mojemu synowi Część I 59. równoleżnik J ROZDZIAŁ 1 est lato, i to słoneczne. Sheldon Horowitz siedzi na składanym krześle reżyserskim, z dala od pikni...
6 downloads
15 Views
1MB Size
mojemu sy nowi
Część I
59. równoleżnik
ROZDZIAŁ 1
J
est lato, i to słoneczne. Sheldon Horowitz siedzi na składany m krześle reży serskim, z dala od pikniku i jedzenia, w cienistej enklawie parku Frogner w Oslo. Na kolanach trzy ma papierowy
talerz ze zjedzoną do połowy kanapką z karbonade, która mu nie smakuje. Palcem wskazujący m prawej ręki bawi się skroploną parą na butelce piwa, które zaczął pić, ale jakiś czas temu stracił na nie ochotę. Stopy podry gują mu tam i z powrotem jak u sztubaka, ale gdy człowiek ma osiemdziesiąt dwa lata, nie są już tak żwawe jak dawniej. Zataczają mniejszy łuk. Oczy wiście Sheldon nie przy zna się do tego przed Rheą i Larsem – nigdy w ży ciu – ale wciąż się zastanawia, co tu robi i co ma z ty m począć, zanim przestanie się dziwić. Sheldon siedzi na wy ciągnięcie ręki od swojej wnuczki Rhei i jej niedawno poślubionego męża Larsa, który właśnie pociąga spory ły k piwa i wy gląda na tak rozbawionego, tak uprzejmego, tak dziarskiego, że Sheldon ma ochotę wy jąć mu hot doga z ręki i wepchnąć do nosa. Rhea, która wy daje się dziś dziwnie blada, nie zareagowałaby na to zby t dobrze i Sheldon mógłby zostać skazany na dalsze „wy cieczki w celach towarzy skich” („żeby ś się mógł dopasować”), gdy by jednak na świecie panowała sprawiedliwość, Sheldon nie zasługiwałby na taką karę – tak jak Lars na atak hot dogiem. Ale to Rhea wpadła na pomy sł, aby przeprowadzić się z Nowego Jorku do Norwegii, a Sheldon – stary wdowiec i niecierpliwy imperty nent – dostrzegał na twarzy Larsa wy raz tłumionego triumfu. Ani jedno, ani drugie nie miało nic wspólnego ze sprawiedliwością. – Wiecie, dlaczego hot dogi nazy wają się hot dogi? Sheldon wy powiada py tanie na głos z wy ży n swojego krzesła. Gdy by miał laskę, pewnie by nią machał, ale ciągle potrafi się poruszać bez niej. Lars unosi głowę i patrzy na niego z uwagą. Rhea natomiast cicho wzdy cha. – Z powodu pierwszej wojny światowej. By liśmy źli na Niemców, więc ukaraliśmy ich, przemianowując ich jedzenie. To i tak lepiej niż w czasie wojny z terrory zmem – ciągnął. – By liśmy źli na terrory stów, więc ukaraliśmy Francuzów, przemianowując nasze własne jedzenie. – Co masz na my śli? – zapy tał Lars. Sheldon widzi, jak Rhea – dy skretnie niczy m rozpalony m pogrzebaczem – szturcha Larsa w nogę i unosi brwi, dając mu do zrozumienia, że nie powinien prowokować wszelkich ty rad,
wy buchów i dy gresji, odbiegający ch daleko od tu i teraz. Wszy stkiego, co mogłoby stanowić kolejny dowód demencji, której Sheldon stanowczo się wy piera. Sheldon miał nie widzieć tego szturchnięcia, ale widzi i nie ma już wątpliwości. – Fry tki wolności! Mówię o fry tkach wolności. Żegnajcie francuskie fry tki, witajcie fry tki wolności 1. I to Kongres wy my ślił ten idioty zm. A moja wnuczka sądzi, że to ja tracę rozum. Coś ci powiem, młoda damo. To nie ja popadam w obłęd. To obłęd dopada mnie. Sheldon rozgląda się po parku. Nie ma tu przepły wu przy padkowy ch nieznajomy ch, jakich można spotkać w każdej amery kańskiej metropolii, obcy ch nie ty lko dla nas, ale także dla siebie nawzajem. Wokół siebie widzi wy sokich, jednakowy ch, ży czliwy ch i uśmiechnięty ch znajomy ch, ubrany ch w takie same ponadpokoleniowe stroje, i choćby nie wiadomo jak się starał, nie może się do niczego przy czepić. Rhea. Imię ty tanidy Rei. Córki Uranosa i Gai, nieba i ziemi, żony Kronosa, matki bogów. Sam Zeus ssał jej pierś, z jej ciała powstał świat, który znamy. Takie imię nadał jej sy n Sheldona – nieży jący już Saul, aby wznieść się ponad pospolitość otaczającą go w Wietnamie, gdzie służy ł w mary narce wojennej w 1973 i 1974 roku. Przy jechał do domu, żeby przez miesiąc odpocząć od floty lli rzecznej przed wy jazdem na drugą turę. By ł wrzesień. Liście pły wały już po powierzchni Hudsonu i obsy py wały wzgórza Berkshire. Zdaniem jego Mabel – która już odeszła, lecz kiedy ś by ła wtajemniczona w takie sprawy – podczas poby tu ich sy na w kraju Saul i jego dziewczy na kochali się ty lko raz i właśnie wtedy została poczęta Rhea. Nazajutrz rano Saul odby ł z Sheldonem rozmowę, która odmieniła ich obu, a potem wrócił do Wietnamu, gdzie dwa miesiące po wy lądowaniu, w trakcie ruty nowy ch poszukiwań zestrzelonego pilota, mina-pułapka Wietkongu urwała mu nogi. Saul wy krwawił się na śmierć w łodzi, zanim zdąży ł dotrzeć do szpitala. „Daj jej na imię Rhea” – pisał Saul w swoim ostatnim liście z Sajgonu, kiedy Sajgon by ł jeszcze Sajgonem, a Saul Saulem. Może przy pomniał sobie mitologię ze szkoły średniej i wy brał imię ze słuszny ch powodów. A może zakochał się w nieszczęsnej postaci z książki Stanisława Lema 2, którą czy tał pod wełniany m kocem, gdy inni żołnierze zasnęli. Tak więc Ży d z Amery ki z inspiracji polskiego pisarza nadał córce imię greckiej ty tanidy, a potem zginął od wietnamskiej miny, starając się sprawić przy jemność ojcu, żołnierzowi marines, który kiedy ś by ł snajperem w Korei – i który nie miał wątpliwości, że Koreańczy cy z Północy wciąż go ścigają na skandy nawskim pustkowiu. Zgadza się, nawet tutaj, wśród zieleni parku Frogner w słoneczny lipcowy dzień, choć zostało mu tak niewiele czasu, żeby odpokutować za wszy stko, co w ży ciu zrobił. „Rhea”. Tutaj to nie znaczy nic. Po szwedzku to słowo oznacza „wy przedaż” w domach towarowy ch. I wszy stko niepostrzeżenie przepada.
– Dziadku? – mówi Rhea. – Co? – No i co o ty m my ślisz? – O czy m? – No wiesz. O okolicy. O parku. Dzielnicy. Tu się przeprowadzimy, gdy sprzedamy dom w Tøy en. Wiem, że to nie jest Gramercy Park. Sheldon nie odpowiada, więc Rhea unosi brwi i otwiera dłonie, jakby chciała wy czarować odpowiedź. – Oslo – wy licza. – Norwegia. Światło. To ży cie. – To ży cie? Chcesz znać moje zdanie o ty m ży ciu? Lars milczy. Sheldon spogląda na niego, oczekując solidarności, ale Lars trzy ma się z boku. Kontakt wzrokowy został nawiązany, ale w tej chwili brakuje zaangażowania umy słu. Lars mimo woli jest świadkiem obcej mu kulturowo sceny między dziadkiem a wnuczką – pojedy nku słownego, do którego nie jest przy gotowany, chociaż wie, że niegrzecznie by łoby go przery wać. Ale jest i żal. Lars ma uniwersalną minę, jedną z niewielu znany ch każdemu i wszędzie: „Ja się tu ty lko wżeniłem, więc na mnie nie patrz”. Sheldon dostrzega w niej coś znajomego. Ale równocześnie wy czuwa coś charaktery sty cznie norweskiego: neutralność i obiekty wność tak wy raźną, że naty chmiast zaczy na mu działać na nerwy. Sheldon z powrotem przenosi wzrok na Rheę, kobietę, którą Larsowi udało się poślubić. Ma jedwabiste kruczoczarne włosy, związane w koński ogon. Jej oczy poły skują jak Morze Japońskie przed bitwą. Sheldonowi wy daje się, że jej spojrzenie nabrało głębi z powodu ciąży. „To ży cie?” Gdy by w ty m momencie wy ciągnął rękę, by dotknąć jej twarzy, przesunąć palce po jej kościach policzkowy ch i kciukiem zetrzeć z dolnej wargi zabłąkaną łzę, wy ciśniętą przez silny wiatr, z pewnością wy buchnąłby szlochem, chwy cił ją i przy cisnął do siebie, wtulając jej głowę w swoje ramię. Ży cie jest w drodze. Ty lko to się liczy. Rhea czeka na odpowiedź, która wciąż nie pada. Sheldon patrzy na nią. Może zapomniał py tania? Rhea czuje się rozczarowana. Słońce zajdzie dopiero po dziesiątej. Wszędzie biegają dzieci, a ludzie wy szli z pracy wcześniej, żeby się nacieszy ć letnią porą, która czekała ich w nagrodę za ciemności zimowy ch miesięcy. Rodzice zamawiają kanapki i podają je dzieciom w mały ch kawałeczkach, ojcowie wkładają plastikowe butelki do drogich wózków o egzoty czny ch nazwach. Quinny. Stokke. Bugaboo. Peg Perego. Maxi-Cosi. „To ży cie?” Powinna już wiedzieć, że to ży cie jest wy nikiem śmierci wielu osób. Maria. Billa.
Mabel – babci Rhei, która zmarła w czerwcu, a jej odejście skłoniło Sheldona do podjęcia szy bkiej decy zji o przeprowadzce do Norwegii. Nie sposób ocenić, jak wielki wpły w miała na nie śmierć Saula. Pogrzeb Mabel odby ł się w Nowy m Jorku, chociaż ona i Sheldon pochodzili z różny ch części kraju. Sheldon urodził się w Nowej Anglii, ona w Chicago. Oboje w końcu zamieszkali w Nowy m Jorku, najpierw na trochę, potem na stałe, a po wielu latach chy ba stali się nowojorczy kami z krwi i kości. Po nabożeństwie pogrzebowy m i sty pie Sheldon poszedł sam do baru w Gramercy, niedaleko ich domu. By ło późne popołudnie. Minęła już pora lunchu. Żałobnicy się rozeszli. Sheldon powinien teraz rozpocząć okres sziwy i pozwolić, aby zajęli się nim inni, ży wili go i dotrzy my wali mu towarzy stwa przez siedem dni, jak nakazy wał oby czaj. On natomiast siedział w „Coffee and Tea Bar” przy Irving Place 71, niedaleko 19. Ulicy, jedząc muffinkę z jagodami i popijając czarną kawę. Rhea, która przy leciała na pogrzeb bez Larsa, zauważy ła, że Sheldon uciekł ze sty py. Znalazła go kilka przecznic dalej i usiadła przy stoliku naprzeciwko niego. By ła ubrana w elegancki czarny kostium, jej rozpuszczone włosy sięgały ramion. Miała trzy dzieści dwa lata, a na jej twarzy malował się wy raz zdecy dowania. Sheldon źle to odczy tał, przy puszczając, że zaraz go skarci za to, że nie przestrzega zasad sziwy. Kiedy powiedziała, co jej chodzi po głowie, o mało nie wy pluł jagody na drugą stronę stołu. – Przy jedź do nas do Norwegii – zaproponowała. – Wy pchaj się – odparł Sheldon. – Mówię poważnie. – Ja też. – Dzielnica nazy wa się Frogner. Jest cudowna. Budy nek ma oddzielne wejście do mieszkania na dole. Miałby ś pełną swobodę. Jeszcze tam nie mieszkamy, ale powinniśmy przeprowadzić się przed zimą. – Wy najmijcie to trollom. Mają tam trolle, zgadza się? A może to na Islandii? – Nie chcemy nikomu wy najmować. Dziwnie by m się czuła, wiedząc, że cały czas mam pod nogami jakichś obcy ch ludzi. – Pewnie dlatego, że nie masz dzieci. Przy zwy czaisz się. – Uważam, że powinieneś pojechać. Co cię tu trzy ma? – Poza muffinkami z jagodami? – Na przy kład. – Można się zastanawiać, czego więcej potrzeba człowiekowi w moim wieku. – Nie zby waj mnie tak.
– Co tam będę robił? Jestem Amery kaninem. Ży dem. Mam osiemdziesiąt dwa lata. Jestem emery tem i wdowcem. Żołnierzem marines. Zegarmistrzem. Potrzebuję godziny, żeby się wy sikać. Czy jest tam jakiś klub, o który m nie wiem? – Nie chcę, żeby ś umierał sam. – Na litość boską, Rhea. – Jestem w ciąży. Wprawdzie to dopiero początek, ale już wiem. Sły sząc to w ty m wielkim dniu, Sheldon ujął jej dłoń i przy cisnął do ust. Zamknął oczy, starając się wy czuć w jej pulsie nowe ży cie. Kiedy zmarła Mabel, a Sheldon postanowił wy jechać, Rhea i Lars mieszkali w Oslo już prawie od roku. Lars miał niezłą pracę jako twórca gier wideo, a Rhea oswajała się z zawodem architekta. Wy kształcenie zdoby te na Cooper Union w Nowy m Jorku okazało się przy datne, a ponieważ mieszkańcy Oslo parli coraz dalej za miasto, aż do domków w górach, postanowiła zostać. Lars, jak to Lars, by ł zachwy cony, dodawał jej otuchy i z opty mizmem patrzy ł na jej zdolności adaptacy jne, spodziewając się, że będzie umiała dołączy ć do stada. Norwegowie, zgodnie ze swoją naturą, wolą składać ikrę w rodzimy ch wodach. Dlatego Oslo zaludniają Norwegowie ży jący w związkach ze zbłąkany mi duszami, nieodnotowany mi w oficjalny ch staty sty kach i przy pominający mi tury stów, prowadzony ch jak dzieci przez gabinet figur woskowy ch. Z pomocą rodziców Lars kupił w 1992 roku dwupoziomowe trzy pokojowe mieszkanie w Tøy en, które teraz warte by ło prawie trzy i pół miliona koron. Dość sporo jak na część miasta, która Sheldonowi kojarzy ła się z Bronksem. Razem udało im się zaoszczędzić pięćset ty sięcy w gotówce, a po dodaniu niezbędnego kredy tu hipotecznego – który by ł dla nich obciążeniem, ale nie takim znów ogromny m – rozglądali się za trzy pokojowy m domem we Frogner, które dla Sheldona by ło odpowiednikiem Central Park West. Dzielnica by ła dość nudna i konserwaty wna, ale Lars i Rhea by li już zmęczeni czekaniem, aż status Tøy en się poprawi, a z powodu napły wu imigrantów pieniądze odchodziły do inny ch dzielnic, co wpły wało na jakość szkół. Rosła liczba Pakistańczy ków i imigrantów z Bałkanów. Somalijczy cy przenieśli się z żuciem katy do pobliskiego parku. Rada miejska w swej mądrości przeniosła ośrodek leczenia metadonem do centrum handlowego po drugiej stronie ulicy, które przy ciągało narkomanów, a Rhea i Lars ciągle tłumaczy li, że dzielnica ma „charakter”. Sheldon widział jednak same zagrożenia. Na szczęście nie by ło tu Koreańczy ków z Północy, ty ch mały ch skośnookich sukinsy nów. Gdy by nawet by li, rzucaliby się w oczy. W Norwegii trudno jest ukry ć Koreańczy ka. Ukry ć go
w Nowy m Jorku to jak schować drzewo w lesie. Tam można ich spotkać na każdy m rogu; sprzedają kwiaty i prowadzą sklepy spoży wcze, obserwując cię swoimi oczkami jak szparki, kiedy idziesz ulicą, a potem przesy łają telegrafem do Pjongjangu zakodowane komunikaty z informacją o twoim obecny m miejscu poby tu. Śledzili go od 1951 roku – by ł tego pewien. Nie można zestrzelić ze szczy tu opaski brzegowej w Incheon dwunastu mężczy zn o nazwisku Kim i spodziewać się, że przebaczą i zapomną. Nie Koreańczy cy. Mają chińską cierpliwość i włoskie zamiłowanie do wendety. I potrafią się rozpły nąć w otoczeniu. O rany ! Sheldon cały mi latami uczy ł się, jak wy łowić ich z tłumu, wy czuć ich obecność, unikać ich i zwodzić. Ale nie tutaj. Tu w tłumie rzucali się w oczy. Każdy z ty ch perfidny ch gnojków. Każdy pomy leniec z wy prany m mózgiem, inwigilowany przez innego pomy leńca z wy prany m mózgiem, na wy padek gdy by ten pierwszy zaczął chorować na wolnomy ślicielstwo. – Mam dla was wiadomość, sukinsy ny ! – ma ochotę wrzasnąć. – To wy zaczęliście tę wojnę! A kiedy to zrozumiecie, będziecie mi winni solidne przeprosiny. Ale Sheldon nawet po latach uważa, że ofiary oszustwa nie mogą odpowiadać za swoje czy ny. Mabel nigdy nie rozumiała jego awersji do Koreańczy ków. Twierdziła, że coraz z nim gorzej i że jego lekarz podejrzewa to samo: że przy szła pora, by zaczął słuchać głosu rozsądku i przy jął do wiadomości, iż nigdy nie by ł waleczny m snajperem, ale zwy czajny m pracownikiem biurowy m w Pusan, i że Koreańczy cy z Północy wcale go nie śledzą. Nigdy nikogo nie zabił. I nigdy w ży ciu nie strzelał wściekły z karabinu. Powtarzała mu to w kółko jeszcze kilka miesięcy przed śmiercią. – Niedołężniejesz, Donny. – Nieprawda. – Zmieniasz się. Przecież widzę. – Jesteś chora, Mabel. Dziwisz się, że to mnie zmienia? Poza ty m powtarzasz to od 1976 roku. A może to nie ja się zmieniam. Może to ty. Po prostu stajesz się nieczuła na mój urok osobisty. – To nie jest oskarżenie. Masz ponad osiemdziesiąt lat. Rhea mówiła mi, że w wieku osiemdziesięciu pięciu lat ponad dwadzieścia procent z nas dostaje Alzheimera. Musimy o ty m pogadać. – Nie musimy ! – Powinieneś jeść więcej ry b. – Przestań! My śląc o ty m z perspekty wy czasu, nie mógł zaprzeczy ć, że to by ła dziecinna odpowiedź, ale jak dotąd, taka riposta zawsze się sprawdzała.
Z wiekiem jego wspomnienia stawały się coraz bardziej wy raziste. Czas składał się w nowy sposób. Bez przy szłości umy sł skupiał się na samy m sobie. To nie demencja. Można nawet powiedzieć, że to jedy na racjonalna reakcja na to, co nieuchronne. A poza ty m, czy m wy tłumaczy ć takie wspomnienia? Zgubił się w Korei na początku września 1950 roku. W wy niku serii zdarzeń, które ty lko wtedy można by ło logicznie wy tłumaczy ć, został zabrany z brzegu przez australijski statek HMAS „Bataan”, wchodzący w skład 91. grupy operacy jnej. Jej zadaniem by ło ustawienie i utrzy manie blokady oraz osłanianie lądujący ch na plaży amery kańskich oddziałów, w który ch szeregach miał się znaleźć Sheldon, ale się nie znalazł, bo by ł na pokładzie „Bataana”. Sheldon, wówczas nazy wany Donny m, miał by ć w piątej pułkowej grupie bojowej marines, która uderzała na Red Beach, Czerwoną Plażę, ale zgubił się podczas zmiany przy działu, bo wojsko czasem coś gubi. Gdy wy buchła II wojna światowa, by ł za młody, żeby walczy ć. Kiedy pięć lat później zdarzy ła się Korea, my ślał ty lko o jedny m: tej wojny nie przepuści, i naty chmiast wstąpił do wojska, by potem, w chwili prawdy, znaleźć się w gromadzie prostaków z głębi Australii, którzy nie chcieli poży czy ć mu szalupy, aby mógł się dostać na brzeg i strzelać do ludzi, tak jak miał robić. – Przy kro mi, stary. Może by ć potrzebna. Mamy ty lko cztery. Mały statek, duży ogień, wszędzie śmigają kule. Kapujesz, nie? Postanowił więc poży czy ć szalupę od swoich australijskich gospodarzy bez pozwolenia – nie chciał uży ć słowa „kradzież”. Zdawał sobie sprawę, że w obliczu zmasowanego desantu nie bez racji chcieli zatrzy mać sprzęt ewakuacy jny, ale czasem ludzie mają inne potrzeby i trzeba dokony wać wy borów. Donny Horowitz miał wtedy dwadzieścia dwa lata, jasny umy sł, pewną rękę oraz zadrę wielkości i kształtu Niemiec w ży dowskim sercu. Armia musiała ty lko wy znaczy ć mu odpowiednią rolę, a następnie przy dzielić stosowne zadanie. Otrzy mał rolę snajpera zwiadowcy. Zadaniem by ł atak na Incheon. Incheon stanowił trudną misję pod względem takty czny m. Koreańczy cy z Północy sami się osłabili, przez prawie półtora miesiąca atakując przy czółek pusański, i generał MacArthur uznał, że nadszedł czas, by oskrzy dlić ich, atakując zachodnie miasto portowe Incheon. Ale ponieważ plaże by ły tam marne, a mielizny utrudniały desant, możliwości inwazji uzależnione by ły od ry tmu przy pły wów. Przez dwa dni trwało bombardowanie z morza, osłabiające obronę Incheon. Nie by ło człowieka, który nie my ślałby o rozpoczęciu ataku lądowego. Nie by ło też człowieka, który nie my ślałby o ty m, co się zdarzy ło na Plaży Omaha, kiedy amery kańskie bombowce nie trafiły w cel i czołgi Sherman DD nie dotarły do brzegu, pozbawiając Amery kanów wsparcia
ogniowego na lądzie. Nie by ło lejów po bombach, które mogły by służy ć jako okopy. Donny nigdy by sobie tego nie darował, gdy by podczas tej inwazji nie znalazł się w pierwszej linii. Tamtego ranka, gdy ptaki latały jak oszalałe pośród dy mu i huku ostrzału arty lery jskiego, w kierunku Green Beach, Zielonej Plaży, zmierzały okręty desantowe Trzeciego i Piątego Pułku Piechoty Morskiej, z czołgami Pershing w brzuchach. Donny ostrożnie spuścił na wodę poży czoną od „Bataana” szalupę, a następnie, z karabinem w garści, zsunął się do niej wzdłuż burty i zaczął wiosłować prosto w stronę kierowanego na łódź ognia arty lerii. Na Czerwonej Plaży Koreańczy cy z Północy bronili wy sokiej opaski brzegowej, na którą wspinali się po drabinach południowokoreańscy marines. Ustawieni w szeregu na szczy cie umocnionego brzegu strzelcy wy borowi próbowali wy strzelać Amery kanów, Koreańczy ków z Południa i wszy stkich pozostały ch, którzy walczy li pod flagą ONZ. W górze śmigały łukiem pociski. Koreańczy cy z Północy strzelali dostarczoną przez chińskich sojuszników zieloną amunicją smugową, której ślady krzy żowały się z czerwony mi smugami pozostawiony mi przez amunicję aliantów. Zaczęli strzelać prosto do Donny ’ego. Najpierw kule docierały z rzadka, a potem zaczęły śmigać obok niego, padając ukośnie do wody albo robiąc dziury w szalupie. Sheldon często się zastanawiał, o czy m mogli my śleć przesądni Koreańczy cy, widząc stojącego w wodzie samotnego żołnierza, zwróconego twarzą w ich stronę, oświetlonego czerwony mi, zielony mi, pomarańczowy mi i żółty mi bły skami bitwy, które odbijała woda i chmury na poranny m niebie. Drobnego niebieskookiego demona, odpornego na ich ogień. Jakaś seria solidnie trafiła w łódź Donny ’ego. Cztery pociski podziurawiły dziób, a potem pokład. Szalupa zaczęła nabierać wody, w której bły skawicznie utonęły jego buty. Marines dotarli już na plażę i kierowali się w stronę umocnionego brzegu. Smugacze kreśliły zielone linie nisko nad jego pułkiem. Sheldon wiedział, że słabo pły wa. Ale, stojąc obiema nogami w wodny m grobie niecałe cztery sta metrów od brzegu, postanowił, że skoro dotarł tak blisko, to zamiast iść na dno razem ze swoją amunicją, uży je jej – i niech się dzieje, co chce. Miał prawie metr osiemdziesiąt wzrostu i jak na chłopaka bardzo delikatne ręce. Nigdy nie pracował fizy cznie ani nie dźwigał ciężarów. Zliczał cy ferki w zakładzie szewskim ojca i marzy ł, by kiedy ś zdoby ć punkt dla Red Sox, wy bijając piłkę wy soko nad parkanem za lewy m zapolem. Gdy – na filmie z Bogartem i Lauren Bacall – jego palce po raz pierwszy dotknęły piersi Mabel pod fiszbinami stanika, powiedziała mu, że ma ręce delikatne jak dziewczy na. To wy znanie obudziło w nim większy głód eroty czny niż jakikolwiek z filmów, które obejrzał. Gdy wstąpił do wojska, wy brano go na snajpera. Widzieli, że jest spokojny. Opanowany.
Inteligentny. Szczupły, ale silny i wy trzy mały. Miał w sobie gniew, ale potrafił nim rozumnie kierować. Wy daje się, że broń w ręku potężny ch mężczy zn to okrutne narzędzie. Ale sztuka posługiwania się karabinem wy maga najwy ższej subtelności – doty ku kochanka albo zegarmistrza. Między palcem a spustem istnieje nić porozumienia. Oddech jest pod ścisłą kontrolą. Każdy mięsień służy ty lko temu, by pozostać w bezruchu. Odpowiedzią na kierunek odczuwanego na policzku wiatru jest drgnienie lufy, która unosi się leciutko jak ciepło ciasta z jagodami, wy ciągniętego z pieca w zimowe popołudnie. Stojąc w wodzie, Donny skupił się na majaczący ch we mgle obiektach na wy sokim brzegu. Nie zwracał większej uwagi na ostrzał arty lerii. Chlupocząca w butach woda nie miała znaczenia. Ledwie poczuł, jak w udo uderzy ł go ptak, który leciał na oślep, zdezorientowany przez dy m i hałas. Donny odgrodził się od zewnętrznego świata, a po dziś dzień, gdy wspomina tamto wy darzenie, w tle brzmi muzy ka. Wtedy, tak jak teraz we wspomnieniach, sły szał pierwszą suitę wiolonczelową G-dur Bacha. W ty m momencie pełnego spokoju i całkowitego bezruchu młodzieńczy gniew uleciał. Krążący w ży łach jad nienawiści do nazistów rozpły nął się w muzy ce, we mgle, w wodzie. I wtedy, w chwili największego wy ciszenia, Donny zaczął zabijać. Lufa niezwy kle precy zy jnego karabinu M1 Garand kaliber .30 w ciągu trzy dziestu sekund wy pluła zawartość trzech magazy nków amunicji przeciwpancernej o masie 10,88 grama. Zastrzelił dwunastu ludzi, z odległości niemal 400 metrów, strącając ich ze szczy tu opaski brzegowej i umożliwiając w ten sposób pierwszy m marines zaatakowanie brzegu bez straty jednego żołnierza, choć sam krwawił od lekkiego postrzału w lewą nogę. Wy konał ty lko drobny gest, jak gdy by wrzucił kamy czek do spokojnej toni stawu, mącąc odbicie ciemnego nieba w tafli wody. Oczy wiście opowiedział o ty m Mabel dopiero dużo później. Właściwie tak późno, że nigdy mu nie uwierzy ła. Musieli my śleć o sy nu, a dla Sheldona bohaterstwo by ło pry watną sprawą. Mówił, że by ł podoficerem logisty ki i pracował daleko na południu, na dużo bezpieczniejszy m terenie. A rana? Zranił się, wchodząc kiedy ś do szopy z narzędziami i przez nieuwagę wbił sobie w nogę grabie. Nawet z tego żartował. „Zwy kłe narzędzie w szopie okazało się mniej tępe niż ja”. Z tego, co pamięta, za udział w inwazji został odznaczony Medalem Pochwalny m Mary narki Wojennej i Purpurowy m Sercem. Bez odpowiedzi pozostawało jednak py tanie, gdzie je schował. Prowadził anty kwariat i warsztat zegarmistrzowski. Mogły się więc zawieruszy ć wszędzie,
w jakiejkolwiek szparze. By ły jedy ny m namacalny m dowodem, że ma jeszcze na swoim miejscu wszy stkie klepki. Sklepu już nie ma, rzeczy z niego zostały sprzedane. Wszy stko, co tak pieczołowicie gromadził, rozproszy ło się po świecie. Kiedy ś jacy ś nowi kolekcjonerzy utworzą z tego nowe kolekcje, które potem znów zostaną rozproszone, a kolekcjonerzy utoną w mroku niepamięci. „To ży cie?” Cóż za py tanie! Naprawdę, nikt nie chce znać na nie odpowiedzi. „W ty m ży ciu moje ciało, kiedy ś dumne i proste, stało się uschłą gałązką. Pamiętam jeszcze całe królestwa ży znej ziemi i bukowy ch lasów Nowej Anglii – za oknem mojego pokoju, kiedy by łem dzieckiem. Rodziców obok siebie. W ty m ży ciu uty kam jak starzec, a kiedy ś potrafiłem lotem ptaka przemy kać nad wątpliwościami i sprzecznościami. W ty m ży ciu moje wspomnienia są jak dy m, który mnie dusi i drażni oczy. W ty m ży ciu pamiętam pragnienia, które już nigdy nie wrócą. Gdy kiedy ś by łem kochankiem o najbardziej błękitny ch oczach, jakie kiedy kolwiek widziała – bardziej głębokich niż u Paula Newmana, ciemniejszy ch niż u Franka Sinatry. To ży cie! To ży cie zbliża się do końca, bez jakichkolwiek wy jaśnień czy przeprosin, a każdy zmy sł mojej duszy i promień światła przebijający zza chmury niesie obietnicę, że to już koniec. To ży cie by ło tragiczny m snem, który przy chodził znienacka w sobotę nad ranem, gdy wschodzące słońce odbijało się w lustrze nad jej toaletką, odbierając mi mowę, a świat zasnuwał się bielą”. Jeżeli nawet chcieliby wiedzieć, to kto im o ty m opowie?
1. W 2003 roku decy zją Kongresu Stanów Zjednoczony ch fry tki („French fries”) zostały przemianowane na „freedom fries”. By ł to skutek niechęci wobec Francji, która nie poparła decy zji Amery ki o inwazji na Irak. Swoją trady cy jną nazwę fry tki odzy skały w 2006 roku [przy p. tłum.]. ↩ 2. W angielskim przekładzie powieści Solaris bohaterka, która w ory ginale nosi imię Harey, otrzy mała imię Rhey a [przy p. tłum.]. ↩
ROZDZIAŁ 2
O
jakiejś nieludzkiej porze Sheldon stoi nago w łazience w mieszkaniu w Tøy en. Rhei i Larsa nie ma. Wy szli bez słowa parę godzin temu, w środku nocy, i jeszcze nie wrócili.
Światło jest zgaszone i w łazience panuje ciemność. Sheldon jedną ręką opiera się o zimne kafle na ścianie nad toaletą, a drugą stara się trafić do celu – ty m razem akurat takiego. Czeka, aż prostata się zlituje i pozwoli mu się wreszcie wy sikać. Chce jak najszy bciej wrócić do łóżka, żeby by ć na właściwy m miejscu, bo gdy by przez przy padek właśnie w tej sekundzie stanęło mu serce, grupka dwudziestoletnich ratowników znalazłaby go martwego na podłodze z fiutem w ręce i gapiła się na jego obrzezany organ, my śląc sobie, jakiego staruszek miał pecha. Wszy stko odby wa się wolniej nie ty lko z powodu wieku. Na górze para ludzi kłóci się zażarcie w jakimś bałkańskim języ ku, pełny m żółci i zapiekłości. Może Albańczy cy. A może i nie. Sheldon nie wie. Mowa brzmi obrzy dliwie, równocześnie anty semicko, komunisty cznie, wieśniacko, grubiańsko, faszy stowsko i niemoralnie. Każda głoska, bełkotliwa sy laba oraz intonacja ocieka jadem. Kłótnia jest głośna, a na dźwięk dominujący ch w niej tonów jego wnętrzności kurczą się w jakimś pierwotny m odruchu samoobrony. Sheldon kilka razy uderza w ścianę, ale zby t anemicznie. Przy pomina mu się napis w męskiej latry nie z czasów szkolenia zasadniczego: Snajperzy nie umierają – oni tylko strzelają w kalendarz. Sheldon człapie do łóżka, naciąga kołdrę pod brodę i nasłuchuje, jak krzy ki kobiety przechodzą w szloch. W końcu zapada w pły tki, niemy sen. Kiedy się budzi, jest niedziela – tak jak się zresztą spodziewał. Cały pokój tonie w powodzi światła. Przy drzwiach stoi wy soki mężczy zna, który z pewnością nie jest Koreańczy kiem. – Hej? Sheldon? Cześć! To ja, Lars. Dzień dobry. Sheldon ociera twarz i patrzy na zegarek. Jest tuż po siódmej. – Witaj, Lars. – Dobrze spałeś? – Gdzie wy ście by li, do cholery ? – Wy jaśnimy ci przy śniadaniu.
– Wasz sąsiad to jakiś bałkański faszy sta. – Naprawdę? Sheldon patrzy na niego spode łba. – Zaraz będziemy smaży ć jajka. Przy jdziesz? – Wy też to sły szeliście, prawda? Nie miałem halucy nacji? – Chodź na śniadanie. Mieszkanie jest przy małej ulicy w bok od Sars’ gate, niedaleko Tøy enparken. Dom jest z cegły, a podłogi ułożono z szerokich nielakierowany ch desek. Zdaniem Sheldona mieszkanie ma w sobie coś z nowojorskiego loftu, ponieważ ojciec Larsa wy burzy ł ściany między kuchnią a salonem i między salonem a jadalnią, żeby powstała otwarta przestrzeń z białą podłogą i sufitem. Prócz tego są dwie osobne sy pialnie, a na dole, kilka schodków niżej, mały pokój, który zajmuje teraz Sheldon. Nie mogąc się dłużej uchy lać od dnia, Sheldon wstaje, zakłada szlafrok i kapcie i człapie do salonu, zalanego poranny m słońcem, które świeci jak lampa na przesłuchaniu. Sheldon dobrze zna ten widok i jest na niego przy gotowany. Winien jest blask norweskiego lata. Rozwiązaniem są okulary słoneczne pilota w złoty ch oprawkach, które wy ciąga z kieszeni i zakłada. Kiedy już widzi, idzie do stołu, nakry tego do śniadania. Stoi na nim kozi ser, wy bór suszony ch wędlin wieprzowy ch, sok pomarańczowy, siekana wątróbka, łosoś, masło i świeżo upieczony ciemny chleb, kupiony przed chwilą w pobliskim „7-Eleven”. Rhea ma na sobie sprane levisy i błękitną saty nową bluzkę z H&M, a włosy ma spięte z ty łu. Stoi oparta o kuchenny zlew, boso i bez makijażu, trzy mając kubek gorącej café au lait. – Dzień dobry, dziadku – mówi Rhea. Jest przy zwy czajona do porannego wy glądu Sheldona. Jest także przy gotowana na jego trady cy jne powitanie. – Kawy ! Rhea podaje mu kubek. Pod bordowy m szlafrokiem Sheldona widzi jego nogi – nieowłosione i blade, ale jeszcze kształtne i muskularne. Wy raźnie się kurczy, ale jest szczupły i się nie garbi, przez co wy daje się wy ższy, niż jest naprawdę. Powłóczy nogami, narzeka i dy ry guje, ale trzy ma się prosto, a ręka w ogóle mu nie drży, gdy niesie swój kubek „Penthouse’a” – sądząc po wy glądzie widniejącej na nim dziewczy ny, zamówiony pocztą w latach siedemdziesiąty ch XX wieku. Rhea błagała go, żeby rozstał się już wreszcie z ty m kubkiem… ale bez skutku. Gdy by Sheldon pojawił się w ty m stroju w jakimkolwiek inny m miejscu poza mieszkaniem, zostałby aresztowany. Py tanie ty lko, dlaczego Lars zgodził się przy jąć do swojego domu tę
żałosną postać, którą Rhea tak bardzo kocha. Oczy wiście, odpowiedź prawdopodobnie kry je się w samy m py taniu. Rhea uwielbia Larsa – zwłaszcza za jego delikatne ciepło, zgry źliwe poczucie humoru, łagodne usposobienie – i wie, że on czuje do niej to samo. Reprezentuje ty p męskości transformacy jnej, która nie wy stawia się na widok publiczny, ale oży wa w ży ciu pry watny m, w ten sam sposób, w jaki milutki brązowy niedźwiedź zmienia się w drapieżnika. Rhea przy pisuje to nie ty lko jego charakterowi, lecz także wy chowaniu. Wy daje się, że naród norweski nauczy ł się poskramiać nieokiełznaną męskość, nakładając jej wędzidło równowagi społecznej, nie pokazując publicznie jej szorstkiej i kanciastej strony, ale pozwalając jej na chwile nieskrępowanej swobody, aby mogła objawić i czułość, i siłę. Lars jest uroczy m człowiekiem, ale jest też my śliwy m. Polował razem z ojcem na renifery, gdy jeszcze by ł chłopcem. Rhea ma w zamrażarce zapas mięsa na rok. Bezskutecznie próbowała sobie wy obrazić, jak Lars naciska spust, kroi skórę, patroszy upolowane zwierzę. A jednak naprawdę to robił. Lars jest jednak kimś więcej niż produktem swojego świata. Ma w sobie pokłady dobroci, której brakuje Rhei. Rhea nie potrafi wy baczać tak jak on. Jej emocje, umy sł i osobowość są mniej elasty czne, bardziej zaangażowane w ciągły dialog, poszukujący sensu, celu i sposobów ekspresji. Ma wewnętrzną potrzebę wy rażania i objaśniania, by świat stał się bardziej zrozumiały, choćby ty lko dla niej. Niech tak będzie, trzeba to znieść, zamilknąć – to nie jej metody. Tak robi Lars. Przy jmuje ludzi takimi, jacy są. Wy raża siebie nie poprzez potok słów i pomy słów, serię zachwy tów, rozczarowań i rezy gnacji, ale przez coraz większą umiejętność stawiania czoła temu, co niesie los. Aby wszy stko widzieć we właściwy m świetle. Mówić ty lko to, co trzeba powiedzieć. To, co Rhea uważa za akt woli, dla Larsa jest biegiem ży cia. Chcieli mieć dzieci, chociaż dopiero od niedawna. Rhea potrzebowała czasu, aby znaleźć swoje miejsce, by się przekonać, czy uda się przeszczepić amery kańską duszę na norweską glebę. Kiedy więc skończy ły się pigułki anty koncepcy jne, po prostu przestała chodzić po nie do apteki. Dobrze pamięta ten dzień. By ła grudniowa sobota, krótko przed Boży m Narodzeniem, ale po Chanuce. By ł to chy ba jeden z najciemniejszy ch dni w roku, ale ich mieszkanie rozjaśniał ciepły blask choinki i menory. Bawili się w przy woły wanie z przeszłości najprzy jemniejszy ch dla zmy słów atry butów świąt. – Goździki. Cy namon. Sosna. Marcepan. – Nie, marcepan nie. – U nas jest bardzo popularny – powiedział Lars. – Oblany czekoladą.
– Czy ja teraz kolej? – Twoja. – Dzwonki. Świece. Ciasto. Jabłka. Smar do nart… – Naprawdę? Smar do nart? U nas też. Niesamowite. – Nabieram cię, Lars. – A. Trzy słowa z rzędu. Czasami cztery. Ty le mieli ze sobą wspólnego. Wy starczająca płaszczy zna porozumienia, żeby mieć dziecko. Rhea popija café au lait i patrzy, jak Lars czy ta pierwszą stronę „Aftenposten”. Jest w niej zdjęcie z ogłoszenia przez Kosowo niepodległości i oderwania się od Serbii. Jakiś tekst na temat Brada Pitta. Coś o diecie niskowęglowodanowej. Nie, nie mówiła Larsowi, że stara się zajść w ciążę. Nie wy dawało jej się to konieczne. Jak gdy by już wiedział. Albo, będąc jej mężem, nie musiał o ty m wiedzieć. Wiadomość, która w jej nowojorskiej kulturze mogłoby doprowadzić do operowej sceny, tutaj wy wołała spokojniejszą reakcję: Lars przy tulił ją, pogładził po włosach, a potem zacisnął je w palcach. Lars czy ta gazetę jak normalny człowiek, natomiast Sheldon podnosi ją pod światło i ogląda, jak gdy by szukał znaków wodny ch. Kiedy Sheldon coś robi, Rhea nigdy nie jest pewna, co to może oznaczać – czy jak dziecko chce zwrócić na siebie uwagę, czy do głosu dochodzi po prostu jego wiek, a może czy nność, której się oddaje, gdy by przy jrzeć się jej bliżej, mogłaby świadczy ć równocześnie o zagubieniu, demencji i logice? Gdy połączy się w ten sposób trzy elementy – jego osobowość, stan zdrowia i rozum – nie sposób odróżnić jedno od drugiego. Sheldon jest w ty m kraju trzeci ty dzień. Chcieli, żeby znalazł tu swoje miejsce, żeby się oswoił z nowy m ży ciem. Wszy scy zdawali sobie sprawę, że nie ma możliwości powrotu. Sheldon by ł za stary, a mieszkanie w Gramercy zostało sprzedane, więc nie miał dokąd jechać. – Nie dam się na to nabrać – mówi Rhea. – Hm? Lars i Sheldon jednocześnie unoszą gazety nieco wy żej – jeden, żeby się schować, drugi, żeby prowokować. – Powiedziałam, wariacie, że nie dam się na to nabrać. W ogóle mnie nie interesuje, dlaczego szukasz w gazecie kodu da Vinci. – Norweski brzmi jak angielski mówiony od końca. Chcę zobaczy ć, czy tak samo jest z tekstem. Sprawdzam, trzy mając gazetę pod światło i czy tając arty kuł z drugiej strony. Ale słowa na tej stronie nakładają się na słowa na drugiej stronie, więc nie wiadomo. Odzy wa się Lars:
– Znów będzie ładna pogoda. – My ślę, że powinniśmy wy jść. Co powiesz na spacer, dziadku? – Och, na pewno by liby zachwy ceni. – Koreańczy cy ? – Powiedziałaś to dziwny m tonem. Sły szałem. Rhea wkłada pusty kubek do zlewu, płucze palce zimną wodą i wy ciera je o dżinsy. – Musimy ci coś powiedzieć. – Powiedzcie mi tutaj. – Wolałaby m raczej poza domem. – Ale ja nie. Wolę tutaj. Blisko jedzenia. Wieprzowiny. Ona mnie wy raźnie potrzebuje. – Mogliby śmy się wy mknąć od ty łu. W ty m momencie oby dwie gazety spadły na ziemię. – Są ty lne drzwi? – py ta Sheldon. – Dla rowerów. Niewiele osób o nich wie. To tajemnica. – Dobrze wiedzieć. – Takie drobiazgi mogą czasem uratować ży cie. – Kpisz sobie ze mnie. Wiem, że kpisz, ale mam to gdzieś. Wiem, co i jak. Ciągle mam wszy stkie klepki na swoim miejscu, podobnie jak klejnoty rodzinne, zostało mi trochę oszczędności z pieniędzy za książkę. Mam ponad osiemdziesiąt lat. To już coś. – To co, wy chodzimy czy nie? – Co z waszy mi sąsiadami? – py ta Sheldon, zmieniając temat. – Co masz na my śli? – Zdaje się, że ten faszy sta bije żonę. – Dzwoniliśmy już wcześniej na policję. – Czy li jednak sły szeliście! – Tak. – Macie broń? Lars, masz broń? – Nie tutaj. – Ale masz, tak? Przecież nie biegasz po lesie nago, potrząsając blond grzy wą na wietrze, i nie przy gniatasz reniferów nagim męskim torsem, prawda? Może je zagry zasz? Szczerzy sz zęby i masz na brodzie zakrwawiony puch? Bez broni nie da rady, co? – Mam strzelby w domku letniskowy m. Mojżesza i Aarona. Są zamknięte na klucz przy saunie. Jedna jest zepsuta. – Masz ży dowskie strzelby ? Lars się uśmiecha.
– Nie, nie. To winchester i remington. Zostały tak nazwane na cześć dwóch dział w Drøbak, które w czasie wojny zatopiły niemiecki statek. Na fiordzie. – Norwegia ma ży dowskie działa, które zabijały nazistów? – Nigdy w ten sposób o ty m nie my ślałem. Sheldon unosi brwi i otwiera dłonie, jakby chciał zapy tać: a w jaki sposób można by my śleć o dwóch działach noszący ch imiona Mojżesz i Aaron, które zatopiły niemiecki statek w Norwegii? Lars ustępuje. – Tak, Norwegia ma ży dowskie działa, które zabijały nazistów. – Ale strzelb tu nie ma. Mojżesz i Aaron wy wędrowali. – Zgadza się. Są w domku letniskowy m. – Nie szkodzi. Jestem pewien, że możemy zwy cięży ć w walce na noże. Co mafia bałkańska może wiedzieć o walce na noże w porównaniu z naszą trójką? – Wiesz, domek jest blisko granicy ze Szwecją. Działał tam norweski ruch oporu. Nazy waliśmy ich Chłopcami w Lasach. Ojciec mówi, że mój dziadek ukry wał ich w saunie za domem. W klapach nosili spinacze. Zresztą wielu ludzi tak robiło. To by ł akt buntu przeciwko okupacji. Sheldon kiwa głową. – Czy li Operacja Spinacz przy niosła skutek, tak? Pewnie to ich złamało. Kto mógłby znieść taką bezczelność? Rhea mówi: – Dziadku, my ślę, że powinieneś wziąć pry sznic, założy ć jakieś porządne rzeczy, które będą do siebie pasować – bieliznę też – a potem wy mkniemy się ty lny mi drzwiami. Sheldon zmienia temat. – Wiesz, czemu noszę ten zegarek? – Żeby wiedzieć, która godzina? – odpowiada py taniem Rhea, zgadzając się, by rozmowa zboczy ła na inne tory. – Nie. Z tego powodu noszę zegarek jako taki. Chodzi o to, dlaczego noszę akurat ten zegarek. Kiedy ś nosiłem zegarek z sercem twojego ojca. Kiedy ś ci to wy tłumaczę. Na cześć nowiny, którą mi przekazałaś, i mojego przy jazdu do krainy lodu i błękitu, postanowiłem zaszaleć i kupiłem sobie nowy. I wiecie, jaki sobie kupiłem? Nie omegę. Ani roleksa. Powiem wam, co kupiłem. „J.S. Watch and Company ”. – Nigdy nie sły szeliście o tej marce? Ja też nie. Dowiedziałem się o niej przez przy padek. Firma jest na Islandii. Między Stary m a Nowy m Światem. Czterech facetów u stóp wulkanu pośrodku Atlanty ku chce zarobić, produkując wy tworne i ekskluzy wne zegarki, bo je kochają. Bo rozumieją, że zegarek jest pozy ty wny m i twórczy m aktem techniki i sztuki w odpowiedzi na
bezlitosną strukturę funkcjonalności i formy. Podobnie jak ży cie wobec śmierci. W dodatku mój jest piękny. Widzicie? – Wy chodzimy. Wy chodzimy z domu. – Nie mam swoich kluczy. Nie jestem niezależny. – Dorobimy ci komplet. No i co? – Kiedy twój ojciec by ł mały, celowo przestał nosić ubrania, które do siebie pasowały. To by ła forma buntu przeciwko surowemu ojcu. Zaczęliśmy więc kupować mu ty lko levisy – dżinsy, które noszą nazwę plemienia Izraela i które w cudowny sposób pasują do każdej góry. Farbowany ch koszulek w kółka i w ciapki, w kratkę, w paski, we wzory kamuflażowe. Do levisów można nosić wszy stko. W ten sposób przechy trzy łem twojego ojca. A skończy ło się na ty m, że wy chowaliśmy sobie dzieciaka bez wy czucia sty lu. – My ślę, że skończy liśmy śniadanie. – Wiesz, że jest w książce. – Wiem, dziadku. – Twoja babcia też. – Wiem. – I masa wściekły ch Europejczy ków. – Aha. – I pies. – Jasne. Książka. „Książka” jest jedy ny m konkretny m powodem Sheldona do sławy. W 1955 roku, kiedy wciąż czuł się nieco zagubiony po powrocie z wojny i nieszczególnie starał się odnaleźć, wpadł na pomy sł, żeby zostać fotografem. Tak się złoży ło, że zy skał popularność. Długo przed pojawieniem się mody na albumy z fotografiami, Sheldon postanowił podróżować i robić portrety. Niestety, choć miał talent do posługiwania się aparatem, brakowało mu pewnej ogłady – co by ło źródłem kłopotów, ponieważ zrobienie portretu wy magało zgody ze strony fotografowanej osoby. Trzeba przy znać, że Sheldon nawet to zdołał obrócić na swoją korzy ść, zmieniając temat cy klu na „portrety niechętny ch”. Wy kazy wał nawet pewien talent do tego ty pu zdjęć. I tak projekt zy skał ty tuł „Fotografie niechętny ch”. Do 1956 roku Sheldon zgromadził dokładnie sześćset trzy naście fotografii, zrobiony ch w dwunastu miastach w pięciu krajach, a przedstawiający ch skrajnie rozjuszony ch ludzi. Ponad dwieście z nich trafiło do książki. Reszta pozostała w pudle, którego pilnie strzegł i nigdy nikomu nie pozwalał oglądać. Dopóki Saul nie poruszy ł kiedy ś w rozmowie tego tematu, nikt nawet nie podejrzewał, że istnieje więcej zdjęć. Tak czy inaczej, Sheldon trzy mał je w ukry ciu.
W książce znalazły się zdjęcia krzy czący ch kobiet, wy grażający ch pięściami mężczy zn, histery cznie płaczący ch dzieci, a nawet skaczący ch z wy szczerzony mi zębami psów. Album znalazł renomowanego wy dawcę i niemałą rzeszę odbiorców Ze swoim bezceremonialny m sarkazmem Sheldon nadał książce ty tuł Co?. W krótkim wy wiadzie dla „Harper’s Magazine” zapy tano go, co takiego robił, że wszy scy by li na niego tacy wściekli. – Wszy stko, co mi przy szło do głowy – odpowiedział. – Ciągnąłem za włosy, dokuczałem dzieciom, drażniłem psy, zrzucałem na ziemię rożki z lodami, ubliżałem starszy m, wy chodziłem z restauracji, nie płacąc rachunku, zabierałem ludziom taksówkę sprzed nosa, robiłem złośliwe uwagi, odchodziłem z cudzy m bagażem, obrażałem żony, skarży łem się kelnerom, strącałem kapelusze i nikomu nie przy trzy my wałem windy. To by ł najlepszy rok w moim ży ciu. Na pierwszej stronie by ł Saul. Sheldon zabrał stawiającemu pierwsze kroczki Saulowi cukierka, a następnie zrobił mu zdjęcie z fleszem, który do reszty rozwścieczy ł malucha. To z kolei rozzłościło Mabel, która dzięki temu zdoby ła miejsce na drugiej stronie albumu. Egzemplarz książki stoi w salonie Rhei. Pokazy wała go Larsowi. Ich ulubione zdjęcie jest sty lizowane na fotografie autorstwa Roberta Doisneau Pocałunek przed Hotel de Ville, które właśnie wtedy wy drukował „Life”. Sheldon intuicy jnie wy czuł doniosłość zdjęcia, które pokazało króciutką scenę ilustrującą okres przemian. W jego wersji ktoś przerwał kochankom pocałunek. Trzy mają się żelaznej balustrady mostu, a kobieta ciska butelką wina w obiekty w (ściślej rzecz biorąc, w Sheldona). Ponieważ by ł słoneczny dzień, Sheldon, chcąc pokazać głębię kadru, uży ł dużej przy słony, dzięki czemu większość szczegółów pozostała ostra i wy raźna. Czarno-biała fotografia, o świetnej kompozy cji, uchwy ciła nie ty lko rozgniewaną twarz kobiety – z wy ciągniętą ręką tuż po zamachnięciu, twarzą wy krzy wioną gry masem, ciałem nieco przechy lony m przez poręcz, jakby sama chciała rzucić się na obiekty w – lecz także pokazała ety kietę na zawieszonej w powietrzu butelce szlachetnego wina (Château Bey chevelle, St. Julien, Bordeaux, rocznik 1948). Zdjęcie by ło naprawdę znakomite. Kiedy w 1994 roku Doisneau się przy znał, że jego zdjęcie zostało zaaranżowane (gdy dziewczy na z fotografii, potrzebując pieniędzy, po czterdziestu latach pozwała fotografa do sądu, zmuszając go w ten sposób do przy znania się, że ją wy najął, i odbierając ty m samy m czar ory ginalnemu zdjęciu), Sheldon oszalał ze szczęścia i sam ogłosił się mistrzem. – Ory ginał by ł podróbką, a podróbka ory ginałem! W 1995 roku jego zdjęcie zostało ponownie opublikowane, dając mu kolejny ty dzień rozgłosu i okazję do niesforności na spotkaniach rodzinny ch. A to dla Sheldona by ła radość nie do opisania. – Ubierz się. Idziemy się przejść – mówi Rhea. – Idźcie sami. Dogonię was.
Lars patrzy na Rheę, która odpowiada mu porozumiewawczy m spojrzeniem. – Dziadku, chcemy ci coś powiedzieć o zeszłej nocy. Chodź z nami. Sheldon spogląda na Larsa, który z niewinną miną kładzie kawałek śledzia na ciemny m chlebie. – Nie chcecie, żeby m sam się gdzieś włóczy ł. Chcecie mnie pilnować. I dlatego chcecie mi przy piąć ten telefon komórkowy. Ale ja go nie będę nosił. – Lubimy twoje towarzy stwo. – Twoja babcia znacznie lepiej mną manipulowała niż wy dwoje. Nie spasuję, dopóki nie podbijecie stawki. – W porządku, więc ja wy chodzę. Kto idzie ze mną? Lars podnosi rękę. – Lars! Świetnie! Ktoś jeszcze? – Rhea rozgląda się po pokoju. – Nikt? – Mam coś do zrobienia – mówi Sheldon. – Na przy kład? – To pry watna sprawa. – Nie wierzę. – I co z tego? – Jest ładny dzień i chcę, żeby ś wy szedł z domu. – Wiedziałaś, że robiąc tę książkę, pracowałem na ośmiu aparatach? Sześć brutalnie roztrzaskali bohaterowie moich zdjęć – pierwszy poszedł aparat Maria, jeden wpadł mi do Hudsonu, a jeden zjadł pies. Podobało mi się, że pies nie miał za złe mnie, ty lko aparatowi. Zdjęcie wnętrza jego py ska jest na trzy dziestej siódmej stronie. Oczy wiście, naciskając przy cisk migawki, pies sam został autorem zdjęcia. – Do czego zmierzasz? – Bardzo mi miło, iż my ślisz, że do czegoś zmierzam. Rhea marszczy brwi. Sheldon się uśmiecha. Lars oznajmia, że idzie się ubrać. Śniadanie skończone. Rhea zostaje sama z Sheldonem. – Co ci jest? Przecież mówiłam, że chcieliby śmy coś ci powiedzieć. – Idź ze swoim mężem. Jedźcie do swojego domku letniskowego. Kochajcie się na futrzany m kocu. Zjedzcie suszonego łosia. Napijcie się akevitt, która kilka razy przekroczy ła równik. Dwieście lat temu my, Ży dzi, nie mieliśmy wstępu do tego kraju. A ty znalazłaś miłego chłopca, który cię kocha i będziecie mieć śliczne dzieci. Zaczekam tu na was. – Czasami wy daje mi się, że jest tu z tobą jakaś prawdziwa osoba, a inny m razem… my ślę, że to ty lko ty.
– Idź się ubrać i wy jdźcie. Przepłuczę swój kubek. Rhea ze skrzy żowany mi na piersi rękami patrzy na Sheldona, jak gdy by podejmując decy zję. A potem cichy m głosem z lekkim tonem złości mówi: – Poroniłam. Dziadek milknie jak grób, a jego twarz tężeje. Mięśnie się rozluźniają i przez chwilę Rhea widzi go w całej okazałości. Przy gniata go nagle ciężar lat. Na ustach i czole odciska się straszliwe zmęczenie. Rhea od razu żałuje, że to powiedziała. Powinna się trzy mać tego, co uzgodnili z Larsem. Wy jawić mu prawdę powoli. Przy gotować grunt. Sheldon stoi w ciszy i otula się szlafrokiem. A potem, jak gdy by łzy już czekały na swoją kolej, wraca do swojego pokoju i rzewnie płacze w samotności. Kilka godzin później, o drugiej po południu, jest sam w mieszkaniu. Jego wcześniejsze nalegania, aby Rhea i Lars poszli sami, brzmiały nieco inaczej, kiedy je powtórzy ł. Dał im do zrozumienia, że potrzebuje samotności, więc wy szli. Ubrany w dżinsy, białą koszulę i robocze buty, odzy skuje równowagę, rozciągnięty wy godnie na kanapie z książką Danielle Steel, gdy znów rozlegają się krzy ki. Nieraz sły szał domowe awantury – kolejne fale nasilający ch się wrzasków, czasem jakiś trzask, nawet bójki i szlochy. Ale ta brzmi inaczej. Coś jest nie tak z jej ry tmem. Kłótnia nie jest ostrą wy mianą zdań między dwojgiem zacietrzewiony ch ludzi. Najpierw zaczął krzy czeć mężczy zna, i już nie przestawał. Kobieta ty m razem nie wy daje ani jednego dźwięku. „Na pewno tam jest” – my śli Sheldon. Nie sły chać przerw jak w rozmowie telefonicznej. Nieustający monolog ma zby t osobisty ton. Wrzaskliwy głos wy daje się zby t obecny. Nie ma najmniejszego znaczenia, że Sheldon nie rozumie ani słowa, ponieważ przekaz jest czy telny. Ma na ty le dużo doświadczeń z ludźmi i skalą ich gniewu, żeby wiedzieć, co się tam teraz dzieje. W ty m głosie brzmi okrucieństwo i nienawiść. To coś więcej niż awantura. Tam się toczy bitwa. I wtedy sły chać głośny huk. Sheldon odkłada na bok książkę i, wy prostowany, siada na kanapie. Nasłuchuje uważnie, marszcząc czoło. Nie, to nie strzał z pistoletu. Brzmi za mało ostro. Sheldon zna odgłos wy strzałów z własnego ży cia i ze snów. Prawdopodobnie trzasnęły drzwi. I wtedy sły szy zbliżające się kroki, szy bkie i miarowe. By ć może kobieta. Tęga albo w wy sokich butach, albo niosąca coś ciężkiego. Schodzi po schodach. Najpierw na półpiętro, krótka przerwa na podeście, potem dalej w dół. Pokonuje schody w ty m samy m momencie, gdy Sheldon podchodzi do drzwi wejściowy ch
i wy gląda przez judasza. Jest. Źródło, obiekt, a może przy czy na tego wszy stkiego. Przez ry bie oko wizjera Sheldon widzi młodą kobietę około trzy dziestki, stojącą na wprost jego drzwi. Jest tak blisko, że widzi ją ty lko od pasa w górę, ale to wy starcza. Ma na sobie ciemny T-shirt i tanią skórzaną kurtkę. Nosi tandetną biżuterię, a jej włosy są uszty wnione pianką albo żelem, który uniemożliwia im normalną reakcję na siłę grawitacji. Wszy stko w niej jest bałkańskie. Sheldon może się ty lko domy ślać, jak wy gląda jej ży cie, zresztą i tak pewnie toczy się zgodnie z przy gotowany m scenariuszem, z wy jątkiem jej zagadkowej obecności w Oslo. Ale to łatwo wy jaśnić prakty kami wobec uchodźców. Może pochodzi z Serbii, Kosowa czy Albanii. A może z Rumunii. Kto wie? W pierwszy m momencie czuje litość. Nie z powodu tego, kim jest, ale z powodu okoliczności, w jakich się znalazła. Uczucie zmienia się w chwili, kiedy odzy wa się pamięć. „Z nami też tak robili”, my śli, patrząc przez judasza. Litość ulatuje, ustępując miejsca oburzeniu, który m są podszy te jego codzienne czy nności i cięte riposty. Europejczy cy. Prawie wszy scy, niektórzy wcześniej, inni później. Patrzy li przez judasze – spoglądając przez wy pukłe soczewki swoimi ry bimi oczkami na inne schody – podczas gdy uzbrojeni bandy ci wy ganiali z budy nków ich sąsiadów, przy ciskający ch do piersi dzieci, jak gdy by eksterminowano właśnie całą ludzkość. Ktoś za ty m szkiełkiem się bał, ktoś czuł litość, w kimś inny m obudziły się mordercze insty nkty i obserwował to z zachwy tem. Wszy scy by li bezpieczni dlatego, że kimś nie by li. Na przy kład nie by li Ży dami. Kobieta się odwraca. Czegoś szuka. Ale czego? Czego szuka? Awantura rozegrała się ledwie piętro wy żej. Potwór na górze może zbiec na dół w ciągu paru sekund. Czemu kobieta zwleka? Dlaczego się waha? Co ją zatrzy muje? Sheldon sły szy na górze szuranie i łomot. Potwór pcha i dźwiga, szukając czegoś w mieszkaniu. Przesuwa ściany i przenosi góry. Oddziela ciemność od światła, aby to coś znaleźć. Lada chwila może przestać, rzucić się w pogoń za kobietą i zażądać, żeby mu to dała. Sheldon mamrocze pod nosem: – Uciekaj, głupia. Leć na policję i nie oglądaj się za siebie. On cię zabije. Z góry dobiega huk. Taki sam jak przedtem. Odgłos drzwi uderzający ch w ścianę. Sheldon mówi już głośno: – Uciekaj, krety nko. Po co tak stoisz? Tknięty przeczuciem Sheldon robi w ty ł zwrot i wy gląda przez okno od frontu. Dostaje odpowiedź. Na ulicy stoi zaparkowany biały mercedes. W środku siedzą mężczy źni w tandetny ch
skórzany ch kurtkach i palą papierosy, odcinając kobiecie drogę ucieczki. Ten widok przy pieczętowuje jego decy zję. Cicho i powoli, lecz bez wahania, Sheldon otwiera drzwi. Widzi jednak nie to, co spodziewał się zobaczy ć. Kobieta trzy ma w rękach paskudne różowe pudełko, w który m zmieściłaby się para butów dla dorosłego. I nie jest sama. Do jej brzucha przy ciska się mały chłopiec, może siedmio- albo ośmioletni. Jest wy raźnie przerażony. Ma na nogach niebieskie kalosze z ręcznie namalowany mi z boku żółty mi Misiami Paddingtonami. Beżowe sztruksowe spodnie są starannie włożone do butów. Wy żej chłopiec jest ubrany w zieloną impregnowaną kurtkę. Na górze łomoczą kroki. Głos wy wrzaskuje imię. Laura? Clara? Może Vera? W każdy m razie dwusy labowe. Wy plute. Wy warczane. Sheldon wpuszcza do środka ty ch dwoje, kładąc palec na ustach. Vera patrzy na schody, potem za drzwi. Nie patrzy na Sheldona. Nie zastanawia się nad jego intencjami ani nie daje mu okazji, by przemy ślał ten krok, unika jego spojrzenia, nie szukając wy jaśnień. Wpy cha milczącego chłopca do mieszkania. Sheldon bardzo cicho zamy ka drzwi. Kobieta o szerokiej słowiańskiej twarzy patrzy na niego w niemy m przerażeniu. Wszy scy troje przy kucają, opierając się plecami o drzwi i czekając, aż potwór ich minie. Sheldon znów unosi palec do ust. – Cii – szepcze. Nie ma już po co patrzeć przez judasza. Nie jest już jedny m z ludzi, który mi się brzy dził. Siedząc w kucki obok swoich sąsiadów, chciałby w tej chwili stanąć na środku boiska z megafonem, otoczony najstarszy m pokoleniem Europejczy ków, i krzy knąć: – Czy to naprawdę by ło tak kurewsko trudne? Ale milczy i na zewnątrz jest spokojny. Zdy scy plinowany. Opanowany. Stary żołnierz. – Kiedy się skradasz do człowieka, żeby go zabić nożem – wy jaśniał sześćdziesiąt lat temu jego instruktor musztry – nie patrz na niego. Ludzie insty nktownie wiedzą, że na nich patrzy sz. Nie wiem skąd, nie wiem dlaczego. Po prostu nie patrz na ich głowę. Patrz na stopy, podejdź i wpakuj nóż. Głowa do przodu, nie do ty łu. Nie może się zorientować, że przy nim jesteś. Jeśli chcesz go zabić, to zabij. Nie próbuj negocjować. Prawdopodobnie się nie zgodzi. Sheldon nigdy nie miał problemów z tą stroną sprawy. Nie próbował ogarnąć rzeczy nieogarniony ch, nie kwestionował swojego zadania, nie wątpił w sens swojej roli. Zanim się zgubił i trafił na pokład HMAS „Bataan”, którejś nocy obudził go Mario de Luca. Mario by ł z San Francisco. Jego rodzice wy emigrowali z Toskanii z zamiarem kupna winnicy na północ od San
Francisco, ale tak się jakoś złoży ło, że jego ojcu nigdy nie udało się opuścić miasta i Mario został powołany do wojska. Donny miał intensy wnie niebieskie oczy i włosy jasne jak len. Mario natomiast miał karnację ciemną jak sy cy lijski ry bak. A mówił tak, jak gdy by ktoś mu wstrzy knął serum prawdy. – Donny ? Donny, śpisz? Donny nie odpowiedział. – Donny ? Donny, śpisz? Trwało to parę minut. – Donny ? Donny, śpisz? – Nic mi z tego nie przy jdzie, jeśli ci odpowiem – odparł Donny. – Donny, nie rozumiem tej inwazji. Nie rozumiem tej wojny. Nie wiem, co mamy robić. Co my tu w ogóle robimy ? Donny miał na sobie flanelową piżamę, która nie by ła częścią służbowy ch sortów mundurowy ch. Odpowiedział: – Wy siadasz z łodzi. Zabijasz Koreańczy ków. Wracasz do łodzi. Czego tu nie rozumiesz? – Środkowego fragmentu – wy jaśnił Mario. – Ale my ślę sobie teraz, że nie rozumiem też pierwszej części. – A co z trzecią? – Nie, ta część jest jasna jak słońce. – No więc, co jest niejasne w pierwszy ch dwóch częściach? – Moja moty wacja. Jaką mam moty wację? – Będą do ciebie strzelać. – No to jaką oni mają moty wację? – Ty będziesz strzelać do nich. – A jeżeli nie będę do nich strzelać? – I tak będą do ciebie strzelać, bo będą do nich strzelać inni, a tamci nie odróżnią, kto strzela. Będziesz chciał, żeby przestali, więc odpowiesz ogniem. – A gdy by m ich poprosił, żeby nie strzelali? – Będą za daleko od ciebie, poza ty m mówią po koreańsku. – Czy li muszę podejść bliżej i mieć tłumacza? – Zgadza się. Ale nie możesz. – Bo będą do mnie strzelać. – W ty m rzecz. – Ale to jakiś absurd! – Zgadza się, absurd.
– To nie może by ć prawda! – Najczęściej coś jest równocześnie prawdziwe i absurdalne. – To też absurd. – No i…? – To może by ć też prawda. Jezu, Donny. Nie zasnę do rana. Wtedy Donny szepnął: – Jeśli zaraz się nie położy sz, to nie doczekasz do rana. I to wy łącznie z własnej winy. Stopy potwora zatrzy mują się przed drzwiami. Tupot ciężkich kroków prześladowcy zmienia się teraz w lekkie szuranie. Człowiek, który ich goni, kręci się w kółko i szuka ich, jak gdy by potrafili się schować i w cieniu, i w jasny m świetle. Na zewnątrz trzaskają drzwi samochodu. Po chwili rozlega się drugi trzask. Sły chać toczoną w szy bkim tempie rozmowę – po serbsku, albańsku albo w inny m języ ku. Bez trudu można sobie wy obrazić jej przebieg. – Gdzie oni się podziali? – My ślałem, że są z tobą. – Musieli wy jść od frontu. – Nic nie widziałem. A potem, dlatego że są amatorami i durniami, zaczy nają naskakiwać na siebie nawzajem. – Wszy stko przez to, że paliliście i znowu gadaliście o tej dziwce. – To ty miałeś ich wy gonić z domu. Ja ty lko czekam. I tak dalej. Wy starczy jeden dźwięk, żeby ich zdradzić. Pisk radości chłopca, któremu się wy daje, że to zabawa, albo jęk skargi, bo nie może się ruszy ć. Albo po prostu płacz ze strachu – coś tak ludzkiego jak płacz ze strachu. Sheldon patrzy na niego. Chłopiec, tak jak on, opiera się plecami o drzwi i ma podkurczone kolana. Obejmuje je rękami, wpatrując się w podłogę, w poczuciu klęski i osamotnienia. Sheldon od razu wie, że zajmuje znajomą pozy cję. Będzie milczał. W jego świecie, w który m króluje przemoc, łatwo się nauczy ć tej umiejętności. Potem kłótnia się kończy i głosy milkną. Drzwi mercedesa znów otwierają się i zamy kają, rozlega się mruczenie potężnego silnika. Po kilku chwilach samochód odjeżdża. Sheldon oddy cha z ulgą. Pociera dłońmi twarz, aby pobudzić krążenie krwi, po czy m mocno masuje sobie skórę na głowie. Zawsze sobie wy obrażał, że jego mózg przy pomina jądro ziemi z pły nnego żelaza – jest szary i ciężki, i nieustannie się porusza, wy twarzając własne pole grawitacy jne i balansując na jego kręgach szy jny ch, niczy m ziemia na grzbietach żółwi w kosmosie.
Podczas takich zdarzeń jak to żelazo pły nie wolniej albo nawet zmienia kierunek, co może doprowadzić do długiej epoki lodowcowej. Ale wy starczy mały masaż, żeby szara substancja wróciła do formy. Ty m razem na cały m ciele czuje zimno. Spogląda na dwoje swoich towarzy szy, którzy nadal siedzą w kory tarzu. Kobieta jest jeszcze bledsza i bardziej tęga, niż mu się wy dawało, gdy patrzy ł na nią przez ry bie oko judasza. Cienka skórzana kurtka jest jeszcze cieńsza. Mizerna bluzka jest jeszcze bardziej mizerna. Wszy stko wskazuje na niskie pochodzenie imigrantki z Bałkanów. Mężczy zny Sheldon nigdy nie widział. Wy obraża go sobie jednak jako grubego, spoconego faceta, mężczy znę w chińskim dresie Adidasa z biały mi paskami na rękawach i nogawkach. Jego koledzy o równie odrażający m zapachu prawdopodobnie noszą ciemne koszule, rozpięte do pępka, i źle dopasowane kurtki o fakturze winy lu, podróbki znany ch marek. Wszy stko jest beznadziejnie przewidy walne. Wszy stko, z wy jątkiem Misia Paddingtona na jasnoniebieskich kaloszach chłopca. Namalował je ktoś obdarzony wrażliwością i wy obraźnią. Sheldon z niewy jaśniony ch powodów jest gotów uwierzy ć, że jest to dzieło prosty tutki o ziemistej twarzy, która siedzi teraz na podłodze. Samochód odjechał, Sheldon mówi więc głośno do chłopca: – Ładne buty. Chłopiec spogląda na niego ponad zgięty m ramieniem. Nie rozumie. Sheldon nie ma pewności, czy nie rozumie samej uwagi, czy chwili, jaką wy brał, aby to powiedzieć, czy języ ka. W końcu nie ma powodu przy puszczać, że chłopiec mówi po angielsku, poza takim, że w dzisiejszy ch czasach wszy scy mówią po angielsku. No bo w końcu po co mówić w inny ch języ kach? Przez upór. Innej przy czy ny nie ma. Przy chodzi mu też na my śl, że by ć może uspokajający i ży czliwy męski głos jest dla chłopca czy mś rzadkim i obcy m. Podobnie jak wielu inny ch chłopców, ży je w świecie agresy wny ch mężczy zn. Sheldonowi nie pozostaje więc nic innego, jak spróbować jeszcze raz. – Ładne misie – mówi, wskazując na misie i unosząc kciuk. Chłopiec spogląda na swoje kalosze, obracając nogę, żeby się przy jrzeć żółty m niedźwiedziom. Nie wie, co mówi Sheldon, ale domy śla się, o czy m mówi. Patrzy na niego bez uśmiechu, po czy m znów zasłania twarz ramieniem. Kobieta wstaje i zaczy na szy bko mówić. Ton jej głosu sugeruje, że jest wdzięczna Sheldonowi i by ć może ma wy rzuty sumienia, co wy daje się całkiem logiczne, zważy wszy na okoliczności. W potoku słów nie sposób doszukać się jakiegokolwiek sensu, ale Sheldon na szczęście mówi po angielsku, w powszechnie zrozumiały m języ ku. – Nie ma za co. Tak. Tak, tak. Wiesz co, jestem stary, więc posłuchaj mojej rady. Zostaw
męża. To nazista. Kobieta trajkocze dalej. Sam jej widok działa na niego iry tująco. Mówi z akcentem rosy jskiej prosty tutki. Ta sama nosowa pewność siebie. Ten sam niearty kułowany terkot. Żadnej chwili przerwy, żeby zebrać my śli czy zastanowić się nad jakimś wy rażeniem. Ty lko ludzie wy kształceni milkną, aby poszukać odpowiedniego słowa – znają ich ty le, że od czasu do czasu mogą ich niewłaściwie uży ć. Sheldon z trudem dźwiga się na nogi i otrzepuje spodnie. Unosi ręce. – Nie rozumiem. Nie rozumiem. Nie wiem nawet, czy mnie to w ogóle obchodzi. Po prostu idź na policję, a potem kup chłopcu koktajl mleczny. Kobieta nawet się nie stara mówić wolniej. – Koktajl – mówi Sheldon. – Policja. Sheldon uznaje, że kobieta ma na imię Vera. Patrzy, jak wskazuje ręką chłopca i kiwa głową. Pokazuje i kiwa głową. Kiwa głową i pokazuje. Składa ręce jak do modlitwy. Żegna się, a Sheldon na ten widok po raz pierwszy unosi brwi. – W takim razie zostańcie, co? Napijecie się herbaty i poczekacie z godzinkę. Rozsądniej będzie zaczekać. On może wrócić. Lepiej nie wracać do mieszkania. Wierzcie mi. Zastanawia się przez chwilę. Jest takie słowo, które sły szał w ukraińskiej części Brookly nu. Tak. Czaj. Herbata po rosy jsku. Udaje, że pije, wy dając stosowne odgłosy, po czy m powtarza to słowo. Dla pewności i większej siły wy razu odchy la mały palec, udając, że siorbie ze smakiem. – Herbata. Nazista. Koktajl. Policja. Rozumiemy się? Vera nie reaguje na jego pantomimę. Rozdrażniony Sheldon rozkłada ręce. Czuje się, jakby próbował przekonać drzewo, żeby się ruszy ło. Vera nie przestaje mówić, chłopiec wciąż siedzi na podłodze, a Sheldon nagle sły szy jakiś pomruk – dobiegający z oddali, lecz znajomy warkot dieslowskiego silnika niemieckiego auta, które powoli zbliża się zza zakrętu ulicy. – Wracają. Musimy stąd wy jść. Szy bko. By ć może nie są tacy głupi, na jakich z pewnością wy glądają. Ruszcie się. Chodźcie, już, już, już. – Sheldon gesty kuluje, a kiedy samochód staje i otwierają się drzwi, uznaje, że skończy ł się już czas na subtelności. Zdoby wając się na ogromny wy siłek, Sheldon schy la się i podnosi chłopca, chwy tając go od dołu jak małe dziecko. Nie może wolną ręką złapać Very za rękaw i pociągnąć, ponieważ wszy stkie siły musi poświęcić chłopcu. Aby ruszy ć ją z miejsca, pozostaje mu ty lko siła perswazji. Wie jednak, że ta siła jest niewielka. – Pażałsta – mówi. – Proszę. Ty lko ty le umie po rosy jsku. Rusza z chłopcem w kierunku trzech schodków prowadzący ch do jego pokoju.
