Tytuł oryginału THE BAY AT MIDNIGHT Copyright © Diane Chamberlain 2005 All rights reserved Projekt serii Olga Reszelska...
12 downloads
14 Views
1MB Size
Tytuł oryginału THE BAY AT MIDNIGHT Copyright © Diane Chamberlain 2005 All rights reserved Projekt serii Olga Reszelska Projekt okładki Joanna Szułczyńska Zdjęcie na okładce © Melodie DeWitt/Getty Images/Flash Press Media Redaktor prowadzący Katarzyna Rudzka Redakcja Ewa Witana Korekta Grażyna Nawrocka ISBN 978-83-7961-484-4 Warszawa 2013 Wydawca Prószyński Media Sp. z o.o. 02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28 www.proszynski.pl
Pamięci moich dziadków, Thomasa i Susan Chamberlainów, za to, że dali nam tak wiele niezapomnianych letnich wakacji na wybrzeżu.
Rozdział 1 Julie Wszystkie dzieci popełniają błędy. Większość tych błędów zostaje łatwo zapomniana, ale niektóre są zbyt poważne, sieją zbyt wielkie spustoszenie, by mogły kiedykolwiek całkiem zniknąć z pamięci. Błąd, który popełniłam jako dwunastolatka, wciąż mnie prześladował, choć miałam już pięćdziesiąt trzy lata. Na ogół nie zaprzątał moich myśli, ale bywały dni, kiedy nagle coś mi o nim przypominało, sprawiając, że znów czułam się przepełnioną poczuciem winy dwunastolatką i żałowałam, że nie mogę wrócić do pamiętnego lata tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego drugiego roku, żeby je przeżyć jeszcze raz od nowa. Poniedziałek, kiedy Abby Chapman Worley zapukała do drzwi mojego domu, był właśnie jednym z takich dni. Byłam zajęta, bo pracowałam nad Morderstwem na Broad Street, trzydziestą trzecią powieścią z mojej serii o Babci Fran. Gdybym wiedziała, jak ogromną popularność zyska ta seria, od początku uczyniłabym jej bohaterkę, Fran Gallagher, młodszą. Tymczasem już w pierwszej książce miała siedemdziesiątkę. Obecnie, po trzynastu latach, dobiegała osiemdziesięciu trzech i choć nie brakowało jej sił, zastanawiałam się, jak długo jeszcze mogę kazać jej tropić zabójców. W domu panował błogosławiony spokój. Moja córka Shannon, która dwa dni wcześniej, w sobotę, ukończyła liceum w Westfield, dawała lekcje gry na wiolonczeli w sklepie muzycznym w centrum miasta. Czerwcowe powietrze za oknami werandy było czyste i nieruchome, a ponieważ dom stał na zakręcie drogi, miałam rozległy widok na sąsiednie posesje z typową dla New Jersey żywo zieloną trawą i starannie utrzymanymi ogrodami. Pisałam parę zdań, a potem gapiłam się przez okno i sycąc wzrok urodą otoczenia, myślałam o rozwoju akcji w mojej powieści. Skończyłam rozdział trzeci i zaczynałam czwarty, kiedy rozległ się dzwonek. Odchyliłam głowę na oparcie fotela, zastanawiając się, czy powinnam otworzyć. Zakładałam, że to ktoś do Shannon, ale przecież równie dobrze mógł to być kurier z umową lub jakąś inną przesyłką wymagającą pokwitowania. Wyjrzałam przez frontowe okno. Nie dostrzegłam żadnego pojazdu dostawczego. Przed moim domem stał jednak zaparkowany volkswagen garbus, kabriolet z opuszczonym dachem, a ponieważ i tak już moje skupienie zniknęło, postanowiłam sprawdzić, kto przyjechał. Przeszłam przez salon, otworzyłam drzwi i poczułam lekkie rozczarowanie. Szczupła kobieta stojąca po drugiej stronie sztormowych drzwi wyglądała zbyt dojrzale jak na znajomą Shannon, obawiałam się więc, że może być jedną z moich fanek. Chociaż starałam się w miarę możliwości chronić swoją prywatność, niektórym z najbardziej zagorzałych czytelniczek udało się mnie odnaleźć. Uwielbiałam je i byłam im wdzięczna za przywiązanie do moich książek, ale ceniłam sobie spokój, zwłaszcza kiedy intensywnie pracowałam. – Słucham? – odezwałam się z uśmiechem.
