jego jad, sami wiecie… – Paraliż ośrodkowego układu nerwowego. – Skinął głową Duma. – Nieodwracalny… I nie ma antidotum. Tak właśnie było. Gorynycz potrafił razić cele na długim dystansie – pluł strugą jadu na jakieś pięćdziesiąt metrów. Trucizna, padając na skórę, błyskawicznie się wchłaniała i trafiała do krwiobiegu. Odrętwienie zaczynało się w miejscu, gdzie padła, i bardzo szybko się rozprzestrzeniało. Pół minuty i paraliż był całkowity. Ciało sztywniało tak, że nie można się było ruszyć. I co najsmutniejsze, nie istniała odtrutka, a przynajmniej nie była znana ani mieszkańcom schronu, ani wojskowym, i nawet mijające ich karawany nie mogły się pochwalić, że ją posiadają. Atak gorynycza był chyba najstraszniejszym niebezpieczeństwem ze wszystkich, które czyhały na stalkera na powierzchni. Bo jaki los mógł być straszniejszy? – Zawsze bał się niedołęstwa. Mówił, że lepiej zdechnąć, niż przez resztę życia leżeć jak kłoda. Wprost zapowiadał: gdyby doszło do czegoś podobnego, nie ważcie się taszczyć mnie do domu. Od razu, na miejscu… – Sławka Lokalizator skrzywił się, jakby go ząb
rozbolał. – Nie na darmo jednak mówią: czego się boisz, to cię nie minie… Daniła pochylił się nad będącym w stuporze stalkerem i zaglądając mu w oczy przez wizjer maski przeciwgazowej, starając się dostrzec jakąś reakcję, leciutko potrząsnął go za ramiona. – Słuchaj, Ilja! To iluzja, anomalia! Nie było ani gorynycza, ani jadu! Zdawał sobie sprawę, że szanse są nikłe – ale mimo wszystko nie mógł łatwo zrezygnować. – Wstawaj, Aryjczyk! Taka twoja mać, wstawaj! Niczego tu nie było, to hipnoza! Zwidy! Bez skutku. Stalker wciąż nieruchomo leżał na plecach, patrząc w jeden punkt. – Co teraz powiemy Rodionyczowi?… – zapytał Saszka. – Rodionycz to człowiek wojskowy, pułkownik. Sam świetnie wszystko rozumie… – burknął Daniła. – Aryjczyk, niech cię licho… – Licznik opadł obok Iljuchy z westchnięciem, zaglądając mu w oczy. – Jak to tak?! – Dość tego skomlenia! – odparł Daniła, próbując złością przepędzić ogarniające go nagle i ściskające za serce smutek i kompletną bezsilność. Podniósł się. – Pamiętacie, jak mówił pułkownik? „Jak pokazuje praktyka, najlepsze wyjście w takiej sytuacji to dobić rannego. To bywa znacznie bardziej miłosierne, niż porzucić go na pastwę szyderstw i tortur, którym może go poddać przeciwnik…” – zacytował z pamięci. – A ja, głupi, wtedy nie wierzyłem… – To będzie straszniejsze od tortur… – wymamrotał Saszka. Daniła wyjął piernacza i szczęknął bezpiecznikiem. Popatrzył na stalkerów. – Kto?… – Próbował spojrzeć każdemu z nich w oczy, ale na próżno. Żołnierze, jakby wyczuwając w tym, co się stało, swoją winę, odwracali wzrok. – Kto wykona ostatnie życzenie towarzysza?! – ryknął Daniła, rozeźlony na siebie, na przyjaciół i w ogóle na cały ten pieprzony świat, który zmusza człowieka, by własnoręcznie dobijał kolegów. – Kto, taka wasza mać?! Paszka?! To twój dowódca tu leży, czy nie? Lokalizator?! Kto?! Dżabbersmok wziął pistolet, potrzymał go w dłoniach… i podał mu z powrotem. – Nie dam rady. Po prostu nie dam rady i koniec… – Lokalizator? Sławka potrząsnął głową i zrobił mały krok do tyłu, nie spuszczając wzroku z piernacza. – Mam za wszystkich pokutować? – zapytał z cichą nienawiścią Daniła, przenosząc wzrok z jednego na drugiego. – Co wy, sukinsyny, zrobiliście ze mnie kata?! Najpierw Sonik, teraz Aryjczyk… Lokalizator milczał. Daniła jeszcze raz obrzucił wzrokiem przyjaciół, pochylił się nad Ilją i popatrzył mu w oczy. – Możesz mrugać? – zapytał głosem ochrypłym od przeczucia tego, co zaraz będzie musiał zrobić. Aryjczyk mrugnął.
– Co mam zrobić, Iljucha? Mrugnij jeszcze raz, jeśli jesteś zdecydowany… Powieki opadły i po długiej chwili znów się podniosły. Stalker patrzył na towarzysza stanowczym wzrokiem. Jego głowa drgnęła konwulsyjnie, jakby próbował coś wypowiedzieć, i Daniła raczej poczuł, niż usłyszał: – Oddaj… swój dług. Zrobiło mu się nagle gorąco, gdy uświadomił sobie, ile kosztowało Aryjczyka wypowiedzenie tych prostych i jednocześnie niewiarygodnie trudnych słów. Ciało już go nie słuchało i jego świadomość była skazana na uwięzienie w tym żywym sarkofagu do końca swoich dni… Co mogło być straszniejsze od tego koszmaru? I wtedy Daniła, z pełną świadomością tego, że robi to, co należy, przystawił do skroni towarzysza lufę i nacisnął na spust.
1
SIG SG 550 – szwajcarski karabin szturmowy. Broń bardzo wysokiej jakości (przyp. aut.).
Do systemu strzeleckiego SCAR należą dwie podstawowe wersje – „lekki” karabin Mk. 16 SCAR-L (Light) i ciężki karabin Mk. 17 SCAR-H (Heavy). SCAR-L są przystosowane tylko do nabojów kalibru 5,56 x 45 milimetrów NATO. Karabiny SCAR-H wykorzystują znacznie mocniejszą amunicję 7,62 x 51 milimetrów NATO, z możliwością zmiany koniecznych komponentów (zamka, lufy, dolnej części komory nabojowej z wpustem magazynka), by wykorzystywać również inne naboje. Na liście „dodatkowych” kalibrów używanych w karabinach SCAR-H znajduje się sowiecki nabój 7,62 x 39 M43, przy czym w SCAR-H amunicji tej należy używać w połączeniu z magazynkami do karabinów automatycznych Kałasznikowa AK/AKM. Zmiana wersji odbywa się w ciągu kilku minut poprzez wymianę lufy przez samego żołnierza bądź też rusznikarza oddziału w warunkach bazy. Taki system modułowy pozwala na łatwą adaptację do każdego zadania, od walki na krótkim dystansie w mieście do wykonywania zadań snajperskich na dystansach rzędu 500– 600 metrów (przyp. aut.). 2
3
WDS – wóz dowódczo-sztabowy (przyp. aut.).
To proste. Na teren nakłada się cyferblat i każdy sektor odpowiada wartości godziny. Przy tym dwunastka to zwykle sektor leżący na linii kursu. Jeśli mówi się na przykład o sektorze trzy-sześć, to chodzi o sektor okolicy między wirtualną trójką a szóstką (przyp. aut.). 4
KPWT – „wielkokalibrowy karabin maszynowy Wasiljewa czołgowy”. Tożsamy z KPW, ale montowany na pojazdach i posiadający elektrospust (przyp. aut.). 5
Za krótkie uważa się dystanse do dwustu metrów, bliskie – do sześciuset, średnie – do tysiąca, a dalekie – do dwóch tysięcy metrów. Realny zasięg strzelania wyborowego nie przekracza tysiąca dwustu metrów (przyp. aut.). 6
2 | Pierwsze osobliwości Dni wypełnione bezczynnością i oczekiwaniem dłużyły się nieznośnie. Karawana posuwała się po radioaktywnych terenach, poziom radiacji czasem podnosił się do stu rentgenów – jeśli nie liczyć trafiających się po drodze lokalek z promieniowaniem o sile trzystu, czterystu rentgenów – i nikt nie miał ochoty wyłazić z ciężarówek, żeby rozprostować nogi. Dwa tygodnie to sporo czasu, samochodem można dojechać licho wie dokąd, ale tylko pod warunkiem że droga jest gładka i jedzie się z dobrą prędkością, a nie pełznie jak żółw. Kilka razy natrafiali na promieniujące zgliszcza miast, liczby na ekranikach dozymetrów wzlatywały pod niebo i kolumna pospiesznie zawracała i odjeżdżała, szukając objazdu. Wydłużało to drogę niemal dwukrotnie i Daniła wciąż się niepokoił, czy aby zdążą. Stawką było życie – i to nie jakieś abstrakcyjne, ale życie bliskich, ukochanych ludzi. Bezczynność stawała się stopniowo wszechogarniająca. Żołnierze albo leżeli i gapili się tępo w jeden punkt, albo – jeśli Hasan przekazywał przez łączność wewnętrzną polecenie, by „uważać na wszystkie kierunki” – stawali przy oknach i patrzyli na ponurą okolicę. W takich chwilach w duszy Daniły panował ściskający serce, głęboki smutek – otaczający ich pejzaż nie był w stanie wywołać innego nastroju. Zardzewiałe wraki samochodów, wywrócone słupy linii elektroenergetycznych, zawalone mosty, śmieci, piasek, liście, błoto, butwiejące rupiecie na drogach, wybielone przez deszcze i słońce kości, wśród których szkieletów ludzi było znacznie więcej niż zwierząt… i ruiny, ruiny, ruiny. Większość z nich była martwa, ale w niektórych wciąż jeszcze widać było apatyczne, na wpół zdechłe życie – parę razy widział jakieś niewyraźne cienie czmychające między pozostałościami wznoszących się jak resztki gnijących zębów budynków i dające nura w czarne dziury w stertach śmieci… I tak było wszędzie, wszędzie, gdziekolwiek przejeżdżali. Po ludzkiej cywilizacji, przez wieki wspinającej się po szczeblach ewolucji, pozostały tylko konające zwłoki osmalone przez ogień skażenia promieniotwórczego. I teraz te zwłoki wiły się konwulsyjnie, rzęziły, wypuszczając krwawe bańki i próbując się podnieść, majtały okaleczonymi przez apokaliptyczną wojnę nuklearną kończynami. Nużące podskakiwanie na wybojach drogi, ściskający serce pejzaż, nuda… Czym można się zajmować w takie dni? Wiadomo: albo opowiadać historyjki, albo czyścić broń. Można też jedno i drugie. Giwerze taka pielęgnacja oczywiście wyjdzie na dobre, za to mózg z bajek nie ma żadnego pożytku, tylko gnije. Na szczęście Siemionycz ich w tym wyręczał. Chyba rzeczywiście był kiedyś naukowcem, bo w jego głowie mieściła się chyba
nieskończona wiedza o świecie i słuchanie go było zawsze czystą przyjemnością. Na obiecane przez radiotelegrafistów połączenie czekali dwie doby i kiedy w końcu nadeszła wiadomość, że alarm był fałszywy, żołnierze poweseleli – utrata pociągu pancernego oznaczałaby, że czas kończyć podróż. Zawracamy i do domu. Być może dla Bractwa byłoby to nieprzyjemne – ale tylko tyle, natomiast dla Schronu oznaczało to powolną i bolesną śmierć. Dlatego Dobrynin – jak zresztą i pozostali stalkerzy – słysząc, że z pociągiem wszystko w porządku i jedzie ustaloną trasą, odetchnął z ulgą. I od razu, przypomniawszy sobie o tym, co parę dni temu zakarbował sobie w pamięci, zaczął wypytywać Siemionycza o łączność na dużych dystansach. – Rzecz przedstawia się następująco… – Leżący na dolnej koi Profesor z nudów był gotów opowiadać o czymkolwiek. – Nie mamy możliwości tachać ze sobą czegoś takiego jak radiostacja R-140 na ZIL-e 131. Kolejny pojazd to dodatkowe zużycie paliwa, a kiedy brygada wyrusza w daleką misję albo eskortuje karawanę, liczy się każdy litr. Nie wiadomo przecież, kiedy wrócimy i czy się uda nam po drodze zdobyć ropę. Dlatego trzeba mocno oszczędzać. Do tego maksymalny zasięg R-140 wynosi dwa tysiące kilometrów, a i to tylko w idealnych warunkach, w trybie telegraficznym. A my czasem odjeżdżamy tak daleko, że można się połączyć tylko przez satelitę. I to właśnie z niego korzystamy. – Z satelity? To one jeszcze zostały? – zdumiał się Daniła. – Tak. Znaleźliśmy go przypadkiem, ale jak już znaleźliśmy, to grzechem byłoby nie używać. Cholera wie, po jakiej on tam orbicie się porusza, ale nad nami przelatuje bardzo szybko. Seans łączności trwa krótko i przez ten czas trzeba zdążyć dostroić się do sygnału, połączyć się i wymienić informacje. Nie rozumiem, po co ktoś zechciał wystrzelić takiego dziadowskiego satelitę, chociaż jest całkiem możliwe, że pierwotnie poruszał się po całkiem innej orbicie, która zmieniła się w wyniku bombardowań. Przecież musiały oberwać nie tylko cele naziemne. Chiny, Stany, ale i Rosja miały na orbicie zespoły satelitów, a to przecież jeden z najpilniejszych do strącenia celów do zestrzelenia. – Niedobrze tak, tylko jeden satelita – zauważył Li. – Podziękuj, że przynajmniej taka łączność jest! – odezwał się Morela. – Bo jak machniesz ponad cztery tysiące kilometrów od bazy, to zgaduj potem, co tam się dzieje. A tak, raz na pięć dni wymieniamy się sygnałami. „U nas w porządku – u nas też, pozdrowienia od domowników”. Zawsze lżej człowiekowi na sercu, kiedy wie, że w domu wszystko dobrze. – Przecież macie tam bazę wojskową, czy jak? – zapytał Saszka. – Jak… w sumie tak jak u was. Myślisz, że co, tylko na ciebie czekają w domu? – odparł Siemionycz. – Na Morelę też małe… hmm… morelki czekają… Ahmed roześmiał się dobrodusznie. – Tak… Mam trójkę. Sami chłopcy. Jeden jest już całkiem dorosły. Dżygit! Niedługo przyjmą go do trzeciej brygady! A dwaj są młodsi, jeden ma siedem lat, drugi pięć. – A ja mam czwórkę – pochwalił się Profesor. – Jeden służy już w drugiej brygadzie
wartowniczej pod Twierdochlebem, drugi siedzi w sztabie, pod okiem naszego naczelnego dowódcy Tarantuli. Tylko spojrzeć i z czasem zajdzie na szczyt. No, a pozostała dwójka to jeszcze małe dzieci… Saszka, żałując już, że rozpoczął rozmowę o domu, która przeszła na tak śliski temat, rzucił okiem na towarzysza – Daniła krzywił się jak od bólu zęba. Mutacja, niech ją szlag… Wszystko by oddał za jedną jedyną szansę! Od najmłodszych lat, jak chyba każde dziecko dorastające bez rodziców, marzył, że kiedyś będzie miał pełnowartościową rodzinę. Żona i syn – a najlepiej dwóch! Próbowali z Irinką regularnie, chodzili nawet do doktora Ojboli, czy by im czegoś nie doradził. Ten tylko rozkładał ręce – potrzebny jest specjalistyczny sprzęt, klinika. Chciał mieć dziecko – aż zgrzytał zębami jak bardzo! – ale nic nie pomagało. Saszka miał jedno, Wan aż troje! A on nic. Zaczął się nawet kłócić z Irinką – prosiła, żeby wziąć chociaż jakieś przybrane, od wojskowych, albo mimo że już raz się oparzyli, jeszcze jedną żonę spośród tych dziewczyn, które miały dzieci. A on nie chciał – choćby miał umrzeć. Nie rwało mu się serce do cudzych dzieci, chciał mieć własne, rodzone. Irinka próbowała różnych sposobów, urządzała histerie i groziła odejściem – a ten uparł się jak baran. W końcu się pogodziła. I słusznie – wiedziała w końcu, za kogo wychodzi za mąż. Mutant, a wiadomo, jakie mutant może mieć dzieci. I tak te jego mutacje wyszły im bokiem. Tak bardzo chciał się ich pozbyć, niech je diabli, ale nie. Jaki się urodziłeś, taki umrzesz. Przez te myśli nastrój ostatecznie mu się zepsuł. Daniła sprawdził godzinę i chciał się już położyć spać – po co tak siedzieć i kwękać? I zrobiłby tak, ale Sańka mu na to nie pozwolił. Przed kolacją zatroszczył się nagle o umycie OP-1, poprosił go o pomoc. Daniła z początku się zdziwił… Po otrzymaniu demronów OP1 można było śmiało wyrzucić – a temu zachciało się je myć. Chciał już tak właśnie odpowiedzieć – ale zorientował się, że ta prośba miała swój ważny powód. No dodatek Saszka wyraźnie dawał do zrozumienia, że nie chodzi naprawdę o czyszczenie – mrugał do niego jednym i drugim okiem, do tego co chwilę ledwie zauważalnie kiwał w stronę drzwi. Wyszli do przedsionka. Saszka rozprostował skafander i rozłożył go na podłodze w kabinie prysznicowej, a potem puścił cienką strużkę wody i zaczął czyścić gumę słabym roztworem chloru. Daniła chciał już pomóc, ale towarzysz go powstrzymał. – Dan, stój tam, zerkaj przez drzwi – mruknął, wykonując lekkie na pozór ruchy, jakby przecierał kombinezon. – Cały wieczór staram się cię zawołać, a ty jesteś tępy jak walonka! Daniła zignorował ten wybuch, uśmiechnął się pod nosem – patrzący na niego z dołu Saszka wyglądał ze swoją wściekłą fizjonomią bardzo zabawnie. – Pilnuj tamtych i posłuchaj mnie – ciągnął tymczasem półgłosem towarzysz. – Nie pamiętasz przypadkiem z lekcji geografii, co nam Natalia Pietrowna opowiadała o Zagłębiu Peczorskim? Daniła zmarszczył brwi, szukając w pamięci. – Nie bardzo pamiętam. Tylko tyle, że jest położone po zachodniej stronie Uralu
Polarnego i od północy dochodzi do Morza Barentsa. To wszystko. – Ja też to pamiętam i jeszcze mnóstwo dodatkowych informacji – mruknął Saszka – i zabij mnie, ale nie przypominam sobie, żeby w tych okolicach wydobywano sól. Węgiel tak, węgiel tam jest, dlatego też tak się to nazywa, Peczorskie Zagłębie Węglowe. Ale sól… – Jakoś nie rozumiem, do czego zmierzasz… – zmarszczył brwi Daniła. – Sól, węgiel… Jaka to różnica, do cholery? – To przypomnij sobie, co mówił major na zebraniu. Kombinat, wedle jego słów, znajduje się w kopalni soli! A w Peczorze nigdy takich kopalni nie było, przecież tam nie ma soli! – Co ty, pamiętasz wszystko tak szczegółowo ze szkoły? – nie dowierzał Daniła. – Wyobraź sobie, że tak. A wiesz dlaczego? Bo Pietrowna męczyła mnie tą Peczorą przez trzy lekcje po tym, jak za pierwszym razem jej nie odpowiedziałem. Zaczęliśmy wtedy właśnie trenować u Rodionycza i przez parę tygodni w ogóle nie nadążałem z nauką, cały czas tylko spałem. No i mnie przyłapała. – Jakoś nie pamiętam tej sytuacji. – Daniła pokręcił głową. – I co było dalej? – To już wszystko. Odpowiedziałem jej w końcu z tej Peczory, musiałem wykuć cały akapit z podręcznika na pamięć jak wiersz. Odpowiedziałem i wyrzuciłem z głowy. Tak mi się wydawało. I widzisz, kiedy mi się przydało… Właśnie to mi nie daje spokoju. – Wychodzi na to, że skoro nie ma tam soli, to i jaskiń solnych nie może być. A Hasan twierdzi, że jest inaczej – wymamrotał Daniła, spoglądając przez szybę do wnętrza ciężarówki. – No, ale powiedz ty mi, po co major miałby wciskać nam taką ciemnotę? Saszka rozłożył ręce. – Można znaleźć wiele powodów… – A może coś pomylił? Może nie zrobili magazynu w kopalni soli, tylko węgla? – Nie, nie pomylił. Przypomnij sobie, specjalnie wtedy zaznaczył, szczegółowo opisał, że to właśnie kopalnia soli, dodał jeszcze, że jest w niej bardzo dobre powietrze i w takich kopalniach kiedyś leczono astmatyków. Pamiętasz, ktoś zadał jeszcze pytanie, jak tam jest z powietrzem… – Tak, było coś takiego… czy to Dżabbersmok, czy Luty… – Luty, właśnie. I Hasan od razu odpowiedział o kopalni. Po co tak gadać, jeśli jest inaczej? Daniła zamyślił się. Faktycznie, po co mówić o czymś, czego nie ma? Zdawałoby się, że to drobiazg, ale taki drobiazg może być niezrozumiały i niepokojący. Niespójność. A gdzie pojawia się niespójność, tam blisko do oszustwa. Do ściemy… – Dobra – zadecydował. – Zobaczymy, co będzie dalej. Obserwuj, podpatruj. Jak coś zauważysz, od razu do mnie. I nie odstawiaj więcej tej klaunady ze skafandrem. Trzeba prościej… – Jak ma być prościej, kiedy całymi dniami siedzimy w jednej kabinie – warknął Saszka. – Tu się nie da „prościej”, całą pantomimę trzeba było odegrać! Ech, czuję, że coś się za
tym kryje… – Dobra, temat zamknięty. – Daniła uciął szybko temat, pochylając się i pomagając obrócić skafander. – Psor idzie… Siemionycz otworzył drzwi i z minutę patrzył, jak stalkerzy zapamiętale szorują OP-1. Potem nie wytrzymał i poradził im to, co chwilę wcześniej mówił Daniła – żeby wywalić skafander w cholerę. – Po co ci teraz ta szmata? Zostawisz sobie na pamiątkę o czasach, kiedy byłeś gołodupcem? – zakończył złośliwie. Sańka machnął ręką i Siemionycz uśmiechnął się pod nosem i wzruszył ramionami, po czym zamknął drzwi. Zatrzymali się na postój, położyli i pogasili światła – a Daniła, leżąc na koi, wciąż myślał o słowach towarzysza i nie znajdował wyjaśnienia. Może Sańka się jednak myli, coś poplątał? Całkiem możliwe, chociaż wcześniej raczej mu się to nie zdarzało. Przeciwnie – jego przyjaciel, mając analityczny umysł, zawsze był wyczulony na różne niespójności. A i szósty zmysł miał rozwinięty tak, że proszę siadać, nieraz tego dowodził. Po co Hasan miałby kłamać? Oszustwo wcześniej czy później wyjdzie na jaw, a wtedy po prostu wystawią majorowi rachunek, który będzie musiał zapłacić. Tym bardziej że ma teraz jakieś półtora raza mniej ludzi, a pod względem ekwipunku to wszyscy żołnierze są teraz równi. Jeśli zaczną się przepychanki w brygadzie, to jeszcze nie wiadomo, kto kogo. Szczególnie jeśli włączą się ci, których wiezie pociąg pancerny – wychodzi na to, że ich też wodzą za nos. Tak więc Daniła nie widział w oszustwie żadnego sensu. Nie dochodząc do żadnych wniosków, nie zauważył nawet, jak pogrążył się we śnie. A śniło mu się, że znaleźli kopalnię, odbili ją, otworzyli wielotonowe wrota i dostali się do magazynów wypchanych po brzegi skrzyniami, workami i pudłami o najrozmaitszej wadze, kształcie i zawartości. Tyle że za wcześnie się ucieszyli – nie dało się tych pudeł wziąć do rąk, odsuwały się od nich, jakby ktoś odciągał je magnesem. Biegali za nimi, biegali – wszystko na próżno. I tak, na bezowocnej pogoni po korytarzach i tunelach kombinatu minęła mu noc. *** Następny dzień rozpoczął się istnym piekłem. Od samego rana karawana przemierzała otwarty teren pod niemiłosiernie palącym słońcem, wśród pól zarosłych wątłymi zaroślami przemieszanymi z kępami wysokiej trawy, w której z rzadka trafiały się samotnie stojące dmuchawce i powoje. Rozebrani do majtek żołnierze siedzieli spoceni, źli, pili wodę, która natychmiast występowała im na skórze w postaci wielkich kropel potu. W południe, kiedy zrobiło się już całkiem nie do zniesienia i duchota w ciężarówce osiągnęła punkt krytyczny, włączyli wentylację. Temperatura spadła o kilka stopni, i to wszystko. Sańka z Kubowiczem próbowali o tym nie myśleć, grając w karty – i o mało nie doszło do awantury. Jeden oszukał, drugi to zauważył – i zaczęło się, ledwo ich rozdzielili. Przez pół dnia, aż do wieczora, siedzieli potem w przeciwległych kątach, zerkali na siebie jak dzikie
zwierzęta, szczerzyli kły i fukali. Poprawiło się dopiero koło dziewiątej. Z rury pod sufitem powiał chłodny wiatr i odurzająca duchota dnia zaczęła stopniowo ustępować. – Słuchaj, Siemionycz! Obiecałeś, zdaje się, parę dni temu pokazać unikom… – Pierwszy wrócił do życia Wan. – To może chociaż teraz zademonstrujesz? Siemionycz, leżący na koi w pozie leniwca Sida, obrócił się. Mruknął: – A co mam nie pokazać. Pokażę… Podniósł się, drapiąc się po wystającym owłosionym brzuchu, pociągnął za łańcuch, wciągając stół pod sufit i zwalniając przejście. Podszedł do szczytowej koi, pod którą, jak już wiedział Daniła, krył się w skrzyni jego inwentarz, otworzył ją i stękając, wyciągnął na zewnątrz czarny strój przypominający kombinezon. Stalker przyjrzał mu się z ciekawością. Na swojej koi uniósł się na łokciach zaciekawiony Shrek. Strój robił wrażenie. Pierwsze, co rzucało się w oczy, to faktura tkaniny. Czy to była jednak tkanina… W pierwszej chwili Danile wydało się, że Siemionycz trzyma napompowane do granic możliwości, obdarte ze skóry ciało ciężarowca z odciętą głową. Tyle że jego obnażone włókna mięśniowe nie były czerwone, lecz czarne. Na wystającym ze skrzyni torsie widać było wyraźnie zarysowane potężne mięśnie piersiowe i naramienne, pod nimi „kaloryfer” mięśni brzucha. Siemionycz szarpnął jeszcze raz, starając się wyciągnąć cały kombinezon – i na zewnątrz wysunęło się grube ramię z potężną kulą bicepsa. – Nie oprawiliście przypadkiem bliźniaka naszego Shreka, potwory jedne? – zapytał sarkastycznie Saszka. – Jakoś strasznie go przypomina… Słuchaj, Losza, brat ci nie zaginął? – Mam same siostry – odparł Shrek, spoglądając ponuro na kombinezon. Daniła przysunął się do Siemionycza, obmacał materiał, nacisnął. Pod palcami przyjemnie przelewała się aksamitna powierzchnia. Jak twarda guma obrośnięta mięciutkim puszkiem. Z wierzchu materiał był ustępliwy, ale tylko do pewnej granicy i głębiej palec za nic nie wchodził. I maleńki dołeczek we „włóknie mięśniowym”, który utworzył się od nacisku, natychmiast zniknął, wystarczyło tylko zwolnić uścisk. Poskrobał się z zakłopotaniem w podbródek, spojrzał na Profesora. – Opiszesz mi parametry taktyczno-techniczne? Siemionycz wzruszył ramionami. – Dlaczego nie? Nie robimy z tego specjalnego sekretu. Uniwersalny kombinezon „Chodzący czołg” ma wbudowany egzoszkielet z quasi-żyjących materiałów zwiększający udźwig nawet o sto procent, nanopancerz ósmej klasy opancerzenia, system stawiania zasłon dymnych, termowizor, noktowizor, trzywarstwowy demron. No, i różne dodatkowe drobiazgi w rodzaju automatycznego systemu medycznego, radiostacji w hełmie, butów śnieżnych… Daniła potarł się po głowie, spojrzał z niedowierzaniem na Profesora. – Ósma klasa? Przecież najwyższa klasa opancerzenia kamizelki kuloodpornej to 6a! Ta,
co wytrzymuje strzał z SWD. A tu ósma. Czy to już nie chroni przed wielkokalibrowym karabinem maszynowym? – Właśnie przed tym kochasiem. Powiem ci, że nanopancerz nieźle wytrzymuje kaliber czternaście. Kiedyś na próbę strzelaliśmy z takiego na poligonie. Wprawdzie po trafieniu czymś takim odrzuci cię na jakieś sześć metrów, ale to już drobiazg. Najważniejsze, że pozostaniesz przy życiu. – A co z przeniesioną energią kinetyczną? – zapytał z niedowierzaniem Daniła. – Przecież to połamie żebra! Pułkownik opowiadał, że kiedyś w wojsku był taki wypadek, dwóch chorążych, przygłupów, założyło kamizelki i urządziło sobie pojedynek na pistolety. Jeden chybił, a drugi trafił. Zmiażdżył człowiekowi płuco i połamał żebra. Tamten zmarł na stole operacyjnym. A to był dziewięciomilimetrowy nabój do makarowa. Podczas gdy tu jest czternaście i pół! To jest nieporównywalna energia! Profesor roześmiał się. – Teraz to pojechałeś!… Ale kiedy to było, ile lat temu? Do środka nie zaglądałem, nie opowiem ci ze szczegółami. Wiem tylko, że zastosowano tu technologię „ciekłego pancerza”7. Pod podstawowym pancerzem jest kilka warstw materiału, między którymi znajdują się cieniutkie pojemniki wypełnione specjalną cieczą, mieszanką substancji będącej medium i drobnych twardych cząstek w określonej konfiguracji. Przy uderzeniu pocisku cząsteczki błyskawicznie reagują na impuls i sczepiają się, gęstnieją i powierzchnia w okolicy trafienia staje się twarda. I to pozwala rozprowadzić energię uderzenia po dużej powierzchni. Resztę impulsu przejmuje zewnętrzny tytanowy szkielet, który ciągnie się wzdłuż całego kręgosłupa i usztywnia hełm, nie pozwalając na skręcenie karku przy trafieniu kulą w głowę. No, i poza całą resztą w środku siedzi jeszcze wkładka amortyzacyjna. Tak więc… radzi sobie. – A trzydzieści milimetrów? Siemionycz uśmiechnął się. – To już przesada… Nawet nanopancerz ma swoje ograniczenia. Daniła, gładząc materiał, kiwnął głową z szacunkiem. – Dobra rzecz, co tu mówić… – Oczywiście kiedy go założysz, nie staniesz się całkowicie niepokonany. Choćbyś bardzo chciał. – Profesor uśmiechnął się, widząc, jak Danile zabłysły oczy. – Słaby punkt miał nawet Achilles… Tutaj są to fałdy w pachwinie i pod pachami, szyja, łokcie, kolana, słowem, wszystkie ruchome miejsca i przeguby. Żołnierz musi się poruszać, i to bez ucisków i ograniczeń. Ruchome części są oczywiście chronione, ale wątpię, żeby wytrzymały 5,45 milimetra. I jeszcze jedno. Taka odporność jest możliwa, tylko jeśli podłączy się zasilanie. Bez baterii już kaliber 12 przebija go na wylot, ale siódemkę zatrzyma na pewno. – Czy działa nawet bez baterii? – Unikom ma dwa tryby funkcjonowania. Pierwszy, ograniczony, bez zasilania. W takim trybie działa jak zwykły skafander kompensacyjny, dzięki strukturze i budowie samego
materiału dający przyrost siły mięśni i udźwigu do dwudziestu procent. I drugi, kiedy unikom pracuje w trybie zasilania. I wtedy to jest prawdziwe arcydzieło! Ósma klasa opancerzenia, udźwig powiększony nawet o sto procent, maksymalny ciężar, który możesz unieść i jeszcze drugie tyle, powiększona siła ciosu i kopnięcia, termowizor, noktowizor, system oddychania z zamkniętym obiegiem… No, i pozostałe drobnostki, o których chyba już mówiłem. – I ma wbudowaną maskę przeciwgazową? – Ma. – Siemionycz kiwnął głową. Obrócił kombinezon i stuknął palcem w niewielki płaski tornister umocowany na plecach. – A tu, w tornistrze przetrwania, w specjalnej przegródce, są zapasowe filtry. W wystarczającej liczbie, bo nie zajmują dużo miejsca. – Krótko mówiąc, zakładasz i stajesz się terminatorem jak z filmu – podsumował Daniła. – Normalnie juggernaut… Jednego tylko nie rozumiem, dlaczego nas wtedy nie zaatakowaliście w tych pancerzach? Jeśli są takie wspaniałe, zdobylibyście posterunek bez problemu… – Mamy ich ze sobą tylko dwa, to znaczy ja i Hasan. A po tym, jak tak szybko zwędziliście nam czołg i wysadziliście nasyp, ratowaliśmy z majorem pociąg pancerny. Okazało się, że z wami nie tak łatwo, a pociąg mamy tylko jeden. Daniła uśmiechnął się pod nosem, przyjmując komplement. – A nie boisz się, że ukradną? – zachichotał Saszka. – Wsadzisz ot tak pod ławkę, a potem go nie ma. Albo w walce zdejmą z ciebie w charakterze łupu, a potem wykorzystają przeciwko twoim. – To tylko razem z głową. – Aha, rozumiem. Tylko po twoim trupie? – Można i tak powiedzieć. – Profesor uśmiechnął się. – Tego pancerza nie da się używać, jeśli nie ma się klucza, kombinezon nie rozpozna w tobie użytkownika. Oczywiście nic nie stoi na przeszkodzie, żeby używać unikomu w ograniczonym trybie, jak zwykły kompensacyjny skafander ochronny z kamizelką kuloodporną, tyle że w porównaniu z jego możliwościami to wtedy taka sobie… szmatka. – Ładna mi szmatka! Potrójny demron, opancerzenie szóstej klasy i dwudziestoprocentowy wzrost siły… Przecież jeśli taki Dan by go założył, nie mówiąc już o Shreku, z jego siłą, i to mu wystarczy, żeby narozrabiać! – Mimo wszystko w porównaniu z jego pełnymi możliwościami to prawie nic – powtórzył Siemionycz. – Bez klucza nie skorzystasz z jego właściwej funkcjonalności. A klucz jest o, tutaj. – Postukał się palcem w tył głowy. – Więc to tak… System bezpieczeństwa? Sprytne! – A czego byś chciał? To nie samochód, że siadasz, odpalasz i jedziesz, tak łatwo go nie zwiniesz. Klucz to zabezpieczenie właśnie na taki wypadek. – A gdzie ładujecie baterie? – wypytywał dalej Saszka. – Tylko w bazie. Jest do tego specjalne stanowisko. Baterie są zresztą dwie i znajdują się w tylnej części hełmu.
– Czyli jeśli nie założy się hełmu, to i funkcjonalność jest ograniczona? – Właśnie. Po tym, jak użytkownik założy hełm i połączy go z unikomem mocowaniami na szyi, główny procesor wysyła zapytanie do klucza, by rozpoznać, czy to swój, czy obcy. Jeśli nadchodzi odpowiedź, to wszystko jest w porządku, włączają się pozostałe funkcje. Zaś jeśli jej nie ma, uruchamia się blokada. Z całej elektroniki będą działały najwyżej noktowizor i radiostacja, i to wszystko. No, i maska przeciwgazowa, tu zasilanie jest niepotrzebne. – A jaka jest pojemność baterii? Na długo starczy? – W trybie pełnego obciążenia parę dni. A przy zmniejszonym o połowę pociągnie nawet tydzień. – A ciężar własny? – Szesnaście kilogramów. Saszka gwizdnął. – To przecież można zdechnąć od noszenia! – Wcale nie. Ciężar jest rozłożony na całym ciele i dlatego prawie się go nie czuje. Jak kamizelka taktyczna, poupychasz ekwipunek po kieszeniach i już, jakby jej nie było… No, i całkiem zapomniałeś o wzmocnieniu udźwigu. Tylko teraz ciężko mi go trzymać. A jak się go założy, staje się lekki jak piórko… Nawet bez zasilania odpracowuje swoje dwadzieścia procent z nawiązką. – No, a jak wygląda pranie i czyszczenie? – nie poddawał się Saszka, próbując znaleźć w cudownym kombinezonie jakikolwiek defekt. – Jest przecież nafaszerowany elektroniką! Nie można go chyba wsadzić do wody?… – Coś słabo dziś u ciebie z myśleniem, Popowicz – odpowiedział za Profesora Kubowicz. – Cała elektronika jest skupiona w hełmie i tornistrze. Zdejmiesz tornister i hełm, chociaż po co miałbyś to robić, skoro i tak są wodoodporne?, i możesz czyścić i prać ile dusza zapragnie. Podłączasz tornister, hełm z bateriami i otrzymujesz zaawansowany technologicznie produkt do niszczenia żywej siły przeciwnika. To wszystko. Saszka w końcu umilkł, trawiąc to, co usłyszał. – Wracają czasy rycerzy – powiedział Daniła, obserwując, jak Siemionycz wpycha kombinezon pod ławkę. – Wiecie, dlaczego rycerstwo w średniowieczu wymarło? Po prostu zniknęło jako klasa społeczna i już? Dlatego, że w działaniach wojennych zaczęto używać najpierw kusz, a potem broni palnej, które przebijały rycerskie zbroje. Jaki sens miało noszenie pełnego, zakrywającego cię od stóp do głów, ciężkiego pancerza, jeśli i tak nie masz szans przeciwko strzelcowi z kuszą czy piszczałem? Rycerz to jednostka samowystarczalna, machina bojowa sama w sobie. Nawet bez wsparcia łuczników czy piechoty mógł posiekać tyle luda, że proszę siadać! No, a teraz, skoro człowiek może być odporny na ostrzał, czasy takich właśnie samotników wracają. – A myślałem, że te kostiumy można spotkać tylko w książkach fantastycznych… Egzoszkielet, normalnie zwariować można… – mruknął Li. – Kiedyś, być może – wzruszył ramionami Profesor. – Kiedy byłem dzieckiem, to
rzeczywiście była fantastyka. Ale kiedy dzieckiem był mój dziadek, fantastyką był komputer, a kiedy dzieckiem był mój pradziadek, loty w kosmos. Tak więc jak widzisz, postęp nie stoi w miejscu… – Ale kto miałby teraz pchać ten postęp do przodu? – uśmiechnął się Sańka. – Cały świat leży w gruzach! Siemionycz spochmurniał. – Tego właśnie nie lubię, kiedy ktoś wygłasza gołosłowne sądy, nie mając żadnego pojęcia o przedmiocie! Widziałeś ten świat, żeby tak autorytatywnie to stwierdzić? Siedziałeś w swoim Schronie, wyłaziłeś czasami na powierzchnię, włóczyłeś się po okolicy i nie odchodziłeś zbyt daleko. Skąd możesz wiedzieć, jak się sprawy mają? A tymczasem w samej tylko europejskiej części kraju jest pełno ocalałych! Weźmy na przykład… – zaciął się, szukając w myślach – weźmy na przykład Jarosław. Żyje tam drapieżna grupa, nazywają się „Zakon Nafciarzy”. To dopiero ostre chłopaki! Doskonale uzbrojeni, niezły sprzęt… Wyrżnęli wszystkich sąsiadów, grabią ropę! I dużo już zagrabili, czas by ich rozkułaczyć! I rozkułaczymy, daj nam trochę czasu! A na Uralu, w rejonie Biełoriecka mieszkają „Stepowe Psy”, porywający ludzi w niewolę. Całkiem jak stepowi koczownicy, jak Boga kocham… Chodzą też plotki, że pod górą Jamantau zachował się wojskowy bunkier i ci żołnierze są ze „Stepowymi Psami” skłóceni. I wymieniłem ci tylko niektórych… – Konkurentów? – uśmiechnął się Daniła. Profesor zmrużył oczy i powtórzył. – To nic, daj nam trochę czasu… Skończymy z Rosrezerwą, skoczymy do domu i weźmiemy się do nich… A w ogóle… i w Samarze są ocaleni, i w Soczi, i w Niżnym Nowogrodzie… Gdzie ich nie ma! A ty mówisz świat w gruzach… – Odwrócił się do Saszki. – Sami to wiemy, dzięki karawanom docierały do nas informacje. – Kiwnął głową tamten. – Są rozproszone społeczności, są ocalałe wioski gdzieś w głuszy, ale ani razu nie słyszałem o ocalałych miastach albo całych społeczeństwach! A przecież tylko wielkie społeczeństwa stać na ten cały postęp! – Mogę cię zapewnić, nie wszędzie sytuacja jest tak opłakana, jak mówią. Tak, miasta spłonęły i większość ludności globu albo zginęła, albo zdegenerowała się i zmutowała, gdzieniegdzie życie jednak przetrwało i trzyma się mocno… I mówię nie tylko o wioskach rozsianych po całym terytorium Uralu, Syberii czy afrykańskiej sawanny. W innych miejscach też przeżyli ludzie. Pomyśl logicznie! Kto miałby na przykład walić w kraj, w którym nie ma i nigdy nie było broni jądrowej, który żyje sobie cicho i spokojnie, nie zgłaszając pretensji do panowania nad światem? – Według ciebie wychodzi na to, że gdzieś tam w Afryce wszystko zostało po dawnemu? – zapytał Daniła. Profesor wzruszył ramionami. – Nie byłem, więc nie wiem. A do tego dlaczego koniecznie Afryka? Były też inne kraje,
na przykład Australia, Nowa Zelandia, Grenlandia, Kanada. Te państwa nigdy nie walczyły o dominację nad światem i nie miały broni jądrowej, chociaż używały zaawansowanej technologii. Oczywiście oberwały, jeśli nie w bombardowaniu, to przez opad radioaktywny, ale całkiem możliwe, że ludzie zdołali przeżyć, kryjąc się pod ziemią. Zresztą wam nie muszę tego tłumaczyć… – Dobrze, niech i tak będzie. Gdzie, twoim zdaniem, ocalało życie? I to nie oddzielne rozproszone grupki, ale całe cywilizowane społeczeństwa? – drążył uparcie jeden punkt Saszka. – Takie ośrodki, w których możliwy jest dalszy rozwój nauki i techniki, kultury, sztuki? – No, to pokombinujmy. – Siemionycz wiercił się na koi, układając się wygodniej i chyba ciesząc, że będzie mógł zabłysnąć krasomówstwem. Zaplótł dłonie na brzuchu, zakręcił młynka palcami jak wytrawny profesor. – Więc tak, na początek mały wstęp. Że tak powiem dla zaznajomienia z tematem. Do „klubu atomowego”, to nieoficjalna nazwa grupy krajów posiadających broń jądrową, należały następujące państwa: USA, Rosja, Wielka Brytania, Francja, Chiny, Indie, Pakistan i KRLD. Oprócz tego uważano, że broń jądrową mają: Izrael, Irak i Iran. Każdy kraj, zgodnie z przyjętą przez niego doktryną wojskową, ma potencjalnego przeciwnika. Cokolwiek by tam mówiły gaduły od polityki, o czymkolwiek by się nawzajem przekonywały, każde państwo z osobna zawsze ma jakiegoś przeciwnika. W ostatnich latach przed Uderzeniem największą potęgą wojskową były Stany Zjednoczone Ameryki, potem Chiny, trzecia Rosja. Machina wojskowa USA była tak silna, że kraj ten mógł sobie pozwolić na wpisanie na listę możliwych wrogów połowy świata. I z czasem tak właśnie się stało. Wojowali to tu, to tam, szerząc ideały demokracji w takiej postaci, jaką uważali za potrzebną. Oczywiście nie mogę wiedzieć na pewno, jaki był scenariusz konfliktu, ale mogę spekulować… Przed samym Uderzeniem coraz wyższych obrotów nabierała afera związana z Iranem i jego atomem. Ten kraj zaczął pracować nad technologią jądrową jeszcze w latach osiemdziesiątych zeszłego wieku i przez osiemnaście lat ukrywał swoje badania. Był czas, kiedy na krótko je wstrzymali, ale w 2006 roku znów podjęli prace. Pod koniec tamtego roku ONZ przyjęła rezolucję nakładającą na Iran sankcje ekonomiczne, w tym zakaz importu produktów i technologii, które mogły się przyczynić do rozwoju ich programu jądrowego i rakietowego. – Co chcesz przez to powiedzieć? – spytał nieufnie Saszka, przerywając mu. – Wynika z tego, że ktoś tak po prostu mógł zabronić państwu robić to, co uważa za konieczne dla swojego rozwoju? A jeśli wetknąć mu w zęby cekaem?… Profesor gorzko się uśmiechnął. – A jednak tak właśnie było, Sania. Bardzo często. I cekaemy wtykali, i poważniejszą broń… A jeszcze wcześniej miecze i włócznie… Przypomnij sobie historię, mieliście chyba w Schronie szkołę? Cała historia ludzkości to walka, wojny. Wygasała jedna, wybuchała druga. Walka o przetrwanie, walka za wiarę, walka o niepodległość… Walka
o dęte ideały fałszywej demokracji, za którymi kryła się walka o zasoby… Wojna to nasze geny. Nie zapomniałeś, dokąd jedziesz? I jakim prawem? – Za mną stoi mój dom! – nabzdyczył się Saszka. – Jeśli nie zdobędziemy kopalni, Schron wcześniej czy później zamieni się w cmentarzysko! Profesor pojednawczo pokiwał głową. – Niech nawet tak będzie. Zrozum, ja nie osądzam. Sam idę zabierać to, co do mnie nie należy, ale co jest mi potrzebne do istnienia. Chcę żyć i to jest moje prawo, prawo do życia! Prawda to prosta i stara jak świat: chcesz żyć, zabijaj albo sam nadstawiaj gardła. Prawo do życia i prawo do użycia siły zawsze idą ramię w ramię! Danile przypomniały się nagle słowa Rodionycza, które często powtarzał, robiąc z młodych cielaków młode wilczki: „Ty giń dzisiaj – a ja jutro! Albo ty ich, albo oni ciebie. Trzeciego wyjścia nie ma”. Od samego początku przyjął tę zasadę, utożsamił się z nią i tylko dzięki temu pozostał dotąd przy życiu. A ci, którzy tego nie potrafili – gdzie oni są? Gdzie jest Cuker? Gdzie Dreptak? Jeden nie zdołał w końcu strzelić do człowieka, drugi – co za niewybaczalna, niezrozumiała dla Daniły głupota – zlitował się nad rannym wyrodkiem. Nie dobił go, a miesiąc później rozszarpał go ten sam mutant, którego, kiedy go w końcu zastrzelili, rozpoznali po charakterystycznej szramie po zranieniu. Tak więc – o czym tu mówić? Rację ma Siemionycz, a Rodonycz miał po tysiąckroć rację. – …Sankcje były kilka razy zaostrzane – ciągnął tymczasem Profesor – ale wiosną 2007 roku Iran ogłosił, że rozpoczyna wzbogacanie uranu na skalę przemysłową, oficjalnie informując, że to konieczne dla rozwoju energetyki atomowej. Rosja zresztą wspierała ten kraj, a nawet pomagała mu uruchomić pierwszą elektrownię jądrową w Buszehr. Jednak USA były przeciwko. Stany wspólnie z Izraelem z pewnością myślały o zlikwidowaniu irańskiego zagrożenia jądrowego na drodze operacji wojskowej. I sądząc ze wszystkich oznak, wymyśliły… Wyszedł z tego paradoks, chcieli się zabezpieczyć przed zagrożeniem atomowym, a rozpętali atomową rzeź… Wcześniej czy później nawyk zrzucania bomb gdzie popadło musiał skończyć się dla Stanów w opłakany sposób. I skończył się, a razem z nimi i dla całego świata… Myślę, że od tego wszystko się zaczęło. Potem dołączyły Chiny, w ostatnich dekadach szybko się rozwijały i wchodziły już na arenę światową jako supermocarstwo. Do tego Chiny i Rosja kategorycznie odmówiły opowiedzenia się po stronie USA w rozwiązaniu irańskiego problemu jądrowego, zresztą nie tylko jego. W tym samym stopniu dotyczyło to konfliktu z Syrią i kilkoma innymi krajami. A tu jeszcze Korea ze swoimi próbami nuklearnymi… Zmienił się tam dyktator, do władzy doszedł młody, ambitny, a takim z reguły brakuje piątej klepki. Słowem, na początku stulecia panowało napięcie nie na żarty, chociaż była to już pewna prawidłowość. Przypomnijcie sobie początek dziewiętnastego wieku, wojna z Napoleonem, początek dwudziestego, pierwsza i potem druga światowa… No, a na początku dwudziestego pierwszego doszło do trzeciej światowej. Ostatniej. No i… Oczywiście nie wiem, jak się wszystko zaczęło, ale nie w tym rzecz. Interesuje nas przecież kwestia, gdzie mogło się zachować życie, a nie kto pierwszy zaatakował. Ktoś
postanowił uciec się do ostatecznych środków, a potem… potem zaczęła się reakcja łańcuchowa. Każdy kraj spieszył się, by zadać wyprzedzający cios pierwszemu przeciwnikowi z listy. Z pewnością w całym tym chaosie ucierpiały kraje niedysponujące bronią jądrową. Że tak powiem, dla towarzystwa. Ale raczej nie były to ciosy śmiertelne. W tych godzinach, gdy trwała błyskawiczna wojna, nie było sensu marnować sił na przeciwnika, który nie będzie mógł odpowiedzieć tym samym. Mocarstwa atomowe starały się przede wszystkim ugodzić tych, którzy mogli przeprowadzić wyprzedzający atak, a bezbronnych zahaczyli tylko przy okazji. A więc wychodzi na to, że posiadanie w arsenale broni jądrowej nie gwarantowało ochrony kraju przed zniszczeniem, a raczej przeciwnie… Nagle umilkł. Milczeli też pozostali, wyobrażając sobie ten apokaliptyczny obraz. Daniła, obdarzony dość bogatą i żywą wyobraźnią, oczami duszy widział startujące rakiety niosące na pokładzie całkowicie niepokojowy atom; mobilne wyrzutnie rakiet „Topol”, wyjeżdżające na pozycje bojowe zgodnie z regulaminem i rozkazami; wypływające z oceanicznych głębin atomowe okręty podwodne z bronią jądrową na pokładzie… Dziesiątki, setki, tysiące rakiet pędzą w przeciwnych kierunkach. Do akcji wchodzą systemy obrony przeciwrakietowej, w atmosferze zawisają obłoki plazmy, spalając rwące do celu rakiety przeciwnika, starając się nie dopuścić na swoje terytorium nuklearnej zarazy, na orbicie aktywują się wojskowe satelity… Ale nie wszystko udaje się zniszczyć, zdecydowanie nie wszystko – i na planecie rozwijają się ogniste kwiaty. Płoną obiekty wojskowe, składy broni, sprzętu wojskowego, z powierzchni ziemi znikają całe megalopolis, w radioaktywny pył obracają się wielkie dzielnice przemysłowe, elektrownie, zbiorniki ropy naftowej, w nuklearnym ogniu giną miliony, setki milionów ludzi. I w imię czego to wszystko? W imię ambicji garstki polityków stawiających swoje pragnienia i interesy wyżej od interesów całej ludzkości? Daniła gwałtownie potrząsnął głową, odganiając diabelską wizję, i nagle przypomniał sobie, co słyszał od pułkownika. – A Rodionycz mówił, że wojna już się toczyła, i tylko użycie broni nuklearnej było niespodziewane. Profesor wzruszył ramionami. – Oczywiście wasz pułkownik wie lepiej, jest wojskowym. Dopuszczam i taką możliwość, ale rozmawiamy teraz o czym innym. Oto odpowiedź dla was, gdzie mogło się zachować życie, kraje Trzeciego Świata lub kraje nieposiadające broni atomowej. – Ale to teoria – nie zgodził się Saszka. – To wszystko twoje przypuszczenia. A gdzie są fakty, fakty gdzie? – Moje przypuszczenia, tak, to tylko teoria. A jednak masz tu realny dowód, że takie miejsca istnieją i życie, włącznie z postępem nauki, nie stoi tam w miejscu. – Siemionycz poklepał ręką po ławce skrywającej skrzynię z kombinezonem. – W chwili Uderzenia tego rodzaju technologie były w początkowych stadiach prac. Wiem z całą pewnością, że badania były prowadzone w Stanach, Japonii i całkiem możliwe, że w Chinach. Jednak
wszystko rozbijało się o brak wystarczająco pojemnych, mocnych i przenośnych ogniw paliwowych8. A nanopancerz opracowała jako pierwsza jakaś izraelska firma9 w piątym czy siódmym roku, czytałem o tym w sieci, w wiadomościach nie było na ten temat ani słowa. I prace były na pewno prowadzone aż do samego Uderzenia. – Czyli chcesz powiedzieć, że bierzecie unikomy z USA? Albo z Izraela? – spytał z niedowierzaniem Licznik, zwiesiwszy się z górnej koi. – Czyżbyście tam też jeździli z karawanami? – Nie. Nie sądzę, żeby w Stanach cokolwiek ocalało, w potencjalnego agresora walili wszyscy. Chociaż być może gdzieś w Górach Skalistych w bunkrach i schronach życie jednak przetrwało… Niestety nie mamy kontaktu z producentem i możemy tylko zgadywać, czyj to wyrób. Na granicy z Mongolią jest taki zakątek, punkt przeładunkowy, gdzie nasi ludzie spotykają się z pośrednikami, którzy dostarczają nam te kombinezony. I nie jestem nawet pewien, czy ci goście sami kontaktują się z producentem, przypuszczam raczej, że mamy do czynienia z łańcuszkiem dostawców. Zbyt wysoka jest cena kombinezonu, myślę, że narzut jest olbrzymi. Chociaż kto by pozwolił to prześledzić? Handlarze pilnują swoich tajemnic tak zawzięcie jak we wszystkich epokach. Jest tylko jasne, że unikomy docierają tu gdzieś ze wschodu… To towar zaawansowany technologicznie i na drodze prostego i logicznego rozumowania można przypuścić, że jego ojczyzną jest Japonia, Chiny albo Korea. Przed Uderzeniem w tych krajach produkowało się olbrzymią część nowoczesnych technologii. I chcę zauważyć, że tego rodzaju produkcja jest ponad siły jednej fabryczki. Tu muszą pracować całe przedsiębiorstwa i instytuty badawcze. A z kolei ich praca jest niemożliwa bez zapewnienia zasobów ludzkich, bez ludzkich mózgów. Do czegoś takiego nie dojdziesz w pojedynkę, to tylko w filmach szaleni naukowcy wypiekają odkrycia jak babcia paszteciki. Nad tym pracowało wiele osób. A to z kolei mówi nam o całej grupie ludzi, być może o mieście, a nawet całym kraju, czy chociaż o jego skrawku. – I po ile kupujecie? – zainteresował się Daniła. – Tak, z ciekawości… – Nie uzbierasz tyle. – Profesor uśmiechnął się krzywo. – Ani ja. Unikomy wymienia się na złoto według wagi, jeden do jednego. Na całe Bractwo mamy takich skafandrów dziesięć. Daniła gwizdnął, z góry dobiegło stęknięcie osłupiałego Licznika. – Nigdy nie rozumiałem, po co jest potrzebne złoto – odezwał się. – Zjeść nie zjesz ani z automatu nie wystrzelisz… Co najwyżej podarujesz żonie dla ozdoby. Nabój, waluta, to rozumiem! Ale złoto… Po co to komu? – A orientujesz się, że złota używa się nie tylko do wyrobu błyskotek i świecidełek? Ten metal jest niezastąpiony w produkcji różnego rodzaju złącz, płytek, układów scalonych lub podobnych urządzeń elektronicznych. Nie przypadkiem mówiło się kiedyś: przyszłość należy do maszyn ze złotymi mózgami! Zresztą po co daleko szukać, w mózgu tego właśnie unikomu jest co najmniej kilogram tego metalu. Widocznie tym, którzy produkują takie kombinezony, złoto jest teraz niezbędne jak nigdy, a więc wymieniają na nie różne pożyteczne i zaawansowane technologicznie rzeczy.
– A ja cały czas się zastanawiałem, po co karawanom złoto… A jakoś nigdy mi się nie chciało zapytać. Oni przecież zawsze najpierw proszą o złotko, a potem dopiero naboje. – O, to, to. Ciekawość nie zawsze jest pierwszym stopniem do piekła. Czasem przydaje się o coś dopytać do końca. Ciężarówka nagle ryknęła, przechodząc na jałowy bieg, i zaczęła hamować. Daniła wytężył słuch, spodziewając się głosu dowódcy z głośnika, jednak ten milczał. – Czemu stoimy? – zadał półgłosem retoryczne pytanie Kubowicz. Daniła przekręcił się na koi i wyjrzał przez okno. – Zgaście światło. Pstryknął wyłącznik i w niebieskawym świetle zmierzchu, jakieś dwieście metrów od ciężarówki, zobaczył porzuconą wioskę. Domki z oknami zabitymi deskami na krzyż, chylące się ku ziemi szopy, zarośnięte wysokim burzanem podwórka, tu i tam trafiały się płoty, ale żadnych ludzi… – Porzucony chutorek… Dlaczego się zatrzymaliśmy? Na zewnątrz nagle ktoś zapukał do drzwi. – Ej, wychodźcie! Głos brzmiał głucho, ale Danile udało się rozpoznać Hasana. – Skafandrów możecie nie zakładać, tu jest czysto! Czysto! Nieskażona okolica! Unikom błyskawicznie odszedł w zapomnienie – Daniła zerwał się z koi i zaczął pospiesznie zakładać swoją grudę. Obok, równie szybko, jeśli nie szybciej, uwijali się Wan i Sańka. Shrek podnosił się powoli, ze względu na swoją wrodzoną ociężałość w myśleniu, nie rozumiejąc widocznie, dokąd spieszą się jego towarzysze, a Siemionycz z Kubowiczem w ogóle patrzyli na stalkerów jak na dzikusów. – Czysta ziemia! – wyjaśnił Daniła, wciąż gorączkowo się ubierając, napotkawszy wzrok Siemionycza. – Wy może się na nią napatrzyliście, a my widzimy to pierwszy raz! – Aha, no, w takim razie oczywiście… – odparł tamten mgliście. Daniła zatrzymał się w przedsionku tylko na ułamek sekundy – z zakorzenionego przez wiele lat przyzwyczajenia sprawdził wskazania dozymetru. Spojrzał – sto mikrorentgenów! – i szarpnął za klamkę. Powietrze na zewnątrz było takie świeże, żywe, prawdziwe, że aż zakręciło mu się w głowie. Od razu zwaliła się na niego ogromna liczba zapachów. Zapach wody zdołał jeszcze rozpoznać, ale pozostałe… Skąd miałby wiedzieć człowiek, który przez całe życie oddychał sztucznym, przefiltrowanym, martwym powietrzem, jak pachnie trawa, ziemia, kwiaty, las… Przez kilka minut rozkoszował się, wdychając aromatyczne, wypełnione najróżniejszymi zapachami powietrze, zapomniał przy tym o całym świecie. Potem nieco się przyzwyczaił i opamiętał. Rozejrzał się. Po co mieliby zatrzymywać karawanę w wiosce? Odpowiedź na to pytanie przyszła szybko – podszedł Hasan i powiedział, że postój będzie dziś carski. Wśród przyrody, a nawet na świeżym powietrzu. Po koszmarnym dniu w duchocie ciężarówki była to wspaniała nowina.
Rozlokowali się sprawnie. Nie wchodzili do wsi, stanęli na skraju, ustawiając wozy w kręgu. BTR pozostał na zewnątrz, jeżdżąc czasem dookoła, oświetlając okolice potężnym reflektorem. Oprócz pudła do ochrony skierowano trzy quady i po jednym człowieku z każdej grupy. Ze swojego oddziału Daniła na pierwszą wartę wystawił Licznika. Quady porykiwały gdzieś w oddali, wartownicy położyli się zaś na dachach ciężarówek, ukryci pod sieciami maskującymi. Daniła pogadał z Sańką i postanowił zajść do wsi. Na zwiady. Do kolacji jeszcze dużo czasu, zanim to, zanim tamto – zdążą. Poszli we trzech – zabrali ze sobą Shreka, uznając, po pierwsze, że powoli zaczną go wdrażać do pracy w zespole, a po drugie, że solidne wsparcie ogniowe w postaci cekaemu w nocnych wędrówkach po nieznanej okolicy na pewno nie zaszkodzi. *** Wioska powitała ich grobową ciszą, nawet świerszcze nie grały. Daniła na wszelki wypadek sprawdził poziom radiacji – był taki sam. Miejsce było czyste, nadawało się do życia – a życia ani śladu. Chociaż z drugiej strony – niczego dziwnego w tym nie było. Jeśli wieś znajduje się w czystej plamie pośrodku radioaktywnej okolicy, to skąd miałyby się tu wziąć normalne zwierzęta? Za to nienormalnych, pomimo panującej ciszy, mogło tu mieszkać dowolnie dużo. Dobrze chociaż, że nie trzeba było się spodziewać miksera – ten lubi radiację i w czystych miejscach praktycznie nie występuje. Domy stały w rzędzie wzdłuż głównej ulicy, chociaż „główna” to dużo powiedziane, jeśli jest jedyna, i to cała w chwastach. Jako pierwszy postanowili przeszukać dom na skraju. Oderwawszy trzymające się na słowo honoru deski, Daniła uchylił drzwi, zamierzając wejść do ciemnej zimnej chaty, lecz nagle Shrek odsunął go na bok. Losza stanął przed progiem, pokłonił się i huknął pełnym głosem: – Wybacz, dziadku… Niepokoimy… Wpuść przechodniów, żeby dom obejrzeli… Towarzysze spojrzeli po sobie, Saszka za plecami olbrzyma pokręcił sobie palcem przy skroni. – Co to za sztuczki, Losza? – zapytał Daniła. – Tak należy… – wymamrotał Shrek, wchodząc do chaty. – Poprosić o pozwolenie. – Kogo? – Duszka domowego… Daniła i Saszka znów spojrzeli po sobie, Popowicz wzruszył ramionami. – We wsi tak robili… Jak byłem mały… – dało się słyszeć z ciemnej chaty. – Żeby go udobruchać… – A jeśli nie?… – zapytał Daniła, dając nura w ślad za Loszą. – Będzie źle… Ze Shreka jak zawsze słowa trzeba było wyciągać obcęgami i Dobrynin dał sobie spokój z tą bezsensowną robotą. Udobruchał – i dobrze. Każdy ma jakiegoś bzika…
W chacie nie było przytulnie. Rozeschnięte deski podłogi, ściany z sypiącą się miejscami gliną i wystającą plecionką, poszarzały, od dawien dawna niebielony piec. Szyby w oknach, jeśli nawet ocalały, to tylko co druga. Sufit, groźnie zapadnięty pośrodku, na wpół zbutwiałe, przegniłe nogi ławek i stołu – wszystko wskazywało na to, że chata dożywa ostatnich lat. Daniła wyjrzał przez okno – ogród był w takim samym stanie, cały zarośnięty trawą. Smutek, zapuszczenie. Za ogrodem w nikłym świetle księżyca ciemniał jeszcze jeden budynek z kominem – bania. – No, i co my tu chcemy znaleźć? – zadał pytanie Saszka. – No tak, wyraźnie nie ma tu czego szukać… – mruknął Daniła. – Wiatr hula po kątach. – Jeszcze przed Początkiem… ludzie odeszli… – wymamrotał Losza, zaglądając do przedpiecka. – Jak to? – zainteresował się Saszka. – Tak po prostu odeszli? Dlaczego? – Do miasta… „Tak to… – uśmiechnął się ze smutkiem Daniła. – Poszli do miasta i tam zginęli. A gdyby tu zostali, to kto wie: przeżyłyby trzy, cztery domy. Ale kto miał to wiedzieć…” – Dobra, chodźmy stąd. Po wyjściu na zewnątrz Saszka zaczął obracać głową, rozglądając się dookoła, a potem uściślił: – Sprawdzimy pozostałe domy? – A jest sens? Może tylko z zewnątrz… Bierz Loszę i dawaj na drugi koniec wsi, zacznijcie posuwać się stamtąd w stronę środka. A ja pójdę od tej strony. Jeśli dom jest zabity deskami, to nie ma po co się do niego pchać, idź dalej. – A jeśli będzie otwarty? – Jeśli taki znajdziesz, to sprawdzaj. Tylko ostrożnie tam. Oglądajcie też banie i stodoły, jeśli się jakieś trafią. – To może pójdziemy razem? – Jak się rozdzielimy, szybciej wszystko przeszukamy. Niedługo kolacja, a my tu sterczymy. Dobra, lećcie, a ja tymczasem obejrzę banię. Nie trwało to zbyt długo. Daniła, trzymając gotowego do strzału wintorieza, ostrożnie przeszedł przez ogród i podszedł do budki z drewnianych bali. Na progu, idąc za przykładem Shreka i sam się przed sobą wstydząc, poprosił nie wiadomo kogo o pozwolenie, by zajrzeć do środka. Nie można powiedzieć, żeby był przesądny – ale w słowach Loszy było coś takiego… Tym bardziej że – o czym zdążył się już przekonać – diabelstwa na świecie po Początku sporo przybyło. Bania była pusta – czego też należało oczekiwać. W świetle latarki mignęły czarne ławki z desek, piec, wyschnięte witki brzozowych wieników10 na ścianach. W przedsionku, w kącie, pokazał się blaszany ceber z przerdzewiałym dnem, pod ławką szklana butelka po piwie – i ani śladu obecności nie tylko człowieka, ale i jakiejkolwiek innej żywej istoty. No, a skoro tak, to nie ma tu już co robić. Rozejrzawszy się jeszcze raz, Daniła wyszedł na zewnątrz. Przeszedł się po ogrodzie, nadłożył drogi, by ominąć kołyszący się na lekkim
wietrze dmuchawiec na samym środku, i wyszedł na ulicę. Droga była na całej długości pusta – Sańka z Loszą postanowili widocznie podejść do zadania serio i przeszukiwali teraz jakąś szopę. Daniła ruszył powoli wzdłuż chatek, starając się nie zaplątać w burzanie sięgającym mu tu gdzieniegdzie do połowy piersi i starannie oświetlając nie tylko domki, ale i drogę przed sobą – nasionko dmuchawca, padające przez niedopatrzenie na ubranie, dawało raczej niewielką szansę na przeżycie. Minął jeden dom, drugi, trzeci – a w ogródku czwartego zobaczył nagle skrawek oczyszczonej z burzanu ziemi z regularnymi rządkami grządek i ścieżkę prowadzącą na ganek. A i sam dom był jakiś zadbany i robił lepsze wrażenie niż sąsiednie – okna nie były zabite deskami, nie było ich też na drzwiach, z komina unosił się dym, prawie wszystkie szyby były całe. I w oknach widać było ciepłe odblaski światła, takie jakie może dawać tylko żywy ogień. – Sania, odbiór – mruknął Daniła do mikrofonu. – Gdzie jesteście? – Na przeciwległym krańcu, jak kazałeś – odpowiedział natychmiast towarzysz. – Obszukaliśmy dwie banie, domy zabite deskami. Na razie czysto. – Ten zamieszkały dom to dla mnie zostawiliście? W słuchawce dało się słyszeć skonsternowane sapanie. – Jaki znowu dom? – zapytał niepewnie Saszka po kilku chwilach. – Niczego takiego nie widzieliśmy… – Dobra, bez odbioru. Oglądajcie dalej. Zejdziemy się pośrodku – odparł Daniła, zrywając łączność. Mruknął pod nosem: – Fujary… Zarzucił wintorieza na plecy, wyciągnął piernacza. Doczepił kolbę, przycisnął ją do ramienia, gotowy do strzału. W walce na krótkim dystansie WSS był niewygodny, celownik optyczny pogarszał ogląd sytuacji i utrudniał celowanie. „Jaskółczy ogon” to oczywiście nienatowska szyna Picatinny, która po zamontowaniu lunety całkowicie zasłania szczerbinkę i muszkę, ale celowanie też nie jest specjalnie komfortowe. A i ruch lufą jest tym pewniejszy i szybszy, im jest krótszy. Piernacz jest w tej kwestii idealny – ma doczepianą kolbę, można strzelać seriami, a lufa w porównaniu z karabinem to tyle co nic. Podłoga ganku skrzypiała. Daniła wszedł po schodkach, nieruchomiejąc na każdym stopniu, nasłuchując i starając się wychwycić dźwięki wydawane przez gospodarzy w domu. Cisza. Zapukał – drzwi otwarły się z przeciągłym skrzypieniem. Z sieni pachniało ciepłem i jedzeniem. Dobrynin wszedł, rozglądając się. Długa ławka wzdłuż lewej ściany, pod ławką dwa wiadra z wodą. Po prawej stronie rząd wbitych w bierwiona gwoździ, na których wiszą rozmaite, tak potrzebne w gospodarstwie przedmioty – puste wiadra, sznurki, dwa sierpy, ostrza kosy, chomąto z lejcami… Naprzeciw drzwi stała drabina prowadząca na strych. – Gospodarze w domu?! – odezwał się Daniła. Cisza. Słychać tylko, jak węgle trzaskają w piecu i gdzieś kapie woda. Przeszedł przez sień i zajrzał do białej izby. Takie samo bezludzie, ale widać było, że gospodarze dopiero co się oddalili – pośrodku pomieszczenia, na stole zbitym z prostych
nieheblowanych desek, stał parujący żeliwny garnuszek, obok leżały drewniana łyżka i miska, talerz z ogórkami, blaszany kubek… Ostrożnie stawiając kroki, Daniła przeszedł przez izbę, zajrzał za piec zajmujący nieomal trzecią część pomieszczenia – pusto. Na piecu też nikogo nie znalazł, chociaż leżała tam obfitość najrozmaitszych szmat, futer i kilka puchowych okryć. Chciał już iść do piwnicy, ale wtedy na strychu coś nagle skrzypnęło, dało się słyszeć szuranie, stękanie, kaszel – i na najwyższym szczeblu drabiny w sieni pokazały się nogi w walonkach. – Kto tu?… – rozległ się drżący starczy głos. – Złaź, dziadku – odparł Daniła, odczepiając kolbę i wsuwając pistolet do kabury. – Nie bój się, nie zrobię ci krzywdy. Zanim dziadek zszedł po drabinie i opierając się na kosturze, dokuśtykał do stołu, Daniła jeszcze raz rozejrzał się wokół, przyglądając się, jak skromne były tu warunki. Pośrodku izby stał stół z dwiema ławami. W rogu, na honorowym miejscu, pociemniałe od upływu czasu ikony. Łóżka brak – wyglądało na to, że dziadek spał na piecu, nie na darmo leżało tam tyle szmat. Zresztą opierała się o niego drewniana drabinka. Obok pieca odkrył półki z całą baterią żeliwnych garnków i dwoma uchwytami, umywalkę, a pod oknem potężną skrzynię z kłódką. Wszystko stare, zmurszałe, podwiązane sznurkami i drutem, pozbijane gwoździkami… Nawet kretonowe zasłonki w oknach były pocerowane. Do swojego miejsca zamieszkania pasował też sam dziadek – tak stary, że człowiek zastanawiał się, czego się ta dusza jeszcze trzyma. Na zewnątrz był początek lata, temperatura nawet wieczorem dochodziła do trzydziestu stopni – a on w walonkach, w futrzanej kamizelce, czapce uszance. Do tego jeszcze paliło się w piecu… Twarz miał całą w drobnych zmarszczkach, ślepawe, łzawiące oczy, kłaki brody sterczące na różne strony, zwiotczałą skórę pokrytą plamami pigmentacyjnymi… Dziadek doskrzypiał do ławki, usiadł ostrożnie, postawił kostur między nogami. Oparł się rękami na wygiętej rękojeści, na nich położył podbródek – i dopiero wtedy spojrzał wreszcie na gościa. – No, miły człowieku, ktoś ty? Jaki wiatr cię przywiał w nasze strony? – Jedziemy tędy, z karawaną. Zatrzymaliśmy się przy drodze… – odparł Daniła, przysiadając na skraju ławy. – Opowiedz mi lepiej: jak ty tu przeżyłeś, co? – A tak… jakoś przędę powolutku. Jest ogródek, na wiosnę coś zasadzę, na grzyby pójdę, są i rybki, niedaleko jest jeziorko… A to wiela mi potrzeba? – No, latem to jeszcze, jest ciepło. A jak zimą? – Piecyk, kochany, mnie ratuje. Narąbię latem drewek i wystarcza… Kiedyś chodziłem z babką do lasu po drewno, a teraz, widzisz, siły nie ostało… Pomodliwszy się, rozbieram szopy. Po kiego mi one teraz… – Sam jesteś we wsi? – Sam… – westchnął dziadek. – Babka moja pomarła już przed dwoma rokami… Dobrze, że siłę jeszcze miałem, to pogrzebałem. Teraz już bym nie poradził. – A pozostali?
– Toć młodzież przed Sądem Ostatecznym poszła do miasta, a starzy powolutku powymierali… – To co ta młodzież, nie zabrała ze sobą rodziców? – zainteresował się Daniła. – Iii tam… synku! – machnął ręką staruszek. – Jaki staruszek z zasiedzianego miejsca wyjedzie? Daj nam pomrzeć tam, gdzie żeśmy całe życie przeżyli, i to wystarczy… Najważniejsze, to żeby przyjeżdżały dzieci w odwiedziny. Pomóc w gospodarstwie, naprawić to i tamto, więcej nam nie potrzeba! A do miasta, do tego zamieszania, to już nie te lata… – Może czegoś ci trzeba, dziadku? – zatroszczył się Daniła. – Jesteśmy przejazdem, jutro rano ruszymy dalej. Może tuszonki ci przynieść albo mleka zagęszczonego? Mogę też ci podrzucić trochę czekolady… Ale staruszek z taką energią zamachał rękami, że Daniła od razu uwierzył, że naprawdę niczego mu nie potrzeba. – Jaka tuszonka, jaka czekolada… Brzuch już nie ten, żeby takie rzeczy rąbać. A od mleka skondensowanego zawsze miałem wzdęcia… Niczego mi nie trzeba, zaproponowałeś, dziękuję i za to! Nie martw się, synku. Na stare lata ludzką twarz zobaczyłem, też dobrze. Toć ostatnim razem trzy roki temu tędy przejeżdżali… Żyję jak odludek, całkiem zdziczałem, nie wiem, co się w kraju wyprawia… Jedno mi powiedz, nie podniosła się jeszcze Ruś po Sądzie Ostatecznym? Daniła gorzko się uśmiechnął, milcząco popatrzył staruszkowi w oczy. Ten opuścił głowę. – Rozumiem, nie mów… – Nic to, dziadku, jeszcze się podniesiemy. Bądź spokojny. – A ja jestem spokojny – zgodził się łatwo dziadek. – Ile razy upadaliśmy, ile razy znów wstawaliśmy… Hitlerowi grzbiet przetrąciliśmy, to i tym razem wyżyjemy. Chyba Bóg nas nie zostawi… – Dzikie zwierzęta ci nie dokuczają? – Toć ze zwierząt to tu… tylko myszy – machnął ręką dziadek. – Normalnego zajączka czy dzika to już z piętnaście roków nie widziałem. A przed stracholudami chowam się w piwnicy. Piwnicę mam dużą, mocny właz, dębowy, na zasuwę od środka. I zapasów mam tam, że rok można pożyć i nie przejesz. Jest też coś do spania, piecyk burżujka, drewno… – Czyli jednak zaglądają tu mutanty? – Tak… nutanty… – Dziadek z trudem powtórzył nieznajome słowo. – Ja na nie mówię stracholudy. Czasem wlezie do ogródka jakiś pies nie pies, wilk nie wilk… To ja od razu do piwnicy… A raz, zimą, patrzymy z babką przez okienko i nie wiemy już, kto to, człowiek czy stracholud… Znów się schowaliśmy. Dobijał się, dobijał i poszedł. Trzy dni w piwnicy siedzieliśmy, baliśmy się wyleźć. – Potrzebujesz strzelby. – Iii, synku… Czy to ja utrzymam teraz strzelbę? A jak strzelę, to już w ogóle orła wywinę. – Dziadek uśmiechnął się bezzębnymi ustami. – Już nie te lata…
Posiedzieli, pomilczeli. Dziadek nagle się ożywił, wymownym gestem wskazał palcem garnuszek, popatrzył pytająco na Dobrynina – ten potrząsnął głową przecząco. – No, to może?… – Dziadek z miną spiskowca trącił się kantem dłoni po szyi. – Na porzeczkach. Sam robiłem! Nie odmówisz! – No nie, dziadku, nie piję. Pójdę już chyba… Powiedz, jeśli ci czegoś potrzeba. – A czego mi tu… już jakoś… Jedną mam troskę: jak pomrę, to kto mnie pochowa? – westchnął dziadek. Daniła podniósł się, rozłożył ręce. – W tym już ci, dziadku, nie mogę pomóc. Nie wiem, czy będę tędy jeszcze kiedyś przejeżdżać, czy nie będę… Jeśli tak, to zajdę, zobaczę, co u ciebie, a jeśli nie, to wybacz. Z sieni pomachał siedzącemu na ławie dziadkowi, wyszedł na ganek, ostrożnie przymknął drzwi. Przeszedł ścieżką obok ogródka… – A Saszki to ty słuchaj – rozległo się za nim. – Czujnego masz przyjaciela… Skąd dziadek miałby wiedzieć?! Daniła gwałtownie się odwrócił – ganek był pusty. Dom stał w tym samym miejscu… ale jaki?!… Zapadnięty dach, rozsypujący się komin… Okna, które minutę temu połyskiwały przytulnym żywym ogniem, były czarne, szyby rozbite, okiennice poskrzypywały na wietrze… Po przyzbie pozostało wspomnienie, a co drugi schodek na ganek był przegniły… O żadnym ogródku nie było mowy, sam burzan aż po pierś i parę kołyszących się dmuchawców. Daniłę przeszedł lodowaty dreszcz. Zdając sobie sprawę, że napotkał kolejną anomalię, chciał już wycofać się jak najdalej od chatki, ale nagle się zatrzymał. „Jak pomrę, to kto mnie pochowa?” – słowa staruszka zabrzmiały mu w głowie jak żywe. Postał przez chwilę, odwrócił się i zaczął znów przedzierać się przez burzan do chaty. Szkielet w zbutwiałych szmatach i walonkach znalazł w sieni. Obok walały się przewrócone wiadra. Widocznie staruszek wybierał się po wodę – ale w końcu nie doszedł. A może odwrotnie, niósł pełne wiadra, chlusnął na ziemię, poślizgnął się, upadł – i nie udało mu się już podnieść. Jak się tego teraz dowiedzieć? Zresztą nieważne – ważne było co innego. Daniła, obchodząc dom dookoła i podkładając pod każdym węgłem po płonącym strzępku pakuł, myślał o tym, ilu jeszcze takich staruszków dożywa swych lat na bezkresnych przestrzeniach kraju… W starości, zapomnieniu. Forsują się, znosząc jesienią do piwnicy płody z małego ogródka, zimą marzną na swoich piecach, słuchając wyjącej zamieci za oknem, albo opadając z sił, ciągną wiązki chrustu z lasu, wiadra z wodą ze studni… Trzęsą się ze strachu, stękając, schodzą do piwnicy za każdym razem, gdy na zewnątrz pokaże się kolejny „stracholud”… I umierają. Z głodu i zimna, od chorób. W szponach i zębach mutantów. Przez to, że nikomu już nie są potrzebni. Ze starości, niedołęstwa. Z biedy. Z samotności… …Kiedy do olbrzymiego stosu pogrzebowego podbiegli Saszka i Shrek, Daniła stał wśród burzanów i milcząco spoglądał na dzieło swych rąk. Dom płonął. – Co ty, oszalałeś? – zapytał Sańka, patrząc ze zdumieniem w oczy towarzyszowi. – Po co to podpaliłeś? I gdzie ty tu widziałeś zamieszkany dom?
Daniła milczał. Ogień z głuchym rykiem pożerał wyschnięte drewno, strzelając na wszystkie strony gorącymi węgielkami. Wzbijając snopy iskier, zawaliła się więźba dachowa, pękały resztki szyb, trzeszczały łupkowe dachówki. Przepaliły się i zapadły do środka belki stropowe, z hukiem złożyła się przybudówka, rozrzucając po podwórku płonące bierwiona, od których natychmiast zajęła się nędzna szopa. Jeśli nie ziemia, to niech chociaż ogień pochłonie staruszka. Żeby jego dusza wzniosła się wraz z dymem do nieba i przestała dręczyć siebie i innych dziwnymi i strasznymi wizjami. Tamtego wieczora, po wysłuchaniu dziesięciominutowego wykładu Hasana o skutkach zdemaskowania – ogień był całkiem spory i na pewno widoczny z odległości wielu kilometrów – Daniła na wszystkie pytania odpowiadał wzruszeniem ramion. Powiedział tylko: – Tak było trzeba. – I nie pisnął ani słowa więcej. A co miałby powiedzieć? Prawdę? O czym? Co to było? Widzenie? Znak? Znów hipnoza? Czy po prostu zasnął i miał sen? Opowiedział tylko Saszce, ale przyjaciel zrozumiał, a pozostałych to nie dotyczy. Zdemaskowanie zdemaskowaniem, tyle że… każdy człowiek, oprócz chyba tylko najbardziej zatwardziałego zabójcy i zwyrodnialca, jest godzien tego, żeby odprowadzić go w ostatnią drogę. Może i nie dokładnie według chrześcijańskich zasad, bez śpiewów, ale choćby tak, w ogniu, po pogańsku. I tym bardziej zasługiwał na to ten zmarły w samotności staruszek. Dlatego że strasznie jest umierać, kiedy nikogo nie ma obok. Nikogo, kto przysiadłby przy łóżku, wziął za rękę, pocieszył… kto odprowadziłby w ostatnią drogę, odczytał modlitwę za zmarłego i oddał ciało ziemi czy płomieniom. Nikogo… Tylko martwa cisza starego domu, skrzypienie okiennic na wietrze, wycie wiatru w kominie i przedśmiertne rzężenie samotnego, zostawionego przez wszystkich umierającego staruszka.
Prawdziwy projekt. Obecnie wiadomo, że prace są prowadzone równolegle w kilku krajach, do których należą Rosja, USA i Wielka Brytania (przyp. aut.). 7
Obecnie działające prototypy wojskowych egzoszkieletów istnieją już w USA, gdzie pracami nad systemem HULC (Human Universal Load Carrier) zajmuje się jeden z gigantów przemysłu aerokosmicznego Lockheed Martin. HULC jest rozwijany na podstawie umowy licencyjnej zawartej z firmą Berkeley Bionics, w której katalogu znajdują się egzoszkielety Exo-Climber i ExoHiker. HULC ma połączyć ich możliwości. Oprócz tego intensywne prace nad egzoszkieletami prowadzone są w Japonii (przyp. aut.). 8
W 2005 roku firma ApNano stworzyła materiały, które wielokrotnie trwalsze i lżejsze od stali, stały się bazą niezwykle trwałego nanopancerza. Egzemplarze doświadczalne na bazie wolframu zatrzymywały stalowe pociski lecące z prędkością półtora kilometra na sekundę (przy tym w miejscu uderzenia powstawało ciśnienie do dwustu pięćdziesięciu ton na centymetr kwadratowy), a także znosiły statyczne obciążenie na poziomie trzystu pięćdziesięciu ton na centymetr kwadratowy (przyp. aut.). 9
Wienik – miotełka z witek, zwykle brzozowych, używana w rosyjskiej bani do smagania się w celu otwarcia porów skóry (przyp. tłum.). 10
3 | Bajki apokalipsy Człowieka w szarym OP-1, idącego niespiesznie poboczem drogi, zwiad namierzył natychmiast. Kolumna jechała po krętym nasypie przecinającym las strzelistych sosen – było to już gdzieś za Jaranskiem – i właśnie kiedy wyszli z kolejnego zakrętu, dyżurny na przednim quadzie od razu dostrzegł daleko z przodu jakiś szary punkt. Krótki meldunek na kanale ogólnym, rozkaz – i oba przednie quady skoczyły naprzód, doganiając wędrowca. Ten zresztą wcale się nie krył, nie próbował uciec. Słysząc ryk motorów, odwrócił się, pomachał ręką i stanął, czekając na zmierzający do niego po wybojach i kępach trawy zwiad. Daniła siedział w tamtej chwili w kabinie razem z Morelą – Hasan, z sobie tylko znanego powodu, polecił tamtego dnia wzmocnić obserwację – i dlatego widział to spotkanie od samego początku. Quady podjechały ostrożnie i stanęły, ubezpieczając się nawzajem. Widać było, jak żołnierze i człowiek w szarym skafandrze rozmawiają. Potem jeden z żołnierzy został na nasypie, a drugi zjechał do lasu i zniknął między sosnami. Nie było go jakieś dziesięć minut. Kolumna posunęła się przez ten czas o trzysta metrów i stanęła, oczekując na informacje od zwiadu. Daniła widział przez lornetkę, że człowiek w OP-1 stoi spokojnie, nie kręci głową i nie zdradza oznak niepokoju. Coś mówi, macha rękami… Maskę przeciwgazową miał zatkniętą za pas – poziom promieniowania na tym terenie już drugi dzień nie przekraczał ćwierci rentgena – i Daniła mógł dojrzeć przez lornetkę dostojną siwą bródkę i tak samo siwą staranną szczoteczkę włosów na głowie. Zza ramienia człowieka wystawała lufa jakiejś broni – szczegóły z takiej odległości nie były rozpoznawalne – i kiedy wędrowiec parę razy odwrócił się bokiem, na jego plecach mignął plamisty materiał plecaka. Dał się słyszeć ryk i na nasyp wskoczył quad… Stanął, widocznie składając meldunek przez kanał dowódcy. Wyglądało na to, że zadowolił Hasana – kolumna ruszyła i po kilku minutach jadący na czele BTR zrównał się z wędrowcem i przystanął. Daniła, zostawiając Ahmeda w kabinie, wyszedł na zewnątrz – poznać nieznajomego człowieka. Człowiek przedstawił się jako Igor Antonowicz Iwaszurow i wedle jego własnych słów, był… kolekcjonerem bajek. Prośba Igora Antonowicza była skromna – chciał pojechać z kolumną dalej na północ, jakieś sto, sto pięćdziesiąt kilometrów. – Niewiele mi trzeba – zapewniał Hasana, który spoglądał na niego uważnie. – Podwieziecie mnie kawałek i wystarczy. Bo to jednak daleko tak iść piechotą, a nogi mam własne, nie służbowe. No, i w moim wieku… A za jakieś 150 kilometrów będzie wioska,
do której właśnie zmierzam. Wczoraj zaczął się tam targ, więc się spieszę. Wydałem trochę w tym roku, dokupię sobie u nich nabojów. Przydałby się też nowy nóż, skafander, w butach niedługo będą dziury na wylot… Są tam dobrzy ludzie, nieraz już u nich gościłem. Można też stanąć na postój. – Słyszałem o panu – powiedział major. – Bo to pan jest znany jako Bajarz? Iwaszurow skinął głową. – Mówiono mi, że nie rzuca pan słów na wiatr – ciągnął major, patrząc badawczo na intrygującego człowieka. – I słyszałem te słowa od takich ludzi, co do których nie mam podstaw, by im nie ufać. Bajarz uśmiechnął się. – Nie myślałem nawet, że stałem się tak powszechnie znany… Dziesięć długich lat chodzę po ziemi, gdzie ja nie byłem, i wszędzie starałem się pozostawiać po sobie dobre wspomnienia. Może dlatego mnie pamiętają? – Czyń ludziom dobro, a to do ciebie wróci – odparł Hasan. – Z przyjemnością pana podrzucimy. Dobrynia, zaprowadź gościa do ciężarówki. Pojedzie z tobą, trochę się ścieśnicie. – Poradzimy sobie. – Daniła się uśmiechnął. – A nawet go kaszą nakarmimy, jeśli opowie bajkę. Iwaszurow obrócił się i popatrzył na niego uważnie. – Młody człowieku, czy my się kiedyś nie spotkaliśmy? Coś bardzo znajomo mi wygląda pana twarz… Dobrynin rozłożył ręce. – Jakoś nie pamiętam. Nie zdarzyło się panu odwiedzić Sierdobska? Może przechodził pan z karawaną? Brwi Iwaszurowa uniosły się ze zdziwienia. – A jakże, a jakże… Sławne miasteczko! W określonych kręgach oczywiście… Tyle że nie byłem tam już dwadzieścia lat z hakiem… A więc i tam ludzie przeżyli? Nie spodziewałem się… – A z czego tak słynie? – zainteresował się Daniła. – Małe miasteczko, prowincja… Igor Antonowicz od razu spoważniał. – Dawno to było, młody człowieku… Dawno, i pogrzebał tę sławę ciężar minionych lat. Nie ma po co odgrzebywać przeszłości… Zawisła niezręczna cisza – Daniła musiał niechcący trącić jakąś czułą strunę. – Czyli mówi pan, że kiedy będzie ta wioska? – przerwał milczenie Hasan. – Za jakieś sto pięćdziesiąt kilometrów, może trochę więcej. Do wieczora dojedziemy. – Po takiej drodze? – Niedługo będzie jezioro, a potem zaczyna się trakt do Jurjewa, jeżdżą nim rybacy. Jeziorko jest czyste, nieskażone, i namnożyło się w nim niesłychanie dużo ryb. Tak więc stamtąd już szybko dojedziemy. – Dziękuję za tę informację – powiedział major. – Ile można jechać, trzęsąc się jak na
tarce do prania. Igor Antonowicz Iwaszurow rzeczywiście okazał się kolekcjonerem bajek. Nie pierwszy rok chodził po ziemi, w górę aż do Uchty i Archangielska, w dół do Saratowa i zajmował się tylko jednym – gromadził i zapisywał rozmaite mrożące krew w żyłach historie, bajki, legendy i prawdziwe opowieści, których zebrał już trzy grube zeszyty zapisane gęstym, drobnym pismem. – Ja to, przyjaciele, mam tak w ogóle podwójne wykształcenie. A raczej, jak by to rzec… półtora – opowiadał, siedząc przy stole w ciężarówce i wcinając zimną kaszę z tuszonką, aż mu się uszy trzęsły. – Najpierw poszedłem na studia filologiczne. Uczyłem się cztery lata i dopiero wtedy zrozumiałem, że to nie dla mnie. Rzuciłem. Dobrze, że znieśli wtedy pobór do wojska. Szwendałem się przez rok jako doker i robotnik, i poszedłem na fizykę… I na tej niwie już się wykazałem, tak… Tak dla waszej informacji, mam stopień naukowy profesor. – Więc dlaczego nagle postanowił pan zbierać bajki? – zainteresował się Daniła. – Przeszedł pan z fizyki na lirykę? Został pan jednak humanistą. Igor Antonowicz uśmiechnął się smutno. – A jakoś tak, wie pan… Mieszkałem wtedy z żoną we wsi pod Samarą. Warunki były takie sobie, jedzenia brakowało, lekarstw też… No i… umarła moja Swieta… Straciłem zupełnie cel w życiu. Zacząłem pić, całkiem się zapuściłem… A potem wstałem któregoś dnia rano, spojrzałem w lustro, i taka morda na mnie popatrzyła… sina, obrzękła, bydlę, nie człowiek. Zdałem sobie sprawę, że jeszcze pół roku i sam się przekręcę. I wtedy mi się przypomniało, jak w latach studenckich bywało, że jeździliśmy na Kaukaz zapisywać miejscowe ustne podania i przekazy. No, i postanowiłem… zmienić klimat, otoczenie, rozruszać się… Wędruję sobie po wsiach, powolutku zapisuję. Postanowiłem, że jak uzbieram tysiąc historii, to znajdę gdzieś jakieś ksero i odbiję. Albo przepiszę na czysto jak w dawnych czasach. I dam tytuł Bajki Apokalipsy! – A po co to panu? – zapytał Siemionycz, spoglądając życzliwie na Iwaszurowa, widocznie wyczuwając w nim pokrewną profesorską duszę. – Jak to?! Trzeba zachować chociaż jakąś wiedzę o kulturze, nie mówiąc już o jej pomnażaniu! Nasi potomni powinni wiedzieć, co się działo na ziemi w Ciemnych Wiekach! – Taki pan pewien, że będą jacyś potomni? A jeśli nawet, myśli pan, że to będzie dla nich ciekawe? – Oczywiście, że będą! – odparł bez cienia wahania Bajarz. – Stoję na stanowisku, że ten… hmm… powrót do średniowiecza jest zjawiskiem tymczasowym. Ludzkość z pewnością wróci na szczyty! I właśnie wtedy historykom przyda się moja skromna praca! – Oby tak się stało… – mruknął Kubowicz siedzący obok Iwaszurowa. – I dużo pan już zapisał? – Ponad sześć setek – odpowiedział skromnie Igor Antonowicz, ale oczy mu jaśniały. Było widać, że ten zbiór to jego duma. – I proszę zauważyć, ani jedna się nie powtarza, ani
nie jest podobna. Wie pan, dzielę ten materiał na trzy kategorie. Pierwsza to bajki. Tak nazywam nieprawdopodobne historie, które wydarzyły się komuś gdzieś i kiedyś, a opowiadający słyszał o nich od stryjecznej wnuczki ciotecznej babci. Druga to te historie, które przydarzyły się bezpośrednio samemu opowiadającemu i zostały spisane z jego słów. Takich jest, oczywiście, mało, ale trafiają się wśród nich całkiem niesamowite. – No a trzecia? – A trzecia… – Bajarz zawahał się, ale kontynuował: – Do trzeciej kategorii postanowiłem zaliczać przypadki, które mi się przydarzyły osobiście. Ale niestety przez całe te dziesięć lat wędrówki nie natrafiłem na żadne nadnaturalne zjawiska. Obawiam się, że ta kategoria pozostanie pusta… Zaczynam już nawet podejrzewać, czy nie wymyśla się tych historii długimi zimowymi wieczorami tylko po to, żeby pograć sobie nawzajem na nerwach… – Mogę pana zapewnić, że to nie tak – powiedział Daniła. – Może się wymienimy? Pan opowie coś ciekawego, a potem sprzedam panu parę historii, których prawdziwość mogę zagwarantować. – Wszyscy tak mówią. – Iwaszurow kiwnął głową, uśmiechając się pod nosem. – Chociaż dlaczego by nie? – W takim razie uznaję festiwal bajek za otwarty – oznajmił Siemionycz, opadając na koję. Pozostali wydali odgłosy aprobaty – zawsze ciekawie posłuchać strasznej bajki, szczególnie w drodze, kiedy z bezczynności czasem ma się ochotę chodzić po ścianach. – Bajki wam nie opowiem – zaczął Igor Antonowicz, wyciągając z plecaka na światło dzienne i wkładając na nos okulary. – Opowiem historię, którą słyszałem od człowieka, którego prawdomówność nie budzi we mnie żadnych wątpliwości. – Takich historii dobrze jest słuchać w nocy – zauważył Daniła ze swojej koi. – Większa groza. – Niech pan się nie martwi, bardzo możliwe, że wieczorem też będą historie – obiecał Iwaszurow. – A na razie… słyszeliście o Grzybiarzu? – zapytał i nagle jego głos w nieuchwytny sposób się zmienił, popłynął gładko, aksamitnie, jakby starając się wciągnąć słuchaczy do środka opowieści. – Wydarzyło się to w jednej z wiosek położonej we wschodniej części obwodu Archangielskiego. Są to głuche okolice, gęsta tajga na setki kilometrów, a w niej porozrzucane przysiółki, samotne chaty i obozy geologów. Dlatego mieszkają tam ludzie nie to, że całkiem ciemni, ale przesądy bujnie tam kwitną… I właśnie w jednej z takich wioseczek, nazwijmy ją, dajmy na to, Wyżgora, wydarzyła się ta historia. Żył w tej wiosce człowiek. Mieszkał na uboczu, można powiedzieć w chutorze, jakieś trzy kilometry od wsi. Był przyjezdnym, rzadko spotykał się z ludźmi i dlatego nikt nawet nie wiedział, skąd się tam wziął. Chodziły, co prawda, słuchy, że jest związany z obiektem wojskowym, który był położony nieopodal osady, przed nim do wsi zajechało kilku wojskowych z wielkimi gwiazdami, kupili od poprzednich właścicieli chutor z całym
inwentarzem, a następnie przywieźli tego człowieka. Mieszkał sam, nie miał nikogo, rzadko zachodził do wsi, co najwyżej do sklepu po jedzenie i produkty gospodarcze. Znacznie częściej spotykano go w lesie, szczególnie na jesieni, w sezonie grzybiarskim. Widocznie lubił włóczyć się samotnie po lesie i zbierać grzybki. Właśnie z powodu tego zwyczaju przezwali go Grzybiarzem. Trzody nie hodował, z czego żył, skąd brał pieniądze, nie wiadomo. Co prawda, przyjeżdżała do niego parę razy w roku kobieta w ogromnym czarnym samochodzie, było to przed Uderzeniem, budowali jeszcze wtedy drogi i jakoś łatali nawet w tej północnej głuszy. Całkiem możliwe, że przywoziła mu też zapasy żywności, dużo się musiało w tym samochodzie mieścić. No, a jak Uderzyło, przestała go odwiedzać. Trzeba przyznać, że dla tej Wyżgory mało co się po Uderzeniu zmieniło. Tyle że przestali przynosić z poczty emerytury i umilkły telewizory, radia i telefony. Wszystko zostało po staremu, własne gospodarstwo, ogród, krówki. Mięso, mleko i jajka biegają ci po podwórku, a czego jeszcze człowiekowi trzeba? Oczywiście ludzie zdali sobie sprawę, że świat się zmienił, i to nie na lepsze. Starczyło im wyobraźni i na to, żeby zrozumieć, że trzeba się teraz trzymać razem, a nie każdy w swoim gospodarstwie. Wioskowi zebrali się któregoś dnia i postanowili, że postarają się przetrwać wspólnymi siłami. Tamtego faceta, Grzybiarza, nie zaprosili, był odludkiem, a o takich ludziach zawsze chodzą plotki, i to nierzadko bardzo nieciekawe i wredne. I o tym facecie też chodziły. Nałożyło się tu i to, że był samotnikiem, i konszachty z wojskowymi, i w ogóle otaczająca go aura tajemnicy… Przedyskutowali to na zebraniu i postanowili, że oni będą razem, a on niech sobie radzi sam. Choćby nie wiem jak przekonywał ich przewodniczący rady, że niby to nie po ludzku, nikt go nie posłuchał. Ludzie bywają czasem zaskakująco okrutni, szczególnie kiedy chodzi o ich własną skórę… – Bajarz umilkł, jakby przypominając coś sobie, i westchnął. – Trzeba tu nadmienić, że historię tę opowiedział mi sam przewodniczący – kontynuował. – Był to facet poważny, nie lubił żartować i bajki też go nie interesowały. Znałem go od dawna, bo często się kiedyś włóczyłem po tej okolicy. Był o dziesięć lat starszy ode mnie, częściej nazywałem go Siergiejicz, raczej po otczestwie niż po imieniu… – Był, znałem, nazywałem… – zauważył Daniła. – Wszystko w czasie przeszłym… Ma to jakąś przyczynę? Igor Antonowicz skinął głową i jakiś grymas przemknął mu przez twarz. – Jego opowieść zapisałem dawno temu, potem już się w tych okolicach nie pojawiałem. I już wtedy, kiedy po raz ostatni u niego gościłem, ludzi we wsi prawie nie było, a teraz pewnie całkiem się wyludniła… Nie zostałem wtedy nawet na noc, wysłuchałem i co sił stamtąd uciekłem. Mimo że była noc, do tego zaczął padać deszcz, było to późną jesienią, biegłem ze dwadzieścia kilometrów, nie zatrzymując się ani na chwilę… – Iwaszurow umilkł na moment, zbierając myśli. – Siergiejicz, powiem wam jeszcze, był człowiekiem pełnym skrupułów i zdawał sobie sprawę, że swoim postanowieniem ludzie faktycznie skazali Grzybiarza na śmierć. No, bo pociągnie rok czy dwa na swoich zapasach, ale co potem będzie robić? I dlatego zaczął co jakiś czas wysyłać do samotnego chutoru swoją
wnuczkę. Z żywnością. A to podeśle kilka bochnów chleba, a to z pięć kilo masła, a to kobiałkę jajek. Grzybiarz przyjmował to wszystko z wdzięcznością i rewanżował się grzybami. Przy czym nie były to jakieś tam śmieci, tylko najlepiej przebrane, grube, mocne, nigdy nie robaczywe. Raz świeże przyśle, kiedy indziej cały wianuszek suszonych, wnuczka mówiła, że suszyła się u niego pełna szopa grzybów. Jednym słowem, wymiana trwała tak u nich przez jakieś dwa lata, jeśli nie więcej. Grzybiarz wiedział, że ludzie w Wyżgorze żyją tylko z własnych gospodarstw. O tym, że nie chcą go przyjąć do siebie, też wiedział. Daria, wnuczka Siergiejicza, mu opowiedziała. Obraził się, to jasne. Przecież niczego złego nie zrobił, żył z sąsiadami w zgodzie i nie zasłużył, żeby tak się z nim obeszli, słowo honoru. Dobrze mu się układało tylko z Siergiejiczem. Daria chodziła do niego zwykle raz w tygodniu: zaniesie sprawunki, przekaże, Grzybiarz podziękuje, wyniesie w zamian zawczasu przygotowaną łubiankę z grzybami, odprowadzi i zawsze przykaże, żeby ona i dziadek zjedli wszystkie grzyby co do jednego, nikogo więcej u nich nie było, Siergiejicz mieszkał we dwójkę z wnuczką. I oto któregoś razu dziewczyna przychodzi do chatki Grzybiarza, a drzwi zamknięte. Wydało jej się to dziwne, nigdy tak nie było, na jej przyjście wszystko zawsze było otwarte na oścież… Daria puka, a Grzybiarz mówi jej zza drzwi: zostaw sprawunki na ganku, a pod gankiem jest łubianka z grzybami, weź ją. I koniecznie, mówi, koniecznie te grzyby zjedzcie. Trochę zachorowałem, mówi, nie otworzę ci, żebyś się nie zaraziła. Pozdrów dziadka i powiedz, żeby się nie przejmował, będę czekał za tydzień jak zwykle. A grzyby, mówi jeszcze raz, musicie koniecznie zjeść. Cóż, Daria zrobiła tak, jak powiedział. Nie dopatrzyła się niczego dziwnego w tym, że Grzybiarz tak natarczywie częstuje ich swoimi grzybami, wcześniej też często po dwa, trzy razy powtarzał ten nakaz. Zostawiła sprawunki, wzięła koszyk, zapytała, czy nie potrzeba mu jakichś lekarstw. Grzybiarz zapewnił ją, że wszystko u niego w porządku, troszkę się tylko przeziębił. I tak się rozstali. Daria oczywiście opowiedziała wszystko dziadkowi, Siergiejicz jednak się zaniepokoił i już następnego dnia wysłał ją z powrotem do chutoru. Dał jej miodu, jakichś ziółek na przeziębienie, kilka tabletek, które mu jeszcze zostały… Daria już z daleka zauważyła, że drzwi chaty jak zawsze są otwarte na oścież. Uspokoiła się, wszystko w porządku, Grzybiarz wyzdrowiał i teraz znów będzie po staremu. Weszła do sieni, postawiła sprawunki na ławce, i prosto do izby. Zawołałaby, głupia, najpierw, dała znać, że przyszła, odezwała się, może i wieś żyłaby do tej pory… – Bajarz westchnął – ale widocznie się nie domyśliła… – Grzybiarz okazał się złowrogim mutantem? – przerwał mu Kubowicz, uśmiechając się krzywo. – I pożarł ją na miejscu… – Cicho bądź, Kubowicz, nie wtrącaj się, daj człowiekowi opowiedzieć do końca – usadził go Profesor. – I co dalej, Antonowicz? – Trzeba powiedzieć, że chatka Grzybiarza była niewielka – ciągnął opowieść Iwaszurow, zniżając głos. – Składała się tylko z białej izby i kuchni. Z sieni jedne drzwi prowadziły do izby, a drugie prosto do kuchni. A więc Daria wchodzi do izby… Wystrój
jest prosty, stół, kanapa, serwantka ze zdjęciami, na których Grzybiarz jest ubrany w wojskowy mundur. W kącie stoi komoda. I nie ma nikogo. Ale nagle słyszy, że z kuchenki dochodzi jakieś mamrotanie i takie dźwięki, jakby ktoś płakał… Wróciła do sieni, podeszła do drzwi do kuchni, otwiera, Grzybiarz. Odwrócony plecami do niej siedzi na taborecie, przesuwa brzytwą po policzkach i jakoś tak… szlocha, jakby bolało go golenie. Daria pyta: wujku Grzybiarzu, wszystko z wujkiem w porządku? I w tej samej chwili, kiedy zadała to pytanie, patrzy na podłogę, a włoski, które Grzybiarz już zgolił, wiją się na podłodze… I to wcale nie są włoski, tylko jakieś grube czarne wyrostki, jakby malutkie macki… I wtedy Grzybiarz zrywa się ze stołka, odwraca się i dziewczyna widzi, że te małe macki pokrywają całą jego twarz i schodzą pod kołnierzyk koszuli. I widać, że także pod koszulą rosną mu na całym ciele, bo tkanina jest jak żywy dywan, rusza się, faluje, jakby coś tam pełzało!… A tam, gdzie Grzybiarz zgolił te macki z twarzy, tam, z maleńkich otworków w skórze sączy się żółta ropa zmieszana z krwią i znów wystają cieniutkie koniuszki tych macek… – Igor Antonowicz umilkł, przyglądając się słuchaczom i podziwiając wrażenie, jakie na nich zrobił. – Co to za ohydztwo? – Kubowicz przerwał milczenie jako pierwszy. – Jakaś choroba czy co? – Kto to wie? – wzruszył ramionami Iwaszurow. – Jakież to świństwa się nie pojawiły na świecie po Uderzeniu. Ale mimo wszystko skłaniam się do opinii, że to już wojskowi w swoim laboratorium się o to postarali. Grzybiarz był przecież jakoś z nimi powiązany. Może uczestniczył też w eksperymentach, no i walnęło… – I co było dalej? Czy na tym się skończyło? – zapytał Wan. – A gdzie tam… Dla Wyżgory dopiero się wszystko zaczynało – odparł Igor Antonowicz. – Daria nie pamiętała nawet, jak dostała się do domu. Zwykle potrzebowała na to pół godziny, a wtedy przyleciała w dziesięć minut. Znalazła dziadka i opowiedziała mu wszystko jak na spowiedzi. Siergiejicz się przestraszył, jasna rzecz, no bo kto by w takiej sytuacji zachował spokój? I wtedy, jak sądzę, zrobił głupstwo. Lepiej, gdyby wszystko przemyślał, ocenił na chłodno sytuację i siedział jak mysz pod miotłą, albo powolutku stamtąd zwiał, w końcu każdemu życie miłe. A on zwołał pilne zebranie i o wszystkim opowiedział. – Iwaszurow westchnął z żalem, pokręcił głową z dezaprobatą. – Ach, jacy tchórzliwi bywają ludzie w swojej ignorancji i tępocie – powiedział powoli po krótkiej chwili milczenia. – Zdziczał nam naród. Wrzeszczą, rękami machają. Mordy czerwone, oczy wytrzeszczone, usta rozdziawione… To twoja wina, mówią. To ty tego Grzybiarza dokarmiałeś, twoja wnuczka nosiła mu zapasy, przekazywała z rąk do rąk, oddychała tym samym powietrzem co on. Czyli też mogła zachorować i roznieść zarazę po wsi. A jeśli nawet jeszcze nie rozniosła, to sama jest chora. Teraz, wrzeszczą, jest jedno wyjście, zabić ją, póki nie jest za późno, a ciało spalić. A ciebie zamknąć w chacie na jakiś czas, żeby zobaczyć, czy jesteś chory, czy nie. Siergiejicz widzi, że kiepsko to wygląda. Próbował ludzi uspokajać, ale gdzie tam… Chciał uciec z zebrania, ostrzec Darię, żeby uciekła do lasu, ale nic z tego. Związali go i zawlekli do chaty. Wyrywał się, wyrywał, ale jak tu się
uwolnić? Płakał i błagał, wszystko na nic. A potem, gdy leżał w sieni na podłodze, gdzie go w pośpiechu rzucili, usłyszał kilka wystrzałów na drugim końcu wsi i wiedział, dla kogo były przeznaczone… Do Grzybiarza nikt nie poszedł, mieli nadzieję, że i bez nich zdechnie. Ale ten przyszedł sam. Strach mu widać było siedzieć w samotności, bać się samego siebie. Trzeba przyznać, jak sobie wyobrażę, że siedzę w głuszy sam i zaczyna ze mnie wyłazić takie cholerstwo, to zaczynam się czuć nieswojo… – Bajarz skulił się. – I strach, i nie wiadomo, czego się dalej spodziewać, i jak daleko to wszystko zajdzie, w co się zamienię na sam koniec. To już lepiej wziąć strzelbę i palcem u nogi nacisnąć spust… – Umilkł, jakby wyobrażając sobie cały ten obrazek. I Daniła, gdy tak na niego patrzył, też poczuł się nieswojo. Bo rzeczywiście. Siedzisz sam jak sowa w dziupli, nie masz skąd oczekiwać pomocy, przed tobą tylko nieznane… I stopniowo obrastasz, przekształcasz się… Zadrżał z obrzydzenia. Lepiej już wpakować kulę w głowę niż takie życie. – Grzybiarz przyszedł po miesiącu – odezwał się znów po chwili milczenia Iwaszurow. – Przyjęli go na skraju wsi, wycelowali w niego strzelby i kazali się wynosić z powrotem. Widok był rzeczywiście obrzydliwy. Macki wyrosły mu na długość dłoni i wijąc się, sterczały na wszystkie strony. Siergiejicz, którego już wtedy wypuścili, mówił, że niektórzy faceci zmoczyli się w spodnie, a i on sam o mało się nie zsikał. Stoi na drodze takie… coś i cała jego skóra się rusza, wije, skręca się w pętle, faluje… I to, że ten stwór jeszcze całkiem niedawno był zwykłym człowiekiem, z którym bywało, wymieniałeś przy spotkaniu kilka słów i witałeś się uściskiem dłoni – uświadomienie sobie tego, przejmowało cię przerażeniem do samych trzewi. – Trzeba go było zastrzelić i koniec pieśni – mruknął Kubowicz. – Albo spadać stamtąd w cholerę, i to jak najszybciej. Wiadomo przecież, jeśli zalęgnie się jakieś świństwo, to już nie wytępisz… – Łatwo ci mówić. – Licznik zerknął na niego z ukosa. – Ruszyć się z zasiedzianego miejsca… I dokąd mieliby iść? A zastrzelić, mogłoby się zrobić jeszcze gorzej. Nie wiadomo przecież, z czym mieli do czynienia… – I Siergiejicz właśnie tak mi powiedział – potwierdził Bajarz. – Miał wprawdzie żal do sąsiadów, ale co poradzisz, jeśli wspólnota tak osądziła? We wsiach, w głuszy, kiedy dookoła na setki kilometrów rozciąga się tajga i takie właśnie wioszczyny, tak to właśnie wygląda. Każdy człowiek zależy od sąsiada, a jeszcze bardziej od wspólnoty. I jeśli nie ma dokąd iść ani do kogo, przyjmiesz każdą decyzję mieszkańców i pogodzisz się z nią. Bo dokąd miał iść? – A czego ten Grzybiarz potrzebował? – zapytał Siergiejicz. – Po co przyszedł? – Po chleb – odparł po prostu Iwaszurow. – Co miał jeść? Dopóki Siergiejicz przysyłał prowiant, Grzybiarz żył. Czy raczej egzystował. Źle, biednie, nie dojadając… A jak przesyłki się skończyły, to już tylko zęby w ścianę. Nic swojego nie miał, tylko grzyby, ale długo się na nich pociągnie?