Sły chać łomotanie do drzwi. – Pażałsta – powtarza. Kobieta mówi dalej. Tłumaczy mu coś bardzo ważnego. Sheldon nie ma pojęcia, o co jej chodzi, ale podejmuje decy zję, kierując się prostą i nieomy lną żołnierską logiką. – Nie rozumiem i nie zamierzam rozumieć. Za drzwiami stoi agresy wny facet. Dlatego wy chodzę ty lny m wy jściem. Zabieram chłopca. Lepiej dla ciebie, żeby ś poszła z nami. Jeżeli nie, przestajesz mnie obchodzić. Wy bieraj, bo my idziemy. Sheldon schodzi do swojego pokoju, mija łazienkę i szafę po prawej. Za regałem z książkami wisi perski dy wan, który zasłania wjazd dla rowerów. Sheldon dowiedział się o nim trzy ty godnie temu – nie dzisiaj rano – ale nie chciał się przy znać, że odkry ł wy jście już w dniu, w który m wprowadził się do mieszkania. Tak czy inaczej, warto znać wejścia i wy jścia z różny ch miejsc i kłopotów. Łokciem odsuwa dy wan, za który m widzi drzwi. – Dobra, tędy. Wy chodzimy. Łomotanie pięściami do drzwi zmieniło się we frontalny atak. Potwór kopie w nie ciężkim butem. Wali w miejsce, gdzie słaba zasuwa spina pięćdziesięcioletnie drewniane drzwi z drugim końcem ściany. To ty lko kwestia czasu. Problem w ty m, że drzwi, przed który mi stoi Sheldon, również są zamknięte. Nie potrafi ich otworzy ć, równocześnie trzy mając chłopca. – Chodź tu, wariatko – rozkazuje Verze. – Otwórz. Otwórz to, do cholery ! Ale kobieta nie otwiera. Kuca pod łóżkiem. Próbuje się tam schować? To by by ło szaleństwo. Po co się chować, skoro można uciec? Sheldon nie ma innego wy boru. Musi postawić chłopca, żeby wy tęży ć siły i otworzy ć zamek. Kiedy to robi, chłopiec podbiega do matki. W ty m momencie po następny m kopniaku drzwi ustępują. Walą w ścianę. Choć Sheldon nie widzi drzwi z miejsca, w który m jest, sły szy trzask łamanego drewna i brzęk jakiegoś metalowego przedmiotu spadającego na podłogę. Teraz Sheldon musi się skupić. *** – Waszy m wrogiem jest panika – mówił starszy sierżant O’Callahan w 1950 roku. – Panika to nie to samo co strach. Każdy się boi. To mechanizm samozachowawczy, który wam mówi, że dzieje się coś złego i musicie uważać. O panice mówimy wtedy, gdy strach przejmuje kontrolę nad waszy m mózgiem, robiąc z was niezdolne do niczego dupy wołowe. Jeżeli spanikujecie w wodzie, utoniecie. Jeżeli spanikujecie na polu walki, zastrzelą was. Jeżeli spanikujecie jako
snajper, ujawnicie swoją pozy cję, nie traficie w cel i zawalicie zadanie. Znienawidzi was ojciec, matka będzie was ignorować, a kobiety na wszy stkich konty nentach będą wy czuwały smród porażki wy dzielający się przez pory waszej skóry. No więc, szeregowy Horowitz! Jaka stąd pły nie nauka? – Chwileczkę. Mam to na końcu języ ka. Sheldon skupia się na zamku. Na drzwiach jest łańcuch, który zdejmuje. Jest zasuwa, którą przekręca. Jest także zatrzask, który mocno naciska ciężarem całego ciała, mając nadzieję, że nie skrzy pną zawiasy. Schodków do pokoju Sheldona nie widać z kuchni. Zanim potwór tu wejdzie, zajrzy jeszcze do dwóch sy pialni połączony ch z salonem. Teraz to ty lko kwestia sekund. Sheldon chwy ta chłopca za ramiona, a matka wy łania się spod łóżka. Przez chwilę wszy scy troje stoją i milczą. Patrzą na siebie nawzajem. Nieruchomieją na moment przed ostateczny m atakiem. Zapada cisza. Vera stoi w drzwiach prowadzący ch na górę. Jej sy lwetka ry suje się na tle blasku norweskiego lata i w ty m cudowny m mgnieniu wy gląda jak święta z renesansowego obrazu. Wieczna i umiłowana. Wtedy rozlega się odgłos ciężkich kroków. Vera je sły szy. Otwiera szeroko oczy, a potem – powoli i cicho – pcha chłopca w stronę Sheldona, mówiąc mu bezgłośnie coś, czego Sheldon nie rozumie. Następnie się odwraca. Zanim nogi potwora pokonają trzy stopnie, Vera wbiega po nich i zdecy dowany m ruchem rzuca się na niego cały m ciałem. Chłopiec niepewnie robi krok naprzód, ale Sheldon mocno go łapie. Wolną ręką próbuje jeszcze raz otworzy ć ty lne drzwi. Ale wciąż nic z tego. Są w pułapce. Sheldon opuszcza dy wan, który opada z powrotem na swoje miejsce, po czy m otwiera drzwi szafy i wprowadza tam chłopca. Unosi palec do ust, nakazując mu, żeby by ł cicho. Patrzy na niego surowy m wzrokiem, a chłopiec jest tak przerażony, że nie pada między nimi żaden dźwięk. Na górze rozlega się krzy k, łomot ciężkiego ciała i trzask, odgłosy szamotaniny. Powinien tam iść. Powinien chwy cić z kominka pogrzebacz, wziąć solidny zamach i wy mierzy ć sprawiedliwość, wbijając ostry koniec w pień mózgu potwora, a potem z saty sfakcją patrzeć, jak ciało napastnika bezwładnie pada na podłogę. Ale nie idzie. Przy trzy mując palcami krawędź drzwi, przy ciąga je tak blisko, jak ty lko się da.
Gdy sły szy charczenie duszonej ofiary, szafę wy pełnia zapach moczu. Sheldon przy garnia chłopca do siebie, przy ciska usta do jego głowy i zasłania mu dłońmi uszy. – Przepraszam. Przepraszam. Ty lko ty le mogę zrobić. Przepraszam.
ROZDZIAŁ 3
S
igrid Ødegård by ła funkcjonariuszką policji w Politidistrikt w Oslo od ponad osiemnastu lat. Wstąpiła do służby po ukończeniu studiów kry minologiczny ch na Uniwersy tecie Oslo.
Ojciec przekonał ją, aby poszła na tę uczelnię zamiast jechać dalej na północ, bo jego zdaniem „w duży m mieście można znaleźć więcej odpowiednich mężczy zn”. Jak to się często zdarza w policy jnej pracy, hipoteza ojca okazała się równie prawdziwa, co nieprzy stawalna do prakty ki. – Chodzi o to, tato, jaka jest proporcja mężczy zn do wzięcia do mężczy zn, którzy się mną interesują. Nie ty lko o to, ilu jest do wzięcia. – Sigrid tłumaczy ła to owdowiałemu ojcu w 1989 roku, przed wy jazdem do Oslo. Ojciec by ł rolnikiem i mieszkał na wsi. Chociaż nie miał formalnego wy kształcenia, znał się na liczbach, ponieważ przy dawały się w organizowaniu ży cia na farmie. Lubił też czy tać książki history czne. Nie mówił o sobie, że się uczy ł, ponieważ nie miał nauczy ciela, ale czy tanie sprawiało mu przy jemność, interesowały go światy, które przeminęły, i miał dobrą pamięć. Wszy stko to przy dawało się i jemu, i Sigrid, i zwierzętom. Potrafił się też kierować rozsądkiem i zarówno on, jak i Sigrid odwoły wali się do rozumu, kiedy w grę wchodziły zby t delikatne uczucia. – Jeśli twój wniosek – odparł przy kolacji złożonej z łososia, gotowany ch ziemniaków i piwa – to w ogóle nie jest kwestia proporcji, ale rachunku prawdopodobieństwa, to jakie jest prawdopodobieństwo, że jakiś mężczy zna okaże się wy starczająco spostrzegawczy, żeby zauważy ć, że jesteś atrakcy jna i do wzięcia? Dalej uważam, że łatwiej znaleźć takiego młodego człowieka w duży m mieście. – To nie jest takie duże miasto – powiedziała Sigrid. Ojciec oddzielał każdy kawałek różowego mięsa od pozostałej części różowego mięsa, żeby sprawdzić, czy nie jest surowe. Kawałki łatwo się oddzielały, więc milczał. – Większego nie mamy – zauważy ł. – No tak – mruknęła, sięgając po masło. Starszy brat Sigrid przeprowadził się do Amery ki, kiedy dostał propozy cję pracy jako sprzedawca maszy n rolniczy ch. Oferta by ła atrakcy jna i ojciec nalegał, żeby ją przy jął. Chociaż
brat się z nimi kontaktował, prawie nigdy nie przy jeżdżał do domu. Teraz cała rodzina to oni. Ich dwoje i zwierzęta. – Przy znam ci punkt za miasto, ale zostają jeszcze dwie rzeczy – powiedziała. – Aha? – Z lekko rosnącej intonacji odgadła, że to py tanie. – Po pierwsze, nie jestem ładna. Jestem przeciętna. Po drugie, prawie nigdy nie można się zorientować, czy Norweg jest zainteresowany. Przekonała się o ty m drogą empiry czny ch obserwacji i porównań. Otóż poznała kiedy ś Anglika o imieniu Miles. Miles umizgiwał się do niej tak otwarcie, że alkohol wpły nął jedy nie na cel jego zabiegów, nie na zachowanie. Poznała też chłopaka z Niemiec, który by ł uroczy, czuły i inteligentny, a jego jedy ną wadą by ł fakt, że by ł Niemcem – choć Sigrid wiedziała, że to niesprawiedliwe i miała z tego powodu wy rzuty sumienia, nie chciała spędzać co drugiego Bożego Narodzenia w Hanowerze. Trzeba jednak przy znać, że chłopak też tego nie chciał. Norwegowie, w przeciwieństwie do inny ch mężczy zn, są skomplikowani – nawet dla Norweżek, które przy puszczalnie mają najlepszy powód, by znaleźć klucz do ich zachowania, choćby dlatego, że są najbliżej. – Są grzeczni – tłumaczy ła. – Od czasu do czasu dowcipni. Ubierają się jak nastolatki, wszy stko jedno, ile mają lat, i nigdy nie powiedzą nic romanty cznego, chy ba że w pijackim wy znaniu. – No to ich upijaj. – Nie sądzę, żeby to mógł by ć pierwszy krok do trwałego związku, tato. – Nic nie trwa, dopóki się nie zacznie. Zrób pierwszy krok, a dopiero potem będziesz się martwić, jak daleko zajdziesz. Sigrid zrobiła nadąsaną minę, a ojciec lekko się zgarbił. – To wcale nie jest trudne, córko. Szukaj mężczy zny, który w twojej obecności będzie z największą uwagą oglądał własne buty. Który będzie się tak wsty dził, że nie wy krztusi do ciebie ani słowa. Takiego masz szukać. Możesz mi wierzy ć, będzie cię kochał, a ty częściej postawisz na swoim, kiedy się pokłócicie. Na dłuższą metę to właśnie jest klucz do trwałości związku, na której tak ci chy ba zależy. Sigrid się uśmiechnęła. – Wiesz, tato, w Oslo mężczy źni są bardziej rozmowni. – No tak – odrzekł ojciec. – Świat jest skomplikowany. Ojciec dokończy ł drugie piwo i zasiadł wy godnie z ciężką fajką z korzenia wrzośca, którą wprawną ręką zapalił za pomocą długiej zapałki. – No dobrze, a co będziesz robić po studiach? – zapy tał ojciec.
Uśmiechnęła się szeroko. – Będę walczy ć z przestępczością. Ojciec Sigrid Ødegård z aprobatą pokiwał głową. – To mi się podoba. Zgodnie ze swoimi zainteresowaniami, Sigrid wy specjalizowała się w przestępczości zorganizowanej. Zwy kle oznaczało to narkoty ki, broń, handel ży wy m towarem, czasem oszustwa finansowe i biznesowe – choć komenda policji w Oslo za bardzo cierpiała na bolesne niedobory kadrowe, by zajmować się przestępczością biały ch kołnierzy ków. W początkach jej służby przestępczość zorganizowana by ła bardziej oportunisty czna i zdezorganizowana niż dziś; na ogół nie by ła powiązana z siatkami przestępczy mi i terrory sty czny mi działający mi w skali globalnej. Dopiero w ostatnich latach, gdy granice Europy stały się mniej szczelne, a na Bałkanach, Bliskim Wschodzie i w Afganistanie szalały wojny, przestępczość zorganizowana zaczęła przy pominać tę z amery kańskich seriali, które często oglądała samotnie wieczorami po powrocie z pracy. Sigrid, która niedawno skończy ła czterdzieści lat, została ostatnio awansowana do stopnia Politiførstebetjent, czy li nadkomisarza policji w swoim rejonie, po latach mozolnego wspinania się po szczeblach hierarchii od stopnia posterunkowej, potem sierżanta i komisarza. Nie miała zacięcia polity cznego, więc stanowisko raczej jej nie interesowało, ale dawało okazję do szerszego spojrzenia na przestępczość w mieście i obserwowania jej tendencji z dogodniejszej pozy cji i perspekty wy. By ła przekonana, że ta praca jest jej ostateczny m celem, i cieszy ła się, że osiągnęła szczy t swoich możliwości bez zby tnich stresów i frustracji. Od tej chwili – myślała Sigrid – będę świadkiem, będę pracować i pomagać w miarę możliwości. Jako etatowy świadek miała do dy spozy cji zespół zdolny ch ludzi cieszący ch się uznaniem, którzy rozumieli, że Sigrid sprawiają przy jemność szczególnie dziwne zdarzenia. Każdy z nich wkładał sporo wy siłku, by zwrócić jej uwagę na najbardziej intry gujące sprawy, ale najbardziej starał się Petter Hansen. Trzy dziestosześcioletni Petter, który nie musiał się jeszcze codziennie golić, potrafił wy chwy cić osobliwości wprawny m okiem kolekcjonera anty ków. Od jakichś pięciu lat stawało się to coraz łatwiejsze, Oslo nie by ło już bowiem cichy m i spokojny m miastem. Teraz dochodziło tu do gwałtów, kradzieży, napadów z bronią w ręku, przemocy domowej, rosła też liczba młody ch ludzi, którzy nie szanowali policji. Niedawne fale imigracji z Afry ki i Europy Wschodniej – oraz z krajów muzułmańskich Dalekiego Wschodu – przy czy niły się do powstania nowy ch napięć społeczny ch w mieście, któremu wciąż brakowało dojrzałości polity cznej, aby móc się nimi zająć. Liberałowie rozprawiali o nieograniczonej tolerancji, konserwaty ści by li rasistami i ksenofobami, a wszy scy dy skutowali wy łącznie z filozoficznego punktu widzenia, nie mając oparcia w żadny ch dowodach, dlatego nikt nie
zastanawiał się poważnie nad najbardziej zasadniczy m py taniem dręczący m całą zachodnią cy wilizację, a mianowicie: do jakiego stopnia można tolerować nietolerancję? Sigrid odkłada do połowy zjedzoną kanapkę na brązową papierową torebkę, która chroniła ją przez noc, i patrzy na Pettera podchodzącego do jej biurka z uśmiechem, który może oznaczać ty lko jedno: odkry ł kolejny zakopany skarb. – Cześć – mówi Sigrid. – Cześć – mówi Petter. – Masz coś? – Tak – odpowiada on. – Świetnie. – Coś okropnego – mówi Petter. – OK. – I niety powego. – Zacznij od okropnego. – Morderstwo. Trzy dziestoparoletnia kobieta w Tøy en. Została uduszona, a potem pchnięta nożem. Miejsce już zabezpieczy liśmy. Teraz zaczy namy zbierać ślady. – Kiedy to się zdarzy ło? – Dostałem telefon dwadzieścia minut temu. Jesteśmy na miejscu od pięciu. Ktoś z budy nku usły szał awanturę i nas zawiadomił. – Rozumiem. A co jest niety powe? – To – mówi Petter, podając Sigrid notatkę. Jest napisana po angielsku. Sigrid czy ta ją uważnie. Po chwili czy ta jeszcze raz. – Wiesz, co to znaczy ? – Nie – przy znaje Petter. – Ale brzmi dziwnie. – Rzeczy wiście. – Zadzwoniliśmy do właściciela mieszkania. Ofiara tam nie mieszkała, ty lko piętro wy żej, z sy nem. Sy n zniknął. A właściciel nazy wa się Lars Bjørnsson. – Coś o nim wiemy ? – Robi gry wideo. Jest naprawdę niezły. – Petter, masz trzy dzieści sześć lat. – To są bardzo skomplikowane gry wideo. – Jasne. – Czeka w czwórce. Przy jechali od razu. Żona Larsa twierdzi, że w mieszkaniu nie ma też jej dziadka.
– Mieszka z nimi? – Aha. Amery kanin. Emery t. – Rozumiem. Są podejrzani? – No, musimy ustalić, gdzie by li w czasie morderstwa, ale chy ba nie. Zresztą, sama zobaczy sz. – Petter cmoka i dodaje – No to chodźmy. Sigrid spogląda na swoją jasnoniebieską koszulę i czarny krawat, sprawdzając, czy nie został na nich żaden fragment kanapki. Zadowolona z wy ników kontroli, wstaje i idzie za Petterem kory tarzem, mijając zainstalowany u góry sy stem informacji geograficznej, który pokazuje lokalizację wszy stkich funkcjonariuszy i radiowozów w mieście, a następnie ekspres do kawy, zepsuty od tak dawna, że ktoś (prawdopodobnie Stina) posadził w dzbanku kwiaty. I teraz dzbanek na kawę jest regularnie podlewany. W pokoju numer cztery stoi okrągły drewniany stół i pięć biurowy ch krzeseł. Nie ma lustra weneckiego, a krzesła nie skrzy pią po podłodze w trakcie przesłuchania. Jest za to pudełko chusteczek i kilka butelek wody mineralnej Farris. W głębi pokoju znajduje się okno, które jest zamknięte, ale szy by nie przy słaniają żadne kraty. Na przeciwległej ścianie, vis-à-vis okna, wisi plakat Reinpolitiet, policy jnej służby ochrony reniferów, przedstawiający kobietę w mundurze na skuterze śnieżny m, rozmawiającej z dwoma lapońskimi pasterzami. Sigrid wy obraża sobie, że kobieta py ta ich o drogę. Przy stole siedzą kobieta i mężczy zna. On jest Norwegiem, ona pochodzi z innego kraju. Mężczy zna jest wy soki, ma jasne włosy i chłopięcą urodę. Kobieta jest brunetką o niezwy kle błękitny ch oczach. Oby dwoje mają poważne miny. Gdy Sigrid wchodzi do pokoju w towarzy stwie Pettera, oboje unoszą wzrok. Funkcjonariusze siadają przy stole. Petter odzy wa się po angielsku: – To jest nadkomisarz Ødegård. Rhea mówi po angielsku. – Podobno w moim mieszkaniu jest martwa kobieta. – Ja, ja – mówi Sigrid. – Nas też to zastanawia. – Czy tego rodzaju rzeczy często się tu zdarzają? – Nie. Niezby t często. – Ale nie wy gląda pani na bardzo zaskoczoną – stwierdza Rhea. – Och, to nie ma teraz większego znaczenia, prawda? Petter powiedział państwu o sprawie. Znali państwo tę kobietę? Lars i Rhea potakująco kiwają głowami. Sigrid zwraca uwagę, że odzy wa się ty lko kobieta. – Mieszkała na górze z sy nem. Niewiele mówiła. Sądzę, że pochodzi z jakiegoś kraju
w Europie Wschodniej. Często kłóciła się z jakimś mężczy zną. – Jakim mężczy zną? – Nie wiem. Ale ostatnio często tam by wał. Mówili w ty m samy m języ ku. By ł bardzo agresy wny. Sigrid notuje, Petter także. Rozmowa jest również nagry wana. – Co ta kobieta robiła w państwa mieszkaniu? – Nie mam pojęcia. – Drzwi zostały wy ważone kopniakiem – mówi Petter. – A to ciekawe – zauważa Sigrid. – Taka drobna kobieta. Prawdopodobnie nie zrobiła tego sama, prawda? Petter przecząco kręci głową. – Na cały ch drzwiach są odciski duży ch męskich butów. – Czy li by ła w państwa mieszkaniu, kiedy drzwi by ły zamknięte. Miała klucz? – Nie – odpowiada Rhea. – Czy wy chodząc z domu, zwy kle zamy kają państwo drzwi na klucz? – Tak, ale w mieszkaniu został mój dziadek. Sheldon Horowitz. – Ja – mówi Sigrid. – Zechce mi pani coś o ty m powiedzieć? Tak więc Rhea mówi i opowiada jej historię, jakiej Sigrid nigdy wcześniej nie sły szała. Mówi o zaginiony m dziadku. O Nowy m Jorku w latach trzy dziesty ch ubiegłego wieku, kiedy Sheldon by ł mały m chłopcem. Wspomina esej o ty m mieście autorstwa E.B White’a. Mówi o nadciągającej wojnie i o ty m, jak Sheldon przy glądał się starszy m chłopcom, odjeżdżający m, żeby walczy ć z nazistami, a sam musiał zostać, bo by ł za mały. O ty m, że wielu z nich nie wróciło. Opowiada o Mabel i ich narzeczeństwie. O ty m, jak Sheldon wstąpił do piechoty morskiej i pracował w biurze w Pusan, chociaż ostatnio zaczął mówić co innego. O ty m, jak Sheldonowi i Mabel urodził się sy n Saul, który spędzał niezliczone godziny w anty kwariacie i warsztacie zegarmistrzowskim Sheldona, ucząc się rozkręcać śrubokrętem wszy stko, co skonstruowano między 1810 a 1940 rokiem, a potem szy bko brać nogi za pas. Opowiada o śmierci Saula w Wietnamie. O ty m, jak wszy scy przy jaciele Sheldona zmarli ze starości, jak umarła Mabel i dziadek czuł się coraz bardziej przy tłoczony ciężarem tego świata, a przeprowadzka na północną granicę zachodniej cy wilizacji okazała się nieudaną próbą wspólnego spędzenia ostatnich lat jego ży cia. Tłumaczy swoje lęki. W jej domu stało się teraz coś niewy obrażalnego, a dziadka nie ma. Rhea opowiada to wszy stko z uwagą i czułością. Gdy mówi o swoich przeży ciach, w jej głosie pobrzmiewa nuta przerażania. W jej opowieści jest głębokie zrozumienie i człowieczeństwo. Mówi długo. A kiedy kończy, zadaje Sigrid py tanie.
– Rozumie pani? Sigrid rzeczy wiście słuchała uważnie. Jej odpowiedź jest więc precy zy jna. – Osiemdziesięciodwuletni amery kański snajper cierpiący na demencję jest rzekomo ścigany w Norwegii przez koreańskich zamachowców po ucieczce z miejsca morderstwa. Oddalił się albo przed jego popełnieniem, albo po. Rhea marszczy brwi. – Nie sądzę, żeby m dokładnie tak to ujęła – oznajmia. – Coś pominęłam? – py ta Sigrid, zaglądając do notatek. – No… dziadek jest Ży dem. Sigrid kiwa głową i coś dopisuje. Potem unosi wzrok. – To akurat ważne – ciągnie Rhea. – W pewny m sensie determinuje wszy stko. To nie jest suchy fakt, na przy kład taki, że ma na sobie niebieską kurtkę, a nie brązową. Ten szczegół ma znaczenie. – Dlaczego? – No… – powtarza Rhea, próbując znaleźć odpowiednie słowa, by wy razić istotę sprawy. – To po prostu znaczy … że jest Ży dem. Nie jakimś zwy kły m stuknięty m staruszkiem. Nazy wa się Sheldon Horowitz. Sły szy to pani? W ty m nazwisku kry je się cała jego historia. To starszy człowiek, który zaginął w obcy m kraju. Ma demencję. Na pewno coś widział. Coś się stało. Sigrid nie rozumie nic z tego, co mówi Rhea, zwłaszcza że w jej narracji pojawia się nowy i najwy raźniej drażliwy temat. Niewiele wie o Ży dach. W całej Norwegii jest zaledwie ty siąc Ży dów. Nazwisko zaginionego brzmi po prostu obco. Mimo to Sigrid zdaje sobie sprawę, że Rhea stara się przekazać jej coś, co uważa za rzecz oczy wistą, której nie trzeba tłumaczy ć. Dlatego gdy po raz pierwszy próbuje to wy jaśnić, jest zdenerwowana i niepewna. Sigrid musi to jeszcze omówić z Petterem, ale już wy czuwa, dlaczego ta kobieta i jej mąż nie są podejrzani. Siedząc naprzeciw policjantki, Rhea widzi po jej minie, że coś takiego jak doświadczenie ży dowskie w Norwegii jest jej zupełnie obce, i ma teraz wielkie wy rzuty sumienia, że sprowadziła tu dziadka. Faktem jest jednak, że któregoś ranka podczas swojej ty rady przy śniadaniu Sheldon ostro rozprawił się z tą sprawą, wy machując kubkiem z kawą… przez co historia norweskich Ży dów miała się już zawsze kojarzy ć z aerograficznie wy retuszowany mi zdjęciami roznegliżowany ch dziewczy n z „Penthouse’a”. Ucieszy łby się, gdy by o ty m wiedział. – Ty siąc Ży dów! – wy krzy knął wówczas Sheldon. – Czy tałem o ty m w przewodniku Lonely Planet! Pięć milionów ludzi i ty siąc Ży dów. Norwegowie nie mają zielonego pojęcia, kto to jest
Ży d. Wy daje im się ty lko, że wiedzą, kim Ży d nie jest. To, co Sheldon powiedział potem, bardzo ją zdenerwowało, bo powiedział to w obecności Larsa, który ożenił się z Ży dówką i darzy ł Sheldona szczerą sy mpatią. Kiedy Lars później na nią popatrzy ł, wbiła wzrok w podłogę. – Uczy się Norwegów, że Ży dzi nie są chciwi, obłudni, szczwani i podstępni, nie są zakłamany mi, słaby mi, blady mi i obleśny mi impotentami. Nie mają garbaty ch nosów, kościsty ch palców czy niecny ch zamiarów. Nie rozmy ślają nad intry gami, nie stoją na niższy m szczeblu ewolucji niż jasnowłosi nordy cy i nie knują tajny ch spisków, żeby zburzy ć porządek tego świata – perorował Sheldon. – Uczy się ich tego po to, żeby wy rośli na miły ch liberałów i żeby wy bić im z głów dawną niedobrą propagandę nazistowską. Rzecz w ty m, że sły sząc taką charaktery sty kę, nikt nie biegnie w te pędy z kimś takim na randkę, prawda? – Dlatego mimo trzech ty sięcy lat istnienia – tu czy gdzie indziej, wszy stko jedno – na dźwięk słowa „Ży d” kojarzą ty lko holokaust i fiasko stosunków izraelsko-palesty ńskich. Problem w ty m, że w tej ubogiej i wy paczonej opowieści nie ma miejsca dla Sheldona Horowitza czy takiej zatroskanej sy renki jak ty. Nie ma trzech ty sięcy lat historii, filozofii, teatru, sztuki, rzemiosła, nauki, literatury, krasomówstwa i cudzołóstwa czy ciętego i wy rafinowanego poczucia humoru, do jasnej cholery ! – Nie przejmuj się – dorzucił, zwracając się do Larsa. – Wszy stkim w Europie mówią to samo. Potem, stawiając kubek na stole, dodał jeszcze do siebie: „Popatrz na cmentarze na północny m wy brzeżu Francji. Patrz, Europo. Dostrzeż groby Ży dów, którzy wy lądowali na twoich plażach. Właśnie tu. Tu, w przy tłaczającej ciszy Europy, głuchej na muzy kę ży dowskich idei. Gdzie staliśmy się twoimi ofiarami. Patrz uważnie, bo przy by liśmy z Amery ki, pod której sztandarem pięćset ty sięcy Sy nów Dawida walczy ło z apokalipsą zachodniej cy wilizacji. Weź sobie tę lekcję do serca, Europo: wy zwalaliśmy cię, kiedy nas zabijałaś”. Ale nie Sheldon. Sheldon nie poszedł na tę wojnę. By ł za młody. – Chcę przez to powiedzieć – mówi Rhea do Sigrid – że zaginął niezwy kły staruszek, którego umy sł niedomaga pod koniec długiego i trudnego ży cia. Sigrid kiwa głową. Lars i Petter wciąż milczą. Sigrid znów zagląda do swoich notatek i mówi: – Chciałaby m wrócić do jego demencji. – Dobrze. Sigrid zauważa zmianę na twarzy Larsa, nie rozumie jednak, co może oznaczać. – Niedawno zmarła moja babcia – wy jaśnia Rhea. – Od tego czasu Sheldon czuje się zagubiony. By li sobie niezwy kle bliscy. Zanim zmarła, powiedziała mi, że dziadek cierpi na
demencję. Poleciła mi, żeby m obserwowała jego stan i cały czas trzy mała rękę na pulsie. – To by ło w Nowy m Jorku. – Tak. Sprawdziłam objawy według amery kańskich Narodowy ch Insty tutów Zdrowia. W ty m momencie po raz pierwszy sły chać chichot Larsa. – O co chodzi? – py ta Rhea. – Musisz przy znać, że twój dziadek miał wy tłumaczenie na każdy z ty ch objawów. Rozmowa, o której mówi Lars, odby ła się przed trzema ty godniami przed Vestbanen, niedaleko Aker Bry gge w porcie Oslo. Cały ten teren by ł w trakcie przebudowy. Ze starego dworca kolejowego wy prowadzono Centrum Informacji Tury sty cznej, a w jego miejsce powstało muzeum Pokojowej Nagrody Nobla. Siedzieli w kawiarni Pascal, znanej z wy śmienity ch ciast i absurdalnie drogich lodów, które podawano w żałosny ch plastikowy ch kubeczkach. Przy twierdzy Akershus stał na kotwicy olbrzy mi liniowiec, a do kawiarni nadciągał strumień dobrze zbudowany ch i wy raźnie wy głodniały ch istot, uzbrojony ch w aparaty fotograficzne. Na widok głodny ch tury stów Sheldon przy sunął trochę bliżej swój kubek z lodami za dwanaście dolarów. – Dziadku, chcę ty lko powiedzieć, że jest pięć objawów i powinniśmy je przeanalizować. – Czy tając z kartki, mówiła najbardziej ży czliwy m i usłużny m tonem, na jaki mogła się zdoby ć. – Pierwszy : wielokrotne zadawanie ty ch samy ch py tań. Drugi: utrata orientacji w znany ch sobie miejscach. Trzeci: nieumiejętność postępowania według wskazówek. Czwarty : utrata rozeznania co do czasu, miejsc i ludzi. Piąty : brak dbałości o własne bezpieczeństwo, higienę i odży wianie. By ł sobotni ranek, odchodziła wiosna, a za progiem czekały już długie, soczy ste i niekończące się dni norweskiego lata. Sheldon słuchał, kiwając głową. Potem przesunął dwoma palcami po ściankach szklanki piwa i zebrał skroploną parę. Zamknął oczy i chłodną wodą zwilży ł sobie powieki. – Próbowaliście tego kiedy ś? Cudowne uczucie. – Dziadku. – Co? – Czemu ciągle kupujesz piwo, skoro w ogóle go nie pijesz? – Lubię ten kolor – odpowiedział, nie otwierając oczu. – Zastanawiasz się nad ty m, co właśnie powiedziałam? – Mhm. – Pamiętasz py tanie? To go sprowokowało. Odwrócił się do Larsa, który uważnie przy słuchiwał się rozmowie. – Uważaj teraz. Objaw numer jeden. Kiedy nakłania się ludzi, żeby powtarzali własne
py tanie, zmusza się ich do uświadomienia sobie, o co właściwie py tają. Jeżeli nie jesteś skłonny zadawać jakiegoś py tania trzy razy, wy nika z tego, że wcale nie chcesz znać odpowiedzi. Numer dwa, przy wieźliście mnie do Norwegii. Nic tu nie jest znajome. Nie mogę się gubić w znajomy ch miejscach. Po prostu się gubię. Numer trzy, nie mówię po norwesku, więc nie mogę postępować według żadny ch wskazówek. Gdy by m rozumiał… wtedy można by mówić o demencji. Numer cztery, nie znam żadnej, choćby śladowo inteligentnej, świadomej siebie osoby, która w chwili refleksji nie dojdzie do wniosku, że łatwo stracić rozeznanie co do czasu, ludzi czy miejsc. Prawdę mówiąc, cóż innego nas dezorientuje, jeśli nie czas, ludzie czy miejsca? A jeżeli chodzi o finałowy trzy częściowy punkt, powiem tak. Nie mam pojęcia, co to jest brak dbałości o własne bezpieczeństwo. Mierzone według czego? W jakich warunkach? Przez kogo oceniane? Na Morzu Żółty m wpły nąłem o świcie prosto w grad pocisków smugowy ch. Czy to by ło zaniedbanie? Poślubiłem kobietę, z którą zostałem do końca jej ży cia. Czy to jest według was bezpieczne zachowanie? A co do higieny, codziennie my ję zęby i biorę pry sznic. Jeżeli ktoś uzna, że jestem brudny, to znaczy, że jego zdaniem nie ma tu dla mnie miejsca, czy li to jakiś anty semita i możecie mu powiedzieć, że tak twierdzi Sheldon Horowitz. A odży wianie się? Mam osiemdziesiąt dwa lata i ży ję. Jak wy padłem, Lars? – Nie potrafiłby m lepiej, Sheldon. Rhea dobrze to pamięta. Ale w obecności Sigrid zwraca się do Larsa: – Mówił całkiem przy tomnie. Ma wielką umiejętność logicznego my ślenia. Popisy wał się. Lars wzrusza ramionami. – Mnie przekonał. – Zgoda, może to nie jest demencja jako taka. Ale jest dziwny. Naprawdę dziwny. I coraz częściej rozmawia z umarły mi. Nawet w chwili, gdy to mówi, jest świadoma ty ch wątpliwości. W przemęczony m umy śle Sheldona dzieje się coś skomplikowanego. Przy chodzi i odchodzi. Rhea wie, że dziadek nie czuje się dobrze. Że śmierć Mabel zupełnie zmieniła jego świat. Że nie ma w nim już swojego miejsca. Nic więcej nie potrafi powiedzieć. Sigrid przy słuchuje się, po czy m mówi do Larsa po angielsku: – Pan nie sądzi, że to jest demencja. Lars bębni w blat stołu. Nie chce zaprzeczać słowom Rhei. W każdy m razie nie przy inny ch. Nie w sprawach doty czący ch jej rodziny. Ale wy czuwa, że ma obowiązek. Zanim się jednak odezwie, zastanawia się, czy może najpierw przy gotować grunt, żeby Rhea sama doszła do tego samego wniosku. – Rhea coś mu dzisiaj rano powiedziała. Coś, co go mocno poruszy ło. Sigrid spogląda na Rheę i czeka.
– Wczoraj w nocy poroniłam. Ze szpitala odesłali mnie do domu. To by ł dopiero pierwszy try mestr. Dzisiaj rano powiedziałam o ty m dziadkowi. Reaguje na to Petter. – Bardzo mi przy kro. Rhea kiwa głową. Nie chce by ć w centrum uwagi. – By liśmy na to przy gotowani – mówi Lars. – Ale Sheldon chy ba nie. Rhea milczy, więc Lars konty nuuje: – Nie uważam, żeby to by ła demencja. Sheldon przeży ł wszy stkich, który ch znał, między inny mi sy na i żonę. My ślę, że przy jechał do Norwegii ze względu na dziecko. Żeby mieć szansę zobaczy ć na własne oczy ży cie, które będzie trwać po jego śmierci. Ale dziecko umarło. – W takim razie, pana zdaniem, co to może by ć? – py ta Larsa Sigrid. – My ślę, że rodzaj poczucia winy. Uważam, że męczą go wy rzuty sumienia, że ty lu ludzi przeży ł. Przede wszy stkim swojego sy na, ojca Rhei. Może też swoich starszy ch kolegów podczas drugiej wojny światowej. Kuzy na Abe’a. Holokaust. Ludzi z Korei. Swoją żonę. I to dziecko. Więcej winy chy ba już nie potrafi udźwignąć. Nawet ci Koreańczy cy. Wiem, że nie jest do końca jasne, czy rzeczy wiście brał udział w walce, ale moim zdaniem tak, bo widzi ich, jak chowają się za drzewami. Nie sądzę, żeby to by li zwy czajni Koreańczy cy. Może widzi ludzi, który ch zabił, i dręczą go wy rzuty sumienia. Mimo że by ła wojna. Rhea się z nim nie zgadza. – Mój dziadek nie czuje się winny, że przeży ł Holokaust. Proszę mi wierzy ć. Wprost przeciwnie, żałuje, że nie skłamał, podając swój wiek, i nie poszedł walczy ć z nazistami. – Gdy Amery ka przy stąpiła do wojny, miał czternaście lat. By ł chłopcem. – W ogóle go znasz? Sigrid zapisuje to w notesie razem z inny mi spostrzeżeniami na temat Rhei i Larsa i informacją o porze zniknięcia. Pozostał jeszcze jeden punkt porządku dnia. – Co pani o ty m sądzi? – py ta Sigrid, podając Rhei list znaleziony na miejscu morderstwa. Rhea delikatnie ujmuje kartkę palcami, po czy m czy ta ją raz i drugi. – To od mojego dziadka. – Jak pani my śli, co tu jest napisane? – Nie ty le, co jest napisane, ile co to oznacza – odpowiada Rhea. – Ja. Racja. – Właśnie dlatego ja i Lars nie zgadzamy się co do diagnozy. Sigrid bierze od niej list i czy ta na głos najlepiej jak potrafi:
Myślę, że będę musiał zwiać do puszczy, bo postanowili mnie zaadoptować i ucywilizować, a ja tego nie wytrzymam. Wiem już, czym to pachnie 1. Szczury Rzeczne z 59. równoleżnika – Tak napisał – mówi Sigrid. – A co to oznacza? – Hm – odpowiada Rhea. – Nie wiem.
1. * Parafraza zakończenia Przy gód Hucka Finna Marka Twaina w przekładzie Kry sty ny Prażmowskiej [przy p. tłum.]. ↩
ROZDZIAŁ 4
S
heldon nie widział ataku na swojego sy na w Wietnamie. Ale ciągle to sobie wy obrażał. Noc w noc oglądał całą scenę we śnie. Mabel potrząsała nim wtedy, żeby się obudził.
– Coś ci się śni – mówiła. – Nie. To nie sen. – W takim razie koszmar. Koszmar cię dręczy. – Nie, to nawet nie to. Mam wrażenie, jakby m tam by ł. Razem z nim w łodzi. Patrolujemy w nocy dopły w Mekongu. Czuję smak kawy. Swędzą mnie stopy. Mabel miała czterdzieści pięć lat. Spała nago, mając na sobie jedy nie obrączkę i cienki łańcuszek z białego złota, ozdobiony mały m wisiorkiem z bry lantu. Zrobiła wisiorek z pierścionka zaręczy nowego, który Sheldon dał jej w 1951 roku, i nigdy go nie zdejmowała. Mabel bez problemu potrafiła się budzić w nocy o najdziwniejszy ch godzinach. Napady lęku u męża jej nie przeszkadzały. Dwadzieścia trzy lata wcześniej budził ją Saul, który cierpiał na kolki. Od tamtej pory zmniejszy ła się u niej potrzeba snu. Po śmierci Saula przestało to zresztą mieć znaczenie. Sheldon po raz pierwszy miał ten sen pewnej nocy w Nowy m Jorku w lecie 1975 roku. Saul by ł już pochowany. Mabel leżała na biały m prześcieradle. By ła drobna, miała krągłe kształty i lubiła się rozciągać, wy prężając palce u nóg i wy ginając w łuk plecy, a potem prostując palce u rąk najdalej jak potrafiła, aż w cały m ciele czuła mrowienie. Pozostawała w takiej pozy cji, dopóki nie złapał jej skurcz, i dopiero wtedy rozluźniała mięśnie… Donny też leżał nago na prześcieradle. Lato tego roku by ło upalne. Nie mieli klimaty zacji. U sufitu powoli obracał się sty lowy wiatrak, który wy glądał, jakby przy wieziono go z Kenii czasów kolonialny ch. Jego skrzy dła tłoczy ły gorące powietrze w dół. Mabel włączy ła nocną lampkę. Jeszcze nie przeprowadzili tej rozmowy. Donny nie zadał py tania, które go dręczy ło. By ł gotów, przy najmniej do tej nocy, ży ć dalej tak samo. Budzić się rano, iść do zakładu zegarmistrzowskiego, założy ć na oko lupę, wy mienić włos, naoliwić przekładnię, wy mienić uszkodzoną oś balansu czy przy kręcić nową koronkę. Zjeść kanapkę. Wrócić do domu. Chwilę pogadać. Przeczy tać gazetę. Wy palić fajkę. Wy pić drinka. Pójść spać. Dzień po dniu w milczeniu
pozwalając, żeby upły wał czas, i naprawiając urządzenia, które go odmierzały. Ale tamta letnia noc 1975 roku by ła inna. Nie wiadomo dlaczego. By ć może z powodu temperatury – jak gdy by upał z Wietnamu w jego wy obraźni trafił w ślad za nim na Lower East Side w Nowy m Jorku, a w pościel wsiąkł pot z dżungli. By ć może jego wewnętrzny świat nie mógł się już dłużej w nim pomieścić i, bez względu na konsekwencje, musiał się wy rwać na wolność. Kiedy wzięła go za rękę i westchnęła, Donny zadał jej to py tanie. – Dlaczego ciągle ze mną jesteś? Czemu mnie nie zostawiłaś? Pamięta, że mówił to spokojny m głosem. Szczery m. Pochodzący m z ukry ty ch pokładów człowieczeństwa, które spokojnie drzemią na dnie naszy ch dusz. Mabel odpowiedziała po długiej chwili milczenia. Patrzy ł na jej polakierowane paznokcie, gdy wy pręży ła palce u stóp. Miała piękne podbicie. – Wiesz, o czy m my ślę od pewnego czasu? – spy tała. – O czy m? – O ty ch dwóch statkach kosmiczny ch, które właśnie się odnalazły w tej wielkiej pustce. – Nie wiem, o czy m mówisz. Odwróciła głowę i zmarszczy ła czoło. – Nie oglądasz wiadomości? – Niewiele mnie interesuje. – Mówię o „Apollu” i rosy jskim statku „Sojuz”. Połączy ły się dwa dni temu. Gdzieś tam w kosmosie. Spotkały się w ciemności i ciszy. Ciekawe, jakie to uczucie, usły szeć ten dźwięk. Unosisz się w przestrzeni. W stanie nieważkości. I nagle sły szy sz uderzenie metalu w kadłub statku. Twój wróg wy ciąga rękę. Chwy tasz ją swoją rękawicą. Nareszcie jesteś ponad ty m wszy stkim. Poczułam coś takiego jak dawniej. Nie pamiętam, jak się to nazy wa. Jakby … zapach, który dochodzi z jakiegoś miejsca, które mijasz i nagle świat się zwija, czas znika, a ty wracasz do tamtej chwili. Jakby ś to nazwał? – Nadzieją. – Szkoda, że nie widziałeś wiadomości. – Ciągle nie wiem, czy to jest odpowiedź, czy nie. – Sheldon, ciągle tu jestem. Czy to ma znaczenie, dlaczego? – Ma. – Dlaczego? – Muszę wiedzieć, czy to jest kruche. I jak bardzo. – Donny, to nie nauka ścisła. – Pracuję teraz nad trudny m zegarkiem. To omega speedmaster. Ma zerwaną śrubkę, która
siedzi tuż pod powierzchnią spręży nki dociskowej. Muszę rozebrać cały zegarek na części pierwsze, żeby się do niej dostać, i nie jestem pewien, czy będę potem wiedział, jak to złoży ć z powrotem. Wszy stkie te własne werki producentów mają swoje dziwactwa. W każdy m razie takie same zegarki noszą w kosmosie twoi astronauci. – Zbieg okoliczności? – To popularny zegarek. Sam kiedy ś taki miałem, ale Saul go zabrał. Nie wiem, co się z nim stało. – Niedobrze. Lubię zbiegi okoliczności. – Uważasz, że to moja wina? – A ty uważasz, że twoja? – Tak. Wy łącznie. To ja wy chowałem go na wojenny ch opowieściach. Wbijałem mu do głowy, że mężczy zna walczy za swoją ojczy znę. Namawiałem go, żeby wstąpił do armii. Ży dzi nie mogą się wy dostać z Rosji. Składają papiery, żeby wy emigrować, i trafiają na czarną listę – nazy wa się ich refusenikami. Ży ją jak zalęknione szczury. My ży jemy jak ludzie. Dlatego, że jesteśmy Amery kanami. Amery ka toczy wojnę, więc mu powiedziałem, łap za broń, chłopie. – Już to mówiłeś. – Tamci palą trawę i słuchają pły t. Powiedziałem mu wtedy, że jesteśmy teraz liberałami, którzy chcą zmienić świat. – Już to kiedy ś mówiłeś. Nie musimy tego wszy stkiego przerabiać jeszcze raz. – Musiałem wpoić chłopakowi ideały. – Wiem. – Pamiętam, kiedy w Carnegie Hall w 1938 roku Harry James zagrał C wy ższe od wy sokiego C. To by ła orkiestra Benny ’ego Goodmana. Nikt za bardzo nie wiedział, czy jazz zasługuje na taki szacunek, czy ci muzy cy są na ty le poważni, żeby zasługiwać na Carnegie Hall. I wtedy zabrzmiała ta jedna nuta. Miasto oszalało. Wy obrażasz sobie, że cały kraj mógłby usły szeć o jednej nucie? Teraz niszczy się gitary na scenie. Mój sy n mógł zostać muzy kiem, a ja go wy słałem na wojnę. – To nie leżało w jego naturze – odparła Mabel. Sheldon przecząco pokręcił głową i odrzekł: – Martwiliśmy się, że jeżeli będziemy go brali na ręce, kiedy się rozpłacze, nigdy nie nauczy się samodzielności. Cholera, co nam wtedy przy szło do głowy ? – Sheldon, zostaję z tobą. Uważam, że na razie wy starczy. Zgoda? – Aha. Zgoda. I ty le, wtedy ostatni raz rozmawiali na ten temat. Jeśli miała coś więcej do powiedzenia, zabrała to ze sobą do grobu.
Udaje im się uciec na krótko przed przy by ciem policji. Sheldon delikatnie uchy la drzwi szafy i przez kilka minut nasłuchuje w ciszy. Nasłuchuje brzęku szkła na schodach, dźwięku otwierany ch i zamy kany ch drzwi. Wie, że jeżeli zostaną znalezieni, nie będą się mogli bronić, ale nie może temu zapobiec. Szamotanina by ła długa i straszna. Chłopiec wtulił twarz w pierś Sheldona. A gdy by ło po wszy stkim, Sheldona ogarnęła fala wsty du i żalu, równie dojmująca i nieubłagana jak w ciągu wszy stkich lat po śmierci Saula. By ł przekonany, że każdy inny ciąg zdarzeń – gdy by nie otworzy ł jej drzwi, nie trzy mał ich u siebie tak długo, zadzwonił na policję, cokolwiek – doprowadziłby do tego, że biedna kobieta ży łaby dalej i wy chowałaby swojego potulnego sy na. Równie dobrze mógł ją sam zamordować. Szeroko otwiera drzwi szafy i rozgląda się po pokoju. Wszy stko jest na swoim miejscu. Potwór w ogóle tu nie wszedł. Sheldon zry wa dy wan zasłaniający ty lne drzwi i próbuje otworzy ć zamek. Szarpie, naciska na drzwi, podnosi je i w końcu udaje mu się uchy lić je na ty le, by mogli wy jść. Drzwi skrzy pią i trzeba uży ć sporo siły, aby nimi poruszy ć. Z drugiej strony opiera się o nie coś ciężkiego. Gdy by je wcześniej otworzy ł, na pewno narobiłby hałasu. To mała pociecha. Sheldon mówi teraz szeptem do ciemnego wnętrza szafy, żeby nie przestraszy ć chłopca: – Zaczekaj tu chwilę. Idę sprawdzić, czy droga jest wolna i czy możemy wy jść. Bo przez salon nie przejdziemy. Sheldon wy my ka się przez ty lne wy jście na wąską alejkę za budy nkiem. Drzwi zastawiał kubeł na śmieci. Zaniedbane zawiasy zardzewiały. Mogli przez to zginąć. Skręca w lewo i kilka metrów dalej wy chodzi na zalaną słońcem boczną ulicę, którą spacerują pary. Jest cicho i bezpiecznie. Nie dociera tu echo zdarzeń z mieszkania i nie zakłóca codzienności. „Chy ba naprawdę nic nas nie łączy ”. Sheldon już chce wrócić do mieszkania, żeby zabrać chłopca, gdy zauważa wolno nadjeżdżającego białego mercedesa. Tego samego, którego widział przez okno. Za kierownicą siedzi mężczy zna w czarnej skórzanej kurtce, ze złoty mi łańcuchami na szy i, i patrzy prosto przed siebie. Obok niego siedzi drugi mężczy zna. Ten pierwszy i Sheldon spoglądają na siebie w chwili, gdy samochód mija alejkę. Mina mężczy zny nie zdradza, że rozpoznaje Sheldona. Nigdy wcześniej go nie widział. Nie ma powodu przy puszczać, że starszy mężczy zna jest kimś więcej niż człowiekiem, który przy padkowo znalazł się w pobliżu miejsca morderstwa. Ale następuje kontakt. Dochodzi do wy miany jakiegoś komunikatu. Sheldon od razu to wy czuwa. Kiedy samochód przejeżdża ulicą, Sheldon mruczy pod nosem, aby te słowa zostały
wy powiedziane, nawet jeśli nikt ich nie usły szy : – Nie dostaniesz go. Bóg mi świadkiem, że go nie dostaniesz. W mieszkaniu pisze list. Słowa same przy chodzą mu do głowy, jak gdy by by ły prorocze. Przecież Rhea się domy śli. Zrozumie aluzję. Będzie wiedziała, dokąd się wy biera. Będzie wiedziała, co to wszy stko oznacza. Notatkę zostawia na komodzie, obok zdjęć, pod naszy wką Korpusu Piechoty Morskiej. Mimo że taka my śl przy chodzi mu do głowy, postanawia nie zapisy wać godziny. Po wy jściu z mieszkania ty lny mi drzwiami Sheldon i chłopiec nie muszą pokony wać długiej drogi, aby znaleźć bezpieczne publiczne miejsce, w który m nikt raczej nie powinien ich znaleźć. Dołączają do fali Norwegów pły nącej do Ogrodu Botanicznego i ukry wają się pod pogodny m niebem. Ty le że różnią się od Norwegów. Sheldon kupuje chłopcu lody w rożku i siada z nim na ławce. Patrzy na zegarek, by dokładnie wiedzieć, w który m momencie skończy ły mu się pomy sły. „14.42. Pora równie dobra jak inne”. Za ich plecami przejeżdża radiowóz z bły skający mi światłami i sy reną. Zaraz za nim pojawia się drugi. Sheldon już wie, że musieli ją znaleźć. Zaraz powinni znaleźć list. – Na jakiś czas będziemy musieli się zaszy ć w jaskini jak Huckleberry Finn. Znasz tę historię? Sły szałeś o Hucku Finnie? Po kłótni ze swoim zły m ojcem popły nął w górę rzeki. Upozorował własną śmierć. Spotkał zbiegłego niewolnika Jima. Trochę jak ty i ja, jeżeli stary Ży d i mały Albańczy k, ubrany jak Miś Paddington, mogą wy stąpić jako dublerzy ory ginalnej obsady. Rzecz w ty m, że musimy się gdzieś zaszy ć. Na naszej Wy spie Jacksona. I też musimy popły nąć w górę rzeki. Na północ, ku wolności. Mam nawet pomy sł, jak to zrobić. Kłopot w ty m, że nie jestem w swoim ży wiole. Nie wiem, do czego mogę ci się przy dać. Nie mogę cię zostawić. Nie mogę cię oddać policji i liczy ć na to, że Norwegowie nie oddadzą cię temu potworowi z góry. Skąd mogę wiedzieć, kto to jest? Wiem ty lko, że to nie twoja wina i na razie ty le mi wy starczy. Dlatego jestem po twojej stronie. Rozumiesz? Chłopiec w milczeniu kończy lody, wpatrując się w swoje kalosze. – Będziesz potrzebował imienia. Jak masz na imię? Kalosze z misiem Paddingtonem koły szą się w powietrzu. – Ja jestem Donny. – Pokazuje palcem na siebie. – Możesz do mnie mówić „panie Horowitz”, ale wy daje mi się, że ta propozy cja nie przejdzie. Donny. Jestem Donny. Sheldon czeka. – Przy dałby się do tego kontakt wzrokowy. Znów czeka. Ulicą pędzi następny radiowóz z wy jącą sy reną. Siedzą na ławce niedaleko Muzeum Zoologicznego. Wśród bujnej trawy stoją drzewa
w pełny m rozkwicie barw lata. U stóp krzewów rosną lilie, a dzieci – wiele z nich w ty m samy m wieku co chłopiec – śmigają w dziwny ch butach, które mają chy ba kółka w podeszwach. Przepły wa nad nimi ciemna chmura, przy nosząc chłód i mnóstwo cieni. Sheldon mówi dalej za nich obu. Milczenie nie jest jego mocną stroną. – Mój sy n miał na imię Saul. Nazwaliśmy go tak na cześć pierwszego króla Izraela. To by ło trzy ty siące lat temu. Saul miał ciężkie ży cie. I czasy by ły ciężkie. Filisty ni zdoby li Arkę Przy mierza, jego lud by ł nieszczęśliwy, król musiał więc zaprowadzić porządek. I udało się. Ale nie umiał tego utrzy mać. Pod wieloma względami by ł człowiekiem ułomny m. Ale pod inny mi nie. Najbardziej u Saula podoba mi się między inny mi to, że darował ży cie Agagowi, królowi Amalekitów. Armia Saula pokonała ich i według Samuela – za który m nie przepadam – Saul miał zabić Agaga, bo taka by ła wola Boga. Ale Saul go oszczędził. Widzę ty ch ludzi, takich jak Saul, takich jak Abraham. Sły szą z nieba mściwy głos Boga nawołujący do zniszczenia Sodomy i Gomory, do zabicia pokonanego króla. Ale ci ludzie stoją między Bogiem a ty m, co zamierza zniszczy ć, i nie chcą na to pozwolić. Zastanawiam się: skąd oni wiedzą, czy coś jest słuszne, czy niesłuszne, dobre czy złe, jeśli nie od samego Boga? Tak jakby kiedy ś w ży łach ty ch ludzi pły nęła rzeka wszechświata, objawiając nam odwieczne prawdy – tak głębokie, że w gniewie zapomina o nich nawet Bóg. Prawdy, na który ch gruncie twardo stali Ży dzi i patrząc w niebo, domagali się ich utrzy mania. Co to za prawdy ? Gdzie są ci ludzie? Wy obrażam sobie Abrahama stojącego na szczy cie wzgórza, skalistego, rdzawego wzgórza, i gdy nad Gomorą zbierają się chmury, żeby zaatakować ją ognisty m deszczem, wy ciąga rękę ku niebu i mówi: czy zniszczy sz miasto, jeśli znajdzie się w nim stu sprawiedliwy ch? W ty m momencie, stojąc w całej swojej nędzy przed siłami Przedwiecznego, Abraham wznosi się na wy ży ny człowieczeństwa. Sam jeden. Ma brudne stopy i plugawą szatę, czuje nadciągający gorący wiatr. Stoi, nie wiedząc, co począć. Samotny. Smutny. Zdradzony przez Boga. Staje się głosem ponad głosem. Chórem głosów. Zastanawia się, czy Bóg czy ni sprawiedliwie. To jedna z ty ch chwil, w który ch ludzkość ulega przemianie w świadomy gatunek. By ć może Bóg tchnął w nas ży cie. Ale staliśmy się ludźmi dopiero wtedy, gdy wy korzy staliśmy je, żeby poprawić Boga. Staliśmy się, choć na krótko, ty m, kim możemy by ć. Zajęliśmy swoje miejsce we wszechświecie. Staliśmy się dziećmi ciemności. A potem Saul – mój Saul – postanowił pojechać do Wietnamu, bo jego ojciec pojechał do Korei, a jego ojciec pojechał do Korei, bo nie pojechał do Niemiec. I Saul zginął. Przeze mnie. To ja go namawiałem. Wy daje mi się, że odebrałem sy nowi ży cie w imię moralnego nakazu. Ale w niczy m nie przy pominałem Abrahama. Ani Saula. I Bóg nie powstrzy mał mojej ręki. Sheldon zauważa, że chłopiec chy ba po raz pierwszy na niego patrzy. Więc się uśmiecha.
Uśmiechem, jaki może się pojawić ty lko na twarzy starego człowieka. Uśmiechem, który docenia wagę chwili bardziej niż jej rzeczy wistość. Chłopiec nie odpowiada uśmiechem. Więc Sheldon uśmiecha się za nich obu. – By ł jeszcze jeden Saul – rabin Saul z Tarsu. Rzy mianin. Lubił spadać z koni. Według was, gojów, prześladował pierwszy ch chrześcijan, dopóki w drodze do Damaszku nie doznał objawienia. I tak Szaweł został Pawłem. A jako Paweł został święty m Kościoła. I by ł dobry m człowiekiem. Nie wiedziałeś tego wszy stkiego, prawda? A ja wiem. Nikt mnie nigdy o to nie py ta. Ale na szczęście mam bogate ży cie wewnętrzne. A teraz mam jeszcze ciebie. Mogę cię nazy wać Paul? Paweł, chłopiec po przemianie. Ten, który upadł, a potem się podniósł? Upadły Ży d odrodzony jako chrześcijanin? Zgodzisz się? To będzie mój pry watny żart. Wszy stkie najlepsze są moje. No dobrze. Chodźmy schować się w kinie. Sheldon z trudem przy pomina sobie, kiedy ostatni raz trzy mał w dłoni lepką chłopięcą rękę. Pulchne paluszki i lekki, choć zdecy dowany uścisk. Zaufanie i odpowiedzialność. Umiarkowany krok i lekko pochy lone ramiona. Czy naprawdę ostatnim razem by ł to Saul? Czy li ponad pięćdziesiąt lat temu. Odczucie jest nazby t znajome, zby t bliskie, żeby przy jąć taką odpowiedź, nawet jeśli to prawda. Świadomość, że odkąd miał w dłoni chłopięcą rączkę, minęło pół wieku, budzi w nim wy rzuty sumienia. Oczy wiście pamiętał o Rhei. Miłości, której się nigdy nie spodziewał. Ale to by ła ręka chłopca. *** Rhea i Lars stoją w milczeniu przed budy nkiem komisariatu. Mogą już iść, ale zostali poinstruowani, aby pozostali do dy spozy cji policji. Lars przy gląda się jadący m ulicą samochodom. Rhea odgry za skórkę z wargi, bierze w palce i pstry ka nią na lekki wiatr. Stoją tak przez kilka minut. W końcu odzy wa się Lars. – No i co teraz? – Nie wiem – mówi Rhea. – My ślę, że mogliby śmy pojeździć po mieście motorem i go poszukać – proponuje Lars. – Nie mogę uwierzy ć, że nie ma ze sobą komórki. – Nie chciał. Powiedział, że wy korzy staliby śmy ją, żeby go śledzić. – A my się na to zgodziliśmy. – Ty lko dlatego, że nigdy nie wy chodził z domu. – Ale teraz wy szedł – zauważa Rhea.
Przejeżdża jeszcze kilka samochodów, a po niebie przesuwa się ciężka chmura, przy nosząc przelotny chłód. To im przy pomina, jak długą drogę przeszli. Jak daleko mają do domu. – Wy szedł – przy takuje Lars. – Z całą pewnością wy szedł.
ROZDZIAŁ 5
S
heldona bezgranicznie iry tuje fakt, że kina w Oslo wy znaczają widzom miejsca. – Uważa pani, że sami sobie nie poradzimy ? Potrzebujemy nadzoru? Instrukcji?
Mówi to do Bogu ducha winnej dziewczy ny w kasie biletowej. Jej pry szczata twarz się krzy wi. – Tam, skąd pan pochodzi, jest inaczej? – Tak. Kto pierwszy ten lepszy. Wy gry wają najsilniejsi. Prawo dżungli. Jestem stamtąd, gdzie konkurencja rodzi kreaty wność, a z konfliktu rodzi się geniusz. W Krainie Wolności siadamy, gdzie chcemy. Siadamy tam, gdzie się da. Sheldon łapie swój bilet i mruczy pod nosem. Mruczy pod nosem coś o cenie hot dogów. Mruczy coś o temperaturze popcornu, o odległości toalety od sali kinowej, krzy wiźnie foteli i średnim wzroście przeciętnego Norwega, który znacznie przekracza przeciętną. Gdy na krótką chwilę przestaje mruczeć – ty lko po to, by złapać oddech – naty chmiast wraca my śl o morderstwie, i już zostaje. Zajmuje całą przestrzeń. Dobrze zna to zjawisko w większej skali. To ty lko jeden z przy padków. Ży je w ciągły m zagrożeniu, że przy gniecie go ciężar historii, nie dając mu szansy obrony. To nie demencja. To śmiertelność. Wrogiem jest cisza. Jeżeli pozwolisz jej zapanować, zrobi wy łom w murze, który m odgradzasz się od wspomnień. „Ży dzi to wiedzą. Dlatego za wszelką cenę staramy się cały czas mówić. Ty le przeszliśmy, że jeżeli na chwilę zamilkniemy, jest po nas”. Odwraca się do Paula i mówi: – Nic nie wiem o ty m filmie poza ty m, że trwa ponad dwie godziny, a kiedy się skończy, kupię ci w Pepe najdroższą pizzę świata, a potem odpoczniemy sobie, zaży wając luksusów w Hotelu Continental. To niedaleko Teatru Narodowego. Przy puszczam, że w Grand Hotelu nie ma wolny ch miejsc. Nie przy szłoby im do głowy, żeby nas tam szukać, bo nie by wam w tego rodzaju miejscach. Ale osobiście uważam, że dzisiaj zasługujemy na odrobinę spokoju. Kończą się zwiastuny i zaczy na się film. Opowieść o statku kosmiczny m, który leci w stronę Słońca, aby ocalić świat. Film z początku zaskakuje, potem jednak wszy stko zmierza ku zniszczeniu
i śmierci. Sheldon zamy ka oczy. *** Jimmy Carter by ł prezy dentem za krótko, żeby w 1980 roku widzieć powrót do kraju zakładników z Iranu. W dniu zaprzy siężenia Ronalda Reagana z Teheranu wy startowały samoloty z Amery kanami, którzy by li przetrzy my wani przez cztery sta czterdzieści cztery dni. Kamery pokazy wały Reagana składającego przy sięgę w drobny m deszczu – jego ubrana na czerwono żona stała na tle szarego nieba. Ale dramat rozgry wał się na pokładzie samolotu, gdzie ci ludzie płakali, rozmawiali i niepokoili się, że wszy stko to kłamstwo i że po prostu zataczają kręgi w powietrzu, a lot jest jeszcze jedny m aktem okrucieństwa. Oglądając to wszy stko w telewizji, Sheldon zrozumiał, że historia Amery ki nie odnotuje spokojnego oświadczenia Reagana, ale wy raz zadumy i osamotnienia na twarzy Jimmy ’ego Cartera, który stał na pły cie lotniska już jako by ły prezy dent. W tle wy darzeń history czny ch toczy ło się ży cie ludzi takich jak on, Mabel i Bill Harmon, jego kolega i właściciel lombardu, który znajdował się ulicę dalej od mieszkania i zakładu Sheldona w Nowy m Jorku. W tamty ch czasach Mabel czy ty wała gazety. Po każdy m arty kule wy rabiała sobie zdanie, które potem szy bko ulaty wało jej z pamięci jak woda odparowująca z martwego stawu. Nie pozwalała Sheldonowi rozmawiać w domu o polity ce, ale on i tak nie miał na to ochoty. W 1980 roku Saul nie ży ł już od sześciu lat – co w skali czasu by ło niczy m. Miasto zasty gło w bezruchu i straciło dla nich sens. Zmieniło się w żółte smugi pędzący ch ulicami taksówek. W czarne ściany deszczu. W paletę zieleniny na bazarach. W czerwony stek na kolację. I znów w sen. Jedy ny m źródłem ruchu by ły zegarki w zakładzie Sheldona. Warsztat zegarmistrzowski i sklep z anty kami w jedny m znajdował się w Gramercy, niedaleko Park Avenue South. Nie rzucał się w oczy, ale miejscowi o nim wiedzieli. Przechodnie mogli nie zauważy ć żelazny ch drzwi z gruby mi kratami prowadzący ch do małego warsztatu z przodu i większego salonu w głębi. W latach osiemdziesiąty ch biznes Sheldona boleśnie odczuł pojawienie się wy nalazku o nazwie zegarek elektroniczny. Zegarki te miały niewiele ruchomy ch części, z wy jątkową dokładnością pokazy wały czas, z niewy jaśniony ch przy czy n pobudzały ludzką wy obraźnię i by ły tanie. Na domiar złego by ły towarem jednorazowego uży tku. Tak więc w szwajcarskim przemy śle zegarkowy m zapanowało zamieszanie, podobnie jak wśród ty ch, dla który ch ta branża by ła źródłem utrzy mania. Do warsztatu Sheldona przestali przy chodzić ludzie z wszy stkich warstw, niezależnie od poziomu zamożności, aby wy konał drobną naprawę, oczy ścił lub nasmarował mechanizm albo wy mienił uszczelkę. Przy chodzili ty lko starzy by walcy. Jakość
szwajcarskich zegarków stale się poprawiała, klienci pozby wali się tandetny ch modeli i naprawiali ty lko porządne. Sheldon miał mniej klientów, ale bardziej skomplikowaną pracę, zarobki natomiast się nie poprawiły. Dekada stała się cicha i bezbarwna. Lombard Billa Harmona by ł po prawej, trzy sklepy dalej. Bill też miał pięćdziesiąt kilka lat, by ł Amery kaninem przy zwoitego irlandzkiego pochodzenia, miał bujną czupry nę biały ch jak śnieg włosów i rumianą twarz. Razem z Sheldonem posy łali sobie nawzajem klientów jak piłeczki pingpongowe. – Z ty m nie do mnie. Proszę spróbować u Billa. On kupuje elektronarzędzia. – Nie, nie. Ten elegancki złoty zegarek powinien zobaczy ć Donny. Ja w ogóle się na ty m nie znam. – To jest nikon. Co mam zrobić z nikonem? Idź do Billa. – Idź do Donny ’ego. – Idź do Billa. – Donny, rzuć na to okiem – powiedział któregoś dnia Bill, podając mu cienki złoty zegarek na ory ginalny m skórzany m pasku, patek philippe. – Facet mówi, że kupił go w Hawanie, zanim zaczęli tam rządzić czerwoni. Chciał mi go sprzedać. Odesłałem go do ciebie, ale… – Przy szedłem trochę później. – Przy szedłeś później, więc go kupiłem. Sheldon miał na sobie skórzany fartuch i białą koszulę, okulary do czy tania odsunął na czubek głowy. Wy glądał odrobinę niechlujnie, a w jego błękitny ch oczach lśniło światło popołudnia. Ale Bill tego nie zauważy ł. Bill by ł nieczuły na efektowne, ulotne i subtelne strony rzeczy wistości. Dla Billa magia nie istniała. Szkoda, bo zdaniem Sheldona Bill miał jeden z najbardziej magiczny ch sklepów w Nowy m Jorku – nie licząc jego anty kwariatu – i nikt nie wiedział o ty m lepiej niż sy n Sheldona. Ku chłopięcej radości Saula, lombard Billa miał dokładnie takie same rozmiary i układ jak zakład Sheldona. Ilekroć Saul wchodził do lombardu, podobieństwo ty ch dwóch miejsc dawało mu coś w rodzaju poczucia własności. Bill, bezdzietny rozwodnik, chętnie się godził na tę adopcję. By się dostać do zakładu ojca, Saul musiał zejść po kilku stopniach i minąć drzwi z kratami. Warsztat znajdował się po lewej. Sheldon miał tam duży drewniany stół, a całą ścianę w głębi zajmowały setki mały ch półeczek, mniejszy ch niż szuflady katalogowe w bibliotece, oznaczony ch wy łącznie liczbami. By ło tam dobre światło i Saul przy glądał się przechodzący m ludziom, którzy wszy scy by li bardzo mili dla ojca. Bill miał u siebie dużą gablotę, gdzie ludzie mogli oglądać dziwne rzeczy, które miał na sprzedaż. Kiedy ś znalazła się u niego nawet tarcza wikingów, pokry ta z przodu futrem. Inny m razem miał starą zabawkę „Roboty Rock ’Em Sock ’Em”, zaby tkowy pistolet z Dzikiego Zachodu,
zepsutą maszy nę do pisania, nóż do otwierania listów pochodzący z Francji, wazon z uchwy tem w kształcie ry b i lusterko w ramce ze złoty ch liści. Bill nie nosił skórzanego fartucha, ani też zegarmistrzowskiej lupy jak Sheldon, więc w zakładzie ojca by ło jednak coś wy jątkowego. Fartuch Sheldona, wy płowiały i pognieciony, nosili jeszcze ry cerze walczący ze smokami. Saul wiedział o ty m od Sheldona. Sheldonowi nie zależało na ty m, by wy glądać jak horlogeur ze Starego Świata, nie mógł jednak zaprzeczy ć, że skórzane fartuchy bardzo się przy dawały, kiedy zdarzało mu się upuścić jakiś maleńki element zegarka. Mając na sobie fartuch, sły szał, jak część uderza o skórę, dzięki czemu wiedział, że fakty cznie coś mu spadło. Poza ty m przy dawały się zagięcia, z który ch bez trudu można by ło zebrać drobne elementy. Dlatego, choć w rzeczy wistości by ł to fartuch szewca, nie zegarmistrza, miał zarówno właściwości prakty czne, jak i magiczną moc zwalczania smoków. Jedno i drugie sprawiało, że łatwo go by ło nałoży ć i trudno zdjąć. Kiedy Bill wszedł do niego tamtego ranka, Sheldon miał na stole termos z kawą i ostrożnie montował uży wany włos balansu w nowy m zegarka do nurkowania marki Ollech & Wajs. – Gratuluję – rzekł Sheldon. – Teraz to jest zegarek. – Co robisz? – zapy tał Bill. – Coś, co już od jakiegoś czasu chodziło mi po głowie. – Czy li co? – Nie zrozumiesz. – Za trudne, tak? Technicznie skomplikowane? Nie zrozumiałby m. – Bill pokiwał głową i zagwizdał. – Ech, wy Ży dzi. Tacy z was spry ciarze. Nie ma chy ba na świecie niczego, w czy m nie jesteście dobrzy. Sheldon nie dał się sprowokować. – Wy daje mi się, że nie potrafimy za bardzo trzy mać się z dala od kłopotów. – No to w takim razie powiedz mi, co robisz, Einsteinie. Sheldon zdjął z oka lupę i odłoży ł na stół. Wskazał na kopertę zegarka leżącą po lewej stronie. – Należał do Saula. Zdjęli mu go z ręki. Przy jechał do nas razem z jego rzeczami osobisty mi. – I teraz go naprawiasz. – Nie, nie chcę go naprawiać. Robię coś innego. Sły szałeś kiedy ś o elinwarze? – Nie. – To stop metalu odporny na zmiany temperatury. Nazwa pochodzi od francuskich słów elasticité invariable, w skrócie elinwar. Wy twarza się z niego spręży ny do zegarków mechaniczny ch, takie jak te dwie. – Wartościowy ? – Nie. To zwy czajny stop żelaza, niklu i chromu, ale znacznie ułatwia wiele rzeczy. Spręży na
balansu to bardzo delikatny element. Jest zwinięty w spiralkę. Kiedy nakręcasz zegarek, zwijasz właśnie włos. Gdy się rozwija, napięcie wprawia w ruch elementy i zegarek ty ka. Oś balansu i włos to serce każdego zegarka. Rzecz w ty m, że jest ty lko kilka odlewni, które produkują ten stop. Dlatego większość spręży n balansu wy wodzi się z ty ch samy ch odlewni. To tak jakby … wszy stkie serca pochodziły z tego samego miejsca. Wszy stkie zegarki mają duszę i są ze sobą spokrewnione, bo wszy stkie pochodzą z tego samego domu. Kupiłem ten zegarek w sprzedaży wy sy łkowej z czasopisma. Na pewno nigdy o nim nie sły szałeś. Nie znajdziesz takich u amatorów luksusu. Noszą je za to robotnicy. I żołnierze. Cena jest adekwatna do jakości. Podobają mi się. Ostatnio kupiłem nowy i właśnie wy ciągam włos ze starego zegarka Saula i do nowego przekładam stare serce. W ten sposób, kiedy patrzę, która godzina, kiedy podejmuję jakąś decy zję, ta spręży nka łączy nas ze sobą. Czuję, że jestem trochę bliżej sy na. – To jest coś, Donny. – Zresztą na ty m właśnie polega moja praca. – Czy m to się różni od przełożenia baterii z jednego zegarka do drugiego? Sheldon potarł twarz. – I ty się dziwisz, dlaczego nigdy nie udaje ci się zaciągnąć nikogo do łóżka. – Co chcesz przez to powiedzieć? – Naprawdę się nie domy ślasz? – Ile kosztuje nowy ? – Jakieś trzy dzieści pięć dolców. Kiedy ś kosztowały około siedemnastu. – No to słuchaj. Zgadnij, ile zapłaciłem za tamten złoty zegarek. – Ile? – Och, Donny, przestań. Zapy taj, jakby naprawdę cię to interesowało. Sheldon lekko rozłoży ł ręce i zapy tał ty m samy m znudzony m tonem: – Ile? – Teraz lepiej. Osiemset. – Osiemset czego? Dolarów? Chry ste, Bill. Za zegarek? W ży ciu nie uda ci się tego sprzedać! – Nie zamierzam go sprzedawać. To inwesty cja. Zamierzam kupić kilkanaście takich, schować pod ziemią, a za dwadzieścia lat, kiedy już sprzedamy nasze sklepy, te zegarki będą warte ty siące! Przejdziemy na emery turę. Znajdziemy sobie jakiś domek na Long Island. Zaprosimy króliczki „Play boy a” i będziemy pić szampana. Sheldon zakoły sał się na krześle, które skrzy pnęło. – Co będziemy robić z króliczkami „Play boy a”, gdy będziemy mieć po siedemdziesiąt parę
lat? Podziwiać, jak noszą drinki? – Wspomnisz moje słowa, Donny. Nauka tak pędzi naprzód, że do tego czasu wy najdą pigułkę albo jakiś zastrzy k czy coś innego, dzięki czemu każdy staruszek będzie miał w spodniach rakietę. Dopiero dziesięć lat temu wy lądowaliśmy na Księży cu. To marzenie młodego człowieka. Kiedy ci sami naukowcy będą w naszy m wieku, skupią się na czy mś znacznie bliższy m. Nie będą chcieli jechać tam, gdzie nie by ło jeszcze żadnego człowieka. Będą woleli wy prawy w miejsca, gdzie każdy już by ł. A wiesz czemu? Bo tam jest po prostu przy jemnie. – A co z naszy mi żonami? – Nasze żony … – odparł Bill, traktując py tanie bardzo poważnie. – Nie będę żonaty, a… do tego czasu… Mabel się ucieszy, że znalazłeś sobie hobby. Sheldon pochy lił się i wy sunął szufladę pod stołem. – Trzeba przy znać, że wizjoner z ciebie, Bill. Napalony, rozrzutny wizjoner. Sheldon wy ciągnął małe pudełko i wręczy ł je Billowi. – Co to jest? – spy tał Bill. – Chcę, żeby ś to u siebie przechował. Wsuń je w jakiś kąt. Nie sprzedawaj ich. – Ich, czy li czego? – Odznaczeń, które dostałem po powrocie z Korei. Bill wziął pudełko bez otwierania. – Dlaczego mam je wziąć? – Nie chcę, żeby żona je znalazła. Ani Rhea. Rośnie, cały czas się kręci i zadaje py tania. – Przecież sam ją nauczy łeś mówić. – Gdy by m wiedział, jakie będą konsekwencje… Bill rozejrzał się po sklepie z anty kami. – Nie możesz ich schować gdzieś tutaj? Mógłby ś tu ukry ć nawet Jimmy ’ego Hoffę 1. – Zrób coś poży tecznego. – Kiedy będziesz je chciał z powrotem? – Zobaczy my, czy w ogóle będę chciał. – Naprawdę chodzi o dziewczy ny ? – Między inny mi. Ale przede wszy stkim nie chcę, żeby coś mi przy pominało, że pokazy wałem te medale Saulowi. A ponieważ robię z ty mi zegarkami to, co robię, nie dam sobie rady, jeżeli będę je miał tak blisko. Słuchaj, nie musisz tego rozumieć. Po prostu powinieneś to zrobić, bo cię proszę. Czy to nie wy starczy ? – Wy starczy. – To dobrze. Bill wziął pudełko, ale ociągał się z wy jściem, gdy Sheldon wrócił do pracy. Po kilku minutach
Sheldon spojrzał na niego. – Co ci dzisiaj jest? – Już nie ży ję. – Co ty m razem zrobiłeś? – Nie ży ję. Naprawdę nie ży ję. Nie pamiętasz? To się zdarzy ło w listopadzie podczas wy borów. Pijany kierowca. Mocno to przeży łeś. Przy puszczam, że wciąż to przeży wasz. Jestem pierwszy m człowiekiem w twoim ży ciu, który umarł od śmierci Saula. Dlatego robisz z zegarkami to, co robisz. – Robię to z powodu mojego sy na. – Tak. Ale robisz to teraz, bo umarłem. – Czy li w takim razie to nie jest ty lko wspomnienie. – Oczy wiście, że wspomnienie. – Nie w ty m momencie. Chodzi mi o to, że nie mogę pamiętać rozmowy z duchem. Pewnie ją sobie wy my ślam. – No, nie. Przy puszczam, że to nie jest wspomnienie jako takie. Raczej wizja czy coś takiego. Żadnego z nas tu nie ma. Jesteś w kinie z ty m cudzoziemskim dzieciakiem, którego spotkałeś na Islandii. – W Norwegii. – Wszy stko jedno. – Bill mówił trochę inaczej. – No to jak ci się wy daje, kim jestem? – Nie podoba mi się to py tanie. Dźwięk dzwonka nad drzwiami oznajmił, że do zakładu wszedł klient. – My ślę, że powinniśmy skończy ć. – Co zdarzy ło się dzisiaj rano? – zapy tał Bill. – O który m „dzisiaj rano” rozmawiamy w tej chwili? – O ty m z chłopakiem z Bałkanów. Dlaczego schowałeś się w szafie? Dlaczego nie uratowałeś kobiety ? – Mam osiemdziesiąt dwa lata. Co mogłem zrobić? – Właśnie mówię. – Dokonałem wy boru. Postanowiłem wy korzy stać resztę sił, która mi jeszcze została, żeby pomóc chłopcu. Ży cie to pasmo wy borów. Wiem, jak dokony wać wy borów. – Co teraz? – Wszy stko jedno, by le w górę rzeki. Powiem ci, kiedy będę na miejscu.
Młody bileter, z przy piętą plakietką z imieniem Jonas, pochy la się nad Sheldonem z uprzejmy m wy razem twarzy. Mówi coś po norwesku. – Co? Jonasz przechodzi na angielski. – Chy ba pan zasnął. Film już się skończy ł. – Gdzie chłopak? Światła są zapalone, na ekranie nie ma już napisów końcowy ch. Czując jakiś ból pleców, Sheldon przechodzi między rzędami krzeseł w kierunku holu, gdzie widzi Paula z kolejną porcją lodów w rożku, którą prawdopodobnie poczęstowali go sprzedawcy. – Szukałem cię – mówi Sheldon. Paul nie uśmiecha się na jego widok. Ani trochę nie złagodniał od chwili, gdy się poznali. Sheldon wy ciąga do niego rękę. Paul nie reaguje. Sheldon spokojnie kładzie rękę na ramieniu chłopca. – Chodźmy stąd. Trzeba cię przebrać. Nie możesz cały czas chodzić w ty ch spodniach. Powinienem by ł cię przebrać już wcześniej. Nie potrafiłem pozbierać my śli. Już potrafię. *** Petter delikatnie stuka Sigrid w ramię, żeby odwrócić jej uwagę od ekranu komputera. – W szafie znaleziono ślady moczu. Dochodzi ósma wieczorem, a słońce wciąż stoi wy soko. W biurze jest ponad dwadzieścia siedem stopni. Kiedy budy nek powstawał, nie założono w nim centralnej klimaty zacji. W tamty ch czasach nie by ło to konieczne, ale teraz globalne ocieplenie mocno daje im się we znaki. W odróżnieniu od niektóry ch na komendzie – kipiący ch energią – Sigrid nie odpięła nawet jednego guzika munduru. Ma do tego prawo, poza ty m komisariat nie przestrzega szty wno regulaminu, ale z powodów, który ch sama nie potrafi sobie wy tłumaczy ć, woli pozostać zapięta pod szy ję. – Mocz na pewno jest świeży. Jeszcze kilka godzin temu w szafie stała kałuża. – Wiesz na pewno, że nie zrobił jej który ś z naszy ch? – py ta sarkasty czny m tonem Sigrid. – Daliśmy próbkę do zbadania, żeby porównać z DNA zamordowanej kobiety. To na pewno nie ona, bo nie miała mokry ch spodni. Zastanawiam się, czy to nie jest mocz tego zaginionego chłopca. – Schował się w szafie i sły szał, jak mordują jego matkę? Strach pomy śleć. Petter nie odpowiada. – Ile trzeba czekać na wy niki testu?
– Zwy kle z pół roku. – A w ty m konkretny m przy padku? – Do rana powinniśmy wiedzieć. Inga zostanie dłużej w laboratorium. Właśnie zerwała z chłopakiem. My ślę, że lubi mieć coś do roboty, poza ty m złamałem sześć przepisów, prosząc ją, żeby zrobiła to poza kolejką. – Nie ma przy padkiem psa? – Kota. – Victora? – Cezara. – No, w każdy m razie mamy szczęście. – Jedziesz na miejsce zdarzenia? – py ta Petter. – Czy ż nie robicie świetnej roboty ? Petter krzy wi usta. – Aha, w końcu pojadę – przy takuje Sigrid. – Dowiem się od właściciela, jak się nazy wała ta kobieta oraz jej sy n i ten mężczy zna, który prawdopodobnie to zrobił. My ślę, że najpierw złapię sprawcę, a resztą będę martwić się później. – A jak już będzie po, pójdziemy do Pepe na pizzę. – Po czy m? – py ta Sigrid. – Jest przy jemny wieczór. Napijemy się czegoś. – Nie jestem w nastroju. – Nigdy wcześniej nie widziałem zamordowanej kobiety – mówi Petter. Sigrid nie odry wa wzroku od ekranu komputera. Surowy m tonem odpowiada: – Jeszcze jej nie widziałeś. Sheldon stoi w recepcji hotelu. – Pańska godność? – py ta kobieta. Mówiąc z akcentem, którego ani on, ani Szwedka za ladą nie potrafią rozpoznać, przedstawia się: – C.K. Dexter Haven. – C.K. Dexter Haven – powtarza kobieta. – Mecenas – dodaje Sheldon. Przelotnie spogląda na chłopca. – I wnuk. Paul. Paul Haven. – Mogę prosić paszporty ? Sheldon odwraca się do Paula i mówi: – Pani chce zobaczy ć paszporty. Te książeczki z naszy mi nazwiskami. Ponownie zwraca się do recepcjonistki.
– Szczerze mówiąc, moja droga, mam dla pani dobrą i złą wiadomość. Zła jest taka, że niespełna godzinę temu ukradziono nam bagaże, między inny mi z paszportami, kiedy jechaliśmy ty m waszy m wspaniały m pociągiem z lotniska. By ło to tak traumaty czne przeży cie, że mój wnuk się zmoczy ł. Ale mówię to pani w zaufaniu, nie chciałby m go zawsty dzać, chociaż jest jeszcze mały. Dobra wiadomość jest natomiast taka, że jeszcze przed naszy m wy jazdem moje biuro przesłało je do was faksem, więc na szczęście macie kopie paszportów. Mogłaby pani zrobić dla mnie dwie dodatkowe? Będę ich potrzebował jutro na policji przy składaniu zawiadomienia o kradzieży i w ambasadzie, żeby mogli nam wy stawić nowe paszporty na smutną drogę powrotną. Następuje chwila, w której nie pada ani jedno słowo. Kiedy szczupła, elegancka i ży czliwa jak anioł kobieta otwiera usta, aby się odezwać, C.K. Dexter Haven unosi rękę i mówi: – Bardzo dziękuję, ale nie musi pani robić tego od razu. Mieliśmy długi i męczący dzień, a biorąc pod uwagę mój wiek – mam osiemdziesiąt dwa lata – najlepiej będzie, jeżeli zajmiemy się tą sprawą jutro rano. Ty mczasem chciałby m zapłacić za pokój gotówką, żeby śmy by li rozliczeni. Prosiłby m też, żeby boy poszedł do jakiegoś sklepu w pobliżu i kupił mojemu wnukowi parę rzeczy do ubrania. Skarpetki, tenisówki, spodnie, majtki, koszulkę i jakąś porządną kurtkę do chodzenia po lesie. Proszę to doliczy ć do rachunku i jak najszy bciej przy nieść mi do pokoju. Kobieta usiłuje coś powiedzieć. Wy konuje gesty, jakie zwy kle towarzy szą próbom włączenia się do rozmowy. Porusza dłońmi. Od czasu do czasu otwiera usta. Zwęża i szeroko otwiera oczy, wy ćwiczony m ruchem przechy la głowę, jak gdy by dla podkreślenia słów. Ale tego rodzaju subtelne znaki działają na Sheldona jak szept na słonia. Są urocze, ale zupełnie nieskuteczne. – Panie Haven, bardzo mi przy kro, że… – Oczy wiście. Mnie również. A ponieważ skradziono mi lekarstwa, które łagodzą skutki uboczne raka, ogromnie się cieszę, że zostałem okradziony w kraju pełny m tak uprzejmy ch ludzi. Tak się mówi w Amery ce. Norwegowie to przemili ludzie. Jeśli ży wy wrócę do domu, z pewnością będę mógł to potwierdzić. A gdy by m umarł i nie zdąży ł już zobaczy ć ojczy stej ziemi, w moim imieniu zrobi to mój wnuk. Pokój by ł bardzo ładny. Sheldon znalazł kanał telewizy jny, który nadawał kreskówki po norwesku. Paul w milczeniu usiadł na łóżku i z butelką coli w ręku przy glądał się, jak Tom goni Jerry ’ego. Sheldon usiadł obok chłopca, też patrząc w telewizor. – Miałem kiedy ś pomy sł na reklamę telewizy jną – powiedział Sheldon. – Wy obraź sobie coś takiego. Pierwsze ujęcie: pole pszenicy i polny ch kwiatów, całe w odcieniach złota. W tle bzy czenie owadów. Czuje się upał. Następne ujęcie, lekko zmarszczona powierzchnia stawu. Nad
wodą lekka mgiełka, jak we śnie. Nagle plusk! Do stawu wskakuje pies. Kamera śledzi go, jak z determinacją pły nie z lewej na prawo. Nagle po prawej stronie ekranu pojawia się pusta butelka po coli unosząca się na powierzchni. Zdy szany pies, golden retriever, chwy ta butelkę w py sk i zawraca. Wy skakuje z wody, otrząsa się, a potem biegnie z butelką na brzeg, gdzie leży na wznak chłopak i leniuchuje, gapiąc się w obłoki. Chłopak, nie patrząc, bierze butelkę i wrzuca ją z powrotem do stawu. A kiedy pies znowu wskakuje do wody, na ekranie pojawia się napis: „Coca-Cola. Lato”. Kupujesz to bez zastrzeżeń! Nic nie umiesz na to poradzić! Obraz trafia prosto w głąb duszy i porusza twoją najczulszą strunę! Ale co można zrobić z takim pomy słem? Nic. Wy ślesz go gdzieś, to ci ukradną. Na razie nie mam własnej firmy, która produkuje napoje. Paul milczy. Odkąd się poznali, nie wy powiedział ani jednego słowa. Nawet się nie uśmiechnął. Ale dziecko nie wie, jak sobie radzić z ciszą. Nie wie, że tragedia i komedia muszą iść ręka w rękę, jak najbliżej siebie – na ile słowa i smutek pozwolą – aby zagłuszy ć głosy umarły ch. Jest ty lko mały m chłopcem. Struchlały m ze strachu, pogrążony m w ciszy, w której słowa zawodzą i zderzają się z rzeczy wistością, ześlizgując się z niej jak krople deszczu z liści. Jest za mały, aby zająć my śli zabawą, nie potrafi jeszcze szukać pociechy w dialogu. Jest bezbronny. Jego matka nie ży je. Dlatego właśnie Sheldon nigdy go nie zostawi. – Bóg stworzy ł świat i powiedział, że jest dobry – mówi głośno Sheldon. – W porządku. Ale kiedy zrewidował swoją opinię? – py ta, gdy w telewizorze Tom goni Jerry ’ego. – Zgoda, wiem, co sobie my ślisz. My ślisz sobie: przecież ocenił jeszcze raz swoje dzieło przed potopem. Zanim – a gu gu – Noe zbudował arkę. Ale minęło już sporo czasu. Zresztą wcale nie zaczął pracy od początku, ty lko wszy stko zamazał, z wy jątkiem arki. My ślę, że powinniśmy się spodziewać nowego otwarcia. Nie chodzi mi o to, żeby jak dzieciak zgniótł kartkę z nieudany m ry sunkiem, udając, że nic się nie stało, i zostawiał Noego z py taniem, które brzmiało: „Dlaczego ja?”. Noe nie znalazł odpowiedzi, więc sięgnął po dzban wina. Osobiście chciałby m zobaczy ć u Boga jakiś rozwój. Jakąś dojrzałość. Jakąś odpowiedzialność. Gotowość przy znania się do winy. Chęć złożenia publicznego oświadczenia, że zaniedbał swoje obowiązki. Problem w ty m, że Bóg jest sam. Nie ma nikogo, kto by mu się sprzeciwił. Kto by mu wy tłumaczy ł, jak się sprawy mają. Nie ma Pani Bóg. Podejrzewam, że nie ja pierwszy tak my ślę. Jako święty Paweł, którego imię nosisz, teolog i filozof, by ć może najciekawsza osoba w historii, mógłby ś powiedzieć, że przecież Bóg nie może niczego po sobie poprawiać, bo skąd może wiedzieć, że popełnił błąd? Czy wiedza Wszechwiedzącego obejmuje też wiedzę o sobie samy m? Jeśli On jest źródłem wszy stkiego, to czy może negować i potępiać swoje własne czy ny ? Według czego ma je oceniać? Co jest miarą, jeśli nie On sam? Otóż mam odpowiedź i dziękuję, że zapy tałeś. Odpowiedź tkwi w biblijnej opowieści o masturbacji. Zważy wszy na twój wiek, w ogóle by m o niej nie wspominał, ale skoro
najwy raźniej nie znasz angielskiego i przeży łeś dzisiaj gorsze rzeczy, ta historia nie wy rządzi ci większej krzy wdy. Onan. Pamiętamy go jako tego, który tracił z siebie nasienie na ziemię. Pierwszego rękodzielnika. Ale co się wtedy wy darzy ło? Onan miał brata, który nie mógł począć z żoną dziecka. Z jakiegoś powodu Bóg postanawia, że rodzina musi mieć dziecko, więc, jak nakazy wał zwy czaj w tamty ch czasach, gdy każdego można by ło zastąpić kimś inny m, Bóg każe Onanowi iść do namiotu brata i dmuchnąć bratową. Ale Onan uważa, że nie powinien tego robić. Idzie do namiotu i my śląc, że Bóg nie widzi, co się dzieje w środku – ty lko mnie nie py taj, co o ty m sądzę – zaczy na się masturbować. Czy li traci z siebie nasienie. Potem wy chodzi z namiotu, mówi Bogu, że uczy nił to, co należało, i odchodzi. Bóg, jak to Bóg, gniewa się na Onana. Według naszy ch judeochrześcijańskich przewodników duchowy ch pły nie stąd nauka, że Bóg czuje odrazę do masturbacji, mamy więc trzy mać ręce z dala od naszy ch ptaszków. Ale moje py tanie brzmi: skąd Onanowi przy szło do głowy, że polecenie od Boga może by ć niemoralne? Że istnieje jakiś kodeks moralny, który ma źródło w głębi ludzkiej duszy, w naszej niepowtarzalności i śmiertelności, który potrafi już odróżnić dobro od zła z taką jasnością, że może się przeciwstawić najwy ższemu autory tetowi i odnaleźć własną drogę? Stąd dochodzimy do właściwego py tania: Dlaczego nie potrafiłem choć w części wpoić mojemu sy nowi, żeby miał odwagę mi się sprzeciwić, wy pomnieć mi moje własne wady i nie zgodzić się na udział w bezsensownej wojnie, na której zginął? Mógłby mnie przeży ć. Dlaczego nie umiałem dać mojemu sy nowi więcej tego… czegoś? Sheldon spogląda na Paula, który wpatruje się w ekran. – Chodź tu, trzeba ci w końcu zdjąć te kalosze.
1. Jimmy Hoffa – działacz związkowy, znany z powiązań z przestępczością zorganizowaną, zaginął bez śladu w 1975 roku [przy p. tłum.]. ↩
ROZDZIAŁ 6
G
dy Rhea i Lars wy szli z komisariatu, przez wiele godzin jeździli, szukając Sheldona. Z początku nie mieli żadnego planu poszukiwań. Jeździli po dzielnicach wokół centrum
miasta i najpopularniejszy mi ulicami. Karl Johans Gate. Kristian IV`s Gate. Wergelandsveien, przy nowy m Domu Literatury. Ulicą Hegdehaugsveien do Bogstadveien i dokoła Majorstuen. Z powrotem do parku Frogner, przez Frogner do Vika, a potem do portu. Następnie zaczęli wy bierać konkretne miejsca. Najpierw zajrzeli do sy nagogi, ale nie by ło tam ani śladu Sheldona. Potem sprawdzili bar topless – ani śladu Sheldona. Księgarnie – ani śladu Sheldona. Lars zaproponował, żeby przenocowali w mieście. W jakimś ładny m miejscu. Drogim. Może w Grand Hotelu? W Grand Hotelu nie by ło jednak wolny ch miejsc, więc wy brali hotel Continental. Lars spał mocno. By ł wy kończony. Rhea leżała z otwarty mi oczami, wpatrując się w sufit i odtwarzając w my ślach swoje ży cie. Śniadanie w hotelu Continental jest smaczne, ale Rhea nie jest głodna. Zanurza palec w gorącej herbacie, po czy m opiera go o krawędź szklanki. Trzy mając szklankę drugą ręką, zakreśla palcem na jej krawędzi kółko, dopóki nie rozlega się niski dźwięk, przy pominający żałosny krzy k małego wielory bka, który zgubił się w oceanie. – Gdy by m ja to zrobił, miałby m kłopoty – zauważa Lars. – Przepraszam. – Jak spałaś? – py ta Lars. – Wolałaby m by ć w domu. – Wątpię. – Jak będziemy mogli tam wrócić, skoro wiemy, że zamordowano tam jakąś kobietę? Jak długo można mieszkać w hotelu? – Ludzie mają większe problemy niż my. – Rzeczy wiście. Niegrzecznie by łoby mówić w ten sposób w ich obecności, ale ponieważ ich nie ma, możemy pogadać o nas. Lars uśmiecha się i po raz pierwszy, odkąd weszli do hotelu, Rhea też się uśmiecha.
– Czasami mówisz jak twój dziadek. Najczęściej wtedy, kiedy go nie ma. – To on mnie wy chował. – Martwisz się o niego? – Jestem za bardzo zszokowana, żeby się martwić. – Nie musimy mieszkać w hotelu. Pojedziemy do domku letniskowego. Mogę wziąć trochę wolnego. – Nie mam przy sobie nic oprócz szczoteczki do zębów. – Mamy tam jakieś rzeczy. Przed wy jazdem można coś kupić. – Wolno nam wy jechać? – Zadzwonię do Sigrid Ødegård i powiem jej, dokąd jedziemy. Chy ba że policja jest gotowa płacić za hotel. – Piszą o ty m w dzisiejszej gazecie. Na pierwszej stronie widziałam zdjęcie naszego budy nku. Lars pije czarną kawę i je grzankę z jajkiem. Ma na sobie białą koszulę z krótkim rękawem, wy łożoną na spodnie, modne dżinsy i skórzane buty. – Jak możesz teraz jeść? – py ta Rhea. – Przecież to śniadanie. – Czy to wszy stko w ogóle cię nie porusza? Nie zakłóca codzienności? Nie wy wołuje poczucia pustki? Lars odstawia filiżankę z kawą i kilka razy stuka dłonią o stół. – Staram się na ty m nie skupiać. Staram się raczej my śleć, co robić. – Jak w grze wideo. – To nie fair i w dodatku niemiłe. – Mówisz, jakby śmy mieli jakiś wy bór. Nie przejmujesz się ty m? Nie jesteś przerażony ? Bo ja jestem. Dziadek nosi w sobie tę całą wrogość. Stłumiony gniew. Pamiętam, jak patrzy ł na mnie z miłością i czułością, gdy by łam mała, a potem ni stąd, ni zowąd wpadał we wściekłość. Nie na mnie. Na mnie chy ba nigdy się nie złościł. Raczej się iry tował. Iry tował się ciągle. Unosił ręce i py tał mnie, co my ślę. „Dlaczego uważasz, że to dobry pomy sł?”, py tał. Wy daje mi się, że złorzeczy ł całemu światu. Gdy by łam starsza, powiedział, że gdy patrzy na moją twarz, widzi nieskończoną głębię człowieczeństwa i wszy stko, co ginie, gdy kogoś tracimy. I przy chodzą mu na my śl ludzie, którzy, patrząc w twarze dzieci, potrafią je krzy wdzić. I jak reszta z nas powinna na to reagować. Wtedy zaczy nał mówić o Holokauście. O nazistach, którzy strzelali dzieciom w głowę na oczach ich rodziców, żeby udowodnić samy m sobie, że błaha ludzka dobroć ich nie doty czy i że są nadludźmi, tak jak im mówił Hitler. Wiązali rodziny razem strunami fortepianu nad brzegiem Dunaju i rozstrzeliwali ty lko jedną osobę, tak żeby reszta się potopiła. Zagazowy wali ich.
Wrzucali do dołów i jeszcze ży wy ch przy sy py wali wapnem… – Przestań – szepcze Lars. – Chcesz, żeby m to ja przestała? – py ta, uderzając w stół. Sheldon budzi się, ale nie goli się ani nie kąpie. Otwiera drzwi pokoju i widzi za nimi dziennik „Aftenposten”. Nic z niego nie rozumie, ale szuka konkretnej wiadomości i w końcu ją odnajduje. Morderstwo to po norwesku mord. Jest nagłówek, zdjęcie budy nku i taśma policy jna na drzwiach wejściowy ch. Dokoła stoi tłum ludzi. Kobieta naprawdę nie ży je. Potwierdzenie tego faktu przez świat sprawia, że zdarzenie staje się jeszcze bardziej realne. Może to po prostu wina demencji, którą wmawiała mu Mabel. – Potrzebujesz dowodu. – W porządku. Dowodu. Znajdę dowód. Mogę już iść? – Nawet nie zadzwoniłem po karetkę – mówi do nikogo. – Co ze mnie za zwierzę? Jak mogłem o ty m zapomnieć? Przeży łaby, gdy by m walczy ł? Gdy by m przy najmniej krzy knął? Ale stało się inaczej i sły szy teraz chłopca. Który właśnie sika w łazience. Stara się trafić do muszli i nie nabrudzić. Który spuszcza wodę i odkręca kran. Który my je rączki, jak nauczy ła go mama, zakręca kurki najmocniej, jak potrafi, wy ciera ręce w czy sty ręcznik, po czy m wy chodzi z łazienki, usiłując zapiąć pasek spodni. Sheldon dowiaduje się, że kobieta nie miała na imię Vera, lecz Senka. Z tego, co zrozumiał, w gazecie ani słowem nie wspomniano o chłopcu. Jeśli to prawda, to ktoś bardzo ostrożnie ujawnia fakty. Sheldon bierze pry sznic, goli się i ubiera się, a potem ubiera chłopca w nowe rzeczy, które przy niosła obsługa hotelu. Zagląda pod łóżko, do łazienki, do szuflad, w zagięcia łóżka i krzeseł, aby się upewnić, czy nie zostawią w pokoju niczego, co mogłoby pomóc ich zidenty fikować. Ostatni raz zwiał, nie płacąc rachunku, w 1955 roku, a to wy maga pewny ch umiejętności. Lepiej nie popełnić żadnego błędu, bo skutki mogą by ć niezwy kle poważne. Skończy wszy przy gotowania do wy jścia, siada na skraju łóżka i my śli. My śli powoli, w skupieniu. Jeżeli policja wie o zamordowanej kobiecie, wie też o chłopcu. A po ty m, jak Sheldon nie wrócił na noc do domu, Rhea prawdopodobnie odchodzi od zmy słów. Przy chodzi mu do głowy, że Rhea, wchodząc do mieszkania, mogła przy padkiem potknąć się o ciało kobiety. Mogła pomy śleć, że on także został zamordowany. Dzień po poronieniu. „To ży cie? Chcesz znać moje zdanie o ty m ży ciu?” Trzy mając gazetę, patrzy na budy nek. Będą poszukiwać mordercy i by ć może także chłopca. Będą go szukać z takiego czy innego powodu. A jeśli morderca ściga chłopca, to policja sprawdzi
każdy samolot, pociąg i autobus, żeby sparaliżować miasto. – Jak w czasie wojny na morzu – mówi na głos. – Trzeba opanować wszy stkie przesmy ki, takie jak Gibraltar, Bosfor, Kanał Panamski albo Kanał Sueski. Opanować i czekać na nieprzy jaciela. Na twoich warunkach. Zrobią to samo. Ja w każdy m razie by m tak zrobił. Norwegom by ć może brakuje aserty wności, ale nie są głupi. Będą czekać, aż wszy scy wpadniemy w pułapkę. Sheldon patrzy na Paula, który ogląda kreskówkę w języ ku norweskim. – Wiem, co my ślisz – powinienem cię wy dać, podrzucić. Ale co będzie, jeśli nie podejrzewają potwora? I oddadzą cię w jego ręce? Jeżeli my ślą, że jestem stuknięty m staruszkiem i moje zeznanie jest niewarte funta kłaków? Przecież i tak nie widziałem jego twarzy. Założę się, że Rhea już im powiedziała, że mam kuku na muniu. Co wtedy ? Słuchaj, nie oddam cię, zanim go nie złapią. Zgoda? No więc jak się mamy stąd wy dostać? Sheldon wy obraża sobie miasto tak, jak je zna. Wy obraża je sobie jako kry ształ otoczony zewsząd szmaragdowozielony m lasem, który przecinają błękitne strumy czki. Widzi w my ślach samoloty, pociągi, taksówki i samochody. Wy obraża sobie, że policja i potwór siedzą po obu stronach miasta, wpatrując się w kry ształ. Szukają staruszka i małego chłopca. – Rzeka – mówi w końcu Sheldon, mając na my śli Oslofjorden. Odkłada gazetę i pociera twarz. – Nie chcę pły nąć rzeką. Przy śniadaniu Lars bierze serwetkę z kolan i kładzie ją na stole obok talerza. Prostuje się na krześle. Rhea siedzi zgarbiona, opierając podbródek na dłoni. Długo nic nie mówią. – Co by śmy dzisiaj robili? – py ta w końcu Rhea. – Chodzi ci o nasze plany, gdy by się nic nie zdarzy ło? – Opowiedz mi coś. Kiedy by ła mała i mieszkała z dziadkami na Manhattanie, marzy ła o Nowej Anglii – takiej, jaką opisy wał Sheldon. Wzgórza Berkshire wznosiły się i opadały jak fale, przy kry te warstwą mokry ch jesienny ch liści. Na ty m morzu liści unosił się giganty czny domek dla lalek. W środku po stole tam i z powrotem przesuwały się placuszki z jagodami. Gdy placuszki trafiały na stronę Sheldona, brał kawałeczek, a potem przesuwał w kierunku Rhei, która też brała kęs. Mabel siedziała pośrodku, usiłując nalać do kubka świeżo wy ciśnięty sok z jabłek i go nie rozlać. Pluszowy miś na kredensie też się koły sał, a jego niebieska muszka trzepotała jak skrzy dła moty la. Przy śniadaniu w domku dla lalek opowiadali sobie historie. Teraz jej domkiem dla lalek by ł domek letniskowy, a wzgórzami Berkshire by ł Hedmark.
Ży cie tak się toczy, że nasze marzenia mogą się spełnić w sposób, jakiego nigdy sobie nie wy obrażaliśmy. Jej wy obraźnią jest Lars. Opowiada jej historie w ich domku dla lalek. Latem leżą na trawie, zimą pod kołdrą, i razem fruną do światów, które są równocześnie piękne i smutne. Dzisiaj rano – drugiego dnia – Lars chce by ć gdzieś indziej. Dlatego mówi. Opowiada o sy mpaty czny m dniu w księgarni z tarasem przy Aker Bry gge, o letniej wy przedaży na Bogstadveien i lodach na rogu w Grünerløkka, o cy namonowy ch bułeczkach w Åpent Bakeri naprzeciwko nowego Domu Literatury, niedaleko Pałacu Królewskiego. Rhea podąża my ślą tą krętą drogą, wy obrażając sobie, że pcha wózek. W wózku śpi jej dziecko, które ma około trzech, czterech miesięcy. Zagląda do środka. To chłopiec. Koły sze się w gondoli pły nącej ulicami miasta. Nie budzi się, gdy koła wózka pokonują liczne ry nienki ściekowe w chodniku. To część ry tmu miasta, a przecież chłopiec właśnie tu się urodził. Tutaj, bardzo daleko od jej domu. Jest stąd, ale zarazem nigdy nie będzie. Słuchając Larsa, Rhea zaludnia miasto znany mi i nieznany mi twarzami. Dopasowuje stroje do dzielnic. Przy pomina sobie, jak Sheldon przedstawiał geografię miasta, szukając analogii do Nowego Jorku. – Frogner to Central Park – mówił. – Grünerløkka to Brookly n. Tøy en to Bronx. Gamleby en to Queens. A ten półwy sep – jak on się nazy wa? – By gdøy. – To Long Island. – A Staten Island? – Co, Staten Island? Chłopiec ma na imię Daniel. Mijają sklep z zabawkami, a Rhea patrzy na wy stawę. Nagle wy obraża sobie, że za szy bą stoi Sheldon z zakrwawiony m nożem w ręku. – Wy daje mi się, że powinniśmy uregulować rachunek i jechać do domku letniskowego – mówi nagle Rhea. Za oknem, w biały m mercedesie, zaparkowany m po drugiej stronie ulicy, przy której stoi hotel, Enver bębni palcami w czarną winy lową okładzinę kierownicy, wy bijając ry tm melodii, której nikt poza nim nie sły szy. Jego palec wskazujący pożółkł od dawny ch jugosłowiańskich papierosów. Z odtwarzacza CD pły nie zachry pnięty głos ponurego piosenkarza, przy gry wającego sobie na cy gańskiej gitarze. Silnik samochodu jest wy łączony. Rozgrzana w słońcu maska trzeszczy. Kobieta w budy nku, którą obserwuje, pochy la się nad stołem, podpierając głowę rękami, a mężczy zna siedzi wy prostowany. Są tam od ponad godziny, a gorące słońce poranka świeci
Enverowi prosto w ogorzałą twarz. Słońce o tej porze nie ty lko późno zachodzi, ale też wcześnie wschodzi. Enver zakłada okulary pilota w złocony ch oprawkach i głęboko oddy cha. Wkrótce zakończy się jego wy gnanie. Uciekł po wojnie, gdy Kosowo wciąż by ło serbskie. By ł ścigany i poszukiwany. Teraz jednak sy tuacja przedstawia się inaczej. Kosowo ogłosiło niepodległość. Uznały ją kraje na cały m świecie. W nowy m państwie Enver nie jest już poszukiwany m zbrodniarzem wojenny m. Tam, w oczach nowego prawa, nowy ch zasad i nowej pamięci, wróci jako cichy bohater. Tak, nowe państwo ma wszy stkie atry buty nowoczesnej władzy. Oczy wiście, to będzie dobra władza. Będzie działała w zgodzie z prawem między narodowy m i traktatami. Będzie wdzięczna za wsparcie ży czliwy m krajom, które uznały prawo kraju do istnienia. Ale będzie też spry tna i mądra. Będzie przede wszy stkim pamiętała o swoich. Ochroni Envera i jego towarzy szy. Przy wita go z szeroko otwarty mi ramionami. Nauczy się usprawiedliwiać jego dawne czy ny, tak jak wszy stkie państwa, które czczą swoich żołnierzy. Zanim jednak to wszy stko nastąpi, należy zrobić jeszcze jedną rzecz w ty m nordy ckim kraju. Zanim to wszy stko nastąpi, musi odnaleźć chłopca. Niepodległość Kosowa powinna by ć czasem radości – tańców, picia, pieprzenia się i triumfu, że dziesięć lat walk UÇK z serbską hołotą w końcu zostało wy nagrodzone. Jego towarzy sze broni mieszkają w wielu krajach, zapomniany ch przez Boga i ludzi, ukry ci jak szczury przed światłem. Kiedy się walczy za kraj pozbawiony własnego rządu, człowiek nie ma żadnej ochrony. Ale Kosowo jest już wolne. A rząd wie, kto pomógł mu zrzucić kajdany. I będzie dobry dla swoich wracający ch z wy gnania sy nów. Enver by ł tam w marcu 1998 roku, kiedy policja po raz drugi zaatakowała dom Adema Jashari. Sam własnoręcznie wbił nóż między żebra krzepkiego gliniarza, ubranego w kamizelkę przeciwodłamkową, i przy glądał się, jak uchodzi z niego ży cie, patrząc na ostatnie uczucie malujące się na twarzy ofiary. Nienawiść. Zawsze nienawiść. Nigdy wy rzuty sumienia. Nigdy żal za ży ciem, które się kończy, ani za pięknem, które odchodzi. Może gdy by zobaczy ł smutek – smutek świadomości, że ty le jeszcze zostało do zrobienia, do przeży cia, do pokochania – ujrzałby coś nowego w blasku spokojnego lata, w który m się ukry wał. Ale nigdy czegoś takiego nie widział. Rozpruwasz człowieka i wy pły wa z niego ty lko nienawiść. Ścieka z noża, potwierdzając, że racja jest po twojej stronie. Enver wy ciera czoło białą chusteczką. „Nigdy nie mówili, że tu będzie tak gorąco”. Podczas wojny Serbowie próbowali usunąć z Kosowa jego, jego rodzinę, jego klan, jego albańskich współbraci, prowadząc tak zwane czy stki etniczne, jak określał to Zachód. Ale los się
odwrócił, gdy NATO zaczęło zrzucać bomby i do kraju wkroczy li żołnierze KFOR. Enver i jego ludzie stworzy li swoją milicję. Nie mścili się na oślep. Brali na cel członków rodzin ludzi, którzy terrory zowali ich rodziny i jego rodaków. Wojna się skończy ła, ale sprawiedliwość nie została jeszcze wy mierzona. Dzień, który zaprowadził go do Oslo, zaczął się w Staro Gracko. Serbscy chłopcy i mężczy źni pracowali w polu. Z nieba lał się żar. Enver leżał przy mętnoszary m strumy ku z oparty m na pięści karabinem i patrzy ł przez celownik na długiej lufie. Nad jego włosami i wokół twarzy krąży ły muchy, przez które ciągle się wzdry gał. To z ich winy trudno mu by ło utrzy mać rolnika na muszce. Razem ze swoim oddziałem, w sumie dwunastu ludzi, przy czaili się na skraju lasu obok pola. Enver już wcześniej wy brał cel. To by ło jego zadanie. Miał jako pierwszy nacisnąć spust, by dać sy gnał do rozpoczęcia akcji. I nacisnął. Ale rolnik nie padł na ziemię. Odwrócił się ty lko w lewo, szukając źródła stłumionego huku. Może strzelił gaźnik jakiegoś samochodu? Kamień uderzy ł o drugi kamień? Siekiera trafiła na zakopaną w ziemi cegłę? Wszy stko, ty lko nie to. Przecież wojna się już skończy ła, prawda? Wtedy rolnik padł, trafiony z innego karabinu – zginął ze spokojem w sercu, nie wiedząc, co się dzieje. By ć może w ostatniej chwili my ślał o pokoju i bezpieczeństwie swojej rodziny. Enver miał taką nadzieję. Bo w ży ciu pozagrobowy m wsty dziłby się swoich ostatnich chwil. By ć może wtedy po raz pierwszy poczułby wsty d. A przez to uczucie by ć może by zrozumiał, co on i jego ludzie zrobili inny m w ty m ży ciu. Enver by ł kiepskim strzelcem. Ludzie, do który ch celował, jeden po drugim padali na ziemię, trafieni kulami wy strzelony mi przez inny ch członków jego oddziału, a w nim narastał gniew. Wy dawało się, że nie potrafił umieścić w celu ani jednego pocisku. Przy puszczał, że jego współtowarzy sze będą narzekać, że zrobił za mało, by zasłuży ć na takie same zaszczy ty co oni. Że będą potajemnie kpić z jego męskości – mówiąc, że nie zdołał pomścić swoich ludzi i wy mordować bandy tów. Wszy stko przez muchy. Cholerne muchy, które nie pozwoliły mu się skupić. Kiedy wy strzelał już całą amunicję, rzucił karabin i wbiegł na pole, żeby zabić kogoś goły mi rękami i zębami. Pole by ło suche. Buty dudniły o spękaną ziemię, a serce łomotało w piersi. Podbiegł do chłopaka, może czternastoletniego, który, ściskając w ręku grabie, stał sparaliżowany ze strachu jak przerażony jeleń. Kiedy Enver go zaatakował, chłopak zmoczy ł lewą nogawkę spodni jak małe dziecko. Zanim jednak zdąży ł poderżnąć mu gardło, kula trafiła chłopca w szy ję, rozbry zgując krew po złoty m polu.
Chłopak w konwulsjach miotał się na ziemi, wołając matkę, a ty mczasem Enver chwy cił grabie i ruszy ł w stronę budy nków gospodarstwa. Jakie prawo mieli ci Serbowie? Zrobili mu to w Vushtrri. To z ich winy działo się w tej chwili to, co się działo. Gniew nie powstaje sam z siebie, to efekt działania inny ch. Wszy scy musimy się przy gotować na skutki tego, co uczy nimy w ty m ży ciu. Ci rolnicy – ci mordercy – okazali się na ty le głupi, że tego nie zrobili. I teraz miłosierny Bóg zabiera ich w swojej nieskończonej mądrości. Vushtrri. Rodzina Envera harowała na swojej ziemi. To by ł zwy kły dzień, taki jak ten. Codzienność przejawiała się w szczegółach, które zapamiętał: pragnienie, bąbel na ręce, usły szany jedny m uchem kiepski dowcip, oporny korzeń. Serbowie pojawili się w mundurach, idąc powoli. Nie spieszy li się. Zostali przy słani służbowo. Żeby ich sterrory zować. Wy pędzić z raju jak gry zonie. Rodzina Envera została otoczona. Zgwałcono jego siostrę. Odcięto jej uszy. Wy łupiono jedno oko. I w takim stanie zostawiono ją przy ży ciu. Enver by ł wtedy chłopcem. Schował się w szafie i słuchał wrzasków siostry na dworze, ale za bardzo się bał, aby próbować to przerwać. Wszy stko sły szał. Kiedy wszedł do kuchni, żeby zobaczy ć, co się stało, usły szał czy jś śmiech. Do dziś jest pewien, że śmiał się diabeł. Teraz, po latach, miał przed sobą morderców. Oprawców. Rodziny ty ch ludzi popijały wodę z butelek, a kobiety podawały im zimne piwo, aby złagodzić dokuczliwość południowego upału. Mordercy. Pasoży ty. Zachowy wali się, jakby też znali ludzkie uczucia. Ale by ła w nich pustka. Nie mieli duszy. Nie mieli wy rzutów sumienia ani wiary. Mijając rannego chłopaka, Enver puścił się biegiem i po chwili wpadł do izby. Z kranu wciąż pły nęła woda. Z zewnątrz dobiegało pach-pach-pach karabinów małego kalibru i stłumione krzy ki. W środku by ło jednak bardzo cicho. „Chowają się”. Nawet pusty dom mówi więcej niż ten. Sły chać, jak pusty dom oddy cha. Ten jednak wstrzy my wał oddech. Odłoży ł na bok grabie i wy ciągnął ze zlewu szeroki nóż. Próbował zapanować nad głośny m biciem serca. – Wy łazić! Przy szedł na was czas! – zawołał. Wszedł do pokoju dziennego. Telewizor by ł włączony, leciał zachodni film z serbskim dubbingiem. Amery kański czarnoskóry gliniarz biegł z pistoletem ulicą miasta, goniąc złodzieja. Miastem by ł Nowy Jork. Złodziej uciekał slalomem między samochodami, ściskając w rękach jaskrawoczerwoną torebkę.
– Wy łazić! – wrzasnął Enver. By ć może jego głos zabrzmiał wy starczająco strasznie, bo usły szał dobiegający z szafy stłumiony płacz. „Jeżeli ktoś ma tam broń i za chwilę dosięgnie mnie kula, niech tak będzie. Przy najmniej umrę, oddając cześć moim zmarły m”. Gotowy wy dać ostatnie tchnienie, otworzy ł drzwi szafy i spojrzał w ciemność. Na zewnątrz trwał bezlitosny mord. Wokół gospodarstwa zamknął się żelazny krąg, tak jak kiedy ś wokół jego wsi. Snajperzy pokry wali ogniem trzy kierunki, pilnując, by nikt nie uciekł z zacieśniającego się koła. Dopiero po chwili wzrok przy zwy czaił się do szarego półmroku w szafie, rozjaśnionego złoty mi punkcikami. Ale gdy to już nastąpiło, poczuł, jak gdy by umieścił je tam dla niego sam Bóg. Zobaczy ł dwudziestoparoletnią kobietę, bosą, ubraną w kwiecistą spódnicę. A obok niej, wtuloną w szy ję siostry, delikatną dziewczy nkę. Może dwunastoletnią. To musiał by ć prezent. Szansa, aby się zemścić i jedny m prosty m gestem podkreślić swoją przewagę moralną. Otrzy mał dar, w który m dojrzał taką czy stość i niezmierzoną sprawiedliwość, że omal się nie rozpłakał. Zwrócił się do starszej: – Wy chodź. Stań na czworakach i przy gotuj się. Inaczej poderżnę jej gardło, a ciebie i tak wezmę. Pamięta doty k jej bioder, poruszającą się kwiecistą spódnicę, zarzuconą na plecy, jęki strachu, bólu i rozkoszy, która ją zaskoczy ła. A gdy nadszedł ten moment, zadarł twarz ku niebu i nie wiedząc, czy nie bluźni, krzy knął, że Bóg jest prawdziwie wielki. I ty le. Takie chwile jednak nie kończą się ot tak. Nie mijają niepostrzeżenie, by odpły nąć w głąb pamięci, przy ćmione – jak wiele inny ch spraw – przez teraźniejszość i pokusy wy imaginowanej przy szłości. Czasami te chwile ży ją. I rosną. A przeszłość dojrzewa, dopóki nie przejmie władzy i nie zrodzi nowej rzeczy wistości, która nas sobie podporządkuje, każąc nam się zmierzy ć z ty m, kim jesteśmy i co zrobiliśmy. Tak więc, gdy Enver się dowiedział, że ta dziewczy na, Senka, zaszła w ciążę i uciekła do Skandy nawii, aby ukry ć swój wsty d, by ł zupełnie nieprzy gotowany na uczucia, które go opanowały, i silne światło, które, padając prosto z góry, zalało wszy stko, nie pozostawiając żadnego cienia, by mógł się ukry ć przed nowy m światem, który sam stworzy ł. Został ojcem. Otwiera oczy w samochodzie, zdając sobie sprawę, że zdrzemnął się jak staruszek. Znów na próżno szuka papierosa, żeby wsunąć go między palce i w kącik ust, gdzie jego miejsce. Wy ciera
twarz chusteczką, która pozostawia białe drobinki na jego skroniach i oprawkach okularów. Para w hotelu podpisuje jakiś papier i podnosi się do wy jścia. Enver w zdumieniu kręci głową. Ze skrzy nki pocztowej w budy nku, gdzie on i Senka wczoraj się pokłócili, wy nikało, że ty ch dwoje mieszka razem. Jeśli są ze sobą tak długo, by mieć wspólną skrzy nkę na listy – może by li małżeństwem – jak to możliwe, żeby mieli sobie ty le do powiedzenia? Czy ten mężczy zna nie ma kolegów, który m mógłby się zwierzy ć, że godzinami rozmawia z tą dziewczy ną? Dziwny kraj ta Norwegia. Tacy dziwni ludzie. Pły ta się kończy i Enver włącza radio. Sprawdza komórkę, ale nie dostał żadny ch wiadomości. Radio zaczy na grać amery kańskiego rock and rolla z lat pięćdziesiąty ch, ale nie zmienia stacji. Ustawia lusterko wsteczne, zastanawiając się, kiedy zdąży dzisiaj coś zjeść. Zapomniał zjeść śniadanie, a ponieważ teraz śledzi ty ch dwoje, żeby znaleźć starego – tego, którego widział na ulicy Kadri – nie wie, kiedy będzie miał okazję się posilić. Może uda się zjeść jakieś lody. By łoby py sznie. Truskawkowe. Albo miętowe. Mają tu świetne miętowe. W rożku. Albo w kubeczku. Nie, lepiej w rożku. Widzi sklep 7-Eleven. Nie mają tam jednak zby t dobry ch lodów. Chy ba że sorbety na paty ku, zimne i owocowe. Zakładając, że nie będzie długiej kolejki do kasy, mógłby to załatwić w ciągu, powiedzmy, czterech minut. Czy li i tak o wiele za długo. Taki już jego los. Ci dwoje wy chodzą już z hotelu, niosąc dwie niety powe walizki. Mają na sobie skórzane kurtki i niosą kaski. Skręcają za róg, pozostając w zasięgu jego wzroku, i wsiadają na duży terenowy motor, którego widok naty chmiast wy wołuje niepokój Envera. Trudno śledzić ludzi na motocy klach. Nawet jeśli nie wiedzą, że ktoś za nimi jedzie, potrafią ominąć zy gzakiem sznur samochodów, stawać na początku kolejki na czerwony m świetle i niespodziewanie skręcać w drogi, które znikają w głębi lasu. Norweg dzwoni z komórki, rozmawia bardzo krótko, po czy m chowa telefon do kieszeni kurtki. Biały mercedes będzie się rzucać w oczy. Nikt tu nie jeździ biały mi mercedesami. Wóz kupili mu przy jaciele. Głupota. Zdajesz się na zgraję obcokrajowców, którzy od razu przy noszą swoje pomy sły tam, gdzie nie ich miejsce. Właściwy m pojazdem by łoby srebrne audi A6 kombi. Taki samochód w Oslo wy glądałby najmniej podejrzanie. Po mieście jeżdżą ich całe stada. A on rusza gangsterskim biały m mercedesem bez klimaty zacji i z odtwarzaczem na jedną pły tę za motocy klem BMW, który wy jeżdża na ulicę, kierując się na wschód. Enver znów włącza pły tę. Uśmiecha się wbrew woli. Przy najmniej zaczęło się polowanie.
ROZDZIAŁ 7
M
otocy kl BMW GS 1200 sunie ulicą, a z jego silnika ty pu bokser wy doby wa się stłumione dudnienie. Rhea spogląda zza prawego ramienia Larsa, gdy spokojnie, z prędkością
sześćdziesięciu pięciu kilometrów na godzinę, mijają budy nek nowej opery, którego biała kanciasta sy lwetka ry suje się na tle błękitnego fiordu, a centrum Oslo znika za jej plecami. Rozpina wy wietrzniki skórzanej kurtki, aby wpuścić więcej ciepłego powietrza. Szczury rzeczne z 59 równoleżnika. To nie by ło szaleństwo. To mogło oznaczać ty lko jedno – Sheldon kierował się na północny wschód wzdłuż rzeki Glomma w głąb kraju, gdzie w domku letniskowy m bez ciepłej wody by ły ukry te dwie strzelby, o który ch dowiedział się zaledwie wczoraj. Lars powiedział to jasno i otwarcie w hotelu. – Jeżeli się my limy, możemy tu wrócić za cztery, pięć godzin i szukać go dalej, chociaż nie jestem pewien, czy to by coś dało. Powinniśmy tam chy ba zostać, zwłaszcza że nie możemy wrócić do domu. Jeżeli mamy rację i zdąży my tam przed nim, zamknę strzelby w bezpieczniejszy m miejscu i zaczekamy na niego. A potem, w zależności od tego, do jakich wniosków dojdziemy, zawieziemy go albo do szpitala, albo na policję. Rhea wy kręcała rękawiczki jak ścierki do naczy ń. – Broń nie jest zamknięta? – No oczy wiście, że jest, ale Sheldon może się do niej dostać. – Skąd wiesz? – Przecież by ł zegarmistrzem – Lars wzruszy ł ramionami. – Jestem pewien, że poradzi sobie z kłódką. Nie sądzisz? – To średnie pocieszenie. – Fakt. – Po chwili Lars zapy tał: – Naprawdę by ł w Korei snajperem? Rhea przecząco pokręciła głową. – Chy ba nie. Wiem od babci, że zaczął coś takiego mówić po śmierci mojego ojca. Uważała, że to by ły jakieś urojenia. – Chciał się zemścić? – Nie. Zawsze obwiniał ty lko siebie. Nie miał się na kim mścić.
Potem wsiedli na motocy kl i odjechali. Po ponad dwóch godzinach jazdy dotarli do Kongsvinger i małego miasteczka, położonego nieco dalej, w lesie przy szwedzkiej granicy. By li daleko za granicą znanego Sheldonowi wszechświata. *** – Wszy stko się zaczęło, gdy z nami zamieszkałaś – powiedziała babcia Rhei. – Najpierw stracił jedną klepkę, potem drugą. A po jakimś czasie wszy stkie. Ale zachowy wał się jakby miał wszy stkie. Mabel nigdy nie twierdziła, że Sheldonowi pogorszy ło się z powodu Rhei. Ale na pewno powiedziała, że to się zaczęło mniej więcej w ty m samy m czasie. W lipcu 1976 roku, podczas kulminacji obchodów dwóchsetlecia Amery ki, Rhea miała zaledwie dwa lata. Kiedy oddano ją dziadkom, patrzy ła na nich duży mi przestraszony mi oczami. Nie miała nic prócz niebieskiego pluszowego króliczka z jedny m uchem, a oni by li dla niej prawie obcy mi ludźmi. Matka? Odeszła. Pewnego dnia po prostu nie wróciła do domu. Saul nie ży ł już od ponad roku. Piła, krzy czała, a potem, gdy zaczęto wy wieszać flagi, po prostu się ulotniła. To by ło ponad jej siły. W czasie ciąży Sheldon i Mabel starali się jej pomagać. Jej rodzice czuli do niej wstręt, a ona wy raźnie potrzebowała pomocy. Na nieszczęście – dla niej, dla dziecka, dla wszy stkich – w żaden sposób nie można by ło do niej dotrzeć. Horowitzowie za mało ją znali, by wiedzieć, dlaczego tak jest. By li przekonani, że miała w sobie gniew jeszcze przed śmiercią Saula i sy tuacją, w jakiej się znalazła. Nigdy nie wiedzieli, co Saula w niej pociągało, jeśli nie liczy ć jej zmy słowy ch krągłości. Mabel domy ślała się, że Saul chciał zniknąć, a jedy ny m sposobem, aby tego dokonać, nie będąc samotny m, by ło znalezienie kobiety, która nie potrafiła go dostrzec. Ostatecznie to wszy stko nie miało znaczenia. Liczy ło się ty lko dziecko. Rhea spy tała kiedy ś dziadka, dokąd odeszła jej matka. By ła wówczas trochę starsza. Miała pięć lat. By li w warsztacie Sheldona i Rhea trzy mała w ręce mosiężny sekstant, który znalazła w fioletowy m pudełku. Jej dziadek intensy wnie pracował nad czy mś mały m i skomplikowany m. Gdy zapy tała, na moment uniósł wzrok. Odłoży ł to, co miał w ręku, i powiedział: – Twoja matka. Twoja matka, twoja matka. Twojej matce… pewnego dnia wy rosły skrzy dła i odleciała, żeby zostać księżniczką ludzi smoków. Powiedziawszy to, wsunął na nos okulary i wrócił do pracy. Rhea założy ła jego skórzany fartuch. – O co chodzi?
– Możemy jej poszukać? – Nie. – Dlaczego? – Źle ci z nami? Rhea nie wiedziała, co na to odpowiedzieć. Nie by ła pewna, czy to ma związek z jej py taniem. Sheldon z ciężkim sercem przy jął do wiadomości, że Rhea nie zamierza ustąpić. – Masz skrzy dła? – zapy tał ją. Rhea zmarszczy ła brwi i usiłowała spojrzeć za siebie, ale nie potrafiła. – Odwróć się. Rhea spełniła polecenie. Sheldon uniósł ty ł jej sukienki, odsłaniając czerwone majtki i blade plecy, po czy m opuścił materiał. – Żadny ch skrzy deł. Nie możesz polecieć. Przy kro mi. Może kiedy indziej. – A kiedy ś wy rosną mi skrzy dła? – Tego nie wiem. I nie wiem, dlaczego niektórzy nagle odlatują. Ale tak się dzieje. Pewnego dnia dostają skrzy deł i znikają. – A widząc jej wy raz twarzy, dodał – nie martw się. Mnie skrzy dła nie wy rosną. Jestem nielotny m ptakiem. Dobrze pamięta, co się działo, gdy miała pięć lat. Ale rok 1976, kiedy u nich zamieszkała, by ł zby t odległy. By ła za mała. Nie mogła pamiętać rozwieszony ch wszędzie flag. Serpenty n. Orkiestr grający ch na ulicach. Przemówień polity ków. Nowo wy bity ch monet i zabawkowy ch bębenków. Minęły dwa lata od niedoszłego impeachmentu prezy denta, rok od zakończonej klęską dwudziestopięcioletniej wojny. Trwało zamieszanie wokół praw oby watelskich, Związek Radziecki coraz bardziej się rozzuchwalał, pogarszał się stan gospodarki, trwał kry zy s naftowy, inteligencja nie potrafiła się otrząsnąć z konsternacji, a w kinach pokazy wano film o olbrzy mim rekinie pożerający m ludzi. Kiedy Amery ka świętowała swoje istnienie, ta mała dziewczy nka zaczy nała nowe ży cie, wkraczała na nową drogę, aby iść nią już zawsze w cieniu ty ch, którzy zmarli lub zniknęli. Wśród fajerwerków i z eskortą wojskowy ch odrzutowców opieka społeczna odwiozła Rheę – z palcem w buzi i pluszowy m królikiem w objęciach – do dziadków, którzy odebrali ją na parkingu przy supermarkecie Sears o godzinie, gdy małe dzieci już dawno powinny spać. Dziewczy nka przez dwa dni by ła w domu sama, aż sąsiedzi zorientowali się, że nikt nie ucisza płaczącego dziecka i postanowili to zgłosić. Mabel posadziła ją na ty lny m siedzeniu poży czonego chevroleta kombi i przy pięła szerokim, czarny m pasem. Rhea przy glądała się eksplozjom na niebie, patrzy ła, jak chmury stają się zielone, czerwone i pomarańczowe.
Ale nic już z tego nie pamięta. Opowiedziała jej o ty m Mabel. Tak samo jak o ty m, jak Sheldon zaczął podupadać i stał się snajperem. – Pamiętam tę rozmowę. Przy wieźliśmy cię do domu, założy liśmy ci jakieś ubranka po Saulu, bo nic innego nie mieliśmy, a twój dziadek powiedział: „Zabiliśmy pierwsze, ale Bóg daje nam drugą szansę, żeby to naprawić. Ciekawe, czy dostaniemy nagrodę, jeżeli mała doży je dorosłego wieku”. To straszne powiedzieć coś takiego. Nawet pomy śleć. Ty lko szaleniec mógł wy powiedzieć zdanie takie jak tamto. Wkrótce potem zaczął wy my ślać przeróżne historie o wojnie. Nie umiałam tego inaczej wy tłumaczy ć, jak ty lko początkami demencji. Rhea siedzi na siodełku pasażera i my śli. Zastanawia się, kiedy dziwactwo zaczy na wy paczać osobowość. Kiedy geniusz przechodzi w szaleństwo. Kiedy poczy talność ustępuje miejsca… czemu właściwie? Niepoczy talność to po prostu brak poczy talności. Sama w sobie jest niczy m. Jest wszy stkim, czy m nie jest poczy talność. Nic więcej o niej nie wiemy. Nie mamy nawet właściwego słowa, żeby ją nazwać. Wie, co powiedziałby na to Sheldon, i nie może powstrzy mać uśmiechu. – Poczy talność? Chcesz wiedzieć, co to jest poczy talność? Poczy talność to gęsta zupa szczegółów, które odwracają naszą uwagę. Zanurzamy się w niej, żeby zapomnieć, że kiedy ś wy korkujemy. Każda nasza opinia, każdy gust, każdy wy bór, kiedy w restauracji zamawiamy brązową musztardę zamiast żółtej, to ty lko sposób, żeby o ty m nie my śleć. Tę naszą zdolność do skupiania się na nieistotny ch drobiazgach nazy wa się poczy talnością. A kiedy zbliżasz się do końca i zapominasz, czy wolisz musztardę brązową czy żółtą, mówią, że zwariowałeś. Ale to nie tak. Naprawdę dzieje się co innego. W ostatnich przebły skach jasności umy słu, gdy twoja głowa biega tam i z powrotem między brązowy m a żółty m, jakby ś oglądał mecz tenisowy w przy spieszony m tempie, nagle nieruchomiejesz i uświadamiasz sobie, że nic cię już nie rozprasza. Właśnie wtedy. Patrzy sz na drugi koniec siatki, na wszy stkich ludzi, którzy usiłują wy brać między brązową a żółtą musztardą i… jest! Widzisz ją przy krzesełku sędziego pośrodku kortu! Śmierć! Cały czas tam by ła! Po lewej musztarda, po prawej musztarda, wszędzie coś odwraca twoją uwagę, a Śmierć jest tuż na wprost ciebie. Czujesz się, jakby ś dostał w łeb kadzią zupy cebulowej. Krajobraz staje się dzikszy. Las gęstnieje, w miarę jak oddalają się od spokojnej, błękitnej wody fiordu, którego wspomnienie ginie w wietrze, pachnący m sosnami, klonami i brzozami. Lars skręca w boczną drogę, żeby uniknąć wielkich ciężarówek i nerwowy ch kierowców z miasta. Wspinają się na łagodne wzniesienia i zjeżdżają kręty mi dolinami. Tury sty czny motocy kl z silnikiem 1200 przy staje, a potem rusza z impetem zaprzęgu szkockich koni pociągowy ch. Spotkały ich straszne rzeczy. Naprawdę straszne. Wrzucając czwórkę, Lars próbuje na
chłodno przeanalizować sy tuację. Sheldon zaginął, a w ich mieszkaniu zamordowano kobietę. Lars wierzy jednak, że morderca zostanie znaleziony, że Sheldon się odnajdzie i że nic im właściwie nie grozi. Tłumaczy ła im to Sigrid Ødegård. Kłótnie domowe często kończą się tragicznie. I chociaż stało się coś okropnego, Rhea powinna zrozumieć, że to nie by ł przy padkowy akt przemocy. Niekoniecznie musi się kojarzy ć z wojną, ludobójstwem, cały m history czny m ciężarem, jaki Rhea w sobie nosi i zna tak dobrze, że Lars czasem się zastanawia, czy przy padkiem w inny m ży ciu nie widziała tego na własne oczy. Wy daje się, jak gdy by potrafiła szczegółowo opisać te światy. Ży dzi dają świadectwo historii w sposób, który w Larsie zawsze budził pewien niepokój. Wy stępują jako świadkowie. Od czasów Egiptu. Od zarania zachodniej cy wilizacji, gdy jej światło padło na zachód od Jerozolimy i Aten, zalewając Rzy m i wszy stko, co miał po sobie pozostawić. Oglądali rozkwit i upadek zachodnich plemion i imperiów – od Babilończy ków przez Galów, Maurów po Habsburgów i dy nastię osmańską – i ty lko oni przetrwali. Widzieli wszy stko. A reszta czeka na wy rok, który nie zapadł po dziś dzień. Droga znów się zwęża i Lars redukuje bieg do dwójki. Zwiększa obroty silnika do czterech ty sięcy i utrzy mując je na ty m poziomie, jedzie przez piasek na poboczu – luźno trzy mając kierownicę i przenosząc punkt ciężkości ciała odrobinę do ty łu. Tak, poronienie by ło straszne. Ale nikt tu nie zawinił. Rhea by ła w świetnej formie. Dobrze jadła, nie brała do ust kropli wina, nawet nie ty kała tuńczy ka i serów pleśniowy ch. To po prostu nie miało prawa się zdarzy ć. Przy jęła to jednak lepiej, niż Lars się spodziewał. Ale działo się wiele inny ch rzeczy. Może nie zna jej my śli tak dobrze, jak mu się wy daje. Ale chy ba nie ma nic złego w ty m, że cieszy się tą chwilą? Czuje ciepło obejmujący ch go ud w skórzany ch spodniach? Nie jeździli na motocy klu, odkąd się dowiedzieli się, że będą mieć dziecko. Musiał uży ć całej swojej siły perswazji, żeby w ogóle pozwoliła mu jeździć. Jasne, nie w nocy. Nigdy po piwie. Postaram się unikać jazdy w deszczu. Nie będę wrzeszczał na kierowców ciężarówek i prowokował ich, żeby mnie zmiażdży li kołami. „Nie będę się nawet iry tował na Szwedów”. Mimo wszy stko dobrze jest mieć ją przy sobie. W środku nieoczekiwanego zamieszania. Czy nie na ty m polega udane małżeństwo? Czy nie na ty m polega ży cie, dopóki się je ma? Teraz otacza ich już ty lko las. Na początku minionego wieku biegła tędy gruntowa droga, która prowadziła w głąb gęstej doliny i wy chodziła na pustkowie, zamieszkiwane przez wędrowny ch przedstawicieli tego gatunku, którzy zapuścili się najdalej na północ. Drogę utwardzono dopiero po drugiej wojnie światowej. Stąd na północ rozciąga się Norwegia. Ale tu, z dala od miasta, zaczy na się mieszać cała Skandy nawia. Dotarli tu Finowie, z który ch część się osiedliła. Przenika ludność ze Szwecji. Plemiona nordy ckie maszerują, mijając się jak koczownicy, a osady ludzkie
sięgają najdalszy ch zakątków dzikiego bezkresu. Lars zwalnia jeszcze bardziej i zjeżdża z bocznej drogi na ścieżkę z ubitej ziemi, którą w zimie przemierza na nartach – samochód stoi wtedy na poboczu, wy posażony w prostownik, elektry czny koc i kanister z benzy ną w bagażniku. Drzwi są otwarte, na wy padek gdy by jakiś biedak, nie wy łączając jego, potrzebował schronienia. Wiele razy śnił mu się koszmar, w który m ma tak zmarznięte palce u rąk, że nie może wsiąść do samochodu i włączy ć koca. Motocy kl z chrzęstem pokonuje żwir i toczy się po krętej ścieżce, która wkrótce wy chodzi na szeroką łąkę, pnącą się aż po hory zont, gdzie na tle błękitnego nieba wy raźnie ry suje się sy lwetka niskiego, czerwonego domku. Gdy Lars dodaje gazu, żeby pokonać trawę, oboje z Rheą odnoszą to samo wrażenie. Sły szy jej głos przez kask z włókna węglowego. – Nie ma go tu – mówi Rhea. Żadne z nich nie może tego wiedzieć, ale czują, że to prawda. Zatrzy mują się po lewej stronie domu, obok zbiornika na wodę, przy który m rośnie wy soka trawa. Lars wy łącza silnik. Wenty lator chłodnicy wy daje cichy jęk, a po chwili się zatrzy muje. Trzy mając kask, Lars podchodzi do drzwi i naciska klamkę. Zamknięte. Przy ciska twarz do szy by i zagląda do rusty kalnej kuchni, w której panuje nienaganny porządek. Wszy stko jest na swoim miejscu. Mły nek do kawy stoi tam, gdzie go zostawił. Butla z gazem jest odłączona od kuchenki. Deski do krojenia nikt nie uży wał. Cztery krzesła są wsunięte pod mały drewniany stół. Na szafce stoi wy łączone radio tranzy storowe. Wracając do motoru, Lars zauważa, że poziom wody w zbiorniku jest niski. Od jakiegoś czasu nie padało. Trawa na łące wy płowiała od słońca, przy bierając żółty, musztardowy kolor. Lars okrąża dom, mijając siekiery, moty ki i grabie, po czy m przy ciska dłonie do okna z ty łu i zagląda do środka. Tu też nic: książki i czasopisma, puzzle i gry, lampy naftowe i koce, naręcze suchego drewna do kominka. Nikt nie ruszał biało-niebieskich talerzy i kubków na kredensie przy północnej ścianie ani poduszek na ławce przy oknie. Przez ostatnie sto lat niewiele się w domku zmieniło, jeśli nie liczy ć zapasowego generatora i urządzeń do łączności ze światem. Lars i jego ojciec właśnie za to go lubią. Choć Rhea ze swoją nowojorską wrażliwością z początku uznała chatkę za staroświecką, wręcz cukierkową, wkrótce jednak poznała dźwięki, który ch nie zakłóca żaden hałas. Dzięki temu domek nie stał się dla niej senty mentalny m reliktem, lecz schronieniem przed wdzierający m się wszędzie światem. Mogą tu dziś przenocować. Minęła już czwarta, a słońce stoi wy soko na niebie. Możliwe, że Sheldon jest w drodze. By łoby to nawet logiczne. Z Oslo kursuje pociąg i autobus do Glåmlia; przy swojej pomy słowości Sheldon mógłby przy jechać autostopem do miejsca, gdzie kończy się droga i zaczy na ścieżka. Wprawdzie nie zna adresu, ale wie, że domek jest czerwony i że stoi na
wzgórzu za łąką. Jest ty lko taki jeden. I każdy w okolicy wie, do kogo należy. Mógłby tu dotrzeć bez problemu. Chy ba że Rhea ma rację. Chy ba że stracił orientację i trafił do Trondheim albo gdzie indziej. Albo złapała go policja. Albo już coś mu się stało. Lars wraca z ty łu domu i widzi, że Rhea stoi kilka metrów od motocy kla, wpatrując się w las po drugiej stronie łąki. Nie rozpięła kurtki i trzy ma kask pod pachą. Stoi z rozpuszczony mi ciemny mi włosami, nieruchomo jak posąg. Kiedy Lars podchodzi do niej z ty łu, Rhea bez słowa odry wa rękę od uda i otwartą dłonią daje mu znak, żeby się zatrzy mał. Potem unosi tę samą rękę, wskazując w stronę lasu. Odwraca się do niego i mówi przy ciszony m głosem: – Chy ba ktoś tam jest.
ROZDZIAŁ 8
N
ajpierw obserwujemy – mówi cicho Sheldon. – Uczy my się ich zwy czajów. Jak się poruszają. Jakie noszą ubrania. Naśladujemy ich zachowanie, żeby się wtopić w otoczenie
i stać się jedny m z nich. Żeby się zasy milować i udawać tuby lców. Dopiero wtedy i ty lko wtedy – mówi do Paula, przy kładając do oczu lornetkę – możemy przy stąpić do akcji. Sheldon i Paul kucają w trawie obok brukowanej ulicy przy murach twierdzy Akershus nad brzegiem fiordu i z góry obserwują grupę wy jątkowo gruby ch ludzi, wy siadający ch z ekskluzy wnego statku linii Carnival. Pły ną po trapie jak tłuszcz wy ciekający z rany w brzuchu białego wielory ba, wy lewają się na ulicę poniżej twierdzy, a potem rozpły wają się po mieście, w okolicach ratusza i Aker Bry gge. – Tam, popatrz tam. Obok tego wielkiego żaglowca, „Christiana Radicha”. Popatrz na nie. Na te małe łódki. Może dwunastostopowa z silnikiem. Wy gląda, jakby od lat nikt jej nie ruszał. Sheldon odkłada lornetkę i przegląda przewodnik Lonely Planet, który niezmiernie mu się przy dawał, kiedy chciał się zorientować w mieście i ustalić, na co w danej chwili patrzy. Gdy by miał takie coś w Korei Północnej, dużo łatwiej mógłby wy kony wać zadania zwiadowcy. – Wtopimy się w tłum ty ch grubasów, poży czy my sobie jakąś łódkę i popły niemy na południe. Wolałby m na północ, ale do tego by łby potrzebny samochód. Sheldon prostuje się i patrzy na strój Paula. Chłopiec wciąż wy gląda jak miś Paddington bez czerwonego kapelusza. – Potrzebujemy kamuflażu. Chodź. Nie będą wy siadać z tego statku w nieskończoność. Mamy jakieś piętnaście minut, żeby skorzy stać z nich jako osłony i zabrać łódź. Trzy mając Paula za rękę, Sheldon rusza naprzód, oddalając się od miasta. Mijają stare armaty i kierują się w stronę krańca murów twierdzy, gdzie wąska ścieżka prowadzi do niskiej kamiennej wieży czki, a dalej do portu. Przy nabrzeżu skręcają w prawo i niespieszny m krokiem idą w stronę statku rejsowego, gdzie kolorowe bezkształtne plamy skupiły się w małe grupki, pły nące na północ w kierunku punktu, który wy brał Sheldon. – Uważaj teraz – mówi do Paula.
Kiedy mijają wy jątkowo liczne stadko rozkojarzony ch urlopowiczów, Sheldon wpada na jednego z nich i z niezwy kłą gracją wy ciąga z otwartego plecaka cienką, pomarańczową kurtkę z goreteksu. Zamiast ją schować, naty chmiast ją zakłada, mimo ładnej pogody. – Należy się chować w najbardziej widoczny m miejscu. Tam nigdy nikt nie szuka – mówi do Paula. – A teraz tam, na pomost. Otoczeni obutą w sandały świtą, pły ną jak niesione nurtem rzeki liście. Idąc ulicą noga za nogą, Sheldon mówi do Paula: – Dlaczego wielkość rosnącego płodu zawsze porównuje się do jedzenia? „Jest wielkości groszku. Wielkości fasolki. Wielkości wiśni. Wielkości banana.” W ty m jest coś makabry cznego. Nie sądzisz, że to coś makabry cznego? Paul wpatruje się w swoje buty. Odkąd schował się w szafie, nie minęły jeszcze dwadzieścia cztery godziny. Sheldon zdaje sobie z tego sprawę. Ty lko nie wie, co z ty m zrobić. – Nigdy się nie mówi: „Jest wielkości portmonetki” albo „Ma długość biletu z parkometru”. Zanim się pojawisz na świecie, już my ślą o ty m, żeby cię zjeść. Tam, tam, popatrz. To właśnie ta. Teraz musimy wy glądać na zdecy dowany ch. Sheldon i Paul mijają trójmasztowiec ze stalowy m kadłubem i, trzy mając się brzegu, odłączają się od grupy kolorowo ubrany ch osób zmierzający ch do miasta. Przemy kają za budy nkiem kapitanatu portu jak dwaj zbiegli skazańcy i po kilku stopniach schodzą na krótkie nabrzeże. Po prawej koły sze się na wodzie pusta motorówka policy jna, a dokładnie naprzeciwko niej łódź, którą upatrzy ł sobie Sheldon. Łódka, którą kiedy ś pomalowano w barwach flagi norweskiej na jasnoczerwono, biało i niebiesko, teraz jest wy płowiała i wy gląda dość nędznie. Jest większa niż ty powa łódź wiosłowa i ma na rufie niewielki, sterowany rumplem silnik zaburtowy. Sheldon przy gląda jej się, po czy m kręci głową, zerkając na Paula. – Ży dzi nie mogą jeść owoców morza. Chy ba w ten sposób Najwy ższy chciał nam dać do zrozumienia, że nie jesteśmy plemieniem żeglarzy. No dobrze, bierzmy się do roboty. Sheldon chwy ta cumę i przy ciąga łódź bliżej brzegu, by mogli do niej wsiąść. Ostrożnie stawia w niej jedną nogę i wy ciąga rękę do Paula. – Chodź. Nic ci nie grozi. Paul nie rusza się z miejsca. – Słuchaj, pły wałem już taką łodzią. Tamta nie miała nawet silnika. Naprawdę sobie poradzę. Bez problemu. Najmniejszego. Na pewno. Mniej więcej. Sheldon nigdy nie rozumiał wewnętrznego świata dzieci ani impulsów, który mi się kierują. Gdy Saul miał niecałe dwa lata, wy skakiwał z wózka spacerowego i, zataczając się jak pijany, biegł do huśtawki dla maluchów.
– Eś tam, eś tam – mówił. – Wejść tam? Chcesz na to wejść? Dobra. Czemu nie? Kiedy Sheldon podnosił Saula i sadzał go na huśtawce, chłopczy k naty chmiast wy buchał płaczem i zaczy nał się wić. – To nie by ł mój pomy sł, ty lko twój. Ja tu jestem ty lko ży wy m podnośnikiem! Podnoszę cię i zdejmuję. Mówisz, że chcesz usiąść na huśtawkę, to cię sadzam. Czy li teraz cię zsadzić? Nie ma sprawy. A gdy Saul lądował na ziemi, denerwował się jeszcze bardziej. Sheldon doszedł do wniosku, że winę za tego rodzaju zachowanie ponoszą wy łącznie kobiety. Jak to możliwe, że Paul nie chciał wsiąść do łodzi, a po chwili już chciał? „Któż to wie. Oto odpowiedź”. Gdy są już w łodzi, Sheldon szy bko zabiera się do pracy. Nie odpalał silnika zaburtowego od czasu szkolenia przed wy jazdem do Korei. Jego grupa wy słuchiwała wówczas nieoczekiwany ch lekcji w ramach szkolenia z działań rozpoznawczy ch i miała ubaw po pachy. Sens nauki prakty czny ch umiejętności tłumaczy ł im sierżant, od którego usły szeli wiele inny ch mądry ch rad. „Nie możemy was wy pchnąć z samolotu, uzbrojony ch w karabiny, i kazać wam maszerować dwadzieścia mil przez tery torium nieprzy jaciela, unikając oddziałów czerwony ch i miejscowej fauny, ty lko po to, żeby ście się na miejscu zorientowali, że nie macie kluczy ków. Nauczy my się radzić sobie bez nich. Lekcja numer jeden zaczy na się od młotka…” Chy ba dziesiąta lekcja doty czy ła bardziej skomplikowany ch technik, na przy kład jak znaleźć odpowiednie elementy w silniku, obejść wiązkę przewodów i uruchomić rozrusznik bezpośrednio z akumulatora. To nie by ła operacja neurochirurgiczna, pod warunkiem, że silnik miał prostą konstrukcję. A ten miał. Sheldon sprawdza poziom paliwa, odnajdując pod ty lny m siedzeniem plastikowy zbiornik, do którego prowadzi przewód od pompy paliwowej. Z oznaczeń na zewnątrz baku wy nika, że jest w nim około dziesięciu litrów paliwa. To niewielki silnik czterosuwowy – który zapewnia większy zasięg niż starsze dwusuwowe – Sheldon przy puszcza więc, że wy starczy na jakieś cztery do pięciu godzin, czy li na dość długo. Nie wiadomo, dokąd mogą dotrzeć, ale w tej chwili to nie ma znaczenia. Gdy Sheldon sprawdza, czy świece zapłonowe nie są zardzewiałe, na nabrzeże schodzi policjant i zmierza w ich stronę. Kiedy funkcjonariusz mija ich, nawet na nich nie patrząc, Sheldon spokojnie zdejmuje z silnika plastikową pokry wę. – Wiem, co sobie my ślisz – zwraca się do Paula, nie przery wając pracy. – Czy nie
wy glądamy podejrzanie? Otóż nie wy glądamy. Kiedy sły szałeś, żeby osiemdziesięciolatek w jasnopomarańczowej kurtce kradł łódkę, przy cumowaną tuż obok łodzi policy jnej? Nigdy. Przecież to nie do pomy ślenia! Na tej planecie właśnie w taki sposób bezkarnie robi się niewy obrażalne rzeczy. Na oczach wszy stkich. Ludzie przy puszczają, że to na pewno co innego. Silnik charczy i kaszle, po czy m zaczy na pracować, a Sheldon odwiązuje cumy od pachołków i rzuca je na nabrzeże. – W Nowy m Jorku trudniej by łoby zrobić coś takiego. Zaraz podszedłby jakiś mądrala, żeby mi poradzić, jak naprawić silnik albo zapy tać, co sądzę o przegranej Yankees z Red Sox. Wiesz, co sądzę? Sądzę, że to świetnie. Yankees należy się przegrana. Miejmy nadzieję, że nikt nie zapy ta nas o nic po norwesku. Sheldon mocno pcha rumpel w lewo i delikatnie przekręca manetkę, aby oddalić się od nabrzeża i wy pły nąć na Oslofjorden. Prowadzi małą tratwę wzdłuż lśniącego kadłuba żaglowca „Christian Radich”, a potem dalej w głąb błękitnej cieśniny, zostawiając daleko za sobą Oslo i całą swoją nikłą znajomość tego dziwnego kraju.
CZĘŚĆ II
Szczury Rzeczne
ROZDZIAŁ 9
D
o dziś Sheldon podróżował po wodzie ty lko w wy obraźni. Zaczęło się od wizji, o który ch opowiedział Mabel w 1975 roku. Bardzo plasty czny ch wizji, który ch źródłem na szczęście
by ł ty lko list od Hermana Williamsa, jednego z kolegów Saula z łodzi, który by ł przy nim, gdy Saul został ranny. List wy jaśniał okoliczności jego śmierci. Tak więc wizje wzięły się z faktów, ale je przerosły. By ły przerażające i ży we, a odkąd w 1976 roku zamieszkała z nimi Rhea, dręczy ły go niemal nieustannie. W swojej wizji Sheldon patrolował deltę Mekongu razem z Saulem, Hermanem Williamsem, Ritchiem Jamesonem, Trevorem Evansem i kapitanem, którego nazy wali Mnichem. Wszy stkie wizje zaczy nały się opty misty cznie. Sheldon pojechał tam na zlecenie agencji Reuters. Jego znany album ze zdjęciami prezentował pewien drapieżny realizm, na który m wówczas bardzo zależało Reutersowi. Jako by ły żołnierz zy skiwał w oczach młodszy ch mężczy zn wiary godność, której potrzebował, by udokumentować ich udział w działaniach wojenny ch. Miał zaledwie czterdzieści kilka lat i choć trudno by ło uznać go za wy bitnego sportowca, by ł szczupły i bardzo czujny. Pewnego dnia późny m wieczorem, gdy oglądał Johnny ’ego Carsona, zadzwonił telefon. Carson prowadził wy wiad z Dickiem Cavettem, a Sheldon i Mabel, słuchając ich komicznej rozmowy i bły skotliwy ch ripost, pokładali się ze śmiechu. – Dzwonię z Reutersa. Musimy tam pana wy słać. Jest pan gotowy ? – Mam spakowane torby od czasu Ofensy wy Tết. – Brawo. Będzie pan mógł wy jechać rano? – Rano? Po co czekać? Czemu nie naty chmiast? W ciągu godziny przetransportowano go do Sajgonu, skąd w trzy minuty dotarł na słoniu do bazy Saula, a jego bagaż nieśli nepalscy szerpowie. Pułkownik pokazał mu uniesiony kciuk, a Donny puścił do niego oko. Dobrze by ło znów znaleźć się na froncie wśród żołnierzy. Ależ by li młodzi! Inaczej niż w jego czasach. Czy kiedy kolwiek miał tak niewiele lat? Oczy wiście, że nie. W Korei walczy li mężczy źni, i to nie by le jacy. Na pewno mieli lepszy gust muzy czny. Gdy stary żołnierz marines wkroczy ł do koszar, chłopaki powitali go gromkim „hura!”. Choć nie miał wy sokiego stopnia, wszy scy oddali mu honory, a on w odpowiedzi także zasalutował.