Daniła z Saszką spojrzeli po sobie. Znajoma sytuacja… – No i co? Dali mu chleba? – Kiedy Siergiejicz leżał w domu pod strażą, wioskowi wybrali na jego miejsce innego człowieka – kontynuował Bajarz. – A tamten facet widocznie nie był taki dobry jak poprzedni przewodniczący, a i całkiem głupi, jeśli mam być szczery. Krzyknął Grzybiarzowi w odpowiedzi, żeby ten zabierał się do siebie. Nic tu dla ciebie nie ma, mówi. Żryj, mówi, swoje grzyby, musisz mieć ich dużo, tak często się po lesie szlajałeś. Grzybiarz postał jeszcze z pół minuty, popatrzył na nowego przewodniczącego, a potem mówi, tak cicho, spokojnie, pewnie: „A więc grzyby? Dobra. Tylko uważaj, żebyś za tydzień sam po nie do mnie nie przylazł…”. Odwrócił się i poszedł z powrotem. A wszystkich, którzy tę jego odpowiedź słyszeli, do szpiku kości przejął strach. Jak powiedział Grzybiarz, tak się stało. Właśnie ten facet padł pierwszy. Słabość, głowa pęka, łamie go w kościach. I zaczyna się drapać po całym ciele, nie ma na to siły. Zaczniesz się drapać, skóra pęka i z rany wyłazi koniuszek macki, a jak nie drapać, to same przebijają skórę i rosną dalej. Jak ten biedak tylko nie próbował się ich pozbyć, nic nie pomagało. Nawet ścinał. W ogóle nie bolało, skóra była jakby odrętwiała, a spod spodu sączy się jakieś świństwo i znów wyłazi koniuszek tej samej macki… W ślad za tym facetem, rzecz jasna, tym samym świństwem pokryli się i sąsiedzi… Zrozumieli wtedy, że wieś spotkało nieszczęście, ale było już za późno. Rzucili się na chutor, do Grzybiarza, a tam w miejsce domu zgliszcza. A ślady jego samego zdążyły już ostygnąć… Bajarz umilkł. – Czyli dał im nauczkę – mruknął w zapadłej ciszy Siemionycz. – Prawidłowo. Chamstwu i głupocie trzeba dawać nauczkę. – I co, cała wieś tak… – odezwał się Kubowicz. – Nie wiem. – Igor Antonowicz wzruszył ramionami. – Mówię przecież, po tamtym razie więcej się w Wyżgorze nie pokazywałem. Tamtego dnia, pamiętam to jak dziś, przyszedłem tam wieczorem i po drodze do domu Siergiejicza, cały czas zastanawiałem się, gdzie się podziali ludzie i dlaczego połowa domów stoi zabita deskami. Chociaż jeszcze rok wcześniej nie było ani jednej opuszczonej chaty. A jak mi opowiedział, co się u nich wyrabia, to nie zatrzymałem się nawet na nocleg, od razu się wyniosłem. Ale Siergiejicz był zdrów jak rydz. Widocznie nie na darmo Grzybiarz ciągle ględził o swoich grzybkach. Bo Siergiejicz, nie licząc Darii, był jedynym, który je jadł. I powinien był zachorować na to draństwo jako jeden z pierwszych, ale nie… Wyszło na to, że Grzybiarz go uratował. – Całkiem możliwe, że w tych grzybach, które Grzybiarz z takim uporem zbierał, była zawarta jakaś substancja, która spowalniała rozwój tego czegoś – wysunął przypuszczenie Profesor. – Chociaż w niektórych osadach używają ich do całkiem innych rzeczy… – A kto to teraz powie. – Iwaszurow rozłożył ręce. – Ale fakt jest taki: po roku nic z tej wsi nie zostało. A widziałem to na własne oczy. W ciężarówce zapadła cisza. Było tylko słychać, jak warczy silnik i zgrzytają przekładnie w skrzyni, kiedy kierowca zmienia biegi. Każdy myślał o tym, co usłyszał, i każdy
znajdował w tym coś dla siebie, coś potrzebnego do życia tylko jemu, co pasowało do jego światopoglądu. Daniła nie wiedział – a i nie interesował się, co wynieśli z tej historii jego towarzysze, ale on sam, jak to już od dzieciństwa miał w zwyczaju, by zawsze szukać morału, po raz kolejny zdał sobie sprawę, że dziadek miał rację: jeśli możesz zrobić coś dobrego, to zrób to. – Taaa… – przerwał przeciągające się milczenie Profesor. – Eskortowaliśmy kiedyś karawanę na południe i nocowaliśmy tam w górach w jednym kiszłaku… Pamiętasz, Kubowicz? Zablokowali nas wtedy w wąwozie i ledwo się wydostaliśmy, pół brygady straciliśmy. – Pamiętam, a jakże… – odparł tamten. Kiwnął w stronę kabiny za ścianą, gdzie prowadził teraz Ahmed. – Morelę wtedy raniło, potem konowały w bazie o mało mu nogi nie ucięły. – No tak. I właśnie w tej wsi rozmawiałem z jednym miejscowym mędrcem, ich szamanem. Tak dużo mi wtedy nagadał, a przede wszystkim dokładnie wyjaśnił, skąd się bierze całe to diabelstwo. Według jego przekonania wychodziło na to, że przez wybuchy jądrowe utworzyły się dziury w przestrzeni i całe to świństwo lezie tu z podszewki świata. Wszystkie, jak to on powiedział, ciemne duchy, demony, potwory, monstra, wszystko stamtąd. To oczywiście mistyka, ale czasem człowiek się zastanawia i… może on faktycznie ma rację? Skąd się to wszystko bierze?… – Skąd się bierze? – spytał Bajarz, patrząc w przestrzeń z zadumą. – I kto to wie? Weźmy choćby mutanty, nie dla wszystkich z tych stworzeń da się znaleźć naukowe wyjaśnienie ich pochodzenia. No dobrze, psy można jakoś wytłumaczyć, takich bezdomnych zwierząt zawsze mnożyło się licho wie ile. No dobrze, wyrodki, ich istnienie też da się wyjaśnić. Człowiek wyrwany z cywilizacji, społeczeństwa wraca do swojego pierwotnego stanu bardzo szybko, praktycznie w ciągu jednego pokolenia. Jeszcze przed Końcem znane były przypadki, kiedy ludzkie dziecko było wykarmione przez stado psów albo wilków, i człowiek degradował się, przestając być człowiekiem w normalnym, prawidłowym rozumieniu tego słowa. Nie mógł już wznieść się do poziomu homo sapiens, człowieka rozumnego. Podstawowe nawyki wyrabiają się przecież w wieku niemowlęcym i dziecięcym. A teraz, oprócz prymitywnych warunków, doszły jeszcze poważniejsze sprawy, do tego promieniowanie, właśnie ono ich zdeformowało. Przybyło im masy mięśniowej, wzrosły wytrzymałość i odporność na radiację, to jest jeszcze możliwe i da się wyjaśnić. Albo na przykład kuropat, z nim też mogę się jakoś zgodzić… – Kuropat ma gdzieś, czy się pan z nim zgadza, czy nie – wtrącił z uśmieszkiem Kubowicz. – …nawiasem mówiąc, jest zdumiewająco podobny do kury, nie sądzicie? – ciągnął wywód Iwaszurow, nie zwracając uwagi na tę złośliwość. – I biega też, że daj Boże. Absolutnie mogło się tak zdarzyć, że promieniowanie radioaktywne tak wpłynęło na geny kury, że zaczęły się niekontrolowany podział komórek i wzrost masy mięśniowej. W końcu też kiedyś tuczono drób na obój, mam na myśli brojlery, i trzeba przyznać, że wychodziło
im to nadzwyczajnie… Ale weźmy takiego kapelusznika, jak w tak krótkim czasie mógł się pojawić ten stwór? – Co to za kapelusznik? – spytał Daniła. – No, jak to… taki… humanoid z dużym łbem. – Bajarz pomachał rękami wokół swojej głowy, prawdopodobnie starając się pokazać wielkogłowego mutanta. – Aha, chodzi panu o miksera… Iwaszurowa zatrzęsło z obrzydzenia. – Też ładna nazwa… Co to za wściekła ewolucja, co przez parędziesiąt lat tworzy niepojętą istotę z jeszcze bardziej niepojętymi właściwościami mózgu? Nawiasem mówiąc, w wielu miejscach trafiałem na takich kapeluszników w różnych odmianach. Tyle że różnie ich nazywają. Wy mikserami, a inni konduktorami albo mentalami. I wiecie, ciekawi mnie, co to właściwie jest, nowy gatunek zwierzęcia? Ale skąd?! Z kogo oni wyewoluowali? Z Kaszpirowskiego? Z Copperfielda? Czy z Czumaka11? Czy może po naszym kraju błąkało się tak wielu uzdolnionych telepatycznie obywateli, że wszyscy naraz zmienili się w te potwory? – Myśli pan, że mikser używa energii mentalnej? – zapytał Saszka. – Bo u nas w Schronie wielu uważa, że jego bronią są ultradźwięki. – Ależ nieważne – machnął ręką Bajarz. – Ważne jest to, że dla większości mutantów nie da się znaleźć odpowiedników normalnej ziemskiej fauny, z których mogłyby się rozwinąć! – Takich jest jednak mniejszość – zauważył Daniła, którego te rozważania zainteresowały. Było w nich coś… jakby prawdopodobnego. Logicznego. – Czyżby? – zdziwił się Iwaszurow. – Tyle ich już napotkałem na swojej drodze, że mógłbym rzucić te bajki i zacząć pisać encyklopedię zmutowanych organizmów. Dobrze, że mam strzelbę. Nie zawodzi. – Racja, racja – potwierdził Siemionycz. – My też czasem natrafialiśmy na takie rzeczy, że… – W takim razie dlaczego w naszym mieście jest tylko kilka gatunków mutantów? – zapytał Saszka. – I tu właśnie kryje się zagadka. – Iwaszurow wzruszył ramionami. – Prawdę mówiąc, mnie też to zawsze interesowało, dlatego mam różne wersje. Mutanty określonego gatunku z jakiegoś powodu zawsze występują w określonej okolicy. Bywa oczywiście, że ich terytoria się przecinają, ale to dość rzadkie. U was na przykład, jeśli mnie pamięć nie zawodzi, są kuropaty. I w takiej ilości występują tylko u was pod Penzą, w innych miejscach rzadziej. A tego miksera albo psy spotykałem całkiem często, i to kilka odmian. – A nie spotkał pan takiego mutanta, który przypomina wielki gruby kleks? – zapytał nagle Sańka i Daniła od razu rzucił mu pełne aprobaty spojrzenie. – Albo jakby ktoś owinął beczkę czarnym materiałem. Taki wysoki, dwa i pół metra! Ogromna dziura zamiast paszczy, oczy też wielkie… Nie miał pan okazji? – A wie pan… coś sobie przypominam – pomyślał chwilę i kiwnął głową Iwaszurow. – Sam nie widziałem, ale słyszałem o czymś takim. Jeden jedyny raz słyszałem, od Zoologa.
I sądząc z wszelkich oznak, jest to straszny stwór… Ale to tylko zewnętrzna powłoka, lepiej nie wiedzieć, co się pod nią kryje. Próbowałem wyciągnąć z niego coś więcej, a gdzie tam… Powiedział tylko, że jest to związane z bronią biologiczną. I jeśli dobrze zrozumiałem, właśnie przy spotkaniu z nim Zoolog stracił nogę. Nie dał mu rady, a trzeba powiedzieć, że wojownik z niego doskonały. – Zoolog? A co to za postać? – zdziwił się Li. – Ooo! To osobistość na swój sposób legendarna! – Iwaszurow uśmiechnął się. – Taki sam włóczęga jak i ja, tyle że nie filolog, a badacz przyrody. Bada, że tak powiem, nowo powstałe organizmy w ich naturalnych warunkach. Można go spotkać wszędzie, nawet na południu lub po drugiej stronie Uralu. Latem włóczy się po kraju, a na zimę albo wraca do domu, albo osiada w pierwszej osadzie, jaka mu się napatoczy. Wszędzie się cieszą na jego widok. Tej jesieni zapraszał zresztą do siebie w gości. Nie wiem… Może i wpadnę w odwiedziny… – I jak on tak wędruje bez nogi? – zdziwił się Daniła. – A tak. Wyciął sobie drewnianą, nauczył się i skacze lepiej niż ja i pan. Mówię poważnie – dodał, widząc, że Daniła uśmiecha się z niedowierzaniem. – Ale encyklopedię już zebrał, że ho, ho. Opasłe tomiszcze! Czego tam nie ma. Na własne oczy widziałem! Sam uzyskałem od Zoologa sporo informacji. Jakżeby inaczej, trzeba przecież wiedzieć, z czym można się zetknąć w drodze… – urwał nagle, klepnął się dłonią w czoło i spojrzał na Dobrynina. – Wiem, w czym rzecz! A ja ciągle się zastanawiam, spotkałem, nie spotkałem… Tak go pan przypomina, że aż brak mi słów! I z twarzy, i z postury… Tylko on jest starszy, po trzydziestce, a pan pewnie ma niewiele ponad dwadzieścia lat! Zgadza się? – Tak jest – wymamrotał zaskoczony Daniła. – Tyle że nie znam żadnych zoologów… I w ogóle nie spotkałem nigdy żadnego swojego sobowtóra… – Bo pan jest z Sierdobska?!… No jasne. – Iwaszurow, klepiąc dłonią w stół, z zadowoleniem kiwnął głową. – Zoolog pochodzi z Penzy. Więc to na pewno jedna krew… Daniła siedział zakłopotany, nie wiedząc, jak zareagować – czy w to uwierzyć, czy wziąć za żart. Żył, żył – a tu proszę, krewny się objawił… – To znaczy, że w Penzie są jacyś ocaleni? – spytał Saszka z ciekawością. – A jakże… Tam też żyją ludzie. Garstka ich, co prawda, została, a przecież kiedyś było to duże miasto… – A my przelecieliśmy obok, nawet nie zajrzeliśmy – zmartwił się Wan, spoglądając z ciekawością na dowódcę. – Trzeba było zajechać. Kto wie, Dan, może i rzeczywiście znaleźliby się tam twoi krewni… Daniła wzruszył ramionami. Dziadek w ogóle o kimś takim nie wspominał. Jego rodzina miała jeszcze w tamtym życiu krewnych, tak… I w Uljanowsku, i w Moskwie, i nawet na Ukrainie… Ale o Penzie milczał. A teraz, kiedy nie ma dziadka, jak ma się dowiedzieć? – Jak wrócimy z kombinatu, to zajrzymy? – zaproponował Saszka. – Przy okazji obadamy sobie tego Zoologa…
– Zajrzymy, Sania. Teraz na pewno zajrzymy – obiecał Daniła. – A jeśli nawet nie uda nam się z Rosrezerwą, to może w ogóle tam się przeniesiemy? – Ha! Żebyś się nie zdziwił!… – uśmiechnął się Kubowicz. – Komu jest potrzebna taka masa ludzi? Czym chciałbyś ich karmić? – Nie, Sania, nie pójdziemy po prośbie – zgodził się z Sieriogą Daniła. – Mamy tylko jedno wyjście, Rosrezerwę. Saszka kiwnął głową, przyznając mu rację. A jakże inaczej? Takie teraz przyszły czasy. Przeżyje tylko ten, kto może dowieść, że ma prawo – prawo do użycia siły, prawo do życia. Tylko takiego człowieka szanują, tylko z takim człowiekiem rozmawiają jak równy z równym. A jak przyjdziesz po prośbie, to zaraz przygniotą cię butem do ziemi i wyjaśnią, że jesteś nikim, i tak właśnie będą cię traktować. I wtedy to już będzie całkiem inna rozmowa… – A jakie jeszcze mutanty bywają? Opowie pan? – przerywając panującą w ciężarówce ciszę, poprosił Wan. – Na wszelki wypadek. Bo to wiadomo?… – No, skoro jedziecie na Północ, to logicznie by było opowiedzieć o Północy – odparł Iwaszurow po chwili zastanowienia. – Sam tam nie byłem, ale doszły mnie różne słuchy. Tak więc mówią na przykład, że żyje tam taki stwór jak Biały Smok. Kawał bydlaka! Mówią, że zmutował z foki: też ma z przodu takie płetwy i podobny pysk. Straszny stwór podobno. Albo niedźwiedź. Potężny, jakieś półtora raza większy od zwykłego. Na czaszce ma jakieś narośla… I najważniejsze, wszędzie jest łysy oprócz brzucha. Poza tym tylko kępki sierści porozrzucane po ciele… Ale za to na brzuchu takie włochy!… Ziemię zamiatają. No, jeszcze drobnica… Są zające z łuskami. To dopiero cud natury! Rogi zamiast uszu, ostre ząbki i szponów też ma pod dostatkiem. Smagnie po brzuchu i robi się nieprzyjemnie! Daniła uśmiechnął się z niedowierzaniem – za bardzo to wszystko wyglądało na jakieś bajdy. Chociaż kto wie… Chyba tylko mieszkańcy tamtych terenów. – Mieszka tam też śnieżny człowiek – ciągnął Iwaszurow. – Ale tu da się znaleźć wyraźne podobieństwo do kapelusznika i miksera. I być może do mentala z obwodu leningradzkiego. Też humanoid i lubi pracować mózgiem, potrafi kontrolować innych na odległość. – Ale jak to?! – zdumiał się Saszka. – Podporządkowuje ich sobie? – No… dokładnie to nie wiem – zająknął się Iwaszurow – nie będę kłamał. Ale mówią, że tak. – A u nas żyje ptak Ruk – powiedział Licznik po chwili zastanowienia, jakby chcąc przebić Iwaszurowa w liczbie znanych mu mutantów. – Ale on najprędzej z wrony zmutował. Kropka w kropkę jak wrona, tylko rozpiętość skrzydeł jakieś dziesięć metrów. Igor Antonowicz z niedowierzaniem mruknął: – Słyszałem jakieś pogłoski… A widzieliście ją osobiście? – Osobiście? Mnie i Sańkę jeden taki ptaszek kiedyś o mało nie zadziobał i nie zjadł na śniadanie! – Daniła uśmiechnął się.
– A więc to jednak prawda. Słyszałem o nim, ale jakoś nie wierzyłem… – Iwaszurow zerwał się, zaczął chodzić po wnętrzu ciężarówki wte i wewte, wczepił zaciekle palce we włosy, potargał, jakby pomagało mu to lepiej myśleć. – No dobrze, to są mutanty! A wszystkie te niewyjaśnione zjawiska?! Skąd one?! Wiele razy napotykałem ludzi, za których mógłbym ręczyć głową, że nie należą do tych, co gadają po próżnicy! Raz rozmawiałem z facetem, no, głupi jak but! Takich w czasach po pierestrojce nazywali „nowi ruscy”: czoło niskie na dwa palce, zero kumacji. On by nawet nie potrafił niczego wymyślić. Ale nawet z niego co nieco wyciągnąłem, coś takiego, że na noc lepiej nie wspominać! Danile przypomnieli się Rodionycz i German – oto przykłady facetów, którzy nie wymyślają historyjek. A przecież German też różne straszne kawałki opowiadał. A i sam Daniła miał co opowiedzieć, oj miał… O tamtej nocy w budynku przedszkola. Albo o zdarzeniu w ruinach fabryki, kiedy kilka godzin łaził po jej terenie i w żaden sposób nie mógł znaleźć wyjścia, a Saszka, który obserwował go przez lornetkę z dachu sąsiedniej hali, zaklinał się potem, że chodził w kółko na dziesięciu metrach kwadratowych. A wypadek w kinie z Sańką? Z tej samej parafii… – Więc ma pan jakieś hipotezy? – zapytał. – Coś pan przecież o tym wszystkim myśli? Iwaszurow przystanął, zdjął z nosa okulary, przetarł szkła o sweter. – Nie powiem, żebym gubił się w domysłach… – mruknął w zadumie. – W końcu z fizyką przestrzeni jestem nie najgorzej obeznany, w swoim czasie obroniłem na ten temat dysertację… Mam jedną… hmm… hipotezę. Zgodną zresztą w pewnym stopniu z teorią pańskiego mędrca z górskiego aułu – skinął głową Psorowi. – Macie ochotę posłuchać? Stalkerzy pokiwali głowami. – Dawaj, Antonowicz. – Profesor wyraził oczekiwania reszty. – Póki jedziemy, zawsze jakoś zabijemy czas… Iwaszurow jeszcze raz przetarł okulary i wsadził je na nos. – No, to słuchajcie. Wiadomo wam, że na początku lat sześćdziesiątych w ZSRR odbyła się próbna detonacja bomby o mocy pięćdziesięciu megaton? Kubowicz gwizdnął, a i pozostali nie zdołali powstrzymać okrzyków zdziwienia. – Pięćdziesiąt megaton? Nieźle!… – Tak, tak, pięćdziesiąt megaton! A i tak dziękujcie Bogu, że nie przetestowali bomby o sile stu megaton, chociaż były prowadzone takie prace! Niektórzy uważają, że to właśnie o niej krzyczał Chruszczow, kiedy dwudziestego trzeciego września 1960 roku, przemawiając na sesji ONZ, bił butem w mównicę i krzyczał, grożąc amerykańskiej delegacji: „Ja wam pokażę, gdzie się zgina dziób pingwina!”. Załoga ciężarówki gruchnęła śmiechem. Nie śmiał się tylko Siemionycz – popatrywał tylko na młodzież z wyższością, znając prawdopodobnie ten szczegół z życia polityków tamtych czasów. – Naprawdę tak krzyczał? – wydusił Daniła, śmiejąc się. – I butem walił? Iwaszurow uśmiechnął się.
– Tak było… Nikita Siergiejewicz w ogóle zasłynął swoimi głupawymi wybrykami. Zresztą tak jak później Breżniew swoim marazmem… Tak więc, gdyby ten… dziób pingwina jednak się zgiął, czyli eksplodował, doprowadziłoby to do olbrzymiego radioaktywnego skażenia terenu, zwiększając ogólnoświatowy wyrzut promieniowania w tamtym czasie o dwadzieścia pięć procent. Zresztą nawet pięćdziesiąt megaton stało się przyczyną bardzo silnej radiacji. Do wybuchu doszło w powietrzu i błysk można było zaobserwować nawet z odległości tysiąca kilometrów, na nieboskłonie zapaliło się jakby drugie słońce! Średnica kuli ognia sięgała dziesięciu kilometrów, a gigantyczny grzyb wzniósł się na wysokość sześćdziesięciu! Przy takim wybuchu strefa całkowitego zniszczenia miała promień ponad dwudziestu kilometrów, fala cieplna wywoływała poparzenia trzeciego stopnia w odległości do stu kilometrów, a fala uderzeniowa trzy razy okrążyła kulę ziemską! Wyobrażacie sobie, co by było, gdyby zdetonowali bombę o sile stu megaton?! Bajarz umilkł, patrząc na swoich słuchaczy. Trzeba przyznać, że słuchacze byli porażeni. Nawet Siemionycz nie miał już miny wszystkowiedzącego mędrca i patrzył na Iwaszurowa zamglonym wzrokiem. Pięćdziesiąt megaton! Grzyb nabrzmiewa na horyzoncie; fala uderzeniowa, która sunąc po ziemi, z łatwością zmiata pudełka domów, samochody, ludzi; eksplozja zamieniająca wszystko w promieniu dwudziestu kilometrów w radioaktywny pył… Jakże głupi był człowiek, że ośmielił się testować taką diabelską potęgę na swojej własnej planecie?! I był tak skretyniały i tępy, żeby naprodukować setki, tysiące takich właśnie machin piekielnych! – Hmm. A więc o mojej teoryjce… – dobiegł gdzieś z daleka głos Iwaszurowa. Daniła ocknął się, wydostając się z otchłani rozszalałej wyobraźni. – Sam nie byłem świadkiem takich eksplozji, kiedy zwróciłem się w tym kierunku, dawno już nie przeprowadzano prób w atmosferze, detonacje odbywały się pod ziemią i dnem oceanu, ale miałem możliwość przeczytać notatki zrobione na brudno przez moich kolegów, którzy byli obecni przy eksperymentach. Miałem do nich dostęp, kiedy pracowałem nad pewnymi tajnymi projektami. Tak więc niektórzy z tych, którzy widzieli próby jądrowe, pisali, że w chwili wybuchu dochodziło do jakichś zmian w samej materii przestrzeni… Precyzyjnych notatek nie było, miałem wrażenie, że kartki z nimi wyrwano nawet z brudnopisów… ale w tekście trafiały się jednak pojedyncze słowa, których nie było sensu wycinać. Moje domysły opierają się właśnie na tych okruchach informacji. Rozumiecie… – Pokręcił palcami w powietrzu, szukając sformułowania. – Sądzę, że w momencie eksplozji zmienia się sama fizyka przestrzeni. Coś z kontinuum czasoprzestrzennym… Dochodzi do jakiegoś zakrzywienia… – Zasapał w skupieniu i rozłożył ręce. – Bardzo trudno mi to wyjaśnić prostymi słowami! A wzorów fizycznych nie zrozumiecie. Słowem, jeśli chciałbym to objaśnić w skrajnym uproszczeniu, przestrzeń gnie się, załamuje, składa w harmonijkę i styka z innymi punktami przestrzeni, które mogą się znajdować dziesięć, sto, tysiąc kilometrów, albo i setki milionów lat świetlnych dalej! Daniła utkwił osłupiały wzrok w Iwaszurowie. Z takim samym zdumieniem patrzyli na
niego i pozostali. – To coś takiego jest możliwe? – A dlaczego nie? Kto mi powie, że to bzdura?! – W głosie Bajarza zabrzmiały namiętne, zadziorne nuty. – Pokażcie mi takiego człowieka! Fizyka przestrzeni to słabo zbadana dyscyplina! A poza tym istnieją hipotezy, które przewidują, że w innych galaktykach materia i przestrzeń mają zupełnie inne właściwości niż w naszej! A co wy na przykład na takie przypuszczenie: nasza przestrzeń, stykając się z przestrzenią leżącą w innej galaktyce, odległej o miliony lat świetlnych, zmienia pod jej wpływem swoje prawa fizyki i właśnie to rodzi wszystkie te dziwne, zagadkowe, czasem straszne zjawiska, których naocznymi świadkami jesteśmy?! I twierdzę, że teoretycznie jest to całkiem możliwe! A co tam teoretycznie! Praktycznie też, praktycznie!… W końcu co wiemy o otaczającym nas świecie? Weźmy choćby „teorię strun”! Głosi ona, że wszystkie cząstki elementarne i ich fundamentalne wzajemne oddziaływania powstają w wyniku drgań i wzajemnych oddziaływań strun kwantowych w skali długości Plancka. Jednak… – Stop, stop, stop! – odezwał się Siemionycz, machając ze śmiechem rękami. – Na tym można poprzestać, Antonowicz. Nie wszyscy z nas znają tę wspaniałą teorię i wątpię, żeby pojęli to, co chcesz powiedzieć. I tak opowiedziałeś już dość, żebyśmy mieli przez kilka dni nad czym się zastanawiać. Iwaszurow zająknął się i uśmiechnął z zakłopotaniem. – Racja… trochę się zagalopowałem… Wstrząsy nagle się skończyły – ciężarówka ryknęła, dodając gazu, i ruszyła bardziej gładko, stopniowo nabierając prędkości. Wyjrzawszy przez okno, Daniła zobaczył, że karawana jedzie teraz ubitą drogą – widocznie był to ten właśnie trakt, o którym rano mówił Iwaszurow. – Wkrótce będziemy we wsi. – Bajarz kiwnął w odpowiedzi na jego pytające spojrzenie. – Zostało jakieś sto kilometrów na godzinę, może półtorej jazdy, nie więcej. A tymczasem przypominam sobie, że nie tak dawno ktoś mi tu coś obiecał… Zapiszemy parę opowieści? – Jest czas. Jak obiecałem, tak zrobię – zgodził się Daniła i zsunął się z koi na dół. – No co, Sańka, opowiemy o przedszkolu? Partner kiwnął głową, krzywo się uśmiechając. – A jak. Akurat za to Dan i ja możemy ręczyć, czym chcecie. Co i jak się tam dzieje, teraz pewnie tylko Chrebiot opowie. Oczywiście jeśli żyje… Iwaszurow żywo zaszeleścił kartkami zeszytu, wybierając wolne miejsce, żeby zapisać nową historię. Przerzucił kartki, wygładził ręką środek, wziął ołówek – i popatrzył na Dobrynina. – Gotowi? – spytał tamten. – No, to słuchajcie…
Allan Czumak – sowiecki telewizyjny uzdrowiciel i bioenergoterapeuta, największy konkurent Kaszpirowskiego (przyp. tłum.). 11
4 | „W przedszkolu numer 8...” Któregoś dnia – było to około roku po wizycie Czarnej Karawany – Daniłę odwiedził pułkownik. Nie było to niezwykłe wydarzenie, Rodionycz czasem do nich zaglądał – odwiedzić dziadka, porozmawiać z wychowankiem – ale tym razem zajrzał bladym świtem, kiedy Dobrynin po powrocie ze zmiany szykował się do spania. Właśnie rozwiesił do wyschnięcia zdezaktywowane i wypucowane do czysta OP-1, ekwipunek i broń, kiedy usłyszał pukanie do drzwi. Uchylił, wyglądając na zewnątrz – pułkownik. – Wpuścisz? – Oczywiście, proszę wejść, towarzyszu pułkowniku – zaprosił Daniła. Wpuścił opiekuna, ziewając niedwuznacznie, pokazał, że zamierza porządnie i długo pospać – jednak Rodionycz nie zwrócił na to uwagi. Usiadł przy małym stoliku obok szafy. – Jak dyżur? Daniła wzruszył ramionami – pytanie było wyraźnie retoryczne. Przywódcy Schronu na pewno już zameldowano o nocnym zamieszaniu, ale skoro pyta… – Tak sobie… Przez pół nocy męczyliśmy się z wyrodkami, a potem jeszcze kuropat pofatygował się do źródła hałasu… Dobrze, że mamy teraz duży kaliber. Bo mogliśmy się nie obronić… – Tak, karawana nam bardzo pomogła. – Rodionycz skinął głową, mając na myśli przechodzących tydzień wcześniej przez miasto handlarzy, od których udało się kupić KPW i korda z zapasem amunicji. – To nic, to wszystko da się kupić. Będziemy mieć porządną obronę, możesz być tego pewien. Daj nam tylko czas… Daniła skinął głową. – Dobra – nie przeciągał już dłużej pułkownik. – Po co przyszedłem… Chciałem z tobą pomówić od razu po ich odjeździe, ale jakoś ciągle nie było czasu. Oto, co mnie interesuje: nie zachodziłeś jeszcze z Saszką do przedszkola, tego niedaleko stąd, naprzeciwko toksykologii? Daniła nachmurzył się i potrząsnął głową. Przedszkole cieszyło się złą sławą. Kiedy tylko podejdzie się wieczorem, słychać stamtąd dziecięce śmiechy, jakieś szepty, kroki… Jednym słowem, zgroza. Żaden ze stalkerów się tam jeszcze nie pchał ani nie zamierzał. A tu Rodionycza, zdaje się, przypiliło. – Ani my tam nie byliśmy, ani nikt inny. Nie mamy ochoty tam chodzić, towarzyszu
pułkowniku – wymamrotał Daniła, nie patrząc na niego. – Dziwne miejsce… Rodionycz kiwnął głową. – Możliwe, możliwe… – Pomilczał przez chwilę, a potem patrząc na wychowanka, dodał: – A wiesz, że widziano tam człowieka bez maski przeciwgazowej? Daniła utkwił wzrok w nauczycielu, wytrzeszczył oczy. – Że co?! – Ludzie z karawany widzieli. W samym budynku przedszkola, w oknie. Łysy facet bez maski przeciwgazowej. W rękach strzelba. Stał sobie spokojnie, patrzył na ulicę. Zobaczył karawanę – poruszył się i dał nura pod parapet. – Jakiś stek bzdur! – wymamrotał zdumiony Daniła. Bo rzeczywiście – na miłość boską, skąd mógł się tam wziąć człowiek, do tego jeszcze bez maski przeciwgazowej? Jaki to szaleniec będzie zdejmować „ryjek” i stać spokojnie bez ochrony przed skażeniem, podziwiając ulicę? Brednie!… – Szczerze mówiąc, to za dużo wokół nas tych zagadek – ciągnął z zadumą pułkownik. – Ich dowódca mówił mi: wysoki macie poziom promieniowania jak na prowincjonalne miasteczko. Bywali w wielu miejscach, oczywiście, jeśli nie buja. Wielkie miasta wiadomo, wciąż są skażone, niektóre z nich promieniują niemiłosiernie, ale miasteczka podobne do naszego są już w wielu wypadkach czyste. Przyznam się, że sam często o tym myślałem. Dziwne to wszystko, małe miasteczko, a zrzucili na nie cztery bomby, jeśli nie więcej. Czyżby tyle było skarbów w tej jednostce wojskowej, że w nią celowali? Może jest tam skład broni atomowej? Chociaż nie, wiedziałbym o tym, dostęp do takiej wiedzy przysługiwał mi jeszcze, kiedy służyłem… – Pewnie łżą – nie zgodził się Daniła. – Aż się prosi o najbardziej prawdopodobne wyjaśnienie, windują cenę. Niby że my tu idziemy tą trasą z narażeniem życia, chociaż moglibyśmy gdzie indziej tak samo handlować, no to płaćcie potrójną cenę. – Może i tak – mruknął zamyślony Rodionycz. – Dobra, nie o tym teraz mowa. No to jak, sprawdzicie? – No, nie wiem… – urwał Daniła. Pułkownik zmarszczył brwi. – Nie rozumiem… Moment był trudny. Bo co powiedzieć? W końcu faktycznie – dlaczego nie sprawdzić? Wedle wszelkich reguł, tak należałoby zrobić. Ale… nie powiesz przecież, że się przestraszyłeś. Zresztą to wcale nie strach, tylko… a, niech to licho! Wiadomo przecież, że z przedszkolem jest coś nie tak! Co za pułapka: trzeba popatrzeć, co tam się dzieje – a tak się nie chce… – Dobra. – Rodionycz podniósł się, postanawiając widocznie, że nie będzie go męczyć. – Sami pomyślcie. Ale weź jedno pod uwagę, przyjacielu. Jeśli, nie daj Boże, coś się stanie, będziecie to mieli na sumieniu. Daniła milczał przez chwilę, czując, jak czerwienią mu się policzki. Ale wstyd… Stalker niedorobiony. Wychodzi na to, że się cyka…
– Cóż, chyba już pójdę. – Pułkownik uśmiechnął się, domyślając się, co się teraz dzieje w duszy wychowanka. – Ale jednak się zastanów. Jak będziecie wracać z rajdu, to może pomyślcie, żeby tam zajrzeć… Dobra, odpoczywaj, nie będę przeszkadzać. Wyszedł, ostrożnie uchylając drzwi, a Daniła, dręcząc się, długo jeszcze przewracał się z boku na bok na rozłożonym łóżku. W końcu usnął z silnym postanowieniem, że jednak odwiedzą to przedszkole. Bo rzeczywiście – to bardzo ciekawe miejsce, nie można go pominąć. Inaczej przestaniesz szanować samego siebie – wyjdzie, że stchórzyłeś, co tu dużo mówić… Saszka zjawił się dopiero po południu – zabębnił w drzwi, jakby się paliło. – Wejdź – zawołał Daniła, zrzucając kołdrę i opuszczając nogi na podłogę, wiedział przecież dobrze, że przyszedł przyjaciel. Kto inny będzie łomotał, jakby był u siebie w domu… Trzasnęły drzwi, coś zaszeleściło, grzmotnęło – Sańka, który wystrzelił jak na swoje piętnaście lat na wiorstę do góry, znów zrzucił ekwipunek towarzysza wiszący na gwoździu w ciasnym przedpokoju – i wszedł do środka. – Następnym razem specjalnie zmuszę cię, żebyś przytaszczył tu ten sejf z powierzchni, z toksykologii – warknął Daniła. – Przychodzisz tu po dziesięć razy dziennie i ciągle nie możesz zapamiętać. Moja kamizelka i pas zawsze tam wiszą, durnoto ty długa! Sańka uśmiechnął się pod nosem – przyjaciel był w dobrym nastroju, a to znaczy, że są wszelkie szanse, że wyjdą dziś na zewnątrz. – A właśnie, à propos powierzchni. – Saszka nie owijał w bawełnę, tylko od razu chwycił byka za rogi. – Proponuję dziś się wybrać. Dzień chyba nie jest gorący, tylko dwadzieścia stopni na termometrach. Nocą padał deszcz, więc jest tam teraz przyjemnie… Daniła podrapał się po łysej czaszce, zastanowił się. Dyżur miał dopiero pojutrze, więc nawet jeśli zejdzie im do nocy, odeśpi jutro w ciągu dnia. Bo inaczej co robić? Iść do sali ćwiczeń?… Ale to na godzinę, dwie, nie więcej. A potem obijać się cały dzień, włóczyć się po Schronie… Lepiej już iść na górę. – A masz plan? – zapytał przyjaciela. – Dokąd? Ten wzruszył ramionami: – A dokąd poprowadzisz. – Pułkownik był u mnie rano – przypomniał sobie nagle Daniła. – Proponował, żebyśmy razem zajrzeli do przedszkola… – I… co? – zasępił się natychmiast Saszka. – Pójdziemy?… – Pamiętasz, jak była u nas karawana? No, więc handlarze widzieli tam człowieka, w środku. Bez maski przeciwgazowej, rozumiesz? Saszka milczał, czekając na ciąg dalszy. – No i Rodionycz poprosił, żebyśmy tam poszli, rozejrzeli się… – Iljuchę niech wyśle – wzburzył się od razu towarzysz. – Co my mamy do tego?! A poza tym to wszystko bzdury! W tym budynku jest pewnie ze trzysta rentgenów. Co to za
człowiek, skazany na śmierć? – Dobra, nie wściekaj się. Trzeba to sprawdzić – powiedział z naciskiem Daniła. I wspominając słowa Rodionycza, dodał: – Zrozum sam, jeśli, nie daj Boże, coś się stanie… Będziemy to mieli na sumieniu. Saszka westchnął – i zgodził się. – Ale najpierw przejdziemy się po mieście. Tam zobaczymy… *** Udało im się wyjść ze Schronu dopiero w połowie dnia. Zanim się spakowali, zanim to i tamto… W chwili gdy za stalkerami zamknęły się wrota hermetyczne, było już bliżej do wieczora niż do południa. Ruszyli w stronę piekarni, przespacerowali się po sąsiadujących z nią domach – ale niczego ciekawego nie znaleźli, z wyjątkiem starego, zgrzybiałego, bezradnego wyrodka, na którego żal było nawet marnować nabój. Jednym słowem, rajd nie należał do udanych. Słońce chyliło się już ku zachodowi i żeby dzień nie minął zupełnie bezowocnie, partnerzy postanowili jednak przeprowadzić niewielki zwiad. Budynek przedszkola stał w głębi zarośniętego młodnikiem podwórka. Wcześniej, jeszcze przed Początkiem, od żelaznego płotu do szerokiego ganku prowadziła asfaltowa ścieżka. Teraz jednak po ścieżce nie pozostało nawet wspomnienie. Asfalt leżał w kawałkach wymieszanych z piaskiem i żwirem, spod ziemi przebijały się cienkie zielone pędy, krusząc resztki nawierzchni. Stojąc przed zardzewiałą żelazną furtką, przyjaciele spojrzeli po sobie. – Na pewno wchodzimy? – spytał ostatni raz starszego towarzysza Sańka. – Nie rozmyśliłeś się? Strasznie tu… Ten śmiech… Do tego jakiś facet… I jeszcze jedno, powiedz mi, jak to się mogło stać, że we wszystkich domach w okolicy nie ma ani jednej całej szyby w oknach, same odłamki, a tu wszystkie calutkie, nie ma nawet jednego pęknięcia. I lśnią, jakby właśnie ktoś je umył! Jak to tak?! – Myślisz, że sam mam ochotę? – Daniła przyjrzał się przyczajonemu wśród bujnej roślinności w głębi podwórka budynkowi. Tutaj, pod koronami drzew, zgęstniał już wieczorny półmrok, i dlatego przedszkole wyglądało dość mrocznie, jak nawiedzony dom z kreskówki. – My tu tylko na chwilę. Wejdziemy dla czystego sumienia, przejdziemy się po piętrach, i do domu. Saszka westchnął, ale nie oponował – czy tego upartego byka, Daniłę, da się zawrócić z obranego kierunku? Pchnął furtkę – ale ta była jak zamurowana, zardzewiałe zawiasy nawet nie drgnęły. – Widzisz, nie chcą nas wpuścić – pokusił się o żart Sańka. Daniła odsunął partnera, chwycił za zardzewiałą klamkę i pociągnął ją do siebie. Furtka nie ustąpiła… – Osłaniaj mnie – powiedział Daniła, opierając strzelbę o płot. Chwycił klamkę wygodniej, zaparł się drugą ręką o ceglany słup i ostro szarpnął furtkę do siebie. Zawiasy zajęczały przenikliwie, informując całą okolicę o determinacji
nieproszonych gości, ale rezultat został osiągnięty – wejście otworzyło się na tyle, żeby przepuścić nie tylko chudego Sańkę, ale i znacznie tęższego Daniłę. – Wchodzimy – powiedział Dobrynin i jako pierwszy, trzymając broń w gotowości, przecisnął się przez utworzoną szczelinę. Z bliska budynek przypominał zgrzybiałą, zmarnowaną życiem staruchę – sypiący się tynk, pokruszone cegły, rozpadający się ganek, zwisające z dachu strzępy papy… Drewno drzwi wejściowych dawno już zgniło i ziało dziurami… I tylko szyby w oknach – co od razu rzucało się w oczy, niepokojąc jakimś dzikim niedopasowaniem do reszty obrazu – lśniły, jakby dziesięć minut wcześniej umyła je pilna sprzątaczka. Daniła wszedł na ganek i wyciągnął latarkę. Postał chwilę, nasłuchując – w budynku panowała grobowa cisza. Wcisnął guzik, pokręcił dynamem, poświecił i zajrzał przez jedną z dziur w drzwiach. Przed jego wzrokiem odsłonił się ciemny, kwadratowy, zakurzony hol ze schodami prowadzącymi na pierwsze piętro i do piwnicy. Oprócz schodów były tu też cztery pary drzwi – dwie po prawej i dwie po lewej – i piąta na wprost, w formie łuku. Za łukiem otwierało się jeszcze jedno pomieszczenie, z porozrzucanymi tu i tam po podłodze szarymi od kurzu zabawkami, krzesełkami, stolikami i innymi przedszkolnymi rupieciami. „No, pewnie radiacja tu jak diabli… – pomyślał Daniła, spoglądając na grubą warstwę pyłu na podłodze i wyciągając dozymetr. – Jeśli pokaże chociaż ze dwadzieścia rentgenów, to nie warto w ogóle wchodzić”. Wsunął rękę przez dziurę, obrócił dozymetr ekranikiem w swoją stronę… Chrząknął z niedowierzaniem, poklikał przełącznikiem trybów, zmieniając skalę na mikrorentgeny – i o mało z zaskoczenia nie upuścił aparatu. Tego, co zobaczył, po prostu nie mogło być! Promieniowanie jest wszędzie, nawet w najczystszym miejscu jest zawsze chociaż tysięczna część rentgena. Ale tutaj przyrząd skalibrowany tak, by wykrył nawet najmniejszy poziom radiacji, pokazywał absolutne zero. – Słuchaj, Sania, znów miałeś rację – powiedział Daniła, odwróciwszy się do partnera. – Domek faktycznie brzydko pachnie… Saszka od razu się zaniepokoił. – To znaczy? – Tu jest zero. Absolutne. Nawet przez wizjer maski przeciwgazowej Daniła zobaczył, jak oczy jego towarzysza podnoszą się prawie na czoło. – Naprawdę? – Przecież ci mówię. – To co? Wchodzimy? Czy jednak?… Zamiast odpowiedzi Daniła pchnął drzwi. Drewno, które przez dwadzieścia lat wisiało pod gołym niebem, pękło i drzwi, wzbijając obłoki kurzu, runęły do środka. – Witamy. Trzymając w gotowości strzelbę z loftkami w obu lufach, Daniła ostrożnie wkroczył do
środka. Na ułamek sekundy zatkało mu uszy – miał wrażenie, jakby w budynku i na zewnątrz było nieco, choćby minimalnie, różne ciśnienie – ale po chwili to uczucie zniknęło. Potrząsnął głową, odwrócił się i gestem przywołał partnera. Sam zaś, co chwilę zerkając na ekranik dozymetru, który wciąż pokazywał zero, ruszył ostrożnie naprzód. Prawie od razu stało się jasne, że w budynku już od wielu lat nikogo nie było – świadczyła o tym nietknięta warstwa kurzu na podłodze, zaczynająca się przy drzwiach wejściowych. Kurz leżał niczym perski dywan – gruby, aksamitny – i na całej jego powierzchni nie było ani jednego śladu oprócz tych, które przed chwilą zostawiły wodery stalkerów. – Widziałeś? – Daniła wskazał palcem na swoje ślady, a potem na gładką warstwę kurzu na posadzce holu. – Co powiesz na to? – Więc kto tu chichocze wieczorami? – zapytał skonfundowany Saszka. – I tupot też nieraz słyszeliśmy… Do tego ten facet… – Weź się tu domyśl… – Dobrynin potarł czoło. Odpowiedzi na te pytania intrygowały go tak jak i partnera. – Idziemy dalej? – Sania, przestań już, co? – Daniła uśmiechnął się. – Weszliśmy, po co teraz wracać… Dokończmy to. Przyjaciel coś burknął, ale Daniła nie zrozumiał – jego uwagę przyciągnął nagle dochodzący zza prawej ściany szmer. Popatrzył pytająco na towarzysza. – Słyszysz? Saszka wsłuchał się. – Woda? Daniła skinął głową. – Sprawdźmy. Stąpając ostrożnie i wodząc na boki lufami broni, przyjaciele zajrzeli za drzwi. Pokoik z jednym wąskim oknem, prawdopodobnie kiedyś był szatnią – pod jedną ze ścian jedna na drugiej stały oblazłe z farby dziecięce ławeczki i krzesełka. Wzdłuż drugiej żółciutkie niegdyś szafki z grzybkami, jagódkami, jeżykami i liskami namalowanymi na drzwiczkach. Przez okno – czyste, bez jednego pyłku – wpadało łagodne, wieczorne światło, którego wystarczało, by dobrze oświetlić pokój, i dlatego nie trzeba było długo szukać źródła dźwięku. Wszystko stało się jasne od razu, gdy tylko partnerzy zajrzeli do pomieszczenia – w najdalszym kącie, z małej dekoracyjnej fontanny biła strużka przejrzystej cieczy. Woda? … Przyjaciele podeszli bliżej, zaczęli się przyglądać. W metrowej średnicy misie stojącej na cienkim cokole umieszczono całą wioskę. Na wysepce, naprzeciw skały przedstawiającej wodospad, stały w półkolu malutkie chatki kryte czerwoną dachówką. Na szczycie skały – kilka drzewek, między korzeniami których przepływał strumyczek, ściekając w dół do podstawy i wypełniając misę po brzegi. Wszystko to było wykonane na
tyle szczegółowo, że zdawało się, iż zaraz otworzą się drzwiczki jednej z chatek i na zewnątrz wyjdzie jej malutki mieszkaniec. Podrapie się po brzuszku, spojrzy w niebo, mruknie coś w rodzaju: „Słońce wstało… Pora nakarmić świnie…”, i pójdzie do chlewika dać świnkom karmę. Przyjaciele spojrzeli po sobie. – Nie rozumiem… – wymamrotał Saszka, pochylając się i zaglądając pod misę. – A skąd ta woda? Daniła też tam zajrzał – cokół jak cokół. Cienki, solidny. Chyba marmurowy… Próbował go poruszyć – stoi jak przyspawany. Wmurowany w podłogę, nie inaczej. W środku jest chyba rura… – Pewnie z dołu przez cokół biegnie rura – wypowiedział jego myśli Saszka. – Ale jak to?… – wymamrotał Daniła. – Tyle lat minęło od Początku, skąd się ona bierze? – …w piwnicy… Daniła odwrócił się gwałtownie, odskakując na bok i podnosząc dwururkę – zdawało się, że głos dobiegł zza jego pleców, ale pokój był pusty. Obejrzał się – Saszka klęczał na jednym kolanie, trzymając na muszce otwór drzwi, a lufa automatu w jego rękach ledwie zauważalnie drżała. „Słyszałeś?” – Daniła zapytał gestem. Jego partner skinął głową. „W holu?” „Nie, tutaj”. „Jak?” Saszka wzruszył ramionami. Daniła, rozumiejąc, że przyjaciel pewnie się pomylił, i za ścianą naprawdę ktoś jest, trzymając strzelbę gotową do strzału, przesunął się kawałek w prawo, otwierając sobie pole obserwacji na coraz większą część holu – nikogo. Spojrzał na podłogę i poczuł na plecach lodowatą strużkę strachu. Na posadzce, na grubej warstwie kurzu, widniały tylko dwie pary śladów – jego i Saszki. Natomiast śladów tego kogoś, kto wskazał partnerom piwnicę, nie było. Z góry, z pierwszego piętra, dały się nagle słyszeć miękkie kroczki, krótki melodyjny śmieszek – i cisza. Daniła wystartował niczym sprinter z bloków. Uderzył ramieniem w futrynę, wpadł do holu, przyskoczył do schodów i przeskakując po trzy stopnie naraz, pomknął na górę. – Kto tu sobie stroi żarty?! – ryknął co sił w płucach. – Taka twoja mać!… Zaraz was zobaczę, żartownisie! Wszystkie macki wam pourywam w cholerę! – Dan… Co ty?… Z tyłu, przez tupot własnych stóp, Daniła usłyszał pełen najgłębszego zdumienia głos partnera. Daniła odwrócił się w biegu – potknął się i zamarł, z wrażenia prawie upuszczając
strzelbę. To było po prostu niemożliwe, to całkowicie przeczyło wszelkim prawom fizyki… ale tak było. Dalej znajdował się na trzecim schodku, a pośrodku holu, patrząc na niego szeroko otwartymi oczami, stał Sańka. – Ty… jakby płyniesz… – powiedział ochrypłym głosem jego partner. – Niby biegniesz, a szybujesz nad schodami i ledwie nogi przestawiasz… – Daj rękę – odparł z napięciem Daniła, czując, jak zakręciło mu się w głowie. – Szybciej!… Cholera wie, co to za czarodziejskie schody. Jeszcze człowiek zostanie na tym trzecim stopniu na zawsze. Zapuści korzenie… Saszka przyskoczył, wyciągając rękę. Daniła chwycił się partnera, zeskoczył ze schodów i odetchnął z ulgą. – Spadamy stąd! Wystarczy! Saszka nie kazał się prosić – ruszył tak ostro, że prawie skrzesał iskry podeszwami. Krok, drugi, trzeci – i Daniła, który już miał ruszyć za towarzyszem, poczuł nagle, jak w miarę zbliżania się do wyjścia jego ruchy zwalniają, stają się jakieś leniwe, płynne, rozwlekłe… – Sania! Do tyłu! Płyniesz! Towarzysz natychmiast stanął jak wryty. Odwrócił się – w jego oczach była bezradność… – Tutaj też? Daniła kiwnął głową, czując, jak głowę ściska mu lodowata dłoń przerażenia i zrozumienia sytuacji… Saszka widocznie też zdał sobie sprawę, że ich położenie jest nie do pozazdroszczenia – przez szkła maski przeciwgazowej Daniła zobaczył jego oczy, każde rozmiaru kurzego jajka. – Okno, Dan… – wychrypiał nagle tak cicho, jakby się bał, że usłyszy go ten, kto jest winien całej tej nieprzyjemnej przygody. Daniła błyskawicznie się zorientował, ruszył do szatni. Przyskoczył do okna – z tyłu deptał mu po piętach jego partner – wyjrzał przez czyściutką, bez jednego pyłku szybę… i struchlał. Sama ulica pozostała ta sama – jest budynek przychodni naprzeciwko, jest i częściowo widoczny przez okno elewator zbożowy – ale cała reszta zmieniła się nie do poznania! Tam, za oknem, tak jakby nie było tych dwudziestu lat bajzlu, które minęły od Początku, po wysprzątanej ulicy, po gładkim świeżym asfalcie chodników, mijając przystrzyżone krzewy na trawnikach, szli ludzie. Wielu ludzi. Mężczyźni w spodniach w kant i koszulach z krawatami, z aktówkami w dłoniach, w wytłuszczonych ubraniach roboczych i buciorach… Kobiety w pięknych sukienkach, w pantoflach, z torebkami, w kombinezonach pochlapanych wapnem i farbą… Przeszedł pospiesznie jakiś wyraźnie rozgniewany dziadek z teczką pod pachą, przebiegła gromadka dzieci, przejechał zupełnie niezniszczony, połyskujący chromowanym zderzakiem samochód… Wszystko to działo się całkowicie bezgłośnie, jakby w niemym filmie, chociaż stalkerzy wyraźnie widzieli, jak śmieją się i rozmawiają ludzie za oknem, krzyczą
coś biegające obok nich dzieci. – Zdaje się, że idą z fabryki – powiedział za jego plecami Sańka drżącym z napięcia głosem. – Skończyła się dzienna zmiana. Patrz, tamten facet niesie jakieś rysunki techniczne… – Ale… jak, Sania? Jak?!… Saszka wymamrotał coś niezrozumiale. – Słuchaj… A gdybyśmy… Przyjaciele spojrzeli po sobie – i Daniła mógłby przysiąc, że wizjerem maski przeciwgazowej widzi w oczach partnera jednocześnie strach i kiełkującą nieśmiałą nadzieję… – Tłucz… – odparł ochryple przyjaciel. – Chcę tam trafić. Daniła odczekał chwilę, zdecydował się – i wyciągnął nóż. Chwycił odwrotnym chwytem – i co sił wyrżnął rękojeścią w szybę. Ręka, nie napotykając niemal żadnego oporu, wpadła w otwór okienny i Daniła zdał sobie sprawę, że szyba wcale nie jest szybą, tylko jakąś cienką, lecz niewiarygodnie mocną, elastyczną błoną. Ugięła się pod jego ciosem, ale nie pękła, sprężynując, odepchnęła jego rękę, wybijając mu nóż z dłoni i wróciwszy na swoje miejsce w futrynie okiennej, lekko wibrowała niczym galaretka. Nóż odjechał z brzękiem po podłodze w kąt pomieszczenia i z trzaskiem wbił się w drewnianą listwę – a na pierwszym piętrze gruchnął jakiś złośliwy, pełen dzikiego triumfu, kraczący śmiech. Daniła okręcił się dookoła, reagując na ten dźwięk, przyłożył kolbę do ramienia, celując w otwór drzwiowy – i znieruchomiał, pocąc się ze strachu, czekając, co będzie dalej. Jednak budynek przedszkola zamarł w grobowym milczeniu. – No, co tu się wyprawia, ludzie dobrzy?… – Daniła wyraźnie słyszał, jak zęby Saszki trzaskają jak kastaniety. – A mówiłem, nie ma co tu leźć! Jak się teraz stąd wydostaniemy?! – …w piwnicy… Daniła drgnął, mimowolnie naciskając na spusty oboma palcami. Dźwięk podwójnego wystrzału w zamkniętym pomieszczeniu boleśnie uderzył ich w bębenki, aż zatkało im uszy. Saszka rzucił się zaskoczony w bok, wpadł ramieniem na ścianę – i na drżących, uginających się pod nim nogach, osunął się na ziemię. Daniła, nie spuszczając z oczu drzwi, przysunął się do ściany, przykucnął obok partnera i przeładował dwururkę. – Jak tam? Wszystko w porządku? – Zrozumiałeś?… Zapraszają nas do piwnicy… – zachichotał Saszka, dało się wyczuć, że jego nerwy są na granicy wytrzymałości. Głos partnera dochodził do niego jak przez grubą warstwę waty, ale mimo wszystko zrozumiał. – Pójdziemy? Tak natarczywie nas wzywają… – spróbował zażartować towarzysz, nadrabiając miną, ale Daniła widział, że Sańka zaraz zwariuje ze strachu. Sam musiał przyznać, że czuł coś podobnego. Nazbyt okropne to wszystko było. Okropne,
niepojęte, niewytłumaczalne – i naprawdę przerażające… – A mamy wybór? – zapytał szeptem, starając się powstrzymać zdradzające strach drżenie w głosie. Saszka wzruszył ramionami, oparł się o ścianę, zerwał z twarzy maskę przeciwgazową – nie wypuścił jednak z rąk automatu, przezornie kierując go w stronę drzwi. – No, to wpadliśmy… Kompletnie, ani w jedną, ani w drugą. Do tego na pierwszym piętrze siedzi jakieś diabelstwo… – A dlaczego zdjąłeś maskę przeciwgazową? – zapytał Daniła. Saszka wyjął dozymetr, spojrzał na ekranik – i zademonstrował towarzyszowi. – Wciąż zero… Daniła pomyślał chwilę i też pociągnął do góry gumowy ryjek. – To co? Idziemy? – spytał Saszka. – Do tej piwnicy?… – Sania, nie mamy przecież wyboru. Sam widzisz, drzwi są dla nas zamknięte. W oknach też diabli wiedzą, co się dzieje. Na pierwsze piętro nie da się wejść. Pozostaje ostatnia droga… Saszką zatrzęsło. – Wypluj to! – syknął ze złością. – Jaka „ostatnia droga”, do cholery!… Daniła uświadomił sobie, co palnął, i od razu splunął przez ramię. – Nawiasem mówiąc, nie zbadaliśmy jeszcze do końca parteru – syczał dalej ze złością jego partner. – Ty rób, jak chcesz, ale ja, póki nie przeczeszę tu wszystkich pomieszczeń i nie sprawdzę okien, nie zamierzam zrobić jednego kroku w stronę piwnicy! To wszystko nie takie proste… te głosy, śmiech, tupot… O mało nie zlałem się w spodnie, mówię absolutnie poważnie! Zejdziemy do piwnicy i tyle nas widzieli! – I tak już nas… widzieli – odparł Daniła. – Kiedy weszliśmy do tego przedszkola… – A co mówiłem?! Czego gębę odwracasz?! – wzburzył się Sańka, widząc, jak towarzysz macha na niego ręką. – Niech to ku… I dlaczego zawsze tak jest? Ty spieprzysz, a potem odpowiadamy za to obaj?! Daniła nie zwrócił nawet uwagi na ten krzyk z głębi duszy. Ta złość czasem go nawet bawiła – Saszka zawsze był zwolennikiem „niewtykania palca między drzwi” i prawie zawsze, kiedy wpadali w jakieś tarapaty, winił o wszystko swojego towarzysza, chociaż sam często maczał w tym palce. Gdyby nie chciał iść do tego przedszkola, toby nie poszedł, potrafiłby postawić na swoim. Kiedy było to konieczne, Sańka z ustępliwego chłopaka zamieniał się w najbardziej upartego, niereformowalnego osła i ruszyć go z miejsca było niemożliwością. I wtedy pozostawało tylko jedno wyjście – podporządkować się. – No to co? Przeszukamy parter, czy zamierzasz dalej świrować? – zapytał Daniła. Saszka zaklął wściekle, splunął i wstał, chowając maskę przeciwgazową do zasobnika. Ten wybuch wyraźnie mu pomógł – kolana już mu się nie trzęsły, zęby nie dzwoniły… Złość jakby przepędziła strach gdzieś w głąb, zmuszając go, by skulił się w najdalszych zakamarkach – do czasu.
Ostrożnie stąpając po zakurzonej podłodze, osłaniając się nawzajem, trzymając na celowniku schody na piętro i zerkając na czarną dziurę piwnicy, przyjaciele przeszli przez hol i zatrzymali się przed futryną drzwi naprzeciw wejścia. Daniła zajrzał do środka – i ze zdziwienia utracił dar mowy. Przed jego oczami znajdował się nie pokój na parterze, czego należałoby oczekiwać, lecz długi, zakurzony, pusty strych. – Idziemy? – Nie idę tam. – Saszka potrząsnął głową, zaglądając towarzyszowi przez ramię. – Co ja, zgubiłem coś na tym strychu? No i w ogóle… Daniła, który mówiąc szczerze, też nie zamierzał przechodzić przez tajemnicze drzwi, od razu się cofnął. Drugie drzwi prowadziły do komórki bez okien pełnej mebli i rupieci, trzecie były zamkniętym na głucho stalowym monolitem bez śladów klamki, za to z wąską szczeliną dziurki od klucza. Przyjaciele zaglądali przez nią po kilka razy, ale nie udało im się dojrzeć niczego oprócz dziwnej mlecznej bieli. Saszka, co prawda, zapewniał, że słyszy jakiś niewyraźny szept, ale Daniła, choćby nie wiadomo jak się wsłuchiwał, nie zdołał niczego usłyszeć. Pozostało im ostatnie – łukowate drzwi naprzeciw wejścia. Po wejściu do środka przyjaciele odkryli duże, pogrążone w półmroku pomieszczenie – kiedyś widocznie była to sala zabaw, na podłodze walały się zabawki. Oprócz tego dojrzeli kilka stolików i krzesełek, małe dziecięce szafki i tapczaniki wzdłuż ścian, wisiała również niewielkich rozmiarów szkolna tablica, obok niej umywalka, dawno wyschnięte akwarium z mumią rybki – i cztery duże prostokątne okna. I kiedy Daniła w nie zajrzał, od razu zdał sobie sprawę, że nic tu po nich – wszystkie cztery prostokąty były zalane jakąś absolutną, pochłaniającą wszystko czernią. Spojrzał na partnera. „Osłaniaj mnie”. Saszka kiwnął głową, badając wzrokiem otwarte drzwi na przeciwległym końcu pomieszczenia i ustawiając się tak, by mieć je pod kontrolą razem z tymi, przez które weszli. Daniła powoli zbliżył się do okien, najstaranniej jak potrafił obejrzał ramy, ale nie zauważył niczego niezwykłego. Ramy jak ramy. Plastikowe. Widział już takie w oknach mieszkań – dziadek mówił, że pojawiły się jakieś dziesięć lat przed Początkiem i bardzo szybko zdobyły popularność dzięki praktyczności i wygodzie użytkowania. Jest i klamka… Chwycił ją i spróbował otworzyć okno – a gdzie tam. Klamka nie poruszyła się nawet o milimetr, była jak przyspawana. No cóż… nie szkodziło spróbować. A co z szybą? Czy to także błona?… Daniła, nie chcąc więcej dotykać rękami tej wymytej i wyczyszczonej na wysoki połysk… substancji w ramie okiennej, rozejrzał się dookoła. Podniósł zakurzonego pluszowego misia z oczami z guzików i oderwanym lewym uchem, który o dziwo, był całkiem dobrze zachowany, złapał go za tylne łapki, zbliżając się do okna – i poczuł nagle, jak szczęka, drżąc mimowolnie, opada mu ze zdziwienia. Z tej strony widział wyraźnie, jak
zabawka zbliża się do powierzchni – ale niezgodnie z prawami fizyki, w ciemnym oknie nie było widać jej odbicia! Dotknął… Tym razem w ramie okiennej nie było błony – nie było też zresztą i szyby. Powierzchnia zafalowała, jakby rozeszły się kręgi na wodzie, poruszyła się… Przez sekundę Danile wydało się, że do sali chluśnie zaraz wszystko, co nagromadziło się tam, na zewnątrz – ale substancja kołysała się przez chwilę i zaczęła uspokajać. Daniła cofnął się, wyciągając misia… Ale nic z tego. Zabawka – chociaż dotknął powierzchni tylko koniuszkiem misiowego ucha – była unieruchomiona, jakby przyklejona. Daniła szarpnął ją ostrożnie – raz, drugi, trzeci – i z okrzykiem zdziwienia wypuścił nogę niedźwiadka. Ten, jakby tylko na to czekając, zaczął powoli tonąć. Obraz ten był tak surrealistyczny, że bardziej się nie dało – miś, stercząc poziomo, powoli zapadał się w oknie, jakby ktoś ciągnął go z drugiej strony za głowę. Z tyłu rozległ się zdziwiony okrzyk. Daniła się odwrócił – Sańka patrzył na sterczące łapki misia wytrzeszczonymi oczami. Jeszcze kilka sekund i zabawka całkiem zniknęła. Powierzchnia zakołysała się przez chwilę, wygładziła się i znów zamieniła w lustro, w którym nic się nie odbijało. Daniła nagle ruszył naprzód, wpatrując się w ciemność, aż rozbolały go oczy… Wydawało mu się czy nie? Jakiś niewyraźny cień poruszający się gdzieś tam, w głębi… Nawet nie cień, ale miraż, cień cienia… Nagle naprzeciw niego pojawiła się jego własna, wypatrująca czegoś w skupieniu fizjonomia. Daniła wyszczerzył się dziko i zrobił zwierzęcą minę. Odbicie w przestrachu otworzyło usta w bezgłośnym krzyku – i odskoczyło gdzieś w głąb, do tyłu. Daniła zaklął jak szewc – i niewiarygodnym skokiem odleciał na środek pomieszczenia, omal nie zwalając z nóg Saszki. Zerwał z pleców strzelbę, wycelował w okno i znieruchomiał w oczekiwaniu, gotowy przy najmniejszym niebezpieczeństwie nacisnąć spust. – Co ty?! – Saszka stał już obok i lufa jego automatu była skierowana w to samo miejsce. Daniła bąknął coś niezrozumiale i umilkł. Brak było słów… – Czego się drzesz?! – Chyba mi się wydawało… – mruknął Daniła, sapiąc i starając się powstrzymać drżenie rąk. – Jak się komuś coś wydaje, to nie wykręca od tego takich piruetów… – warknął jego partner, ale nie pytał dalej. Daniła nie powiedział mu, że odbicie, które nagle pojawiło się w oknie, poruszyło się całkowicie niezależnie od niego. Nie było po co. Saszka i bez tego ma nerwy na granicy wytrzymałości, a i on sam trzymał się już ostatnimi siłami – od wszystkich tych strasznych zagadek i niezrozumiałych zdarzeń zwyczajnie pękała mu głowa. Sańka skulił się. – To ci miejsce… Z góry, z pierwszego piętra, wprost nad głowami partnerów, dało się nagle słyszeć jakieś skrobanie. Stalkerzy zamarli, nasłuchując uważnie i wychwytując najmniejsze szmery. Ktoś coś upuścił, powlókł po podłodze, upuścił z łoskotem… Przyjaciele spojrzeli po sobie –
życie na pierwszym piętrze szalało na całego… – Dobra, jeszcze się tam dostaniemy – wyszeptał Daniła, spoglądając w sufit. – Bardzo mnie ciekawi, kto tam się krząta i dlaczego do tej pory do nas nie zszedł. Goście w domu, a ten się wstydzi… Saszka zachichotał, doceniając wysiłek towarzysza, który chciał rozładować napięcie. No, bo jak inaczej sobie radzić z tymi wszystkimi niezrozumiałymi zdarzeniami? Pożartujesz, pośmiejesz się – i życie zdaje się prostsze, mniej jest też szans, że zwariujesz. No i w ogóle… Skoro już trafili w takie miejsce, to lepiej nie wnikać, nie szukać racjonalnych wyjaśnień, czepiając się resztek zdrowego rozsądku, tylko po prostu przyjąć za aksjomat, że może się tu wydarzyć wszystko… I wtedy jakby na potwierdzenie dopiero co wyciągniętego wniosku, z pierwszego piętra dał się słyszeć dźwięczny dziecięcy głosik: Ale nóż to bardzo straszna rzecz… Każda rzecz albo jest, albo jej nie ma Ale nóż (wciąż nie pojmę, w czym rzecz) Nóż, gdy jest… to od razu go nie ma!
Przyjaciele spojrzeli po sobie i Daniła zobaczył, jak twarz Saszki śmiertelnie blednie… Głosik umilkł. Stalkerzy dalej nasłuchiwali, zlani zimnym potem. Każdy głupi to wiedział – w żaden sposób nie mogło się tu pojawić dziecko, przedszkole to już tylko nazwa. A tym bardziej dziecko znające wierszyk Rodionycza! Więc co za diabelstwo się tam dzieje na górze?! Tupot dziecięcych stópek, śmiech… – To tam wciąż są dzieci czy co?! – wyszeptał z najgłębszym zdumieniem w głosie Saszka, odwracając się do towarzysza i wskazując palcem na sufit. – Jakieś cholerstwo się tam zalęgło, Sania – odpowiedział również szeptem Daniła, zerkając w górę. – I dobrze jeszcze, że siedzi na pierwszym piętrze. A jak zejdzie na dół? … Saszka skulił się i pociągnął partnera za rękaw. – W takim razie ruszmy szybciej kulasami, co? Może jednak znajdziemy jakieś okienko… Jednak jego nadziejom nie było sądzone się ziścić. Po obejściu dookoła całego parteru budynku i sprawdzeniu wszystkich pomieszczeń przyjaciele skonstatowali, że będą jednak musieli zejść do piwnicy – za wszystkimi oknami kłębiła się mętna, szara mgła. Spróbowali rozbić jedno okno w toalecie, jednak pod względem wytrzymałości „szkło” nie ustąpiłoby pewnie stalowej płycie. I Daniła miał poważne podejrzenia, że nawet stal była niczym w porównaniu z takim szkiełkiem. Po powrocie do punktu wyjścia długo stali nad czarną czeluścią piwnicy. Ciemność w środku wydawała się nieprzenikniona, jakaś… absolutna. Ciężko i milcząco leżała u nóg stalkerów i zdawało się, że pod jej cienką wierzchnią warstwą coś się kryje, wyczekując, kiedy w końcu przyjaciele zejdą na pierwszy stopień schodów. Danile przypomniały się nagle jego – zresztą nie tylko jego, pewnie wszystkich dzieci w Schronie – lęki. Ta
ciemność żywo przypomniała mu mrok cmentarnej sztolni, pod którego osłoną jego dziecięcy rozumek krył ożywające i wyłażące ze swoich grobów trupy. – A ja w dzieciństwie zawsze wyobrażałem sobie rękę… – jakby odgadując jego myśli, wyszeptał za plecami starszego towarzysza Sańka, nie odrywając wzroku od wejścia do piwnicy. – Że niby przechodzę obok sztolni, a stamtąd wysuwa się taka długa ręka… Próbuję uciec, a ona się wyciąga, wyciąga… Łapie mnie i wlecze do środka. Daniła, chwytając wygodniej łoże dubeltówki, zdecydowanym ruchem wyjął latarkę. Nacisnął przycisk, kierując ją w dół, jasna błękitnawa smuga światła rozproszyła mrok i padła na schody, przesunęła się po suficie, natrafiła na ceglaną ścianę z prostokątem otworu drzwiowego… I zniknęła, przepadając w czarnej jak atrament ciemności, która błyskawicznie pochłonęła ją bez reszty. – Idziemy? – zapytał Saszka drgającym z napięcia głosem. – Czy… – Im dłużej stoimy, tym większa jest szansa, że nigdy tam nie wejdziemy – odparł Daniła, stawiając stopę na pierwszym schodku. – I zostaniemy tu na zawsze. Świecąc sobie latarkami, stalkerzy ostrożnie zeszli do podnóża schodów. Daniła zajrzał w czarną gardziel piwnicy, poświecił – ale snop światła bezsilnie zgasł, rozpraszając ciemność tylko na odległość wyciągniętej ręki. Dalej, choćby nie wiadomo jak się w nią wpatrywali, jej władza była absolutna. – Trzymaj się mnie – powiedział Daniła i od razu poczuł, jak partner mocno chwyta za szelkę jego plecaka. – Jeśli się tu zgubimy, to nigdy się nie znajdziemy. Krok, drugi, trzeci… Daniła szedł ostrożnie, krótkimi, posuwistymi, cichymi kroczkami, ściskając dwururkę, gotowy przy najmniejszym niebezpieczeństwie nacisnąć oba spusty. Z tyłu słychać było napięty, rwany oddech Sańki. Obejrzał się – partner, uczepiony lewą ręką plecaka, prawą trzymał chwyt pistoletowy automatu, przycisnąwszy kolbę do ramienia, a jego spoczywający na spuście palec drżał z napięcia. – Spokojniej, Sania, spokojniej – powiedział cicho Daniła i zdumiał się, jak zmienił się jego głos. Stał się głuchy, dobiegał teraz jakby przez grubą warstwę waty i zdawało się, że dźwięki rozpływały się w otaczającej ich przestrzeni, kiedy tylko opuszczały jego usta. – Pilnuj lewej flanki. Reszta jest moja. – Rozumiem – szepnął Saszka, nagle chrząknął zdziwiony i zatrzymał starszego towarzysza. – Słuchaj, Dania… Drzwi zniknęły… Daniła znów się obejrzał – drzwi, przez które weszli, nie było i teraz stalkerów otaczał tylko niemy, czarny jak atrament kokon mroku. – Palnęliśmy głupotę. Trzeba było przywiązać linę przy wejściu. Wtedy można by było chociaż wrócić… Saszka tylko westchnął. Jak długo szli? Potem, wracając czasem we wspomnieniach do tych wydarzeń, Daniła nie potrafił dokładnie odpowiedzieć. Czas zniknął, połknięty przez otaczającą ich ciemność, dookoła została tylko przestrzeń. A i przestrzeni było tyle, co nic. Snopy światła latarek, z trudem przebijając się przez gęsty, grząski mrok, gasły w odległości wyciągniętej ręki
i zdawało się, że stalkerzy, nawet poruszając się naprzód, stoją w miejscu. Nie było punktów orientacyjnych – dookoła panowała nieprzenikniona ciemność i zerknąwszy w którymś momencie na podłogę, w nadziei, że uchwyci się czegokolwiek, co mogłoby wykazać, że w ogóle się poruszają, Daniła zobaczył tylko matową czarną powierzchnię, która pochłaniała światło latarek jeszcze szybciej od otaczającej ich ciemności. Po pewnym czasie, kiedy zmęczenie zaczęło powolutku dawać się we znaki i obserwacja otoczenia z wcześniejszą uwagą stała się już po prostu niemożliwa, Daniła zdał sobie sprawę, że Sańka już od dawna mamrocze coś pod nosem. Wsłuchał się – jego partner liczył… – Sześćset pięć… sześćset sześć… sześćset siedem… – mamrotał cichutko, niemal na granicy słyszalności. – Sześćset dziewięć, sześćset dziesięć… – Co ty? – syknął Daniła, odwracając się na moment. – Liczysz sekundy? Saszka potrząsnął głową. Jego twarz w świetle latarki była blada, na czole, jak koraliki, wystąpiły drobne krople potu. – Kroki. – Kroki?! – Kroki, kroki. Rozumiesz? – zaszemrał ledwie słyszalnie towarzysz. – Sześćset kroków! Musieliśmy wyjść już daleko poza granicę budynku! I za teren przedszkola też!… – Musieliśmy… – Słuchaj, a może skręcimy, co? – wyszeptał Saszka nierówno, jakby próbując go przekonać. – Albo wrócimy! Ile można… – Jak skręcimy, zabłądzimy – uciął Daniła. – Uspokój się, nie panikuj. Inaczej na pewno z nami koniec… Nagle wyobraził sobie, jak zbaczają z drogi, tracą kierunek i gubiąc się w ciemności, będą niczym widma włóczyć się tak do końca swych dni. Poczuł ostre ukłucie strachu… – A może idziemy długim korytarzem?! – ciągnął Saszka. – Trafiliśmy na niego przypadkiem i tak idziemy przed siebie! Długi, prosty korytarz, dokąd może nas zaprowadzić? Skręćmy kawałek w bok, a nuż wymacamy ścianę? Wtedy przynajmniej wszystko będzie jasne!… – Zamilknij! – ryknął Daniła, niewiarygodnym wysiłkiem woli zmuszając się, by powoli i ostrożnie iść naprzód, a nie rzucić się do biegu, poddając się ogarniającemu go nagle atakowi czarnej paniki. Saszka się zamknął. Kiedy w końcu zamajaczył przed nimi szarzejący prostokąt otwartych drzwi, Daniła mógłby przysiąc, że szli już przed siebie niejeden tuzin, a może i niejedną setkę lat. – Światło, Sania! Światło! – wyszeptał wariacko, ledwie panując nad sobą, chociaż chciało mu się wrzeszczeć z radości na cały głos i do tego jeszcze tańczyć. – Dotarliśmy! A ty chciałeś skręcać, baranie! Saszka milczał. Daniła obejrzał się i zobaczył, że jego partner patrzy na niego jakoś podejrzliwie,
w napięciu marszcząc rzadkie czarne brwi. – Kiedy niby chciałem skręcać? – A kto mi mówił: skręcimy, sprawdzimy… – A co ja według ciebie jestem, głupek? Gdybyśmy skręcili, nie mając punktów orientacyjnych, to gdzie byśmy teraz byli? – powiedział z namysłem. Daniłę od tych słów przeszedł lodowaty dreszcz. – Ty… jesteś pewien?… – Absolutnie! – I nie liczyłeś kroków? – Kroki liczyłem – odparł Saszka. – Ale skręcić? Nawet do głowy mi to nie przyszło… Daniła głośno wypuścił powietrze, ocierając z czoła pot. Burknął: – Dobra, idziemy… – I wskazał palcem przed siebie. – Wyszliśmy, i chwała Bogu. – Nie wiadomo jeszcze gdzie – mruknął Saszka, trzymając automat w gotowości. Daniła ostrożnie wyjrzał zza drzwi, gotowy, by na widok najmniejszego niebezpieczeństwa odskoczyć w lewo, otwierając partnerowi pole ostrzału. I chociaż to, co zobaczył, w każdych innych okolicznościach przeraziłoby go do głębi, po tym, co obaj przyjaciele mieli okazję dziś zobaczyć i przeżyć, były to tylko dziecinne igraszki. Przed oczami Daniły ukazały się nie schody prowadzące na parter ani nie wyczekiwane wyjście z przedszkola, ale kolejne pomieszczenie. A szerokie trójdzielne okno na przeciwległej ścianie, przez które wpadało jasne dzienne światło i widać było zagracone podwórko przedszkola, mówiło im, że są na pierwszym piętrze. – Pierwsze piętro, Dania! – szepnął mu nagle do ucha towarzysz. – Cholera wie, w jaki sposób, ale to jest wyjście! Tłuczemy szybę i spadamy stąd! Daniła chciał już ruszyć naprzód – ale przystanął, rozglądając się na boki. Jeśli to rzeczywiście pierwsze piętro, to należy się spodziewać wyłażącego z ciemnego kąta gospodarza tego miejsca. A i człowiek bez maski przeciwgazowej mógł gdzieś tu być, jeśli jeszcze nie zniknął… – Osłaniaj mnie. Saszka natychmiast wycelował lufę automatu w drzwi na przeciwległym końcu pokoju, a Daniła, podszedł do okna i wyjrzał na zewnątrz. Na pierwszy rzut oka wszystko wydawało się na miejscu – zarośnięte podwórko przedszkola, za nim odrapany czteropiętrowiec z powojem na dachu, wyrodek grzebiący przy wejściu na klatkę… Słowem, znajomy, zwyczajny obrazek – jednak Daniła wyraźnie czuł, że na zewnątrz coś jest nie tak. – No, co tak zastygłeś?! – szepnął nerwowo partner. – Uciekamy, szybciej! Ale Daniła zdał sobie naraz sprawę, co jest nie tak za oknem, wyciągnął dozymetr i spojrzał na zegarek. – Sprawdzałeś czas? Jak myślisz, jak długo już tu jesteśmy? – A wiesz, jakoś nie miałem do tego głowy – odparł jego towarzysz z szyderstwem w głosie. – Mam w ogóle wrażenie, że błąkamy się tu od roku!
– Ja też – Daniła skinął głową – ale błąkamy się tu od sześciu godzin. Przyszliśmy wieczorem, około dziewiątej, i na zewnątrz powinna być teraz noc, najwyżej wczesny ranek. – Wskazał palcem na okno. A tam świeci słońce. Saszka wysunął się bokiem na środek pomieszczenia i wciąż ubezpieczając drzwi, wyjrzał jednym okiem przez okno. Twarz od razu mu się wyciągnęła. – Ożeż ty… – Teraz rozumiesz? Coś tu jest nie tak z czasem. Mocno nie tak, zupełnie nie tak jak należy. Na zegarku trzecia w nocy, a na zewnątrz ranek. Do tego mam takie samo uczucie jak i ty, jakbyśmy siedzieli tu od roku i nie mogli się wydostać… Saszka nagle wzdrygnął się, wciąż wyglądając z głębi pokoju przez okno i jego twarz w ułamku sekundy pobladła, przybierając jakiś martwy, ziemisty odcień. Daniła odwrócił się gwałtownie, wypatrując, co mogło tak nastraszyć jego partnera – z klatki schodowej domu dziadka, tej, której nie obrosły jeszcze grube macki powoju, jedna za drugą wychodziły figury w OP-1, a w ich zachowaniach, we wszystkich ruchach, a nawet w ekwipunku, którym byli obwieszeni, było coś do bólu znajomego… Jako pierwszy szedł mikrus z SWD w dłoniach, ubrany w wyraźnie niedopasowany kombinezon OP-1 – rękawy miał podwiązane, tyłek zwisał mu poniżej kolan… Za nim szedł nieco wyższy człowiek niosący na plecach pudło radiostacji z dyndającą anteną. Trzeci był wyrośnięty typ mający ponad dwa metry wzrostu, z przewieszonym przez pierś kałachem, a pochód zamykał idący nieco z tyłu barczysty osobnik, w którego rękach Daniła wprawnym okiem rozpoznał WSS. I karabin ten tak bardzo przypominał jego własny – z dorobioną półeczką pod policzek i kolbą owiniętą w niektórych miejscach czarną taśmą izolacyjną – że machinalnie wyciągnął ręce i pomacał, sprawdzając, czy broń jest na swoim miejscu za jego plecami. – Nie zauważyłeś nic dziwnego? – zapytał go nagle Sańka jakimś nienaturalnym, nieswoim głosem. Stał pośrodku pomieszczenia i całkowicie zapominając o ubezpieczaniu, obserwował to, co się działo za oknem. Ten, który szedł pierwszy, gwałtownie zanurkował w dół, kryjąc się za betonowym murkiem ganku i w ślad za nim schowali się tam pozostali. Daniła stał, wciąż próbując zrozumieć, co jest nie tak w tym, co widział. – Wan, ja i ty – podpowiedział Saszka całkowicie pozbawionym emocji, jakby drewnianym głosem. – Widziałeś wintorieza? Poznałeś? Ja swojego kałacha też rozpoznam nawet ze stu metrów. Tylko ja mam taki w Schronie, z risowskim łożem i czterema szynami12. Nad ścianą ganku pojawiła się i poruszyła lufa SWD i Daniła dosłownie fizycznie poczuł, jak przez celownik optyczny karabinu świdruje go czyjś wytężony wzrok. Jednak wszystko, co się działo, było na tyle nienaturalne, dziwaczne i wychodzące poza ramy zdrowego rozsądku, że stalkerzy stali i patrzyli przez okno jak idioci, całkowicie zapominając o własnym bezpieczeństwie.
– Czyli co… Czyli to Wan w nas celuje? – opamiętał się nagle Daniła. – To przecież… Jak oni w ogóle mogą nas widzieć?! – Może wcale nie nas widzą? Po prostu ktoś siedzi pod oknem? – zaproponował Saszka. – A niech to… Zrobił nagle krok naprzód, do okna – i uniósł automat. Reakcja nastąpiła błyskawicznie – lufa karabinu drgnęła i w szybę całkowicie bezgłośnie wpadła kula. Zrykoszetowała jednak, po takim ostrzeżeniu przyjaciele leżeli już na podłodze. – Co ty, odbiło ci?!… – zdołał wyartykułować Daniła, ciężko dysząc. – Leciała w ciebie?… – We mnie… – potwierdził biały jak kreda Saszka. Spojrzał w górę. – Popatrz, na szkle nie ma nawet zadrapania! Żeby tak kamizelkę kuloodporną z niego zrobić… – Przecież to nie szkło, Sania, nie widzisz?! – odpowiedział drżącym głosem Daniła, próbując uspokoić wyrywające mu się z piersi serce przepompowujące mega dawkę adrenaliny wyrzuconej do krwi przez nadnercza. – Jakieś niezrozumiałe cholerstwo! Rozciąga się jak woda… a teraz jest twardsze od stali! – Co tu się w ogóle dzieje… Widzieliśmy sami siebie! – pokręcił głową Saszka. – Opowiesz komuś, nikt nie uwierzy! – Ja uwierzę. Daniła podskoczył jak oparzony, reagując na ten dźwięczny dziecięcy głosik – w drzwiach, tych, których pilnował z początku Sańka, stał chłopczyk i z głową przechyloną na bok, dosłownie leżącą mu na lewym ramieniu, uważnie patrzył na stalkerów. Mały, pięcio-, może sześcioletni chłopiec, ubrany w czyste zielone szorty, białą koszulkę i białe sandałki na bose stopy. W ręku trzymał brązowy oficerski mapnik polowy. Stalkerzy cofnęli się – od dziecka biło grozą… Na oko niby zwykły człowieczek, ale z jakiegoś powodu nie chcieli znaleźć się obok niego… – To moja wina – powiedział żałośnie malec, robiąc krok naprzód. – Wybaczycie mi?… Jego ruchy były jakieś niezręczne, niezgrabne, małe ciałko całe się trzęsło, jakby każda kosteczka w nim była na sprężynach i ani na sekundę nie mogła pozostać na miejscu. Pochylona na lewy bok głowa dyndała, jakby szyję miał na zawiasach, ale jego wzrok był cały czas skierowany prosto na stalkerów. Daniła przyjrzał się – i serce mu na chwilę stanęło: puste, niczego niewyrażające oczy chłopczyka były czarne jak noc. Żadnych białek i źrenic – tylko ciemna, wypełniająca cały oczodół tęczówka. – Co ty, dziecko… skąd się tu wziąłeś? – zapytał ochryple Saszka. – Wybaczycie mi? – spytał znów chłopczyk, robiąc jeszcze jeden krok. – Nie ruszaj się! – zareagował natychmiast Daniła. – Jak się tu znalazłeś? – Odprowadźcie mnie do domu… – Głos malca, do tej chwili taki cichy, nagle zadźwięczał, podnosząc się do granic możliwości. – Muszę iść do domu… do Schronu. „Odprowadźcie” wypowiedział falsetem, „do domu” zabrzmiało już jak dyszkant, a na „do Schronu” jego głos nagle zadrżał, przechodząc w wizg i praktycznie w ultradźwięk… I wtedy Daniła nie wytrzymał. Po prostu puściły mu nerwy – każdy ma przecież swoją
granicę. Rozum mu podpowiadał: to, co się teraz dzieje, jest nierealne, niemożliwe, niewyobrażalne! Uniósł strzelbę, przyciskając kolbę do ramienia, i kiedy głowa dziecka znalazła się na linii strzału, płynnym ruchem nacisnął oba spusty. Wiedział, że z takiej odległości loftki rozszarpią cel na strzępy – ale przy tym intuicyjnie, wyczuwając to jakimś szóstym zmysłem, był już pewien, że nic podobnego się nie wydarzy. Trafiona głowa chłopca odleciała do tyłu, jakby ktoś z rozmachu uderzył w nią ciężkim młotem, malec zachwiał się, tracąc równowagę… Daniła ruszył naprzód, zamierzając chwycić jego małe kruche ciałko i drętwiejąc na myśl, że stało się nieodwracalne i tylko on był temu winien… jednak malec wcale nie zamierzał padać na ziemię. Mechanicznym ruchem robota podniósł calutką głowę z powrotem, popatrzył spode łba na stalkera – i kąciki jego ust nagle uniosły się w okropnym, niedopasowanym do dziecięcej buzi złośliwym uśmiechu. Figurka zasnuła się mgłą, zafalowała, ściekła jak wosk pod płonącą zapałką… Upadł na podłogę mapnik – ten, o dziwo, pozostał całkowicie realny i ani myślał gdziekolwiek znikać. Postać roztapiała się, rozmywała, tracąc wyraźne kształty, znikając… a z piwnicy do pomieszczenia nagle powoli wlało się… coś dziwnego. Obok niego jęknął Saszka, gorączkowo odciągając bezpiecznik kałacha… Daniła, zapominając o całym świecie, jak sparaliżowany stał w miejscu, nie mogąc oderwać wzroku od tego czegoś, co się ukazywało… ujawniało się przed nim, powoli wysuwając się z panujących za drzwiami egipskich ciemności piwnicy. Nagle ocknął się i zdając sobie sprawę, że nie zdąży przeładować, zarzucił na plecy bezużyteczną teraz dwururkę, chwytając WSS i przesuwając dźwigienkę bezpiecznika… Stwór przypominał wielki, wypukły kleks atramentu albo pękatą beczkę w czarnym jak atrament pokrowcu zwisającym swobodnie do samej ziemi. To, co znajdowało się wewnątrz, pod połyskującą jak guma zewnętrzną powłoką tej istoty, przez cały czas było w nieprzerwanym chaotycznym ruchu, przez co powierzchnia jego ciała to wybrzuszała się, to zapadała do środka, tworząc różnej głębokości wgłębienia. Wielkie jak spodki oczy. Bezmyślne, niewyrażające niczego – a jednocześnie zdawało się, że zaglądają w samą duszę… Czarna dziura rozdziawionej paszczy – tak wielka, nienaturalna, jak bywa tylko w kreskówkach… I wijące się nibynóżki przypominające gumowe węże grubości ręki dorosłego człowieka. Stalkerzy odskoczyli do tyłu, do okna, trzymając to Coś na muszkach, gotowi, by przy najmniejszym zagrożeniu wywalić w nie wszystko, co mieli w magazynkach automatów. Potwór płynnie się zakołysał, przesuwając się kawałek w prawo, wystrzelił nibynóżkę, podnosząc z podłogi mapnik – i wyciągając swoją własność w stronę ludzi, ostrożnie ruszył naprzód. I wtedy Daniła, wyćwiczonym ruchem przełączając ogień w tryb automatyczny, rąbnął serią wprost w głowę potwora, celując między jego ogromne bezmyślne oczy. I prawie jednocześnie obok ogłuszająco zaterkotał kałach Saszki. Zagadkowy mapnik, odrzucony do tyłu, poleciał gdzieś w kąt. Stwór cienko, na granicy słyszalności, zaskowytał z bólu od rozdzierających jego ciało kul, rzucił się naprzód z rozłożonymi kończynami, próbując objąć stalkerów w porywie braterskiej miłości.
Czarna dziura ust rozwarła się do niezmierzonych rozmiarów, zawisła nad ich głowami – i Daniła, widząc błyskawiczny ruch, ledwo zdążył uchylić się przed nibynóżką, która zmierzała w jego stronę. Wyciągnął rękę po saperkę, przerzucając WSS do lewej ręki – i od razu otrzymał potężny cios w pierś, od którego zupełnie zabrakło mu tchu. Zgiął się wpół, spazmatycznie łapiąc ustami powietrze, starając się odzyskać oddech – i poczuł, jak coś łapie go za kołnierz kombinezonu, podnosi do góry, przyciskając go do szyby okiennej. Obok, ogłuszająco krzycząc, miotał się przyciśnięty do okna Saszka. Przed oczami zamajaczyła mu bezdenna otchłań paszczy, z której wysuwały się na zewnątrz macki, całe pokryte zielonym śluzem… obrzydliwie śmierdziało padliną… a potem nagle po raz kolejny tego dnia wydarzyło się coś niepojętego. Szyba, która nie przepuściła kuli snajpera i uratowała Saszce życie, uległa, mięknąc niczym rozgrzany wosk – i Daniła poczuł, jak traci punkt oparcia i jego ciało, pogrążając się coraz głębiej i przyspieszając w swobodnym locie, zapada się gdzieś w dół, w przepaść. Lądowanie było dość miękkie – inaczej, po upadku z pierwszego piętra, mogliby połamać kości. Stalkerzy spadli na krzaki rosnące gęsto pod oknami przedszkola. Runęli, wzbijając chmurę pyłu, od którego od razu donośnie zapiszczał dozymetr. – Na bok, szybko! – wychrypiał Daniła, wstrzymując oddech i wydostając się spomiędzy czepiających się jego skafandra gałęzi. Spojrzał na ekranik dozymetru – i błyskawicznie spocił się ze strachu. Co tam wszystkie monstra powierzchni – najstraszniejszym i najbardziej zdradzieckim potworem jest radiacja! Gorączkowymi ruchami wyrwał z zasobnika maskę, bidon z wodą i apteczkę. – Sania! Apteczka! Łykaj wszystko, co masz! Lokalka, sześćset rentgenów! Ale Saszka sam świetnie wiedział, co ma robić. Wydostał się w ślad za starszym towarzyszem, popędził na bok, wyciągając po drodze manierkę i odkręcając nakrętkę. Tylko jeden łyk do ust, żeby zapić całą garść tabletek, a resztą wody oblać głowę, zmywając radioaktywny pył i starając się przy tym nie oddychać, żeby nie połknąć za dużo. Przepłukał usta, przemył nos, uszy i od razu naciągnął maskę przeciwgazową. Daniła wykonał tę samą procedurę, obliczając, czy zdążyli się nałykać pyłu, czy nie… Wychodziło, że niespecjalnie. Czyli jeszcze pożyjemy. I dopiero potem, zdając sobie nagle sprawę, że jednak wydostali się z przeklętego przedszkola, rozejrzał się dookoła. Było około czwartej rano, sądząc po wnoszącym się na horyzoncie słońcu, którego czerwonawy dysk widniał między domami. Pejzaż był wciąż ten sam, znajomy – dom dziadka z jednej strony, przedszkole z drugiej. Daniła spojrzał na pierwsze piętro i jęknął z przerażenia, chwytając za wintorieza: w oknie znikał, jakby tajał, niczym Kot z Cheshire, bezmyślny pysk potwora. Ten, rozpłaszczając się całym ciałem i rozlewając po powierzchni szyby, nacisnął, zamierzając dobrać się do smakowitych stalkerów – i przepadł: dla niego przejście było z jakiegoś powodu zamknięte. *** Tego samego wieczora, opowiedziawszy w „Tawernie” o swoich nocnych przygodach,
chłopcy zostali wyśmiani. Chociaż tak naprawdę śmiał się tylko Chrebiot, przygarbiony jak znak zapytania. Pozostali faceci milczeli. Chrebiot – Iwan Pietrowicz Nibumow – słynął ze swojego kłótliwego, zjadliwego i skłonnego do szyderstwa charakteru. W poprzednim życiu był dobrze się zapowiadającym naukowcem, jeździł z referatami na konferencje w całej Rosji. Pracował jako fizyk jądrowy w miasteczku naukowym w Dubnej. Nieraz się chwalił, że był obecny przy uruchomieniu Wielkiego Zderzacza Hadronów. Jednak kiedy w Schronie zaproponowano mu, by uczył dzieci fizyki, wybuchnął gniewem, wrzeszcząc, że „nie po to przez piętnaście lat studiował u światowych luminarzy nauki, żeby rozmieniać na drobne swoją wiedzę”. Dali mu spokój, wdrożył się wprawdzie do wspólnych obowiązków – jednak od tej pory przylgnęła do niego sława aferzysty i kłótnika, z którym lepiej się nie zadawać. Oprócz fizyki typ ten mało w czym się orientował, jednak uważał się za mądrego i doświadczonego i ciągle próbował uczyć życia wszystkich dookoła. Kiedy za dużo wypił, Chrebiot często chlapnął kilka słów za dużo, za co nieraz obrywał od facetów, którzy i tak z trudem wytrzymywali jego wybryki. Jednak w odróżnieniu od fizyki atomowej, nauka ta szła w las, w wyniku czego wszystko powtarzało się z godną podziwu regularnością. – Może najedliście się tam jakichś grzybków? Albo chlapnęliście sobie benzyny?… – pytał drwiąco Chrebiot od swojego stolika w kącie, przy którym siedział w dumnej samotności. – To niemożliwe, żeby idąc z punktu A do punktu B, dojść do punktu C, który leży w ogóle licho wie gdzie. Duby smalone! To sprzeczne z nauką! – To zajdź i zobacz – wzruszył ramionami Daniła. Od dawna już był obojętny na szyderstwa Chrebiota, nie zwracał na nie uwagi. – A potem opowiesz. Ja, co prawda, nie rozumiem, jak się stamtąd wyrwaliśmy, i nie mogę niczego doradzić, tak więc weź ze sobą jak największy plecak i wypchaj go tuszonką. A bo to wiadomo… – Jak wejdę, tak i wyjdę! – zadarł podbródek Chrebiot. – Przez drzwi! Patrzcie ich… mają kogo straszyć. Jutro wychodzę! – No, dawaj – powiedział Sańka, obrzucając jego postać ponurym wzrokiem. – Tylko zostaw najpierw testament. Tam się dzieją takie rzeczy, że cała ta twoja nauka się chowa. Chrebiot prychnął z oburzeniem, zrywając się od stołu. – Nie należę do strachliwych. Widziałem już takich… stalkerzy, taka wasza mać. – A ty wejdziesz w ogóle do środka, Nibumycz? – odezwał się siedzący obok Luty. – Pewnie stchórzysz, przesiedzisz całą noc w krzakach, a rano wrócisz z dumną miną! – Przecież ja!… Czy ja bym!… Ty przecież… co ty?! Przy świadkach wejdę! Co ty, za kogo ty mnie masz?! – rozwrzeszczał się natychmiast Chrebiot. – Odprowadźcie mnie do przedszkola, jeśli nie wierzycie! – To co… założymy się? – podburzał go Luty. – O dziesięć piątek! – Masz w kieszeni niepotrzebne naboje? No, to dawaj! – I jutro tam pójdziesz przy świadkach – uściślił Luty, wyciągając do niego rękę przez stół. – W nocy! – Lepiej szykuj naboje – odparł lekceważąco Nibumow, mocno chwytając wyciągniętą
do niego dłoń, jakby obawiał się, że Luty zmieni zdanie. – No co, kto przetnie, chłopaki? Na tym stanęło. Tak więc następnego wieczora Nibumow – słuchając jednak rady Dobrynina i biorąc zapasy żywności – odszedł w kierunku przedszkola. Poszło z nim dwóch świadków, którzy potwierdzili potem, że Chrebiot wszedł do środka. Więcej go w Schronie nie widziano. Wśród stalkerów nie było zwyczaju z takich rzeczy żartować i we wszystkie wieści z powierzchni wierzono bez zastrzeżeń. Inaczej być nie mogło, w końcu nieprawdziwe i niewiarygodne informacje mogły kosztować życie. Była to jedna z niepisanych reguł i wszyscy mieszkańcy Schronu o tym wiedzieli. Jednak to, co opowiedzieli przyjaciele, było zbyt fantastyczne i nieprawdopodobne nawet jak na panujący teraz na powierzchni bajzel. Dyskusji – szczególnie kiedy okazało się, że Chrebiot nie wrócił i raczej nie wróci – było wiele i w końcu mieszkańcy Schronu zgodzili się, że w przedszkolu jest coś, co może wywoływać halucynacje. Jakiś gaz albo ten potwór miesza ludziom w głowach… To mogło jakoś wyjaśnić to, co przeżyli stalkerzy. Słowem, zgodnie z zasadą brzytwy Ockhama, ludziom łatwiej było przyjąć tę wersję, która była prostsza. „Nie mnóż bytów ponad potrzebę”. Co takiego popchnęło Chrebiota do przedszkola? Nikt tego nie wiedział, ale były pewne domysły i według Daniły, to dziadek wysunął najbardziej sensowne przypuszczenie. Chrebiot – choćby był nie wiadomo jak paskudnym typem – okazał się jednak prawdziwym uczonym. Całkiem możliwe, że pociąg do wiedzy, do odkryć, był w nim silniejszy niż instynkt samozachowawczy, i po prostu nie mógł przepuścić nadarzającej się okazji. Jakkolwiek było, zniknął i dopiero kilka lat później Daniła uchylił rąbka tej strasznej tajemnicy, poznał straszny los Nibumowa…
„Z risowskim łożem i czterema szynami” – chodzi o łoże RIS do karabinka AK z szynami Weavera/Picatinny do montażu dodatkowego wyposażenia: latarki, laserowego wskaźnika celu, uchwytu taktycznego itp. (przyp. aut.). 12
5 | Stary znajomy Na pół kilometra przed osadą kolumna natknęła się na zaimprowizowany szlaban zrobiony z odartego z kory drzewa wymalowanego w czarno-białe pasy. Nieco z boku, rozpraszając wieczorny mrok, paliło się ognisko i trzej niechlujni, zatłuszczeni faceci ubrani w co popadło gotowali coś w okopconym kociołku. Widząc zbliżającą się karawanę, porzucili swe zajęcie i zaczęli się gorączkowo krzątać – dwaj ściągali brezentowy pokrowiec z jakiegoś długolufowego ustrojstwa na podstawie kołowej, a trzeci złapał metalowy pręt i podbiegł do wiszącego nieopodal na słupie kawałka szyny. Pod pokrowcem znajdował się sprzężony wielkokalibrowy karabin maszynowy i w niebo poszła krótka seria – sygnał, by się zatrzymać. Kolumna zjechała na pobocze i posłusznie stanęła. – Może ja też wyjdę? – Iwaszurow zaniepokoił się, przyklejony do szyby, spoglądając, jak jeden z facetów chwyta automat i ostrożnie podchodzi do stojącego z przodu Tigra. – Mnie tu dobrze znają… – Siedź już, Antonowicz – odparł Profesor. – Major poszedł, zaraz się zorientują. Widzisz, rozmawiają spokojnie, bez rękoczynów. Pertraktacje faktycznie trwały krótko i przebiegły pokojowo. Facet wsiadł z Hasanem do WDS-u i kolumna ruszyła, zatrzymując się ponownie niedaleko drewnianego mostku przerzuconego przez rzekę. Stalkerzy wyszli na zewnątrz i zaczęli się rozglądać. Osada, do której zmierzał Bajarz, położona była na wyspie. Szeroka rzeka rozchodziła się w tym miejscu na dwie odnogi, które opływały duży skrawek lądu porośnięty od strony północnej rzadkim sosnowym lasem. I miejsce to, według oceny Daniły, było świetne do obrony. Przez rzekę prowadziło tylko jedno przejście. Od wschodu przerzucono wąski most z drewnianych bali, którego strzegł nieogolony chłop w skórzanej kurtce. Mężczyzna miał w dłoniach krótkolufowego kałacha. – Popatrz, jaki poważny typ. – Sańka kiwnął głową w stronę groźnego strażnika. – Ale się zasępił… Jakby gotów był sam tego mostu bronić. – No, to zerknij za mostek – odpowiedział z uśmiechem towarzyszowi Daniła. – Widzisz? Sańka przyjrzał się i umilkł – na przeciwległym brzegu wystawało z ziemi drewnianoziemne stanowisko ogniowe, z którego otworów strzelniczych wyglądały lufy dwóch cekaemów. A dalej, na samym środku wyspy dało się rozpoznać sylwetkę wkopanego do połowy w ziemię czołgu, którego wieża była skierowana w stronę przeprawy. – To nawet nie T-90. Ma zupełnie inną wieżę, jakąś taką płaską. Czyżby to była dziewięćdziesiątka piątka… – mruknął Daniła, przyglądając się wozowi bojowemu.
– A puścili go do produkcji seryjnej? – wyraził wątpliwość Saszka. – W tym właśnie rzecz, że nie. Skąd w tej głuszy taka maszyna? Daniła zanotował w pamięci, żeby dowiedzieć się czegoś więcej o tym ciekawym pojeździe, i zostawił na razie w spokoju wyspę, a zamiast tego zaczął obserwować tę stronę rzeki. A było tu na co popatrzeć. Na szerokim, porośniętym niską trawą brzegu stało jakieś trzydzieści ciężarówek z plandekami. Ustawiły się w jednym rzędzie wzdłuż rzeki i przy każdej z nich paliło się ognisko, tłoczyli się ludzie i dały się słyszeć nawoływania handlarzy. – Nowe maski przeciwgazowe, skafandry morowe!… Sto wiorst przejdziesz, lepszych nie znajdziesz! – Celne automaty, pancerze nie z waty, ładownice podróżne, kamizelki przeróżne! Szybko kupujcie, kulek nie żałujcie!… – Środki ludowe, lekarstwa ziołowe! Chorego wyleczą, zdrowego skaleczą! Zapraszamy, ceny niskie mamy!… – Moje niedrogie baby grubonogie, chłopy z łysą glacą, dzieciaki ladaco! Chodźcie, kupujcie naboje, zawsze dobrze mieć swoje!… Daniła uśmiechnął się pod nosem, wsłuchując się mimo woli – hasła nie zawsze były zgrabne, ale wykrzykiwano je z zapałem i słysząc to, chciało się podejść do straganiarza i kupić i te celne automaty, i kamizelki nie z waty, i zawsze przydatne w gospodarstwie naboje. W Schronie takich przedstawień nie było – handlarze po prostu rozkładali swój towar i stali w milczeniu, spoglądając na tłoczących się dookoła ludzi i od czasu do czasu podając jakiś przedmiot, który wpadł w oko kolejnemu kandydatowi na klienta. – Targ zaczął się wczoraj wieczorem. – Bajarz pokręcił głową, spoglądając z troską na ten bazar. – O mało się nie spóźniłem… – A masz czym handlować? – zainteresował się Daniła. – Czy masz amunicji pod dostatkiem? – A jakże… Nalewka z dmuchawca! Rozchodzi się jak ciepłe bułeczki! – Alkohol? – Ależ dlaczego od razu alkohol – odparł nieco urażony Iwaszurow. – Chociaż oczywiście można ją stosować i tak, to zależy, ile kto ma rozumu. Przed Uderzeniem ludzie z głupoty pili nawet rozpuszczalnik… Moja nalewka pomaga na wiele chorób. Jest bardzo dobra na ukąszenia mutantów, trzeba wtedy przyjmować doustnie napar z liści. Od razu usuwa toksyny. A oprócz tego ma właściwości przeciwgruźlicze, antywirusowe. Zapalenie wątroby, kamienie żółciowe, żółtaczka, nieżyt żołądka… Przy czym pamiętajcie, że dmuchawiec był używany w medycynie ludowej również wcześniej, przed Uderzeniem. I trzeba przyznać, że z powodzeniem. A po tym, jak zmutował, jego właściwości lecznicze kilkukrotnie się wzmocniły. Tak więc można się teraz obyć nawet bez antybiotyków. Dlatego nalewka jest tak ceniona. – Ale pewnie trzeba go przygotować według specjalnej receptury – zauważył Saszka. – No, i spróbuj tylko go ściąć…
– To też – zgodził się Iwaszurow. – Zbiera się go w tym okresie, kiedy wypuszcza swoje spadochroniki. A to przecież niebezpieczne, sami wiecie. Tylko nieliczni mają odwagę się do niego zbliżać, a co dopiero zbierać nasiona czy zrywać liście… Daniła spochmurniał, wspominając los Sonika i rolę, którą przyszło mu wtedy odegrać. – A jak się tu handluje? Są jakieś reguły czy każdy może? – zainteresował się Saszka. Iwaszurow machnął ręką z lekceważeniem. – Zapłać mały podatek, stań, gdzie masz ochotę, i sprzedawaj, jeśli masz co. Właśnie tym się teraz zajmę… – Chciał już ruszyć w stronę targowiska, ale się zatrzymał. – Pewne reguły tu jednak istnieją. Pierwsza: z bronią palną nie wpuszczają na wyspę. Albo zostawicie w ciężarówkach, albo zdacie im na przechowanie i możecie przechodzić. Nie martwcie się o bezpieczeństwo, w dni targowe na każdym wzgórzu stoi tu straż. Jeśli macie takie życzenie, na wyspie można się też zatrzymać na nocleg. Niewiele biorą, kolacja jest wliczona w cenę. I druga: w wypadku konfliktu gospodarze dają sobie prawo rozsądzenia sporu według swojego prawa. Co zrozumiałe, żyją z tego jarmarku, dlatego też zależy im, żeby była tu cisza i spokój. – A siły im starczy? – zainteresował się Daniła. – Żeby utrzymywać prawo i porządek, trzeba czuć, że stoi za tobą siła. – Niech pan nie wątpi, starczy – zapewnił go z lekkim uśmiechem Iwaszurow. – Zdolnych do walki mieszkańców jest ponad dwustu. I trzeba przyznać, że doskonali z nich strzelcy. Od dziecka z bronią w ręku. – Będziemy przestrzegać miejscowych praw – mruknął Saszka. – Szczerze mówiąc, przejadła mi się koja w ciężarówce. Może faktycznie przenocujemy na wyspie? Tym bardziej że na kolację będzie coś innego niż tuszonka… Daniła wzruszył ramionami: – Nie widzę przeciwwskazań. Tylko przespacerujmy się najpierw po jarmarku… Na rozłożonych wprost na trawie brezentowych płachtach było prawdopodobnie wszystko, czego dusza zapragnie. Niewiarygodna ilość najróżniejszej broni, w tym nawet egzemplarze produkcji zagranicznej, naboje, kombinezony ochronne, kamizelki kuloodporne, ubrania, ozdoby, jedzenie, elektronika… Nawet lekarstwa, chociaż najczęściej przeterminowane. Minąwszy kilka ciężarówek, przyjaciele natknęli się na płachtę z rozstawioną na niej armadą najrozmaitszych butelek, słoików i flakoników z różnokolorowymi płynami. Handlarz – starszy facet średniego wzrostu i o niczym się niewyróżniającej powierzchowności, przywołał ich machnięciem ręki i krzyknął: – Podejdźcie, przyjaciele, podejdźcie, popatrzcie na medycynę ludową! Nieżyt żołądka, hemoroidy, zapalenie wątroby! Przepuklina, grypa, zapalenie skóry! Jest coś nawet na klimakterium. Lekarstw mam bez liku! Daniła, którego niezbyt przekonała niedawna opowieść Iwaszurowa o nalewce z dmuchawca, sceptycznie zapytał: – I co, wszystko to naprawdę pomaga?
– Niech mnie pan szanowny nie obraża! – żachnął się handlarz. – Naturalne środki to siła, zawsze pomogą! Trzeba tylko wiedzieć, co i kiedy zerwać i co i jak przygotować! Natura ma leki na wszystkie ludzkie schorzenia! – Na pewno na wszystkie… – mruknął sceptycznie pod nosem Saszka, ale sprzedawca dosłyszał. – No, oczywiście jeśli przypadek nie został zaniedbany… A w początkowych stadiach nawet z raka można się wyleczyć. – A coś na jad gorynycza? Handlarz rozłożył ręce. – Czego nie ma, tego nie ma. Nawet nie słyszałem o takim środku… – A jest coś na przyspieszone gojenie ran? – A choćby liść bobkowy albo sok z pokrzywy! – Handlarz uniósł dwa stugramowe słoiczki. – Mogę jeszcze doradzić krwawnik. A jeśli masz nadmiar naboi, to weź smołę z drzew iglastych. Dłużej też można ją przechowywać. Nakładać codziennie bezpośrednio na ranę. Za dziesięć piątek oddam, tanio! – A jakby przeliczyć na 9,39? – Nawet nie wiem… – powiedział przeciągle handlarz po chwili wahania. – Ech, raz kozie śmierć! Niech będzie pięć naboi. Daniła prychnął: – E, nie… Coś mało tę dziewiątkę cenisz. Lepiej odsypię ci piątki. – Sięgnął do plecaka i wyciągnął pełen magazynek od kałacha. – Dla mnie to i lepiej. – Handlarz wzruszył ramionami. – Dziewiątka to rzadki kaliber, dla konesera. Taki ktoś jest gotów oddać za jeden nabój sześć piątek! Tylko gdzie takiego konesera znaleźć?… – Proszę, stoi przed tobą aż dwóch – mruknął Saszka, odprowadzając podejrzliwym wzrokiem słoik ze smołą, który Daniła wcisnął do plecaka. Handlarz się ożywił. – To może kupicie ode mnie dziewiątkę? Jeden do pięciu! – Dopiero co chciałeś jeden do dwóch, a teraz wtryniasz nam jeden do pięciu… – uśmiechnął się Daniła. – Spekulant. – Czego byś chciał, żebym handlował ze stratą? – rozłożył ręce handlarz. – A jakie to naboje? – PAB. – E… – powiedział przeciągle Daniła. – Nie ma sensu takich brać. Karabin będzie potem do wyrzucenia, a naboje zostaną13… Masz SP? – Niestety – westchnął handlarz. – Nie specjalizuję się w amunicji, a PAB trafiły mi się przypadkiem. Zapytaj sąsiadów dwa samochody dalej, czego tam oni nie mają! Przed ciężarówką, którą wskazał handlarz, było mnóstwo ludzi. Z trudem przecisnąwszy się między oceniającymi towar i rozkrzyczanymi klientami, stalkerzy zobaczyli imponujący asortyment umieszczony na kawałku brezentu o rozmiarach metr na metr. Naboje leżały
równo, po jednym i do każdego była przymocowana metka informująca o kalibrze. Zwykłe, przeciwpancerne, zapalające, smugowe, przeciwpancerno-zapalające, o podwyższonej przebijalności – do systemów krajowych, poczynając od kalibru 5,45, a kończąc na czternastce, było tu wszystko. Daniła spostrzegł nawet trzydziestomilimetrowe pociski monolityczne do działka automatycznego leżące skromnie w samym kąciku brezentowego kwadratu. Robił wrażenie i asortyment przeznaczony dla broni zagranicznej. Sztywnych cen nie było, ale handlarz z ochotą wymieniał je na złoto, konserwy, nieprzeterminowane lekarstwa i piątkę – najbardziej rozpowszechniony i pożądany nabój. – Natowskie 5,56 i 7,62, mam tego dobra całe góry! – chwalił się staruszek sprzedawca, szarpiąc palcem swoje malutkie jak on sam wąsiki. – I w wersjach wojskowych, i myśliwskich. Mam nawet fińskie Lapua Magnum, chociaż mało. To naboje do snajperek, jeśli nie jesteście zorientowani – dodał niedbałym tonem wielkiego specjalisty. – Komu ty to zamierzasz sprzedawać? – zainteresował się z uśmiechem Daniła. – Sako TRG4214 ani L96A115 w naszej głuszy nie znajdziesz. – Powiem wam w tajemnicy, że są! – odparł handlarz z protekcjonalnym uśmiechem. – L96A1 były wykorzystywane, co prawda, w bardzo ograniczonym zakresie, również przez rosyjskie specsłużby. Miałem okazję z niego postrzelać jakieś półtora roku temu. Na sto metrów zaledwie 9 milimetrów rozrzutu! Cudo, nie karabin! – A są ładunki do granatników podlufowych? – zainteresował się Saszka. – Do GP-34? – Co cię interesuje? – Handlarz, wyczuwając cennego klienta, natychmiast stanął na baczność. – WOG-25, 25M? Skaczące, dymne?… Oddam po dwadzieścia piątek za jeden ładunek. Kiedy Saszka kalkulował, ile i czego potrzeba i na ile nabojów starczy mu środków, a handlarz grzebał we wnętrzu swojego wozu, Daniła nagle przypomniał sobie, że nie zawadziłoby, gdyby i on zaopatrzył się w ładunki do granatnika podlufowego. Handlarz miał poważny asortyment i dawało to nadzieję, że i do jego ekskluzywnego sprzętu znajdzie się odpowiednia amunicja. Dlatego Daniła odczekał, aż towarzysz dokona wymiany barterowej, i zapytał handlarza, demonstrując karabin. – A do takiego zwierza znajdziesz ładunki? – Wintoriez? – Handlarz nie zrozumiał. – A jakże. Tu leży dziewiątka. PAB-ów pewnie nie weźmiesz, ale mam też SP, jeden i drugi. – Widzę – kiwnął głową Daniła. – Ale ja mówię o tym, co pod lufą. Znajdzie się coś? Handlarz w końcu zwrócił uwagę na przymocowany do karabinu granatnik i zamyślił się, szczypiąc wąsiki. – Rzadka sztuka – oznajmił głosem, w którym wyraźnie słychać było radosne nuty. – Dobry podlufnik, praktycznie brak odrzutu, wszystko kompensuje system przesuwny… Tylko raz taki widziałem, i to na Dalekim Wschodzie. Dobrze zrobiłeś, że zwróciłeś się do mnie, mam tu coś na specjalną okazję. Termobaryczne – straganiarz znów poszedł do skrzyni ciężarówki i już stamtąd, przesuwając skrzynki i stękając, mówił głośniej – tylko trzy ładunki. Wziąłem na próbę ze dwa lata temu i od tej pory nijak nie mogę sprzedać.