Szacunek dla starej gwardii. Wiedzieli, że jest jedny m z nich, a nie jakimś bałwanem ze „Stars and Stripes”, który przy jechał tu pstry knąć kilka zdjęć, żeby potem zilustrować nimi jakiś wy my ślony przez dowództwo propagandowy arty kuł. Nie by ł żadny m liberałem ani hipisem, który marzy o ty m, żeby pocałować w ty łek „Hanoi Jane” Fondę 1. Nic z ty ch rzeczy. By ł prawdziwy m mężczy zną, który przy jechał robić zdjęcia na rzece. Gdzie owady by ły tak ogromne, że pory wały wietnamskie dzieci, powietrze by ło gęstsze niż atmosfera i nie obowiązy wały żadne reguły prócz zakazu jedzenia zmarły ch. Donny wrzucił swój worek na piętrowe łóżko i sam wskoczy ł na górę. Musiał się porządnie wy spać, bo nazajutrz miał wsiąść razem z sy nem do łodzi. I nie chciał, żeby Saul musiał się wsty dzić przed chłopakami. Przed zaśnięciem szepnął: – Hej, Herman? Śpisz? – Nie, Donny. Co jest? – Czemu kapitana nazy wają Mnichem? – Aha. Bo nie chce tu by ć. – A kto chce? – Nie, chodzi o to, że on naprawdę nie chce tu by ć. Tafla Oslofjorden przesuwa się łagodnie pod kadłubem łodzi, a dwudziestokonny silnik pcha ich równy m tempem na południowy zachód. Sheldon siedzi na białej plastikowej ławce blisko rufy, trzy mając dłoń na rumplu. Ma na sobie skradzioną wiatrówkę z goreteksu, a na nosie ciemne okulary pilota, które znalazł w kieszeni. Paul zajął trzecią ławkę, najbliższą dzioba. Sheldon się zastanawia, czy chłopiec kiedy kolwiek pły nął łódką. W przewodniku Lonely Planet jest mapa fiordu, której Sheldon uży wa do nawigacji. Zamiast pły nąć szerszy m kanałem na północ, gdzie kursują duńskie promy i statki pasażerskie – które mogły by go staranować – wy biera cieśninę między wy spami Hovedøy a i Bleikøy a, a następnie pomiędzy Lindøy a i Gressholmen, w nadziei, że norweska straż przy brzeżna nie reaguje zby t nerwowo i nie zadaje za dużo py tań. Nie ty lko ich łódź wzięła kurs na południe. W ty m samy m kierunku pły ną kecze, kajaki i katamarany, skify, slupy i kety. Ludzie machają do Sheldona i Paula. Czując się cudownie anonimowy, Sheldon spokojnie pozdrawia ich w ten sam sposób. Większość mały ch łodzi zmierza chy ba w kierunku Nesoddtangen, na samy m końcu wielkiego półwy spu, a potem dalej na południe. Trzy mając się jak najbliżej lądu, Sheldon wolno i statecznie sunie za nimi jak niesiona prądem drewniana kłoda. Łódź, on i chłopiec z py rkotem silnika oddalają się od wczorajszego koszmaru, pły nąc w głąb błękitno-zielonego świata, który nie
wie, kim są i skąd się tu wzięli. Sheldon i Paul uciekają, czując łagodny wiatr i patrząc na migoczące w słońcu fale. Gdy napięcie miasta, port, opera i ratusz zostają w ty le, wraca cisza, przy nosząc ze sobą krzy ki tamtego poranka, i wszy stkich poprzednich, który ch nikt nie wy słuchał. Z ukry cia w szafie Sheldon sły szał dy szenie Senki, usiłującej złapać oddech. Sły szał, jak się dusi, rozpaczliwie, na oślep i na próżno wy machując ramionami, aby schwy cić umy kające ży cie. Sły szał opętane nienawiścią ręce mordercy. Wy obrażał sobie jej oczy, rozszerzające się coraz bardziej z panicznego strachu, który pozbawia ją najmniejszy ch szans ocalenia. Patrząc na Paula, który siedzi na dziobie i pochy la się, aby dotknąć powierzchni wody za pły tko zanurzoną burtą, Sheldon zastanawia się, co sobie wy obrażał, gdy ucichł udręczony głos matki i zapadła śmiertelna cisza. Ma nadzieję, że chłopiec nie ma tak wy rafinowanej wy obraźni jak on, bo jego my śli nieuchronnie podążały ku wy prawie w górę rzeki w Wietnamie. „To właśnie demencja, Donny ” – stwierdziła krótko Mabel. Nic nie rozumiała. By zachować równowagę, szukała oparcia gdzie indziej. Mimo to pragnął ją wy prowadzić z błędu. – Uważasz, że to objaw demencji, kiedy pod koniec ży cia przy pły wa do nas przeszłość? Czy to nie jest ostatni akt racjonalnego umy słu, który usiłuje pojąć, że właśnie wkracza w ciemność? Ostatnia rozpaczliwa próba walki o logikę przed ostateczny m rozwiązaniem zagadki? Czy to naprawdę dowód obłędu? – Powinniśmy to załatwić w ciągu trzech, czterech godzin – powiedział Herman do swojego zespołu. – Samolot F4 spadł około siedmiu kilometrów stąd i dowództwo przy puszcza, że pilot się katapultował. Mamy uratować mu ty łek, zanim będzie musiał skosztować prawdziwej wojaczki. Mnich jak zwy kle milczał, podczas gdy pozostali ładowali zapasy na łódź. Padał deszcz i wszy scy by li trochę skacowani po trzy dniowej imprezie na cześć przy jazdu Saula, który wrócił na drugą turę i na pokład łodzi. Saul niewiele rozmawiał z ojcem. Padały zwy kłe zdania ty pu „Podaj linę” albo „Mogę papierosa?”. Sheldonowi wcale to nie przeszkadzało. Starał się przy glądać bacznie temu, co robią chłopcy, nie chciał im jednak przeszkadzać. Ale bał się, by w tej wizji – we wspomnieniu z miejsca, w który m nigdy nie by ł – nie umknął mu ani jeden moment. Odczuwał wewnętrzną, ty powo ży dowską potrzebę dokumentowania. Żeby zapamiętać. Uchwy cić każdy dzień do ostatniego promienia słońca, aby inni wiedzieli, że wszy stko zobaczy ł. Wszy stko, co już przestało istnieć. Mnich by ł uważny m sternikiem. Sheldon sfotografował jego ręce na sterze i zrobił mu portret na tle jaśniejącego ponad jego ramieniem słońca, gdy widać by ło ty lko ciemny zary s jego
sy lwetki. Spowijał go jakiś mrok. Jak gdy by nosił w sobie ukry ty ból. Miał ułożony plan. Sheldon widział to wszy stko przez obiekty w. Sfotografował szczupłe i delikatne czarne palce Hermana, które mogły by się nauczy ć naprawiać zegarki, gdy by wszy scy urodzili się na innej planecie. Przy glądał się, jak Trevor czy ści karabin, pedanty cznie i w nabożny m skupieniu, jak gdy by miał w rękach strzelbę my śliwską, odziedziczoną po dziadku. Fotografował też uśmiechniętego Ritchiego, dziwiąc się, jak często ludzie pasują do swoich imion 2. Dobrze się czuł na pokładzie. Odkąd Sheldon w 1975 roku zaczął z nimi regularnie pły wać, rzadko martwił się o Saula, chociaż znał koniec tej historii. Nie patrzy ł na sy na smutny m wzrokiem ojca czy kumpla z frontu. Po prostu z nimi pły nął. Przy glądał się. By ł. Rozkoszował się ciepłem koleżeństwa i ży cia. Przy jemnie by ło patrzeć na sy na jako mężczy znę. Przecież właśnie tego chciał. Prawda? Żeby sy n by ł mężczy zną. Żeby został amery kańskim żołnierzem. F-4 phantom został zestrzelony przez pocisk ziemia–powietrze produkcji radzieckiej. Pilot, jak wszy scy wiedzieli, nie ponosił absolutnie żadnej winy. Zresztą lotnikom by ło łatwiej, o czy m też wszy scy wiedzieli. Siedzieli w klimaty zowany ch namiotach przy toniku i remiku, piłując swoje drogocenne paznokcie i robiąc sobie dobrze przy nowiutkich, czy ściutkich czasopismach. Kiedy rozlegał się dzwonek, zakładali elegancki ry nsztunek, na którego widok mdlały wszy stkie dziewczy ny, wsiadali do kabin swoich lśniący ch samolotów, wy polerowany ch przez lokajów, a potem przez piętnaście minut zrzucali napalm na chaty, ludzi, by dło, zboże i całą resztę. A gdy zmęczy ły im się kciuki, wracali do bazy, ścierali z czoła kropelkę potu i pozowali fotoreporterom do zdjęć, po czy m wznawiali przerwaną grę w karty, karmiąc barwny mi opowieściami o swoich bohaterskich czy nach dziewczy ny z Czerwonego Krzy ża imieniem Heather czy Nicky, które masowały im zeszty wniałe plecy. Wiedząc, w jakich luksusach ży ją piloci, chłopcy z łodzi nie zamierzali im dawać żadnej tary fy ulgowej. Nie miał dla nich żadnego znaczenia fakt, że rakieta S-75 by ła najlepszy m pociskiem termolokacy jny m, zaprojektowany m przez komunistów, i że została wy strzelona do nisko lecącego samolotu, który, nim stracił lewą połowę kadłuba, miał zaledwie 1,7 sekundy na reakcję. Nie obchodziło ich, czy nieprzy jaciel miał przewagę ogniową, czy nie. Wszy scy w łodzi wiedzieli, że w drodze powrotnej pilot dostanie porządny opieprz i nie mogli się tego doczekać. Cała sztuka w ty m, żeby wy słany na poszukiwania zespół dotarł do zestrzelonego samolotu, zanim zrobią to siły Wietkongu. Czerwoni by li krwiożerczy mi sukinsy nami, ale przecież to by ł ich kraj i znacznie łatwiej orientowali się w terenie niż oni. Kiedy spadał samolot, od razu ruszali na
miejsce. Ludzie z floty lli rzecznej musieli natomiast znaleźć drogę. Na ty m polegało zadanie Mnicha jako kapitana. Gdy łódź py rkotała rzeką, nie by ło nic innego do roboty, jak wy mierzy ć M-60 w las, opowiadać dowcipy i my śleć o dziewczy nach, z który mi na pewno nigdy nie będą uprawiać seksu. W każdy m razie nie osobiście. Patrolowiec brnął przez ujście szerokości dwudziestu metrów w ciągły m deszczu. Miejscowi przepły wali łodziami tuż pod lufami karabinów, ale żaden się nie zatrzy my wał i żaden nie patrzy ł na żołnierzy. Trevor usiadł za Mnichem i Sheldon dostrzegł w nim jakieś napięcie, jak gdy by gotował się do skoku, żeby … coś zrobić. Trudno by ło przewidzieć, co się zdarzy. Może chciał wy skoczy ć za burtę? Rzucić się na Mnicha? Sheldon siedział daleko z ty łu i pstry kał zdjęcia. Przy glądał się dżungli. Próbował zrozumieć teren, ty ch ludzi, tę wojnę. Tu by ło zupełnie inaczej niż w Korei. W Korei komuniści zaatakowali Południe przy wsparciu Sowietów, a ONZ uchwaliło rezolucję, gdy radziecki ambasador wy szedł do toalety, więc sy tuacja wy glądała dość jasno. W tej wojnie by ło więcej niejasności. I, oczy wiście, największa różnica polegała na ty m, że w Korei ci z południa nas chcieli. Tu niekoniecznie. Po trzech godzinach patrolu łódź zrobiła przy stanek przy mały m pomoście. Mnich nie ruszał się z miejsca. Rzucił ty lko radio Saulowi i spojrzał na Hermana. Ritchie, wy ższy stopniem od nich obu, rzucił: – Witzy i Williams. Idziecie. Tak nazy wali Saula – Witzy. Nazwisko „Horowitz” wy dawało się za długie, a „Saul” zby t staroświecki. Dlaczego ci dwaj? Witzy i Williams? „Bo kto może powiedzieć, że nie?” – Ja też idę – oznajmił Sheldon. Nikt nie odpowiedział. Jak gdy by po raz pierwszy podczas tej wy prawy w ogóle go tam nie by ło. Saul wręczy ł Ritchiemu napisany wcześniej list. – Wy ślij to, gdy by mnie rozwalili. Ritchie odparł ty lko: – W porządku. Saul wy szedł na pomost, trzy mając w jednej ręce karabin M-16, a w drugiej radio. Rzekł do Ritchiego: – Moja dziewczy na jest w ciąży. Czy to nie szczy t wszy stkiego? – Powinieneś jechać do domu – zauważy ł Ritchie. – Pewnie powinienem – powiedział Saul i razem z Williamsem ruszy li pieszo przez pomost. Szli przez bardzo małą wioskę, która wy glądała na opuszczoną. Na brązowej, błotnistej ziemi
stały cztery kry te strzechą chatki. Na deszczu rdzewiało koło od roweru. Na stole leżał przewrócony koszy k zgniły ch warzy w. Sheldon sfotografował to i poszedł dalej. Saul szedł pierwszy, za nim Williams, a szy k zamy kał Sheldon. Saul by ł dobry m żołnierzem. By ł skupiony, nie pozwalał, by drobiazgi odwracały jego uwagę, podczas marszu nie rozmawiał. Ale miał dopiero dwadzieścia parę lat, więc szedł szy bciej, niż powinien, nie by ł dostatecznie uważny i nie mówił dostatecznie cicho, kiedy się odzy wał. Gdy dżungla wy szła na małe pole ry żowe, Saul wy ciągnął kompas i ustalił ich położenie, po czy m wskazał w lewo. Odwrócił się i spojrzał do ty łu, za plecy Sheldona, aby się zorientować, jaki teren będą widzieć w drodze powrotnej. To by ła cenna nauka, którą Sheldon zdoby ł w Korei. Znów zabrzmiał mu w głowie głos sierżanta: „Kiedy wracacie, nic nie wy gląda znajomo, bo niczego nie znacie. Przecież nigdy wcześniej tego nie widzieliście, zgadza się? Jeśli nie obejrzy cie się za siebie, skąd będziecie wiedzieć, czego macie szukać? No? Jak brzmi odpowiedź, durniu?” Tamtego dnia durniem by ł ktoś inny. Ale mógł to by ć Sheldon, i często by wał. Kiedy nadszedł jego dzień w Incheon, cieszy ł się, że odrobił te wszy stkie lekcje. Zanim znaleźli samolot, wy czuli jego zapach. Kiedy F-4 został zestrzelony, wy kony wał zadanie bombardowania, miał więc sporo paliwa, które, spalając się, wy dzielało inną woń niż napalm, pola ry żowe, by dło czy ludzie. Zdaniem Hermana, ten zapach miał najwy żej dwa stopnie w skali rzy gometru, podczas gdy gnijące na słońcu ciała dzieci sięgały dziewięciu stopni. Dziesiątka by ła zarezerwowana dla smrodu bijącego z listów od biurokratów. Saul nie potrafił określić po zapachu, w którą stronę powinni się kierować. Ale niebawem dostrzegli leżące na ziemi szczątki samolotu. Najpierw kawałki, śruby i fragmenty skręconego metalu, ale na ty le dużo, by wiedzieć, że zbliżają się do celu. Sheldon spojrzał na zegarek. Spędzili w dżungli zaledwie piętnaście minut. Saul poprowadził ich na niewielkie wzniesienie. Dobry pomy sł, bo dzięki temu mieli widok na większy obszar. Zanim weszli na szczy t, Williams gwizdnął przez zęby i powiedział: – Popatrzcie tam. Saul i Sheldon odwrócili się w lewo i w odległości około pół kilometra na równej ziemi zauważy li duże fragmenty samolotu. – Ktoś widzi tego durnia pilota? – zapy tał Williams. Saul pokazał w lewo. – To może by ć spadochron. – Dobra. Chodźmy najpierw zobaczy ć, czy w kokpicie jest jakieś mięsko – powiedział Williams. Gdy schodzili ze wzniesienia w stronę samolotu, Sheldon dojrzał jakąś dziwną postać, opartą o drzewo przy ścieżce. Saul minął ją, jak gdy by nikogo tam nie by ło. Gdy do drzewa zbliżał się
Williams, Sheldon krzy knął: – Herman, uważaj po prawej! – Och, to ty lko Bill. Nie przejmuj się nim. Ciągle się, skurwiel, pojawia. Ale nigdy nie pomaga. Gdy Sheldon ich dogonił, zobaczy ł, że to rzeczy wiście Bill Harmon, jego kumpel z Nowego Jorku. Bill miał na sobie wy tarte spodnie, mokasy ny, niebieską koszulę i tweedową mary narkę. Bill nie pojawiał się podczas żadnej z wy praw w latach 1975 –1980. Zaczął się ukazy wać i wtrącać swoje trzy grosze dopiero po śmierci. Sheldon nie by ł jednak pewien, czy Bill to rzeczy wiście Bill. Wy glądał jak Bill. Wy gady wał takie same głupstwa jak Bill, ale nie czuło się, że to Bill. Wy dawało się, że ma bardziej ekspansy wną i szczeniacką osobowość niż zwy kle. Bill, którego spoty kał w ży ciu, nigdy nie wy trącił Sheldona z równowagi. W przeciwieństwie do tego faceta. – Bill, co ty tu robisz? – Zbieram anty ki. – Co? – Francuscy koloniści mieszkali tu przez całe wieki. Indochiny kry ją w sobie niesamowite skarby, za które w swoim sklepie mogę dostać mnóstwo pieniędzy. – Jesteś pijany ? – Jest druga po południu i jesteśmy w Wietnamie. Oczy wiście, że jestem pijany. Chcesz trochę? – Na mnie już czas. Musimy znaleźć pilota. – Pilot nie ży je – odparł Bill. – Zastrzelili go, zanim jego spadochron dotknął ziemi. Bardzo niesportowo. Naprawdę, nie ma potrzeby go szukać. – No to powiem chłopakom i wracamy. – Nie uwierzą ci. – Czemu? Czy żby ś by ł duchem z Opowieści wigilijnej? – Nie czekając na odpowiedź, Donny krzy knął: – Hej, Williams, stój! Pilot nie ży je. Lepiej wracajmy na łódź. – Skąd wiesz? – Tak mówi Bill. Wie. – Nie można wierzy ć Billowi, Donny. – Czasem jednak ma rację. – Pewnie, ale kiedy ? Poza ty m to nie ja decy duję. – W takim razie powiedz Saulowi. – Jasne. Herman powiedział więc Saulowi, a Saul ty lko wzruszy ł ramionami i maszerował dalej. Ale
po kilku minutach zamy ślił się i zatrzy mał. Po raz pierwszy podczas tej wy prawy zwrócił się bezpośrednio do ojca. – Co robisz, tato? – Chcę, żeby śmy wracali do domu. Żeby ś dorósł. – Powinieneś o ty m pomy śleć wcześniej, zanim wy my śliłeś, żeby m tu przy jechał. – Masz rację i bardzo cię przepraszam. Ale nigdy nie powiedziałem, że powinieneś tu wrócić. Ten drugi wy jazd to by ł twój pomy sł. – Nie pamiętasz za dobrze naszej ostatniej rozmowy, co? – By ć może mówiłem, że Amery ka prowadzi wojnę. Ale nawet jeśli tak powiedziałem, to nie chodziło mi o to, że masz tu wracać. Odsłuży łeś swoje. Więcej niż większość ludzi. – To by ł twój pomy sł, żeby do mnie dołączy ć. Nie mogę wrócić. Nie mogę napisać w raporcie, że w lesie pojawił się Bill Harmon i przekazał mi wiadomość o miejscu poby tu pilota. – Przecież uwielbiałeś Billa. – Ciągle go uwielbiam – odparł Saul. – Ale trudno go traktować jako wiary godne źródło informacji, na które można się powołać. – To szaleństwo! – Twoje szaleństwo. To jak będzie? Wracasz czy chcesz patrzeć, jak to się skończy ? – Chcę by ć przy tobie. – No to chodź. I nie odzy waj się. Tu wszędzie jest Wietkong. Poszli więc dalej, zostawiając za sobą Billa. Niemal bły skawicznie znaleźli się przy wraku F-4. Samolot nie runął na ziemię od razu ani nie próbował awary jnego lądowania. Stracił niektóre części jeszcze w powietrzu i zwalił się bezwładnie jak meteor. Kabina pilota jakimś cudem pozostała nietknięta, bo tak czasem zrządza los. Sheldon zrobił zdjęcie. Pod wpły wem impulsu Saul powiedział: – Herman, zajrzy j do kabiny. Ja pójdę sprawdzić spadochron. – Saul odwrócił się do ojca i zapy tał – No? Idziesz czy zostajesz? – Chcę by ć przy tobie. Saul chciał zabrać do domu tego durnia pilota, swojego towarzy sza broni. Po to go wy słano, do tego go szkolono i to właśnie zamierzał zrobić. Bo nie powinno się zostawiać Amery kanina, aby gnił na zielonej kupie azjaty ckiego kompostu. Amery kanin powinien by ć w domu, przy swojej rodzinie. Spadochron wisiał na bardzo wy sokim drzewie na końcu bagna, które Saul i Sheldon musieli pokonać, żeby się do niego dostać. Pilot by ł czarny, co zdziwiło ich obu: w 1974 roku rzadko
widy wało się czarnoskóry ch pilotów. Tak jak powiedział Bill, pilot nie ży ł. Nieszczęśnikowi nie dano nawet szansy wy lądować. Wietnamczy cy nie rozumieli, co to jest czarna skóra; nigdy wcześniej nie widzieli nikogo z Afry ki. My śleli, że czarnoskórzy to biali, który ch dla kamuflażu pomalowano na czarno. Potwierdzono przy padki, gdy żołnierze Wietkongu próbowali zetrzeć czerń z ich skóry za pomocą druciany ch szczotek. – Dobra, wszy stko jasne – rzekł Sheldon. – Chodźmy. – Trzeba go ściągnąć – sprzeciwił się Saul. – Nie, nie trzeba. – Tak, trzeba. – Nie. Do cholery, nie! – Sam zaniosłeś do domu Maria – zauważy ł Saul. – Powiedziałeś jego rodzicom. Jego ojciec objął cię i się rozpłakał. – By łem na bezpiecznej plaży. Ty jesteś w dżungli sam. A ten biedak… – Chodź. Pomóż mi go odciąć. – Saul, bądź rozsądny. Party zanci Wietkongu wiedzą, że szukacie pilota. Wiedzą, więc jest pięćdziesiąt procent prawdopodobieństwa, że dotarli do niego wcześniej. – W takim razie dlaczego mnie nie zastrzelili? – Bo rannego trzeba nieść i w ten sposób obezwładniają dwóch albo trzech ludzi, nie ty lko jednego. – Dlaczego nie wezmą mnie do niewoli? – Skąd mam wiedzieć, do cholery ? Wtedy napięcie sięgnęło zenitu i Saul wpadł we wściekłość. – Na drzewie wisi Murzy n. Murzy n, który jest amery kańskim żołnierzem. Jak mam pozwolić, żeby dalej tu wisiał? Jak mogę go tu zostawić? Wy tłumacz mi, jak mam zostawić tu tego człowieka i wciąż by ć twoim sy nem, a zrobię to. Przy sięgam, że to zrobię. W tej ważnej chwili Sheldon nie miał nic do powiedzenia. Zupełnie nic. Saul przewiesił więc karabin przez plecy jak łuk i zaczął się wspinać na drzewo. Kiedy znalazł się na odpowiedniej wy sokości, chwy cił gałąź i składany m nożem odciął sznury i jedwab spadochronu. Buty pilota znajdowały się niecałe dwa metry nad ziemią. Nie by ł to upadek z dużej wy sokości. Wy dawało się jednak, jakby pilot spadał bardzo wolno. Gdy wreszcie ciało runęło na ziemię, Sheldona ogarnęły mdłości. Kiedy się temu przy glądał, poczuł nadchodzącą falę rezy gnacji. By ł przy ty m ty le razy, ty le razy widział to zdarzenie, że doskonale wiedział, kiedy i jak zacznie się jego straszna część. Wszy stko stanie się niebawem. Saul ruszy jedy ną ścieżką prowadzącą do samolotu, a na spotkanie tą samą drogą wy jdzie mu Herman, który wcześniej spali mapy i dokumenty we wraku, żeby
żadne informacje nie wpadły w ręce wroga. Wiedział, co nastąpi. Na razie jednak nic się jeszcze nie stało. Sheldon trwał w zawieszeniu między wiedzą o ty m, co miało nastąpić, a rzeczy wistością – dokładnie tam, gdzie znalazła się Kasandra, zanim wpadła w gniew. To by ł ważny moment. Tak ważny, że Sheldon zwlekał, co noc kładąc się spać ze świadomością tego, co się zdarzy. Podczas tej chwili – gdy Saul zeskoczy ł z drzewa, schował nóż, zdjął pilotowi identy fikatory i schował je do lewej kieszeni bluzy – Sheldon obserwował, jak jego sy n staje się mężczy zną. Nie by ła to wielka chwila. Nie widzieli jej żadni świadkowie. Nie by ła aktem żadnego heroizmu. To by ł ty lko drobny gest świadczący o poszanowaniu godności drugiego człowieka. Ale w przekonaniu Sheldona dawał możliwość stworzenia lepszego świata. Wszy stko, co ludzkość dotąd osiągnęła – choć może by ło tego niewiele – wy raziło się w niezauważony m i zapomniany m geście kaprala Saula Horowitza, który zabierał doczesne szczątki porucznika Eliego Johnsona. Tak więc na sam koniec nastąpiła chwila łaski. Właśnie wtedy Sheldon przy łoży ł aparat do oka i zrobił im zdjęcie. Trzask migawki zwolnił zatrzy many czas. Sheldon patrzy ł, jak Saul poty ka się o ukry tą linkę. Nastąpił wy buch, w który m zginął jego jedy ny sy n. Obserwował to, stojąc przed Saulem i Elim Johnsonem przy ścieżce po ich lewej stronie. Gdy to się stało, zza jego pleców wy biegł Herman i pognał w stronę Saula. Party zanci Wietkongu nafaszerowali miny gwoździami i kulkami z łoży sk, a także – przewrotnie – łuskami z amery kańskich karabinów, które zebrali podczas wcześniejszej bitwy. Wszy stko to wry ło się w nogi, genitalia i dolną część tułowia Saula. Zanim na jego twarzy pojawił się gry mas bólu, upadł, bo nie miał już kości, mięśni ani więzadeł, które utrzy mały by go w pozy cji stojącej. Ciało porucznika Johnsona runęło obok ścieżki i załoga łodzi już go nie zabrała. Do Stanów miały powrócić ty lko jego nieśmiertelniki, schowane w kieszeni Saula, by trafić do rodziców i trumny, w której je pochowano. Herman wrzasnął i niemal w tej samej chwili wy buchnął płaczem. Chwy cił Saula za bluzę i z siłą, jaką daje śmiertelne przerażenie, zarzucił go sobie na plecy i ruszy ł naprzód, tak jak Saul niósł Johnsona i tak jak Donny niósł Maria, tak jak mężczy źni nosili jeden drugiego przez stulecia historii. Gdy ty lko Herman zaczął biec, rozpętała się strzelanina. Nikt już nie patrzy ł na Sheldona. Nikt już nie zwracał na niego uwagi. Zniknął nawet Bill Harmon. Herman pokonał cały kilometr, biegnąc przez dżunglę, przez wioskę, aż wreszcie dotarł do łodzi. Przy karabinie M-60 stał Ritchie i na oślep strzelał w zarośla, osłaniając łódź ogniem, choć
nie wiedział, czy w gęstwinie w ogóle ktoś się chowa. Trevor wciąż siedział w napięciu na ławce za Mnichem. Gdy ty lko trzej mężczy źni wrócili na pokład, łódź ruszy ła i wkrótce odbiła od brzegu. Ale to jeszcze nie by ł koniec. Mnich zawrócił łódź, żeby mogli popły nąć całą mocą w dół rzeki i oddalić się od tego, co czy hało w zaroślach. Herman sprawdził drogi oddechowe Saula, wbił mu strzy kawkę z morfiną w tętnicę szy jną i ucisnął bandażami tętnice udowe. Polowy opatrunek utrzy my wał Saula przy ży ciu przez trzy dni, zanim łódź zawinęła do portu, ale sy n Sheldona nie odzy skał już przy tomności. Sheldon usiadł na ławce obok Trevora. Nic nie mógł zrobić dla Saula – sy na, który kiedy ś stał na jego kolanach i z zainteresowaniem naukowca uważnie oglądał jego nos, a potem doty kał paluszkami łez szczęścia, które popły nęły z oczu ojca. Biernie przy glądał się, jak łódź mija zakręt, zbliżając się do szeregu drewniany ch tratw. Szeroko otworzy ł oczy, gdy tratwy powitały ich ogniem maszy nowy m i w kadłub zabębnił grad kul. Gdy nadleciały pociski, Mnich puścił ster. Trevor, który siedział sprężony do skoku, bły skawicznie stanął przy sterze i chwy cił go, kierując łódź jak taran w stronę pierwszej tratwy. Mnich poszedł na dziób i stanął wy prostowany z uniesiony mi ramionami, jak Brazy lijczy k skaczący ze skały do wody albo Jezus i przestępcy na swoich krzy żach. Ritchie przeorał ogniem M-60 jedną z tratw. Roztrzaskała się w niewielkiej chmurze, utworzonej przez odłamki drewna i krople rozbry zgującej się krwi. Herman zajmował się ranny m, Trevor sterował łodzią, Mnich stał, obojętny na ludzi i chaos, a Saul krwawił. Tak wy glądał ostatni wy raźny obraz we śnie Sheldona. Ten sam, który zbudził go wtedy w środku nocy, aby porozmawiał z Mabel i zadał jej swoje py tanie. Ten sam, z którego nadal budzi się rano. Z jakiegoś powodu nie zna późniejszego przebiegu zdarzeń tamtego dnia. Wie, że łodzi udało się dopły nąć do bezpiecznego miejsca. Saula ewakuowano do Sajgonu, gdzie zmarł w szpitalu. List, zgodnie z obietnicą, został wy słany, a Rhea otrzy mała swoje imię. Trevor i Herman zostali na łodzi do końca służby, a potem wrócili do domu. Mnicha nigdy nie dosięgła żadna kula. Ale podobno któregoś dnia, w czasie innego starcia, wskoczy ł do Mekongu i już nie wy pły nął.
1. Jane Fonda, wy stępując przeciwko wojnie w Wietnamie, w 1972 roku pojechała do Hanoi, by udzielić wsparcia Północny m Wietnamczy kom w walce z jej własny m krajem [przy p. tłum.]. ↩ 2. Richie Rich – bohater komiksów – sy n bajecznie majętnej rodziny, który wbrew stereoty powi bogacza by ł uczy nny m i ży czliwy m chłopcem [przy p. tłum.]. ↩
ROZDZIAŁ 10
Z
bliżają się do małej wioski Flaskebekk, którą mają po lewej burcie, i Sheldon podpły wa jak najbliżej brzegu. Przy puszcza, że Straż Przy brzeżna nie będzie się interesować niewielką
łódką trzy mającą się skraju fiordu. To dobre miejsce na wy padek, gdy by coś poszło nie tak. Pogoda raczej się nie zmieni, a prąd nie jest silny. Oczy wiście nie ma pojęcia, co się kry je pod powierzchnią, ale jedną z wielkich zalet płaskodennej łodzi jest małe zanurzenie. Łódka nieszczególnie nadaje się do żeglowania po morzu, ale łatwo nią sterować. Strzelby, który ch potrzebuje, noszą imiona Mojżesz i Aaron. Działa, na który ch cześć zostały tak nazwane, znajdują się, jak podaje wertowany przez Sheldona przewodnik, w Twierdzy Oscarsborg na wy spie Søndre Kaholmen, niedaleko stąd. Czy ta, że 9 kwietnia 1940 roku Niemcy wy słali krążownik „Blücher” o wy porności czternastu ty sięcy ton do Oslofjorden, żeby zaatakować stolicę, wziąć do niewoli króla i skraść narodowe rezerwy złota. Twierdza dy sponowała skromną załogą, miała jednak trzy 28-centy metrowe działa produkcji zakładów Kruppa o nazwach „Mojżesz”, „Aaron” i „Jozue”, a także dowódcę, który nie bał się stanąć do nierównej walki. Gdy niemiecki okręt wpły nął do cieśniny w pobliżu Drøbak, pułkownik Birger Eriksen i garstka ludzi pod jego dowództwem otworzy li ogień do krążownika „Blücher” z dział „Mojżesz” i „Aaron” z odległości ty siąca ośmiuset metrów. Choć oddano ty lko dwie salwy, okazały się rozstrzy gające. Pierwsza trafiła w kadłub, powodując wy buch niemieckiej amunicji i beczek z ropą, natomiast druga uniemożliwiła okrętowi odpowiedź ogniem. Do płonącego krążownika z odległości zaledwie pięciuset metrów wy strzelono torpedy z ukry tej na wy spie wy rzutni, zatapiając statek wraz z całą załogą. Twierdzi się, że dzięki Oscarsborg rząd zdąży ł uciec i stworzy ć ruch oporu na uchodźstwie, co dało Norwegii oficjalne miejsce w obozie aliantów. Wkrótce Norwegia znalazła się pod okupacją nazistów, a władzę w państwie objął marionetkowy rząd. Norweska policja i Niemcy aresztowali, a następnie deportowali siedmiuset siedemdziesięciu dwóch oby wateli Norwegii – mężczy zn, kobiet i dzieci pochodzenia ży dowskiego. Większość z nich trafiła do Auschwitz. Przeży ły trzy dzieści cztery osoby.
Po wojnie ukarano niewielu spośród kolaborujący ch norweskich policjantów, a część pozostała nawet w służbie aż do emery tury. Holokaust pozostawał nieobecny w uniwersy teckich programach nauczania przez kilkadziesiąt lat od zakończenia wojny. Ponad pół wieku zajęło Norwegii postawienie pomnika upamiętniającego te zdarzenia, a dopiero kilka lat później otwarto w Oslo Centrum Studiów nad Holokaustem i Mniejszościami Religijny mi. Sheldon miał wrażenie, że o przebiegu zdarzeń opowiedzieli nie ich uczestnicy, ale świadkowie. A tam, gdzie działania Norwegów mogły się wy dawać podejrzane, łatwo je zby wano, przy pominając, że są przecież ofiarami. – Py tanie brzmi – mówi głośno Sheldon, patrząc na południe w stronę Twierdzy Oscarsborg – czy wy starczy nam benzy ny, żeby tam dopły nąć. Dzień trwał i trwał, a słońce jakby w ogóle nie ruszało się z miejsca. Sheldonowi nigdy jeszcze czas tak się nie dłuży ł. Z Oslo do tego miejsca, położonego na północ Drøbak, jest mniej niż siedemnaście mil morskich, ale czas i odległość na wodzie to stan umy słu. Po czterech godzinach kończy im się paliwo. Przez następne trzy dzieści minut dry fują, a fala przy pły wu niesie ich do brzegu małej kamienistej zatoczki, porośniętej wiecznie zieloną roślinnością. Sheldon się zastanawia, co będzie widać z mijający ch ich łodzi, po czy m uwiązuje łódkę u brzegu pod kątem, aby jak najmniej rzucała się w oczy. Gdy by by ła z drewna, zatopiłby ją. Gdy by miał dość sił, wciągnąłby ją na brzeg i ukry ł. Gdy by by ł młodszy, wbiłby napastnikowi nóż w serce i uratował matkę chłopca. Ale jest, jak jest. Kiedy bezpiecznie wy chodzą na brzeg, zabierając z łódki wszy stkie rzeczy, Sheldon ma zady szkę. – Nic nie będziesz mówić? – py ta Paula. – Jak chcesz, możesz mnie uderzy ć. Należy mi się. Na pewno. Gdy usły szałem awanturę piętro wy żej, powinienem by ł od razu zadzwonić na policję. Ale nawet nie przy szło mi to do głowy. Uznałem, że jestem ponad to, że zjadłem wszy stkie rozumy, a wszy stko skończy się na ty m, że twoja mama zbiegnie po schodach i ucieknie z domu do kogoś, kto się nią zajmie. Nie otworzy łem drzwi ze względu na nią. Otworzy łem je ze względu na siebie. Na złość wszy stkim. Żeby im udowodnić, że tak się należy zachować. Chociaż mam ty le lat, ile mam, to ciągle mi się wy daje, że moje postępowanie ogląda jakaś publiczność. Uwierzy łby ś? Gram przed publicznością, która umarła pięćdziesiąt lat temu. Powinienem wezwać policję i gdy by śmy mieli szczęście, przy jechałaby w porę. Sheldon jest oczy wiście wy ższy od chłopca, ale nie góruje nad nim. W ty m momencie jest nieco zgarbiony i zmęczony drogą. Plecy ma wy gięte w lekki łuk. Niemal zrównują się wzrostem
i Sheldon stara się spojrzeć chłopcu w oczy. – Czy to zbieg okoliczności – py ta Sheldon – że im jesteśmy starsi, ty m bardziej przy pominamy znak zapy tania? Chcę ci powiedzieć jedno: przepraszam. Nawet jeżeli robię wszy stko, co się da, to zawsze okazuje się za mało. Miałem parę niezły ch momentów w ży ciu. Nie za dużo, jeżeli porównać to z liczbą okazji. Nie by ło mnie nawet przy narodzinach Saula. Nie chcę cię jeszcze oddawać w ręce policji, rozumiesz? Co będzie, jeżeli się okaże, że to twój ojciec? Z tego, co ostatnio dało się sły szeć, by wał w waszy m mieszkaniu o każdej porze dnia i nocy. Pewnie często przy chodził. Nie zdarza się, żeby taki chłopiec ni z tego, ni z owego nagle oniemiał. Musiałeś się tego nauczy ć. Pewnie od dawna by łeś zastraszany. Gdy by m cię odstawił na policję, mógłby w te pędy przy jechać i powiedzieć: „To mój sy n, znalazł pan mojego sy na”. Oddałby m cię wtedy prosto w szpony zabójcy twojej matki. Czy tak robi przy jaciel? Paul słucha. Sheldon nie wie, po co. – Jesteś głodny ? Pewnie umierasz z głodu. – Sheldon wy ciąga do niego rękę. – Chodź. Poży czy my sobie coś do jedzenia. Chłopiec nie bierze Sheldona za rękę, ale rusza za nim. Idą powoli, ponieważ po kilku godzinach siedzenia Sheldona łamie w krzy żu. Przy każdy m kroku lewą nogę od biodra do stopy przeszy wa ostry ból. Sheldon poprawia torbę na ramieniu. – Na dzisiaj koniec. Idziemy tam. Wskazuje na uroczy niebieski domek niedaleko wody. Idą na południe, mając fiord po prawej stronie. Przy brzegu jest pry watny metalowy pomost do cumowania łodzi, której nie ma. Sheldon okrąża z chłopcem dom, podchodzi do frontu i szuka oznak ży cia. Na podjeździe nie ma żadnego samochodu, na ulicy niewiele. Dom sprawia wrażenie pustego. Razem wracają na ty ły, a Sheldon pokazuje Paulowi, jak złoży ć ręce i przy cisnąć twarz do szy by. Paul go nie naśladuje, ale Sheldon czuje, że mimo wszy stko to dla chłopca cenna lekcja. W środku nie pali się żadne światło. Telewizor jest wy łączony. Panuje nienaganny porządek. Wszy stko jest na swoim miejscu. Sheldon idzie kilka metrów wzdłuż domu w kierunku ty lny ch drzwi, wy chodzący ch na ogród i drogę do pomostu. Jeszcze raz przy kłada twarz do okna, a gdy nadal nie dostrzega nic ciekawego, podejmuje decy zję. – Przechodzimy do lekcji numer jeden – informuje Paula. Kładąc torbę na drewnianej werandzie przed kuchnią, Sheldon bierze młotek i bez słowa rozbija szy bę tuż przy klamce u drzwi. Na chwilę zasty ga w bezruchu, uważnie nasłuchuje, a potem mówi: – Nie ma alarmu. To dobrze. Ty lko patrz pod nogi. Uważaj na szkło. W salonie, utrzy many m w sty lu Eamesów, urządzony m ładny mi skandy nawskimi
i amery kańskimi meblami z połowy poprzedniego stulecia, Sheldon znajduje stojak na gazety, a w nim mapy i rozkłady jazdy miejscowy ch pociągów i autobusów. Zgarnia je wszy stkie i zabiera do kuchni, aby je przejrzeć, nastawiając równocześnie garnek z wodą na makaron. Znajduje dokładną mapę okolicy, starannie rozkłada ją na blacie stołu i trzonkiem drewnianej ły żki pokazuje Glomma, a potem przesuwa ją po krętej niebieskiej linii kilka centy metrów w górę, w kierunku Kongsvinger. – To nasz cel. Nigdy tam nie by łem, ale widziałem zdjęcie na drzwiach lodówki w mieszkaniu w Oslo. Na pewno znajdziemy. – Sheldon zaczy na sprawdzać lądową trasę. – Nie wiedziałem, że ten kraj ma ty le jezior. Są wszędzie. Gdy woda zaczy na się gotować, Sheldon robi sobie kawę rozpuszczalną w szklance z Ikei. Otwiera szafkę po lewej stronie od zlewozmy waka, znajduje pudełko z makaronem świderki i wrzuca całą zawartość do garnka – nie ma pojęcia, ile potrafi zjeść głodne dziecko. Znajduje puszkę pomidorów, sól, pieprz i czosnek w proszku, po czy m z wprawą i znawstwem, na jakie stać ty lko dziadka, łączy wszy stko w mieszankę, którą potrafi zjeść ty lko dziecko. Wsy puje do kawy trzy kopiaste ły żeczki cukru i wraca do stołu, gdzie Paul jak urzeczony wpatruje się w mapy. – Jedziemy tam – pokazuje Sheldon. – Ale kłopot w ty m, jak mamy się tam dostać. Nic nie rozumiem z ty ch rozkładów jazdy, ale wy raźnie widać, że prawie wszy stkie autobusy z Drøbak do Kongsvinger jadą przez Oslo. A ja nie chcę jechać do Oslo. Wolę je ominąć. Przy jechaliśmy z Oslo. Czy li znowu utknęliśmy. Mogliby śmy pojechać autostopem, ale nie wy daje mi się, żeby śmy nie rzucali się w oczy, i prawdopodobieństwo, że minie nas jakiś radiowóz i nas znajdzie, jest większe, niżby m sobie ży czy ł. Nie możemy jeszcze wy nająć samochodu. Pewnie mogliby śmy sobie jakiś poży czy ć, ale uznajmy to za ostateczność. Chodzi mi o to, że trzeba trochę pogłówkować. Kiedy Sheldon stawia na stole dwa talerze z makaronem, Paul zjada swoją porcję jedny m długim, ciągły m i dziwnie pły nny m ruchem. Po ty m doświadczeniu obaj są umazani sosem pomidorowy m. Na twarzy chłopca nie widać jednak uśmiechu. Sheldon wy czuwa za to coś w rodzaju spójności – jak gdy by po raz pierwszy od śmierci matki ciało i my śli chłopca znalazły się w ty m samy m miejscu. – No dobrze. Trzeba ci zdjąć te rzeczy i położy ć cię spać. Kiedy Paul jest już umy ty i ma wy szorowane zęby – szczoteczką, która by ła w łazience – szukają czegoś do ubrania w pokoju dziecięcy m. Znajdują długi biały T-shirt, który może posłuży ć Paulowi jako koszula nocna. Łóżko jest pościelone i przy kry te gruby m wełniany m kocem, który przy pomina Sheldonowi koce z Hudson’s Bay, jakich uży wał w dzieciństwie w zachodnim Massachusetts – z ciemnoniebieskimi kreskami z boku. Jego matka mówiła, że liczba
pasków oznacza, ile skórek z bobrów kosztowały, ale Sheldon nie do końca w to wierzy ł. Wy dawało mu się, że sy stem nie uwzględniał inflacji. Uświadamia sobie, że na wspominanie dzieciństwa swojego sy na poświęcił ty le czasu, że prawie całkiem zapomniał o swoim. W jego wieku my śli, obciążone zby t duży m ładunkiem nostalgii, mogą by ć przy tłaczające i bolesne. Wcale tego nie chciał. Mabel w ostatnich latach ży cia przestała słuchać muzy ki. Piosenki z lat młodzieńczy ch przy pominały jej ludzi i uczucia z tamty ch czasów – ludzi, który ch nie mogła już spotkać i uczucia, które już nie przy chodziły. To by ło dla niej zby t trudne. Niektórzy potrafią sobie z ty m radzić. Są wśród nas tacy, którzy nie mogą już chodzić, ale gdy zamkną oczy, przy pominają sobie letnie spacery po polu albo chłodny doty k trawy pod stopami i się uśmiechają. Wciąż mają dość odwagi, aby zaakceptować przeszłość, dając jej głos i ży cie w teraźniejszości. Ale Mabel nie należała do takich ludzi. Może brakowało jej tego rodzaju odwagi. A może jej człowieczeństwo by ło tak pełne i ekspansy wne, że umiejętność przy wołania w wy obraźni minionej miłości by łaby dla niej druzgocąca. Ci z nas, którzy mają odwagę otworzy ć się na ogrom utraconej miłości i nie boją się tego – którzy potrafią dawać radość umierającemu dziecku do samego końca i nie wy cofują się, by chronić samy ch siebie – to nasi święci. Nie męczennicy. Nigdy nie męczennicy. Chłopiec jest już gotowy do snu, a Sheldon wtula nos w grubą wełnę i przy wołuje ty le przeszłości, ile potrafi udźwignąć. Przery wa, gdy jego oczy wy pełniają się łzami. Opanowuje się i idzie do łazienki umy ć twarz. W lustrze widzi człowieka, którego nie do końca poznaje. I cieszy się z tego. Na komisariacie w Oslo Sigrid rozluźnia krawat na ty le, aby krew mogła swobodnie pły nąć, nie na ty le jednak, by inni odnieśli wrażenie, że ulega stresowi. Jej zespół ciężko pracuje, jest późno i wszy scy są zmęczeni. W ciągu miniony ch dwunastu godzin wy dała więcej rozkazów niż w ciągu ostatnich dwunastu ty godni. Choć nie czuje się przy tłoczona pracą, to z pewnością przy dałaby jej się jakaś przerwa. W odruchu solidarności i ze względu na wy godę opuściła swój gabinet i usiadła w głównej sali biura, tam, gdzie większość funkcjonariuszy. W gabinecie nie ma nic szczególnie przy datnego prócz komputera, a taki sam dostęp do serwerów może mieć z biurka Leny, która została wy słana do ośrodka dla azy lantów, żeby porozmawiać z towarzy szami by łego członka UÇK, którego Urząd Imigracy jny w swojej nieskończonej mądrości, działając w najlepszy ch intencjach, postanowił wpuścić do kraju i przy znać mu opłacany z kieszeni podatników zasiłek – „aby mu pomóc stanąć na nogi”. Rozmowa Sigrid z jej odpowiednikiem w Urzędzie Imigracy jny m – od którego chciała ty lko uzy skać nazwisko dy rektora ośrodka – by ła krótka i zakończy ła się w nieprzy jemny m tonie, daleko
odbiegając od zamierzonego tematu. – Przy jeżdżają tu bez niczego – powiedział z niepoprawny m idealizmem mężczy zna po drugiej stronie. – Jak mają się integrować bez jakiegokolwiek wsparcia? – Umieszczamy ich razem w ośrodkach za miastem, gdzie tworzą gangi – odparła Sigrid. – W jaki sposób ma im to pomóc albo wzmocnić Norwegię? – To ty mczasowe rozwiązanie – rzekł mężczy zna. – Mieszkańcy Kosowa przeży li straszliwą wojnę, a działania Serbów pozostawiły w nich głęboki uraz. Żeby im zapewnić konieczną pomoc psy chologiczną, najlepiej jest pracować z nimi razem. Widziała pani relacje z wojny. To wy glądało jak obozy koncentracy jne. Sigrid westchnęła. Wszy stko, czego ci ludzie unikali, prędzej czy później trafiało na jej biurko. Miała swoją teorię, według której wielu jej rodaków do wszy stkich spraw, wewnętrzny ch i między narodowy ch, podchodziło z takim samy m opty misty czny m, przy jazny m i poczciwy m nastawieniem, bo dzięki temu bardziej czuli się Norwegami. Może nawet w ten sposób rzeczy wiście spełniali się jako Norwegowie. Nie drażnił jej ich wewnętrzny przy mus dobroci. To akurat podziwiała. Chodziło o to, że próbowali rozwiązać każdy problem z takim samy m nastawieniem, niezależnie od jego natury. Bo to po prostu nie mogło się udać. Należy dostosowy wać rozwiązania do wniosków z analizy, a każda inna metoda to mrzonka, która nie ma nic wspólnego z rzeczy wistością. W każdy m razie dla policjantów. Jej ojciec – i, o ile się nie my liła, całe jego pokolenie – nie przejawiał tego rodzaju niezachwianej wiary we własną dobroć. Najwy raźniej zanosi się na coś nowego i Sigrid się to nie podoba. Nie potrafi też zachować tego wszy stkiego dla siebie. – Wiedział pan, że ogromną część europejskiej heroiny przemy ca się przez Bałkany ? – zapy tała swojego rozmówcę. – A większość przez Kosowo? Nie ty lko nie pomogliście im w integracji, ale stworzy liście nowy osobny węzeł w tej siatce. – To tendency jna opinia. – Nie, to fakt – odparła Sigrid. Wiedząc, że rozmowa zmierza donikąd, dodała: – Przepraszam, że zajęłam panu czas. – I odłoży ła słuchawkę. Słońce w końcu znika za hory zontem i Sigrid włącza lampkę na biurku. Dokładnie w ty m momencie sły chać trzask przepalonej żarówki. Enver Bhardhosh Berisha alias Miftar Vishaj. W gasnący m świetle dnia Sigrid bierze jego akta i opiera się na krześle. Ten człowiek, morderca, jest tu, w Oslo. Ma teczkę, ale nie ma w niej informacji o żadny ch postawiony ch mu zarzutach. Żadnego nakazu aresztowania. Żadnej prośby o ekstrady cję złożonej przez Serbię. Mieszka tu z błogosławieństwem rządu norweskiego i płaci za
tramwaj i papierosy pieniędzmi podatników. Może nie zdenerwowałaby się aż tak, gdy by z dokumentów nie wy nikały jasno pewne fakty. Urząd Imigracy jny wiedział, że Enver należał do UÇK, wiedział, że działał w szwadronach śmierci i wiedział, że ucieka przed serbskim rządem. Z niewiadomego powodu uznano, że to przemawia na jego korzy ść i postanowiono udzielić mu azy lu. Przecież miał uzasadnione powody do obaw, że jego ży ciu zagraża niebezpieczeństwo, prawda? Dzięki nowy m badaniom DNA potrafił udowodnić, że w ty m kraju mieszka jego sy n, w związku z czy m ma prawo skorzy stać z norweskich przepisów umożliwiający ch łączenie rodzin, prawda? Dlaczego Serbowie nie próbowali go złapać? Sigrid może się ty lko domy ślać. Może próbowali, ty lko ona nic o ty m nie wie. Może planują go zabić, ale bez rozgłosu i nieoficjalnie, skoro w 2002 roku Serbia zniosła karę śmierci. A może są zadowoleni, że się go pozby li i mają kłopot z głowy. Może wiedzą o jego rodzinie i martwią się, że akt oskarżenia przeciwko niemu mógłby ujawnić ich własne zbrodnie, który mi zainteresowałaby się opinia między narodowa. Ty le rzeczy ginie i uchodzi publicznej uwadze. Pozorną równość wobec prawa wciąż naruszają ci, którzy uprawiają Realpolitik na arenie między narodowej. Im bardziej oddalamy się od zbrodni i ich ofiar, ty m częściej sprawiedliwość poświęca się na rzecz doraźny ch celów. Tak więc – bez względu na powód – zabójca jest tu i kupuje rondle w domu towarowy m Glassmagasinet albo zimowe skarpety w sklepie Anton Sport, podobnie jak my wszy scy. Rodziny. Mało precy zy jny termin. Sigrid otwiera akta kobiety. Pochodzenie, data urodzenia, wy kształcenie, data wjazdu do kraju – wszy stko to jest teraz wpięte do jej nowej teczki. Data morderstwa, miejsce zdarzenia, przy czy na śmierci. Akta, oczy wiście, są wciąż otwarte. Cały czas dochodzą nowe informacje. Jest tu lista rzeczy osobisty ch. Bardzo zwy czajny ch. Zegarek Pulsar. Sztuczna biżuteria ze sklepów z rękodziełem w Oslo. Ubrania. Kluczy k do jakiejś kasetki – może z pamiętnikiem – albo do skrzy nki na listy. Piękny pierścionek z białego złota z pojedy nczy m niebieskim szafirem, zapewne prezent albo pamiątka. Żadny ch kolczy ków. Żadny ch pieniędzy. Mimo gwaru i gorączki panujący ch w biurze, Sigrid sły szy ty lko ciszę, wy obrażając sobie, jak Enver zarzuca kobiecie sznur na szy ję i wy ciska z niej ży cie. – Gdzie są akta chłopca? – krzy czy Sigrid. Jakiś funkcjonariusz woła, że są w drodze. Sigrid kiwa głową. Wszy stko powinno się dziać szy bciej. – Gdzie informacje o Horowitzu? – Jego dokumenty są w archiwach marines i jeszcze nie zostały zdigitalizowane, bo są bardzo stare, więc jakiś szeregowiec ry je tam z latarką. – Muszę wiedzieć, z czy m fakty cznie mamy do czy nienia, rozumiecie?
Bez względu na to, czy Sheldon Horowitz by ł snajperem, czy pracował w biurze, służy ł w piechocie morskiej. A ponieważ chodziło o morderstwo, w które by ł zamieszany by ły żołnierz amery kański, Sigrid wpadła na pomy sł, aby zwrócić się z prośbą o informacje za pośrednictwem Ministerstwa Spraw Zagraniczny ch. Norwegia i Stany Zjednoczone są sojusznikami w NATO, chciała się więc przekonać, jak to działa. Ku jej zaskoczeniu, Amery kanie zareagowali bły skawicznie. Przy puszczała, że personel w ogromnej i strzeżonej jak twierdza ambasadzie amery kańskiej w Oslo przy Henrik Ibsens gate po prostu się nudzi. Owszem, Norwegia jest w NATO, ma mnóstwo ry b, ropy i gazu. Ale…doprawdy, co mieliby tu robić? – Tak. Oczy wiście. Szukamy ty ch informacji – rzekł jeden z jej ludzi. – Po prostu jeszcze nie przy szły. – Macie coś z sieci? – Nic – odezwał się ktoś inny. – Żadny ch sy gnałów z linii autobusowy ch, pociągów, taksówek, lotniska czy głównego biura informacji tury sty cznej. Nic z radiowozów ani patroli na rowerach. Nic od zespołu obserwacy jnego z naprzeciwka budy nku. Nic ze szpitali. – Co z wnuczką? – Oboje są w domku letniskowy m w Glåmlia – odpowiada jeszcze inny funkcjonariusz. – Mają telefon. Meldowali się, tak jak im kazaliśmy. – Może stary właśnie tam jedzie – mówi Sigrid. Wszy scy milczą. „Ty lko jak?” – zastanawiają się. Ale nikt się nie odzy wa. Wreszcie ktoś podsuwa: – Przecież do nas zadzwonią, prawda? Są z nami cały czas w kontakcie, tak jak ich prosiliśmy. – Niektórzy się zgadzają. Inni mruczą coś pod nosem. – Zadzwońcie do tamtejszej policji i jutro rano wy ślijcie kogoś na miejsce. Niech wiedzą, że mamy problem. Co z wy poży czalniami samochodów? – Rozesłaliśmy faksy. Nic stamtąd nie przy szło. Sigrid by łaby gotowa przy jąć do wiadomości, że nic nie ma, gdy by rzeczy wiście nic nie by ło. Zawsze wy kazy wała się rozsądkiem, dostosowując oczekiwania do rzeczy wistości. Ale kiedy poszukuje się starszego człowieka, młodszego mężczy zny i chłopca w takim mały m mieście, musi się przecież znaleźć jakiś ślad. Zdenerwowała ją rozmowa z urzędnikiem imigracy jny m. Nie by ł to czas na takie rozważania, ale jak władze mogły przedkładać dobro i bezpieczeństwo obcokrajowców nad dobro i bezpieczeństwo Norwegów – oby wateli, którzy głosują w wy borach i którzy walczy li o demokrację? Oczy wiście, nie powinno się zapewniać im spokoju kosztem cudzoziemców, ale
nie powinna to też by ć kwestia drugorzędna. Jak można pozwolić na to, aby szlachetne ideały dobry ch Norwegów mogły przy słonić fakty ? Twarde niezbite fakty ? Jak możemy patrzeć na świat z tak naiwny m opty mizmem zaledwie sześćdziesiąt lat po zakończeniu nazistowskiej okupacji? Naprawdę jesteśmy tacy tępi? A może to kwestia pokoleniowa, co by wy jaśniało, dlaczego starsi ludzie głosują na bardziej konserwaty wne partie. Wy starczy, by człowiek nabrał ochoty na wy jście do Vinmonopolet – sklepu monopolowego. Sigrid nie interesuje się polity ką – chy ba że polity cy ją denerwują – ale przy chodzi jej na my śl, że są dwa sposoby działania: w oparciu o wiarę lub o dowody. Jeśli podstawą jest wiara, to liberałów i konserwaty stów należy umieścić w ty m samy m obozie ludzi kierujący ch się sercem, nie rozumem. Wy bierając między nimi, trzeba ty lko rozstrzy gnąć, czy je poglądy budzą w nas cieplejsze uczucia. Z drugiej strony stoją ludzie, którzy starają się zmieniać świat na lepszy, wy chodząc od tego, jaki jest naprawdę. Zdaniem Sigrid to nie przy padek, że lekarze i inży nierowie kłócą się mniej niż polity cy. Enver Bhardhosh Berisha, bojownik UÇK. Urząd Imigracy jny wpuścił go do kraju, biorąc pod uwagę fakt, że w Serbii jego ży ciu zagraża realne niebezpieczeństwo, a w Norwegii mieszka jego sy n. Armia Wy zwolenia Kosowa by ła ugrupowaniem paramilitarny m, które z początku cieszy ło się poparciem Zachodu i NATO, ponieważ zbrojnie przeciwstawiło się serbskim czy stkom etniczny m, ale ostatecznie utraciło akceptację zachodniego świata z powodu przemy tu narkoty ków i egzekucji, masowy ch mordów i inny ch okrucieństw, które podważy ły jakikolwiek mandat moralny, jaki mogła posiadać UÇK. Reszta Europy patrzy ła na to zdezorientowana, a nie mając wy raźnie określony ch dobry ch i zły ch bohaterów, ludzie po prostu przełączy li się na inny kanał. Sigrid odkłada akta, przeciera oczy i krzy czy : – Żarówka mi się spaliła! – Z jakiegoś powodu wy wołuje to śmiech wśród personelu. Dodaje więc: – Potrzebuję nowej żarówki. – Ale odpowiada jej jeszcze więcej wy buchów śmiechu. Ludzie ze struktur militarny ch mają określoną pozy cję społeczną. Wspinają się po szczeblach hierarchii i osiągają pewien status, uznawany przez inny ch. Gdy ugrupowanie przestaje istnieć, jego żołnierz traci jedy ną cenną podczas rewolty rzecz: szacunek. Czy ktoś taki jak Enver – wy sokiej rangi żołnierz, który ma na koncie wiele zbrojny ch akcji, ale nie ma ani rodziny, ani pieniędzy, ani korzeni – odwraca się plecami do swojej pozy cji i reputacji, porzuca nagle walkę i jedzie do Skandy nawii, żeby zostać spokojny m ojcem rodziny ? Zresztą jaka kobieta usidliłaby kogoś takiego? Sigrid w my ślach opuszcza komisariat i przenosi się do ojca siedzącego przy stole w kuchni.
Przy pomina sobie jedną z ich rozmów, gdy ojciec wy tłumaczy ł jej pewną bardzo ważną sprawę, którą później trudno jej by ło wy tłumaczy ć inny m. – Wszy stko to blichtr – oświadczy ł wtedy z niety pową dla siebie powagą. – Chodzi ci o to, że to wszy stko jest bez sensu? – Nie – odparł. – Wcale nie o to mi chodzi. Zanim zaczął mówić dalej, zrobił długą pauzę. Ojciec nie by ł człowiekiem pretensjonalny m lubujący m się w dramaty czny ch pauzach. Zależało mu raczej na ty m, aby wy rażać się precy zy jnie. Czasami, jak mówił, potrzeba trochę czasu, żeby zebrać my śli. Jeśli ludzie są zniecierpliwieni czekaniem i odchodzą, to oznacza, że wy raźnie nie są zainteresowani odpowiedzią. – Chodzi mi o to – odezwał się wreszcie – że budy nki, biurka, wielkie struktury to wszy stko wy twory idei. Stąd wniosek, że nie budy nki mają znaczenie. Znaczenie mają idee. Ale ponieważ budy nki są drogie i bły szczące, a idee bardziej ulotne, to zwy kle olśniewają nas budy nki, czy li blichtr. W rzeczy wistości odwracają naszą uwagę od przenikający ch je idei. Ludzie stają na schodach przed wielkimi budy nkami i czują respekt, zanim jeszcze wejdą. Dlaczego? Idee nie wiedzą, w jaki sposób są wy rażane. Kiedy czy tam o historii, nie czy tam o wielkich budy nkach, czy tam o ideach imperiów. Wszy stkie zadawały podobne py tania, ale dochodziły do różny ch odpowiedzi. Faktem jest, że jeśli porównamy światy, te światy różnią się od siebie. Ciekawa rzecz polega na ty m, że idee muszą by ć wspólne, żeby te światy się nie rozpadły. Dlatego wolę szukać odpowiedzi w ty ch wspólny ch ideach. Kto się angażuje? O czy m my śli? Czego można dokonać dzięki ty m ideom? Co dla nich jest oczy wiste, a czego nie sposób sobie wy obrazić? Co jest dozwolone, a co nie? Jeśli nie można zacząć od idei, bo są niewidoczne, zacznij od tego, kto z kim rozmawia, żeby zadania by ły wy kony wane. Zawsze zauważy sz jakieś prawidłowości. Jeśli zadania się wy konuje, stoi za ty m jakaś prawidłowość. Możesz by ć pewna, że to coś więcej niż zwy kły moty w. Jest w ty m… pewna logika, która skleja całą rozmowę. Sigrid pokiwała wówczas głową, zastanawiając się nad ty m, co usły szała od ojca. Po jakimś czasie powiedziała: – Mieszkasz na farmie i rozmawiasz ze zwierzętami. Jak mam to rozumieć? – Och – odparł ojciec – ale z jakimi zwierzętami? I o czy m rozmawiamy ?
ROZDZIAŁ 11
S
heldonowi nie śniła się zamordowana kobieta. Po raz pierwszy, odkąd sięga pamięcią, nie śnił mu się też sy n. Śnił mu się za to mały chłopiec, który siedział odwrócony do niego plecami
i bawił się kolorowy mi klockami. Ustawiał je niepewnie coraz wy żej i wy żej. Sheldon spał dobrze, ponieważ się nie martwił, co się stanie, jeżeli ktoś przy łapie go w ty m domu. Mniej więcej na początku nowego ty siąclecia, kiedy skończy ł siedemdziesiąt pięć lat, nastąpił pewien przełom. Sheldon odkry ł, że prawie wszy stko może mu ujść na sucho, bo ludzie potraktują to jako wy bry k Stukniętego Staruszka. „To nie mój dom? Co też państwo!” Czy m się więc przejmować? Lepiej skupić się na prawdziwy ch problemach, na przy kład jak dotrzeć do Glåmlia, nie korzy stając z publiczny ch środków transportu, taksówki ani autostopu. Trudno jest obudzić Paula, ale Sheldon wie, że chłopiec śpi od co najmniej dziewiątej, a osiem godzin snu powinno każdemu zupełnie wy starczy ć. – Dzień dobry – mówi do Paula, nachy lając się nad łóżkiem. Kiedy Paul się budzi, Sheldon widzi, że – jak każde dziecko – nie do końca wiedząc, gdzie jest, niepewnie rozgląda się po otoczeniu, przy zwy czajając oczy do światła. Gdy w końcu zatrzy muje wzrok na Sheldonie, bez słowa zarzuca mu ręce na szy ję i przy trzy muje. To nie jest gest czułości, ale kurczowy uścisk tonącego, który chwy ta się szczątków wraku pły wający ch na powierzchni. – Chodź – mówi Sheldon do Paula. – Idź wy szorować zęby tą podejrzaną szczoteczką, a potem śniadanie. Trzeba się trochę rozejrzeć i pomy śleć. Nikt nie mówi, że musimy jechać do domku. I dobrze, zwłaszcza że nie mam pomy słu, jak się tam dostać. Gdy by śmy chcieli, można by popły nąć tą łódeczką aż do Szwecji. Ty le że ja nie chcę. Jeden dzień na wodzie dla starego w zupełności wy starczy. Muszę by ć blisko toalety, rozumiesz? Nie, nie rozumiesz. Sikasz jak koń wy ścigowy. Jesteś taki mały, że nie wiesz, jak trzy mać deskę sedesową, która się uparła, żeby bez przerwy opadać. Sztuczka – zdradzam ci ją, żeby ci zaoszczędzić wielu prób i błędów – polega na ty m, żeby stać z boku muszli i podtrzy my wać deskę udem. Wiem, co sobie my ślisz. Przecież jesteś by stry i w swoim czasie sam by ś na to wpadł. Pewnie tak, ale ile krępujący ch chwil
musiałby ś przeży ć? Poczekaj, aż pojedziesz do Anglii i zobaczy sz, że w łazienkach kładą dy waniki. To chy ba najbardziej obrzy dliwy pomy sł zachodniej cy wilizacji. Wy starczy jedna impreza sy lwestrowa, żeby ś już nigdy nie chodził boso. O czy m to mówiliśmy ? W kuchni Sheldon przetrząsa szafki i robi śniadanie, na które składa się kawa rozpuszczalna, gorąca herbata, ciasteczka z kawałkami czekolady, mrożone paluszki ry bne, chrupkie pieczy wo i suszone mięso z łosia. Między jedny m daniem a drugim Sheldon pogry za pistacje, wy dłubując resztki z zębów nożem do masła. – Chodźmy poszperać w szafach. Zobaczy my, czy znajdzie się dla ciebie jakieś ubranie. Po powierzchowny m, wy raźnie męskim sprzątaniu kuchni, Sheldon prowadzi Paula do sy pialni i zaczy na poszukiwania. W prostej cedrowej szafie z lustrami na drzwiach znajdują damskie i męskie ubrania na każdą porę roku. Klasy czne ubrania dla ludzi, który ch stać na dom nad Oslofjorden i którzy nie za bardzo się przejmują, że stoi pusty. Ludzi, zdaniem Sheldona, posiadający ch za duży zapas ubrań, którzy by liby gotowi podzielić się odrobiną swojego powodzenia z inny mi. – Nie mówię, że bawimy się w jakiegoś Robin Hooda. Nie zamierzam owijać w bawełnę. Właśnie kradniemy. Łódź poży czy liśmy na jakiś czas. Ubrania bierzemy na zawsze. Chcę po prostu powiedzieć, że właściciel chy ba jakoś przeży je brak jednej tweedowej mary narki. Gwoli sprawiedliwości, zostawiam znakomitą pomarańczową kurtkę, na którą każdy miałby chrapkę. Sheldon zostaje w swoich spodniach, lecz zmienia bieliznę i skarpety. Bierze też wy krochmaloną koszulę z biały m kołnierzy kiem, która wy gląda, jakby co najmniej dziesięć lat czekała, aż jej właściciel zwróci na nią uwagę. Jest za duża, ale Sheldon wkłada ją głęboko do spodni i mocno zaciska pasek. Po damskiej stronie szafy, na górnej półce, Sheldon nieoczekiwanie znajduje blond perukę. Choć w pierwszej chwili znalezisko kojarzy mu się z seksem oraz ży wy mi, i zarazem odległy mi, wspomnieniami o zabawie w udawanie kogoś innego, to gdy jeszcze raz spogląda na tweedową mary narkę i starą koszulę, przy chodzi mu do głowy inna my śl. Mniej wesoła. – Rak – mówi. – Pewnie dlatego nikt tu nie przy jeżdża. Teraz mi się wy daje, że ten suszony łoś by ł dość twardy. Paul wy ciąga rękę po perukę. Sheldon patrzy na nią, potem na chłopca i podaje mu ją. Paul doty ka jasny ch włosów, badawczo oglądając loki. Wy wraca ją na lewą stronę i widzi białą siatkę sztucznej skóry. Sheldon delikatnie zabiera mu perukę z rąk i zakłada sobie na głowę. W oczach Paula pojawia się figlarny bły sk. Choć może to ty lko wy obraźnia płata figla staruszkowi, który chce wierzy ć, że chłopiec ma ochotę na zabawę. – No dobra, w takim razie pokaż, jak ty w ty m wy glądasz.
Sheldon zdejmuje perukę i zakłada ją na głowę Paula, na którą pasuje jak ulał. Zamy ka drzwi szafy i wskazuje na odbicie Paula w lustrze. Paul patrzy na siebie. – Huck Finn też się przebierał w damski strój, gdy wy pły wał z Wy spy Jacksona, żeby sprawdzić, co sły chać na drugim brzegu. W literaturze nie brakuje chłopców przebierający ch się za dziewczy nki, kiedy wpadli w jakieś tarapaty, więc nie ma się co zastanawiać. Właściwie, kiedy patrzę na tę długą białą koszulkę, przy chodzi mi do głowy pewien pomy sł. Z damskiej części szafy Sheldon wy ciąga wąski skórzany brązowy pasek i zakłada go Paulowi. – Potrzebne nam jakieś nakry cie głowy. Może wełniana czapka albo coś w ty m sty lu. Aha! Jest. Tam na górze. Będzie pasować. – Sheldon zdejmuje z półki brązową czapkę i zakłada ją Paulowi na perukę. – W porządku. Zaczy na to jakoś wy glądać. Oddaj mi czapkę. Teraz potrzebny mi wieszak i trochę folii aluminiowej. Do kuchni! Oży wiony cukrem i kofeiną Sheldon dziarskim krokiem rusza do kuchni i zaczy na otwierać i zamy kać szafki. Jak gdy by zrządzeniem opatrzności, z szafki nad lodówką wy pada rolka folii aluminiowej. Nucąc pod nosem, Sheldon łapie rolkę papierowy ch ręczników i zaczy na ją energicznie rozwijać. Wstęga papieru jest coraz dłuższa. – Pomóż mi! –zwraca się do Paula, wręczając mu naręcze papieru. Idąc za jego przy kładem, Paul staje za Sheldonem i zaczy na ciągnąć i ciągnąć, jakby stawiał żagiel na ogromnej fregacie. Spowici biały mi zwojami, jak zabandażowani pacjenci, odwijają cały ręcznik z rolki i dopiero wtedy Sheldon jest usaty sfakcjonowany. – Nareszcie. Teraz mamy nad czy m popracować. Bierze tekturową rurkę po ręcznikach, druciany wieszak na ubrania i wełnianą czapkę, po czy m zasiada do pracy przy stole w kuchni, na który m urządza zaimprowizowany warsztat. Nożem do steków kroi rolkę na pół. Krzy wiąc się z bólu, mozolnie prostuje wieszak artrety czny mi palcami, a następnie wy gina go w wielką zaokrągloną literę W. Puszczając do Paula oko, przewleka druty przez wełnianą czapkę, przebijając ją na wy lot. Nadaje jej właściwy kształt i umieszcza pośrodku wy gięty ch drutów, tworząc baranie rogi. Na każdy róg wsuwa połowę tekturowej rolki, a potem każdą z nich owija grubo folią aluminiową. Efekt wy gląda jak coś, co wikingowie mogliby nosić w kosmosie. Zadowolony, nakłada całą tę konstrukcję na głowę Paula i znowu ciągnie go przed lustro, żeby rzucił na siebie okiem. Z miną sprzedawcy próbującego wcisnąć motocy kl kobiecie w ciąży, Sheldon prezentuje Paulowi jego odbicie, uśmiechając się szeroko. – Paul Wiking! Przebrany Nie Do Poznania Mały Albańczy k Paul, Który Wcale Nie Ucieka Ze Stary m Durniem W Głąb Norwegii. Co ty na to?
Ach! Chwileczkę! Jeszcze coś. Czy mże jest wiking bez topora lub równie śmiercionośnego narzędzia? Dałby m ci program wy borczy republikanów, gdy by m go miał przy sobie, ale skoro nie mam, my ślę, że niezła będzie… drewniana ły żka. Jeszcze raz wchodzi do kuchni i znajduje porządnie zuży tą drewnianą ły żkę, którą zaty ka Paulowi za skórzany pasek. Potem robi krok w ty ł i obrzuca chłopca badawczy m wzrokiem. – Jeszcze mały detal na koniec. – Sheldon bierze czarny pisak, który wcześniej zauważy ł w jednej z kuchenny ch szuflad, i ry suje na piersi Paula Wikinga staroży tny sy mbol. Jest z siebie dumny. Paul, z nowy m poczuciem celu – nie wy glądając już jak Paddington czy inny pasażer na gapę – idzie do sy pialni, żeby przy jrzeć się sobie w lustrze. Sheldon wy korzy stuje przerwę w obowiązkach opiekuna i wkłada do torby butelki z wodą, krakersy i resztkę suszonego mięsa z łosia. Zostawiając za sobą otwarte drzwi z ty łu, wy chodzi do ogrodu, po czy m kieruje się do pomostu, żeby rzucić okiem na łódkę, którą poży czy li w Oslo. Słońce stoi już wy soko nad hory zontem, chociaż jest dopiero ósma rano. W powietrzu czuć poranny chłód, ale to ty lko wskazuje na wy ż i dalszy ciąg dobrej pogody. Sheldon mógłby włączy ć telewizor i bez trudu sprawdzić prognozę, ale boi się, że w wiadomościach będą mówić o morderstwie. Każda chwila, w której Paul nie widzi twarzy matki lub może odpocząć od rzeczy wistości czy nawet znaleźć jakąś rozry wkę, jest darem niebios, którego Sheldon za nic nie chce zmarnować. Sheldon z rękami na biodrach idzie na pomost sprawdzić miejsce, gdzie poprzedniego wieczoru przy cumował łódkę. Brzeg jest tu lekko zacieniony i dobrze osłonięty z prawie wszy stkich stron – idealne miejsce na piknik z ukochaną osobą, gdzie można rozłoży ć koc i rzucać kamy kami do wody. Sheldon widzi to wszy stko jak na dłoni, bo nic nie zasłania mu widoku. Łódki nie ma. „Hm?” By ć może poży czy ły ją sobie jakieś dzieciaki albo zniosła ją fala przy pły wu. Bez względu na powód, efekt pozostaje ten sam. Mają teraz o jedno wy jście mniej niż jeszcze przed chwilą. – Może to i lepiej – mruczy Sheldon, na dobre odwracając się plecami do rzeki. Stary snajper nie musi zwracać uwagi na ty le rzeczy co poprzedniego wieczoru, więc dostrzega z pomostu coś, czego jego sokoli wzrok nie zauważy ł, a mianowicie dwa szerokie ślady opon, prowadzące od brzegu do ty łu garażu stojącego obok domu. Nie mając żadnego planu, Sheldon idzie po śladach kół. Garaż przy pomina niewielką amery kańską stodołę, która powinna by ć czerwona, lecz jest w takim samy m jasnoniebieskim kolorze jak samotny dom należący do ludzi chory ch na raka.
Brama garażu pomalowana jest na biało i ma okna na wy sokości wzroku. Sheldon przy kłada nos do szy by i zagląda do środka. Widzi okna po drugiej stronie, prawdopodobnie w identy cznej bramie, ale wpuszczają za mało światła, by rozjaśnić wnętrze. Widzi ty lko, że w garażu znajduje się coś długiego i dużego. Naciska klamkę i zdziwiony stwierdza, że drzwi są zamknięte. Przy pomina mu się lekcja numer dwa, jakiej udzielał im sierżant. Jeśli nie możesz użyć młotka, spróbuj znaleźć klucz. Każdy, nawet najbardziej oczy wisty punkt, zasługiwał w Korpusie Piechoty Morskiej na osobną lekcję. W kuchennej szufladzie, w której znalazł pisak, spoczy wa pęk kluczy, z który ch każdy ma przy wieszkę z napisem. Napisy są po norwesku, ale tak się składa, że jeden z kluczy pasuje do kłódki bramy garażowej od strony ulicy. Sheldon bez zby tniego opty mizmu otwiera kłódkę i wiesza ją z powrotem na skrzy dle bramy, którą uchy la zamaszy sty m gestem – ty lko dlatego, że taki ruch sprawia mu przy jemność. Na widok tego, co kry je się w środku, po raz pierwszy, odkąd się dowiedział, że Rhea poroniła, ma prawdziwy powód do uśmiechu. Zostawiając otwartą bramę garażu, człapie z powrotem do salonu, gdzie widzi dolną połowę wikinga, wy stającą spod sty lowej kanapy na trzy osoby. Sheldon zwraca się do pupy chłopca: – Co robisz pod kanapą? Sły sząc głos Sheldona, Paul wy doby wa resztę ciała i wy soko unosi spory kłębek kurzu i włosów. Sheldon przy suwa sobie gięte krzesło i siada. Najpierw przy gląda się chłopcu, a potem kotu kurzu, który chłopiec trzy ma w górze jak trofeum. – Znalazłeś doprawdy imponujący kłębek kłaków. Paul przy gląda się z uwagą swojej zdoby czy. – Wiesz co, to dobry znak. Zanim Huck i Jim wy ruszy li w drogę, Jim też miał kłębek kłaków. Ty le że jego kłębek potrafił mówić, jeśli wsunęło się pod niego monetę. Ale nie mam przy sobie nawet pięciocentówki. Poza ty m ten prawdopodobnie mówi po norwesku. Chy ba pora iść. Sheldon bierze z sy pialni poszewkę na poduszkę i wkłada do niej zbity kłąb kurzu i włosów. Składa razem rogi poszewki i związuje. Z szafy w przedpokoju wy ciąga miotłę i odkręca kij od plastikowej szczotki. Wsuwa uchwy t do węzła poszewki i zarzuca tobołek Paulowi na plecy. – Teraz jesteś Norwesko-Albańskim Wędrowny m Wikingiem z Kotem Kurzu. Założę się, że kiedy obudziłeś się rano, nie miałeś pojęcia, kim będziesz. Gdy chłopiec ma już na nogach bojowe kalosze, naczy nia są umy te i odłożone na miejsce, pościel z łóżek zdjęta i rzucona na podłogę, a woda w toalecie na wszelki wy padek spuszczona
jeszcze raz, Sheldon kilka razy pstry ka palcami na znak, że czas w drogę. Zakłada na ramię torbę i poprawia pasek, aby wy godniej leżał na jego chudy m ramieniu, po czy m wy chodzi z Paulem w blask nowego dnia, żeby mu pokazać swoje wy jątkowe odkry cie. – Chodź, chodź. A teraz stań tu. I nie ruszaj się, zgoda? Paul nie ma pojęcia, o czy m Sheldon mówi, ale z rogami na głowie i resztą ekwipunku staje na baczność, podczas gdy Sheldon znika w garażu. Następuje długa chwila ciszy. Paul spogląda na fiord, gdzie po tafli zimnego i słonego morza suną piękne żaglówki. Gdzie na poranny m niebie wy soko i swobodnie szy bują mewy. Gdzie… Ogłuszający hałas zaskakuje Paula, który, przestraszony, odsuwa się od garażu. Przez otwartą bramę buchają obłoki dy mu, przenikając przez szparę pod zamknięty m skrzy dłem. Dy goczą wszy stkie okna, odlatują spłoszone ptaki. Z ciemności wy łania się Sheldon Horowitz na ogromny m żółty m traktorze, ciągnący m na dwukołowej przy czepie wielki ponton z norweską flagą na rufie. – Szczury rzeczne! – krzy czy, wy machując mapą. – Ruszajmy w podróż! Dokoła kwitnie pełen ży cia świat. Obok krętej drogi mają dziką przy rodę na wy ciągnięcie ręki. Wśród buków i sosen py sznią się wy sokie brzozy i świerki. Ptaki, ciesząc się długim letnim dniem, pełną piersią wy śpiewują melodie, które tańczą między skrzący mi się liśćmi, unosząc się ponad delikatnie rozkoły sane korony drzew. Stopy Paula w gumowcach klapią o dno pontonu, a chłopiec macha drewnianą ły żką do mijający ch ich samochodów, zachowując się prawie jak normalne dziecko. Zanim Sheldonowi udaje się rozpracować ustawienie biegów, kilkanaście razy się my li. Kiedy w końcu jako tako opanowuje technikę jazdy, rozpędza traktor do dwudziestu kilometrów na godzinę, trzy ma się drogi i cieszy się ty m, co ma. Wy jeżdża na Husvikveien, a następnie na drogę numer 153, która, jeśli dobrze czy ta mapę, chy ba też nazy wa się Osloveien. Najbliższy punkt na mapie to Riksveg 23 i Sheldon ma nadzieję, że poinformuje go o nim jakaś tablica. Przy obecnej prędkości powinni tam dotrzeć za około pół godziny. Uznaje, że może nastawić się na dłuższą drogę i spróbować oswoić się z nieznaną okolicą. Nie jest zresztą wcale taka nieznana. Przy pomina nieco wzgórza Berkshire w zachodnim Massachusetts, gdzie nad domami o spadzisty ch dachach, z czarny mi, niebieskimi i zielony mi okiennicami, czuwają białe wieże kościołów, dzieci chodzą do szkoły, niosąc pudełka z drugim śniadaniem, ozdobione postaciami z kreskówek, a policjanci zatrzy mują ruch na głównej ulicy, żeby przepuścić kaczuszki na krótkich, pomarańczowy ch nóżkach, przy patrujące się im zaciekawiony mi oczkami. Ostatni raz by ł w Berkshire w 1962 roku, gdy Saul miał dziesięć lat. By ła idealna pora na
rodzinny wy jazd „w liście”, aby popatrzeć na rozpościerający się wokół wspaniały, różnobarwny gobelin Nowej Anglii i nasy cić się błogą jesienią w oczekiwaniu na Halloween. Zatrzy mali się w pensjonacie niedaleko miasta, w który m urodził się Sheldon. Saul nieprawdopodobnie wcześnie zbiegł po wy łożony ch wy kładziną schodach, aby przy puścić frontalny atak na stół ze śniadaniem, a on i Mabel zastanawiali się, jakby to by ło, gdy by urodziła im się dziewczy nka. – Pewnie ciszej – przy puszczał Sheldon. – Dla ciebie. Ze mną matka nie miała lekko – odparła Mabel. – Ech, matki i córki. – Właśnie. – Ale mogliby śmy trochę dłużej spać. – Może. – Zejdę i dotrzy mam mu towarzy stwa – zaproponował Sheldon. – Chcesz jeszcze trochę poleżeć? I tak Mabel spała jeszcze godzinę, a on przy glądał się, jak Saul pochłania dwa razy więcej, niż sam waży ł: muffinki z żurawiną, naleśniki z jagodami, gorącą czekoladę, jajka, bekon, sy rop klonowy i masło. By ła połowa października. Sheldon właśnie czy tał w „Boston Globe” o kry zy sie kubańskim. Sowieci próbowali rozmieścić pociski balisty czne na Kubie, w wy niku czego Kennedy zarządził blokadę wy spy, aby nie dopuścić ich do jej granic. Pat omal nie doprowadził do wojny atomowej. To zupełnie zepsułoby Halloween. – Wiesz, co masz robić, jeżeli zrzucą bombę, tak? – zapy tał Saula Sheldon. – Paszcz ik chy czsze. – Nie mów z pełną buzią. Saul przełknął to, co miał w ustach, po czy m odrzekł: – Paść i kry ć się. – Tak jest. Odrobiwszy zadanie z wy chowania dziecka, Sheldon dolał sobie kawy i doszedł do wniosku, że to idealny dzień, by pozbierać resztę jabłek w pobliskim sadzie. Potem zamierzał zaliczy ć dziewięć dołków na tutejszy m polu golfowy m. Mabel mogłaby pójść z mały m na spacer wśród liści, a on zrobiłby sobie przerwę. Żeby pooddy chać powietrzem swojego rodzimego stanu i wy rzucić z płuc nowojorskie spaliny. Zbieranie jabłek poszło dobrze. Zapłacili dziesięć centów za duży koszy k i ruszy li między rzędy drzew. Mabel miała na sobie czerwoną spódnicę i białą bluzkę. Wracając pamięcią do tego dnia,
przy pomina sobie, jak się zachwy cał jej wąską talią i kształtny mi ły dkami. Patrzy ł, jak lekko się chwieje, idąc po nierównej ziemi. Szedł za nią i uśmiechał się, widząc, jak jej obcasy przebijają opadłe liście. Zbierając je po drodze, wy glądały jak jak szpikulce z plikami paragonów w jego sklepie. Szkoda, że ten dzień się popsuł. Po południu Mabel rozbolała głowa, więc Sheldon postanowił zabrać Saula na pole golfowe, żeby go nauczy ć porządnie trzy mać putter. Który dziesięciolatek nie chciałby ponosić ojcu kijów? By ł to stary klub golfowy z niskim i długim biały m budy nkiem w sty lu kolonialny m pośrodku, za który mi, jak kałuże szmaragdów, rozciągało się pole. Błękit sięgał niebios, a na tarasie grał kwartet smy czkowy, umilając czas uczestnikom eleganckiej imprezy. Miejsce by ło cudowne. Sheldon i Saul weszli do holu i uśmiechnęli się do mężczy zny, który przy pominał kierownika sali w restauracji. Mężczy zna odpowiedział uśmiechem. – Dzień dobry. Chcieliby śmy z sy nem zagrać jedną rundę. Ty lko dziewięć dołków. Chłopak będzie nosił sprzęt. Nikomu nie będziemy przeszkadzać. – Pańska godność? – Nazy wam się Sheldon Horowitz, a to mój sy n Saul. – Pan Horowitz. – Tak. To komu mam zapłacić i gdzie dostanę kije? – Bardzo mi przy kro, proszę pana, ale z klubu mogą korzy stać ty lko członkowie. Sheldon zmarszczy ł brwi. – Wasze pole golfowe jest jedy ne w mieście. Py tałem w pensjonacie. Powiedziano mi, że wszy scy tu grają. – Ach, nie, nie. Musieli się pomy lić. Pole jest ty lko dla klubowiczów. – Jak to możliwe, że człowiek z pensjonatu się pomy lił? Mieszka tu i pracuje w branży tury sty cznej. Mężczy zna uży ł sprawdzonej techniki, unosząc brwi i pozostawiając py tanie bez odpowiedzi, w nadziei na to, że rozmówca zorientuje się, dokąd zmierza rozmowa, i nie chcąc jej konty nuować, w ty m miejscu ją zakończy. Owej techniki nie stworzono z my ślą o Sheldonie. – Zdaje się, że pan nie usły szał. Pozwoli pan, że powtórzę. Jak tamten człowiek mógł się my lić? Mieszka tu i pracuje w branży tury sty cznej? – Mogę pana zapewnić, że nie wiem. – W porządku. Dość często tu przy jeżdżam. Ile kosztuje członkostwo? – Niemało. Poza ty m mamy swoją selekcję. Musi pana zgłosić inny członek. Gestem, który z pewnością wy wodził się z chóru greckiego, Sheldon rozejrzał się, szukając świadków szaleństwa, jakie właśnie rozgry wało się na jego oczach.
– Co pan wy gaduje? Próbuje pan przy ciągnąć nowy ch członków czy odstraszać? Z przy zwy czajenia, które często bierze górę nad nauką, mężczy zna próbował jeszcze raz uży ć tej samej techniki, Sheldon uznał więc, że facet ma nierówno pod sufitem, dlatego postanowił mówić powoli. Tak jak ludzie zwracają się co cudzoziemców albo mały ch zwierząt. – Chce pan czy nie chce sprzedawać ludziom karty członkowskie waszego klubu, żeby śmy mogli zagrać biały mi piłeczkami na waszy ch lśniący ch, zielony ch polach, a potem płacić za drinki w waszy m barze? – Panie Horowitz – powiedział mężczy zna, wy mawiając z naciskiem jego nazwisko. – Na pewno pan rozumie. I nie musi pan krzy czeć. Nie chcemy tu żadny ch scen. Sheldon, naprawdę starając się pojąć, o co chodzi, zmruży ł oczy i patrzy ł na mężczy znę. A potem, może szukając wsparcia moralnego albo chcąc sobie przy pomnieć, jak wy gląda normalna twarz, spojrzał na swojego dobrze odży wionego, dziesięcioletniego sy na. I gdy na niego patrzy ł, jego wzrok padł na złotą Gwiazdę Dawida, którą siostra Mabel dała mu w zeszły m roku z okazji Chanuki. Sheldon odwrócił się z powrotem do mężczy zny. – Chce pan powiedzieć, że nie sprzeda mi karty członkowskiej do waszego klubu, bo jestem Ży dem? Mężczy zna rozejrzał się na lewo i prawo, po czy m szepnął: – Proszę pana, po co uży wać brzy dkich słów? – Brzy dkich słów? – krzy knął Sheldon. – Jestem żołnierzem amery kańskiej piechoty morskiej, pętaku. Chcę zagrać rundę golfa z sy nem. I ty mi to załatwisz. Naty chmiast. Nie stało się to ani wtedy, ani później. W stronę Sheldona ruszy ł ochroniarz, potężniejszy od niego, o ciemniejszy ch włosach i oczach. Sheldon, jeszcze niezdecy dowany, znów spojrzał na Saula. Powinien dać sobie spokój. Powinien przy jąć do wiadomości, że świat jest duży i zmienia się bardzo powoli. Naprawdę nie chciał zrobić niczego, co mogłoby przestraszy ć sy na albo pozostawić w nim jakiś uraz. Nie chciał dać się aresztować i zdenerwować Mabel. Mógł się jeszcze odwołać do wy ższej mądrości. Ale to go nie przekonało. Bo na twarzy sy na zobaczy ł wsty d. Nie będąc intelektualistą, Sheldon podjął decy zję. Postanowił zareagować w sposób, który jego zdaniem przy niesie mu najmniej wsty du, zważy wszy na to, kim by ł i na kogo chciał wy chować sy na. W tej chwili ostatecznie i nieodwołalnie rozstrzy gnęła się przy szłość Saula, aż do jego śmierci w Wietnamie. Gdy ty lko ochroniarz znalazł się w jego zasięgu, Sheldon skoczy ł naprzód i prawy m łokciem wy mierzy ł mu potężny cios w szczękę, bły skawicznie powalając go na podłogę. Potem na dokładkę trzasnął w nos tego drugiego i patrzy ł, jak pada za ladą niczy m klown do wody w wesoły m miasteczku.
Wówczas Sheldon wziął Saula za rękę i wy prowadził z klubu, pewien, że nikt nie będzie go gonił i że nie będzie go szukać policja. Dla anty semity jedy ną rzeczą gorszą od Ży da jest zostać pobity m przez Ży da. Im mniej ludzi się o ty m dowie, ty m lepiej. Gdy znaleźli się daleko od miejsca, w który m rozegrała się scena, Sheldon obrócił Saula twarzą do siebie i, kiwając mu palcem przed nosem, rzekł: – Ten kraj jest taki, jakim go stworzy sz. Rozumiesz? Nie jest ani dobry, ani zły. Jest po prostu taki, jakim go stworzy sz. To znaczy, że nie można szukać usprawiedliwienia dla żadny ch bredni, jakie wy gaduje się w Amery ce. Tak robią naziści i komuniści. Ojczy zna. Macierz. Amery ka nie jest twoim rodzicem. Ona jest twoim dzieckiem. Dzisiaj pokazałem, że w Amery ce można oberwać w nos, jeżeli powie się Ży dowi, że nie może zagrać w golfa. O ty m, czy mogę grać w golfa, czy nie, może mi powiedzieć ty lko piłeczka. Saul patrzy ł na niego szeroko otwarty mi oczami, wy raźnie nie zdając sobie sprawy z wagi słów ojca. By ł to jednak moment, którego Saul nigdy nie zapomniał. I, w przeciwieństwie do kry zy su kubańskiego, popsuł cały dzień.
ROZDZIAŁ 12
O
dkąd prasa zaczęła pisać o morderstwie, Sigrid odebrała ty le telefonów, że musiała nałoży ć słuchawki z mikrofonem, by móc coś zrobić. Uznała, że telefony nie mają nic wspólnego
z jej pracą. W Norwegii policja podlega okręgowy m biurom prokuratury oraz Urzędu do spraw Policji, co oznacza, że funkcjonariusze tacy jak Sigrid mogą oberwać równocześnie z obu stron. Ten policzek na przy kład wy mierza jej komendant regionalnej jednostki policji. Sigrid przy jmuje go z zamknięty mi oczami, jak pacjent poddany kolonoskopii. – Co sły chać? – py ta komendant. – W porządku, dziękuję – odpowiada Sigrid. – Potrzebujecie pomocy ? – Nie, to się stało zaledwie wczoraj. Chy ba dajemy sobie radę. – Zdaje się, że sprawa ma zapaszek polity czny. – Tak, chy ba ma pan rację. – Macie podejrzanego, zgadza się? Serba? – Kosowianina. Podejrzewamy go, ale nie mamy żadnego bezpośredniego dowodu jego udziału w zdarzeniu. Dlatego nie mogę mu postawić zarzutu. Poza ty m nie mogę go znaleźć. – To muzułmanin, tak? – Prawdopodobnie, ale nie sądzę, żeby wy znanie by ło istotne dla sprawy. Narodowość może tak. Jeszcze nie wiem, jest za wcześnie na ustalenie moty wu. – Macie jakichś inny ch podejrzany ch? Sigrid otwiera oczy i rozgląda się wokół. Po chwili znów je zamy ka. Odnosi wrażenie, że ślepota to najbardziej odpowiedni stan, by prowadzić tę rozmowę. – Mamy kogoś, kogo uznajemy za „osobę w kręgu zaniepokojenia” – mówi. – Cóż to takiego? – Nowa kategoria, którą sama stworzy łam. – Można to robić? – Tak sądzę. – Kto to jest?
– Nazy wa się Sheldon Horowitz. – Albańczy k? – Ży d. Po drugiej stronie zapada cisza. Bardzo długa cisza. – Ży d? – powtarza szeptem komendant. – Ży d – potwierdza normalny m głosem Sigrid. – Szpieg izraelski? Z Mosadu? – Nie, nie Izraelczy k. Ży d. Jest Amery kaninem. By ły m żołnierzem marines, który, by ć może, cierpi na demencję. Albo depresję. Albo coś innego. Ma ponad osiemdziesiąt lat. – Izraelczy cy zatrudniają dawny ch amery kańskich marines? – Nie, to nie ma nic wspólnego z Izraelem. – Powiedziałaś, że to nie ma nic wspólnego z wy znaniem, ale potem mówisz, że ten człowiek ma ży dowskie nazwisko. – Zgadza się, ma ży dowskie nazwisko. – Przecież mówiłaś, że wy znanie nie ma znaczenia, ale narodowość tak. Dlatego wy mieniłem Izrael. – Nie jest Izraelczy kiem. Jest Amery kaninem. Żołnierzem amery kańskiej piechoty morskiej. – Ale… Ży dem. – I… Ży dem. – Dlaczego Ży dzi noszą ży dowskie nazwiska? Sigrid patrzy na przepaloną żarówkę. – To podchwy tliwe py tanie, panie komendancie? – Nie, chodzi po prostu o to… Norwegowie nie mają luterańskich nazwisk. Mamy nazwiska norweskie. A Francuzi nie mają katolickich nazwisk. Mają francuskie. Katolicy też nie noszą katolickich nazwisk, a muzułmanie muzułmańskich. O ile wiem. Chociaż przy puszczam, że Mohammed to muzułmańskie nazwisko. Dlaczego więc Ży dzi noszą nazwiska ży dowskie? – Mohammed to imię. Nie nazwisko. – Bardzo słuszna uwaga. – Gdy by m się miała domy ślać… – mówi Sigrid, zastanawiając się, dlaczego miałaby się domy ślać, skoro na pewno ktoś inny zna odpowiedź – …dlatego, że plemię Ży dów istniało co najmniej ty siąc lat przed pojawieniem się Norwegów, Francuzów czy katolików. Może wtedy świat by ł bardziej połączony. Podobnie jak… z wikingami. Czy li, gdy by wciąż istnieli wikingowie i mieszkali w różny ch krajach, mieliby pewnie nazwiska wikingów. – My ślisz, że istnieli jacy ś Ży dzi wikingowie? – py ta komendant.
– Podejrzewam, że gdy by istnieli Ży dzi wikingowie, ten temat już by się pojawił w rozmowie. – Są w to zamieszani Palesty ńczy cy ? – W co? – W morderstwo. Sigrid kieruje szeroko otwarte oczy ku sufitowi, licząc na to, że z tej sy tuacji wy bawi ją ręka Boga. Widzi ty lko popękaną i łuszczącą się farbę. – W tę zbrodnię nie są zamieszani żadni Palesty ńczy cy. Żadni Izraelczy cy. Żadni Arabowie. Sprawa nie ma nic wspólnego z Bliskim Wschodem. Zupełnie nic. – Ale są Ży dzi. – Jeden jedy ny, stary, samotny, prawdopodobnie zagubiony Ży d, na pewno z Amery ki. Który nie zrobił nic złego, jeżeli mogę dodać. – Który was niepokoi. – Który, jak się wy daje, niepokoi nas wszy stkich. – Świat jest większy niż Oslo. – Widziałam zdjęcia, panie komendancie. – Jeżeli będziecie potrzebować pomocy, zgłosicie się do mnie? – Mam przed oczami pana numer. – Złap tego zabójcę, Sigrid. – Tak jest, komendancie. Wreszcie, Sigrid nie wie dokładnie kiedy, ponieważ straciła rachubę czasu, rozmowa się kończy. Przecierając oczy, Sigrid wy nurza się ze swojego gabinetu i wchodzi do głównej części biura. Nie o takim poranku my ślała. Poprzedniego wieczoru niewiele zjadła, położy ła się późno, a kiedy się obudziła, w szafce nad lodówką znalazła ty lko bezkofeinową kawę rozpuszczalną. Zabrakło jej po prostu ducha, żeby wy jść, pokonać trzy skrzy żowania, odstać dziesięć minut w kolejce w United Bakeries i za dwadzieścia siedem koron kupić kubek starannie przy gotowanej kawy, którą podawano letnią, ponieważ – jak twierdził wy rafinowany barista w eleganckim golfie – „dzięki temu kawa lepiej smakuje”. Lepiej posłuchaj klientów, co im bardziej smakuje. Może jednak nie zasłuży ła na lepszy poranek. Choć dla wszy stkich osób, związany ch ze sprawą, jest jasne, że kobietę zamordował poszukiwany Kosowianin, nie mają żadnego bezpośredniego dowodu, co jest iry tujące. Mają odcisk buta z drzwi wejściowy ch, ale żadny ch odcisków palców. Kobieta została uduszona sznurem elektry czny m, nie można więc by ło zdjąć odcisków z jej ciała. Nie znaleziono narzędzia zbrodni – chociaż mają nóż – i nikt niczego nie
widział. Chy ba że ktoś siedział w szafie i coś widział. Sigrid wchodzi dalej w głąb biura, gdzie większość jej nadzwy czaj profesjonalny ch kolegów jest niezwy kle zajęta i nie zwraca na nią uwagi. Pocieszające, bo ona nie czuje się ani profesjonalną, ani szczególnie zajętą policjantką. Oczy wiście, poszukiwania koncentrują się na mordercy, ale Sigrid najbardziej martwi się o chłopca, może też o staruszka. Jeżeli chłopiec by ł w szafie, a matkę zamordował jego własny ojciec, mały musi by ć niewy obrażalnie przerażony. Najlepiej by łoby go zatrzy mać i przekazać opiece społecznej, ale może jej przeszkodzić pewien drobny kruczek – choć to mało prawdopodobne. Jeżeli jego ojca nic nie łączy z morderstwem, to kto mu zabroni przy jść i domagać się oddania sy na? Muszą by ć jakieś podstawy prawne, żeby to uniemożliwić. Jest rano, a Sigrid ma za mały poziom kofeiny we krwi, przez co nie przy chodzi jej do głowy żaden sposób na obejście tego kruczka. Wciąż się dziwi, że jej ojciec budził się kiedy ś rano i, zanim poszedł do obory wy doić krowy i zająć się inny mi obowiązkami, wy chy lał kieliszek akevitt. Nigdy nie pił dużo, ale czasy się zmieniły. Ty p intelektualistów z Oslo niekoniecznie ma ochotę stawiać czoło zimnemu i ciemnemu porankowi północy w tak męskim sty lu. I oczy wiście mają rację. To niezdrowe i staroświeckie; dziś wszy scy powinniśmy lepiej dbać o siebie. A może po prostu staliśmy się narodem mięczaków. – Ty – mówi do młodego funkcjonariusza, którego nigdy dotąd nie widziała. – Mats – odpowiada policjant, zaskoczony, że szefowa z nim rozmawia. – Mats, przy nieś mi kawę. Przyznaj sama. Lepiej by ci zrobił kieliszek akevitt, prawda? – Uwaga, musicie mnie wszy scy posłuchać. Siądźcie bliżej. Zsuńcie krzesła. Biuro robi sobie przerwę i przez chwilę trwa przemeblowy wanie. Kiedy krzesła zostają ustawione w krąg, Sigrid – która już siedzi i wciąż jest spragniona kofeiny – przemawia do swojego oddziału. – Dziękuję wszy stkim za ciężką pracę. Wiem, że to by ła długa noc. Rozumiem, że nadal nie mamy żadny ch tropów chłopca, staruszka ani podejrzanego. Czy li, podsumowując, nie mamy żadnego istotnego zapisu z kamer monitoringu, żadny ch sy gnałów z inny ch komisariatów i patroli, żadny ch tropów z samego mieszkania, które mogły by nam wskazać kierunek poszukiwań, i żadny ch hipotez, dlaczego wszy scy wy mknęli się z naszego żelaznego uścisku. Wszy scy wbijają wzrok we własne buty, z czego Sigrid wnosi, że dokładnie streściła przebieg śledztwa. W kręgu jest siedem osób. Siedmiu strapiony ch krasnoludków. A Sigrid jest królewną Śnieżką, która zbudziła się z długiego snu. I nigdzie w zasięgu wzroku nie ma kubka kawy. Ty lko biuro pełne kosmaty ch karłów.
– No dobrze, odejdźmy na chwilę od naszej sprawy. Czy ostatnio w Oslo wy darzy ło się coś, co za pomocą twórczego aktu wy obraźni mogliby śmy skojarzy ć z naszy m obecny m zadaniem? Dwudziestokilkuletnia jasnowłosa kobieta unosi rękę. – Nie trzeba podnosić ręki. Po prostu rozmawiamy. – Ach, tak. Zostało aresztowany ch dwoje ludzi, którzy pły wali nago w fontannie w parku Frogner. – Ktoś jeszcze? – Nie, ty lko ci dwoje – odrzekła młoda funkcjonariuszka. – Nie o to py tam. Inny policjant unosi rękę, przeglądając notatki. Sigrid wskazuje go. – Jakiś człowiek ukradł wózek na zakupy z supermarketu Kiwi. Jego kumpel zepchnął go w dół Ullevålsveien. Facet jechał czterdzieści kilometrów na godzinę. Policjant powiedział, że dostał mandat za przekroczenie prędkości. Sigrid nie wy gląda na zadowoloną. – W ty m mieście dzieją się poważne rzeczy. – Ale nie wczoraj – dodaje funkcjonariusz i naty chmiast żałuje, że to powiedział. – W porządku. Chcę, żeby ście mówili o każdy m niety powy m szczególe. O wszy stkim. Tak jak to robi Petter. Zrozumiano? Milczą, a Sigrid kiwa głową. Odzy wa się czterdziestokilkuletni mężczy zna. – Podejrzany mógł na przy kład odjechać samochodem jakiegoś znajomego. Nie da się go namierzy ć. – Nie – mówi Sigrid. – Też o ty m my ślałam. Ktoś wie, czy ten Enver ma samochód zarejestrowany na własne nazwisko? – Nie ma – odpowiada ten sam policjant. – Z nabrzeża przy Akershusstranda skradziono łódź – odzy wa się Petter Hansen. – Jaką łódź? – Małą. – Widzisz jakiś związek? – My ślałem o fragmencie listu Horowitza, gdzie pisze o Rzeczny ch Szczurach, ale to przecież stary i słaby człowiek. Jak mógłby ukraść łódkę z mały m chłopcem? Sigrid kiwa głową. Logiczne wy dają się oby dwa wnioski – że to ma lub nie ma związku ze sprawą. Ale sły szy głos ojca, który sugeruje jej inny punkt widzenia. Sigrid słucha, po czy m dzieli się ty m z resztą. – Można na to spojrzeć tak, że by ły żołnierz marines, który walczy ł w Korei, uważa, że to jego
ostatnie zadanie: ochronić małego chłopca, który przy pomina mu sy na. I temu żołnierzowi w obcy m otoczeniu udaje się uniknąć wszy stkich pułapek, jakie zastawiliśmy na niego w ciągu trzy dziestu sześciu godzin, i nikt, łącznie z jego najbliższą rodziną, nie ma pojęcia, gdzie on jest. Dlatego spróbujmy przy jąć inne założenie. A co, jeżeli wcale nie tropimy zniedołężniałego staruszka, ty lko starego przebiegłego lisa, działającego w poczuciu szlachetnej misji? I jeżeli nie jesteśmy po prostu nieudolni – chociaż jesteśmy – ty lko z nim ry walizujemy i na razie to on jest górą? Zastanawiają się nad ty m w milczeniu. Po chwili Petter mówi: – Dlaczego nie zgłosi się z chłopcem na policję? U nas by łby bezpieczny. – Nie wiem. Może tak nie uważa. Może nam nie ufa. Może coś widział i doszedł do wniosku, że nie będzie bezpieczny. Nie wiadomo. Mam ty lko nadzieję, że jeżeli potrafi się ukry ć przed nami, potrafi się też ukry ć przed podejrzany m i jego wspólnikami. Bo mam przeczucie, że ojciec chce odzy skać sy na. – Znajdźcie tę łódkę – mówi Sigrid. – Nie mogła odpły nąć daleko. W Åpent Bakeri, naprzeciw Domu Literatury w Oslo, Kadri mówi z ustami pełny mi lukrowanej bułeczki cy namonowej, a jego by ły kolega z UÇK i młody rekrut usiłują zrozumieć, co takiego próbuje im powiedzieć. Jeden z nich zapala papierosa i mruży oczy, żeby lepiej sły szeć. Wreszcie Kadri przeły ka i mówi: – Po prostu py szne, nie? – Nie jestem głodny – odpowiada ten z papierosem. Kadri bierze następny kęs i mówi po albańsku: – Głód nie ma tu nic do rzeczy. – Kadri, co my tu w ogóle robimy ? – py ta drugi. Kadri – mimo że Enver błagał go, żeby tego nie robił – założy ł na szy ję gruby złoty łańcuch i ma na sobie czarną koszulę, która wy gląda, jakby ją znalazł w sklepie z pamiątkami epoki disco z lat siedemdziesiąty ch. Popija caffe latte z dużej miseczki, a na stole, obok paczki marlboro, leży jego komórka. – Nie lubicie latte? – py ta ich. Przecząco kręcą głowami. – Macie po niej sensacje żołądkowe? Znów potrząsają głowami. – Słuchajcie, jesteśmy w Norwegii. Chcecie, żeby wszy stko wy glądało jak w kraju? To wracajcie do kraju. Tu mają caffe latte i cy namonowe bułeczki, ładne laski w futrzasty ch butach
i stare amery kańskie auta, które wy jeżdżają latem. Naprawdę, nie jest tak źle. – Kadri, mamy coś do zrobienia. Możemy o ty m pogadać? – Senka nie ży je. – Wiemy. – Chłopak zaginął. Burim, który garbi się na krześle bardziej niż Gjon, mówi: – To też wiemy. – Enver szuka chłopaka. To znaczy, że wy też będziecie szukać chłopaka. Burim zaciąga się papierosem. – Nie wiem, gdzie jest chłopak. Kadri poły ka miękkie wnętrze bułeczki i oznajmia: – Środek jest najlepszy, taki słodki i lepki. Nie wiecie, co tracicie. Słuchaj, durniu, gdy by ś wiedział, gdzie jest, zapy tałby m: „Ej, durniu, gdzie jest chłopak?”, a ty by ś powiedział: „O, mam go w kieszeni, z gumą do żucia i jakimiś nitkami”. Ale nie wiesz, a ja wiem, że nie wiesz, i właśnie dlatego mówię, że będziecie go szukać. Burim spogląda na niego spode łba i mówi: – Jeżeli Enver śledzi tamty ch dwoje, żeby znaleźć starego, a chłopak jest ze stary m, to co mamy robić? Wy gląda na to, że sprawa załatwiona. Kadri unosi palec. – Bo możemy się my lić. Może chłopak wcale nie jest ze stary m. Może stary w ogóle nie ma żadny ch związków z właścicielami mieszkania. Może to ty lko norweski emery t, który stał na ulicy i gapił się na przejeżdżający samochód i Enver zobaczy ł go przez przy padek. Może stary nie zamierza się spoty kać z tamtą parą. Może Senka ukry ła dzieciaka gdzie indziej i wy prowadziła nas w pole, uciekając w inną stronę. Nie wiemy. Na razie ty lko… – włoży ł palec do ust, po czy m, lśniący od śliny, wy stawił na lekki wiaterek – …próbujemy się domy ślać. Gjon, popijając mocno posłodzone espresso, mówi: – Jeżeli nie stary, to kto? Chłopak ma jakieś siedem lat. Sam sobie nie poradzi. Może trafił na policję? Kadri wy ciera palec serwetką. – Może tak. Może nie. Jeżeli usły szę w wiadomościach komunikat o poszukiwaniu zaginionego, będę wiedział, że jest nadzieja. – No to kto? Kadri nie unosi wzroku. Wzrusza ty lko ramionami i rzuca od niechcenia: – Może Serbowie. Sły sząc to, Burim i Gjon stękają i koły szą się na krzesłach.
– Słuchajcie – mówi Kadri, oblizując wargi. – Senka by ła Serbką. Miała serbskich przy jaciół. Nie chciała, żeby chłopak pojechał z Enverem do Kosowa. Wiedziała, że przy jdzie go zabrać. Kosowo jest teraz wolne. Nowe państwo. Nowe otwarcie. Czas zacząć wszy stko od nowa. Zabrać chłopaka tam, gdzie jego miejsce. Zebrać owoce naszy ch wy siłków. Kiedy ty lko Norwegia uznała w marcu niepodległość Kosowa, wszy stko się skończy ło – wszechświat spiskował przeciwko niej. Może więc, dla bezpieczeństwa, ukry wał chłopaka u Serbów. Brzmi do rzeczy, nie? I może przy szła pora zabrać skrzy nkę, nie? – Dlaczego nie Zezake? Czemu jego nie chcesz wy stawić? Kadri poważnieje. – Bo Zezake to maszy na do zabijania. Daleko mu do Columbo. Macie ty le lat, żeby pamiętać Columbo? Nieważne. Rzecz w ty m, że noża uży wa się wtedy, kiedy trzeba. Teraz sięgamy po szkło powiększające, żeby zagrać Sherlocka Holmesa. To nie to samo. Nie ma czegoś takiego, jak narzędzie do wszy stkiego. Tego nauczy ł mnie ojciec. Burim i Gjon spoglądają po sobie, szukając u siebie nawzajem wsparcia i rozwiązania. Wreszcie Burim mówi: – Dobra, brzmi do rzeczy. Ale co mam zrobić? Zadzwonić do Serbów? „Cześć, widzieliście chłopaka? Wy graliśmy wojnę, więc chy ba nie macie nic przeciwko temu, żeby wrócił z ojcem do Kosowa? Aha, przy kro nam z powodu waszej siostry ”. – Ludzie się znają – odpowiada Kadri. – Zacznijcie się wy py ty wać. Ale dy skretnie, dobra? Burim i Gjon zgodnie kiwają głowami. – Jak? – py ta Gjon. Kadri wzdy cha i przeciera twarz. – Muszę ci mówić duży mi literami? – Chy ba tak. – Romeo i Julia. Znajdź chłopaka i dziewczy nę z przeciwny ch stron, którzy się pieprzą. Każ Serbowi albo Serbce dowiedzieć się, czy ich ludzie chronią chłopaka. W zamian obiecasz, że nic nie powiesz ich rodzicom. A rodzice ich nie zabiją. Brzmi do rzeczy, nie? Gjon, który jest starszy od Burima i dobrze pamięta dawny kraj, bierze papierosa z paczki Kadriego i zapala. Odchy la się na krześle i głęboko się zaciąga. – A ja? Kadri głęboko dłubie między trzonowcami. Po chwili wy ciąga palec i ogląda go z rozczarowaniem. – Nie miałby m nic przeciwko temu, żeby zdoby ć zawartość skrzy nki. – Co tam jest? – py ta Gjon. – Rzeczy, które Semka zabrała z Kosowa. Rzeczy, o który ch wolimy nie pamiętać. Rozumiesz,
czas puścić w niepamięć różne rzeczy. Nie budzić uśpiony ch bestii. – To się może szy bko wy mknąć spod kontroli – zauważa Gjon. – Sam mówiłeś, że ludzie się znają. Kadri kiwa głową. – W ciągu ostatnich dziesięciu lat w Norwegii by ło cztery sta morderstw. Czy li jakieś czterdzieści do pięćdziesięciu rocznie w pięciomilionowy m kraju. Niewiele. Policja szy bko wy jaśniła ponad dziewięćdziesiąt pięć procent z nich. W osiemdziesięciu procentach przy padków sprawcą by ł mężczy zna między trzy dziestką a czterdziestką i zabił kobietę nożem, a większość ty ch ludzi się znała. Enver udusił dziewczy nę. To już się wy mknęło spod kontroli. Złapią go, jeżeli mu nie pomożemy. Musimy ty lko dopilnować, żeby wszy stko przebiegło gładko. Odzy skać chłopaka. Przerzucić ich przez granicę. Wsadzić na pry watną łódź do Estonii. A stamtąd już prosto i łatwo, jak do ukraińskiej cipy. Jeżeli uda się nie wdepnąć w żadne gówno, zostaniemy tu. – Kadri się uśmiecha. – Przy lepkich bułeczkach. I futrzasty ch butach. Burim ściąga usta i oblizuje przednie zęby. – Dlaczego Enver ją zabił? – py ta. Kadri robi bardzo surową minę. Unosi palec, gromiąc ich wzrokiem. – Enver to legenda. Robi, co chce. Nie dopy tujcie się. Róbcie, co mówi, i pamiętajcie, że dzięki takim ludziom jak on macie kraj, który możecie nazy wać własny m. Jak chcecie, zostańcie tu przy futrzasty ch butach. Albo jedźcie do Kosowa. Bo dzięki Enverowi macie wy bór. Poza ty m, już wam tłumaczy łem, że czasy sprzy sięgły się przeciwko niej. Nie udało jej się nic wy negocjować i dosięgła ją ręka losu. To się mogło zdarzy ć każdemu z nas. Prostuje się na krześle i rozkłada ręce. – Chcę posprzątać ten bałagan. I chociaż kocham Envera, nie miałby m nic przeciwko temu, żeby stąd wy jechał. Znacie norweską policję? To ofermy. Nie noszą broni, tak samo jak Anglicy. Ale potrafią się uczepić i naprzy krzać przez długie lata. Są jak opry szczka. My ślisz, że już się ich pozby łeś, a kiedy zdarzy ci się chwila stresu, trach! Już są. Udaje im się w końcu złapać wszy stkich zabójców. Wy męczą ich tak, że sami się poddają. Dlatego musimy trzy mać się razem. My, bracia! Co? Mam rację? W ciągu dwudziestu czterech godzin będzie po wszy stkim. Kadri sięga jeszcze głębiej do ust. Wpy cha tam prawie całą dłoń. Wreszcie wy ciąga kawałeczek nici denty sty cznej. Unosi go. – Bo zwy cięstwo, zwy cięstwo jest wspaniałe! Gjon kiwa głową, ale Burim milczy.
ROZDZIAŁ 13
B
urim wy siada z metra na stacji Tøy en i w pełny m słońcu pokonuje pieszo parę skrzy żowań dzielący ch go od budy nku. Wspina się po schodach na piąte piętro i odrobinę dy sząc,
orientuje się, że muzy ka na kory tarzu dobiega z jego mieszkania. Muzy ka brzmi staroświecko i zwiewnie, a towarzy szy jej operowy kobiecy głos śpiewający po angielsku. Przekręcając klucz i otwierając drzwi, Burim wie, że to może oznaczać ty lko jedno. Na kory tarz wy skakuje bosa Adrijana, ubrana najprawdopodobniej w nową bluzkę z Zary, i woła po angielsku: – Pink Martini przy jeżdża do Oslo! Zanim Burim zdąży ł odpowiedzieć, Adrijana dodaje: – Zdejmij buty. Całuje go w policzek i wraca do kuchni, gdzie gotuje się woda na herbatę. Burim zdejmuje buty i stawia je pod półką na buty w przedpokoju i wiesza plecak na haczy ku przy drzwiach wejściowy ch obok parasoli – jednego w uśmiechnięte twarze na czarny m tle i drugiego zielonego z pandą, logo WWF. – Nie za gorąco na herbatę? – py ta Burim po angielsku z lekkim akcentem. – Mrożona. Trzeba wziąć angielską śniadaniową, dodać odrobinę miodu i zaraz wstawić do lodówki. W kuchni Burim siada na sosnowy m krześle z Ikei i patrzy, jak Adrijana przy gotowuje herbatę. – Mamy kłopot – mówi. Dziewczy na miesza herbatę z miodem, a on garbi się, opierając łokcie na kolanach. Drapie się w ramię i przeciera twarz. Nabiera głęboko powietrza, na chwilę wstrzy muje oddech, zdoby wa się na odwagę i mówi: – Właśnie widziałem się z Kadrim. Adrijana, jak gdy by za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, robi dokładnie to, czego się spodziewał. Najpierw odwraca się do niego. A potem mówi: – Powiedziałeś, że będziesz się trzy mał od niego z daleka.
Burim, nie mając innego wy jścia, odpowiada: – Zadzwonili do mnie. Nie mogłem odmówić. Wtedy robi mu Wy kład Numer Dziewięć. – Kadri jest niebezpieczny. Ciągle należy do tej bandy. To gangster, w dodatku stuknięty, obiecałeś, że będziesz się trzy mał z daleka od ty ch ludzi. To nie są twoi przy jaciele. Jeżeli dasz się wciągnąć do ich świata, zwłaszcza teraz, wpadniesz po uszy i nigdy się nie wy dostaniesz. A ja cię zostawię, przy sięgam. „Zwłaszcza teraz”. To coś nowego. Burim postanowił to zbadać. – Dlaczego zwłaszcza teraz? – Dlaczego? Dobre py tanie. Przekonajmy się, czy przy chodzi mi na my śl odpowiedź. – Odkąd Adrijana zaczęła studiować prawo na Uniwersy tecie Oslo, stała się jeszcze groźniejszy m prokuratorem. Zawsze miała dar przekony wania, ale studia uwolniły jej potencjał, ucząc ją, że logiczna argumentacja to skuteczna broń, którą warto wy toczy ć. Otwiera usta, udając, że dokonał się w niej przełom konceptualny i z emfazą wy machuje torebką herbaty, pry skając na Burima i plamiąc mu T-shirt. – Ach, już wiem. Może dlatego, że mieszkamy razem, że twoja i moja przy szłość są na stałe związane ze sobą, a twoja rola jako mężczy zny w ty m związku częściowo polega na ty m, żeby zdoby wać się na małe kompromisy, na przy kład… och, sama nie wiem… robię pranie, a ty w zamian za to trzy masz się z daleka od handlujący ch heroiną psy chopatów i Serbki, którą zamordowano trzy ulice stąd? – Nie jestem zamieszany ani w jedno, ani w drugie. Dobrze o ty m wiesz. – Nie. Wiem ty lko, że tak mówisz, i postanowiłam ci wierzy ć. Nie wiem, co naprawdę robisz, a czego nie robisz. – Znasz mnie. Adrijana łagodzi nieco ton, ale stawia sprawę z taką samą ostrością. – Ich też znam. I czy tam gazety. Proszę cię, powiedz, że nie miałeś nic wspólnego z zabójstwem tej kobiety. Powiedz, proszę. Burim rozkłada ręce, a Adrijana garbi ramiona. – Powinniśmy iść na policję. – Enver jest moim kuzy nem. I na pewno już wiedzą. – Skąd wiesz? Nie umiesz czy tać po norwesku. Skąd wiesz, co piszą w gazetach? – W internecie jest strona po angielsku. Zajrzałem. Adrijana kręci głową. – Dlaczego tam poszedłeś? – Boję się, rozumiesz? Muszę wiedzieć, ile wiedzą.
– O czy m? – O nas! – Co mają o nas wiedzieć? – Jesteś Serbką! – Jestem Norweżką. – Proszę, nie zaczy naj. Adrijana podnosi głos, jak zawsze, ilekroć jest zmuszona bronić swojej tożsamości i ty ch, z który mi się utożsamia. – Jestem Norweżką. Mam norweski paszport. Mieszkam tu, odkąd skończy łam osiem lat. Mam norweskich rodziców. Studiuję na uniwersy tecie. To języ k, który znam najlepiej. Nie jestem Serbką! Burim też podnosi głos. Nie może uwierzy ć, że Adrijana nie rozumie, jak niewiele to znaczy. – Urodziłaś się w Serbii. Masz serbskie nazwisko. Uciekłaś w czasie wojny i zostałaś tu adoptowana. Twoim ojczy sty m języ kiem jest serbski. Pły nie w tobie serbska krew. – I co z tego?! – wrzeszczy Adrijana. – Nie ma żadnego znaczenia, kim my ślisz, że jesteś! – krzy czy Burim. – Ważne, za kogo oni cię uważają! – Kto? – Oni wszy scy ! Po ty ch słowach oboje milkną. Pink Martini gra pastelową piosenkę o melancholii i wy rzutach sumienia, a oni w końcu spoglądają na siebie. I nagle – sy tuacja ma zby t osobliwe tło muzy czne – oboje się uśmiechają. – Kocham cię – mówi Adrijana. – Ja też cię kocham – odpowiada Burim. – Może widzisz to inaczej, ale naprawdę jestem Norweżką. Ufam im. Jeżeli uważasz, że grozi mi jakieś niebezpieczeństwo, bo ci pomy leńcy nie pochwalają naszego związku, to powiem o ty m komuś. Powiem policji. Bo Norwegowie nie będą tolerować czegoś takiego. Mogę kochać, kogo zechcę. Jesteś flejtuchem, palisz i obracasz się w okropny m towarzy stwie. Burim marszczy brwi i unosi wzrok. – Ale? – Ale co? – Masz wy liczy ć wszy stkie moje wady, dodać „ale” i powiedzieć, za co mnie kochasz. Adrijana robi nadąsaną minę. – W ży ciu tego nie sły szałam. Wstawia herbatę do lodówki i poprawia czarno-białą pocztówkę z tancerką flamenco, która
wy sunęła się spod magnesu. – Naprawdę się martwię – mówi Burim. – Kadri powiedział coś, co by wskazy wało, że o nas wie. Próbują znaleźć pewnego chłopca. – Mówiąc to, uważnie na nią patrzy. Twarz Adrijany nie wy raża niczego. – Jakiego chłopca? – Sy na tej zamordowanej kobiety. – Dlaczego chcą go znaleźć? – Nie mogę powiedzieć. – Milknie i wy ciąga papierosa, którego Adrijana naty chmiast wy ry wa mu z ręki, moczy pod kranem i wy rzuca do śmieci. – Nic o ty m nie wiesz? – O czy m ty mówisz? – Jesteś pewna, że twoi rodzice nie mają nic przeciwko nam? – Nie. Uważają, że stać mnie na kogoś lepszego od ciebie. Jak już powiedziałam, jesteś flejtuchem, palisz i masz straszny ch znajomy ch, potrzebujesz lepszej pracy i wolałaby m, żeby ś poszedł na college’u. Ale nic ich nie obchodzi, że pochodzisz z Kosowa, jeżeli o to py tasz. – Nie przeszkadza im to, że jestem muzułmaninem? – Kiepski z ciebie muzułmanin. – Nie to mam na my śli. – Ich to nie obchodzi. – Dlaczego? – Bo nie obchodzi ich, kim jesteś, Burim. Obchodzi ich, jakim jesteś człowiekiem. Jeżeli będziesz postępował jak by dlę, znienawidzą cię. Jeżeli będziesz postępował jak by dlę, bo jesteś muzułmaninem, to już twoja sprawa. Co z ty m chłopcem? – Mogę ci zaufać? – W jakiej sprawie? Sigrid odbiera telefon z warsztatu z informacją, że przesy łka z częścią zamówioną do jej samochodu została uszkodzona i że będzie mogła odebrać wóz dopiero za trzy dni. Może więc będzie jej potrzebny samochód zastępczy ? Potem zadzwonił jeszcze raz komendant, py tając, czy może jakoś pomóc. Wtedy poranna energia uleciała już z biura jak para, więc Sigrid rzuca ręcznik na ring i oznajmia, może nieco za głośno, że jedzie na miejsce zdarzenia – gdzie nie dzwoni telefon – żeby znaleźć jakiś trop. Chce zrobić cokolwiek, żeby poprawić sobie nastrój. Wy chodzi z komisariatu i skręca w prawo, zmierzając na parking za ogrodzeniem z siatki. Stoją tam trzy służbowe pojazdy : volvo S60, saab 9-5, passat i policy jny motocy kl BMW. Park samochodowy posterunku stanowi dość dziwny zestaw.
Sigrid wciąga głęboko do płuc powietrze późnego poranka i słucha ciszy, której nie zakłóca dzwonek telefonu, natrętność przełożony ch ani py tania dziennikarzy, kiedy policja będzie znała odpowiedź. Py tano ją o to wczoraj i reporterka nalegała, żeby przeprowadzić z nią wideorozmowę przez Sky pe’a. Widocznie słowa przekazy wane telefonicznie już nie wy starczają. Dziennikarka wy glądała młodo i… zwy czajnie. – Jak zakończy my śledztwo – poinformowała jak najłagodniejszy m tonem dziewczy nę z liberalnego „Dagbladet”. – Czy li kiedy ? – Jak będziemy znać odpowiedź. – Przecież to błędne koło. Uchy la się pani od py tania – miała czelność powiedzieć smarkula. Czasem pełnienie obowiązków dowódcy by wa trudne. Nie chodziło o zasady – na przy kład zasadę mówiącą o ty m, że nie można łapać dziennikarzy za uszy i wy prowadzać z budy nku jak niegrzeczne dzieci – ale o potrzebę dawania przy kładu funkcjonariuszom. Bardziej żeby się uspokoić niż cokolwiek uzy skać, Sigrid zadała jej zagadkę, którą sły szała kiedy ś w dzieciństwie: – Dlaczego zawsze znajdujemy coś w ostatnim miejscu, w który m szukamy ? Ani dziewczy na, ani Petter, ani trzej inni policjanci, którzy udawali, że nie słuchają rozmowy, nie mieli wątpliwości, że Sigrid traktuje ją protekcjonalnie. Ale jakie miała wy jście? Odmówić odpowiedzi na py tanie? Sigrid by ła przecież nadkomisarzem. – Nie wiem. Dlaczego? – Bo kiedy to znajdujemy, przestajemy szukać. A potem, ponieważ dziewczy nie zależało na połączeniu wideo, aby mieć prawdziwy obraz tematu, Sigrid puściła do niej oko. Och, jak dobrze by łoby wziąć motocy kl! Nałoży ć biały kask. Podnieść osłonę. Poczuć zapach sosen i skoszonej trawy. Zatopić się w cudowny m odosobnieniu, na chwilę przekroczy ć granice czasu. Może powinna zrobić prawo jazdy tej kategorii. Nauczy ć się jeździć. Znaleźć nowe hobby i przy zwy czaić się do my śli, że by ć może nigdy nie pozna żadnego mężczy zny i z pewnością nie założy rodziny. By ć na ty le dojrzałą, by pogodzić się z takim ży ciem, jakie naprawdę ma. Bierze volvo. Jest wy godne i ma skórzane siedzenia. Zamy ka okna, włącza klimaty zację i wy jeżdża na ulicę, gdzie, jak na środek miasta, panuje niezwy kle duży ruch. Radio od czasu do czasu trzeszczy, nadając komunikaty, ale poza ty m dzień jest jasny i spokojny. Znów nic nie zapowiada deszczu, między volvo a wiecznością nie ma najmniejszej chmurki. Czekając, aż ruch
zrobi się mniejszy, Sigrid dla towarzy stwa włącza radio nadające program z udziałem słuchaczy. W audy cji, która nosi ty tuł „Doktor”, ludzie z całego kraju mogą zadawać py tania na temat swojego zdrowia. To ogólnokrajowa stacja i słuchając dzwoniący ch ludzi, Sigrid my ślami przenosi się z Oslo na farmę. Jeden ze słuchaczy, starszy człowiek z dalekiej wsi, okropnie kaszle. Jest sam i nie ma rodziny. Mieszka z trzema kotami, które bardzo kocha. To jego jedy ni przy jaciele. Mówi lekarzowi, że nie potrafi rzucić palenia, choć wie, że powinien. Zdrowie mu się pogarsza, ma za mało siły. Niedawno zaczął kaszleć jeden z jego kotów. Staruszek my śli, że to przez niego. Sigrid sły szy, jak głos łamie mu się od wy rzutów sumienia, podszy ty ch potworną samotnością. Czy lekarz może im pomóc? Sigrid wy łącza radio i przebiega dłonią po kierownicy. Znów wy ciąga rękę do radia, ale go nie włącza. Przez kilka minut siedzi w samochodzie tkwiący m w korku i nie robi zupełnie nic. Potem dzwoni do ojca. Sy gnał brzmi co najmniej dwanaście razy. Wreszcie słuchawka starego i ciężkiego telefonu zostaje zdjęta z widełek i w drodze do ucha ojca parę razy o coś się obija. Zamiast się przy witać, ojciec mówi: – Sigrid. Co się stało? – Nic. Po prostu chciałam zadzwonić. – W jakiejś konkretnej sprawie? – Chcę sprawdzić, czy u ciebie wszy stko w porządku. – Moja córka. Senty mentalna do szpiku kości. – Jestem taka twarda, na jaką mnie wy chowałeś. Ojciec się śmieje, co wy wołuje uśmiech na jej twarzy, a potem trochę kaszle, co sprawia, że uśmiech znika. – Kiedy następny m razem przy jedziesz, przy wieź mi mocne rękawice robocze. Nie podobają mi się te, które można kupić u nas. Wstąp do Clas Ohlson, tam mają niezłe. Chcę jeszcze trochę książek. Wy szła jakaś historia Chińczy ków. Czy tałem w „Aftenposten”. W ty m roku została przetłumaczona z francuskiego. Przy wieź mi. – Dobra. Przez kilka chwil w słuchawce panuje cisza, ale żadne z nich nie czuje się niezręcznie. Wreszcie Ødegård py ta: – Poznałaś już jakiegoś sy mpaty cznego faceta? Sigrid kiwa głową. – Zamierzałam ci powiedzieć. Wy szłam za mąż i urodziłam trzech sy nów. – Wspaniała wiadomość.
– Hy zio, Dy zio i Zy zio. Są uroczy, ale wszy scy mają wadę wy mowy i bardzo krótkie nóżki. – Szkoła może się dla nich okazać trudny m wy zwaniem. Znów zapada cisza, a Sigrid włącza kierunkowskaz i zbliża się do budy nku, w który m popełniono morderstwo. – Gdzie jesteś? – py ta ojciec. – Jadę na miejsce zdarzenia. – Ktoś tam jeszcze jest? – Nikogo nie ma. Miejsce jest zamknięte i zabezpieczone. – A wcześniej panował tam duży ruch? – mówi ojciec. – Na miejscu zdarzenia? – Chy ba tak. Raz na jakiś czas wracamy tam, kiedy trzeba się nad czy mś zastanowić jeszcze raz. Dlaczego py tasz? – Masz przy sobie broń? – Po co mi broń? – Zrób coś dla mnie. Kiedy tam wejdziesz, trzy maj w ręce pałkę. – Kto teraz jest senty mentalny ? – Mimo wszy stko zrób to, o co się proszę. – Dlaczego? – Pewien dziennikarz – odpowiada Ødegård – zapy tał kiedy ś złodzieja: „Dlaczego okradł pan ten bank?”. A złodziej na to: „Bo tam są pieniądze”. – Willie Sutton twierdził, że nigdy czegoś takiego nie powiedział. – Co nie zmienia sedna. – Pa, tato. – Do widzenia, Sigrid. Sigrid dostrzega wolne miejsce przy krawężniku, kawałek za budy nkiem, parkuje tam, po czy m wy ciąga z bagażnika pałkę i zamy ka radiowóz. Niesie ją spokojnie, idąc niespieszny m krokiem, żeby nikt nie pomy ślał, że coś się dzieje. W każdy m razie coś innego. Otwiera drzwi budy nku i, zostawiając po lewej miejsce zdarzenia, wchodzi po schodach na piętro, gdzie kobieta mieszkała z sy nem. Przekracza policy jną taśmę, otwiera drzwi i wchodzi do mieszkania. Następnie zdejmuje buty, zapala światła i zagląda do każdego pomieszczenia, szukając czegoś interesującego – czego, by ć może, nie uwzględnił raport. Według informacji uzy skany ch od agenta nieruchomości mieszkanie ma powierzchnię sześćdziesięciu siedmiu metrów kwadratowy ch. Za drzwiami wejściowy mi jest krótki przedpokój z wejściem do łazienki na wprost. Sy pialnia znajduje się po lewej i tam Sigrid wchodzi na początku.
W mieszkaniu, które zostało odgrodzone taśmą, ponieważ miało istotne znaczenie dla śledztwa, wcześniej dokładne oględziny przeprowadził funkcjonariusz o nazwisku Tomas oraz nowa specjalistka kry minalisty ki Hilde. Jak dotąd dobrze sobie radziła, mimo pewnej nerwowej i oficjalnej szty wności, którą wy wołuje nadmierny szacunek wobec zwierzchników i która może przeszkadzać w pracy nad faktami – co nie jest dobre dla technika kry minalisty ki. Sigrid ma przy sobie teczkę z kopiami zrobiony ch w mieszkaniu zdjęć oraz streszczeniami złożony ch doty chczas raportów, które by ły dość dokładne. Chce jednak zobaczy ć wszy stko na własne oczy, aby się zorientować, jak wy glądała przestrzeń, w której przeby wała ta mała rodzina, rozmawiając o drobiazgach i ciesząc się drobny mi przy jemnościami. W sy pialni stoi podwójne łóżko, wciśnięte w róg w głębi, i pojedy ncze w przeciwległy m rogu. Łóżka są niepościelone. W pokoju panuje bałagan, ale jest czy sto. Skręcając z przedpokoju w prawo, wchodzi do wąskiej kuchenki, której nie remontowano od lat siedemdziesiąty ch. Są tu tanie szafki, a na końcu pomieszczenia mały dwuosobowy stół, przy który m prawdopodobnie matka i sy n jedli, rozmawiając o ty m, co w szkole. Stół jest marnej jakości, ale blat lśni czy stością. W zlewie piętrzą się naczy nia. Drugie drzwi po prawej prowadzą do salonu. Funkcjonariusze chy ba dobrze się spisali. Sigrid klęka na dy wanie, aby poszukać resztek śladów, pozostawiony ch przez policy jne buty, ale ich nie znajduje. Petter i chłopaki chy ba nie nanieśli też żadnego błota. Przedmioty w pokoju są oznaczone numerami ewidency jny mi i wszy stkie zna już z fotografii. W łazience znajdują się ty lko rzeczy, jakich uży wały by kobieta i dziecko. Kosmety ki w większy ch pojemnikach – szampon, pły n do kąpieli, talk – pochodzą z niższy ch półek cenowy ch. W mniejszy ch są próbki droższy ch produktów. W koszy ku leży plik testerów perfum z czasopism kobiecy ch. Za toaletą Sigrid znajduje bardzo niewiele brudu i kurzu. My delniczka po ostatnim uży ciu została przepłukana. Zauważa plastikowe pudełko paty czków do czy szczenia uszu ze zdjętą pokry wką i chłopięcą szczoteczkę do zębów w dość dobry m stanie. Pastę wy ciskano metody cznie od końca tubki. W kuchni nie ma żadny ch słody czy i ty lko jedno pudełko słodkich płatków śniadaniowy ch. Żadny ch napojów, ale dużo sy ropów o smaku owocowy m. Pudełka makaronu i puszki sosu pomidorowego. W zamrażarce znajduje duży pojemnik tanich lodów i mały kubełek śmietankowo-ciasteczkowy ch lodów Häagen-Dazs. Sigrid sięga po kubełek i wy ciąga go. Jest prawie pełny. Wprawna ręka wy żłobiła w lodach pięć pły tkich dolinek. Ręka osoby, która je uwielbia, ale nie może sobie pozwolić na ty le przy jemności, więc racjonuje ją sobie w samotności, podczas gdy jej sy n je co innego.
Wkłada kubełek z powrotem do zamrażarki. Byłaś dobrą matką i kochałaś syna. Cokolwiek by powiedzieć, to prawda. Sigrid wkłada buty, gasi światła i zamy ka za sobą drzwi – mając jednak wrażenie, jak gdy by zapomniała coś zrobić. Schody są z impregnowanego twardego drewna. Krawędzie starły stopy setek ludzi, którzy przechodzili po nich ty siące razy, odkąd budy nek został wy remontowany w 1962 roku, gdy mieszkania ze spółdzielczy ch stały się własnościowe. Skręca na półpiętrze i schodzi niżej, aby obejrzeć właściwe miejsce zdarzenia. Na plastikowej wkładce nad przy ciskiem dzwonka widnieją nazwiska Rhea Horowitz i Lars Bjørnsson. Policy jna plomba została zerwana. Sigrid odsuwa dłoń i przy gląda się klamce. Patrzy na nią dość długo. Drzwi powinny by ć zamknięte. Gdy by zostawili w mieszkaniu jakiegoś funkcjonariusza, powinni ją powiadomić. Nie postawiła strażnika przy drzwiach? Są ludzie w furgonetce przed domem, którzy obserwują budy nek z zewnątrz, ale przy drzwiach nie ma nikogo. Teraz dochodzi do wniosku, że to by by ł dobry pomy sł. Zastanawia się, w jakiej sy tuacji mogły by zostać otwarte. Może wrócił staruszek. Należy przypuszczać, że ma klucz. A może wróciła cała rodzina. Nie powinna, ale ludzie często działają pod wpływem impulsu. Przepisy zabraniają wchodzenia na miejsce zdarzenia, co jednak nie oznacza, że nikt tego nie robi. Zważywszy na zamieszanie w ich życiu, byłoby to zrozumiałe, a nawet dopuszczalne. A może w mieszkaniu był ktoś inny. Albo jeszcze tam jest. Sigrid kręci głową. Od razu wie, że jej ojciec nigdy by tego nie pochwalił. Nie ty lko samego działania, ale i stojącej za nim logiki. Można też przy puszczać, że wszedł tam właściciel mieszkania i właśnie przy mierza damską bieliznę. Albo narkoman kradnie biżuterię. Albo cały statek nowo przy by ły ch do kraju chińskich imigrantów, którzy nie mają telewizora i oglądają mecz hokejowy Rosji z Finlandią, piją piwo i zakładają się, kto wy gra. Nie masz pojęcia, co cię czeka za tymi drzwiami. Nie możesz wybierać tylko spośród tego, co widzisz. Rzeczywistość czai się wszędzie. W najlepszym razie możesz ograniczyć prawdopodobieństwo. Ostatecznie jednak to nie kwestia dedukcji. To fakty. Jeżeli będziesz głupia albo zabraknie ci szczęścia, zabije cię jedna kula. Przynajmniej nie bądź głupia. Tak powiedziałby ojciec. Sigrid zdejmuje z pasa radio i zgłasza bezprawne wejście na miejsce zdarzenia. Mówi bardzo cicho. Radio trzeszczy, po czy m milknie.
Sigrid przy ciska ucho do drzwi i nasłuchuje. Po prostu nie wie. Stoi pod drzwiami przez kilka minut, bawiąc się służbowy m wy posażeniem na pasie. Zawsze podobał jej się pas z wy posażeniem. Mimo obciążenia duży m ciężarem, całkiem ładnie leży na biodrach. Pojemnik z gazem łzawiący m ma precy zy jnie działający, zabezpieczony przy cisk. Kajdanki nie pobrzękują, ale tkwią w doskonale dopasowany m czarny m futerale. Wszy stko jest świetnie zaprojektowane. Takimi drobiazgami ludzie nieco ulepszają świat, ale nigdy nie doczekają się za to słowa podziękowania. Broń, gdy by ją nosiła, zachwiałaby tę równowagę. Sigrid domy śla się, że chy ba dlatego kowboje przy traczali swoje sześciostrzałowce do ud. – Dobra. Wy starczy. Sigrid szeroko otwiera drzwi. Zna miejsce zdarzenia. Zostało opisane we wszy stkich rojący ch się od błędów ortograficzny ch raportach, które do niej trafiły. Widziała dziesiątki zdjęć i zapis wideo z oględzin – nowe narzędzie, które zaczęli stosować. Jeden gorliwy uczeń szkoły policy jnej za pomocą programu CAD stworzy ł nawet trójwy miarowy model mieszkania, aby policja mogła prześledzić poczy nania sprawcy i ofiary i wy obrażać sobie różne scenariusze zdarzenia. Jednak wcześniej na miejscu morderstwa nie by ła. Nie sposób wy tłumaczy ć, dlaczego wszy stko wy gląda inaczej, gdy widzimy to na własne oczy, ale tak jest. Kiedy ś Sigrid pojechała do Florencji. Zobaczy ła „Dawida”, rzeźbę, którą doskonale znała, ale gdy ujrzała ją na własne oczy, zaniemówiła. Na podłogach położono szerokie deski. Wy burzono ściany, aby stworzy ć przestronne wnętrze mieszczące salon i kuchnię, gustownie urządzoną w stali nierdzewnej i klonie. Stoi w niej wielka amery kańska lodówka, a pośrodku wy spa z wbudowany m grillem. Kuchenka jest na gaz ziemny. W Oslo to rzadkość, ponieważ miasto nie ma takiej instalacji. Lars co kilka miesięcy musi się wy prawiać po nowy, szary pojemnik. Sigrid nie wchodzi do środka. Cofa się o krok i zagląda, szukając czającego się z boku napastnika, uzbrojonego w nóż. Patrzy na zegarek. Stała w kory tarzu osiem minut. Uznaje, że wy starczająco długo. Sigrid wchodzi do pokoju. Jak gdy by wabił ją szept umarły ch i obietnica objawienia. Zdejmuje buty, zostawia je w przedpokoju i włącza wszy stkie światła, które mija, rozglądając się po pomieszczeniu. Jest czy ste, jasne i wy gląda na zamieszkane przez ludzi światowy ch o kosmopolity czny ch poglądach. I raczej obcokrajowców. W stojaku na wina jest jakieś dwadzieścia butelek – czerwone wy żej, białe niżej. Obok kuchenki stoją cztery różne oliwy z oliwek. Na magnety cznej listwie przy zlewie wisi zestaw utensy liów z Ikei oraz drogich
sztućców produkcji japońskiej i niemieckiej. Kuchnia jest wy posażona w amery kańskie urządzenia Kitchenware. Misa na owoce jest pełna jabłek, gruszek, cy try n i limonek, które wkrótce zgniją. Obok zlewu stoi kubek z „Penthouse’a”. Nieumy ty i noszący ślady długiego uży wania. Mieszkanie jest znacznie większe niż piętro wy żej. Ma powierzchnię stu dwudziestu metrów, może więcej. Po prawej znajduje się sy pialnia, a między drzwiami do niej a lodówką – kilka schodków prowadzący ch niżej, gdzie mieszka staruszek i gdzie jest szafa, w której znaleźli plamę moczu. Sigrid otwiera teczkę i wy ciąga zdjęcia. Podchodzi do sfotografowany ch miejsc i porównuje to, co widzi, z ty m, co zarejestrował aparat. Zastanawia się, czy wszy stko jest na swoim miejscu i co ktoś mógłby tu robić. Wchodzi do łazienki i zaczy na my szkować. Są tu bardziej wy szukane kosmety ki niż na górze, subtelne perfumy, naturalne gąbki. W szafce pod umy walką znajduje „akcesoria małżeńskie”. Zamy ka drzwiczki dy skretnie, choć nie bez ukłucia zazdrości. Widzi kilka powieści autorów, o który ch nigdy nie sły szała: Philipa Rotha, Jamesa Slatera, Marka Helprina, Richarda Forda. Parę egzemplarzy czasopisma o ty tule „Paris Review”. Nie ma w ty m wszy stkim niczego dziwnego, ale wielu rzeczy Sigrid nie rozumie. Ty ch troje ludzi urządziło sobie ży cie, które nie wy daje się naturalne dla żadnego z nich. Ich wy siłek, a nawet rezultat, są godne podziwu. W lustrze nad umy walką widzi zasłonkę nad wanną. Zasuniętą. Odwracając się, zaciska w ręku pałkę. Już po ty m, jak Sigrid tu weszła, zasłonka się poruszy ła. Wsparcie powinno by ć już w drodze. Posterunek policji jest niedaleko. Sigrid zdejmuje z pasa latarkę i zamiast odsunąć zasłonkę, cofa się do drzwi łazienki, wy łącza światła, a potem kieruje blask latarki na biały sufit nad wanną, oświetlając białą zasłonkę. Nie pada żaden cień. Nie ma tam nikogo. Ponownie zapala światło i odsuwa zasłonkę na bok, aby się upewnić. Wanna jest pusta, więc Sigrid wy chodzi z łazienki, gasząc za sobą światło. Salon został starannie zabezpieczony przez jej detekty wów. Wszędzie widzi ślady walki. W miejscu, gdzie doszło do mordu, leżą fragmenty kruchy ch przedmiotów. W ostatnich chwilach ży cia kobieta leżała na wznak na stoliku przed kanapą, z nożem w piersi i kablem na szy i. Jej krew ściekła po blacie, wsiąkając w białe deski podłogi. Tu mógł ją skuteczniej obezwładnić. Kiedy położy ł ją na wznak, przy cisnął kolanem. To by ła osobista, pozbawiona skrupułów nienawiść. Pomieszczenie na dole jest nie ty le sutereną, co jeszcze jedny m pokojem w mieszkaniu. Budy nek sam się dostosował do nieznacznego spadku terenu.
W pokoju panuje porządek. Łóżko jest pościelone. Na czerwony m krześle wisi czarny garnitur, biała koszula i szary krawat, jak gdy by czekały, by założy ł je żałobnik. Sigrid otwiera drewnianą komodę i widzi kilka swetrów, kilka par spodni i bieliznę. Na nocny m stoliku obok łóżka stoi lampa, a obok sty lowa, srebrna ramka na zdjęcia – właściwie dwie ramki, połączone maleńkimi zawiasami. W lewej tkwi zrobiona może pół wieku temu czarno-biała fotografia kobiety, prawie w wieku Sigrid. Jest drobna, ma ciemne włosy i oczy, jakie kobiety miały ty lko w latach pięćdziesiąty ch. Siedzi na kamienny m murku z jedną nogą wy żej. Biała tenisówka opiera się o ławkę stojącą pod murem, a kobieta się śmieje. Sceneria wskazuje na to, że zdjęcie zrobiono jesienią. To prawdopodobnie jego żona – ta, która zmarła w Amery ce, co skłoniło go do przeprowadzki do Norwegii. Zdjęcie w prawej ramce przedstawia młodego człowieka, chy ba jeszcze nastolatka. Jest szczupły i ma takie same oczy jak kobieta. Ta fotografia jest kolorowa i odrobinę nieostra. By ć może zrobiono ją tanim aparatem, jak na przy kład Polaroid Land, albo nawet stary m minoksem. Chłopak ze skrzy żowany mi rękami i nogami stoi oparty o mustanga rocznik 1968. Samochód jest jasnoniebieski, a młodzieniec uśmiecha się, jak gdy by sam go zaprojektował i zbudował. Ostatnim przedmiotem na nocny m stoliku jest naszy wka z munduru, pieczołowicie oparta o podstawkę lampy naprzeciwko zdjęć. Jest szarozielona z cienkim czerwony m obramowaniem i wy raźnie sfaty gowana. Widnieje na niej motto Korpusu Piechoty Morskiej: Semper fidelis. Zawsze wierni. – Gdzie pan do cholery przepadł, panie Horowitz? – mówi Sigrid głośno do siebie. – Dlaczego pan zniknął i co pan robi? Tuż przed wy jściem z pokoju Sheldona Sigrid przy klęka na jedno kolano i zagląda pod łóżko. I po raz pierwszy coś jej nie gra. Widzi dużą różową kasetkę na biżuterię ze srebrny m zamkiem z przodu. Dzienne światło odbija się od podłogi i Sigrid bez trudu ją zauważa. Sięga po kasetkę i wy ciąga ją. Nadal klęcząc na podłodze, manipuluje przy zamku. Nie chce się otworzy ć. Mogłaby łatwo podważy ć pokry wę swoim nożem firmy Leatherman, ale w ty m momencie nie o to chodzi. Sigrid jeszcze raz patrzy na kobietę na zdjęciu w ramce, na jej białą tenisówkę, zegarek, na biały kołnierzy k wy stający zza wy cięcia sweterka. Kobieta ma na twarzy promienny uśmiech. Świat stoi przed nią otworem. Zdjęcie zrobiono chy ba pod koniec lat pięćdziesiąty ch. Sheldon wrócił z Korei. Jej sy n miał wtedy prawdopodobnie pięć czy sześć lat. Miała świetną figurę i wdzięk. Złe rzeczy w jej ży ciu jeszcze się nie wy darzy ły. Czy ta kasetka mogła należeć do niej? Sigrid wy ciąga niewielki czarny notes i otwiera go tam, gdzie ma notatki z przesłuchania Rhei
i Larsa. Przerzuca kilka kartek. Jest. Jej mąż by ł zegarmistrzem i sprzedawcą anty ków. Znów patrzy na różową kasetkę. „Nie ma mowy ”. Wtedy uświadamia sobie, co zapomniała zrobić na górze. Zapomniała poszukać zamka, do którego pasowałby kluczy k, który Senka miała w kieszeni w chwili śmierci. Czy żby wszy scy jej ludzie o ty m zapomnieli? Jeżeli tak, to zrobi piekło na komisariacie. Jeżeli zamek, do którego pasuje kluczy k, znajduje się w mieszkaniu, gdzie została zamordowana, to znaczy, że musiała przy nieść kasetkę z góry. Możliwe, że tu ją przechowy wała, ale to by oznaczało, że Sigrid została okłamana, i Senka, Rhea i Lars się znali. To wy daje się mało prawdopodobne. Bardziej prawdopodobne, że Senka przy niosła ją tu przed śmiercią. Ukry ła ją. Zależało na niej mordercy. Między inny mi przez nią zginęła. Chroniła siebie i zawartość kasetki. Walczy ła do końca, podczas gdy jej sy n ukry ł się w szafie naprzeciwko. Cokolwiek kry je w sobie kasetka, musi to by ć ważne. To jej ostatnia my śl, bo zaraz potem jakiś twardy przedmiot uderza ją w głowę i Sigrid pada na podłogę.