Wyjątkowy sprzęt! Wyszedł w końcu z ciężarówki i starannie wyłożył na brezent przed Daniłą walcowate pociski. – Za ile wziąłem, za tyle sprzedam. Po pięć dych za sztukę. Daniła chrząknął – nie miał w planach takich wydatków. Obok sapnął z oburzeniem Sańka. – Opuść trochę, co? To wezmę wszystkie trzy i jeszcze z pięćdziesiąt dziewiątek – poprosił Daniła. – I ja parę setek – dodał Sańka. – Taszczysz je już od dwóch lat i będziesz woził drugie tyle. Sam powiedziałeś, że to ekskluzywne, byle komu nie sprzedasz! Handlarz przez kilka chwil patrzył na chłopców, rozstrzygając coś w duchu, a potem machnął ręką. – Dobra, stoi. Bierz za czterdzieści. I po pięć piątek za jedną dziewiątkę. W rezultacie Daniła zapłacił za wszystko trzysta siedemdziesiąt nabojów kalibru 5,45 milimetra. A pozostałą z czterech setek trzydziestkę wydał przy straganie z nożami – kupił zestaw niedrogich noży do rzucania i prawie idealną, tyle że nieco krótszą kopię noża podarowanego mu kiedyś przez dziadka. – Specjalnie przerobiony z włoskiego „Pretoriana” – pochwalił się straganiarz. – Dłuższy to wiadomo, lepszy do walki, ale mimo wszystko z czegoś krótszego wygodniej się korzysta… – Po co ci to? – spytał Sańka z ledwie słyszalną złośliwością w głosie. – Od piesków się będziesz opędzał? – Cisza przyjacielem młodzieży – sparafrazował stary dowcip Daniła, przymocowując pochwę do kamizelki taktycznej – i najwierniejszym przyjacielem stalkera. Kiedy to zrozumiesz? Zamiast huknąć, że cała okolica usłyszy, nożykiem po cichutku, cziki-puki… i koniec, waszych nie ma, zostali nasi. Ogółem czterysta nabojów zniknęło, zaledwie w godzinę, w czeluściach przepastnych sakiewek handlarzy. Chociaż Dobrynin nie żałował i rozstał się z nimi bezboleśnie – od czasu, kiedy je dostał, były martwym ciężarem, a teraz chociaż do czegoś się przydały. Był przekonany, że granatnik podlufowy jeszcze się wykaże, dlatego nie zawadziło dokupić pocisków, a naboje do wintorieza były bardzo potrzebne. Miał ich w zapasie wcale nie tak dużo, nawet licząc z otrzymaną od Hasana setką „szerszeni”. A i noże kiedyś się przydadzą. Dokonawszy wymiany, obie strony, rozeszły się zadowolone z siebie. Wcielając w życie pomysł, by zostać na noc na wyspie, przyjaciele zajrzeli do ciężarówki i z ciężkim sercem zostawili giwery pod strażą Shreka, który ułożył się już do snu. Licznik gdzieś się włóczył, załatwiając swoje chińskie sprawy, i nie czekali na niego – sam ich znajdzie, jeśli zechce. Na wyspę faktycznie wpuszczano bez problemów. Ten sam mroczny chłop stojący na posterunku obszukał ich, przez minutę obracał w dłoniach saperkę Dobrynina i postanawiając, że jednak nie będzie się czepiał drobnostek, wpuścił ich na most. Na pytanie o hotel burknął tylko, że miejsc jest mnóstwo i należy kierować się na żółty namiot,
na prawo od mostu w dół rzeki. – Jest taki jeden, pozostałe są zielone. Pali się obok niego duże ognisko, nie pomylicie się – warknął surowy wojownik i machnął ręką. – Przechodzić. Następny. Ognisko rzeczywiście było niemałe: tak buchało gorącem, że dało się siedzieć dopiero w pewnej odległości. Sądząc po tym, ilu ludzi usadowiło się dookoła, hotel cieszył się niemałą popularnością. Było to całkiem pomysłowo urządzone. Wzdłuż brzegu rzeki w jednym rzędzie stały połatane dwuosobowe brezentowe namioty, a kawałek z boku mieścił się jeszcze jeden, większy, z naciągniętym żółtym tropikiem. Widocznie była to siedziba gospodarza, bo w odróżnieniu od pozostałych wyglądał na raczej zamieszkany – przy wejściu stały wysokie kalosze, dwie łopaty, jakieś wiadra, leżało kilka zwojów sznura… Pomysłowość zaś polegała na tym, że namioty nie służyły do mieszkania, ale po to, by skryć wejścia do ziemianek, które bez tych środków ostrożności mógłby prawdopodobnie zalać pierwszy poważniejszy deszcz. Brzeg był tu wysoki i urwisty, i ziemianki można było wykopać bez problemu, nie obawiając się podtopienia przez wodę z rzeki. Gospodarz – kędzierzawy grubas w średnim wieku – powitał ich przed wejściem i od razu odprowadził do „pokojów”. W ziemiance faktycznie było sucho i co ważniejsze, przestronnie. Ściany zbudowano z grubych sosnowych bali, pośrodku stał stół, a pod ścianami mieściły się szerokie drewniane leżanki. Wystroju dopełniał piecyk z czerwonych cegieł stojący po prawej od wejścia. – I co, zimą nie zimno? – zainteresował się Daniła, przyglądając się niknącemu w suficie kominowi. Gospodarz uśmiechnął się zadowolony z siebie. – Mam tu wszystko najwyższej klasy. W zimie w środku jest do dwudziestu stopni, nawet w największe mrozy, jak się napali w piecu. Wody też się nie bójcie, sufit i ściany są wylepione gliną i zaklejone taśmą, dlatego jest sucho. I powietrze zawsze jest świeże, żyć, nie umierać. Rzeczywiście trudno się było z tym kłócić, a i cena noclegu temu nie sprzyjała – gospodarz brał niewiele, ledwie po pięć nabojów na dobę od osoby. – To będzie bez wyżywienia – uprzedził, podstawiając dłoń. – Jeśli będziecie jeść kolację, to jeszcze po dwa naboje, ale już siódemkę poproszę. Albo według kursu jeden do dwóch. – Dlaczego siódemkę? – zapytał Daniła, dodając dodatkowe cztery piątki. – Bo mam sztucer, Sajgę – uśmiechnął się krzywo grubas. – Myślisz, że skąd wam wezmę kolację? – Dobry interes – pokiwał głową Saszka. – Jednym nabojem kładziesz świnkę, a pozostałe, które zebrałeś od gości, do kieszeni… – Z tego żyjemy – rozłożył ręce grubas. – Mój syn poluje. I faktycznie, rzadko kiedy marnuje dwa naboje. – A co z mięsem? – zapytał ostrożnie Daniła. – Nie promieniuje? Nuklidy i cała reszta
tego syfu… – To nieskażona okolica, radiacji nie ma tu już od jakichś dziesięciu lat. Trafiają się, oczywiście, osobne plamy, ale tylko na południu, od strony Joszkar-Oły. – A mutanty? – Teraz już rzadko. A kiedyś waliły całymi stadami, aż trudno było nadążyć ze strzelaniem… – A co to za czołg tu macie wkopany pośrodku wyspy? Gospodarz uśmiechnął się. – Zróbmy tak, wszystkie pytania potem… Na razie usiądźcie sobie przy ognisku, a ja za chwilę przyniosę wieprzka i wtedy pogadamy. Prawie nikt z rozlokowanych wokół ogniska ludzi nie zwrócił na przybyszy uwagi. Tylko siwy staruszek z kosturem, na wózku inwalidzkim, który siedział nieco dalej, jakby kryjąc się przed światłem płomieni w półmroku letniego wieczoru, przez kilka sekund przyglądał się Danile i natychmiast, pracując energicznie rękami i obracając się w miejscu, odjechał. Dobrynin uchwycił ten badawczy wzrok, ale wzruszył tylko plecami ze zdziwieniem – chyba nikomu dzisiaj nie wszedł w drogę… Dlaczego ten staruch tak zareagował? Przy ognisku, jak to często bywa, kiedy na wieczornym postoju zbiera się dużo ludzi, wszyscy byli pogrążeni w rozmowach. Przemawiał właśnie delikatny facecik w spodniach w panterkę i wytłuszczonym futrze narzuconym na gołe ciało. Mówił z opuszczoną głową, kołysząc się i jakoś dziwnie siąkając nosem, i dopiero gdy Daniła przysłuchał mu się i przyjrzał, zdał sobie sprawę, że facecik płakał. – …Mieszkałem jeszcze wtedy w małej osadzie, niedaleko Jaranska. W tamtym czasie żona mi umarła, nie wiadomo na co: spuchła cała i w jeden dzień strawiła ją gorączka. Sam z Wasią zostałem… z synkiem… – Facecik zachlipał, wysmarkał się, otarł nos grzbietem dłoni, westchnął. – I zaczęła się w naszej wsi prawdziwa groza, dzieci zaczęły umierać. Na co, dlaczego, nikt nie mógł zrozumieć. Wieczorem kładzie się dzieciaczek do łóżka rumiany, zdrowy… A rano, jak wstaną rodzice, patrzą, a on już wyschnięty leży, bez kropli krwi. Rączki powykręcane, czarny cały… I babkę znachorkę z sąsiedniej wsi wzywaliśmy, i pustelnika z eremu, mieszkał niedaleko nas taki dziadek, jakieś dwadzieścia kilometrów… Czarny cały, chodził w łańcuchach, spał w trumnie, biczował sobie ciało. Bezskutecznie. Babka coś poszeptała, dziad podpalił wiązkę trawy, mamrotał pod nosem… Nawet batiuszka przyszedł, kadzidłem machał, nie pomogło. Wieś zaczęła marnieć, ludzie odchodzili całymi rodzinami. Mój Wasia miał już wtedy roczek, ech, ale ja się o niego trząsłem! Też chciałem odejść, ale dokąd człowiek pójdzie z rocznym dzieckiem na ręku? Cały czas czekałem, myślałem sobie, żeby jeszcze rok, chociaż rok! Chciałem przeczekać… Gdybym wtedy wiedział, ech!… – Znów otarł rękami oczy, westchnął, patrząc prosto w ogień. – No i tak… Któregoś razu położyliśmy się spać. A w środku nocy budzę się i słyszę od strony łóżeczka takie dźwięki… jakby cmokanie. Bywało już tak, kiedy głodniał, to na początku nie płakał, tylko zaczynał ssać palec. Z początku się nie martwiłem… Poleżałem jeszcze chwilę, myślę sobie, jak zacznie piszczeć, to mu podsunę
butelkę. I wtedy słyszę, zaczyna popiskiwać. Ale tak żałośnie, prawie jęczy, nigdy tak nie robił… Szybko zapaliłem łuczywo i zdrętwiałem… Patrzę, a na skraju kołyski siedzi stwór… Mały jest, kosmaty, ohydny, coś okropnego! Przestępuje cienkimi łapkami po krawędzi łóżeczka i popatruje na mnie. Nos jak u komara, długi, cienki, wije się jak robak i wbija się w mojego Wasię, prosto w jego brzuszek… I brzuch wzdyma się od krwi, nabrzmiewa… – Znów pociągnął nosem, krzywiąc się. – Lecę na niego z pałą, u mojego wezgłowia zawsze stała sękata pałka, ale gdzie tam… Zwinne bydlę! Wyciągnęło gdzieś spod siebie dwie pary skrzydeł, i szast w okno. Tyle go widziałem. Podchodzę do łóżeczka, a mój Wasia leży cały wyschnięty… Jak mumia… – Facecik pociągnął nosem i jego oczy, i bez tego wilgotne, wypełniły się łzami. – Rzuciłem wtedy wszystko, dom, gospodarstwo… Krowę zostawiłem sąsiadom… Odszedłem, nie miałem siły żyć w pustym domu… Od tamtej pory błąkam się po świecie. Włóczę się już od jakichś pięciu lat, nie mogę sobie znaleźć miejsca. I pewnie już nie znajdę… Skrył twarz w dłoniach, a ramiona zaczęły mu się trząść. Siedzący przy ognisku współczująco milczeli. Bo co mieli powiedzieć – miał człowiek zgryzoty. W takich wypadkach lepiej jest milczeć, niż pchać się z pocieszaniem. – Takie czasy… – powiedział z westchnięciem, naruszając wreszcie ciężką ciszę, jeden z mężczyzn, potężny, starszawy brodacz w sztormiaku z licznymi kieszonkami. – Słuchaj, bracie… ty tego… Nie dręcz się tak… To już przeszłość, jeszcze sobie kogoś znajdziesz. Żal, oczywiście. I baby twojej, i dziecka… Ale trzeba żyć dalej, życie się na tym nie kończy… Chudzielec machnął na niego ręką, wstał i odszedł od ogniska gdzieś w stronę rzeki. Saszka odprowadził go niespokojnym wzrokiem, mruknął: – Żeby on tylko… Do rzeki poszedł… – Jego sprawa. Może to i lepiej, niż tak się męczyć… – westchnął brodacz i po chwili milczenia dodał: – Dobra, co tam… Posłuchajcie teraz lepiej mnie. Wydarzyła mi się kiedyś taka historia, że dziwniejszej nie wymyślisz. Służyłem jeszcze przed Uderzeniem w jednostce na Syberii. Nasza baza była niewielka, można nawet powiedzieć, że to nie jednostka, tylko taki tam mały garnizon w tajdze, pilnowaliśmy magazynów. Niespecjalnie ważny to był obiekt, więc nas nie zaatakowali. Nie mieliśmy w magazynach niczego strategicznego, co najwyżej ciepłe kalesony, półkożuszki i walonki. I przed Uderzeniem było nas w tym garnizonie tylko jakieś sto osób, nie więcej, a jak walnęło, to większość, a konkretnie ci, co mieli wodę zamiast mózgu, zebrali się i dali drapaka w różne strony. A jakieś czterdzieści osób, w tym ja, zostało. Bo dokąd tu iść? Co tam się dzieje na świecie, nie wiadomo, a tutaj przynajmniej wszystko jest całe, w cieple siedzimy i jest nawet zapas żywności. Jaka taka, ale cywilizacja… W jednostce był węzeł łączności, którym dowodziłem. Tu trzeba powiedzieć, że poszedłem do armii po uczelni wojskowej, byłem garniturkiem16. I miałem na wydziale serdecznego przyjaciela, Pietkę. Byliśmy razem w jednej grupie, razem wagarowaliśmy, razem podrywaliśmy dziewczyny, razem zdawaliśmy egzaminy, a umieścili nas w różnych
jednostkach. Mnie wysłali do małego obiektu, a jego do wielkiej jednostki rakietowej, pięćset kilometrów dalej. Z początku do siebie dzwoniliśmy, a potem namierzyliśmy się też na falach radiowych, zaczęliśmy klikać do siebie alfabetem Morse’a. Wesoło było! Kiedy tylko zapada noc, odsyłam swojego żołnierzyka spać, a sam zakładam słuchawki na głowę i łapię za klucz. I zaczyna się zabawa! Ciekawsze to od SMS-ów, jeśli ktoś jeszcze pamięta, co to było… Przesiadywaliśmy nocami. Człowiek wstawał czasem nad ranem z krzesła, a łeb jak żeliwny kociołek i w uszach piszczy… – Potężny brodacz westchnął i zmrużył rozmarzone oczy, wspominając dawne dobre czasy. – Taa… No, a potem wiadomo, co było. Kiedy walnęło, trafiło też w jednostkę, w której służył mój towarzysz. Było tam u nich coś ważnego, strategicznego. Pietka nigdy mi nie opowiadał, podpisał zobowiązanie, a ja nie pytałem… Nie zginęli od razu. On sam siedział wtedy na dyżurze w bunkrze. I bunkier po trafieniu został zapieczętowany, zasypało wejścia, wykrzywiło drzwi czy coś jeszcze innego, sami nie wiedzieli, ale nie udało im się wydostać. I wentylacja też padła, więc siedzieli tam, w tym grobowcu, i wiedzieli, że śmierć czeka za ich plecami. Powolna, w męczarniach… Byłem tamtego dnia na dyżurze i Pietka przekazywał mi wszystko, co się tam z nimi dzieje. Opowiadał, jak ich trafiło, jak próbowali się wydostać… Jak zdali sobie sprawę, że wentylacja zdechła i że wkrótce będzie po nich… Jak dowódca zmiany się zastrzelił, a żołnierze zaczęli biegać za telegrafistkami i gwałcić je wprost tam, na korytarzach… – Umilkł na chwilę, a potem z zadumą powiedział: – Oto ona, natura ludzka… Każdy przeżywa swój ostatni dzień po swojemu. Jeden się modli, drugi czyni przemoc i bezprawie… – Westchnął. – Słowem, taki to był syf. Wyszło tak, że towarzyszyłem swojemu przyjacielowi w ostatniej drodze, do grobu, słyszałem, jak umiera. Bo stukał do mnie kluczem do ostatniej chwili, zamknął się w amplifikatorni i nadawał. Prawie dwie doby, bez przerwy. Nadaje: wystrzałów i krzyków z korytarza już nie słychać… kobiecych pisków też nie… ktoś mamrocze pod drzwiami, ale nie otworzę, jeszcze i mnie stukną. Chociaż i tak już niewiele zostało. Duszę się, mówi. Żegnaj, Kiriucha… – Brodacz znów umilkł i utkwił wzrok w ogniu. – No… cóż, zdarza się… I nie takie rzeczy się działy w tamtych dniach – odezwał się ostrożnie siedzący po jego lewej stronie młody chłopak, odczekawszy kilka chwil. – W czym tu fantastyka? – Zaczekaj, żółtodziobie, to jeszcze nie wszystko. – Brodacz oderwał wzrok od ognia i spojrzał znacząco na chłopaka. – Najpierw wysłuchaj do końca… Przed Uderzeniem miałem pod komendą pięciu żołnierzyków, poborowych. A jak walnęło, to wszyscy dali nogę. Zostałem sam. W pierwszym okresie, kiedy był olej napędowy do agregatu Diesla, całymi dniami siedziałem przy radiostacji, wciąż starałem się złapać jakiś sygnał. Coś się czasem przebijało, ale co, skąd, dokąd, nie wiadomo. Zaczynam wywoływać, w odpowiedzi słyszę ciszę, tylko eter szumi. I ciągle mi się wydaje, że po drugiej stronie mnie słyszą, tylko nie chcą odpowiadać. Siedzą, odbierają wiadomość i śmieją się po cichu… Potem, kiedy ropa zaczęła się kończyć, coraz rzadziej wchodziłem w eter. Usiądę raz na miesiąc, poszperam po częstotliwościach, posłucham
ciszy, i koniec. I smutno się robi… Myślę przygnębiony: czyżby na całym świecie nie było nikogo, kto mógłby odpowiedzieć? Ale któregoś razu zasiadłem jak zwykle przy swojej radiostacji. Od Uderzenia minęło już pięć lat, w tamtym czasie ropy zostało mi już tyle co nic. Odpaliłem agregat, włączyłem radiostację, zaczynam bez patrzenia zmieniać częstotliwości, i nagle słyszę, jak ktoś stuka morse’em… I to tak świetnie i szybko, że aż się serce raduje! Moja radość była niewypowiedziana! Odszukałem kogoś, chociaż jedną żywą duszę!… Słucham tak, słucham, i nagle zaczyna mi się wydawać, że w tej transmisji, w samym jej charakterze pisma, rozpoznaję coś znajomego! Każdy ma przecież swój indywidualny styl, jeden stuka szybko, drugi wolniej, jeden przeciąga pauzy między grupami znaków, a u kogo innego rytm jest szarpany, kulejący… A tę manierę… jakbym już gdzieś słyszał, ale gdzie, nie mogę sobie przypomnieć. Dobra… Biorę kartkę i ołówek, zaczynam pisać, pięć lat już minęło, odkąd ostatni raz odbierałem wiadomość alfabetem Morse’a, połowę zdążyłem zapomnieć. Więc piszę za nim, a jednym okiem zerkam na tabliczkę z alfabetem, ciekawi mnie przecież, co tamten pisze! Czytam i z każdym słowem szczęka opada mi coraz niżej… Rozum mi mówi, że to nie może być, że to albo koszmarny sen, albo oszalałem! Spojrzałem wtedy na skalę z częstotliwościami i widzę, że częstotliwość odbiorcza to nasza fala, moja i Pietki, ta sama, na której nocami stukaliśmy do siebie! I to, co wychodzi mi na papierze, to słowo w słowo transmisja od Pietki, mojego przyjaciela, który już od pięciu lat leży w tamtym bunkrze! Strach mnie ogarnął! Zerwałem się z krzesła, zrzuciłem słuchawki, cofnąłem się od radia… A potem jakby błyskawica rozbłysła mi w głowie! Aż mną rzuciło! Myślę, a nuż on żyje?! A nuż przeżył, wydostał się w ostatniej chwili i nie udało mu się dać mi wcześniej znać? I teraz mnie szuka!… I nagle ogarnęła mnie taka radość, taka dzika nadzieja, że on żyje, mój kochany!… Łapię słuchawki, a tam nadaje już inny operator, odpisuje tamtemu. I nawet nie rozszyfrowując, po samej manierze, odgaduję, że to ja sam odpowiadam swojemu towarzyszowi, że to moja transmisja sprzed pięciu lat!… – Nagle umilkł i jego szeroko otwarte oczy obiegły po kolei twarze wszystkich siedzących przy ognisku ludzi. – Nagranie? – zapytał Saszka. – Albo to kto inny rozmawiał… Jak w ogóle można rozróżnić, kto konkretnie pisze tym morse’em? Rozumiem jeszcze głos… – Radiotelegrafista, jeśli pracuje od dawna, zaczyna odróżniać charaktery pisma – odpowiedział brodacz, kręcąc głową. – Nie miałem wątpliwości wtedy i nie mam teraz. A co do nagrania… Słuchajcie, co było dalej. A więc założyłem słuchawki, słucham dalej. Piszczą sygnały morse’a, a ja przypominam sobie całą rozmowę, prawie co do słowa… Teraz Pietka opowiada o dowódcy zmiany, potem zacznie o zbydlęconych żołnierzach… I dokładnie tak się dzieje! A teraz spytam go o rezerwowy przewód wentylacyjny, a on odpowie, że nie mają takiego, w projekcie nie przewidziano, a i potem nie dorobili, i masz, dokładnie to słyszę. A muszę wam powiedzieć, że od chwili, gdy zginął Pietka, prawie każdego dnia myślałem o ich bunkrze, wiele razy szukałem jakiegoś wyjścia z sytuacji. I miałem parę pomysłów… W takim
dużym bunkrze na pewno musiało być wyjście zapasowe, długi korytarz, który gdzieś na uboczu wychodzi na powietrze. A nuż go nie zasypało? Kiedy indziej pomyślałem jeszcze o poternach, kanałach, przez które przeciąga się do bunkra media. Nimi też przecież można uciec! I jak ja żałowałem, że w tamtych dniach, kiedy mój towarzysz tam ginął, nie przyszło mi to do głowy! Kto wie, może Pietka by teraz żył!… Słucham tego morse’a, wspominam, i nagle do głowy zakrada mi się szalona myśl… A co jeśli, skoro wtedy się nie udało, to nadam to choćby teraz? Rozum mówi mi, że to bzdura, że nawet sam fakt, że słyszę tę rozmowę, to niesamowite brednie, jakaś fantastyka… A myśl dobija się coraz bardziej natarczywie i ręka już sięga do klucza… Doczekałem pauzy w transmisji, kiedy Pietka umilkł, i jak nie wystrzelę w eter! Rozum zapomniał, a ręce pamiętają, jaki jest klucz! Wystukałem wszystko bez błędów, i o zapasowym wyjściu, i o poternie… Siedzę, czekam… pocę się… I słyszę nagle klucz Pietki… Jakby mróz mi przeszedł po kościach! Pietka mi odpowiada… Mnie! Odpowiada! Ale czy to był Pietka? I skąd, z tamtego świata?… Nie, mówi, Kiriucha, nie mamy zapasowego wyjścia. A poterny są wąskie, nie przecisnę się… Siedzę tam, ni to żywy, ni martwy, słucham… Ledwie Pietka to wystukał, a tu ja odpowiadam. Tylko nie ten ja, ale tamten, który pięć lat wcześniej siedział przy radiostacji! Słyszę, że pyta. Niepewnie: kto nadaje, przedstaw się… Pietka do niego: co ty, Kiriucha, przecież to ty sam stukałeś. A ja, tamten ja, sprzed pięciu lat, odpowiadam: nie, to nie ja. Klucz jest mój, ale to wcale nie ja! Kto nadaje?! Wtedy Pietka to samo, kto nadaje?! Przedstaw się! Kto nadaje?! – Brodacz umilkł i drżącą ręką otarł z czoła wielkie krople potu. – Wtedy nie wytrzymałem. Rzuciłem słuchawki, wyłączyłem radiostację i chyba przez miesiąc się do niej nie zbliżałem. A potem już nie miałem do tego głowy. Zaczęły się problemy z żywnością, z nabojami, ropą… Słowem, odszedłem stamtąd i nie włączyłem już nigdy radiostacji. Ale częstotliwość, częstotliwość pamiętam do tej pory… Ostatecznie umilkł i wokół ogniska przez jakiś czas panowała martwa cisza. – No i co to było, jak myślisz? – spytał cicho młody chłopak. – Trochę strach… Brodacz milczał przez chwilę w zadumie i cicho powiedział: – Nie wiem. Nawet teraz, po tylu latach, nie wiem, co o tym myśleć. I zdaje mi się, że wystarczy włączyć radiostację, nastroić się na tamtą częstotliwość i usłyszę… ich. Zdaje mi się, że do tej pory rozmawiają, że do tej pory tamten Kiriucha go słucha, i do tej pory Pietka umiera… wciąż i wciąż, wciąż i wciąż. Że będzie można ich posłuchać i porozmawiać… Tylko z kim? Co to za nagranie, z którym można rozmawiać? I czy to w ogóle nagranie… Umilkł. Milczeli też pozostali. Co tu mówić, historia była niesamowita. Niby to bajka przy ognisku, ale wystarczy tylko pomyśleć… Jeszcze w dzieciństwie Daniła słyszał opowieść o tym, jak nieboszczyk z tamtego świata dzwonił do żywego człowieka. Opowiadał ją Luty, a nie był to człowiek, który by gadał po próżnicy. Mówił, że kiedy zdał sobie sprawę, kto dzwoni, sam o mało nie ześwirował. Dopiero dwa dni wcześniej pochował człowieka, trumnę niósł, grób zasypywał, a tu właśnie on, ten człowiek, do niego
dzwoni… Czyżby naprawdę było możliwe, żeby wysłać liścik z drugiego brzegu?… Od strony żółtego namiotu dały się słyszeć miękkie kroki i Daniła, odwróciwszy się, zobaczył, że do ogniska podchodzi gospodarz. W rękach niósł dużą aluminiową miskę wypełnioną po brzegi kawałkami aromatycznej wieprzowiny. – Starczy tego opowiadania bajek! – zawołał jeszcze z oddali. – Spróbujcie lepiej dzika! Dziś jeszcze po lesie biegał, a wieczorem już obracał się na rożnie! No, częstujcie się! – I zaczął częstować siedzących wokół ogniska ludzi. Ci ożywili się, zabrzmiały pełne aprobaty okrzyki i goście zaczęli wybierać apetyczne kąski. Danile dostał się duży kawałek golonki i stalker wgryzł się z chrzęstem w aromatyczne i soczyste mięso. Obok energicznie pracował szczękami Saszka. Gospodarz odłożył miskę na bok, usadowił się między stalkerami i przyjrzawszy się żującym mięso facetom, kiwnął głową z usatysfakcjonowany. – No, jak już wam zatkałem usta, sam coś opowiem… Mężczyźni zarechotali. – Spryciarz… – Dawaj, Nikołajewicz!… – Pytali mnie tu niedawno, jak powstała nasza osada – powiedział grubas, odwracając się do Daniły. – Opowiedzieć? Daniła kiwnął głową, a i pozostali wydali okrzyki pełne aprobaty – widocznie zebrali się tu nie tylko stali bywalcy. Nikołajewicz skinął głową z zadowoleniem, wyjął z kapciucha przy pasie kartkę pożółkłego papieru i zaczął robić skręta. – No, to słuchajcie. Wydarzyło się to dokładnie Tamtego dnia. Przerzucaliśmy właśnie czołg z jednej bazy do drugiej. T-95, słyszeliście o takim? Prototypowy czołg czwartej generacji, przechodził testy na cztery lata przed Wojną, to znaczy nim mieliśmy jechać. Ja byłem kierowcą i z moim dowódcą, Wowką Pleczkinem, właśnie wróciliśmy z zawodów wojskowych, gdzie uzyskaliśmy niezły wynik. Postanowili więc powierzyć tę cud-maszynę właśnie nam. Pełne baki, zapas amunicji, wszystko… – Nikołajewicz przyjrzał się uważnie słuchaczom, zapalił skręta, wypuścił gęsty kłąb dymu. – Jaka była sytuacja tamtego roku, pamiętacie? – Tak… – odezwał się jeden ze słuchających. Siedział po przeciwnej stronie i Danile nie udało się dojrzeć go zza ogniska. – W Syrii wojna, Iran pracuje nad atomówką, Stany go cisną, a tu jeszcze Chiny potęgują napięcie… – O, to, to. Siedzieliśmy jak na beczce prochu. No, i walnęło… I to akurat tego samego dnia, kiedy transportowaliśmy ten czołg do bazy. Jechał wtedy z nami w Tigrze inspektor – major. Kiedy walnęło, to tylko palant by nie zrozumiał, że to koniec. Zaczęło się, zaraz będzie po wszystkim. Jechaliśmy wtedy akurat przez wschodnie przedmieścia Moskwy. Huknęło. Patrzę na ekran, a na zachodzie jeden grzyb, drugi, trzeci… Nadymają się, rosną, wznoszą do góry… W eterze pieprznik, nikt się nami nie interesuje! Dowódca wzywa bazę, brak odpowiedzi, cisza, chociaż jeszcze minutę
wcześniej odpowiadali bez problemu… Koniec, już po bazie. Nagle słyszymy, że łączy się z nami major z Tigra. I głos ma, pamiętam to jak dziś, taki spokojny… No co, chłopaki, mówi, to już koniec. Nikomu już nie jesteśmy potrzebni, my ani nasz czołg. Teraz każdy dba o siebie. Tak więc kierujcie wóz na wschód i walcie jak najdalej od tego przeklętego miasta, ile tylko wam starczy ropy. Do tajgi. To jest, mówi, mój ostatni rozkaz jako waszego dowódcy. Wowka ze czterdzieści minut próbował połączyć się z naszym dowódcą, bezskutecznie. A tu za pierwszą falą ataku poszło jeszcze kilka, jedna za drugą. Wszystko wokół huczy, ziemia się trzęsie… Zdałem sobie wtedy sprawę, że nic teraz nie zależy od nas ani od naszego czołgu. „Uciekamy, dowódco, mówię, po co umierać na próżno!” No, i… zawróciliśmy czołg, i na wschód. A major w Tigrze z nami. Taki to był chłop! – Nikołajewicz pokazał dwa kciuki w górę. – Miał pojęcie… – Strzepnął palcem wskazującym popiół ze skręta. – Nasza ucieczka to osobna opowieść. Długo jechaliśmy. Przez płonące miasta, przez wioski, które miały pecha, były w pobliżu miast, i też ucierpiały w atakach. Dużo się wtedy naoglądałem… Domy, ogromne, wielopiętrowe, solidne, zmiotło jak pudełka zapałek. Trupy na ulicach, poskręcane, spalone… Grabieże, zabójstwa, maruderzy… Dzieci pełzają po ruinach, płaczą, wołają rodziców, biją się na śmierć i życie o kawałek chleba… W jednej wsi widzieliśmy, jak piętnastoletnie dzieciaki zatłukły dorosłego faceta pałkami, a potem zaniosły do ogniska, w drugiej, jak sfora wielkich psów rozszarpywała staruszka. Wszędzie pożary, chaos, czerwone węgle i szary popiół… W jakiejś osadzie zabraliśmy młode dziewczyny, część z nich załadowaliśmy do Tigra, część wcisnęliśmy do czołgu, w ciasnocie, ale nie w krzywdzie… – uśmiechnął się. – A radiacja? – zapytał Daniła. – Promieniowanie pewnie już wtedy szalało? – Tak. Ale w naszym czołgu jest taka ochrona, że nie ma bata. Już T-90 był pod tym względem bardzo dobrze chroniony, a czołg czwartej generacji tym bardziej… Jechaliśmy tak z półtora miesiąca. Zatrzymamy się, zatankujemy ropę na stacji i walimy dalej. I któregoś dnia wjeżdżamy na górkę i otwiera się przed nami widok na tę właśnie wysepkę. Na dozymetrze półtora rentgena jak na tamten czas to było nic… No, i postanowiliśmy tu zostać. Czołg postawiliśmy pośrodku wyspy, wykopaliśmy ziemianki, zmontowaliśmy jaki taki agregat. Potem, jak zaczęła kończyć się ropa, paliliśmy pochodnie, ale na początku siedzieliśmy przy świetle elektrycznym jak paniska. Okazało się, że niedaleko, za odnogą rzeki, jest wioska. Nie mieliśmy wtedy niczego swojego, polowaliśmy, póki zwierzyna nie uciekła. Więc miejscowi nas dokarmiali. Zapraszali nas, żebyśmy przenieśli się do nich, ale nie poszliśmy. Mieli niedogodne położenie, wioska była w lesie, słaby ogląd terenu, pole ostrzału jeszcze gorsze… A poza tym jak zerwie się gąsienica albo uszkodzi koło nośne, to koniec. W warunkach polowych nie da się tego naprawić. A nam było tutaj całkiem nieźle. Major, który miał w Tigrze silną radiostację, kilka razy łapał jakieś rozmowy. Urywane, co prawda… A raz nawet Moskwę! Transmisja była prowadzona z bunkra obok stacji metra Arbacka. Tamtego wieczora rzuciliśmy wszystko, zebraliśmy się przy radiostacji
i słuchaliśmy. Okazało się, że ludzie przeżyli! W Moskwie, w metrze, wielu ludzi zdołało się uratować! Budowano je przecież jako schron przeciwatomowy, no i wytrzymało bombardowanie! Jak to major usłyszał, to prawie zwariował! Jego żona pracowała w metrze, miała więc szanse na przeżycie. Bardzo ją kochał, tak się przejął, że prawie wyruszył do Moskwy. Ledwie go powstrzymaliśmy, dokąd jechać, gdzie szukać? Tamten żołnierz, który siedział w bunkrze, opowiadał, że na powierzchni jest teraz piekło, poziom radiacji taki, że można spłonąć żywcem. A ze skafandrów ochronnych mieliśmy tylko bezużyteczne OP-1. Trzy wieczory go powstrzymywaliśmy, wreszcie trzeba było go związać. W końcu nam się udało, ale od tamtej pory nie zbliżał się nawet do radiostacji, coraz częściej ja przy niej siedziałem. Prawie każdego wieczora rozmawiałem z tamtym żołnierzem, wiedziałem o wszystkim, co się w tym ich metrze dzieje. No, i o nas trochę opowiadałem… – I jak tam jest w Moskwie? – spytał chciwie słuchający tych zadziwiających wieści Saszka. – Okazuje się, że stacje metra są u nich jak oddzielne miasta-państwa. Znów pojawili się faszyści, ścierwa jedne, Linia Czerwona, Hanza, kupcy… A tamten żołnierz mieszkał jakoby w jakimś Polis. Mówił, że to najlepsze miasto w całym metrze, dlatego też tak się nazywa: Polis… – A co jeszcze mówił? – Daniła zachęcił kończącego opowieść Nikołajewicza. Gospodarz hotelu milczał przez chwilę. Do tego czasu jego skręt zdążył zgasnąć, dopaliwszy się ledwie do połowy, ale Nikołajewicz całkiem o nim zapomniał, widocznie oddając się wspomnieniom o starych czasach. – Już nawet nie pamiętam – odpowiedział po chwili milczenia. – Dwa lata się z nim kontaktowałem, a potem łączność się urwała. Wtedy walczyliśmy już z mutantami. Stwory zaczęły z lasu wychodzić, trzeba było się utrzymać! I trzymaliśmy się. A co… Puścisz serię z cekaemu, rozbiegają się. Ale to tylko na początku. Potem nabrały odwagi, no i zrobiło się ich więcej, trudniej się było bronić. I wtedy któregoś razu przychodzą do nas ze wsi, pomóżcie, mówią, odeprzeć potwory. Co noc do nich lazły. Ale nie poszliśmy do lasu, za to zaproponowaliśmy mieszkańcom, żeby przeprowadzili się do nas i walczyli wspólnie z nami. I tak powoli się do nas przenieśli… Wykopaliśmy więcej ziemianek, a czołg postawiliśmy pośrodku, żeby można było strzelać na wszystkie strony. Jak był alarm, to wszyscy walą do ziemianek i ostrzeliwują się stamtąd. A czołg łupie nam nad głowami. Rzeka też pomagała, zawsze jakaś przeszkoda. Nie było źle, dawaliśmy sobie radę… – A dlaczego zerwała się łączność? – zapytał Saszka. – Ciekawe, jak tam teraz jest w tej Moskwie… Nikołajewicz westchnął: – Kiedy przewoziliśmy ludzi ze wsi, major zwykle czekał w swoim Tigrze na skraju lasu, jakieś pięć kilometrów stąd. Zabierał do wozu dzieci, a dorośli musieli sobie radzić sami. Zwykle wszystko szło dobrze, chociaż bywało, że mutanty go atakowały, ale na dachu jest cekaem, można się obronić. A ostatnim razem mu się nie poszczęściło, nadział się na
kuraki. Znacie je pewnie… Ogromne takie, podobne do kurczaków. Kuraki uderzyły z boku we dwójkę, przewróciły samochód, a potem to już kwestia czasu, dobrały się do pasażerów. Dobrze, że pusty jechał, bez dzieci. I tak straciliśmy i Tigra, i majora, i radio. – A teraz mutanty atakują? – zainteresował się Daniła. – Nie, teraz się uspokoiły, nie ma już takich gonów, nie to co kiedyś. Teraz coraz częściej bronimy się przed bandziorami, dużo się zrobiło myśliwych, co polują na cudzą własność. Ze trzy lata temu przyjechali w trzech BTR-ach. Wkopaliśmy czołg, żeby trudniej było w niego trafić, i walimy w nich. I na miejscu wszystkich załatwiliśmy… – Nikołajewicz wyrzucił na bok niedopalonego skręta, stęknął i wstał. – Dobra. Zasiedziałem się tu z wami… Spokojnej nocy wszystkim, drodzy goście, pójdę już. Jeśli coś was będzie niepokoić albo będzie wam czegoś trzeba, będę u siebie, budźcie mnie śmiało. Umyć się można w rzece, o tam, dalej, jest ścieżka prowadząca z urwiska. A jeśli za potrzebą, to macie lasek nad brzegiem. Na skraju stoją trzy wielkie głazy, między nimi jest wszystko zainstalowane. Tylko zachodźcie z drugiej strony. Pali się tam ognisko, zobaczycie. Specjalnie dla gości rozpalamy, żeby się nie zgubili, jak już ich bardzo przyciśnie. I mniejsza szansa, że się wdepnie… – Ziewnął szeroko, odwrócił się i podreptał do siebie. *** Dochodziła północ, towarzysze uznali więc, że też nie będą dłużej siedzieć, i zeszli do rzeki umyć się przed spaniem. Potem Saszka poszedł ułożyć się w ziemiance, a Daniła, świecąc sobie latarką, wybrał się na poszukiwanie głazów. Znalazły się szybko, wystarczyło przejść jakieś dwieście metrów wzdłuż brzegu. Kamienie ułożono w kształt dużego trójkąta i dwie przerwy między nimi były zablokowane drewnianymi palami, a trzecia pozostawała otwarta – w ten sposób powstało coś w rodzaju dużej zagrody, z której wietrzyk przynosił nieznośny fetor. Przed wejściem paliło się ognisko, a obok niego leżała sterta drewna. Wciągnął nosem powietrze i postanowił nie wchodzić do środka. To tylko chwila… Dorzucił drew, ustawił się przy głazie, zaczął polewać jego chropowaty, ciepły po słonecznym dniu bok. Z tyłu nagle dały się słyszeć miękkie kroki i jakieś skrzypienie, ale nie zwrócił na to uwagi – widocznie kogoś przycisnęło. Stał sobie, sikał, aż nagle poczuł, jak w plecy, między łopatkami, wbiło mu się coś twardego i drżący starczy głos powiedział: – Odwróć się no, chłopcze… Daniła spokojnie skończył, zapiął rozporek w przedsmaku tego, jak zaraz się odwróci i bez gadania, pomimo podeszłego wieku, wyrżnie bezczelnego typa w jego chamską mordę… Odwrócił się – za nim, w pewnej odległości, stało półkolem czterech dobrze zbudowanych gości mniej więcej w jego wieku, ubranych w czarne skórzane kurtki, a nieco z boku, na podniszczonym wózku inwalidzkim, siedział tamten staruszek. I w jego twarzy, oświetlonej teraz światłem ogniska, wydało się Dobryninowi, że widzi coś dziwnie znajomego…
– Nie pamiętasz mnie? – zapytał łagodnie staruch, mrużąc oczy. – Ach, nie… Widzę, że mnie poznałeś. I Daniła faktycznie poczuł nagle, że traci oddech, a serce rusza cwałem niczym rozwścieczony kuropat. Miał wrażenie, jakby nagle ktoś wylał mu na głowę wiadro lodowatej wody. To naprawdę był on, ten, którego Daniła często wspominał – właściciel Czarnej Karawany… Paser. To był on… i nie on. Paser, którego pamiętał Dobrynin, był ze trzydzieści lat młodszy, jego twarzy nie przecinały idące w różnych kierunkach zmarszczki, usta nie szczerzyły się bezzębnie, a głowa nie połyskiwała w blasku ogniska wypolerowaną starczą łysiną całą w plamach pigmentu. I wtedy – wtedy chodził jeszcze po ziemi na nogach, a nie jeździł na wózku. Daniła aż za dobrze pamiętał, jak skończyło się ich spotkanie i aż do tej pory był przekonany, że trup handlarza niewolnikami już dawno zgnił, pozostawiając po sobie tylko biały, wypolerowany przez deszcz i wiatr szkielet – a tu taki numer… – Znów się widziiimy… – zaśpiewał słodko starzec, a głos drżał mu z triumfu i złości, które ledwo powstrzymywał. – Co, nie spodziewałeś się, szczeniaku? Świat jest wielki, zgadza się? Daniła milczał, a mózg pracował mu gorączkowo, analizując sytuację. Milczeli też czterej towarzysze Pasera, napięci jak bojowe psy czekające na komendę. Jeden z nich trzymał w dłoniach łańcuch z ciężarkiem na końcu, dwaj inni – dość nieprzyjemnie wyglądające tasaki, a ostatni machał długim prętem zbrojeniowym. „Chociaż tyle, że nie mają broni palnej… – przemknęło Danile przez głowę. – Boją się spłoszyć miejscowych… Dobrze…” – A ja patrzę z okienka, ha… znajomy pysk! Lata minęły, a morda się nie zmieniła! Jaka mi się wryła w pamięć, taka i pozostała. Zmężniałeś tylko… – przemawiał straganiarz, jego nozdrza drżały, a twarz stopniowo purpurowiała, nabiegając krwią. – A gdzie mój Chinol? Gdzieś tu się chyba kręcił… – Li dawno już nie jest twój – odpowiedział Daniła z lodowatym spokojem, spodziewając się, że w każdej chwili zaatakują go potężni faceci. Oj, jak niedobrze, że Saszka został w hotelu – nawet nie ma kto go osłaniać… – Tak, zmężniałeś… – wychrypiał Paser, wściekle szarpiąc kołnierz bluzy od munduru, jakby brakowało mu powietrza. – Proszę, jaki bysior, aż kombinezon trzeszczy w szwach… Ale nic to, nastał wreszcie mój dzień. Jakże długo czekałem!… I niezgrabnie szarpnąwszy ręką, wychrypiał: – Brać go! Jeszcze kończył zdanie, a Daniła, czując mocny wyrzut adrenaliny, rzucił się w lewo, tak aby napastnicy znaleźli się w jednej linii, jednocześnie wyciągając z pokrowca na plecach saperkę. Manewr się udał – najbliższy napastnik na moment zablokował trzem pozostałym widok i możliwość ataku. To całkowicie wystarczyło – Daniła rzucił się naprzód, w przelocie odparował lecący w jego kierunku pręt zbrojeniowy płazem saperki, odbił go
i następnym ruchem chlasnął przeciwnika końcem ostrza po grdyce. Chłopak cofnął się, upuścił pręt i zarzęził, łapiąc się za szyję. Jego palce, gorączkowo starające się zatkać długą poprzeczną ranę, natychmiast pociemniały od pulsującej ciemnej krwi. Jeszcze trzymał się na nogach, ale Daniła wykreślił go już z listy przeciwników zdolnych do walki i teraz skupił uwagę na pozostałych. Ci, widząc, że mają przeciwko sobie groźnego wojownika, nie parli już na chama przed siebie, woleli działać ostrożnie. Zaczęli się rozchodzić, biorąc go w półkole, przypierając do głazów i pozbawiając swobody manewru. – Zaciukajcie go, chłopcy! – chrypiał za ich plecami Paser, machając rękami i podskakując na wózku. – Naprzód! Za co ja wam płacę?! We czterech nie możecie sobie poradzić! Ponaglani okrzykami, mężczyźni ruszyli naprzód. Daniła, cofając się powoli, kątem oka uważnie obserwował tego po prawej, z łańcuchem. Łańcuch to nie jest rzecz, którą można uderzyć natychmiast. Wymaga dobrego zamachu i znający się na rzeczy żołnierz nigdy nie wybierze go jako głównej broni. Do tego typ, w odróżnieniu od pozostałych, wyraźnie się bał, zezował na rzężącego towarzysza z poderżniętym gardłem. Daniła sięgnął lewą ręką za plecy, wyciągnął z pochwy kupiony niedawno nóż do rzucania – jednak się przydał, Saszka może sobie szydzić, ile chce! – i rzucił nim w tego pośrodku. Tamten schylił się, przepuszczając połyskujący kawałek stali nad głową, ale Dobrynin nie liczył wcale na śmiertelny cios. Rzut był jedynie sposobem na odwrócenie uwagi – jednocześnie skoczył w prawo, atakując faceta z łańcuchem. Ten jeszcze brał zamach – w pośpiechu, niezgrabnie – a Daniła był już przy nim. Pochylił się i przyjął uderzenie na plecy – łańcuch trafił go nie odważnikiem, lecz ogniwami, nie robiąc mu żadnej krzywdy – wyprostował się jak sprężyna i na wydechu walnął przeciwnika łokciem, wbijając mu kość skroniową w mózg. Mężczyznę cisnęło na bok, wyrzucił ręce w górę i bezgłośnie zwalił się na ziemię. Daniła natychmiast się odwrócił – i w samą porę: dwaj pozostali z wściekle wyszczerzonymi gębami nacierali z lewej. Pierwszego przywitał kopniakiem z boku w kolano. Uderzył przeciwko ruchowi, mocno, nie szczędząc sił, chcąc mieć gwarancję, że przeciwnik będzie unieruchomiony. Goleń, która na treningach nabrała twardości końskiego kopyta, ostro wbiła się w staw kolanowy, miażdżąc rzepkę i rozrywając torebkę stawową. Noga poddała się, mężczyzna upadł bokiem na ziemię i skowycząc z bólu, złapał się za kolano sterczące w bok pod nienaturalnym kątem. Ostatni napastnik przeskoczył przez niego i błyskawicznie uderzył, celując nożem w brzuch. Zadał cios w skoku, z nieoczekiwanej pozycji, ale Dobrynin mimo to zdążył usunąć się w lewo i nóż wprawdzie rozciął ubranie, ale tylko samym koniuszkiem przejechał po żebrach. Chwyt ręki, podcięcie nogi kopniakiem w ścięgno Achillesa, cios kantem dłoni w nasadę nosa – i ogłuszony przeciwnik zwalił się na plecy. Czubek buta, łamiąc wątłą kość, mocno wbił się w skroń, i upadający chlipnął i zaraz ucichł. Daniła przykucnął, zerwał kępkę trawy i zaczął ścierać krew z ostrza saperki, popatrując na Pasera. Ten otworzył usta i patrzył na niego, nie mrugając.
– Nie spodziewałeś się? – zapytał ze współczuciem Daniła. Teraz naprawdę było mu trochę żal tego starca, handlarza niewolnikami, który tak niefortunnie przyjechał do nich do Schronu na handel jakieś pięć, góra sześć lat wcześniej. – Chyba faktycznie zmężniałem… Więc co się wtedy wydarzyło? Jak to się stało, że uszedłeś z życiem ze spotkania z Licznikiem? Nie dobił cię czy jak? Straganiarz wysyczał coś w odpowiedzi i powiódł dookoła dzikim wzrokiem, zatrzymując go na ciałach swoich czterech pomocników, z których trzech leżało bez życia, a czwarty skomlał, trzymając się za kolano, rzucał przekleństwa przez zęby. – Posiedź sobie tutaj – poprosił Daniła, mocując łopatkę za plecami. – Ja cię nie ruszę, nie chcę sobie brudzić rąk, za to Licznik pewnie się tobą zainteresuje… Bo nie pobiegniesz się poskarżyć miejscowym, co? Za coś takiego – kiwnął głową w stronę ciał w skórzanych kurtkach – nie pogłaszczą cię po główce… Paser milczał i tylko szeroko otwarte oczy i lekko drżąca głowa mówiły o ogarniającym go strasznym napięciu. Daniła jeszcze raz obrzucił wzrokiem pole bitwy, wstał i nie odwracając się, szybko ruszył w stronę obozu. Tego samego wieczoru, w ziemiance, Wan opowiedział w końcu, co wydarzyło się sześć lat wcześniej i jakim cudem straganiarz ocalał. Ostatni wystrzał, który dobiegł z bramy, był przeznaczony dla pomocnika Pasera. Samego handlarza niewolnikami Licznik nie chciał zabić – uznał, że to zbyt lekka śmierć dla takiego złoczyńcy. Kolbą karabinu zgruchotał mu kolana i zostawił tam, żeby zdechł. Ile kosztowało Pasera, by się uratować – to wiedział tylko on sam. I sekret swój zabrał do grobu – Li tamtego wieczora na wyspie odszukał handlarza i spłacił swój dług do końca.
Nabój PAB-9 został opracowany jako tańsza modyfikacja SP-6, naboju przeciwpancernego kalibru 9,39 milimetra. Masa pocisku jest nieco wyższa i wynosi 17 gramów. Ma nieco mniej stromą trajektorię od naboju bazowego. Po opracowaniu był szeroko reklamowany, jednak zakupy ograniczyły się tylko do kilku partii. Obecnie ich użytkowanie jest zakazane z powodu zbyt wysokiego ciśnienia w lufie zarówno karabinu WSS, jak i WAŁ, co obniża długowieczność broni o około trzech tysięcy wystrzałów (przyp. aut.). 13
Sako TRG22, Sako TRG42 – fińskie karabiny wyborowe. W zależności od modyfikacji używa się w nich nabojów karabinowych 7,62 x 51 milimetrów NATO, .300 Winchester Magnum i .338 Lapua Magnum. Wyróżniają się wysoką celnością i trwałością i są szeroko stosowane przez struktury siłowe krajów Europy (przyp. aut.). 14
Accuracy International L96A1 / Arctic Warfare – karabin wyborowy produkcji angielskiej opracowany w firmie Accuracy International. Jest to precyzyjny karabin taktyczny z zamkiem ślizgowo-obrotowym najwyższej klasy, który doskonale sprawdził się w najtrudniejszych warunkach w wielu armiach świata. Przy użyciu niektórych nabojów model podstawowy mieści pięć wystrzałów z odległości stu metrów w kole o średnicy 9 milimetrów. Należy, w ograniczonej ilości, do wyposażenia sił specjalnych Federacji Rosyjskiej (przyp. aut.). 15
16
Garniturek – lekceważące określenie oficerów, którzy trafili do armii z cywila, z uczelni wojskowej (przyp. aut.).
6 | Wilki Pułkownik zdecydował się rozpocząć końcowy etap przygotowania bojowego dopiero wówczas, gdy większość członków grupy skończyła siedemnaście lat. Uznał, że tyle wystarczy do ostatecznej przemiany młodych wilczków w dorosłe drapieżniki. Chłopcy zaczęli już w tym czasie wchodzić w wiek, kiedy mózg działa precyzyjniej, zrzucając niczym wąż starą łuskę idealizm i brawurę lat młodzieńczych. Wielu z nich chodziło już regularnie na rajdy na powierzchnię, mogli się pochwalić licznymi łupami i niejednym zastrzelonym mutantem na koncie. Pewnego pięknego dnia Rodionycz, przechadzając się przed stojącymi w szyku podopiecznymi, wygłosił taką oto przemowę: – Moi drodzy, nadszedł czas, by przejść do końcowego etapu szkolenia. Teraz będę was uczył nie walczyć, będę was uczył zabijać. Zabijać i przeżyć. Zapamiętajcie najbardziej podstawową zasadę: albo ty ich, albo oni ciebie, trzeciego wyjścia nie ma. Od dziś nasze treningi będą maksymalnie zbliżone do warunków bojowych. Żadnych atrap, broń będzie prawdziwa. Żadnego luzu, wszystko będziecie robić aż do granicy możliwości i dalej. Żadnego umownego przeciwnika i umownych zagrożeń, będziemy pracować w terenie, naszym przeciwnikiem będą żyjące tam zwierzęta i wyrodki i nie daj Boże, żebyście nie uważali, zapomnieli albo nie zdążyli zastosować tego, co wam wpoiłem przez te dziesięć lat. Wszystko, czego was do tej pory uczyłem, to był tylko sport, nie więcej. Teraz jednak będzie na poważnie. I zaczęło się piekło. Pierwszą rzeczą, którą zgotował pułkownik swoim wychowankom, było zaprowadzenie totalnego terroru. On sam oczywiście nie wystarczył, zatrudnił więc do tego nie tylko swoich bezpośrednich pomocników – Germana, Ojboli i dziadka Michę – ale i większość mężczyzn w Schronie. To był najprawdziwszy koszmar! A to zarzucą ci pętlę na szyję i lekko przyduszą, a to przy wejściu do własnego mieszkania zamontują słabiutką minę pułapkę – nieszkodliwą, żeby tylko przestraszyć, a to przyłożą kopniakiem wtedy, kiedy najmniej się spodziewasz. Albo idziesz sobie, przykładowo, korytarzem, a z drzwi do pokoju wylatuje coś ciężkiego – i dostajesz prosto w głowę… Nie wspominając nawet o takich niewinnych żartach jak lodowaty prysznic rano w łóżku albo niespodziewane plaśnięcie po głowie. To irytowało, wyprowadzało z równowagi, wściekało, ale i… wzmagało koncentrację. Zmuszało do wytężenia uwagi, do czujności, przewidywania niebezpieczeństwa, tak by przez cały czas, dwadzieścia cztery godziny na dobę być
maksymalnie napiętym, w gotowości bojowej. Po kilku miesiącach takiego terroru zdawało się, że wychowankowie wyczuwają zagrożenie już wtedy, gdy myśl o nim dopiero rodziła się w chytrych umysłach trenerów. Spodziewali się jakiejś podłości nawet we śnie i stali się tak czujni, że Daniła zrywał się nawet w środku nocy, czując na sobie spojrzenie, jakie rzucał na swojego ukochanego wnuka dziadek. A jak już jesteśmy przy temacie spania: Daniła odkrył nagle, jaka to piękna rzecz się wyspać! Dopiero teraz zdał sobie sprawę, jaki człowiek jest rześki i energiczny, jeśli tylko spokojnie przespał chociaż ze cztery godziny… Przez pierwsze miesiące spania praktycznie nie było. Pobudka o szóstej, capstrzyk o drugiej. Przez pozostałe dwadzieścia godzin pracowali. Orali jak konie pociągowe. A to Rodionycz postanowi poświęcić dzień na przygotowanie fizyczne i pod wieczór wychowankowie nie to, że chodzić – nie mogą nawet mówić, jęczą tylko ze zmęczenia i bólu. A to urządzi bieg po pofałdowanym terenie w OP-1 i z pełnym ekwipunkiem – bagatela trzydzieści kilogramów. I przy tym trzeba rozglądać się na boki i odpierać ataki mutantów, a kiedy na horyzoncie jest czysto, pułkownik sypie jak z rękawa ćwiczeniami: zasadzka w lasku po prawej, ogień karabinowy z lewej, przerwanie okrążenia, czasem dwaj „ranni”, których trzeba nieść na plecach przez dziesięć kilometrów. Wybierane trasy to też nie były spacerki po równej drodze, ale przez gęsty las, wąwozy, rzeki i bagna z ciągłym wykonywaniem survivalowych zadań: nocleg na otwartym terenie, w lesie i na bagnie, przemieszczanie się z maskowaniem, długie przebywanie w bezruchu, w jednej pozycji pod palącym słońcem, na deszczu, w zimnie… Oprócz tego nieopodal Schronu siłami wychowanków została utworzona „ścieżka zwiadowcy” – długi odcinek drogi wyposażony w najróżniejsze przeszkody i zapory, które zdarzają się najczęściej w warunkach bojowych. Budowa „ścieżki” kosztowała niemało wysiłku. Płoty, wyłomy w ścianach, na wpół zburzone budynki, odcinki kanalizacji – sama okolica, samo miasto stało się teraz taką ścieżką. Pozostało tylko dołożyć w niektórych miejscach drut kolczasty, zdjęty z ogrodzenia dzielnicy przemysłowej, wykopać z dziesięć rowów i wypełnić je wodą po pierś. I zrobiła się z tego taka „ścieżka”, że oczu nie można było oderwać. Można było wystawić ją na konkurs, gdyby taki zorganizowano. Ogrodzili ją zwojami drutu żyletkowego, w których gościnny pułkownik polecił specjalnie zostawić kilka przejść, i od tej pory nie było dnia, żeby do środka nie dostawały się zmutowane zwierzęta – pokonanie ścieżki stało się teraz naprawdę niebezpiecznym zajęciem. Odbywały się na niej najrozmaitsze typy treningów. Raz pułkownik każe pokonywać ją w grupkach, po dwie, czasem trzy osoby naraz, kiedy indziej pojedynczo, ale bez liczenia czasu. Raz kładzie nacisk na bezszelestne pokonywanie przeszkód, a raz każe biec w pełnym rynsztunku i mieć jeszcze pięćdziesiąt kilo na plecach; a to rozłoży na drodze materiały wybuchowe, miny pułapki i inne niespodzianki, a to wymyśli bieg w warunkach bojowych, pod prawdziwym ostrzałem broni palnej. I to właśnie było naprawdę straszne… Słysząc łoskot serii z karabinu maszynowego i świst kul nad głową, chłopcy początkowo padali nosem na ziemię i żadna siła nie mogła ich zmusić, by biegli dalej. Mieli ochotę wczołgać się do jakiejś kryjówki, wcisnąć w najmniejszą
szczelinę, schować się do mysiej dziury, wleźć pod towarzysza, a najlepiej w ogóle zapaść się pod ziemię! Cokolwiek, żeby tylko znaleźć się jak najdalej od tego wróżącego śmierć dźwięku. Zmiany zaszły też na zajęciach z walki wręcz. Po pierwsze, Rodionycz pewnego pięknego dnia zabronił walki bez broni. – Gołymi rękami pracują tylko idioci – oznajmił. – Walka wręcz powinna prowadzić tylko do jednego, stuprocentowej eliminacji przeciwnika. To dla nas nie sport, ale wojna, przeżycie w każdych warunkach i w każdych okolicznościach. Dlatego uczcie się wykorzystywać różne przedmioty. Masz przy sobie nóż, to dobrze. Saperkę, jeszcze lepiej! A jeśli nie, to łap wszystko, co wpadnie ci w ręce, i naprzód! Bronią może stać się wszystko, co chcesz, nawet zwykła skarpetka. Ściągasz z nogi, nasypujesz piasku, i masz gotowy kiścień. Chlaśniesz po głowie i do widzenia! – A jeśli w pobliżu nie ma piasku? – spytał Saszka. Rodonycz popatrzył na niego jak na przygłupa. – No, to mokrej ziemi. Albo włóż do środka cegłę. Nie uda ci się znaleźć na powierzchni odłamka cegły? To jaki z ciebie stalker? No, a nawet jeśli nie, to po prostu zmocz ją i chlaśnij po oczach… Jakiś płyn na pewno znajdziesz – uśmiechnął się Rodionycz. – Jeśli nie w manierce, to we własnym pęcherzu moczowym. Jeśli nie wybijesz oczu, to chociaż na pewien czas oślepisz. A z oślepionym już przeciwnikiem, mam nadzieję, umiesz sobie poradzić… Po drugie, pułkownik, doskonale rozumiejąc, że trzeba umieć unieszkodliwić przeciwnika ze stuprocentową pewnością nawet bez żadnej broni w rękach, zmusił swoich wychowanków do studiowania wrażliwych stref ludzkiego ciała. – Friedrich Nietzsche mówił: „Kocham walecznych: nie dosyć to jednak kordem być tylko rąbiącym – należy też wiedzieć „rąb, a bacz, kogo zacz!”17. Kogo i gdzie. – powtarzał. – Aby stać się naprawdę groźnym komandosem, trzeba mieć nie tylko odwagę, siłę i szybkość, ale i wiedzę! Trzeba wiedzieć, gdzie bić! Chińscy mistrzowie wyróżniali na ciele człowieka około dwustu splotów i zakończeń nerwowych cechujących się podwyższoną wrażliwością na uderzenia i nacisk. W starożytnych Chinach istniała nawet technika Dim Mak, sekretna sztuka odroczonej śmierci, której mistrzowie mogli jednym dotknięciem zabić człowieka albo sprawić, by umarł w ściśle wyznaczonym czasie. Jednak dla naszych celów znajomość wszystkich tych punktów nie jest konieczna, poznamy tylko podstawowe, najłatwiej dostępne z nich. Oprócz tego jako cele ciosów mogą służyć nie tylko sploty i zakończenia nerwowe, ale całe strefy na powierzchni ciała. Ich porażenie nie wymaga dużej siły, ale nieuchronnie pociąga za sobą istotne skutki, złamanie, wstrząs bólowy, utratę świadomości i śmierć. I rysował na ścianie postać człowieka z groźnie rozstawionymi rękami i trzymającego nóż, po czym zaznaczał te strefy, każąc swoim wychowankom nie tylko wkuwać na pamięć ich położenie, ale i znać skutki zadawanych tam ciosów. I Daniła, zdając sobie sprawę, że ta wiedza znacząco podnosi jego sprawność bojową, narysował sobie nad łóżkiem
dokładnie taką samą postać z notatkami dotyczącymi wrażliwych miejsc, czym bardzo przestraszył swojego dziadka. – Wchodzę sobie kiedyś do siebie – opowiadał ten któregoś wieczora w „Tawernie”. – Zmęczony jak diabli! To było tamtego dnia, kiedy padły dwa akumulatory, pamiętacie? Przez cały dzień usuwaliśmy uszkodzenia i wróciłem dopiero przed północą. Wiem, że sam będę nocować, Dańki nie ma, Rodionycz znów popędził ich na powierzchnię. No, więc wszedłem… Włączyłem lampkę nocną, wlekę się do łóżka, siadam… Zaczynam ściągać buty i tu nagle kątem oka dostrzegam, że nie jestem sam w pokoju. Patrzę, a naprzeciwko, na łóżku Dańki, stoi człowiek z nożem! Przestraszyłem się! Zerwałem się na nogi, i głową o półkę! I wtedy zdaję sobie sprawę, że to nie człowiek, a po prostu rysunek na ścianie… Ale w półmroku i patrząc kątem oka, dałem się nabrać… Po trzecie, do zwyczajnych treningów z obciążeniem doszły jeszcze dwa – treningi z młotem i statyczne ćwiczenia z pasem. W dużej sali wyposażyli specjalny kącik – przynieśli kilka opon samochodowych i kilka ciężkich młotów, a na ścianie powiesili trzy mocne żołnierskie pasy. Ćwiczenia z tymi przyrządami były proste. Każdy stalkerski adept brał do ręki młot i zaczynał co sił walić w opony. Z prawej, z lewej, z góry, z dołu… Takie treningi bardzo dobrze rozwijały siłę ciosu, sprawiały, że stawał się naprawdę nokautujący, w końcu zaangażowane były w nich wszystkie mięśnie, które pracują przy każdym uderzeniu – sierpowym, podbródkowym, haku z góry… A treningi z pasem – kiedy ćwiczący zamierał na kilka sekund w różnych pozycjach, w szalonym wysiłku próbując rozerwać go na dwie części – dawały po prostu potworny przyrost siły. I wreszcie, po czwarte – od tego dnia Rodionycz, zwykle tak życzliwy dla wychowanków w czasie treningów walki wręcz, zrobił się niesamowicie grubiański i okrutny. Czasem przez cały trening chłopcy nie słyszeli od niego ani jednego dobrego słowa – tylko trzypiętrowe przekleństwa i zjadliwe szyderstwa. U każdego z nich pułkownik znalazł najsłabsze miejsce, w które systematycznie uderzał. Nie ręką – słowami. Na każdym treningu starał się sprowokować maksymalną złość, maksymalną agresję, wręcz wściekłość, szał. Zdawało się, że jeszcze sekunda i wychowanek rzuci się na swojego wychowawcę, wczepi mu się zębami w gardło, rozszarpie tchawicę, wyrwie grdykę… ale wtedy, niczym strzał z bicza, następował surowy okrzyk i żołnierz, warcząc jak zbity pies, uspokajał się i usuwał na bok. A i treningi stały się znacznie ostrzejsze niż dawniej. Zniknęły sparingi jeden na jednego. Teraz ubierano człowieka w gruby waciak, na głowę zakładano mu hełm, stawiano naprzeciw przeciwników wyraźnie silniejszych od niego i bito. Naturalnie opędzanie się od atakujących nie było zakazane, przeciwnie, broniący się był zachęcany do aktywności. Jeśli jednak wycofywał się i starał tylko się bronić, pułkownik wstrzymywał walkę i wkraczał do akcji sam. I uderzał z pełną siłą, na poważnie, do krwi. Już po pierwszym takim sparingu nikt już nie chciał się kulić i ograniczać do ślepej obrony. Lepiej oberwać od własnych towarzyszy niż od mocnego dojrzałego faceta, wyszkolonego, by bić ostro, twardo i bardzo boleśnie. – Cały czas staram się doprowadzić was do granicy, kiedy się wam zdaje, że jeszcze
sekunda i zerwiecie się z łańcucha, jeszcze mgnienie oka i w swojej nienawiści będziecie gotowi rozszarpać mnie gołymi rękami. W stanie ciągłej silnej presji, napięcia, wysokiego poziomu agresji wszystkie zmysły człowieka wyostrzają się, pracują z pełną siłą – wyjaśnił któregoś razu Rodionycz na zajęciach z psychologii swoje zachowanie. – To aksjomat. Przez głowę trafia znacznie mniej niż przez dupę. Wszystko, co wam przekazuję, kiedy jesteście w takim stanie, będzie z wami na zawsze i nie zniknie nawet za kilkadziesiąt lat… Zajęcia z psychologii wymagające maksymalnego skupienia i koncentracji były chyba jedynymi, na których chłopcy mogli nie bać się licznych złośliwości ze strony pułkownika, jego wyzwisk i szyderstw. Podczas tych zajęć znów stawał się sobą – spokojny, roztropny, uważny. Chociaż kto wie, jaki był naprawdę… w końcu pewnych rzeczy, których uczył go pułkownik, Daniła nie mógł zrozumieć i zaakceptować w żaden sposób. Zapamiętał rozmowę o środkach i metodach ucieczki przed pościgiem, o „gubieniu ogona”… – Ranny jest zawsze ciężarem – mówił Rodionycz. – Oczywiście nikt nie chce go porzucić, ale mając pod opieką nawet jednego człowieka, który nie jest zdolny samodzielnie się poruszać, stajecie się łatwym celem. I tu musicie dokonać wyboru: zostawić go i wykonać zadanie, przeżyć samemu czy taszczyć go na plecach i zdechnąć razem z nim. W warunkach bojowych takiego żołnierza staramy się dostarczyć do bazy. Ale czasem zdarza się tak, że mamy na ogonie pościg, uciekać trzeba bardzo szybko, a ranny jest dla was obciążeniem, krępuje wam nogi. Wyjść jest wtedy kilka i niestety nie należą one do najprzyjemniejszych. W mojej praktyce nierzadko bywało tak, że człowieka trzeba było zostawić. Bywają różne sytuacje. Można schować go w dobrze zamaskowanej kryjówce otoczonej minami i pułapkami… Albo żołnierz może bronić się sam, zostać na szlaku i ostrzeliwać do końca, a ostatnią kulą palnąć sobie w głowę… Jak pokazuje praktyka, najlepsze wyjście w takiej sytuacji to dobić rannego. To znacznie bardziej miłosierne, niż porzucić go na pastwę szyderstw i tortur, którym może go poddać przeciwnik. Do tego, i to jest najważniejsze, wzięty do niewoli żołnierz z dużym prawdopodobieństwem zdradzi przeciwnikowi wszystko, co wie: i zadanie, i trasę oddziału, i liczebność, i współrzędne ukrytych baz… wszystko, czego sobie zażyczą! Dlatego wyjawię wam jedną z podstawowych zasad dywersanta: „Chcesz przeżyć, pozbądź się słabego”. Tej zasady, przy całym swoim szacunku do wychowawcy, Daniła nigdy nie zdołał zaakceptować. Do czasu, gdy poczuł, jak to jest na własnej skórze… Jak to tak – porzucić rannego towarzysza! Porzucić, a tym bardziej dobić! Na przykład Aryjczyka? Albo Saszkę, który nie jest nawet przyjacielem, ale bratem?! Z którym jest od dzieciństwa razem! Z którym dzielił i radość, i smutek, i dziecięce wybryki, i kary – wszystko razem, wszystko pół na pół! Na którego liczy jak na siebie samego, jak na swoją prawą rękę! I któregoś razu, kiedy Rodionycz po raz kolejny wbijał tę prawdę swoim wychowankom do głowy, Daniła zaoponował z oburzeniem, nie wiedząc jeszcze wtedy, co go czeka.
– To już lepiej zginąć w męczarniach, towarzyszu pułkowniku, niż porzucić przyjaciela! Rodionycz popatrzył na niego i uśmiechnął się jakoś krzywo i smutno. – Mam nadzieję, że nigdy nie doświadczysz, co to takiego prawdziwa tortura. Uwierz mi, czasem znacznie miłosierniej jest kogoś zabić, niż oddać śledczym przeciwnika. Siłowe metody przesłuchiwania są elementem naszego treningu, ale będziemy się nimi zajmować teoretycznie i znacznie później. Teraz powiem wam tylko jedno… Nie myślcie, że zdołacie wszystko wytrzymać i zginąć z honorem, z uśmiechem na ustach, przeklinając przy tym swoich oprawców. Wyrzućcie z głowy te szkodliwe romantyczne bzdury. Nie ma takiego człowieka, którego nie da się złamać. I jeśli tak się nie stało, nie oznacza to szczególnej odporności, ale że śledczy ma niewystarczające kwalifikacje w siłowych metodach przesłuchania. Oczywiście nasza sytuacja jest nieco inna, nie robię z was dywersantów, ale stalkerów, którzy będą mogli czuć się na powierzchni jak u siebie w domu w salonie przed kominkiem, i w takim wypadku braterstwo broni jest pożądane… Ale kto wie, co przyniesie życie?… Wiedza nigdy nie jest zbędna i być może kiedyś przyda wam się wszystko, co wam tu opowiadam, wszystko do ostatniej kruszynki… Oprócz całej wiedzy na zajęciach z psychologii pułkownik nieustannie wbijał swoim wychowankom do głowy jedną prostą prawdę: jesteście niezwyciężeni. Był to jeden z ważniejszych elementów szkolenia – sprawić, by człowiek wierzył w swoje siły. – Zawsze znajdzie się ktoś silniejszy, ale to powiedzenie nie dotyczy was. Wy jesteście najsilniejsi. Być może ktoś będzie miał inne zdanie, ale was te opinie powinny interesować tylko z jednego punktu widzenia: kim jest ten człowiek i jak najszybciej wbić mu do głowy, że jest inaczej. Nie mówię, że powinniście nieustannie starać się udowodnić to całemu światu, absolutnie. Wy to wiecie i to wystarczy. Ale jeśli ktoś ma inne zdanie i jest gotów zakwestionować wasze, działajcie!… Godłem specnazu jest nietoperz. Z jednej strony słusznie, w końcu specnaz zwykle działa skrycie, pod osłoną nocy… Ale jeśli ktoś mnie spyta, odpowiem, że do specnazu bardziej pasuje inne godło, wilk. Wilk to bardzo silne i wytrzymałe zwierzę. Nie mówię o marnym wilczku-wymoczku zamieszkującym lasy Europy albo stepy Azji, albo o tych chuderlakach, które żyły w ogrodach zoologicznych przed Początkiem. Mówię o okazałym drapieżniku, środkoworosyjskim wilku stepowym, którego długość przekracza półtora metra, a waga dochodzi do osiemdziesięciu kilo. Taka bestia jest w stanie w pojedynkę powalić łosia, a jego siła i wytrzymałość są wręcz fenomenalne. Nie na darmo mówi się, że „wilka nogi karmią”. Wilk potrafi całymi godzinami i dniami biec, ścigając zdobycz, a potem, gdy zbliży się na wystarczającą odległość, wykonać błyskawiczny skok, i wbić kły w gardło swojej ofiary. Wilk to inteligencja, spryt, siła i wytrzymałość. Tacy właśnie macie się stać i wy, i tacy się staniecie. Powinniście zrozumieć i poczuć, że jesteście potężnymi wilkami, że jesteście silniejsi od wszystkich innych, bardziej wytrzymali od wszystkich innych, inteligentniejsi od wszystkich innych. Kładł tę myśl do głowy swoim wychowankom ostrożnie, delikatnie, ale bardzo wytrwale i na wiele sposobów. Z początku były to pogadanki, a potem przykłady z życia. I właśnie
zlikwidowanie karawany handlarzy niewolnikami było pierwszym prawdziwym zadaniem, krokiem w stronę osiągnięcia tej niezachwianej pewności – chłopcy zaczęli stopniowo wierzyć, że każdy z nich włada realną siłą, każdy z nich jest wart co najmniej tyle, co kompania żołnierzy, i każdy z nich jest w stanie wykonać najtrudniejsze zadania. *** Po tym, jak w Schronie pojawiły się broń palna i wystarczająca ilość amunicji, zaczęto przeznaczać mnóstwo czasu na naukę strzelania. I nie było to takie sobie strzelanie, że się przychodzi, kładzie na ziemi i strzela, marnując naboje. Rodionycz uczył chłopaków gruntownie, zgodnie z wszelkimi zasadami strzelectwa. Na początku pod jego czujnym kierownictwem, poprzez uporczywe treningi chłopcy wypracowywali podstawę celnych strzałów. Uczeń odciągał kurek i wykonywał wystrzał na sucho, celując przy tym tak, jakby w lufie znajdował się ostry nabój. Potem jeszcze jeden. I jeszcze. I jeszcze. I tak aż do stu pustych wystrzałów na jeden trening. Było to niezbędne, aby strzelec zapamiętał, jaki fragment celu wskazywała muszka w momencie naciśnięcia spustu. Przy takim ćwiczeniu zarówno on, jak i jego nauczyciel mogli zauważyć błąd albo odchylenie przy strzale, uwzględnić je i poprawić na kolejnych treningach. Natomiast przy użyciu ostrej amunicji zmierzenie tego odchylenia było niemożliwe – widok w celowniku stawał się zamazany przez wystrzał i odrzut broni. Oczywiście od czasu do czasu wychowanek strzelał też z ostrej amunicji, tak by utrwalić osiągnięte rezultaty. Z czasem do treningów zaczęto wprowadzać zmiany. Kiedy tylko wypracowano stabilność i powtarzalność ruchów, liczba pustych wystrzałów zmniejszyła się i zadania stały się bardziej skomplikowane. Dodano strzelanie w ruchu, w przewrocie w bok, do celów statycznych i ruchomych, do trzech, czterech naraz, w różnych pozycjach, nawet takich, których pozazdrościłby autor Kamasutry. Oprócz tego pułkownik uczył chłopców prawidłowo celować, nawet to, jak się okazało, było całą nauką! – Jeśli strzelec długo celuje, w pierwszej kolejności cierpi od tego oko – opowiadał Rodionycz. – Na celowanie przeznaczajcie pięć, góra sześć sekund. Potem następuje postępujące zmęczenie oka, obniża się ostrość widzenia, obraz zaczyna się dwoić. Aby tego uniknąć, trzeba nauczyć się strzelać w odpowiednim tempie wykonywać strzał w określonym momencie, ani później, ani wcześniej. W tej chwili powinna się zacząć mobilizacja organizmu, wstrzymanie oddechu, celowanie i wystrzał. I kiedy, jak u psa Pawłowa, wszystkie te składowe zadziałają jednocześnie, wtedy strzał pada automatycznie. Uczcie się oddawać strzał w dwie sekundy, odliczając w głowie „dwadzieścia dwa, dwadzieścia dwa”. Oprócz tego wszyscy strzelcy, w tym i snajperzy, muszą celować z otwartym drugim okiem. Kategorycznie zabraniam wam mrużyć lewe oko, naprężają się jego mięśnie i to udziela się prawemu, które i bez tego nieustannie pracuje. Przez to oczy męczą się jeszcze szybciej i ostrość widzenia błyskawicznie spada. A to, jak rozumiecie, odbija się już na wynikach. Oprócz tego otwarte oko niecelujące daje wam przewagę, widzicie przestrzeń
przed wami i możecie w porę dostrzec wszystkie zagrożenia. Jeśli mimo to nie możecie celować z drugim okiem otwartym, wyjście jest proste, zasłaniajcie je przepaską. Oko niecelujące jest wtedy wprawdzie wyłączone, ale nie mrużycie go, co z kolei zachowuje widzenie stereoskopowe i przechodzenie światła przez oboje oczu pozostaje jednakowe. Oprócz nauki strzelania z popularnych rodzajów broni pułkownik chciał wyszkolić kilka osób na snajperów. Po tym, jak w Schronie pojawiła się precyzyjna broń, Rodionycz zaczął poświęcać takim zajęciom szczególną uwagę. Do grona żołnierzy przechodzących specjalistyczne szkolenie trafili Daniła ze swoim WSS oraz Licznik i Sławka Lokalizator mający SWD. Nie można jednak powiedzieć, by ta próba została uwieńczona pełnym sukcesem: Daniła i Sławka uczyli się z trudem, a główną przyczyną były tabele balistyczne, które należało znać na pamięć, ale zupełnie nie chciało im się ich uczyć. Inaczej jednak było z Chińczykiem. Wan zdołał wykuć je w niezwykle krótkim czasie, ale zdawało się, że cały jego organizm był przystosowany, stworzony wręcz do snajperstwa. Z prawdziwie azjatycką cierpliwością potrafił całymi godzinami trwać na pozycji, siedząc albo leżąc bez ruchu. A potem wystarczyło tylko, by pojawił się cel – następował jeden jedyny wystrzał i trafienie. A to było bodaj czy nie ważniejsze od trafienia w ogóle. W końcu żaden trochę chociaż rozgarnięty przeciwnik po niecelnym strzale za nic nie pojawi się w tym samym miejscu drugi raz, raczej postara się uciec lub korzystając z osłon i rzeźby terenu, podejść i zaatakować. Pułkownik nie mógł się nachwalić swojego niewyrośniętego skośnookiego ucznia. – Choćbyś był unikatem do trzeciej potęgi, choćbyś miał nie wiadomo jaki talent do strzelania, nigdy nie nauczysz się strzelać celnie i, co najważniejsze, trafiać w cel za pierwszym razem, jeśli nie nauczysz się najważniejszego działu snajperskiego rzemiosła, praktycznej balistyki i balistycznych tabel! – powtarzał niejednokrotnie. – Li wykuł je na pamięć, z powodzeniem je stosuje, i proszę, jakie ma wyniki! – Wan to kompletny unikat – burczał w odpowiedzi Aryjczyk. – Ledwie trzy lata w Schronie, a rosyjski już jak ojczysty… Jednak wkrótce Wan opowiedział, na czym polega jego fenomenalna celność. Właśnie po tych wyjaśnieniach przylgnął do niego jego pseudonim – Licznik. – Rozumiesz, Dobrynia, mam jakby w głowie licznik… – podzielił się Chińczyk, kiedy w drodze ze strzelnicy Daniła zaczął wypytywać o jego tajemnice zawodowe. – Kiedy widzę cel, mogę określić nie tylko dokładną odległość do niego, ale i prędkość, z jaką się porusza. Jakbym widział prawdopodobne trajektorie celu i w jakiś sposób wiem, kiedy będzie w odpowiednim punkcie z dokładnością do setnej części sekundy, a to znaczy, że wiem, gdzie posłać kulę. To wszystko dzieje się spontanicznie, automatycznie. Po prostu to czuję, i koniec. Powiedzieć, że Daniła był zdumiony, to nic nie powiedzieć. – Słuchaj, to przecież kupa czynników! Powietrze18, grawitacja, derywacja, kąt położenia celu, siła Coriolisa, charakterystyka broni i naboju19… To jest coś niewiarygodnego… Może jesteś robotem? W takim razie po co uczyłeś się tabel?
Li wzruszył ramionami. – Dla mnie to normalne… Bardziej niewiarygodne wydają mi się zdolności Lokalizatora albo twoje. A z tabelami poszło mi łatwo. Do tego znakomicie ułatwiają strzelanie, po prostu opieram się na gotowych wartościach i tylko lekko je koryguję, dopasowuję do okoliczności. Jedynym problemem w szkoleniu Chińczyka był fakt, że bał się wystrzału – w momencie naciśnięcia na spust zaciskał powieki i naturalnie przestawał celować. Lufa karabinu była przez to skierowana gdziekolwiek, tylko nie w cel. Do tego Li, denerwując się w oczekiwaniu głośnego wystrzału i uderzenia kolby w ramię, ostro szarpał za spust, ostatecznie psując efekt. Pułkownik naśmiewał się z niego, mówiąc, że to dość szeroko rozprzestrzeniona choroba wśród nowicjuszy, ale uleczalna. I potwierdził swoje słowa, uwalniając Chińczyka od lęku przed wystrzałem w ciągu kilku treningowych wyjść na poligon. – Oto, w czym tkwi sekret – opowiadał kilka miesięcy później na zajęciach z psychologii. – Podkładamy takiemu mrugaczowi zamiast ostrych nabojów z prochem treningowe, z piaskiem. Nie ma żadnej różnicy, waga jest ta sama i słychać szelest wewnątrz łuski. Człowiek ładuje nabój, mruży oczy, szarpie za spust, a wystrzału nie ma… Otwiera oczy i widzi, że lufa jest skierowana diabli wiedzą gdzie, tylko nie tam, gdzie trzeba. Zaczyna rozumieć: „Coś robię nie tak…”. Ale to jeszcze nie koniec. Potem wszystko odbywa się dokładnie odwrotnie. Zaczynamy pracować z treningowymi nabojami z piaskiem, człowiek przyzwyczaja się, że po naciśnięciu na spust nie będzie wystrzału, i dlatego nie mruga oczami, tylko płynnie naciska spust. Ja tymczasem niepostrzeżenie podkładam mu ostry nabój. Wystrzał, huk, i cel zostaje trafiony. I tak raz za razem. Tak ćwiczyły i słynne fińskie „kukułki”, i niemieccy snajperzy z czasów Wielkiej Wojny Ojczyźnianej, i nasi snajperzy specnazowcy. Bardzo skuteczna metoda, powiem wam, i skuteczniejszej po prostu nie znam. Jednak chyba najbardziej uwierzyć w siebie pomagały chłopcom nie dyskusje i treningi psychologiczne, nie szkolenie strzeleckie, ale gry. Gry były dwie. Tę ulubioną przez Rodionycza i znienawidzoną przez jego uczniów była gra o nazwie „Zabij zwierzaka”. W roli „zwierzaka” występowały zwykle pies albo szczur. Łapali je we własnej roboty pułapki, przy czym pułkownik wybierał zawsze największe i najbardziej agresywne osobniki. Złapane zwierzę przez jakiś czas trzymano w klatce w podziemiach dworca, morzono głodem, by doprowadzić je do odpowiedniego stanu, a potem pewnego pięknego dnia, kiedy u mutantów zaczynał się okres godowy, wypuszczano je do zamkniętego pomieszczenia razem z człowiekiem, przy czym warunkiem koniecznym była całkowita nagość tego ostatniego. Jeśli był to pies, można było wziąć ze sobą nóż albo saperkę, i to było jeszcze do zniesienia. Natomiast jeśli do pomieszczenia wpuszczano szczura, to żołnierz musiał zabić go gołymi rękami. I to był prawdziwy hardcore… Szczur,
szybki, ruchliwy, agresywny, nie znajdując wyjścia z zamkniętej przestrzeni, wpadał w szał i wściekle rzucał się na wroga. Pochwycenie i uduszenie go było nadzwyczajnie trudne – gryzoń wywijał się, wyślizgiwał z rąk, rzucał prosto w twarz, atakując oczy, długimi ostrymi zębami szarpał ręce, próbując dobrać się do gardła… Po walce, na ciele można było naliczyć kilkadziesiąt ugryzień, nie mówiąc już o bólu od jadu przenoszonego na zębach. W dniach takich gier liczba pacjentów u doktora Ojboli gwałtownie się zwiększała i nierzadko na łóżkach w ambulatorium leżeli wszyscy wychowankowie Rodionycza co do jednego. Oprócz zabawy w „Zabij zwierzaka” pułkownik organizował wesołą grę, którą sam nazywał „Karnawał żywych trupów”. Odbywała się regularnie w piwnicy budynku dworca i Rodionycz nadawał jej wyjątkowe znaczenie – gra ta, choć okrutna, bardzo skutecznie przyzwyczajała jego wychowanków do widoku krwi. Oto na czym polegała. Na dzień przed „karnawałem” na powierzchni odbywało się prawdziwe polowanie na mutanty. Były to przeważnie psy i wyrodki, ale czasem trafiał się i kuropat, a to oznaczało, że święto uda się nad podziw. Zabite mutanty znoszono do piwnicy, po czym kilku żołnierzy je oprawiało. Kiszki i pozostałe wnętrzności rozrzucano po podłodze, rzucano tam też zdarte skóry, tusze wieszano na hakach pod sufitem i zostawiano na noc, pozwalając, by ściekła krew. Ze skóry nie obdzierano jedynie kuropata. Rozpruwano mu tylko brzuch, wyciągając zawartość, a cielsko zostawiano w kącie. Po tym wszystkim wczesnym rankiem zdejmowano tusze z haków, rąbano na części i rozrzucano na podłodze. Wszystko to obficie polewano wodą, włączano słabe oświetlenie i piwnica stawała się piekłem… Wstrętnym, obrzydliwym i krwawym. I po tym piekle, krąg za kręgiem, przez kałuże krwi, między długimi sinymi sznurami jelit, kawałami mięsa, skór, girlandami z flaków czołgali się uczniowie. Gwóźdź programu – kuropat – zostawał na koniec. Żołnierze, półżywi od tego, co musieli znieść, dławiący się odruchami wymiotnymi i zaciskający powieki, stawali przed kuropatem i pułkownik zaczynał jednego po drugim wpychać do jego krwawego wnętrza. Potrzymawszy nieszczęśnika z minutę w środku, odchylał skórę i wyciągał go na zewnątrz. Niektórzy byli na wpół nieprzytomni, z pływającym wzrokiem, a niektórzy pogrążali się w głębokim stuporze. Nie przystępowano do żadnych procedur reanimacyjnych – omdlałego żołnierza kładziono gdzieś w kącie i kontynuowano trening, dając mu pełne prawo, by samodzielnie doszedł do siebie. W tym był praktyczny sens – na powierzchni nie będzie niani i trzeba będzie samemu sobie radzić z własnym organizmem. Od razu po kuropacie należało obszukać kukłę i był to ostatni etap ćwiczenia. Kukłę przygotowywano z ciała wyrodka. Martwego mutanta ubierano w zwykłą, porządnie znoszoną grudę, a w jednej z jej kieszeni chowano jakiś drobny przedmiot, często nabój do Makarowa. Następnie ciało było obficie polewane krwią, a potem pułkownik osobiście rozpruwał wyrodkowi brzuch, wyciągając na zewnątrz lepkie wnętrzności i malowniczo układał to wszystko na ciele mutanta. Każdy kolejny egzaminowany musiał przeszukać
trupa i znaleźć nabój, który pułkownik mógł wcisnąć, gdzie tylko podpowiedziała mu fantazja. Do tych gier przystępowali zawsze na czczo – w ten sposób łatwiej było je znieść. Żołądek mniej się buntował, a i jego skurcze nie były tak męczące. Po przeprowadzeniu odkażania w podziemiach praktycznie nie było promieniowania i przez czas gry radiacja nie mogła specjalnie zaszkodzić zdrowiu. I pułkownik z tego korzystał – jego wychowankowie czołgali się bez skafandrów, w samych tylko grudach, w przeciwnym wypadku przepadłby cały cel wychowawczy. Początkowo oczywiście emocje sięgały zenitu. Saszkę na przykład regularnie wywracało na lewą stronę, Daniła miał ciągłe wyrzuty adrenaliny, a Micha Proch tak bał się wejść do wnętrza kuropata, że aż drżały mu kolana i trzęsły się ręce. Ale z czasem, po kilku miesiącach, zaczęli przyjmować wszystkie te krwawe okoliczności znacznie spokojniej. Znużony mózg przywykł do tych połyskujących w półmroku piwnicy kałuży krwi na podłodze i bryzgów na ścianach, walających się dookoła kawałków mięsa. Pułkownik osiągnął swój cel – zaczęli reagować na krew zupełnie spokojnie, tak jakby to nie była krew, a taka tam… kolorowa woda. Rodionycz spełnił swoją obietnicę. Chłopcy stawali się mężczyznami, którzy na powierzchni czują się równie swobodnie i spokojnie jak zwykły człowiek u siebie w domu za opancerzonymi wrotami hermetycznymi – dojrzałymi stalkerami. Wilkami.
Friedrich Nietzsche, Tako rzecze Zaratustra. Książka dla wszystkich i dla nikogo, tłum. Wacław Berent (przyp. tłum.). 17
Chodzi o wilgotność powietrza, gęstość powietrza, temperaturę powietrza i wiatr – czynniki istotnie wpływające na celność strzału na dużych dystansach (przyp. aut.). 18
„Charakterystyka broni i naboju” – przy skutecznym strzelaniu wyborowym broni nie należy rozpatrywać oddzielnie od naboju. To jest znakomity i powtarzalny wynik zależy zarówno od naboju, jak i od broni, od ich maksymalnej zgodności i współdziałania (przyp. aut.). 19
7 | „Timeo Danaos…”20 Za wioską na wyspie ciągnęły się skażone pola, lasy i zagajniki. Chociaż tu, między Kirowem i Syktywkarem, gdzie nie było dużych miast, poziom radiacji był znacznie niższy – czasem karawana posuwała się bez przeszkód przez cały dzień, prosto, bez żadnego przystanku i opóźnienia, omijania lokalek i szukania objazdu. W takie dni udawało się pokonać po sto kilometrów i to było niemało – w tej dzikiej tajdze po drogach pozostało tylko wspomnienie, wiele z nich zarosło młodym laskiem i czasem, żeby oczyścić przejazd, trzeba było się zatrzymać i wysłać przodem uzbrojonych w siekiery żołnierzy. Na szczęście takie odcinki trafiały się rzadko i były krótkie, inaczej droga mogłaby się bardzo przedłużyć. Z mieszkańcami osady na wyspie rozstali się bez problemów trzy dni wcześniej. Naocznych świadków zajścia nie było – nawet Licznik zrobił swoje cicho, bez strzelania, używając noża. A kiedy w środku nocy odkryto pod głazami ciała w skórzanych kurtkach, stalkerzy już równo chrapali, nie wzbudzając niczyich podejrzeń. Bajarza zostawili we wsi. Iwaszurow, kiedy poznał przybliżoną trasę karawany, bardzo żałował, że nie będzie mógł jechać dalej razem z nimi. – Jeśli będziecie przejeżdżać koło Ruczy za Syktywkarem, to zajedźcie tam. Podobno warzą tam jakiś bardzo cenny specyfik. Pojechałbym z wami, te okolice są teraz niebezpieczne dla samotników, ale mam tu jeszcze sprawy. Tak więc kiedyś tam dotrę na własną rękę. – A co to za specyfik? – zainteresował się Daniła, który już wypróbował na sobie działanie medycyny ludowej, smarując kupioną dzień wcześniej maścią pożegnalny prezent od Pasera, ranę od noża na prawym boku. – Sam nie wiem, ale chodzą słuchy… Chociaż po co zgadywać? Można i po to nadłożyć drogi, sprawdzić, co i jak… Daniła oczywiście wątpił, by dla słoika z lekarstwem Hasan miał zboczyć z trasy, ale zapewnił Bajarza, że jeśli będą mieli okazję, na pewno tam wpadną. I na tym się pożegnali. Tak też się stało. Na wzmiankę o lekarstwie Hasan machnął tylko ręką. – I bez tego nie wyrabiamy się z planem. Spóźniamy się o jakiś dzień drogi… To nie wycieczka. Daniła nie nalegał. Liczył się przede wszystkim cel wyprawy, dopiero potem cała reszta. Byli spóźnieni nawet bardziej niż o jeden dzień. Na wieczornych postojach, jeśli udało
im się znaleźć nieskażoną okolicę i rozbić obóz we względnym komforcie, Daniła widział, jak Hasan siedzi z mapą przy ognisku, sprawdza krzywomierzem odległość i marszczy brwi. Do kombinatu był jeszcze spory kawałek, a czasu zostało mniej niż połowa. A jaka droga ich czekała, w jakim stanie będzie nawierzchnia… na ile przejezdna i czy w ogóle – skąd mieli to wiedzieć? A jednak Daniła miał nadzieję, że zdążą. Po prostu nie mogło być inaczej, przecież Schron z niecierpliwością czekał na ich powrót. Miał nadzieję, że jeszcze dalej na północy liczba lokalnych plam podwyższonej radiacji zacznie się zmniejszać i zanikać, i karawana w ogóle przestanie meandrować w poszukiwaniu przejazdu, a to był właśnie ten tak niezbędny dodatkowy czas. Chociaż i teraz grzech było narzekać. Jak ruszyli rano, tak jadą, prosto i bez zwalniania. „Zrobiliśmy już jakieś sto pięćdziesiąt kilometrów – rozmyślał, leżąc na koi. – Dobrze, jeśli tak będzie aż do wieczora… Odrobilibyśmy wtedy ten dzień straty i znów jechali według harmonogramu…” Zapeszył… – Uwaga. Wozy, stop! – Z głośnika, jak zawsze nieoczekiwanie, rozległ się głos Hasana. – Załogi ciężarówek jeden i dwa do wyjścia. Nie spieszymy się, ale i nie zwlekamy. Czekam przy WDS-ie. Pozostali uważać i patrzeć we wszystkich kierunkach. Ural zatrząsł się i stanął ze zgaszonym silnikiem. Daniła zaklął. – Co tam znowu? – burknął z niezadowoleniem zwinięty na koi Sańka. – Pospać spokojnie nie dadzą… Skafandry zakładali niespiesznie – jaki jest sens latać jak w ukropie, jeśli nie było rozkazu? Założyli demrony, maski przeciwgazowe, zarzucili na plecy kamizelki kuloodporne, broń, zaczęli powoli wysiadać z ciężarówki. Hasan już czekał na nich przy Tigrze. – W odległości kilometra jest osada na naszej trasie – oznajmił, kiedy żołnierze zebrali się już wokół niego. – Zwiad zameldował, że są tam żywi mieszkańcy. Dym z kominów, pieski poszczekują… Stoi przy drodze, więc nie możemy jej ominąć ani objechać, dookoła jest gęsty las, nie da się zjechać z drogi. Trzeba będzie tam zajść i się rozejrzeć. Całkiem możliwe, że staniemy tu na nocleg, jeśli wioskowi nie będą mieli nic przeciwko. – Bo niby jeśli będą mieli, to nie staniemy… – Spod maski przeciwgazowej dał się słyszeć śmieszek Moreli. – Brygada jest, rzecz jasna, silniejsza – spokojnie odpowiedział Hasan – ale nie warto niepotrzebnie robić sobie wrogów. A nuż się kiedyś przydadzą… A więc zadanie dla oddziału pierwszego: zwiad. Wyjaśnić, co to za wieś, ilu jest ludzi, jak są nastawieni, sprawdzić poziom promieniowania. To mnie szczególnie interesuje, bo tutaj już praktycznie nie ma radiacji. Zdaje się, że zaczynają się czyste tereny. Daniła faktycznie zwrócił nagle uwagę, że dozymetr prawie nie terkocze – cyka tylko
czasem. Czyli to prawda – jeden, dwa rentgeny. – Zadanie dla oddziału czwartego – ciągnął tymczasem major – ubezpieczać pierwszy. Nie pchać się do wsi, rozstawcie się na jej skraju, w razie kontaktu ogniowego osłaniajcie odwrót. Wszyscy wszystko wiedzą? Dowódcy, zrozumiano? – Co do nastawienia mieszkańców, to nie uda się tego sprawdzić bez kontaktu bezpośredniego – powiedział Daniła. – Nie bronię się kontaktować – odparł major. – Jeszcze jakieś pytania? Nie? W takim razie pięć minut na kamuflaż i naprzód. Rodionycz i dziadek nauczyli Daniłę z Saszką chodzić po lesie. Dziadek, myśliwy, uczył ich, by stawiać stopę nie na pięcie, lecz na zewnętrznej krawędzi stopy. I jakby obracać, lekko wkręcając ją w ziemię, rozgrzebując tym ruchem listowie. Wtedy nie pęknie pod stopą gałązka ani nie zaszeleszczą liście. Pułkownik zaś odwrotnie, mówił, że stopa powinna lądować na pięcie, a druga ma być lekko zgięta w kolanie, sprężynować, żeby człowiek miał możliwość szybko przenieść ciężar ciała z nogi wykrocznej na zostającą w tyle, jeśli pod podeszwą buta wyczuje się nagle przedmiot, który może wywołać hałas. Danile bardziej pasował sposób dziadka, podczas gdy lżejszy Saszka wolał metodę pułkownika. Najważniejsze, że efekt był taki sam. Gdyby jeszcze mieli buty z miękkimi podeszwami… Ale to byłby już szczyt marzeń. Podeszwy glanów zrobione z grubej gumy były twarde, więc trzeba było sobie radzić z tym, co mieli. Chociaż i tak nieźle im to wychodziło: Daniła, Saszka i Wan jak bezszelestne cienie przemykali między drzewami naprzód i nieco w bok od reszty grupy, która hałasowała jak niedźwiedzie w malinach. Shrek nie mógł chodzić cicho z zasady, a Kubowicz, Profesor i Morela chyba nie potrafili. Duma został nieco w tyle, prowadził swoich ludzi sto metrów dalej i stamtąd też dochodziły czasem szelesty i trzaski. I najprawdopodobniej trzasków tych nie wydawały stopy stalkerów – należało jasno stwierdzić, że wojownicy Bractwa, choćby byli nie wiadomo jak dobrymi żołnierzami, kompletnie nie umieli poruszać się po lesie. Wioska pojawiła się nagle. Niby był sobie las – a tu nagle w prześwitach między drzewami pojawiły się niewielkie ceglane domki kryte popękanymi od upływu czasu łupkowymi dachówkami. Dobrynin, przypominający w swoim Leszym chodzącą górę śmieci, przystanął. Podniósł do góry zaciśniętą w pięść rękę, rozprostował palce i płynnie opuścił ją na wysokość pasa – „stać, siedzieć”. Przykucnął. Chrzęst za jego plecami umilkł. Obejrzał się – grupa, jak jeden mąż, klęczy na jednym kolanie i kontroluje otoczenie, wodząc lufami z boku na bok. Daniła zostawił ludzi w kryjówce i wysunął się na skraj lasu. Wysunął głowę z zarośli, rozejrzał się. Ogród. Pas równych grządek ciągnie się od skraju lasu na jakieś sto metrów, prosto do szop. Zza szop wystaje dach domu mieszkalnego z wiatrowskazem w kształcie strzały na kalenicy. Cisza – ani krowa nie zamuczy, ani kogut nie zapieje, nawet ptaki milczą. Tylko gdzieś na drugim końcu wsi słychać metaliczne uderzenia – może ktoś klepie
kosę albo coś naprawia… No tak, a jak tam z kandydatami na informatorów? Aha: po ogrodzie chodzi młoda dziewczyna – Daniła spojrzał przez lornetkę – jakieś szesnaście lat. I nie nosi żadnej odzieży ochronnej. Opuścił lornetkę, zerknął na dozymetr – pięćdziesiąt mikrorentgenów! Schował się w gęstym podszyciu, kryjąc się przed wzrokiem postronnych, sprawdził jeszcze raz – nie kłamie! Czyli można zdjąć namordnik i skafander! Ściągnął maskę przeciwgazową, upchał ją w zasobniku, odetchnął z rozkoszą, pełną piersią – jak dobrze! Zdjąć by tak jeszcze kombinezon, ale to już później, teraz nie ma czasu… Znów wychynął z zarośli, spojrzał – przez ten czas młoda wieśniaczka podeszła nieco bliżej. Zatknęła sobie długą spódnicę za pas, stoi tyłkiem wypięta do góry, rwie trawę. Skraj spódnicy się podniósł, gołe opalone nogi widać aż do połowy uda… Wyprostowała się – oho! Daniła uśmiechnął się pod nosem – niby dziewuszka, a już dorodna… Proszę, jak jej się koszula opina. Jak u Irinki, jeśli nie większe… Niezła! Uśmiechnął się pod nosem – i to właśnie ją zaraz złapiemy… Odwrócił się i poczołgał do oddziału. Żołnierze lekko się zdziwili, widząc dowódcę wyłaniającego się z krzaków bez maski przeciwgazowej, ale od razu zorientowali się, w czym rzecz, i również zdjęli swoje. Daniła odczekał parę minut, aż nawdychają się świeżego powietrza, i przystąpił do pierwszego etapu operacji o kryptonimie „Pojmanie wieśniaczki”: Saszkę posłał na skraj lasu, w krzaki, gdzie sam przed chwilą siedział, Licznika z SWD pognał na drzewo, pozostałym zaś polecił, by rozciągnęli się w łańcuch i położyli na ziemi, przy czym ciężką artylerię z cekaemami – Kubowicza i Shreka – rozlokował na flankach tyraliery. Sama przyjemność – osłaniać grupę krzyżowym ogniem. Niech tylko ktoś spróbuje się pchać pod 7,62 milimetra… Jednak operacja o tak wdzięcznej nazwie spełzła na niczym, zanim się rozpoczęła. Ledwie Daniła dotarł do leżącego w krzakach Saszki i wyjrzał na ogród, zobaczył, jak dziewczyna, rozprostowując spódnicę, odchodzi do domu. Daniła zaklął. – Co tam? – wysunął się obok niego towarzysz. – Poszła? – Nie jest nam pisana, Sańka… Partner uśmiechnął się, puścił oko. – Co, mało ci dwóch żon? – Żartuję – machnął ręką Daniła. – Żarty żartami, a wariant z wieśniaczką odpada. Co robimy? Saszka wskazał wzrokiem ogród. Daniła obejrzał się. Z szopy wyszedł krzepki brodaty chłop w kraciastym kaszkiecie, marynarce założonej na gołe ciało, umazanych nawozem spodniach z wypchanymi kolanami i gumiakach z kirzy i ze stanowczą, a nawet groźną miną ruszył ścieżką wprost w łapy dywersantów. – Mamy fart, Sania – szepnął Daniła, przyciskając się do ziemi. – Bierzemy tego rolnika. No, dawaj, kochany, dawaj… Czego się drapiesz po brzuchu, bliżej podejdź, bliżej… – Po co on tu lezie? – zainteresował się jego partner. – Chyba nie mógł nas zauważyć, a gdyby zauważył, to spieprzałby stąd w cholerę. Odpowiedź przyszła dosłownie po sekundzie – mężczyzna otworzył usta i krzyknął.
– Ej! Połkan! Swołocz kudłata… Cho no tu, ale już! Wyłaź no z krzaków, wyłaź! Narozrabiałeś, to odpowiesz! – Psa woła… A! Kiedy tu szliśmy, zatrzęśliśmy krzakami, a on to chyba zauważył… – domyślił się Saszka. Daniła milczał, obserwując tubylca w napięciu. Jego partner też umilkł, przesunął się nieco w lewo, żeby nie przeszkadzać starszemu towarzyszowi, a jednocześnie być gotowy do działania. Znieruchomiał. Chłop doszedł do zarośli i raz jeszcze zaapelował do sumienia tej swołoczy, Połkana, po czym, nie doczekawszy się, rzecz jasna, odpowiedzi, wparował w zarośla. Chwyt „wzięcie do niewoli” to klasyka gatunku zwiadu i dywersji. Wykonywać go trzeba we dwójkę: jeden żołnierz wykonuje chwyt, drugi w tym samym czasie zatyka przeciwnikowi usta i łapie jego broń, żeby ta, nie daj Boże, nie wystrzeliła. Ale tak jest w warunkach bojowych, kiedy przeciwko sobie masz poważnych gości. A tu był tubylec… Chłop nawet nie zdążył wrzasnąć, kiedy dosłownie spod jego nóg podniosła się leżąca dotąd spokojnie na ziemi sterta śmieci. Daniła zobaczył tylko błysk przerażenia w jego oczach – i przyłożył mu prawym sierpowym w głowę. Brutalnie, ale skutecznie. Niepotrzebne tu jakieś koronkowe akcje, za dużo zachodu. Tubylec poleciał w bok, omal nie runął na Saszkę. Partner wprawnie – lekcje pułkownika nie poszły w las! – związał informatorowi ręce i przyjaciele ponieśli go w głąb lasu. Położyli wieśniaka pod drzewem, na którym jak kukułka siedział Wan, i usiedli obok. – Jak myślisz, kiedy dojdzie do siebie? – zapytał Saszka, przyglądając się rolnikowi. – Zdaje się, że przeholowałeś… – Mam wszystko dokładnie odmierzone – uśmiechnął się Daniła. – Pół godziny poleży, jeśli go nie ruszać. Ale nie mamy czasu czekać. Cuć go. Saszka się nie ceregielił – pochylił się i energicznymi okrężnymi ruchami potarł uszy nieprzytomnego tubylca. Podziałało – facet drgnął, dochodząc do siebie, zamrugał oczami, rozglądając się dookoła. Zobaczył pochylone nad nim twarze i wcisnął się w ziemię, jego wzrok miotał się panicznie między partnerami. – Leż spokojnie, to nic ci nie zrobimy – poradził Daniła. – Co to za wieś? – Toć to… Łowla – zabrzmiała błyskawiczna odpowiedź. – A jak cię zwą? – Fiodor. A wy to skąd? – Chłop nabrał odwagi. – My, Fiedia, przejeżdżaliśmy niedaleko. Patrzymy, wieś… Czemu by nie wstąpić? – odparł Daniła, bacznie obserwując reakcję informatora. Trzeba przyznać, że reakcja zaskakująco dobra – prostoduszna twarz Fiodora rozbłysnęła radością. – To co tak tu siedzimy, chopy? Chodźta do domu! Witamy! – Zaczekaj. – Daniła powstrzymał chcącego już wstać Fiodora. – Powiedz najpierw: duża ta wasza wieś? – Będzie sto zagród…
– Oho… A starosta jest? – A jak! Mamy przewodniczącego! Prokoficz… – A jeśli wprosimy się na nocleg, to jak będzie? – A ilu was jest? – No, będzie z pięćdziesięciu… – Toć… Witamy! – zakrzyknął Fiedia. – Chopy, a to nowina! Urządzimy was najlepiej, jak można, choćby tydzień możecie mieszkać! – A nie bierzesz na siebie zbyt wiele, tak decydować za przewodniczącego? Fiodor machnął ręką z taką dziarską miną, że stało się jasne – był absolutnie pewien swoich słów. – Toć ku… Co wy! Raz na rok nowi ludzie do wsi przychodzą, jak tu ich nie powitać?! Nowin przecież posłuchamy, dowiemy się, co się dzieje na świecie! Napoimy, nakarmimy, że brzuchy napełnicie, w bani wyparzymy! – A masz ochotę podejść do naszego naczelnika? – spytał Daniła, spodziewając się, że Fiedia kategorycznie odmówi. Mały sprawdzian: jeśli odmówi, to znaczy, że im nie ufa. To znaczy, że spodziewa się, że wywiniemy mu jakiś numer i całkiem możliwe, że sam chce jakiś wywinąć… – No cóż… – wzruszył prostodusznie ramionami rolnik. – No to pójdę. Zawołam tylko Lubkę, co by poleciała do przewodniczącego… – Córkę? – Ehe… A daleko trzeba iść? – Jakieś półtora kilometra… Na twarzy Fiodora widać było, że coś liczy. – Jakieś trzy rentgeny? Jeśli na krótko, to chodźta. Tylko „ryjek” wezmę… – A nie boisz się, załóżmy, że wyrżniemy tę twoją wioseczkę w pień? – zadał prowokacyjne pytanie Daniła. Fiodor z miną fatalisty wzruszył ramionami. – A jaki to sens? Co nam można zabrać? A do tego: gdybyś chciał, to już byś to zrobił, co nie? Tak patrzę, że armaty macie poważne… I ubrani tak jesteście… A u nas co, z pięć pionowych dubeltówek na całą wieś i ze dwadzieścia zwykłych, poziomych. No, jeszcze Antipycz ma czterdziestego siódmego kałacha, i koniec. Nie, nie możemy się z wami mierzyć… Więc taki to nasz los. Tak czy owak, nie damy rady… Tu miał rację. Po co się szarpać, jeśli układ sił jest niekorzystny. – To co, idziemy? – Nie trzeba nigdzie chodzić. Na razie siedź. – Daniła odszedł na bok, kliknął przełącznik, wychodząc na kanał dowódcy. – Hasan, tu Dobrynia, odbiór. – Jestem. – W słuchawce od razu dał się słyszeć głos majora. – Wzięliśmy informatora. Fiodor, jest przyjaźnie nastawiony. Twierdzi, że we wsi jest około stu gospodarstw. Zaręcza, że przyjmą nas na nocleg. – Jaki poziom radiacji?