ROZDZIAŁ 14
K
adri stoi z wielką latarką Maglite w ręku i patrzy na policjantkę, którą właśnie zdzielił w głowę. Nie lubi bić kobiet – choć nie bardzo się też ty m przejmuje – a ta z pewnością nie
zrobiła niczego, żeby sobie na to zasłuży ć. Potrzebna mu jednak by ła ta szkatułka i miał nieodparte wrażenie, że prośby okazały by się nieskuteczne. – Powinnaś sprawdzić szafę – mówi do niej po angielsku. – Sprawdziłaś pry sznic, ale szafę nie. Kto by się chował pod pry sznicem? Pod pry sznicem każdy ginie. Nie chodzisz do kina? Psychoza. Trup pod pry sznicem. To nie jest kraj dla starych ludzi i tamten Meksy kanin – trup pod pry sznicem. Michelle Pfeiffer w Co kryje prawda. Prawie trup pod pry sznicem, w każdy m razie w wannie. Gdy by nie ta sztuczka stopą, by łoby po niej. Ale znowu pry sznic. Patrzy na swoje stopy. Dodaje: – Glenn Close w Fatalnym zauroczeniu. Trup pod pry sznicem. John Travolta w Pulp Fiction. Bardzo martwy trup pod pry sznicem. Ale nie w szafie. Nie pamiętam, żeby ktoś strzelał do ludzi w szafie. Dlatego chowam się w szafach. Kadri drapie się po brzuchu. – Słuchaj, zabieram szkatułkę i idę na kawę. Ży czę szy bkiego powrotu do zdrowia. Bada jej puls, upewnia się, że policjantka ży je, po czy m bierze szkatułkę pod pachę i wy chodzi z mieszkania. Zamaszy sty m krokiem idzie ulicą, mija radiowóz, wsiada na skuter Vespa i rusza prosto do najbliższego Kaffebrenneriet na bułeczkę. Miło jest, gdy wszy stko przebiega tak, jak powinno. Burim już nie ty lko penisem penetruje środowisko Serbów i zdobędzie cenne informacje. Gjon zbiera broń, o którą prosił Enver. Skrzy nka – wraz z zawartością – została odzy skana. Świeci słońce, powietrze jest suche i rześkie. Można przy sunąć sobie ręce do twarzy i zagarnąć nimi lato prosto do płuc, aby poczuć jego spokój i harmonię. Właśnie tego potrzebuje człowiek spełniony. I rzeczy wiście, panuje spokój. Tu nie ma żadnej historii. Żadnego ciężaru. Wiatr nie niesie echa ani szeptów miniony ch tragedii. Naprawdę dziwne uczucie. Bo kiedy Kadri wy jeżdża z Oslo i spoty ka się z towarzy szami w inny ch miastach, żeby pogadać o polity ce, zagrać w karty, pohandlować prochami, czuje, jak otwiera się przed nim bezmiar Skandy nawii – bezkres nieba
i ziemi. Jak gdy by samotni mieszkańcy nie potrafili wy pełnić takiej przestrzeni, która z nich drwi i rozrzuca ich w zby t odległe miejsca. Powinni śpiewać jak na Bałkanach. I tańczy ć. Coś w ludziach zamieszkujący ch tę ziemię nie pozwala im wy powiedzieć ty ch paru słów, które mogły by ich uwolnić, zbliży ć, na nowo połączy ć ze sobą i z niebiosami. Powinni ży ć. I śmiać się ze śmierci. Ale tego nie robią. Duszą ich luterańskie pelery ny, odbierając im głos. Bez względu na przy czy nę, nie jest nią historia. Nie ma tu żadnej historii co się zowie. Parę stary ch łodzi i drewniany kościół – to nie historia. To jest część Europy bez historii. Bez Rzy mian. Bez chrześcijan. Bez krucjat. Bez wojen religijny ch. Ty lko dawni bogowie, trolle i blondy nki w futrach. Naprawdę, czy m tu się smucić? Ależ tęsknię za naszymi smutnymi pieśniami, które śpiewaliśmy razem z radości! Ale nie pora na smutki. Ani na radość. Pora na kawę. Kadri niecierpliwie koły sze się na palcach stóp, gdy młoda Szwedka – przy jechała pracować latem w Norwegii, bo można tu więcej zarobić – ostrożnie nalewa do jego latte gorące i spienione mleko, ry sując na wierzchu ozdobne logo kawiarni. Kadri z rozmachem kładzie na ladzie czterdzieści koron i uważnie wpatruje się w kawę. Dziewczy na też zagląda do filiżanki. Kadri patrzy na nią i py ta: – Dlaczego zrobiła mi pani waginę w kawie? – Co? – Waginę. W kawie. Na piance. – To liść. – Liść? – Tak. Liść. – Widziała pani kiedy ś taki liść? Jeszcze raz razem oglądają wzór na piance kawy. – To mój pierwszy dzień – wy znaje dziewczy na. – I próbowała pani zrobić liść? – Tak. – W takim razie to liść. – Dziękuję. – Reszty nie trzeba. Dwoje ludzi w średnim wieku z żółtozielony m wózkiem dziecięcy m wstaje od stolika z kutego żelaza, a Kadri naty chmiast rzuca się na zwolnione miejsce. Sadowiąc się na krześle, chichocze pod nosem.
Och, ży cie. Ty le w nim meandrów i zawirowań. Ty le nieoczekiwany ch zdarzeń, z który ch niewiele da się powstrzy mać. Robimy, co się da, żeby odnaleźć równowagę. I żeby zachować spokój, szukamy mały ch przy jemności. Takich jak kawa i dobry papieros. Rozsiadłszy się wy godnie, Kadri wy ciąga iPhone’a i stuka palcem w ikony na ekranie. Czeka, aż zadzwoni telefon Envera. Dzwoni kilka razy dłużej, niż się spodziewał. Kto może wiedzieć, co Enver robi między jedną minutą a drugą. Zresztą Kadri zamierza wy konać swoje zadanie, okazać mu szacunek, by ć dobry m i lojalny m żołnierzem. Nie zamierza jednak iść o krok dalej i brać na siebie żadnego z jego kłopotów. To nie jego interes. Kadri nikogo nie zabił. W każdy m razie nie w Norwegii. Im szy bciej będzie po wszy stkim, ty m lepiej. Gdy by przy szło co do czego, niech do akcji wkroczy Zezake. Kadri ma skrzy nkę. I ty le na razie mu wy starczy. Enver w końcu odbiera telefon. Ma zdy szany głos i jest jak zawsze posępny. Rozmawiają po albańsku. – No, mam skrzy nkę z rzeczami. – By ły jakieś kłopoty ? – Walnąłem w głowę policjantkę, ale została tam, ty le że bez skrzy nki. Ży je. W zasadzie to ty le. Enver milczy. Jak zawsze, kiedy się zamy śla. Kadri wzdry ga się, słuchając tej ciszy. Jeżeli wiesz, o co ci chodzi, to dlaczego tego nie mówisz? – Tutaj traktują takie rzeczy poważnie. – Słuchaj, Enver. Wszy stko mi jedno, rozumiesz? Nie widziała mnie, stałem za jej plecami. Na nią wy padło i na nią bęc. Baba nic nie wie. Mogę otworzy ć skrzy nkę? Jest paskudna. Chciałby m się pozby ć tej skrzy nki. – Nie. – Nie? Co nie? Nie, nie mogę otworzy ć czy nie, nie jest paskudna? Bo możesz mi wierzy ć, jest paskudna. Cała różowa ze srebrny m… – Nie otwieraj. Nie chcę, żeby ś coś zgubił. Przy puszczam, że jest zamknięta na klucz. Spodziewam się, że będzie zamknięta, kiedy mi ją przy niesiesz. – Gdzie jesteś? – W Glåmlia. Kadri drapie się po piersi, gdzie złoty łańcuch od czasu do czasu zaczepia się o włoski. – Nie jest to przy padkiem blisko Pary ża? Chciałby m pojechać do Pary ża. – Blisko granicy ze Szwecją. Sprawdź sobie na tej krety ńskiej zabawce. – Powinieneś o czy mś wiedzieć. Enver milczy.
– Ta skrzy nka nie by ła w jej mieszkaniu. By ła tam, gdzie to się stało. No i miałem rację. Tam mieszka jakiś stary. Musiałem się schować w szafie. Strasznie cuchnęła. Jakby ktoś tam nasikał. Może stary. Może chłopak. My ślę sobie, że się zlał, bo za szafą działo się coś strasznego. Jeżeli to chłopak, to może stary później go stamtąd wy ciągnął. Dlatego chy ba miałem rację co do starego. Chy ba może coś wiedzieć. I chy ba ma chłopaka. Nie wy nika z tego, gdzie mamy szukać. Ale wiadomo, gdzie nie mamy szukać, nie? Enver rozłącza się bez słowa pożegnania. Tak, proszę bardzo, wracaj do Kosowa. Zabierz ze sobą to swoje ponuractwo. Wojna się skończyła. Zanim Kadri zdąży ł napić się kawy, czuje, że ktoś stuka go w ramię. Unosząc wzrok, widzi umundurowanego funkcjonariusza policji w wieku trzy dziestu kilku lat. – Co? – py ta Kadri po angielsku. – Jest pan aresztowany. – O czy m pan mówi? Piję kawę w kawiarni. Palę na zewnątrz jak wszy scy. – Lubi pan kino? – Co to ma znaczy ć, czy lubię kino? Petter, który cały czas trzy mał w ręku walkie-talkie, unosi nadajnik do ust i py ta po norwesku: – To ten? To jego głos? – To on – trzeszczy przez radio Sigrid. Petter informuje Kadriego, że jest aresztowany, ale Kadri zaczy na się śmiać. – Nie ma pan broni. Dlaczego miałby m z panem iść? Bo jest pan dobrze wy chowany ? – Ja nie, ale oni tak. Petter wskazuje za plecy Kadriego, który odwraca się i widzi dwóch bardzo poważny ch mężczy zn w kamizelkach kuloodporny ch, uzbrojony ch w pistolety maszy nowe Heckler & Koch. – To Beredskapstroppen. – Co? – Jednostka specjalna, Delta Force. Petter widzi, jak Kadri traci pewność siebie i mina mu rzednie. – Zastrzelą mnie tutaj, w kawiarni? – Nie – odpowiada Petter. – Zastrzelą cię tam, celując prosto w pierś. Petter nachy la się bliżej i szepcze: – To pomocnicy Świętego Mikołaja. Wiedzą, czy by łeś grzeczny, czy niegrzeczny. A ty by łeś bardzo, bardzo niegrzeczny. – By ć może nie jest pan całkiem normalny, wie pan o ty m? – py ta Kadri.
Petter wraca do radiowozu, wsiada i zapina pasy na miejscu pasażera. Poprawia lusterko wsteczne, aby widzieć leżącą z ty łu Sigrid z workiem lodu na głowie i zbolałą miną. – Powinienem cię odwieźć do szpitala. Możesz mieć wstrząśnienie mózgu. – Nie mogę tam jechać. Mam pracę. – Nie bądź uparta. – Nie jestem uparta. Muszę zadzwonić do kilku osób i zamknąć tę sprawę. Szy bciej to zrobię sama, niż gdy by m miała ci wszy stko wy tłumaczy ć. – Może zadzwoń do ojca, zanim wiadomość trafi do gazet. – Jezu. Czy gazety naprawdę muszą o ty m pisać? Sigrid widzi, jak Petter wzrusza ramionami. – Nadkomisarz policji został zaatakowany w związku z morderstwem – mówi. – Ale pewnie masz rację. Możemy udawać, że nic się nie stało. A jeżeli w raportach znajdzie się jakaś wzmianka, „Dagbladet” na pewno się ty m nie zainteresuje. Sigrid jęczy. W ty m momencie dzwoni ojciec. Sigrid zerka na telefon. Na ekranie miga napis „Tata”. To nie jest zwy kły ból głowy. Sigrid przeży wa straszliwe męczarnie, jak gdy by młot pneumaty czny z potworną, niesłabnącą siłą w ty m samy m bezlitosny m ry tmie rozry wał jej korę mózgową. Zwija się na siedzeniu, przy jmując pozy cję embrionalną. – To mój tato. Widzi, jak Petter kręci głową. – Lepiej odbierz. Nie wy jeżdża z farmy, ale zawsze o wszy stkim chce wiedzieć. – Ma swoje sposoby. Wciśnij mi przy cisk odbierania. Nie umiem go znaleźć. Podaje jej telefon. – Cześć, tato. – No i? – py ta. – No i co? – Co się stało? Sigrid przy chodzi na my śl, choć sama nie wie dlaczego, powiedzenie „dolać oliwy do ognia”, które na pewno wy wodziło się z czy jegoś prawdziwego doświadczenia. – Dostałam w głowę. Po drugiej stronie zapada milczenie. Ale cisza dziwnie się przedłuża. – Tato? – Tak? – Nie masz nic do powiedzenia?
– Skoro py tasz… Dlaczego nie wzięłaś broni? – Przecież ci powiedziałam. Dostałam w głowę. Nie potrzebowałam broni. Bardziej przy dałby mi się hełm. – Temu raczej nie da się zaprzeczy ć. – Tato, możemy to odłoży ć na później? Musimy się przegrupować na komisariacie i spróbować to wszy stko ogarnąć. A teraz akurat muszę zwy miotować. Poszukiwania zaginionej łódki na Oslofjorden wy magały uży cia helikoptera, wy magały także wielu telefonów i papierkowej roboty, do której Sigrid nie by ła zdolna po powrocie na komisariat. Nadzór nad pracą biura musiał przejąć Petter. Sigrid straciła większość energii na uparte powtarzanie, że nie chce jechać do szpitala. Albo doznała wstrząśnienia mózgu, albo nie. Jeżeli tak, to nie powinna spać. Wiedziała, że na komisariacie nie będzie mogła spać. Stąd jasny wniosek, że przeby wanie na komisariacie ze wstrząśnieniem mózgu wy jdzie jej na zdrowie. Jeżeli go nie doznała, nie musiała jechać do szpitala. Aplikując sobie aspiry nę i zimny kompres, Sigrid miała w ręku przekonujący – przy najmniej dla siebie – argument, że według wszelkiej logiki biuro jest jedy ny m miejscem, w który m powinna przeby wać. Kiedy śmigłowiec znalazł się w powietrzu, zaczęła otrzy my wać regularne meldunki. Najważniejsza decy zja doty czy ła tego, czy wy słać maszy nę prosto na południe w kierunku Nesodden, czy na południowy zachód w kierunku Drøbak, drogą do Danii. W końcu zdecy dowali się na Drøbak. Gdy by wy brali trasę bardziej na wschód, helikopter dotarłby mniej więcej do Nesset, potem skręcił na zachód, przeleciał nad lądem do brzegu fiordu, skierował się na południe, wrócił tą samą drogą i ruszy ł na północ z powrotem na lądowisko. Spaliłby mnóstwo drogiego paliwa, postanowili więc zary zy kować i sprawdzić od strony Drøbak, tak daleko na południe, na ile wy starczy łoby paliwa w małej łodzi, a gdy by nic nie znaleźli, przelecieć nad lądem do Nesset i sprawdzić okolice Kjøy a, Nebba i inny ch wiosek w ty m rejonie. Drugi pilot by ł w stały m kontakcie z Petterem, który po lunchu wrócił do swoich obowiązków, nie pozwalając Sigrid zasnąć. Wy konanie zadania wy magało kilku godzin z powodu dużej odległości, drzew zasłaniający ch przy brzeże oraz ogromnej liczby łodzi ry backich i rekreacy jny ch na wodzie. Ustalenie, czy mała łódka stoi zacumowana, dry fuje, została porzucona, pły nie, a nawet czy odpowiada podanemu opisowi, by ło dla pilotów męczące i czasochłonne. O czwartej po południu zdołali ją odnaleźć. Na skutek przy pły wu i odpły wu znalazła się ponad milę morską od niebieskiego domku. Kiedy miejscowa policja w końcu sprawdziła dom, nie znalazła ani śladu Sheldona i zaginionego chłopca.
– Gdzie jest łódka? – py ta zdenerwowana Sigrid. – Dry fowała niedaleko Kaholmen. W pobliżu miejsca, gdzie zatopiono ten niemiecki statek. – Wiem, gdzie to jest, Petter. Wszy scy wiedzą. Petter coraz bardziej niepokoi się stanem Sigrid, zwłaszcza jej ciśnieniem, ale uznaje, że rozsądniej i chy ba bezpieczniej będzie nic na ten temat nie mówić. – Zadzwoń do tamtejszej policji. Komendantem nadal jest chy ba Johan. Powiedz mu, czego szukamy. Może coś nam znajdą. Enver znów czuje wibrowanie w kroczu. Sięga głęboko do kieszeni i wy ciąga komórkę, aby przeczy tać SMS-a. „Przy samochodzie” – brzmi wiadomość. Jest późne popołudnie. Enver ostatni raz patrzy na dom przez lornetkę, dochodząc do wniosku, że mężczy zna i kobieta nigdzie się nie wy bierają. Cieszy się w duchu, że może się podnieść i przeciągnąć. Ale nie wstaje. Czołga się na brzuchu aż do niewielkiego pagórka, a potem, skulony, przemy ka chy łkiem, aby nie można go by ło dojrzeć z domku. Marsz trwa dwadzieścia minut, przez las, na drogę, aż do zakrętu, gdzie próbował ukry ć samochód, ale nie udało mu się tak dobrze, jak na to liczy ł. Gjon i Burim opierają się o bagażnik białego mercedesa. Kiedy Enver do nich podchodzi, palą i cicho rozmawiają. Obaj unoszą wzrok, gdy ukazuje się na gruntowej drodze, otrzepując spodnie i przy gładzając włosy. Kiedy Enver jest już odpowiednio blisko, Gjon py ta szeptem: – Sły szałeś o Kadrim? – Co macie do jedzenia? – Hm? – Co macie do jedzenia? Co przy wieźliście? Kanapkę? CO? Gjon i Burim spoglądają po sobie, po czy m patrzą na Envera. – Nie mamy żadnego jedzenia. Po co nam jedzenie? – Mieliście przy wieźć jedzenie. – Kadri został aresztowany. Nie wiem, co zrobił – mówi Gjon – ale zgarnęli go parę ulic od tego mieszkania. – Skąd o ty m wiesz? – Czekałem na niego przed domem – wy jaśnia Gjon. – Poszedł poszukać skrzy nki i kazał mi… – Co ci kazał?
– No… chy ba kazał mi skombinować parę kanapek. – Zgadza się. – Tak. Ale je zjadłem. Enver milczy. Po prostu stoi i przy gląda się ty m dwóm. Burima ogarnia nagła chęć, aby przestać się opierać o samochód i się wy prostować, ale ją powstrzy muje. – Nie wiedziałem, że by ły dla ciebie. Pomy ślałem, że jedna miała by ć dla Kadriego, a druga dla mnie. Potem weszła tam policjantka, a kiedy Kadri wy szedł, minął mnie. No i zjadłem obie. Enver nadal milczy. – Wcześniej do niego zadzwoniłem i powiedziałem, że w mieszkaniu jest ta policjantka – dodaje Gjon. – Kto jeszcze przy jedzie? – A potem wy szedł ty lko Kadri. – Kurwa, kto jeszcze przy jedzie? – Nikt – odzy wa się po raz pierwszy Burim. – Dajcie mi strzelby. Burim i Gjon z waha niem patrzą po sobie. Za długo. – Nie ma broni – mówi Enver. – Też nie przy wieźliście. Nie ma jedzenia. Nie ma broni. Nie ma żołnierzy. Po co tu w ogóle przy jeżdżaliście? – Enver, tu jest inaczej niż w Kosowie. Nie znajduje się kałasznikowów pod każdy m stogiem siana. W dziewięćdziesiąty m siódmy m zrabowaliśmy miliony, miliardy sztuk amunicji. Tutaj trzeba chodzić na kurs i dostać licencję, żeby strzelać do kaczek. – W sklepie Intersport na głównej ulicy mają strzelby za ladą. – Ale trzeba mieć pozwolenie, żeby ich w ogóle dotknąć. A gdy by śmy je kupili, namierzy liby nas, bo trzeba je zarejestrować. – Czy li zamiast robić to, co mieliście zrobić, woleliście uniknąć papierkowej w przy szłości. Co z ludźmi? – Przekroczy łeś pewną granicę, Enver – mówi Gjon. – Zabiłeś matkę swojego Niektórzy uważają, że ściągnąłeś na siebie przekleństwo. – Ale ty przy jechałeś – zwraca się Enver do Burima. Przy jechał, ale nie chciał tego zrobić. Opowiedział Adrijanie o zaginiony m i staruszku, a ona uważnie go słuchała. Nie podnosiła głosu ani nie zaczy nała skomplikowanego wy kładu. Po prostu słuchała, a gdy skończy ł, powiedziała:
roboty dziecka.
chłopcu nowego
– Nic mi o ty m nie wiadomo. Gdy by ktoś, kogo znam, ukry wał ich albo przy najmniej szukał, coś by m usły szała.
– Ale zapy taj o to swoich – rzekł Burim. Jeżeli Kadri naprawdę groził, że ujawni ich romans, chciał go zakończy ć. Chciał zlikwidować zagrożenie. – Nie wierzę, że właśnie powiedziałeś „swoich”. Naprawdę do tego doszliśmy ? – Grozi nam niebezpieczeństwo. – Zobaczę, co da się zrobić – odparła Adrijana. Kiedy Kadri do niego zadzwonił, Burim wiedział, że nie ma wy boru i musi iść na spotkanie, udając, że wszy stko jest w najlepszy m porządku. Pokazać, że nie podejrzewa, że jest podejrzany. Burim doszedł do wniosku, że jest ty lko jedno wy jście – wy jazd Envera z kraju. Kadri by ł szumowiną i handlarzem prochów, ale – o ile Burim wiedział – nie by ł mordercą. Chociaż może i by ł. Opowieści ze starego kraju napły wały na północ jak liście na wietrze. Nie sposób je by ło od siebie odróżnić. Nie sposób by ło określić, która skąd pochodzi. Oczy wiście, by ł jeszcze inny sposób. Enver mógł zostać aresztowany – zamknięty w klatce, gdzie jego miejsce, i wreszcie dałby wszy stkim spokój. Ale wciąż by dzwonili, domagając się czegoś od niego. Ciągle by powtarzali, że rodzina Burima musi spłacić dług. Że Burim jest żołnierzem i musi wy pełnić swój obowiązek w służbie dla kraju. W grę wchodził jeszcze jeden ostateczny sposób. Enver mógł umrzeć. Burim bał się nawet snuć takie my śli. Nigdy nie przy szło mu to do głowy. Zaczęło się od jednej drobnej przy sługi, szczególnej, lecz mało znaczącej prośby, po której przy szły następne. Coraz większe i poważniejsze, aż w zeszły m roku do jego rąk trafiło pół kilograma heroiny w pudełku. Postawił je na środku kuchennego stołu i zaczął się w nie wpatry wać. Brązowa bry ła, warta dziesiątki ty sięcy koron, pochodziła z Afganistanu – kraju, gdzie na otwarty m polu mak uprawiała grupa tuby lców, który ch za dnia ostrzeliwały bojowe śmigłowce, a nocą nachodzili talibowie, by dostać swoją działkę. A teraz leżała na jego stole, obok solniczki i pieprzniczki w uroczy m różowo-niebieskim uchwy cie w kształcie obejmujący ch się ramion, który Adrijana kupiła w jakimś sklepie z wy kwintny mi akcesoriami kuchenny mi w Oslo City. Kilka dni później zadzwonił Kadri i zażądał pudełka. Burim zabrał je więc do Åpent Bakeri w pomarańczowy m plecaku JanSport, którego brak Adrijana w końcu zauważy ła i dziwiła się, jak mogła do tego stopnia stracić głowę, żeby go zgubić. Wręczy ł pakunek Kadriemu i Brązowa Cegła Zagłady zniknęła z jego ży cia jak wy cięty złośliwy guz. Później zaginął po niej wszelki ślad, z wy jątkiem piętnastu ty sięcy koron, które w końcu dał mu Kadri. Burim poszedł więc do Paléet i kupił Adrijanie parę książek, zapłacił z rabatem za dwuletni abonament w eMusic.com, kupił sobie nową kurtkę zimową, a resztę wpłacił na ich konto oszczędnościowe. Burim przy pomina sobie, jak tamtego popołudnia, obładowany zakupami, wy szedł z banku
niedaleko stacji Majorstuen, zastanawiając się nad ty m, co się właśnie stało. Nie do końca rozumiał, lecz w głębi duszy wy czuwał, że podpisał umowę z ludźmi, którzy nie dotrzy mują obietnic. I ta my śl wzbudziła w nim lęk. Gjon przy klęka na jedno kolano na suchej ziemi i otwiera mały zielony plecak. Wy ciąga trzy duże noże bojowe ty pu Bowie, z drewniany mi rękojeściami i mosiężny mi jelcami. Enver rozmawia przez telefon. Nie informuje ich, do kogo dzwoni. Po zakończeniu rozmowy Enver znów patrzy na człowieka, który kiedy ś by ł jego przy jacielem. Gjon wręcza noże Burimowi i Enverowi. Obaj przy glądają się broni z pewny m zaskoczeniem, choć każdy z innego powodu. Enver zadaje py tanie, które nurtuje też Burima. – Co mamy z ty m zrobić? Gjon prostuje się, otwiera bagażnik mercedesa i chowa zielony plecak obok koła zapasowego i kubełka ze środkami do czy szczenia. Z ust Gjona pada odpowiedź, jakiej Burim nigdy nie sły szał. – Co chcesz, Enver. Sam doprowadziłeś do tego burdelu! Chcę to skończy ć. A potem chcę, żeby ś spierdalał stąd razem ze swoim bękartem i nigdy nie wracał. Burim cofa się o krok, ściskając nóż w ręku. Enver ani drgnie. Po chwili kiwa głową. Nic więcej. I prosi Gjona o papierosa. Gjon lekko garbi ramiona, sięgając do kieszeni po prawie pustą paczkę czerwony ch marlboro i stuka nią o staw palca lewej ręki, aby wy trząsnąć jednego. Zauważy ł kiedy ś, że amery kańscy żołnierze ubijali papierosy. Wy ciągali jednego i stukali filtrem o stół, kamień albo hełm kolegi, aby ugnieść ty toń i żeby na końcu powstał pusty kołnierz bibułki, który szy bko się spalał, zanim żołnierz pierwszy raz się zaciągnął. Rosy jscy żołnierze robili odwrotnie. Rolowali papierosa kciukiem i palcem wskazujący m, a wtedy drobne liście rozdzielały się z szelestem. Bez względu na pogodę, Rosjanie osłaniali zapałkę od dołu stulony mi dłońmi, aby wiatr nie zdmuchnął cennego płomienia. Podaje papierosa Enverowi, który wkłada go do ust. – Zapal mi – mówi. Enver trzy ma nóż w prawej ręce. Gjon wsuwa swój za pas i wy ciąga z kieszeni dżinsów szwedzkie zapałki. Pociera zapałkę o bok pudełka i naty chmiast stula dłonie jak Rosjanin. Chroni płomień, jak gdy by trzy mał w rękach małego ptaka, którego zamierza zaraz wy puścić. – Podnieś wy żej – mówi Enver. Gjon podchodzi do niego i zbliża ręce do twarzy Envera. Na ty le blisko, że nawet w stłumiony m świetle dnia płomy k odbija się w zmęczony ch oczach Envera.
Gdy Enver nachy la się, by wetknąć koniec papierosa między złożone dłonie Gjona, Burim widzi, że ostrze noża jest skierowane w tors Gjona. Potem, gdy papieros już się pali, widzi, jak obaj mężczy źni mierzą się złowrogim spojrzeniem. Sły szał już ty le rozmów o kraju, który nazy wają domem. O zapachu ziemi. Smaku jedzenia. O wartościowy ch mężczy znach i niezapomniany ch kobietach. Mówią o ty ch, którzy zginęli, i ile jesteśmy winni poległy m. O ty m, co Serbowie z nimi zrobili. Jeśli wszy stkie wspomnienia, wszy stkie tak zwane fakty, nie są prawdziwe, to przy najmniej prawdziwe są emocje, które pochodzą z pamięci wy dartej ży ciu. Burim zbadał historię, żeby się dowiedzieć, co jest prawdą, a co legendą. Chodził za Adrijaną do biblioteki i spędzał długie godziny w internecie, sprawdzając nazwy wsi, które padały w ich rozmowach. Bela Crkva. Meja. Velika Kruša. Djakovica. W każdej z nich Serbowie urządzili masakry. Ale Burim nie by ł w żadny m z ty ch miejsc. Nie doświadczy ł ty ch mordów. Jego dług, zwłaszcza wobec Envera, oraz wobec sprawy niepodległości – i godności – Kosowa jest dość nieokreślony i abstrakcy jny. A teraz na tej ocienionej drzewami drodze, dwa ty siące kilometrów od szeptany ch opowieści i głośniejszej od nich ciszy, Burim przy gląda się, jak ci dwaj mężczy źni patrzą sobie w oczy i po raz pierwszy zdaje sobie sprawę z bliskości śmierci. Zaczy na rozumieć, co przeraża Adrijanę. Co wy czuwa w jego ubraniu, gdy w nocy wraca do domu. I co przy nosi ze sobą do łóżka. Prześladuje ich Historia. Enver zapala papierosa i unosi głowę. Gjon otwiera stulone dłonie i rzuca zapałkę, która ląduje na ziemi i płonie jeszcze przez chwilę, dopóki nie zostaje zadeptana. Gjon w ogóle nie patrzy na nóż. Ani nie odsuwa się od Envera. Py ta ty lko: – Co teraz? Enver głęboko zaciąga się papierosem i czuje, jak głód słabnie. Kiwa głową do Gjona. – Wczoraj wieczorem wy czuli, że tu jestem, ale nic nie widzieli. Dzisiaj odpoczy wali i wszy scy czekaliśmy na starego z chłopakiem. Wieczorem ruszamy na dom. Poprzedniego dnia wieczorem w domku Rhea bardzo długo wpatry wała się w gęstwinę drzew. Potem wy szła i zbliży ła się do skraju lasu. Nie widziała Envera, który obserwował ją przez lornetkę, przy glądając się jej czarny m skórzany m spodniom, czarny m butom, sty lowej kurtce ze stalowy mi zamkami, jasnoniebieskim oczom i długim ciemny m włosom. Kiedy podchodziła, obserwował jej biodra. Zatrzy mując się na ty le daleko, by czuć się bezpieczna, lecz na ty le blisko, aby uważnie patrzeć, kucnęła i zaczęła zbierać z ziemi małe kamienie. I trochę większe. Potem wstała i rzuciła
je między drzewa. Nie celowała w jego stronę. Raczej przeszukiwała las. Ale nic się nie stało. Nie poderwało się stado spłoszony ch ptaków. Nie wy biegł żaden jeleń. Nie wy szedł kulawy pies szukający uczucia. Nic, ty lko cisza. Rhea odwróciła się i zobaczy ła Larsa. Wzruszy ła ramionami i podeszła do niego. Kilka razy klepnęła go w pierś. – Dzięki, że ze mną wy trzy mujesz. Po chwili, nieoczekiwanie dla Larsa, zaczęła płakać. Trwało to zaledwie minutę, a potem otarła oczy, uśmiechnęła się, nawet trochę zaśmiała i znów klepnęła go w pierś. – Co za dzień! – powiedziała. Gdy wrócili do domku, Lars przy gotował prosty makaron z sosem pomidorowy m ze słoika. Po kolacji rozebrał Rheę i pomógł jej założy ć pasiaste spodnie od piżamy. Położy ła się, przy jmując pozy cję embrionalną, a on strzepnął kołdrę i przy kry ł ją. Troskliwie podwinął brzegi, aby nie zmarzła, pogłaskał ją po włosach. Przeczy tał jej arty kuł z bardzo starego numeru „New Yorkera”. Potem uchy lił okno, aby wpuścić do pokoju świeże powietrze, zgasił światło i wrócił do salonu, żeby posprzątać i zrobić parę szkiców do nowej gry wideo, której pomy sł chodził mu po głowie – gracz miał w niej chodzić z giganty czny m karabinem po znany ch halach zdjęciowy ch w Holly wood i rozwalać aktorów i inny ch celebry tów w wersji zombie. Kiedy rano Rhea zbudziła się topless, kołdra by ła zwinięta w nogach łóżka, a domek ogrzewały promienie wschodzącego słońca. Lars wstał nagi, żeby zaparzy ć kawę na żelaznej kuchence. W promieniu kilku kilometrów nie by ło żadny ch sąsiadów, więc wy szedł na zewnątrz i mełł kawę na schodach przed drzwiami, patrząc na las. Lars mógł sobie wy obrazić, dlaczego Rhea tak się wy straszy ła. Ścieżka prowadząca do domu ma ponad pięćset metrów długości i biegnie przez gęstwinę, która skojarzy ła się kiedy ś Rhei ze scenerią ucieczki Ichaboda Crane’a przed Jeźdźcem Bez Głowy. Ale Lars się tu wy chował. Znał drzewa i zwierzęta, wiedział, jakie wy dają odgłosy i jak wy gląda ich ry tm dnia i nocy. Zmieniały się z porami roku, a pory roku nadchodzą jedna po drugiej, przy nosząc swoje szczególne przy jemności i wy zwania. Lars uznaje, że żadna rzecz nie jest straszna sama w sobie; potrzebuje do tego nas. Spędzają dzień w ciszy i spokoju. Lars na to nalega. Poroniłaś. A następnego dnia w naszym mieszkaniu została zamordowana nasza sąsiadka. Na dodatek zaginął twój ojciec. To mój dziadek. Równie dobrze mógłby być twoim ojcem. Chyba tak. Nie możemy teraz nic więcej zrobić, tylko czekać i odpoczywać. Potrzebujesz sił. Skupienia.
Możemy zagrać w scrabble po angielsku. Będziesz wymyślać słowa i przekonywać mnie, że są prawdziwe. Dlaczego nie nadano żadnego komunikatu, że zaginął? Dlaczego w wiadomościach nie pokazują jego twarzy? Sigrid nam mówiła. Dlatego, że nosi to samo nazwisko co ty, a twoje jest na drzwiach mieszkania i gdyby mordercy się dowiedzieli, że zaginął, też zaczęliby go szukać. Może będą się bali, że coś wiedział. Podobno może być z nim chłopiec. Jeżeli mordercy szukają chłopca i wiedzą, że Sheldon zaginął, dowiedzą się też, że policja go nie odnalazła. Wydaje się to trochę zagmatwane. To przypomina szachy. Ta kobieta… Sigrid. Jest bardzo ostrożna. Jej zdaniem nie grozi nam niebezpieczeństwo? Nie. Wydaje się, że morderstwo nie ma związku z nami. A mordercy na pewno nie mają pojęcia o tym domu. Mimo to policja w Kongsvinger wie, że tu jesteśmy. Powinniśmy być bezpieczni. Przez cały dzień czekali na telefony i odpoczy wali. O szóstej wieczorem, gdy jest jeszcze ciepło i przy jemnie, Enver Bhardhosh Berisha wchodzi do ich domku od frontu razem z Burimem i Gjonem, i kieruje się od razu do lodówki.
CZĘŚĆ III
Nowa rzeka
ROZDZIAŁ 15
W
pokoju Sheldona, daleko stąd, w Oslo, jest norweski wiersz. Rhea znalazła go w nowojorskim anty kwariacie i zaskoczy ła ją jego siła oraz dość wczesne wy korzy stanie
wolnego wiersza w przekładzie. Sfotografowała go, oprawiła wy druk w ramkę i podarowała Larsowi z okazji rocznicy. Wisi nad lampą obok nocnego stolika Sheldona. Kiedy Sheldon siedzi na łóżku i patrzy na zdjęcia swoich nieży jący ch bliskich, czasem się odwraca. Wtedy jego wzrok zatrzy muje się na wierszu. Utwór powstał w 1912 roku i został przetłumaczony na angielski przez pewnego profesora z Uniwersy tetu Minnesoty. Uniwersy tet wy dał przekład w mało znany m zbiorze Poezja współczesnej Skandynawii, siedem lat po uniezależnieniu się Norwegii od Szwecji.
Norwegia. Dar dla wędrownych plemion, które dążą coraz dalej na północ, w tumult morza wdartego w słone i skaliste brzegi chroniące bogów zapomnianych przez czas. Rozlewają wino jak dzieci wśród pustych sal rozbrzmiewa echo czekają, przenigdy na gości z daleka, ogień i pieśń, spokojne i jasne, wznoszą się w coraz to ciemniejące niebo. Odezwa do wiecznej nocy. Chór świec i aromatów. My… mówią. Dzieci północnej krainy, z grobami ojców w kolebce tej ziemi. Pamięć jednoczy się we wspólną opowieść – Oto… mówią.
Oto nasz kraj. Ten świat go teraz otacza. Nigdy wcześniej go nie widział. Są w drodze od kilku godzin. Mając przed sobą panoramiczny widok z wy sokości traktora, przy pomina sobie obrazy, jakie wiersz wy wołał w jego my ślach. Nie pamięta dokładnie słów, ale czuje jego nastrój i potok metafor, które teraz wracają, bo wiatr wieje mu w twarz, telepie się pod nim podwozie, a traktor ciągnie przy czepę, ponton i Paula. Ziemia wokół niego – dotąd tak cicha – zaczy na mówić, gdy się jej przy patruje. Sheldon wy czuwa, że cisza też jest rodzajem języ ka. Kry je się za nią coś więcej niż śmierć i pamięć. Coś więcej niż głosy zaginiony ch. W ciszy Europy jest coś, czego wcześniej nie sły szał. Ale będzie ży ł za krótko, aby to w pełni zrozumieć. Traktuje więc to spostrzeżenie równie swobodnie, jak znaleziony przy padkowo wiersz. Bez ty tułu i autora. Odnotowane, przeży te i już nigdy nieodnalezione. Na przekór swojemu wiekowi i grawitacji, stoi wy prostowany na traktorze, patrząc na przesuwający się pod nim świat. Widzi drzewa, które najpierw zbliżają się powoli, a potem szy bko zostają w ty le. Wiezie ich Husvikveien, potem Kirkeveien, potem Froensveien. Skręca w kierunku Ǻrungveien i Mosseveien, by w końcu wy jechać na Riksveg 23 i E18, gdzie nic już nie oddziela ich od łagodnego krajobrazu, koły szącego się jak morze i mówiącego ty le rzeczy, który ch Sheldon nie pojmuje. Gdy Sheldon otworzy ł oczy, Mario przy kładał mu jakąś szmatę do głowy. – Donny, nic ci nie jest? – Nie za dobrze się czuję. – Sanitariusz zabandażował ci nogę. I przy piął kartkę do bluzy. – Co jest na niej napisane? – „Postrzelony, ale OK”. – To chy ba dość jasne. – Jak się tu dostałeś? – zapy tał Mario. Donny zastanowił się nad odpowiedzią. Dostał postrzał na wodzie, gdy dopły wał do wy sokiego brzegu. Odpowiedział ogniem. A potem stracił przy tomność. Teraz boli go głowa. Czy rana potrafi się przemieścić? – Łodzią. – Jaką łodzią? Okrętem desantowy m? Nie widziałem cię na pokładzie. – Nie, małą łodzią. Szalupą. Poży czy łem od Australijczy ków. Pewnie mnie zmy ło. Albo ktoś mnie wy ciągnął. Nie wiadomo.
– Dlatego jesteś cały mokry ? – Tak, Mario. Dlatego jestem mokry. – Możesz wstać? – Chy ba tak. Donny nie wiedział, która godzina ani ile czasu minęło, odkąd wojsko zajęło wszy stkie trzy plaże. Czołgi T-34 stały w szy ku na plaży i sty gły, nieruchome i głodne. Zorganizowano już szpital polowy. Nad sobą zobaczy ł koreańską latarnię morską na wy spie Palmi-do. By ł przy pły w i słońce odbijało się od kadłubów okrętów. Mężczy źni palili. By ło dość spokojnie. Mario zaczął ciągnąć Donny ’ego, aż wreszcie stanęli twarzą w twarz i obaj się uśmiechnęli. – Miło cię widzieć – rzekł Mario. – Ty lko się nie rozczulaj. – Powinniśmy zrobić zdjęcie. – Czego? – Nas samy ch. – Po co? – Jesteśmy towarzy szami broni? Zrobimy sobie zdjęcie i kiedy ś pokażemy sy nom, żeby by li z nas dumni. – Naprawdę my ślisz, że poznamy jakieś dziewczy ny ? – Ja tak. A ty … może ładną krowę. Albo kaczkę. Podobno kaczki są świetny mi kochankami. – Naprawdę? – Tak – odparł Mario. – A kiedy przestanie się wam układać, możesz ją zjeść. – Gdzie aparat? Mario zdjął swój plecak i wy ciągnął Leicę IIIc. By ła z bły szczącego metalu i miała uchwy t pokry ty imitacją skóry rekina. Podał aparat Donny ’emu. – Nie wiem, jak się z ty m obchodzić. Tak więc Mario nauczy ł Donny ’ego ustawiać ostrość, czas otwarcia migawki i otwór przy słony. Ty mczasem Amery kanie, Kanady jczy cy i Koreańczy cy z Południa spieszy li się, by usunąć pozostałości bitwy z plaży i wody. Uwijali się przy składach zaopatrzenia i dźwigali ciężary z nabrzeża. Podczas gdy dwaj młodzi ludzie rozmawiali o tajnikach pokręteł i przy cisków aparatu, za ich plecami zmieniano Incheon w północną bazę operacy jną przeciwko siłom komunisty czny m. – Rozumiesz już? – spy tał Mario. – Chy ba tak. – Najpierw zrób zdjęcie ty lko mnie. Usły szeli dobiegające z oddali strzały. Niejasno zdawali sobie sprawę, że za wzgórzami toczy
się jeszcze walka i likwidowane są ostatnie miejscowe ogniska oporu. Mario podszedł ty łem do wy branego miejsca. Donny miał dłonie lepkie od oleistej morskiej wody. Otarł zapiaszczone palce o mokre spodnie, żeby nie zniszczy ć aparatu Maria. Kiedy przy łoży ł go do oka, przy szło mu na my śl, że jeszcze nigdy nie patrzy ł na świat przez aparat. Może kiedy ś, dawno temu, bawił się jakimś. Ale nigdy nie patrzy ł. Ilekroć spoglądał przez wizjer, zawsze patrzy ł przez celownik karabinu. Pierwszy raz na tarczę nad New River w Karolinie Północnej, gdzie szkolił się w oddziale szturmowy m marines niedaleko Camp Lejeune, i zawsze coś go swędziało, ale uczono go, żeby się nie drapał. „Zdradzisz swoją pozy cję i zginiesz. Jakieś py tania?” Jego grupa składała się z piętnastu ochotników. Strzelali do tarcz przez pięć ty godni. Uczy li się zwiadu, patrolowania, czy tania map, wy sadzania obiektów, kamuflażu i strzelania z celownikiem opty czny m. Uczy li się, jak pozostać w bezruchu, jak zmy lić przeciwnika, jak utrzy mać równowagę, jak oprzeć się impulsom, jak oddy chać i panować nad sobą. Sheldona szkolono, jak ma spowalniać bicie serca. Uczy li się o zasięgu broni, o wietrze i świetle. Rozmawiali o karabinach, amunicji, rusznikarstwie i dziewczy nach. Dy skutowali o jazzie i silnikach samochodów. Kłócili się o papierosy. Uczy li się przeklinać i obrażać wszy stkie narodowości i religie, a także tworzy li własne słowa na określenie różny ch ty pów charakterologiczny ch. Niucharz: chłopak, który wącha siodełka rowerowe dziewczy n. Guzikowiec: człowiek, który wkłada sobie między pośladki sztuczną szczękę. Ćwiczy li różne umiejętności ludzi, przy gotowując się do sy tuacji, gdy taka wiedza mogła się przy dać. Palec wskazujący jest dla snajpera narzędziem śmierci. Kiedy jednak Sheldon trzy mał w ręku leicę, kumpel poprosił go, żeby się nie ruszał i wy korzy stał swoje umiejętności do znalezienia dobrej kompozy cji kadru, nie celu. Aby uży ł palca do unieśmiertelnienia tej kompozy cji, nie do jej zniszczenia. Aby powołał chwilę do istnienia zamiast ją zakończy ć. Trzy mając aparat zaledwie parę godzin po ty m, jak o świcie zabijał ludzi z morza, Donny poczuł się odmieniony. Ogarnął go nagły zachwy t, a samo nastawianie obiekty wu przed zrobieniem zdjęcia wzbudziło w nim uczucie pokory i zwy czajnie sprawiło mu przy jemność. Kiedy ś Mario rozmawiał z nim o przeistoczeniu, kiedy opłatek i wino stają się ciałem i krwią Chry stusa. Dopóki nie miał w rękach aparatu, zawsze kpił z Maria, twierdząc, że to absurd. Teraz jednak, patrząc przez lufę obiekty wu, zaczy nał wierzy ć, że coś takiego jest możliwe. Uśmiechnął się do Maria. – Zróbmy to porządnie – zawołał.
W lewy m górny m rogu obrazu, który ostatecznie miał przy brać formę czarno-białej fotografii, znajdowała się latarnia morska. Mario stał nieco niżej, po prawej. Brzeg i ciemne morze by ły po lewej, a na samy m skraju kadru z prawej widać by ło wy dmy ciągnące się aż do wzniesienia, które prowadziło do Palmi-do. Wy daje się, że wszy stko gotowe, ale coś nie grało w kompozy cji. – Cofnij się o kilka kroków – powiedział Donny. – Nie chcę ci obciąć nóg. Mario nie zastanawiał się ani chwili. Nie wahał się, nie próbował kwestionować założenia Sheldona, że to on powinien się przesunąć. Po co miałby się kłócić? Mario by ł wy rozumiały m, dobry m człowiekiem i nie traktował swojej przy jaźni z Donny m jako walki o dominację. By ł chłopakiem z Włoch, który znalazł się na brzegu odległego kraju, po zwy cięskiej bitwie, w której jego armia poniosła bardzo małe straty, i miał przed sobą odnalezionego przy jaciela, który trzy mał jego nieuszkodzony ulubiony aparat i by ł gotów uwiecznić ten moment. Przez sześćdziesiąt lat Sheldon będzie sobie zadawać to samo py tanie. Będzie je zadawać podczas naprawy zegarków i podczas niemal conocny ch wy praw łodzią floty lli rzecznej po śmierci Saula. Będzie je zadawać, gdy Mabel wstanie od stolika w restauracji i wy jdzie do toalety, a on będzie się bawić sztućcami. Odpowiedź na nie znajdzie dopiero tu, w Norwegii, gdy wspomnienia, dotąd zamknięte w bezpieczny m miejscu, zaczną się domagać swoich praw i nabierać innego charakteru. Gdy wy jdą z tajemny ch kry jówek w szafie i zażądają własnego ujawnienia. Przy pominając mu, że niebawem będzie musiał się z ty m wszy stkim zmierzy ć. Py tanie, które będzie sobie zadawać, brzmiało: dlaczego kazał Mariowi się cofnąć, zamiast zrobić to samemu? Ktoś musiał się przesunąć, co do tego nie by ło wątpliwości. Obiekty w leiki nie zmieniał ogniskowej za przy ciśnięciem żadnego guzika. Aparat nie miał teleobiekty wu. Sheldon nie mógł obrócić nadgarstka i przy bliży ć świata ani go od siebie oddalić. W tamty ch czasach jego związek ze światem by ł ustalony. Oglądał go przez pięćdziesięciomilimetrowy obiekty w takim, jaki by ł. W tamty ch czasach utrwalaliśmy to, co widzieliśmy. Ty m kimś jednak niekoniecznie musiał by ć Mario. Donny sam mógłby się cofnąć o parę metrów. Gdy by to on się przesunął, Mario zostałby doskonale skadrowany. A gdy by cofnął się Mario, efekt by łby taki sam. Dlaczego więc poprosił Maria, żeby się przesunął, zamiast zrobić to samemu? „By łem lepki, zdenerwowany, miałem mokre ubranie i ranę w nodze i nie chciałem nigdzie iść”. Tak brzmiała jedna odpowiedź. Próbował się jej trzy mać przez wiele lat, ale by ła mało przekonująca. „Z Mariem zawsze zachowy wałem się, jakby m z nas dwóch by ł starszy. Zawsze udawałem mądrzejszego. Może według naszy ch zasad gry to on miał się przesunąć, nie ja, i zamiast czekać, aż się cofnę, miał wy kony wać moje instrukcje”.
Wszy stko to by ła prawda. Ale nie miała znaczenia. By ć może dzięki temu prośba zabrzmiała bardziej naturalnie, ale nie stąd pochodził impuls. Donny nie zamierzał Mariowi niczego udowadniać. Latarnia morska na Palmi-do, niewy soka, przy sadzista i biała, odcinała się od szarego pochmurnego nieba. Stała spokojna i nieruchoma, nie zważając na krzątaninę cudzoziemców, tworzący ch wokół niej nowy świat. Niewzruszona w świecie zmian. Jej widok go uspokajał. By ła… piękna. Nie chciał się ruszać z miejsca. Nie chciał, by cokolwiek się zmieniło. Piękno tej nieskończenie długiej chwili, przepły wając przez Donny ’ego, zabiło Maria. Nikt nie wie, na co nadepnął Mario. Prawdopodobnie na jakiś niewy buch. Wszy stko jedno, co to by ło, ale wy starczy ł lekki nacisk stopy, by wy wołać detonację. Eksplozja wy rzuciła Maria w powietrze. Donny nigdy się nie dowie, czy to by ł przy padek, czy zaskoczenie falą uderzeniową, ale bez względu na przy czy nę jego palec wcisnął przy cisk migawki dokładnie w momencie wy buchu, na zawsze zapisując na kliszy coś okropnego. W 1955 roku otworzy ł aparat Maria, znalazł film i wy wołał go. To by ł rok, w który m Sheldon wy ruszy ł w świat z leicą. Na rolce by ło ty lko jedno zdjęcie. Tej fotografii nigdy nie opublikował. Nigdy nie pokazał jej Mabel. Nawet nie napomknął o jej istnieniu ani nie wy jaśnił, jak wielki miała na niego wpły w – przez nią ruszy ł na wędrówkę po Europie, by zwiedzić stolice i obozy. Rhea o ty m nie wie, ale zdjęcie jest tu, w Norwegii. Tkwi w grubej szarej kopercie na górnej półce w jego szafie, wraz z czterdziestoma czy pięćdziesięcioma inny mi, który ch nikt nigdy nie widział. W większości są to zdjęcia Saula jako niemowlęcia, dwulatka, przedszkolaka. Na niektóry ch jest Mabel. A jedno, przy kry te pozostały mi, przedstawia jego starego przy jaciela Maria, który odry wa się od ziemi, już bez nóg, odłączony ch od ciała, ale wciąż z uśmiechem na twarzy, a w lewy m górny m rogu widać białą latarnię morską.
ROZDZIAŁ 16
O
ch, psiakrew – mówi Sheldon. W lewy m lusterku traktora pojawia się najmniej groźnie wy glądający radiowóz, jaki
kiedy kolwiek widział. Białe volvo kombi z czerwono-niebieskimi paskami na bokach. Jego widok nie zwiastuje katastrofy. Budzi mniej więcej ty le szacunku co dy żurny na szkolny m kory tarzu. Mimo wszy stko, siedzi w nim policjant z radiem. Sheldon rozważa różne możliwości. Nie może się wy mknąć funkcjonariuszowi policji. Nie może się ukry ć. Walka by łaby wy jściem niemożliwy m i zupełnie nieodpowiednim. Naty chmiast odży wa mu w pamięci odwieczna mądrość Korpusu Piechoty Morskiej, którą przy pomina mu głos jego sierżanta. „Kiedy masz ty lko jedno wy jście, to masz plan działania!” Z radiowozu wy łania się jego nemezis, w postaci lekko zaokrąglonego dżentelmena pod sześćdziesiątkę, o sy mpaty czny m wy razie twarzy i ruchach świadczący ch o duży m opanowaniu. Policjant nie ma broni ani nie wy gląda na szczególnie zaniepokojonego. Sheldon sły szy, jak mężczy zna mówi coś uprzejmie do Paula, ale ze swojego miejsca nie widzi chłopca ani nie sły szy jego odpowiedzi, jeżeli padła. Najprawdopodobniej Paul, nie odzy wając się ani słowem, jeszcze bardziej skulił się w pontonie. Sheldon głęboko nabiera powietrza i gdy funkcjonariusz zbliża się z boku do traktora, wchodzi w rolę. Policjant mówi po norwesku. Sheldon nie. Nie decy duje się też jednak mówić po angielsku. – God ettermiddag – mówi uprzejmy policjant. – Gut’n tog! – pada entuzjasty czna odpowiedź w jidy sz. – Er di fra Tyskland? – py ta policjant. – Jo! Dorem-mizrachdik – mówi Sheldon w nadziei, że tak jak pięćdziesiąt lat temu, gdy ostatni raz uży ł tego słowa, nadal oznacza ono południowy wschód. Zakłada też, że „Ty skland” oznacza w norweskim Niemcy. – Vil du snakke Engelsk? – py ta funkcjonariusz, który najwidoczniej nie zna niemieckiego ani języ ka, który w zamy śle Sheldona ma udawać niemiecki.
– Mówię trochę angielski – oznajmia Sheldon, starając się nie mówić ani jak Wernher von Braun, ani jak Henry Kissinger. – Och, to dobrze. Ja też trochę mówię po angielsku – cieszy się policjant, po czy m, nie zdając sobie z tego sprawy, przechodzi na ojczy sty języ k Sheldona. – Pomy ślałem sobie, że może jesteście Amery kanami. – Amerikanisch? – dziwi się Sheldon, uży wając słowa brzmiącego jak w jidy sz. – Nie, nie. Niemcy. I Szwajcary. Ja. Nie można o nich zapominacz. W Norwegii z wnukiem. Mówi ty lko szwajcarski. Maly nie za mądry. – Ma bardzo ciekawy kostium – zauważa policjant. – Wiking. Barco lubi Norwegie. – Widzę – mówi policjant. – Ciekawe jednak, że ma na piersi dużą Gwiazdę Dawida. – Ach, ja. Nie wiadomo czemu uczy l siem w szkole o Ży dach i Wikingach ten sam ty dzień. Chcial by ć jedno i drugie. Jestem dziadkiem. Nie mogę odmówicz. Zeszly ty dzień by ł Grek. Nastempny może samuraj. Pan ma wnuki? – Ja? Och, tak. Sześcioro. – Szeszczoro. Boże Narodzenie jest drogie. – Tak. Dziewczy nki chcą mieć same różowe rzeczy i żadna nie jest w dobry m rozmiarze. A ile samochodzików można kupić chłopakowi? – Pan kupi chlopakowi zegarek. Zapamięta. I szwięta i pana. Czas jest przeciwko nam, stary m. Czemu go nie przy jącz z otwarty mi renkami? – Znakomity pomy sł. Naprawdę znakomity. – Jade za szy bko? – py ta Sheldon. Policjant uśmiecha się do niego. – Nie, nie za szy bko. Miłego dnia. – Danke. Panu też milego dnia. Gdy volvo odjeżdża, Sheldon wrzuca bieg. – Trzy maj się tam z ty łu! – woła do Paula. – Znajdziemy jakieś miejsce na nocleg. I trzeba się pozby ć tego zaprzęgu. Saul wrócił ze swojej pierwszej tury służby rejsowy m samolotem PanAm z Sajgonu do San Francisco. Miał dwadzieścia dwa lata. Osiemnaście godzin wcześniej, zanim wsiadł na pokład samolotu w cy wilny m ubraniu, z książką Arthura C. Clarke’a w kieszeni kurtki, zastrzelił ze swojego karabinu M-16 party zanta Wietkongu. Ubrany na czarno mężczy zna by ł członkiem trzy osobowej załogi ustawiającej moździerz. Łódź Saula dry fowała z wy łączony m silnikiem. Mnich pierwszy dostrzegł czerwony ch i wskazał głową w ich stronę. Saul nie by ł strzelcem
wy borowy m jak ojciec, ale pierwszy rozpoznał sy lwetki ludzi w cieniu drzew i świetle padający m przez liście. Posłał serię trzech strzałów, a jeden z nich trafił niezidenty fikowanego człowieka w brzuch. Pozostali się rozbiegli. Marines zeszli potem na ląd i zabrali moździerz. Znaleźli czerwonego, do którego strzelił Saul. Człowiek miał w głowie drugą kulę, wy strzeloną z bliska. Po wy konaniu tego zadania łódź spokojnie popły nęła do portu. Odby ła się skromna uroczy stość pożegnalna na cześć Saula, z piwem, przy akompaniamencie muzy ki rockowej i sprośny ch dowcipów. Potem, gdy oddał ekwipunek i broń, wy pełnił gruby plik formularzy i przebrał się w rzeczy, w który ch przy by ł do Wietnamu, pojechał autobusem na lotnisko, skąd odleciał do Amery ki. A raczej do kraju przy pominającego Amery kę. W samolocie czy tał książkę i walczy ł z sennością. Nie liczy ł na spokojny sen, bo od dwóch lat nigdy nie spał naprawdę spokojnie. Często miał koszmary o ty m, co widział i co zrobił. Próby ogarnięcia umy słem tego wszy stkiego sprawiały mu ból. Ukoły sany kojący m szumem w kabinie samolotu, Saul błąkał się na pograniczu snu i jawy, które by ło bardzo niebezpieczny m miejscem. Na pograniczu snu i jawy mieszkały demony. Patrzy ł, jak inni mężczy źni piją darmową wódkę i koniak. Zastanawiał się, czy nie iść za ich przy kładem, ale buntowało się przeciwko temu jego ży dowskie DNA. Alkohol mógłby ty lko wy wołać senność, nie przy nosząc żadnej ulgi. Saul spojrzał na mężczy znę siedzącego po drugiej stronie przejścia między fotelami, szukając jakiegoś porozumienia. Pasażer, o szerokiej piersi i karku, ubrany by ł w szare spodnie i wy miętą niebieską koszulę. Na tacy przed sobą miał trzy miniaturowe buteleczki ginu, ale nic do czy tania. Wy czuł wzrok Saula i spojrzał na niego. Ich oczy spotkały się na moment, ale mężczy zna zaraz się odwrócił. Amery ką, w której wy lądował, by ło San Francisco w 1973 roku, pełne barw i muzy ki, między rasowy ch par i krzy kliwie ubrany ch homoseksualistów. Nikt na niego nie pluł ani nie nazy wał go dzieciobójcą. Ale gdy szedł ulicą, krótko ostrzy żony, z workiem na ramieniu, mijając długowłosy ch ludzi w przy ciemniony ch okularach, patrzy li na siebie jak na dziwne egzoty czne zwierzęta, nieznane jak stworzenia z niesamowitego zoo. Mógł to porównać ty lko do lądowania w Wietnamie przed dwoma laty. Na obozie dla rekrutów poznał wtedy zgraję powołanej pod broń części Amery ki, co jednak nie przy gotowało go na zagmatwaną i wielowarstwową rzeczy wistość Wietnamu. Na zagmatwany splot pamięci, historii, nastrojów i moty wów ty ch wszy stkich ludzi. Nie rozumiał mary narki wojennej. Nie rozumiał Sajgonu. Nie potrafił rozgry źć milczący ch sklepikarzy ani zdrajców z Wietkongu. Komuniści i ich buddy jskie rodziny stanowili dla niego
zagadkę. Próbował dostrzec jakiś znajomy bły sk w oczach kobiety – właściwie nastolatki – która miesiąc po jego przy jeździe strzeliła do niego zza kry tej słomą chatki w błotnistej wiosce, a zaraz potem spaliła się ży wcem w strudze ognia z miotacza, który miał Mnich. Według zwy czaju Saul powinien mu za to podziękować. Otworzy ł usta, aby spróbować, ale Mnich po prostu się odwrócił. Składając strzępy informacji z gazet, kronik filmowy ch, od obecny ch i by ły ch żołnierzy, mniej więcej zrozumiał, o co chodziło w tej wojnie. Nie miał jednak pojęcia, o co chodzi ty m ludziom. Wojna by ła podobno efektem tego, co robili, budząc się co dzień rano. Ale to, co robili, wy dawało się szaleństwem, więc wojna – jak nazy wano widowisko, w który m uczestniczy ł – stając się czy mś bardziej ży wy m i namacalny m, stała się równocześnie abstrakcją. Nie mogąc pojąć skomplikowanej sy tuacji ogólnej, starał się zrozumieć szczegóły w mniejszej skali. Relację z kumplem. Dlaczego krążą plotki, że pułkownik płacze do poduszki. Co o ty m wszy stkim mógłby sądzić ojciec. W drodze do domu wy obrażał sobie różne scenariusze rozmowy o ty ch sprawach z ojcem, który służy ł w Korei w szeregach marines. Saul przeczuwał, że po jego powrocie będzie ich łączy ło coś więcej niż więź ojca z sy nem. Obaj będą teraz weteranami wojen na obcej ziemi: Amery kanami, którzy brali udział w walce – chłopakami, którzy by li po drugiej stronie lustra. W obu dokonała się pewna przemiana i na mocy stary ch praw, powszechny ch i plemienny ch, wolno im by ło mówić inaczej niż doty chczas, cieszy ć się szacunkiem i autory tetem, na które nie zasłuży ł nikt, kto nie przeszedł chrztu bojowego. Z czasem Saul nauczy ł się rozpoznawać ludzi, który ch spoty kał w Wietnamie, i klasy fikować ich do odpowiednich kategorii. Ci są po mojej stronie. Tamci nie. Ty ch da się przekonać. Tamty ch nie. W końcu powstała kategoria, do której mógł zaliczy ć siebie. By ła to szufladka zbudowana przez jego ojca, opatrzona – przy najmniej z zewnątrz – ety kietą „Ży d patriota”. Wewnątrz by ły rzeczy, który ch żaden z nich nie mógł sobie wy obrazić. Sheldon wy pełnił ją ideami z poprzedniej epoki i poprzedniej wojny. Saul włoży ł tam ty lko wrażenia i koszmary. Saul spędził w San Francisco ty lko jedną noc przed dalszą podróżą na wschód. Pojechał taksówką do taniego motelu niedaleko lotniska i cały wieczór oglądał telewizję, popijając colę i fantę z barku. Między ósmą a jedenastą obejrzał All in the Family, drugą połowę Emergency!, program Mary Ty ler Moore i Boba Newharta, a potem zasnął w połowie Mission: Impossible. Przekroczy ł linię zmiany daty i dopiero drugi raz w ży ciu doświadczy ł szy bkiej zmiany stref czasowy ch. Spał w butach. Zabrudził motelową pościel błotem z Wietnamu. Nazajutrz, podczas zaskakująco krótkiej wizy ty w bazie, został formalnie zwolniony ze służby i zanim zdąży ł się zorientować, już jako cy wil, który nie podlega niczy jej komendzie i nie ma nic
do roboty, znalazł się na pokładzie samolotu do Nowego Jorku. Gdy dotarł przed drzwi mieszkania w Gramercy, słońce stało wy soko, a w nozdrzach czuł przy jemny zapach miasta. Patrząc na przy cisk dzwonka z nazwiskiem rodziców – na chwilę zapomniał, że także je nosi – zastanawiał się, czy go nacisnąć. Nie wiedział dlaczego, ale nie próbując powstrzy mać impulsu, odwrócił się i odszedł. – Powinien już tu by ć – powiedział Sheldon do Mabel, która siedziała na kanapie z podkulony mi nogami i czy tała niedzielne wy danie „New York Timesa”. By ło już bardzo późno. – Nie umówiliśmy się na konkretną godzinę. – Umówiliśmy się na konkretny dzień. Według mojego niezawodnego i zadbanego zegarka ten dzień skończy się za niecałą godzinę. Potem będzie już spóźniony. – Dużo przeży ł. – Wiem, co przeży ł. – Nie, Sheldon, nie wiesz. – Skąd wiesz, co mogę wiedzieć? – Wietnam to nie Korea. – A czy m się różni od Korei? – Chcę po prostu powiedzieć, że nie możesz przy puszczać, że wiesz, co przeży ł, jeżeli stanie w drzwiach i będzie wy glądał tak samo. – Tak właśnie wtedy zrobiłaś. – By łeś pracownikiem biurowy m. – Nie wiesz, kim by łem. Mabel rzuciła gazetę na podłogę i podniosła głos. – No to kim by łeś, co? Raz ty m, inny m razem kimś inny m. Zależy ci na moim szacunku? Na moim współczuciu? Chcesz, żeby m zrozumiała, dlaczego przez sen krzy czy sz „Mario!”? W takim razie powiedz. – Robiłem to, co mi kazano. Nic więcej nie musisz wiedzieć. – Bo tak się zachowują mężczy źni? – Nie zrozumiałaby ś tego. – Idę spać. – Ja zaczekam, dopóki nie przy jdzie do domu. – Po co? Żeby zaraz po powrocie z wojny usły szał od ciebie, na samy m początku, że się spóźnił? – Idź się położy ć, Mabel. – Nie cieszy sz się, że go zobaczy sz? – Nie wiem.
Zdenerwowana Mabel ruszy ła do drzwi sy pialni. – Nie wiem nawet, co to znaczy, Sheldon. Naprawdę. – Ja też. Kiedy jego rodzice się kłócili, Saul siedział w ostatnim metrze linii numer 5 z Union Square do Beverly Road we Flatbush na Brookly nie. Przez całą drogę wpatry wał się we własne dłonie. Kobieta, która miała zostać matką Rhei, mieszkała na piętrze domu rodziców, który stał na tak małej działce, że mieszkańcy sąsiednich budy nków mogli sobie podawać rolki papieru toaletowego, nie wstając z sedesów. Cy wilne ubrania by ły na Saula trochę za duże; na Mekongu stracił prawie dziesięć kilo. Stał przed ciemny m domem, wpatrując się w okno, tak samo jak w czasach, gdy jako nastolatek liczy ł na to, że uda mu się kogoś zaliczy ć. Poznali się cztery lata temu w autobusie. Z młodzieńczą nieporadnością nie mogli zdecy dować, czy chcą się do siebie zbliży ć, czy dać sobie spokój, bo wszy stko wy dawało im się szalenie istotne. I tak to trwało. Zdradzali się, a potem żałowali. Później on wy jechał do Wietnamu. Saul podniósł kamy k i rzucił w okno. Równie dobrze mógł to by ć granat. Nastąpiłby wy buch, a potem Saul wróciłby na łódź. Ale to nie by ł granat. To by ł kamy k. Otworzy ła okno prawie naty chmiast i spojrzała w dół. Chyba wszyscy ci faceci tak robią, pomy ślał. – Niech mnie wszy scy diabli – powiedziała. – Może się spełni – odparł Saul. Miała na sobie dość luźny, podarty T-shirt z nazwą zespołu, o który m nigdy nie sły szał. Jej twarz wy dawała się wy jątkowo blada. W świetle latarni dostrzegł zary s jej piersi. – Wróciłeś. – Cokolwiek to może znaczy ć. – Czego chcesz? – Chcę się z tobą zobaczy ć. – To znaczy, chcesz mnie przelecieć. Wielki żołnierz wrócił z wojny i mu stoi. Mam rację? – Skarbie, nie wiem, czego chcę, dopóki nie będzie po wszy stkim. Nie wiadomo dlaczego odpowiedziała na to uśmiechem. – Wejdź ty lny mi drzwiami. Tak więc wszedł. Kiedy by ł już na niej i w niej, zaciskając dłonie na jej udach i zamy kając oczy, usły szał jej głos: – Jeżeli zajdę w ciążę, będzie twoje, rozumiesz?
W ty m momencie pomy ślał, że chce mu powiedzieć o ty m, że to on będzie ojcem dziecka, nikt inny. Że ostatnio nie by ła z żadny m mężczy zną. Że nadal coś ich ze sobą łączy. I że może by ć spokojny o przeszłość. Kilka miesięcy później, gdy dziecko zaczęło już rosnąć, Saul zginął. I nigdy nie zrozumiał, że nie miała na my śli przeszłości. Opowiadała mu o przy szłości. Gdy nazajutrz o wpół do ósmej rano wszedł do domu, stary zegarmistrz spał na fotelu w salonie. Saul został dość wcześnie wy rzucony z jej sy pialni, aby jej rodzicie się nie dowiedzieli, że spędził tam noc. Upierała się, że skoro płaci czy nsz, może u siebie na górze robić wszy stko, co jej się podoba, ale jej ojciec uży wał słów z innego wieku. Mówił o ty m, co się działo „pod jego dachem” i że „moja córka nie może przy nosić wsty du rodzinie”. Z takim języ kiem nie sposób by ło dy skutować, uży wając dialektu roku 1973. Tak więc przy jęli te reguły gry : słowa trafiały w próżnię, każdy mówił swoje i miał nadzieję, że z konsekwencjami będzie można jakoś sobie poradzić. W przy padku ciąży wszy stko miało się zmienić. Z niczy m już nie będzie można sobie łatwo poradzić. By ć może niektóre sy tuacje z jej rodzicami – gdy by Rhea je znała – wy jaśniły by to, czego chciała się dowiedzieć, lecz nigdy się nie dowiedziała. Ta zagadkowa kobieta by ła dla Saula kimś obcy m i pozostała obca dla Rhei. Saul cicho wszedł do mieszkania, żeby nikogo nie obudzić. Niosąc zielony worek na lewy m ramieniu, usiłował – jak kiedy ś – wy ciągnąć klucz z zamka. Sztuczka polegała na ty m, aby obrócić go nieco, zgodnie z ruchem wskazówek zegara, i lekko szarpnąć. Kiedy mocował się z zamkiem, do jego nozdrzy dotarł zapach domu, wy wołując nagłe mdłości. Z taką samą siłą jak woń dzieciństwa przy szła mu do głowy my śl, której doty chczas nie sformułował – aż do tej chwili. Nie dam rady. W ty m momencie, gdy odczucie zostało ubrane w słowa, usły szał głos ojca: – Witaj w domu. Klucz wy sunął się z zamka i Saul zamknął drzwi. Skręcił w prawo i zajrzał do salonu, który w ogóle się nie zmienił od czasu, gdy wszedł tam ostatnim razem. Ojciec miał na sobie bezkształtne i bezbarwne ubranie, twarz miał zmęczoną i wy mizerowaną. Saul położy ł worek obok stojaka na parasole i przeciągnął się. Zrobił głęboki wdech, wciągając przeszłość do płuc, gdzie nie by ło dla niej miejsca. – Dzięki. Ojciec nie podniósł się z fotela. – Dobrze wy glądasz – rzekł. – Tak – odparł Saul. – Dobrze.
– Jesteś głodny ? Chcesz kawy ? – Nie, nie sądzę. – Nie sądzisz czy nie chcesz? – Nie widzę różnicy. – Siadaj. – Sheldon wskazał mu kanapę, gdzie wcześniej zwinięta w kłębek Mabel czy tała gazetę. Spokój ojca dodawał mu otuchy, jak gdy by Sheldon wiedział, co się tam mogło dziać. Sam jednak nigdy się nie dowiedział, co jego ojciec robił w Korei. Kiedy wcześniej go py tał, ojciec mówił ty lko: „Robiłem to, co mi kazano”, a to niewiele wy jaśniało. Ważniejsze by ło teraz dowiedzieć się, co mogło ich łączy ć. Co ojciec zrozumiał. Co w ogóle dało się zrozumieć. – Jak się czujesz? – zapy tał Sheldon. Saul zapadł się głęboko w miękkie poduszki kanapy, ale mimo to dało się zauważy ć, jak wzruszy ł ramionami. – Nie wiem. Jeszcze tak do końca nie wróciłem. Sheldon skinął głową. – Kiedy ja przy jechałem do domu, zaraz ruszy łem w podróż z aparatem. Pewnie będziesz musiał coś zrobić. – Chy ba tak. – My ślałeś o ty m? – Nawet nie zacząłem o ty m my śleć. – Saul umilkł, po czy m zapy tał: – A ty co o ty m my ślisz? – Nie my ślę o ty m. – To nie jest kwestia wy boru. Coś widziałem, tato. Coś zrobiłem. Nie da się tego odłoży ć na półkę. Muszę to jakoś zrozumieć. – Robiłeś to, co robiłeś i widziałeś to, co widziałeś, bo tego chciał od ciebie kraj. Służy łeś mu. Zrobiłeś to, co robią mężczy źni. A teraz wszy stko się już skończy ło. Musisz spróbować wrócić. To wszy stko. – Znam zapach płonący ch ludzi. – Teraz wszy stko już się skończy ło. – Ty m zapachem przesiąkły moje ubrania. – To je wy pierzesz. – Nie o to chodzi. – Musi o to chodzić. Wiesz, co się dzieje? Niewielu jest takich jak ty. Musisz wy jść z Wietnamu, wrócić do Amery ki i z powrotem wejść w swoją rolę. – Są dziesiątki ty sięcy takich jak ja.
– Ale nie Ży dów. – Co to ma za znaczenie, do cholery ? – Ogromne. W czasie drugiej wojny światowej walczy liśmy jak lwy. Zaciągaliśmy się do wojska na wy ścigi. Ale w Korei już nas ty lu nie by ło. A teraz? Wszy scy Ży dzi są w college’ach. Protestują na ulicach przeciwko wojnie. Prawa oby watelskie, rock and roll, trawka. Nie robimy tego, co do nas należy. Jesteśmy coraz słabsi. Tracimy pozy cję, którą sobie wy walczy liśmy. – Tato. – Saul potarł twarz. – Na litość boską, tato, co twoim zdaniem się dzieje? – Co się dzieje? Amery ka toczy wojnę. A my, zamiast stanąć murem za swoim krajem, mówimy jak komuniści. – Tato. Tato, ten kraj jest w opłakany m stanie. Można go próbować naprawić na różne sposoby. Poza ty m, nie musimy już niczego udowadniać. Urodziłem się tutaj. Ty się tu urodziłeś. Urodzili się tu twoi rodzice. Jak bardzo amery kańscy mamy się jeszcze stać? – Na Wall Street ciągle są firmy, które nigdy by nas nie zatrudniły. I kancelarie prawne, które nas nie chcą. – Na południu ciągle zabijają czarne dzieci. – Ten kraj ma jeszcze przed sobą długą drogę. Wiem o ty m. Ale my też mamy swoje zadanie. Mamy coś do zdoby cia i utrzy mania. – Co się z tobą działo w Korei? – Robiłem to, co mi kazano. – Mama mówi, że by łeś urzędnikiem. – Mówi tak, bo chcę, żeby tak mówiła. – Czy li zasadniczo mężczy źni o ty m nie rozmawiają. A komu o ty m mówisz? Billowi? – Bill też tam by ł. – Ale nie z tobą. – Nie. Służy ł w wojskach pancerny ch. Gdzie indziej. Spotkaliśmy się dopiero potem. Na ulicy. Przy sklepach. – Rozmawiasz z Billem? – Rozmawiam z nim codziennie. Nie umiem go wy rzucić z warsztatu. Muszę zamy kać drzwi na klucz. A wtedy do mnie dzwoni. – Może się w tobie zadurzy ł. Sheldon pry chnął z pogardą. – Właśnie takie rzeczy mówi twoje pokolenie. – Zdarza się. – Przeinaczacie różne sprawy, zmieniając je w coś, czy m nie są, a potem twierdzicie, że macie rację, a wszy scy inni są ślepi. Tak właśnie robią komuniści.
– Nie wiem, kto to są komuniści, tato. – To ci, którzy do ciebie strzelają. Którzy chcą z ciebie zrobić niewolnika swojej wizji świata. Którzy wsadzają ludzi do gułagu za niezależne my ślenie. Za to, że są wolni. Że nie przestrzegają nakazów władzy i rewolucji. – Wszy scy do mnie strzelali. Nie wiem, dlaczego. – Mówisz jak Mario. – Kto to jest Mario? – Nieważne. – Kto to jest Mario? – Przy jaciel. – Znam go? – Umarł, zanim się urodziłeś. Nie musisz znać szczegółów. – Widziałem dużo rzeczy, tato. I robiłem dużo rzeczy. – Wiem. Jesteś głodny ? Chcesz kawy ? – Chy ba chcę ci powiedzieć, co robiłem. – Nie chcę wiedzieć. – Dlaczego? – Bo jesteś moim sy nem, dlatego. – Chcę ci powiedzieć, bo jesteś moim ojcem i może zrozumiesz. – Twój kraj jest ci wdzięczny, ty lko to się liczy. – Mój kraj nie jest mi wdzięczny i to w ogóle się nie liczy. Muszę sobie znaleźć jakieś miejsce. – Potrzebujesz czegoś, co by cię zajęło. – Na przy kład zegarmistrzostwa? – To naprawdę takie okropne? – Nie da się naprawić czasu, tato. – Powinieneś coś zjeść. Straciłeś na wadze. Niezdrowo wy glądasz. – Jestem niezdrowy. Sheldon nie odpowiedział. – Gdzie mama? – Śpi. Saul podniósł się z miękkiej kanapy i ruszy ł po schodach na górę, pokonując po dwa stopnie naraz. Sheldon nie ruszy ł się z miejsca. Siedział przez dziesięć minut, czekając, aż Saul wróci. Przy puszczał, że Saul pobiegł zobaczy ć się z matką. Dopiero po wielu latach dowiedział się, że wszedł na górę, żeby tam usiąść. Żeby spojrzeć nad balustradą jak w dzieciństwie, gdy chciał sprawdzić, kto zadzwonił do drzwi albo w jakim nastroju tato wraca z pracy.
Kiedy Saul wrócił na dół, usiadł naprzeciw ojca w fotelu uszaku, gdzie często siady wała jego matka z książką albo żeby obejrzeć telewizję. – A co u ciebie? – zapy tał ojca. – U mnie? Ciężko pracuję. Pilnuję swoich spraw. Staram się unikać kłopotów. – Jasne, ale co u ciebie? – Właśnie ci powiedziałem. – O czy m my ślałeś, kiedy wróciłeś do domu z Korei? – Czemu py tasz? – Bo też wróciłem do domu z wojny i chcę wiedzieć, o czy m my ślałeś. Chcę wiedzieć, czy to samo. – Kiedy wróciłem z Korei, my ślałem o Korei. Potem pomy ślałem o my śleniu o Korei i uświadomiłem sobie, że to strata czasu, więc dałem sobie spokój. – Jak długo to trwało? – Nie bądź babą, Saul! – Zapakowałeś aparat i wy jechałeś do Europy. – Tak. – Co tam zobaczy łeś? – By ło dziewięć lat po drugiej wojnie światowej. Wiesz, co zobaczy łem. – Przecież nie pojechałeś robić zabawny ch zdjęć, nie? – Oczy wiście, że tak. Zresztą by łem w ty m dobry. – Nienawidziłeś ich, prawda? Wszy stkich anty semitów, co do jednego. Pojechałeś zajrzeć im w dusze i przekonać się na własne oczy. Chciałeś to udokumentować, bo nie mogłeś popatrzeć na nich przez celownik karabinu i do nich strzelić. – Skąd ci przy szły do głowy takie rzeczy ? – Na łodzi miałem czas. – Chcesz wiedzieć, co zastałem w Europie? Ciszę. Straszliwą, głuchą ciszę. Nie został tam ani jeden ży dowski głos. Żadne z naszy ch dzieci. Ty lko paru ogłupiały ch i potulny ch potakiwaczy, którzy nie wy jechali ani nie zostali zamordowani. A Europa właśnie zaleczy ła ranę. Wy pełniła tę ciszę swoimi volkswagenami, skuterami Vespa, croissantami, jak gdy by nigdy nic się nie stało. Chcesz trochę psy chologii? W porządku. Pewnie ich wkurzy łem, żeby im dać do zrozumienia, że jeszcze istnieję. Żeby ich sprowokować do jakiejś reakcji. – Co to miało wspólnego z Koreą? – Wszy stko! By łem z tego dumny. Dumny, że jestem Amery kaninem. Dumny, że walczy łem za swój kraj. To mi przy pomniało, że europejskie plemiona zawsze takie będą. Plemiona. Chcesz ich nazy wać narodami? Proszę bardzo. Ale to ty lko banda niewiele znaczący ch plemion.