– Nadaje się do życia. – To cieszy… Jaki jest w ogóle ten twój informator? – A, w porządku… Cieszy się, że wreszcie jacyś nowi ludzie się we wsi pokazali. Nowin chce posłuchać – odpowiedział Daniła, rzuciwszy spojrzenie na Fiodora. – No, to dobrze. Dobra, zrobimy tak… Fiodor będzie zakładnikiem, przekaż go Dumie. Ale najpierw niech tam kogoś wyśle, żeby resztę zawiadomić. Ty pójdziesz z gońcem do wsi, przyszykujesz nasze przyjęcie. Przyjrzyj się, co i jak, najmniejsze podejrzenie, i dawaj znak. – Przyjąłem. – Do roboty. – Major się wyłączył. Zanim stojący na skraju lasu Fiodor wywołał z domu Lubkę, Daniła poderwał swoich ludzi, wyjaśnił im zadanie i wezwał na kanale ogólnym Dumę z jego grupą. Zdążył – po to, by wezwać z domu córkę, Fiodor potrzebował jakichś trzech minut, nie więcej. Okazała się nią ta sama dziewczyna, która w lekkim negliżu pracowała w ogrodzie. Po otrzymaniu wskazówek spojrzała z respektem na Shreka i gniotąc bosymi stopami trawę, poczłapała przez ogród do domu. Daniła z resztą drużyny ruszył za nią. Spacer do domu przewodniczącego zajął jakieś piętnaście minut. Wieś była pusta – Lubka objaśniła to tak, że wszyscy dopiero co wrócili z pola, z robót. Myją się, jedzą kolację i tak dalej… Ale napotykani mimo wszystko na drodze ludzie patrzyli na nich okrągłymi ze zdziwienia, radosnymi oczami – widocznie goście rzeczywiście rzadko odwiedzali wioskę. – Macie tu kołchoz czy co? – zainteresował się idący po prawej od Daniły Siemionycz. – Właśnie tak. Łatwiej tak, wszyscy razem… Dom przewodniczącego Prokofjewicza stał w samym środku wsi i kształtem przypominał swojego właściciela – był tak samo niziutki, przysadzisty, rozrośnięty wszerz. Sam Prokofjewicz siedział na ławce przed furtką, strugał jakieś drewienko. Widząc zbliżający się oddział – w pełnym ekwipunku, w kamizelkach kuloodpornych, z bronią przewieszoną przez pierś, spojrzał surowo spod siwych krzaczastych brwi. Jakby ich oczekiwał. Machnął ręką, zwalniając Lubkę, odwrócił się do żołnierzy. – No, i skąd to takie zuchy? Kto dowodzi? – Na razie ja – odparł Daniła. – Jesteśmy przejazdem, w drodze na północ. Przenocowalibyśmy jak ludzie… Prokofjewicz zrobił ruch, jakby coś żuł. – „Na razie”, czyli jak? – Kilometr stąd stoi karawana. Tam jest dowództwo. – To niech podjedzie dowództwo, wtedy z nim porozmawiam… – odparł zdecydowanym głosem przewodniczący. – Czyli meldować? – Melduj, melduj… – Prokofjewicz kiwnął głową na zgodę. – Niech jadą prosto, nie ominą nas. Nowi ludzie, to dobrze. Dawno już nikogo u nas nie było…
Hasan wysłuchał meldunku, odpowiedział, że karawana już jedzie. – Za pięć minut będziemy. Czekajcie na nas. – Będziesz miał swoje dowództwo, Prokofjewicz. – Daniła usiadł obok przewodniczącego na niziutkiej ławeczce, wyciągnął nogi. – A ty mi na razie opowiedz, jak tu żyjecie od tylu lat… Prokofjewicz odłożył drewienko na bok, obrzucił wzrokiem stojących wokół niego żołnierzy. – A wy stoicie, chłopcy? Siadajcie sobie, w nogach prawdy nie ma… Jak żyjemy, pytasz? No jak… Dla nas chyba nic się po Uderzeniu nie zmieniło. Wszystko jest jak dawniej. – A jak poradziliście sobie z promieniowaniem? – zapytał Saszka. – Toć nas prawie nie zahaczyło – rozłożył ręce Prokofjewicz. – Komu my tu jesteśmy potrzebni w tajdze. Nie ma w pobliżu żadnych ważnych obiektów, a z dużych miast tylko Syktywkar, a i to sto kilometrów na północ. Co najwyżej dostało nam się parę razy z opadami, tyle tego było. W pierwszych latach dochodziło do trzydziestu remów21, trzeba było w piwnicach posiedzieć. Ludzie oczywiście umierali, ale nie tak, żeby co do jednego… Wielu też miało tu u nas L-122, chłopy to w większości myśliwi, chodzić w nich po bagnach, na kaczuszki, sama przyjemność. Parę dozymetrów mieliśmy… I tak się ratowaliśmy. – A co jedliście? – Mieliśmy zapasy w spichrzach… Najpierw je przejadaliśmy, a potem, kiedy po paru latach radiacja w ogóle spadła do zera, na nowo zasialiśmy ogródki, wzięliśmy krówki, ptaszki… Wszystko to przecież nasze, samo rośnie, albo po polach biega. – No, a ubrania, buty? Co potrzebne do gospodarstwa… jakieś garnki, łyżki i widelce? I wreszcie naboje do strzelb, skąd to bierzecie? – Uch, ale żeś palnął… Ile ja już lat metalowych sztućców nie widziałem – uśmiechnął się Prokofjewicz. – Wycinamy drewniane, co innego mamy zimą do roboty? I ubrania też sami majstrujemy. Sami tkamy, sami szyjemy… No, a po naboje parę razy chodziliśmy do miasta, a raz dotarła do nas karawana handlowa. Wiele nam nie potrzeba, tyle co do polowania. A myślistwo pomaga nam się utrzymać. – Skoro polujecie, to znaczy, że wiecie, co i jak w okolicy – zauważył pilnie słuchający przewodniczącego Daniła, a nuż w jego słowach pojawi się jakaś fałszywa nuta. – Więc jak to jest, dalej na trasie poziom radiacji jest normalny? – Jakby to powiedzieć… Daleko nie chodziliśmy, ale przez jakieś trzydzieści kilometrów będzie na pewno poniżej jednego rema. Dalej jest Syktywkar, bliżej niego już wzrasta, jasna rzecz… – Prokofjewicz nagle podniósł się, nasłuchując, z oddali dobiegał warkot silników. – To wasi? – A jak… – No, to powitajmy. – Przewodniczący wstał ze stęknięciem. – Oj, grzechy nasze ciężkie… Ej, Proszka! Chodź tu!
Z domu wyskoczył mniej więcej dziesięcioletni chłopaczek, bosonogi, w samych spodniach z szelką przez ramię. Daniła przyjrzał mu się – zdaje się, że przewodniczący nie kłamał. Spodnie wyraźnie nie były przemysłowej produkcji – szare, z jakiejś grubej tkaniny. Czyżby płótno konopne?… – Procha, zasuwaj po chatach, goście do nas idą. Niech baby przygotują klub na nocleg i coś do żarcia. Zrozumiałeś wszystko? – Zrozumiałem, dziadku, już idę – zawołał chłopczyk, startując z miejsca. – No, to dobrze – powiedział Prokofjewicz, patrząc w ślad za wzbijającym kurz na ścieżce biegnącej wzdłuż domów chłopcem. – To mój wnuczek – wyjaśnił, odpowiadając na nieme pytanie Daniły. – Tatulo jego umarł od promieniowania, ech, paskudnie umierał. Wieczny odpoczynek, a chłopiec został. I tak żyjemy we czwórkę: ja, on, jego babka i mama… Daniła, który stracił rodziców i wychował się prawie w takich samych warunkach, natychmiast poczuł się jak ostatni drań. Węszy tu, szuka niebezpieczeństwa, u Fiodora dopatruje się krętactwa… A mieszkańcy tej wsi to tacy sami ludzie jak oni. Żyją, jak mogą, dzieci wychowują… Proszę, zgodzili się przygarnąć ich na noc. I chociaż nie mają wyjścia, to przecież nie przyjmują ich pod przymusem, ale serdecznie. Banię obiecują, witają chlebem i solą… Aż niedobrze mu się zrobiło na myśl o sobie! Tymczasem hałas silników narastał i na samym początku długiej, ciągnącej się przez całą wieś, zarośniętej trawą ulicy pokazał się BTR. Za nim, w zwykłym szyku marszowym, posuwały się ciężarówki z zaopatrzeniem i ludźmi, WDS i cysterna. Jakieś czterdzieści metrów przed kolumną, po obu stronach pomykały dwa quady. Przejechawszy z dużą prędkością obok nich, ostro zahamowały kawałek dalej, pozostawiając miejsce dla karawany. Przejechał BTR. W ślad za nim, gniotąc trawę potężnymi kołami, przejechały dwie ciężarówki. Trzecia zatrzymała się dokładnie naprzeciwko, prychnął i umilkł silnik. Z końca kolumny wykręcił Tigr, podjechał, stanął nieopodal, kołysząc cekaemem na dachu. – A oto i dowództwo – powiedział Daniła, kiwając głową na wychodzącego z kabiny Hasana. Major, który zdążył już zdjąć demron i przebrać się w swój oficjalno-reprezentacyjny polowy mundur w piaskowych barwach maskujących z koalicyjką, podszedł do przewodniczącego i zasalutował. – Major Hasan al-Fattih ibn Abbas, dowódca Pierwszej Brygady Uderzeniowej ugrupowania „Bractwo Przybrzeżne”. To pan jest przewodniczącym rady? – Pan, pan… – odparł Prokofjewicz z lekkim uśmiechem. Wasilij Prokofjewicz Nikołajew. Dawno nie widziałem wojskowego… No cóż, zapraszam do domu. – Jak rozumiem, osiągnięto już porozumienie? – Hasan zignorował zaproszenie. Prokofjewicz kiwnął głową na zgodę. – A co to… Mamy wam żałować? Rozlokujemy was w klubie, duży jest, wszystkich pomieści. Pojazdy też tam postawcie, obok budynku. Odpoczniecie, zjecie coś. Jeśli ktoś chce, zaprowadzimy do bani. No, a jutro w drogę…
– Dziękuję – odparł krótko major. – Nie będziemy dłużni. – A nam niczego nie trzeba – rozłożył ręce Prokofjewicz. – Co najwyżej, żebyście podzielili się nowinami, co i jak się dzieje w kraju, i za to będziemy wdzięczni. – To będzie łatwe – obiecał Hasan. – Więc co, dokąd mamy jechać? – A na wprost, to tu, niedaleko, o, widzi pan piętrowy dom przy końcu ulicy? – Przewodniczący wskazał na stojący około trzystu metrów dalej biały sześcian budynku z dużymi okratowanymi oknami. – To jest nasz klub. Jedźcie tam na razie, rozłóżcie się, jest otwarte. Niedługo przyjdą ludzie, nakryjemy stoły, posłałem już chłopaka po domach. A na razie pójdę po nalewkę… – Zmrużył chytrze oczy, mrugnął do Daniły i zanim Hasan zdążył go powstrzymać, dał nura za furtkę. – Dobra, niech idzie. – Major machnął ręką, spoglądając w ślad za nim. Może i faktycznie warto się trochę rozluźnić. Że tak powiem, naładować akumulatory… Jak ci się tu podoba? Jak ten… Porfirycz? Twój szósty zmysł się nie obudził? Daniła, który musiał przyznać, że od pewnego czasu czuje jakiś niepokój, ale nie rozumie jego przyczyny, potrząsnął głową w zadumie, jeszcze raz przewijając wszystkie ostatnie wydarzenia przed oczami. – Chyba czysto… Dziadek jest gościnny, Fiedia też prosty jak dwie kopiejki… Major zagryzł wargę. – Też tak myślę… I mój sierżancik milczy, czyli niczego nie przeczuwa. Dobra, uznajmy, że wszystko w porządku. Na warcie stoi dziś twój oddział. A my chyba trochę się rozluźnimy. Nie sądzę, żeby wioskowi zdołali zrobić jakąś krzywdę uzbrojonej po zęby brygadzie. I jeszcze jedno, trzeba by przejść się po wsi. Zajmij się tym po rozstawieniu posterunków… – Gdzie będziecie spać? – W klubie. Ludzie są zmęczeni… Po co gnieździć się w samochodach, jeśli można odpocząć z wygodami? – Rozumiem. Proponuję zostawić broń w zamkniętych ciężarówkach. – Rozsądnie – mruknął z zadumą Hasan. – Mam jeszcze jedną prośbę, przydziel mi na noc kierowcę pudła. – Jednak coś podejrzewasz? – Lewa brew Hasana się uniosła. – Po co takie środki ostrożności? Daniła wzruszył ramionami: – Staram się być przygotowany na niespodzianki, tylko tyle. – Dobrze, dostaniesz kierowcę. Na tym stanęło. Kolumna podjechała do klubu i zaparkowała w zwartym szyku. Daniła wolałby zabrać wozy poza teren wsi, gdzie łatwiej by było je ochraniać, ale nie zostawi przecież żołnierzy brygady na pastwę krwiożerczych wieśniaków. Hasan dał sygnał do odpoczynku, ale Daniła wciąż dopuszczał myśl o niefortunnym obrocie wypadków. Do klubu nie poszedł – po co? Jego front działań był określony – ochrona wozów, i nad nią właśnie należało pogłówkować. Karawana stanęła wyjątkowo niedogodnie – jakieś
sześćdziesiąt metrów od klubu, na środku ulicy, na otwartym ze wszystkich stron placyku. Samochody stały w kolumnach po trzy, żeby nie rozciągać się na całą długość ulicy i zmniejszyć obwód ochranianej powierzchni. Gdyby doszło do konfliktu, to placyk jest dobrze widoczny zarówno z klubu, jak i z domków z przeciwnej strony ulicy i łatwo może znaleźć się pod ostrzałem. Trzy cekaemy ustawione w najbliższych chatach mogą rozbić kolumnę w drzazgi, a razem z nią i ludzi, którzy ją ochraniają. Całe pozostaną tylko WDS i BTR. Oczywiście to wszystko pod warunkiem, że wioskowi mają cekaemy. Ale lepiej chuchać na zimne – w głowie Dobrynina nadal dzwonił delikatny dzwoneczek, którego przyczyny wciąż nie mógł pojąć. I Saszka coś się chmurzy… „A więc przyjmijmy założenie, że wioskowi jednak te cekaemy mają – rozmyślał, starając się postawić na miejscu prawdopodobnego przeciwnika. – Wątpię, żeby w przypadku starcia strzelali do pustych wozów, po co tracić drogocenną amunicję i dziurawić potencjalny łup? Przewodniczący mówił niby, że mają tu myśliwych, a dobry myśliwy ma taką umiejętność skradania się23, że proszę siadać… Czyli spróbują zdobyć kolumnę cichaczem i dopiero potem wpaść do klubu. Głupio więc byłoby stawiać straż przy samej kolumnie, rozmieścimy ją w pewnej odległości. A przy pojazdach rozpalimy ogniska, żeby było je widać…” I na tym poprzestał. Okrążył kilka razy karawanę, niby to oglądając ciężarówki, a tak naprawdę, zerkając na boki i wypatrując miejsc nadających się na kryjówki – stopniowo coś zaczęło się rysować. Jednego – na przykład Shreka – najlepiej byłoby zostawić między samochodami. Jego i tak trudno będzie zamaskować. A tak – niech ukryje się ze swoim cekaemem pod pojazdami albo przyczai na dachu ciężarówki. Będzie wsparcie ogniowe, jakby co. Dla Licznika znalazł świetne miejsce na drzewie obok klubu – wyrastało na jakieś siedem metrów ponad dach, dając doskonały ogląd pola z góry. Chińczyk jest mały, idealnie zmieści się między gałęziami i wśród liści, do tego w ciemności, w ogóle nie będzie go widać. Morelę – też nie jakiegoś olbrzyma – postanowił ulokować na noc naprzeciwko klubu, w małej drewnianej szopie. Jest okienko – i dobrze, niech z niego wygląda. Za szopą jest burzan i krzaki, a jeszcze dalej las. Tak więc mogą podejść i stamtąd. Dałby mu kogoś do pary – ale ludzi i bez tego miał mało, obejdzie się. Profesora z Kubowiczem zostawił w BTR-ze, żeby pilnowali tej części perymetru, która znajdowała się naprzeciwko klubu. Postawić pudełko z tamtej strony, tuż obok samochodów, i niech przyczają się w środku i wyglądają przez otwory strzelnicze. A on sam postanowił usadowić się z Saszką na strychu klubu. Po pierwsze, placyk jest widoczny jak na dłoni, a po drugie, jeśli trzeba będzie osobiście sprawdzić posterunki, to można wyjść, nie zostawiając kolumny bez nadzoru – zejdzie po drabinie przeciwpożarowej i już. Jak pomyślał, tak zrobił. Daniła wydał polecenia przez radio i wypełniając rozkaz Hasana, ruszył niespiesznie ścieżką wzdłuż domów na rozpoznanie okolicy. Oddalił się o jakieś sto metrów – a z tyłu dogonił go Saszka: – Zaczekaj, Dan, pójdę z tobą.
Zwolnił, dostosowując się do szybkości partnera. – No, i jak ci się ta wieś podoba? – zainteresował się Daniła jakieś czterdzieści kroków dalej, przeciskając się wąską ścieżką i rozglądając na boki. Nie było specjalnie na co patrzeć. Ścieżka wiła się między chatkami i większość z nich miała okna zamknięte okiennicami i zabite deskami na krzyż – stały puste. I panowała tam zdumiewająca, nieprzyjemna, martwa cisza, tylko psy z rzadka poszczekiwały gdzieś w oddali. Partner wzruszył ramionami. – A czy ja ich wiele widziałem? Zwyczajna… Taka jak w filmach. Tylko jakoś tu pusto… – A nie masz żadnych przeczuć? – Co do wsi? Nie… A co, powinienem mieć? – Saszka zaniepokoił się i natychmiast zaczął się rozglądać podejrzliwie. – A licho wie… Coś mnie swędzi – przyznał Daniła. – Ale co, po co, dlaczego, tego nie wiem. Saszka odwrócił się nagle, wskazując na jeden z opuszczonych domków, obok którego akurat przechodzili: – Popatrz no, Dan… Na bramę… Daniła spojrzał tam, gdzie wskazywał jego palec – na bramie, w prawym górnym rogu, widniała data – 12.01.25 i po kreseczce cyfra 4. – No i co? – Co to za data, po co? I dlaczego właśnie cztery? – Numer domu? – zaproponował Daniła. – Nie, nie numer. Na poprzednich dwóch cyfra była ta sama, tylko dzień się różnił. A przedtem były dwie piątki, a rok inny, dwudziesty dziewiąty. – W takim razie może to liczba umarłych w domu? I data śmierci… – Co to, wszyscy naraz umarli jednego dnia, cała dziesiątka? – A kto ich tam wie? Może mieli tu epidemię! Co to dla ciebie za różnica? – Po prostu się dziwię, po co numerować niezamieszkane domy i pisać datę… Oho, popatrz, na tym jest w ogóle dziesiątka. – Saszka wskazał dom, który stał jako ostatni, praktycznie na końcu wsi. – Popatrz no, nad drzwiami też jest coś napisane… Doszli do końca wsi, stanęli, przyglądając się domowi z cyfrą 10 na bramie. Nad żelaznymi drzwiami w ceglanym parkanie namalowano wygięte w łuk wytłuszczone słowa: „Taki Los”. Olbrzymie piętrowe domostwo było nawet w niezłym stanie, jakby gospodarze niedawno je opuścili. Wszystkie okna – zarówno na parterze, jak i na pierwszym piętrze i w mansardzie – były zabite grubymi deskami. I te deski budziły smutek – żyli tu ludzie, a teraz ich nie ma, po prostu odeszli albo umarli – kto to wie? A teraz i dom stopniowo umiera… Postali obok domu, popatrzyli… – Teraz i mnie ta wieś się nie podoba… – mruknął Saszka. – Dobra. Trochę daleko zaszliśmy, to już koniec wsi… Wracamy? – zapytał Daniła.
Saszka zagryzał w zadumie dolną wargę. – Wiesz co, Dan, ty idź, a ja dołączę chwilę później. Połażę tu, rozejrzę się… – Podobno podejrzliwość jest zaraźliwa. – Dobrynin uśmiechnął się. – Dobra, jak chcesz. Łączność mamy, jakby co. Nie znikaj, miej włączony kanał. Rozeszli się. Zanim Daniła wrócił, zrobiło się ciemno, w oknach niektórych domów zamigotało światło pochodni. Miejsce postoju karawany było widać z daleka – dookoła płonęło kilka ognisk. Obok każdego z nich, zgodnie z jego rozkazem, leżał zapas drobnego chrustu i grubszych polan. Sprawdziwszy stanowiska i upewniwszy się, że żołnierze są już na miejscach, Daniła wziął z ciężarówki latarkę i wybrał się zagospodarować strych. W klubie trwała konkretna impreza. Cały parter – dużą aulę ze sceną – opróżniono ze stojących tu wcześniej krzeseł, odsuwając je pod ściany, i pośrodku stał długaśny, dotykający obu ścian, nakryty różnymi obrusami stół, na który zużyto chyba wszystkie stoliki z okolicznych domów. Nad stołem wisiało kilka lamp zasilanych przez akumulatory ciężarówek. Żołnierze jedli kolację – misek, półmisków, talerzy, miseczek, kociołków i garnków stała tu niezliczona ilość. Oprócz tego wśród tych wszystkich wspaniałości Daniła dojrzał kilka potężnych gąsiorów z mętną cieczą – samogon. Uśmiechnął się do siebie – mieszkańcy wyraźnie byli bardzo radzi przybyłej do wsi karawanie i chcieli pokazać gościnność i serdeczność. Przy stole siedzieli przemieszani żołnierze i wioskowi, i wyglądało na to, że każdy z nich wychylił już nie jeden kieliszek i nawet nie dwa – gwar był ogłuszający. U szczytu stołu zasiadał wymachujący nielichym kawałem mięsa major. Gęba czerwona, oczy maślane. Trudno, żeby takie nie były, kiedy dookoła uwijają się dwie ładniutkie wieśniaczki, dolewają mętnego płynu do szklaneczki… Widząc Daniłę, Hasan machnął ręką. – Jak tam, Dobrynia? Warty stoją? Daniła usłyszał w słuchawce jego lekko plączący się głos. – Stoją, wszystko w porządku. – No, to w porządku… Jakby co, to będę… ik… miał włączone radio… Do stołu nie zapraszam, później przyniosą wam coś do jedzenia. Tutejsze gospodynie mają mięso jak marzenie. Takie słodkawe, gotują je w jakimś firmowym sosie. Paluszki… ik… lizać… Na strych trzeba było wdrapać się po drabinie przeciwpożarowej – właz na piętrze był zamknięty na solidną kłódkę, a dozorca, choćby nie wiadomo ile grzebał, nie mógł znaleźć klucza, chociaż kłódka wyglądała na całkiem nową. – Co ty, kłódka nowa, a ty zgubiłeś klucz? – wypomniał mu Daniła. – Do rana znajdziemy, nie mógł się zgubić – odparł stróż, szperając po kieszeniach. – Rano będzie można tędy zejść, a na razie wybacz, wejdź po drabinie przeciwpożarowej. To nic nie szkodzi, mocna jest, wytrzyma… Cóż, jak po drabinie, to po drabinie. Trochę skrzypiała, ale szczeble, dzięki Bogu, wytrzymały niemały ciężar i Dobrynin bez przeszkód wlazł na dach. Wszedł przez dymnik
na strych, pokręcił korbką latarki, powiódł dookoła jasnym niebieskawym snopem światła – pusto. Tylko w dalszym kącie widniała sterta jakichś rupieci, poza tym strych, jeśli nie liczyć starego gołębiego guana, ział pustką. Daniła ulokował się pod oknem, zdjął z pleców wintorieza, przyłożył kolbę do policzka i przyglądał się przez celownik karawanie. Tak jak przypuszczał, widoczność była poniżej średniej, ale lepsza taka niż żadna. Oświetloną przestrzeń wokół ognisk było mniej więcej widać, ale pięć kroków dalej już tylko szary mrok. Do tej pory nie sprawił sobie celownika noktowizyjnego do swojego karabinu, a dawno już by się przydał. Ma WSS już od jakichś sześciu lat, a jakoś nigdy się nie zebrał, żeby dokupić celownik NSPUM, chociaż u przechodzących karawan czasem się taka rzecz trafia… Myśli przerwało mu nagle sapanie w słuchawce. – Dan, odezwij się – wywołał go na osobistym kanale Saszka. – Gdzie jesteś? – Wdrapuj się na dach, już tu jestem – odparł Daniła. – Tylko nie przez klub, a po drabinie przeciwpożarowej po prawej stronie. – A czemu tak? – Stróż, baran jeden, zgubił klucz od strychu. – Aha… Po kilku minutach na dachu coś zadudniło – to szedł Sańka. – No i co, wykopałeś coś? – zapytał Dobrynin, kiedy tylko partner ze stękiem wszedł przez okno i stanął obok niego. – Niby czysto… – Ale nie przestało dzwonić? – Nie – odpowiedział ponuro Sańka, wyglądając przez okno. – Nie wiem… Wyczuwam coś tuż obok, ale nie mogę tego uchwycić. – U mnie to samo. Dobra, nie myśl o tym. Podświadomość jakoś sobie poradzi. – Tylko żeby się nie spóźniła z wynikami – mruknął Sańka. – Ale co to za świństwo, wszędzie dookoła spokojnie, więc o co chodzi?! W klubie popijawa, Hasan też za kołnierz nie wylewa, żołnierze w ogóle niedługo padną, relaksują się, a ja mam nerwa jak wtedy, kiedy po raz pierwszy widzieliśmy miksera. Co za g… Daniła milczał – sam miał to uczucie od chwili, gdy weszli do wsi. Dlatego też usiłował złapać Prokofjewicza i Fiedię na… niespójnościach. – Jest jeszcze jedna sprawa… – odezwał się Saszka po paru minutach milczenia. – Kilka dni temu wychwyciłem coś w rozmowie… – A konkretniej? Partner milczał przez chwilę, widocznie szukając słów, a potem zrobił coś, co nieco zdziwiło Daniłę – wyjął z ładownicy radiostację, wyłączył ją, wyciągnął wtyczkę zestawu słuchawkowego, zwinął przewód. Gestami pokazał, że nie zaszkodziłoby, gdyby starszy towarzysz poszedł za jego przykładem. Zdumiony Daniła usłuchał. Zaciekawiło go, co takiego chce powiedzieć jego przyjaciel, że boi się podsłuchu. Oczywiście odłączenie radiostacji nie gwarantuje jeszcze jego braku, ale nawet taki środek ostrożności wydał się
Danile dowodem paranoi. Upewniwszy się, że przyjaciel zrobił to co on, Sańka zabrał mu zarówno radiostację, jak i zestaw słuchawkowy, szczelnie zawinął je w jakąś szmatkę, wcisnął do ładownicy i odniósł w najdalszy kąt strychu. – Teraz słuchaj – zaczął mówić półgłosem po powrocie. – Pamiętasz, jak kilka dni temu Morela z Psorem chwalili się dziećmi? – Sania… – Wiem, że nie lubisz tego tematu. Wytrzymaj. Właśnie to przeszkodziło ci to wtedy zauważyć, a u mnie z dziećmi wszystko w porządku, dlatego nie puściłem tego mimo uszu. Pamiętasz, czym zajmuje się drugi syn Psora? Kto jest jego przełożonym? Daniła zamyślił się, sięgając w głąb pamięci. – Ten, eee… Twierdochlebnikow? – Nie Twierdochlebnikow, tylko Twierdochleb, i służy pod nim nie młodszy syn, ale starszy. A młodszy siedzi w sztabie. I jego przełożonym jest naczelny dowódca Bractwa Tarantula… – I co? – Tarantula, Dania… – powtórzył znacząco Saszka. Daniła przez kilka sekund gapił się na partnera, a potem się roześmiał. Wesoło, z całego serca. – Zrozumiałem aluzję… ale przegiąłeś strunę, chłopie! To aluzja do Pająka? – No… Przecież nie znaleźli ciała. – Sania, to czystej wody paranoja. Jak ten bydlak bez porządnego skafandra ochronnego w terenie, który aż świeci od promieniowania na półtora tysiąca rentgenów, mógł zawędrować tak daleko?! – Jak daleko? Czy my wiemy, gdzie całe to Bractwo ma bazę? Może za sąsiednim wzgórzem! Przecież my w ogóle nic nie wiemy! Aż dziwne, że się z nimi spiknęliśmy… – Nie ma w tym nic dziwnego. – Daniła wzruszył ramionami. – Trzeba gdzieś znaleźć żarcie. Przecież już o tym mówiliśmy. Przed samym wyjazdem, pamiętasz? Rodionycz rozmawiał z Hasanem, wszystko przemyślał i poddał pod dyskusję. A ludzie potem sami zdecydowali. – Pamiętam… Ale to jednak dziwne… Przychodzi człowiek i mówi: chodźcie ze mną, tam jest tyle pysznego jedzonka – mruknął Sańka przez nos, naśladując ptaka z kreskówki Skrzydła, nogi i ogony. – I wszyscy posłusznie idą jak owce za baranem prowokatorem na rzeź… – Ajajaj. – Daniła pokręcił głową z uśmiechem. – Skąd ty to wziąłeś? Zdaje się, że wcześniej ufałeś Hasanowi, a kiedy usłyszałeś o Tarantuli, to koniec? Zabierz swoje zabawki i nie siusiaj do mojego nocnika?… Sańka milczał i tylko głośno oddychał. – Tarantula ci nie daje spokoju, ot co – ciągnął Daniła. – Ale powiem ci tak, teraz przegiąłeś. W ten sposób można podejrzewać każdego z podobną ksywą albo nazwiskiem,
nawet jeśli znajduje się po drugiej stronie kuli ziemskiej… Saszka, wciąż jeszcze marszcząc brwi, rozłożył ręce. – Moim obowiązkiem było zameldować… – Zapomnij o tym. Tamten Pająk już dawno zdechł i zgnił. I dobrze. – No, w takim razie koniec tematu. – Koniec – zgodził się Daniła. – A teraz zróbmy tak… Ja się położę na godzinkę, zdrzemnę się, a ty popilnuj. Potem sprawdzimy posterunki i wtedy ty się położysz. Tylko oddaj radiostację… Jednak nie udało mu się zdrzemnąć – nie pozwoliła na to gonitwa myśli. Leżąc na stercie szmat w rogu strychu, Daniła rozmyślał o słowach Saszki. Czy można dopuścić taki… cud – bo jak to inaczej nazwać? – że Pająk, na przekór wszystkiemu, przeżył? Szczerze powiedziawszy, to mało prawdopodobne. Kiedy go wypędzili, na powierzchni było ponad tysiąc rentgenów, aż świeciło – dziadek opowiadał, że nawet demron – podwójny, nie jednowarstwowy! – długo takiego promieniowania nie wytrzyma. A Pająk poszedł w zwykłym OP-1, w którym przy takim poziomie radiacji złapałby śmiertelną dawkę przed upływem godziny, a w półtorej, góra dwie spaliłby się żywcem. Co prawda, dali mu apteczkę, a w każdej z nich jest opakowanie „bechy”, ale i protektor nie jest panaceum przy takim promieniowaniu. Przeszedłby przez ten czas ze trzy kilometry, no, może pięć. Niechby nawet przeszedł dziesięć – co by to zmieniło? Dookoła w promieniu setek kilometrów była tylko radioaktywna pustynia. Nawet takich nieskażonych plam, w jakiej znajduje się ta wieś, nie było nigdzie na całym terytorium środkowego Powołża. I nie mógłby się nigdzie schować, niczym osłonić – radiacja sięga wszędzie. Tak więc to wszystko głupoty i wymysły. Ten zwyrodnialec na pewno padł gdzieś pod krzakiem i umarł w straszliwych męczarniach. A może coś go pożarło. Chociaż nie, drapieżnych zwierząt jeszcze wtedy na powierzchni nie było – minęło ledwie pół roku od Początku. Zwierzęta pojawiły się później. „Zwierzęta, zwierzęta – mózg uczepił mu się tego prostego, ale z jakiegoś powodu interesującego słowa i zaczął je nagle przeżuwać, nie chcąc go wypuścić. – Zwierzęta, zwierzęta… Ach ty, niech cię szlag! Zwierzęta!!!” Zerwał się, uderzając czołem o wystającą belkę sufitową – jego mózg w końcu odpowiedział na pytanie, co właściwie było nie tak w tej gościnnej wiosce. – Sania! Sylwetka jego partnera majacząca na tle okna drgnęła z zaskoczeniem. – Ufff… Przestraszyłeś mnie! Czego się drzesz?! Zamiast odpowiedzi Daniła przełączył się na kanał dowódcy. – Hasan, tu Dobrynia! Odbiór! Cisza. – Majorze, taka twoja mać! Tu Dobrynia! Odpowiedz! Ten sam rezultat. Saszka, widząc, że jego starszy towarzysz zdał sobie z czegoś sprawę, odciągnął bezpiecznik swojego kałacha.
– Tak, Sania, alarm. – Daniła przyskoczył do okienka i wyjrzał na zewnątrz. – Co jest nie tak? – spytał krótko przyjaciel. – Jest bydło we wsi? Nie ma! A przewodniczący co mówił? Saszka zamyślił się na chwilę i klepnął się w czoło. – Jasne! Ani „mu”, ani „kukuryku”! I krowich placków nigdzie nie ma! To dlatego taka okropna cisza! – A żołnierze mięsko żują, i to dużo, na całą brygadę starczyło, na pół setki zdrowych chłopów! Słodkie mięso, w sosie… – Ja cię kręcę… – Oczy Saszy zrobiły się okrągłe z oszołomienia. – Ludzkie mięso? – I stąd te cyferki na bramach… Tu czterech zjedli, tam pięciu… A w tamtym dużym domu w ogóle dziesięciu zaciukali – była pewnie uczta jak nigdy! I zapisali datę, kiedy to było… – Co robimy? – Jak to co, ratować żołnierzy i spadać stąd, zanim nas zeżrą! – Daniła pomilczał chwilę, kalkulując. – Kolejność działań taka. Ty siedzisz tutaj, bacznie obserwujesz karawanę, czasem zerkasz na właz na pierwsze piętro, coś mi mówi, że stróż znajdzie kluczyk znacznie wcześniej niż rano. Jeśli do wozów podejdzie ktoś obcy, strzelaj, żeby zabić! – Rozumiem, robi się… – Dawaj. – Daniła pochylił się, wysuwając się przez okno i jednocześnie przechodząc na kanał wewnętrzny oddziału. – Uwaga, żołnierze! Jak mnie słyszycie? – Licznik, zgłaszam się – odpowiedział od razu Chińczyk. – Widzę cię? Dokąd idziemy? – Shrek, zgłaszam się. – Dał się słyszeć głęboki bas Loszy. – Tu pudło. Wszystko u nas w porządku – odezwał się Kubowicz. – Parę minut temu wychodziłem dorzucić chrustu do ognia. Dookoła cisza. – Uwaga wszyscy! Rozejrzeć się! – Daniła, żywo przebierając rękami, schodził już po drabinie przeciwpożarowej. – Wan, osłaniaj mnie! Morela, zgłoś się! Ahmed milczał. – Zaczyna się. – Daniła zaklął. – Wszyscy siedzieć na miejscach, ale miejcie oczy dookoła głowy! Wan, osłaniaj mnie, póki coś widzisz! „Wan, oczywiście, długo nie będzie mógł mnie ubezpieczać, ale chociaż przez pierwszą chwilę, kiedy schodzę po drabinie. Odsłonięte plecy to jednak ohydne uczucie… Wydaje się, że z ciemności dookoła celuje we mnie ze dwadzieścia luf. Jak wszyscy walną… Dobrze, że chciało mi się założyć kamizelkę kuloodporną!” Zeskoczywszy z drabiny, Daniła, pochylając się i rozglądając na boki, czmychnął na tyły klubu. Nie był frajerem, żeby przechodzić koło frontowego wejścia. Placyk był oświetlony, dostać kulkę byłoby aż za łatwo. Zamarł na parę minut za węgłem, czekając, aż oczy przywykną mu do ciemności, nasłuchiwał. Wietrzyk szumiał w koronach drzew, to wszystko. Poza tym cisza i spokój. Kiedy z mroku wyłoniły się zarysy otaczających go przedmiotów, Daniła wyszedł za róg. Szopa, w której miał czuwać Morela, stała jakieś czterdzieści metrów przed nim. Nie była
to może otwarta przestrzeń – za klubem rozrosły się bujnie jakieś krzaki – ale nie było tam też dobrej osłony. Do tego nie miał ochoty czołgać się przez zarośla – jeszcze natknie się na dmuchawiec albo na bez… Trzeba iść po odsłoniętym terenie. Przylgnął plecami do ściany klubu i kryjąc się w cieniu rosnącego nieopodal drzewka, Daniła, wodząc z boku na bok lufą wintorieza, przesiedział tam jakieś pięć minut. Wszystkie zmysły pracowały mu pełną parą, wyłapując i odnotowując każdy ruch, każdy dźwięk, filtrując je na niebezpieczne i bezpieczne, i układając je w odpowiednich obszarach pamięci. W końcu, przekonany, że na podejściu do szopy panuje grobowa cisza, ruszył naprzód… i w tym samym momencie z okienka huknął wystrzał. Celny – prosto w kamizelkę! Strzelec widocznie bał się, że chybi w ciemności, strzelając w głowę, więc postanowił się zabezpieczyć i palnął w sam środek przemieszczającego się cienia. Daniła upadł na kolano, omal nie upuszczając karabinu – uczucie było takie, jakby ktoś z rozmachu wyrżnął go młotem w pierś, odbierając mu oddech – ale natychmiast się poderwał i popędzany przez adrenalinę, nie zwracając uwagi na ból, rzucił się naprzód – szybciej, jak najszybciej się da, póki strzelec nie zdąży przeładować strzelby! Nie mógł odpowiedzieć ogniem – kto wie, co z Ahmedem? Było całkiem możliwe, że postawili go w oknie, wykorzystując jego ciało jako żywą tarczę, i dlatego o broni palnej należało na razie zapomnieć. W ciągu tych kilku chwil, które zajęło mu przecięcie otwartej przestrzeni, jego ciało zdążyło samo zmienić broń – wintoriez znalazł się za plecami, zamiast niego w prawej ręce pojawiła się saperka, a w lewej nóż. Dwa uderzenia serca i był przy szopie. Kopniak – prawa noga idzie do przodu, wkładając w cios wszystkie sto dziesięć kilogramów masy bojowej plus wyposażenie… Wątłe drzwi wleciały do środka, uderzając kogoś po drodze – w ciemności rozległo się głośne przekleństwo. Daniła wleciał do szopy przewrotem w bok – nad głową huknął mu jeszcze jeden wystrzał – i chwytając kątem oka odsuwający się od ściany cień, mocno uderzył łopatką z dołu do góry w okolicę pachwiny. Cień krótko jęknął, padając do przodu. Daniła obrócił się i zaatakował drugiego przeciwnika, którego sylwetka majaczyła pod oknem – ugiął nogi, kucając, przepuścił nad głową zamaszysty cios kolbą, podskoczył do góry i z całej siły rąbnął wroga kolanem w podbrzusze, w najsłabiej zabezpieczoną i dlatego najwrażliwszą część męskiego organizmu. Przeciwnik zgiął się w pół i Dobrynin, korzystając z tego, dobił go ciosem łokcia w potylicę, gruchocząc mu kręgi szyjne. Natychmiast przeturlał się w prawo, podnosząc saperkę na wypadek, gdyby musiał nią rzucić… jednak na tym szturm się zakończył – we wnętrzu szopy nie było już widać żadnego ruchu, nikt też nie krył się po kątach. W świetle latarki zobaczył, że jeden z ukrytych w zasadzce tubylców wyzionął już ducha, a drugi, zwinięty na ziemi, przyciskając obie ręce do krocza, zamierzał właśnie przystąpić do tego odpowiedzialnego zadania. Obok leżała osierocona przez niego broń. Daniła podniósł ją i obrócił w dłoniach, po czym aż chrząknął ze zdziwienia – włoska „pompka” Fabarm, bojowa strzelba! Kolba z chwytem pistoletowym, chłodnica lufy, przedłużka magazynka, hamulec wylotowy – krótko mówiąc, opcja full. Ładni mi biedni wieśniacy!
No, Fiedia, artysta z ciebie… A co tam u drugiego? Broń drugiego napastnika leżała tuż obok – też strzelba, ale trochę prostsza, Bekas typu pump action. I prawidłowo – do walki na krótkie dystanse było to najlepsze, co może być, tyle że trzeba było nabić loftką, nie kulą. Wtedy na pewno by go załatwili… Daniła, wyobraziwszy sobie, co zostałoby z jego głowy, gdyby znalazł się w strefie rażenia grubego śrutu z loftki, zaklął i z całej siły kopnął martwe ciało bandyty. Zauważyli, ścierwa, jak siedział pod ścianą – ale podpuszczali, do samego końca podpuszczali go, żeby mieć pewność. Chociaż i kulą porządnie oberwał… Skrzywił się, czując, jak piecze go lewa strona klatki piersiowej. Wziął ostrożny wdech, sprawdzając, czy żebra są całe… Ostrego bólu nie poczuł. Ale nie wymaca się tego przez kamizelkę, a zdejmować nie ma kiedy! Pozostało mieć nadzieję, że skończyło się na stłuczeniu. Powiesił sobie obie strzelby na ramieniu – dobre giwery zawsze się przydadzą – i przeszukał wioskowych, czy nie mają więcej amunicji. Znalazł w ładownicy kilka kul i to wszystko. Prychnął lekceważąco – wojownicy, kurde! – i zrobił krok w stronę ciemnego kąta, gdy natrafił stopą na coś miękkiego… Ahmed leżał ze związanymi rękami i nogami, zrobiła się już pod nim porządna kałuża – gardło miał rozcięte od ucha do ucha w koszmarnym krwawym uśmiechu. Obok leżała groza – tubylcy prawdopodobnie nie zdążyli rozpracować działania automatu. I bardzo dobrze. Gdyby złapał z takiej odległości kulę bojowego kalibru 9,39 milimetra zamiast myśliwskiej dwunastki, to leżałby teraz przed szopą i już nawet baniek nie puszczał nosem. Daniła nacisnął przełącznik, wychodząc na wewnętrzny kanał oddziału. – Uwaga na pozycjach, chłopaki! Rozglądać się! Jest kontakt. Ahmed to ładunek dwieście… – W słuchawce rozległy się ordynarne przekleństwa Profesora i Kubowicza. – Oprócz niego nie żyje jeszcze jeden tubylec, a kolejny zdycha. – Zdążysz go przesłuchać? – Spróbuję. Ubezpieczajcie mnie z BTR-a, brakuje tylko, żeby mi granat przez okno wrzucili. – Daniła wyłączył latarkę i wyjrzał przez okno, obserwując teren. Z zewnątrz dał się słyszeć ryk i w szopie nagle zrobiło się całkiem jasno. Reflektor bił nie tylko w okno, ale i przez szczeliny między deskami – dość, żeby oświetlić całe wnętrze. I na pewno z zewnątrz jego sylwetkę widać jak na dłoni… – Zabierzcie reflektory! – zaryczał Daniła, rzucając się na ziemię. Snop światła przesunął się w bok i w szopie natychmiast pociemniało. Daniła podczołgał się do szybko oddychającego i puszczającego krwawe bańki wieśniaka, wyciągnął strzykawkę, zrobił mu zastrzyk przeciwwstrząsowy, z adrenaliny – żeby wytrzymał jeszcze chociaż z piętnaście minut – i wyjął nóż z krótkim ostrzem. – No co, bydlaku, porozmawiamy? Po kilku minutach, które dla tubylca zamieniły się w pełną bólu wieczność, Dobrynin wszystko już wiedział. Mieszkańcy wsi rzeczywiście byli ludożercami – a czym tu jeszcze się żywić, jeśli po Początku w promieniu wielu kilometrów ze zwierząt zostały tylko psy? Prokofjewicz nie skłamał, mówiąc, że większość mieszkańców wsi to myśliwi. Tyle że
polowali nie na zwierzęta. Jaka tam zwierzyna, cała zwierzyna albo wymarła, albo odeszła z tych terenów w głąb lasów, na nieskażone tereny. Bydła we wsi też nie zostało – krowy nie zagonisz do piwnicy, żeby ochronić ją przed radiacją, a świnia tyle żre, że jej nie wyżywisz. I tak powymierały wszystkie zwierzęta. Z początku, kiedy wyszła na jaw taka katastroficzna sytuacja z zapasami mięsa, nie wzbudziło to dużego niepokoju – nie ma mięsa, to trudno, przeżyjemy o chlebie i ziemniakach. To się jednak nie udało. Skażona ziemia rodziła mało, nie starczało dla całej wsi. Pierwsze plony zebrane jesienią przejedli w połowie zimy i zaczął się straszliwy głód. Kiedyś w takich chwilach wyruszali całymi rodzinami szukać zarobku – a co teraz robić, kiedy dookoła śmierć? Wieś znalazła się w ślepej uliczce, przed nimi majaczyło już widmo kościstej staruchy z kosą – i wtedy okazało się nagle, że jeden z mieszkańców wsi ma piwnicę wypełnioną żywnością niemal po brzegi! Próbowali zdobyć ją na drodze pokojowej, ale chłop się uparł, zamknął się w domu, zaczął palić ze strzelby, zabił dwoje ludzi… Chłopi wpadli w furię i rozwalili chatę nieszczęśnika w drzazgi. Wieśniak i jego rodzina zostali zabici, ale przewodniczący kategorycznie zabronił ich grzebać – polecił wykopać dół, wypełnić go lodem i złożyć tam ciała. Do czasu. Ludzie się nie sprzeciwiali – większość nie rozumiała, po co takie polecenie, a ci, którzy okazali się bystrzejsi i się domyślili, milczeli. I zapobiegliwy Prokofjewicz okazał się mieć rację. Kiedy na wiosnę piwnica była już wymieciona do czysta i ludzie znów gotowali się, by mocniej zacisnąć pasa, przypomnieli sobie o mrożonym mięsie, które czekało na swój czas w ogrodzie przewodniczącego… Prawie pół tony, a we wsi znów szalał głód… Kto by się oparł? Taki był początek. W ciągu następnych kilku lat połowa ludności wsi została zjedzona. Plony wciąż były kiepskie, choćby nie wiadomo jak to przeciągali, kończyły się w połowie zimy – i wtedy do gry wchodził Los. Ludzie zbierali się w największym domu na skraju osady, którego gospodarzy pożarli jeszcze na samym początku, i ciągnęli słomki, wybierając, kto będzie następny. Bluzgającego wniebogłosy, wyrywającego się człowieka – zarzynali na miejscu jak barana. Zdzierali z niego skórę, patroszyli, rozbierali, rozdając po gospodarstwach – i każdy, wracając do domu z kawałkami parującego na mrozie świeżego mięsa, modlił się, żeby następny nie był on… Ale oto po kilku nieurodzajnych latach ziemia w końcu odbudowała swoje siły. Zbiory były tak obfite, że starczyło ich na półtorej zimy. Ludzie odetchnęli z ulgą – koszmar, jak się zdawało, mieli już za sobą… ale stało się inaczej. Zwierzę, które raz spróbowało ludzkiego mięsa, nigdy tego nie zapomina. To samo stało się z ludźmi – zasmakowali w kanibalizmie, a może pod wpływem promieniowania zmieniła się ich przemiana materii, dość, że fakt pozostawał faktem – wieśniacy, choćby z rzadka, potrzebowali teraz kawałka świeżego ludzkiego mięsa. I wtedy zaczęło się polowanie. Zabijali i zjadali wszystkich – wędrowców, którzy tu zbłądzili, wziętych do niewoli w sąsiednich osadach, a nawet handlarzy z przechodzących karawan. Technikę mieli dopracowaną w najmniejszych szczegółach – ciepło i gościnność, przystępne wieśniaczki, obfitość jedzenia i samogon ze
środkiem usypiającym – i oto kolejna ofiara wisi na rożnie w wielkim kominie w domu na skraju wsi. W osadzie pojawiły się dostatek i bogactwo – to, co zagrabili karawanom, dzielili po równo na wszystkich, a było ich przez te wszystkie lata nie jedna i nie dwie. I teraz naprzeciw oddziału Daniły stali nie biedni myśliwi z dwururkami, lecz doświadczeni rabusie, szabrownicy uzbrojeni w bojową broń palną… Nocną ciszę niespodziewanie rozdarła krótka seria z cekaemu. Daniła zerwał się, nasłuchując… Sekunda oczekiwania – i jeszcze jedna. I od razu odpowiedź – pojedyncze wystrzały ze strzelb. Jeden, drugi, trzeci. Krótka przerwa, dubeltówka i kilka serii z automatu. W słuchawce rozległ się ryk Loszy, a w ślad za nim jeszcze dwie krótkie serie z pieczeniega. – Shrek, co u ciebie?! – Kontakt! – ryknął tamten. – Na ulicy… Mają automaty! BA-BACH – karabin Licznika… – Li! – Od południa podchodzi kilka grup. – Zabrzmiał w słuchawce zdyszany głos Chińczyka. – Zmieniam pozycję, wchodzę na dach! Daniła zerwał się na nogi. – Siemionycz, jedź tam! – Robi się! BTR zaryczał, wykręcił i ruszył wprost przez krzaki. Daniła wyślizgnął się z szopy i okrążając budynek z drugiej strony, pobiegł w kierunku pojazdów. Serie z cekaemu dudniły teraz bez ustanku i po chwili dołączył do nich gromki szczek automatycznej armaty BTR-a. Daniła dobiegł do węgła, przykucnął, wyjrzał – pudło jechało południową stroną, strzelając w ciemność w kierunku, z którego przyjechała karawana. Tam też, leżąc na dachu jednej z ciężarówek, palił Losza. – Oznaczcie cel! – ryknął do mikrofonu Daniła. KPWT na wieżyczce zakołysał się i w ciemność poleciało kilka długich szybko lecących smug. Z tamtej strony od razu rozległ się przeraźliwy krzyk – trafili. Wyglądało na to, że pociski smugowe szyły lewą stronę ulicy. Daniła wycelował, jeszcze raz klnąc pod nosem z powodu braku NSPUM – ale w ciemności poruszały się tylko niewyraźne cienie. Opuścił wintorieza, zamierzając zmienić pozycję i zbliżyć się do karawany, wyskoczył zza węgła… zaklął i od razu się cofnął – z głównego wejścia, jeden po drugim, wyłaniał się ukradkiem cały tabun uzbrojonych w kałachy tubylców. „Niegłupio wymyślone. Taktycy, taka wasza mać! – uśmiechnął się ze złością Daniła, wyglądając zza rogu i przeliczając ludożerców. – Sześć, siedem, osiem… Odciągnęli nas z jednej strony i zachodzą od tyłu… Dziewięć, dziesięć… No, trzymajcie się, sukinsyny!” Tymczasem tubylcy padli na ziemię i powoli czołgali się w stronę wozów. Na odsłoniętym placyku w świetle ognisk, do tego z tak małej odległości, Daniła widział ich sylwetki lepiej, niż było potrzeba. A Saszka z dachu tym bardziej… – Sania, patrzysz w dół?
– W jaki dół! – odparł od razu partner. – Lezą do nas przez właz jak szczury! Ledwie się z Wanem obroniliśmy! Na pewno położyliśmy trzech, a na dole jest ich więcej! – Dobra, trzymajcie się! Uważajcie tam, może mają granaty… Na razie poradzę sobie bez was. Wyjrzał zza rogu jeszcze raz, zastanawiając się, czy aby nie rzucić efki… Nie, odległość była zbyt mała nawet dla RGD24, swoi oberwą… Dobra… Wycelował, umieszczając krzywkę celownika mechanicznego na głowie pierwszego wieśniaka. Wintoriez drgnął, cichutko zgrzytając zamkiem – i łeb tubylca eksplodował krwawymi bryzgami. Pozostali natychmiast się zatrzymali, nie pojmując, skąd strzelają. Kolejnymi dwoma wystrzałami Daniła zredukował liczebność ludożerców do siedmiu i dopiero wtedy wioskowi dostrzegli strzelca. Zaterkotały serie, z ceglanej ściany poleciały na wszystkie strony odłamki, ale Daniły już za nią nie było – zgięty wpół okrążał klub, zachodząc z drugiej strony. – Shrek, patrz na godzinę ósmą! Tylko ostrożnie, nie wyciągaj za bardzo szyi, bo zarobisz w głowę! Mamy gości na placyku między klubem a pojazdami! Po chwili rozległy się dwie długie serie – Shrek kosił ich, nie pozostawiając wątpliwości, tak żeby zabić ich na miejscu. – Czysto. – Transporter, jak u was? – Wycofują się. – Dało się słyszeć w słuchawce. Kubowicz mówił: – U nich pięć ładunków dwieście. A trzysetek nawet nie liczyłem. – Gdzie jest Profesor? – Poszedł do ciężarówki po unikom. – Sania, co u was? – Na razie się uspokoili. Słychać, że coś tam majstrują… Daniła obszedł klub i przykucnął pod drzewem, na którym nie tak dawno siedział ze snajperką Wan, rozejrzał się dookoła. Pudło, oszczędnie poruszając wieżyczką, stało tam, gdzie wcześniej, po południowej stronie kolumny wozów. Sto metrów dalej, na skraju ulicy, w świetle reflektorów Daniła dojrzał kilka leżących ciał. „Chcieli przejść ukradkiem, nie udało się…” Na placyku między klubem a kolumną też było sporo trupów – trzy jego własne i siedem Shreka. Ogniska dogasały, rzucając czerwonawe odbłyski, w ich migotliwym świetle zdawało się, że zwłoki się poruszają, próbując wstać… – Kubowicz, siedź w pudle. Twoje zadanie to ochrona perymetru – zaczął rozdawać zadania Daniła. – Sania, Li, nie ruszajcie się, zostańcie na miejscu. Shrek, uważaj na klub, jeśli ktoś wylezie, dobij go. Siemionycz? – Wychodzę… Drzwi jednej z ciężarówek otwarły się na oścież i na ziemię zeskoczył potwór… Dobrynin, chociaż wiedział, że to Psor w unikomie, mimo wszystko poczuł niepokój – były powody. Potężne mięśnie piersiowe i naramienne, grube węzły rąk i nóg, gigantyczne, jakby podpierające z boków szyję, mięśnie kapturowe… niewiarygodne nogi, szczególnie
podobne do dwóch sterowców łydki… Nawet niewielki brzuszek Profesora zniknął pod rzeźbionym kaloryferem sztucznych mięśni brzucha. – Nieźle wyglądasz w tym swoim kostiumie, Psorze – zabrzmiał w słuchawce głos Saszki. – Hulk normalnie… – No, powiedzmy, ale nie lepszy od naszego Shreka – uśmiechnął się Daniła. Gigant pomachał ręką z dachu ciężarówki, w słuchawce zabrzmiało jego zadowolone pochrząkiwanie. – Pamiętam, pamiętam, jak mnie podniósł za klapy – burknął Profesor. – No nic, może kiedyś się zmierzymy… Dawaj, dowódco, wykładaj zadanie. – Jesteś najlepiej opancerzony, teren dookoła jest twój. Daleko się nie zapuszczaj, sprawdź najbliższe domki, podwórka i ulicę na długości jakichś stu metrów. Potem raport. – Wykonam. – Profesor kiwnął głową. – Sania, wchodzę na górę. Uważajcie, nie ostrzelajcie mnie. – Czekamy – padła odpowiedź. – Weź pod uwagę, że pod nami jest ich trzech, jeśli nie więcej. Dobrynin nie pchał się przez drzwi – wskoczył przez okno w ścianie szczytowej klubu, dzięki temu, że z jakiegoś powodu nie było tu krat. Zakradł się ostrożnie, starając się nie zawadzić o blachę parapetu, przykucnął, rozglądając się dookoła, wyciągając pistolet i przełączając go w tryb ognia ciągłego. Mały, pusty, zakurzony pokoik, przez szeroko otwarte drzwi widać było główną salę. A w sali obraz „Zaporożcy piszą list do sułtana”, którego reprodukcję zobaczył kiedyś w jednym z czasopism w bibliotece. Z tą jedynie różnicą, że na obrazie kozacy są pełni życia i piszą taki list, że aż im się ze łbów kurzy, a ci tutaj chyba już skończyli i w związku z tym wiekopomnym czynem zalali się w trupa i teraz leżą w niezwykle malowniczych pozach. Jeden z nich siedzi z gębą w sałatce, przy czym ręce zwisają mu gdzieś pod stołem i ciało opiera się tylko na twarzy. Drugi odwrotnie, ma na stole tylko nogi, a sam spoczywa rozchełstany na podłodze. Trzeci leży brzuchem na ławce, nogi ma z jednej strony, głowę i ręce po drugiej… Daniła ostrożnie wyszedł z pokoiku, rozejrzał się po sali w poszukiwaniu wojowniczych tubylców i mając na oku schody na pierwsze piętro, zbliżył się do leżącego na wznak Hasana. Dotknął szyi – pod skórą wyraźnie czuć było równomierne uderzenia pulsu. „Informator nie skłamał – kamień spadł mu z serca. – Bo rzeczywiście… Jaki sens miałoby zabicie tylu ludzi naraz, lodówek nie ma, mięso się zepsuje…” Wyprostował się i ostrożnie podszedł do schodów. Przystanął, nasłuchując – z pierwszego piętra dochodziły szmery, skrzypienie, ciche głosy… – Sania, jak tam u was? – mruknął półgłosem Daniła do mikrofonu. – Siedzimy na miejscu. – Siedźcie. Idę. Po tym poleceniu, trzymając w gotowości piernacza, zaczął wchodzić na górę. Przez pierwsze kilka kroków wszystko szło gładko i Daniła miał już nadzieję, że weźmie przeciwnika z zaskoczenia – jednak stało się inaczej. Kolejny stopień w połowie schodów
nagle zdradziecko zaskrzypiał, bez pudła informując otoczenie o obecności intruza. Szmery natychmiast ucichły i zza futryny wysunęła się brodata głowa. Daniła wziął na muszkę nasadę nosa tubylca i nacisnął spust. Huknęła seria, głowa błyskawicznie zniknęła, jakby nigdy jej nie było, o trafieniu świadczyły tylko bryzgi krwi i szarego mózgu na futrynie. Na górze rozległy się wrzaski kilku osób, ogłuszająco zadudniły serie z automatów, z framugi na wszystkie strony bryznęły drzazgi – strzelali raczej ze strachu i na chybił trafił. Daniła popędził w górę po schodach, odnotowując po drodze, że korytarz ciągnie się tylko w prawo – z lewej strony drzwi była ślepa ściana. Trzema wielkimi krokami pokonał pozostały dystans, obrócił się i miękko opadł na plecy, po czym mocno odepchnął się nogami od wystającego progu i przejechał na plecach po podłodze korytarza. Pierwszego faceta położył od razu, trafiając go wprost w głowę. Drugi widocznie uchwycił kątem oka ruch, bo poderwał się i pospiesznie wystrzelił krótką serię – celował na poziomie piersi i dlatego kule chybiły celu, uderzając w ścianę. W odpowiedzi otrzymał dwie kule w brzuch, wypuścił automat, zgiął się wpół i cicho jęcząc, zwalił się bokiem na podłogę. Trzeci tubylec stojący najdalej, przy oknie, i gorączkowo wciskający naboje do strzelby, nie czekał na rozwiązanie – wrzasnął, upuścił broń i rzucił się do okna. Mignęły tylko pięty – Daniła nie zdążył nawet zareagować – i przeciwnik zniknął na zewnątrz. Na ulicy natychmiast rozległa się krótka seria z pieczeniega i krzyk zachłystującej się krwią ofiary. Dobrynin wstał, wodząc pistoletem na boki, kontrolował otwory drzwiowe trzech wychodzących na korytarz pomieszczeń. Cisza, rzęzi tylko facet trafiony w brzuch. Dogorywa. Sprawdził wszystkie pokoje – czysto. – Sania! Wan! Czysto! Na strychu dała się słyszeć krzątanina i z włazu wysunęła się głowa Chińczyka. – Wszystkich? – Wszystkich. – A my, widzisz, trzech stuknęliśmy. – Li, schodząc na dół, kiwnął głową w stronę powykręcanych ciał leżących pod schodami. – Pchali się do środka, ale wzięliśmy ich w dwa ognie i… Dobrze, że nie mieli granatów. W ślad za Chińczykiem zszedł Saszka. Rozejrzał się, pokręcił głową. – Niezłe pobojowisko… – Zgadza się. – Daniła potaknął, przeładowując pistolet. – A na dole też ładny obrazek, uśmiejecie się. Saszka wyjrzał zza drzwi. – Martwi? – Żyją, śpią. Dosypali im jakiegoś świństwa do samogonu… – Co dalej? – Trzymamy obronę. Nie będziemy się spieszyć, dokąd mamy jechać w środku nocy? Czołgów i armat wioskowi nie mają, rozmawiałem z jeńcem w szopie. Jak chłopaki się obudzą, to zobaczymy. Rozlokowali się tak: na lewo od klubu, od której strony tubylcy już raz próbowali
podejść, Daniła postawił BTR. Pudło czasem się przemieszczało, pilnując nie tylko południowej, ale i zachodniej części perymetru – znajdowało się tu kilka domów z oknami zabitymi deskami, ale lepiej było o tym kierunku nie zapominać. Reflektor transportera bił długą jasną smugą, rozpraszając ciemność na jakieś trzysta metrów przed sobą, a siedzący w środku Kubowicz czasem gasił światło i obserwował okolicę przez noktowizor i termowizor. Przeciwnej strony pilnował Profesor. W swoim unikomie nawet z odłączonym zasilaniem – Siemionycz trząsł się nad akumulatorem jak Kościej nad swoim złotem – był dla ludożerców trudnym celem. Zaczaił się na strychu opuszczonego domu stojącego po lewej stronie klubu. Urządził tam sobie punkt obserwacyjny i utrzymywał łączność, co pięć minut składając meldunek na kanale ogólnym. Saszkę i Li wysłał Dobrynin z powrotem na strych. Nakarmione do syta drwami ogniska znów płonęły jasnym, wesołym ogniem i dzięki temu doskonale widoczny i łatwy do ostrzelania był nie tylko placyk przed klubem, ale i cała ulica aż do domów po przeciwległej stronie. Natomiast sam Daniła wziął do towarzystwa Shreka i ulokował się w głównej sali – smacznie śpiących żołnierzy trzeba było chronić w pierwszej kolejności. W ciągu nocy tubylcy podjęli jeszcze trzy próby ataku. Od strony BTR-a już nie podchodzili – nie ma głupich, żeby atakować wielkokalibrowy karabin maszynowy i działko. Za pierwszym razem podeszli od tyłu klubu. Interesujący wariant, ale to właśnie Daniła przewidział w pierwszej kolejności, sadzając Siemionycza na dachu sąsiedniego domu – ukradkowe podejście i niespodziewany atak były aż nadto kuszące. Przyszedł meldunek, kiedy tylko pierwsza grupa wieśniaków wyszła z krzaków, szturmując pustą szopę. W tylnej ścianie klubu nie było okien, za to na tamtą stronę wychodziło drugie okienko na strychu. Wan, niewiele myśląc, zrzucił na dół dwie „efki”, a Profesor wsparł go ze swojego minimi ogniem z flanki. Tubylcy stracili sześciu ludzi i wycofali się. Kiedy się przegrupowywali, Siemionycz przeniknął do szopy i wyniósł stamtąd ciało Ahmeda. Towarzysza broni, a także jego oręża i ekwipunku nie można było zostawiać wrogom. Ciało położyli na stole w głównej sali i Daniła, za zgodą wszystkich członków oddziału, wyjął z jego kamizelki cały zapas amunicji 9,39 milimetra, oddając Saszce PAB-9, a sobie zostawiając czterdzieści SP-5. Drugi atak załamał się już na samym początku. Nad ranem, kiedy na wschodzie dopiero zaczął się rysować jasny pas świtu, Kubowicz, dokonując oględzin terenu przez noktowizor, zwrócił uwagę, że w ciemnych otworach okien sąsiadującego z klubem domu pojawiają się jakieś cienie. Natychmiast o tym zameldował, a Dobrynin wbiegł szybko na piętro i wyjrzał ze szczytowego okna, skąd odkrył, że na podwórku owego domu zebrał się tłumek tubylców. Długo nie mędrkując, posłał tam pocisk z granatnika podlufowego i podwórze zamieniło się w ogniste piekło. Nikt nie ocalał – ładunek termobaryczny wypalił wszystko, co żywe, demolując jedną ze ścian domu bal po balu i rozwalając rozklekotany płot. Z dachu sąsiedniego domu padło od razu kilka strzałów w stronę okna,
z którego wyleciał granat, Daniła w odpowiedzi załadował do granatnika zapalający, po czym zrobił z chaty niezłe ognisko, oświetlając tym samym całą ulicę. Wraz z pierwszymi promieniami słońca tubylcy zdecydowali się na trzeci atak, który został odparty z wielkim trudem. Zdając sobie świetnie sprawę, co się stanie, kiedy ockną się żołnierze, i rozumiejąc, że to pewnie ich ostatnia szansa, tubylcy zaatakowali z dwóch kierunków naraz. Kiedy jeden oddział odciągał uwagę obrońców od frontu – kilku ludzi przekradło się do zabitego deskami domu naprzeciw klubu i otworzyło ogień w stronę strychu, kładąc Saszkę i Li twarzą do ziemi – drugi, osłaniając się przed Siemionyczem zaporowym ogniem, podszedł do klubu od tyłu i próbował wziąć go szturmem przez okno szczytowe na parterze. Daniła i Shrek byli tam w dużych opałach. Uratowało ich tylko to, że wioskowi nie mieli granatów, oraz fakt, że okno było dość wąskie i nie mogło przez nie przejść więcej niż dwóch napastników naraz. Jednak bez krwi po stronie obrońców mimo wszystko się nie obeszło – kiedy starcie dobiegło końca, Daniła, oprócz stłuczenia po trafieniu z dubeltówki, mógł się pochwalić dwoma draśnięciami i jednym trafieniem, które przeszło na wylot przez lewą rękę, Losza zaś kulą, która utkwiła w prawym mięśniu udowym. Zlikwidowali za to wszystkich atakujących. Do tego czasu ich towarzysze skończyli też z domem naprzeciw klubu – BTR podjechał i otworzył ogień z dwóch luf jednocześnie, dziurawiąc jak rzeszoto drewniane ściany i zamieniając tych, którzy ukryli się w środku, w broczącą krwią sieczkę. Na tym nocne boje się zakończyły – ludożercy ostatecznie się wycofali, a po upływie pół godziny zaczęli się budzić żołnierze. Jako pierwszy ocknął się Sławka Lokalizator. Zachrapał, poruszył się, usiadł, trzymając się obiema rękami za głowę. Przeciągle jęknął… – Dzieńdoberek – przywitał go Daniła z najpaskudniejszym ze wszystkich swoich uśmiechów. – Jak się dziś czujemy? – Daj… pić… – wychrypiał Sławka. – Przeklęte koty… Daniła sięgnął po pierwszy lepszy kubek stojący na stole, wziął, powąchał – woda, nie samogon. Podał go Lokalizatorowi. – Jakie znowu koty? – Całą noc srały mi do gęby… – Tak, to nie to, co sączenie rozwodnionego spirytusu u Piwa – zgodził się z lekkim uśmiechem Daniła. Sławka dwoma łykami wypił pół kubka i obrzucił salę mętnym wzrokiem. – Jak po bitwie na Kulikowym Polu… Co tu się stało? – Nie widziałeś jeszcze, co się na zewnątrz wyprawia… – A co? – Mniej więcej to samo. Całą noc odpieraliśmy ataki tubylców. Masę luda położyliśmy, a ci dalej się pchają… – Kto?! – zakrztusił się Sławka. – A miejscowi! Sławka zamrugał powiekami z niedowierzaniem.
– Ładnie to tak kłamać… Obok poruszył się Duma. Usiadł, opierając się na prawej ręce, lewą złapał się za głowę, zajęczał przez zaciśnięte zęby. – Dobra. Na razie sobie pogadajcie, a ja idę zdać meldunek majorowi. – Daniła zauważył, że Hasan, leżący do tej chwili bez ruchu, też zaczął zdradzać oznaki życia. Podszedł, pomógł mu się podnieść, posadził go na ławce we względnie komfortowej pozycji. Hasan podniósł powieki, utkwił mętny wzrok w stalkerze. Rozpoznał… – A… Dobrynia… Jak noc? – Chwycił stojący na stole litrowy słój z kompotem wiśniowym i przyciągnął go do siebie. – Coś się działo? – Co się nie działo. Major zakrztusił się, rozlewając kompot, odstawił słoik na bok. Popatrzył pytająco, ocierając usta wierzchem dłoni. – Jak mam to rozumieć? – Bardzo prosto. Jak tam mięsko? Smakowało? – Zdaje się, że całkiem niezłe… – odpowiedział ostrożnie Hasan. – To z człowieka – rąbnął z grubej rury Daniła. – Cooo?! – Miejscowi to ludożercy. Porozmawiałem tu sobie z jednym, kiedy wy… hmm… odpoczywaliście. Dowiedziałem się wielu interesujących rzeczy. – A to sukinsyny… – wychrypiał major. Nagle zgiął się wpół gdzieś pod stołem i po chwili dały się słyszeć charakterystyczne odgłosy torsji. – Czyli nas też… planowali… – wydusił w przerwach między spazmami. – Bydlaki… – Zgadza się. Tyle że się przeliczyli. Noc była burzliwa, ale straciliśmy tylko jednego człowieka, Morelę. Chociaż nie dostali jego ciała. Major zaklął. Wstał, chwiejąc się na uginających się nogach, jednak odzyskał równowagę. – Dobrze. Dziękuję za dobrą służbę. Przetrzymaj ze swoimi jeszcze godzinkę, aż doprowadzę ludzi do porządku. Daniła miał wątpliwości, czy w tak krótkim czasie można doprowadzić brygadę do stanu gotowości bojowej, ale Hasan znał swoich ludzi znacznie lepiej. W ciągu godziny żołnierze w pełnym rynsztunku stali w szyku podzieleni na oddziały. Byli bladzi jak trupy, ale ich ruchy były precyzyjne, a spojrzenia już nie tak zamglone jak wcześniej – brygada była gotowa do walki. Werdykt był krótki. – Spalić wioskę – wygłosił Hasan, stojąc przed ustawionymi w szyku żołnierzami. W kącikach ust pojawiły mu się surowe zmarszczki. – BTR na jeden koniec, WDS na drugi. Przy kontakcie z miejscowymi strzelać, żeby zabić. – Co z Ahmedem? – przypomniał ponury Kubowicz.
– Zanieście ciało do któregoś z drewnianych domów. Nie mamy czasu, żeby pochować go zgodnie z obyczajem. Zresztą nie ma tu imama… Ograniczymy się do ognia. Jeśli chodzi o miejscowych, oczywiście nie znaleźli nikogo. Tubylcy też nie byli głupi i doskonale rozumiejąc, co ich czeka, wszyscy uciekli do lasu. Żołnierze nie ścigali ich – nie było czasu, zresztą jaki to miałoby sens? Leźć w głuszę, żeby zemścić się za jednego człowieka? A ilu swoich by stracili? Na takie wypadki mają na pewno wyznaczone drogi ucieczki, do tego z pułapkami. Wejdziesz – i możesz się pożegnać z połową brygady… Nie było to tego warte, dlatego Hasan postanowił ograniczyć się tylko do podpalenia osady z dwóch końców. Kolumna wyjechała ze wsi, stanęła jakieś trzysta metrów od najbliższego domu. Żołnierze wysypali się z ciężarówek, stali, patrzyli na nabierający rozmachu pożar. Wzmagany wiatrem ogień ryczał, przeskakiwał z budynku na budynek, pożerając suche drewno. Trzeszczały łupkowe dachówki, pękały szyby w oknach, płonęły szopy, banie, płoty – fala ognia pochłaniała wszystko po kolei, bez różnicy. – Timeo Danaos et dona ferentes – powiedział nagle stojący obok Profesor. – Strzeżcie się Danajów, nawet gdy przynoszą dary. – To upomnienie dla nas wszystkich – odpowiedział Hasan. – To jest wyprawa, a podczas wyprawy może się wydarzyć wszystko, nie można tracić czujności, nigdy! – I obróciwszy się plecami do szalejącego pożaru, machnął ręką. – Wystarczy, chłopaki, przedstawienie skończone. Cyrk się spalił i klauni pouciekali. Daleka jeszcze droga przed nami i czas jechać dalej. Do wozów!
Timeo Danaos… et dona ferentes – „Strzeżcie się Danajów, nawet gdy przynoszą dary”. Słowa kapłana Laokoona odnoszące się do wielkiego drewnianego konia zbudowanego przez Greków (Danajów) rzekomo w ofierze dla Ateny (przyp. aut.). 20
21
Rem – biologiczny ekwiwalent rentgena. Dla wygody uznaje się, że 1 rem=1 rentgen (przyp. aut.).
L-1 – lekki skafander ochronny przeznaczony do użytku w charakterze uniwersalnej odzieży specjalistycznej, do ochrony ludzkiej skóry, odzieży i obuwia przed działaniem stałych, płynnych, kropelkowo-aerozolowych substancji trujących, zawiesin, aerozoli, szkodliwych czynników biologicznych i pyłu promieniotwórczego. Składa się z półkombinezonu, kurtki z kapturem i rękawiczek (przyp. aut.). 22
Skradać się, poruszać się ukradkowo – maskować się, poruszać się niesłyszalnie, podkradać się tak, by zwierzyna nie wyczuła myśliwego. Oznacza to maskowanie optyczne, dźwiękowe i zapachowe (przyp. aut.). 23
RGD-5 – ręczny granat zaczepny. Promień rażenia odłamków wynosi od dwudziestu pięciu do pięćdziesięciu metrów (przyp. aut.). 24
8 | Polowanie na połykacza Przez kolejne dwa dni karawana posuwała się bez przeszkód. Drugiego dnia wieczorem minęli Syktywkar, a raczej to, co z tego miasta zostało. Nie zagłębiali się w nie – wprawdzie promieniowanie było umiarkowane, jednak nie warto było przyjmować dodatkowej dawki. Zresztą po co jechać przez miasto – zachwycać się ruinami? Obeszli je bokiem, jadąc zachodnią stroną resztkami obwodnicy. Droga była w niezłym stanie i jeździły tędy nawet jakieś pojazdy – na ziemi trafiały się ślady opon dużych ciężarówek, a raz na poboczu Daniła zobaczył leżące na boku potężne koło – najprawdopodobniej od traktora – z wytartą do cna gumą. Na obwodnicy, nie wychodząc z ciężarówek, zatrzymali się też na nocleg – według mapy dalej czekała na nich Wyczegda, a przeprawić się przez rzekę będzie znacznie łatwiej za dnia. Daniła miał nadzieję, że przejadą mostem jak przez Wołgę w rejonie Zielonodolska jakiś tydzień wcześniej – trzeba tam było oddać skrzynkę siódemki silnej, ale pokojowo usposobionej grupie kontrolującej most – ale jego nadziejom nie było sądzone się spełnić. Most już nie istniał – pośrodku rzeki był tylko potężny betonowy pylon, a z wody sterczały powyginane i powykręcane przez potężną siłę zardzewiałe żelazne kratownice. Żołnierze wyszli z wozów, stali w milczeniu na brzegu i patrzyli na to, co zostało z przeprawy. – Nieźle przyłożyli – mruknął Saszka. – Punktowo, to pewnie nie był atak jądrowy, okolica jest nieskażona… I patrzcie, dookoła same wydmy… Ciekawe dlaczego… Teren nadbrzeżny faktycznie przypominał pustynię – dookoła był tylko piasek. Drobny, biały, sypki. – Wyczegda bardzo często zmienia koryto – odparł Siemionycz. – Więc naniosła przez te wszystkie lata. – Skąd wiesz? Profesor uśmiechnął się. – Pochodzę z tych okolic, w dzieciństwie machnąłem na Wyczegdzie niejeden kilometr. – Ciekawe, jak się przeprawimy… – mruknął Kubowicz, spoglądając na szczątki mostu. – Przecież nie naokoło… Daniła wyciągnął lornetkę i zaczął obserwować przeciwległy brzeg. Był wczesny ranek, nad rzeką unosiły się jeszcze strzępy mgły i opary, udało mu się jednak dojrzeć coś w rodzaju przystani i jakąś jednostkę pływającą – łódkę, nie łódkę, prom, nie prom – która zdawała się wystarczająco duża, żeby przewieźć przez rzekę samochód ciężarowy.
Jednostka miała wysuniętą na prawo przeszkloną kabinę, balustrady na całej długości burt i maszt flagowy, na którym dumnie powiewała szara szmata, przypominająca znoszone kompletnie spodnie. Oprócz tego na dachu kabiny była umocowana na wyciągarce niewielka łódka. – To nie prom? – Wskazał palcem. – Na to wygląda… – mruknął Hasan stojący tuż obok z lornetką w dłoniach. Z kabiny wyszło tymczasem na pokład kilku ludzi i też zaczęło przyglądać się gościom. – Na drugim brzegu widać koleiny od kół samochodów – powiedział Li. – Prowadzą w górę od przystani, widzicie? Miejscowi trudnią się przewozem. O, zobaczcie, zaczęli coś robić… Postacie na promie faktycznie się poruszyły. Jedna z nich podeszła do wyciągarki, pomajstrowała przy niej z minutę i łódka, pobrzękując łańcuchami, zaczęła się zsuwać. – Spuszczają szalupę – skomentował Kubowicz. – Ciekawe, ile biorą za przeprawę. – Wkrótce się dowiemy – mruknął Hasan, obserwując, jak do kołyszącej się na wodzie łódki wsiadają od razu trzy osoby. – Ilekolwiek zaśpiewają, nie mamy wyjścia. Objazd będzie daleki i długotrwały, a czasu mamy tyle co nic. Choćbyśmy ostatnią koszulę musieli oddać, nic nie poradzimy… – Sami nie damy rady? Major pomyślał przez chwilę, potem wzruszył ramionami. – Czemu nie… Jest w pobliżu las, można zbić tratwy. Przerzucić linę na drugą stronę, i tak po jednym samochodzie… Ale to też zajmie dwa, trzy dni, a i bez tego nie wyrabiamy się z planem, i to mocno. Wszystko rozbija się o czas. – Jakieś osiemdziesiąt kilometrów na wschód był jeszcze jeden most – odezwał się Siemionycz. – Warto zrobić zwiad. Chociaż trzeba będzie nadłożyć drogi, żeby ominąć Syktywkar… Hasan potrząsnął głową. – To zajmie dużo czasu, łatwiej już sklecić tratwy. Nie uprzedzajmy faktów. Zaraz porozmawiamy z przewoźnikami i będziemy decydować… Łódka wbiła się dziobem w piasek i postękując, wyszedł z niej krzepki staruszek, mimo upału ubrany w sweter, zielone spodnie w panterkę i buty z kirzy. Rozejrzał się uważnie dookoła, wyszeptał coś, mrużąc oczy i wskazując palcem ciężarówki, aż wreszcie raczył zwrócić uwagę na stojących przed nim ludzi. – Trzeba wam promu – rzucił, raczej stwierdzając fakt niż pytając. Major się uśmiechnął. – Dobre masz podejście, dziadku, rzeczowe, od razu przechodzisz do rzeczy. Biznesmen! Tak, jak widzisz, prom by nie zaszkodził… Dziadek jeszcze raz obrzucił wzrokiem karawanę. – A co wieziecie? Dokąd jedziecie? Dużo macie ludzi? – A ty co, urząd celny? – odpowiedział żartobliwie pytaniem na pytanie Hasan. – Dlaczego pytasz? My płacimy, ty wieziesz… Ile każesz płacić?
Dziad pokręcił głową. – Miły człowieku, bez tych wygłupów. A moje pytania nie są od rzeczy… To nie ja decyduję, co i za ile. Nade mną jest szefostwo. Moja rzecz to wyjaśnić i postawić warunki… Zgodzicie się, będzie prom. A jak nie, to nie będzie komu wsiadać do promu. – Zachichotał, niezwykle zadowolony ze swojego wierszyka. – Jakie warunki? – Hasan spochmurniał. – Przecież wszystko jasne. Wy przewozicie, my płacimy, i koniec, rozchodzimy się w zgodzie. Tak? – Nie tak – zaoponował dziadek. – Będziemy mieli do was sprawę. Załatwicie, to przewieziemy was bezpłatnie, a jak nie, to zawracajcie do Syktywkaru albo dymajcie naokoło. – Aż tak… – zmrużył oczy major. – A jeśli sami się przeprawimy, a potem walniemy w was ze wszystkich luf?… Dziadek rozłożył ręce. – A w nosie to mamy. Zanim się przeprawicie, my już będziemy licho wie gdzie. Szukaj wiatru w polu… – Dobra, widzę, że nie ma z tobą gadki, stary pierniku. – Hasan machnął ręką. – Opowiadaj. Dziadek kiwnął głową z zadowoleniem i z suchym szelestem zatarł dłonie. – A oto, czego od was potrzebujemy… Jakiś miesiąc temu pojawił się w naszych stronach mutant. Pięciu ludzi już pożarł, nie wiemy, jak sobie z nim poradzić. Nasza osada jest niewielka, ludzi mało i każdy się liczy! Najpierw dwie kobiety poszły na grzyby i jakby pod ziemię się zapadły. Szukaliśmy ich, szukaliśmy, znaleźliśmy tylko kobiałki. Potem, dziesięć dni później, zniknął chłopiec. Prosto z podwórka, chata stoi na skraju lasu, na obrzeżach. Wtedy oczywiście skumaliśmy, co i jak, urządziliśmy obławę, przeczesaliśmy cały las, tyle że bez sensu, bo na co właściwie polowaliśmy? A tydzień temu Słoma, syn naszego sołtysa… Potężny mężczyzna, chyba takiej postury jak on. – Kiwnął głową w stronę Daniły. – Trochę wyższy. Poszedł w las narąbać drewna i zauważył tego stwora. Udało mu się, bo zobaczył go z daleka, zdążył dać drapaka, ten mutant do wsi za dnia nie wejdzie. Tyle że nie jest nam przez to łatwiej, siedzimy jak w oblężeniu. Próbowaliśmy go wytropić, urządzić zasadzkę… Wszystko jak należy, zaczailiśmy się ze strzelbami, z karabinkami. Sołtys Andriejicz nawet automat wziął, taka to ważna sprawa. A ten cwaniak jakoś z boku się podkradł i jeszcze dwóch naraz połknął. Tak też go nazywamy, połykacz! Jak malowany! – Dziadek klasnął w ręce i pochyliwszy głowę na bok, utkwił wzrok w Hasanie. – My, jak rozumiem, mamy go zabić? – Ten uściślił. Dziadek kiwnął głową. – Dobrze kojarzysz, miły człowieku. Bardzo wam będziemy wdzięczni, jeśli nas od niego uwolnicie. Od razu przez rzekę was przewieziemy, jeszcze sami dopłacimy! – Żeby zabić tego mutanta, powinniśmy znajdować się na waszym brzegu – zauważył sensownie Profesor. – Bo tam przecież rozrabia?
Dziadek gorzko się uśmiechnął. – I tam, i tu! Przepływa, zaraza, rzekę i pożera! Ale legowisko ma tu, na tym brzegu, jakieś pięć kilometrów w dół rzeki. Jest tam zakole, brzeg jest łagodny, piaszczysty, a w jednym miejscu nad samą wodą leży sterta kamieni i śmieci naniesionych przez nurt. Kłody, kije, wodorosty, zobaczycie. To właśnie kryjówka stwora. A jakieś trzy kilometry dalej jest następna wieś, Wychino. Tylko dziesięć zagród, tam to on się rządzi jak u siebie. Miejscowi nawet za potrzebą boją się wychodzić z chaty, pożera ich w biały dzień, pośrodku wsi. Niczego się nie boi! – Mówisz, że pożarł dwóch ludzi naraz? – odezwał się Daniła. – Czyli duży jest? Dziadek machnął ręką. – A gdzie tam… Sami się dziwimy, gdzie się to wszystko mieści! Jest wielkości cielaka, to zanim się nażre. A jak kogo połknie, to od razu się rozdyma, puchnie wszerz, jakby był rozciągliwy. Ale najstraszniejsze jest nie to, że pożera, tylko że ludzie w środku w nim jeszcze żyją! Rzuca się z góry, chwyta, rozdziawia od razu paszczę i nakrywa człowieka w całości! Wanię, syna Andrieja, mojego bratanka, połknął i ten ruszał się jeszcze u niego w brzuchu, wrzeszczał i bił rękami i nogami! Cały brzuch aż się trząsł, sam na własne oczy widziałem! – Tylko ludzi zjada? A bydło? – Co najwyżej mniejsze sztuki. Krowy czy byka, widać, nie połknie, za duże dla niego, nie mieszczą mu się do paszczy. A koza czy tam świnka to dla niego w sam raz. – Jemu się mieści – mruknął Hasan z zadumą. – To wszystko? Dziadek kiwnął głową. Major uśmiechnął się krzywo, spojrzał na niego uważnie i powoli powiedział: – Oj, nie wszystko, dziadku, nie wszystko… Dodaj jeszcze, że to wy pierwsi zaczęliście na tego połykacza polować… Tak? Dziadek popatrzył ponuro na rozmówcę spod krzaczastych brwi i warknął. – A nawet jeśli tak było, to co z tego? Co, mieliśmy znosić takiego potwora po sąsiedzku? Tak, urządziliśmy na niego zasadzkę, nawet go raniliśmy i właśnie wtedy zaczął rozrabiać… – A to, że znam tego stwora. Ten wasz połykacz to zwierzę wszystkożerne i nieagresywne, ale do czasu. Możesz żyć obok niego sto lat, pierwszy cię nie zaatakuje. Na dodatek nie znosi innych mutantów, pożera je od razu, złoto, nie sąsiad. Ale jak go rozzłościsz, to strzeż się… Ale to mówię tak przy okazji. Natomiast to, że nie powiedziałeś mi całej prawdy, to już niedobrze. Wyślę przecież swoich ludzi na polowanie i przez twoje krętactwo ryzykują, że znajdą się w brzuchu połykacza. Rozumiesz, co mówię? Dziadek stał ze zwieszoną głową, przestępował z nogi na nogę. – Jest coś jeszcze, co powinniśmy wiedzieć? – spytał Hasan, świdrując go wzrokiem. – Nie ma! Przysięgam na Boga, to wszystko! – Dobra – zdecydował major – załatwimy to. Tylko uważaj, my wypełnimy swoją część umowy, ale nie ważcie się potem nie wypełnić swojej! Bo będziemy was ścigać i przez sto
kilometrów, nie polenimy się… Albo rąbniemy z BTR-a przez rzekę, nie pożałujemy amunicji. Dziadek zamachał rękami. – Co ty, co ty! Będziemy całym sercem z wami, jeśli nas od niego uwolnicie! Tydzień temu też o to prosiliśmy trzech przybyszów, do tej pory nikt nie wrócił! Jeden miał automat jakiś nie nasz, zagraniczny, i znaleźliśmy go rano pod płotem. Lufę miał wygiętą i cały był pokryty jakimś brunatnym świństwem. Jakby rdzą… – Worek wszystko przetrawi – odpowiedział Hasan. – Dobrze, umowa stoi. Wymagam od was tylko jednego, w ciągu godziny rozpalcie na swoim brzegu rzeki rząd dużych dymiących ognisk. Na jakieś trzy kilometry w obie strony, więcej nie trzeba. Nie bójcie się go, nie znosi ognia i dymu i nie przejdzie na drugi brzeg, będzie z tej strony. Sami sobie z nim poradzimy. – Dziękuję! Och, jak bardzo dziękuję! – zatrajkotał dziadek, chwycił Hasana za rękę i zaczął nią szybko potrząsać. – Nie wiem, jak dziękować… – Dziękować będziesz potem. – Major wyszarpnął rękę z jego zasuszonych dłoni i zaczął popychać go w stronę łódki. – Na teraz to wszystko, idź. Dziadek, kiwając głową i bezustannie dziękując, wszedł do łodzi. – I nie zapomnij o ogniskach, to dla waszego bezpieczeństwa! – zawołał Hasan w ślad za nim. – Zaczynamy, jak tylko je zapalicie! Dziadek pomachał ręką w odpowiedzi i łódka odbiła od brzegu i szybko ruszyła na przeciwległą stronę. Major odwrócił się i przyjrzał stłoczonym wokół niego żołnierzom. – A więc tak, chłopaki. Przeciwnik jest poważny. – Potarł z troską czoło. – Worek albo połykacz, jak go trafnie ochrzcili miejscowi, to straszna bestia. Rzadko spotykany mutant, bardzo rzadko. Wrażliwych miejsc ma mało, górny fragment tułowia, tam, gdzie ma oko, i nasada łap, gdzie zbiegają się zakończenia nerwowe. Jeśli celnie strzelić, można go położyć jedną kulą. Ciało nie jest pokryte pancerzem, ale kula więźnie w mięśniach i chrząstkach jak w worku z piaskiem. Przemieszcza się bardzo szybko, z prędkością dobrego konia, a przy tym bezszelestnie, skrycie i bardzo dobrze myli ślady. Doskonały słuch, błyskawiczny refleks, bardzo szybka regeneracja. Jeśli się go zrani i nie zabije, w ciągu godziny, góra półtorej wszystko się zabliźnia. Maksymalnie około trzech, czterech godzin, kiedy rana jest bardzo poważna. Mamy szczęście tylko w jednym, ten osobnik jest bardzo młody, skoro nie może pożreć krowy. Dla tych starszych nawet połknięcie nosorożca nie stanowiłoby problemu. – A mówiłeś, że nie jest agresywny – dobiegł z tłumu czyjś głos. – I teraz też tak mówię. Jego agresja jest skierowana tylko przeciwko mutantom, ale nigdy człowiekowi. Jeśli go nie ruszać, to i on nikogo nie ruszy. Żywi się różnymi paskudztwami, nie napada na żyjących w pobliżu ludzi, połykacz jest wystarczająco rozumny, żeby wiedzieć, że z sąsiadami lepiej żyć w zgodzie. Nasz Profesor uważa nawet, że to jakaś boczna gałąź ewolucji… Zgadza się, Siemionycz? – To całkiem możliwe – odparł ten gdzieś z tyłu. – Być może z czasem nauczymy się
nawet pokojowo koegzystować… – Aha… koegzystować… – mruknął stojący obok Kubowicz. – Kulka w brzuch i koniec gadki. – Jak wygląda? – spytał Duma. – Wygląda… – Hasan zamyślił się na moment, dobierając słowa. – Jak ogromna szara gąsienica z sześcioma łapami. Ma tak samo podłużne ciało, z przodu wygina się do góry pod kątem prostym, z wierzchu jest paszcza. Jak go spotkacie, na pewno się nie pomylicie. – I co, naprawdę połyka żywcem? – spytał Proch, krzywiąc się z obrzydzeniem. Hasan kiwnął głową. – Nie ma zębów i pożywienie jest trawione bezpośrednio w żołądku. A najgorsze jest to, że ofiara żyje jeszcze przez jakiś czas w brzuchu. Jest już trawiona, ale niczego nie czuje, w enzymach trawiennych połykacza znajduje się substancja, która od razu działa na mózg, wyłączając wszystkie ośrodki bólu. Widziałem raz człowieka, którego wyciągnęli mu z brzucha, z rąk i nóg zostały kikuty, cała skóra zeszła mu aż do mięsa, gdzieniegdzie już kości bieleją, a jemu to wszystko wisi. Śmieje się… I najważniejsze, połykacz atakuje z dystansu, pluje jadowitą pajęczyną na jakieś siedemdziesiąt metrów. Pajęczyna rozwija się w locie i oplata ofiarę od stóp do głów. No, a potem… Jad poraża ośrodki mowy, wzroku i słuchu, płat czołowy i ciemieniowy mózgu. I z człowieka robi się warzywo. – Może faktycznie warto nadłożyć drogi? – zapytał Proch. – Strasznie groźny ten mutant… Hasan pokręcił głową. – Nie. Długo tego mutanta szukam, oj długo… Znawcy obiecują złote góry za jego sok żołądkowy, ale tu nie chodzi nawet o pieniądze, w małych stężeniach jest to bardzo mocny stymulant i środek znieczulający. Na tyle silny, że jeśli wstrzyknąć go człowiekowi, który stracił, powiedzmy, obie nogi, to ten wstanie i pójdzie na kikutach, nawet pobiegnie. I będzie tak biegał przez całą dobę, ból zostaje całkowicie wyłączony, nic się zupełnie nie czuje. A jak wiecie, ze środkami przeciwbólowymi jest w dzisiejszych czasach problem. – Upośledzonemu znieczulenie się nie przyda – mruknął ktoś. Hasan kiwnął głową. – Zgadzam się. Jak to się kiedyś mówiło, kołchoz to sprawa dobrowolna. Ochotnicy za dwadzieścia minut do mnie. Jeśli upolujemy połykacza, każdy, kto weźmie udział w polowaniu, otrzyma po litrze soku żołądkowego, starczy dla wszystkich. A pozostali na wszelki wypadek zajmą się tratwami pod kierownictwem Psora. Koniec, rozejść się. *** Chętnych na polowanie nie było wcale wielu. Oprócz Daniły z Sańką, Shrekiem i Li ze stalkerów zdecydował się jeszcze Duma ze swoją grupą. Spośród żołnierzy Bractwa zgłosili się tylko dwaj – Shader, dowódca zwiadowców i, o dziwo, Bandaż. Daniła nie miał dotąd okazji – i chwała Bogu! – sprawdzić umiejętności Bandaża w akcji, natomiast Shader, niewysoki, mocno zbudowany chłopak, imiennik Saszki, zadziwiająco dobrze
pasował do swojego przezwiska – jak przekonał się Daniła, potrafił poruszać się po lesie całkowicie bezszelestnie. Hasan, po głębszym zastanowieniu i długiej dyskusji z Siemionyczem, zrezygnował z udziału w polowaniu i Dobrynin popierał tę decyzję – dowódca brygady nie powinien ryzykować życiem. Major, pod ciężarem argumentów, którymi zarzucił go Profesor, po raz pierwszy, odkąd znał go Daniła, stracił panowanie nad sobą, ale potem jednak się z tym pogodził, przyznając, że nie ma racji – nie miał prawa narażać ekspedycji na fiasko. Daniła porządnie się wyekwipował i tak samo spakował Sańkę. Jego plan był przebiegły – żeby jad nie znalazł się na skórze, ciało trzeba osłonić. A czym się można osłonić, jeśli nie skafandrem ochronnym? Chociaż przez ten czas odwykł od taszczenia kombinezonu, a na zewnątrz panował upał, lepiej było tego jednak nie lekceważyć. Pamiętał obietnicę, jaką złożył przy pożegnaniu z Irinką i Olgą, miał obowiązek ją spełnić. Widząc to, demrony założyli też Shrek i Licznik – nikomu nie uśmiechało się zostać na resztę życia kompletnym idiotą. Narzucili skafandry na wyposażenie – jeśli jad padnie na kamizelkę taktyczną albo pistolet, to można je będzie śmiało wyrzucić. Oprócz kombinezonu antyradiacyjnego Dobrynin założył na wierzch Leszego – skoro zwierzyna się maskuje, to tym bardziej nie zaszkodzi to myśliwemu. Demron, niedociśnięty do ciała przez kamizelkę, pas podróżny i paski biodrowych ładownic, leżał fatalnie, nadymając się jak bańka i utrudniając ruchy, ale było to lepsze niż nic. Żeby jakoś dopasować kombinezon do ciała, Dobrynin starannie zacisnął paski na kostkach i pod kolanami, i dopiero wtedy był zadowolony. Za to Sańka wzgardził tymi środkami ostrożności, za co został bezlitośnie ochrzaniony przez starszego towarzysza: – Ściągaj mi tu te paski, szybko! Zapomniałeś o trzydniowym rajdzie? Za drogo nas wtedy kosztowało zsunięcie ochraniaczy! Chciałbyś mieć powtórkę? – Dan… Ale to niewygodne… – Saszka chciał już zaprotestować, ale napotkawszy ponury wzrok przyjaciela, zrozumiał, że protesty nie mają sensu, i z przeciągłym westchnięciem się podporządkował. Gdy tylko na przeciwległym brzegu pojawiły się pierwsze słupy dymu, Hasan wezwał myśliwych na odprawę i jego skwaszona fizjonomia wywoływała teraz u Daniły śmiech. Jak zdążył mu szepnąć Siemionycz, major był zapalonym myśliwym i nie mógł znieść tego, że przepuści szansę, by zapolować na taką zwierzynę jak połykacz. – Skoro już z wami nie idę, to słuchajcie uważnie – burknął, patrząc gdzieś w bok. – Worek to stworzenie inteligentne, często zachodzi swoją ofiarę od tyłu. Pamiętajcie o tym. Poluje o każdej godzinie dnia i nocy. Wybiera las, bo drzewa i zarośla umożliwiają mu maskowanie się i skryte przemieszczanie. Oprócz tego pamiętajcie o pajęczynie. – Major spojrzał na grupę Daniły, która jak jeden mąż ubrała kombinezony, i uśmiechnął się pod nosem. – Spryciarze… Demron może oczywiście zapewnić ochronę, ale nie na długo. Po trafieniu będziecie mieli około pół minuty, żeby go zdjąć. Jad jest bardzo aktywny chemicznie, przenika przez tkaninę, no, a co dzieje się dalej, to już sami wiecie…
– Skąd u ciebie taka wiedza, dowódco? – zainteresował się Shader. – Od dawna z tobą jeżdżę, myślałem, że wiadomo mi o większości wydarzeń z twojej biografii… – Była kiedyś taka akcja… – mruknął Hasan i uciął: – Jak będzie czas, to opowiem. Jeszcze raz przyjrzał się oddziałowi i spochmurniał. – I jeszcze jedno… panowie… Jeśli kogoś trafi, co z wami robić? Dostarczyć do domu czy… jak z Aryjczykiem? – Jest antidotum? – zapytał Duma. Hasan pokręcił głową. – O ile wiem, nie istnieje. Zresztą kto miałby go teraz szukać? Nie ma już ani lekarzy, ani biologów… Umilkł i w powietrzu zawisła długa pauza. – Mnie macie zastrzelić – odezwał się jako pierwszy Daniła. – Być warzywem przez resztę życia, nie, dziękuję… Pozostali mruknęli potwierdzająco – nikt nie miał ochoty spędzić reszty życia jako bezwolna istota, robić pod siebie i obciążać bliskich swoją egzystencją w postaci warzywa. – Wszyscy tak zdecydowali? – No, a jak – zgodził się Shader. – Podpisuję się pod tym, bezwarunkowo. – Rozumiemy przecież, na co się godzimy, nie jesteśmy dziećmi… – podsumował Bandaż. Hasan westchnął: – Cóż… Nie mogę wam niczego więcej doradzić, taktykę wybierzcie sami. Oczekuję was wieczorem, nocą lepiej nie mieć z workiem do czynienia. Połamania nóg, panowie! Po naradzie rozdzielili się. Daniła z Saszą postanowili poszukać legowiska i czekać tam na mutanta, a pozostali – zaczaić się we wsi Wychino i czatować, aż potwór będzie łaskaw pojawić się na posiłku. Wytropienie mutanta wydawało się niemożliwe – nie będą przecież biegać za nim po lesie. Drogę prowadzącą wzdłuż brzegu rzeki ścieżką do wsi pokonali w jakieś dwadzieścia minut. Osada znajdowała się bliżej, niż opowiadał staruszek, dosłownie za drugim zakrętem. Wioska była niewielka, chaty stały w rzędzie po jednej stronie ulicy, po drugiej było łagodne zejście do rzeki, a zaraz za płotem, na tyłach domów do samych ogródków sięgał rzadki osikowy zagajnik. W pierwszym domu, na skraju osady, otworzyli im nie od razu, trzeba było długo pukać. Miejscowi byli mocno wystraszeni – babka, która wyjrzała przez uchylone na szerokość dłoni drzwi, lekko się trzęsła, patrząc lękliwie na boki, co chwila się żegnała, a na stojących przed nią potężnych facetów patrzyła okrągłymi z przestrachu oczami. – A czeguj tam… A kto to tam… A u nas niczego nie ma… Biednie żyjemy, ledwie koniec z końcem wiążemy… Połykacz pożarł mi na dniach ostatnią krówkę… – mamrotała płaczliwie, prawdopodobnie biorąc stalkerów za bandytów. – Nie martw się, babciu – uspokoił ją Shader. – Nic ci nie zrobimy. My właśnie do
połykacza. Mamy do niego pewną sprawę… Twarz babki aż rozbłysła. – Uch… Kochanieńcy, to wy nas wybawicie od potwora? Toć on wszystko pożera, przeklęty! Do wygódki już nie wychodzimy, załatwiamy potrzebę do wiadra! – Postaramy się. Przeszłabyś się, babciu, po sąsiadach, uprzedziła ich, żebyśmy nie musieli się do każdego dobijać przez pół godziny. Musimy mieć dostęp do strychów, będziemy z nich prowadzić obserwację. – Pójdę, pójdę! – Babka zamachała na niego rękami. – Wszystko zrobię, tylko pomóżcie! Tu są schody na strych, wchodźcie, a ja już idę… Schowała się za drzwiami, a po chwili wyszła na zewnątrz i naciągając wystrzępiony szary sweterek, żwawo pokuśtykała w stronę sąsiedniego domu. – Dobra, zaczęło się. – Shader zdjął z ramienia automat i odciągnął bezpiecznik. – Ja zostaję tutaj, pozostali rozchodzą się pojedynczo. A wy – kiwnął głową Danile i Sańce – do legowiska, tak jak się umawialiśmy. – Jeśli coś się nie uda, zaganiajcie go do nas – poradził Daniła. – Stary mówił, że legowisko jest nad rzeką, więc nagonkę róbcie wzdłuż brzegu. Shader uśmiechnął się. – Wszystko się uda, bądźcie spokojni. Tak w ogóle to myślę, że niepotrzebnie się tam wybieracie. Zostańcie z nami, dwie giwery zawsze się przydadzą. Daniła wzruszył ramionami. – Nie wiadomo. A co, jeśli nie pojawi się tu przez cały dzień? A do swojego legowiska wróci tak czy inaczej, więc lepiej tam pójdziemy. Jak powiedział, tak zrobił. Zostawili grupę we wsi i ruszyli wzdłuż brzegu na poszukiwanie legowiska. Za wsią rzeka od razu ostro skręcała w lewo, tworząc duże zakole, i znów dochodziła do lasu jakieś trzy kilometry w dół biegu. Daniła rozejrzał się dookoła – cała piaszczysta przestrzeń kolana rzeki leżała przed nimi jak na dłoni. Nie rosło tu ani jedno drzewko, ani jeden, choćby najwątlejszy krzaczek – był tylko piasek. Drobny, sypki, usuwał się pod stopami, nie dając odpowiedniego oparcia, i dlatego prędkość ich marszu natychmiast spadła. Stalkerzy spoglądali uważnie dookoła, starając się dostrzec jakiś ruch, jednak teren był pusty. – Czemu nie poszliśmy skrajem lasu? – sapał z niezadowoleniem Saszka. – Lezie teraz człowiek w pełnym słońcu w tym skafandrze, poci się… – Odwykłeś, przyjacielu? – Daniła uśmiechnął się. – Niepotrzebnie. Już niedługo się ta swoboda skończy… – Tak sobie myślę, a dlaczego by się tu nie przenieść całym schronem? – Wielka wędrówka ludów? Przenieść się można, tylko jak? – Teraz, kiedy już dokładnie wiadomo, gdzie są czyste tereny, dla takiej sprawy można będzie znaleźć i pojazdy – mruknął w odpowiedzi towarzysz. – Wojskowi mają ich dużo… – A myślisz, że wojskowi sami tego nie rozumieją? Tylko czy oddadzą nam te swoje
pojazdy? Im samym się przydadzą do tego samego! Czy może znowu mamy wojować?… – Po co od razu wojować? Oni nie mają ropy… A do tego im więcej ludzi będzie w nowym miejscu, tym lepiej. – Cóż, może i masz rację, Sania – mruknął Daniła. – Jak wrócimy, to koniecznie trzeba będzie zdać raport Rodionyczowi. A potem niech się dogaduje z Chorążym… Była to trafna uwaga – wojskowi i dworcowi mogli być dla siebie nawzajem przydatni. Jedni mieli pojazdy, drudzy paliwo. I chociaż pojazdy te były już przedpotopowe, to czy z całego tego złomu leżącego w magazynach części nie udałoby się złożyć kilku porządnych ciężarówek, które choćby nawet w kilka kursów zdołają przewieźć ludzi w nieskażoną okolicę? I niekoniecznie aż tak daleko! Przecież, jak się okazało, nadające się do życia miejsca były o rzut beretem od nich, zaledwie około pięciuset kilometrów! A przesiedlenie rozwiąże wiele problemów, które ciągle pojawiały się w Schronie – zniknie konieczność zużywania energii na system podtrzymania życia, na wszystkie te przewody i instalacje filtrująco-wentylacyjne, można zapomnieć o promieniowaniu, o agregatach Diesla, o wiatrakach, których ochrona kosztuje tyle sił, środków i ofiar… Oczywiście powstaje mnóstwo innych problemów, ale te najbardziej palące, związane z utrzymaniem życia znikną! Jego rozmyślania przerwał Saszka – nagle przykucnął i pociągnął towarzysza za rękę. Daniła też padł na ziemię i spojrzał uważnie tam, gdzie wskazywała ręka jego partnera – skrajem lasu, jakieś półtora kilometra od nich, sunął jakiś szary punkt… – To on? Zamiast odpowiedzi Dobrynin wyjął z ładownicy lornetkę i uniósł ją do oczu. Na pierwszy rzut oka było jasne – połykacz. Odległość była znaczna i nawet przez lornetkę mutanta było widać słabo, ale dzięki opisowi Hasana, Daniła zdał sobie sprawę, że to rzeczywiście ten, którego szukali. – To on. Idzie w stronę wsi. – Co robimy? Nie trafisz go stąd? – Sańka wskazał karabin snajperski. Daniła pokręcił głową. – No co ty… zasięg skutecznego strzału to czterysta metrów. No, pięćset, z nową lufą. Może gdybym miał tu SWD, a i to jeszcze byłoby pod znakiem zapytania… – Aha, może chciałbyś jeszcze OSW-96?25 – Saszka uśmiechnął się krzywo. – Więc jak, z powrotem do wsi? Czy przetniemy mu drogę? – Nie, tam i bez nas jest już pełno. Nie zdążymy też przeciąć mu drogi, chociaż idzie niespiesznie, to po twardym gruncie. Poza tym przyprostokątna jest zawsze krótsza od przeciwprostokątnej… Nie podejdziemy nawet na odległość strzału. – Może uda się odciąć mu odwrót? – Biegiem! – zakomenderował Daniła i partnerzy jednocześnie popędzili naprzód. Biegli po prostej, starając się dotrzeć do skraju lasu jak można najszybciej, i odciąć połykaczowi drogę ucieczki – po wejściu do wsi i napotkaniu oporu mutant mógł mimo wszystko wyślizgnąć się z pułapki i wycofać się głębiej do lasu. A wtedy szukaj wiatru
w polu… Pochyleni, starając się zwracać na siebie jak najmniej uwagi, partnerzy biegli w stronę lasu. Bieg był jakiś powolny jak we śnie – piasek usuwał im się spod stóp, nie zapewniając normalnego twardego oparcia, i czubek buta zapadał się, buksował. Tracili dużo sił, a efekt był nie najlepszy. Daniła przystawał co jakiś czas i przykładał na sekundę lornetkę do oczu, starając się śledzić mutanta. Połykacz wciąż sunął skrajem lasu, zbliżając się do osady. Tam na pewno już go zauważyli, ale nie spieszyli się ze strzelaniem, podpuszczając stwora bliżej. Do skraju lasu zostało im zaledwie około trzystu metrów, kiedy we wsi wreszcie huknęły wystrzały. Zaterkotały automaty, basem ryknął cekaem, gruchnął pojedynczy strzał z SWD… Daniła przyhamował, znów spojrzał przez lornetkę i zdążył zauważyć, jak połykacz, wlokąc za sobą prawą tylną łapę i wijąc się, dał nura do lasu. – Uciekł! – jęknął ze złością, wciskając niepotrzebną już lornetkę do zasobnika. – A to ci strzelcy! I Wan też, Wan… – Licznik nie chybia – odparł skonfundowany Saszka. – Tak, może to on go ranił… – Wkrótce się dowiemy. We wsi panowała martwa cisza – mieszkańcy, wystraszeni kanonadą, pochowali się po domach, a stalkerzy najprawdopodobniej wciąż siedzieli na strychach, oczekując kolejnego pojawienia się połykacza. Daniła zatrzymał się przed płotem, wyjął z kabury udowej piernacza, podniósł go do góry i wystrzelił w powietrze. – Ile jeszcze będziecie tam siedzieć?! – wydarł się co sił w płucach. – Wypuściliście go, strzelcy! Na drugie przyjście mesjasza czekacie?! Drzwiczki na strychu najbliższej chatki otwarły się i wysunęła się z nich rozzłoszczona fizjonomia Shadera. – A wy tu po co?! – naskoczył na partnerów. – Zasuwajcie do legowiska, jak już mieliście tam iść! – Zwierzyna uciekła, zwijaj zasadzkę. – Daniła popukał się palcem w czoło. – Trzeba to pojąć. Nie udało się go dorwać, więc zmieniamy taktykę! Z domów wyszli pozostali żołnierze. Najpierw Shrek, w ślad za nim Duma z oddziałem, Bandaż. Jako ostatni nadszedł Wan. – Co ty? Chybiłeś? – zapytał go Daniła. Licznik westchnął. – Widziałem go tylko przez moment, w prześwicie między drzewami. Strzelałem w nasadę łapy, tak jak mówił major, ale chyba nie trafiłem. – Kulał, kiedy uciekał – odparł Shader. – Wlókł za sobą łapę i kapało z niej jakieś świństwo… Co robimy? Saszka nagle się ożywił. – Mówisz, że kapało? I że powłóczył łapą? – uściślił. Shader kiwnął głową, ale nie zdążył o nic zapytać – wtrącił się Duma.