Amery ka to nie plemię. To idea! I mam w niej swój udział. Ty zresztą też. Co u mnie, py tasz? By łem dumny, że walczy sz za swój kraj. Że bronisz marzeń. Mój sy n broni marzeń. Mój sy n jest Amery kaninem. Mój sy n ma w ręku karabin i stawia czoło nieprzy jacielowi. Ty le u mnie. Saul przez chwilę nie odpowiadał. Sheldon nie przery wał ciszy. – Gdzie są te zdjęcia? – zapy tał Saul. – Jakie zdjęcia? – Wszy stkie zdjęcia, które zrobiłeś. – W książce. – Tam są te, które wy brałeś. Gdzie reszta? Zwy kle ojciec miał gotową odpowiedź, którą rzucał przy pierwszej sposobności. Ty m razem jednak Saul go zaskoczy ł. Tak, jest więcej zdjęć. Ważnych. Zdjęć, które zawsze mam przy sobie. – Jestem fotografem. To ja decy duję, co jest zdjęciem, a co nie. – Jeżeli to nie zdjęcie, to co? – Miałeś w ogóle coś do roboty na tej łodzi? – Chcę zobaczy ć resztę zdjęć. – Nie. – Może kiedy ś? – Nie powiedziałem, że są jeszcze inne. – Mama je widziała? – Za mało czasu spędziła na łodzi, żeby mi zadać to py tanie. – Dlaczego wróciłeś? – Przecież to ciebie nie by ło. Dlaczego zadajesz mi te wszy stkie py tania? Czuję się jak gość programu Dicka Cavetta. – Zrobiłeś jakieś ty siąc zdjęć w kilku krajach. A potem nagle wróciłeś. Dlaczego? – Bo wojna się skończy ła i wszy scy zginęli. Nie mogłem wrócić na wojnę, a moi przy jaciele z niej nie wracali, więc dorosłem i uznałem, że trzeba ży ć dalej. – Z której wojny ? – Wy starczy, Saul, proszę. Saul próbował uzupełnić to, czego ojciec nie mógł albo nie chciał wy razić. – Nie wracali z Korei – zaczął. – Ale masz na my śli też ty ch, którzy pojechali walczy ć w 1941 roku. Którzy cię zostawili w Amery ce. Przy glądałeś się temu jako dziecko. Widziałeś starszy ch braci swoich kolegów. Swojego kuzy na Abe’a. By łeś najmłodszy i zostałeś. Dlatego zaciągnąłeś się do wojska, żeby pojechać do Korei. – Saul – rzekł Sheldon ściszony m głosem. – Nie pojechałem na niewłaściwą wojnę.
Pojechałem na pierwszą nadarzającą się słuszną wojnę. Komuniści zabili miliony. Wiele milionów ludzi. Kiedy wstąpiłem do wojska, Stalin stał na czele sowieckiej Rosji i pracował nad bronią jądrową, którą chciał wy celować w nas. Nie my ślimy o Stalinie z taką samą nienawiścią jak o Hitlerze ty lko dlatego, że podczas wojny prowadzono zmasowaną kampanię propagandową, usiłując nas przekonać, że „Wujek Józek” jest bohaterem, bo daje nam drugi front. Ale Wujek Józek podpisał z Hitlerem tajny układ i Rosja znalazła się po naszej stronie, bo Niemcy na nią napadły. Nie by li naszy m wschodnim frontem. To my by liśmy ich zachodnim frontem. – Mama mówiła, że kiedy by łem dzieckiem, czasem płakałeś, kiedy brała mnie na ręce. – Posuwasz się za daleko. – Dlaczego? – Kto cię nauczy ł tak mówić? – Ludzie w moim wieku mówią. Powiedz po prostu dlaczego. – Bo kiedy patrzy łam, jak twoja matka cię trzy ma, tu w Amery ce, widziałem kobiety w Polsce, które tuliły dzieci do nagich piersi w komorach gazowy ch i kazały im głęboko oddy chać, żeby nie cierpiały. Niemowlęta, które uśmiechały się do katów. Zaciskały rączki na ich palcach, czekając w kolejce do śmierci. To mnie doprowadzało do szału. – Wróciłeś z Europy, bo nie mogłeś nic zrobić – powiedział Saul. Sheldon skinął głową. – Co mam teraz robić, tato? – Ży jemy dzięki temu krajowi. Dzięki jego szaleństwu. Historii. Kłopotom. To nadal nasz obrońca i nasza przy szłość. Zawdzięczamy mu ży cie. Dlatego musimy go bronić przed złem i pomagać mu dorosnąć. – Wiem – odrzekł Saul. – A ten kraj prowadzi wojnę. – Wiem. – Nie wiem, jak mamy oddać cześć naszy m zmarły m, jeżeli nie będziemy bronić jedy nego miejsca, jakie udzieliło nam schronienia. Jeżeli nie będziemy pracować, żeby by ło lepsze. – Pójdę do swojego pokoju. – W porządku. – Kocham cię, tato. Sheldon ty lko skinął głową. Niecały ty dzień później Saul wy jechał, a krótko potem już nie ży ł. Na stole w kuchni zostawił krótki list z wiadomością, że zaciągnął się na drugą turę służby i dostanie przy dział do tej samej załogi. Że będzie pisał i że cudownie by ło zobaczy ć ich oboje. Że kocha swoich rodziców i ma nadzieję, że ojciec jest z niego dumny, i że czeka na dzień, kiedy wojna się skończy.
ROZDZIAŁ 17
Z
abiłem swojego sy na, Bill. Nie ży je, bo mnie kochał. – Bardzo cię kochał.
– Zapamiętałem poranną rozmowę jako kłótnię. Chy ba jednak by ło inaczej. – Nie, nie szukał pretekstu do sprzeczki. Nie miał się o co sprzeczać. – Nie wiem, jak można rozmawiać, nie kłócąc się. – Na ty m między inny mi polega twój urok. – Co powinienem wtedy zrobić? – Kiedy wszedł do domu? I zaczął cię wy py ty wać? – Tak. – Powinieneś go uściskać i powiedzieć mu, co czujesz. – Powiedziałem, co czuję. – Nie powiedziałeś. – Skąd możesz wiedzieć? – A jak my ślisz, z kim rozmawiasz? – No więc co czułem? – Miłość i ulgę. Tak bardzo go kochałeś, że musiałeś zachować dy stans. – Mówisz jak dziewczy na. – A to uczucie… w rękach. Które czasem każe ci zaciskać dłonie w pięści. Wiesz, co to jest? – Artrety zm. – W ogóle go nie dotknąłeś. Wtedy, ostatnim razem. W salonie. By ł tuż obok ciebie. I nie objąłeś go. Nie dotknąłeś jego rąk. Nie przy łoży łeś dłoni do jego policzka jak wtedy, gdy by ł mały m dzieckiem. Nie przy cisnąłeś policzka do jego twarzy. Przecież chciałeś tego. By ł takim ładny m chłopcem. Pamiętasz? Płonął nieśmiertelny m pięknem. A ty nawet go nie dotknąłeś. I nie możesz się pozby ć tego uczucia w rękach. – Jakiego uczucia? – Pustki. Mówiłeś mu o ciszy. Nie powiedziałeś mu o pustce. – Naprawdę potrafisz wszy stko zepsuć, Bill, wiesz? – Zbliża się jezioro. Będzie okazja ukry ć traktor.
– Aha. Pokonali pięćdziesiąt kilometrów. Z lewej powoli wy łaniało się Rødenessjøen. To małe jezioro w Akershus, do którego Sheldon planował dziś dotrzeć. Spędzili w podróży wiele godzin. Chłopiec jest prawdopodobnie głodny i na pewno obaj muszą się wy sikać. To, co zamierza Sheldon, najlepiej by łoby zrobić wieczorem, pod osłoną ciemności. O tej porze dnia można jeszcze raz przemy śleć różne pomy sły i nawet te najbardziej farkakt 1 zaczy nają wy glądać lepiej niż jeszcze parę godzin wcześniej. Sheldon zatrzy muje traktor na poboczu zadrzewionej drogi i wy łącza silnik. Czuje ból w plecach i ma zeszty wniałe ręce. Siedzi przez całą minutę, po czy m ostrożnie schodzi z wy sokości metra na jezdnię. Paul drzemie w pontonie. Nie zdjął hełmu wikinga, a w prawej ręce ściska długą drewnianą ły żkę. Czarodziejski kłębek kurzu spoczy wa pod jedną z ławeczek. Sheldon uśmiecha się i postanawia go nie budzić. Dopiero stojąc w pewnej odległości od ciągnika, zauważa, jaki wy soki jest traktor. Ma dobre dwa metry. Same koła sięgają mu do piersi. Niełatwo ukry ć takiego kolosa – nie da się przy kry ć go pomarańczową plandeką i liczy ć na to, że nikt nie zwróci na niego uwagi. To rolnicza okolica. Nie zna tutejszy ch ludzi, ich mentalności, ich codzienny ch oby czajów. Ale zdaje sobie sprawę z cech tego miejsca i podejrzewa, że są mniej obce niż języ k, który m posługują się mieszkańcy. Pewnie ludzie dobrze się tu znają. Prawdopodobnie jest ty lko kilka szkół, do który ch chodzą dzieci w wielu przedziałach wiekowy ch. Rodziny znają nawzajem swoje dzieci. Wiadomo, do kogo należy każdy samochód, może nawet każde z hodowany ch tu zwierząt. Są niedaleko Oslo i nie jest to żadna zapadła wieś. Jest to jednak miejsce, gdzie ludzi łączą silniejsze więzi i gdzie nie mówi się o „nieruchomościach” ale o ziemi. Tak więc zdecy dowanie lepsza by łaby noc. Bo jest to z pewnością miejsce, gdzie ludzie zauważy liby traktor nie stąd. A gdy by ktoś wjechał nim do jeziora, prawdopodobnie dużo mówiłoby się na ten temat. Znów, jak często zdarzało się w ży ciu Sheldona, wy daje się, że jest ty lko jedno rozsądne wy jście. Gdy Paul odpoczy wa w pontonie, Donny przy gląda się swojemu wodno-lądowemu sprzętowi rekreacy jnemu i zastanawia się nad sy tuacją. Najważniejszy fakt jest taki, że zatrzy mał go miejscowy policjant, który zapy tał go, czy jest Amery kaninem. Są dwa możliwe powody. Jeden – w który nie wierzy nawet przez sekundę – że udawany przez niego niemieckoszwajcarski akcent nie zdołał zmy lić tutejszego Barney a Fife’a. Wy kluczone, by mógł się zorientować, że Sheldon pochodzi z Nowej Anglii. Absolutnie wy kluczone.
Druga przy czy na jest bardziej niepokojąca i bardziej prawdopodobna. Ze względu na Paula nie włączał telewizora, więc nie wie, czy policja z Oslo ogłosiła komunikat o jego zaginięciu – przy założeniu, że takie coś tutaj istnieje. Możliwe jednak, że ogłosiła i że stoi za ty m Rhea. Nawet gdy by komunikat się nie pojawił, policja mogła zaalarmować inne komisariaty, że poszukują jego i chłopca. Możliwe, że został zatrzy many, bo pasowali do jakiegoś opisu. Na przy kład: Starszy cudzoziemiec z małym chłopcem. Może jednak ma szczęście. Może w informacji podano: Zaginął starszy Amerykanin z małym chłopcem. W ty m wy padku on i Paul nie pasowali do opisu. Kto to wie? Tak czy inaczej, wszy stko prowadzi do tego samego wniosku: traktor będzie dla nich kamieniem u szy i, więc musi iść na dno. Spojrzawszy w obie strony zanim z powrotem przeszedł na drugą stronę drogi, Sheldon znów podchodzi do pontonu i odczepia go w czterech punktach od ramy przy czepy. Starannie sprawdza, czy łódka nie jest zamocowana w jeszcze inny m miejscu i czy nic nie przeszkodzi jej w odpowiednim momencie zsunąć się z przy czepy. Zadowolony z inspekcji, znów uruchamia traktor. Gdy bestia krztusi się i charczy, budzi się Paul. Sheldon wie o ty m, bo w lusterku widzi srebrne rogi. Odwraca się i macha do niego. Z radością zauważa, że Paul macha mu w odpowiedzi. Wy jeżdża na drogę i, zostając na pierwszy m biegu, toczy się powoli w poszukiwaniu drugorzędnej równoległej drogi biegnącej wzdłuż brzegu jeziora. Nie trwa to długo. Wobec braku wspomagania kierownicy ostry skręt w lewo stanowi nie lada wy zwanie, Sheldon przechy la się więc jak kierowca miejskiego autobusu. Traktor równo i posłusznie wjeżdża w boczną drogę i po chwili z terkotem silnika suną wzdłuż zachodniego brzegu małego jeziora. Po pięciu minutach ukazuje im się otwarta przestrzeń i Sheldon wy konuje szeroki skręt w lewo, oddalając się od jeziora, po czy m obraca kierownicę w prawo do oporu i ustawia maszy nę do drugiego etapu Operacji Ukry ć Traktor. Wszy stko idzie doskonale. Teraz wy starczy ty lko wjechać prosto do jeziora. Jeżeli jest dostatecznie głębokie, a traktor wy trzy ma dostatecznie długo, zniknie pod powierzchnią tam, gdzie jego miejsce, a ponton delikatnie ześlizgnie się z przy czepy na przezroczy stą taflę wody, gdzie Paul będzie mógł odpalić silnik i odpły nąć samotnie w dal, ponieważ Sheldon zostanie na dnie jeziora, za kierownicą ciągnika. Nie wy gląda to raczej na doskonale opracowany plan. Wy starczy łby jakiś paty k. Mógłby go zaklinować pod siedzeniem i wcisnąć nim pedał gazu. To by prawdopodobnie załatwiło sprawę. Kłopot jednak w ty m – i to ten sam kłopot, z który m bory kał się od trzech dni – że ma
osiemdziesiąt dwa lata. Jak właściwie ma się dostać na poruszający się ponton? Wy przedzić go? Wskoczy ć, gdy będzie go mijał? Kazać Paulowi wy sunąć rękę, żeby go wciągnął jak kowboj na rodeo? Logika znów podsuwa ostateczny wniosek: Będę bardzo, bardzo mokry. W ciągu pięciu minut Sheldon, stojąc już na ziemi, mówi do Paula, bałkańsko-ży dowskiego wikinga na pokładzie tratwy. Obaj trzy mają ręce na biodrach. Sheldon pokazuje i gesty kuluje. Tłumaczy i kreśli ry sunki na dłoni. Robi zagadkowe miny i wy jaśnia trudności. Paul kiwa głową. Sheldon się uśmiecha. Wszy stko powinno pójść świetnie. Tak więc uruchamia silnik i klinuje paty k pod siedzeniem – gdy by by ł chrześcijaninem, przeżegnałby się albo pocałował krzy ż – po czy m cały zaprzęg rusza w stronę wody. Wszy stko może się źle skończy ć. Ktoś mógłby to zauważy ć i pomy śleć, że doszło do wy padku. Helikoptery i ekipy telewizy jne by ły by sprzeczne z duchem operacji. Sheldon mógłby popły nąć za pontonem, a ponieważ nie pły wał od trzy dziestu lat, z pewnością by się utopił. Każdy z ty ch rezultatów by ł daleki od ideału. Może Bill mógłby poprowadzić traktor, gdy by się pojawił. Ale Bill się nie pojawiał. Wy bierał porę według własnego widzimisię. Okazuje się, że wcale nie idzie źle. Idzie nawet nadspodziewanie dobrze. Poza ty m, że Paul się śmieje, wy dając pierwszy dźwięk od śmierci swojej matki, to ponton, odłączając się od przy czepy, podpły wa nieco do ty łu, pchany falami wy wołany mi przez traktor. Brnąc po kolana w wodzie, Sheldon dosięga linki holowniczej i ciągnie ponton w stronę brzegu, gdzie bez zby tniego trudu przerzuca nogę przez burtę i gramoli się do środka. Traktor walczy ze swoim wodny m grobem, ale daremnie. Unosi się para, a jezioro czka i bulgocze, aż w końcu pochłania danie w całości. Sheldon leży na dnie pontonu i dy szy. Patrząc w niebo, nie może się nadziwić, jak bardzo się zmęczy ł. No bo właściwie co takiego się stało? Dla młodego niewiele, ale widocznie dla niego więcej niż zwy kle. – Starzy ludzie powinni by ć w lepszej formie – mówi. Sheldon siada i rozgląda się dokoła. Jest naprawdę pięknie. Jezioro przy pomina mu East Pond niedaleko Waterville w Maine, gdzie latem Rhea jeździła na obóz w początku lat osiemdziesiąty ch. Podobnie jak Rødenessjøen, East Pond emanował zwy czajny m i prosty m spokojem. Nie przy tłaczał swoim ogromem ani nie porażał niezwy kłością. Nie by ł celem niczy jej długiej podróży. By ł schronieniem. A tego najbardziej potrzebowali teraz z Paulem – dopły nąć do północno-wschodniego krańca i znaleźć ciche i bezpieczne miejsce na nocleg. To będzie ich
własna Wy spa Jacksona, gdzie Huck spotkał Jima i razem wy ruszy li w drogę, kiedy świat ich osaczy ł. Taki jest teraz plan. Choć jest jeszcze wcześnie, Sheldon chce rozbić obóz jak najdalej od traktora w obawie, że ktoś mógł zauważy ć, jak pozby li się maszy ny. Zjedzą zapasy z torby, wy sikają się w lesie, a Sheldon wy suszy skarpety i postara się, żeby im by ło jak najwy godniej. Zadziwiające, jak przy tulny może by ć suchy las, kiedy nie ma się o nim zby t dużej wiedzy. Zwłaszcza gdy w zaroślach nie czają się Koreańczy cy. Po raz pierwszy od dłuższego czasu jest tego prawie pewien. Jeżeli zdołają go tu odnaleźć, to pewnie im się to należy. Jutro rano wy ruszą w ostatni etap podróży autostopem. To trochę ry zy kowne, ale nic już nie łączy ich z Oslo. Jeśli policja nie urządziła na nich obławy w cały m kraju, powinno się udać pokonać ostatnie dziewięćdziesiąt kilometrów jakimś samochodem. Paul jest w inny m nastroju niż Sheldon. Wciąż w pełny m ry nsztunku i pełen energii, biega tam i z powrotem, bębniąc mały mi stopami o dno pontonu, patrzy za burtę na niewy darzony traktor, pokazuje palcem i się uśmiecha. Szkoda, że nie ma tu jego dziadków. Dziadkowie potrafią by ć wspaniały mi kompanami zabawy. Przy dają się też, gdy któreś z rodziców wnuka umiera, tak jak w przy padku Rhei, a drugie okazuje się do niczego. Jak by ło do przewidzenia, Rhea zorientowała się, że między nią a dziadkami brakuje jednego pokolenia i w wieku dwudziestu paru lat rozpoczęła poszukiwania matki. Zaraz po ukończeniu college’u – bezczelna, lekkomy ślna i wrażliwa – cały czas mówiła o Prawdzie. Odnalezienie matki stało się jej misją, a Rhea by ła już w odpowiednim wieku, by stawić czoło zagrożeniom. Starał się jej to wy perswadować. Powtarzał, że ludzie zwy kle nie giną bez śladu. To nie skarpetki. Nie tkwią wciśnięci za drzwiami w nadziei, że ktoś ich znajdzie. Ukry wają się. Nie przed wszy stkimi. Ukry wają się przed konkretny mi osobami. W ty m przy padku – przed nią. Tłumaczy ł, że jego zakład i anty kwariat nie ruszy ł się z miejsca, odkąd go otworzy ł, więc wy starczy łoby, gdy by jej matka wy słała list albo zadzwoniła. Dzielił je ty lko jeden telefon. Ale ty lko jedna strona mogła wprowadzić magiczny kod, by utworzy ć drogę do rozmowy, a Rhea nie miała kodu. Wiedział o ty m, zanim na ty le dorosła, aby to zrozumieć. Jedy ny m ludzkim krokiem by ło pozbawienie jej złudzeń. College i edukacja potrafią jednak zaszczepić najgłupsze pomy sły nawet najinteligentniejszy m osobom, a swoje Rhea postanowiła urzeczy wistnić. Poszło tak źle, jak Sheldon się spodziewał, może nawet gorzej, niż przewidy wała Mabel, a Rhea została postawiona w sy tuacji, jakiej wcześniej sobie nie wy obrażała. Nieważne, gdzie Rhea ją znalazła. Nieważne, co miała na sobie ani co robiła chwilę przedtem. Ważny by ł wy raz skrajnego oburzenia na zniszczonej i smutnej twarzy jej matki, kiedy otworzy ła
drzwi i ujrzała swoją dorosłą córkę. Wspomnienie tego spotkania – co miały w rękach, jak stały, jaki zapach najdłużej utrzy my wał się w powietrzu – bezpowrotnie rozwiało się w proch w chwili, gdy spotkanie się skończy ło, ponieważ słowa, jakie wy powiedziała matka, wy mazały resztę. Słowa by ły tak definity wne, wy raźne, zwięzłe i jednoznaczne, że ścięły Rhei krew w sercu i zburzy ły wszy stkie marzenia i złudzenia, wszy stkie próby racjonalizacji, jakie podejmowała przez dwadzieścia lat, nie zostawiając nic z teraźniejszości ani przeszłości, prócz twardej rzeczy wistości jej nowego świata. Skończyłam z tobą! I tak Rhea odeszła od ty ch drzwi i wróciła do domu w Nowy m Jorku, do Sheldona i swojej babci. Długo nic o ty m nie mówiła. Sheldon poruszy ł temat dopiero po czterech miesiącach, py tając niejasno: – Coś ci chodzi po głowie? W latach dziewięćdziesiąty ch anty kwariat zmienił się wraz z gustami czasów. Sheldon sprzedawał to, co się ludziom podobało, uznając to za całkiem mocną strategię biznesową. W epoce Clintona, gdy ceny nieruchomości szy bowały w górę i toczy ła się ogólnonarodowa dy skusja o definicji seksu, ludzie wracali do sty lu retro z połowy wieku. Sheldon odwiedzał organizowane w domach wy przedaże i polował na aukcje, szukając rzeczy dobrej jakości, ładny ch i niedrogich. Gdy Rhea miała dwadzieścia kilka lat, sklep by ł pełen skórzany ch krzeseł Maksa Gottschalka, subtelny ch stalowo-drewniany ch mebli Paula Kjærholma oraz klasy czny ch foteli i otoman Eamesów. Boom przeży wała Wall Street, retro święciło triumfy. W anty kwariacie Rhea siedziała na duńskim krześle w kształcie jaja, zawieszony m na łańcuchu u sufitu. Właśnie miała ubrać w słowa to, co chodziło jej po głowie. – Dlaczego ona się tacie spodobała? – zapy tała w końcu. – Och, Rhea, to jest py tanie do twojej babci, nie do mnie. – Później ją spy tam. Na razie… Sheldon wzruszy ł ramionami. Aby ją chronić, musiał się uciec do kłamstw. – Nie sądzę, żeby mu się spodobała. Przeży li coś, co w latach siedemdziesiąty ch uważano za przy godę, a zaraz potem pojechał na wojnę. Dlaczego? By ła towarzy ska, zaokrąglona gdzie trzeba, lubiła się bawić i tak wy raźnie do niego nie pasowała, że nadawała się idealnie. Zresztą nie by ła jedy ną dziewczy ną, z którą miał taką przy godę. Kiedy wrócił, chy ba szukał schronienia w najbliższej bezpiecznej przy stani, że się tak wy rażę. Dlaczego ona a nie inna – nie umiem ci powiedzieć. Z czasem niektóre rzeczy ulatują z pamięci. Giną. – To znaczy, że nie zostałam poczęta z miłości. – Takie rozczulanie się nad sobą zupełnie ci nie przy stoi. Doskonale wiesz, że twoja babcia i ja
cię uwielbiamy. Moim pry watny m zdaniem zostać poczęty m przez dwoje obojętny ch sobie ludzi, ale wy chowany m w miłości, jest lepiej niż odwrotnie. Przy kro mi, że rozczarowałaś się tą kobietą. Naprawdę. Ale niczego ważnego nie straciłaś, bo nie by ło niczego ważnego do stracenia. – Nigdy nie będę miała dzieci – oświadczy ła. Sheldon odłoży ł zegarek Tudor Submariner, nad który m właśnie pracował, i zmarszczy ł brwi. – Dlaczego tak mówisz? – A jeżeli nie będę ich kochać? Przecież widzimy, że to się zdarza. – Tobie to się nie zdarzy. – Skąd wiesz? Może to wszy stko sprawa hormonów. Podobno wszy stko się zmienia, kiedy się ma dzieci. Sheldon poprawił ją ze smutkiem w głosie: – Wszy stko się zmienia nie wtedy, kiedy się ma dzieci. Wszy stko się zmienia, kiedy je tracisz. Rhea zaczęła się koły sać na krześle, a gdy Sheldon powiedział: „Nie koły sz się na krześle”, przestała. Ni stąd, ni zowąd, przy najmniej zdaniem Sheldona, Rhea spy tała: – Dlaczego przestałeś chodzić do sy nagogi? Sheldon wy prostował się na krześle i przetarł twarz. – Dlaczego chcesz mnie ukarać? – Wcale nie chcę. Naprawdę chciałaby m wiedzieć. – Przecież nie kazałem ci chodzić. Jestem wobec ciebie fair. – Chcę wiedzieć dlaczego. Z powodu taty ? – Tak. – Przestałeś wierzy ć w Boga, kiedy tato zginął? – Niezupełnie. – No więc co? Ile rozmów się tu odby ło? Dokładnie w ty m miejscu, w ciągu dwudziestu lat? Wszy stkie? Na to wy glądało. Jak gdy by na górze nie by ło mieszkania. Nie by ło kuchni. Małego pokoju, sy pialni. Sheldon siedział tu i rok za rokiem przesłuchiwały go kobiety. Anty ki się zmieniały, kobietom przy by wało lat, ale Sheldon by ł tu zawsze, reperując zegarki i odpowiadając na py tania. Jeżeli pamięć go nie my liła, to w mieszkaniu przeprowadził ty lko jedną rozmowę – z Saulem. – Wiesz, co to jest Jom Kippur? – zapy tał. – Dzień Pojednania. – Wiesz, na czy m polega? – Prosi się o przebaczenie. – Prosi się o dwa rodzaje przebaczenia – wy jaśnił Sheldon. – Prosi się Boga, żeby nam
wy baczy ł winy popełnione przeciw Niemu. Ale prosi się też ludzi, żeby wy baczy li nam winy, jakie popełniliśmy przeciwko nim. Robimy to dlatego, że zgodnie z naszą filozofią, Bóg nie może zrobić ty lko jednej rzeczy. Nie może nam wy baczy ć tego, co robimy inny m ludziom. Ich trzeba prosić o przebaczenie osobiście. – Dlatego nie przebacza się morderstwa – odrzekła Rhea. – Bo nie można prosić o wy baczenie zmarłego. – Zgadza się. – Dlaczego przestałeś chodzić do sy nagogi, dziadku? – Bo w 1976 roku, kiedy zjawiłaś się w moim domu, a w radiu nadawali piosenkę o statku, który zatonął, zabrałem cię do bożnicy w Jom Kippur i czekałem, żeby Bóg nas przeprosił za to, co zrobił twojemu ojcu. Ale nie przeprosił.
1. farkakt (jidy sz) – marny, kiepski [przy p. tłum.]. ↩
ROZDZIAŁ 18
N
oc minęła dobrze. Znaleźli suche, zaciszne miejsce niedaleko od brzegu jeziora, osłonięte od strony drogi i pobliskich domów. Lepiej by ło nie rozpalać ogniska – niestety – ale poradzili
sobie bez niego. Paul chętnie zdjął rogi, ale nie chciał się pozby ć stroju ry cerza najbardziej niezwy kłej krucjaty świata. Sheldon uznał to za najmniej dziwną decy zję tego dnia. Leżąc blisko niego, Sheldon szepnął: – Obudź mnie, gdy by ś usły szał coś niepokojącego. A potem zapadli w cudowny, kojący sen. O szóstej słońce stało już tak wy soko, że zbudziło ich ciepło. Świeże powietrze prawdopodobnie dobrze zrobiło im obu, ale twarda ziemia nie by ła dla Sheldona łaskawa. By ł zeszty wniały, obolały i naburmuszony. Czuł się, jak gdy by przedwcześnie zaczęło się u niego stężenie pośmiertne. Co gorsza, nigdzie pod ręką nie miał ani kropli kawy. Zwinięcie obozowiska nie trwało długo. Nie mieli zby t dużo do spakowania i nie zostawili w lesie żadnego śladu. W końcu nikt ich nie tropił, a skoro spędzili spokojnie noc i nie odnalazły ich światła szperaczy helikopterów, prawdopodobnie oznaczało to, że nikt nie widział ostatnich chwil traktora. W ciągu godziny przedarli się przez wiecznie zieloną gęstwinę do całkiem szerokiej drogi, która daje nadzieję na to, że ktoś nią będzie przejeżdżał. Po około dwudziestu minutach marszu drogą Sheldon czuje, że dostał zady szki. – Chwileczkę, chwileczkę. Muszę odpocząć. – Sheldon ostrożnie sadowi się w wy sokiej trawie na poboczu. Paul, który wy sforował się daleko naprzód, odwraca się w jego stronę. – Nigdy się nie starzej – mówi do Paula Sheldon. – Jeżeli pojawi się Piotruś Pan, nie zastanawiaj się i leć za nim. Paul stoi dumnie wy prostowany z drewnianą ły żką w garści, magiczny m kłębkiem kurzu i w wełnianej czapce. Wy gląda nieźle. Tak jak powinien wy glądać mały chłopiec. Sheldon spogląda na zegarek. Ma odblaskowe białe wskazówki i upiera się, że jest dopiero ósma rano. – Chodź tu – mówi Sheldon. Przy wołuje Paula ruchem ręki i chłopiec podchodzi. – Zrób tak. –
Sheldon wy stawia kciuk jak autostopowicz. Paul nie bardzo rozumie i skierowuje kciuk w stronę Niemiec, zginając go nad wy prostowany m palcem wskazujący m. – Nie, bardziej… w stronę Finlandii. Tak. – Wy ciąga rękę, poprawia położenie kciuka Paula i chowa wy stawiony palec, po czy m przechy la tak ułożoną dłoń do ty łu i nieco w kierunku drogi. – Teraz dobrze. Miejmy nadzieję, że w ty ch stronach nie jest to żaden wulgarny gest. Paul stoi, patrząc na drogę przez parę minut, ale nic się nie dzieje. Sheldon ty mczasem łapie oddech i wstaje. Podchodzi do Paula i mówi: – W porządku, teraz zaczniemy iść do ty łu. Jeżeli będziemy mieli szczęście, cofniemy się w czasie o dwa, trzy dni. Do czasów, zanim się urodziłeś, aż do co najmniej pięćdziesiątego drugiego, kiedy urodził się Saul. Mogliby śmy zatrzy mać się na lunch w siedemdziesiąty m siódmy m. W siedemdziesiąty m siódmy m znałem świetny bar kanapkowy. Pokonują kilka kilometrów drogą, która wije się na północ. Niewiele tu śladów cy wilizacji, z wy jątkiem równiutkiej wstęgi jezdni biegnącej wzdłuż pasa zielonej trawy porastającej skraj lasu. Sheldon włoży ł do ust dwa ołówki, upierając się, że jest morsem. Żeby rozbawić Paula, zaczął nawet chodzić jak mors. Szy bko jednak przestał. – Duży mors chce pić. Mały mors chce pić? Duży mors też musi znowu siku. Duży mors jest stary i ma pęcherz wielkości fasolki. Sheldon pokazuje na migi uniwersalny znak, udając staruszka opróżniającego kufel piwa. Paul kiwa głową. Tak, też chciałby by ć staruszkiem opróżniający m kufel piwa. – No dobrze. W takim razie pora samemu skombinować sobie jakąś okazję. Dość ty ch wy głupów. Zrobimy tak. Będę odliczał od dziesięciu wstecz, a wtedy pojawi się samochód i kierowca zaproponuje, że podwiezie nas gdzieś, gdzie mają zimną colę w butelkach. Zgoda? Sheldon kiwa głową w imieniu ich obu. – Dobra. Zaczy namy. – Zatrzy muje się, spogląda na drogę i zaczy na odliczać. – Dziesięć. Paul też przy staje i patrzy na niego. – Dziewięć. Nic się nie dzieje. – Osiem. Tuż przed Sheldonem spada na ziemię ptasia kupa, a Paul, widząc to, parska śmiechem, ale Sheldon unosi palec i mówi: – Skup się… Siedem.
Od strony rzeki dociera do nich chłodny wiatr, przy słaniając słońce chmurą, a Sheldon na moment błogo zamy ka oczy i zapomina o świecie. – Sześć. Nic. – Pięć. Sheldon wy suwa kciuk wy żej, z większy m zdecy dowaniem. – Cztery. Znów zamy ka oczy i się koncentruje. Naprawdę skupia energię całego umy słu. Nie jest ty lko pewien, na czy m. Próbuje sobie wy obrazić szwedzką kobiecą druży nę koszy kówki, która zwalnia grę i zwraca się do nieba z prośbą o wskazówki. Nie ma wątpliwości, że tę wizję podsunął mu Bill. – Trzy. Przy dałaby się mała drzemka. Kto wy tłumaczy chłopcu, że jego matka nie ży je? Jak długo ma jeszcze zwlekać ze zgłoszeniem się na policję? – Dwa. Czy morderca mógłby się w jakiś sposób dowiedzieć o domku letniskowy m? Sheldon musiał czegoś nie zauważy ć. „Czegoś nie zauważy łem?” – Jeden i pół. Będą się starać o następne dziecko? Czy zrezy gnują? To koniec marzeń o rodzinie? – Jeden. Nagle, jeśli nawet nie jak na komendę, to przy najmniej w porę, zza zakrętu wy łania się półciężarówka, pełna my śliwy ch ze strzelbami, zwalnia i zatrzy muje się przy nich. Z okna po stronie pasażera wy chy la się niechlujny czterdziestokilkuletni mężczy zna w Tshircie i przy jazny m tonem mówi coś do Sheldona po norwesku. Wy gląda na to, że Paul chce się odezwać, ale Sheldon wy jmuje z ust ołówki i wy lewnie odpowiada po angielsku: – Ależ się cieszę, że was widzę, chłopaki. Mojemu wnukowi i mnie parę kilometrów stąd rozkraczy ł się wóz. Chcemy się dostać do domku pod Kongsvinger. Nie mogliby ście nas podrzucić? Niechlujny mężczy zna chce się odezwać, lecz Sheldon, wy cierając chustką czoło, ciągnie: – Tak, to prawda. Zimne piwko, schłodzone białe wino i talerz wieprzowiny. Jak znalazł na dzisiejsze popołudnie. Prawdę mówiąc, w drodze do domku muszę wstąpić do monopolowego w mieście. Nie mógłby m was zainteresować mały m grillem, zanim wrócicie do lasu strzelać do królików, co? Właśnie, nie widzę na wozie żadnej zwierzy ny. Niczego nie trafiliście? Potężny mężczy zna na pace samochodu odrobinę się garbi i posępnieje. Kolega z ławki naprzeciwko celuje w niego palcem. – Tormod spudłował.
Tormod kiwa głową. – Spudłowałem. – Biedny Tormod – mówi Sheldon. – Następny m razem będzie lepiej. No i co wy na to? Dziś jest czwarty dzień. Doszło do zdarzenia i uciekli. Przenocowali w hotelu, wsiedli do łódki, spali w niebieskim domu nad fiordem, podróżowali dalej lądem i wodą, traktorem i pontonem, a potem rozbili obóz na Wy spie Jacksona. Teraz znów by li w drodze i, jeśli dobrze pójdzie, czeka ich już ty lko ostatni odcinek. To dużo czasu, kiedy ucieka się z chłopcem. W każdej chwili try biki w głowie Paula mogą zaskoczy ć i potworność tego, co przeży ł, przepełni jego duszę. Gdy by teraz zaczął zgłębiać przeszłość, nie sposób by łoby go pocieszy ć. Co Sheldon mógłby wtedy zrobić? Paul z towarzy sza podróży stałby się jego zakładnikiem. A tego przy jaciele nie robią. Jazda autostopem niosła ze sobą wiele niebezpieczeństw. Ale strategia zmienia się wraz z okolicznościami. Trzeba by ło skorzy stać z okazji i mieć nadzieję, że policja zrobiła już jakiś krok naprzód w poszukiwaniach mordercy. Sheldon siada na czy imś worku najwy godniej, jak się da, a ford F-150 sunie idealnie gładką drogą obok maleńkich jezior i stawów, które co chwila pojawiają się i giną z oczu. Pokonują zakręty oplatające łagodne wzniesienia. Droga wije się meandrami, a potem długimi odcinkami biegnie prosto, mijając pola i lasy. Sheldon wciąga do płuc aromat sosen i skoszonej trawy. – Powinienem spędzać więcej czasu na świeży m powietrzu – mówi do młodego człowieka w kamizelce my śliwskiej, który siedzi obok Tormoda. Gdy Sheldon w zeszły m miesiącu przeprowadził się do Oslo, Lars powiedział mu, że norweskie góry tworzą nieprzerwany łańcuch sięgający przez morze do Szkocji i Irlandii, Appalachów i dalej do Wzgórz Berkshire w Massachusetts. Biegną przez morza i oceany, od kiedy świat stanowił całość i konty nenty mieszkały razem. Ta ziemia nazy wała się Pangea. Sheldon nie wiedział, czy to prawda, ale uśmiechał się do Larsa z powodu jego dobroci. Teraz siedzi obok chłopaka o imieniu Mads. Mads podejmuje rozpaczliwe próby zapalenia papierosa na odkry tej pace pikapa. Sheldon przy gląda się, jak chłopak niezmordowanie marnuje osiem czy dziesięć zapałek, a potem prostuje się i rozgląda szeroko otwarty mi oczami, jak gdy by szukał nowy ch zapasów cierpliwości. Sheldon uśmiecha się do siebie i pstry ka palcami, aby zwrócić uwagę Madsa. Wskazuje miejsce pośrodku platformy samochodu, tuż za kabiną kierowcy. – Siądź tam. – Dlaczego? – Powietrze opły wa kabinę, a przy tej prędkości powstaje za nią próżnia. Nie ma żadny ch turbulencji. Można tam zapalić spokojnie jak we własnej kuchni.
Mads wy gląda na niewiele ponad dwadzieścia lat, choć ci chłopcy o jasnej skórze mogą by ć nieco starsi, niż sugeruje ich wy gląd. Jest trochę szczuplejszy od pozostały ch czterech i ma jakiś nieszczęsny urok, który budzi sy mpatię Sheldona. Z takiego chłopaka może wy rosnąć albo malkontent, albo przy wódca, w zależności od kapry sów losu. Mads patrzy na miejsce za kabiną, a potem rusza w tę stronę i siada. Pociera zapałkę i z uśmiechem patrzy na pomarańczowy płomień, który rozbły skuje i przy pala ty toń i bibułkę. – Super – mówi Mads. – Skąd pan wiedział? Jest pan inży nierem? Czując na skórze podmuchy ciepłego wiatru, Sheldon wbija w Madsa niebieskie oczy, mierząc go spojrzeniem mędrca ze szczy tu wzgórza. – Kiedy ś projektowałem samolot ratunkowy dla policji kanady jskiej, w latach 1961–1979. Sły szałeś kiedy ś o wraku „Edmunda Fitzgeralda”? – Nie. – Dobrze. Jezioro Gitche Gumme. Tak przy najmniej nazy wali je Czipewejowie. By ł listopad i szalały sztormy. Statek wiózł ładunek dwudziestu sześciu ty sięcy ton rudy żelaza, więcej niż waży ł sam bez ładunku. Zerwał się zachodni wiatr o sile huraganu i towarowiec znalazł się w niebezpieczeństwie. Potem… potem jest coś o Wisconsin i Clevelend, ale nie pamiętam. Nadlecieliśmy wtedy od strony Whitefish Bay, ale dmuchało potężnie i ciął deszcz. Gdy by „Fitzgerald” pokonał jeszcze piętnaście mil, mogliby śmy uratować ty ch dwudziestu ludzi. Ale inaczej mu by ło pisane. Niestety, inaczej by ło pisane. Mads kiwa głową i zaciąga się papierosem. Siedzi, nie odzy wając się już. Sheldon zaciera ręce. Nie jest mu zimno, ale w jego wieku krążenie nie zawsze zależy od temperatury. Wy starczy siedząca pozy cja, żeby jakaś część ciała zdrętwiała. W każdy m razie ta, która jeszcze coś czuła. Piosenkę The Wreck of the „Edmund Fitzgerald” wy kony wał niejaki Gordon Lightfoot. W sierpniu 1976 roku, miesiąc po pojawieniu się w ich domu Rhei, radio nadawało ją na okrągło. Te same cztery akordy powtarzały się monotonnie jak w smętny m pijackim hy mnie. Towarowiec rzeczy wiście zatonął na Jeziorze Górny m w 1975 roku, wraz z dwudziestodziewięcioosobową załogą. Rok później piosenka dotarła na drugie miejsce listy przebojów. Ty mczasem w dżungli zginęło pięćdziesiąt ty sięcy amery kańskich żołnierzy, w ty m jego sy n i Eli Johnson, ale podczas obchodów dwóchsetlecia Amery ki Sheldon nie mógł znaleźć na żadny m zderzaku na ulicach Nowego Jorku nalepki, która by ich upamiętniała. A w radiu ciągle grano tę cholerną piosenkę, przy której płakały nastolatki. Po wczorajszy m uderzeniu w głowę Sigrid pozwoliła się zbadać ratownikom medy czny m, ale poza ty m uparcie powtarzała, że nie, absolutnie, nie chce iść do szpitala. Zwy miotowała
w toalecie komisariatu, doprowadziła się do porządku i przy bierając godną minę, usiadła za swoim biurkiem – kiedy je wreszcie odnalazła. Ustępując ratownikom, spała w biurze, aby pozostać pod jakimś nadzorem na wy padek, gdy by nagle trzeba jej by ło udzielić pomocy. Komisariat przez całą noc tętnił pracą i na każdej zmianie wy znaczono funkcjonariusza, który miał do niej zaglądać. Sheldon i Paul od kilku godzin są już w drodze, gdy Sigrid w końcu decy duje się usiąść na kanapie. Widzi przed sobą wielką bezkształtną masę, wy dającą lepkie, gardłowe dźwięki, które brzmią odpy chająco i dziwnie natarczy wie. Mając wrażenie, jakby brnęła przez morze melasy, Sigrid dostaje się wreszcie do swojego biurka, gdzie z szuflady wy ciąga cukierka ze słonej lukrecji i wrzuca go sobie do ust. Przy każdy m uderzeniu serca czuje, jak gdy by w ty ł jej głowy walił ogromny tir. – Tamten jeszcze siedzi w areszcie? – py ta. – Napastnik? Tak, jeszcze jest. – To morderca? – Wy daje nam się, że nie. – W takim razie mogę go zdzielić w głowę gaśnicą? – Niestety, nie – odpowiada bezkształtna masa głosem bardzo przy pominający m głos Pettera. – Nie postrzeliliśmy go przy jakiejś szamotaninie? – Niestety, też nie. – Powinniśmy go przesłuchać. – Powinniśmy otworzy ć skrzy nkę. – Jaką skrzy nkę? – Różową. Tę, która stoi na twoim biurku. Należała do zamordowanej kobiety. – Tak. Dobry pomy sł. Mogę to zrobić pistoletem. Gdzie mój pistolet? – Nie – odpowiada ten ktoś, kim najwy raźniej jest Petter. – Lepiej skorzy stać z klucza. Nie chodzi nam ty lko o to, żeby otworzy ć skrzy nkę. Chcemy wiedzieć, czy należała do tej kobiety. Dlatego lepiej skorzy stać z klucza. – Jasne. I jeżeli klucz pasuje do zamka, to będzie dowód na związek między kluczem, skrzy nką i kobietą. – O to właśnie chodzi. – I, by ć może, wy jaśni się coś w sprawie morderstwa. – Zgadza się, by ć może. Mamy nadzieję, że będziemy mieli podstawy prawne do aresztowania ojca. – Prawne. – Stoimy na straży prawa.
– W ten sposób zwalczamy przestępczość. Pettter się uśmiecha. – Lepiej się czujesz. – Tajne przez poufne. – Nie, po co mamy to utajniać? – A w filmie Tajne przez poufne George Clooney zastrzelił Brada Pitta. W szafie. Wiedziałam, że ten facet się pomy lił. – Pewnie tego akurat nie oglądał. Zmienia temat: – Norweskie prawo jest za słabe. W każdy m razie na tę sprawę. – To znaczy ? – Wczoraj wieczorem, kiedy na chwilę przestawała mnie rwać głowa, sprawdziłam, czy są notowani. W bazie Schengen nie ma nic o żadny m z nich. – Wcale się nie dziwię. Jeżeli nie by li karani… – Widzisz, tak właśnie wy gląda kwestia zbrodni wojenny ch. W rozdarty m wojną kraju nie działają „kompetentne i sprawne” sądy, więc nie ma procesów ani wy roków, przez co nie ma żadny ch informacji w bazie dany ch Schengen, więc nie ma prawie żadny ch podstaw, żeby nie nadać im statusu imigrantów. Między narodowy Try bunał Karny dla by łej Jugosławii miał wy pełnić tę lukę, ale luka jest bardzo duża. – Na świecie trzeba naprawić wiele rzeczy. Możemy już otworzy ć tę skrzy nkę? – Jaką skrzy nkę? – Masz klucz. Petter podaje jej mały srebrny kluczy k długości niecały ch dwóch centy metrów, z podwójny m ząbkiem na końcu. Prosty zamek ma chy ba powstrzy my wać przed otwarciem kasetki rodzeństwo, rodziców i inny ch potencjalny ch sprawców ty lko tak długo, jak hamują ich skrupuły. Sigrid bierze kluczy k. – Problem polega na ty m, że przez te nienaprawione rzeczy rozbitkowie z całej Europy pły ną do naszej małej norweskiej łodzi. Polity cy tak się podniecają jednoczeniem Europy, że spy chają łódź na morze, zanim zdąży my załatać kadłub i przy gotować ją do rejsu. A to znaczy, że zanim wy ruszy my, nabierzemy wody i zatoniemy. Zatoniemy przez nieuzasadniony opty mizm ludzi, który ch wy braliśmy na stanowiska. A potem my ich musimy ratować z opresji. Policja. Chcesz wiedzieć, co jest nie tak z Norwegią? Zwróć się do nas. My wiemy. – Bardzo logiczne rozumowanie. Możemy wreszcie otworzy ć skrzy nkę? Sigrid zbliża kluczy k do zamka.
– Strasznie mały. – Ja to zrobię. Petter bierze od niej klucz i obraca kasetkę w swoją stronę. Wkłada kluczy k do zamka i przekręca, spoglądając na Sigrid. Zamek się otwiera. – No dobrze. Petter odchy la wieczko i zagląda do środka. – Co to jest? – py ta. Sigrid nie wie dokładnie. Otwiera szufladę biurka i wy ciąga parę lateksowy ch rękawiczek. Nakłada je i wy ciąga zawartość kasetki. – Listy i fotografie. – Fotografie czego? Nie wie. Listy są napisane w obcy m języ ku. By ć może po serbsko-chorwacku – kiedy to jeszcze by ł ten sam języ k. Może po albańsku. Zdjęcia przedstawiają jakąś wioskę. A raczej to, co kiedy ś by ło wioską. Są starannie posegregowane. U góry każdej fotografii jest wąski pasek papieru z nazwiskiem osoby, nazwą miejsca i inny mi informacjami, który ch Sigrid nie rozumie. Pierwsze zdjęcie przedstawia człowieka w jakiejś codziennej sy tuacji. Siedzącego przy stole i machającego do obiekty wu. Stojącego obok samochodu. Niosącego zakupy. Trzy mającego dziecko na rękach. Grabiącego liście. Ty powe ujęcia, zapisane na trzy dziestopięciomilimetrowy m filmie, które zwy kle wkładamy do albumów, żeby pamiętać, jak kiedy ś wy glądaliśmy my i nasi bliscy. Pod spodem tkwi plik zdjęć ciał wszy stkich ty ch osób – zamordowany ch. Obrazy są makabry czne. Niektóre z ofiar zostały zastrzelone. Inne zostały rozkrojone. Części z nich poderżnięto gardła. Dzieci zamordowano strzałem w ty ł głowy. Inny m strzelono w twarz. Dzieciom, które by ły za małe, żeby się bać zabójców. Sigrid trzy ma w rękach dowód masakry, którą ktoś z odwagą udokumentował, a materiały ukry ł i prawdopodobnie bronił ich aż do śmierci. – Trzeba się skontaktować z Interpolem, Europolem, Ministerstwem Spraw Zagraniczny ch oraz Ministerstwem Sprawiedliwości i Policji. Trzeba to wszy stko naty chmiast sfotografować, żeby śmy mieli kopie. Zaczy nam rozumieć, co tu się mogło stać. – Zwołajmy wszy stkich. Chcę posłuchać informacji o ty m, co się wczoraj zdarzy ło w okolicach Oslo. O wszy stkich niety powy ch faktach. Musimy znaleźć ty ch ludzi. Kiedy funkcjonariusze siadają wokół niej, Sigrid popija kawę mimo zaleceń ratownika twierdzącego, że to środek moczopędny, który jeszcze bardziej ją odwodni, a tego powinna w ty m momencie unikać.
Najwy raźniej się my li. – Słucham, chcę wiedzieć wszy stko – mówi. – Absolutnie wszy stko. By ły jakieś zgłoszenia? Rzeczy wiście, by ło kilka telefonów – przemoc domowa, pijackie awantury, próba gwałtu. Nic, co mogłoby mieć związek ze sprawą. – Czy li mówicie, że nie by ło żadny ch telefonów o starszy m Amery kaninie, któremu towarzy szy ł chłopiec z Bałkanów. Przesłaliśmy bardzo wy raźny opis. Chcę wiedzieć, czy się nie przesły szałam. – Milczy przez chwilę. – Dobrze. Zacznijcie dzwonić. Jeżeli nie spły wają do nas informacje, trzeba zacząć o nie py tać. Gdy Sigrid wraca do swojego gabinetu, podchodzi do niej młodszy funkcjonariusz w towarzy stwie młodej kobiety w cy wilny m ubraniu. – Pani nadkomisarz, chy ba musi pani tego posłuchać – mówi policjant. – Posłuchać czego? – Nadkomisarz Ødegård? Nazy wam się Adrijana Rasmussen. – Po krótkim wahaniu dziewczy na dodaje: – Ale urodziłam się jako Adrijana Stojković. W Serbii. Bardzo niebezpieczni ludzie szukają małego chłopca i staruszka. My ślę, że mają kłopoty. Adrijana mówi po norwesku z akcentem klasy wy ższej z zachodniej części stolicy. Jeśli nie liczy ć słowiańskich ry sów, wy gląda na rodowitą Norweżkę. Jest elegancko ubrana, choć nosi rzeczy nieco stonowane, by inne kobiety nie zazdrościły jej urody. Ma starannie ułożone włosy, aby wy glądały naturalnie. Nie sprawia wrażenia ekscentry cznej, hołdującej najnowszy m trendom buntowniczki z Grünerløkka, ale nie jest też przy strojona w zegarki i biżuterię, na które nie zdąży łaby zarobić, co wskazy wałoby na stare pieniądze z Frogner. Pewnie jest ze Skøy en albo St. Hanshaugen. Może z ładnej części Bislett. Mówi to, co ma do powiedzenia, szy bko i z takim przekonaniem, że wy czuwa się w niej uczciwość i zdecy dowanie. A także pewną dozę młodzieńczej niedojrzałości. – Nie jest zły m człowiekiem – mówi, zwracając się do Sigrid. – Jest dobry, ale po prostu głupi. Głupi jak głąb kapuściany. Głupi, głupi, głupi… – W porządku, rozumiem. Co takiego zrobił? – Po pierwsze, nie wrócił do domu na noc. Py tał mnie o tego staruszka i chłopca, a ja nie miałam pojęcia, o czy m mówi, więc poprosiłam, żeby mi wy jaśnił. Powiedział, że powinnam zapy tać „swoich”… co to zresztą znaczy … więc się zdenerwowałam i powiedziałam mu, że Serbowie nie są już „moi”, tak samo jak Japończy cy, a potem zaczął się puszy ć, jak gdy by posiadł głęboką znajomość ludzkiej psy chiki. – Gdzie on teraz jest? – odezwał się Petter, szukając jakiegoś punktu zaczepienia. – Teraz? W ty m momencie? Nie mam pojęcia. Zniknął. Dlatego przy puszczam, że jest ze swoimi groźny mi kumplami. Gjonem, Enverem, Kadrim…
– Enverem Bhardhoshem Berishą? Kadrim… – Tak, tak. Znacie ich? – Zgadza się. Gdzie oni są? – Nie wiem. Ale Burim mówił, że szukają staruszka i chłopca. My ślę, że musicie ich znaleźć. – Mogłaby tu pani zostać przez kilka minut? – Nie zrobiłam niczego złego. – Nie, nie o to chodzi. Jesteśmy bardzo wdzięczni, że pani do nas przy szła. Proszę po prostu nie wy chodzić. Moi koledzy zapy tają panią o kilka szczegółów. – Kocham go – mówi Adrijana. – Jest głupi, ale miły i łagodny, jest idiotą i zachowuje się jak zbity szczeniak, ale… – Rozumiem – przery wa jej Sigrid. – Proszę tu zostać. Wraca do głównego biura komisariatu i macha ręką, by zwrócić na siebie uwagę wszy stkich. Gdy uznaje, że się udało, woła głośno: – Dajcie mi coś! Cokolwiek. Jakąś informację o Horowitzu. Można po prostu krzy knąć. Rękę unosi małomówny funkcjonariusz o nazwisku Jørgen. Sigrid rozkłada ręce na znak, że jest gotowa przy jąć cokolwiek. – Rozmawiałem z policjantem z Trøgstad. Powiedział, że wczoraj zatrzy mał na drodze starego Niemca. Ten człowiek jechał traktorem, który ciągnął przy czepę z pontonem. By ł z wnukiem. – Stary Niemiec z mały m chłopcem? – Tak. Twierdził, że dobrze to pamięta, bo chłopiec by ł przebrany za ży dowskiego wikinga. – Ży dowskiego wikinga? – Zgadza się. Miał dużą gwiazdę na koszuli i rogi na głowie. – Stary Niemiec prowadził traktor, który ciągnął ży dowskiego wikinga na pontonie i nikt nie pomy ślał, żeby zwrócić na to moją uwagę? – W komunikacie napisaliśmy, że staruszek jest Amery kaninem. Skoro tamten by ł Niemcem, policjant uznał, że nie ma potrzeby o ty m wspominać. Sigrid siada na najbliższy m wolny m krześle. Nie potrafi już zlokalizować źródła bólu głowy. Dziś rano by ła pewna, że jest na zewnątrz czaszki. Teraz nie jest już taka przekonana. Petter nadal stoi. – Wy gląda na to, że kobieta miała rację – mówi. – Jaka kobieta? – Pani Horowitz. Powiedziała, że to ma znaczenie, że jest Ży dem. Może powinniśmy o ty m wspomnieć w komunikacie. – Tak sądzisz? – Kręcąc głową, py ta: – Czy jesteśmy najbardziej naiwny m narodem
w Europie? – By ły ostatnio nawet takie badania… – Nie chcę nic o ty m wiedzieć. – Jeżeli zobaczy my, gdzie znaleziono łódź, a potem przeprowadzimy linię do miejsca, w który m widziano traktor, wy nika z tego, że ruszy li z Drøbak na północny wschód. – W stronę domku letniskowego. – Mniej więcej. – Ktoś jeszcze widział ten traktor? Jørgen przecząco potrząsa głową. – Zawiadomić wszy stkie posterunki między Trøgstad a Kongsvinger. Powiedzcie im, żeby wy słali ludzi na drogi i go szukali. Niech zaczną od północy, nie od południa, dobrze? Zacieśnimy pierścień od góry, nie od dołu. Petter kładzie dłoń na ramieniu Sigrid. Sigrid unosi wzrok i patrzy na niego. Uśmiecha się krzy wo. – Musisz przy znać, że stary lis robi nas na szaro – mówi Petter. – Schy lę przed nim głowę, kiedy odzy skamy chłopca całego i zdrowego. – Powinien sam się do nas zgłosić z dzieckiem. Sigrid wie swoje. – Nie sądzę, żeby zaufanie by ło jedną z główny ch cech jego charakteru – odpowiada.
ROZDZIAŁ 19
S
igrid siedzi na fotelu pasażera w pędzący m volvo V60. Bły skają koguty, Petter ma ponurą minę. Dzwonili do Rhei i Larsa. Nikt nie odbierał.
Policy jne radio jest włączone, a miejscowy posterunek został zawiadomiony. Z trzech stron jadą na miejsce Beredskapstroppen, by spotkać się w domku letniskowy m. Funkcjonariusze są uzbrojeni i poinformowani o sy tuacji. Sigrid przejęła dowodzenie nad operacją i ty lko ona może dać hasło do szturmu. – Stawiamy wszy stko na jedną kartę – mówi Petter po trzy dziestu minutach ciszy na autostradzie. – Mam rację. Staruszek jedzie z chłopcem do domku i stawiam whisky, że Enver ze swoim klanem już tam na niego czekają, jeżeli jeszcze nie zabrali chłopca. – Przecież nic nie wiemy. Mdłości zostały, ale wróciła koncentracja. Sigrid jest zła i złość ją leczy. Petter się nie my li, ale jednocześnie nie ma racji. – Ten staruszek i chłopiec mieszkają w ty m samy m budy nku – mówi. – Skrzy nka należąca do matki chłopca znalazła się pod łóżkiem staruszka. Kobieta weszła tam z sy nem, żeby się ukry ć. Ukry ł ich, bo to taki ty p człowieka. Usły szał, że sąsiadce grozi niebezpieczeństwo i wy szedł, żeby pomóc. Ale coś się stało. Bardosh włamał się do mieszkania, a Horowitz z sy nem kobiety schowali się w szafie. Chłopiec się posiusiał, a potem udało im się stamtąd wy dostać. Bardosh i jego gang w jakiś sposób się o ty m dowiedzieli i ruszy li na poszukiwania. Horowitz cały czas o krok wy przedza nas wszy stkich. Pewnie przy puszcza, że nie wiedzą o domku letniskowy m. Może rzeczy wiście nie wiedzą, ale może wiedzą. W końcu ten kinoman zakradł się do pokoju staruszka. Gdy by się dowiedzieli o domku, na pewno wy słaliby tam kogoś, żeby to sprawdził. Nie mogę się dodzwonić do Rhei i Larsa. Dlatego zary zy kuję i założę, że nie mogą odebrać. Jeżeli się my lę, przestraszą się ty lko, kiedy wejdziemy do nich z hukiem, a ja przez kilka ty godni będę pośmiewiskiem całej policji. Jeżeli mam rację, dobrze uzbrojeni staniemy do walki. Chy ba że już jest po walce – dodaje. Na ty m odcinku drogi obowiązuje ograniczenie prędkości do osiemdziesięciu kilometrów na godzinę, a Petter jedzie sto trzy dzieści. Jeśli ruch nadal będzie niewielki, powinni dotrzeć do punktu
zbiórki za pół godziny. Sigrid zdejmuje z szy i klucz, otwiera schowek i wy ciąga glocka 17 kaliber 9 milimetrów. Zwalnia i wy ciąga magazy nek, po czy m kładzie broń na kolanach. Mocno przy ciska palce do pocisków, aby sprawdzić, czy magazy nek jest pełny. Wsuwa go między uda i bierze pistolet. Odciąga zamek do końca i zagląda do komory, chcąc się upewnić, że jest pusta. Sprawdza gniazdo magazy nka, czy nie dostały się tam jakieś śmieci czy okruchy. Zadowolona z inspekcji, wkłada magazy nek z powrotem. Zwalnia kciukiem blokadę i spręży na przesuwa zamek na miejsce, dosy łając nabój do komory, „po amery kańsku”. Zabezpiecza broń i chowa do kabury. Petter zerka na nią i Sigrid patrzy na niego. Wreszcie odwraca głowę w jego stronę. – Co? – py ta. – Nic – odpowiada Petter. Z radia rozlegają się trzaski. Sigrid wy obraża sobie salę na komisariacie i ekran komputera, który pokazuje trasę wszy stkich pojazdów zmierzający ch do domku letniskowego. Akcja została przy gotowana w pośpiechu i Sigrid zdaje sobie z tego sprawę, ale funkcjonariusze Beredskapstroppen są gotowi. Tak jak ona, widzieli już zdjęcia satelitarne okolic domku i zauważy li, że prowadzi do niego ty lko jedna droga. Będą musieli sprawdzić kąt padania słońca na naturalne osłony w terenie, rozmieścić snajperów i zespoły szturmowe. Kosowianie są prawdopodobnie uzbrojeni. W cały m kraju jest wiele niezarejestrowany ch sztuk broni i przestępcy wy korzy stują tę słabość coraz odważniej, wy przedzając państwo, które nie umie się przed ty m skutecznie zabezpieczy ć. Kosowianie mogli też znaleźć dwie strzelby my śliwskie, zarejestrowane na Larsa Bjørnssona. Chy ba że Lars zdąży ł sięgnąć po nie pierwszy. Albo Horowitz. W takim wy padku wszy scy są uzbrojeni i sy tuacja staje się jeszcze bardziej nieprzewidy walna. Sigrid niecierpliwie bębni palcami w kolana, spoglądając na szy bkościomierz. – Możemy jechać trochę szy bciej? – Możemy, ale nie powinniśmy – odpowiada Petter. Bębni szy bciej i znów patrzy przez okno. Szczury Rzeczne. List staruszka by ł cy tatem z Przygód Hucka Finna, amery kańskiej powieści Marka Twaina przeciwko niewolnictwu, w której Huck i zbiegły niewolnik Jim pły ną rzeką Missisipi, uciekając przed karą za wy stępki, który ch nie popełnili. Sigrid wpisała ten fragment do internetu i od razu znalazła źródło. Wciąż bębni palcami o kolana.
My śliwi prawdopodobnie z litości podwieźli Sheldona i Paula aż do Glåmlia. Musiało im by ć zupełnie nie po drodze, nawet jeżeli jechali na północ. Podróż trwała ponad godzinę i gdy nareszcie ma się zakończy ć, Sheldon patrzy przed siebie na coś, co budzi w nim największy lęk. Ford pikap zbliża się do białego mercedesa, zaparkowanego na poboczu gruntowej drogi, za żółtą toy otą corollą z połowy lat dziewięćdziesiąty ch. Sheldon staje na platformie, wali dłonią w dach szoferki i krzy czy do kierowcy : – Stać! Pikap zatrzy muje się z chrzęstem opon za mercedesem. Z odległości zaledwie metra samochód wy gląda jak śpiąca biała pantera, która czeka, żeby pociągnąć ją za ogon. Sheldon ostrożnie idzie po falistej platformie półciężarówki, doty kając ramion siedzący ch mężczy zn, żeby nie stracić równowagi. Na końcu ostrożnie opuszcza się na ziemię, podchodzi do drzwi kabiny od strony pasażera i wsiada. – To ten skręt? – py ta go kierowca. Dobre py tanie. Sheldon patrzy na drogę. Nigdy tu nie by ł – zna ty lko zdjęcie. – Widzisz białego mercedesa? – py ta kierowcę Sheldon. Mężczy zna ma około trzy dziestu pięciu lat, a jego opalone policzki pokry wa ciemnoblond zarost. Jest palaczem i lubi ruch na świeży m powietrzu. Py tanie go nie zaskakuje. Patrzy przez okno, a potem na Sheldona. Dobrze zna takie py tania, bo sły szy je od własnego dziadka. Odpowiada łagodny m tonem: – Tak, widzę. Sheldon od wielu ty godni nie widział żadnego Koreańczy ka. W ciemnościach nie czaił się ani jeden. A teraz ten biały samochód przy letniej kry jówce jego wnuczki. Po ty lu wy biegach i fortelach nie ty lko wiedzieli, gdzie go znaleźć, ale dotarli tu przed nim. Nie można na mnie polegać. Muszę oddać chłopca. – Nie potrafię nawet powiedzieć, jakie to rozczarowanie – mówi. – Mogę coś dla pana zrobić? Sheldon zastanawia się nad ty m samy m. Kierowca jest wprawdzie ogorzały, ale nie wy gląda na twardą sztukę. Szorstka skóra i zrogowacenia na rękach to ślady po doświadczeniach czasu pokoju, na przy kład zdejmowaniu rękawiczek w zimie, żeby lepiej czuć strzelbę w rękach, leżeniu na ubity m śniegu z latarką w zębach, by znaleźć hak i wy ciągnąć samochód kumpla z rowu, chodzeniu boso do sauny, zby t wczesny m puszczeniu liny podczas wy kony wania zwrotu łodzią i bolesny m poparzeniu rąk. Do okna pikapa podchodzi, jak gdy by czekał tam na jego przy jazd, przy jaciel Sheldona Bill. Bill wsuwa głowę do środka i py ta: – I co o ty m sądzisz, Sheldon?
– Sądzę, że dalej pójdę sam. Sheldon wy siada z szoferki i wracając na ty ł, podpiera się o bok samochodu z zimnej stali. Paul siedzi po turecku między Madsem a Tormodem. Dwaj ludzie, który ch Sheldon nie poznał z imienia, siedzą na sprzęcie my śliwskim. – Który ś z was ma dziewczy nę? – py ta Sheldon. Jeden z dwóch nieznany ch Sheldonowi mężczy zn niepewnie unosi rękę. – Brawo. Kochajcie się często. Chcę was uprzedzić, że nie możecie zbliżać się do domu. Nie mogę powiedzieć, dlaczego. Ale chodzi o ten biały samochód. Chłopcy, musicie zawieźć małego Paula na komisariat policji w centrum miasta. I nie zatrzy mujcie się po drodze. Nawet gdy by chciało się wam pić. Nawet gdy by chciało się wam sikać. Nawet gdy by jeden z was wy padł z paki. Odwieźcie go na policję i dajcie im to. – Sheldon podaje temu, który nie ma dziewczy ny, kartkę papieru z numerami rejestracy jny mi mercedesa oraz własne prawo jazdy, które wy ciągnął z portfela. – Powiedzcie, że widzieliście ten samochód. I że widzieliście mnie. Powiedzcie, że to jest sy n kobiety, którą zamordowano w Oslo. Na platformie pikapa panuje cisza. – Rozumiecie wszy scy ? Nie orientuję się, kiedy wasza rasa przetwarza informacje, a kiedy nie. Widzę ty lko spojrzenia bez wy razu. Musicie to dobrze zrozumieć. Rozumiecie? – OK. Odpowiedź pada z ust potężnego mężczy zny, który spudłował, strzelając do królika. – Co, OK? Powtórz. Pojedzie na policję z chłopcem, numerami rejestracy jny mi mercedesa i prawem jazdy staruszka i powie, że to sy n kobiety zamordowanej w Oslo. – Powiedzcie im też, żeby tu przy jechali. I wzięli ze sobą broń. Skoro już o ty m mowa, to potrzebuję strzelby. Nikt się nie rusza ani nie odzy wa. – Strzelby to te długie straszaki, który ch wszy scy uży wacie do płoszenia królików. Potrzebuję jednej. Z celownikiem opty czny m. Regulowany m. Mam kiepski wzrok. No i amunicja. Nie zapomnijcie o amunicji. Wciąż panuje bezruch i milczenie. – O co chodzi, chłopcy ? – Nie możemy panu dać strzelby. – Dlaczego nie, do diabła? Przecież macie ich mnóstwo. Nikt nic nie mówi. – My ślicie, że jestem stuknięty.
– To po prostu nielegalne, a my już nie jesteśmy na polowaniu. – Mów za siebie – odpowiada Sheldon. Bez py tania otwiera jeden z worków my śliwskich i zaczy na go przetrząsać. Wy ciąga amunicję, której nie może uży ć, i rzuca ją na bok. Wy ciąga latarki, gwizdki, parę sznurowadeł i wełnianą czapkę. Wszy stko to odkłada. Znajduje lornetkę, którą wkłada do swojej torby. – Ale, proszę pa… – Mnie będzie potrzebna bardziej niż tobie. Oddam ją, jeżeli mnie nie zabiją, dobra? Mężczy zna ty lko kiwa głową. Co innego może zrobić? Gdy by Sheldon miał o czterdzieści lat mniej i by ł przy zdrowy ch zmy słach, może postąpiłby inaczej. Inna reakcja nie by ła jednak możliwa. Już przecież pożegnali się ze wszy stkim, sprzeciwiając się, by zabrał strzelbę. – Który ś z was wędkuje? – py ta Sheldon. Rękę unosi drugi my śliwy siedzący obok. Robi to jednak niechętnie. Jest bardzo przy wiązany do swojej wędki. – Daj mi ży łkę. I pospiesz się. Dobra, kto ma nóż? Odpowiada mu cisza. – Przecież dobrze wiem, że każdy z was nosi nóż, fajtłapy. Dajcie mi jeden. Tormod, wy suwając dolną wargę, sięga tak głęboko do kieszeni, jak gdy by za chwilę miał wy ciągnąć jakiś swój organ wewnętrzny. Wy doby wa mały składany nóż z mosiężny mi okuciami. Sheldon bierze go, waży w ręce i otwiera. Sprawdza kciukiem ostrze, po czy m spogląda na Tormoda spod zmarszczony ch brwi. – Powinieneś się wsty dzić, że w ogóle go masz, a co dopiero próbować go wcisnąć staremu człowiekowi. Dajcie mi prawdziwy nóż. No, szy bko. Pojawia się nóż my śliwski Hattori z mahoniową rękojeścią, mosiężny mi zdobieniami i dziesięciocenty metrową klingą. Sheldon z aprobatą kiwa głową. – Otóż to – mówi. Stojąc na miękkiej ziemi, bierze największy worek i wy sy puje jego zawartość na platformę pikapa. – Och, niech pan już da spokój. Przecież ty lko was podrzuciliśmy. Sheldon bierze worek i dużą sieć ry backą, którą tam znalazł. Nie zważa na ich protesty. – Potrzebna mi jeszcze igła i nić. Kto ma igłę? Nie odjedziecie, dopóki jej nie dostanę. Wy posażony w zestaw przedmiotów, który my śliwy m wy daje się zupełnie przy padkowy, Sheldon każe im obiecać, że zabiorą Paula na policję i pokażą numery rejestracy jne i jego dokument.
Spogląda na Paula, który wciąż siedzi na pace forda między Madsem a Tormodem. Sheldon na pożegnanie unosi rękę. Paul nie rozumie i wy bucha płaczem. Sheldon próbuje nie zrobić tego samego. Serce za bardzo mu się kraje, żeby patrzeć na odjeżdżającego pikapa. Paul wpatruje się w niego. Jeżeli Sheldon zobaczy, że Paul płacze, gdy oddalają się od siebie, nie będzie się umiał skoncentrować. Nie patrzeć to właściwie prawie to samo co się nie drapać. W obu przy padkach skutki nie różnią się od siebie. Po kilku chwilach warkot silnika forda cichnie, a Sheldon stoi sam na skrzy żowaniu, gdzie zaczy na się droga gruntowa i za zaparkowany mi samochodami skręca w prawo. Tuż po prawej ma ścieżkę do domku letniskowego przy pominającą ciemny, średniowieczny szlak prowadzący do legowiska smoka. – No i co robimy, Donny ? – py ta Bill. – Jeszcze tu jesteś? Bill wzrusza ramionami. – Zawsze tu jestem. – To jeszcze gorzej świadczy o twojej bezczy nności. – Policja w końcu tu przy jedzie. Jesteś pewien, że chcesz tam iść? Bo właściwie po co? Co mógłby ś tam zdziałać? Sheldon wzdy cha i nie próbuje się z nim kłócić. Wie, że to prawda. Jest głodny i zmęczony. Boli go głowa. Coraz bardziej daje się we znaki artrety zm, a jedy nego sprawdzonego lekarstwa, które mu naprawdę pomaga – rodzy nków nasączony ch ginem – akurat nie ma pod ręką. Zostawia Billa na skrzy żowaniu i przechodzi na drugą stronę drogi, naprzeciw mercedesa i toy oty. Kuca i uważniej przy gląda się samochodom. – Co ty robisz? – py ta Bill, ty m razem głośniej. – Zamknij się, Bill. Sheldon przy kuca jeszcze niżej, ale, wciąż niezadowolony z widoku, w końcu poddaje się i staje na czworakach, mając nadzieję, że znajdzie jakiś sposób, aby potem wstać. – Sheldon, serio… – Zamknij się, Bill. Sheldon wolno pełznie w kierunku żółtego samochodu i przy staje, widząc pierwszy ślad. Wy gląda na odcisk sportowego buta i ma dziwny sy mbol: małe „v”, jak na liście pozy cji do odhaczenia nad kształtem przy pominający m małe jabłko. Sy mbol jest na środku podeszwy i na szczęście wy raźnie odróżnia się od inny ch śladów, jakie znajduje.
Po stronie pasażera jest odcisk roboczego buta z ty powy m kostkowy m wzorem i podwy ższony m obcasem. Osobnika, który go pozostawił, Sheldon nazy wa Drwalem. Jabłeczny i Drwal wy siedli z samochodu. Ślady są z każdej strony pojazdu, skierowane we wszy stkie strony. Może kręcili się, czekając na coś. Oby dwa są za duże, by zostawiły je damskie buty. Każdy wy daje się trochę za mały, by mógł należeć do Larsa. Obok mercedesa po stronie kierowcy również są wy raźne ślady obuwia. Niewątpliwie wojskowego. Buty mają wszechobecny bieżnik z prostokątami na krawędzi przedniej części, otaczający mi pięć koniczy nek, oraz gruby, podwy ższony obcas. Mogą pochodzić z prawie każdej armii na świecie albo zostały kupione w sklepie ze sprzętem z demobilu. Sheldon podejrzewa jednak, że nie. – Sheldon, co ty wy rabiasz? – Uczę się. Jestem stary m psem na czworakach i by ć może zwariowałem, ale się uczę. – Obraca się powoli na środku drogi, aby przy jąć pozy cję siedzącą, po czy m otrzepuje ręce. – Trzej ludzie: Jabłeczny, Drwal i Lucy fer. Lucy fer przy jechał pierwszy. Wy siadł z wozu i wszedł do lasu. Potem wrócił i spotkał się z dwoma pozostały mi. I wszy scy trzej poszli do lasu. – Skąd wiesz, że się spotkali? – Popatrz tu. – Sheldon wskazuje na ty ł toy oty. – Ślad Lucy fera nakłada się na ślad Drwala. Kształt widać wy raźnie, ale krawędź odcisku Drwala jest zdeformowana. Czy li postawił tu nogę później. – Dużo przeszedłeś z ty m chłopcem, a tak łatwo go pożegnałeś. – To nie by ło łatwe. To by ło konieczne. No, a teraz pomóż mi wstać. – Nie mogę. – Dlaczego, jesteś zajęty ? – Wiesz dlaczego. – Ach, rozumiem. Przed giganty czny m wy siłkiem, by dźwignąć się na nogi, Sheldon wy ciąga z pochwy nóż i zabiera się do przebicia opon po jednej stronie mercedesa. Potem wstaje, opierając się ręką o drzwi samochodu. Ni stąd, ni zowąd sprawdza klamkę, ale auto jest zamknięte. W środku widać popękany niebieski winy l siedzeń i gałkę zmiany biegów z cy frami starty mi od długiego uży tkowania. Ostrożnie podchodzi do toy oty i tu też przebija opony. „Nikt nigdzie nie pojedzie. Tu wszy stko się kończy ”. Zadowolony ze swojego dzieła, chowa nóż i wkłada z powrotem do torby. Wraca na środek drogi i zbiera pozostałe rzeczy, które zabrał my śliwy m, po czy m zanurza się w las jak stary snajper.
Drzewa rosną gęsto, a teren jest nierówny. Tam, gdzie rzeźbę glacjalną wy gładziły spokojne stulecia deszczu i wiatru, pozostały niskie pagórki i pły tkie zagłębienia. Pod korony topoli i majestaty czny ch dębów wdziera się przy jemnie chłodny, orzeźwiający wiatr, pochodzący z sy bery jskiej tundry. Sheldon, stawiając kroki jak najciszej, dochodzi do kamienistej enklawy, niewidocznej z żadnej z obu dróg, i zabiera się do pracy tak szy bko, na ile pozwalają sterane ręce i oczy. Wy ciąga nóż, wbija go w worek blisko dna i rozcina materiał równie zręcznie jak wprawna ręka patroszy ubitą zwierzy nę. Otwarty worek kładzie na ziemi do góry dnem. Odłoży wszy nóż, bierze dużą sieć ry backą i przy kry wa nią worek. Pamiętając o ty m, by wziąć poprawkę na swobodę ruchów i zasięg wy prostowany ch ramion, odcina część sieci zwisającą za workiem. Głęboko wciąga chłodne powietrze i zatrzy muje je w płucach, dopóki nie poczuje bólu. Wtedy je wy puszcza. W 1950 roku nad New River spędził na strzelnicy wiele godzin. Stanowiska strzeleckie nie by ły osłonięte żadny m długim zadaszeniem, jakie chronią golfistów trenujący ch długie uderzenia na wąskich torach. Na strzelnicy marines strzelali z małego pagórka i leżeli w ziemi, kurzu, błocie albo lepkiej brei, w zależności od tego, jaki nastrój miała tego dnia matka natura. Gdy by ło gorąco, pocili się i swędziało ich w różny ch miejscach. Gdy by ło mokro, swędziało ich jeszcze bardziej. Jeżeli drgnęli albo jęknęli, ry zy kowali, że dostaną kolbą karabinu w hełm od instruktora strzelania, który by ł człowiekiem pozbawiony m jakiegokolwiek uroku osobistego. Oddychać, nic więcej. Biegali po dziesięć mil dziennie, aby wzmocnić mięśnie i zwolnić przemianę materii. Ograniczy li cukier i kawę. Robili wszy stko, żeby nauczy ć serce przestać bić. Metronom ty ka wolno, wolniutko. Mniej powietrza, mniej oddechu, mniej ży cia. Wszy stko, żeby snajper pozostał nieruchomy, a zwiadowca biegał, obserwował, zapisy wał, wracał. To by ło pięćdziesiąt osiem lat temu. Wszy stko widzi teraz wy raźniej niż wtedy. Rhea powiedziałaby, że to ży wy wy twór starzejącego się umy słu. Bardziej prawdopodobne jednak, że to jasność, która przy chodzi ze starością – w wy niku naturalnego procesu uwalniania umy słu od wy imaginowanej przy szłości, aby teraźniejszość i przeszłość zajęły należne im miejsce w centrum uwagi. Przeszłość jest teraz dla Sheldona tak namacalna jak dla młody ch przy szłość. To albo przelotne przekleństwo, albo dar chroniący przed pogrążeniem się w otchłani niepamięci. „Oddy chać, nic więcej”. Pewnego bardzo deszczowego dnia na strzelnicy po lewej ręce Sheldona leżał Hank Bishop, próbując w lekkiej mgiełce trafić w tarczę, ustawioną w odległości dwustu metrów.
Poczciwy Hank Bishop nie by ł zby t by stry. – Nie wiem, czy trafiłem – mówił po każdy m strzale. – Nie trafiłeś – odpowiadał Donny. – Nie wiem, czy trafiłem – powiedział. – Nie trafiłeś – odparł Donny. – Nie wiem, czy trafiłem – powiedział. – Nie trafiłeś – odparł Donny. Po dłuższej rozmowie tego rodzaju – która nigdy nie męczy ła Sheldona – zdarzy ła się rzecz niewy jaśniona i bliska cudu. Hank zastanowił się nad swoim działaniem, co przerwało jednostajny cy kl i zainspirowało go do py tania. – Skąd ta pewność, że nie trafiłem, Donny ? – Bo strzelasz do mojej tarczy, Hank. Twoja jest tam. Czekaj – pokażę ci. W gęstniejącej ulewie Donny bezszelestnie odpiął kieszeń na piersi i wy ciągnął jeden pocisk z czerwony m wierzchołkiem. Wy ciągnął magazy nek i położy ł obok siebie. Następnie usunął z komory pozostały nabój i włoży ł smugacza. Nabrał nieco powietrza, połowę z niego wy puścił, wy celował i nacisnął spust. Fosfory zujący czerwony m blaskiem pocisk przeciął mgłę jak płonący gołąb w alpejskim tunelu, po czy m uderzy ł w drewnianą tarczę Hanka. Trafił niemal w sam środek i rząd marines zaczął wznosić radosne okrzy ki i klaskać, a instruktor, sły sząc to, przebiegł wzdłuż szeregu, tłukąc kolbą w hełm każdego żołnierza z oddziału. Amunicja smugowa nie ma zby t dużej siły penetracji. Tak więc płonący pocisk wbił się w drewnianą tarczę, która naty chmiast zaczęła się tlić, sy knęła i zajęła się ogniem od środka. – Horowitz, ośle skończony ! Co ty wy prawiasz, do cholery ? – To nie ja! – Psiakrew, przecież na pewno nie Bishop. – No dobrze, to ja. Ale Hank nie umiał trafić w swoją tarczę, a moja jest już podziurawiona jak sito. Ty mi samy mi rękami Sheldon szy je. Pracuje tak szy bko, na ile pozwalają mu palce. Przewleka igłę z ży łką, uży wając rękojeści noża jak naparstka, aby przebić nią tkaninę worka i naszy ć na nią sieć. Zdaje sobie sprawę z upły wającego czasu, ale siłą woli zmusza wy obraźnię, aby nie podsuwała mu obrazów tego, co się może dziać w domku. Pracuje w głębokim skupieniu ponad pół godziny. Obawia się, że igła jest za cienka, by wy trzy mać tortury ciężkiego zadania. Worek jest z grubej bawełny, ale na szczęście splot jest
dość luźny i Sheldonowi udaje się przepy chać igłę między gruby mi włóknami. Kończy i przy gląda się swojemu dziełu. Jest całkiem niezłe, zważy wszy na skromne środki, jaki miał do dy spozy cji. Teraz musi uzupełnić strój maskujący gałązkami, liśćmi i kawałkami darni. Nie chce uży wać ty lko materiału z najbliższego otoczenia, woli, aby kamuflaż zlewał się z jak najszerszy m fragmentem przy rody wokół niego. Chce się wtopić w las – by strój stał się autenty czną, ży wą częścią otaczającego go świata. Skończy wszy pracę, bezszelestnie kopie w wilgotny m miejscu, wy ciąga garść lepkiej ziemi i naciera sobie nią twarz i zewnętrzną stronę dłoni. Rozmazuje ziemię na butach i widoczny ch zielony ch fragmentach worka. Kiedy uznaje, że wszy stko jest gotowe, wkłada strój maskujący, umieszczając głowę w okrągłej części dna worka. Na koniec przebija tkaninę po lewej i prawej stronie od obojczy ka i przeplata przez otwory pasek z worka. Wy gląda teraz, jak gdy by miał na sobie ry cerską pelery nę. Jest gotów. – Co teraz? – py ta Bill. – Właśnie – odpowiada Sheldon.
ROZDZIAŁ 20
N
ajlepiej by ło zawsze ograniczy ć liczbę osób zaangażowany ch w operację do minimum. W Serbii Enver miał kłopoty z trzy maniem języ ka za zębami. Plany powstające
w zaciemniony ch pokojach zby t łatwo wy chodziły na światło dzienne. Mówiło się: „długi języ k, krótkie ży cie”. Miał wtedy niewiele ponad dwadzieścia lat i by ł w szoku. Zdolność Serbów do przerażający ch aktów agresji nie ty lko budziła w nim wściekłość, ale i zaskakiwała. Jak ludzie mogli tak strasznie nienawidzić obcy ch? Enver nigdy nie wpadł w tę pułapkę i szczy cił się ty m. Jego milicja atakowała ty lko ty ch, którzy mieli związek ze zbrodniami przeciwko jego narodowi. Kierowała nim chęć pomszczenia zamordowany ch i przy wrócenia godności swoim ludziom. Nie realizował żadnej szalonej ideologii i nie zabijał w imię Boże. Wy starczało mu takie usprawiedliwienie swoich czy nów, jakie miał. Pod koniec wojny problem polegał na ty m, że prawie każdy Serb by ł mordercą, a jego żona diabelską harpią, szepczącą do ucha różne plugastwa, aby wzburzy ć w nim krew. Jak mogłoby się to wszy stko potoczy ć inaczej? Mężczy źni zabijają, bo tego chcą. Coś każe im tego chcieć. Ale wy bór zawsze należy do nich, a od tego wy boru zależy ich los. Człowiek, który odebrał telefon od Envera, by ł dobrze znany w UÇK. Znał go Kadri. By ł przeciętny m mężczy zną średniego wzrostu, który nie wy różniał się szczególną siłą ani szy bkością. W jego zachowaniu nie by ło wy jątkowej brutalności, nie lubował się też w okrucieństwie. Nigdy nie przesadzał z piciem i nie usprawiedliwiał swoich czy nów, ubierając je w górnolotne słowa i odwołując się do historii i emocji. Nie szukał więzi z inny mi, hołdując teoriom spiskowy m. Ci, którzy go znali, nie rozmawiali z nim zby t często, bo by ło niewiele do powiedzenia i jeszcze mniej do usły szenia. Kiedy jednak o nim mówiono, wszy scy zgadzali się co do jednego. Uważali, że ten człowiek nie ma już duszy. Że jest ży wy m trupem. Nazy wano go Zezake – Czarny. Czarny chroni Envera. Jest jego tarczą. Jego żołnierzem. Wy słano go do Norwegii, aby ukry ł Envera przed Serbami, trzy mał się blisko niego i służy ł mu pomocą. Żeby by ł cieniem Envera. Czarny jest wzorowy m oby watelem Oslo. Czeka na zielone światło, by przejść na drugą stronę ulicy. Włącza kierunkowskaz przed skrętem. Przy trzy muje drzwi kobietom z wózkami
w United Bakeries. Nigdy nie narzeka na długość kolejek do kasy w sklepie monopolowy m. Serbowie wiedzą, że tu jest. Ale Norwegowie prawdopodobnie nie. Podróżuje spokojnie z fałszy wy mi dokumentami. Wy najmuje pokoje, a potem odjeżdża. Niczego po sobie nie zostawia. Jest duchem i umie poruszać się po Europie, jak potrafią ty lko przestępcy. Kosowianie i Albańczy cy w Oslo są dobrze zorganizowani i zmobilizowani. Nie stanowią licznej grupy i często znają się między sobą. Uważają na siebie nawzajem, między inny mi uważając na Czarnego, żeby Czarny mógł uważać na Envera. Teraz dostał zadanie do wy konania. Czarny odebrał telefon od Envera i zabrał się do tego, czego nie zrobili Burim i Gjon. Ma odzy skać chłopca po prostu dlatego, że otrzy mał takie polecenie, a ty m się właśnie zajmuje – wy kony waniem poleceń. Na czarny m ry nku kupił wiekowy, ale działający pistolet Colt 1911 kalibru .45 i stary karabin powtarzalny Winchester z drewnianą kolbą. Poprzedni właściciel wy ry ł na niej swasty kę. Czarny kupił tę broń nie ze względu na swoje sy mpatie polity czne, ale z powodu niskiej ceny i dużego prawdopodobieństwa, że właściciel będzie gotów szy bko zapomnieć o transakcji. Pięciostrzałowy karabin ma celownik mechaniczny. Kiedy Czarny sprawdził go na wzgórzach za miastem, stwierdził, że jest niezawodny i celny. Dostał rozkaz, by zabrać broń i przy jechać do domku letniskowego. Enver podał mu adres. Drogę miał znaleźć sam. Czarny nie wie, że chłopca zabrali my śliwi. Wie jednak, jak chłopiec wy gląda i zna jego prawdziwe imię. Dzięki wy szkoleniu do udziału w operacjach specjalny ch nauczy ł się zawsze tankować samochód tuż przed dotarciem do celu zadania, ponieważ w ten sposób pojazd jest przy gotowany albo do drogi powrotnej, albo do bły skawicznej ucieczki. Kiedy więc wjeżdża na stację benzy nową Esso w Kongsvinger, nagle zdziwiony widzi przez okno swojego samochodu poszukiwanego chłopca, który trzy ma w ręku kawałek suszonego mięsa z łosia, stojąc wśród pięciu młody ch Norwegów. Czarny podjeżdża fiatem do dy stry butora, mijając powoli minimarket, przed który m stoi chłopiec z kawałkiem mięsa w ręku. Otwiera schowek i wy ciąga jasnoczerwoną plastikową teczkę. Tkwi w niej plik fotografii chłopca. Zdjęcie z paszportu. Kilka zrobiony ch podczas obserwacji. Zdjęcia z matką i bez matki. Z dłuższy mi i krótszy mi włosami. Z lodami w rożku. Czarny porównuje zdjęcia z chłopcem. Chłopak zauważa, że mężczy zna w mały m samochodzie mu się przy gląda i patrzy na niego. Nie poznaje go. Nigdy przedtem się nie widzieli. Czarny naty chmiast uświadamia sobie, że to przy padkowe spotkanie zmienia sy tuację. Przestawia figury na szachownicy. Atak na domek letniskowy miał ty lko jeden cel: znaleźć chłopaka. Skoro chłopak został znaleziony, nie ma potrzeby przeprowadzać żadnej akcji.
Zastanawia się nad ty m z niezmieniony m wy razem twarzy. Czarny wy ciąga z kieszeni telefon i dzwoni do Envera. Wie, że połączenie można namierzy ć, dlatego korzy sta wy łącznie z telefonów prepaid. Wie też, że aparat może zdradzić jego lokalizację, a nawet zostać wy korzy stany jako mikrofon przez policję, która może zdalnie uruchomić telefon bez jego wiedzy – dlatego po każdej rozmowie z Enverem wy rzuca kartę SIM. Po krótkim sy gnale Enver odbiera. – Co jest? – py ta. – Znalazłem chłopaka. Na chwilę zapada milczenie. – Masz go? – Nie. Ale zaraz będę miał. – Co ze stary m? – Nie widzę żadnego starego. – To z kim jest chłopak? Z policją? – Nie, z miejscowy mi urlopowiczami. Paroma my śliwy mi. Albo wędkarzami. – Weź chłopaka. – Mam go przy wieźć do domku? Enver wzdy cha do telefonu. Gdy by ty lko ta rozmowa odby ła się poprzedniego wieczoru, odpowiedź by łaby przecząca. Enver, Gjon i Burim wróciliby do swoich samochodów i spotkali się z Czarny m w jakimś przy padkowo wy brany m miejscu, zamieniliby się samochodami i Enver pojechałby w kierunku szwedzkiej granicy niestrzeżoną boczną drogą, gdzie Norwegowie sprzedają nielegalnie alkohol i papierosy. Ale rozmowa nie odby ła się poprzedniego wieczoru. Odby wa się dzisiaj. – Tak. Sprawa jest już w toku. Przy wieź go, kiedy skończy sz swoje. I przy wieź broń. Nie zabawimy tu długo. Jest ich pięciu plus chłopak. Wszy scy mają niewiele mniej albo niewiele więcej niż trzy dzieści lat. Obserwuje ich, jak opuszczają sklep z zakupami. Każdy niesie torbę, a chłopiec idzie w pewnej odległości za nimi. Sy n Envera odstaje od reszty. Wiadomo, że mieszkał ze swoją matką i że matka by ła dziwna – szy bko mówiła, kłamała i podobno przy jmowała mężczy zn, żeby zapłacić czy nsz. Wszy stko to robiła jednak dla sy na. Nie do końca wiadomo, dlaczego Enver postanowił złamać ustalony porządek i zabrać chłopca z Norwegii. Ale Czarny już przestał zawracać sobie głowę powodami, dla który ch ludzie robią to, co robią. Siedzi więc w samochodzie na stacji benzy nowej i śledzi grupę mężczy zn, o której nie ma żadny ch informacji. Dlaczego chłopak znalazł się tu z nimi bez starego? Nie przy chodzi mu do głowy żaden powód. Stary zapewne jest w środku i coś kupuje albo poszedł się wy sikać. Tak robią
starzy ludzie. Postanawia zaczekać, aż emery t wy jdzie. Ale nie wy chodzi. Wszy scy mężczy źni i chłopiec wsiadają do pikapa. Rozlega się warkot silnika i po chwili samochód rusza. Czarny odjeżdża za fordem ze stacji Esso i skręca w drugorzędną drogę. Jest wy asfaltowana i pustawa. Jedzie nią kilka samochodów, ale za mało, by ochronić mężczy zn. Czarny ma duże szanse. Las na obrzeżach miasteczka jest rzadszy. Na skraju drogi rośnie brązowa i żółta trawa, która wy ziera ze stary ch wy bojów i pęknięć w jezdni. Pogoda jest piękna, a nawierzchnia drogi sucha. Czarny wrzuca trójkę i wy przedza półciężarówkę. Kiedy samochody zrównują się ze sobą, kierowca o twarzy poznaczonej zmarszczkami patrzy na niego. Ale trwa to ty lko chwilę. Gdy fiat oddala się od forda na odległość pięciu długości samochodu, Czarny wciska hamulec i ty lne koła wpadają w poślizg. Kierowca pikapa też wciska hamulec i z piskiem opon zatrzy muje się tuż za fiatem, który stanął w poprzek drogi. Czarny już jest na zewnątrz. Drzwi kierowcy są po drugiej stronie od forda. Stoi za fiatem, patrząc nad jego srebrny m zardzewiały m dachem. Pły nny m gestem unosi winchestera, przeładowuje, opuszczając dźwignię o czterdzieści pięć stopni, i bierze na cel kierowcę. Chłopca nie ma w kabinie. Siedzi na platformie z trzema mężczy znami. Czarny to wie – przy jrzał się dokładnie, jadąc za nimi. Ty m lepiej i łatwiej będzie wy konać zadanie. Czarny strzela w okno pikapa, trafiając kierowcę w twarz. Krew rozbry zguje się na przedniej szy bie. Drugi z mężczy zn w kabinie, najwy raźniej nieprzy zwy czajony do wojny i reakcji konieczny ch na polu bitwy, siedzi nieruchomo jak zwierzęta, na które z pewnością poluje. Czarny celuje, znów przesuwa dźwignię winchestera i zabija go. Sły szy jakieś zamieszanie na platformie, a potem tupot butów na stalowy ch pły tach. Kuca, by między kołami obu samochodów sprawdzić, czy zeszli na ziemię i próbują uciekać. Z doświadczenia wie, że jeżeli od razu odbiegną od pikapa, nie będzie ich mógł zobaczy ć i będzie się musiał przesunąć w lewo lub w prawo, by znaleźli się w polu jego widzenia. Nie widzi nóg, ale przy puszcza, że wkrótce zobaczy. Gdy się prostuje, żeby spojrzeć nad dachem samochodu, widzi pucołowatego człowieka o ciemnoblond włosach, który trzy ma strzelbę na dachu kabiny pikapa. Dy goczą mu ręce. Zanim Czarny zdąży ł ponownie uchwy cić cel, mężczy zna strzela. Pocisk mija głowę Czarnego tak blisko, że sły szy jego świst. Jeszcze przez chwilę szumi mu i dzwoni w uchu. Bierze mężczy znę na cel i naciska spust. Ty m razem strzał nie jest tak czy sty i pocisk trafia
w twarz niżej, niż zamierzał. Ale człowiek pada, znikając mu z oczu, i w ty m momencie Czarnego niewiele więcej interesuje. Znów kuca i ty m razem widzi nogi. Mniejsze stopy chłopca po prawej, a obok stopy jednego z mężczy zn. Drugi mężczy zna kieruje się w stronę lasu po lewej. By ć może uda mu się uciec, bo Czarny musi wy brać. Jeżeli przesunie się w prawo, żeby wy celować w mężczy znę biegnącego z chłopakiem, zasłoni sobie widok na drugiego. Jeśli z kolei zrobi krok w lewo, będzie mógł zastrzelić tego, który ucieka do lasu, ale potem będzie musiał gonić tamty ch dwóch. A nie chce ich gonić. Trzy ma się pewnie na nogach i działa szy bko. Przesuwając się za fiata, widzi mężczy znę uciekającego z chłopcem i udaje mu się do niego strzelić. Ale strzał pada nisko i trafia go w krzy ż. Mężczy zna pada i wije się z wrzaskiem na ziemi. Chłopak natomiast zatrzy muje się i odwraca do Czarnego. Płacze, ale na szczęście cicho. Płacz denerwuje Czarnego, który właśnie z tego powodu zdecy dowanie stara się trzy mać z dala od dzieci. To jeden z dwóch dźwięków – prócz nocnego miauczenia głodny ch kotów – który wciąż porusza w nim jakąś bolesną strunę. Wy biega naprzód, mijając forda i ma otwarty widok na drogę. Drugi z mężczy zn rzeczy wiście uciekł do lasu. W młodości Czarny by ć może wy ciągnąłby czterdziestkępiątkę i na oślep posłał parę kul między drzewa, ale już nie robi takich rzeczy. Czarny zwalnia kroku. Nie ma aż takiego pośpiechu. Niepokoi się, że zbieg ma telefon i wezwie policję. Każdy w Skandy nawii ma komórkę. Zatrzy muje się obok chłopca i patrzy na niego. Kciukiem ociera łzę spod jego oka. Gdy Czarny spogląda w twarz chłopca, przy pomina mu to widok, którego już dawno nie ogląda, patrząc w lustro. Postrzelony w plecy to Mads. Wciąż ży je, choć jego oczy są już nieobecne. Nie ma potrzeby strzelać mu w ty ł głowy. Albo wkrótce umrze, albo nie. W każdy m razie jego ży cie nie ma znaczenia w porównaniu z mężczy zną, któremu udało się uciec. Znaczenie ma jednak dźwięk, który dobiega z pikapa za jego plecami. Czarny odwraca się, aby spojrzeć na forda, i z autenty czny m zdumieniem widzi grubego, który mierzy do niego ze strzelby. Człowiek stracił część twarzy, ale najwy raźniej umie jeszcze posługiwać się bronią. Czarny odkłada winchestera i wy ciąga pistolet. Kiedy celuje, czuje jednak nagły ból w kolanie. Spuszczając oczy, widzi, że chłopak uderzy ł go – dość mocno – jakimś paty kiem, który ma na końcu zawiązaną chustkę. W ty m momencie sły szy huk wy strzału. Pocisk ze strzelby Tormoda trafia Czarnego, wy ry wając mu kawałek uda. Omija jednak
tętnicę udową – na szczęście, bo taka rana by łaby śmiertelna. Zważy wszy na stan Tormoda, to by ł naprawdę mężny czy n. A także ostatni, bo klęcząc na jedny m kolanie, Czarny wy korzy stuje pociski z pistoletu, który ch nie wy strzelił w las, i zabija Tormoda. – Chodź ze mną – mówi Czarny po albańsku, lecz chłopiec ani drgnie. Co dziwniejsze, w ogóle nie reaguje. Jak gdy by nie znał albańskiego. Czarny powtarza, ty m razem po angielsku, i znów chłopiec nie rusza się z miejsca. Zdziwiony, ale niezrażony Czarny chwy ta go za koszulę między łopatkami i wlecze do samochodu. Podnosząc karabin z ziemi, z trudem wraca do fiata, uty kając i krwawiąc z rany w nodze. Otwiera schowek i wy ciąga z apteczki igłę i nić, żeby się zaszy ć. Następnie bandażuje udo i pociąga duży ły k wody z manierki, którą ma pod siedzeniem pasażera. Chłopiec przestał płakać. Może jest w szoku. Zresztą to i tak nieważne. Czarny naprawdę nie potrafi zrozumieć, kiedy i dlaczego emocje pojawiają się, znikają albo przechodzą jedna w drugą. Nawet nie stara się już domy ślać. Gdy dusza umiera, znikają wszy stkie tajemnice. Pozostają ty lko problemy. Gdy Enver odbiera telefon, Czarny składa krótki meldunek. – Mam chłopaka. Policja znajdzie domek. Niedługo będę na miejscu. Jestem ranny. Bądźcie gotowi do drogi. – Jesteśmy gotowi – odpowiada Enver. Czarny wy ciąga z telefonu kartę SIM i łamie ją na pół. Potem wkłada nową. Z saty sfakcją zatrzaskuje drzwi i uruchamia silnik. Na drodze prowadzącej do domku letniskowego powinien się znaleźć za niecałe dziesięć minut.
ROZDZIAŁ 21
D
onny porusza się cicho, krok za krokiem, zagłębiając się dalej w las. Już nie radzi sobie z równowagą tak dobrze jak kiedy ś, więc trudniej mu utrzy mać się na jednej nodze i szukać
odpowiedniego miejsca do postawienia drugiej. Wciąż jest daleko od drogi i przy puszcza, że może bezpiecznie iść wy prostowany, ale kiedy znajdzie się bliżej, będzie się czołgał i wtopi się w ziemię. Zatrzy muje się raptownie. Tuż przy pry watnej drodze prowadzącej do łąki i dalej do samego domku, w jarze obok drogi, dostrzega bły sk czegoś metalowego. Znajduje się teraz na poziomie ziemi i zamiast podejść bliżej, oddala się na niewielkie wzniesienie i rozciąga się na brzuchu. Nie wy konując żadny ch szerokich ruchów, zdejmuje lornetkę z paska i przy kłada do oczu. Z przy zwy czajenia nie doty ka pokrętła regulacji ostrości palcem wskazujący m, żeby nie wbić sobie żadnej drzazgi. Sheldon niewiele wie o motocy klach, ale potrafi rozpoznać emblemat na zbiorniku paliwa. To bez wątpienia niebiesko-białe kółko BMW, a jasnożółty kolor baku oznacza, że to motor Larsa. Maszy na leży nieruchomo w jarze, skierowana w stronę głównej drogi, daleko od domu, jak gdy by stamtąd odjeżdżała. Sheldon nie widzi obok niej żadny ch ludzi. Nikogo martwego ani rannego. Koła się nie kręcą. Nie sły chać stukotu ani wy cia silnika. „To, co się ma stać, już się zaczęło”. To nie wy siłek go zabije, ale napły w adrenaliny. Serce zaczy na bić szy bciej, a na czole pojawiła się już cienka warstewka zimnego potu, grożąc przeziębieniem, zapaleniem płuc albo śmiercią. Delikatne podmuchy chłodu, które zaledwie parę minut temu przy nosiły ulgę, to początek przy szłości bez niego. Nie odry wając lornetki od oczu, Sheldon spogląda w lewo. Las i światło zlewają się ze sobą, aż wreszcie dostrzega ledwie widoczny skrawek czerwieni. Czerwieni, która kiedy ś przy pominała kolor samochodu sportowego lub olśniewającego zachodu słońca. Teraz jest spłowiała i przy jemna dla oka. Dzięki temu domek wtapia się w tło, ale zawsze odcina się od osłony lasu. Nie widzi stąd żadny ch okien. Nie widzi sauny. A tam właśnie ukry wają się Mojżesz i Aaron.
Przekonany, że jest sam, szy bciej rusza naprzód. Wie, że ludzkie oko jest najbardziej wrażliwe na ruch, a dopiero potem odnotowuje kolor. Nie jesteśmy łowcami. Przeznaczono nam rolę ofiar i wy kształciliśmy w sobie zmy sły ofiar. Jego sierżant dał im to jasno do zrozumienia. – Kiedy widzimy ruch, źrenice nam się zwężają i gapimy się w niego jak idioci. Nasze serce pompuje adrenalinę. Wpadamy w panikę i jesteśmy gotowi do ucieczki, ale nie uciekamy. Dlaczego? Bo brakuje nam szy bkości, nie mamy ani jednego porządnego zęba, nie mamy pazurów, kiepsko pły wamy, ledwie potrafimy się wspinać i nie jesteśmy nawet w połowie tak rozgarnięci, jak się nam wy daje. Jesteśmy mięsem. A moje zadanie polega na ty m, żeby zmienić was z mięsa w marines! Nie wy obrażacie sobie, jakie to trudne zadanie. Równie dobrze mógłby m zmienić ołów w złoto! Moją żonę w Ritę Hay worth! Nie oddaję się żadnemu z ty ch beznadziejny ch, choć potencjalnie saty sfakcjonujący ch zajęć ty lko dlatego, że Korpus Piechoty Morskiej nie płaci mi za oddawanie się ty m zajęciom. Płacą mi dwanaście centów ty godniowo, żeby zmienić was z ofiar w drapieżniki! Wiecie, jak przerażona, uciekająca ofiara staje się drapieżnikiem? Wiecie? Powiem wam! Zatrzy muje się. I odwraca. I postanawia zabić. Nauczę was teraz, jak to się robi. Ty ! Horowitz, co właśnie powiedziałem? – Zjedz, bo zostaniesz zjedzony, panie sierżancie! Musi tam dotrzeć i znaleźć saunę, ale nie może pozwolić, żeby nieprzy jaciel go zauważy ł. Już to kiedy ś robił. Ale prawie sześćdziesiąt lat temu. Dziś jego oczy wpuszczają jedną czwartą światła, jakie widzi młody człowiek. Wy starczy jeden upadek, żeby połamał sobie kości. Dźwięki wy sokiego rejestru są już ty lko wspomnieniem. Co w ogóle potrafi usły szeć? Szelest suchego liścia pod obcasem wroga? Trzask odbezpieczanej broni? Ptaka podry wającego się do lotu, który daje mu znak, że nie jest sam? Nie jest już łowcą. Jest marzy cielem. Umierający m okazem. Bezuży teczny m człowiekiem. – Jestem ubrany jak krzak. – Rzeczy wiście, Donny. Nie o to ci chodziło? – Kogo chcę oszukać? Ty lko samego siebie? – Na pewno by łeś snajperem? Nie pracownikiem biurowy m, jak mówiłeś Mabel? – Skąd by m wiedział, jak zrobić strój maskujący ? – Jesteś bardzo inteligentny, Sheldon. Mogłeś to sam wy kombinować. – To coś więcej. Moje mięśnie wszy stko pamiętają. Wiem, jak chodzić. Wiem, jak patrzeć. Te wspomnienia są częścią mnie. Ale nie chodzi o to, co pamiętam. Raczej o to, czego nie pamiętam. – Jak to? – Nie pamiętam żadnej pracy w biurze.
– Tak czy inaczej, Sheldon, jesteś teraz tu, a nie gdzie indziej. Co zamierzasz z ty m zrobić? To jedy ne wieczne py tanie w ży ciu. – Zamierzam znaleźć strzelby. – Jeżeli to ma się stać, powinieneś wracać do roboty. Teren obniża się, przechodząc w długą pły tką dolinę, a potem się wznosi aż do domku. Ziemia pod liśćmi jest wilgotna i chłodna, łatwiej znaleźć na niej pewne oparcie. Nadal jest bardzo jasno, a nordy ckie słońce stoi wy soko, rzucając krótkie cienie. W pły tkiej dolinie Sheldon rozpoznaje kory to aluwialne, utworzone całe wieki temu przez lodowiec albo rzekę. To cenna informacja, ponieważ oznacza, że dolina biegnie w obu kierunkach i Sheldon może wy korzy stać tę wiedzę o terenie. Oznacza to, że sauna nie będzie stała w miejscu, gdzie zbierają się wody zalewowe. Nie tutaj i nie po drugiej stronie łąki. Będzie stała wy żej. Tam, gdzie jest bardziej sucho. Będzie za domem. Okrążę szerokim łukiem. Młodszy człowiek prawdopodobnie wy brałby trasę bliższą domu, do którego zmierza z lewej, zaszy ty kilkaset metrów w głąb lasu. Młodszy człowiek prawdopodobnie tak bardzo martwiłby się o Rheę, że zabrałby ze sobą ty lko krótki nóż, żeby go uży ć jako broni. Ale Sheldon nie jest młodszy m człowiekiem. Nie umie nikogo obezwładnić. W pozy cji siedzącej ledwie potrafił przebić nożem płótno worka. Gdy patrzy my w głąb lasu, szukając źródła jakiegoś dźwięku, patrzy my na puste przestrzenie. Między drzewami, gdzie przebija światło. Między gałęziami, gdzie możemy dostrzec błękit albo szarosrebrzy stą podszewkę niebios. Nasze oczy szukają światła i próbują odnaleźć coś, co zabierze nas z ciemnego pustkowia. Sheldon idzie wśród cieni. Trzy ma się pni drzew. Przez wiele minut leży płasko na ziemi, tam, gdzie teren jest nierówny, i zmienia się w poszy cie leśne. Opiera się na łokciach i kolanach, bo pierś nie ma już ty le siły, aby dłużej utrzy mać jego wątłe ciało nad ziemią. Ile czasu minęło? Około godziny. Przez czterdzieści minut robił strój maskujący, a przez następne dwadzieścia szedł naprzód. Czy to możliwe? Ma wrażenie, jakby to trwało znacznie dłużej. Zmarzłby, gdy by pod workiem nie by ło tak gorąco. Powinien mieć rękawiczki. Zawsze mu to powtarzano. Najlepsza jest skóra. Kierowcy wy ścigowi i jeźdźcy na koniach noszą rękawiczki, aby pochłaniały pot i poprawiały chwy t kierownicy i wodzy. Noszą je metalowcy i stolarze. Ogrodnicy i alpiniści. „Ależ delikatne ręce” – szepnęła mu kiedy ś Mabel. Już nie. Dzisiaj są stwardniałe i pokryte bliznami. Zakrwawione i samotne. Rzadko mają do towarzystwa siebie nawzajem. Stały się sobie obojętne. Niewiele już jest powodów do klaskania.
Większość ludzi w jego oddziale zaczęła obcinać palec wskazujący w swoich rękawiczkach i nosić go luzem jak naparstek. W ten sposób można go by ło zgubić i chodzić ze zmarznięty m palcem – co się zdarzało, ale rzadko. Wszy scy wiedzieli, że rękawiczki są ważne. Dzięki nim dłonie pozostawały ciepłe i sprawne. Komandosi chronili ręce tak samo jak chirurdzy. Jak skrzy pkowie i pianiści, którzy nigdy nie zdejmują z kuchenki gorący ch naczy ń. Zdejmowali skórzaną osłonę palca dopiero tuż przed oddaniem strzału. Sheldon spogląda na drogę, którą pokonał. Jest pod wrażeniem samego siebie. Rzeczy wiście, szata nie jest bez znaczenia. Żołnierz w mundurze trzy ma się prościej. Lekarz zachowuje się bardziej autory taty wnie w biały m kitlu. Snajper czołga się bliżej ziemi. Jest spry tniejszy. Potrafi podejść bliżej. Czerwony dom przesuwa się jak słońce na hory zoncie. Sheldon śledził jego tor na przy słonięty m drzewami niebie i teraz dom zatrzy muje się po jego prawej, na samy m końcu widnokręgu. Jest większy, niż Sheldon się spodziewał. Zawsze go sobie wy obrażał jako jednopokojową chałupkę, zbitą z surowy ch sosnowy ch desek i przy kry tą spadzisty m dachem. Coś w rodzaju szopy albo psiej budy w targanej wichrami tundrze, która nigdy latem nie rozmarza. By ł dla niego mały m zdjęciem wiszący m na lodówce, które widział, idąc po mrożoną kawę. W rzeczy wistości jest większy. Sheldon ocenia, że w parterowy m budy nku są dwie sy pialnie i stry ch. Może mieć powierzchnię około stu dwudziestu metrów. Stoi trochę wy żej nad ziemią i pod spodem jest wolna przestrzeń – prawdopodobnie po to, żeby w domu by ło sucho podczas zimy i wiosenny ch roztopów. Do drzwi wejściowy ch prowadzą dwa stopnie. Sheldon jest za daleko, żeby zobaczy ć odciski butów, ale nie ma potrzeby sprawdzać. Ślady Lucy fera prowadziły z lasu do toy oty, ale Jabłeczny i Drwal szli stamtąd ty lko w jedną stronę. Nie mogli skierować się nigdzie indziej. Są w środku. Skoro motocy kl leży przewrócony, Sheldon może ty lko mieć nadzieję, że Rhea i Lars też tam są. Jeszcze kawałek i… to już to? Ogląda miejsce przez lornetkę. Krawędź jest prosta. Wy raźnie stworzona ręką człowieka. To jakiś budy nek stojący około stu metrów od domu. Sheldon przeczołguje się przez krzak borówek i leżące na ziemi konary brzozy. Omija zdechłego borsuka, ciesząc się w duchu, że nie ma tu wron, które mogły by się spłoszy ć i zdradzić jego położenie. Tak, oto i sauna, którą sobie wy obrażał. Buda z jedny m pomieszczeniem, kry ta dachem – na ty le duża, by pomieścić sześć osób i wy suszy ć drewno na opał. W środku leży chochla do oblewania zimną wodą kamieni, aby buchnęła gęsta para, w której jasne ciała gotują się na różowy kolor, przy pominający barwę policzków ladacznicy po ognisty ch figlach. Sheldon zbliża się do sauny od ty łu, pozwalając, by zasłoniła mu dom. Po raz pierwszy się
podnosi i staje na nogach, czując, jak ból przeszy wa mu plecy. Drzwi znajdują się po przeciwnej stronie domu, lecz z ty łu jest małe okienko, przez które może zajrzeć do środka, gdy się wy prostuje. Wewnątrz jest ciemno, lecz nie choć oko wy kol. Na drzwiach jest okrągłe okienko, przez które wpada dość światła, by mógł dojrzeć wy posażenie pomieszczenia. Po trzech stronach biegnie ławka, a na ścianie po lewej jest jeszcze druga, nieco wy żej. Siedzenia są wy tarte i choć wewnątrz nie pali się ogień, Sheldon czuje zapach drewna, który przy pomina mu czasy, gdy by ł młody i pełen wigoru. Wrażenie niepotrzebnie odwraca jego uwagę i naty chmiast próbuje je powstrzy mać, ale wspomnienia związane z zapachami najtrudniej od siebie odsunąć. „Czy w takim miejscu ktoś przechowy wałby broń?” Z pewnością nie. Wprawdzie mało prawdopodobne, by doszło do zapłonu amunicji w stosunkowo niskiej temperaturze, w której smaży się człowiek – w przeciwny m razie Bliski Wschód nie mógłby się zbroić. Ciepło może jednak wy paczy ć delikatne drewniane elementy i spowodować rozszerzenie metalu, pozbawiając czułe narzędzie niezbędnej precy zji. „No to gdzie są te strzelby ?” Sheldon patrzy przez okienko z ty łu, ale nie przy chodzi mu do głowy żaden pomy sł. – Jak idzie? – Bill? – Aha. – Nie mogę znaleźć broni. – Gdzie szukałeś? – No, zajrzałem przez to okienko. – To rzeczy wiście dokładnie sprawdziłeś. Można już sobie dać spokój. – No dobrze, słoneczko, a jaki ty masz pomy sł? – Właściwie to twój pomy sł. Jeżeli w saunie jest za gorąco, to broń nie może by ć w saunie. – Czy li jest na zewnątrz sauny. – Słuszny wniosek. „Jest tam, gdzie się przechowuje drewno!” Sheldon skręca w lewo i wy gląda zza węgła. Widzi dom i jest prawie pewien, że dom go nie widzi. Ale rzeczy wiście, tak jak sugerował Bill, stoi tu druga, mniejsza buda. Bez okien. Ma około dwóch i pół metra wy sokości, niecałe dwa metry szerokości i metr głębokości. Bardziej schowek niż szopa. W ty ch stronach, zwłaszcza że to nie farma, mały budy nek gospodarczy nie może by ć niczy m inny m, jak ty lko szopą na drewno i narzędzia. Wy gląda nijako i niepozornie, w ogóle nie rzucając się w oczy. Sheldon dochodzi do wniosku, że to dobre miejsce do przechowy wania broni. Może tu by ć
zimno, ale uszkodzenie broni jest znacznie mniejszy m ry zy kiem niż jej kradzież z domu. Poza ty m nigdy nie można wy kluczy ć wy padku. Dlatego właśnie po powrocie z Korei Sheldon nigdy nie miał żadnej broni, jeśli nie liczy ć starego pirackiego pistoletu, który m Saul bawił się w anty kwariacie. Ty mczasem Bill miał muszkiet z demobilu, kiedy więc zaczy nali ze sobą walczy ć, nie by ło mowy o żadnej pracy. Drzwi do szopy są zamknięte na staroświecką kłódkę w osłonie z czerwonej gumy. Tak się jednak szczęśliwie składa, że kłódka jest otwarta. Pałąk w kształcie odwróconej litery U został ustawiony na swoim miejscu, ale nie zatrzaśnięty. Nie ma sensu zastanawiać się, dlaczego. Sheldon musi tam wejść. Ma ty lko nadzieję, że nikt nie wszedł tu przed nim i nie zabrał tego, co jest mu potrzebne. Zawiasy znajdują się po prawej, czy li drzwi otwierają się w stronę domu. Sheldon wchodzi do szopy i przy my ka za sobą drzwi. W środku jest ciemno i ciepło. Przestrzeń jest tak ciasna, że po raz pierwszy od paru dni czuje własny zapach. Jego ciało cuchnie, jest wy smarowany błotem i grzy bem, ubrudzony ekskrementami ptaków i robaków. Każda część jego ciała zlewa się z barwami ziemi – każda prócz niebieskich oczu, które zauważają ostre promienie światła padające przez szpary w dachu. W szopie są grabie i trzy łopaty różnej wielkości. Długo nieuży wany, zeszty wniały pędzel oraz zwój sznura, kiedy ś mocnego i wy trzy małego, który za długo jednak leżał przy butli z gazem i jest teraz podejrzany. Są tu tarcze łucznicze i sprzęt wędkarski. A wy żej z półki wy staje skórzany kufer długości połowy strzelby. Sheldon naciska na kufer od dołu, żeby nie skrobał po drewnie, i zdejmuje go z półki. Skrzy nka jest cięższa, niż można się spodziewać. A może po prostu jest już słabszy. Chce od razu wy jść, ale wie, że strzelba bez amunicji będzie bezuży teczna. Jeżeli zostanie tu przy łapany, zginie bez walki. To jednak za duże ry zy ko wy chodzić i złoży ć strzelbę ty lko po to, by potem wracać. Trzeba to zrobić na miejscu. Starając się niczego nie przewrócić, ostrożnie stawia kufer na zakurzonej podłodze, pilnie nasłuchując dźwięków dobiegający ch z zewnątrz. Kufer jest stary i wy posażony w zamek szy frowy z trzema pokrętłami, na który ch ustawia się cy fry kodu. W latach sześćdziesiąty ch popularną kombinacją by ła liczba 007 na cześć Seana Connery ’ego i Sheldon próbuje go, ale bez skutku. Fabry czny m szy frem w większości przy padków by ła kombinacja 000, którą też próbuje ustawić – bez powodzenia. – To może trwać cały dzień – mówi Bill. – Dlaczego to zawsze jest Bill? Czemu nie Mabel. Albo Saul? Albo Mario? Albo ktoś, kogo mijałem na autostradzie. Dlaczego przy chodzisz do mnie przebrany za tego zapijaczonego
Irlandczy ka, który miał lombard obok mnie? – My ślałem, że by ł ci bliski. – By ł i brakuje mi go. Właśnie dlatego mam ci za złe, że się za niego przebierasz. Skończy łeś już z gorejący mi krzakami? Teraz chcesz by ć Irlandczy kiem? – Minęło dużo czasu, odkąd ostatni raz naprawdę rozmawialiśmy. Tęsknię za naszy mi rozmowami. – Nie mam ci nic więcej do powiedzenia poza ty m, co mówiłem wcześniej. To chy ba ty powinieneś się z czegoś wy tłumaczy ć. Odczep się, jestem zajęty. Sheldon bezgłośnie odwraca kufer, zwracając go zawiasami do siebie. Wciska ostrze noża pod jeden zawias. Podpierając klingę kamieniem, tworzy dźwignię i mocno naciska rękojeść, wy ważając zawias. Powtarza to samo z drugim, który też bez problemów odpada. Sheldon opiera się pokusie, żeby spojrzeć na zegarek. Wiedząc, że wieko będzie lekko skrzy pieć, otwiera kufer. Ku jego zaskoczeniu, jest tam ty lko jedna strzelba. – Który m z braci jesteś, Mojżeszem czy Aaronem? Zaprowadzisz mnie do Ziemi Obiecanej czy nie? Sheldon wy ciąga strzelbę z kufra i czuje jej ciężar. Minęły dziesiątki lat, odkąd ostatni raz miał w dłoniach broń. Nigdy więcej nie zamierzał jej doty kać. Ale tu, w prowizory czny m stroju maskujący m, na podłodze zakurzonej szopy, z jasnością i wiarą, jakich brakowało mu od lat, przy pomina sobie, kim kiedy ś by ł. To Remington model 7, z dwudziestocalową lufą, choć Donny wolałby, aby by ła dłuższa o dwa cale, które dodały by jej celności. Amunicja powinna się znajdować w oddzielny m miejscu, ale najwidoczniej Lars by ł spokojny o schowek i zamek kufra. W futerale jest pięć nabojów Winchester .308, które wy glądają znajomo, ponieważ są tego samego rozmiaru co amunicja NATO 7,62 mm. To rodzaj nabojów o zwężonej łusce z wtokiem, który ch uży wał kiedy ś – w tempie trzy stu sztuk dziennie – na strzelnicy nad New River. Remington to jednak jednostrzałowa broń z zamkiem czterotaktowy m, taka, jakiej można się spodziewać u polującego ojca i sy na. Nic specjalnego. Po prostu solidny sztucer, dobry na jelenie w leśnej gęstwinie, z kolbą z orzechowego drewna i celownikiem Bausch & Lomb. Donny składa broń, otwiera i zamy ka zamek. Chodzi gładko, jest dobrze naoliwiony. Palcem sprawdza komorę, aby się upewnić, czy jest pusta, a potem wkłada nabój i mocny m, lecz cichy m ruchem zasuwa zamek, który ry gluje, obracając dźwignię. Zabezpieczy wszy broń, wy ciąga z kufra cztery pozostałe naboje i trzy wkłada do kieszeni na piersi, pod strój maskujący. Ostatni wsuwa za prawe ucho.
Sheldon obrzuca ostatnim spojrzeniem wnętrze szopy, sprawdzając, czy czegoś nie przeoczy ł – jakiegoś śladu czy drugiej strzelby. Widzi papierowe tarcze, sztuczne kaczki-wabiki, parę rakiet śnieżny ch i nart, jakieś dziwne druty wiszące na haku z kolorowy mi końcami, pustą rurę, która wy gląda, jak gdy by noszono w niej ry sunki architektoniczne oraz dwie stare rakiety tenisowe. Zastanawia się, czy jest sens zamy kać i odkładać na miejsce kufer i dochodzi do wniosku, że warto poświęcić na to jeszcze kilka sekund. Nie jest przy zwy czajony do działania w takich kry zy sowy ch sy tuacjach, do napięcia towarzy szącego odbijaniu zakładników. Jako snajper pracował sam albo z obserwatorem. Zrzucano go gdzieś i mógł w swoim – zwy kle nieśpieszny m – tempie podejść do celu i zająć stanowisko. Nie biegał wszędzie jak zdenerwowany policjant, zastanawiając się, co robić, tak jak teraz. Kamuflaż i broń w ręku zmieniają wy gląd Donny ’ego. Przestaje się pocić, znika kłujący ból w okolicy lędźwiowej. Nawet ręce stają się bardziej rozluźnione. A potem zmienia się cel. Podchodząc do domu od strony szopy, nagle widzi na łące dwie postaci zmierzające do drzwi wejściowy ch. Jedna jest wy soka, a druga niska. Wy soka ciągnie za sobą mniejszą. Widzi je w odległości ponad stu pięćdziesięciu metrów, patrząc między drzewami i zaroślami. Kiedy ostatni raz pił wodę? Czy to możliwe, że dziś rano? Nie, pił na platformie pikapa. Skulony, rusza ścieżką w kierunku domu. Zły kąt. Beznadziejny. Porusza się prostopadle do potencjalnego celu, dając nieprzy jacielowi mnóstwo czasu, aby go wy kry ł. Ich drogi zbiegają się w ty m samy m punkcie. Donny jest bliżej i może dotrzeć do domu wcześniej, ale nie będzie miał czasu zająć stanowiska. Będzie zupełnie odsłonięty. I nie ma pojęcia, kim są pozostali. Wtedy spada na niego mały dar. Z obrzeży Laponii nadciąga arkty czny wiatr, przy nosząc zapach jałowca i śniegu. Wiatr koły sze drzewami otaczający mi Donny ’ego i chroni go szelestem liści i ruchem gałęzi. Pięćdziesiąt metrów od domku poszy cie staje się coraz rzadsze i Donny wie, że już pora. Pada na brzuch i spełza ze ścieżki w lewo, gdzie teren obniży ł się o kilkanaście centy metrów, ponieważ ziemia, mniej ubita niż na ścieżce, uległa tam erozji. Leży przy czajony i poprawia strój. Sprawdzając wiatr i kąt padania światła, zajmuje stanowisko. Donny bierze do ręki broń i sprawdza celownik. Dobrze by łoby mieć teraz obserwatora. Hank nigdy nie bły szczał jako strzelec, ale kiedy zabrano mu karabin i dano lunetę, okazał się niespodziewanie skuteczny. Między inny mi dlatego, że zawsze by ł łatwowierny i pełen najlepszy ch intencji, więc robił, co mu kazano, ale także dlatego, że w przeciwieństwie do Maria nie by ł na ty le by stry, by kwestionować to, co robił. Hank
nieźle obliczał odległość i sugerował miejsce trafienia. I choć by ł półgłówkiem, to podczas pracy zachowy wał grobowe milczenie. Ale Hanka nie by ło i Donny sam musiał wy brać cel. Wy soki to przeciętny mężczy zna w czarnej skórzanej kurtce. Niesie karabin z zamkiem dwutaktowy m, trzy mając go w punkcie środka ciężkości, tuż za osłoną spustu. Mały to Paul. Sheldon mocno zaciska powieki. Tak mocno, że na siatkówki pada mozaika czopków i pręcików, resetując mózg. Mruga oczami raz i drugi, aby się upewnić. Ale tak, wciąż widzi chłopca. Czy li teraz ma wy bór, ale każde wy jście oznacza porażkę. Jeżeli strzeli do nieznajomego, który ciągnie Paula, może uda mu się wciągnąć chłopca w gąszcz i ukry ć go pod strojem maskujący m, dopóki nie zjawi się policja. Wtedy jednak pozostawi wnuczkę i Larsa na łaskę ty ch, którzy są w domu. Pozostali usły szą strzał. Znajdą ciało. Zemszczą się. Sheldon kieruje broń w stronę Paula i przy gląda mu się przez celownik. Paul płakał, ma czerwoną i napuchniętą twarz. Jasnoniebieskie kalosze odcinają się na tle pożółkłej w letnim słońcu trawy na łące. Paul nie ma już czapki i rogów. Jego Gwiazda Dawida nie kojarzy się już z zabawną przekorą – bardziej przy pomina tarczę albo wy gląda na prowokację. Idzie z wy raźny mi oporami, a na jego twarzy, jak nigdy wcześniej, maluje się złość. Chłopiec został doprowadzony do kresu wy trzy małości. I wciąż nie wie, że jego matka nie ży je. Sheldon może się ty lko zastanawiać, co się stało z my śliwy mi. Ma coraz łatwiejszą sy tuację do oddania strzału. Idą w jego stronę. W stronę domu. Donny odbezpiecza broń i zatrzy muje nitki celownika między oczami mężczy zny. W jego wzroku nie ma jadu. Coś mówi i sprawia wrażenie, jakby opór Paula w ogóle go nie denerwował. Ciągnie chłopca tam, gdzie chce go zaprowadzić. Donny przesuwa celownik na środek jego piersi. Nie zna tej broni. Nie wie, jak zareaguje amunicja, jak równo jest ustawiona luneta ani czy lufa jest wy czy szczona. Najlepiej będzie strzelić w środek masy i mieć nadzieję, że ręce mu nie drgną, że broń zareaguje i że Paul przy jdzie do niego, gdy go zawoła. Albo, ściślej mówiąc, ma nadzieję, że Paul pobiegnie do lasu, kiedy usły szy imię, którego nie nosi, w języ ku, który m nie mówi, wy powiedziane przez przebranego za krzak człowieka ze strzelbą. To nie jest dobry plan. Donny oddy cha. Nabiera powietrza głęboko do płuc i powoli wy puszcza. Bierze drugi oddech, pły tszy od pierwszego, i wy puszcza połowę powietrza. Nie mając pod ręką Hanka, ostatni raz sprawdza wiatr. Mierzy, w jakim tempie porusza się cel, ocenia odległość i czas potrzebny
pociskowi na jej pokonanie, aby kula przebiła jego serce we właściwej fazie kroku. Gdy Sheldon jest na stanowisku i leży w stabilnej pozy cji, znika czas i zastępuje go wieczność. Odnajduje harmonię i spły wa na niego spokój. Następuje chwila ciszy. W tej ciszy Donny naciska spust.
ROZDZIAŁ 22
P
rowadzisz jak stara baba – mówi Sigrid do Pettera, gdy mijają stację Esso w środku Kongsvinger. Z ręką na czole wpatruje się w drogę, jak gdy by próbowała ją zmusić, by
szy bciej przesuwała się pod kołami volvo. Przez radio usły szeli już komunikat: doszło do strzelaniny na wąskiej bocznej drodze niedaleko stacji benzy nowej. – Jadę najszy bciej, jak mogę. Zwy kle tego nie robię. – Musiałeś przecież zaliczy ć test. – Nie robią nam drugich testów. – Napiszę o ty m w raporcie. – Nie musisz by ć niegrzeczna. – Martwię się. – Przy najmniej miałaś rację – mówi Petter. To dziwna uwaga, która nie przy nosi żadnej pociechy. Radiowozy zjawiły się na tej drodze zaledwie pięć minut temu. Jedna z ofiar przeży ła i z kulą w plecach w stanie kry ty czny m została zabrana helikopterem do Oslo. O strzelaninie poinformowała policję jakaś kobieta, która zatrzy mała się na drodze i gdy minęło pierwsze przerażenie, zadzwoniła do miejscowego komisariatu. Po kilku minutach zawiadomiono Sigrid. Sigrid bierze spod siedzenia niebieską butelkę wody Farris i pociąga duży ły k, podczas gdy Petter slalomem omija ruch w miasteczku. Wy obraża sobie domek letniskowy i jego okolicę – gruntową drogę, która prowadzi do ścieżki do domu i szerokiego pola przed nim. – Jak się tam dostaną? – py ta Pettera. – Bry gada specjalna? – Śmigłowcami? – Wy lądują najbliżej, jak się da, żeby nikt nie sły szał helikopterów. Dalej pójdą pieszo. – Gdzie teraz są? Petter nie patrzy na nią. Rozgląda się po drodze, uważając na zabłąkane piłki, za który mi biegną dzieci, i na samochody przejeżdżające przez skrzy żowania, który ch kierowcy jak idioci wpatrują się w SMS-y na ekranach swoich telefonów.
– Niedaleko – mówi. Rozlega się trzask – daleki, ale znajomy. To odgłos karabinu, z którego ktoś strzela „na sucho”. Czarny nieraz sły szał ten dźwięk. Jeżeli powtarza się to wielokrotnie, można uszkodzić iglicę, więc nie robi się tego często. Ale przez wiele lat, gdy miał wokół siebie ty le broni i ty lu niedoświadczony ch młody ch ludzi, którzy traktowali ją jak zabawki, sły szał ten dźwięk niezliczoną ilość razy. Odgłos dobiegł z lasu. To nie suchy trzask gałązki. Brzmi inaczej od długiego chrzęstu liścia czy stłumionego stukotu kości. Jest charaktery sty czny. Metaliczny. Ostry. To odgłos wojny. Przy staje i mocno przy trzy muje w miejscu chłopca. Nie jest sparaliżowany strachem. Próbuje się zorientować, skąd dobiegł dźwięk. Chciałby go znowu usły szeć, by zlokalizować jego źródło. Jest dwadzieścia metrów od dwóch stopni prowadzący ch do jasnoczerwonego domku, który wy gląda absurdalnie, wy rastając z szarawej ziemi późnego lata. Kiedy się zatrzy muje, chłopiec też się zatrzy muje. Z ponurą miną szarpie pory wacza, ale to ty lko forma obrony, tak jak u zwierzęcia, które nagle, bez żadnego powodu, zaczy na z cichy m pomrukiem obgry zać swój łańcuch. Chłopca nie obchodzi, dlaczego się zatrzy mali. Chce by ć wolny i uciec. Są pewne dźwięki, zwy kle, choć nie ty lko wy powiadane, które zwiastują koniec świata – kiedy dociera do nas, że wszy stko przepadło i nigdy nie da się odzy skać. Takim dźwiękiem jest na przy kład zawiadomienie o śmierci bliskich. Takim dźwiękiem jest również trzask iglicy uderzającej w pocisk, który nie zostaje odpalony. To dźwięk straconej nadziei. Końca opowieści. Dla kogoś innego odgłos strzelby Sheldona, która nie wy paliła, to słaby ostry trzask. W uszach Sheldona to dźwięk głośny jak brzęk monety, wrzuconej do pustego basenu w środku nocy. Roznosi się na wiele mil. Zdradza światu, gdzie jest. Co robi i dlaczego. Jego cel przestał się poruszać. Najwy raźniej usły szał trzask iglicy. Chłopiec nie zna tego dźwięku i jest na niego obojętny, ale mężczy zna go zna. Widać to po jego twarzy. Maluje się na niej pewność. Odwrócił się i patrzy w głąb lasu. Donny powinien by ć cicho. Nie powinien się ruszać. W ten sposób snajper może przeży ć, kiedy ucieczka jest niemożliwa. Powinien zaufać swojej pozy cji. Zaufać kamuflażowi i czekać, aż cel go minie. Przeklęta strzelba na pewno jest uszkodzona. Mojżesz. Ten ułomny. Sheldon jednak tego nie robi. Jak najciszej unosi dźwignię zamka i odsuwa, dopóki nie poczuje tarcia o nabój. Jeśli pociągnie
za mocno, twardy niewy pał wy leci w prawo i wy ląduje w liściach, wy dając następny odgłos. Sięga więc lewą ręką do zamka i odsuwa dźwignię, dopóki wierzchołek pocisku nie wy ślizgnie się pod kątem z komory. Odkładając niewy pał na ziemię, wy ciąga nabój zza ucha i ładuje nim strzelbę. Dźwignia do przodu i w dół. Nie doty ka bezpiecznika. Jeszcze raz celuje i – bez żadnej przerwy, bez żadnego rozpamięty wania, bez cienia wątpliwości – strzela. Znów to samo. Charaktery sty czny trzask iglicy. Dziwne sły szeć coś takiego. Ktoś się z nim bawi? Czarny jeszcze raz wpatruje się w las. Ty m razem głębiej. Przy gląda się drzewom, gdzie może się ukry wać snajper. Lustruje podstawy pni. Robił to już wcześniej. Ale nic nie widzi. Nikogo tam nie ma. Nie sły szy też żadny ch ptaków. – Idziemy dalej – mówi do chłopca po angielsku. Ciągnie go naprzód w stronę domu i pokonuje dwa stopnie przed drzwiami. Nie puka. Naciska klamkę i zagląda do ciemnego kory tarza, a gdy oczy zaczy nają mu się przy zwy czajać do półmroku, dostrzega zary s znajomej twarzy. – Nie jesteśmy sami – mówi do Envera. Następnie wchodzi z chłopcem do środka i zamy ka za sobą drzwi. I tak w jednej chwili Sheldon znów zostaje sam. Wszy scy ludzie, na który ch mu zależy, są w czerwony m domu przed nim. Jest niedostępny jak średniowieczna warownia. A on jest sflaczały m i beznadziejny m stary m Ży dem, wy smarowany m gównem i leżący m na twardej, chrześcijańskiej ziemi w kraju, który nigdy go nie znał, nigdy nie znał jego marzeń, nigdy nie sły szał jego piosenek. W ty ch rękach, w ty m ciele nie zostało nic. Żadnego celu. Żadnego zadania, które mógłby wy pełnić. „W swoim wielkim finale oszukałem samego siebie”. Przy pomina sobie zimną wodę Morza Żółtego – ze złoty m piaskiem Gobi unoszący m się na powierzchni – która sączy ła się do szalupy, gdy wiosłował z siłą greckiego wojownika. Przy pomina sobie swoją determinację, by służy ć wielkiej sprawie. Poczucie sukcesu i cichej dumy, gdy jego kraj uhonorował go odznaczeniem. A teraz, tego letniego dnia, oddał swoich najbliższy ch w ręce morderców. Swoją wnuczkę i jej łagodnego męża. Swoją sąsiadkę i jej sy na. Ależ byłem głupi, wierząc, że mogę coś zrobić. Udowodnić, że jestem kimś większym, niż przeznaczył mi los. To właśnie zabiło mojego syna. Udawałem człowieka czynu. Ale jestem marzycielem. Przy pomina mu się żart. Umiera pobożny Ży d i idzie na spotkanie z Bogiem. Podchodząc do Niego, mówi: „Czy mogę ci zadać py tanie?”. Bóg, widząc jego skonsternowaną minę, lituje się
nad nim. „Tak”. Człowiek py ta: „Czy to prawda, że Ży dzi są twoim narodem wy brany m?”. Bóg zastanawia się nad py taniem. „Tak – odpowiada – to prawda”. Człowiek kiwa głową, rozkłada ręce i mówi: „Czy w takim razie mógłby ś sobie dla odmiany wy brać kogoś innego?”. Jestem głupim staruchem, który narobił samych szkód. Przykro mi. Nie potrafię wyrazić, jak bardzo mi przykro. – Do mnie mówisz? – py ta Bill. – Dlaczego miałby m mówić do ciebie? – Tak sobie pomy ślałem. – Nie chcę z tobą rozmawiać. Nie mam ci nic do powiedzenia. Jestem winien wy baczenie, ale nie tobie. – Jasne. – Czuję się trochę nieswojo na my śl, że Bóg jest Irlandczy kiem. – Nie jesteś pierwszą osobą, która to mówi. – Nie chcę umierać sam. – Tak nie będzie, Sheldon. Sheldon pełznie ścieżką prowadzącą z sauny do domu. Na rogu budy nku wstaje. Dobrze jest stanąć na własny ch nogach. Oblepiony błotem, trawą i liśćmi, podchodzi do drzwi, za który mi zniknął Paul i jego pory wacz. Prawą ręką wy ciąga nóż i mocno zaciska go w dłoni. Nie boi się. Wie, że za ty mi drzwiami czeka go śmierć. W środku jest ocalała część jego rodziny. W środku jest pełna światła kobieta, która zaledwie parę dni temu nosiła w brzuchu dziecko, zapowiedź nowego pokolenia w jego rodzinie. Tamtego dnia siedział jak król na tronie w północny m królestwie i plótł bzdury o dawny ch czasach. „To się nazy wa demencja, Sheldon”, powiedziała mu Mabel. I rzeczy wiście, królowo moja. Rzeczy wiście. Na progu uśmiecha się po raz ostatni i prostuje, unosząc jak najwy żej głowę. Nabierając głęboko powietrza do płuc, Sheldon Horowitz naciska klamkę i otwiera drzwi. – Tutaj, skręć tutaj – mówi Sigrid. Głowa jeszcze jej dokucza, ale przestała pulsować. Petter ostro skręca kierownicę. Volvo jest na tej samej drodze, gdzie zaledwie kilka godzin temu zatrzy mali się swoim pikapem my śliwi i prowadzili ze staruszkiem negocjacje na temat igły i ży łki. – Wy łącz światła – powiedziała szeptem, jak gdy by mimo warkotu diesla ktoś mógł usły szeć jej głos. – Zatrzy maj się za ty m mercedesem. Podaje przez radio ich położenie. Wie, że wszy scy na komisariacie czekają na wiadomości. Ale nie ma dla nich żadny ch wiadomości. Nie ma nic więcej do powiedzenia.
– Chcesz, żeby m zablokował drogę? – Chcę, żeby ś pojechał tą drogą najdalej, jak się da. – Wóz nie ma napędu na cztery koła. – Nie ma. Dlaczego miałby mieć? – Sądzę, że nie powinniśmy by ć na miejscu pierwsi – mówi Petter. – A ja sądzę, że ktoś tam musi już by ć – odpowiada Sigrid. – Jedź tą drogą, dopóki się nie skończy albo nie będzie czy m dalej jechać. To rozkaz – dodaje. Petter skręca w ścieżkę, którą Lars jeździ motocy klem. Wrzuca niższy bieg i z łomotem pędzi dróżką. Wóz trzęsie się i podskakuje. Petter prowadzi go jak samochód rajdowy. Posuwają się naprzód i obojgu przy chodzi do głowy ta sama my śl. Pierwsza wy powiada ją głośno Sigrid. – Jeżeli w ty m volvo otworzą się cholerne poduszki, przy sięgam na Boga, że zaatakuję Szwecję! – Tam. To już tam. Droga wy chodzi na to pole, które widzieliśmy na mapie. – Nie widzę żadnej walki. A ty widzisz? Gdzie są ci ludzie? – Mamy ciszę w radiu. Nie przejadę między ty mi drzewami. – W takim razie daj spokój. Idziemy pieszo. W domku jest ciemno. Sheldon trzy ma zepsuty sztucer pod pachą jak bry ty jski ary stokrata swoją śrutówkę po udany m polowaniu na kaczki. W prawej dłoni trzy ma nóż. W kory tarzu widzi buty, szaliki, czapki, kurtki, wędki i pudło świec. Niczego więcej nie potrafi dojrzeć. Zresztą to i tak nie ma znaczenia. Fizy czne otoczenie jest już nieistotne. Nie jest już Donny m, młodziutkim żołnierzem z zielony ch wzgórz zachodniego Massachusetts, który wy rósł na nowojorczy ka, męża i marnego ojca. Nie jest już człowiekiem, który m by ł na wojnie. Człowiekiem, który usiłował znaleźć sobie miejsce. W tej chwili, ubrany jak błazen wśród szaleńców, staje się człowiekiem, który m musi by ć. Zwracając się w stronę ciemności oznajmia donośny m i wy raźny m głosem, aby nikt w domu nie miał wątpliwości, co mówi: – Jestem generał Henry k Horowitz Ibsen. A wy jesteście otoczeni!
ROZDZIAŁ 23
K
iedy generał oznajmia o swoim przy by ciu, w salonie obok kuchni, która wy chodzi na kory tarz, Gjon bierze z rąk Czarnego pistolet i sprawdza go. Burim poci się, zaciskając
w dłoni nóż. Enver z niedowierzaniem patrzy w stronę kuchni. Zwraca się do Zezake po albańsku: – Mówiłeś, że nie jesteśmy sami. – Miałem rację. Enver chrząka. Czarny nadal trzy ma swój karabin. Enver ma nóż zatknięty za pasek. – Mam się nim zająć? – py ta Czarny. – Zostań z dziewczy ną. Może nam się przy dać jako mocny argument. – Co mamy robić? – Jadę do Szwecji z sy nem. A ty – mówi Enver – ty i ty, zostaniecie tu i zrobicie wszy stko, żeby tak się stało. Burim ma w oczach krople własnego potu, a kiedy Enver to mówi, ma ochotę się rozpłakać jak dziecko, wtulić twarz w szy ję Adrijany i wszy stko odwołać, odwołać każde głupie słowo sprzeciwu. Powiedzieć jej, że od początku do końca miała rację. Że wszy stko poszło zupełnie nie tak, a on nigdy nie zrozumiał, że to w ogóle nie by ła zabawa. Wy dawało się to takie… surrealisty czne. Tak, przy pominało sen albo halucy nację. Burim igrał ze światem, którego nie rozumiał i nigdy nie zamierzał dopuścić, aby stało się coś takiego. Żeby wszy stko zaszło tak daleko. – Ja idę! – woła Burim i zanim który ś z trzech mężczy zn zdąży ł się odezwać, rzuca się w stronę kuchni. W pięciu długich susach okrąża stół kuchenny, a gdy widzi Sheldona, pada przed nim na kolana i unosi wzrok, błagając go po angielsku: – Chcę wy jść, proszę mnie wy puścić. – Oddaj broń. – Nie mam broni. – Co z dziewczy ną? Ży je? – Tak. Proszę mnie wy puścić.
– Gdzie ona jest? – Cii. W salonie. Niech mnie pan puści. Proszę. – W porządku. – I Sheldon odsuwa się na bok. Burim podry wa się na nogi i ogląda się za siebie. Spędził w ty m domu dużo czasu. Jego oczy przy zwy czaiły się do panującego tu światła. Widzi coś więcej niż cienie. Widzi samo zło czające się za rogiem. A teraz pójdzie do domu. I przeprosi za wszy stko, co zrobił. Otwiera drzwi, zeskakuje z dwóch stopni i biegnie. Wkłada w bieg każdy gram energii młodego ciała. Biegnie ze strachem i niezłomny m postanowieniem w sercu. Pędzi w stronę drogi gruntowej na końcu łąki, gdzie wczoraj wieczorem dogonili tego Norwega i Amery kankę, kiedy próbowali uciec motocy klem. Pojedzie do centrum miasta i zgłosi się na policję. Będzie błagał o wy baczenie, przy jmie karę i spróbuje stać się człowiekiem, jakiego zawsze chciała w nim widzieć Adrijana. Sigrid i Petter wy siedli z volvo i zmierzają do domu pieszo, gdy nagle widzą młodego człowieka z nożem w garści, który jak szalony biegnie w ich stronę. Pędzi prosto na nich, zbliżając się bardzo szy bko. Sigrid unosi glocka i celuje. – Stój, bo strzelam – woła po norwesku. Ale Burim nie zna norweskiego. – Stój, bo strzelam – ostrzega drugi raz. Burim jest jednak zby t przerażony, żeby się zatrzy mać. Nie zdaje sobie nawet sprawy z tego, że trzy ma nóż, więc nie przy chodzi mu o głowy, aby go rzucić. Nie wy obraża sobie nawet, że w ogóle tu jest. Sigrid strzela i Burim pada. Sły sząc strzał na zewnątrz, Sheldon spogląda na zegarek. Jest dwadzieścia po drugiej po południu. Ten fakt nie znaczy dla niego zupełnie nic. Co to zresztą za różnica? Kiedy ś ta my śl przy szła mu do głowy, gdy Saul miał dwanaście lat. By ł środek lata w Nowy m Jorku. Na Union Square miało się dziać coś szalenie ciekawego – nie dla Sheldona, ale dla Saula i jego kolegów – więc chłopak musiał zaraz, ale to zaraz wy biec z domu. Coś jednak przy ciągnęło wzrok Sheldona. Też by ło dwadzieścia po drugiej, Mabel zabierała się do przy gotowy wania kolacji, a Sheldon pastował wszy stkie czarne buty w domu. Ty m czy mś, co przy ciągnęło jego wzrok, by ł zegarek na przegubie Saula, który nie by ł przegubem, na który m powinien się on znajdować. My śląc o ty m teraz, gdy skręca do salonu w domku letniskowy m, aby zobaczy ć swoją wnuczkę, nie pamięta, jaki to by ł zegarek. Dziwne, bo zrobił z tego powodu ty le zamieszania. – Hej, dokąd to się wy bierasz? – spy tał Saula. Saul zatrzy mał się w biegu i zaczął wy rzucać z siebie taką lawinę słów, że Sheldon od razu się
zorientował, że wszy stko, co mówi, musi by ć prawdą i żałował, że zapy tał, bo w końcu co to za różnica? Uniósł rękę, aby mu przerwać, i rzekł: – Tak, tak, w porządku. A co masz na ręce? Saul zerknął na swój przegub, jak gdy by to miało by ć jakieś podchwy tliwe py tanie. – Zegarek. – Mój zegarek. – No… tak, co z tego? Zawsze go noszę. – Ale mimo to powinieneś zapy tać. – Zawsze go noszę! Zawsze proszę, a ty się zawsze zgadzasz! Mogę już iść? – Nie tak szy bko. Py tanie jest ważne. Codziennie po kolacji py tam twoją matkę, czy chce, żeby m pozmy wał. Zawsze odpowiada, że tak, ale mimo to py tam. – To nie to samo. – Dlaczego? – Nie wiem. Po prostu nie to samo. Mogę już iść? Saul. Mój syn. Przechytrzył mnie w wieku dwunastu lat. Ale nie zrobił tego, kiedy to było najważniejsze. Sheldon wchodzi do salonu. Czekają na niego. Trzej mężczy źni – ten, którego nie udało mu się zastrzelić, jeden, którego nigdy nie widział, i ten z białego mercedesa. Sheldon patrzy na ich buty. – Moi ludzie otoczy li dom – mówi Sheldon. – Poddajcie się. Wy puścicie mężczy znę, kobietę i dziecko. Może uda się wam przeży ć. Enver uważnie wpatruje się w jego twarz. Sheldon czuje, jak gdy by próbował przeniknąć wzrokiem jego spojrzenie. Próbuje przebić warstwy tkaniny, liści, brudu i brawury i domy ślić się, jaki związek z całą historią ma ta postać. I choć maskarada Sheldona okazała się udana, jedy ną cechą, której nie może zamaskować, jest jego wiek. – Poznaję cię – mówi Enver. – A ja cię poznałem, zanim się jeszcze urodziłeś. Dopiero wtedy Rhea wierzy własny m uszom – i ty lko uszom. Chociaż stoi tuż przed nią, nie poznała go. I nie poznałaby, gdy by nawet stanął tu w szlafroku i kapciach ze swoim kubkiem – bo to niemożliwe, aby tu by ł. By istniał w ty m świecie, w ty m momencie. – Dziadek? – Rhea – mówi. Larsa nie ma i Sheldon obawia się, że nie ży je. Chłopiec stoi w kącie, cały i zdrowy. Jak zawsze ma za sobą zby t traumaty czne przeży cia, aby
się odezwać. – Dziadku! – krzy czy Rhea. Enver zamierza wy jść z chłopcem z domu. Zanim to jednak zrobi, chce zabić starego. Gdy do niego podchodzi, Sheldon robi chwiejny krok do ty łu. Upuszcza strzelbę i unosi nóż, szy kując się do ostatniego ataku. Chce wbić ostrze w gardło Envera, ale brakuje mu sił. Arbitralne prawa czasu odebrały mu ostatnią możliwość obrony. Walecznie rzuca się na pierś Envera. Ale nie trafia w cel. Kontratak Envera jest nieubłagany i świadczy o duży m doświadczeniu. Ostrze trafia Sheldona w lewą tętnicę szy jną i pierś. Sheldon łapie się za szy ję i zatacza się ty łem do kuchni, uderzając plecami w stół. Wy konawszy swoje zadanie, Enver bierze pod pachę chłopca – który zaczął wrzeszczeć – i wy nosi go ty lny m wy jściem. Wrzaski chłopca są ogłuszające i Enver krzy czy na niego po albańsku, żeby się zamknął. Żeby się naty chmiast przestał drzeć, bo inaczej mu przy łoży. Ale chłopiec nie przestaje. Nie przestaje, gdy Enver ciągnie go do quada stojącego za domem i czekającego, by zabrać ich do Szwecji. Nie przestaje wrzeszczeć, gdy dostrzega jakiegoś mężczy znę w czarny m mundurze, trzy mającego mały czarny karabin. I nie przestaje wrzeszczeć, gdy widzi Larsa Bjørnssona, który jak duch wy łania się zza pnia potężnego buka z łukiem bloczkowy m i posy ła strzałę z włókna węglowego prosto w serce potwora. Sheldon nie jest już pewien, co widzi i sły szy. Ucieka z niego ży cie – czy mkolwiek to ży cie może by ć. By ć może Rhea zerwała się na nogi i pchnęła na okno mężczy znę, którego Sheldonowi nie udało się zastrzelić, a w ty m momencie jego tułów eksplodował, jak gdy by z zewnątrz przebiły mu klatkę piersiową bezgłośne pociski. Drugi z mężczy zn – który dotąd stał cicho w kącie, trzy mając pistolet – nie wy dawszy żadnego dźwięku, runął bezwładnie na podłogę. By ć może podbiegła do niego i podtrzy mała go, ciągnąc w stronę drzwi i wołając: – Dziadku, dziadku… By ć może razem wy padli przez drzwi z domu i przewrócili się na chłodną ziemię, na którą popły nęła jego krew. Wiedział jednak na pewno, że miał wokół siebie olśniewające i cudowne światło. Pojawia się jakaś kobieta. Jest w uniformie i ma sy mpaty czną twarz. Pewnie pielęgniarka. Widzi krzątający ch się wokół niego mężczy zn w czarny ch strojach. Może to szpitalni sanitariusze.
Pielęgniarka uśmiecha się do niego. To ciepły i serdeczny uśmiech osoby przy noszącej dobre wiadomości. Na pewno Mabel urodziła. Już pewnie po wszystkim. Sheldon wy ciąga rękę i delikatnie doty ka policzka Sigrid. – Mój sy n. Wszy stko z nim dobrze? Nic mu nie jest? – Z chłopcem wszy stko w porządku, panie Horowitz. W najlepszy m porządku.
Podziękowania
T
a książka została napisana w 2008 roku w Genewie, Oslo i Fornalux. Jej zakończenie przy szło do mnie w kwietniu, tuż przed narodzinami mojego sy na Juliana.
Nie wiem właściwie, w jakiej części książkę napisałem ja, a w jakiej sam Sheldon. Dlatego kieruję do niego słowa podziękowań za jego pomoc. Co nie oznacza, że łatwo się z nim współpracowało… Definicje słów „niucharz” i „guzikowiec” poży czy łem z wy wiadu, którego Kurt Vonnegut udzielił w 1977 roku czasopismu „Paris Review”. Podejrzewam, że by łby zachwy cony. Latarnię morską na Palmi-do w Incheon w Korei zbudowano w 1903 roku. W 2006 zastąpiła ją nowoczesna budowla, ale maleńka, ośmiometrowa wieża nadal stoi w cieniu swojego młodszego i większego brata. Co ciekawe, po raz pierwszy książka została opublikowana w 2011 roku w Norwegii – po norwesku, choć została napisana po angielsku. Od tamtego wy dania wprowadzono do niej parę dodatkowy ch poprawek. Wy danie anglojęzy czne uznaję za ostateczną postać. W 2012 roku, sześćdziesiąt siedem lat po zakończeniu drugiej wojny światowej, rząd norweski oficjalnie przeprosił ludność ży dowską za swoje działania podczas okupacji. Szczególne podziękowania składam Henry ’emu Rosenbloomowi i Lauren Wein za ich pomoc redaktorską. Wy razy głębokiej wdzięczności dla mojej żony Camilli, dzięki której wszy stko jest możliwe i wszy stko ma sens. I dla mojej córki Clary – już jesteś moim źródłem natchnienia.