– No, przecież! Popowicz, przecież jesteś tropicielem, dziadek Micha cię uczył! Znajdziesz go? Sańka uśmiechnął się z zadowoleniem. – No, jeśli jest poważnie ranny, jeśli nie przestanie krwawić po trzystu metrach, to znajdziemy. Najważniejsze, żeby nie spadł deszcz… – Spojrzał z troską na błękitną kopułę nieba z białymi obłokami tu i tam. – Jaki, kurna, deszcz. – Taras machnął ręką. – Zupełnie się nie zanosi… To co, ruszamy? – Spojrzał na stalkerów. – Ktoś powinien zostać przy legowisku – powiedział Daniła. – Ja pójdę ścieżką, a wy starajcie się go zawrócić i pognać w stronę rzeki. – Postaramy się. Ale wybacz nam, jeśli stukniemy go sami. – Shader uśmiechnął się pod nosem. – Nie mów hop… – Daniła odwzajemnił się uśmiechem. – Długo jeszcze będziemy tu sterczeć? Oddział rozdzielił się i Dobrynin, kiwnąwszy partnerowi głową i w myślach życząc mu powodzenia, ruszył w stronę rzeki. Człapiąc po piasku, kilka razy się obejrzał – stalkerzy posuwali się tyralierą, stopniowo rozchodząc się na boki i wchodząc coraz głębiej w las. Pośrodku linii, ochraniany przez Shreka z przewieszonym przez pierś cekaemem, szedł z nosem w ziemi Saszka. Prawa flanka tyraliery kryła się już za drzewami, próbując odciąć mutantowi drogę do najgłębszej głuszy i pognać go w stronę rzeki. „No, połamania nóg, chłopaki!” – Daniła jeszcze raz życzył im w myślach udanego polowania i natychmiast odruchowo przykucnął, przyciskając kolbę karabinu do ramienia – z lasu rozległo się kilka krótkich serii, wściekłe okrzyki i odgłosy, jakie może wydawać tylko przedzierająca się przez wiatrołom duża i silna bestia. Połykacz najprawdopodobniej próbował zalec gdzieś niedaleko i poczekać, aż zagoją się jego rany, ale oddział wypłoszył go i teraz mutant uciekał skrajem lasu, starając się oderwać od pościgu. „To nic, jeszcze wrócisz, nigdzie nie uciekniesz. Ale nie zawadziłoby, żebym się pospieszył”. Ściągnął pasek karabinu na ramieniu i ruszył kłusem w obranym wcześniej kierunku. Legowisko znalazł od razu – było to charakterystyczne miejsce, nie dało się go ominąć. Po uważnej obserwacji Dobrynin doszedł do wniosku, że kiedyś była tu ogromna kamienna bryła, ale z biegiem czasu popękała, stopniowo rozpadając się na mniejsze fragmenty, aż wreszcie ostatecznie się rozsypała i usiała czterdziestometrowy odcinek brzegu skalnymi odłamkami w najrozmaitszych kształtach i rozmiarach. Teraz pozostał po niej tylko wysoki kamienny ząb z „ubytkiem” u podstawy, który był najwidoczniej wejściem do nory połykacza. Wyrzuconych przez rzekę śmieci rzeczywiście było pod dostatkiem – trawa, zasuszone
wodorosty, sterty pali, kijów i desek, dwie opony samochodowe sporych rozmiarów, łódka z przebitym dnem, a nawet zardzewiała kuchenka gazowa. „I właśnie tu się zasadzimy – z zadowoleniem kiwnął samemu sobie Daniła. – Pozostaje tylko dać mu podejść bliżej, kiedy będzie wracał. Podejdzie na trzydzieści metrów do swojej nory – i wtedy… Trzeba tylko sprawdzić, czy niczego ani nikogo tam nie ma”. Obszedł stertę kamieni i zaszedł od wschodu, uważnie przeczesując wzrokiem każdy metr przestrzeni i starając się wniknąć nawet do wnętrza jaskini. Bezskutecznie – było ciemno, z zewnątrz nie dało się nic dojrzeć. Daniła rozejrzał się, podniósł z ziemi kamyk i wrzucił go do środka, mając nadzieję, że ten, który mógłby się tam kryć, zdradzi swoją obecność. Ze środka dobiegł tylko głuchy stukot – wyglądało na to, że jaskinia rzeczywiście była pusta. – No, dobra nasza… – wymamrotał stalker i przedostając się przez zwały najrozmaitszych śmieci i ślizgając się co chwilę na plątaninie pni i gałęzi, ruszył w stronę legowiska. Z jaskini śmierdziało. Obrzydliwie, paskudnie, słodkawym zapachem trupiego rozkładu i amoniakiem – jakby to rzeczywiście był ogromny gnijący ząb. Robiąc sobie wyrzuty za to, że nie pomyślał o zabraniu maski przeciwgazowej, Daniła włączył latarkę i trzymając karabin w gotowości, ostrożnie zajrzał do środka. Zajrzał – i pokręcił głową. Nora była niewielka, owalna, a w głębi, na grubej podściółce z trawy, leżały dwa małe wyschnięte ciałka z powykręcanymi cienkimi łapkami – małe połykaczki. Tam też, obok martwych młodych, niczym dowód zbrodni, leżała nabita gwoździami pałka… „Nic dziwnego, że wypowiedział wam wojnę – pomyślał z goryczą Daniła, adresując swoją myśl do staruszka negocjatora. – Za własne dzieci też wyrżnąłbym w pień wszystkich sprawców. Żył sobie zwierzak, to żył, nikomu nie przeszkadzał, i to, widać, już od dawna, jeśli zdążył mieć potomstwo. Ale nie – koniecznie trzeba go zabić. Ech, ludzie…” Nieco się pochylił, zrobił krok do środka i znalazłszy się w jaskini, zaczął się rozglądać. Po pierwsze, jak się okazało, było jeszcze inne wejście. Oprócz głównego do jaskini prowadziły jeszcze dwa otwory, co prawda, znacznie mniejsze – nawet człowiek raczej by się tędy nie przecisnął, a co dopiero mutant. Jedno okno wyglądało na północ, bezpośrednio na rzekę, a drugie na zachód, w stronę Wychina. Po drugie – i było to dla Daniły całkowite zaskoczenie – jaskinia okazała się komfortowo urządzona. Podłogę wyściełały ściśle dopasowane bierwiona, przy wejściu, stał nieco przypominający stół masywny kamień z płaskim wierzchołkiem, a ściany i sufit pokrywała gliniana skorupa z tkwiącą w niej plątaniną gałązek, słomy i liści – jak się zdawało, połykacz ocieplił w taki sposób swoją kryjówkę. Służyło to za kolejny dowód, że Profesor miał rację – mutant faktycznie był rozumny. Daniła ostrożnie poskrobał ścianę – chropowata glina trzymała się mocno. Było to pocieszające – jakoś nie miał w planach bycia pogrzebanym pod zawalonym sklepieniem… Rozlokował się przy wejściu za kamieniem, sprawdził, czy ma naboje w magazynku,
położył obok dwa kolejne, załadował granatnik podlufowy odłamkowym i przyjrzał się rozciągającej się przed nim przestrzeni. Przez dziurę zwróconą na wschód widać było rzekę płynącą w dal i ginącą gdzieś za horyzontem oraz pas lasu szerokości około dwustu metrów. Zwrócił nagle uwagę na dwie niepozorne równoległe ścieżynki ciągnące się wprost od lasu do jaskini – zdaje się, że tędy mutant podchodził do swojej kryjówki. Tylko jego rozstawione szeroko jak u pająka łapy mogły zostawić taki ślad. Dobrze. Czyli będzie mógł strzelić bezpośrednio w czoło, praktycznie z przyłożenia. Serię z dziewiątki być może wytrzyma – wtedy poczęstujemy go granatem. Zwłaszcza że głaz był mocny, duży, odłamki nie były mu straszne. Daniła usadowił się wygodniej, oparł bokiem o chłodny kamień, nastawiając się na długie oczekiwanie. Czas jakby się rozciągnął, popłynął powoli, lepko. „Żyjesz sobie, nie znasz trosk… Nikogo się nie czepiasz – płynęły ospale jego myśli, chociaż wzrok uważnie skanował rozciągający się przed legowiskiem teren – wychowujesz młode… A potem, kiedy nie ma cię w domu, przychodzi jakiś lewy typ i twoje młode… wali pałką w potylicę. Po czymś takim nie tylko będziesz wył z wściekłości, ale i wypowiesz wojnę całemu światu. I nie ustaniesz, póki nie zemścisz się na sprawcach. A przecież tak naprawdę ten mutant żył tu od dawna, nie miesiąc, jak kłamał staruch, ale znacznie dłużej. Takiej solidnej siedziby przez miesiąc nie postawisz. I jeszcze te młode… Czy rozumna istota sprawi sobie dzieci, zanim nie upewni się, że jest w bezpiecznym miejscu? Wątpię… Całkiem możliwe, że mieszkańcy wioski nie od razu go odkryli. A kiedy go zobaczyli, to wyśledzili, wpadli tu, kiedy nie było go w norze i… Młode, młode…” Uchwyciwszy się tej myśli i zdawszy sobie nagle sprawę, co ona oznacza, Daniła nagle spocił się na całym ciele. Dzieci nie rodzą się same z siebie, do tego potrzeba dwóch osobników, różnej płci. I jeśli znaleźli jednego z nich, to gdzie jest drugi? Czy para połykaczy nie urządziła sobie przypadkiem polowania na myśliwych? „Może to hermafrodyta… – przemknęło mu przez głowę – albo rozmnaża się przez pączkowanie?… I, co najważniejsze, Hasan niczego na ten temat nie powiedział…” Daniła zaczął się niepokoić. Dawno już nie dobiegały go odgłosy wystrzałów, a przecież połykaczowi nie udało się chyba uciec w głąb lasu – przedzierał się skrajem. Zanim tu dotarł, zanim zajął pozycję, no i ile już tu siedzi, pewnie ze czterdzieści minut, jeśli nie godzinę. Mutant jest ranny, nie może się poruszać z dawną prędkością… chociaż kto wie? Jeśli połykacz jest mistrzem w myleniu tropów, to będą musieli się napocić, zanim to rozplączą. Saszka jest oczywiście niezłym tropicielem, ale nie asem, zdecydowanie nie asem, gdzie mu do dziadka. Dziadek czasem na treningach tak plątał, takie precle wykręcał na ziemi, że proszę siadać. A to podwoi tropy i wróci po własnych śladach, a to skoczy nagle w bok, a to przejdzie po strumyku… Sańka błąkał się po trzy i cztery godziny i wciąż nie mógł tego rozwikłać. A dziadek odczytywał jego, Sańki, ślad w pół godziny – co znaczy doświadczenie! Daniła wyjął lornetkę i zaczął wpatrywać się w gęstwinę, usiłując uchwycić jakikolwiek
ruch między drzewami. „Jeśli odcięli połykacza od gęstego lasu i pognali w stronę rzeki, to znaczy, że niedługo powinni tu być – rozważał. – Z drugiej strony cholera wie, co ten mutant sobie myśli. Całkiem możliwe, że będzie dalej zasuwał w dół rzeki, starając się odciągnąć wrogów jak najdalej od swojej siedziby. A może chce przedostać się na drugą stronę – nie ma tu już ognisk, wioskowi chyba bali się zapuścić tak daleko od swojej osady”. Jeszcze raz obrzucił wzrokiem skraj lasu i już zamierzał schować lornetkę z powrotem do zasobnika, gdy nagle jego uwagę przyciągnęła przesuwająca się kilometr w dół rzeki szara plamka. Daniła nastawił ostrość, przypatrzył się i uśmiechnął z aprobatą. Połykacz był naprawdę inteligentny. Uciekając skrajem lasu, wywiódł swoich prześladowców w dół rzeki, a potem wszedł do wody i wracał teraz po płyciźnie. Daniła docenił tę taktykę – gdyby mutant nie został przez niego zauważony, to najprawdopodobniej myśliwi po prostu zgubiliby jego ślad i zostali z niczym. Tylko dlaczego mutant poszedł w górę rzeki, z powrotem w kierunku wioski, a nie w dół? Pytanie na razie zawisło w powietrzu – człowiek nie zrozumie logiki mutanta… No i dobrze, co będzie tu tak siedział – trzeba się przygotować na powitanie drogiego gościa. W oczekiwaniu na sposobność celnego strzału Daniła usadowił się wygodniej, oparł łokieć o kamień, łagodnie obejmując dłonią granatnik podlufowy, i szczęknął przełącznikiem trybów ognia, przestawiając karabin na automat. Poruszył się, sprawdzając, czy siedzi wygodnie, czy nic mu nie przeszkadza, uspokoił oddech, spojrzał w celownik, obliczając odległość. Zbliżył się już chyba na pięćset metrów, ale lepiej się nie spieszyć – dać mu podejść i wtedy strzelać. Żeby mieć pewność. Nie chcąc zbyt długo celować i męczyć wzroku, odłożył wintorieza i spojrzał na rzekę nieuzbrojonym okiem. Połykacz zbliżał się, przekształcając się z szarej, bezkształtnej, amorficznej plamy w całkiem konkretnego potwora. Z takiej odległości nie dało się jeszcze rozróżnić szczegółów, Daniła zauważył jednak, że opis Hasana był dość dokładny – faktycznie worek. Szary, skórzasty, włochaty. Szpetny. I podobny do krótkiej grubej gąsienicy. Jego cienkie z takiej odległości łapki migotały szybko, ze sporą prędkością niosąc mutanta naprzód. No, dawaj, mój drogi, podejdź bliżej… Daniła chciał już znów chwycić karabin, ale połykacz nagle się zatrzymał. Postał chwilę w miejscu, a potem powoli, bokiem, jak krab, cofnął się pod osłonę lasu. „Co on… Czyżby mnie wyczuł?…” Odpowiedź nadeszła niemal od razu – w dole rzeki, w tym samym miejscu, gdzie z lasu wyszedł połykacz, wysypały się ludzkie figurki. Prawdopodobnie dostrzeżono mutanta, chociaż stało się to w ostatniej chwili – postaci machały do siebie rękami, piszczały cienkimi głosikami… Po ułamku sekundy skryły się w lesie, ale Daniła zdążył jednak uchwycić kierunek, w którym poszli – tak jak wcześniej Połykacz, ruszyli w górę nurtu. Wzięli mutanta w kleszcze, gnali go teraz do nory i wyglądało na to, że polowanie zbliża się do końca. Teraz uwaga.
Dobrynin wziął do rąk karabin i czujnie słuchał, łowiąc najdrobniejsze dźwięki dochodzące z lasu. Przez jakiś czas w gęstwinie panowała cisza, słychać było tylko śpiew ptaków. A potem, z początku cicho, a następnie coraz wyraźniej dał się słyszeć cichy szum, trzask, między drzewami mignęło szare ciało i z lasu, dokładnie na wysokości sterty śmieci, wyszedł połykacz. Daniła wstrzymał oddech i przylgnął do okularu celownika. Mutant stał zaledwie sześćdziesiąt metrów od niego i jego poza zdradzała straszliwe napięcie. Jakby przysłuchiwał się trzaskom dobiegającym od strony, gdzie przez zarośla przedzierali się naganiacze, zastanawiając się, co ma zrobić. Dobrynin widział teraz jego ciało w najdrobniejszych szczegółach i o dziwo, wzbudziło w nim ono mieszane uczucia. Z jednej strony połykacz okazał się na tyle ohydny, że w tej chwili Danile nie chciało się nawet myśleć o tym, że może być rozumny – ogarnęło go pragnienie, by jak najszybciej zabić tego stwora. Ale z drugiej… Był tak wstrętny, że w swojej ohydzie zdawał się urzekać, był idealny! Opis Hasana był przybliżony i ogólny. Tak naprawdę mutant przypominał długi skórzasty bukłak albo grube pęto kiełbasy przepasane tasiemkami. Jego ciało drgało jak galareta, z drobnych porów skóry – jeśli można tak było nazwać pokrywającą go półprzejrzystą membranę – sączył się brązowawy śluz, spływając po bokach i ściekając na ziemię. Spod brzucha wystawało sześć kosmatych pajęczych łap, z których każda kończyła się trzema drapieżnie zagiętymi szponami. Włoski na łapach nieustannie wibrowały i drgały, zdradzając napięcie, które ogarnęło mutanta. Z przodu, w miejscu, gdzie przednie łapy łączyły się z tułowiem, ciało połykacza skręcało w górę i kończyło się tępo bez żadnych widocznych narządów wzroku czy otworu gębowego. I dopiero przyjrzawszy się bliżej, Daniła zauważył, że potwór ma jednak i oczy, i paszczę. Oko – wielkie, okrągłe, połyskliwe – kryło się pod skórą i przesuwało się wewnątrz ciała, od czasu do czasu z ohydnym wilgotnym mlaśnięciem przerywało membranę i wykluwało się na zewnątrz, żeby się rozejrzeć. A to, co wziął za dziwaczne, podobne do kokardy, fałdy skóry na głowie, okazało się właśnie paszczą – mutant stał przez chwilę nieruchomo i nagle rozwarł ją na mgnienie oka – przez co stał się zdumiewająco podobny do rozwiązanego worka – i Daniła skrzywił się od ogarniających go nagle mdłości – wydało mu się, że w powstałej dziurze pokaże się zaraz mózg tego strasznego stwora. Ciało mutanta było tak doskonałe w swojej ohydzie, że Daniła tak się zapatrzył, że aż zapomniał strzelić, i połykacz stał przez chwilę, nasłuchując hałasów w głębi lasu, po czym nagle zerwał się z miejsca i szybko przebierając łapami, popędził w stronę rzeki. Prawa tylna kończyna wciąż wlokła się martwo po ziemi, dyndając i podskakując na wybojach. „Przeszkadza mu… To dobrze. Żeby się tylko nie urwała…” – zatroskał się Daniła. Mutant z hałasem wpadł do wody, wzbijając chmurę bryzgów, zrobił zwrot i równie szybko popędził w górę rzeki, wymijając usypisko kamieni, prawdopodobnie próbując pozostawić je pomiędzy sobą a pościgiem. Kilka sekund i zniknął z pola widzenia, i tylko plusk wody od strony rzeki wskazywał na to, że potwór wciąż jeszcze tam jest.
Daniła uniósł się, zamierzając wyjść z kryjówki i wykończyć potwora, póki ten nie odszedł jeszcze zbyt daleko – i zamarł, słysząc nagle na zewnątrz chrobotanie i stukot gdzieś z prawej strony. Ostrożnie, starając się nie narobić zbędnego hałasu, przysunął się do otworu we wschodniej ścianie nory, i wyjrzał na zewnątrz. Uśmiechnął się pod nosem – połykacz okazał się sprytniejszy, niż myślał! Po wejściu do rzeki i zgubieniu śladu mutant nie poszedł dalej, ale obszedł stertę kamieni, ostrożnie, nie zostawiając widocznych śladów na skałach i pniach zwalonych bezładnie drzew, wdrapał się na nią i teraz w pośpiechu rozgrzebywał śmieci, zamierzając ukryć się głębiej, zanim ścigający go ludzie pojawili się na brzegu. Naprawdę był rozumny, rozumniejszy od niejednego człowieka uciekającego przed niebezpieczeństwem na złamanie karku w przypadkowym kierunku. Gałęzie, kamienie, deski, suche wodorosty leciały na wszystkie strony i połykacz dosłownie w oczach niknął w kopanej przez siebie norze. Po kilku sekundach skrył się prawie w całości i tylko jego wystające spod ziemi przednie łapy ruszały się jeszcze na powierzchni, zagarniając rozmaite rupiecie – połykacz się maskował. Mimetyzm był doskonały – szare kosmate ciało mutanta idealnie zlało się ze stertą kamieni i nie było niczego – oprócz niewielkiego pagórka – co mogłoby wskazać myśliwym jego położenie. Przez kilka chwil Daniła stał nieruchomo na ugiętych nogach, oceniał sytuację, zastanawiając się gorączkowo, co ma teraz zrobić. Z jednej strony, jeśli wyjdzie z jaskini, połykacz na pewno go usłyszy i może zaatakować. Z drugiej, jeśli będzie tu siedzieć, myśliwi po prostu miną go i pójdą w górę rzeki. I dobrze by było, gdyby tak właśnie się stało – wtedy na połykacza można będzie zaczekać i zabić, kiedy wyjdzie na zewnątrz. Ale co jeśli mutant wyjdzie i zaatakuje swoich dręczycieli w chwili gdy, nie spodziewając się tego, będą przechodzić obok? Wystarczy jedno plunięcie, żeby zrobić z człowieka roślinę. A to nie śmierć, tylko coś straszniejszego! „Rzucić by tam teraz »efkę« – pomyślał ze smutkiem. – Rzucić z góry i dobić, zanim przyjdzie do siebie…” Ale nie miał ze sobą granatu i musiał obejść się bez niego. Daniła zrobił ostrożny krok naprzód, przenosząc ciężar ciała z jednej nogi na drugą i trzymając na muszce miejsce, gdzie zakopał się mutant. Podłoga z bali zdradziecko skrzypnęła i wzgórek od razu się poruszył, śmieci rozsunęły się na boki… Dobrynin zamarł, do bólu zaciskając zęby – połykacz miał doskonały słuch. „Trzeba go wywabić – przemknęło mu przez myśl. – Poczekać, aż grupa wyjdzie na skraj lasu, wyleźć stąd – i zaatakować. Do lasu jest wystarczająco blisko, zareagują…” Nie trzeba było długo czekać – myśliwi, rozciągnięci w tyralierę, wyszli z lasu dosłownie minutę później. Daniła widział ze swojej kryjówki, jak rozglądają się czujnie na boki, wzajemnie się ubezpieczając. Na pewno połykacz też to widział… Pośrodku szeregu, jak wcześniej z nosem przy ziemi, posuwał się Saszka. Grupa wyszła z lasu, zatrzymała się na jego znak i wtedy tropiciel przykucnął. „Czas już…” Daniła ruszył w stronę wyjścia… ale wtedy stało się coś, czego zupełnie się nie
spodziewał. Bandaż, stojący po prawej stronie Saszki, dokładnie naprzeciw otworu jaskini, zaklął szpetnie i puścił z biodra serię prosto do środka. W ostatniej chwili, instynktownie odgadując zamiary medyka, Daniła zdążył zareagować, skryć się za kamieniem przy wejściu i seria przeleciała mu nad głową. Część kul trafiła w pokrywającą ściany glinę i utkwiła w niej, inne uderzyły w górną krawędź wejścia, obsypując Dobrynina kamiennymi odłamkami, i ze wstrętnym piskiem rykoszetu poleciały gdzieś w bok. Daniła wrzasnął, ale jego głos utonął w krzykach stalkerów i huku wystrzałów – grupa w pełnym składzie waliła ze wszystkich posiadanych luf w norę połykacza. Nawet łoskot serii nie mógł zagłuszyć gwizdu kul nad głową, trafień w ściany jaskini i rykoszetów. Daniła, skulony za kamieniem i w każdej sekundzie oczekujący zabłąkanej kuli, krzyczał coś – potem nie pamiętał dokładnie co – mając nadzieję, że go usłyszą i przerwą ogień, i modlił się, żeby nikt z grupy nie miał ze sobą granatu. Wystarczyłaby jedna „efka”, żeby zakończyć jego ziemską egzystencję – w zamkniętej przestrzeni jaskini odłamki rozerwałyby jego ciało na kawałeczki i w takiej sytuacji mogło go pocieszyć tylko jedno – że byłaby to gwarantowana śmierć, a nie kalectwo, którego zawsze tak bardzo się obawiał. Przeturlał się w lewo i przeniósł się zza kamienia za pewniejszą osłonę – ścianę jaskini, skulił się, zwinął w kłębek, starając się chociaż trochę zmniejszyć powierzchnię rażenia, i gorączkowo grzebał za pazuchą, szukając piernacza, żeby wystrzałem dać im jakiś sygnał. Zdawało się, że minęła wieczność, zanim palce wreszcie dotknęły rozgrzanej ciepłem jego ciała żłobkowanej rękojeści. Daniła wyszarpnął pistolet z kabury i nagle znieruchomiał, bo przez otwór w skale jego wzrok padł na pagórek, pod którym siedział połykacz. To przypominało eksplozję – mutant wyskoczył do góry ze swojej kryjówki, rozrzucając śmieci na wszystkie strony, i stanął przed myśliwymi w całej swojej obrzydliwej wspaniałości. Czas jakby się rozciągnął, zwolnił bieg… Dobrynin widział, że oko połykacza wydostało się spod membrany i patrzy obojętnie wprost na niego, zaglądając przez dziurę do ciemnego wnętrza jaskini. Niewątpliwie mutant widział nieproszonego gościa i Daniła zamarł w dziwnym odrętwieniu, oczekując na plunięcie, przed którym nie zdążyłby się po prostu uchylić, które na zawsze zamieniłoby go w śliniącego się idiotę… jednak połykacz nie wiedzieć czemu postąpił inaczej. Górna część jego ciała naprężyła się, zawibrowała, pochyliła się, a potem wystrzeliła jak z katapulty. Fałdy paszczy rozsunęły się i razem ze wściekłym rykiem, z gardła w stronę szeregu naganiaczy bryznęła cieniutka srebrzysta nić rozwijająca się w pajęczynę. Ze swojego miejsca Daniła widział, że połykacz trafił w sam środek. Wystrzały natychmiast umilkły, zamiast nich rozległy się przenikliwe okrzyki przerażenia i dwaj myśliwi zaczęli gorączkowo zdzierać z siebie demrony. Mutant zamknął paszczę, otrząsnął się, spojrzał jeszcze raz na człowieka skulonego na podłodze jego siedziby – i odwrócił się w stronę rzeki, zamierzając uciec. I wtedy Daniła chwycił karabin i z pozycji leżącej wprost przez otwór w ścianie jaskini wystrzelił
z granatnika podlufowego. Strzał był celny, granat trafił w prawy bok mutanta. Odłamki rozerwały jego ciało, przebijając membranę, niszcząc organy wewnętrzne i wyrywając duże, ociekające szarą cieczą kawały mięsa. Siła uderzenia rzuciła cielsko połykacza do przodu. Mutant zachwiał się i okaleczona zakrwawiona bryła zwaliła się do rzeki. *** Bandaż zaklinał się potem i przysięgał, że wyraźnie widział w półmroku jaskini mutanta. Na stertę śmieci nikt nawet nie zwrócił uwagi – ślad prowadził do wody, naganiacze wypatrywali połykacza w rzece i medyk przyznał się później, że obawiał się, by mutant z braku innego wyjścia nie ukrył się w swojej norze, dlatego tak się w nią wpatrywał. Daniła w swoim kombinezonie maskującym mignął jako szary cień w mroku jaskini i tak przypominał potwora, że Bandaż nie zwrócił nawet uwagi na różnicę rozmiarów. Puściły mu nerwy, palec nacisnął spust i tylko wyjątkowym szczęściem można było wytłumaczyć, że za ten błąd Dobrynin nie zapłacił krwią. Daniła, raz za razem wracając potem we wspomnieniach do tego dnia, doskonale zdawał sobie sprawę, że był o włos od śmierci. Naganiacze mieli granaty – i Saszka, i Shrek, i Shader, i ich użycie było tylko kwestią czasu. I nie potrafił nie myśleć o tym, że rzucając się na myśliwych, połykacz uratował go przed śmiercią. Mutant mógł spokojnie siedzieć w swojej kryjówce – nie zauważyli go i do niego nie strzelali. Ale nawet gdy wyskoczył i zobaczył, że w jaskini jest człowiek, wróg, jeden z tych, którzy przyczynili mu tyle bólu, nie zabił go. Właśnie to stało się dla Dobrynina zagadką – dlaczego połykacz go oszczędził, chociaż mógł z łatwością dobić bezbronnego człowieka? Czy nie dlatego, że się nad nim zlitował? Ze swojej kryjówki nie mógł nie słyszeć, pomimo strzelaniny, krzyków z jaskini i całkiem możliwe, że uznał, iż człowiek w środku jest takim samym zaszczutym i ściganym stworzeniem jak on sam! Kto, jak nie on, miałby wiedzieć, jak to jest, gdy cały świat jest przeciwko tobie? Dlatego go ocalił i odwróciwszy się do niego plecami, oczekiwał, że człowiek nie będzie strzelać, odpowie dobrem na dobro… Ale człowiek wystrzelił. I za każdym razem, wracając we wspomnieniach do jaskini nad rzeką, Daniła coraz bardziej żałował, że nacisnął wtedy spust. Wciąż na nowo roztrząsając swój czyn, doszedł do wniosku, że gdyby miał drugą szansę, nie strzeliłby. W końcu mutant nie dobił go, chociaż miał taką możliwość, i żaden z myśliwych nie ucierpiał. No, a mieszkańcy wioski, którzy zabili mu młode, zasłużyli chyba na swój los… I ziarenkiem gorzkiej prawdy na długie lata stała się dla niego ta myśl, że podstępnym wystrzałem, ciosem w plecy, podłym i zdradzieckim, zabił tego, kto uratował mu życie.
OSW-96 Włamywacz – samopowtarzalny wielkokalibrowy (12,7 milimetra) karabin wyborowy. Należy do uzbrojenia sił specjalnych rosyjskiego MSW, FSB i innych rosyjskich resortów siłowych. Przeznaczony do rażenia lekko opancerzonych i nieopancerzonych celów na dystansie do 1600 metrów oraz siły żywej przeciwnika za osłonami i w środkach ochrony indywidualnej na dystansie do tysiąca dwustu metrów. Pocisk zachowuje skuteczność do trzech tysięcy metrów. Przy strzelaniu snajperskimi nabojami na dystansie stu metrów seriami po cztery, pięć wystrzałów rozrzut nie przekracza pięćdziesięciu milimetrów. Energia początkowa pocisku wynosi około 18 860 dżuli (przyp. aut.). 25
9 | Długi rajd Pierwszy trzydniowy rajd bojowy wypadł w połowie lata roku 2030. Lato, chłodne i deszczowe, nie rozpieszczało, i mimo że nie było czterdziestostopniowego upału, pułkownik wyciskał ze swoich podopiecznych siódme poty, ganiając ich po powierzchni do całkowitej utraty orientacji i przytomności. Wyjścia za wrota Schronu stały się częstsze: pułkownik motywował to zbliżającym się, jak się wyraził, „końcowym sabantujem”26, i w związku z tym uważał, że częstsze i bardziej wykańczające, odbywane pod osłoną posterunków, biegi po przylegających do dworca terenach były absolutnie konieczne. – Ciężko w nauce, lekko w pracy – mawiał i po raz kolejny wyganiał chłopaków w pełnym rynsztunku, objuczonych po przysłowiową kokardę. – Jak pójdziemy na trzy dni na rajd, wtedy urządzę wam końcowy sabantuj ze wszystkimi atrakcjami. Gotujcie się. Nastawiajcie się psychicznie! Bo fizycznie nie można się do tego przygotować! – I dziko wytrzeszczając oczy, robił złośliwą minę. Rodionycz oczywiście tylko straszył. Fizycznie chłopcy byli gotowi jak nigdy wcześniej. Lata treningów zrobiły swoje – ciało cieszyło się pracą i ruchem, dosłownie natychmiast regenerowało się po przeciążeniach, organizm działał jak drogi szwajcarski zegarek: sprawnie, precyzyjnie i bez zakłóceń. Wielokilometrowe biegi z dużym obciążeniem stały się nieodłączną częścią ich życia, mięśnie już nie bolały po trzygodzinnym treningu walki wręcz, ćwiczeniach na maszynach. Usłyszawszy od dziadka, że dawniej mało który chłopak w jego wieku mógł wycisnąć sto czterdzieści kilogramów z klatki piersiowej, kopniakiem złożyć wpół worek treningowy wypełniony opiłkami metalu zmieszanymi z piaskiem albo przebiec dziesięć kilometrów bez zadyszki, Daniła był tym tak zdziwiony, że cały dzień rozmyślał, jak to możliwe. Dla niego to była przeciętna sprawność fizyczna. Jej brak uważał za coś w rodzaju choroby albo inwalidztwa. Termin wyjścia bojowego został wreszcie ogłoszony. – Macie tydzień na przygotowanie – powiedział któregoś dnia pułkownik na jednych z zajęć. – Wychodzimy rano. Bierzemy ze sobą wszystko, co niezbędne, ale nic więcej. Oczywiście każdy może taskać to, co uważa za potrzebne, ale jeśli zostaniecie w tyle, nie będziemy czekać. – Dostaniemy chociaż naboje? – zapytał Proch. Pułkownik podniósł brwi ze zdziwieniem. – No, jak to… Co to za wyjście bojowe z pustymi lufami?
Po pamiętnej zasadzce na Czarną Karawanę pułkownik rozdał każdemu z uczestników działań bojowych po zdobycznej masce przeciwgazowej GP-7W z zaworkiem do picia i po automacie. Wyjaśnił, że każdy stalker powinien mieć odtąd swojego wiernego towarzysza walki, z którym może przejść przez ogień i wodę. Za to nabojów – nabojów nie dał. Natomiast powiedział: – Sami zdobądźcie naboje, nie jesteście przecież małymi dziećmi. Nabój to teraz waluta, a u nas, w naszym położeniu, liczy się każda kopiejka. Chłopcy się nie obrazili. Mieli w końcu broń, jeszcze się znajdzie coś, czym można strzelać. – I dziewiątkę pan da, towarzyszu pułkowniku? – spytał z nadzieją Daniła. Znalazł wtedy, w karawanie, amunicję do WSS i nawet zdążył ją schować, kiedy nosili skrzynki z dworca do Schronu – ale nie było jej tak dużo, jak by chciał. Zaledwie sześć pudełek po dwadzieścia nabojów w każdym, a poza tym prawie wszystkie wystrzelał potem na treningach. Ostatnie dwa jednak zachował – zawsze mogą się przydać, a to wiadomo?… – Akurat dziewiątki niestety nie dostaniesz. – Rodionycz pokręcił głową. – To rzadki nabój i mało ich mamy na składzie. Tak więc muszą ci wystarczyć twoje własne. A przy okazji… – Zmrużył oczy, spoglądając na Daniłę, jakby coś sobie przypomniał. – Twoja strzelba jest cała? No, ta, którą wzięliście z Sańką z mieszkania dziadka… – Cała, oczywiście, a co z nią? – Daniła wzruszył ramionami, wciąż jeszcze nie rozumiejąc, do czego zmierza jego nauczyciel. – No, i dobrze. – Rodionycz kiwnął głową. – Z nią możesz iść. Weź tylko zapas loftek. WSS niech będzie na złych wujaszków, jeśli takich spotkamy, a strzelba na zwierzynę. Nie ma nic lepszego na nieopancerzone cele z bliskiej odległości. Chyba cię tego uczyłem? Uczyć uczył i Daniła wszystko to świetnie wiedział i pamiętał, ale… Jak to wygląda, dobrzy ludzie? Wszyscy pójdą jak doświadczeni stalkerzy z kałachami i pełnymi ładownicami nabojów jak w prawdziwej bitwie, a on z dwururką przez ramię?! Co on, idzie na polowania na kaczuszki? Daniła spochmurniał, ale zmilczał. Niech już tak będzie, co mu tam. WSS ma, amunicji co nieco jest – i dobrze. Obejdziemy się bez strzelby. Karabin da mu sto punktów przewagi nad dowolnym automatem. Trzeba tylko bardziej oszczędzać naboje, nie strzelać seriami, tylko działać koronkowo, po snajpersku, pakować w każdy cel po jednej kuli. Wtedy będzie w porządku. Chociaż ze snajperką nie zawsze szło mu najlepiej. To parafia Wana, świetnie mu to wychodziło. Co strzał, to w dziesiątkę, i to w sam środek, pakował tam kulę za kulą na każdym rozsądnym dystansie. Danile się to na razie nie udawało. Z trzystu metrów trafiał w dziesiątkę co drugi raz, a z czterystu jeszcze rzadziej, dobrze jeśli miał trzy trafienia na dziesięć. Z kałachem pracowało się oczywiście łatwiej. Puszcza się serię – nabojów jest pod dostatkiem – i już, jest trafienie. Jednak wieczorem, po chwili zastanowienia, zmienił decyzję, postanowił zabrać ze sobą
strzelbę. Bo rzeczywiście, dlaczego by jej nie wziąć? Ma świetną skuteczność, zadziała na każdego mutanta, może oprócz ptaka Ruka i kuropata. A i z ptaszkiem można sobie poradzić, jeśli trafić tam, gdzie trzeba. Doskonale pamiętał tamto zimowe wyjście z Sańką i strzelba bardzo im wtedy pomogła. Więc było zbyt wcześnie, by spisywać ją na straty. Można wziąć – tylko nieco ją zmodyfikuje i uszyje nowy pokrowiec. Niezwłocznie zabrał się do przeróbki. Zaszedł do Robinsona do maszynowni, wydębił piłkę do metalu – i upiłował w cholerę obie lufy prawie przy samej antabie. To samo zrobił z kolbą, przejechał trochę papierem ściernym, żeby nie była zbyt chropowata, uniósł kilka razy, składając się do strzału – i był całkowicie usatysfakcjonowany. Teraz to było to – i bardziej przenośna, i wygodniejsza, i wartość bojowa niespecjalnie ucierpiała. Zwiększy się tylko troszkę rozrzut, śrut pójdzie szerzej, ale to nawet korzystne – nie będzie przecież ze strzelby celował w źrenicę oka. Postanowił tylko nie mówić o tej samowolnej modyfikacji dziadkowi. Jeszcze się wkurzy… Bo choć zdążył się już zestarzeć, to rękę wciąż miał silną i ciężką. Człowiek nie ma szczególnej ochoty dostać w łeb, zwłaszcza gdy ma prawie dziewiętnaście lat i uważa się za samodzielnego, doświadczonego stalkera. Dziadek faktycznie o mało się na niego nie rzucił – przyszedł dosłownie w parę minut po skończeniu całej roboty, zastając go w ferworze sprzątania. – Co ty tu robisz? – burknął podejrzliwie, zdejmując buty i spoglądając, jak wnuk pilnie zamiata podłogę. – Normalnie zmusić się ciebie nie da do sprzątania, a teraz proszę… – Niedługo wychodzimy na rajd – odpowiedział Daniła. – No i… Nabrudziłem… I powoli się szykuję. – Ach tak… Czyli znów was pogoni po górach i dołach… A naprawiłeś nogawki od skafandra? Pasek ochraniaczy na buty w OP-1 urwał się Danile jeszcze miesiąc wcześniej – ale wciąż brakowało mu czasu, żeby go przyszyć. Na razie radził sobie tak, że podwiązywał je sznurkiem. Sznurek całkiem nieźle się trzymał, ale czasem ochraniacz się zsuwał. Wtedy trzeba było się zatrzymywać i wiązać jeszcze raz. Nie zajmowało to dużo czasu i trudno powiedzieć, żeby przeszkadzało – ale już dwa razy dostał ochrzan od dziadka i raz od pułkownika. Rozumiał, o co im chodzi, ale zdawało mu się to taką drobnostką… no, i wciąż jakoś się nie składało. Zaopatrzenie w amunicję i czyszczenie broni Daniła uważał za ważniejsze od jakiegoś tam sznurka. – Dobra tam, dziadku, co ty – machnął ręką. – Zdążę. Mam jeszcze tydzień na przygotowania. – No, uważaj… – burknął dziadek, przysiadając się do stołu. – Jak tam w ogóle… jesteście gotowi? Dobrze wam pójdzie? – Oczywiście, że jesteśmy gotowi. – Wnuk uspokoił staruszka. – Wszystko gra jak z nut… Rzeczywiście, Saszka i on przygotowywali się do rajdu bardzo gruntownie. Zdawali sobie sprawę, że będzie ciężko, dlatego też starali się maksymalnie sobie to wyjście ułatwić. Nie pierwszy raz szli na powierzchnię, wiedzieli, co i jak. Woda, broń, naboje, skafander – to było konieczne, bez tego czekała ich śmierć. Daniła nabił gilzy loftkami,
naszykował zapasowy magazynek do WSS, wyczyścił obie giwery, naostrzył nóż i saperkę, nalał wody do dwóch manierek, do tego przygotował jeszcze jakieś cztery litry w plastikowych butelkach. Irinka, która pojawiła się już wtedy w życiu Daniły, choć nie mieszkali jeszcze razem jak rodzina – wyczyściła OP-1, maskę przeciwgazową, naprawiła ekwipunek… Zaczęła pakować plecak – ale Daniła ją wygonił. Nie umiała jeszcze tego robić jak należy. Chciała napchać mu na wierzch różne bzdety – tuszonkę, papier toaletowy… Naboje, apteczkę albo filtr do maski przeciwgazowej to wcisnęłaby na samo dno, a na wierzchu jakieś śmieci. No, żeby nie trzeba było sięgać głęboko na popasie, a po jedzeniu by wygodnie było skoczyć do toalety. I nie rozumie, że naboje są ważniejsze od wygód. Z niepodtartą dupą da się jeszcze na powierzchni przeżyć, za to z pustym magazynkiem do automatu już niekoniecznie. Jednym słowem, kobieta… *** Wyszli wcześnie rano. Każdy niósł automat, po dwie podwójne ładownice z magazynkami na pasie, saperkę, nóż, apteczkę, dozymetr, latarkę, plan miasta i pobliskich terenów. I plecaki, w których była tylko woda, trochę tuszonki, torebka cukru, komplet czystej bielizny, śpiwór, filtry do masek przeciwgazowych i butelka z roztworem do dezaktywacji OP-1. Resztę miejsca zajmowały naboje. Dużo nabojów, po cztery paczki po sto dwadzieścia sztuk na osobę. Chłopcy świetnie pamiętali zajęcia z taktyki małych grup i opowieści pułkownika o idących na zwiady żołnierzach, którzy obładowywali się amunicją, nie biorąc prawie jedzenia. Bez żarcia można jakoś przecierpieć, ale bez nabojów długo się nie wytrzyma. Sam pułkownik niósł tylko cekaem z zapasem amunicji, apteczkę i swój oficerski mapnik, rozdzieliwszy resztę bagaży po równo na wszystkich. Nawet jego radiostację niósł Sierioga Sonik, radiotelegrafista grupy. – Za stary już jestem, żeby biegać w pełnym rynsztunku – powiedział Rodionycz z uśmiechem, chociaż chłopcy świetnie wiedzieli, że przy swoich pięciu dychach na karku zachował doskonałą formę fizyczną i jeśli nawet nie przewyższa, to na pewno nie ustępuje żadnemu ze swoich wychowanków. – Będziecie musieli za mnie popracować. Pomóżcie staruszkowi, ponieście mu rzeczy. Chyba się od tego nie połamiecie? I westchnął tak żałośnie, obłudnik jeden. Przed wyjściem utworzyli trójki bojowe. Dzielili się tak, jak chcieli – kilka grup już się wcześniej uformowało i chłopcy świetnie rozumieli, że w walce lepiej współpracować z tym, kogo już poznałeś i wiesz, jak zareaguje na bodźce zewnętrzne. Na trzeciego, oprócz Saszki i siebie, Daniła chciał wziąć Chińczyka. – Bierz Wańkę – zgodził się pułkownik. – Bardzo słusznie. Jakby co, możecie pracować jako para snajperów. No, a Saszka z kałachem będzie osłaniał i obserwował. Rodionycz wytyczył bardzo wymagającą trasę. – Musimy wynieść z tego rajdu maksimum praktycznych korzyści – uprzedził żołnierzy. –
Nie tylko urządzić wam egzamin, ale i zbadać okolicę. To teraz zadanie pierwszorzędnej wagi. Orientujemy się według mapy, a ta mapa jest teraz jak sprzed potopu. Nie wiemy, jak się zmienił teren od tamtych czasów. Tak więc to jest wasza trasa. – Wyciągnął z mapnika mapę obszaru operacyjnego i stuknął w nią palcem. – Zapamiętajcie i do wyjścia. Trasa miała wyglądać tak: pierwszego dnia Rodionycz zamierzał przeczesać wszystkie podejścia do dworca w obrębie dwóch, trzech kwartałów ulic. Najbliższe sąsiedztwo trzeba było koniecznie poznać gruntownie. Inaczej w najmniej odpowiednim momencie mogło się okazać, że na przykład w pobliskiej fabryce mebli uwił sobie gniazdo jakiś cudak… Może się to wtedy kiepsko skończyć… Drugi dzień planował poświęcić na zbadanie wschodnich krańców miasta, osiedla o poetycznej nazwie Jesionki. Tam pójdą do zakładu ROMB, szpitala rejonowego, centrów handlowych. Kto wie, może zdobędą coś przydatnego. A po drodze warto też zajrzeć do komendy policji. Oczywiście jeśli syreny będą rade nieproszonym gościom. Za osiedlem we wschodniej części miasta przerywana linia na mapie prowadziła do jego części północnej. Tu znajdowało się jeszcze jedno osiedle o nie mniej poetycznej nazwie Brzózki. Stacja przesyłu energii elektrycznej, centra handlowe, fabryka samochodów – tu też można było nieźle się obłowić! I na koniec, jako najbardziej łakomy kąsek, pułkownik zostawił jednostkę wojskową nieopodal Schronu – planował poświęcić na nią cały trzeci dzień. Niektórzy uczestnicy rajdu mieli inne zdanie. – Ha! Gdzie tu chodzić!… – Proch, zerknąwszy na mapę, uśmiechnął się. – W dwa dni można wszystko obejść! – Obejrzeć osiedla, przenocować gdzieś i wrócić do domu przez jednostkę wojskową! – poparł go Duma. Pułkownik przyjrzał im się sceptycznie, przenosząc wzrok z jednego na drugiego. – Indyk myślał o niedzieli, a w sobotę łeb mu ścięli. – Powiedzonko miało być zabawne, ale nikt się nie zaśmiał, wszyscy pamiętali straszny los Pajdy, któremu mikser przetrącił kark. *** Po wyjściu z budynku dworca Daniła przede wszystkim spojrzał w niebo. Z góry siąpił kapuśniaczek, dzień zapowiadał się pochmurny – termometry na posterunku obserwatora pokazywały poniżej dwudziestu stopni, i dobrze. Nie będzie tak trudno spędzić trzech dni w OP-1, zdejmując go tylko do snu i podczas odpoczynku. Chociaż czy w ogóle? Wszystko zależało od tego, czy grupa zdoła znaleźć pod koniec dnia schronienie z promieniowaniem na poziomie około jednego rentgena, czy też nie. Oczywiście były na to szanse, trzeba będzie tylko odszukać nieotwierane wcześniej pomieszczenie bez wentylacji, gdzie przez te wszystkie lata nie naniosło radioaktywnego pyłu, ale takie wybieganie w przyszłość przynosi, jak wiadomo, pecha. Pułkownik od razu zarządził szyk bojowy, wyznaczył straż przednią i patrole na flankach,
straż tylną. Na czoło wysunął się Aryjczyk z towarzyszami, miejsca po bokach grupy zajęli Tandemowie, z tyłu ulokował się Dreptak. – Punkt pierwszy, róg Gagarina i Komsomolskiej – wyznaczył kierunek Rodionycz. – Naprzód. Idący w środku Daniła uważnie rozglądał się na boki. Chociaż grupa była spora, nie można było na to liczyć i zbytnio się rozluźniać. Na przykład wyrodki – to dopiero bestie. Niby przygłupy, ale instynktu można im tylko pozazdrościć. Potrafią urządzić zasadzkę i wyciąć zdradziecki numer. A już kiedy zaczną ciskać kamieniami, to trzeba od razu padać twarzą do ziemi. Rozbiją szkła w masce przeciwgazowej albo guma się podrze, człowiek nałyka się pyłu – i koniec, nic cię już nie uratuje. Pył pozostanie w środku i będzie zatruwać organizm. – Prawa flanka, uwaga! – odezwał się Rodionycz. – Siergiej, mijamy fabrykę mebli, a ty liczysz wrony… – W żadnym wypadku, towarzyszu pułkowniku – dobiegło w odpowiedzi. – Wrona jest jedna. Krąży nad nami… Daniła spojrzał w górę – na tle szarej zasłony zwisających nad nimi chmur faktycznie było wyraźnie widać szybującą czarną plamę. Ptak Ruk. Raczej nie zdecyduje się teraz atakować – grupa jest zbyt duża, przywitają go w dwadzieścia luf i polecą tylko strzępy, ale jego obecność działała mu na nerwy. Kto wie, co ten ptaszek sobie myśli… Najwidoczniej pułkownik był tego samego zdania. Co i rusz zadzierał w górę trąbę maski przeciwgazowej, w końcu machnął ręką. „Zejść na lewo” – odruchowo odczytał komendę Daniła – i grupa zeszła na bok, kryjąc się pod rosnącymi wzdłuż ulicy drzewami i przyciskając się do ścian domów. Doszli do skrzyżowania ulic i stanęli. – Robimy Komsomolską – powiedział pułkownik. – Porządek będzie taki: działają zawsze trzy grupy, pozostałe idą ze mną w rdzeniu, w mobilnej rezerwie gotowe do wejścia do akcji. Oczyszczamy dom, wchodzimy, urządzamy się. Rdzeń zajmuje pozycje obronne, trzy grupy z łącznikiem wychodzą, żeby oczyścić sąsiednie domy. Jak oczyszczą, rdzeń idzie do najdalszego oczyszczonego domu. Jedna grupa zabezpiecza dojście, spotyka rdzeń, pozostałe dołączają po drodze. Wchodzicie, zajmujecie pozycje, i wszystko od nowa. Rozdzielam role. Pierwsza grupa: Dobrynia, łącznik Cuker. Druga: Aryjczyk, łącznik Dreptak. Trzecia: Proch, łącznik Sonik. Meldować co dwie minuty. Do roboty. Daniła spojrzał z uśmiechem politowania na Aryjczyka – Iljucha nie miał szczęścia do gońca. Roman to niezły chłopak, ale jakiś taki powolny… Jednym słowem ociężały. Może to i słusznie, że zawsze najpierw dziesięć razy pomyśli, a dopiero potem robi, ale nie w krytycznych sytuacjach, kiedy liczy się każda sekunda! A tak w ogóle, cała ta zabawa w przeczesywanie zaczynała mu się coraz mniej podobać. Łączności właściwie żadnej – jeden łącznik na grupę, a i ten jest tylko od łączności zewnętrznej, z rdzeniem. A wewnątrz grupy? Gdzie łączność między żołnierzami? Jak współdziałać?
Nie można jednak było nic na to poradzić – rozkaz to rozkaz. Tak, z łącznością był problem, Dobrynin świetnie zdawał sobie z tego sprawę. W magazynach schronu były tylko ciężkie wojskowe R-109M i było ich nie tak dużo, jak by się chciało, dlatego pułkownik ograniczał ich użycie do minimum. I jeszcze jedno. Żeby każdy miał łączność, musiałby nosić taką krowę na plecach, a ludzie i tak byli nieźle obciążeni. Spada ruchliwość, a to już ma wpływ na obniżenie zdolności bojowej. W takim układzie lepiej działać na sucho, bez łączności radiowej, niż tachać ze sobą taką trumnę… Narożne domy – dwupiętrowy po lewej i jednopiętrowy po prawej – oczyszczali długo. W mieszkaniach, w których hulał wiatr, było pusto – na pewno byli już tu obecni panowie okolicy – a pułkownik polecił nie ruszać tych z zamkniętymi drzwiami. To już nie były mieszkania, ale cmentarze. W wielu z nich z pewnością do tej pory leżeli dawni właściciele i bez specjalnej potrzeby nie warto takich grobowców naruszać. Obchodząc kolejne mieszkania, Daniła z jakimś smutkiem pomieszanym z litością patrzył na to, co stało się z niegdyś zamieszkanymi, przytulnymi ludzkimi siedzibami. Teraz mieszkania przypominały barłogi bezdomnych alkoholików: zgniłe tapety wiszą w brudnych kosmatych strzępach, meble spróchniały, wystarczyło ich dotknąć, żeby się rozpadły, sprzęty gospodarstwa domowego zamieniły się w zardzewiały złom… W jednym z mieszkań wszystko było poprzewracane, jakby szalał tu potężny huragan, a w innym, na parterze, na posadzce kuchni i na ścianach stalkerzy zauważyli mnóstwo długich poszarpanych bruzd – ewidentne ślady pazurów. Podobne bruzdy były też na podłodze w przedpokoju. Wywnioskowali, że jeden drapieżnik walczył tu z drugim, a potem chwycił pokonanego i zaciągnął gdzieś w sobie tylko znanym kierunku. I ten drugi, wyciągany, starał się wczepić w podłogę, wiedząc, jaki smutny los go czeka. Gdzieniegdzie natykali się na obgryzione kości dawnych gospodarzy, a raz znaleźli zmumifikowanego trupa małej dziewczynki. Ciałko leżało wśród szmat, na przegniłym łóżku w ciemnym pokoju bez okien i na wyschniętej twarzy na zawsze zastygła maska smutku, przerażenia i beznadziei. Daniła próbował je czymś okryć, jednak wszystko, czego dotykał, rozsypywało się, opadając na ziemię w postaci strzępków. W końcu udało mu się jednak nakryć ciało dużym kawałkiem skurczonego i wyschniętego na kamień linoleum. W następnym domu przy ulicy dziadka Michy udało im się dostać tylko do jednej klatki. Pozostałe, w tym również tę, gdzie krył się kiedyś z Saszką przed wyrodkami, po gospodarsku oplótł swoimi lianami rozrośnięty na dachu powój i wejście tam było teraz niemożliwe. – Patrz, jakie grube – mruknął urzeczony Saszka, wchodząc na schodki, i wskazał na zwieszające się z dachu pędy. – Słonia by zadusił i nawet by nie zauważył… Idący przodem Licznik nagle opadł na jedno kolano, kryjąc się za murkiem ganku wejściowego. Trzej stalkerzy zareagowali błyskawicznie, kryjąc się w tym samym miejscu. – W budynku przedszkola widzę ruch! Pierwsze piętro, pierwsze okno od prawej! – wyszeptał Chińczyk. – Mignął mi jakiś facet. I zobaczcie, bez maski przeciwgazowej! – My też tam chodziliśmy bez masek – przypomniał Saszka. – Tam jest zerowy poziom
radiacji! Przecież opowiadaliśmy! – Już dwa lata minęły! – powiedział Li. – Kto to spamięta… – Cuker, zapytaj pułkownika, czy oprócz nas ktoś wychodził dziś ze Schronu. – poprosił Daniła. – Co za dziwadło się tam szlaja? Zaraz… Wyjrzał ostrożnie zza murka – we wskazanym oknie rzeczywiście majaczył człowiek bez maski przeciwgazowej. Od ganku do tylnej ściany przedszkola wychodzącej na podwórko było jakieś dwieście metrów i Daniła nie mógł dojrzeć szczegółów, ale za blikującą szybą dało się dojrzeć ciemną postać w kombinezonie OP-1. Człowiek stał i spokojnie patrzył w ich stronę, nie okazując żadnych wrogich zamiarów. – Może sprawdzimy?… – rzucił z wahaniem Wan. – Ja nie idę! – odparł natychmiast zdecydowanie Saszka. – Po kiego? Raz mi wystarczy! Tam siedzi taki stwór, że ja cię kręcę… Że też jeszcze nie zeżarł tego faceta! I Chrebiot przecież tam zginął! – A to czasem nie on?! – ożywił się Cuker, odrywając się od radiostacji. – Nie. Chrebiot był chudy, a tamten to patrz, jaki byk… Podobny do ciebie, Dan – mruknął ze zdziwieniem Chińczyk. Oparł swój karabin o murek i patrzył teraz przez lunetę. – Słabo widać, szyby odbijają światło, ale… Kurde, mówię serio. Tak samo łysy, i z karabinem w ręku. Daniła drgnął zaskoczony i nagle zaczęła mu świtać niejasna myśl… Od ich wyprawy do przedszkola minęło już sporo czasu, zdążył sporo zapomnieć i nie mógł teraz dokładnie stwierdzić, czy poszedł tam ze strzelbą, czy z WSS – ale to, że błąkali się z Saszką po przedszkolu bez masek przeciwgazowych, mógł potwierdzić. I przez okna widzieli wtedy naprawdę dużo niezrozumiałych rzeczy. Więc może… – Pułkownik połączył się ze Schronem. Mówi, że nikt nie wychodził! Sprawdzili w dzienniku – zameldował Cuker. Przez wizjer maski przeciwgazowej było widać jego spanikowane oczy. – Nakazuje odwrót. – Czyli to nie nasz! W takim razie lepiej najpierw strzelać, a potem się zastanawiać – wymamrotał Licznik, spoglądając przez celownik. – Wbije mu kulkę w łeb i koniec pieśni… BA-BACH! Daniła, nie spodziewając się, że Wan naprawdę wystrzeli, podskoczył, waląc filtrem maski przeciwgazowej w beton. – Taka twoja mać! Dlaczego bez rozkazu! – syknął wściekle, łapiąc Chińczyka za rękę. – Kula nie przebiła szyby… – wymamrotał zagubiony Wan, odwracając się do nich. – Jak to możliwe?… – Tam wszystko jest możliwe. – Saszka uśmiechnął się. – Po co strzelałeś? – spytał już spokojniej Dobrynin. – Tam się pojawił drugi… – odparł Chińczyk. Siedział już oparty plecami o murek i oglądał swój karabin, jakby to on był przyczyną nieskutecznego strzału. – Wyłonił się z głębi pokoju i podniósł automat! Ale nie rozumiem, dlaczego kula nie przebiła szkła?! – Tam są takie szybki… zaczarowane. A strzelałeś przed chwilą do mnie… – zachichotał
nerwowo Saszka. Ciężko oddychając, siedział oparty o murek i patrzył na Chińczyka oszalałym wzrokiem. – Dan, czy ty w ogóle rozumiesz, co się właśnie stało? Daniła szybko przełknął ślinę – nagle całkiem zaschło mu w gardle – i poczuł, jak po plecach przebiegają mu lodowate ciarki. – Otóż to… Ta sama sytuacja, jeden do jednego. Zrobiłeś wtedy ruch, no i w odpowiedzi poleciała w ciebie kulka… – Jak to w odpowiedzi? – osłupiał Wan. – Przecież on siedzi tutaj… – Ależ tak! Kiedy tam byliśmy, widzieliśmy to wszystko! – wrzasnął Saszka, nie mogąc się już powstrzymać. – Przecież to wtedy opowiadaliśmy! – No, ale nikt w to nie uwierzył! – zaczął się natychmiast usprawiedliwiać Wan. – Uznaliśmy, że to potwór was zahipnotyzował, wywołał u was halucynacje! No, kto mógł pomyśleć, że to wszystko prawda! Nawet teraz nie bardzo mogę w to uwierzyć!… – A wierzysz, że twój SWD nie przebił szyby? – odparował Daniła. – Zwykłej szyby w oknie!… Wan milczał przytłoczony, nie wiedząc, jak zareagować na to, czego doświadczył przed chwilą. – No, więc właśnie… – A pamiętasz, z jakiego powodu tam poleźliśmy? – spytał Saszka, patrząc na towarzysza. – Dopiero teraz mi się przypomniało… Handlarze z karawany donieśli wtedy pułkownikowi, że widzieli w przedszkolu łysego faceta bez maski przeciwgazowej. Właśnie tam, na pierwszym piętrze. I wtedy nas tam posłał. I biorąc pod uwagę, że tylko my mieliśmy odwagę się tam zapuścić, wniosek sam się nasuwa… – W ogóle jakaś bzdura z tego wychodzi. – Wan skulił się. – Co to znaczy?… Widzieli tam was, zanim się tam pojawiliście? To jakieś brednie… I teraz znów tam jesteście?… I tam, i tu?!… – Ależ nie, no co ty! To potwór wywołuje teraz u ciebie halucynacje – powiedział Sańka chyba najbardziej jadowitym tonem, do którego był zdolny. – Albo jakiś gaz… – Nie byłeś wtedy z nami w środku. – Daniła uśmiechnął się krzywo. – Po tamtej nocy nie mam już wątpliwości, że wszystko jest możliwe. To znaczy absolutnie wszystko!… Tam się dzieją straszne rzeczy z czasem i przestrzenią. Idziesz i nie dochodzisz tam, gdzie trzeba, tylko trafiasz do całkiem innego miejsca… – A okna to w ogóle nie są okna, rozumiesz – dodał Saszka strasznym głosem. – Można przez nie zobaczyć najdziwniejsze rzeczy! – Dobra, już nie straszcie… Wan uśmiechnął się, ale Daniła widział, że Chińczyk wyraźnie poczuł się nieswojo, nawet jego uśmiech był jakiś wymuszony i nienaturalny. – Pułkownik znów się połączył – odezwał się Cuker. – Pyta o wystrzał. I czy nie potrzeba nam pomocy… – Powiedz, że się wycofujemy – odparł Daniła. Wyjrzał, popatrzył jeszcze raz na budynek przedszkola, na okna. – Koniec, starczy. Idziemy stąd.
– Nie przeszukamy tamtych domków? – zapytał Jurka, wskazując dwa piętrowe domy stojące po prawej, pod kątem do czteropiętrowca. – A to ty nie wiesz, kto tam mieszka? Podczas mojej i Sańki poprzedniej wizyty żyły tam wyrodki. Tak więc jeśli ciśnie cię w żołądku, to możesz tam skoczyć. Cuker spojrzał trwożliwie na ciemne otwory prowadzące do klatek schodowych i szybko potrząsnął głową: – Nie. Pułkownik rozkazał, czyli wracamy! – No, więc właśnie o tym mówiłem. – Daniła uśmiechnął się. Rdzeń pod dowództwem Rodionycza przez minione półtorej godziny nie zaszedł daleko i teraz grupa w pełnym składzie zgromadziła się w pięciokondygnacyjnym budynku, w narożnym mieszkaniu na pierwszym piętrze. Rodionycz był zaniepokojony. – Co tam u was, meldujcie. Kto strzelał, dlaczego? – Wyrodek – odpowiedział Daniła, rzucając wymowne spojrzenie swoim ludziom. Cała ta historia z przedszkolem wyraźnie śmierdziała… I niby był to już dawno zamknięty rozdział, a tu trzeba do niego wracać… Zakopać to wszystko jak najgłębiej i koniec pieśni. – Wylazł z klatki schodowej, Wan położył go na miejscu. Rodionycz kiwnął głową z aprobatą. – A wy dlaczego tak mało się posunęliście? – zapytał Daniła, w myślach dziękując Cukerowi i Li za milczenie i chcąc jak najszybciej zmienić drażliwy temat. Odszedł, przykucnął pod ścianą, podciągając nienaprawiony w końcu ochraniacz. – Tyle czasu minęło, a my ciągle drepczemy w miejscu. – To wy drepczecie – warknął zamiast pułkownika siedzący obok, pod oknem, Duma. – Aryjczyk sprawdził już trzy domy wzdłuż ulicy, a Proch doszedł aż do hotelu robotniczego bazy paliwowej. Teraz wraca. – Dlaczego? Nie idziemy dalej? – Tą ulicą nie – odpowiedział Rodionycz. – Dalej jest już jednostka wojskowa, a ją zaplanowaliśmy na koniec. Czyścimy wzdłuż Gagarina jeszcze dwa kwartały ulic, a potem wracamy według marszruty. *** Kolejne sześć godzin minęło na czyszczeniu domów. Nudno nie było. Bo jak tu się nudzić, kiedy na powierzchni kipiało teraz całkiem inne, ale nie mniej bujne życie? Kilka razy grupy natykały się na gniazda wyrodków w piwnicach, które natychmiast likwidowano, bez litości, i ręka im nie zadrżała, chociaż między dużymi osobnikami prawie zawsze trafiały się i młode. Pełzały po ciemnym pomieszczeniu – chude, brudne, zarośnięte, owinięte w stare, rozpadające się łachmany, szczerzyły swoje drobne ząbki w odpowiedzi na skierowane na nie latarki, albo skomląc, wciskały się pod zardzewiałe rury centralnego ogrzewania, ale serie z automatu dosięgały je i tam. W takich chwilach Daniła myślał, że wyrodki mają pełne prawo nienawidzić ludzi z całej duszy – jeśli oczywiście jeszcze ją
miały. On sam już do młodych nie strzelał – to było nieprzyjemne, po pierwszym i jedynym wystrzale został mu na duszy jakiś gorzki, ohydny osad – chociaż doskonale rozumiał, że po trzech, czterech latach z takiego właśnie szczeniaka wyrośnie duża, silna machina bojowa, znacznie lepiej przystosowana do życia na powierzchni i dlatego stanowiąca dla człowieka poważną i groźną konkurencję. To było prawdziwe ludobójstwo – jedna rasa zabijała drugą w imię przetrwania. W imię własnego prawa do życia. Trzy razy stalkerów atakowały duże sfory psów. Na szczęście zdarzyło się to na otwartej przestrzeni, na ulicach, a nie w ciasnych podwórkach zarośniętych krzewami i zawalonych tłuczonymi cegłami z rozsypujących się od upływu czasu budynków. Po każdej takiej rzezi trzeba było wycofać się do najbliższego domu, zorganizować obronę i przeczekać. Daniła, który przez pół dnia zużył z pół setki nabojów i czuł, jak coraz bardziej ciąży mu prawa ręka biorąca na siebie cały odrzut kalibru dwanaście, gratulował sobie w myślach przezorności. Gdyby nie strzelba, to dużo by nawojował z dwoma magazynkami do WSS. Dzięki dobrej organizacji i umiejętnemu dowodzeniu obyło się bez strat. Zwiad zawsze zawczasu ostrzegał rdzeń grupy i wycofywał się pod jego osłonę ogniową, pociągając sforę za sobą. Potem następowała krótka i bezwzględna masakra, po której na ziemi zostawały dziesiątki psich ciał, poszarpanych przez kule, uwalanych krwią i błotem – człowiek jak zawsze, we wszystkich epokach, udowadniał naturze swoje prawo do istnienia. Potwora podobnego do kury, ale rozmiarów ciężarówki, zauważyli tylko raz. Było to już w rejonie ulicy Gogola, gdzie grupa dotarła około piątej wieczorem. Mutant stał pod drzewem i z zadumą grzebał czteropalczastą łapą w ziemi, z każdym machnięciem odrzucając na bok piach i kamienie o objętości łyżki koparki. Rodionycz ocenił, że tym razem starcie może się dla nich skończyć niekorzystnie, i pospiesznie zabrał grupę w stojącym akurat nieopodal całym jeszcze czteropiętrowym domu. Stalkerzy weszli na drugie piętro, zorganizowali ubezpieczenie bojowe i stanęli na krótki popas. Mutanta było widać z okna jak na dłoni. Niewielki gruby dziób, brunatny puszek pokrywający ciało, króciutki ogonek – i dwa potężne uda. Monstrum dreptało sobie pod drzewem, gdacząc i pochylając co jakiś czas cały tułów, żeby podnieść coś z ziemi. Daniła przyjrzał się – no tak. Żre szczątki wyrodka, bydlak jeden! Mutanta od razu trafnie ochrzczono kuropatem – słowo to przyszło do głowy Duremarowi. – A co innego, jak nie kuropat – wyszeptał, obserwując, jak potężne cielsko, nie zwracając uwagi na resztki parkanów i inne przeszkody, prze niczym taran przez zarośnięte ogrody osiedla domków. – Popatrzcie tylko, zupełnie jak rodzaj kury! Skrzydła wprawdzie prawie zniknęły… Za to proszę, na łbie dynda coś na kształt grzebienia. Postój nie był długi. Przeładowanie broni, kilka łyków słodkiej wody dla uzupełnienia sił – i naprzód. Nawet zjeść się nie udało – przeszkodził pył. W mieszkaniu, w którym siedziała grupa, było go pod dostatkiem, a radiacja… Jak człowiek nałyka się radioaktywnego pyłu, nie uratuje go żadna becha.
– Czas iść, chłopaki. Tutaj już zrobiliśmy swoje, dalej idziemy według planu – powiedział pułkownik. – Prosto, przez pusty teren obok basenu, przez Wąwóz Szyszkowski. Dojdziemy do lodowiska, a stamtąd będzie już niedaleko do CSR-u. Do wąwozu prowadziła szeroka droga i Daniła od razu zwrócił uwagę na to, że z jakiegoś powodu nie zarosła drzewkami i krzewami. Na tej ulicy nie rosła nawet trawa, a ziemia była spękana jak po długiej suszy. – Przejdziemy się chociaż trochę po równej powierzchni – mruknął człapiący obok Cuker. – Wkurza mnie już łażenie po tych ruinach. Żeby był już ten nocleg… – Przejdziemy wąwóz i odpoczniemy – odparł słyszący wszystko pułkownik. – Niedługo… Nie udało im się jednak przejść przez wąwóz – już kiedy się zbliżali, stało się widoczne, że pchałby się tam tylko totalny desperat, który nic a nic nie ceni swojego życia. Wąwóz niczym garnek w kuchni troskliwej gospodyni był pełen dziwnej czerwonawej mgły. Ta kłębiła się u ich stóp, ciężka, ciągnąca się jak kisiel, i na jej powierzchni pojawiały się czasem duże zmarszczki, tak jakby jakiś olbrzym dmuchał na ten kisiel, chcąc go ostudzić. Gdzieś w głębi, na dnie, coś metalicznie poszczękiwało, zgrzytało, skrzypiało i od czasu do czasu poprzez opary przebijały się stamtąd błyski krwistoczerwonego światła. – A zstąpił ogień od Boga z nieba i pochłonął ich. A diabła, który ich zwodzi, wrzucono do jeziora ognia i siarki, tam gdzie są Bestia i Fałszywy Prorok. I będą cierpieć katusze we dnie i w nocy na wieki wieków – wyszeptał nagle Saszka dziwnym głosem. Daniła wzdrygnął się. – To słowa taty – powiedział Popowicz, odwróciwszy się, i wskazał pod nogi na biegnącą w głąb czerwonej mgły drogę. – Bramy Piekieł. Ojciec zawsze mówił, że nasz świat stał się czyśćcem. A skoro to czyściec, to gdzieś powinno być wejście do piekła. A więc oto ono. Wejście od frontu. Witamy… W dole nagle zabrzmiało wycie – głębokie, rozpaczliwe, tęskne, a ziemia na krawędzi wąwozu zadrżała. Stalkerzy cofnęli się… – Schodzimy Krasną – wydał rozkaz Rodionycz, nasłuchując i trzymając w gotowości cekaem. – Zajdziemy na policję. Może i znajdziemy coś użytecznego. Do diabła z tym wąwozem… Trzymając się z dala od strasznego miejsca, stalkerzy ruszyli w dół ulicą Krasną, minęli centralne skrzyżowanie miasta i skręcili w lewo, do budynku policji. Jednak i tutaj grupę spotkało niepowodzenie. Na dachu budynku, który był ich celem, siedziały gęsto obok siebie czarne syreny – nie mniej niż trzydzieści – i oddawały się swojemu ulubionemu zajęciu: śpiewały. Daniła, idący wtedy ze swoją grupą w straży przedniej, popatrzył na nie z daleka i zdał sobie sprawę, że podejście nie ma sensu. Nawet teraz przewaga liczebna była po stronie przeciwnika, a przecież to na pewno nie wszystkie osobniki. Na wszelki wypadek obejrzał się na Sańkę – czy nie wzięło go tak jak poprzednim razem – jednak jego towarzysz nie okazywał żadnych oznak otępienia, spokojnie obserwował rozdziawiające pyski mutanty.
Trzeba było je ominąć. Grupa ruszyła do góry ulicą Kujbyszewa, minęła wieżę straży pożarnej i skręciła w prawo, znów wychodząc na ulicę Lenina. Daniła zerknął w górę, na budynek policji – syreny wzbiły się w powietrze i krążyły teraz nad swoją siedzibą. Nawet stąd było widać, że jest ich ponad trzydzieści – to było zdecydowanie zbyt liczne stado. „A tamtej zimy było ich wyraźnie mniej. Mnożą się, ścierwa – pomyślał z niepokojem. – Żeby nie trzeba było na nie zapolować…” Nie udało im się przebić do Centralnego Szpitala Rejonowego. Już kiedy grupa mijała pęknięty na pół, jakby ktoś walnął w niego gigantycznym młotem, budynek szkoły numer 10, Danile wydało się, że od strony szpitala rejonowego słyszy jakiś dziwny syk… Dźwięk czasem cichnął, aby po kilku sekundach pojawić się znowu. Stawał się to głośniejszy, to cichszy i czasem nakładały się na niego podobne dźwięki, ale w innej tonacji… Pokazując po kolei znaki „zatrzymać się, rozproszyć się, obrona okrężna”, Daniła z Saszką, ubezpieczając się wzajemnie, podeszli wzdłuż długiego ceglanego parkanu do skrzyżowania ulic Sorokina i Slepcowa. Daniła wyjrzał zza węgła i kompletnie osłupiał… Bloki szpitalne – rozsypujące się, zarośnięte drobnym powojem i wielkimi dmuchawcami – stały przy ulicy, a na drodze, na samym środku jezdni, wił się kłąb potężnych węży. Daniła poczuł, jak ze strachu lodowacieje mu skóra na głowie i drobne igiełki kłują go w kark. Widok wzbudził jakiś irracjonalny, pierwotny wstręt i obrzydzenie. Grube wężowe cielska splatały się w nieopisanych pętlach, ocierały jedno o drugie romboidalnymi łuskami, wydając tym samym szelest, który przyciągnął stalkerów podchodzących do CSRu. Ze splotu ciał wysunęła się nagle głowa węża – ogromna, z zimnymi czarnymi oczkami – i niczym peryskop zaczęła obracać się powoli, lustrując ulicę. Obok niej pojawiły się natychmiast i zakołysały dwie długie cienkie wypustki. Daniła przyjrzał się uważniej – wypustki wyrastały z podstawy głowy, przez co mutant był zdumiewająco podobny do Żmija Gorynycza z bajek. Obok cicho jęknął Saszka. Daniła odwrócił się – jego partner wychylał się zza rogu i patrzył na węże szeroko otwartymi oczami. – A to dopiero!… – wyszeptał urzeczony. – Popatrz, jakie wielkie! Grube na pół metra, może nawet więcej… Zadusi i nawet nie piśniesz. – Tędy nie przejdziemy – powiedział Daniła. – Mają tu chyba gniazdo. – I wskazał na szczelinę w fundamencie budynku szpitala, skąd, wijąc się całym czarnym ciałem, wysuwał się jeszcze jeden, mniejszy wąż. – Patrz, patrz! – syknął nagle Sańka w podnieceniu, szarpiąc towarzysza za ramię i pokazując coś między blokami CSR-u. – Wyrodki! Daniła spojrzał tam, gdzie wskazywał towarzysz – i rzeczywiście. Niewielkie stadko mutantów wynurzyło się z głębi zarośniętego krzewami szpitalnego dziedzińca i natknąwszy się na węże, wykazało się niespotykanym u nich rozsądkiem. Cofnęły się, próbując zniknąć z powrotem w zaroślach… i już prawie skryły się w zbawczej gęstwinie, jednak im się nie udało. Splot węży rozwinął się – okazało się, że składał się z trzech
osobników – i lśniące czarne ciała ruszyły w stronę wyrodków. Daniła nie widział takiej szybkości jeszcze u żadnego drapieżnika z powierzchni. Mignęła czarna błyskawica, rozmazują się jakby w powietrzu, i potwory uderzyły w sam środek usiłującej wycofać się grupki. Wyrodki śmignęły na wszystkie strony, ale trzy ciała już leżały na ziemi, skręcając się w konwulsjach i tocząc ustami pianę. Dwa węże od razu zabrały się do kolacji, a trzeci, zwinąwszy się w kółko, a potem błyskawicznie rozwijając się w miejscu, plunął w ślad za zwiewającymi co sił w nogach mutantami cienką strużką śliny. Srebrzysta nić padła na plecy jednego z nich i ten zrobił jeszcze parę kroków, po czym nagle się zatrzymał, zachwiał i drgając konwulsyjnie, upadł na ziemię. Partnerzy spojrzeli po sobie – i ostrożny Saszka pociągnął towarzysza za rękaw skafandra. – Wycofujemy się, Dan. Jeszcze nas wyczują… Z tymi gorynyczami nie poradzisz sobie nawet ty ze swoją szybkością. Do tego plują jeszcze jakimś świństwem… Jakiś paraliżujący syf, nie inaczej. Czytałem o takich wężach. Po przedstawieniu odegranym przez gorynycze nikt nie chciał mieć z nimi do czynienia. Należało po prostu przyjąć założenie, że CSR jest teraz terytorium zakazanym. W każdym razie dla tak małych sił, jakimi dysponowała grupa stalkerów. Rodionycz – jak każdy rozsądny i przezorny dowódca – po wysłuchaniu meldunku straży przedniej postanowił nie leźć w ogień i poprowadził grupę z powrotem, obchodząc szpital rejonowy z daleka. Tymczasem zbliżała się ósma wieczorem i trzeba było poszukać miejsca na nocleg. Po przeszukaniu kilku domów wzdłuż ulicy grupa natrafiła wreszcie na odpowiednie pomieszczenie. Znaleźli je, można powiedzieć, przypadkiem – Lokalizator zwrócił uwagę na ciemną plamę w zaroślach przy klatce schodowej jednego z domów i postanowił to sprawdzić. Podeszli bliżej i odkryli wejście do piwnicy zagrodzone mocną stalową płytą. Sławka szarpnął klamkę, drzwi, skrzypiąc niemiłosiernie przerdzewiałymi zawiasami, nieco ustąpiły, tworząc szczelinę, przez którą można było wsunąć rękę – i znieruchomiały na amen. – „Klub dla młodzieży Atlant – przeczytał Daniła na łuszczącym się szyldzie. Tabliczka była przykręcona wkrętami do drzwi i osłonięta grubym przezroczystym plastikiem i chyba tylko dlatego to, co było na niej napisane, zachowało się aż do tej pory i było całkiem czytelne. – Godziny otwarcia 16.00–21.00”. – Zdążyliśmy – zażartował stojący obok Duremar – Jeszcze godzina do zamknięcia… – Tyle wystarczy – odparł Aryjczyk. Wsunął rękę z dozymetrem w powstałą szczelinę. – Oho! I poziom promieniowania odpowiedni, tylko pół rentgena. Otwieramy? Rodionycz pomyślał sekundę i kiwnął głową. – Otwieramy. Nie wiadomo, czy znajdziemy miejsce z jeszcze niższą radiacją, a zbliża się noc. Za drzwiami ukazały się prowadzące w dół schody, niewielki przedsionek i kolejne drzwi. Aryjczyk z Lokalizatorem zeszli jako pierwsi i trzymając w gotowości automaty, uchylili drugie drzwi, po czym zmierzyli promieniowanie.
– Siedemset mikrorentgenów! – oznajmił radośnie Iljucha. – Świetne miejsce, można oddychać! Witamy! Wnętrze klubu składało się z dwóch dużych pomieszczeń zastawionych przyrządami do ćwiczeń i hantlami na stojakach. Na ścianach wisiały gabloty z nieco poblakłymi, ale wciąż czytelnymi zdjęciami czempionów i rekordzistów klubu, półki z pucharami za zwycięstwa, całe kiście medali za miejsca na podium. Oprócz tego były tu też niewielki pokój trenerów, szatnia i toaleta. Żeby nie nanieść brudu z OP-1 i ekwipunku do pomieszczenia, które postanowili wykorzystać na nocleg, oczyścili je w przedsionku bez zdejmowania. Na zasadzie: ja myję towarzysza, on myje mnie. Oczywiście nie było to panaceum na skażenie, ale lepsze to niż nic. Po tej procedurze od razu poszli do szatni, zrzucając tu wszystko oprócz broni, a potem skierowali się już do salki w głębi klubu. Postanowili nie wystawiać wart na zewnątrz – wystarczy, że w środku, w pierwszym pomieszczeniu będą dyżurować trzej ludzie, a w przedsionku kolejni dwaj. Gdyby coś się działo, było ich dosyć, by powstrzymać atak, zanim zbudzą się pozostali. Rozłożyli się wygodnie. Zdjęcie ekwipunku, maski przeciwgazowej i skafandra po całym dniu pracy na powierzchni samo w sobie było rozkoszą. A jeszcze wyciągnąć się potem na płaskiej powierzchni, to już był szczyt przyjemności! Daniła, leżąc na ziemi, na rozwiniętym śpiworze, rozkoszował się tym stanem. Wprawdzie przywykł już do obciążenia sprzętem, ale za każdym razem po takim dniu jego organizm, czując się bezpiecznie, całkowicie się rozluźniał, rozumiejąc jakby, że przez ten krótki czas przeznaczony na odpoczynek, trzeba się zregenerować. Tym bardziej że dzionek był dzisiaj trudny. Jeszcze takiego nie przeżył. Można powiedzieć, że przez pół dnia przedzierali się bojem przez terytorium przeciwnika. Jaki obszar oczyścili, ile mutantów zlikwidowali – trudno zliczyć! Nie przeszłoby mu też przez gardło nazwanie kolacji obfitą. Puszka tuszonki, suchar, trochę czekolady i woda z cukrem. Ale żeby odzyskać siły, nie było nic lepszego. Dające energię szybko przyswajalne węglowodany – i mięso. Daniła wyjadł wszystko ze swojej puszki w półtorej minuty i teraz siedział, maczając suchar w pozostałym jeszcze na dnie tłustym bulionie. Ćwierć tabliczki czekolady leżało obok, na śpiworze, obok niej butelka z wodą, jeszcze cały litr, i chłopak od czasu do czasu rzucał na te przysmaki pożądliwe spojrzenia. – Fajne miejsce – mruknął z aprobatą Aryjczyk, oglądając w świetle latarki pomieszczenie z rozwieszonymi na ścianach trofeami. Siedział w głębi pod drabinkami gimnastycznymi, na której szczeblach suszyły się już jego gruda i marynarski podkoszulek. Ilja zjadł swoją część i teraz chyba nie wiedział, co ma ze sobą zrobić przez czas, który pozostał do capstrzyku. – Żyli sobie ludzie, trenowali, zdobywali nagrody… – Zobacz, jakiego mieli kozackiego trenera – powiedział Rodionycz i poświecił na środkową gablotę z dużą fotografią faceta w okularach. – Takie małe miasteczko, a tylu kandydatów na mistrzów wychował! A przecież musiał działać na czystym entuzjazmie, rząd przed Początkiem niespecjalnie nas rozpieszczał grantami i sponsoringiem… – zaklął
ze złością. – Dobra, po co teraz… Nawiasem mówiąc, chłopcy, zapamiętajcie sobie to miejsce. Skoro już mieliśmy szczęście i znaleźliśmy na drugim końcu miasta kryjówkę, w której można posiedzieć, to czemu by w niej nie urządzić stałej bazy? Gdyby coś się stało, można tu i przenocować, i rannego zostawić, póki sam nie dotrzesz do Schronu po pomoc. Zresztą mało to będzie powodów, dla których może się przydać… Daniła, zajęty czekoladą, nie od razu zrozumiał słowa pułkownika. Tak, dobre pomieszczenie… Można z niego zrobić zapasowe lotnisko… Nagle zamrugał, nieruchomiejąc od myśli, która przyszła mu nagle do głowy, i popatrzył na Saszkę, który siedział naprzeciwko. Partner spotkał jego wzrok, wyszczerzył zęby i pokiwał ze zrozumieniem głową. No bo rzeczywiście! Od jak dawna już łażą po powierzchni? Z tego, co pamiętał, jakieś trzy lata, jeśli nie więcej. I jeszcze nie przyszło im to do głowy… Ależ puste łby! Jak on wcześniej na to nie wpadł?! Potrzebna rzecz i nawet można powiedzieć pierwszorzędnej wagi! Znaleźć w miejskich ruinach pomieszczenie na własną kryjówkę nie będzie trudno, a przyniesie im to mnóstwo korzyści! Można tam przechowywać osobiste rzeczy i część zapasów albo po prostu zostać na noc, jeśli wypadnie im daleka trasa i trzeba by było wracać po ciemku. I wreszcie, dlaczego tylko na noc? Urządzić sobie mieszkanie, do którego będzie można uciec z przebrzydłej komunałki Schronu i żyć osobno, jedną rodziną. No, albo dwiema, nie zostawi przecież Sańki… Daniła zamierzał już zamieszkać z Irką, a i Sańka z Marinką planowali wyprowadzić się od rodziców. Mogliby więc założyć ten… jak mu tam… chutor! Uśmiechnął się – ani się obejrzysz, a całe miasto zasiedlą. Chciał już się przysunąć do towarzysza i podzielić tą genialną myślą – ale Saszka, wyciągnięty na całą swoją niemałą długość z głową odrzuconą do tyłu, spał już, posapując jak niemowlę, z rzadka pochrapując i z prawą nogą drgającą od nadmiaru dzisiejszych wrażeń. I wtedy Daniła zanotował w myślach, by koniecznie przemyśleć i przedyskutować z towarzyszem pomysł, który przyszedł mu dziś do głowy, po czym, idąc za jego przykładem, opuścił głowę na śpiwór i zamknął oczy. Jutro czekał go ciężki dzień. *** Pomieszczenie klubu, choć całkiem przestronne, dla grupy było jednak trochę małe. Już około trzeciej w nocy, od wody parującej z suszących się mundurów, od ludzkich oddechów i potu powietrze stało się ciężkie i wilgotne. Wstając o czwartej z ciężkimi głowami, Daniła z Saszką i Li z Cukerem dziękowali Bogu, że wypadło im nad ranem stać na warcie. Ubrali się, zapakowali w skafandry i wyszli na zewnątrz. Słońce wstało i wdrapywało się po nieboskłonie w górę, w kierunku zenitu. Z zachodu na jego spotkanie parły chmury: masywne, poważne i dostojne jak jakiś wysoki przełożony i tak samo brzuchate, i stawało się jasne, że dziś będzie chłodno jak wczoraj. Kiedy już zajęli pozycje, usadowili się, szykując do służby, z piwnicy jeden za drugim zaczęli wyłaniać się stalkerzy. Nie wytrzymali mikroklimatu zamkniętego, małego pomieszczenia. Widząc, jak żołnierze po wyjściu na zewnątrz natychmiast padają na ziemię
gdzie popadnie i potrząsają ciężkimi jak z żelaza głowami, Daniła zanotował w myślach, żeby do ich przyszłego mieszkania – idea ta go nie opuściła, a nawet dodał nowe elementy planu – załatwić butlę z tlenem do wzbogacenia powietrza oraz duży zapas filtrów. Jakieś cztery miesiące wcześniej, kiedy jeszcze leżał śnieg, przechodziła tędy karawana, obiecując, że będzie wracać tą samą drogą. U nich właśnie widział takie filtry. Czyli nie ma co teraz siedzieć w domu i wypychać kolan w spodniach, trzeba częściej wychodzić na powierzchnię. Naznosić towaru na barter – i wymieniać. Żeby złapać oddech i dojść do siebie, chłopcy potrzebowali godziny. Poleżeli w porannym chłodzie, pooddychali świeżym, choć odfiltrowanym powietrzem i zaczęli powolutku się ruszać. Dokładnie o szóstej Rodionycz zarządził zbiórkę. – Zadanie na dzisiaj – powiedział, patrząc na szereg żołnierzy. – Nie udało nam się dostać do CSR-u, a to znaczy, że w zasadzie nie mamy tu nic więcej do roboty. Przyznam, że liczyłem, że coś tam zdobędziemy i rozejrzymy się, co i jak. Ojboli prosił, ale jak widać, tym razem nam się nie uda. Skoro zagnieździł się tam poważny przeciwnik, to weźmiemy się do niego solidnie. Teraz jednak nie jesteśmy na to gotowi i dlatego zmieniamy marszrutę. Do wieczora musimy być w Brzózkach, ale trasa nie będzie prosta, tylko z pępka do ucha, w dół po plecach i do pięty lewej nogi. W szeregu dał się słyszeć śmiech – pułkownik lubił czasem błysnąć wyrafinowanym wojskowym humorem. – Czyli tak. Ruszamy na wschód, zataczamy półkole o promieniu około trzydziestu kilometrów z jednym postojem i wieczorem wchodzimy do miasta przez północne przedmieścia. Pierwsze pół godziny biegiem, po nocy w duchocie trzeba porządnie napompować mózg świeżą krwią. Potem zmieniamy tempo. Jak ktoś zostanie w tyle, nie będę go niósł na plecach. Przednia straż, grupa Aryjczyka, z tyłu Proch. Tandemowie na flankach. Biegiem marsz! I grupa popędziła naprzód, w stronę obrzeży miasta. Pierwsze dziesięć minut było ciężkie – po nocy w zamkniętym pomieszczeniu z nadwyżką dwutlenku węgla organizm zupełnie nie miał ochoty na wysiłek. Każdy chciał tylko gdzieś paść i leżeć z wyciągniętymi nogami. Jednak stalkerzy uparcie biegli dalej, nie zapominając zresztą, by rozglądać się na boki – nie znali okolicy i prawdopodobieństwo natknięcia się na jakieś zwierzęta było duże. Po jakichś dwudziestu minutach w końcu zrobiło im się lżej. Organizm zaczynał stopniowo wdrażać się do pracy, pomagała też słodka woda, zapewniając tak konieczne „szybkie węglowodany”27. Daniła, pociągając od czasu do czasu po łyczku przez rurkę przeciągniętą z manierki do zaworu do picia, zamontowanego w masce przeciwgazowej, czuł, jak stopniowo mija żelazna ociężałość i ciało nabiera zwykłej lekkości i życia. „Wszyscy w długim szli szeregu, By Północny odkryć Biegun. Więc na przedzie kroczył Krzyś,
Za nim Królik, potem Miś. A za Misiem szedł Prosiaczek, Co wełniany wziął serdaczek”28 – słychać było obok mruczenie Saszki. Daniła uśmiechnął się – jego partner zawsze śpiewał te słowa o misiu o bardzo małym rozumku, kiedy trzeba było biec na długim dystansie. Powtarzając w nieskończoność jedną i tę samą zwrotkę, biegacz wprowadzał się w coś w rodzaju transu i znacznie łatwiej mu było znosić wysiłek, niż gdyby myślał o jakichś filozoficznych zagadnieniach. Łatwiej też obserwować sytuację dookoła – w ten sposób można było osiągnąć najwyższy poziom koncentracji. Przednia straż miała chyba najtrudniej. Na ich głowie spoczywało zarówno utrzymanie tempa, wybieranie drogi, jak i ochrona grupy od przodu, trzeba też było spoglądać czasem za siebie, a do tego zerkać na dozymetr, żeby nie wpaść na lokalkę. Daniła widział, że po ciężkiej nocy chłopakom nie było łatwo – ich ruchy były apatyczne, powolne, tempo stopniowo spadało… Dlatego kiedy odmierzone przez pułkownika pół godziny wreszcie się skończyło i grupa przeszła z biegu na szybki marsz, chłopcy westchnęli z ulgą. Wyszli z miasta i teraz grupa poruszała się po nasypie, pozostałym po przebiegającej tędy kiedyś szosie, stopniowo zarastającym młodymi drzewkami. Kiedyś było wokół puste pole, ale z czasem rosnący nieopodal drogi las zaczął zdobywać teren i teraz drzewa podchodziły praktycznie do samego nasypu. Daniła wyciągnął mapę, rozłożył ją, zorientował – no tak, oto ona, dawna droga. Tu jest granica miasta, notatka „dawn. stacja radiolokacyjna” – to były te ruiny, które minęli dziesięć minut wcześniej… Teraz droga prowadziła przez cały czas prosto, do miejscowości oznaczonej jako Studionowka. Na mapie, w porównaniu z miastem, wyglądała jak malutka plamka… – Uwaga! Podaję dane! – To pułkownikowi najwidoczniej znudziło się tak po prostu iść i postanowił jednak pomęczyć wychowanków. – Przeciwnik na godzinie trzeciej! Daniła natychmiast padł na plecy, zrzucając plecak, zrywając z ramienia wintorieza i odwracając się nogami w stronę „przeciwnika”. Zaczął pełznąć, odpychając się od ziemi łopatkami i pomagając sobie nogami, starał się jak najszybciej ukryć się za nasypem. – Wystrzał! Wystrzał! Seria! – krzyczeli żołnierze, imitując ostrzał. Wszyscy, tak samo jak Daniła, leżeli już na ziemi – ktoś schował się za jakimś głazem, wystawił lufę automatu i „strzelał” do wyimaginowanego przeciwnika, ktoś inny krył się za kępą trawy albo wcisnął się do dołu, który akurat mu się napatoczył, jeszcze ktoś czołgał się, by schronić się za nasypem… Grupy Aryjczyka i Procha, które stały się teraz flankami, rozeszły się na boki, rozciągając się w tyralierę, osłaniając się nawzajem, oskrzydlając przeciwnika od lewej w kształcie litery „L” i ostrzeliwując go ogniem krzyżowym. – Odłamki! – wrzasnął nagle z prawej Sańka. Uniósł się i rzucił w zarośla jakąś cegłę. – Uwaga! Podaję dane! Popowicz, zranienie w pierś! Utrata świadomości! Daniła zaklął – a przecież prawie dotarł do pobocza! Odwrócił się, ocierając ładownicą
na brzuchu o ziemię, podczołgał się do towarzysza… Saszka, odgrywając ciężko rannego, leżał na brzuchu z rękami rozrzuconymi na boki. Wyraźnie marnował zdolności aktorskie – nie poruszył się nawet, kiedy towarzysz zaczął przewracać go na plecy. – Osłaniajcie mnie! – wrzasnął Daniła. – Dym! – krzyknęli natychmiast chórem Duma, Lemoniadowy Joe i Kufer, rzucając w stronę przeciwnika kamienie, które mieli pod ręką, a które imitowały granaty dymne. – Jest dym – potwierdził Rodionycz. Daniła chwycił Saszkę pod pachami, wpakował na siebie i zaczął się czołgać w tym samym kierunku, co wcześniej. Ech, jaka szkoda, że pułkownik nie dał im kamizelek taktycznych pochodzących z przejętej karawany – nie trzeba by było się teraz tak męczyć. W końcu było ich dużo i starczyłoby dla całej grupy. Z kamizelką jest poręczniej. Łapiesz za chwyt ewakuacyjny na karku i ciągniesz, dokąd zechcesz. – Przeciwnik zlikwidowany! – dobiegł gdzieś z lasku okrzyk Aryjczyka. – Bez strat! Daniła dotarł wreszcie do pobocza, zsunął się na tyłku za nasyp, podtrzymując troskliwie „rannego” towarzysza. Od razu podbiegli do niego do pomocy Duremar z Humptym. – Co zrobicie? – Wszędobylski pułkownik już stał nad nimi, kontrolując cały proces. – Rana penetrująca klatki piersiowej – zameldował Daniła. – Są pęcherzyki, przez ranę zasysa się powietrze. Wstrzykuję promedol. Uszczelniam ranę, nakładam sterylny opatrunek, mocuję bandażem elastycznym. – Dobrze. Co dalej? Daniła podniósł się, otrzepując kombinezon. – A co tu dalej… W grupie nie ma chirurga, został, żeby pomagać Ojboli. To wszystko, ewakuacja. Ładujemy go na nosze i spadamy do domu. – Jakiś inny wariant? – Rodionycz pokręcił głową. – Inny wariant jest taki, że dzielimy grupę. Część schodzi z trasy, wraca z rannym, pozostali idą dalej. – Co jeszcze? – Zostawić go w dobrze wyposażonej kryjówce, zabrać w drodze powrotnej. – Co jeszcze? – Pułkownik był nieubłagany. Daniła skrzywił się, słysząc, czego od niego oczekuje opiekun. – Zastrzelić go, żeby się nie męczył i nie zdradził grupy. Rodionycz kiwnął głową. – W końcu się nauczyłeś? – Więc co teraz robimy? – Stalker zignorował to pytanie. – Ładujcie. Ale nie wracamy do domu, idziemy dalej zgodnie z marszrutą. Leżący na ziemi Sańka cicho zachichotał. – Ostatnim razem tachaliśmy ciebie, byku, a teraz ja chcę. Ładujcie bez szemrania. Co było robić – trzeba było go załadować. Daniła, uśmiechając się mściwie pod gumowym pyskiem maski przeciwgazowej, wypatroszył plecak partnera i wyciągnął jego śpiwór. Obserwujący ten obrazek Saszka boleśnie westchnął, ale nie protestował – no bo
faktycznie, nie będą przecież robić noszy z rzeczy zdolnego do walki członka grupy? Rannemu może już nie będzie potrzebny, a temu, kto ma walczyć dalej, śpiwór zawsze się przyda. – Pierwsza czwórka to ja, Cuker, Li, Duma – powiedział Daniła, chwytając za róg śpiwora. – Urządza was taki rozkład? Za dwadzieścia minut zmiana. – I ile mamy go nieść? – zainteresował się Jurka. – Tyle, ile trzeba, ani mniej, ani więcej – uciął pułkownik i Cuker się przymknął. – Kierunek i szyk marszu jak wcześniej. Naprzód. *** Około dziesiątej, poruszając się zmiennym tempem – przeplatając bieg i chód – dotarli wreszcie do Studionowki. Tu Saszka, który w cudowny sposób „ozdrowiał” po komendzie Rodionycza, stanął na nogi i razem ze swoją grupą był od razu wysłany do przedniej straży. Żołnierze Aryjczyka, których zmienili, z wyraźną ulgą zdali służbę – chociaż dostało im się trudne zadanie, odrobili je na mocną piątkę i zasłużyli na długo oczekiwany odpoczynek. Dalej w straży przedniej miał iść Daniła. Nie weszli do wsi, którą opływała od tyłu rzeczka, obeszli ją łukiem. Nie mieli tam nic do roboty – przez dwadzieścia lat, które minęły od Początku, las nie dał osadzie żadnych szans i objął ją w posiadanie, zmuszając do kapitulacji. Drzewa i krzewy rosły teraz gdzie popadnie – przebijały się spod fundamentów, z okien, a nawet przez resztki dachów, rozpruwając łupkowe dachówki i papę. Nie wiadomo też, co kryje się w tych czarnych ruinach widmowych domów. Lepiej obejść, niż niepotrzebnie ryzykować. Po spojrzeniu na zegarek i zrobieniu jakichś kalkulacji Rodionycz nakazał skręcić na północ. Las został z lewej, na zachodzie i z tyłu. Teraz stalkerzy szli przez pola. Przed Początkiem były to najprawdopodobniej tereny rolnicze – na mapie powstałej jeszcze w tamtych latach było wyraźnie widać kwadraty pól uprawnych rozmieszczonych troskliwą ludzką ręką – ale teraz naturalnie władzę przejęła tu inna roślinność. Dziwna to była okolica. Nieprzytulna. Ani ptaków, ani zwierząt, ani owadów… Nie było nawet wszechobecnych motyli czy innych żuczków i robaczków. Ponure szare niebo zwisające im nad głową; nieustanny wiatr, wiejący wciąż z tą samą siłą, jakby ktoś włączył gdzieś olbrzymi wentylator; bujna trawa różnych odmian przemieszana z roślinami przeważnie żałobnego, czarnego koloru; wyspy ostrych krzewów czepiających się kolczastymi gałązkami ekwipunku… i promieniowanie. Poziom radiacji był tu niższy niż w mieście, ale lokalek było z jakiegoś powodu więcej. Z godziny marszu około połowy zeszło grupie na manewry okrążania – cztery razy liczby na ekraniku dozymetru podskakiwały do trzycyfrowych wielkości i trzeba było nakładać drogi, by wrócić potem na wyznaczony szlak. Sięgając od czasu do czasu po mapę i sprawdzając kierunek, Daniła prowadził grupę dokładnie na północ. Nie chodziło tylko o wykonanie rozkazu, ale i o bezpieczeństwo –
jeśli ma to być egzamin końcowy, to trzeba planować trasę odpowiednio. Każdy, nawet najsłabszy dowódca rozumie, że prowadzenie grupy na rajdzie bojowym przez otwarty teren to samobójstwo. Zauważą cię z daleka i z daleka załatwią. A poza tym, sądząc z mapy, przed nimi leżał długi kręty wąwóz zaczynający się jakieś dziesięć kilometrów dalej na północ, przy wsi oznaczonej na mapie jako Zielony Dół, i kończący się nieopodal Studionowki. Tamtędy przebiegał nurt rzeczki, która płynęła na tyłach miniętej wioski i właśnie tam prowadził teraz grupę Daniła. Mapa nie kłamała – wąwóz był na miejscu. Nie tyle jednak wąwóz, ile raczej dolinka o łagodnych zboczach usianych kępami kwitnącej szałwii. Na jej dnie, tam, gdzie ciurkał meandrujący strumień, widniały gęste zarośla i kołyszące się na wietrze gigantyczne puszyste kule dmuchawców na grubych dwumetrowych łodygach. Daniła zauważył te rośliny już parę lat temu podczas jednego z wyjść na powierzchnię. Opowiedział o tym wtedy dziadkowi, który bardzo się zdziwił takimi rozmiarami i odparł, że przed Początkiem nie przekraczały pół metra wysokości. Jak widać, pomogła im radiacja, bo co innego… W mieście z jakiegoś powodu zdarzały się dość rzadko – do tego nie tak wielkie – i wciąż nie było czasu, żeby przyjrzeć im się bliżej. Teraz zaś, kiedy i tak było po drodze, Daniła postanowił nieco zboczyć z trasy i zaznajomić się z bliska z kolejnym fenomenem powierzchni. Tym bardziej że wokół nie widać było żadnego zagrożenia. Zgodnie z procedurą Daniła dał grupie znak: „zatrzymać się, rozproszyć, ustawić obronę okrężną”, skinął na partnera i ostrożnie ruszył naprzód. Licznik z Cukerem znieruchomieli, przyklękając, i czujnie rozglądali się dookoła. – O co chodzi, Dan? – zaniepokoił się natychmiast Saszka, doganiając partnera i ustawiając się obok. – Zdaje się, że jest spokój… – Zerknę na dmuchawce, skoro już i tak obok nich przechodzimy… Saszka kliknął zatrzaskową klamrą pasa taktycznego i przygotował automat do strzału. – Co ty? – zdziwił się Daniła. – One mi się nie podobają – oznajmił jego towarzysz. – Od lat, kiedy tylko je zauważę, obchodzę z daleka. Wpadła mi kiedyś w bibliotece taka książka, pisali tam, że to „trawiasta roślina wieloletnia”, nie pamiętam już z jakiej rodziny, „o wysokości do sześćdziesięciu centymetrów”. Rozumiesz? A te są cztery razy wyższe. Czyli zmutowały, każdy głupi to wie… – No tak… Zaraz podejdziemy, a one jak wyszczerzą kły. – Daniła uśmiechnął się. – Wyciągną liście, wysuną macki i nas zeżrą. Albo wylezą z ziemi z korzeniami i rzucą się za nami w pogoń… – No tak… – Sasza odpowiedział tym samym tonem. – Jak mówiłem wtedy o mikserze koło domku przy elewatorze, to też nie wierzyłeś… Daniła dostał pstryczka w nos i umilkł. Ileż razy Sańka udowadniał, że ma wręcz fantastyczną intuicję – czas do tego przywyknąć… Z bliska dmuchawce zdawały się jeszcze większe. Sprawiały to najwyraźniej wielkie
białe kule, które kołysały się nad głowami chłopców – to właśnie one optycznie powiększały rośliny, bo dmuchawiec, który stał obok, pozbawiony nasion ze spadochronikami, wyglądał jakoś bardziej kuso, ubogo i smutno. – Lepiej ich nie ruszaj – ostrzegł Sańka, widząc jak towarzysz wyciąga rękę do puszystej białej czapki rośliny. – Olejmy je… Jednak Daniła dotknął już puchowej głowy rośliny i pogładził ją dłonią. Jeden ze spadochroników oddzielił się od główki i zawisł na moment w powietrzu, a potem, pędzony wiatrem, poleciał gdzieś w stronę rzeczułki, niosąc ciemnobrązowe nasionko. – No i co? Gdzie twoja intuicja tym razem? Kima? – Dobrynin uśmiechnął się. – Podziękuj, że tym razem obeszło się bez problemów – odgryzł się Sańka. – Ale tak czy inaczej, wracajmy szybko. Znalazł się pieprzony botanik… – Ej, ludzie! Co tu się tak zawiesiliście? – dało się słyszeć za nimi. Daniła odwrócił się – Sonik. – Rodionycz zaraz tam jajko zniesie. I nie da się z wami połączyć, nie wzięliście radiostacji… – Wracamy – kiwnął głową Daniła. – Ale co wy tu znaleźliście? Cała historia przez ten dmuchawiec? – Podszedł i poklepał po grubej zielonej łodydze. Biała czapka zakołysała się i spadochroniki zafalowały wesoło, chcąc oddzielić się od główki. – A to bydlę. – Stalker pokręcił głową z podziwem. – Dobra. Jak skończysz się bawić, to nas doganiaj. – Daniła uśmiechnął się. – Idziemy, Sańka. Partner cofnął się ostrożnie i dopiero kiedy odszedł na jakieś trzy metry od rośliny, odetchnął z ulgą. – Mówię przecież, chodźmy już, co tu mamy robić… – Wezmę tylko teraz parę nasionek, pokażę w Schronie – powiedział Sierioga. – Jakby tu je… Aha! Przymierzył i kopnął nogą w łodygę rośliny. Spadochroniki zerwały się ze swoich gniazd na główce dmuchawca i oblepiły go od stóp do głów, czepiając się kombinezonu, maski przeciwgazowej i ekwipunku. Stalker roześmiał się, opędzając się… To, co wydarzyło się później, Daniła zapamiętał na całe życie. Sonik nagle jęknął – z przestrachem, niedowierzaniem, nie rozumiejąc, a potem nagle zaniósł się przeszywającym, pełnym dzikiego przerażenia krzykiem i szybkimi ruchami zaczął trzepać się po całym ciele, próbując zrzucić nasiona. Daniła spojrzał – i zamarł… Gdy nasiona dotykały gumy OP-1 i zaczepiały się włoskami, natychmiast wypuszczały maleńkie pędy, zakorzeniając się dosłownie w oczach, wrastając wprost w ciało człowieka. Sierioga upadł, zakrztusił się od krzyku, zdzierając z siebie OP-1. Uszkodzona przez korzonki guma pękła, podziurawiona niczym ser szwajcarski… Stalker, oszalały już zupełnie ze straszliwego bólu, jaki zadawały mu uparcie zagłębiające się w nim pędy,
chwycił za pierwsze napotkane nasiono i szarpnął je z nieludzką siłą, starając się wyrwać pasożyta ze swojego ciała. Zabrzmiało mlaśnięcie – soczyste, mokre, obrzydliwe – nasiono uległo i zaczęło wychodzić na zewnątrz. Sonik skowyczał, zrywając struny głosowe, kopał nogami, ale wciąż szaleńczo ciągnął. Nagle coś ohydnie zachrzęściło mu w klatce piersiowej – Daniła poczuł, jak od tego dźwięku zaciskają mu się zęby i usta wypełnia mu fontanna kwaśnej śliny – a w ranie ukazał się opleciony korzonkami zakrwawiony odłamek żebra… Sonik na chwilę zamarł, wyginając się w kabłąk, puścił nasiono i odetchnął, ciężko, ochryple i ze świstem. Z rany, wraz z pęcherzykami powietrza, chlusnęła pulsująco krew. – Dobrynia… Daniła, przez cały ten czas stojący w jakimś stuporze, drgnął – stalker go wzywał… Sonik, wijąc się ciężko na ziemi, powoli obrócił głowę i spojrzał mu prosto w oczy wzrokiem pełnym nieludzkiej męki. – Dobry… Daaan… Boli… Już po mnie… Zabij… Słowa przychodziły mu z trudem, ochrypłe i niewyraźne – korzenie, rozdzierając mu wnętrzności, widocznie dotarły tak głęboko, że przeszkadzały mu mówić – ale Daniła zrozumiał. Zabić… Wahał się tylko przez ułamek sekundy. Wystarczyło tylko sobie wyobrazić, co teraz czuł Siergiej – i wszystkie wątpliwości zniknęły. Ciężkimi, nieposłusznymi rękami, jakby patrząc na siebie z boku, Daniła, nie zastanawiając się już ani przez chwilę, uniósł swój obrzyn, przystawił nieszczęśnikowi lufę do głowy i nacisnął oba spusty naraz. Z tyłu wrzeszczał coś Saszka, nieskładnym chórem krzyczeli nadbiegający żołnierze… a on stał w stuporze, spoglądając na leżące u jego stóp ciało i nic z tego, co się działo wokół, go nie ruszało. Śmierć czekająca na swoją ofiarę za rogiem wyskoczyła nagle i niespodziewanie, i chyba właśnie ta gwałtowność była najbardziej przerażająca. Kilka chwil i człowieka nie było. Powierzchnia już po raz któryś potwierdziła, że ani na chwilę nie wolno się tu rozluźniać i jeden jedyny, nawet najmniejszy błąd na pewno będzie kosztować czyjeś życie. *** Do miasta weszli dopiero pod wieczór. Dla Daniły cała reszta drogi minęła, jakby patrzył na nią przez szarą zasłonę. Mgliście pamiętał, że na początku długo biegli po dnie dolinki; potem ostrzeliwali się, broniąc się przed nie wiadomo skąd atakującymi wyrodkami w liczbie około dziesięciu – i zabili wszystkie; potem pułkownik kazał im kilka razy przejść brodem przez rzeczkę i to jakby mu pomogło – woda nawet przez mundur i gumę OP-1 przyjemnie chłodziła rozgrzane ciało – ale potem trzeba było co sił w nogach zwiewać przed ogromnymi komarami rozmiaru dwóch pięści każdy, które miały ochotę spróbować stalkerskiej krwi. Później droga szła w miarę gładko, ale po pewnym czasie znów musiał porządnie się spocić – Rodionycz uznał, że trudy marszu są niewystarczające i zarządził „atak z flanki” i podawał tyle
komend, że jego wychowankowie wkrótce mieli języki zwieszone poniżej pasa. Na koniec zaś musieli obejść szerokim łukiem nieprawdopodobnych rozmiarów łyse miejsce ze szklistą, spopieloną od gigantycznej temperatury ziemią i olbrzymim lejem pośrodku – pamiątkę po jednej ze zrzuconych na miasto bomb. Postrzegając to wszystko jak sen, Daniła działał w tępym odrętwieniu, na autopilocie, ale wykonywał wszystkie polecenia szybko i sprawnie – wytrenowany jak automat organizm go nie zawiódł. Jednak wszystko ma swoje granice i organizmowi znudziła się, widać, taka obojętność ze strony swojego właściciela – Daniła wyszedł nagle ze stuporu i zdał sobie sprawę, że grupa przechodzi po zniszczonym moście przy wejściu do miasta. Czując na ramieniu czyjąś rękę, odwrócił głowę – po lewej, podtrzymując towarzysza, szedł wierny Saszka. W głównej grupie była też cała drużyna Aryjczyka – szli i od czasu do czasu na niego popatrywali. – No, co tam, jak się czujesz? – zapytał od razu Sańka, widząc, że towarzysz zaczyna kontaktować z rzeczywistością. Daniła odwrócił się – nie chciało mu się gadać. – Co powiesz, przyjacielu? Po prawej dał się słyszeć posępny głos pułkownika. Dobrynin obejrzał się – Rodionycz z opuszczonym cekaemem kroczył obok i patrzył na swojego wychowanka. Przez okulary maski przeciwgazowej Daniła dojrzał jego pełne goryczy oczy. – Teraz rozumiesz? Wstrętne uczucie, co? Wstrętne, wiem. Sam to przeszedłem. Ale pamiętaj, wszystko zrobiłeś tak, jak trzeba. Właśnie o takich wypadkach wam mówiłem. To było znacznie bardziej miłosierne, niż pozwolić Sieriodze umierać samemu. – Może i bardziej… – wychrypiał Daniła przez zaschnięte gardło, zakrztusił się i zaczął kasłać. – Może i bardziej, ale mnie nie jest od tego łatwiej… Rodionycz filozoficznie wzruszył ramionami i westchnął: – Wojna. Po prostu to zaakceptuj, pomogłeś człowiekowi. Nie zabiłeś go, uwolniłeś go od męczarni. On był już martwy, kiedy wystrzeliłeś. To była tylko kwestia czasu… – A gdzie… ciało? – zdołał jednak wypowiedzieć to ciężkie słowo Daniła, wytężając siły. – Zostawiliście je? – Spaliliśmy – odparł pułkownik. – Nie będziemy go przecież nieść… Zresztą tam już nic nie zostało. Po tym, jak nasiona się zakorzeniły, od razu zaczęły rosnąć, wysysać soki. Zaczął się już mumifikować, skóra jak pergamin… Daniła skrzywił się. – To był faktycznie straszny widok – odezwał się idący obok Aryjczyk. – Zrobił się od razu cały suchy jak starzec, zżółkł, a te nasiona nabrzmiewały, otwierały się… – Takie to teraz mamy dmuchawce… – powiedział Dżabbersmok. – Tak. Śmierć, że nie pozazdrościsz – odpowiedział Iljucha. – Ile to razy przechodziliśmy obok tych kwiatków, a nikt nie wiedział… – Saszka skulił się. – A trafiają się i w mieście… – Za to teraz będziemy już wiedzieć – odpowiedział mu ponuro Lokalizator.
– Mój ojciec mawia: reguły bezpieczeństwa pracy są spisane krwią – dodał Dżabbersmok. – Zdaje się, że i my zaczynamy się tych reguł uczyć… – Przecież sam ich dotykałem – przypomniał sobie nagle Daniła. – Przecież… Wystarczył jeden fałszywy ruch… Zadrżał. – Blisko przeszła kostucha. – Saszka pokiwał głową. – Szczęściarz z ciebie… – W czepku urodzony. – Wan uśmiechnął się. Pułkownik nagle podniósł ostrzegawczo rękę, słysząc głos w słuchawce – radiostacja niesiona wcześniej przez Sonika wisiała teraz na jego plecach, ale pokręcił głową. – Spokój. Przed nami niewielka sfora psów. Z początku ruszyły w naszym kierunku, ale potem postanowiły się nie zbliżać. Jak się w ogóle czujesz? – Spojrzał na wychowanka. Ten w nieokreślony sposób wzruszył ramionami. – No i koniec. Starczy. Odżyłeś, to wracaj do roboty. Wszystko rozumiem, pierwszy raz, szok i tak dalej, ale nikt ci nie da czasu na psychoanalizę. Straciliśmy żołnierza, towarzysza, tak, to trudne. Ale to jest wojna i nikt nie jest bezpieczny… – Wszystko już w porządku – odparł Daniła, wsłuchując się w siebie. Otępienie stopniowo mijało, przechodząc w smutek. Tak, towarzysz zginął mu dosłownie na rękach, a on mu pomógł, spełnił jego ostatnią wolę, ale takie jest życie i nie da się cofnąć czasu. Nie wolno tego zapomnieć, ale rozpamiętywać, dusić tego w sobie też się nie da… – No i dobrze. – Rodionycz kiwnął głową. – W takim razie idź ze swoją grupą do straży przedniej, zmienicie Tandemów. Tam nie ma kiedy kwękać, nie ma się do tego głowy… No, i jak sam widzisz, zaczyna się niebezpieczna okolica. Miasto… Daniła kiwnął głową. – Tak jest. Przełamał obrzyn, sprawdzając naboje – no tak. Po ostatnim dublecie obie wystrzelone łuski wciąż tkwiły w lufach. Wyciągnął je, zmieniając na nowe, a tamte jak najszybciej wyrzucił, jakby bojąc się, że go oparzą. – Jaką mamy marszrutę? – Najpierw szukamy schronienia na noc. Marszrutę wybierzesz sam. Im szybciej znajdziemy, tym więcej będzie czasu na obejście ciekawych miejsc. Na dziś mamy zaplanowane Sierdobską Stację Elektroenergetyczną i centrum handlowe. To była sensowna propozycja. Naprawdę lepiej znaleźć najpierw miejsce na nocleg, a dopiero potem, jeśli zostanie czas, przeczesać wszystko wokół, zostawiając klamoty w kryjówce i wystawiając straż. Schronienie się znalazło, ale zbyt późno, by zdążyli jeszcze zbadać przewidziane cele. Po tym, jak zrzucili rzeczy i zostawili je pod strażą Tandemów, stalkerzy dotarli tylko do stacji energetycznej nieopodal, ale nie odważyli się wejść do środka – już z daleka było widać, że teren stacji opanowała jakaś dziwna anomalia. Wszystkie budynki, drzewa, stojące
w rzędach urządzenia, słupy, a nawet ziemia świeciły widmowym niebieskawym światłem i czasem w głębi terenu, we mgle przesuwały się bezcielesne widmowe postacie. Nie udało im się ich zidentyfikować, było nawet niejasne, czy ich oczy rzeczywiście te duchy widzą, czy to tylko iluzja, i stalkerzy, po obejrzeniu tego dziwnego zjawiska z dachu czteropiętrowego budynku stojącego naprzeciwko, postanowili się tam nie pchać. Trzeba było wracać. Tym razem schronienie było lepsze niż poprzednio. Grupa zatrzymała się w jednym z domów na ulicy Bykowa. Wdrapali się na samą górę, na czwarte piętro. Mieszkanie było ogromne, czteropokojowe, o powierzchni jakichś stu metrów kwadratowych. Widocznie gospodarze wyjechali niedługo przed Początkiem, no i, rzecz jasna, nigdy nie wrócili. I tak mieszkanie stało przez dwadzieścia lat jakby w oczekiwaniu na lokatorów. Z początku, gdy tylko otworzyli drzwi, dozymetr pokazał dwa rentgeny. Nieprzyjemnie, jeśli trzeba tu będzie przebywać przez całą noc, do tego jeszcze bez masek przeciwgazowych i OP-1. Ale kiedy stalkerzy trochę posprzątali, przetarli ściany i podłogę, i wyrzucili przez okno główne siedliska kurzu – spróchniałe i rozlatujące się meble i dywany – poziom radiacji gwałtownie spadł do dwustu milirentgenów, a to było już do przyjęcia. Niemniej profilaktycznie trzeba było łyknąć na noc „bechę” i inne środki. Nikt nie miał ochoty leżeć po rajdzie w ambulatorium u doktora Ojboli. Wystawili wartę na klatce schodowej i ułożyli się do snu. Spałaszowali aż po dwie puszki tuszonki na osobę – na jutro i tak był zaplanowany powrót do Schronu – rozłożyli śpiwory i ułożyli się w kącie, w największym pokoju. Dzień może nie był cięższy niż wczorajszy, ale przeżyć było aż nadto. Daniłę zmorzyło i obudził się dopiero nad ranem. Nocny dyżur ominął dziś jego grupę – wczoraj odpracowali swoje. Leżąc w ciepłym gnieździe śpiwora, usłyszał cichy głos. Wsłuchał się – rozmawiali o Początku. Czasem dało się słyszeć głosy Dumy, Lemoniadowego Joe i Humpty’ego, ale mówił przeważnie pułkownik. – …byliśmy w gotowości, armia wprawdzie wtedy biedowała, a i tarczę antyrakietową spieprzyliśmy, ale mieliśmy środki, żeby się odwinąć – rozprawiał Rodionycz. – Do naszego uzbrojenia należały rakiety Topol, nie pozwolili ich zredukować, zostało nam też coś jeszcze w zanadrzu… No dobra, nie o tym miałem… Akurat jechałem wtedy na urlop. Wysłali mnie do sanatorium Ministerstwa Obrony. Przeleżałem na zielonej trawce dwa tygodnie, w pełnej izolacji, jakbym wypadł z życia, a potem mnie wezwali. Zwykle jeździłem gdzieś na granicę albo i dalej. Polowałem na bojowników w Czeczenii i Dagestanie, często bywałem zagranicą, tam też było co robić… A tu nagle wzywają mnie do Centrum… Od razu zrozumiałem, że to brudna sprawa. Zresztą wisiało coś takiego w powietrzu… My jesteśmy stare wróble, od razu czujemy, kiedy coś zaczyna śmierdzieć. Zwykle w telewizji cały czas leciały wiadomości ze świata, prezydent Obama pojechał z wizytą, albo Hugo Chávez znów wylewa na amerykańców pomyje z trybuny… A tu nagle jakby wszystko ucięto. Włączysz telewizor, tylko naszych ćwoków
pokazują. Prezydent to, prezydent tamto… O trzęsieniu ziemi, o imprezach celebrytów i o tym, że krowy w obwodzie Jarosławskim dają dużo mleka… Chociaż pamiętam też, że zaczęli nakręcać histerię, że w Stanach miała być jakaś nie taka demokracja. Jednostronna. Polityka podwójnych standardów, uznanie małżeństw homoseksualnych i różne inne ohydztwa. Za ostatniego prezydenta zwykle zachowywaliśmy wobec nich życzliwą neutralność, a tu nagle ostre ataki i krytyka… Dopiero potem zrozumiałem, że to zaczęła się kampania informacyjna, w celu wzmocnienia nastrojów patriotycznych, ale wtedy, chociaż się zaniepokoiłem i bardzo mnie to zdziwiło, to nie od razu się połapałem. Do tego żadnych wiadomości z zagranicy. Była ostra cenzura, nie przedostał się ani strzęp informacji. Wątpię, żeby ktoś w kraju wiedział, że zaczęła się wojna, oprócz tych, którzy powinni. A wojna się zaczęła, teraz nie mam wątpliwości. To jasno wynika ze wszystkich poszlak. Cywilów można nabrać, ale nie nas. Pułkownik umilkł. Daniła wysunął się ze śpiwora – Rodionycz siedział na parapecie i patrzył przez okno na szybko jaśniejące niebo. – No i co, Siergieju Pietrowiczu? – zapytał Duma. – Dlaczego przeszli od zwykłej wojny do atomowej? Ni z tego, ni z owego? Pułkownik rozłożył ręce. – Tego to ja już, Taras, nie wiem i nie będę wróżyć z fusów. Wszystko się mogło stać. Życia nie zaplanujesz, choćbyś bardzo chciał. Widocznie coś poszło nie tak. Albo za szybko się rozkręciło. Nie wiem już, jak tam było dalej, ale rezultat widać gołym okiem. – Rodionycz wskazał palcem za szybę. – Właśnie dlatego przez ostatnie dwadzieścia lat mamy za oknem taki właśnie pejzaż. I będziemy go mieć jeszcze bardzo długo, choć poziom radiacji spada, to do normalności jeszcze daleko. – A ja, towarzyszu pułkowniku, nie rozumiem jednej rzeczy. – Daniła włączył się do rozmowy, ziewając i zwijając śpiwór. – Dawno już chciałem pana zapytać, ale zawsze jakoś… A to człowiek zapomni, a to nie ma czasu… W tym podręczniku do OPBMR, który dał pan nam do przeczytania, było czarno na białym napisane, że okres rozpadu pierwiastków radioaktywnych po ataku atomowym nie jest aż taki długi. Podano tam nawet normy i było coś, zdaje się, o dwóch, trzech tygodniach, a potem można już wychodzić z ukrycia… A my prawie dwadzieścia lat siedzimy pod ziemią, a jeśli wychodzimy, to tylko w skafandrach ochronnych. A poziom radiacji, jeśli nawet spada, to jakoś tak bez przekonania. – Ale dlaczego bez przekonania – przerwał mu Duma. – W chwili uderzenia dochodziło do półtora tysiąca rentgenów, czytałem dzienniki obserwacyjne, a teraz na otwartym terenie spada czasem do pięciu, siedmiu. Co najwyżej w lokalkach skacze do tysiąca, no i w budynkach jeszcze się trzyma, tam gdzie nawiało pyłu z ulicy i został w szczelinach… – To tylko jedna strona medalu – kiwnął głową pułkownik. – Ale jest i druga. Po pierwsze, i już niejedna przechodząca karawana to zauważyła, poziom promieniowania, nie wiedzieć czemu, jest u nas znacznie wyższy, niż powinien być w takim
prowincjonalnym miasteczku. Dlaczego, nie wiem, ale celowali w nas. Pamiętacie choćby to łyse miejsce, które wczoraj obchodziliśmy. I to na pewno nie jest jedyne. A po drugie… Rzecz w tym, że okres połowicznego rozpadu jest dla każdego radioaktywnego pierwiastka inny. Na przykład okres połowicznego rozpadu polonu-212 wynosi poniżej mikrosekundy, a okres połowicznego rozpadu toru-232 przekracza miliard lat. Pierwiastki powstające w wyniku reakcji syntezy jądrowej neptun, pluton, ameryk mają okresy połowicznego rozpadu od kilku minut do dziesiątków tysięcy lat. A jest jeszcze takie pojęcie jak brudna bomba. Specjalnie po to ją zrobiono, żeby wytruć jak najwięcej ludzi. Według oficjalnych danych mocarstwa atomowe takich bomb nie miały, ale kto by tym oficjalnym danym wierzył? A nawet jeśli dopuścić, że to prawda… jedno trafienie w elektrownię atomową, i już masz brudną bombę, tylko znacznie potężniejszą. Najbliższa taka elektrownia była w Bałakowie, jakieś dwieście kilometrów stąd, a w ogóle zbudowano ich… niech no sobie przypomnę… – Rodionycz zmrużył na sekundę oczy, szukając w pamięci. – …ponad cztery setki na całym świecie według danych z 2009 roku. Więc wychodzi na to, że po zniszczeniu samych tylko elektrowni atomowych poziom promieniowania poszybuje pod niebo. Albo bomba kobaltowa. Jak rąbnąć tym draństwem, to i dziesięć lat będzie wysokie promieniowanie, może dwadzieścia, a nawet pięćdziesiąt. Czego to człowiek nie wymyślił, i wszystko na własną zgubę. W arsenałach mocarstw tyle się tego nazbierało, że starczy i na dziesięć takich planet jak nasza. Tak więc długo jeszcze będziemy się zachwycać takim pejzażem, oj długo… Zsunął się z parapetu, spojrzał na zegarek i głośno klasnął w dłonie. – Koniec, starczy tego szkolenia politycznego. Pobudka, orły, piąta rano! Dziś mamy jeszcze przeczesać jednostkę wojskową, a to nie jest łatwa sprawa! Macie godzinę do zbiórki, o szóstej wychodzimy! *** Dojść do muru jednostki udało się stalkerom dopiero koło południa. Z samego rana, od siódmej, szukali przejścia, łażąc jak ślepe kocięta to w jednym kierunku, to w drugim, ale pokonać barierę z lokalek udało im się dopiero od strony skrzyżowania Bałaszowskiej i Gogola. Do samego muru mijali tylko prywatne domki i radiacja z jakiegoś powodu była tu niższa niż w innych miejscach. I z tego właśnie skorzystali. Pozostawiając, w pobliskim zaułku główne siły grupy z wystawioną obroną okrężną, awangarda składająca się z grup Dobryni i Aryjczyka ruszyła na zwiad. Zmierzyli poziom promieniowania na podejściu – trzydzieści rentgenów. Oczywiście trochę dużo, ale w innych miejscach było jeszcze więcej – nawet ponad czterysta. Trzeba było iść tędy. – Jeśli to nie potrwa długo, nie będzie tak niebezpiecznie – powiedział z wahaniem w głosie Ilja, patrząc na ekranik dozymetru. Obie grupy rozlokowały się na strychu przytulonego do muru jednostki domu, obserwując jej teren przez dziury w dachu. –
Wzięliśmy „bechę”… Wchodzimy? – Nasłuchujcie terkotania dozymetrów – przypomniał Daniła. – Do setki nie dojdziemy, w pół godziny spalilibyśmy się w cholerę. I tak będzie trzeba poleżeć u doktorka… – No, to ruszajmy już – burknął Lokalizator. – Pięć minut minęło. Niepotrzebnie łapiemy promieniowanie… – Niczego nie czujesz? – zapytał go Ilja. Sławka pomilczał przez chwilę, analizując swoje odczucia, i potrząsnął głową. – Wiesz przecież, że mój zasięg jest ograniczony. Maksimum siedemdziesiąt metrów, dalej jest pustka. Bliżej też nie wszystko widzę. Zobacz, co tam się dzieje. – Wskazał palcem na dziurę w dachu. – Przecież tam jest pieprznik jak u diabła na kuliczkach! A jeśli przeszkoda jest poważna, beton albo gruba warstwa piasku, wtedy to dla mnie martwa plama. – Ale teraz niczego nie czujesz? – pytał uparcie Aryjczyk. – Nie. Pusto. – Pułkownik pyta – powiedział Cuker, przyciskając słuchawkę mocniej do ucha. – Co zameldować? – Że siedzimy na strychu – odparł Daniła, odrywając się od lornetki. – Przygotowujemy się. Niedługo wchodzimy. Cuker posłusznie wymamrotał coś do mikrofonu. – Kto pierwszy? – spytał Aryjczyk, spoglądając na Daniłę. – Ty czy ja? – Ja. – odpowiedział Daniła po namyśle. – Sańka i ja mieliśmy już w tym miesiącu trzy wyjścia, a ty ani jednego. W związku z tym złapaliśmy też większą radiację. Cholera wie, co jest za tym płotem, jakie promieniowanie, może tylko trzy, może pięć rentgenów. A tutaj, sam widzisz. Tak więc, im krócej tu siedzimy, tym lepiej. – Rozsądnie. – Ilja kiwnął głową. Było widać, że nie uśmiechało mu się iść w pierwszym szeregu na nieznany teren. – Dobra, ruszajcie. A my was tu będziemy osłaniać. Jak będziecie za murem, uchwyćcie tam przyczółek, umocnijcie się i wołajcie nas. – Nie ucz ojca dzieci robić – odparł mu Li. – Co ty nam tu wciskasz za truizmy? My wchodzimy, wy osłaniacie. Potem na odwrót. Wszystko jak trzeba. Po podejściu do muru Daniła poprowadził grupę bardziej w prawo, do drewnianej wieżyczki wznoszącej się na dobre pięć metrów nad ziemią. Tu oddział zatrzymał się. Saszka pogrzebał w plecaku i wyciągnął linę z hakiem, rozwinął ją, rzucił, zaczepiając hak o drewnianą rozpórkę między podporami wieżyczki i zapierając się nogami o betonową sekcję ogrodzenia, zręcznie wlazł na mur. Rozejrzał się na prawo i lewo, przesadził krawędź i zeskoczył z drugiej strony. – No, co tam? – zawołał szeptem Daniła, słysząc, jak nogi towarzysza walnęły o ziemię. – W porządku. – Dała się słyszeć głucha odpowiedź. – Właźcie. Jeden za drugim stalkerzy przedostali się przez mur. Na terenie jednostki wojskowej Daniła natychmiast poprowadził grupę w głąb – miejsce, w którym przesadzili mur, było nieosłonięte, natomiast kawałek dalej, jakieś czterdzieści
metrów od nich, widniały sterty potężnych betonowych płyt, stosy drewnianych skrzyń o różnych rozmiarach, szeregi dział o skrytych w pokrowcach, skierowanych w niebo lufach, a nawet kilka potężnych ciągników z pozrywanymi gąsienicami. Stalkerzy rozbiegli się, zajmując pozycje i starając się pokryć zewnętrzne sektory obserwacyjne, żeby nie było żadnych martwych punktów. Daniła ulokował się pod płytami na lewej flance, Sańka i Cuker – w skrzyni znieruchomiałego na wieki wielotonowego cielska ciągnika z przodu. Licznik wdrapał się na działo i wziął prawą flankę – siadł na zamku, całkowicie skrył się za tarczą pancerną i wysunął lufę karabinu przez okienko celownika. Daniła zmierzył poziom radiacji – dozymetr pokazał dwa rentgeny – i rozejrzał się dookoła. Labirynt z gnijącego pod otwartym niebem sprzętu wojskowego ciągnął się na jakieś sześćset metrów, do hangarów w oddali. Za hangarami widać było fragment dwupiętrowego budynku z wysokim masztem flagowym, najprawdopodobniej mieścił się tam kiedyś sztab. Od strony zachodniej – daleko, co najmniej pół kilometra od nich – rozciągał się otwarty teren, coś w rodzaju parkingu. I od tego parkingu wzdłuż muru prowadziła szeroka droga, którą pewnie wywożono kiedyś sprzęt do magazynów. Nieprzyjaznej flory i fauny nie było widać, oprócz kilku dmuchawców kołyszących się nieopodal na wietrze, pod murem, i niewielkiego stadka psów kręcących się po parkingu, ale niezwracających uwagi na stalkerów. Może ich nie zauważyły, może nie były głodne? Należało jednak założyć, że mutanty na terenie jednostki jednak są. – Przekaż Aryjczykowi, że czekamy. I powiedz pułkownikowi, żeby dołączał – zawołał do Cukera Daniła po tym, jak się rozejrzał. – Robi się! – Dało się słyszeć z ciężarówki. – Tu są całe wagony skarbów! – mruknął Saszka, wychylając się zza opancerzonej burty i obracając głową na boki. – A przecież próbowaliśmy wtedy zakraść się i tu… Pamiętasz tamto wyjście, kiedy ptaszek o mało nas nie zadziobał? – Wtedy w tych zabudowaniach było ze trzysta rentgenów – odparł Daniła. – Dokładnie nie pamiętam. Ale skoro nie wleźliśmy, to znaczy, że były powody – Ech… Żeby się tak dobrać do magazynów! Daniła milczał, ale zgadzał się z partnerem – składy wojskowe kusiły swoimi fantastycznymi bogactwami. Dziadek mówił, że trzymano tu tyle, że starczyłoby na kilka lat niewielkiej wojny. Co prawda, sądząc po wyglądzie stojącego wokół sprzętu, wiele maszyn było niezdatnych do użytku, ale tak było tylko z tym, co stało na wolnym powietrzu. A przecież w tamtych ogromnych hangarach na pewno kryło się mnóstwo skarbów… Po paru minutach od strony muru dał się słyszeć szelest, ktoś wspinał się po linie. Nad betonowym segmentem pokazał się gumowy pysk „świnki”, który obrócił się w prawo i w lewo, rozglądając się dookoła, i po drugiej stronie zeskoczył Lokalizator. Natychmiast rzucił się w prawo, kryjąc się za ogromnym kołem od traktora, porzuconym pod ogrodzeniem. Wystawił automat, osłaniając pozostałych. Jako następny mur przesadził Aryjczyk. Daniła machnął ręką i zgięty wpół Ilja popędził w jego stronę.
Przyklęknął na jedno kolano przy kole nośnym ciągnika i przywołał swoich ludzi gestem dłoni. – Pułkownik ruszył – zameldował ze swojego miejsca Cuker. – Może poszperamy, póki stary nie doszedł? – zaproponował Aryjczyk, spoglądając, jak jego grupa stara się zabezpieczyć perymetr, zajmując pozycje między zwałami betonu. – Lepiej zaczekajmy – odparł Daniła z uśmiechem. Usiadł, opierając się plecami o płyty. – Rozumiem, że nie możesz się doczekać i tak dalej, ale lepiej wpierw oczyścić okolicę. – Poza tym, co chcesz tu znaleźć? – poparł dowódcę Wan. – Zardzewiałe rupiecie? Mamy do składów rzut beretem. A tam to się nachapiemy… Ilja otworzył usta, chcąc zaoponować, ale nagle zamarł i jego ręka powoli popełzła w stronę automatu zwisającego mu z przodu na jednopunktowym pasku29. Daniła, błyskawicznie sztywniejąc, zdał sobie sprawę, że Aryjczyk patrzy gdzieś nad jego głową – dobiegający stamtąd odgłos chrobotania po betonie i ciężkiego ochrypłego dyszenia potwierdziły jego domysł. Poruszył się, chcąc wstać, ale w tym samym momencie Iljucha namacał wreszcie lewą ręką łoże swojego kałacha. Szarpnął go do góry, prawą ręką przesunął dźwignię bezpiecznika i długą serią z biodra strzelił wprost nad głową Dobrynina. Daniła okręcił się, podnosząc obrzyn, i zobaczył ogromnego siwego wyrodka. Seria przebiła pierś i głowę, pozostawiając na ciele potwora krwawe otwory wlotowe, ale mutant, dzięki swojej fantastycznej żywotności, wciąż się jeszcze ruszał. Szarpnął się, chcąc zrobić krok naprzód, ale Daniła, kończąc to, co zaczął Ilja, huknął z dwóch luf wprost w jego głowę, roznosząc ją na krwawe strzępy. Ciało konwulsyjnie drgnęło, raz, drugi, niezgrabnie poruszyło potężną muskularną nogą… i poleciało na prawą stronę, spadając z betonowych płyt na ziemię. Daniła oblizał zaschnięte usta, błyskawicznie przeładował obrzyn, podszedł ostrożnie do wyrodka i szturchnął go końcem lufy w bok. Pozbawiony głowy stwór wciąż machał nogą, ale były to już tylko ostatnie impulsy wysyłane przez rdzeń kręgowy. Potwór był martwy. – Iljucha… no, przyjacielu… – Daniła odwrócił się w stronę Aryjczyka i rozłożył ręce, nie mogąc znaleźć właściwych słów. Odetchnął głęboko, pełną piersią i głośno wypuścił powietrze, próbując powstrzymać cwałujące serce. – Gdyby nie ty… – Masz u mnie dług – uśmiechnął się. Wsadził rękę do ładownicy, wyciągnął garść nabojów, zaczął doładowywać opróżniony do połowy magazynek automatu. – Spłacę go, bądź spokojny. – Daniła kiwnął głową. Obejrzał się – stalkerzy powyłazili ze swoich kryjówek i szeroko otwartymi oczami patrzyli na zabitego mutanta. – Panowie, może by tak uważniej, co? – podsumował sytuację Dżabbersmok ze swojego miejsca pod podwoziem ciągnika. – Słuchaj, Lokalizator! A ty co? Przysnąłeś? – zapytał Wan. – A myślisz, że jestem automatem? Robotem? Straciłem na chwilę koncentrację, i masz… Jak mogliśmy go przegapić?
Aryjczyk rozłożył ręce. – Musiał chyba siedzieć gdzieś w pobliżu. Usłyszał nas, skumał w tym swoim kurzym móżdżku, że z nami nie wygra, przyczaił się. No, a potem… może zachciało mu się żreć, to i polazł. Kto te wyrodki zrozumie. Mają przecież kompletnie pokręcony instynkt samozachowawczy… Jego rozważania przerwała dudniąca seria, która rozległa się gdzieś od strony hangarów, i odgłos kul uderzających w opancerzony bok ciągnika. W skrzyni zaklęli chórem Saszka z Cukerem. Daniła odruchowo padł na ziemię, a dopiero potem zdał sobie sprawę z tego, co zaszło, i wczołgał się za płyty. Wpadł na trupa, uwalał się wyciekającą z niego krwią… Zerwał się i zgięty wpół, przyciśnięty do betonu, wyjrzał za róg – Saszka i Jurka zdążyli już wyskoczyć z ciągnika i siedzieli teraz pod kołem nośnym amfibii. – Wielkokalibrowym walnęli! – sapiąc i wytrzeszczając oczy, z wielkim trudem wydusił Saszka. – Tam są płyty pancerne. A jedną ściankę przebił! Siedzieliśmy po kątach, cudem nie dostaliśmy rykoszetem! – Wan! Widzisz kogoś? – krzyknął Daniła. Chińczyk spróbował wyjrzeć, ale krótka seria i dzwoniące o pochyłą płytę pancerną kule sprawiły, że zrezygnował z tego pomysłu. – Nie mogę, dowódco! Ostrzelali mnie! – To zmieniaj pozycję! Daniła uniósł się na ugiętych nogach – i dwoma krótkimi ruchami wysunął na moment głowę ponad płyty, dzięki czemu udało mu się jednak zlokalizować przeciwnika. Wyjrzeć trzeci raz nie pozwoliła mu kolejna seria, ale i bez tego dostrzegł, że cekaemy strzelały z górnych okienek hangarów. I zdążył naliczyć cztery takie czerniejące otwarte okna. „Chyba dwunastka. Czternastka przebiłaby obie ścianki” – przemknęło mu przez głowę. – Trzeba stąd spieprzać! – rzucił basem Dreptak, przyciskając się plecami do koła ciągnika. – Odwrót! Przeciwko wielkokalibrowemu nie damy rady! Daniła zignorował ten krzyk. – Cuker! Łącz się z pułkownikiem! Przekaż, że jest kontakt z przeciwnikiem! Nie możemy się wycofać, leżymy nosem w ziemi! Za nami jest pusta przestrzeń, rozwalą nas, jak przez nią pójdziemy! Potrzebujemy osłony! Jurka zerwał radiostację z pleców i od razu zaczął przy niej majstrować. Aryjczyk podczołgał się bliżej, usiadł, ze wstrętem odpychając nogami trupa wyrodka. – Jak myślisz, kto tam siedzi? – Ktokolwiek to jest, nie cieszy się z przybycia gości. Zaczekaj no… Daniła zerwał z mutanta skrawek zakrwawionej szmaty i podniósł leżący obok pręt zbrojeniowy. Przywiązał i unosząc ostrożnie tę zaimprowizowaną flagę nad krawędzią płyty, pomachał. Krótka seria, która rozerwała szmatę i wybiła mu pręt z ręki, była bardzo przekonującą odpowiedzią. Aryjczyk zaklął i zapytał: – Co robimy? Jakieś pomysły? Z powrotem nie pójdziemy. A jak przesiedzimy tu jeszcze
piętnaście minut, to tylko patrzeć, a nas załatwią. Nie możemy się wychylić pod ogień cekaemów, a ci tu przyjdą i obrzucą nas granatami. – Trzeba zmienić pozycję – odpowiedział Daniła. – Natychmiast. Bo jeszcze przyniosą jakiegoś Trzmiela… Nie chcą pokoju, ich prawo. Chowamy się za pojazdami, wchodzimy w głąb labiryntu. Przyczajamy się i czekamy na pomoc. Strzelają tylko ci, którzy mają tłumiki. Wytrzymamy. – Może sami spróbujemy się wydostać? Wyjdziemy przez labirynt na północną stronę, do muru, i przeleziemy przez niego… – Mogą z tych hangarów ostrzeliwać cały teren. A zasięg mają dwa kilometry. Absolutnie nie mamy szans, szczególnie jeśli na cekaemach mają SPP30. Ilja znów zaklął. – Mamy granaty dymne? Daniła pokręcił głową. – Niby skąd? Jest skrzynka w magazynie, ale Pluszkin to cholerny kutwa. – No, to nie mamy wyboru. Nieźle nas przycisnęli. Jak się wycofujemy? Dwiema grupami? – Pogubimy się, Iljucha. Jedną. Aryjczyk skinął głową. Stalkerzy wybiegli jeden za drugim ze swojej betonowej kryjówki i przykucnęli za kadłubem ciągnika. Daniła krótko wyjaśnił zadanie zebranym wokół niego żołnierzom. – Gęsiego, skokami, nie gubimy się nawzajem, nie odbiegamy daleko. Jakieś siedemdziesiąt metrów w głąb i na północ. Za Chiny nas tam nie znajdą. Jeśli nie będzie pomocy, wraz z nastaniem ciemności będziemy się przedzierać do wyjścia. Koniec, do roboty. Prowadzącym jestem ja, zamyka Aryjczyk. Idziemy! Plan udało się wykonać bez trudu. Pomiędzy starymi gratami i najrozmaitszymi rupieciami mogłoby się zgubić nie tylko osiem osób, ale i osiemset. Kryjąc się przed strzelcami z cekaemem – gdzieniegdzie biegiem, gdzie indziej czołgając się, a chwilami wyprostowani – stalkerzy zagłębili się w labiryncie. Przeszli obok stojących rzędami czołgów, minęli rdzewiejące wraki ciężarówek Ural, po prawej zostawili cztery BTR-y… Daniła zatrzymał się w końcu przy trzech potężnych czterokołowych armatach – zdaje się, że były to hiacynty31 – stojących w rzędzie, z lufami obróconymi w stronę hangarów i stanowiących doskonałą osłonę ze swoimi ukośnymi płytami pancernymi. Zmierzył poziom radiacji – dobry. Uśmiechnął się pod nosem. – Koniec. Dobre miejsce. Tego pancerza już nie… Od strony hangarów dał się nagle słyszeć grzmot, potem zbliżający się syk – i tam, gdzie jeszcze całkiem niedawno siedzieli stalkerzy, huknęła eksplozja i rozbłysła czarnoczerwona kula ognia. Na wszystkie strony poleciały deski, grudy ziemi, porozwalane części pojazdów i inne śmieci. – I o tym właśnie mówiłem – odnotował z zadowoleniem Daniła, instynktownie pochylając głowę. – Poszliśmy w długą we właściwej chwili.
– Dobrze jeszcze, że z moździerza nie walnęli – wymamrotał przestraszony Cuker. – W sumie mogliby – kiwnął głową Dżabbersmok. – W każdym razie nie można takiej możliwości odrzucić. – Lokalizator, obserwacja – zarządził Aryjczyk. – Tylko uważnie, nie przegap ich! Jeśli wyślą patrol, to będą przeczesywać cały teren. – Sania, ty też. – Daniła kiwnął towarzyszowi. – Bierz tyły, pilnuj ścieżki, którą tu przyszliśmy. Porządnie wydeptaliśmy, więc mogą wpaść na nasz trop. Wtedy ich przywitasz. Saszka przytaknął. – Cuker, są jakieś nowiny? – Pułkownik wezwał posiłki. Chce się przedrzeć do sztabu! – odpowiedział od razu Jurka. – Niosą granaty dymne. Tak więc powojujemy. – Najważniejsze to doczekać – warknął Dżabbersmok, sadowiąc się na lawecie działa. – Wytrzymamy – zapewnił go Daniła, przenosząc uwagę na Licznika. Chińczyk wdrapał się na środkowe działo i coś przy nim grzebał. Poruszył pokrętłem i lufa armaty zaczęła się powoli obniżać. – Co ty tam robisz, Wan? – Aryjczyk, widząc to, zaniepokoił się. – I tak nie masz pocisków… Zdemaskujesz nas! – Za to mam karabin – mruknął Wan, stękając z wysiłku. Koła zębate, widocznie, porządnie zardzewiały i drobnemu Chińczykowi ciężko szło. – To nic, ja tu powolutku… Zresztą wystarczy opuścić o pół metra. Zaraz obrócę działo w ich stronę i popatrzę na nich przez lufę, co tam za twardziele siedzą z cekaemami i miotaczami płomieni… – Chytrze! – zaśmiał się Cuker. Daniła też się uśmiechnął – nawet nie pomyślał o takiej możliwości, chociaż pułkownik o tym opowiadał na lekcjach o taktyce snajperskiej. Ale Wan, urodzony snajper, zapamiętał wszystko, co może mu się przydać w pracy! Tymczasem Li opuścił armatę i przykucnął obok otwartego zamka, przymierzył, znów wskoczył na lawetę, pokręcił – i spojrzał przez lufę za pomocą celownika optycznego. Kiwnął głową z satysfakcją. – Są gołąbeczki. Pierwszy hangar od prawej. – Tylko jeden? – zdziwił się Daniła. – Ja naliczyłem cztery! – Na resztę na razie nie nakierowałem – burknął Chińczyk. – Jaki cekaem? – zapytał Aryjczyk. – Zdaje się, że Kord, to on ma taki wielki tłumik płomienia?… A może Utios… Cholera wie, stąd nie umiem rozpoznać, ale widać, że niezła krowa. Strzelać? – Nie – odparł Daniła po chwili zastanowienia. – Jak strzelisz, to się odkryjemy. A musimy tu wytrzymać jak najdłużej. – Zdaje się, że nam się to nie uda – mruknął nagle Jurka, słuchając głosu w słuchawce. – Rodionycz urządził na strychu domu stanowisko obserwacyjne. Meldują, że wzdłuż drogi podkrada się do nas grupa. Siedmiu ludzi.
– Przywitamy ich. – Daniła kiwnął głową. – Cuker za mną, łączność się przyda. Powiedz, żeby dali nam wsparcie z flanki, ale niech dają ognia dopiero, jak zaczniemy. Idziemy! Kierując się informacjami od obserwatorów, stalkerzy zatoczyli mały łuk i minęli ukrytego w wieży czołgu Saszkę, po czym usiedli w cieniu, w przejściu między kadłubami dwóch BTR-ów. Stąd, znad zwalonych bezładnie otwartych skrzyń z zardzewiałymi łuskami, biegnąca wzdłuż muru droga była bardzo dobrze widoczna. Cuker przykucnął, wyjrzał zza koła – i od razu schował się z powrotem. – Idą! Głos mu się załamał, ochrypł i Daniła zwrócił nagle uwagę, że Jurka znów się trzęsie jak poprzednim razem podczas zasadzki na karawanę. – Dasz radę? – zapytał z niepokojem. – Czy wolisz wycofać się za mnie? Cuker – przez gumę maski przeciwgazowej było słychać, jak zazgrzytał zębami – uparcie potrząsnął głową. – Muszę załatwić swojego pierwszego człowieka. Co ja, jakaś baba?… Poprzednim razem dałem ciała, teraz znów się trzęsę… – Nie myśl o niczym. Po prostu wyceluj i strzelaj – poradził Daniła. – Tu jest ze czterdzieści metrów, na pewno od razu go położysz. Twój strzał będzie pierwszy. Potem od razu się włączę. Walimy i od razu meldujesz przez radio! Niech na razie obserwują, a my tu się przyczaimy… Jurka kiwnął głową, przesuwając dźwignię bezpiecznika. Po mniej niż minucie pokazali się goście – w maskach przeciwgazowych z trójkątnymi okularami, w hełmach, pancerzach, kamizelkach taktycznych. Wszyscy mieli nowiutkie, połyskujące kałachy, a u jednego Daniła dojrzał pieczeniega. Poruszali się skokami skrajem drogi wzdłuż zasieków, wykorzystując każdą osłonę. Wychylali głowy, rozglądali się i kolejny skok. Daniła skrzywił się – kiepska taktyka. Wyglądają z tym swoim ekwipunkiem na niesamowitych wprost kozaków, a zachowują się jak uczniaki! Przecież każdy głupi wie, że znacznie bezpieczniej byłoby wejść do labiryntu i podejść tamtędy ukradkiem. A tak każdy ruch widać jak na dłoni. Dlatego ci na strychu zauważyli ich już z daleka. Tymczasem zwiadowcy przyczaili się za płytami przy drodze, dokładnie naprzeciwko stalkerów, i znów zaczęli się rozglądać. Daniła przylgnął plecami do kadłuba BTR-a, zamarł, trzymając na celowniku przeciwnika wysuniętego zza płyt aż do ramion. Syknął: – Cuker! Co z tobą? Gotowy? Klęczący na jednym kolanie Jurka mruknął twierdząco z dołu. – No, to strzelaj! Ze strychu dostaniemy wsparcie ogniem z flanki! – wysyczał Daniła, czekając na strzał. Sam dawno już zdjąłby paru ludzi, których głowy wystawały ponad płyty, ale Cuker z jakiegoś powodu zwlekał. – Taka twoja mać! No! Oderwał się od celownika, spojrzał w dół – Cukerem, tak jak poprzednio, aż rzucało. Palec trząsł mu się jak w gorączce i usiłował nacisnąć na spust, ale przeszkadzała w tym jakaś siła, chociaż było widać, że Jurka walczy ze sobą ze wszystkich sił.
To, co się wydarzyło, trwało nie dłużej niż parę sekund. Człowiek, który wyskoczył zza płyt, ruszył naprzód, ale potknął się… Odwrócił – i Daniła zdał sobie nagle sprawę, że tamten patrzy wprost na niego. I nie tylko patrzy, ale i widzi, co nie było wcale oczywiste ze względu na głęboki cień, który osłaniał stalkerów. Delikatny ruch lufą, ciche plunięcie wystrzału – i człowiek z przebitą na piersi kamizelką kuloodporną runął na plecy. Świadomy, że zasadzka się nie udała i że w odpowiedzi zaraz nadleci nie jedna, a cały grad kul, Daniła rzucił się z powrotem między pojazdy. Skręcił, robiąc miejsce Cukerowi, kryjąc się za transporterem, i ciszę natychmiast przecięły serie z automatu. Kule, rykoszetując z wizgiem o burty pojazdów, ulatywały gdzieś w głąb labiryntu, ginąc w zwałach betonu i szarpiąc gnijące truchła ciężarówek. Jurka nie wyszedł z przejścia i teraz pozostawało tylko mieć nadzieję, że zdążył wleźć gdzieś pod podwozie BTR-a. Inaczej… o innej możliwości nie chciał nawet myśleć. Stracić dwóch towarzyszy podczas jednego wyjścia – to już byłoby za wiele. Prawie od razu po pierwszym strzale od strony stanowiska obserwacyjnego przyszło wsparcie. Uderzenie z flanki musiało być dla przeciwnika zaskoczeniem. Daniła nie mógł tego widzieć – leżał, przyciskając ciało do ziemi i słuchając gwiżdżących mu nad głową kul – ale słysząc to, wyobrażał sobie mniej więcej, co się teraz działo na drodze. Cekaem Rodionycza bił krótkimi, zajadłymi seriami – na takim dystansie oznaczało to, że dokładnie celował, wtórowały mu serie z automatów. Sekunda, dwie – i kanonada umilkła. I wtedy, w ciszy, która zapadła, od strony hangarów odezwały się dudniące ciężko karabiny wielkokalibrowe. Łoskot pękających pod kulami łupkowych dachówek było pewnie słychać nawet w Schronie. Daniła przeturlał się, przesuwając w lewo, wyjrzał zza transportera i po raz pierwszy na własne oczy, a nie tylko słuchając opowieści pułkownika, zobaczył moc kalibru 12,7 milimetra. Na jego oczach dach dosłownie zamieniał się w durszlak. Pierwsza seria, żeby się wstrzelić, poleciała trochę za wysoko, rozbijając w drzazgi kalenicę, ale już następna, z poprawką, przeszła mniej więcej przez środek strychu, gruchocząc wszystko gradem ołowiu. Do pierwszego cekaemu dołączył drugi i od razu trzeci. Czwarty z jakiegoś powodu milczał, ale te trzy absolutnie wystarczyły. Na wszystkie strony leciały odłamki cegieł komina i strzępy drewnianej konstrukcji, pękały, wpadając kawałami do środka łupkowe dachówki, z hukiem upadła na ziemię drewniana belka, jeden za drugim złamały się dwa przebite kulami dźwigary… Dach przekrzywił się, przesunął i powoli zjechał na bok. Pozostałe belki nie wytrzymały rosnącego obciążenia, ogłuszająco zatrzeszczały, złamały się i cała kondygnacja runęła w dół. Prawdopodobieństwo, że ci, którzy siedzieli na strychu, pozostali przy życiu, było zerowe. Daniła zaklął i odczołgał się do tyłu. Zajrzał pod podwozie BTR-a – pusto. Wyjrzał na przejście między wozami i dopiero wtedy go zobaczył. Jurka, z głową odchyloną do tyłu, leżał na boku, niezgrabnie przygniatając prawą rękę, kombinezon na plecach miał porwany na strzępy i zachlapany krwią, a pod kołami BTR-a sączył się cienki ciemny strumyczek. Obok leżały: rozbita radiostacja i automat, z którego w końcu nie wystrzelił.
Daniła stał przez chwilę z zamkniętymi oczami, zaciskając szczęki, aż zazgrzytały mu zęby, wreszcie odwrócił się i poszedł do kryjówki. Do trzech armat jednak nie dotarł. Przebył mniej więcej połowę drogi i usłyszał ciche ostrożne kroki z naprzeciwka. Ukrył się za stosem skrzynek, ściskając w dłoniach wintorieza i szykując gorące przyjęcie. „Zaraz wam… Sukinsyny… Za wszystkich naraz. I za Cukera, i za pułkownika… – przemknęło mu przez myśl. – Pewnie wysłali drugą grupę. Poszli dookoła…” Wyjrzał i zobaczył wystające znad maski Urala głowy w maskach przeciwgazowych. Aryjczyk i Sańka! Zdaje się, że oni też usłyszeli czyjeś kroki i także szykowali gorące przyjęcie. Daniła pomachał im, wychodząc zza skrzynek. Zajrzał za samochód – siedzieli tam wszyscy pozostali. – No i co? Jak tam? – zapytał Ilja, kiedy tylko go zobaczył. – Ale tam u was była strzelanina! Gdzie Cuker? – Cuker to ładunek dwieście – odpowiedział ponuro Daniła, zarzucając karabin na plecy. – Nie potrafił wystrzelić, głupol. Mówiłem mu przecież, daj mi, pójdę pierwszy! – westchnął. – I tego strychu, na którym siedzieliśmy, już nie ma. A razem z nim, zdaje się, i Rodionycza z ekipą. – A gdzie tam! – powiedział ze złością Aryjczyk. – Szkoda Jurki. Ale stary jest cały i pozostali też. – Jak to? – zdziwił się Daniła. – Przecież… na własne oczy… – Dopiero co się z nami łączył. Okazuje się, że siedzieli tam we trzech, on i Tandemowie, i od razu po ataku wszyscy zeskoczyli na dół. Kiedy poszła druga seria, był tam jeszcze tylko nasz staruszek. I leżał już przy włazie, podawał tamtym cekaem. Trochę późno się chłopaki z hangarów obudziły. Daniła westchnął z ulgą – chociaż jedna dobra wiadomość! – A już myślałem… – Gdzie tam. – Iljucha uśmiechnął się. – Stary ma węch jak wilk. Tamci połamią sobie na nim zęby… – Co dalej? – Mamy polecenie wracać tam, skąd przyszliśmy, do ciągnika. Siedzieć tam i się nie wychylać. Droga jest pod kontrolą, przyszły posiłki, snajperzy są na pozycjach, podejścia kryte. Osłona ogniowa, granaty dymne, wszystko jak należy. Już niedługo… – Wreszcie – burknął Daniła. – Bo ugrzęźliśmy tu jak mucha w smole… Jednak wbrew tej obietnicy wszystko nie zaczęło się tak szybko, jak by chcieli. Po powrocie na umówione miejsce przesiedzieli tam jeszcze około godziny. Dobrze chociaż, że przez ten czas przeciwnik tylko raz spróbował posłać szperaczy. Tamci zmądrzeli i grupa poszła tym razem przez labirynt, gdzie nie było pracy dla snajperów, którzy kontrolowali tylko podejście drogą wzdłuż muru. Musieli za to trochę powojować stalkerzy. Zresztą obyło się bez strat zarówno po jednej, jak i po drugiej stronie.
Przeciwnik nadział się na gęsty powitalny ogień i wycofał, odgryzając się krótkimi seriami. Obawiając się granatnika, Dobrynin ponownie zmienił pozycję, ukradkiem przenosząc się dalej na północ i kryjąc się za ciągnikami gąsienicowymi. Kiedy tylko zameldowali o tej zmianie Rodionyczowi i przygotowali się na długie oczekiwanie, nadeszła wiadomość. – Pułkownik na linii – rzucił basem Dreptak siedzący na zerwanej gąsienicy i przyciskający do ucha piszczącą słuchawkę. – Gotowość w ciągu minuty. Podkopali się pod jedną sekcję muru, zaraz będą ją przewracać. Jak przewrócą, polecą granaty dymne i ostrzelają hangary. A my wtedy cichcem się wyślizgniemy. – No, wreszcie! – zawołał Saszka. – Wszyscy gotowi? – Daniła zareagował natychmiast, czując napływ adrenaliny. – Trzeba będzie pobiegać… – Mało było biegania przez te trzy dni? – prychnął Dżabbersmok. – Dziura w murze, to dobrze – mruknął Sańka. Siedział obok i cała jego napięta sylwetka zdradzała gotowość, by błyskawicznie się zerwać i ze wszystkich sił biec tam, gdzie każą. – Pod ostrzałem cekaemów na mur się nie wgramolisz… Betonowy mur dokładnie naprzeciwko nich nagle drgnął i zaczął powoli walić się w ich stronę, na teren jednostki. Jednocześnie zza muru, mocno dymiąc, wleciało z dziesięć podłużnych ciemnych przedmiotów. Te spadły na ziemię, żarząc się; szybko zasnuwając wszystko dookoła białymi oparami, po chwili buchnął gęsty dym. – Teraz! – ryknął Daniła, zrywając się i rzucając przed siebie. Z naprzeciwka, ponad ich głowami – a jeszcze silniej z obu flanek – w stronę hangarów uderzyły osłaniające uciekinierów długie serie. Nie dało się ich odróżnić – terkot automatów zlewał się w jedno, ale wrażenie było takie, jakby ich odwrót osłaniała cała kompania. Przeciwnik milczał – niespodziewany atak wyraźnie go zaskoczył i to dawało nadzieję, że uda im się wydostać z terenu jednostki bez strat. Kłapiąc ochraniaczami na buty od OP-1 i słysząc za sobą słoniowy tętent, Daniła pędził w stronę przejścia. Dookoła był taki dym, że nie było widać nawet wyciągniętych przed siebie rąk. „Trzeba było przeciągnąć linę! – przemknęła mu spóźniona myśl. – Pogubimy się w cholerę! Wystarczy, że ktoś upadnie…” Wykrakał! Potknął się o zsunięty ochraniacz – a dziadek ostrzegał! – wywinął orła i poleciał na ziemię. Padł plackiem – aż go zatkało! Zerwał się, starając się złapać oddech, poprawiając ochraniacz i kątem ucha słysząc, jak z tupotem i szelestem kombinezonów przebiegają obok niego stalkerzy… i nagle zdał sobie sprawę, że stracił orientację. Wiedział tylko, że musi biec w kierunku wystrzałów, ale front był zbyt rozciągnięty, dookoła panował taki huk, że zdawało się, że automaty biją ze wszystkich stron, i nie było żadnej możliwości, żeby zorientować się w terenie. Mijały drogocenne sekundy, a on wciąż błądził. Brnął ostrożnie, pochylony, przytrzymując wintorieza na plecach, i z wyciągniętą lewą ręką, żeby nie wyrżnąć w coś głową. Przed nim wyłoniła się nagle szara powierzchnia podzielona na wypukłe kwadraty
i Daniła od razu skojarzył, że to mur. W końcu tu dotarł – tylko dokąd teraz iść? W prawo czy w lewo? – Oznaczcie wyrwę! – wrzasnął co sił w płucach, ale jego krzyk utonął w panującym dookoła huku. – Gdzie jest wyjście?! Eeej! I… być może ktoś go usłyszał, albo, co bardziej prawdopodobne, stalkerzy odkryli jego zniknięcie i zareagowali, bo z mgły wyłoniły się dwie postacie. I w prawej, po charakterystycznym zielonkawym OP-1 i białej masce przeciwgazowej, Daniła ze zdziwieniem rozpoznał dziadka. – Dziadku! Co ty tu robisz?! – Mówiłem temu staremu piernikowi, siedź w domu, poradzimy sobie bez ciebie. – Druga postać odpowiedziała głosem Germana. – Ale nie! Obaj jesteście uparci jak osły! Coś sobie ubzduracie i nie da się wybić wam tego z łbów! – A jednak to ja usłyszałem krzyk! – odparł dziadek, łapiąc wnuka za kołnierz. – A nie wy, głuche pały! Chodź, zgubo, idziemy! Jeden krok, drugi, trzeci – i oto jest przejście! Okazało się, że było całkiem niedaleko! Daniła chciał już przejść, obejmując dziadka ramieniem… ale z tyłu dał się nagle słyszeć szum pocisku rakietowego, rozległa się eksplozja, nagły spadek ciśnienia zatkał mu uszy i w tej samej chwili straszliwa siła szarpnęła go za ramię. Czując, jak leci gdzieś, koziołkując w powietrzu, próbował zmienić pozycję, jednak lot nie trwał długo. Daniła wyrżnął plecami o ziemię i zachrypiał z bólu, który eksplodował mu w ramieniu i przetoczył się falą przez całe ciało, ale jakimś cudem pozostał przytomny i ślizgając się, uniósł się na prawej ręce, po czym poprzez szaleńcze wiry białych oparów zobaczył leżącego dwa kroki dalej dziadka. Podczołgał się do staruszka, potrząsnął go za kombinezon na piersi, ale ciało dziadka stało się jakieś dziwnie ciężkie, oczy za okularami maski przeciwgazowej były zamknięte, głowa, zamiatając kapturem skafandra ziemię, dyndała bez życia… I wtedy, pojmując, że stało się coś nieodwracalnego, Daniła zacisnął powieki, mocno tuląc do siebie nieruchome ciało staruszka, chlipnął, czując, jak rośnie, nabrzmiewa mu w piersi gorąca wilgotna gula, i nie zwracając uwagi na biegnących do niego ze wszystkich stron ludzi, nie potrafiąc się już powstrzymywać, cicho, bezgłośnie zapłakał. *** Jak się później okazało, stalkerzy mieli dużo szczęścia. Gdy zakradli się na teren jednostki, wojskowi dopiero zaczynali wychodzić na powierzchnię. Zbudowali kilka umocnionych stanowisk ogniowych w pobliżu sztabu i w hangarach, instalując tam cekaemy, ale nie zdążyli jeszcze wyposażyć swoich placówek w poważne uzbrojenie, w rodzaju moździerzy czy RPG. I nawet RPO było zaledwie dwie, trzy sztuki – magazyny z ciężkim uzbrojeniem nie zostały jeszcze otwarte, chociaż Chorąży zamierzał się nimi zająć właśnie w tych dniach. Wojskowi byli śmiertelnie przerażeni i tak też reagowali. Wyszli na powierzchnię i zdali
sobie sprawę, że świat zmienił się nie do poznania. Za murem – a i na ich terenie – błąkały się straszne stwory. Już pierwszego dnia zwiad wojskowych zaatakował mikser, następnego czterech ludzi zginęło w szponach wyrodków, a po kolejnych dwóch, w czasie wytężonej budowy stanowisk, przyszedł kuropat, którego udało się odeprzeć z dużym trudem. Jednak przez cały tydzień, kiedy żołnierze byli na powierzchni, nie napotkali żadnych ludzi, i właśnie dlatego otworzyli ogień, uznając przenikających na ich teren stalkerów za jakąś odmianę mutantów. Nawet flaga, nawet przerzucone przez mur granaty dymne – ze strachu wszystko to wzięli za atak nieznanych potworów. Ciała poległych przynieśli z powierzchni i pochowali w cmentarnym chodniku. Daniła, kopiąc z Sańką dla dziadka grób obok rodziców, milczał ponuro, a przed oczami wciąż miał nieszczęsny zerwany pasek od ochraniacza. Drobnostka, śmieć – pasek od ochraniacza! – pozbawił go najbliższego człowieka. I choć pułkownik mówił potem, że w śmierci dziadka nie ma jego winy i to wszystko zbieg okoliczności, dla niego były to tylko uspokajające słowa. Dziadek zawsze był obok niego, pomagał słowem i czynem, uczył, wygłaszając czasem banalne, a jednocześnie wieczne, niezmienne prawdy. Był obecny w jego życiu od zawsze i Danile nie przeszło nawet przez myśl, że kiedyś to może się zmienić. I oto ta chwila nadeszła. Śmierć dziadka wytyczyła granicę. Dzieciństwo się skończyło. Zaczynało się dorosłe samodzielne życie…
Sabantuj – święto pługa, tradycyjne święto na zakończenie wiosennych prac polowych w Tatarstanie, Baszkirii i na Powołżu, obchodzone także przez polskich Tatarów (przyp. tłum.). 26
„Szybkie węglowodany” – związki składające się z jednej lub dwóch cząsteczek monosacharydów. Należy do nich między innymi zwykły cukier, z którym pijemy herbatę. Są niezbędne dla organizmu, by błyskawicznie uzupełnić zużytą energię (przyp. aut.). 27
28
Piosenka Kubusia Puchatka z książki A.A. Milne’a Kubuś Puchatek, przełożyła Irena Tuwim (przyp. aut.).
Pasek posiadający tylko jeden punkt mocowania do broni. Zwykle jest to tylna część komory zamkowej albo kolba (przyp. aut.). 29
SPP – celownik snajperski do karabinów maszynowych. Przeznaczony do celnego strzelania z wielkokalibrowych karabinów maszynowych NSW Utios i Kord na dystansie do dwóch tysięcy metrów przy świetle dziennym i podczas zmierzchu przy włączonym podświetleniu siatki celowniczej (przyp. aut.). 30
2A36 Hiacynt-B – holowana armata produkcji sowieckiej kalibru 155 milimetrów. Należy do artylerii dużego kalibru (przyp. aut.). 31
10 | Żelazny człowiek Pod wieczór karawana trafiła do kolejnej wsi. Trakt z początku schodził do niewielkiego, zarośniętego drobnymi krzewami jaru, którego dnem płynął strumyczek z przejrzystą, skrzącą się w słońcu wodą, a potem szedł ostro w górę. Zwiad, który wjechał tam jako pierwszy, zobaczył osadę i widocznie natychmiast zameldował o tym Hasanowi, bo ciężarówki nagle zwolniły, a BTR przeciwnie, gwałtownie dodał gazu, wyleciał na szczyt wzniesienia i stanął, wodząc z boku na bok wieżyczką niczym węszący drapieżny zwierz. Daniła, który obserwował całą tę scenę wysunięty przez właz w dachu ciężarówki, uśmiechnął się – dowódcy pudła wyraźnie nie były obce teatralne efekty. Hasan uznał, że osada może stanowić zagrożenie, bo BTR z powrotem skrył się za wzniesieniem, a z głośników zabrzmiały komendy: „kolumna stać” i „załogi ciężarówek do wyjścia”. Daniła nie musiał się domyślać, czym zwykła wioska może zagrażać uzbrojonej po zęby karawanie. To pytanie zniknęło samo, kiedy ze szczytu wzgórza obejrzał leżącą w dole miejscowość przez lornetkę. Już na pierwszy rzut oka było jasne, że osada nie powstała tu przypadkowo i nad jej wzniesieniem pracowali nie jacyś wieśniacy, ale ludzie, których wiedza o budowie fortyfikacji nie była czysto teoretyczna. Wieś otoczono zasiekami i wysokim ostrokołem z grubych sosnowych bali, budynki wzniesiono na regularnym kwadratowym planie. Ale co najważniejsze, w czterech narożnikach palisady widać było kwadratowe, zagłębione w ziemi DZSO32 z wystającymi z otworów strzelniczych lufami cekaemów i działek automatycznych. A działka dwóch najbliższych stanowisk były wycelowane właśnie w stronę wzgórza. – Poważni goście… – mruknął Hasan, oglądający okolicę przez lornetkę. – Zdaje się, że trzeba będzie wysłać negocjatora… – A najważniejsze, że nie da się ich ominąć. – Daniła wskazał palcem na dół. Osada stała dokładnie pośrodku dużej polany otoczonej ze wszystkich stron przez las. Z ciężkimi pojazdami do lasu się nie wciśniesz, a próby przejechania traktem samowolnie, bez zgody gospodarzy osady, kończyły się w opłakany sposób – świadczył o tym osmalony, powyginany wrak ciężarówki leżący do góry kołami w poprzek drogi. Równocześnie nie dało się przejechać – była tam łatwa do ostrzelania pusta przestrzeń. Niech no tylko ktoś zaryzykuje…
– Dobra, nie będziemy tracić czasu – postanowił Hasan, opuszczając lornetkę i wkładając ją do futerału. – Jak pertraktacje, to pertraktacje. Psorze, jedziesz ty. Jesteś naszym specem od dogadywania się. Daniły zupełnie nie zdziwił taki wybór – widząc wymowne spojrzenie Saszki, wzruszył tylko ramionami. Dawno już się zorientował, że Siemionycz nie jest w Bractwie pionkiem, lecz zajmuje w jego hierarchii wysoką pozycję. Świadczył o tym choćby fakt, że szeregowy żołnierz nie dostałby do dyspozycji unikomu. To przypuszczenie jednak go nie niepokoiło, w odróżnieniu od balansującego na granicy paranoi towarzysza, który już nie pierwszy raz okazywał mu swoje podejrzenia. W końcu co takiego niepokojącego było w tym, że Siemioncz to przemilczał? Czy był zobowiązany do składania sprawozdań? W czasie gdy Profesor pertraktował, Daniła wziął Saszkę i Shreka i postanowił przeczesać grzbiet wzgórza – bardzo go zaciekawiło, jak to się stało, że mieszkańcy osady dowiedzieli się o karawanie tak wcześnie. Nie inaczej, tylko siedział tu gdzieś ukryty obserwator. Jego przypuszczenie okazało się słuszne – kryjówkę znaleźli bardzo szybko. Na wysokiej sośnie sklecono prostą platformę umożliwiającą obserwację okolicy na jakieś dziesięć kilometrów w obie strony. – Dobrze się urządzili! – zawołał z góry Saszka, wysłany tam przez Daniłę, żeby się rozejrzał. – W naszą stronę widać stąd wszystko prawie po horyzont! Starczyło tylko, że pojawił się nasz zwiad i od razu go namierzyli. – A wioskę widać? – zapytał Daniła. – Jak tam nasz Psor? – Rozmawiają – odparł Saszka po chwili. – Stoją pod bramą, machają rękami… Pertraktacje zakończyły się sukcesem. Za przejście karawany przez kontrolowane przez siebie terytorium osada zażądała po trzy skrzynki piątki, siódemki i kalibru 14. Nie było wyjścia i Hasan, słuchający prowadzonych na wysokim szczeblu pertraktacji na kanale dowódczym, zaakceptował tę ofertę. Seria z KPWT zabrzmiała dokładnie w chwili, kiedy Daniła stawiał stopę na schodku, zamierzając wejść do kabiny. Cały jego spokojny i pogodny nastrój zniknął jak ręką odjął – odepchnął się i skoczył do góry, chwycił się poręczy i jednym susem wleciał na dach ciężarówki. Kanał ogólny był już pełen okrzyków. – Kontakt! – Skraj lasu, skraj lasu, patrz!… – W lewo, lewo! Strzelaj! – Do wooozów! Daniła rozpłaszczył się na dachu, ściągnął z pleców karabin i dopiero wtedy rozejrzał się dookoła, słuchając rozkazu, by spojrzeć na brzeg lasu. A patrzeć było na co – pas drzew jakieś czterysta metrów od kolumny kipiał od straszliwych potworów, przy czym większości z nich nigdy w życiu nie widział. W oko wpadł mu wyciągnięty w skoku kotopodobny, pokryty łuską stwór, niczym triceratops obdarzony trzema parami rogów na głowie; była też chmara ohydnych i pokracznych szarych karzełków, kuśtykających na
dwóch nogach chwiejnym marynarskim krokiem… Rozsuwając na boki pnie drzewa, z lasu wylazł ich stary znajomy – kuropat, po czym zaskrzeczał i puścił się cwałem w stronę kolumny. To był najprawdziwszy gon, mutanty wszelkich maści i rozmiarów zebrały się nagle w jednym miejscu w niewiarygodnej liczbie i jak fala, nie wybierając drogi, pędziły naprzód, zmiatając i depcząc wszystko na swojej drodze. Coś takiego ogarniało najczęściej psy, ale tak było w domu. Kto wie, może tutaj jest jeszcze inaczej? Myślał, gorączkowo, przesuwając celownik po szalejących na skraju lasu stworach. Ciężarówka ruszyła i podskakując na wybojach, pędziła w stronę wsi. Daniła oderwał się od celownika – kolumnie zagrażał na razie tylko biegnący z tyłu kuropat, który spróbował już parę razy zaatakować ostatni pojazd – i odwrócił się, żeby rzucić okiem w stronę wsi. Wbrew jego oczekiwaniom, brama się otwierała, a obok niej majaczyły zawzięcie machające rękami postacie – czekali na karawanę. Szybko sobie poradzili z kuropatem. Jadący na czele BTR zjechał w lewo i zajął miejsce na tyle kolumny, stopniowo zmniejszając prędkość. Jego wieżyczka wykonała obrót i lufa automatycznego działka opuściła się, po czym wypluła krótką serię. Rozzuchwalony do niemożliwości kuropat, który miał czelność w pojedynkę ścigać całą kolumnę, oberwał w głowę trzydziestomilimetrowymi pociskami monolitycznymi i natychmiast się uspokoił, na pełnej prędkości zaplątały mu się nogi i po zrobieniu kilku koziołków padł w przydrożny pył, przebierając ogromnymi czteropalczastymi łapami. Na kanale ogólnym dał się słyszeć radosny ryk – krzyczeli prawdopodobnie mocno przestraszeni żołnierze z ostatniej ciężarówki. Odległość dzielącą ich od ostrokołu pokonali w ciągu minuty. Leżąc na podskakującym dachu, Daniła klął na czym świat stoi. Po co on tu w ogóle wlazł – jedynym punktem zaczepienia była rura od wentylacji, której chwycił się jedną ręką, drugą trzymał w powietrzu karabin, starając się nie stłuc celownika optycznego. Myślał, że będzie się ostrzeliwał, jednak kierowca tak popędził po wybojach, że nie miał żadnej możliwości oddania strzału. Kolumna wjechała przez bramę z pełną prędkością. Ciężarówka natychmiast skręciła w prawo, zwalniając przejazd pozostałym pojazdom, i gwałtownie zahamowała. Ręka puściła gładki walec rury i Daniłę siłą inercji rzuciło na dach kabiny. Boleśnie uderzył się ramieniem o wystające nity, zsunął się głową w dół na maskę i ujrzał oszalałe oczy kierowcy wyszarpującego z kabury pod pachą pistolet. – Ożeż ku…! – wrzasnął żołnierz w kabinie i wcisnął wyciągniętą już do połowy broń z powrotem. – Myślałem, że jakiś mutant wskoczył na dach! Więc gnałem tak i próbowałem go strząsnąć… Daniła pokręcił wymownie palcem przy skroni i zeskoczył na ziemię. Żołnierz tylko rozłożył ręce. Brama się zamykała, a obok niej, pośród gorączkowej krzątaniny, nieruchomy niczym skała, stał, wydając polecenia, mocno starszawy mężczyzna niewysokiego wzrostu, z twarzą jakby wyrzeźbioną z jednego kawałka granitu – twardą, szorstką, z ogorzałą skórą.
Zdecydowane ruchy zdradzały człowieka, który przywykł do rządzenia, a workowaty kombinezon w panterkę leżał na nim tak, że było jasne, iż jego właściciel rzadko w swoim życiu zakładał cywilne ubranie. Bardziej jednak przypominał zaporoskiego kozaka niż wojskowego – sprawiał to siwy czub zwisający mu przy uchu w poprzek wygolonej czaszki i siwe, grube wąsiska sięgające aż do piersi, na pasiastym wojskowym podkoszulku widać było wielki srebrny prawosławny krzyż. Obok stali w półkolu trzej ludzie w takich samych grudach, glanach i kamizelkach taktycznych, z których kieszonek wymownie sterczały magazynki do automatu i „efki”. Ochrona. – Pierwsze numery, na palisadę! – rozkazywał dźwięcznym głosem mężczyzna, energicznymi ruchami przecinając rękami powietrze. – Drugie, donosić naboje! Gdzie dzieciaki?! Kto będzie ładować taśmy nabojowe?! Może ja?! – Zaraz ich zawołamy, Wasylu Iwanyczu! – krzyknął zuchowato z ostrokołu młody chłopak, podniósł rękę z rakietnicą i wystrzelił w powietrze. Gdzieś w centrum osady natychmiast uderzyły dzwony na trwogę. Siwowąsy kiwnął głową z zadowoleniem i skierował wreszcie swoje władcze spojrzenie na wyskakujących z ciężarówek żołnierzy. – Co tak stoimy, chłopcy?! Łapcie, co tam macie, i na mury! Teraz się dopiero zacznie… Widząc jednak, że żaden z przybyłych się nie rusza, wściekł się: – Kto dowodzi?! Co się tak gapicie?! – Dzielimy się na oddziały i na mury – zabrzmiał w słuchawce głos Hasana. – Sam porozmawiam z tym Czapajewem33. Kiedy się szykowali, Daniła zdążył szczegółowo obejrzeć budowę ostrokołu i zasieków. Mur byłby godną przeszkodą nawet dla artylerii polowej, nie mówiąc już o ich armatce na BTR-ze. Z zewnątrz nie robił wielkiego wrażenia – zwykły mocny, solidny płot i tyle. Jednak okazało się, że nie było to takie proste… Ostrokół składał się z dwóch rzędów grubych sosnowych bali, a odstęp między nimi był wypełniony ziemią. W ten sposób powstał mur gruby na jakieś dwa metry, jeśli nie więcej. Tylna palisada, od wnętrza osady, sięgała wysokości trzech metrów, a przednia wznosiła się na jakieś pięć i była zwieńczona drutem kolczastym. Co trzeci bal zewnętrznego rzędu był upiłowany w taki sposób, że w ostrokole powstały otwory strzelnicze. Były jeszcze zasieki – powalone i skierowane koronami w stronę lasu drzewa, oraz wbite w ziemię zaostrzone kołki, bardzo pomocne w obronie. Daniła pomyślał, że gdyby podobne fortyfikacje zbudować wokół budynku dworca, straty wśród żołnierzy Schronu można by zmniejszyć do minimum. – Przede wszystkim walcie w te rogate z łuskami – rozległ się głos z tyłu. Daniła, odwróciwszy się, zobaczył, że za jego plecami, poprawiając pasek od automatu na ramieniu, stoi na oko siedemnastoletni chłopaczek, ten sam, który strzelał z rakietnicy. – Jestem Andriej – przedstawił się. – Możecie mi też mówić Ząb. Iwanycz posłał mnie, żeby zapoznać was z sytuacją. Daniła kiwnął głową, kierując lornetkę na jednego z opancerzonych mutantów. Potwór byłby kopią tygrysa, gdyby nie pokryte romboidalną łuską ciało, skierowane naprzód rogi
na głowie i długie, wystające spod górnej szczęki kły podobne do dwóch obnażonych szabel. – Na głowie pod łuską mają kostny pancerz – kontynuował Ząb. – Tak więc najlepiej walić pod łopatkę, w samo serce. I tak właśnie je kładziemy, chociaż trzeba je dopuszczać bliżej, kałachów mamy niewiele, głównie strzelby… Uważajcie też na te szare karzełki. Są zwinne, potrafią wspiąć się na palisadę i dobrze się biją. Działają w zgranych grupach. – I często się u was coś takiego dzieje? – zapytał Saszka, zajmując strzelnicę po lewej stronie przyjaciela. – Gon? No nie, nie często, raz w sezonie. Czekaliśmy w ostatnich dniach, szykowaliśmy się… Tylko coś ich dużo. – Ząb popatrzył na skraj lasu i pokręcił głową z troską. – Za mojej pamięci tylko parę razy zebrała się taka horda. Daniła spojrzał na wciąż wyłaniające się z głębi lasu mutanty i poczuł się nieswojo. Wzgórze, na którym nie tak dawno stała karawana, i jego zbocze od strony osady kipiały już od stworów, a następne wciąż wyłaziły zza zasłony drzew. – Jakby ktoś nimi sterował… – mruknął Ząb. – Gromadzi je i rzuca do boju. – Dobrynia, gdzie jesteś? – rozległ się nagle w słuchawce głos Hasana. – Mamy przesyłkę. Dla Shreka. – Po lewej, jakieś czterdzieści metrów od bramy – określił swoje położenie Daniła. – Czekaj tam, zaraz przyniosą. – Major się wyłączył. Nie trzeba było długo czekać – na schodach nieopodal coś stuknęło i na ostrokół wspiął się żołnierz z trzema skrzynkami amunicji w rękach. W ślad za nim dwaj kolejni nieśli KPW na podstawie kołowej. – Losza, to dla ciebie. – Daniła skinął na dźwigających cekaem żołnierzy. Shrek, który zajmował strzelnicę po prawej od Daniły, odwrócił się i oczy mu rozbłysły. Mruknął radośnie i odstawił na bok pieczeniega, po czym zrobił krok do przodu, złapał KPW i zaniósł go na swoje miejsce. Widok robił wrażenie. Shrek bez żadnego wysiłku trzymał w powietrzu ważący trzy cetnary wielkokalibrowy karabin maszynowy, delikatnie, jakby to było małe dziecko. Stojący w pobliżu żołnierze oderwali się od obserwacji przedpola i patrzyli, jak ostrożnie umieszcza cekaem w otworze strzelniczym. – Masz siłę, wujaszku… – Andriej gwizdnął, patrząc w osłupieniu na Loszę. Ten wyszczerzył zęby z zadowoleniem i ustawiwszy karabin, zaczął wsuwać taśmę do podajnika. Z dołu, od strony DZSO, zabrzmiała nagle krótka seria i Ząb rzucił się do wolnej strzelnicy nieopodal. Daniła spojrzał na przedpole – chmara mutantów ruszyła z miejsca i nabierając szybkości, pognała na osadę. Już od pierwszej chwili odnosił wrażenie, że Ząb, mówiąc o tym, że mutantami ktoś kieruje, rzeczywiście miał rację. Potwory nie szarżowały na oślep na ostrokół. Przegrupowywały się w biegu: do pierwszych szeregów przesunęły się kuropaty, tworząc tyralierę i zasłaniając swoimi potężnymi ciałami pozostałe zwierzęta, w ślad za nimi nacierały tygrysy szablozębne, a z tyłu, przebierając krótkimi nóżkami, dreptały pomarszczone karzełki, których jak się okazało, była zdecydowana większość.
Daniła przywarł do celownika, wypatrując odpowiedniego celu. Kuropaty lepiej zostawić strzelcom z cekaemami – trudno jest powalić taką wielotonową bestię z karabinu, jeśli nie jest się asem. Znacznie prościej i szybciej będzie naszpikować go z cekaemu. W oko – jedyny słaby punkt – w ruchu raczej się nie trafi. Kuropat przewala się w biegu z nogi na nogę, łeb mu się przy tym majta, spróbuj tylko znaleźć właściwy moment. Tylko Licznik dałby radę, a z nim Daniła nie może się równać… Jakby na potwierdzenie, gdzieś z lewej strony trzasnął pojedynczy wystrzał z SWD i jeden z „pisklaków” ze skrzekiem obrócił się w miejscu. W wyrwie w tyralierze mignęło ciało tygrysa, ale Danile, którego percepcja działała teraz w przyspieszonym trybie, wystarczyła ta krótka chwila. Ciężka dziewięciomilimetrowa kula weszła dokładnie pod łopatkę i mutant padł na ziemię, przygniatając przy okazji kilka karzełków. Rachunek został otwarty. Cekaemy w DZSO pracowały już na całego, wyrywając z szeregu to jednego, to drugiego kuropata. Kule wbijały się w twardy gorset mięśni, czasem w nim więznąc, ale częściej z mlaszczącym dźwiękiem wyrywały kawałki ciała i wywoływały małe fontanny krwi, przez co zdawało się, że na ciała mutantów pada z nieba krwawy deszcz. Po prawej huknęła nagle krótka seria – to Losza otworzył ogień do nadbiegającej hordy. Uderzył jeszcze raz i jeden z kuropatów, dokładnie naprzeciwko, nagle się zachwiał i zaczął utykać. Wyglądało na to, że Shrek bije po nogach i ta taktyka przyniosła dobre rezultaty – kolejna seria rozbiła staw kolanowy, mutant potknął się i upadł. Daniła skorzystał z tego i trzema wystrzałami zredukował liczebność tygrysów o kolejną parę. Czwarta kula chybiła celu, ale dzięki stłoczeniu mutantów nie przepadła, przebijając na wylot głowę jednego z karzełków i raniąc w ramię drugiego. Tymczasem trafiony przez Loszę kuropat, wrzeszcząc z bólu, spróbował wstać, ale z narożnika, od strony DZSO, krusząc mu na kawałki kość czołową, łupnęła seria z działka – potwór padł na ziemię i znieruchomiał. – A nie macie miotaczy płomieni?! – krzyknął nagle Saszka przez huk wystrzałów, adresując najprawdopodobniej to pytanie do Zęba. – Nie! – wrzasnął tamten w odpowiedzi. – Chcieliśmy wziąć, ale nie sprzedają! – Szkoda! Weselej by nam poszło! Z ogniem! Chłopaczek krótko się roześmiał, demonstrując mocne, białe zęby, i skupił się na strzelaniu. Przez te kilka chwil, które minęły od początku starcia, horda pokonała połowę dystansu i znajdowała się już jakieś trzysta metrów od ostrokołu. Cekaemy strzelały teraz długimi seriami, nie szczędząc luf, i każda kula znajdowała cel. Tyraliera kuropatów nieco się przerzedziła, ale ich główna masa wciąż parła naprzód. Mogłyby rozwinąć trzykrotnie większą prędkość i dotrzeć do palisady w kilka sekund, ale powstrzymywała je jakaś niewidzialna siła, niepozwalająca, by tyraliera się rozpadła. Widocznie takie było ich przeznaczenie – przyjąć na siebie deszcz ołowiu na przedpolu i nie pozwolić, by obrońcy wybili tygrysy i karzełki, które, wydawało się, były właśnie zasadniczą siłą uderzeniową tego piekielnego legionu. Nie mogły szybko się poruszać na swoich króciutkich nóżkach
i gdyby nie kuropaty, wykosiliby je już w pierwszych minutach boju. Daniła położył kolejnego tygrysa kulą w czoło, ocenił błyskawicznie zmniejszającą się odległość do nadbiegającej hordy i szarpnął za pasek ładownicy, wyciągając ładunek termobaryczny. Załadował go do granatnika podlufowego, starannie wycelował i nacisnął spust. Granat poleciał i w największej ciżbie mutantów, wypalając wszystko dookoła, rozbłysnęła wielka kula ognia. W uszy uderzył ich odgłos potężnej eksplozji, ale jeszcze głośniejszy był radosny ryk obrońców. Rezultat był rzeczywiście znakomity – dziesiątki pomarszczonych karzełków i kilka ciał tygrysów szablozębnych zostały na polu, czarne i dymiące. Używanie karabinu z takiej odległości nie miało już sensu – granatów zostało tyle co kot napłakał, a strzelanie z WSS seriami to droga przyjemność. I dlatego Daniła przewiesił sobie wintorieza na plecy i rzucił się do cekaemu Shreka. Losza, rycząc w upojeniu, kosił mutanty jak Czapajew białogwardzistów. Nawet taka machina jak KPW w jego potężnych łapskach zdawała się nic nieważącą zabawką. Daniła podniósł leżącego obok pieczeniega, klepnął Loszę po ramieniu, dając znak, że zabiera karabin maszynowy, i biegiem wrócił na swoje miejsce. Ustawił go na podpórce, wycelował i puścił pierwszą serię. Do tej chwili Dobrynin nie miał do czynienia z cekaemami – uważał je za ciężkie i nieprzydatne do wypadów na powierzchnię, chociaż przygotowanie fizyczne pozwalało mu nieść nie tylko sam cekaem, ale i spory zapas amunicji. Tyle że sekret przeżycia w warunkach powierzchni nie polegał na tym, żeby iść naprzód jak maszyna śmierci i kosić nadbiegające chmary mutantów, lecz na tym, by działać cicho i w miarę możliwości skrycie, nie przyciągając uwagi. A przy takim stylu pracy cekaem jest niepotrzebny, znacznie bardziej przydatna jest cicha broń. Ale teraz, podczas obrony przed szturmem, siła ognia pieczeniega była potrzebna jak nigdy. Trzema krótkimi seriami, starając się nie przegrzać lufy cudzej broni, Daniła skosił siedem karzełków i dwa tygrysy. Obrócił cekaem i posłał długą serię w kuśtykającego kuropata, naśladując taktykę Shreka. Noga mutanta załamała się pod nim, upadł i natychmiast dobili go z DZSO. – Losza, brawo! Znalazłeś jeszcze jeden słaby punkt! Że też wcześniej na to nie wpadliśmy! – krzyknął radośnie Dobrynin, celując w następnego. Potwory podeszły już do samych zasieków i wtedy w ruch poszły strzelby nabite loftkami. Salwa nie zaszkodziła kuropatom, ale karzełkom i tygrysom porządnie się oberwało – poszarpane ciała padały na ziemię i były natychmiast bezlitośnie deptane przez pobratymców. Patrząc na zbliżające się hordy, Daniła z ciekawością zastanawiał się, jak te potwory zamierzają pokonać linię zasieków. Dziesięciometrowy pas splątanych zaostrzonych pali i gałęzi, zwróconych ostrymi końcami w stronę nadbiegającej chmary stworów, był poważną przeszkodą nawet dla wielotonowych cielsk kuropatów. I to, co zobaczył, nijak nie mieściło mu się w głowie… Kuropaty były tu po prostu mięsem armatnim. Ofiarami, materiałem przeznaczonym na straty. Nie zwalniając, taranowały zasieki i skrzecząc z bólu, parły dalej przed siebie,
czyszcząc drogę dla tygrysów i karzełków. Kołki i gałęzie łamały się pod ciężarem ich cielsk, odłamki tkwiły im w piersiach, wiele kuropatów zaczęło przypominać jeżozwierze, ale wykonały swoje zadanie. Linia zasieków, która zdawała się przeszkodą nie do pokonania, została błyskawicznie przerwana. Mutanty podeszły pod ostrokół. Karzełki okazały się doskonałymi wspinaczami – jedna chwila i w otworze strzelniczym pokazała się wredna wyszczerzona morda. Dobrynin zupełnie się tego nie spodziewał i szarpnął się do tyłu, konwulsyjnie naciskając palcem na spust. Pieczenieg krótko ryknął i stwór poleciał na dół z przebitym na wylot łbem. Na jego miejscu natychmiast pojawił się następny, a górą, przez wierzchołek palisady, plącząc się w drucie kolczastym i skrzecząc z bólu i wściekłości, przełaziła cała zgraja pomarszczonych pokrak. Daniła odskoczył od strzelnicy, odrzucając cekaem i chwytając saperkę, i zamierzał powitać napastników bronią białą, ale te nie zatrzymywały się na szczycie palisady, demonstrując fantastyczną skoczność, ominęły górny pomost i posypały się wprost na dół, do osady. – Perymetr przerwany! – wrzasnął natychmiast ze swojej strzelnicy Ząb. – Wsparcie! – Pierwszy oddział, na dół! – rozległ się w słuchawce wyraźny rozkaz majora. – Oczyścić! Wewnątrz murów nie strzelać, swoich rozwalimy! Pozostali uwaga na drut kolczasty! Pojawi się łeb, od razu strącajcie! – Oddział, róbcie jak ja! – zakomenderował Daniła, słuchając rozkazu, i ponieważ pozwalała na to wysokość, jednym skokiem znalazł się na dole. Wioskowi widocznie nie po raz pierwszy odpierali taki szary desant. Nie pozwolili karzełkom rozbiec się po osadzie. Do tej części ostrokołu dochodziła tylko jedna szeroka ulica, na której stał już oddział obrońców z łopatami i widłami. I kiedy tylko pierwsze mutanty sforsowały palisadę, mieszkańcy osady ruszyli do walki wręcz. I zaczęła się rzeź. Mimo niewielkich rozmiarów – dorosłemu człowiekowi sięgały nieco wyżej niż do pasa – karzełki były obdarzone nieprzeciętną siłą fizyczną. Do tego uwidoczniła się ich przewaga liczebna i zanim Daniła z kolegami włączyli się do walki, oddział obrońców był już zepchnięty w głąb ulicy, a na ziemi, razem z ciałami mutantów, leżało kilka ludzkich. – Shrek, do środka! – wydawał komendy w biegu Daniła. – Przyjmiesz główny atak. Sania z lewej, Li z prawej, pomagajcie Loszy. Kubowicz i ja na flankach. Siemionycz, z tyłu asekurujesz i koordynujesz! Zdawał sobie sprawę, że jako dowódca ma trzymać się z tyłu grupy i kierować działaniami swoich żołnierzy, ale wiedział też, że w walce wręcz będzie z niego znacznie więcej pożytku, dlatego też przekazał swoje obowiązki Profesorowi. Oddział przeformował się w biegu i bez zatrzymania wbił się w tyły pomarszczonych maszkar. Oglądane z bliska karzełki okazały się jeszcze bardziej ohydne – diabły, nic dodać, nic ująć. Szara, zwisająca w fałdach skóra, pokryta gnijącymi ranami i poparzeniami od promieniowania… Gęby ze świńskimi ryjami i wąskimi oczkami
wyszczerzone we wściekłych grymasach… Dolne kończyny były wygięte w stawach w odwrotną stronę i kończyły się szerokimi kopytami, a górne, mające dwa stawy i dlatego obdarzone znacznie większą niż u człowieka ruchliwością, miały po cztery grube paluchy z długimi pazurami. O tym, że pazury te były ostre jak brzytwa, Daniła przekonał się już w pierwszej minucie starcia. Diabełki szybko się opamiętały po ataku z tyłu. Sam Daniła zdążył załatwić ledwie dwa, tnąc zaostrzoną krawędzią saperki, a potem mutanty się przegrupowały i walka stała się nieporównanie cięższa. To, że karzełki miały zaczątki inteligencji, było widoczne choćby w tym, że nie biły się w pojedynkę, ale starały się zachować coś na podobieństwo szyku. Skupiły się, ścisnęły, zagęściły formację i odgryzały się teraz, osłaniając i ubezpieczając się wzajemnie. Ze wściekłym piskiem rzucały się naprzód, smagając pazurami, i gdyby nie kamizelki kuloodporne, ludzie mieliby duże kłopoty. Podskakiwały, atakując od góry, kucały, biły po nogach, wywijały się, rzucały na widły i łopaty, starając się dosięgnąć gardła i ginąc, zabrać ze sobą choćby jednego człowieka. Gdy któryś z nich upadł, bił się dalej, leżąc na ziemi, czepiając się nóg obrońców i krępując ich ruchy. Na oczach Daniły powaliły dwóch wioskowych jednocześnie, wciągnęły ich do wnętrza szyku i natychmiast rozszarpały na strzępy… Ludzie byli jednak górą. Atak na tyły karzełków sprawił, że rozdzieliły siły na dwa fronty, osłabiając tym samym napór na miejscowych, którzy wzięli się w garść i znów przeszli do ataku. Diabełki zostały ściśnięte z dwóch stron, a potem z góry, z dachów domów huknęły strzelby i po kilku minutach mutanty były skończone. Jednak główna bitwa wciąż trwała. Daniła odwrócił się i zobaczył, że na murze toczy się chaotyczna walka wręcz – przez palisadę przedostawały się tygrysy szablozębne, niosąc na plecach po dwa, a nawet trzy karzełki naraz. Drut kolczasty dawno już został zerwany i spadł gdzieś na zewnątrz, pod mur, więc potwory lazły teraz do środka bez przeszkód. Cekaemy w narożnikach milczały – widocznie większość potworów znajdowała się już pod murem, w martwej strefie, albo wspinała się na górę, przez palisadę. – Shrek, Kubowicz, Psor na mury – wydał komendę Daniła. – Li, ja, Saszka zostajemy tutaj. Pomagamy z dystansu. Losza zaryczał i machnął saperką, z której ostrza bryznął wachlarz kropel czarnej krwi, i rzucił się do ataku. W ślad za nim pomknęli Kubowicz i Profesor. Daniła wetknął swoją łopatkę w ziemię – nie będzie przecież wkładał zakrwawionej do pokrowca – i zdjął z pleców wintorieza. Zmienił magazynek, przyklęknął na prawe kolano i spojrzał przez krzywkę celownika mechanicznego. Na metalowy trójkącik, jakby sama się o to prosząc, od razu nadziała się głowa tygrysa i Daniła natychmiast pociągnął za spust. W czole mutanta, między rogami, pojawiła się ciemna plamka i ciało zwaliło się w dół. Z lewej strony zabrzmiał wystrzał z SWD, pocisk przebił głowę kolejnego napastnika. Z prawej terkotał kałach Saszki, który nie licząc na swoje snajperskie zdolności, strzelał seriami ponad głowami obrońców, kosząc przełażące przez palisadę stwory.
– Brygada, uwaga! Daniła drgnął, zupełnie zapomniał o tkwiącej mu w uchu słuchawce. – Zwiększyć dystans, odejść w głąb osady! Wchodzi BTR! Trzymamy się, przełażą ostatnie! Z muru, przerywając walkę, natychmiast posypali się żołnierze. Gdzieś po prawej – widok zasłaniał narożnik domu – zaryczał BTR i wypalił z obu luf w stronę górnej krawędzi palisady. Po chwili przyłączył się do niego cekaem Tigra i w ciągu kilku minut reszta mutantów została zrzucona na dół. *** Po bitwie jak zwykle zaczęło się liczenie strat. Fragment muru, którego bronili żołnierze Bractwa, utrzymał się najdłużej. Na innych odcinkach mutantom wcześniej udało się przedrzeć i spowodowali znacznie większe szkody. Wśród miejscowych ucierpiało około czterdziestu ludzi, trzecia część zdolnej do walki ludności, ale na szczęście tylko jedna czwarta z nich była martwa. Straty wśród żołnierzy Bractwa wyglądały na tym tle wręcz mizernie – zginęli dwaj ludzie w oddziale drugim, jeden w czwartym, zaś Dżabbersmok z Dumą mieli drobne zadrapania. Można powiedzieć – skończyło się na strachu. Pole bitwy, oświetlone czerwonym zachodzącym słońcem, było wprost usiane ciałami. Niektóre mutanty jeszcze się ruszały, próbując pełznąć z powrotem do lasu, i mieszkańcy osady dobijali je z dwururek albo żeby nie tracić niepotrzebnie amunicji, rąbali łopatami. Trupów z jakiegoś powodu nie ruszali, zostawiając je tak, jak były, odnieśli tylko te spod muru na środek pola. – Dlaczego ich nie zakopują? – Saszka, stojący obok na murze, spoglądał ukradkiem na pole. – Jutro zacznie śmierdzieć… Daniła wzruszył ramionami – dla niego też była to zagadka. Gdy tylko podliczyli straty i zmyli brud, pot i krew, Hasan oznajmił, że gospodarze z okazji wielkiego zwycięstwa wydają ucztę i zapraszają tych, którzy chcą się przyłączyć. Saszka wyraził gotowość, a i Daniła nie miał nic przeciwko temu. Odszukali Wana i Loszę, ale ci zrezygnowali – Shrek dlatego, że z natury stronił od ludzi, a Licznik motywował swoją odmowę zmęczeniem i chęcią natychmiastowego pójścia spać. W ogóle, jak zauważył Daniła, tylko niewielu żołnierzy przyjęło zaproszenie atamana – jeszcze żywa była w ich pamięci wioska ludożerców – i w rezultacie uzbierało się zaledwie pięciu chętnych. Oprócz chłopców zaszczycić swoją obecnością imprezę raczyli Dżabbersmok, osobisty kierowca Hasana o przezwisku Driver i jeszcze jeden żołnierz, starszy radiotelegrafista z siódmej ciężarówki, pseudonim Kanał. Ich przewodnikiem okazał się Ząb. – Miałem już z wami kontakt – mówił, krocząc obok Daniły i uśmiechając się życzliwie – więc Iwanycz mnie dał na przewodnika. Pytajcie, jeśli coś was ciekawi, odpowiem… Idąc ulicą, Dobrynin rozglądał się z zainteresowaniem. Wszystko we wsi nosiło wyraźne wojskowe piętno – i wzorowy porządek, i równe jak od linijki rozmieszczenie domów,
i proste ulice dzielące osadę niczym obóz wojskowy na regularne kwadraty. Nawet przystrzyżone w regularne, jednakowe sześciany krzewy kazały myśleć, że przywódcy osady nie była obca wojaczka. – W wojsku wszystko powinno być równoległe i prostopadłe. – Ząb, jakby słysząc jego myśli, skinął głową w stronę przyciętych krzaków. – Nasz Iwanycz ma na tym punkcie bzika. Przed Końcem był wojskowym, pułkownikiem, dowódcą jednostki. Lubi więc, żeby wszystko było równe, od linijki… – To ile on ma teraz lat, jeśli przed Początkiem był pułkownikiem? – zdumiał się Driver. – No… teraz ma już pod siedemdziesiątkę… – Ząb zamyślił się. – Tak więc chyba koło pięćdziesiątki… Przeszedł całą Czeczenię, zaczynając od pierwszej kampanii. Mówią, że surowy był z niego dowódca. Całą jednostkę trzymał w garści, bez jego wiedzy nikt nie mógł pisnąć. – A więc ostrokół to jego robota? – zapytał Saszka. – Pomysł jego, a budowała cała wieś. Gdybyście tylko wiedzieli, ile sił nas to kosztowało… – A długo budowaliście? – Rok! – odpowiedział znacząco Ząb. – Ale bez niego nie mielibyśmy życia, mutanty by nas pożarły. – A skąd tu się wzięła sama osada? Wsie budowało się zwykle nad rzeką, a tu… – Niedaleko, w wąwozie, jest źródełko. – Ząb wzruszył ramionami. – I mamy studnie. Ale tak w ogóle to słusznie zauważyłeś. Osada była założona dla specjalistów, chcieli tu założyć farmę, hodować krowy według najnowszych trendów naukowych, świnki też. Postawili domy, zamieszkali, zbudowali dla bydła obory i chlewy, zdążyli nawet odchować pierwszą partię, a potem nadszedł Koniec. I właśnie dzięki temu bydełku przeżyliśmy. I mięso, i mleko, wszystko mamy własne. Prosta jak strzała ulica z jednakowymi domkami po obu stronach nagle się urwała i przewodnik wyprowadził ich na zatłoczony plac. Ludzie stali w grupkach, rozmawiali, spacerując wzdłuż trybuny i platformy na dalszym krańcu, siedzieli na ławeczkach i na przyzbach otaczających plac domów, przez całą tę krzątaninę w powietrzu słychać było niemilknący gwar głosów. Gdzieś grała harmonia i lekko nosowy głos smętnie śpiewał na jednej nucie jakąś pieśń. Na samym środku placu płonęły trzy duże ogniska, nad którymi powoli obracały się rożny z całymi świńskimi tuszami. Ludzie nie zwrócili większej uwagi na nowych ludzi, którzy pojawili się w asyście Zęba, z czego Daniła wywnioskował, że goście nie byli w osadzie rzadkością. Andriej zaprowadził swoich towarzyszy do ławki, wypłoszył stadko dzieciaków i zapraszającym gestem wskazał ręką. – Przysiądźcie się. – Ta impreza to z okazji zwycięstwa? – Driver posadził tyłek na ławce i kiwnął głową w stronę placu. – Taki gon zdarza się raz w sezonie – odparł Ząb. – Tak więc powód jest. A oprócz tego
było na dziś planowane jeszcze jedno wydarzenie, więc Iwanycz postanowił to połączyć. – Jakie wydarzenie? – zainteresował się Saszka. Ząb splunął – przy czym na jego twarzy odmalowała się cała gama uczuć, od nienawiści do pogardy – i wskazał na platformę. – Egzekucja. Daniła dopiero teraz zwrócił uwagę na tłum zgromadzony wokół platformy z jakąś dziwną konstrukcją. Przypominała ona czteronogiego gimnastycznego kozła i gdyby nie złowieszcze ostrzeżenie przewodnika, nigdy by nie pomyślał o tak straszliwym jej przeznaczeniu. Ludzie przy platformie gestykulowali z ożywieniem, wskazując to na konstrukcję, to gdzieś w bok, za platformę, i kiedy Daniła spojrzał w tym samym kierunku, jego ręka mimowolnie dotknęła wiszącego mu na prawym udzie piernacza. Za podwyższeniem, przy wbitych w ziemię słupach, ze związanymi za plecami rękoma stały trzy kobiety. Przynajmniej na pierwszy rzut oka wydawało się, że tak właśnie jest, gdyż postacie ubrane były w sukienki. Jednak gdy Daniła przyjrzał się bliżej, zrozumiał swoją pomyłkę – cała trójka miała na twarzach niechlujne i zmierzwione, bujne kędzierzawe brody. – Przez trzy miesiące czekaliśmy na katów – opowiadał tymczasem Ząb, patrząc nieprzyjaźnie na tę trójkę. – Przyjechali wreszcie, a tu gon… Myśleliśmy, że znów będzie odroczenie, ale widocznie Iwanycz uznał, że to będzie jednak właśnie dziś. Symbolicznie wyszło… – Za co taka surowa kara? – zapytał Daniła. – Mamy wojnę – spochmurniał Ząb. – Sami widzicie, co tu się wyrabia. Jest tu jaskinia… Niby zwykła dziura w ziemi, ale w środku czerwona mgła… I to taka mgła, nie mgła… jakiś kisiel. Ciągnie się tak… I to stamtąd lezą mutanty. – W naszym mieście też jest taki wąwóz… – Saszka sposępniał. – Czyli my też mamy się tego spodziewać?… – A można bardziej szczegółowo? – Daniła napiął uwagę, wspominając wąwóz Szyszkowski i wypełniającą go po brzegi czerwoną pianę. – Bo to wiadomo… – Wszystko się zaczęło jakieś pięć lat temu – zaczął opowieść Ząb. – W lesie nieopodal pojawiła się jaskinia, ot dziura w ziemi, i zaczęły stamtąd wyłazić takie stwory, że nie da się tego opisać słowami. Jacyś pieprzeni Morlokowie… Za dnia niby nic, pusto w okolicy, ale jak zajdzie słońce, wyłażą. Czego my tylko nie próbowaliśmy. Zasypywaliśmy kamieniami i zalewaliśmy wodą, raz nawet zabetonowaliśmy, bez skutku. Wieczorem blokujemy wejście, a rano nie ma po tym śladu, jaskinia jest otwarta. Próbowaliśmy kopać doły z zaostrzonymi kołkami i stawiać pułapki, daliśmy spokój, nie na długo to starcza. Zwali się kuropat i koniec, dół jest pełny. Bezsensowny wysiłek. I wyłażą stamtąd bez przeszkód, rozbiegają się po okolicy. Zwykle odpieramy ataki bez strat, ale kilka razy w roku mają gon, zbierają się wszystkie razem i walą na osadę. No, i na początku wiosny było tak samo, doszły do muru, wlazły od północnego narożnika, nawet DZSO nie pomogły. A na górze stał wtedy oddział. No, i trzem nie wytrzymały nerwy, dali drapaka. Przy czym
jednym z nich był niedawno wyznaczony dowódca oddziału. Gdyby twardo stali, stracilibyśmy dwóch, trzech ludzi, ale odparlibyśmy atak. A tak przez tych drani mutanty poszarpały siedemnastu. Dobrze, że posiłki przyszły na czas, zamknęli wyłom, zrzucili karzełki na dół i tam je załatwili. Całą osadą uznaliśmy, że ta trójka pójdzie za dezercję na pal. Żeby innym się odechciało… – Na pal? – zapytał Daniła, z ciekawością zerkając na szafot. – Dowódcę oddziału na pal. Pozostałych rozstrzelać i dla Śmieciarza na karmę. – Surooowo – powiedział przeciągle Dżabbersmok. – Wojna – uciął Ząb. – I nie żal wam? – Tych mi nie żal – powiedział Andriej, spluwając pogardliwie. – Jeden z nich to mój były towarzysz, syn atamana. Gdybym wiedział, że okaże się takim bydlakiem, to własnymi rękami bym go… – Syn atamana?! – zdumiał się Saszka. – I co?… To on… własne dziecko, własnymi rękami?! – Iwanycz to nie człowiek, to kamień. – Ząb kiwnął głową. Daniła wyraźnie usłyszał w jego głosie ogromny szacunek wobec przywódcy osady. – Nie wam i nie nam go sądzić. Za to właśnie go szanują i za nim idą, że dla dobra ludzi nie pożałuje ani siebie, ani własnych dzieci… Daniła nagle poczuł się dziwnie rozdarty. Z jednej strony oczywiście taki człowiek zasługiwał na bezwarunkowy szacunek, ale z drugiej… żeby tak własne dziecko wydać na męczarnie… To już lepiej własnoręcznie rozstrzelać jak Taras Bulba. – A co to za Śmieciarz, o którym mówiłeś? – zainteresował się Kanał. Ząb lekceważąco machnął ręką. – To w sumie całkiem nieszkodliwy stwór. Objawił się kilka lat temu, kiedy wojna szła już na całego. Mutanty miały właśnie wtedy gon i dużo ich tamtej nocy posiekaliśmy! A rano wyszliśmy palić ciała, żeby nie śmierdziały na całą okolicę, a tu połowy trupów brakuje. Po prostu ich nie ma, jakby nigdy nie było. Co to za numer? Następnej nocy postanowiliśmy poszperać po polu reflektorami. Nie pożałowaliśmy ropy do diesla, patrzyliśmy całą noc. I dopiero nad ranem widzimy, że z lasu wypełza jakieś paskudztwo… galaretowata ameba… I pełznie po polu od ciała do ciała. A gdzie przejdzie, tam wszystko znika, czysto jakby krowa jęzorem przejechała… Pełzała tak i pełzała i wyczyściła całe pole. Spuchła, zrobiła się ze trzy razy większa, jakby ciasto urosło, stała się naprawdę wielka! Najpierw myśleliśmy, że ruszy na osadę, baliśmy się aż do rana. Ale nie, nie poszła na ostrokół. Dopiero potem się dowiedzieliśmy, że Śmieciarz przemieszcza się zasadniczo po ziemi, ciężko mu wejść na pionową powierzchnię, a i żre wyłącznie padlinę. I bardzo dobrze… Tyle razy próbowaliśmy go załatwić, bez skutku. Bierze go tylko wysoka temperatura, napalm albo termit, ale skąd wziąć tego tyle, żeby starczyło na całe cielsko? Zresztą trzeba przyznać, że nieszczególnie się tego napalmu boi. Podpalisz go, to odrzuca palący się kawałek, a potem go jeszcze zżera, odbudowuje swoją masę.
– A dlaczego nie przeniesiecie się gdzieś indziej? – spytał Saszka. – Widzę, że tutaj macie ciągłą wojnę, ciągłą walkę o przetrwanie… Andriej skrzywił się. – A gdzie tu sens? Myślisz, że gdzie indziej czeka raj? Myślisz, że dobrze jest tam, gdzie nas nie ma? Zresztą już się przyzwyczailiśmy… Każda załoga zna swoje stanowisko bojowe, wie, co robić podczas alarmu, jak reagować… Poza tym dostajemy pomoc, sąsiednie wsie dają nam ludzi, kiedy idziemy czyścić las z mutantów, i na czas gonów też. Wszyscy przecież rozumieją, że stoimy na pierwszej linii. Zabraknie nas, i mutanty pójdą dalej, nie zatrzymają się. Saszka milczał, przyznając mu rację. – A jednak sytuacja nie jest taka do końca krytyczna, co, Andriucha? Z takim uzbrojeniem. Cekaemy, działka automatyczne… – zauważył Daniła. Ząb kiwnął głową. – Tak, bez ciężkiej broni byłoby na pewno po nas. Cała obrona się na niej opiera. Nagle umilkł i zaczął węszyć. Obejrzał się, zauważył gadającego nieopodal chłopca, przywołał go palcem. – Słuchaj, mały, skocz no do ogniska i powiedz, żeby baby przyniosły tu mięso. Dla sześciu osób. I żeby nie żałowały, ci ludzie pomogli nam dzisiaj obronić wieś, trzeba ich godnie ugościć! Chłopaczek otworzył usta z ciekawości, spojrzał na Dobrynina, a ten uśmiechnął się i mrugnął do niego. Dzieciak wyszczerzył się od ucha do ucha. – Robi się, wujku Andrieju! – Ale skąd macie tyle broni? – zapytał Driver, wracając do przerwanej rozmowy. – Iwanycz się wystarał. Kiedy cała ta sprawa dopiero się zaczynała, mam na myśli jaskinię, zatroszczył się, żeby zrobić wypad do Uchty. Straciliśmy wtedy pięciu ludzi, dwóch poszarpały mutanty, a trzej umarli na chorobę popromienną. Za to wrócili tu w czterech ciężarówkach, amunicji po burty, lekarstwa… No, i broń. Dziesięć kałachów, trzy PKM-y z zapasowymi lufami. Utiosy, to one stoją teraz w narożnikach. No, i trzydziestomilimetrowe działka. A i karawany tędy przechodzą, płacą za przejazd. Z was też nieźle zdarliśmy. – Uśmiechnął się lekko. – Tak więc okolicę mamy pod kontrolą. Podeszła do nich kobieta z ogromną aluminiową miednicą w rękach. Leżały w niej duże kawałki mięsa – przyrumienione, wydzielające oszałamiający aromat. Ząb mruknął z zadowolenia i wykonał zapraszający gest. Nie trzeba było dwa razy prosić – po walce bardzo chciało im się jeść i Daniła jako pierwszy sięgnął po pokaźny kawał wieprzowiny. Wgryzł się w nią, czując na języku, jak pociekł gorący, obłędnie pyszny, aromatyczny mięsny sok. Obok, spiesząc się, by napełnić usta, odgryzał olbrzymie kawały Sańka. – Ef, tofra fiefszofina – powiedział Kanał z pełnymi ustami. – Sami fodujefie? Ząb kiwnął głową, przełknął kawałek. – Jedzcie, jedzcie. Wszystko to nasze: sami karmimy, sami poimy, sami zarzynamy. Ze skraju wsi, od strony bramy, dał się nagle słyszeć warkot silników i Ząb, wsłuchując
się, westchnął z ulgą. – No, wreszcie. Przyjechali! Gon im nie przeszkodził… Zaraz się zacznie. Dojadajcie szybciej, bo potem nie przejdzie wam przez gardło… – A co to, tylko na nich czekaliście? – zapytał Dżabbersmok. – Goście honorowi? Andriej pokręcił głową. – Nie w tym rzecz, że honorowi, a w tym, że bez nich egzekucji po prostu nie będzie. Bo o co chodzi?… Nikt przecież nie chce brudzić sobie rąk zabijaniem swoich. I kiedy jest tak, że trzeba kogoś ukarać, zapraszamy katów z zewnątrz. Jakieś dwieście kilometrów stąd na południe stał kiedyś niewielki monastyr. Po nadejściu Końca podupadł, mnisi odeszli i jakieś dziesięć lat temu zajęli go tajemniczy przybysze. Nikt nie wie, skąd przybyli, i nikt specjalnie nie pyta. A jeśli nawet, to milczą i zerkają tylko spod kapturów. Zawsze chodzą w riasach, nigdy ich przy ludziach nie zdejmują, nawet latem, w najgorsze piekło. A kto wie, co pod tymi riasami jest… No i stało się tak, że wszystkie okoliczne osady, a jest ich dziesięć, w tydzień piechotą obejdziesz, zaczęły ich wykorzystywać jako katów. Z tego właśnie żyją, biorą pieniądze za mokrą robotę. Tak też ich nazywają: Zakon Katów. Daniła zamyślił się. Faktycznie, kto chciałby wykonywać egzekucję na swoim sąsiedzie? Może to i ostatni drań, jednak przeżyłeś obok niego kawał czasu. Witałeś się z nim rano, zapraszałeś w gości i sam odwiedzałeś. Razem kopaliście w ogródku… Może nawet dzieliliście się ostatnim kawałkiem chleba. A tu nagle facet sobie nagrabił, i to poważnie. Tak że nie można mu tego wybaczyć. I co? Kto będzie chciał się brudzić? Nikt nie podniesie ręki, trzeba więc zaprosić wykonawców z zewnątrz. – I to jest wszystko, czym się zajmują? – zapytał. – Próbowali raz wygłaszać kazania… – Ząb uśmiechnął się. – Pletli jakieś androny o Wielkim Kosmosie, o przybyszach, zbawieniu… Ale nie poszło im najlepiej. Nikt tu nie ma czasu ich słuchać. Iwanycz ich raz postraszył. i jak nożem uciął. Warzą jeszcze różne specyfiki i sprzedają, ale to nie jest ich główny zarobek. Najważniejsze są egzekucje… Dobra, chyba czas. – Wstał. – Chodźcie bliżej szafotu, stąd nie widać. Ze skraju wsi dał się słyszeć zbliżający się odgłos silników i nie minęła nawet minuta, jak na plac wleciały dwa pikapy UAZ. Na skrzyniach, na rozciągniętych między burtami grubych pałąkach, były zamocowane wielkokalibrowe karabiny maszynowe, w których Daniła wprawnym okiem rozpoznał NSW Utiosy. Pikapy zatrzymały się przy samej trybunie i ukazał się ataman. W ślad za nim czterech przybyszów – wszyscy wysocy, w długich czarnych riasach. Mimo że budowa ich ciał była na oko ludzka – głowa, dwie ręce, dwie nogi – Daniła odniósł wrażenie, że pod riasami tak naprawdę nie skrywają się ludzie. Ruchy oprawców były zbyt płynne, wężowe. Nie tyle szli, co przelewali się z jednego położenia w drugie, poruszali się tak, jak porusza się wąż, płynnie i szybko. Po wyjściu z pikapa ataman od razu wszedł na trybunę i wyciągnął z worka na światło dzienne dużą, zwiniętą z blachy tubę. Podniósł rękę, prosząc o ciszę, i powiedział: – Przyjaciele, towarzysze broni i bracia. Cieszę się, że mogę ogłosić: pomimo pewnych
trudności postanowiliśmy jednak nie odkładać wyznaczonego na dziś wydarzenia. Wszystko odbędzie się zgodnie z planem. Pamiętacie, że przez tchórzostwo tych, w których pokładaliśmy duże nadzieje, osada nasza straciła siedemnastu żołnierzy. I to w czasie, gdy prowadzimy zaciekłą walkę o przetrwanie, kiedy liczy się każdy człowiek! Oto winowajcy! – Oskarżycielskim gestem wskazał przywiązanych do słupów dezerterów. Ludzie na placu, którzy przycichli na czas przemowy, teraz groźnie zaszumieli. W stronę więźniów poleciały obelgi i przekleństwa. Do słupów natomiast podbiegły postacie w czarnych riasach, odwiązały tego, który stał pośrodku, wijącego się i wrzeszczącego z przerażenia, i zaciągnęły go do instalacji na platformie. Tam przywiązali go wprawnie plecami do góry, jeden z katów wniósł na platformę długą żerdź i dwa młoty, a drugi zadarł sukienkę. W świetle ognisk bezwstydnie zabielił się goły tyłek. – Dobrze, że żerdzie są cienkie. – Zabrzmiał z boku łamiący się z przejęcia głos Kanała. – Szybka śmierć, miłosierna… – Też mi miłosierna… – wychrypiał Saszka, spoglądając szeroko otwartymi oczami na platformę. – Z palem w dupie… Pewnie jeszcze postawią go potem na sztorc?… – Jeśli żerdź jest cienka, szybciej przebije się przez ciało – wyjaśnił ponuro jakiś starszy żołnierz. – Za to jeśli nabija się kogoś na gruby pal, to nie daj Boże… – Przez jego ciało przeszedł dreszcz. – Widziałem raz, jak sadzali człowieka na coś takiego. Nie tutaj, dalej na wschód, za Uralem. Pal nie rozcina ciała, nie przebija go, tylko jakby rozłupuje, rozrywa je od środka. Trzy dni minęły, zanim pękły kości, rozerwały się więzadła i człowiek umarł… Najstraszniejsza kaźń. Lepiej już wisieć na madejowym łożu albo dać sobie ściąć głowę, szybciej się wszystko kończy. Daniła wyraźnie słyszał, jak Saszka obok niego ochryple oddycha i nerwowo przełyka ślinę. Tymczasem oprawcy przystąpili do swojej straszliwej procedury. Jeden z nich podniósł kołek i umieścił w odpowiednim miejscu jego zaostrzony wierzchołek, a dwaj pozostali wzięli w ręce młoty. Czwarty pochylił się, uważnie zbadał paski na rękach i nogach ofiary, wyprostował się i po chwili kiwnął głową. Człowiek na koźle wciąż wrzeszczał i szarpał się gorączkowo, próbując się uwolnić, ale jego wysiłki były bezskuteczne – paski trzymały mocno. Dobrynin wstrzymał oddech, czując, jak od strasznego napięcia zaczyna mu pękać głowa. Wszystko, co się tu działo, zdawało się zbyt nierealne, żeby być prawdą… Wszystko to było jakieś za proste, zwyczajne, powszednie – i dlatego przypominało spektakl odgrywany na postrach i tyle… I jednocześnie dobrze rozumiał – i pal, i kozioł, i młoty, i zamiary katów w czarnych riasach – to była najprawdziwsza prawda. Wyobraził sobie nagle na krótką chwilę, że to właśnie on wisi na tej diabelskiej instalacji – i brzuch ścisnął mu się konwulsyjnie w oczekiwaniu na cios i następujący w ślad za nim szaleńczy ból… Jeden z katów podniósł młot, przymierzył i z całej siły uderzył nim w nasadę kołka. Ciało człowieka zadrżało, wyginając się w pałąk w straszliwym napięciu, i od jego wizgu
słyszalnego głośno wśród grobowej ciszy, która zawisła nad placem, Daniłę aż skręciło. Przyzwyczajony do widoku krwi i śmierci, nie potrafił znieść tego zwierzęcego wrzasku wyrzuconego z ludzkiego gardła. Przez przewód pokarmowy przetoczyła mu się gorąca fala, wlała w krtań i chlusnęła na zewnątrz, skręcając mu ciało w potężnych spazmach. Zgiął się i wyrzucając z siebie kawałki niedawno zjedzonego mięsa, kątem oka zauważył, że obok niego tak samo wymiotują Saszka z Dżabbersmokiem. Ale nawet w takiej chwili, kiedy zdawałoby się, że ciało jest zajęte tylko sobą, uszy usłyszały odgłos drugiego uderzenia. Człowiek już nie skowytał, ale ryczał na granicy możliwości, zrywając struny głosowe, i od tego ryku zatykało uszy i chciało się uciekać, uciekać stąd jak najdalej, na koniec świata… Daniła podniósł głowę, wytężając całe ciało i powstrzymując spazmy, wpychając je z powrotem do żołądka, i zobaczył, że gorączkowo próbując się wyrwać, uwolnić, człowiek zerwał jednak jeden z pasków i teraz z szaloną szybkością machał lewą ręką, jakby starając się dosięgnąć ziemi, zaczepić i odpełznąć od swoich oprawców. Dopadli go od razu dwaj mnisi, starając się znów go przywiązać, ale człowiek się nie poddawał. Zdawało się, że jego ręka nabrała nagle diabelskiej siły i zwinności, było jasne, że w tych ruchach był cały ten piekielny ból, który rozdzierał teraz jego wnętrzności. Podczas gdy dwaj oprawcy starali się opanować sytuację, pozostali dalej robili swoje. Młot podniósł się powoli i znów opadł, i tym razem żerdź weszła głębiej. Człowiek w końcu bezsilnie obwisł. Nie opierał się już i postacie w czarnych riasach zdołały skrępować jego rękę. Teraz człowiek już nie krzyczał, a tylko chrypiał z zerwanymi strunami głosowymi i konwulsyjnie trząsł głową, puszczając krwawą ślinę. Pęcherz moczowy puścił mu od razu po pierwszym uderzeniu i jego wypływająca na zewnątrz zawartość mieszała się z krwią, ściekając teraz po koźle i kapiąc na deski szafotu. Skazaniec wisiał na piekielnej instalacji jak szmata i kaci, korzystając z tego, odwiązali go, wytężyli siły – i poderwali pal, stawiając go pionowo. Człowiek głucho zajęczał i jego ciało, dyndające bezwolnie na wysokości czterech metrów, pod własnym ciężarem opadło niżej. Po żerdzi ciekło, ale mnisi nie zwrócili na to najmniejszej uwagi. Z trudem utrzymując śliskie drewno w równowadze, ponieśli pal ze skazańcem w stronę bramy. Plac milczał. – Koniec. Teraz wetkną pal w ziemię, a za parę dni, kiedy zdechnie, zabiorą go do monastyru – rozległ się ochrypły głos Andrieja. – To ich warunek. Kogo stracą, tego zabierają. I tych dwóch też wezmą, ale żywcem. Co z nimi robią, nie wiadomo, ale ten, kto trafia w ich ręce, już nie wraca… Zdawało się, że minęła cała wieczność, zanim wstrząśnięci widokiem kaźni stalkerzy, zdołali wydusić z siebie choć jedno słowo. – I często macie takie… zabawy? – głos Dżabbersmoka był ochrypły i stężały. Ząb potrząsnął głową. – Przez ostatnie dwa lata tylko pięciu było straconych: ci trzej i jeszcze dwaj w zeszłym roku. – A za co?
– Za to samo, tchórzostwo – rozległ się głos z boku. Daniła odwrócił się, by zobaczyć, że obok nich stoi sam ataman i uważnie przysłuchuje się rozmowie. – Jeśli jest rozkaz, by stać na posterunku do ostatka, to stój. Choćby sam diabeł na ciebie wyszedł, masz obowiązek stać! – Zamurowaliśmy wtedy jaskinię i wystawiliśmy posterunek, dwóch ludzi. A o północy Iwanycz sam poszedł sprawdzić. I żeby chociaż jeden tam był! Obaj spieprzyli i do rana siedzieli na sośnie na skraju lasa – wyjaśnił Ząb. Ataman kiwnął głową, potwierdzając jego słowa. – I jak wtedy było, tak samo, na pal? – Po prostu ich rozstrzelaliśmy. Nie było specjalnych konsekwencji, nikt z ich winy nie zginął, nie został ranny. A za dezercję w czasie bitwy, tylko tak. Na pal i bez gadania! – Po prostu rozstrzelaliście – wymamrotał Saszka. – Rzeczywiście, po prostu… – Według prawa czasu wojny. – A nie boisz się, Wasiliju Iwanowiczu, że takimi metodami wytracisz niedługo wszystkich ludzi w osadzie? – zapytał Daniła. – A jak byś chciał inaczej? Przekonywać i prosić? Bardzo chętnie, rzecz jednak w tym, że na strach przed śmiercią prośby jakoś nie działają. Boją się ludzie tych szarych upiorów, więc trzeba szukać innych metod… Stali w milczeniu. Daniła wciąż miał na końcu języka pytanie i zastanawiał się, czy będzie wypadało zadać je człowiekowi, który przed chwilą prowadził egzekucję własnego dziecka… – Nie szkoda ci syna? – W końcu się zdecydował. Kozak obrócił głowę i popatrzył mu prosto w oczy. Jego wzrok był twardy, ciężki i nie dało się w nim dostrzec ani jednej iskierki żalu z powodu tego, co zrobił. – Szkoda. Nawet sobie nie wyobrażasz jak bardzo! Aż się trzęsę, tak mi szkoda! Ale naczelnik, który troszczy się o swoich podopiecznych, nie ma prawa wyróżniać nikogo. Nawet z własnej rodziny – odparł szorstko. – Dlatego że ludzie zależą ode mnie. Jak będą na mnie patrzeć, jeśli dziś pożałuję swojego syna, a jutro za podobne przewinienie wyślę na pal dziecko sąsiada? – Bij swoich, żeby obcy cię szanowali? – Wy tego nie zrozumiecie – powiedział gorzko i machnął ręką z rezygnacją. – Wiecie, jak to jest żyć w nieustannym strachu przed śmiercią? Spodziewać się ciągle, w każdej chwili, że oto zaraz z lasu wypadną hordy potworów i ruszą na palisadę! I wiedzieć, że jutro, a może nawet dzisiaj, możesz nie doliczyć się syna, córki, ojca, matki albo najlepszego przyjaciela… Daniła nie odpowiedział – zamyślił się. Tak, miejsce, w którym się urodził i żył, wciąż jeszcze było we władaniu promieniotwórczego koszmaru. Tak, po to, by jeść do syta i żyć w dostatku, stalkerzy musieli wychodzić na powierzchnię i łazić po promieniotwórczym mieście, zdobywając środki egzystencji. Tak, było to trudne i wielu nie wracało do domu…
jednak sam Schron znajdował się pod grubą warstwą ziemi i betonu, za solidną zaporą hermetyczną, i ludzie mogli żyć we względnym bezpieczeństwie. I stalkerzy, wychodząc na rajd, nie martwili się o swoje rodziny. Tu zaś wszystko było inaczej. Poważniej. Straszniej. Śmierć wisiała nad osadą jak miecz Damoklesa, przez co patrzyło się na świat inaczej, surowiej i bardziej bezkompromisowo. Tu jak nigdzie w tak dużym stopniu realizowana była zasada „albo ty ich – albo oni ciebie”, ta sama, którą pułkownik tak uparcie wbijał do głów swoim podopiecznym. I było całkiem możliwe, że tylko tak, trzymając ludzi żelazną ręką, można było przeciwstawić się groźbie całkowitego unicestwienia. – …kiedy stoisz, patrzysz ze szczytu palisady na te piekielne zastępy szalejące na dole i zdajesz sobie sprawę, że dziś znów ktoś nie wróci do domu, to wywraca ci duszę na lewą stronę – ciągnął ataman. – W końcu za każdego, za każdego w tej osadzie odpowiadam ja i nikt inny. I ja sam, jak nikt, rozumiem, że przeciwstawić się temu zagrożeniu można tylko dzięki żelaznej dyscyplinie i bezwzględnemu wykonywaniu rozkazów. Ale jak to ludziom wyjaśnić, wiesz? – Popatrzył Danile w oczy i ten odwrócił wzrok. – A ja nie znam innego sposobu oprócz strachu. Człowiek powinien wiedzieć, co go czeka za dezercję czy odmowę wykonania rozkazu, i powinien się tego bać jeszcze bardziej niż zbliżającego się tygrysa szablozębnego. Walczyłem w dwóch wojnach, pierwszej i drugiej czeczeńskiej, mam odznaczenia. Wiele widziałem i rozumiem, że rację miał towarzysz Stalin, kiedy podpisywał słynny rozkaz 227. Tylko tak, ani kroku wstecz! Zwyciężymy. I Dobrynin, spoglądając na tego człowieka ze stali, był zmuszony przyznać mu rację. Żelazna dyscyplina i zwarte szeregi były dla mieszkańców osady fundamentalnym warunkiem przeżycia. Każdy człowiek tu rozumiał, że surowość wobec pojedynczych członków społeczeństwa jest niezbędna, by przetrwała wspólnota. I każdy bezwarunkowo ufał i bezwzględnie popierał przywódcę osady – dość było wspomnieć, z jakim szacunkiem wyrażał się o nim Ząb. Ale jedna rzecz u atamana – człowieka z żelbetową wolą – poraziła Daniłę nawet bardziej. Poraziła – i zmusiła do zastanowienia… Osada żyła w ciągłym strachu, napięciu, w stanie wojny i towarzyszących jej trudności, strat, nieszczęść i bólu – a jednak ludzie nie ruszali się stąd i nie szli szukać lepszego losu. Co za problem zdjąć broń z DZSO, załadować ją do samochodów, prawem silniejszego zetrzeć z powierzchni ziemi jakąś wieś leżącą trzysta kilometrów dalej i urządzić się w nowym miejscu, podporządkowując sobie resztkę ocalałych i grabiąc ich majątek. Jednak z jakiegoś powodu mieszkańcy wioski nie chcieli iść tą drogą. Byli mocno przekonani, że ich miejsce jest tutaj, na pierwszej linii obrony, i trzymali ją żelaznym chwytem, nie licząc się ze stratami i nie szukając lepszego życia kosztem innych. I właśnie ten fakt po raz pierwszy dał Danile do myślenia, czy cel ich ekspedycji jest rzeczywiście aż tak szlachetny, jak zdawało mu się na samym początku drogi.
DZSO – drewniano-ziemne stanowisko ogniowe. Nie mylić z SSO – stałymi stanowiskami ogniowymi, które buduje się z betonu (przyp. aut.). 32
Wasilij Iwanowicz Czapajew – legendarny sowiecki dowódca z czasów wojny domowej, jednocześnie przedmiot licznych dowcipów (przyp. tłum.). 33
11 | Błędny tunel Grzbiet Timański przywitał ich ulewą. Zaczęło padać nagle. Kolumna była w marszu, gdy w jednej chwili na ziemię spadły tysiące ton wody. Deszcz był jak ściana, całkowicie ograniczając widoczność, momentalnie zamieniając suchą i całkiem dotąd przejezdną drogę w trzęsawisko. W atlasie w legendzie była oznaczona jako „droga o nawierzchni twardej”, jednak przez lata, które minęły od Początku, po nawierzchni tej nie został nawet ślad, i droga, nawet bez tego daleka od ideału, rozmiękła ostatecznie, zamieniając się w ohydną szarożółtą breję. Zmniejszyli ciśnienie w oponach, ale dzielność terenowa samochodów od tego nie wzrosła. Pojazdy wpadały w poślizg, buksowały, nie pomagało spięcie trzech mostów napędowych w uralach i przeniesienie mocy na wszystkie koła. Spod szaleńczo kręcących się kół na wszystkie strony leciały grudy błota, obryzgując przednią szybę następnego w kolumnie samochodu, Chociaż wycieraczki pracowały z maksymalną szybkością, tylko rozmazywały błoto na szybach, dodatkowo denerwując i bez tego maksymalnie spiętych kierowców. Błoto, co prawda, leciało niedługo – wkrótce droga, z której woda, nie wiedzieć czemu, nigdzie nie odpływała, zaczęła przypominać kanał, którym gęsiego, ślizgając się to w prawo, to w lewo, powoli niczym niezgrabne barkasy sunęły ciężarówki. Teraz koła wyrzucały już tylko mętną błotnistą wodę. Polna droga niespodziewanie się skończyła. Daniła, siedzący obok zaciekle kręcącego kierownicą i klnącego co dwa słowa żołnierza, próbujący dojrzeć cokolwiek przez nieprzeniknioną zasłonę deszczu, usłyszał nagle z głośnika radosny okrzyk dowódcy BTRa: „Ziemia!”. Uśmiechnął się – ich kolumna faktycznie przypominała zagubione w nocnym sztormie statki i ten okrzyk, wydany jakby przez marynarza na bocianim gnieździe, dodał wszystkim otuchy. Ulewa stopniowo ucichła, ustępując miejsca wodnej zawiesinie wiszącej w powietrzu. Kolumna posuwała się teraz szerokim traktem z wysepkami asfaltu wyłaniającymi się to tu, to tam ze żwiru i tłucznia. Według mapy był to ostatni równy odcinek za Uchtą – dalej czekały karawanę bezdroża wśród tajgi. Czasem równolegle do trasy, w prześwitach między drzewami, migał nasyp kolejowy i w jednym z takich miejsc Hasan zatrzymał kolumnę i osobiście, w asyście czterech żołnierzy na quadach, zbadał stan torowiska. Wrócił zadowolony – Daniła widział z kabiny jego uśmiechniętą twarz – i obwieścił przez interkom, że tory kolejowe znajdują się w przyzwoitym stanie. Podkłady kolejowe nie były drewniane – w tutejszym wilgotnym klimacie nawet nasycone kreozotem deski nie
przetrwałyby pewnie nawet dziesięciu lat – ale betonowe, więc prawie nie ucierpiały od upływu czasu i szyny mocno się na nich trzymały. Co prawda, sam tor był częściowo zasypany piaskiem, ziemią i rosły już na nim drzewka, ale dla pociągu pancernego nie była to żadna przeszkoda. Taka sytuacja dodawała animuszu. Kilka dni wcześniej, kiedy łączyli się z pociągiem pancernym – stał gdzieś pod Kirowem i żołnierze mozolili się remontem torów. Zwiad meldował, że zniszczony odcinek ciągnie się przez dwadzieścia kilometrów i planują go przebyć w ciągu dwóch, trzech dni. Za to potem droga miała być wolna aż do miasta Kotłas. Dziewięćdziesiąt kilometrów równego traktu kolumna pokonała w godzinę. Mignęły i zostały za nimi opuszczone podupadłe wsie bez śladu bydła, przemknęły im za oknem czarne, zapadające się stopniowo w ziemię chaty widma z przechylonymi dachami i ciemnymi dziurami okien. W jednej z takich chat Daniła zauważył jakiś ruch, ale nie miał ochoty zatrzymywać się, by to sprawdzić. Trakt niespodziewanie się urwał. Kolumna zwolniła, po prawej mignął drogowskaz z łuszczącą się farbą. Cudem zachowana, wyblakła od słońca żółta strzałka wskazywała w lewo, obok widniały ślady na wpół startej litery „A”. Tuż za drogowskazem stał jeszcze jeden, chałupniczo zrobiony z dykty, na którym krótka, koślawo namalowana biała strzałka wskazywała w górę, a z boku wdzięczył się pełen zawijasów napis – „U Szamana – 0,5 km”. I nieopodal, na wprost i po prawej Daniła dostrzegł duży piętrowy dom, w którym z komina unosił się biały dymek. – Kolumna stać. – Z głośnika rozległa się komenda majora. – Quady jeden i dwa naprzód. Obejrzeć dom. Załogi ciężarówek do wyjścia, zapewnić ochronę na obwodzie. Daniła sprawdził poziom radiacji na zewnątrz i wyszedł. Po minięciu Kirowa miejsca z podwyższonym promieniowaniem napotykali coraz rzadziej i torba z maską przeciwgazową znalazła się w plecaku. Również teraz radiacja na zewnątrz nie przekraczała stu mikrorentgenów i maski można było nie zakładać. Żołnierze rozproszyli się już wokół kolumny. Daniła zostawił na zastępstwo Profesora, na wszelki wypadek wziął Shreka z cekaemem i wysunął się na czoło kolumny, gdzie stał WDS. Obok na jałowym biegu warkotało pudło i Hasan, stojąc na nim, obserwował przez lornetkę działania zwiadowców. – Dookoła czysto – podzielił się informacją. – Zaraz sprawdzą sektor północny i będzie można ruszać. – A dom? – W domu siedzi staruszek. Sam. Zdaje się, że lekko zwariowany, ale niegroźny. – Może warto stanąć tu na nocleg? Dalsza droga jest kiepska, a niedługo będzie noc. Jak mamy jechać po ciemku przez błoto? Hasan zastanowił się przez chwilę i kiwnął głową. – Słusznie. Zatrzymamy się tu. W jednym z GAZ-ów 66 nożny przełącznik świateł się zepsuł, zablokował. Bez świateł nie da się jechać. BTR ma z kolei problemy z silnikiem, ale do usunięcia. Przez noc je naprawimy.
– Odpoczniemy chociaż po ludzku przed ostatnim skokiem – burknął Daniła. – Sądząc z mapy, dalej są kompletne bezdroża. A tu jeszcze ten deszcz, więc teraz nieprzebyte bagnisko mamy jak w banku… Zdążymy? – Od Uchty jest już niedaleko – mruknął Hasan. – Ale wypadliśmy już z grafiku. Liczę na jedno, że nasi rywale też się spóźnią. Inaczej wszystko na darmo… – To może chrzanić ten odpoczynek? – zaniepokoił się Daniła. – Jeśli nie zdążymy, to przecież… To będzie koniec! – Nie, nie możemy tego zrobić. Ludzie są zmęczeni, a niedługo zapadnie noc, sam mówiłeś. A w ciemności łatwo się zgubić. Jak zboczymy z trasy, stracimy jeszcze więcej czasu. – Postukał obcasem we właz BTR-a i kiedy wysunęła się głowa w hełmofonie, wskazał przed siebie. – Ruszaj. Przejedziemy na dachu, to niedaleko. Pudło ruszyło i po paru minutach zatrzymało się na poboczu trasy naprzeciw domu. Daniła zeskoczył na ziemię w ślad za Hasanem i rozejrzał się. Z bliska było widać, że dom jest naprawdę ogromny. Dwie kondygnacje, do tego jeszcze mansarda z dużym potrójnym oknem i balkonem. Cały był przyozdobiony rzeźbionymi zawijasami i po jego zadbanym wyglądzie było widać, że mieszka tu człowiek, który przywykł do zadbanego otoczenia. W obie strony odchodził płot, za którym widać było podwórze z szopami i ogromnego psa biegającego dookoła i dzwoniącego łańcuchem. Drzwi wejściowe nagle się otworzyły i na duży rzeźbiony ganek wyszedł staruszek – niskiego wzrostu, chudziutki, z krótką szpakowatą bródką. Popatrzył uważnie na Daniłę – i ten nagle poczuł się dziwnie, jakby tamten zajrzał w głąb niego, w samą duszę… – Oto i śmierć moja przyszła… – powiedział półgłosem, jakby do siebie, staruszek. – Wchodźcie, drodzy goście, urządzajcie się, czujcie się jak u siebie w domu. Daniła spojrzał na Hasana. Ten w odpowiedzi wzruszył ramionami, jakby mówiąc: „No, przecież ci mówiłem” – i zwrócił się do gospodarza domu: – Nie bój się, dziadku, nie skrzywdzimy cię. Jesteśmy przejazdem. Przenocujemy i pojedziemy dalej. – Ja już sam wiem, czy skrzywdzicie, czy nie – odparł staruszek, dziwnie się uśmiechając. – Wchodźcie już, co tak na zewnątrz sterczycie… – Nie jesteśmy sami… – Przecież nie jestem ślepy… – odparł szyderczo tamten. – Starczy miejsca dla wszystkich. Daniła zostawił wydającego dyspozycje Hasana, wszedł na ganek i potem do środka. Dom był kiedyś prawdopodobnie czymś w rodzaju przydrożnego hotelu. Cały parter zajmował przestronny hol z wygodnymi, nieco sfatygowanymi sofami i fotelami. Przedsionka jako takiego nie było – na prawo od wejścia mieściła się niewielka szatnia z rzędami wieszaków i wąskimi szafkami na ubrania wzdłuż ścian. Po lewej był bar. Ale kontuar nie był zrobiony z beczek jak w „Tawernie”, ale z naturalnego drewna, z długim gładkim blatem, takim, po których barmani w starych filmach tak fajnie suwali szklanki z drinkami. Dziadek siedział właśnie tam, przy barze, na wysokim krześle o długich
metalowych nogach, i popijał jakiś gęsty brunatny trunek z niskiego kieliszka. Kiwnął zachęcająco głową na krzesło naprzeciwko i Dobrynin poprawił wintorieza na plecach, i wdrapał się na nie. – No, i dokąd to was niesie, do diabła na rogi? – zapytał skrzypiącym głosem gospodarz. – Czego wam w tej głuszy potrzeba? Za mojej pamięci tylko trzy razy przechodziły tędy karawany. A nie wrócił nikt… – Mamy sprawy, dziadku, ważne sprawy – odpowiedział mgliście Daniła. – Więc mówisz, że od dawna tu mieszkasz? – Można liczyć, że od pół wieku się stąd nie ruszam. – I jak ci się żyje przez ostatnie dwadzieścia lat? – A co mi tu… Dzicz, tajga. Bez człowieka namnożyło się pełno zwierząt… Poluję. Założyłem ogródek. Mam też zapasy… – Ale przecież radiacja! Jak to polujesz? – nie wierzył Daniła. – Na mutanty? – Te też się zdarzają – zgodził się dziadek. – Rozmowa jest z nimi krótka… Więc cóż, mutanty… Żmij jest całkiem jadalny, trzeba tylko usunąć gruczoły jadowe. Co prawda, mięso jest twardawe, ale w naszych czasach nie ma co grymasić… – Co to za żmij? – Taki… Zwykły wąż, tylko obok głowy sterczy mu para macek. – Przypomina trzygłowego gorynycza. – A, gorynycz… – zrozumiał Daniła. – Jasne. U nas też występuje, ale nikt się nie odważył próbować jego mięsa. – Z głodu nie takie rzeczy człowiek zje – mruknął dziadek. – A tak w ogóle to jakie tutaj promieniowanie… No tak, zdarzają się ogniska z wysokim poziomem radiacji, ale raczej są małe. A gdzie indziej jest czysto. W nas przecież nie walili. Ktoś wiedział o nas tej głuszy? W Uchtę to tak, walnęli chyba z raz, ale to tak daleko… Doleciało dopiero razem z opadami. W okolicy było jakieś dziesięć rentgenów… I co? Szybciutko wszystko się rozpadło. Więc i zwierzynie bardzo nie zaszkodziło. – A Syktywkar? Przejeżdżaliśmy tamtędy, do tej pory zdarzają się tam lokalki. – Tak, podobno jemu dostało się mocniej – kiwnął głową dziadek. – Tyle że stamtąd do mnie jest jeszcze dalej. Bo gdzie on jest, nawet dalej na południe niż Uchta… W głuszy mieszkam, to mnie uratowało. Trzasnęły drzwi i do domu wszedł Hasan. W ślad za nim grupami i pojedynczo zwalili się żołnierze. – Ej! Wy tam, zdejmujemy obuwie i oddajemy mnie! – Dziadek zerwał się z krzesła i roztrącając żołnierzy, skierował się do szatni. – Uwalacie podłogę i sprzątać będę potem po was! Rozległy się śmiechy. – Bojowy dziadek! – Dzielny staruszek! – Słusznie, dziadziu, przyuczaj do porządku!
– Odwykliśmy, rozumiesz, od cywilizacji… Na krzesło dziadka opadł Saszka. Podniósł niedopity kieliszek, powąchał, skrzywił się. – Co to, zachowały się u niego zapasy alkoholu? – Mieszka sam. – Daniła wzruszył ramionami. – Kto miałby to pić? – Na pierwszym piętrze i w mansardzie są pokoje czteroosobowe! – dobiegł głos z szatni. – Wchodźcie, urządzajcie się. Kolacji nie oferuję, sam nie mam nic do żarcia, ale znajdzie się coś mocniejszego. Wśród żołnierzy zapanował radosny gwar, ale natychmiast rozległ ostry głos majora. – Nic z tych rzeczy! Po kieliszku dla odprężenia, nie więcej. Tuszonkę w zęby, popić i spać. Nadchodzi noc, a jutro pobudka o świcie. Za oknem rzeczywiście szybko ciemniało. Daniła wezwał na kanale wewnętrznym Li i Shreka, i wszedł na poziom mansardy. Pokoi było tu niewiele, tylko cztery, i stalkerzy wybrali sobie skrajny, przy samych schodach. Pokoik był niewielki bez mebli, ale w kącie leżała sterta grubych pasiastych materacy. Czy wiele trzeba zmęczonym ludziom, żeby odpoczęli? Spokój, płaska powierzchnia i dach nad głową. A tego wszystkiego było w pokoju pod dostatkiem. – Rajskie ogrody! – mruknął z zachwytem Saszka, wlekąc materac do kąta i rzucając się na niego. – Sto lat mógłbym tak żyć! Daniła przesunął swój materac w drugi kąt, przy drzwiach. Zrzucając kamizelkę taktyczną i kuloodporną, powiedział: – Przejadłoby ci się po trzech dniach. Bezczynność męczy. – Nieee… Jak skończymy tę sprawę i wrócimy, przez miesiąc nie wysunę nosa ze Schronu – odezwał się Li. – Żeby to było już… Czuję się, jakbyśmy jechali pół roku, i wciąż nie możemy dojechać. Daniła zdjął wreszcie ubranie i wyciągnął się na materacu. Jego ciałem owładnęło błogie zmęczenie i po trzęsącej się nieustannie ciężarówce wydało mu się, że pokój też się kołysze, próbując jakby ululać zmęczonego wędrowca. – Do pełni szczęścia brakuje tylko herbatki… – dał się słyszeć głos Saszki. – Zszedłby ktoś, co?… Shrek zaczął niechętnie się podnosić. – Leż już – uprzedził go Licznik. – Ja pójdę. Są jeszcze jakieś życzenia? – Tuszonkę – burknął Losza, kładąc się z powrotem. – Trzy puszki. – Robi się… Ledwie drzwi się za nim zatrzasnęły, Sańka zerwał się, podszedł do nich na palcach, uchylił, wyjrzał, ukradkowo rozejrzał się na boki, starannie je zamknął i usiadł obok Daniły. – Nie wierzyłeś, że cała ta wyprawa to ściema? – zapytał półgłosem towarzysza. – Znów dopadła cię paranoja? – uśmiechnął się Daniła. – Nie to, żebym nie wierzył… – Nie wierzyłeś – przerwał mu z satysfakcją Saszka. – W takim razie posłuchaj. Zrozumiałem to nagle dzisiaj rano. Siedziałem, patrzyłem przez okno i nagle jak mi nie da
po głowie! – Olśnienie? – spytał półżartem, ze współczuciem Daniła. – Zdarza się… – Można i tak powiedzieć – odparł niewzruszony towarzysz. – Tyle że to, co zrozumiałem, potwierdza, że nie wszystko jest tak pięknie, jak to przedstawiał major. – No, to mów. – Przypomnij sobie, co mówił Hasan na zebraniu w „Tawernie”… – Powiedział dużo różnych rzeczy. – Daniła wzruszył ramionami. – Co cię konkretnie interesuje? – Pamiętasz, jak powiedział, że niby wysłał do głównej bazy gońców z dokładnymi współrzędnymi kombinatu? Daniła milczał przez chwilę, szukając w pamięci. – I co? Saszka patrzył na niego w milczeniu. Pauza się przeciągała. – Satelita – buchnął nagle ze swojego kąta Shrek. – Zgadza się, Losza. – Saszka kiwnął głową z aprobatą. – Czasem szybciej ogarniasz od naszego dowódcy… Daniła otworzył usta, ale od razu zamknął je z kłapnięciem i umilkł porażony. Bo rzeczywiście – po co byli Hasanowi ludzie Schronu, jeśli od samego początku, kiedy tylko poznał położenie kombinatu, mógł przekazać je bazie przez satelitę?! I wezwać posiłki, tylu żołnierzy, ilu potrzebował, by przeprowadzić udany szturm?! – Nie rozumiem w takim razie, po kiego wała do nas polazł – wymamrotał. – A o co ja ci cały czas ciosam kołki na głowie! – zezłościł się Saszka. Na schodach dały się słyszeć lekkie kroki wracającego Chińczyka. – Na razie nie ogłaszamy alarmu – powiedział szybko Daniła. – Nie mamy stuprocentowej pewności, że to wszystko oszustwo, to niespójność w opowieści. Nie uwierzą nam. Wszyscy mają głowy nabite kombinatem z jego magazynami i triumfalnym powrotem do domu… Drzwi się otworzyły i do pokoju wszedł Wan obładowany tuszonką, chlebem i herbatą. – Dan, Hasan cię wzywa. – Zwalił puszki na materac Loszy i machnął ręką w stronę schodów. – A ten czego chce?… – zdziwił się Daniła, wstając. – Tylko mnie czy wszystkich dowódców grup? Li wzruszył ramionami. – A bo ja wiem? Prosił tylko ciebie. I siedzi tam sam. Dobrynin wyszedł na korytarz, wyciągając po drodze dozymetr, i spojrzał na zegarek migający w prawym górnym rogu ekranu. Niedługo północ, a majorowi zebrało się na rozmowy… O co tu może chodzić? Hasan rzeczywiście był sam. Siedział przy barze, bawiąc się szklanką wypełnioną do połowy ciemnobordowym płynem. – Przysiądź się. – Skinął głową na krzesło naprzeciwko. – Zdziwiony?
Daniła w nieokreślony sposób poruszył głową. – Nasza droga zbliża się do końca, do punktu przeznaczenia zostało niewiele i możemy nie mieć już szansy na spokojną rozmowę – powiedział major. – A mam coś ważnego do powiedzenia. Mam dla ciebie propozycję. – Obiecujący początek… – W trakcie całej naszej podróży zdążyłem się przekonać, że wasz pułkownik dotrzymuje słowa: stalkerzy Schronu to faktycznie doskonali żołnierze. I chcę wam zaproponować służbę w szeregach Bractwa. Każdy, kto do nas wstępuje, dostaje sporą premię początkową i niczego mu nie brakuje. Bractwo dba o swoich ludzi i płaci im pierwszorzędnie. Daniła wysłuchał tej niespodziewanej propozycji z otwartymi ustami. Kuszące! Wstąpić w szeregi Bractwa znaczyło nie bać się już o swoją przyszłość, o przyszłość rodziny, o to, że w domu zabraknie kiedyś jedzenia, znaczyło być pewnym jutra. Znaczyło to, że jego rodzina ze starzejącego się Schronu w skażonej miejscowości przeniesie się do bazy Bractwa! Spokój, żołd, bezpieczeństwo… To… to była propozycja iście królewska! I w tym świetle podejrzenia Saszki o nieczystą grę ze strony Hasana stawały się jakieś mało ważne, śmieszne, niczym draka w piaskownicy. – Tobie mogę zaproponować miejsce Moreli – ciągnął tymczasem major – miejsce dowódcy grupy w mojej brygadzie. Jestem przekonany, że z czasem dorośniesz i do stanowiska Siemionycza. – Wiedziałem, że to nie szeregowy żołnierz… – kiwnął głową Daniła. – Nie szeregowy. Psor to mój zastępca, ale nie uznałem za stosowne, by o tym informować. Myślałem o waszym wstąpieniu do Bractwa od samego początku, więc w każdym oddziale umieściłem swojego obserwatora. Tak więc, można uznać, że egzamin ze zdolności do wykonywania zawodu zdaliście. Witamy. Awansujesz na zastępcę, a wtedy kto wie, za jakieś pięć, siedem lat może ci się trafić i własna brygada. Załatwię to u Tarantuli. Nawiasem mówiąc, do przywilejów dowódcy oddziału należy możliwość dobierania ludzi, których uważa za potrzebnych… – Popowicz, Licznik, Shrek… – Tak. Jeśli nie będą mieli nic przeciwko. Daniła uśmiechnął się. – Coś to wszystko zbyt dobre, żeby było prawdziwe… – Wcale nie. – Hasan pokręcił głową. – Bractwo rozszerza swoje wpływy, rośnie. I cały czas potrzeba nam sensownych ludzi, świeżej krwi. – Liczba miejsc jest nieograniczona? Major uśmiechnął się. – Rozumiem cię. Cóż, jeśli wasz pułkownik się zgodzi, będziemy mogli wziąć pod swoje skrzydła cały Schron. Ludzi ewakuujemy do bazy, a w waszym schronie urządzimy punkt przeładunkowy, wysuniętą placówkę. Tym bardziej że jest bardzo dobrze położony, przy samym dworcu. To oznacza dobrą kontrolę szlaków handlowych.
– Dlaczego miałby mieć coś przeciwko? – Straci władzę. – Major rozłożył ręce. – A niektórzy ludzie trzymają się jej do końca. Sam pomyśl. Ile miał lat, kiedy zaczęła się cała ta jądrowa zawierucha? Podpowiesz mi? Daniła się zamyślił. – No… Niedużo po trzydziestce… Na pewno po trzydziestce. Ale niedużo. Hasan kiwnął głową z zadowoleniem. – Po trzydziestce… Ktoś, kto zdołał zostać pułkownikiem specnazu GRU w takim wieku, to obdarzony bardzo silną wolą, sprytny, twardy i rzutki człowiek, posiadający zwierzęce wyczucie zagrożenia i potężny instynkt samozachowawczy. On wie, czego chce, i idzie do władzy własną drogą, po trupach innych, nie licząc się ze stratami. „Cel uświęca środki” to cała jego dewiza życiowa. – Rodionycz taki nie jest – powiedział z przekonaniem Daniła, chociaż, jeśli miał być szczery, przez wszystkie te lata przeżyte u boku pułkownika nie udało mu się do końca zrozumieć, co to był za człowiek. Był chwilami zaskakujący… – A poza tym zaproponujecie to ludziom wprost, a nie za jego pośrednictwem. – Ty się tym zajmiesz. Zdobywamy kombinat, ładujemy zapasy, wracasz jako zwycięzca i zbierasz ludzi. A ja, jak tylko załatwię sprawy u siebie, od razu do ciebie przyjadę. Jak myślisz, nie na próżno? – Co to za pytanie, Hasan! Ludziom tak się przejadło to krecie życie, że twoja propozycja zostanie przyjęta entuzjastycznie! – No, i świetnie. A dla pułkownika znajdzie się u nas odpowiednie miejsce, bądź tego pewien. – Major upił ze szklanki. – Nasza okolica jest czyściutka… Nad jeziorem. Dzieciaki w lecie mają używanie! To jak, umowa stoi? – Wyciągnął rękę i Daniła z całej duszy ją ścisnął. – Oczywiście! Możesz uznać, że na stanowisku dowódcy oddziału nie ma już wakatu. – Obejmiesz je, jak tylko zatwierdzi to Tarantula. – A zatwierdzi? – Z mojego polecenia, bez żadnych pytań. Daniła odchylił się na oparcie krzesła, z nadmiaru emocji chwycił pierwszą lepszą butelkę, zerwał korek i wziął parę łyków wprost z szyjki. Okropne mdlące świństwo, sycząc i pieniąc się, pociekło mu przez przewód pokarmowy i stalker zaczął kasłać. – Mocny ma dziadek samogon? – Major zainteresował się ze zjadliwym uśmiechem. Daniła nie zdążył odpowiedzieć – na schodach prowadzących na pierwsze piętro dały się słyszeć kroki i pokazały się walonki pana domu. – Kto tu wypija mój samogon? – zainteresował się z uśmieszkiem staruszek, schodząc ze schodów. – Pełno w barze wszelakiej gorzały, a was ciągnie do produktu rolnictwa ekologicznego? Podszedł do Dobrynina i bezceremonialnie wyszarpnął mu butelkę z rąk. – Whisky jest, wódka, koniak, wermut, różne wina, a ci samogon chleją! – Drugi raz w życiu próbuję alkoholu – przyznał Daniła. – A dlaczego sam tego bogactwa
nie pijesz? – Nie bierze mnie – westchnął dziadek, wyciągając spod lady szlifowaną szklankę i nalewając do niej mętnego płynu na wysokość dwóch palców. – A samogon jeszcze jak! Siądę sobie wieczorkiem na ganku, Kudłacza posadzę obok i siedzę, popijam, wspominam stare czasy. Ech, ale się kiedyś piło we wsi!… – Czyli własna produkcja mocniej bierze? – Hasan uśmiechnął się. – No… Czasem tyle wypiję, że widzę obrazy… tego, co nadejdzie. Daniła z Hasanem zgodnie wybuchnęli śmiechem. – To jest, dziadku, biała gorączka! – wydusił przez śmiech major. – Jak są obrazki, i to jeszcze z przyszłości… – Śmiejcie się, śmiejcie – odparł dziadek, opróżniwszy szklankę i nalawszy drugą, tym razem do pełna. – To dla mnie nie pierwszyzna. Wielu z początku się śmiało… – I co, spełnia się? – Właśnie ci mówię. Wielu z początku się śmiało! Słuchaj, nie przerywaj! – odpowiedział ponuro staruszek. – A jak przepowiem, a potem się spełni, to przynoszą mi dary. Ludzie tu u nas, w głuszy, są zabobonni, uważają mnie za szamana. Bywa, że przychodzą z dalekich wsi i chat… No, nalej mi… – Przepowiedz mi coś – zachęcił go Daniła. – Nie doprowadziłem się jeszcze do odpowiedniego stanu – odpowiedział dziadek, opróżniając szklankę. – Nalej no jeszcze… Do pełna, do pełna! Co ty, nie widzisz krawędzi? Daniła napełnił szklankę staruszka, tym razem do samego brzegu. – Nie przykrzy ci się samemu? – Nie zawsze jestem sam. Jak mi się znudzi, drzwi podpieram kijem, biorę Kudłacza, bez niego nigdzie się nie ruszam, i idę w tajgę. Ze trzydzieści kilometrów stąd, za bagnem, stoi chata, mieszka w niej mój serdeczny przyjaciel. Idę z nim w tajgę na tydzień, sama przyjemność! – Czyli w okolicy są ludzie? – Jak miałoby nie być? Są… Mało ich, co prawda, zostało. – Upił łyk mętnego trunku, zakąsił wyciągniętym spod lady kawałkiem gotowanego mięsa. – A na północy są? Jak popatrzeć na mapę, to jest tam dużo chat i osad… Staruszek znów upił ze szklanki i nagle zakrztusił się, zaczął kasłać. – Wszystkie mapy, które macie, nadają się do użytku w wygódce – burknął, kiedy kaszel się uspokoił. – W rzeczywistości wszystko wygląda inaczej. Przed wami Błędny Kraj. Teren i drogi często się zmieniają i nie wiem, dokąd teraz prowadzą. Nikt tego nie wie. Mikoła i ja tam się nie zapuszczamy, błąkaliśmy się tam kiedyś przez dwa tygodnie i ledwie wróciliśmy. A przecież ja te okolice przeszedłem wzdłuż i wszerz jeszcze w dzieciństwie. Jak to możliwe? – zamilkł na chwilę. – A jeśli natraficie na Błędny Tunel, to w ogóle nie dam za was złamanego grosza… – A co to za tunel? – spochmurniał Hasan.
– A taki właśnie błędny. W naszych okolicach nigdy nie było żadnych tuneli, a teraz się pojawił. Żyje własnym życiem, nie każdemu się pokazuje. Jeden idzie spokojnie, zwykłą drogą, a drugi musi przejść i przez niego. Tylko mało kto wychodzi. – Dlaczego? Staruszek nachylił się do nich, ściszając głos do szeptu. – Krążą różne pogłoski… Mówią, że jest nieskończony jak wstęga Möbiusa. Dlatego jest błędny, prowadzi, ale donikąd. Nie ma tam drogi, którą można dokądś trafić. I człowiek, który znajdzie się w środku, jest skazany na włóczęgę w nieprzeniknionych ciemnościach do końca swoich dni… – I gdzie się ci ludzie podziewają? – Zapytałbym, gdyby było kogo – gderliwie odparł staruszek. – Nie zadawaj głupich pytań… Dopił szklankę i kiwnął głową Danile. – Polej… – To już szósta szklanka… – uprzedził Daniła, nalewając bulgoczącego trunku. – Kończy się… – Nie ucz ojca… i basta – odciął się staruszek, opróżniając szklaneczkę. – Zara… ik… zacznę przepowiadać… Huknął szklanką o ladę, beknął i utkwił zmętniały nagle wzrok w Dobryninie. – Jesteś gotów usłyszeć matuszkę prawdę? – zapytał groźnie, chuchając odorem alkoholu. I Daniła zdumiał się, że pomimo na wpół pijanego stanu, język ani trochę mu się nie plątał, a głos nabrał wręcz jakiejś głębi i dźwięczności… – Doprowadził się do odpowiedniego stanu… – mruknął z boku Hasan. – Tobie też powiem. Ale wpierw tobie. – Staruszek tknął Dobrynina zgrubiałym palcem w pierś i przemówił śpiewnym głosem: – Droga twa w ciemność prowadzi, w otchłań. Za tobą też ciemność i śmierć. Oplata cię już, wyciąga do ciebie swe macki… Oplata cię od stóp do głów… lecz masz jeszcze szansę. Masz szansę… I nawet jeśli unikniesz otchłani, jej bliskość zmieni cię, uczyni całkiem innym człowiekiem. I dalsza twoja droga pełna będzie męczarni, i nie znajdziesz spokoju… Nagle umilkł, kiwając się i spoglądając stalkerowi w oczy pijanym wzrokiem. – Mętne jak wszystkie przepowiednie – podsumował Daniła. – Bardziej szczegółowo będzie jutro – odparł mgliście staruszek. – Zajdź do mnie z rana, może coś jeszcze mi się przyśni… Będziesz miał jasność. Ale taką, że żyć ci się odechce… – A dla mnie coś masz? – zainteresował się Hasan. Staruszek przerzucił na niego zalany samogonem wzrok. – Dla ciebie, majorze, też mam. Plan twój się powiedzie. I awansu się doczekasz. Lecz strzeż się tych, co pozostaną przy życiu! Strzeż się ostatnich!… – Staruszek nagle się zachwiał, tracąc równowagę, nogi się pod nim ugięły i zwalił się ciężko gdzieś za bar. – Nostradamus, taka jego mać… – uśmiechnął się major, ale Dobryninowi przez ułamek sekundy wydało się, że w jego oczach mignął strach. – Ciekawie się wieczór kończy…
Daniła chrząknął. On sam raczej dobrze się bawił, słuchając poplątanych i niezrozumiałych przepowiedni starca. Pijany dziadek wróżbiarz był raczej nie tyle groźny, a tym bardziej straszny, ile śmieszny… I ten lęk, który dostrzegł w oczach majora, był dla niego niezrozumiały. Czyżby dziadek trafił w dziesiątkę? Dobrynin podniósł się, przechylił przez bar – staruszek, z szeroko rozłożonymi nogami w starych walonkach, leżał na wznak w pijanym omdleniu. – Podniesiemy go? Hasan machnął ręką, wstając z krzesła. – Niech się prześpi. Wypił sam pół butelki samogonu, każdy by padł. Jak chcesz, to go podnoś, ja idę spać. Daniła jeszcze raz spojrzał z wahaniem na leżącego szamana – i wzruszył ramionami. Nie chciało mu się mordować z nim w pojedynkę. I faktycznie: odpocznie, to sam wstanie. Na tym się rozstali. Jego pokój już spał. Kładąc się na materacu, Dobrynin całkiem poważnie rozważał, czy nie obudzić towarzyszy i nie przekazać im zwalającej z nóg nowiny, ale po namyśle zrezygnował z tego pomysłu. Jeśli major postanowi to obwieścić – to niech mówi sam. Bo jeszcze powie im teraz, a potem coś nie wyjdzie, albo Hasan się rozmyśli… Udowadniaj potem, że nie jesteś wielbłądem. Z tą myślą zasnął. *** Ranek przywitał ich niespodzianką – staruszek zniknął. Jego kurtka wisiała tam, gdzie wcześniej, na pierwszym wieszaku, prawie przy samych drzwiach, za to butów nie było. Łóżko w pokoju miało niewygniecioną pościel, jakby w ogóle się nie kładł, po podwórku, zanosząc się od szczeku, biegał odwiązany Kudłacz… Wyglądało to, jakby staruszek obudził się w środku nocy, wstał i odszedł w nieznanym kierunku. Żołnierze rozkładali tylko ręce – nikt niczego nie słyszał i nie widział, nawet wartownicy. Ci zresztą mogli tego zwyczajnie nie zauważyć – koncentrowali uwagę na otoczeniu, a nie na ochranianym terenie. – Nie będziemy czekać – ogłosił werdykt Hasan. – Tydzień moglibyśmy tu siedzieć. Staruszek to kawał dziwaka, równie dobrze mógł w środku nocy pójść do kumpla… Szybko się załadowali, ruszyli przy pięknej pogodzie, o samym wschodzie słońca. Wczorajszy deszcz jakby obmył sklepienie niebieskie, które lśniło przejmująco głębokim błękitem. Przez noc ziemia nieco podeschła, a trakt miał teraz nawierzchnię żwirową, dlatego kolumna od razu ruszyła z przyzwoitą prędkością. – To jednak ciekawe, gdzie się podział staruszek – zastanawiał się Saszka, leżąc na koi. – Ubranie na miejscu, pies też… – A przecież mówił, że bez psa do tajgi nie chodzi – zauważył Li. – Mało to powodów… – Siemionycz wzruszył ramionami. – Z tego przepicia może i faktycznie gdzieś rano wybył…
– I zostawił w domu obcych ludzi? – Saszka miał wątpliwości. – Tak się nie robi… – Powiedział wczoraj takie dziwne zdanie – wspomniał Daniła. – Od razu na ganku, jak zobaczył mnie i Hasana, śmierć, mówi, moja przyszła… – Przestraszył się? – Kubowicz uśmiechnął się. – Jasne, że się przestraszył… Tylu ludzi i wszyscy pod bronią… – Nie, na przestraszonego nie wyglądał. A i potem zachowywał się jak wśród swoich… – Więc co, myślisz, że jednak umarł? A gdzie ciało? Dobrynin milczał, nie wiedząc, co odpowiedzieć na tę rozsądną uwagę. – Rzeczywiście dziwne to wszystko – rozważał Saszka, drapiąc się po głowie. – Ja sobie myślę tak… I zaczęło się wróżenie z fusów po kawie. Daniła posłuchał przez chwilę, aż w końcu wspiął się na górną koję. Ta zgadywanka zupełnie go nie interesowała. Co się stało, to się stało, co tu gdybać, przelewać z pustego w próżne. Tym bardziej że i oczy zaczęły mu się stopniowo zamykać – ostatnie dni nie sprzyjały odpoczynkowi, minionej nocy spał ledwie cztery godziny i to nie wystarczyło, żeby się w pełni zregenerować. Do tego wszystkiego ciężarówki jadące równym odcinkiem traktu kołysały się miarowo i spokojnie, i ululany tym monotonnym ruchem, zapadł w drzemkę. Dobrynin ocknął się w całkowitej ciemności. Przez kilka pierwszych chwil leżał, starając się pojąć, w czym rzecz – czy przespał cały dzień i karawana stanęła na noc, czy może nie jest w ciężarówce… Podniósł rękę, starając się cokolwiek wymacać – i jego palce natrafiły na obciągniętą materiałem pryczę. „Czyli jednak jestem w ciężarówce – uspokoił się od razu Daniła. – W takim razie dlaczego stoimy?…” Ostrożnie zszedł na dół, odszukał swój worek i wymacał w bocznej kieszeni latarkę. Włączył ją, powiódł snopem światła dookoła – załoga była w pełnym składzie. Z ciemności wyłonił się leżący na dolnej koi Saszka, z górnej zwieszało się potężne ramię Loszy. Posapywał na swoim miejscu Kubowicz, Li chrapał odwrócony do ściany, a Siemionycz z głową opuszczoną na złożone ręce spał wprost przy stole. Daniła poświecił latarką i spróbował wyjrzeć przez okno, ale starania te nie zakończyły się sukcesem – światło, odbijając się od ciemnej szyby, padało z powrotem do środka i powstawało wrażenie, jakby z zewnątrz, z egipskich ciemności, zaglądał do środka jeszcze jeden świecący latarką Daniła. Odbicie nagle drgnęło, zafalowało… i nieprzyjemnie się uśmiechnęło. Dobrynin wrzasnął ze strachu i rzucił się do tyłu, padając prosto na Saszkę. Ten krzyknął razem z nim i sturlawszy się na podłogę, utkwił zaskoczony wzrok w towarzyszu. Górna koja zaskrzypiała i zwiesiła się z niej głowa Shreka, poderwał się opuchnięty od snu Profesor, ze swoich miejsc zeskoczyli Kubowicz i Wan. – Co ty? – spytał ochrypłym głosem Sańka, patrząc na przyjaciela w osłupieniu. – Coś mi się przywidziało – odpowiedział Daniła, spoglądając z obawą przez okno i odczuwając z jakiegoś powodu mgliste déjà vu. – Dlaczego stoimy? Postój?
Siemionycz zmrużył oczy i potrząsnął głową. – Chyba nie… Jakoś się zdrzemnąłem. Od dawna stoimy? Kubowicz wymamrotał, wzruszając ramionami, i zawzięcie rozcierając oczy. – Mam wyjrzeć? – zapytał towarzysza Saszka, kiwając głową w stronę otwartych na oścież drzwi na zewnątrz. – Sam zerknę. Dziwne to wszystko… W przedsionku Dobrynin spojrzał na tarczę dozymetru na ścianie, uśmiechnął się z niedowierzaniem i popukał w nią palcem. Strzałka ani drgnęła. Wzruszył ramionami, wszedł z powrotem, wyciągnął z kieszonki własny dozymetr, wysunął go na zewnątrz. Zmierzył poziom radiacji i osłupiał: na ekranie czerniały prostokątne zera. – Oj, coś mi to przypomina… – mruknął Daniła, rozglądając się dookoła i znów mając mocne przeczucie, jakby wszystko to już się w jego życiu wydarzyło. Zeskoczył na ziemię – i tu czekała na niego kolejna niespodzianka: podeszwy jego wojskowych buciorów padły na dziwnie twardą powierzchnię – Dobrynin poświecił sobie pod nogi i znów chrząknął ze zdziwieniem. Stał na równej asfaltowej nawierzchni doskonałej jakości, bez jednej dziury, szczerby ani odprysku. Po prawej stronie w świetle latarki bielała wyraźna podwójna linia rozdzielająca pasy, a wprost na niej, łapami do góry, leżała zabawka – szary od kurzu pluszowy miś z oczami z guzików i oderwanym lewym uchem. Nagle coś głośno kliknęło mu w głowie i od razu wszystko znalazło się na swoim miejscu. I absolutne zero rentgenów, i jego własna twarz żyjąca własnym życiem w oknie, i pluszowy niedźwiadek… Wszystko to już było, kilka lat wcześniej, tak, w przedszkolu – i wszystko to się teraz powtarzało. – A to ci nowina… – patrząc na misia jak na wściekłego psa, wymamrotał Daniła. – Jak to w ogóle możliwe?… Pokręcił głową, rozglądając się na boki – przez sekundę wydało mu się, że zaraz zobaczy okno, to samo, przez które wepchnął tu kiedyś zabawkę – jednak żadnych okien w pobliżu nie było widać. Z tyłu dał się słyszeć szmer i Dobrynin odwrócił się, by zobaczyć wysuniętą z ciężarówki rozczochraną głowę Saszki. – No i co? – szepnął głośno partner. Daniła wskazał w milczeniu palcem na niedźwiadka. Saszka mruknął coś pod nosem – w jego głosie słychać było głębokie niedowierzanie – zeskoczył na dół, pochylił się, podniósł zabawkę i zaczął oglądać ją ze wszystkich stron. – Ten sam? – Tak. I ucho ma urwane. – Ale… Skąd? Daniła wzruszył ramionami. – Witam ponownie – powiedział Saszka, ściskając niedźwiadkowi łapę. – W głowie się kręci od tych zagadek… Chociaż, jeśli mam być szczery, zaczynam już się przyzwyczajać.
Trzeba to traktować z humorem, inaczej niedługo człowiekowi zacznie się wydawać, że jest Napoleonem… – Zostań tu, ja się na razie rozejrzę. Wozy stały tak, jakby karawana po prostu zatrzymała się na krótki postój w środku dnia. Ani krwi, ani dziur po kulach, ani śladów walki. Ani żywych, ani martwych… Dobrynin upewnił się w tym, dochodząc do czoła kolumny i zaglądając przez otwarty na oścież właz BTR-a. Było tu tak samo pusto jak w pozostałych pojazdach. Kiedy wrócił, zastał już całą załogę przed ciężarówką. Psor i Kubowicz, trzymając w dłoniach giwery, wpatrywali się podejrzliwie w otaczającą ich ciemność. – No, co tam? – spytali z daleka jednym głosem Saszka i Li, gdy tylko zobaczyli, że Daniła wraca. – Jest tam ktoś? Pozostali utkwili pytające spojrzenia w dowódcy, który pokręcił głową przecząco. – Ani żywej duszy. – A co to za historia z misiem? – zapytał Siemionycz, pokazując pluszową zabawkę. – Pamiętasz, jak opowiadałem Iwaszurowowi o przedszkolu? Więc to tego samego niedźwiadka wciągnęło wtedy przez okno – odparł Daniła. – A jak się znalazł tutaj, nie mam zielonego pojęcia… – A to nam się udało… – mruknął Kubowicz. – Dobra. Co robimy? Czekamy? – Zaczekamy do rana, a potem zobaczymy… Stojący obok Saszki Shrek zadarł do góry głowę i powiedział nagle: – Rana nie będzie… I Daniła, podążając wzrokiem za snopem światła jego latarki, zobaczył, że pada na gładkie sklepienie jakieś dwadzieścia metrów nad ich głowami. – Tunel… – mruknął Saszka. – Tunel – powtórzył po nim jak echo Daniła ochrypłym nagle głosem. – Błędny Tunel… – Jaki? – zdziwił się towarzysz. – Staruszek mówił o nim w nocy. Jeśli natkniecie się na Błędny Tunel, nie dam za wasze życie złamanego grosza… Mówił, że ludzie tu znikają… I jeszcze, że tunel jest jak wstęga Möbiusa… – Może to nie ten tunel… – wyraził wątpliwość Kubowicz, ale widać było, że sam nie wierzy w to, co powiedział. – A jaki? Stary mówił, że w tym rejonie nigdy nie było żadnych tuneli… – Gdzie moja giwera?… – mruknął nagle trwożliwie Saszka, zanurkował do ciężarówki i wyszedł na zewnątrz już z kałachem. – A wy co, będziecie tak stać? Jeśli ludzie znikają, to znaczy, że grasują tu mutanty! A jeśli wala się tu ten miś, to obyśmy się nie natknęli na tego cudaka z przedszkola! Bierzcie giwery i idziemy stąd! I trzeba szukać pozostałych! – Jedziemy… – burknął Shrek, wsiadając do ciężarówki. – No, albo jedziemy – zgodził się z nim Saszka. – Jeśli silnik zapali – powiedział Siemionycz. – Idźcie, spróbujcie. Ani urale, ani tigr czy BTR, ani GAZ-y 66 nie odpaliły. Rozruszniki nie dały choćby
najmniejszego znaku życia i silniki maszyn martwo milczały. – To się nazywa mieć szczęście… – mruknął Kubowicz, wysiadając z kabiny i zeskakując na dół. Kopnął z rozdrażnieniem oponę urala. – Mamy się wlec piechotą? Nagle umilkł, odwracając głowę i nasłuchując czegoś dobiegającego z głębi tunelu. – Słyszycie wystrzały? Seria z cekaemu! – Ja też jakbym coś takiego słyszał… – mruknął niepewnie Wan, wsłuchując się. Daniła wytężył uwagę i słuch. Dookoła wisiała ogłuszająca, jakby grobowa cisza, taka, że zdawało się, że słyszy bicie własnego serca. Potrząsnął głową i spojrzał pytająco na swojego żołnierza. Tamten wzruszył ramionami. – Widocznie mi się wydawało… – westchnął Siergiej, kopiąc ponownie koło. – No, to co? Piechotą? Porzucili bezsensowne próby, pospiesznie się zebrali i wziąwszy plecaki z najpotrzebniejszymi rzeczami, ruszyli drogą naprzód, w stronę, w którą była skierowana stojąca pośrodku tunelu kolumna. Na czele szedł Shrek. Jego latarka była najmocniejsza i biła na sto metrów, oświetlając jednostajną podwójną linię, ciągnący się bez jednego pęknięcia szary asfalt, a czasem, kiedy snop światła się unosił – gładkie betonowe sklepienie tunelu nad ich głowami. W ślad za nim posuwał się Licznik, trzymając w pogotowiu karabin, a za Chińczykiem szli Kubowicz i Profesor. Saszka kroczył jako przedostatni i zamykający kolumnę Daniła widział, jak towarzysz przebiera nerwowo palcami po łożu wiszącego mu na ramieniu automatu – wyraźnie się stresował. A i sam Dobrynin co i rusz odwracał się za siebie – wspomnienia o przygodach w przedszkolu wyłaniały się z głębin pamięci coraz wyraźniej i był już wewnętrznie przygotowany, że cały ten koszmar teraz się powtórzy. Do tego, kiedy tylko stalkerzy odeszli od znieruchomiałej karawany, zaczęło go prześladować wrażenie, że ktoś utkwił wzrok między jego łopatkami. I, odpędzając stający mu co chwila przed oczami ohydny uśmiech swojego sobowtóra w oknie, starał się pojąć, czy mu się wydaje, czy też z tyłu naprawdę ktoś jest… – A co jeszcze mówił ten staruszek? – Saszka jako pierwszy przerwał martwą ciszę. – Powiedział, że rzadko kto stąd wychodzi. Tunel to jakoby wstęga Möbiusa. A nazywają go błędny dlatego, że nie ma z niego wyjścia… Saszka milczał przez jakiś czas, zastanawiając się nad czymś. – Jak myślisz, to prawda? Daniła wzruszył ramionami. – A kto to wie?… Zobaczymy… Znów się obejrzał i poświecił latarką – wrażenie, że czyjś wzrok świdruje mu plecy, stało się nagle przerażająco realne, jakby ten wzrok przybrał materialną postać. Snop światła utkwił jednak w tej samej gęstej, czarnej jak atrament ciemności. – Niczego nie czujecie? – zapytał. – Jakby ktoś nas obserwował… Takie paskudne uczucie. – Nie wiem, jak ty to robisz, że idziesz ostatni – odparł od razu jego przyjaciel. – Masz
stalowe nerwy czy jak?… Tylko to mnie ratuje, że słyszę za sobą twoje kroki. Jak tylko opuściliśmy kolumnę, zaczął mnie swędzieć tył głowy. – Skulił się. – Losza, jak tam u ciebie z przodu? Shrek burknął coś podnoszącego na duchu, demonstrując, że taka bzdura jak czyjś świdrujący plecy wzrok go nie przestraszy. – Znowu wdepnęliśmy w jakąś anomalię – powiedział smętnie Sańka. – Coś mamy do nich szczęście… Nikt mu nie odpowiedział i pomruczawszy jeszcze chwilę dla porządku, stalker umilkł. Teraz w ciszy tunelu rozlegał się tylko stukot obcasów na asfaltowej jezdni, szelest kombinezonów i czasem brzęk metalowych części ekwipunku. Latarki świeciły tylko do przodu, zostawiając ściany skryte w ciemności i Danile w pewnej chwili – znów to przeklęte uczucie, jak wtedy, w piwnicy przedszkola! – zaczęło się wydawać, że tak naprawdę idą w miejscu, a na ich spotkanie jak gąsienica transportera jedzie droga z białą linią pośrodku. Nie pamiętał, kiedy się to zaczęło – czas jakby stanął w miejscu, nie dając pojęcia, jak długo już idą – ale to uczucie stawało się stopniowo coraz silniejsze, aż wreszcie zalało go jak fala, przerażając swoim prawdopodobieństwem. Żeby pozbyć się tej diabelskiej myśli, stalker gwałtownie obrócił latarkę na ścianę po prawej… i mógł przysiąc, że ta w tej samej chwili drgnęła i ruszyła do tyłu z tą samą prędkością, co droga! Daniła w jednej chwili spocił się ze strachu, zamrugał, przetarł oczy i utkwił wytężony wzrok w ścianie. „A nie… wydawało mi się…” – westchnął z ulgą i lodowa bryła w piersi zaczęła tajać. – Jakieś przywidzenia… – Co takiego? – odezwał się od razu Siemionycz. – Wydało mi się, że idziemy, ale nie posuwamy się naprzód. – Daniła uśmiechnął się z wysiłkiem, ale sam słyszał w swoim głosie nutkę strachu. Profesor milczał przez chwilę i odpowiedział: – A ja już od dziesięciu minut słyszę jakieś kroki. To przed nami, to z tyłu… A to w ogóle gdzieś z lewej strony, a przecież tam jest ściana… O! Słyszycie?! Daniła słuchał, starając się stąpać ciszej, ale niczego szczególnego nie było. Za to nagle zobaczył, jak daleko przed nimi przez otaczający ich mrok błysnęło jakieś światełko i dały się słyszeć niewyraźne głosy, jakby rozmawiało kilka osób. Widocznie usłyszał to nie tylko on. Shrek natychmiast skierował latarkę naprzód, ale egipskie ciemności nagle zgęstniały, jakby wchłaniając w siebie światło, i smuga rozpłynęła się bezsilnie kilka kroków przed nimi. Stalkerzy stanęli, wpatrując się z napięciem w mrok i wodząc lufami dookoła. Daniła widział, jak drga ręka stojącemu przed nim Saszce, a i pozostali czuli się nieswojo – Siemionycz, zwykle spokojny, teraz jakoś niezgrabnie i gorączkowo kręcił głową na wszystkie strony, a Kubowicz coś szeptał i kiedy Dobrynin się wsłuchał, wyraźnie rozpoznał słowa modlitwy. Przed nimi znów zabrzmiały głosy i chyba dało się nawet rozróżnić oddzielne słowa… – Mówią o tunelu – potwierdził Kubowicz. – Też nazwali go błędny. Dokładnie
usłyszałem. Może to nasi? – A gdzie oni byli wcześniej? Porzucili nas i uciekli? Shrek, zrób hałas. Losza podniósł lufę karabinu do góry i puścił krótką serię w sufit. Głosy od razu ucichły i dały się słyszeć miarowe, oddalające się niespiesznie kroki. – Biegiem! – zakomenderował Daniła. I Shrek natychmiast ruszył z miejsca z prędkością torpedy. – Stójcie! Ej! Stójcie! – ryknął w biegu Saszka, ale dźwięk jego głosu od razu utonął w otaczającej ich ciemności jak w wacie. Biegli przez jakieś dziesięć minut, ale nie udało im się nikogo dogonić. Mieli wrażenie, że ci, których ścigali, skręcili w jakiś boczny korytarz, niezauważony w pośpiechu przez stalkerów. Widząc bezsens dalszej pogoni, Daniła polecił, by znów przeszli na tempo marszowe. I wtedy latarka Loszy, który wciąż szedł przodem, wyłuskała z ciemności stojącą na prawym pasie cysternę. Za nią zaś widniała burta ciężarówki Ural z namalowaną białą farbą cyfrą 7. – Karawana! – wyrwało się Loszy. – Nasza! Chciał już ruszyć naprzód, ale Daniła w dwóch olbrzymich skokach chwycił go za plecak. – Stój! – syknął wściekle, patrząc na kolumnę, która pojawiła się nagle przed nimi nie wiadomo jakim sposobem. – Wszyscy na ziemię! Rozproszyć się! Trzymać perymetr! – Budowaliśmy, budowaliśmy i w końcu zbudowaliśmy… – Dobiegło z tyłu mamrotanie Licznika cytującego starą sowiecką animowaną bajkę o Kiwaczku. Shrek, zdając sobie sprawę, że się zagalopował, klęczał już na jednym kolanie z lufą cekaemu skierowaną w stronę widmowej karawany. Zza jego ramienia wyglądał mrugający oczami Chińczyk. Saszka trzymał tyły, a Kubowicz z Profesorem intensywnie świecili na boki. Daniła obrzucił ich wzrokiem, upewniając się, że powierzony mu pododdział dobrze się rozlokował, i napotkał wzrok Siemionycza. „Jak?” – wskazując oczami karawanę, zapytał tamten na migi. Daniła w odpowiedzi wzruszył ramionami. „Wy zostajecie” – przykazał również gestami. Wskazał dwoma palcami swoje oczy i skierował je w stronę karawany – „patrzcie uważnie”. Siemionycz skinął głową. Daniła ostrożnie ściągnął z pleców karabin i ruszył, obchodząc kolumnę dookoła. Z każdym krokiem przekonywał się, że była to bez wątpienia ich karawana. Mówiły mu to choćby cyfry oznaczające numery ciężarówek czy znajome sylwetki BTR-a i WDS stojące na czele. A kiedy zajrzał do ciężarówki z jedynką, całkiem stracił nadzieję, że to jakiś dziki, niemożliwy zbieg okoliczności i nic więcej – na podłodze przy wyjściu leżały wybebeszone worki. Ich worki. Leżały dokładnie tak, jak stalkerzy je zostawili mniej więcej godzinę wcześniej. I walał się tu porzucony, niepotrzebny pluszowy niedźwiadek. Drapiąc się z zakłopotaniem po głowie, Daniła wrócił do grupy. – No, i jak to rozumieć? – przywitał go pytaniem Siemionycz.
Dobrynin rozłożył ręce. – Chyba tylko tak, że szliśmy w kółko – wymamrotał. – Wyczulibyśmy, że skręcamy – zaoponował Li. – A tu patrz, linia jest prosta jak strzała. – Mogliśmy nie wyczuć. Wychodzi z mroku i ginie w mroku – nie zgodził się z nim Profesor. – Żadnej perspektywy… Trzeba to sprawdzić. – A niby jak? Zamiast odpowiedzi Profesor ściągnął plecak, pogrzebał w środku, wyciągnął dwie duże szpule z grubą nicią i zademonstrował je swoim współtowarzyszom. – Proszę. Specjalnie zabrałem. Jedna szpula ma sześć tysięcy metrów. Dwie, odpowiednio, dwanaście kilometrów. Mam tłumaczyć dalej? Daniła kiwnął głową z aprobatą. Jeśli tunel faktycznie skręca i robi pętlę, to nić wcześniej czy później dotknie którejś ze ścian tunelu, i to będzie sygnał, że oddział chodzi w kółko. Jeśli jednak nie… nie wiedział nawet, co ma myśleć w takim wypadku… Zresztą coraz wyraźniej rozumiał, że to miejsce ma dużo wspólnego z tamtym przedszkolem i można się tu spodziewać wszystkiego. – Wszyscy pójdziemy czy ktoś zostanie? – zapytał. – Wszyscy – odparł Siemionycz, przewlekając ręce przez ramionka plecaka. – Nie będziemy się rozdzielać. Szliśmy nie tak długo, z półtorej godziny, więc jedna szpula powinna wystarczyć. Jeśli tunel skręca, zauważymy to po położeniu nici znacznie wcześniej, niż wrócimy do karawany. – I co wtedy? – zapytał z ciekawością Licznik. Profesor wzruszył ramionami. – Wtedy będziemy się przyglądać ścianom, jakoś się tu w końcu dostaliśmy… Jak znajdziemy wyjście, wrócimy po rzeczy. Oddalając się od pojazdów, Daniła znów miał uczucie déjà vu. Wszystko było dokładnie jak za pierwszym razem – tak samo biegła naprzód podwójna linia między pasami, tak samo ktoś uparcie wbijał wzrok w jego plecy i nawet szli w tym samym szyku. I tylko nić, odwijająca się z cichym szelestem ze szpuli, którą trzymał kroczący z przodu Profesor, świadczyła o tym, że wszystko to nie było majaczeniami rozpalonej wyobraźni, lecz działo się naprawdę. Plamy światła latarek błądziły po ziemi i ścianach tunelu niczym gigantyczne świetliki. Na krótką chwilę rozpraszały atakującą ich ze wszystkich stron ciemność, ale kiedy tylko snop przesuwał się w bok, ta znów odzyskiwała panowanie. Zdawała się żywa i czasem Daniła myślał, że to właśnie ciemność patrzy w ślad za nim, i wtedy zaczynało go ogarniać nieprzyjemne, ohydne uczucie lepkiego strachu, powoli wypełniające wszystkie zakamarki świadomości. Tunel ciągnął się bez końca. Podwójna linia na jezdni wyłaniała się w świetle latarki z mroku i w mroku niknęła za ich plecami, miażdżyła ich psychikę – zdawało się, że wędrowcy już od tysiąca lat posuwają się w jednym kierunku i są skazani, by wlec się tak
jeszcze drugie tyle, wciąż naprzód i naprzód w tej otępiającej monotonii. Nużący rytm kroków przytępił ich zmysły, zacierając poczucie czasu i przestrzeni i sprawiając, że ich mózgi wpadały w panikę poddane deprywacji sensorycznej. – Znalazłem kiedyś w bibliotece Bractwa czasopismo naukowe. Był tam akurat artykuł na temat deprywacji sensorycznej… – odparł od razu Kubowicz, kiedy tylko Dobrynin wspomniał o tym uczuciu. – Co pisali? – zapytał Daniła, raczej po to, by wypełnić otaczającą ich ciszę czymś jeszcze oprócz odgłosu kroków. – Przeprowadzono eksperyment na orbicie, w kosmosie. Człowieka w stanie nieważkości umieszczono w specjalnej kapsule, założono mu na twarz maskę, zakrywając oczy i usta, i pozostawiono tak w całkowitej ciszy. Mózg, nie otrzymując ze świata żadnych sygnałów, po jakimś czasie miał taki napad głodu bodźców zewnętrznych, że można było dostać świra. W porównaniu z tym atak klaustrofobii to po prostu dziecięcy strach i tyle… Licznik prychnął z niedowierzaniem. – Fantazje!… – Jak by to powiedzieć… – mruknął Saszka. – Jeszcze godzinkę tak pochodzimy i na stówę mi odbije. My też tak wtedy szliśmy… przez piwnicę w przedszkolu. Pamiętasz, Dan? Zrobiliśmy kilometr jak nic, zanim się wydostaliśmy. A teraz ile już przeszliśmy? Daniła otworzył usta, żeby podać przybliżoną wartość, ale chrząknął i umilkł. Mózg nie dawał mu żadnej podpowiedzi – absolutnie żadnej. Ile już przeszli? Kilometr? Dziesięć? Sto? Jednostajność i brak punktów orientacyjnych zrobiły swoje i na pytanie o dokładny czas i odległość można było tylko wzruszyć ramionami. – Obliczymy to względem czasu – wykręcił się od odpowiedzi. – Nasza średnia prędkość to cztery kilometry na godzinę. Zaraz zobaczymy, jak długo już idziemy. – Wyciągnął dozymetr i znów lekko osłupiał: w prawym górnym rogu ekraniku migotały zera. – U mnie też zero. – Sańka, obserwując towarzysza, uśmiechnął się smutno. – Wygląda to tak, jakby zawsze była tu godzina 0.00. Nie ma czasu ani odległości… Tylko kierunek. Tylko droga… donikąd. – Czemu panikujecie? – Dał się słyszeć głos Profesora. – Dalej niż długość nici i tak nie zajdziemy. Ze szpuli zeszła połowa, czyli trzy kilometry za nami. Słowa te – a jeszcze bardziej spokojny i pewny głos – rozładowały zaczynającą gęstnieć atmosferę niepewności i strachu. Daniła popatrzył jeszcze raz na dozymetr, leciutko nim potrząsnął, po czym wzruszył ramionami i wsunął go do kieszeni kamizelki taktycznej. W samym fakcie wyzerowania czasu nie było niczego dziwnego – dawno nie zmieniali baterii i tyle. A że padły jednocześnie – a mało to takich przypadków… Zbieg okoliczności. Zaś atak ogarniającej go paniki przypisywał działaniu tunelu. Był naprawdę straszny – i ta ciemność, i świdrujący mu potylicę wzrok, i karawana, która powtórnie znalazła się na ich drodze… – Może chociaż porozmawiamy, co?… – Z przodu dobiegł głos Licznika. – Bo naprawdę, jest taka cisza, że aż strach człowieka ogarnia.
– Ten tunel jakoś nie sprzyja rozmowom… – rzekł Profesor. – Cały czas bym słuchał. Tak naprawdę wcale nie jest tu tak cicho, jak się wydaje… Nagle urwał i gwałtownie się zatrzymał. Niespodziewający się tego Saszka wpadł mu na plecy, ale Siemionycz, stojący w swoim unikomie jak skała, nawet nie drgnął. Patrzył gdzieś naprzód, tam, gdzie świeciła mocna latarka Shreka. Daniła przyjrzał się i oniemiał… To było coś niesamowitego – kolumna, którą zostawili za plecami jakieś półtorej godziny temu, znów znajdowała się przed nimi. I to biorąc pod uwagę, że nić, w której pokładali tyle nadziei, nie dotknęła w końcu ściany… – Wstęga Möbiusa… – skonfundowany Profesor wypuścił powietrze. Nogi się pod nim ugięły i z jękiem usiadł na ziemię tam, gdzie stał. – Staruszek miał rację! Ten tunel to wstęga Möbiusa! Zapętlona w nieskończoność przestrzeń! Pułapka! I Daniła z niesamowitą jasnością zdał sobie sprawę, że Siemionycz ma rację – jak inaczej, wciąż idąc naprzód, można ciągle wpadać na zostawioną w tyle karawanę? Innej możliwości po prostu nie było, jeśli nie liczyć takiej, że w sytuację wmieszał się jakiś niewidzialny dżinn, przenosząc kolumnę pojazdów i raz za razem stawiając ją na drodze stalkerów. Zdaje się, że zrozumieli to i pozostali żołnierze – idąc za przykładem Profesora, jeden za drugim siadali na ziemi i tylko Licznik wciąż jeszcze stał, przenosząc promień światła z jednego na drugiego. – Bądźcie tak dobrzy i wyjaśnijcie mi to bardziej szczegółowo. – Dał się słyszeć jego zdumiony głos. – Jaka wstęga? – Wyobraź sobie koło sklejone z długiego paska papieru. Tylko że końce paska są połączone nie tak jak zwykle, ale jeden z nich zostaje uprzednio odwrócony – wyjaśnił zmęczonym, obojętnym głosem Siemionycz. – Wstęga będzie poskręcana i jeśli będziesz się poruszać po powierzchni tego koła – nieważne, czy do przodu, czy do tyłu, to wcześniej czy później wrócisz do punktu wyjścia. Jest to nieskończoność i nie ma z niej wyjścia… – To coś takiego jest możliwe? – Głos Licznika zadrżał. – A to, że omal nie posłałeś mi kulki, widząc mnie w oknie, podczas gdy siedziałem obok ciebie, to jest możliwe? – uśmiechnął się Saszka. – Bądź już cicho… – Co robić?… Będziemy się tak błąkać po tym tunelu? – Można poszukać bocznych przejść – odparł apatycznie Daniła. – Do tego słyszeliśmy przecież głosy! I widzieliśmy światło! – poparł go Chińczyk. – Czyli byli tu ludzie! Trzeba ich odszukać! – A to nie byliśmy my sami?… – mruknął Profesor, machnąwszy z rezygnacją ręką. – Jak to my sami? – zmieszał się Wan. – A tak. Jeśli przestrzeń wyczynia takie sztuczki, to zaglądając za róg, możesz się spotkać sam ze sobą… Na te słowa Daniłą aż wstrząsnęło – od razu przypomniała mu się własna ohydnie uśmiechnięta gęba w ciemnym oknie. – Psorze, przecież jesteś uczonym! – krzyknął Licznik. – Co ty w ogóle mówisz? – Właśnie dlatego to mówię, że jestem uczonym. Właściwości czasoprzestrzeni nie są
całkowicie zbadane. Można wysuwać dowolne hipotezy i każda z nich ma prawo do istnienia. – Ale to naprawdę byli ludzie! Na własne uszy ich słyszałem! I Kubowicz… – Przeszliśmy tunel dwa razy! Dawno byśmy ich dogonili! – wrzasnął Kubowicz, wtrącając się do dyskusji. – Czyli nie zauważyliśmy ich! Albo wciąż idą przed nami! – rozzłościł się Wan. – Czy ty, idioto, nie rozumiesz, trzeba iść, inaczej zostaniemy tu na zawsze! Kubowicz zerwał się, gwałtownym ruchem podnosząc minimi, szczęknął bezpiecznikiem i mrużąc oczy, wysyczał: – Odpowiesz mi za tego idiotę, sukinsynu!… – Zostaw! – Dobrynin rzucił się naprzód i podbił lufę karabinu maszynowego do góry. – Całkiem was popieprzyło?! Uspokójcie się obaj! Kubowicz rzucił mu w odpowiedzi złe spojrzenie, ale opuścił jednak broń. – Wan ma rację. Nie wolno nam tu zostać – powiedział już całkiem innym tonem, spokojnie Daniła. Popatrzył na przyjaciół… – Zapomnieliście? Schron na nas czeka. Jesteśmy spóźnieni i bez tego, wypadliśmy z harmonogramu podróży. A przecież to ostatnia szansa, innej nie ma i nie będzie. – Co robimy? – Kubowicz też powoli się uspokajał. – Masz jakiś pomysł? – Tak, nie możemy siedzieć na miejscu. Zaczynamy się kłócić, wściekać… – Profesor wstał, przez dłuższą chwilę patrzył na szpulę z nitką, którą wciąż jeszcze trzymał w ręku, i splunąwszy, odrzucił ją na bok. – W ten sposób niedługo się wystrzelamy. Będziemy szukać bocznych korytarzy. Dobrynia, dowodzisz. – Dwaj idą lewym poboczem, dwaj prawym. Siergiej z przodu. Losza zamyka – wydał rozkaz Dobrynin, patrząc w oczy Kubowiczowi. – Wykonać. Kubowicz otworzył już usta, ale natknął się na ten wzrok i od razu je zamknął, po czym, nie oglądając się za siebie, ruszył naprzód. Decyzja została podjęta – żeby nie siedzieć, ulegając stopniowo czarnej panice dobijającej się do drzwi umysłu, wystarczyło czymkolwiek zająć mózg bezskutecznie próbujący znaleźć wyjście z położenia, w którym się znaleźli. Iść wciąż naprzód, szukać bocznych odnóg – było to lepsze niż doprowadzająca stopniowo do szaleństwa bezczynność. To był jakiś surrealizm – grupa trzeci raz z rzędu minęła karawanę i ruszyła naprzód, w mrok tunelu. – Słuchaj, Psorze, jesteś przecież doktorem nauk technicznych – odezwał się po jakimś czasie Saszka. – O wstędze Möbiusa wiesz więcej od nas. Więc może jest jakiś sposób, żeby ją przerwać? Czy mamy się tu błąkać po wieczne czasy? – Jak miałbyś ją przerwać? – odparł Siemionycz. – To przecież nie materia, ale przestrzeń… Chcesz przebić się przez ściany? Jak? – To nie takie proste – zabrzmiał głos Kubowicza. – Siłą się nie przebijemy. Coraz bardziej mi się wydaje, że to robota dla mózgu… Ty jesteś doktor, to pracuj mózgownicą. Siemionycz uśmiechnął się ze smutkiem, ale zmilczał.
– Sam się zastanów, jakie są jej właściwości – nie odpuszczał mu Kubowicz. – Słuchaj, Sierioga! Opisać ci jej właściwości w przestrzeni trójwymiarowej? Czy dwuwymiarowej? – rozzłościł się Profesor. – A zrozumiesz? Kubowicz burknął coś z urazą, ale więcej pytań nie zadawał. Jednak Daniła, odwracając się za siebie, zauważył, że Siemionycz się jednak zamyślił. Dalej oddział posuwał się w milczeniu. Nie chciało im się rozmawiać – tunel nie sprzyjał pustej gadaninie. Im dalej szli stalkerzy, tym wyraźniej zaczynało im się wydawać, że tunel jest jakimś niewyobrażalnie wielkim żywym organizmem. Panująca w nim cisza, jak słusznie zauważył Profesor, tak naprawdę była pozorna. Wystarczyło się wsłuchać i stawało się jasne, że żyje swoim dziwnym i niepojętym życiem. Lekki wietrzyk przynosił z jego głębi niepokojące szmery, dziwny szum i dalekie, głuche uderzenia, podłoże od czasu do czasu słabo drżało, jakby gdzieś głęboko pod ziemią pracowały gigantyczne mechanizmy, a sklepienie momentami trzeszczało, jakby z góry naciskały na nie tysiąctonowym ciężarem warstwy gruntu, i zdawało się wtedy, że tunel leży na ogromnej głębokości, nieomal w środku ziemi. Robiło im się od tego jeszcze straszniej, rozpacz jak ohydna zimna żmija wpełzała do wnętrza duszy i każdy myślał tylko o jednym – wydostaną się kiedyś na powierzchnię czy są skazani na wieczną tułaczkę po tej zapętlonej kiszce? Jak długo to trwało? Może godzinę, może dziesięć… Daniła dawno już stracił rachubę czasu. Z jakiegoś powodu nie czuli zmęczenia i nie dało się określić, jak długo idą. Prawdopodobnie winne temu było otępienie, wprowadzające ich w stan podobny do transu, zmuszające ich, by mechanicznie ruszali rękami i nogami. Głowa była pusta, myśli płynęły wolno i apatycznie, przewalały się ciężko w głowie jak wielka ryba, którą ktoś wyrzucił na brzeg. Kompletnie nie chciało im się myśleć, mieli jedynie nadzieję, że się uda, że jakoś to będzie… A jednak nadeszła chwila, kiedy ten monotonny marsz dobiegł końca. Żółta plama światła latarki Kubowicza nagle zatrzymała się w jednym miejscu i Daniła, gdy popatrzył w tamtym kierunku, aż stanął zaskoczony. Z ciemności, jakieś siedemdziesiąt metrów od nich, wyłonił się zielony wagon pasażerski… – Przynajmniej jakaś nowość – mruknął z ulgą Kubowicz, spoglądając na wagon. – Ja bym się na twoim miejscu nie cieszył – odpowiedział mu Profesor, rozglądając się dookoła. – Coś się zmieniło… Nie czujecie? Zaniepokojeni jego słowami stalkerzy znieruchomieli – każdy starał się pojąć, co takiego ma na myśli Siemionycz. Wszystko było jak dawniej – cisza, ciemność… Daniła też nie odczuł niczego nowego. Może tylko osłabło nieco wrażenie, że ktoś wierci mu wzrokiem w plecach, to wszystko. – Idziemy powolutku naprzód – wydał rozkaz i oddział ostrożnie ruszył wzdłuż pociągu. – Uważajcie na wagon, to wygodne miejsce na zasadzkę. Świecąc latarkami, stalkerzy wkrótce zdali sobie sprawę, że wagon nie był jeden. W ślad za nim ukazał się drugi, potem trzeci… To był skład pasażerski, który trafił tu nie wiadomo
jakim sposobem i teraz stał na asfaltowej jezdni. I był bardzo dziwny… Daniła przez jakiś czas nie mógł sobie uświadomić, co jest z tym pociągiem nie tak, i dopiero kiedy oddział minął kilka wagonów, zdał sobie wreszcie sprawę, w czym rzecz. Wagony były jakieś nadtopione, jakby ulepione z plasteliny i im dalej oddział się posuwał, tym wyraźniej było to widać. Przed ludźmi przepływały wykrzywione linie okien, owale kół, rozmazane smugi i kroplokształtne zacieki z metalu na ścianach wagonów… Jakby jakiś olbrzym ulepił ten pociąg, a potem zbliżył do niego ogień i kontury powoli się rozpłynęły, zamieniając się w dziką mieszaninę kolorów. Daniła podszedł ostrożnie do jednego z wagonów, złapał za ramę okna, podciągnął się i zajrzał do środka… to, co zobaczył, było tak straszne, że aż się zatrząsł! Ujrzał groteskowe sylwetki stopionych i posklejanych ze sobą ludzi: z potylicy młodej dziewczyny, zastygłej na bocznym siedzeniu plecami do okna, martwymi oczami patrzył staruszek; nieco dalej chłopak i dziewczyna siedzieli zlepieni głowami jak bliźnięta syjamskie; dalej było dwoje nastolatków zatopionych w rozmiękłym drewnie ławek do połowy piersi… I cisza, ani jednego dźwięku. Królestwo umarłych… Wystarczyło jedno, jedyne spojrzenie – wrzasnął i jak oparzony odskoczył od okna. Mózg, porażony tym, co zobaczył, wpadł w stupor, odmawiając funkcjonowania i balansując na granicy szaleństwa. Daniła cofnął się na sztywnych nogach, potknął, poleciał do tyłu i wyrżnął tyłem głowy o asfalt. Reakcja na jego krzyk była błyskawiczna – stalkerzy natychmiast się rozbiegli, szperając latarkami po oknach wagonów, gotowi przywitać wroga całym posiadanym przez siebie arsenałem. Jednak w tunelu jak wcześniej panowała cisza. – Co tam jest? – zapytał stłumionym głosem Saszka, nie odrywając wzroku od pociągu, i Daniła wyraźnie usłyszał, jak szczękały mu zęby. – Co tam widziałeś? – Orgię bliźniąt syjamskich. – Daniła, trzymając się za tył głowy, zmusił się, by wstać. – Że cooo? – spytał przeciągle Saszka. Pozostali też utkwili pytający wzrok w dowódcy. – Tam są ludzie… Tylko oni… jakby stopili się ze sobą. Nie da się tego opisać słowami. Możecie zajrzeć, mnie tam już nie ciągnie… – Dobrynin wytarł spocone dłonie o kombinezon i wtedy jego wzrok padł na białą tabliczkę z wypisaną początkową i docelową stacją pociągu, przykręconą pośrodku wagonu. Pasowała do reszty – była tak samo stopiona, wykrzywiona i rozmazana, i tak samo było z widniejącymi na niej literami, ale Daniła zdołał przeczytać napis: „Moskwa – Czelabińsk”. Nagle zaschło mu w gardle, z trudem przełknął ślinę i wychrypiał: – To ten sam pociąg, który widzieliśmy we mgle. Widzicie tabliczkę? Zapadła grobowa cisza. – Jesteś pewien? – zapytał wreszcie Profesor, uważnie przyglądając się napisowi. – Zdążyłem wtedy przeczytać. – Lepiej chodźmy stąd szybciej – wymamrotał Sańka, pewniej chwytając automat. Nieustannie oglądając się na pociąg, oddział ruszył dalej. Wagony nie ciągnęły się długo – po kilku minutach wyłoniła się z ciemności i została za nimi lokomotywa i wtedy każdy
odetchnął spokojniej – widok stopionego niczym plastelina pociągu mocno działał na psychikę. I znów ciągnął się przeklęty tunel – krok za krokiem, metr za metrem. – A zauważyliście… Od chwili, kiedy ostatni raz odeszliśmy od karawany, minęło znacznie więcej czasu niż za pierwszym razem. A kolumny wciąż nie ma… – odezwał się po jakimś czasie Wan. – Tunel się wydłużył? Siemionycz zakasłał nagle, odwrócił się i utkwił wzrok w swoim dowódcy. – Wszystko się zgadza! Chyba zrozumiałem, w czym rzecz… – mruknął. – To oczywiście kompletnie dziwaczna hipoteza, ale jak inaczej mamy pojąć wszystko, co się tu wyprawia? … – No?! Mów, nie dręcz nas! – zawył Kubowicz, doganiając towarzysza. – Szalona hipoteza, ale zawsze jakaś… – powtórzył Profesor, jakby się usprawiedliwiając. – Jeśli przyjąć za pewnik, że tunel jest zapętloną wstęgą, to przejście przez „zero”, naszą karawanę, punkt, z którego ruszyliśmy, wydłuży ją! Właśnie to teraz obserwujemy! – Jak to wydłuży? – zdziwił się Saszka. – Jak w ogóle zapętlona wstęga może się wydłużać?… – Jest to jedna z właściwości wstęgi Möbiusa – wyjaśnił Siemionycz. – Jeśli przeciąć ją na dwie równe części na całej długości, to nie rozpadnie się jak zwykła taśma, ale wydłuży się równo dwa razy, jednocześnie jeszcze bardziej się skręcając. Wychodzi więc na to, że, mówiąc obrazowo, przekraczając punkt zerowy, tak jakby przecięliśmy ją i wydłużyli. – Chcesz powiedzieć, że wszystko, co można zrobić z papierową tasiemką, w analogiczny sposób rzutuje tu na rzeczywistość? – zapytał w zadumie Daniła. – Mniej więcej. – Siemionycz rozłożył ręce. – Mówię przecież, że to szalona hipoteza, ale nic więcej nie przychodzi mi do głowy… – Wszystko to oczywiście bardzo pięknie, ale co to nam daje w rzeczywistości? – zapytał Saszka. – Tunel po prostu się wydłużył i to wszystko… Wyjścia nadal nie ma! – Wiemy za to, w jakim kierunku iść! – odpowiedział mu z zapałem Profesor. – Przejścia przez punkt „zero”, oto odpowiedź! Mijając karawanę, za każdym razem będziemy wydłużać tę przestrzeń. – No, to można się tak błąkać w nieskończoność – burknął Saszka. – Nie rozumiem twojej radości, Psorze… – Teoretycznie tak. Jednak za każdym razem tunel będzie coraz bardziej skręcony i wydłużony, i po trzecim przejściu zwinie się w węzeł trójlistny. W trójwymiarowej przestrzeni euklidesowej oznacza to, że otrzymamy pewien węzeł, w którym będzie się schodzić kilka przestrzeni jednocześnie. Być może właśnie przez ten węzeł uda nam się stąd wydostać… – Mówiliście tam coś o skręceniu? – przerwał mu nagle kroczący z przodu Kubowicz. – No, to macie jeszcze jedno. Mocno to pokręcone… Podziwiajcie! – I skierował latarkę wprost przed siebie. Z początku Dobrynin nie zrozumiał, co miał na myśli. Przed nimi, na całej szerokości
jezdni, ziała ogromna dziura. I nie było w tym niczego dziwnego – dół jak dół – ale po tym, jak się przyjrzał, zauważył, że jej brzeg jest aż zbyt równy, jakby odcięto go gigantycznym nożem. Zrobił kilka kroków i zatrzymał się na samym skraju, po czym poświecił przed siebie, chcąc wyjaśnić długość zawalonego odcinka, ale zamiast tego odkrył, że światło latarki natrafia na chropowatą kamienną ścianę dwadzieścia metrów dalej. Na górze, płynnie przechodziła w sufit, a w dole ginęła w nieprzeniknionych ciemnościach. Dobrynin przeniósł sobie światło latarki pod nogi i osłupiał – podwójna linia na jezdni dawała nurka za skraj drogi i ciągnęła się dalej po ścianie schodzącego w dół szybu. – Droga do piekła… wymamrotał stojący obok i zaglądający za krawędź Saszka. – Powiedziałbym, że cała autostrada – odpowiedział mu Kubowicz. – A jak inaczej pomieścić rzekę grzeszników po Uderzeniu? – uśmiechnął się smutno Siemionycz. – Dobra… Żarty żartami, a zejść trzeba. Mamy linę? – Zabrałem – odparł Saszka, ściągając plecak. – Co prawda, tylko czterdzieści metrów… – Ja też mam – odezwał się Wan. – Jeszcze trzydzieści. Zwiążemy. Związali. Po krótkiej dyskusji postanowili spuścić na dół Chińczyka jako najszczuplejszego i najlżejszego. Gdyby miał schodzić ktoś taki jak Dobrynin czy Kubowicz, lina mogłaby się szybko urwać. A i na wypadek, gdyby trzeba było Chińczyka wyciągnąć, można to będzie zrobić znacznie szybciej, jednym szarpnięciem – a przecież nie da się wykluczyć i takiego wariantu… Licznik obwiązał się liną wokół piersi, stanął przed przepaścią i poświecił w dół. Daniła wyraźnie słyszał, jak przełknął ślinę – nie miał ochoty schodzić w niezbadaną ciemność. Obejrzał się na stalkerów, którzy całą grupą chwycili za linę, i uśmiechnął się przepraszająco: – Uważajcie, trzymajcie jak najmocniej. Shrek, liczę szczególnie na ciebie. Jeśli krzyknę, natychmiast mnie wyciągajcie! – Załatwione – rzucił basem Losza. – Wiemy, wiemy – uspokoił Chińczyka Siemionycz. – No, dawaj, złaź. Licznik chwycił za linę i przekroczył krawędź. Jeden, drugi krok po pionowej ścianie – i już całkowicie skrył się w przepaści. Lina się napięła – i gwałtownie rozluźniła, a z dołu dał się słyszeć pełen niedowierzania i przerażenia krzyk. – Ciągnij! – ryknął basem Shrek i stalkerzy w jednym porywie zgodnie szarpnęli linę do siebie. Li wyleciał z dołu jak ryba na wędce, klapnął na ziemię i leżał tak wciąż z ustami rozdziawionymi ze zdumienia i wybałuszonymi oczami. Daniła podszedł ostrożnie do skraju przepaści i poświecił w dół latarką, usiłując dojrzeć, co tak zdziwiło i przestraszyło Licznika. Pusto, ciemno, cicho… – Czego się drzesz? – spytał z niezadowoleniem. – Przecież nic tam nie ma. Chińczyka postawili na nogi i potrząsali nim, ale on wciąż jeszcze nie mógł dojść do siebie. Wciąż tak samo kręcił głową i ze zdumieniem rozglądał się wokół.
– To… nie jest dół – wydusił w końcu z wysiłkiem. – To jest dalej ten sam tunel. Zsunąłem się na parę kroków i jak mnie nie szarpnie w dół… – Pociągnęło cię w głąb? – uściślił Siemionycz. – Nie… W dół, do ziemi. To znaczy do ściany, do asfaltu… Patrzcie. – Licznik odwiązał linę, podszedł do dziury i bez wahania zrobił krok w przepaść. Daniła – a za nim i Siemionycz ze Shrekiem – wrzasnęli na cały głos i rzucili się naprzód. Padli przy samej krawędzi, zajrzeli – parę metrów niżej, na ścianie dołu, jak gdyby nigdy nic, stał Licznik i spoglądał na nich z uśmiechem. – Zmienia się wektor przyciągania… – Dobiegło z prawej strony mamrotanie Profesora. Ostrożnie, leżąc płasko na ziemi i trzymając się Shreka, przedostał się za brzeg i stanął na nogach obok Chińczyka. – Niezłe historie tu się dzieją… Rozejrzał się wokół, popatrzył na leżących nad krawędzią dołu stalkerów i machnął ręką zapraszająco. – Przechodźcie. Kręci się trochę w głowie i to wszystko. Jako następny poszedł Saszka. Wczepił się obiema rękami w przyjaciela i przedostał się przez niewidoczną granicę, a Daniła poczuł nawet moment, w którym siła ciężkości szarpnęła ciałem jego partnera w dół. Saszka rozpłaszczył się na asfalcie, rozejrzał się i ostrożnie wstał. Poskrobał czubkiem buta po asfalcie, parę razy podskoczył i pokręcił głową. – Jak cudowne są dzieła Twoje, Panie… Dawaj, Dan. Daniła ostrożnie przedostał się za krawędź. Rzeczywiście zakręciło mu się w głowie i nierówno zabiło mu serce, jak to bywa, gdy niespodziewanie wpadniesz do dołu albo spadniesz z wysokości na plecy – i to wszystko. Po tej stronie był wciąż ten sam asfalt, tyle że płaszczyznę tę odbierało się teraz jako poziomą. Chrząknął ze zdziwieniem i wstał. – Drugie przejście przez punkt zero już było – powiedział nagle Kubowicz. – Czyli teraz trzeba czekać na trzecie, a wtedy już uważniej rozglądać się na boki?… – No… Jeśli hipoteza jest prawdziwa, to wychodzi na to, że tak – rozłożył ręce Profesor. – Zdaje się, że już teraz coś widzę – powiedział nagle Licznik, wskazując gdzieś w głąb tunelu. – Proszę, popatrzcie… Jakiś domek czy co?… Losza, poświeć. Smuga mocnej latarki przesunęła się i w jej świetle stalkerzy ujrzeli przedziwną chałupkę. Danile wydało się najpierw, że to po prostu góra do niczego niezdatnych śmieci, i dopiero potem, gdy stalkerzy podeszli bliżej, zdał sobie sprawę, że sterta ta faktyczne pretenduje do miana ludzkiej siedziby. Nie miało do niej zastosowane słowo „zbudowana” – chatynka była co najwyżej sklecona, zlepiona z najrozmaitszych rupieci. Dwie ściany wzniesiono z pudeł i skrzynek, trzecia powstała z dwóch pokryw silnika od urali, dach tworzyły arkusze blachy falistej, a zamiast drzwi w szczytową ścianę wciśnięto wielkie koło, również należące kiedyś do urala. Teren wokół chałupy był usiany najrozmaitszymi śmieciami, jakie gromadzą się, kiedy nie sprząta się jakiegoś miejsca przez bardzo długi czas. Były to mianowicie odpadki gospodarstwa domowego – torebki z zaschniętym lub
spleśniałym jedzeniem, puste puszki po konserwach, para podartych skarpetek, łuski, plastikowe butelki różnych rozmiarów i kształtów, zwinięte papiery i inne temu podobne śmieci. I pośrodku tej całego chłamu uwagę Daniły przyciągnął nagle przedmiot długości leżącego człowieka, podobny do rozłożonego skafandra OP-1, walający się tuż obok wejścia. Profesor, który też zauważył tę dziwną rzecz, zrobił krok naprzód i nagle się zatrzymał… Rzucił trzypiętrowe przekleństwo głosem pełnym bezbrzeżnego zdziwienia, zahaczył przedmiot butem i obrócił go z suchym szelestem. I w tym obrzydliwym do mdłości worku, w tej pustej, zwiędłej skórzastej powłoce, w spłaszczonej, obrzmiałej jak balon, siwej łysiejącej czaszce z pustymi dziurami oczodołów i otwartymi w milczącym krzyku ustami, Daniła rozpoznał nagle w osłupieniu… szczątki Nibumowa. Leżał i przyciskał do piersi coś zbliżonego do lalki, zwinięte z celofanu i omotane sznurkami… Obok, na potwierdzenie tego, że się nie pomylił, długo i wymyślnie zaklął Saszka, wybełkotał coś ze zdziwieniem Licznik, chrząknął z zakłopotaniem Shrek… Profesor, wodząc wzrokiem od jednego do drugiego, utkwił w nich pytające spojrzenie. – Właściwie to należało się tego spodziewać… – powiedział po krótkiej pauzie Dobrynin, wpatrując się uważnie w to, co kiedyś było Chrebiotem. – Już miś o tym świadczył… – Nie rozumiem waszej reakcji… To wasz znajomy czy jak? – spytał Kubowicz. – To jest właśnie Chrebiot. Sierioga gwizdnął. – No, ładnie! Proszę, jak to się układa… Siemionycz odsunął nic nieważące zwłoki czubkiem glana, pochylił się i podniósł z ziemi niewielkie srebrzyste pudełeczko, w którym Daniła natychmiast rozpoznał dyktafon Nibumowa kupiony przez niego od przejezdnej karawany. Podrzucił go w dłoni i spojrzał po stojących wokół niego stalkerach. – I co… jak myślicie, jest tu coś interesującego? Na widok tego płaskiego metalowego pudełka Daniła poczuł nagle, jak ogarnia go ciekawość połączona z oczekiwaniem na wyjaśnienie strasznej tajemnicy… Człowiek po prostu zniknął – zniknął na całe sześć lat! Tak samo mogli zniknąć Saszka i on. Ale im się poszczęściło, a Chrebiotowi nie. I teraz okazuje się nagle, że szansa na to, by dowiedzieli się, gdzie był i co widział, jest w ich rękach! Przecież za informacje z tego dyktafonu można by oddać pół życia! – Dawaj, dawaj, włączaj! – jęknął stojący obok Sańka, doświadczający chyba tych samych uczuć. – Najważniejsze, to żeby było zasilanie – mruknął Licznik. – Sądząc z wszelkich oznak, długo tu przeleżał… – No, nie byłbym taki szybki – odparł Profesor. – Popatrz, nasz towarzysz wyraźnie nie umarł sam, ktoś mu pomógł. Jakby wyżarło go coś od środka, nie naruszając powłoki. Dlatego wygląda jak tysiącletnia mumia. A jak było naprawdę, kto to wie?…
– No, włączaj, włączaj! – popędził go Kubowicz. – Może się dowiemy, co i jak… Siemionycz nacisnął guzik i Daniła zobaczył, jak na dyktafonie zapaliła się mała czerwona dioda. – Jest! – Bateria jest słaba, pokazuje pięć procent – mruknął z troską Siemionycz, naciskając jakieś przyciski. – I zepsuł się kalendarz. Dzisiaj, jak się okazuje, jest trzydziesty października 2027 roku. Późni się prawie o sześć lat. A nagrań jest tu całe mnóstwo. Nie zdążymy wszystkich przesłuchać. – Co tam w ogóle jest? – spytał Kubowicz, zaglądając mu przez ramię na ekran. – Jeden duży plik i kilka małych. – Dawaj ten duży – poradził Saszka. – Jak duży, to duży – mruknął Siemionycz. – Dobra, cicho. Słuchamy… – I nacisnął guziczek. Nagranie nie było jednym długim monologiem, który ciągle się urywał, ale za każdym razem, kiedy włączane było nagrywanie, mówiący podawał datę i godzinę. Czasem były to tylko sekundowe urywki, jakby człowiek ten gdzieś się spieszył, kiedy indziej nagranie trwało kilka minut. Czasem odstępy między nagraniami miały około godziny, kiedy indziej tydzień czy nawet dwa. Ale była to najbardziej zadziwiająca historia, jaką kiedykolwiek słyszał Daniła. I pomimo upływu lat od razu rozpoznał ten ironiczny, lekko drwiący głos. Nie było żadnych wątpliwości – to faktycznie mówił Chrebiot. 11 czerwca 2027 roku. Godzina 21.03 No, jestem w środku. Odprowadzili mnie do samej furtki, ale za bardzo się cykali, żeby iść dalej. – Tu Chrebiot cicho zachichotał. – Chłopcy narobili hałasu… Opowiedzieli bajkę i im uwierzyli. Dobra, popatrzmy, co i jak… Kurzu jest oczywiście, że ho, ho! cały dywan! Za to śladów wcale, chociaż powinny po nich zostać. Wychodzi, że chłopaczki w ogóle tu nie były? Bali się wejść do domu duchów, nawymyślali… – znów zachichotał. – Groooźni stalkerzy… Godzina 21.29 Rozejrzałem się po holu. Hmm… W zasadzie wszystko wygląda tak, jak mówili – głos Chrebiota był odrobinę zakłopotany. – Cztery pary drzwi, piąta zwieńczona łukiem. Jedne drzwi są zamknięte na głucho. Radiacja zero! Ciekawe zjawisko! I jest woda w fontannie, chociaż nie jest jasne, skąd cieknie. A więc jednak tu wchodzili? Ale… w takim razie co z kurzem?… Cały dywan leży, nieruszony… Chociaż w oknach nie ma niczego nadnaturalnego. Brudne zakurzone szyby. Godzina 21.39 Widziałem na podwórku toksykologii wyrodka… Godzina 22.30 Obszedłem parter. W oknach rzeczywiście jest ciemno, ale to już późna godzina. Pusto,
cicho. Zresztą na pierwszym piętrze też panuje cisza. Osobiście wcale w to nie wątpiłem. Z latarką kiepsko się ogląda, lepiej rozejrzę się jutro… Godzina 22.57 Ulokowałem się w przebieralni na parterze. Przenocuję, trochę się rozejrzę i z powrotem. Luty czeka. Z nabojami. A i chłopakom trzeba dać prztyczka w nos. Ledwo odrośli od ziemi, a robią z siebie nie wiadomo kogo… 12 czerwca. Godzina 19.27 Nie rozumiem, co się dzieje! – głos Nibumowa drżał i słychać w nim było wyraźne nuty paniki. – Noc minęła spokojnie, spałem jak zabity. Obudziłem się rano, zjadłem. Ubrałem się, poszedłem do wyjścia… szedłem jakieś pięć minut bez skutku! Do drzwi są cztery metry, a ja jakbym stał w miejscu! Spróbowałem wydostać się przez okna, we wszystkich, oprócz tego w szatni, widać tylko szarą mgłę, chociaż jest już siódma rano! W oknie szatni wciąż widzę tego wyrodka pod toksykologią! Próbowałem rozbić szybę, ciągnie się! Nie udało mi się też wejść na piętro! Wszystko jest tak, jak mówili… 13 czerwca. Godzina 22.03 Przejścia nie ma – teraz, dwadzieścia cztery godziny później, Chrebiot mówił to całkowicie spokojnie, konstatując fakt. – Cały dzień spędziłem na parterze. Jeszcze raz starannie obejrzałem wszystkie okna. Mają klamki, ale ani jedno się nie otwiera. Bezskutecznie męczyłem się przy każdym chyba pół godziny. Nie dają się rozbić: albo się ciągną, albo są twarde. Płynnych okien na razie nie widziałem, ale nie ma już teraz wątpliwości, że chłopcy nie kłamali… Na pierwsze piętro się nie dostałem, ta sama historia, co z wyjściem. Jakby niekończące się schody ruchome na górę. Oczywiście uparty ze mnie człowiek… Szedłem na górę ze dwie godziny, zostałem tam, gdzie byłem. U podnóża schodów. Przypomina mi to coś z poprzedniego życia… W tym miejscu słuchający nagrania Daniła smutno się uśmiechnął. Nibumow zawsze przyjmował wszystko krytycznie. Czasem doprowadzało to innych do wściekłości, ale był to widocznie prawdziwy uczony i niczego nie przyjmował na wiarę, póki sam się o tym nie przekonał. Ale żeby on jeszcze nie wierzył w milczeniu, uprzejmie. Nie – zawsze musi szydzić… Cóż… zapłacił więc za swój ośli upór… 17 czerwca. Godzina 16.14 Właściwości czasoprzestrzeni nie są zbadane. Im więcej odpowiedzi, tym więcej pytań. Kręci się od tego w głowie… O, gdybym miał tu swoje instrumenty laboratoryjne! – głos Chrebiota był pełen rozpaczy. – Drzwi, które według opowieści chłopców prowadziły z holu na strych, teraz prowadzą na pierwsze piętro! Przeszedłem przez nie, chciałem wrócić, ale trafiłem wtedy na strych! Jak to możliwe, po prostu w głowie się nie mieści! … 19 czerwca. Godzina 21.57
Od samego rana błąkam się po piwnicy. Kretyn! Myślałem, że postąpiłem mądrzej od chłopców, przywiązałem do poręczy sznur, żeby bez przeszkód wydostać się z powrotem – Chrebiot wybuchnął szalonym śmiechem. – Ten dzień kosztował mnie kosmyk siwych włosów… Idiota… Tam wszędzie jest to samo, ciemność! Poszedłem naprzód. Światło w drzwiach za mną zniknęło. Przestraszyłem się… Odwróciłem się do tyłu, poszedłem z powrotem, trzymając sznur… Przeszedłem jakieś trzysta metrów, na próżno! Sznur ciągnie się bez końca! Odwróciłem się jeszcze raz, znów poszedłem naprzód… potem pobiegłem… nie pamiętam… zdaje się, że biegłem przez cały czas… Zgubiłem sznur… Panika, czarna panika! Przesłania rozum, huczy w głowie! Ciemność wręcz atakuje światło latarki, oplata je jak żywa!… Nigdy nie wydostanę się z tego koszmaru… Wyszedłem dopiero pod wieczór i to nie na pierwsze piętro, jak chłopcy, ale przez te same drzwi, przez które wszedłem… Przestrzeń jest tu zapętlona!… 23 czerwca. Godzina 16.31 Głowa mi puchnie od myśli! Nie mogę usystematyzować swoich obserwacji! Wszystko, co widzę, zapisuję do zeszytu albo nagrywam na dyktafon, ale to mało, katastrofalnie mało! Mózg nie jest w stanie wniknąć w sens wszystkiego naraz i wyprowadzić analogii, paralel! Gdybym miał tu choć najprostszego laptopa!… 25 czerwca. Godzina 00.03 Dobrze, że mam dyktafon i zapasowe baterie. Bez niego czuję, że zagubiłbym się w czasie. Mam uczucie, jakbym był tu już od lat, chociaż cyfry na ekranie uparcie temu przeczą… 29 czerwca. Godzina 7.03 Zapasy konserw i wody nikną w oczach. Gdybym wiedział, wziąłbym ich znacznie więcej! Ale woda w fontannie jest absolutnie w porządku, próbowałem. Przynajmniej nie zdechnę z pragnienia…
2 lipca. Godzina 00.00 Czas odczuwam tu zupełnie inaczej. Nie zdziwiłbym się, gdybym według czasu Schronu tkwił tu już od dziesięciu lat!… I myślę sobie, że tutaj może on płynąć nie tylko naprzód, ale i do tyłu… Godzina 00.07 Ale te szyby… oto skąd bierze się moje osłupienie!… Trzeba ustalić prawidłowość… Zeszyt jest gruby, piszę gęsto, mam nadzieję, że starczy… 9 lipca. Godzina 19.39 Odkąd się tu znalazłem, widziałem bardzo dużo. Szyby, chociaż teraz już wiadomo, że to nie są żadne szyby, pokazują co popadnie i w dowolnych interwałach. Przez większość czasu widać w nich albo mrok, albo mętną szarą mgłę. Ale czasem podnoszą jakby kurtynę i pokazują kawałek innego świata… Czy też naszego, ale oddalonego w czasie. Słowem… widziałem chyba lata sześćdziesiąte. W każdym razie stare wołgi GAZ-21 były właśnie wtedy w użytku. Widziałem zupełnie inną okolicę, nie tę wokół przedszkola… Widziałem w ogóle licho wie co, cytrynowe niebo i deszcz padający z dołu do góry! Widziałem świecące lodowatym światłem maleńkie punkciki gwiazd, jakby okno otwarto na kosmos… a raz, było to chyba jakieś cztery dni temu, w środkowym oknie na parterze przez trzy godziny płonęła ogromna błękitna kula pośród kosmosu! I jeśli to było słońce, to ewidentnie nie nasze… Łeb mi pęka od hipotez i domysłów! I co dziwne… czasem szyba jest twarda, czasem się ciągnie, a czasem jest jak woda. Wszystko to coś znaczy, tylko co?!… 15 lipca. Godzina 9.59 Kontynuuję obserwację i zbieranie informacji w celu stworzenia bazy danych. Wczorajszy dzień stał się dla mnie koszmarem… Widziałem bardzo dziwne miejsce i bardzo dziwną istotę… Chyba właśnie ją opisywali chłopcy. Okno pokazało widok z góry… Był to jakiś magazyn czy hangar. Wielkie pomieszczenie z szynami na podłodze i wrotami. Na bramie była cyfra 211 i było coś napisane… zdaje się po niemiecku. Stały tam rzędy półek, a na nich szklane pojemniki. Niektóre z nich były rozbite. Istota powoli błądziła między półkami… czasem padała i wiła się po podłodze, i przypominała wtedy wielki wypukły czarny kleks. Zdaje się, że nie czuła się dobrze… W rogu leżał rozerwany na strzępy OP-1, na prawym rękawie i nogawce były dwa czerwone pasy jak w kombinezonie Rodionowa. Obok były: cekaem, opróżniony plecak i oficerska torba polowa. Człowieka w hangarze nie było, nawet ślad po nim nie został, widocznie pożarło go właśnie to ohydztwo. Obserwowałem ten obraz jakieś półtorej godziny, a potem wszystko zaczęło przygasać i już po kilku minutach w oknie znów widniała atramentowa czerń. Ale na tym przedstawienie się nie skończyło. Chciałem już odejść, gdy okno znów się rozjaśniło i mgliście zobaczyłem znany mi pokój… Dopiero potem, po godzinie czy
dwóch, po tym, jak przetrawiłem całe to okropieństwo, które się przede mną odsłoniło, zdałem sobie sprawę, że widziałem mały schron pod sąsiednim domem, gdzie znajduje się teraz duża sala gimnastyczna… Tego, co działo się na moich oczach, nie da się nawet nazwać koszmarem… Ta istota… ona tam była! Ludzie miotali się po sali jak króliki w zagrodzie, a stwór stał na samym środku i zabijał, zabijał, zabijał, wbijając w ich ciała swoje ohydne nibynóżki!… Ten obraz ukazał mi się tylko na kilka chwil, ale i to mi wystarczyło… A więc to się stało z tymi biedakami! Ale… jak? W jaki sposób ta paskuda pojawia się w różnych miejscach, tam gdzie chce? Czy może była to już inna istota, w końcu mały schron opustoszał już wiele lat temu… Nie rozumiem wszystkiego, co tu się dzieje…
20 lipca. Godzina 23.23 Jakież cenne obserwacje są teraz zapisane w moim zeszycie! Gdybym tu trafił ze trzydzieści lat temu, w czasach mojej młodości! Gdyby wszystko to mógł przebadać cały zespół naukowców, zdobylibyśmy bezcenną wiedzę!… 21 lipca. Godzina 2.33 Zdaje się, że po całym tym czasie po raz pierwszy przyszła mi do głowy wartościowa hipoteza. A nawet dwie. I są one chociaż trochę zgodne z całym tym… bajzlem. Chociaż w ogóle sobie nie wyobrażam, jak to możliwe… Słowem… Hmm… Chociaż… – dalej następowało niezrozumiałe oddalające się mamrotanie, jakby Nibumow porzucił w pośpiechu dyktafon i gdzieś pobiegł. 29 lipca. Godzina 14.47 Moja teoria obrasta w nowe fakty, które tylko ją potwierdzają. Baza danych jest jeszcze mała, ale pozwala już wyciągnąć pewne wnioski… Nie rozumiem, jak To mogło powstać na naszej planecie, ani zresztą w ogóle na jakiejkolwiek! Z pewnością winę za to wszystko ponoszą wojna i bombardowania atomowe… Ale okna… Jak pogodzić z tym wszystkim okna?… 1 sierpnia. Godzina 12.45 Pierwsza hipoteza: myślę, że to miejsce przypomina czarną dziurę… – Chrebiot zaczął gwałtownie, bez żadnych wstępów, i mówił pospiesznie, jakby starał się wyrzucić z siebie swoje przemyślenia, jak najszybciej się da, póki się nie rozmyślił. – W każdym razie niektóre ich właściwości są podobne… Nigdy nie rozpatrywano czarnych dziur jako realnego obiektu badań, wiadomo dlaczego, ale niektóre ich cechy zostały wyliczone matematycznie i potwierdziły je obserwacje kosmosu. Masa tego obiektu jest tak wielka, a grawitacja tak potworna, że czarna dziura zakrzywia wokół siebie geometrię przestrzeni i czasu. Czarna dziura w skali jednego budynku przedszkola… – Łatwo było sobie wyobrazić, jak Chrebiot uśmiecha się z zakłopotaniem, jakby nie wierzył i wstydził się własnych słów. – Chłopcy opowiadali, że z boku widać, jak idziesz i nie dochodzisz… Ruchy zwalniają, człowiek jakby płynie… A przecież matematycznie wyliczono, że właśnie takie zjawisko można zaobserwować przy wejściu do czarnej dziury… Obserwatorowi będzie się wydawać, że w miarę zbliżania się do jej horyzontu zdarzeń prędkość obserwowanego obiektu stopniowo spada, aż ten zastygnie jak mucha w bursztynie… Przecież emitowane przez ciało fotony będą ulegać coraz większemu przesunięciu, przez potworne pole grawitacyjne wszystkie procesy fizyczne z punktu widzenia oddalonego obserwatora będą się odbywać coraz wolniej. Grawitacyjna dylatacja czasu i efekt Dopplera… Jednocześnie sam obiekt będzie uważać, że porusza się całkiem normalnie, i spowolnienie czasu go nie dotknie, bo po prostu go nie poczuje. Chociaż podczas zbliżenia do osobliwości grawitacyjnej zostanie po prostu rozerwany przez przyciąganie i siły pływowe, a tego w naszym przypadku nie zaobserwowano… Jest
tu jednak masa niespójności… Choćby fakt, że gdyby obiekt ten pojawił się na naszej planecie, Ziemia zostałaby przez niego pochłonięta w ciągu pierwszej minuty… – Chrebiot umilkł i dało się słyszeć przeciągłe westchnięcie. – Druga hipoteza jest nie mniej fantastyczna. Być może przestrzeń zakrzywiła się w jednym punkcie i zetknęła się z wieloma miejscami odległymi od naszej planety o miliardy lat świetlnych i kilometrów… W takim razie w przypadku czarnej dziury okna byłyby tunelami czasoprzestrzennymi. A w przypadku zakrzywionej przestrzeni przejściami w punktach zetknięcia tych przestrzeni… – Chrebiot zachichotał. – Brednie! Dzikie brednie!… Wyobrażam sobie, jaką gębę zrobiłby profesor Greene, gdybym przedstawił mu podobne hipotezy… Uczona brać rozniosłaby mnie w proch, pozbawiając wszystkich tytułów i honorów… tyle że oni nie widzieli wszystkiego tego, co widziałem ja. Wszystkie fundamentalne pojęcia nauki wywracają się tu do góry nogami… 10 sierpnia. Godzina 15.00 Nie ma stąd dla mnie drogi powrotnej. Pozostaje tylko iść naprzód… Przez ostatnie kilka dni na pierwszym piętrze jest ciągle otwarte płynne okno. Właśnie teraz przed nim stoję. Jest tam jakiś tunel… Postanowiłem spróbować wejść, przecież chłopcy przepchnęli tam jakoś pluszowego misia! Zostały mi konserwy na jakieś dwa miesiące, ale nie ma sensu siedzieć tu dłużej… 24 sierpnia. Godzina 15.00 Tak więc jestem w nowym miejscu. To rzeczywiście tunel, jak przypuszczałem. Jest nieskończony, błąkam się tu już od dwóch tygodni, ale jest ponury i jednostajny jak droga przez pustynię… Przejście było udane, oprócz spadku ciśnienia niczego nie poczułem. Zostawiłem w miejscu przejścia swoje rzeczy, poszedłem się rozejrzeć. Tunel prowadził tylko naprzód, bez zakrętów i rozwidleń. Nie obawiałem się, że zabłądzę… nie udałoby mi się to, nawet gdybym bardzo chciał, po przejściu zaledwie kilometra natknąłem się na swoje rzeczy! Znajome sztuczki, tyle że mnie to już nie rusza. Za stary wróbel jestem… – dał się słyszeć cichy śmiech. – Ruszyłem w drugą stronę, tym razem szedłem znacznie dłużej, ale nie doszedłem do swoich rzeczy. Dziwne… Trzeba było zawracać. Przestrzeń w jednym kierunku nie jest tożsama z przestrzenią w drugim… Bardzo dziwne… 27 sierpnia. Godzina 23.00 Dookoła panuje ciemność, ale nie zawsze tak jest. Chwilami ściany tunelu nagle się rozświetlają, jakby na zewnątrz wstawało słońce i jego promienie przebijały się przez kamień, wtedy można nawet czytać! Światło jest blade jak wczesnym rankiem, ale po królującej tu ciemności nawet takie jest jak łyk wody na pustyni… 28 sierpnia. Godzina 7.05 Zauważyłem periodyczność, sześć godzin światła na każde dwadzieścia godzin ciemności…
5 września. Godzina 17.52 Kilka dni temu natknąłem się na dziwny, jakby osmalony przez ogień pociąg. W środku byli ludzie, stopieni, okaleczeni, pozlepiani ze sobą… Ale najważniejsze, że jedno z okien tego pociągu ma te same właściwości, co okna w przedszkolu, z tą tylko różnicą, że zawsze jest twarde. Obserwowałem je przez kilka dni, ciągle do niego wracając. Najczęściej unosi się za nim mgła, znacznie rzadziej widać coś zrozumiałego, ale raz… Raz widziałem kolumnę samochodów ciężarowych pośrodku pola i stojących dookoła ludzi. Za oknem był dzień… Pomachałem tym ludziom i jak się zdaje, nawet mnie widzieli! Ale obraz mignął tak szybko, jak gdyby pociąg był w ruchu. Za drugim razem był to peron podziemnej stacji. Jestem gotów przysiąc, że to było metro! Moskwa albo Piter… Filary, wysokie sufity, sztukateria… Co prawda, cały ten przepych tonął w półmroku, pewnie była tam noc i paliło się tylko skąpe nocne oświetlenie, ale na środku peronu, nie wiedzieć czemu, stali uzbrojeni w automaty ludzie… Nawet nie zdążyłem pomachać, mignęli i zniknęli, ale zdecydowanie zauważyli pociąg. Poderwali się, zaczęli biegać… jednak peron już się skrył, okno znów stało się czarne… – Rozumiecie?… Czy to nie nas wtedy widział? – Dobrynin spojrzał na stalkerów. – Pamiętacie tamtą mgłę? Ja też zwróciłem wtedy na to uwagę… Za oknem stał facet, który pomachał do nas ręką! Był zarośnięty i go nie poznałem! A okazuje się, że to był Nibumow… – Pocieszające. – Siemionycz kiwnął głową. – Czyli to wszystko to nie są brednie szaleńca. Albo zbieg okoliczności… Dobra, słuchamy dalej… 6 września. Godzina 18.30 Oderwałem kilka metalowych płyt, zaniosłem je do swoich rzeczy… Zbudowałem tam coś w rodzaju domku z rupieci, które mi się tu trafiły, i zrobiłem z tych płyt dach… Nieprzytulnie tak spać na środku drogi. Jest tu ciepło, ale chęć posiadania dachu nad głową jest instynktowna. Czy ja przypadkiem nie dziczeję, ulegając instynktom?… 12 września. Godzina 4.55 Zgniły mi skarpetki, przyszedł ich czas… W butach też niedługo zrobią się dziury… Od jak dawna się tu błąkam? Dyktafon pokazuje trzy miesiące, ale czuję, że dłużej, znacznie dłużej… 17 września. Godzina 3.00 Konserw zostało na jakieś półtora tygodnia, nie więcej. Nie ma skąd wziąć więcej. Trafiają mi się czasem jakieś szczątki ludzkiej cywilizacji, mam wrażenie, jakby to rzeczywiście była czarna dziura wsysająca w siebie wszystko, co popadnie, ale żywność z jakiegoś powodu uparcie ignoruje. Wodę jeszcze mam, przed opuszczeniem przedszkola napełniłem wszystko, co mogłem, ale kiedyś skończy się i ona… 20 września. Godzina 13.38
Człowiek jest zwierzęciem stadnym. A ja jestem tu sam… Chce mi się wyć z tęsknoty, chciałbym usłyszeć chociaż jedno ludzkie słowo!… Cisza jest wszechogarniająca! Coraz częściej łapię się na tym, że mówię do siebie… Przerywam nagle w połowie zdania, ale zdaję sobie sprawę, że wypowiedziałem w przestrzeń już cały monolog. Zrobiłem z torebek i sznurka małą lalkę i rozmawiam z nią. Nasłuchuję, czy przypadkiem nie odpowie… i właśnie wtedy robi się naprawdę strasznie… Łapię się na takiej myśli, czy ja przypadkiem nie wariuję… Ale szaleńcy o tym nie myślą i to chociaż trochę mnie uspokaja… 23 września. Godzina 13.38 Zdaje się, że zaczynam mieć halucynacje, wczoraj wydało mi się, że obok mnie przeleciał tunelem człowiek… Przemknął z ogromną prędkością, ale mimo to zdążyłem zauważyć, że jego usta były rozwarte w bezgłośnym krzyku, tak jakby spadał w bezdenną przepaść! Czy ja wariuję? Czy też tunel nie jest taki prosty, jak się wydaje, i ludzie rzeczywiście są gdzieś tu obok? Blisko, jakby za niewidzialnym murem, którego nie da się pokonać, i dlatego nieskończenie daleko… 24 września. Godzina 8.07 Dziś w nocy znów widziałem coś dziwnego… Ludzi. Wielu ludzi! Szli drogą, obnażone kobiety, mężczyźni, dzieci, starcy… Na czele procesji szedł wysoki chudy człowiek w jakiejś czarnej szacie. Nie ośmieliłem się ich zawołać, i nikt nie odwrócił się w moją stronę, chociaż wyszedłem na zewnątrz i siedziałem na progu swojego szałasu. Zresztą czy oni mnie widzieli?… Byli tu, i jakby w innym wymiarze! Wydawało mi się, że przez ich widmowe ciała widzę przeciwległą ścianę tunelu… To było straszne! Procesja duchów… Nie wytrzymałem, wczołgałem się z powrotem do szałasu i nie mogłem zasnąć do samego świtu. Teraz wydaje mi się, że to był sen, ale… Nie wiem, niczego nie wiem!… 25 września. Godzina 14.11 Czasem słyszę zza ścian dziwne dźwięki – chrypienie, oddechy, ledwo słyszalne głosy… A dziś rano usłyszałem strzelaninę i ryk silników, całkiem blisko! Wyskoczyłem z domku, pobiegłem… Biegłem długo, ale nie udało mi się nikogo znaleźć… Szaleństwo zbliża się powoli, lecz pewnie… 29 września. Godzina 20.20 Tak! Teraz wiem, jak się stąd wydostać! – Chrebiot triumfował i w jego głosie brzmiał zachwyt. – To stało się przypadkiem i… to niewiarygodne! Wszystko okazało się takie proste, ale weź tu się domyśl! Wczoraj spotkałem tego samego stwora. Z początku stanął przede mną w postaci rannego człowieka… Nie da się oddać, jak się ucieszyłem na widok żywej osoby! Ale… gdy tylko podbiegłem do niego, by mu pomóc, ten zamienił się w kleks… Tej istocie macki wyrastają wprost z otworu gębowego! Zielone, gnijące, obślizgłe… Stwór chwycił mnie za nogę i próbował wciągnąć do swoich trzewi, ale się wyrwałem, władowałem cały magazynek nabojów wprost w jego pusty pysk. Jednak ta
istota jakby nie czuła bólu… Atakowała, cofałem się i w tym momencie zapragnąłem znaleźć się jak najdalej stamtąd, tu, w moim szałasie, który stał się już chyba dla mnie prawdziwym domem… W głowie mi się zakręciło i nagle odkryłem, że stoję wprost przed nim!… To było tak niespodziewane, że z początku nawet się nie zorientowałem, jak to się stało! Jednak po tym, jak to przeanalizowałem, co nieco zrozumiałem… Myślę, że wszystko to kwestia podświadomej orientacji! Widzę tunel i oczywiście idę nim wciąż naprzód! Mój mózg jest świadomy tylko tej drogi i wciąż tworzy dookoła tunelowe sklepienie! Ale wystarczy, żebym odwrócił się plecami i zrobił krok czy dwa do tyłu… Mózg, nie otrzymując sygnałów o przestrzeni dookoła, nie może już kontynuować tego procesu. Być może ta podprzestrzeń odczytuje jakoś informacje z ośrodków podkorowych i… Słowem, wystarczy tylko zrobić krok do tyłu, nadając kierunek, a znajdę się tam, gdzie chcę być, w dowolnym punkcie. I zestawiając w jedno wszystkie moje przeszłe obserwacje, do głowy przychodzi mi myśl, że można się dostać nie tylko, dokąd chcesz, ale i… kiedy chcesz?… Zrobiłem kilka eksperymentów i zawsze trafiałem tam, gdzie chcę! Do pociągu i znów tutaj, przed dom; do przedszkola i z powrotem… Moment przejścia jest nieuchwytny, wszystko dzieje się błyskawicznie… I tak sobie myślę, że jest to możliwe nie tylko w granicach tej przestrzeni… Może nie miałem racji co do swoich wcześniejszych hipotez?… Być to może wszystko jest ogromnym systemem transportu? Powstałym samorzutnie bądź stworzonym sztucznie… Ale przez kogo?… Odpowiedzi na to pytanie raczej nie poznam… Teraz mógłbym wrócić do domu, ale nie chcę odejść, nie mam na zewnątrz nic do roboty. A poza tym, jaki uczony przepuści taką szansę?! Przecież jeśli wyjdę, mogę już nie wejść z powrotem! A tyle jeszcze muszę zbadać, dowiedzieć się, zobaczyć! Jest jeszcze miejsce w zeszycie, prawie jedna trzecia! Zawsze zdążę uciec. Tylko jak będzie z konserwami… – Teraz chyba ostatnie nagranie – uprzedził Siemionycz, spoglądając na ekranik dyktafonu. – Półtorej minuty… 29 września. Godzina 23.03 Wiele widziałem i wiele teraz wiem… – Chociaż nagranie było zrobione zaledwie trzy godziny z kawałkiem od poprzedniego, w słowach Chrebiota nie było teraz słychać ani jednej radosnej nuty. Jego głos brzmiał głucho i przeplatany był pochlipywaniem. Daniła zrozumiał, że Nibumow płacze. – Tyle że już mi to niepotrzebne… Ten stwór… on mnie zabił. Noga mi drętwieje, puchnie, i obrzęk doszedł już do połowy uda… Jakby czymś mnie zaraził… Skóra czernieje i czasem wybrzuszają się na niej wzgórki, jakby coś pod nią pełzało… Czuję lekkie kłucie, ogarnia mnie falami i z każdą falą to kłucie staje się silniejsze, przechodząc w ból! Próbowałem otworzyć, rozciąć skórę, jednak wzrosła mi wrażliwość na dotyk… Boli tak, jakby nóż sunął wprost po nerwach! Zdaje się, że traciłem przytomność… Z rany, zdołałem jednak zrobić nacięcie, wypływają ohydne czarne świństwo i ropa… Robaki… Pożerają mnie od środka i nie da się od nich
uwolnić… Zdaję sobie sprawę, że jestem skazany na śmierć, ale… jestem spokojny. Zbyt wiele przeżyłem, wiele widziałem. Jestem szczęśliwy, że to wszystko zobaczyłem. Jestem wdzięczny chłopcom i Lutemu! Gdybym nie poszedł do przedszkola, to czy dowiedziałbym się tego, co wiem teraz?! Czy zobaczyłbym to, co zobaczyłem?… Szkoda tylko, że nie dowiem się, czy moje hipotezy są prawdziwe… ale być może ktoś kiedyś znajdzie ten dyktafon, przesłucha nagrania i zdoła je spra… Głos Nibumowa nagle urwał się w pół słowa – dyktafon pisnął i umilkł. Siadła bateria. Stalkerzy spojrzeli po sobie. – Zwariować można… Słyszeliście kiedyś coś podobnego? – Profesor patrzył na stalkerów płonącymi z emocji oczami. – To przecież… To się w głowie nie mieści! – A mnie interesuje co innego… – mruknął Saszka z nadzieją. – Jeden krok w tył… Czyżby to była prawda?… – W przedszkolu też wylecieliśmy przez szybę plecami do przodu – odparł Daniła. – Nie wiem jak ty, ale kiedy ten kleks złapał mnie za kołnierz, chciałem się znaleźć gdziekolwiek, byle jak najdalej… – Ja też! – chrząknął towarzysz. – No, to co… Najważniejsze już wiemy. Chciałoby się oczywiście posłuchać wszystkiego, ale to dopiero kiedy znajdziemy ładowarkę… Dobrynin wziął z rąk Profesora dyktafon, rozpiął suwak i wsunął go sobie do ładownicy. – Wam to niepotrzebne – wyjaśnił otwierającemu już usta Siemionyczowi. – To człowiek z naszego Schronu i przedszkole jest obok nas. Tak więc zgodzisz się, Psorze, że dla nas te nagrania są ważniejsze. U mnie będą bezpieczne. Tamten rozłożył ręce. – Ależ to żaden problem. W karawanie nie znajdziemy ładowarki, ale można poprosić naszych techników, żeby sklecili jakieś zasilanie… Trzeba koniecznie przesłuchać pozostałe pliki! – Poprosimy, oczywiście. – Daniła kiwnął głową. – Spróbujemy? – spytał po chwili milczenia Saszka. – Jeśli wszystko tak wygląda… Stalkerzy milczeli. Podpowiedź Chrebiota dawała nadzieję, że jednak uda im się stąd wydostać. Póki jest nadzieja, można żyć. Ale co będzie, jeśli się pomylił? Co wtedy? Jak żyć dalej, nie mając nadziei? – Nie dowiemy się, póki nie spróbujemy. – Kubowicz kiwnął głową. – Tylko że… Co z pozostałymi? Co z nimi będzie? – Zrobiliśmy wszystko, co mogliśmy – wymamrotał niepewnie Wan. – Innych wariantów brak. Ciężarówki były puste. Co proponujesz? Szukać? Jak długo? W nieskończoność? I zdechnąć tak jak on? – Kiwnął głową na pustą wydmuszkę pozostałą po Chrebiocie. – Ale bez karawany nie ma sensu iść dalej. – Siemionycz rozłożył ręce. – I jeśli to wszystko prawda, to możemy przenieść się teraz bezpośrednio do domów… Wy do siebie, a my do siebie – dodał Kubowicz. – A dla nas nie ma sensu, żebyśmy wrócili – odparł Daniła tonem Siemionycza. –
Mówiliśmy przecież… Odpowiadamy za los Schronu. – Ślepa uliczka? – zapytał Saszka po chwili milczenia. Pytanie zawisło w powietrzu – przygnębieni stalkerzy milczeli. Dotarła do nich świadomość tego, co się dzieje, w pełni swojej beznadziei. Do tej pory mieli tylko jedno zadanie – znaleźć wyjście. I nikt się jakoś nie zastanawiał nad tym, że po jego znalezieniu poszukiwania się nie zakończą. Wszyscy byli skupieni na najpilniejszym zadaniu, odsuwając resztę na drugi plan, i oto teraz, kiedy, zdawałoby się, pojawiła się jakaś nadzieja, sprawy przybierały nagle zupełnie inny obrót… – Czekajcie! A jeśli… – zaczął nagle Saszka strasznym głosem i umilkł, jakby bojąc się własnej myśli. Stalkerzy jak jeden mąż utkwili w nim wzrok. – No, mów! – popędził go opanowany zwykle Profesor. – Masz jakąś myśl, to dorzuć ją do burzy mózgów! – A co jeśli… życzyć sobie za nich? – wymówił powoli Saszka, przesuwając wzrok z jednego na drugiego. – Przecież jeśli karawana znalazła się w tunelu, to znaczy, że gdzieś tu błądzą i pozostali żołnierze… I jeśli Chrebiot naprawdę przeżył wszystko, o czym mówił, jeśli to nie majaczenia szaleńca, jeśli to naprawdę system transportu, to dlaczego by… – Za dużo „jeśli” – westchnął Profesor. – Ale… nie zaszkodzi spróbować. Innego wyjścia nie mamy. Kto spróbuje? Zapadło niespokojne milczenie… I wtedy Daniła zdecydował się, zamknął oczy i wykonał jeden jedyny krok w tył. Jak łyk wody na pustyni dla umierającego z pragnienia wędrowca, kombinat Rosrezerwy znaczył dla niego tylko jedno – życie. Życie Schronu. Życie rodziny i bliskich. Całą duszą chciał teraz tylko jednego – zdążyć. Dojść. I to pragnienie było tak wielkie, że tajemniczy organizm zrozumiał je i zaakceptował. W mgnieniu oka ciemność wokół zniknęła, jakby ktoś jednym szarpnięciem zerwał czarną narzutę, i Dobrynin poczuł, że chwieje się, stojąc nad przepaścią, za jego plecami jest czarna gardziel tunelu i wyjeżdżająca z niego kolumna, a gdzieś daleko w dole, wśród bezkresnej dzikiej tajgi palą się światła osady. I nie wiadomo skąd, ale wiedział już, że osada ta była celem, do którego dążyli, do którego szli, tracąc po drodze towarzyszy i przechodząc wszystkie próby, które zesłał im los. Był to kombinat Rosrezerwy.
12 | Kij o dwóch końcach Do celu zdążyli na styk. Nadrobili zaledwie dobę – nie było to Bóg wie ile czasu na rozpoznanie i przygotowanie. A przygotować się trzeba było porządnie. Przede wszystkim należało zbadać okolicę. Przy czym tak, by nie wpaść w oczy zwiadowcom kombinatu. A w to, że tacy będą, Daniła nie wątpił – jeszcze rano, kiedy po noclegu spędzonym przy wyjeździe z tunelu, kolumna ruszyła w drogę i zjeżdżała górską serpentyną, wprawnym okiem dojrzał nad bezkresnym morzem tajgi siwe słupy dymu. Zauważył je i zdziwił się tej beztrosce. Rodionycz za taką postawę głowy by pourywał – kto to widział, żeby palić ogniska na warcie? Jakkolwiek sprytnie byłoby zrobione ognisko – w dołku kryjącym ogień przed wzrokiem postronnych, czy też przy użyciu drewna, które nie daje dymu i iskier – i tak łatwo je zauważyć. Choćby po zapachu. A potem to już kwestia techniczna – ominąć je czy sprzątnąć wartowników od siedmiu boleści. Wyjaśnienie miał tylko jedno – ludzie kombinatu czuli się bezpieczni. Ciche, spokojne, dostatnie życie bardzo temu sprzyja… Na rozpoznaniu okolicy zeszła im cała doba. Hasan wysłał na zwiad trzy grupy, dzieląc obszar ich działań na kwadraty, dołączyli też chłopcy Shadera. W rezultacie rano major miał w swoim polowym mapniku w miarę szczegółową mapę narysowaną ołówkiem kopiowym na dużym arkuszu brystolu. Były w niej oczywiście luki – nie da się w ciągu jednej doby zbadać tak wielkiego terytorium, ale główne obiekty były naniesione. I rzeka na północy, i tory kolejowe przebiegające w odległości pół kilometra od strony zachodniej, i wielkie bagno z nieprzebytymi trzęsawiskami za nimi. Co oczywiste, szczegółowo rozrysowano teren wokół osady. Ludzie z Rosrezerwy zdołali dobrze się umocnić. Kombinat otoczono trzymetrowym wałem ziemnym, na którego szczycie był mur z betonowych płyt z dwoma rzędami drutu kolczastego. Płyty stały pionowo z niewielkim wychyleniem na zewnątrz i wznosiły się nad wałem na kolejne trzy metry. Co pięćdziesiąt metrów na obwodzie były rozmieszczone SSO, każde z drewnianą wieżyczką na dachu. A to po to, żeby kontrolować otoczenie i korygować ogień cekaemów z SSO. Na każdej wieżyczce zamontowano skierowane w trzy strony reflektory. I chociaż – Daniła przekonał się o tym, przeczołgawszy się nocą na brzuchu dookoła – połowa lamp już nie działała, tych, które pozostały, starczyło aż nadto, by oświetlić przylegający do wału teren. Kombinat stał pośrodku ogromnej polany, wśród bezkresnych ostępów tajgi. Od skraju lasu do betonowego muru było jakieś trzysta metrów otwartej przestrzeni i Dobrynin nie
wątpił, że każdy metr jest doskonale widoczny i może się znaleźć pod ostrzałem. Już pierwszej nocy, po okrążeniu ogrodzenia skrajem lasu, przekonał się, że otwarty szturm na kombinat to sprawa beznadziejna. Nawet mając tak potężny środek wsparcia jak pociąg pancerny, można stracić bardzo wielu ludzi. Pyrrusowe zwycięstwo. A przecież zadanie polegało nie tylko na zdobyciu, ale i utrzymaniu. To samo mówił Shader po tym, jak przeszedł się dookoła ze swoimi ludźmi. Atak frontalny byłby głupotą. Do tego, nawet jeśli się powiedzie, obrońcy po prostu zabarykadują się pod ziemią i wydłubanie ich stamtąd będzie niemożliwe. A czy takiego wyniku potrzebują? Nie, atakować bezpośrednio nie wolno. Ale nie było też czasu na staranne przygotowania. Co robić? Następny dzień zaczął się od narady wojennej. Z samego rana, nie dając im się porządnie wyspać po nocnym wypadzie – jaki tam sen, pokój nam się tylko śni! – Hasan wezwał dowódców grup do DWS. Ludzi tu było niewielu – rozbili obóz jakieś dziesięć kilometrów na zachód od kombinatu, niezbędne były szczególna ostrożność i skrytość, większość żołnierzy stała w tamtej chwili na posterunkach – bo co jak któremuś z mieszkańców kombinatu przyjdzie do głowy, żeby wybrać się do lasu na grzybki? Albo na spacer dla zdrowia? A jak natknie się na obóz i ogłosi alarm? Wszystko wtedy będzie na próżno. – Sytuacja jest taka – zaczął Hasan, rozkładając na masce Tigra brystol z narysowaną ołówkiem mapą obszaru działań. – Mur wokół kombinatu i jego otoczenie widzieliście wszyscy, a kto nie widział, zobaczy dziś wieczorem. Poznacie je, że tak powiem, na żywo. Dlatego nie będę się nad nim specjalnie rozwodzić, nie jest to wam potrzebne, to wiedza przeznaczona raczej dla piechoty, a nie dla was, dywersantów. Was czeka infiltracja obiektu, co jak dowiódł zwiad, jest mimo wszystko możliwe. Dróg wniknięcia do środka jest kilka, dziś każda grupa dostanie swoją i aż do przyjazdu pociągu pancernego będzie się zajmować tylko nią. – Kiedy możemy się spodziewać pociągu? – Duma podniósł rękę. – W nocy. Wczoraj wieczorem nawiązaliśmy łączność, zbliżają się. Minęli Sosnogorsk, droga jest czysta, dlatego mamy nadzieję, że będą bez opóźnień. – Zobaczymy Michałycza – szepnął do Daniły siedzący obok Saszka. – Akurat porozmawiamy… Hasan, słysząc widocznie pierwszą część zdania, pokręcił głową. – Nie zobaczycie. Już tej nocy zaczynamy operację infiltracyjną. Tak, żeby jutro przed południem wszystkie grupy znalazły się na pozycjach wyjściowych. Szturm zaczniemy o dwunastej. Wejdziecie, korzystając z zamieszania. Wasze zadanie to opanować dwa wejścia do kompleksu. Jedno jest położone w samym centrum terytorium, drugie w północnej części. Konieczne jest ich zajęcie i utrzymanie aż do nadejścia głównych sił. – Jakie są drogi wejścia? – zapytał Daniła. – Są trzy. Po pierwsze, grupa Shadera odkryła na północy, przy samej rzece, rurę odpływu kanalizacji. Oczywiście śmierdzi tam sakramencko, ale to dziesięciorzędna sprawa. Rurę zamyka krata z prętów zbrojeniowych i jest całkiem możliwe, że w środku są jeszcze inne niespodzianki. Ochrona, dwie osoby. Mają łączność. Broń: AK-47, makarowy,
rakietnice. Tą drogą, jako najtrudniejszą, zajmie się grupa Dobryni. Chyba nie muszę mówić, że wszystko musi się odbyć po cichu? – Hasan spojrzał na Daniłę. – Przecież wiadomo… To podstawa. – Ten uśmiechnął się. – Mam nadzieję… Wszystko musi się odbyć bardzo szybko. Wystarczy tylko, żeby strażnicy podnieśli słuchawkę i jesteśmy załatwieni. – Weźmiemy to pod uwagę. – Dobrynin kiwnął głową. – Wejście do kompleksu to dla was zadanie drugorzędne. A pierwszorzędne to rakiety Topol. To nawet ważniejsze niż kopalnia. Zwiad donosi, że miejscowi mają trzy wyrzutnie. Czy są sprawne, czy nie, dokładnie nie wiadomo, ale lepiej się zabezpieczyć. Znajdują się pośrodku terenu. Czas doprowadzenia ich do pełnej gotowości bojowej to od pięciu do siedmiu minut. I to uwzględniając, że załogi mogły stracić wprawę. Dlatego od rozpoczęcia ataku macie tylko tyle czasu, żeby zniszczyć instalacje. Inaczej koniec z pociągiem i naszymi szansami na zwycięstwo. Wszystko jasne? – Tak jest – odparł Dobrynin i wtedy natknął się na uważne, szacujące spojrzenie Shadera. – Nie patrz tak na mnie – uśmiechnął się. – Damy radę, bądź pewien. Zdobycie kombinatu jest dla nas najważniejsze. Dlatego że walczymy o większą sprawę niż wy… Shader kiwnął głową w milczeniu. – Dobrze – powiedział z aprobatą Hasan. – Wiem, że sobie poradzicie, dlatego ty to dostałeś. Dobra, idziemy dalej. Drogi numer dwa i trzy to kanały wentylacyjne. Kolektory. Oba są na zachodzie, pójdą nimi pozostałe grupy. Są strzeżone, i to solidnie. Wyloty znajdują się w lesie, ochrona składa się z pięciu, sześciu ludzi. Bezpośredniej łączności z kombinatem brak, najprawdopodobniej używają rakiet sygnałowych. Podejść blisko i stuknąć ich wszystkich nie będzie trudno. Po zdobyciu przewodów wentylacyjnych będziemy w domu. Schodzimy na dół i już jesteśmy w węzłach komunikacyjnych. Niespodziewany atak od wewnątrz to połowa roboty. Najważniejsze to się umocnić, potem pójdzie łatwiej. I oczywiście bądźcie wszyscy gotowi na niespodzianki. Miny pułapki, żabki, wilcze doły… – Milczał jeszcze przez chwilę, zastanawiając się nad czymś, i spojrzał po zebranych. – Wszyscy rozumieją plan? Są pytania? – A jeśli nie przeciśniemy się przez kolektory? – zapytał Shader. – Mam wątpliwości, dowódco… – Cóż, jak się nie przeciśniemy, to przynajmniej zablokujemy im dopływ powietrza. Jeszcze coś? Żołnierze milczeli. – W takim razie teraz czas dla was. Szykujcie się. Zaczynamy o świcie. *** Pępek już dawno nie czuł się tak kijowo. W głowie ćmił mu tępy ból, drżały ręce, od czasu do czasu cichutko i z jakimś takim uduchowieniem grało mu w dołku, od razu potem ogarniały go takie straszne mdłości, że chciało mu się wyrzygać nie tylko żołądek, ale wszystkie kiszki do odbytniczej włącznie. A przecież wiedział wczoraj, że tak właśnie
będzie! Ale nie, nie posłuchał Erniego… Dobry kwas dawno już im się nie trafiał, ograniczali się do terenu ze starych apteczek, ale jakiś tydzień temu skończył się i on. Pępek trzymał się mężnie, ale w końcu nie wytrzymał. Wybrał się przedwczoraj z kumplem do lasu, nazbierali muchomorów wielkich jak łopian – i uwarzyli z nich napar… A przecież Ernie uprzedzał – nie ćpaj przed dyżurem, kijowo będzie… Walnął wczoraj w ciągu dnia dwie flaszki. Z początku grzybki weszły mu fantastycznie: wzięło go na brechtanie, potem zaczął oglądać filmy… Jeszcze później, kiedy wieczorem czytał siostrzeńcowi książkę o jakimś majorze Kowaliowie, któremu uciekł nos34 – to się dopiero działo! Jak sobie wyobraził ten nos w generalskim mundurze i jak wysiada z karety taki waaażny, to aż go całego skręcało… Jednak rano nie było mu do śmiechu. Zaczyna się dyżur, a on nawalony. Dobrze, że kumpel go krył, skłamał Wawiłyczowi, że ma biegunkę. Wawiłycz się brzydzi, nie sprawdzał, ściema przeszła. Inaczej nie wyszedłby z tego cało… A i teraz chyba jeszcze mu nie odpuściło. Pępek, siedząc przy małym dymiącym ognisku nieopodal rzeczki, oddychał szybko przez zęby, bezskutecznie próbując walczyć z nadchodzącymi stopniowo mdłościami. – Ty, Ernie, co to… – Drżącą ręką wskazał stertę śmieci leżącą na brzegu jakieś czterdzieści metrów w górę nurtu. – Chyba się rusza… Kumpel uśmiechnął się paskudnie i pstryknięciem posłał dopalonego skręta do leniwie płynącej obok mętnej rzeczki smródki. – Trzeba było wczoraj jeszcze więcej walnąć, teraz nie tylko by ci się śmieci ruszały, ale i drzewa chodziły. Idiota. – Splunął. – Już nigdy nie będę warzyć naparu przed dyżurem. Prawie dobę mamy jeszcze siedzieć, a ty jak ostatnia ciamajda… Co ja, będę za ciebie pilnować? – Dobra już, Ernie, niedługo dojdę do siebie… Jak Boga kocham! – przyrzekał Pępek, próbując podnieść do czoła drżącą rękę z palcami złożonymi do znaku krzyża. Jego kumpel jeszcze raz splunął, podniósł się i zniknął w ziemiance wykopanej dla dyżurnej zmiany w łagodnym brzegu nieco ponad miejscem, gdzie z ziemi wychodziła ta wstrętna rura. Dosłownie wstrętna – rura o średnicy półtora metra ciągnęła się pod ziemią od samego muru, przez jakieś czterysta metrów, i ściekały nią do rzeczki odpady z gospodarczej i każdej innej działalności mieszkańców osady. Właśnie jej strzegli. Robota ta była uważana za badziewną i nie cieszyła się specjalnym poważaniem – jeszcze czego, kto chciałby przez okrągłą dobę wąchać smród, od którego czasem aż oczy łzawiły! I chociaż rurę uważano za obiekt strategiczny – jakże inaczej, szpiedzy, taka ich mać, mogą tędy przeniknąć za mur! – to wśród ludu dawno już zyskała miano srategicznej. W ostatnich latach wysyłano tu tylko starszych mężczyzn i bezużyteczne lebiegi w rodzaju Pępka i Erniego. Bo naprawdę – jaki szanujący się szpieg polezie przez tę gównianą breję? I jak miałby się potem ukryć, skoro nawet z katarem wyczuje się takiego z odległości wiorsty? A kupa śmieci wyraźnie się przesuwała. Wcześnie rano leżała jeszcze gdzieś w rejonie choinek, jakieś czterdzieści metrów od nich, pod samymi drzewami nad brzegiem, a teraz
jest już obok tej wystającej z rzeczki kłody. Może to nurt ją powolutku podmywa, więc się przesuwa?… Chociaż jest i prostsze objaśnienie – haluny. Ernie jest trzeźwy i nie zwrócił na śmieci uwagi – w takim razie czemu Pępek miałby się tym podpalać? Haluny, taka ich mać, dokładnie. Śmieci to jeszcze nic. Pępek nie takie rzeczy widywał. Na przykład dziś rano… Wstał, przecierał jeszcze oczy po wczorajszym, poszedł się umyć. Od biedy się opłukał, gęby nie golił – po kiego? Oparł się o umywalkę, wyprostował, spojrzał w odłamek lustra – i zamarł… W szkle widać jego, Pępka, szarą mordę – a nosa nie ma! Zachwiał się, chwycił się mocniej umywalki, wpatrzył się – o matko i córko!… W miejsce nosa ma gładkie miejsce, nawet dziurki mu zarosły, a ten zjechał mu gdzieś na podbródek i powoli zsuwa się jeszcze niżej! Pępek wrzasnął nieswoim głosem, zaczął przesuwać nos na swoje miejsce – ale nic z tego! Ledwie go wstawi – a przeklęty nochal znów się przechyla, rwie się, żeby odpaść. Grzebał się ze dwadzieścia minut, ledwo go przymocował! Myślał, że mu przeszło… Gdzie tam. Potem było jeszcze gorzej… Kiedy męczył się z nosem, zaczęło mu gdzieś zjeżdżać prawe oko. Najpierw zsunęło się na policzek, a potem w ogóle przeniosło się na grdykę. Za prawym okiem poszło lewe. Ścierwo małe, wyznawca Władimira Iljicza, postanowiło iść swoją drogą – popełzło na czubek głowy. Usta wykrzywiło mu w ogóle pionowo… To już nie była gęba, tylko normalnie dupa. Właśnie wtedy Pępek na serio się wystraszył. Wrzasnął, zaczął się miotać, rozbił ostatnie lustro. Dobrze, że Ernie wpadł tam na czas, uspokoił ziomka. Bo inaczej nie wiadomo, co by narobił. To były prawdziwe strachy. Naczytał się wczoraj przed snem. A pełzające śmieci? – ha!… Śmiech na sali, naprawdę. – Słuchaj, Pępycz, czas zadzwonić! – Z ziemianki dał się słyszeć głos Erniego. – Jesteś dowódcą zmiany, to twój obowiązek! Pępek spróbował wstać, ale odkrył, że nie jest w stanie tego zrobić – kolana mu zdrętwiały i ni cholery nie chciały się wyprostować. A i otaczający ich krajobraz zaczął coraz szybciej wirować, w uszach zabrzmiała mu rytmiczna muzyka… Pozostało tylko siedzieć, kląć przez kurczowo zaciśnięte usta i wytrzymać, czekając, aż ta wesoła karuzela się zatrzyma. – Nie mogę! – wychrypiał w odpowiedzi. – Zamelduj sam, Ernie. Powiedz, że poszedłem w krzaki! Brzuch mi rozrywa! Z ziemianki dało się słyszeć przeciągłe westchnięcie i kumpel wyszedł na zewnątrz, trzymając w dłoni słuchawkę telefonu. Sam aparat trzymał w drugiej ręce, a za nim, po ziemi wlókł się długi kabel. – Nie! Melduj! Inaczej Wawiłycz urwie łby nam obu! Wykręcił numer i podał słuchawkę koledze. Trzeba się było podporządkować. – Centrala? – W gardle mu zaschło i dlatego, zamiast normalnych słów, wyrwało mu się jakieś niezrozumiałe, załamujące się chrypienie. – Centrala, centrala – rozległ się w odpowiedzi słodki, pełen najgorszego jadu głosik. –
Co, Pępusiu, źle ci? Pępek zaklął – dziś dyżur miała Wierka, jego była. Rozeszli się półtora roku wcześniej – sprzykrzyło się jej znoszenie jego wybryków. Od tej pory nie mogła go znieść, meldowała o wszystkich jego przewinieniach jak na komendę. Sucz… – Spoko, Wierunia, jest wporzo – spróbował przekazać głosem, jak bardzo jest wporzo, ale bez powodzenia. Znała go jak zły szeląg i tego nie kupiła. – Słyszę, jak wporzo… – zaśpiewała słuchawka. – Szykuj się. Wawiłycz zostawi cię bez premii, masz to jak w banku. A może obniży ci żołd… – Słuchaj, Wieruńka, no, bądź człowiekiem… – zaskomlał Pępek, ale w słuchawce był już tylko piszczący sygnał. Ze złością rzucił słuchawkę na widełki i zaklął. – No, czy to nie suka?! Znowu mnie zakabluje, na stówę! – Pępek podniósł wzrok na kumpla, ale tego, nie wiedzieć czemu, nie interesował ten zwykle atrakcyjny temat. Ernie stężałym wzrokiem patrzył gdzieś za plecy towarzysza i gorączkowo szarpał rękojeść wystającego mu zza pasa pistoletu sygnałowego. Zaś ułamek sekundy później w jego czole powstała nagle dziwna ciemna dziurka, ale Pępek nawet nie zdążył się zdziwić – głowa Erniego rozpadła się na kilka kawałków i chlusnęła jakaś przemieszana z krwią szara breja, szczodrze zraszając ziemię i aparat telefoniczny wciąż jeszcze trzymany przez kumpla w dłoniach. Pępek, zdając sobie sprawę, że zaraz wydarzy się coś nieodwracalnego, zerwał się – skąd wzięła się w nim siła! – obracając się i zrywając z ramienia starego kałacha 47… Tyle że na tym wszystko się skończyło. Kątem oka zdążył jeszcze wychwycić puste miejsce na brzegu obok kłody, gdzie dosłownie minutę wcześniej leżała sterta śmieci – ale to było wszystko. Gdzieś z nieba, z samego zenitu, przyleciało coś ciemnego, kosmatego, wbiło mu się w głowę – i w kolejnym ułamku sekundy Pępek stwierdził, że leci do góry nogami gdzieś w czarną lepką ciemność bez przytomności… *** Daniła przykucnął przy leżącym na ziemi zdechlaku i rozejrzał się. Wokół panowała cisza, tylko ptaszki śpiewały. Obmacał cienką, szarą, kostropatą szyję wartownika – puls słaby, ale wyczuwalny. Będzie żył. Dobrynin odwrócił się w stronę skraju lasu i machnął ręką. Spod małych choinek na brzegu lasu podniosło się kilka postaci w workowatych kosmatych kombinezonach maskujących. Przyskoczyli i otoczyli go, kontrolując perymetr i czekając na rozkazy. – Shrek, weź obu do ziemianki. Żywego zwiąż, jest nam potrzebny. Shader, zostajesz tutaj, nie idziesz z nami. Rób, co chcesz, ale przy następnym połączeniu ten „siniak” ma rozmawiać z centralą i złożyć przepisowy meldunek. Następne połączenie jest planowane za godzinę, sprawdziłem, są regularni. Pozostali maski, skafandry i za mną. Po paru minutach zapakowane w kombinezony ochronne postacie jedna za drugą zniknęły w ciemnej, śmierdzącej oparami amoniaku gardzieli rury. Pierwsza przeszkoda oczekiwała ich nieopodal wejścia. Smuga światła latarki czołówki
padła na krzyżujące się grube metalowe żerdzie wmurowane w ściany kanału. Daniła szarpnął na próbę jedną z nich – siedziała mocno. Z tyłu, zza jego pleców, wyciągała się już ręka z piłką do metalu. – Słuchaj, dowódco, weź narzędzie. – W słuchawce zabrzmiał głos Kubowicza. Daniła poruszył ramieniem i ręka z piłą zniknęła. – Co ty, Kubowicz, odbiło ci? Jak w rurze będziemy piłować metal, to usłyszą nas z odległości kilometra! Wiesz, jak daleko się coś takiego niesie? Może tak to właśnie wymyślili… – No, wybacz, palnika gazowego nie mam – zasapał żołnierz z urazą. – Przepuśćcie mnie. – Z tyłu coś się poruszyło i Dobrynin poczuł, jak odsuwa go opancerzona ręka Profesora. – Zaraz lekko wygnę pręty i przeciśniemy się. Daniła oparł się rękami w gumowych rękawiczkach o ścianę kanału i starając się nie dotykać jej ciałem, przepuścił Siemionycza, a sam, usiłując się nie pogrążyć w strumieniu nieczystości, cofnął się i zajął jego miejsce. – Ostrożnie tam, nie rób hałasu! – Sam wiem… – Profesor zasapał i Daniła raczej poczuł, niż zobaczył, jak plecy naprężyły mu się pod pancerzem unikomu. – Teraz… no… aaaargh! – Wypuścił z wysiłkiem powietrze. Żelazo jęknęło, ustępując. Zazgrzytały, wychodząc z wpustów, końce prętów, zadzwoniły o metalową rurę, niosąc się echem w obie strony. – Gotowe. Daniła nie odpowiedział – znieruchomiał, nasłuchując. Niby cicho… Słyszeli czy nie? – Co to za hałasy? – Rozległ się w słuchawce rozzłoszczony głos Shadera. – Zawalicie operację w cholerę! – Głośno było? – A jak… bardzo! – Co z telefonem? – Milczy. Daniła odetchnął z ulgą, poruszyli się też pozostali. – No, Psorze… dałeś do pieca. – Dał się słyszeć ochrypły z nerwów głos Saszki. – Lepiej już było piłować… dodał Wan. Siemionycz chrząknął ze skruchą. – Tak, mój błąd, zgadzam się. Nie sądziłem, że tak wyjdzie. Zmieniamy się? – Idź przodem – odparł Daniła. – Jeśli będą na nas czekać, schowamy się za tobą. Sam jesteś sobie winien. – W takim razie włączam maksymalną ochronę – nie sprzeciwiał się tamten. Pochylił się, przeciskając się przez powstałą dziurę i nagle znieruchomiał. – Co tam? Utknąłeś? – Daniła przysunął się tuż obok, próbując zajrzeć mu przez ramię. – Mina pułapka! – wydusił szeptem Psor. – A to bydlaki… Jak sprytnie zastawili! Tuż za prętami, dosłownie ich dotyka! Gdybyśmy piłowali, na pewno zerwalibyśmy linkę, na sto
procent! – To rozbrajaj! – Dobrynin, uświadamiając sobie, co mógł zrobić granat w zamkniętej przestrzeni rury, od razu cały się spocił. Rzecz nawet nie w odłamkach – unikom przyjmie całe główne uderzenie i wytrzyma. Ale nagły spadek ciśnienia załatwi całą grupę, nie ma innej możliwości. Profesor grzebał przy granacie parę minut, nie więcej. – Masz… wsadź sobie… Daniła odebrał granat, popatrzył – F1. Byłoby dziwne, gdyby podłożyli jakiś inny… Tu nic więcej nie trzeba. Jak przegapią wartownicy, to wybuchnie w rurze. A przecież, gdyby nie unikom, to faktycznie by piłowali. A on wciąż się zastanawiał, dlaczego przy takim ważnym obiekcie postawili te pijaczyny?… Rura biegła cały czas prosto, tylko raz skręcając na wschód. Kraty, miny pułapki i inne przegrody już się nie trafiały, ale Daniła w którymś momencie zdał sobie sprawę, że wolałby dziesięć trudnych przeszkód niż wszechogarniający, jakiś wręcz globalny, wszechświatowy odór kanalizacji. Nie chroniły przed nim maski przeciwgazowe. Przesączał się przez filtry, przeciskał między skrajem gumy a skórą, właził w najmniejsze szczeliny w kombinezonie, a nawet przenikał przez cząsteczki materiału OP-1. Ech, pewnie nieźle prześmierdną! Jednak nie na darmo poszli za przykładem Saszki i wzięli OP-1. W końcu się przydały. Po wyjściu z tej kiszki wystarczy je wyrzucić i spokój. Ściany rury, które od dziesięcioleci widziały tylko tę ohydną breję wydalaną z ludzkich organizmów, były niczym smarkami pokryte ohydną grubą warstwą mętnosinego śluzu. Osad tworzył stalaktyty na sklepieniu, leniwymi strużkami zsuwał się po ścianach, kapał do płynącego w dole strumyczka i od wszystkich tych wspaniałości miało się ochotę wyrzygać własny żołądek. Trudno było iść, nogi rozjeżdżały się na różne strony, podeszwy ochraniaczy nie zapewniały dobrej przyczepności na śliskim, pokrytym świństwem metalu. Parę razy Daniła o mało nie upadł, wyczuwając pod podeszwą coś gąbczastego i ohydnie ustępującego, ale w obu przypadkach zdążył złapać za plecak idącego przodem Siemionycza i to tylko uratowało go przed kąpielą w szlamie. Psor natomiast stał na nogach jak wmurowany – szerokie, podobne do kopyt podeszwy butów unikomu czepiały się śliskiego podłoża tysiącem drobnych pazurków i nie było siły, by ruszyć jego posiadacza z miejsca. W słuchawce nie było słychać ani słowa. Tylko wysilone sapanie, chrypienie, a z rzadka tłumione odruchy wymiotne, od których sam miał ochotę poluzować mięśnie brzucha i dać żołądkowi pełną swobodę ekspresji. Po jakimś czasie Danile zaczęło się wydawać, że nie jest to w ogóle rura, lecz wnętrze, trzewia jakiegoś olbrzyma, kiszka, którą jego oddział podróżuje w poszukiwaniu wyjścia już od dobrych dziesięciu lat… Zdawało się, że minęła cała wieczność, zanim rura wypuściła ich ze swojej obrzydliwej niewoli. Ściany nagle rozsunęły się na boki i do góry, i oddział znalazł się w kolektorze ściekowym – pomieszczeniu pięć na pięć metrów z leniwie obracającym się pod sufitem wielkim czterołopatowym wentylatorem i dwiema rurami wpustowymi o mniejszej
średnicy. – Jaki czas? – zapytał Daniła Siemionycza. Swój dozymetr miał głęboko schowany, a Profesor miał zegar przez cały czas przed oczami, na wewnętrznym ekranie hełmu. – Dwadzieścia minut do startu – odparł tamten. – Zdążymy? – zatroszczył się stojący obok Saszka. – Powinniśmy zdążyć – odpowiedział Daniła. – Dokąd idziemy? – odezwał się Wan, wskazując ręką na prowadzące w różnych kierunkach rury. – Rozwidlenie. W słuchawce nagle zaszumiało i odległy głos Shadera – sygnał tłumiła warstwa ziemi nad ich głowami – powiedział: – Słuchaj, Dobrynia, macie szczęście. „Siniak” mi się obudził. Trochę go pomęczyłem, że tak powiem, z zastosowaniem odpowiednich technik… Twierdzi, że rura wychodzi do kolektora, a z niego, prawą rurą, traficie do osadnika. Ścieka tam zwykła woda po użyciu w gospodarstwie, a nie łajno. Osadnik znajduje się przy samym murze, w odległym narożniku. Jest w nim właz do szopy. Nie ma tam poważnej ochrony, siedzi tylko nieszkodliwy dziadunio. Co prawda, dziadek ma przycisk alarmowy zawsze pod ręką, tak więc działajcie tam precyzyjnie i szybko! – Właz jest zamknięty? – Tak. Od góry, na pokrywie, jest żelazna zasuwa. – Szopa jest na otwartym terenie? Shader chwilę milczał – pewnie przekierowywał pytanie do „siniaka” – i odparł: – Nie. Zasłania ją ślepa ściana magazynu. Niedaleko jest cysterna. Można się ukryć… – Rozumiem, przyjąłem – odparł Daniła i wskazał palcem prawą rurę, z której faktycznie wypływał niewielki wodospad. – Idziemy tamtędy. – Chwała Bogu – powiedział z ulgą Kubowicz. – Chociaż nogi opłuczemy… Rura wiodąca do osadnika była węższa i dywersanci musieli paść na kolana. Jedno było pocieszające: woda to zawsze woda, choćby zużyta do prac gospodarczych. No, i śmierdziało tu znacznie mniej niż w kanalizacji. Daniła zaryzykował nawet i lekko odciągnął gumę maski przeciwgazowej i parę razy wciągnął nosem powietrze – nawet, nawet… Zalatuje, oczywiście, ale nie padnie się od tego trupem. Druga część drogi była krótsza, albo po prostu nie tak męcząca, żeby zdawała się nie mieć końca. Zaledwie parę minut czołgania się i dywersanci dostali się do dużego, wypełnionego po kolana zbiornika. Kubowicz, Wan i Saszka, klnąc pod nosem, zaczęli wycierać ochraniacze, a Profesor i Shrek na znak dowódcy zajęli pozycje obok metalowej drabinki prowadzącej do okrągłego włazu w suficie. – Czas? – Dwanaście minut. Daniła kiwnął głową. – Przestańcie już się tam upiększać – syknął wściekle, ściągając maskę przeciwgazową. – Do startu dziesięć minut, taka wasza mać, a wy się picujecie!
– Jak wchodzimy? – zapytał Wan i przestał się czyścić. – Korzystając z hałasu? – Zgodnie z zasadami gościnności – warknął Dobrynin, rozmyślając. – Pierwszy pójdzie Siemionycz. Jeśli jest tam zasadzka, „siniak” może łgać, uroił sobie, że będzie bohaterem, przyjmiesz ogień na siebie. Nie będzie tam raczej nikogo z wielkokalibrową krową. A 7,62 milimetra to dla ciebie pesteczki. Profesor zgodził się skinieniem głowy. – Jeśli ktoś tam będzie, to wal od razu – ciągnął Daniła. – O ciszę możesz się nie niepokoić, to już nie będzie miało znaczenia. Zresztą nie usłyszą nas. Jak zaczną walić moździerze, to będzie bagatela. Za tobą pójdzie Shrek, potem ja. No, a potem pozostali. Wszyscy gotowi? – Przyjrzał się dywersantom. – Ściągajcie OP-1, zabierzemy je w drodze powrotnej. To wszystko, czekamy. Popłynęły minuty. Czas zastygł, zamieniając się w gęsty kisiel, który sunie po ściance garnka, ale nijak nie chce spłynąć do podstawionego kubka. Aż nie chciało się wierzyć, że w końcu doszli, i teraz, całkiem już niedługo, nastąpi wyczekiwany finał. Wszystkie wątpliwości, wszystkie podejrzenia, którymi straszył go przez wszystkie te dni Saszka, zeszły na drugi plan i zdawały się teraz Danile śmiesznie małe i wydumane. Pod ich nogami, na ogromnej głębokości znajdowały się magazyny, wypełnione po brzegi wszystkim, czego Schron potrzebował do życia. Wystarczyło tylko wyciągnąć rękę i brać! Samo życie domagało się tego władczym tonem i nieusłuchanie jego żądania było po prostu nie do pomyślenia. Jakie tam „człowieczeństwo”, jakie „kochaj bliźniego swego”, którymi przed wyprawą próbował go faszerować ojciec Kiriłł! To była walka o kawałek chleba, walka o przeżycie, dzikie, pierwotne instynkty! Chcesz żyć? Zabij i zabierz. Ot i cała filozofia. – Czas już, dowódco! – Siemionycz przerwał jego rozmyślania. – Pół minuty. Zaraz się zacznie. Dywersanci poruszyli się. – Siemionycz, do włazu, Losza, za nim. Zaczynamy. Profesor zarzucił automat na plecy i szybko przebierając nogami, wszedł po drabince, po czym oparł się plecami o właz. W swoim kombinezonie żywo przypominał Danile obrazek z przeczytanych w dzieciństwie Mitów starożytnej Grecji – Atlasa podpierającego na swoich potężnych barkach sklepienie niebieskie. Muskuły unikomu naprężyły się i właz uniósł się lekko. I dokładnie w tym momencie zatrzęsła się ziemia. Na teren kombinatu uderzyła salwa z moździerzy. Siemionycz zaryczał z wysiłku i zaczął się prostować. Metal zajęczał, wygiął się, znosząc potworny nacisk, mocowanie nie było jednak obliczone na takie obciążenia. Pokrywę wyrwało z zawiasów i z hukiem wyleciała na zewnątrz. W ślad za nią przez luk wyskoczył też Siemionycz. – Naprzód!!! – ryknął Dobrynin nieswoim głosem i rzucił się do góry. Zasadzki w szopie nie było. Zamiast niej ukazał im się rzężący, trzymający się za pierś dziadek w wytartych bryczesach, rozdeptanych gumiakach i marynarce na gołe ciało. Jego
pełen dzikiego, pierwotnego przerażenia wzrok był skierowany na demoniczną postać Profesora stojącego nad nim z tasakiem w dłoni. Siemionycz nie musiał chyba użyć noża – na ostrzu nie było widać ani jednej kropli krwi. Daniła rzucił przelotne spojrzenie na staruszka, odnotowując, że ten dogorywa, i natychmiast przyskoczył do jedynego, do niemożliwości zakurzonego okienka. Przykucnął, wyjrzał ostrożnie na zewnątrz. Na pierwszym planie ujrzał płonącą jak gigantyczna pochodnia cysternę, jakieś siedemdziesiąt metrów od nich – prawdopodobnie tę samą, o której mówił Shader – biegających bezładnie ludzi, leżące na ziemi ciała, leje po wybuchach. Mało było stąd widać – wszystko zasłaniała ślepa ściana stojącego dokładnie naprzeciwko budynku z pociemniałych bali – ale nawet z tego, co zobaczył, jasno wynikało, że atak spadł na obrońców kombinatu z zaskoczenia. Tym lepiej. – Co ty mu zrobiłeś? – Oderwał się od okna i kiwnął głową na staruszka. Siemionycz rozłożył ręce. – A nic. On tak sam. Zobaczył mnie i jak nie wrzaśnie: „diabeł!”. Złapał się za serce, zaczął się osuwać… Chyba ze strachu. Przykucnął i zaczął szarpać staruszka za ramię. – Zostaw. Umarł, nie widzisz?… Shrek, Saszka, Li, do drzwi. Osłaniajcie nas. Kubowicz, szykuj RPG. Rozdaj wszystkim. – Co, zobaczyłeś Topola? – Ożywił się tamten, zrzucając plecak. Daniła machnął ręką i wezwał: – Shader, odbiór! – Słucham! – Zwiadowca zgłosił się od razu. – Pomęcz „siniaka” na temat rakiet. Jeśli powie prawdę, oszczędzimy mu życie, przekaż mu to. Shader na chwilę się rozłączył, a potem na kanale znów pojawił się jego głos. – Wyrzutnie są prawie na środku terenu, ale nie musicie blisko podchodzić. Przy wyjściu z szopy będą krzaczki, nie wiadomo po co zasadzone, ciągną się wzdłuż wewnętrznego ogrodzenia. Jeśli iść wzdłuż tych zarośli, między nimi a wewnętrznym płotem, to wkrótce znajdziecie się dokładnie naprzeciwko. – Co to znowu za wewnętrzne ogrodzenie? – Kombinat ma dwa ogrodzenia, betonowy mur i prosty drewniany płot z drutem kolczastym na górze. Drewniany stoi od razu za betonowym, w drugim rzędzie. Między nimi jest coś w rodzaju pasa kontrolnego. Tak więc jeśli będziecie szli przyciśnięci do wewnętrznego ogrodzenia, z wieżyczek was nie zauważą. Zresztą nie mają już do tego głowy, zaczęła się konkretna wojna! Idźcie wzdłuż, między płotem a krzakami. „Siniak” mówi, że to niedaleko. Przejdziecie jakieś trzysta kroków i będzie dokładnie naprzeciwko stanowiska rakiet. Powodzenia! – Powodzenie nam się przyda – mruknął Daniła, odbierając od Kubowicza zieloną, grubą rurę granatnika.
Powiesił ją sobie za plecami, spojrzał na milczących dywersantów. – No, z Bogiem… Wyjście z szopy poszło im jak po maśle. Żaden z obrońców nie zauważył nawet, że jakby same z siebie otworzyły się drzwi i na zewnątrz jedna za drugą wyślizgnęły się zamaskowane postacie dywersantów. Nie to im było w głowie – jak tu patrzeć na własny teren, jeśli z zewnątrz bez ceremonii wali w nich huragan ołowiu! Jako pierwszy, trochę jak czołg zapewniający osłonę ogniową, sunął Shrek. Jego masywne cielsko z pieczeniegiem w jednej ręce, czołgając się po ziemi, zniknęło za drzwiami i w słuchawce od razu dał się słyszeć bas: – Jestem gotowy. Jako drugi poszedł Siemionycz, w ślad za nim – Kubowicz, Saszka i Li. Daniła zamykał, uważnie rozglądając się na boki i pilnując tyłów grupy. Zatrzymał się na moment, wyciągnął z kamizelki taktycznej przygotowaną zawczasu minę pułapkę, wetknął kołki, przeciągnął żyłkę, starając się, żeby przegradzała ścieżkę do wejścia, umocował, zamaskował na szybko. Bo to wiadomo?… A nuż ktoś przytomny przypomni sobie o szopie? Przyjdą sprawdzić, co u dziadka, i odkryją właz. Urządzić zasadzkę na drodze wycofującej się grupy to sama przyjemność. A tak dywersanci zostaną ostrzeżeni… Krzaczki okazały się prawdziwym prezentem. Posadzone tu nie wiadomo po co, rozrosły się na boki i w górę i przylegając do drewnianego płotu, tworzyły tu coś w rodzaju zamkniętego zielonego tunelu. Było to chyba ulubione miejsce zabaw miejscowych dzieci – sunąc naprzód, dywersanci co i rusz nadeptywali na leżące tu i tam zabawki. Prymitywne figurki koników i osiołków, uszyte ze szmatek lalki, zbite z drewienek samochodziki i samoloty – wszystko to, zapomniane albo porzucone w pośpiechu, walało się w dużych ilościach pod podeszwami dywersanckich buciorów. Krzewy rosły gęsto, liście prawie nie przepuszczały światła słonecznego i Danile, jakby w złym śnie, wydało się przez moment, że idzie przez ojczysty Schron. Dziecięcy sen – ten, w którym samiutki błąka się po ciemnych korytarzach – wypłynął z głębin pamięci i stanął mu przed oczami tak przerażający i realny, że zacisnął aż do bólu zęby. Nie. Nigdy i za nic nie dopuści, by jego dom dosięgnął ten sam los! To się nie zdarzy! Prawdopodobnie do celu rzeczywiście było niedaleko, jakieś dwieście metrów, ale droga ta wydała im się istną maszynką do mięsa. Z oddali dobiegało gęste walenie trzydziestomilimetrówek i solidne uderzenia armat czołgowych, odpowiadały im cekaemy z wieżyczek, gdzieś wybuchały granaty moździerzowe, wyły odłamki, siekąc krzaki i wbijając się w drewno płotu, ale oddział uparcie pełzł naprzód. Mieli zadanie i musieli je wykonać. „Czterdzieści jeden, czterdzieści dwa, czterdzieści trzy – liczył kroki Daniła w rytm uderzeń walącego mocno od wyrzutu adrenaliny serca. – Niech to szlag, idziemy już chyba ze sto lat, a wciąż drepczemy w miejscu. Ech ty!… – Tu trzeba było pochylić głowę, wyjątkowo duży odłamek wbił się w płot wprost nad nim, wybijając porządną dziurę w desce i rozszczepiając ją na dwoje, zniknął po drugiej stronie. – Ładna, kurde,
przesyłeczka… Listonosz przyniesie, to się nie ucieszysz…” – Szybciej, szybciej, szybciej! – ryknął, starając się przekrzyczeć ogłuszający hałas. – Czas, czas, czas! Wylecą rakiety i koniec, będzie można wracać do domu! Posuwając się gęsiego – gdzieniegdzie na zgiętych nogach, gdzie indziej na czworakach, a jeszcze w innych miejscach czołgając się – dywersanci w końcu pokonali określony przez „siniaka” dystans. Daniła nakazał się zatrzymać i nie troszcząc się już o bezpieczeństwo, przecisnął się między grubymi gałęziami, rozsunął liście i zaczął się rozglądać. Na pierwszy rzut oka było jasne, że „siniak” nie skłamał – wyrzutnie tu były. Oto one, o rzut kamieniem, jakieś siedemdziesiąt metrów od nich, nawet mniej. A jeszcze lepiej nie kamieniem, lecz pociskiem z RPG… „Najwyższy czas, żeby zaatakować. Są bez pokrowców, w położeniu bojowym, załoga kończy pewnie ostatnie przygotowania do wystrzelenia. Zaraz walną… Żeby tylko zdążyć! …” Gorączkowo wyskoczył z krzaków, zerwał z pleców RPG i zaczął szybko mówić, jednocześnie pospiesznie uzbrajając granatnik. – To już, panowie, stacja końcowa, przyjechaliśmy. Jest nas sześciu na trzy wyrzutnie. Li i Shrek biorą prawą, Siemionycz, Kubowcz środkową, a ja z Sańką weźmiemy lewą. Jak wycelujemy, starannie, dokładnie, meldujemy gotowość. Na rozkaz bijemy. Rzucamy rury i chodu! W tym samym szyku, w którym przyszliśmy! Jak wyjdziemy, będziemy się orientować zależnie od sytuacji. Na pozycje wyjściowe! Oddział w pełnym składzie wypadł z krzaków, przygotowując granatniki. „Żeby tylko strumień odrzutu nie odbił się od płotu i w nas nie walnął” – przemknęło Danile przez myśl, ale ręce już kierowały rurę w lewą wyrzutnię. Jego palec spoczął na języku spustowym i Dobrynin, trzymając na celowniku sylwetkę Topola, ryknął: – Meldować gotowość! Minęła długa męcząca chwila i z obu stron dało się słyszeć: – Psor gotowy! Shrek gotowy! Li gotowy!… – Ognia!!! – wrzasnął Daniła, jednocześnie naciskając spust. RPG szarpnął jak żywy, z tyłu zabrzmiał syk i w stronę wyrzutni poleciało coś ciemnego, dymiącego, podłużnego… Daniła nie czekał na rezultat – i tak wiedział, że trafił. Czuł to tym samym zmysłem strzeleckim, który działa przez krótką chwilę, kiedy kula leci do celu, i ten, kto ją wypuścił, zdaje sobie sprawę, że to koniec, cel został trafiony. Niepotrzebny już granatnik poleciał na bok, Daniła odwrócił się, zamierzając dać nura z powrotem – i wtedy z tyłu walnęło. Fala uderzeniowa potrójnego wybuchu rzuciła go w krzaki jak szczeniaka. Przeleciał przez nie na wylot, ślepy i głuchy, wyrżnął z całej siły o płot, przygniatając własnym ciałem drobnego Chińczyka, który znalazł się obok w nieodpowiednim momencie. Li jęknął i stracił przytomność. Leżąc na boku, Daniła dochodził do siebie przez jakieś pół minuty, jęcząc i starając się zatrzymać karuzelę przed oczami, i dopiero potem powoli podciągnął kolana do piersi, wymacał oparcie dla rąk i zaczął się podnosić, próbując jednocześnie oczyścić oczy
z piasku. Klęczał, trzymając się za głowę i czując się, jakby jego ciało było jednym wielkim pulsującym workiem wnętrzności. Dźwięku nie było, obraz też pozostawiał wiele do życzenia – troiło mu się w oczach, wszystko się rozpływało, trzęsło. Potrząsnął głową, poklepał się rękami po uszach, starając się przywrócić dźwięk, ale zdołał usłyszeć tylko jakieś niejasne głuche uderzenia dobiegające gdzieś z niedaleka, jakby przez grubą warstwę waty. Porzucając próby doprowadzenia do porządku słuchu i postanawiając najpierw załatwić sprawę ze wzrokiem, Daniła podniósł głowę, starając się zogniskować na tym, co przed nim. Coś tam się działo, coś bardzo ważnego – ale on wciąż nie mógł przeniknąć wzrokiem przez spowijającą mu oczy mętną zasłonę. Przygniatając grube gałęzie krzewów i rozrzucając na wszystkie strony grudy ziemi, tarzało się tam coś niepojętego i pokrytego krwią… Daniła jeszcze raz potrząsnął głową – i obraz nagle nabrał ostrości i kontrastu, wszystko znalazło się na swoim miejscu i udało mu się wreszcie rozejrzeć. Wprost przed nim, w odległości trzech metrów, nienaturalne wygięty i z głową wykręconą w lewo, leżał Kubowicz. Jego okaleczone przez eksplozję ciało i puste oczy patrzące na dowódcę potwierdzały, że ziemska droga żołnierza dobiegła końca i wszystko, co wydarzy się dalej na tym świecie, jest mu głęboko obojętne. Obok niego leżał i ciężko chrypiał nieprzytomny Wan. Nieco dalej, pod płotem, oparty plecami i z głową odrzuconą do tyłu, siedział Sańka. Miał starannie, od ucha do ucha rozciętą szyję, obok leżał tasak – ten sam, z którym całkiem niedawno stał nad staruszkiem w szopie Siemionycz – a nieopodal, wściekle, głucho rycząc na dwa głosy – słuch chyba też zaczął mu stopniowo wracać – tarzali się dwaj ludzie: Shrek i Profesor. I kiedy zdał sobie sprawę z tego, co widzi, kiedy zrozumiał, że Saszka – jego przyjaciel i brat! – miał od samego początku rację, i oto leży teraz z poderżniętym gardłem przez głupotę i niedowiarstwo swojego towarzysza i dowódcy, Daniła – po raz pierwszy w życiu – utracił kontrolę nad sobą… Spazm ścisnął mu gardło stalowym chwytem i nie ryknął, tylko zarzęził z dzikiej, wszechogarniającej wściekłości, po czym rzucił się naprzód. Wyglądało na to, że Shrekowi idzie kiepsko. Syntetyczne muskuły unikomu wzięły jednak górę nad żywą, choćby i zmutowaną tkanką, i teraz Profesor, przygniatając Loszę do ziemi, zaciskał stalowe palce na jego gardle. Niebywały szok, jakiego Daniła jeszcze nigdy w życiu nie doświadczył, zrobił swoje. Mięśnie wypełnione wyrzuconą do krwi adrenaliną, działały jak tłoki hydrauliczne. Jednym skokiem pokonał odległość dzielącą go od szczepionych w walce na śmierć i życie gigantów, zwalił się Profesorowi na plecy i chwyciwszy go obiema rękami pod brodą, szarpnął do siebie i w prawo, wykręcając mu szyję i pragnąc tylko jednego – urwać w cholerę ten na wskroś kłamliwy łeb. Siła tego szarpnięcia była taka, że zerwała hełm z mocowań na szyi i ten, połyskując w promieniach słońca wyłupiastymi czarnymi okularami, poleciał gdzieś w stronę płotu. Niespodziewający się takiego efektu Daniła skrzyżował ręce i zwalił się do tyłu, mocno uderzając plecami o ziemię. Okręcił się, zerwał, zamierzając zaatakować ponownie, ale Shrekowi nie była już potrzebna jego
pomoc – po utracie głównego akumulatora unikom stracił też większość swojej mocy. Losza z łatwością oderwał ręce Profesora od swojej szyi, zacisnął dłonie na jego przegubach i krótko szarpnął, tak by je złamać. Zatrzeszczały kości. Profesor zaskowytał i zwalił się na bok, przyciskając okaleczone ręce do piersi. Losza odepchnął go od siebie kopniakiem i podniósł się, ciężko dysząc i rozmazując po twarzy krew zmieszaną z błotem, stanął naprzeciw Daniły. – Drugi raz… hu-hu-hu… mnie ratujesz… hu-hu-hu… Dzięku… – wypowiedział z trudem, tracąc oddech. – Myślałem, że to już koniec… Daniła kiwnął głową, odwracając się. Spojrzał na opartego o płot przyjaciela, skrzywił się… Oczy nagle zaszły mu mgłą, widok się rozpłynął, po policzkach pociekło coś ciepłego, mokrego, a w piersi narastała, pęczniejąc, twarda gula. – Trzeba uciekać… – zabrzmiał mu nad uchem głos Shreka. – Jak najszybciej… Daniła wbrew woli kiwnął głową. Czasu rzeczywiście było tyle co nic, tylko patrzeć a nadejdą gospodarze, żeby sprawdzić, kto tu tak pięknie hałasuje. – Dokąd… Sańkę? Bierzemy ze sobą? Daniła znów chciał kiwnąć głową, ale przemógł się, świetnie rozumiejąc, że z trzema ciałami na plecach staną się łatwym łupem – Li do tej pory nie odzyskał przytomności, a nikt nie zamierzał go tu porzucić. – Nie uciekniemy… – Obejrzał się na gęsty, tłusty dym wznoszący się ku niebu z płonącej cysterny i wskazał ją palcem. – Tam. Zanieś. Będę osłaniał. – A tego? – Losza kopnął skomlącego i wijącego się na ziemi Psora. – Wyłącz unikom i wyciągnij go z niego. Bierzemy go ze sobą. Wana też poniesiesz. Ty taszczysz, ja ubezpieczam. – Załóż unikom. Hełm leży pod płotem. I cekaem… Łupy… – Wyciągnij go… *** Kombinezon leżał doskonale. Mimo że Daniła był mocniej zbudowany od poprzedniego właściciela, szerszy w ramionach i węższy w pasie, unikom potrafił widocznie rozciągać się i kurczyć, dopasowując się do figury. Chłodny i jakby przelewający się materiał ściśle objął jego ciało, dostrajając się do rozmiarów swojego nowego pana i Dobrynin doznał upajającego uczucia triumfu zmieszanego ze złością. Psor odpowie. Odpowie za wszystko i to całkiem niedługo. Przewiesił sobie przez pierś wintorieza, który jakimś cudem pozostał cały po tym, jak poleciał na płot, podniósł z ziemi jęczącego Profesora i zarzucił go sobie na plecy. Muskuły unikomu zareagowały, przyjmując dodatkowe obciążenie, i Daniła poczuł, jak gęstnieje i sztywnieje szkielet kombinezonu, lekko ściskając znajdującego się wewnątrz człowieka. – Działa? – zainteresował się Losza, podając mu Minimi. – Jakie to uczucie?… – Działa – odparł krótko Daniła, nie wdając się w szczegóły. – Nie ma czasu opowiadać.
Do szopy. Gorąco od płonącej cysterny czuć było nawet tutaj, w budce. Ubezpieczając towarzysza cekaemem, Daniała widział, jak Losza, idąc ostrożnie pod osłoną drewnianej ściany magazynu, która stopniowo zajmowała się ogniem, podkradł się do cysterny i potężnym rzutem wyprawił bezwolne ciało Sańki do szalejącego ognistego piekła. Drgnął – przez moment wydało mu się, że przyjaciel, spadając, machnął mu na pożegnanie ręką – i zamrugał. Ot i wszystko. Znów zaczęło drapać go w gardle, do samego przełyku zaczęła podchodzić gula… Żegnaj, Saszka! Dwadzieścia lat razem. Przeżyli i przeszli tyle, że na trzy życia starczy. A teraz stracił część siebie… Dobrynin podniósł rękę, zamierzając przetrzeć po raz któryś już zamglone oczy, i nagle ze zdziwieniem stwierdził, że ciało go nie słucha. A raczej słucha, ale jakby w zwolnionym tempie, jak gdyby między jego mechanizmem kierowniczym a wykonawczym utworzyła się nagle gruba wełniana przekładka, która hamuje impulsy nerwowe biegnące do kończyn. Co więcej, nie tylko z ciałem, ale nawet i z głową zaczęły mu się dziać jakieś dziwne rzeczy – z pamięci zaczęły mu wypadać całe odcinki czasu długości jednej albo i dwóch, trzech minut. Nagle odkrył, że Shrek jest już przy nim i potrząsa go za ramię, chociaż nie pamiętał, jak wraca od cysterny. Potem znów przerwa – i są już w podziemnym kolektorze, przy drabince prowadzącej do szopy. Kolejna luka – i oto siedzi przed tym człowiekiem… jak mu tam… ach tak, Profesor… i wykręca mu przeguby, a tamten czerwienieje, wije się, wytęża siły i wybałusza oczy, próbując krzyczeć – pewnie z bólu, ale nie udaje mu się to, bo wierny Shrek grubymi łapskami zatyka mu usta… Daniła obserwował z dystansu, ze środka własnej głowy, jak jego ciało robi wszystko samo, nienagannymi, cyzelowanymi ruchami, i nie można powiedzieć, żeby go to dziwiło – myślał teraz zupełnie o czym innym – ale raczej był z tego zadowolony. Pułkownik mógł być dumny ze swojego ucznia. Siłowe metody przesłuchań były w programie tylko przy okazji, w małej dawce i na zajęciach teoretycznych, trenowali je na manekinie i ciałach zabitych wyrodków, ale teraz, kiedy pojawiła się potrzeba, okazało się, że ciało pamiętało o wszystkim aż do najdrobniejszych detali i działało samo, odsuwając na bok świadomość. Świadomość nie kontrolowała samego procesu, rozmyślała w oderwaniu o jakichś swoich sprawach, czasami spoglądając z daleka, jak rusza się ciało, a potem znów się skrywając, myśląc o zupełnie innych rzeczach. „Jakie to dziwne… Widziałem przecież, wiem, że zginął, a tak mi się chce obejrzeć za siebie, zerknąć, gdzie on tam jest… Czy nie został w tyle, nie zgubił się?… Tyle lat razem – chyba się zrośliśmy. Ciekawe, czy bliźnięta też doświadczają tego uczucia? A Tandemowie? Pewnie u tych, u których się rozwinie, nie da się tego związku rozerwać… Oni przecież zawczasu znają swoje myśli… I oto coś nie do pojęcia – w tym miejscu w głowie, gdzie zawsze ktoś był – teraz jest pustka… Kijowo, co nie?… Tak, teraz już się nie dowie. I Tandemów już pewnie nie ma… A może im się udało, tak jak nam… Nie, trzeba to sprawdzić… Ech… Jak sprawdzić, gdzie ich teraz szukać?… Co to za bzdury mi lezą do głowy… I najważniejsze – myślę sobie o tym, a ciało samo działa… Oho, popatrz
no – jak na autopilocie! Niczego sobie ten mój autopilot – sam bym wszystko robił dokładnie tak samo… Aha, tak… Raz, dwa, nozdrza odcięte… Co, dziwko, boli?… No nic, nie damy ci krzyczeć… O tak, usteczka zatkamy, aha… Brawo, Losza, dziękuję za pomoc. Nożyk mam ostry, podziękuj, że nie piłuję tępym, to dopiero przyjemność… Tak… Co tam mamy dalej?… Czterech palców już nie ma – czas brać się do jaj… Zgadza się – nie możemy zwlekać, czas nas popędza… Aha… O… Co to moje ciało robi? Po co ta zapałka? Aha… No tak, pamiętam, pułkownik tak mówił o szczególnie opornych… Płonąca zapałka do cewki moczowej – sama przyjemność… Tutaj naciąć… I o, tutaj… Tak… teraz podwiązać… Wycieknie krew – proszę, chlusta jak z zarzynanej świni – i z kogo będziemy potem wyciągać informacje? Będziesz już śpiewać czy jeszcze się opierasz? No, proszę… Zaczęło się… No, no… Dawaj. Śpiewaj, koguciku, a my posłuchamy…” Jak się okazało, informacje docierały do niego z opóźnieniem. Człowiek, krztusząc się od smarków zmieszanych z krwią chlustającą z rozerwanych nozdrzy i ściekającej prosto do ust, już coś opowiadał, coraz więcej i więcej, a do świadomości dopiero trafiały mu słowa wypowiedziane pół minuty wcześniej. Był jeden plus – informacje trafiały do niego podkorowo jasno i wyraźnie, jakby zapisywały się na nośniku, i Daniła z przelotnym zdziwieniem odnotował, że w jakiś niepojęty sposób może je odtworzyć, poczynając od dowolnego miejsca. Jak płytę DVD w odtwarzaczu – przewija i włącza wtedy, kiedy potrzebuje. Odnotował to i natychmiast zapomniał, wsłuchując się w pospieszną, rwaną spowiedź. Człowiek mówił, trzęsąc lekko szczęką i śmierdząc strachem, i przed Dobryninem, w całej pełni, krok po kroku, jednym pociągnięciem pędzla za drugim, malował się obraz kłamstwa i zdrady. Wszystko było do niemożliwości wręcz oczywiste i teraz pozostało mu tylko zdumiewać się, jak to się stało, że nikt z nich – nikt oprócz Saszki! – nawet nie spróbował wniknąć we wszystko, co się działo, dodać dwa do dwóch, złożyć faktów i zdać sobie sprawę z leżącej na wierzchu prawdy. Patrzył w oczy tego człowieka, starając się zrozumieć, jak to możliwe, jak mógł wierzyć temu… temu draniowi, temu ścierwu – a nie wierzyć własnemu towarzyszowi, który nieraz dowodził, jak dobrą ma intuicję. Patrzył i rozumiał – chciwość. „Chciwość ludzka wepchnęła ten świat w bagno i chciwość ludzka doprowadzi go do zguby. Ostatecznej zguby. Was też opanowała chciwość. Cokolwiek byś powiedział, jest to rabunek, zachłanność… Śmiertelny grzech!” – wypłynęły mu nagle z pamięci słowa ojca Kiriłła. Gorzka prawda – ale tak właśnie było. Obiecywali im złote góry – i już całym Schronem, zostawiając żony, dzieci, starców, becząc jak barany, poszli rzeźnikowi pod nóż. Jak myszy w pułapkę, oślepione, otumanione wonią darmowego sera, przekonujące same siebie, że to właśnie one trafiły szczęśliwy los. Takie to łatwe – przychodzisz i zabierasz, korzystając ze swojego prawa, prawa silniejszego. Ale niespodziewanie ser roztopił im się w dłoniach, zamieniając się w straszliwą chimerę, i ci, którzy uważali się za myśliwych, w mgnieniu oka stali się zwierzyną. Prawda spadła na niego nie niespodziewanie, zupełnie nie… Podejrzenia zasiane w nim
przez Saszkę wciąż błądziły gdzieś na samym dnie jego duszy, czasami wynurzając się na powierzchnię, ale Daniła odganiał je, tłamsił, starając się wcisnąć je z powrotem na dół. Przed oczami majaczyła mu kopalnia Rosrezerwy z jej niezmiernymi skarbami – i jak można było się tej wizji oprzeć? I dopiero widząc zabitego towarzysza i sczepionych w śmiertelnej walce dywersantów, Daniła uświadomił sobie z przerażeniem, że jego przyjaciel miał rację – w ich podróży nie wszystko szło tak gładko, jak by się chciało, jak to się z początku wydawało. I ta istota, niepodobna już do człowieka, trzęsąca się i skomląca teraz u jego stóp, tylko to potwierdzała. Cała ekspedycja była jedną wielką inscenizacją. Fikcją. Oszustwem. Kombinat Rosrezerwy nie istniał – Bractwo po prostu likwidowało konkurentów. Od dziesięciu lat toczyła się walka – o zasoby, punkty kontrolne i szlaki handlowe, o karawany… Przez dziesięć lat grupy te szukały dróg i sposobów zniszczenia się nawzajem – kombinowały, knuły intrygi, podsyłały sobie szpiegów i dywersantów, próbowały kupić informacje o położeniu baz, by wyprowadzić cios w samo serce przeciwnika. I ironia losu sprawiła, że wywiady obu stron poznały swoje współrzędne niemal jednocześnie. Teraz wszystko zależało tylko od szybkości. Jeden miesiąc – dokładnie tyle potrzebował oddział dywersyjny Kombinatu, aby dostarczyć bezcenną informację do swoich. A potem do dzieła przystąpiłyby topole. Wystarczyłaby zaledwie jedna rakieta, by całkowicie zniszczyć Bractwo. I w żadnym wypadku nie można było do tego dopuścić. Zdarzyło się tak, że nie licząc pododdziałów bezpieczeństwa, w bazie Bractwa stacjonowała wtedy tylko Pierwsza Uderzeniowa, która wróciła właśnie z dalekiej wyprawy – pozostałe brygady były daleko w terenie i wezwanie ich do szybkiego działania nie było możliwe nawet przez satelitę. I mieli w tym dużo szczęścia – major Hasan był zaufanym człowiekiem dowództwa, powierzano mu najtrudniejsze zadania. Dwa tysiące kilometrów, dobrze ufortyfikowana baza i miesiąc – to było niemal niewykonalne. Ale Hasan ibn Abbas nie byłby majorem i nie dowodził Pierwszą Uderzeniową, gdyby nie mógł wykonać i tej misji. Plan powstał szybko i niezwłocznie zaczęto wcielać go w życie – żołnierzy w brygadzie było za mało do skutecznego szturmu, dlatego koniecznie trzeba było znaleźć ludzi i jakkolwiek – prawdą czy kłamstwem – skłonić ich do pomocy Bractwu. Niebezpieczeństwo naprawdę kryło się teraz w zwłoce. I tu Hasanowi się poszczęściło. Trasa na północ wiodła przez Penzę, a on wiedział, że w małym miasteczku na południu obwodu są ocaleni – kilka lat wcześniej karawana przechodziła już przez Sierdobsk. Wprawdzie wiedział tylko o schronie wojskowych – chciwy Chorąży ukrył przed nim, że obok jest jeszcze jedna wspólnota, większa i silniejsza. Miał ku temu swoje powody – Owczarenko pamiętał o oleju napędowym przechowywanym w cysternach bazy paliwowej. I kiedy radiotelegrafista wojskowych złapał umówiony sygnał na określonej częstotliwości, mówiący o zbliżającej się karawanie Chorąży uznał, że nadszedł jego czas. Przekonanie Hasana, że zdobycie Schronu nie będzie trudne, poszło szybko. Jak się
okazało, major miał takie zadanie – wiedział już o Schronie i ropa stała się tylko dodatkowym, choć bardzo poważnym, bonusem. Ale życie zdecydowało inaczej. Połamawszy sobie ząbki, dowódca Pierwszej Uderzeniowej zdał sobie sprawę, że Chorąży przekazał mu fałszywe informacje o gotowości bojowej przeciwnika, i zmienił plany. Nie miał czasu na wojnę. Do tego major potrzebował dobrych żołnierzy. Wszystkich, których tylko mógł znaleźć. Więc czy nie lepiej było upiec dwie pieczenie na jednym ogniu? To był najbardziej newralgiczny element planu – czy ludzie żyjący we względnym spokoju już niejedną dekadę znajdą poważny powód, by pomóc Brygadzie? Jednak rozwiązanie okazało się proste – Schron przeżywał poważny kryzys aprowizacyjny i w ten właśnie punkt uderzył Hasan. W jednej chwili wymyślono prawdopodobnie brzmiącą legendę o magazynach Rosrezerwy, w których leży wszystko, czego tylko dusza zapragnie. No, a potem… To, co potem, było kwestią techniczną – obietnice złotych gór, które można zdobyć, jeśli dołoży się określonych, wcale nieprzesadnych wysiłków, prezenty… i zdrajca. Stworzenie, które zaledwie piętnaście minut wcześniej było człowiekiem, mówiło – i umysł stalkera dosłownie odmawiał dania wiary w to, co słyszy. To było po prostu poza granicą jego rozumienia – zdrada uwiła sobie gniazdo w samym centrum Schronu i zdrajcą tym był nie kto inny jak jego lider. Nie Pluszkin – wąż wszędzie szukający korzyści, nie German, nie Konowalenko, ale pułkownik Rodionow… Tak, tak, to on, pułkownik! Ten, któremu bezwarunkowo wierzyli wszyscy mieszkańcy Schronu od dzieci do starców, ten, który był poza wszelkim podejrzeniem – tą gnidą okazał się właśnie pułkownik! Danile z nagłą jasnością przypomniały się słowa Germana wypowiedziane tamtego ranka: „Ani razu nie widziałem naszego pułkownika w takim stanie. Mówi, mówi i milknie w pół słowa. Albo odpowiada na pytania ni w pięć, ni w dziewięć, widać, że myśli o swoich sprawach, i to intensywnie. Oczy patrzą mu jakby do środka. I czasem przez to spojrzenie przebija taki smutek, aż strach człowieka oblatuje! Wszystko na to wskazuje, że zebranie będzie dziś gorące…” „A więc smutek?… Ach, ty sukinsynu!… Dawno już się pokapował, że kryska przychodzi na Schron… Powoli, ale na pewno. Coraz mniej jedzenia, naboje się kończą, instalacje się starzeją… Więc postanowił dać nogę… Dlatego chodził taki zamyślony, cały czas kalkulował… Słusznie mówił ten bydlak, Hasan… Jak to było? Cel uświęca środki, oto cała jego dewiza życiowa… Tak właśnie to wygląda: w porę wywęszył, do czego to zmierza, i dał dyla… Gnida, ścierwo, śmieć… A może ten tu łże?… Ale nie, składnie gada, wszystko do siebie pasuje… Do tego sam zaczął opowiadać, nawet go nie pytałem… Więc po co ta szmata, Hasan, proponował mi pracę? Oto wyjaśnienie, żeby uśpić nasze podejrzenia! Spytajmy no… Co by ci tu jeszcze odciąć, bydlaku?…” Ucinanie czegokolwiek nie było jednak potrzebne. Stworzenie było doprowadzone do stanu, w którym słownej biegunki wylewającej się z zakrwawionej gęby nie dało się już powstrzymać – wystarczyło popchnąć je lekko w odpowiednim kierunku i można już było
tylko słuchać i zapamiętywać. Co więcej, samo, bez popędzania, służalczo wypluwało z siebie jak na spowiedzi każdą informację, którą uznał za ciekawą, wszystko do najmniejszej drobinki, starając się odgadnąć, co ma jeszcze opowiedzieć, żeby tylko złagodzić wściekłość i straszliwą złość gotującą się w oczach stojącego nad nim człowieka… „No, faktycznie, miałem rację… Tylko to wszystko było znacznie sprytniejsze, wszystkie nasze sam na sam z Sańką, wszystkie rozmowy, oni to słyszeli! Pluskwy, ot i cała odpowiedź. Wyłączaliśmy radiostacje, kiedy mówiliśmy, tyle że nie skumaliśmy, że te robaczki można wcisnąć gdziekolwiek, w każdą fałdkę, w każdy szew… No, bo jak on zareagował, kiedy Saszka połapał się we wszystkim z satelitą, błyskawicznie!… Od razu zrobił mu wodę z mózgu, zaprosił do służby! I dziadek szaman, to jego robota. Stuknął go, żeby nie gadał czego nie trzeba… A jak przydzielał do grup – wszyscy byliśmy pod jego obserwacją! I w decydującym momencie – nóż w plecy!… Dobra, sukinsyny, wygraliście… Ale to jeszcze nie koniec, oj, nie koniec… Informator wszystko mi wyłożył i wiem teraz, gdzie macie bazę. Spodziewajcie się gości. Przyjdę do was, dajcie mi tylko stąd wyleźć i dotrzeć do domu… A dotrę! Dotrę, możecie w to nie wątpić… Będę gryźć ziemię, pełznąć, ale dotrę. To niemożliwe, żeby tak wszystkich naraz, bez wyjątku. Na pewno ktoś ocalał… A i German tam jest, a to stary wilk. Stanie wam kością w gardle… Tak więc łże ten tu… sam nie wiedząc, że łże… Nie, nie, na pewno się obronili, nie tak prosto Schron rozkopać! Wrócimy z odsieczą i wtedy będzie im można odpłacić. I najważniejsze, znaleźć tego drania, pułkownika. Żeby tylko spojrzeć w te jego kurewskie oczy, i wydłubać je w jasną cholerę!…” Daniła poczuł nagle, jak gdzieś w głębi piersi wzbiera mu wrząca fala takiej straszliwej nienawiści, bólu i goryczy, że serce mu się ścisnęło. Jednym szarpnięciem podniósł lewą ręką bezużytecznego już informatora, prawą wyciągnął nóż i wbił mu go po samą rękojeść w oko. Jeniec zatrząsł się konwulsyjnie, miękko padając do tyłu – i ten ruch przechodzący gorącą falą po całym ciele przywrócił Daniłę do rzeczywistości. Czas popłynął normalnie i ciało znów stało się tak posłuszne jak wcześniej, nie wypierając już własnego „ja” na granicę świadomości. Kucnął, składając dłonie w miseczkę, zaczerpnął wody, zupełnie nie przejmując się tym, ile było w niej krwi, i chlusnął nią w pałającą ogniem twarz. Prychnął, rozbryzgując ją dookoła, podniósł głowę i spojrzał na Shreka. – No co, Losza… Wszystko słyszałeś? Shrek też przykucnął, zanurzył swoje wielkie ręce w wodzie, zaczął zmywać krew. Powoli kiwnął głową. – Słyszałem, Dobrynia… – Więc tak, Losza. To kij o dwóch końcach… Słusznie mówił ojciec Kiriłł… Nieśliśmy wojnę, szliśmy odbierać ludziom chleb, prawem silniejszego, i zwróciło się to przeciwko nam… Ale Sańka, ten Sańka już wtedy to wyczuł! Wszyscy dostaliśmy świra z chciwości, a on jeden pozostał trzeźwo myślący! Przecież już wtedy, przed samym wyjściem, kiedy z nim rozmawiałem, dziwił się jeszcze, dlaczego pułkownik nie domagał się żadnych
gwarancji ani dowodów… A to tak! Po jakiego wała mu dowody, jeśli sprzedał nas całych do ostatniej kosteczki, sssukinsyn! – Daniła poczuł, jak wnętrzności znów skręcają mu się w twardą gulę od ogarniającej go palącej nienawiści. – Ale co… teraz? – spytał Shrek po chwili milczenia. – Mamy teraz jedną drogę, do domu. Ale najpierw trzeba wyjść na powierzchnię. Nie zapominaj, że na zewnątrz pilnuje nas jeszcze jeden. A może już wezwał posiłki. Tak więc wychodząc, maksimum ostrożności. Idę pierwszy, ty za mną, musisz nieść Wana. Do tego ja mam unikom. Wychodzimy i walimy do lasu. Potem zostaniesz z Li, a ja na chwilę się odłączę. Zerknę, co i jak, może znajdę coś przydatnego… – Tigra by zabrać… – powiedział przeciągle Losza. – Tigra – powtórzył Daniła i gorzko się uśmiechnął. – Nie, WDS-em będzie nam niewygodnie. Pójdziemy pieszo. W WDS-ie wyśledzą nas jak nic… Dogonią quadami, spowolnią, zawieszą się, jak psy na niedźwiedziu, a potem podjadą i pozostali. – Pieszo do domu? Zdążymy przed zimą? – Shrek podrapał się w głowę. – Powinniśmy zdążyć – Daniła wstał. – Nie mamy innego wyjścia. Koniec, starczy tego siedzenia. Naprzód! *** Wbrew oczekiwaniom, wyjścia nikt nie pilnował. Prawdopodobnie Hasan nie uznał za potrzebne, by łowić zbiegłych spod noża stalkerów, sądząc, że nie stanowią realnego zagrożenia. Stalkerzy, ubezpieczając się nawzajem, bez przeszkód wydostali się z rury, odeszli na jakieś trzysta metrów w las i ulokowali się pod ogromnym rozłożystym świerkiem. – Tutaj – mruknął Daniła, rozglądając się dookoła. – Siedźcie tu, czekajcie na mnie. Tylko się rozejrzę i zaraz wracam. Bitwa najwyraźniej osiągnęła punkt kuliminacyjny. Przygotowanie artyleryjskie się zakończyło i teraz z kierunku, w którym przez gęste poszycie przedzierał się Dobrynin, słychać było tylko terkot serii, wybuchy granatów i dudnienie armat czołgów – do ataku ruszyła piechota. Widocznie Hasanowi mało było rozwalić wroga z dystansu przy użyciu ciężkiej artylerii – chciał jeszcze oczyścić osadę, wyrżnąć wszystkich mieszkańców do ostatniego. Daniła ulokował się na wysokim grubym drzewie, dokładnie pośrodku między dogorywającą osadą i nasypem, na którym stał pociąg pancerny, ściągnął hełm, z którym nie zdążył się jeszcze oswoić, powiesił przy pasie, wyciągnął z futerału lornetkę i zaczął się rozglądać. Yukon dawał doskonały obraz, a do tego odległość była niewielka – nie więcej niż kilometr. Najpierw przyjrzał się pociągowi. Jego stan świadczył o tym, że miejscowi też nie byli w ciemię bici. Pociąg pancerny, chociaż stał jeszcze na torach, to wyglądał znacznie gorzej niż wtedy, kiedy Daniła zobaczył go po raz pierwszy. Spalinowóz był rozbity i dymił, dwa wagony miały w burtach potężne dziury, a trzeci stracił jedną z par kół i stał
przekrzywiony. Połowa platform i tiepłuszek była rozwalona… Ale najbardziej dostało się wagonowi sztabowemu – obrońcy osady wiedzieli, w co bić w pierwszej kolejności. Cały był w poszarpanych dziurach jak durszlak, wieża obserwacyjna została zestrzelona i walała się pod skarpą, oba peryskopy były rozbite w drzazgi, z modułu łączności i talerza anteny satelitarnej zostały tylko strzępy… „Łatwiej go porzucić, niż tachać z powrotem. – Daniła uśmiechnął się ze złośliwą satysfakcją, każda myśl o szkodzie dla Bractwa sprawiała mu palącą przyjemność. – Przy takich uszkodzeniach lokomotywy nawet nie uruchomią… Ach tak… Zdaje się, że mają jeszcze »czarny parowóz«… Nie wprowadzają go do walki, tylko czeka na podjeździe…” Napawał się jeszcze kilka minut widokiem rozbitego pociągu i przerzucił wzrok na pole bitwy. Wyglądało na to, że Hasan postanowił nie rozpraszać sił, lecz skoncentrował główne uderzenie na jednym kierunku, wypuszczając z pozostałych stron niewielkie oddziały dla odwrócenia uwagi. Kiedy te grupy podszczypywały perymetr, ściągając na siebie uwagę i ogień obrońców, główna grupa uderzeniowa pod osłoną artylerii podkradła się do betonowego muru, który był już porządnie naruszony przez armaty i moździerze z pociągu pancernego, zdobyła przyczółek i zaczęła metodycznie wygryzać przeciwnikowi teren, kawałek za kawałkiem. Czołgi, sądząc z ryku silników i grzechotu gąsienic, działały już w osadzie, współpracując z piechotą, a to znaczyło, że teren kombinatu będzie wkrótce całkowicie oczyszczony. „I to też naszymi rękami – przypomniał sobie Daniła. – Wszyscy jesteśmy w to zamieszani…” Zmienił sektor obserwacji z obwodu na przedpole muru, usłane ciałami, i uśmiechnął się z goryczą. Tego się należało spodziewać: przodem Hasan nie puścił swoich żołnierzy, tylko cudzych – wojskowych i dworcowych. Tu leży rozciągnięty Kwaśny, tam Luty. Nieco dalej Jednooki od wojskowych, zwinięty w kłębek trzyma się za brzuch. A obok niego i sam Michałycz. Patrzy surowo w niebo, jakby widział tam coś bardzo ważnego i niebudzącego uśmiechu. – Ech, odpowiecie mi za to, sukinsyny… – cicho wychrypiał Daniła, z całej siły zaciskając zęby. – Za wszystko, znajdę sposób… Wypalę całe wasze przeklęte gniazdo, życie na to poświęcę! W dole nagle zaszeleściło i stalker dosłownie przykleił się do drzewa. Odchylił się ostrożnie, spojrzał na dół – przy pniu stał Shader i z uśmieszkiem spoglądał w górę. Poruszył lufą broni, wskazując, żeby schodził. – Tylko złaź ostrożnie. Trzymaj ręce i głowę na widoku. Bo człowiek ze mnie podejrzliwy, huknę niechcący, a Hasan wypowiadał się o tobie, jako o szczególnie cennym egzemplarzu. Życzy sobie zobaczyć cię osobiście. Ręka powędrowała mu już do pasa, ale Shader z uśmiechem pokręcił głową. Zresztą Dobrynin sam już zrozumiał, że to bezsensowne – wróg zdąży go przedziurawić wiele razy, zanim on założy hełm. – Chociaż mnie się taki cenny nie wydajesz – podzielił się z nim myślą dowódca
zwiadowców, patrząc, jak Daniła zsuwa się na dół. – Takiego babola walnąć… Uczył was pułkownik, uczył, za to o rakietach Topol chyba zapomniał wam opowiedzieć. Szczerze mówiąc, myślałem, że na odprawie zaczniesz coś podejrzewać, ale nie, łyknąłeś to bez popitki… – Co?! – Dobrynin aż się zatrzymał, przypominając sobie, jak uważnie patrzył wtedy na niego Shader. – A to… Kiedy Hasan nawijał wam makaron na uszy… „Mamy tylko pięć minut, bo uderzą w pociąg pancerny…” – uśmiechnął się dowódca zwiadu. – Z kombinatu do torów kolejowych jest mniej niż kilometr! Topol po prostu technicznie nie może uderzyć na tak małą odległość! I wtedy powinieneś był właśnie nadstawić uszka, ale nie, łyknąłeś wszystko jak pelikan. Po co twoja grupa miałaby niszczyć wyrzutnie, jeśli w tym starciu są po prostu bezużyteczne? Nie zastanowiło cię to? Daniła zeskoczył na dół w milczeniu, zdając sobie sprawę, że gdyby nawet zwrócił uwagę na te słowa, niczego by to nie zmieniło. Zupełnie niczego. Zbyt bliski i pożądany był łup… – A jak sobie poradziliście z Siemionyczem? Który taki mocarz? Czy aby nie Shrek? – zapytał Shader, przyglądając mu się bez żadnej złości. – Nie myśl sobie, że jest mi przykro. Psor był oczywiście w porządku chłop, mądry, Tarantula go zawsze wyróżniał. Ale trochę za surowy. Nam, zwiadowcom, często mocno się od niego obrywało. Jeśli mam być szczery, to dopiekł nam swoim czepialstwem. Potąd już go miałem. – Wskazał dwoma palcami na swoją grdykę. – Dobrze mu tak… – Dlaczego? – spytał Daniła, spoglądając z nienawiścią na dowódcę zwiadu. – Masz na myśli to wszystko? – zainteresował się Shader, kiwnąwszy głową w stronę kombinatu. Wzruszył ramionami. – Człowiek chciałby pożyć… Zresztą chyba sam już wszystko wiesz… Nie torturowaliście Siemionycza? – Schron, to prawda?… – zignorował to pytanie Daniła. Shader znów wzruszył ramionami. – Ropy macie niezmierzoną ilość, a to teraz towar deficytowy. Do tego kontrola szlaków handlowych… Ale nie to jest najważniejsze. Największą rolę odegrało tu osobiste życzenie Tarantuli. „Wszystkich, w pień”, dokładnie tak powiedział. I straszny domysł znów przemknął Danile przez głowę: „Czyżby i w tym Sańka miał rację…”. – A kto to taki, ten wasz Tarantula?! – wychrypiał, czując, jak błyskawicznie słabną mu nogi. – Czyżby Siemionycz nie powiedział? – zdziwił się Shader. – Twardy był… – Nie pytaliśmy… – Czyli zapomniał… – Shader kiwnął głową. – Rozumiem… Tarantula to oddzielna historia. Jest przybyszem. Wstąpił do Bractwa jakieś piętnaście lat temu i przez ten czas zdołał awansować z pionka na hetmana. Na służbie starał się jak opętany, jakby coś go gnało naprzód, i tak wspiął się na szczyt.
– Przybyszem skąd?! – ryknął Daniła. – Skąd, bydlaku, odpowiadaj! – Uważaj lepiej na słowa – wycedził przez zaciśnięte zęby Shader, błyskawicznie ścierając z twarzy uśmiech. – Bo stuknę cię teraz, nie będę się przejmował, że major kazał wziąć cię żywcem… Z waszej okolicy pochodził, zdołał się wydostać, chociaż, jak opowiadał, radiacja była u was wtedy porządna… Dla nas to jest Tarantula, a dla was Pająk. Ziemia zakołysała się Dobryninowi pod stopami. Świat się zawalił, rozsypał się niczym domek z kart. To, co kiedyś zdawało się niewzruszone jak granit, w rzeczywistości okazało się chwiejne niczym mgła nad moczarami. Rzeczy i pojęcia, do których przywykł, na których się opierał przez całe swoje świadome życie, zniknęły w mgnieniu oka, zastąpione przez zupełnie inną rzeczywistość. Saszka zginął. Pułkownik zdradził. Pająk żyje. To było coś niemożliwego, coś, w co nie chciał wierzyć jego mózg… – To nie może być… – wyszeptał zagubiony, patrząc na Shadera niewidzącymi oczami. – Jak on mógł przeżyć? Jak?! – To proste. Kiedy wyrzuciliście go ze Schronu, po pierwsze zasypał wyloty przewodów wentylacyjnych, a potem dopiero zaczął się zastanawiać, jak uciec. Pobiegł tu, pobiegł tam… patrzy, a tam opancerzona furgonetka do przewozu pieniędzy. Jaka taka, a zawsze ochrona. Jakoś odpalił, pojechał. Miał ze sobą dozymetr, środki ochrony też, tylko pistolet zgubił, kiedy grzebał przy przewodach wentylacyjnych. Zresztą nie był mu potrzebny, na powierzchni było wtedy czysto, jeśli chodzi o zwierzęta. Wszystko, co żywe, spłonęło, a jeśli coś ocalało, to kryło się po dziurach… Przetrząsnął apteki, na przedmieściu znalazł jedną, gdzie na składzie leżała cała skrzynia „bechy”. Załadował wszystko i ruszył na wschód, wyjeżdżając z miasta. Po drodze nabrał gratów, zamienił furgonetkę na BTR, znalazł lepszy skafander, broń. „Bechę” łykał cały czas, witaminy… Było oczywiście słabo, dostał porządną dawkę promieniowania. Krew leciała mu z obu otworów, powypadały włosy, ale mimo wszystko przeżył. I przez cały czas jechał na wschód, za Ural, na Syberię. Starczyło mu pomyślunku, że im dalej w dzicz, tym mniej skażony teren. I tak uciekł. A my go przygarnęliśmy dopiero kilka lat później. Umierał z bezczynności w wioseczce na pustkowiu… I tak przyłączył się do Bractwa… Danile zabrakło sił. Nogi się pod nim ugięły i jak stał, tak usiadł na ziemi. Trzasnął hełm, celownik optyczny wintorieza uderzył o korzeń drzewa – nie zwrócił na to uwagi. W głowie miał tylko huczącą pustkę. Ani emocji, ani myśli – nic. – No, ale siadasz niepotrzebnie. Wstawaj no. Niedaleko będziemy szli, tylko jakieś dwadzieścia minut. Dostarczę cię majorowi i tam już odpoczniesz – powiedział Shader, kiwając pistoletem. – No… Jego głowa nagle jakoś dziwnie odskoczyła do tyłu, jakby ktoś podkradł się do niego i ostro pociągnął go za włosy na potylicy, zamiast prawego oka pojawiła się krwawiąca ciemna dziura i dowódca zwiadu poleciał na ziemię. I w tej samej chwili gdzieś z tyłu, zza pleców, dobiegł pojedynczy wystrzał z SWD – to strzelał Licznik. I dźwięk ten w dziwny sposób wstrząsnął Dobryninem, wlewając siły w omdlewające ciało i poddający się na
moment rozpaczy mózg. Dźwięk ten przypomniał mu, że nie wszystko jeszcze skończone, że u zrozpaczonego człowieka zawsze jest to, co pomaga mu w chwilach najstraszniejszych nieszczęść i cierpień – nadzieja. Że jakkolwiek wielka była rozpacz, nie wolno się poddać bez walki i koniecznie trzeba skupić wszystkie swoje siły na wykonaniu tego jedynego, najważniejszego zadania – by, cokolwiek się stanie, wrócić do domu. Wstał, starając się nie patrzeć na leżącego w pokracznej pozie Shadera, pod którym utworzyła się już spora kałuża krwi, podniósł hełm, karabin, sprawdził lunetę i obrócił się w stronę biegnących od skraju lasu Shreka i Licznika. – Idzie za nami pościg – oznajmił Wan, gdy ledwie się zbliżył. – Zdążyliśmy uciec, ale są tam już żołnierze z psami. Teraz zorientują się jeszcze na wystrzał… Dwadzieścia minut i tu będą. – Dranie postanowili się jednak zabezpieczyć, wyłapać pozostałych… – uśmiechnął się gorzko Daniła. – Skąd te psy? Chińczyk wzruszył ramionami. – Nie wiem. Może przywieźli je w pociągu… – Shrek wprowadził cię w detale? Wan kiwnął głową. – Szkoda Sańki. – Stanął na palcach i położył Danile rękę na ramieniu. Ścisnął mocno, westchnął. – Dobry był z niego chłopak… Daniła pokiwał głową. – Tak, wiem. Dziękuję, Wańka. Ale tu nie chodzi tylko o Saszkę, idzie o cały Schron. Cokolwiek się stanie, musimy tam wrócić. Nie wierzę, że i tam wyrżnęli wszystkich w pień… German tam jest, Ojboli, a i facetów jest sporo z dzieciakami… Na razie się obronią, wytrzymają do naszego powrotu… – Tak myślisz… – W głosie Licznika wybrzmiała ledwie słyszalna nadzieja. – Myślisz, że mogli się utrzymać? – Tak, są na to szanse. Schron został zbudowany solidnie, nie jest tak łatwo wejść do środka, a i tam trzeba się jeszcze postarać. Postawić cekaemy przy wejściach na kolejne kondygnacje i w korytarzach, i koniec, rok można się bronić… – A powietrze? Woda, jedzenie, paliwo? – Sam wiesz. Szyby wentylacyjne po tamtym wypadku z Pająkiem zamaskowano i zbudowano dodatkowe, ukryte. Pamiętasz, w ruinach sąsiednich domów, w bazie paliwowej… Woda jest, żywność też, paliwa od groma, czego jeszcze chcieć? – Obyś miał rację… – mruknął Chińczyk. – Dobra, panowie, nie ma czasu na gadaninę. – Daniła zasłuchał się i wychwycił wreszcie dalekie i stopniowo przybliżające się szczekanie psów. – Mamy teraz jedno zadanie, oderwać się od pogoni i przeżyć. Robimy tak: idziemy do rzeki, przejdziemy wzdłuż niej przez jakiś kilometr i rozstajemy się. Wy idziecie dalej po wodzie, jak daleko się da, a ja skręcam, odchodzę i ich odciągam. Trzeba jeszcze podejść do karawany, zabrać co nieco… Rzeczy, strzelbę…
– Bądź ostrożny, tam jest straż – ostrzegł go Wan. Daniła machnął ręką. – Jaka tam straż… Wszystkich dywersantów odesłali, a piechota walczy teraz w osadzie. Jeśli są jacyś strażnicy, to z dziesięciu ludzi, nie więcej. Potrzebny im teraz każdy żołnierz… – Gdzie się spotykamy? Daniła zamyślił się na sekundę. – Za trzy doby czekajcie na mnie u staruszka. „U Szamana”, pamiętacie? Tam uzupełnicie zapasy jedzenia. Wan kiwnął głową. – Jeśli cię nie będzie… – Zbierajcie się i walcie prosto do domu… – Daniła milczał chwilę, nasłuchując, coraz wyraźniej było słychać szczekanie i krzyki ludzi. – To chyba wszystko… – Uśmiechnął się ze smutkiem, wpatrując się w twarze towarzyszy. – Żegnamy się teraz, potem nie będzie czasu. Obejmiemy się? Od mocarnego uścisku Shreka zatrzeszczały mu kości, pisnął przyduszony Wan. – Spokojnie, niedźwiedziu, bo mnie połamiesz… – Daniła wyrwał się z objęć giganta i potarł się po żebrach. – Aha, i jeszcze jedno… Jak wyjdziecie z wody, wysypcie to na ziemię… – Wyciągnął z kieszeni tubkę z „mieszanką kajeńską” i położył ją Licznikowi na dłoni. Popatrzył jeszcze raz na obu, długo zatrzymując wzrok na każdym z nich, jakby starając się zapamiętać. – No, a teraz ruszamy. Powodzenia wam obu, chłopaki!
34
Nos – opowiadanie Nikołaja Gogola (przyp. tłum.).
Epilog Późnym jesiennym wieczorem, kiedy słońce skryło się za horyzontem i ciągnęło za sobą pełne ołowianego mroku chmury grożące ruinom miasta ulewą, na plac przed budynkiem dworca wyszedł człowiek. Jego droga była długa i trudna. Wskazywał na to i porwany w kilku miejscach, i zacerowany w pośpiechu plecak z materiału w panterkę, i zabłocone, dziwnego kształtu, podobne do kopyt buty, i równie dziwny, uwalany ziemią kombinezon, ściśle oblekający całą jego imponującą postać. Po skąpych i powolnych ruchach było widać, że człowiek jest śmiertelnie zmęczony. Przez ostatni tydzień szedł praktycznie bez snu i jedzenia, dając bolącym mięśniom tylko krótki trzygodzinny odpoczynek w najciemniejszych godzinach nocy i licząc na to, że przybędzie do celu na czas. Ale był spóźniony. Człowiek, stojąc na środku placu, patrzył tam, gdzie kiedyś był jego dom – i nie poznawał tego miejsca. Schron już nie istniał. Budynek dworca był zburzony, unicestwiony. Kamienne odłamki, powykręcane pręty zbrojeniowe, cegły, piasek, kawałki desek i okruchy szkła usiały pusty kiedyś plac. I wszędzie, gdziekolwiek by popatrzył, jego wzrok natrafiał na białe, wyczyszczone przez zwierzęta, deszcz i wiatr ludzkie kości. Człowiek stał nieruchomo i troje wyrodków, którzy wynurzyli się z rozwartej na oścież przechylonej bramy, z terenu elewatora, zauważyli go nie od razu, lecz dopiero gdy znaleźli się na samym skraju placu. Stał odwrócony plecami i przywódca grupki już opadł na cztery kończyny, gotowy, by jednym skokiem pokonać dzielącą ich odległość i spaść na ofiarę, gdy nagle zaskomlał jak zbity pies, cofnął się i pociągając za sobą pozostałych, pospiesznie odszedł. Wyrodki czuły, kiedy ktoś się ich boi, strach żywych istot był dla nich przynętą mówiącą, że ofiara jest słaba i polowanie na nią nie wiąże się z dużym ryzykiem. Ale zapach dolatujący od tej ciemnej milczącej postaci był całkowicie inny – człowiek pachniał niepojętą i dlatego jeszcze bardziej niebezpieczną mieszanką głębokiego smutku i dzikiej wściekłości. Nie wchodził do środka, stał dalej na środku placu – zbyt dobrze wyobrażał sobie, co dzieje się teraz tam, pod betonowym sklepieniem Schronu. Dziecięce sny spełniły się, stały rzeczywistością – rodzinny dom powitał go nie radosnymi okrzykami i objęciami drogich, ukochanych ludzi, smaczną kolacją i ciepłym łóżkiem, ale ciemnością, pustką, milczeniem i śmiercią.
Staruszek szaman miał rację. Mrok i śmierć prześladowały człowieka i jakkolwiek starał się ich uniknąć, uciec, uprzedzić – w końcu go dosięgły. Prawie trzy miesiące minęły od czasu, gdy opuścił dom – i wrócił już zupełnie innym człowiekiem. Jeśli dusza jest rozerwana na kawałki – pełna goryczy, rozpaczy i złości, może się nieprawidłowo zrosnąć. Zmienić się nie do poznania, przewartościować priorytety życiowe, postawić sobie nowe cele. I właśnie to się wydarzyło. Wszystko, co dobre, szlachetne i jasne, zostało zapomniane i swoją dalszą drogę, swój cel człowiek ten widział już tylko w jednym – wiedział, że nie zazna spokoju, póki ludzie, którzy zniszczyli jego dom, pozostają przy życiu…
Posłowie Witajcie, drodzy przyjaciele! Kiedy w 2010 roku zasiadłem, by napisać pierwszą książkę trylogii, oczywiście nie wiedziałem i nie wyobrażałem sobie, co z tego wyjdzie. Bardzo chciałem, by powieść została wydrukowana, tym bardziej że miałem coś do powiedzenia, jednak zdawało się to nierealne i odległe. Miałem oczywiście nadzieję – ale była to nadzieja… efemeryczna. „Może kiedyś…” – tak to było. I kiedy dwa lata później pierwsza książka ukazała się drukiem, moja radość była ogromna. Pisząc rozdział za rozdziałem, nadając tekstowi sens, miałem nadzieję, że niektóre z moich myśli zostaną przyswojone przez czytelników, sprawią, że ktoś zmieni swoje życie na lepsze – i nie pomyliłem się. Temat patriotyzmu, poruszony przez przywódcę Schronu w pierwszym tomie, pokazał, jak ważny jest to problem dla dzisiejszej młodzieży. Odzew był duży – i na portalu, i na serwisie społecznościowym Wkontaktie, i za pośrednictwem poczty elektronicznej. To samo dotyczy kwestii samowychowania – w końcu właśnie tym zajmuje się główny bohater Daniła Dobrynin pod czujnym kierunkiem pułkownika Rodionowa. Książka zmieniła życie kilku czytelnikom – osobiście pisali o tym do mnie w listach. I świetnie, to właśnie cieszy mnie najbardziej! Nie tak pożądana sława, nie pieniądze – choć w dzisiejszych czasach grają one kluczową rolę – mnie cieszy właśnie możliwość ukazania młodemu czytelnikowi nieco innego życia… Nie takiego, w którym główną wartością są miliony, droga odzież z butików, samochody, apartamenty, kurorty, lecz takiego, gdzie w centrum stawia się wierną przyjaźń, wzajemną pomoc, gotowość, by stanąć w obronie siebie i swoich bliskich, gotowość, by zrobić dla nich wszystko. Chciałem to pokazać – a potem niech już czytelnik sam wyciąga wnioski, jeśli ma głowę na karku. Wśród często zadawanych pytań jest jedno, które rozlega się chyba najczęściej: „Co to znaczy napisać książkę?”. Albo: „Jak zmieniło się pana życie po ukazaniu się książki?”. Jak? Ależ to bardzo proste – przybyło mi odpowiedzialności. I to jest chyba największa zmiana. Tak, właśnie tak. Sumienie nie pozwala mi na wciskanie kitu, ściemę, dlatego muszę pracować z pełnym oddaniem. Przy tym nie chcę produkować seryjnie kolejnych bezmyślnych strzelanek, lecz zawrzeć w książce coś, co wciąż będzie sprawiać, by odbiorca pomyślał o tym, co przeczytał. Jednocześnie mniej mam teraz czasu wolnego. Nie mogę już się pobyczyć przy ulubionej książce czy obejrzeć ciekawego filmu – czytelnik
czeka, liczy na rychłe wydanie nowej książki. Tak więc trzeba pracować. Co jeszcze – przybyło mi listów. I muszę wam powiedzieć, że jest ich teraz znacznie więcej. Ale to tylko plus, to pokazuje, że książka nie pozostawiła czytelników obojętnymi. I bardzo się cieszę, że do mnie piszecie i przedstawiacie swoje opinie o niej. To dla mnie świadectwo. Świadectwo powszechnej opinii o lekturze. I to świadectwo jest mi bardzo potrzebne – opierając się na nim, idę w odpowiednim kierunku. Dziękuję za wasze opinie, drodzy przyjaciele! Ale jakoś krążę wokół najważniejszego, ciągle tylko o sobie i o sobie… Pewnie wypadałoby napisać coś o samej książce… Prawo do życia starałem się skonstruować tak, żeby praktycznie w każdym rozdziale było coś, nad czym warto się zastanowić. Morał. Żeby przed czytelnikiem stanął problem, który należy przemyśleć i rozwiązać. Dla siebie. Zapytać – „A jak ja bym postąpił w takiej sytuacji?” albo „A jaka byłaby moja reakcja na to, co się stało?”. Przecież właśnie na tym polega niebagatelna siła literatury, czego nie przestaję powtarzać – nie tylko dać rozrywkę czytelnikowi, ale i sprawić, by zareagował, współprzeżywał, myślał i wyciągał wnioski. Prawo do życia można nazwać półfinałem trylogii. Pierwszy i drugi tom są chyba bardziej zwarte, to bardziej „jedna całość” niż cała trylogia… Być może to dlatego, że były pisane razem?… Kończą się tu pewne wątki, poznajemy odpowiedzi na ważne pytania – ale pozostałe prowadzą w dal, w przyszłość, do trzeciego tomu. Jednak to wcale nie znaczy, że główny wątek zakończy się w finale drugiej książki i trzecia nie będzie już tak ciekawa. Absolutnie. W trzeciej części, w Prawie do…, czeka was jeszcze… czeka, tak… (tu zdradziecko się uśmiecham). Nie będę niczego mówić, nawet tytuł trzymam na razie w ścisłej tajemnicy. Postaram się jednak sprawić, że „mózg wam wybuchnie”… Nudno nie będzie, tego jestem pewien. O pierwszym tomie trylogii mówiono, że to autonomiczny świat. Że gdyby wyjąć książkę z Uniwersum Metro 2033, uczynić ją niezależną, to rzekomo nic na tym nie straci. Może i tak jest… W końcu w małym miasteczku, w którym znajduje się Schron, nie ma metra, bohaterowie mieszkają w dość zamkniętym świecie i dlatego nie mogłem przerzucić mostów do Uniwersum. W drugiej książce wszystko się zmieniło. Bohaterowie „wyszli w świat”, podróżują, spotykają na swojej drodze dużo nowości – i tu jest już pole do popisu dla fantazji! I dlatego otrzymasz, drogi czytelniku, od razu kilka przecięć z innymi książkami serii. Dzięki nim Prawo do życia bardziej trwale i harmonijnie wplotło się w kanwę Uniwersum i co więcej niektóre z tych przecięć są teraz ważne dla zakończenia fabuły i będą miały jeszcze dużo do powiedzenia w trzeciej książce, wpłyną na jej finał. Cóż… Chyba wystarczy. Nie będę was więcej nużyć swoją gadaniną. Tym, którzy już przeczytali, chcę życzyć udanego i wnikliwego przyswojenia lektury. No, a tym, którzy mają zwyczaj czytać posłowie autora przed właściwym tekstem, chciałbym powiedzieć – przyjemnej lektury! Witamy w świecie powieści Metro 2033: Prawo do życia! Z poważaniem
Denis Szabałow