Kobieta miała krótko obcięte jasnoblond włosy, ledwie sięgające uszu, i okulary o tak ciemnych szkłach, że trudno było zobaczyć jej oczy. Cechował ją przyjemny w odbiorze, chłodny wdzięk. Ubrana była w nieskazitelnie czyste szorty ściągnięte paskiem i wpuszczoną do środka koszulkę. Z ramienia zwisała jej mała granatowa torebka. – Pani Bauer? – spytała, potwierdzając moje podejrzenia. Julianne Bauer, moje panieńskie nazwisko, stanowiło jednocześnie literacki pseudonim. Przyjaciele i sąsiedzi znali mnie jako Julie Sellers. – Tak? – powtórzyłam. – Przepraszam, że pojawiam się tak bez uprzedzenia. – Wsunęła ręce do kieszeni. – Nazywam się Abby Worley. Pani i mój ojciec, Ethan Chapman, przyjaźniliście się jako dzieci. Odruchowo uniosłam dłoń do ust. Nie słyszałam o Ethanie od czasu tamtego lata w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym drugim roku, czyli przez czterdzieści jeden lat, jednak potrzebowałam niespełna sekundy, żeby go sobie przypomnieć. Wspomnienia przeniosły mnie z powrotem do Bay Head Shores, gdzie letni dom mojej rodziny sąsiadował z domem Chapmanów i gdzie wstrząsające wydarzenia tamtego lata wymazały wszystkie poprzednie udane wakacje. – Pamięta go pani? – spytała Abby Worley. – Tak, oczywiście – odpowiedziałam. Wyobraziłam sobie Ethana takiego, jaki był, kiedy go ostatni raz widziałam – chudego, piegowatego dwunastolatka w okularach, wątłego rudzielca o bladych nogach. Widziałam go, jak wyciąga wielką rybę rozdymkę z kanału za naszymi domami, a następnie pociera jej biały brzuch, żeby zwiększyła objętość. Widziałam, jak skacze z łodzi, z przytroczonymi do rąk skrzydłami ze starych prześcieradeł, próbując latać. Kiedyś byliśmy przyjaciółmi, ale nie wtedy, w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym drugim roku. Kiedy się ostatni raz widzieliśmy, pobiłam go. – Mam nadzieję, że mi pani wybaczy to niespodziewane najście – powiedziała. – Tata mówił kiedyś, że mieszka pani w Westfield, więc pytałam ludzi. W sklepie z bajglami. W wypożyczalni wideo. Sąsiedzi nie najlepiej chronią pani prywatność. A chodzi o coś, o czym nie chciałam pisać w liście czy rozmawiać przez telefon. – A o co chodzi? – spytałam. Poważny ton jej głosu sugerował, że to nie jest zwykła wizyta fanki. Spojrzała na komplet wiklinowych mebli stojący na szerokim frontowym ganku. – Mogłybyśmy usiąść? – podsunęła. – Oczywiście. – Otworzyłam sztormowe drzwi i poprowadziłam ją na ganek. – Czy podać pani coś do picia? – Nie, dziękuję. – Usadowiła się na jednym z foteli. – Przyjemnie mieć takie miejsce. Potaknęłam skinieniem. – Kiedy komary objawiają swoje pełne moce, niewiele z niego korzystamy, ale teraz owszem, jest tu przyjemnie. Przyjrzałam się jej twarzy, szukając śladów podobieństwa do Ethana. Miała wysoko zaznaczone kości policzkowe, głęboka opalenizna dodawała jej urody, choć uchodziła za niezdrową. Może była sztuczna. Kobieta sprawiała bowiem wrażenie osoby, która bardzo o siebie dba. Trudno mi było sobie wyobrazić Ethana jako jej ojca. Będąc nastolatkiem, nie prezentował się źle, ale wyglądał na kujona w każdym calu. – Zatem o czym to nie chciała pani rozmawiać przez telefon? – odezwałam się.
Kiedy już znalazłyśmy się w cieniu, zdjęła okulary, odsłaniając niebieskie oczy. – Pamięta pani mojego wujka Neda? – spytała. Pamiętałam starszego z braci Chapmanów nawet lepiej niż samego Ethana. Durzyłam się w nim, chociaż był o sześć lat starszy i poza moim zasięgiem. Jednak pod koniec tamtego lata nim gardziłam. Pokiwałam głową. – Oczywiście. – Umarł dwa tygodnie temu. – Przykro mi to słyszeć – odpowiedziałam odruchowo. – Musiał mieć… – dokonałam w głowie stosownych obliczeń – …jakieś pięćdziesiąt dziewięć lat? – Zmarł wieczorem w przeddzień swoich pięćdziesiątych dziewiątych urodzin – potwierdziła Abby. – Chorował? – Miał marskość wątroby – odparła rzeczowym tonem. – Za dużo pił. Ojciec mówił… że Ned zaczął pić tuż po tamtym lecie… wie pani. – Po raz pierwszy jakby trochę jej zabrakło pewności siebie. – Tuż po śmierci pani siostry. Popadł w depresję. Zawsze, kiedy go widziałam, był smutny. – Przykro mi – powtórzyłam. Nie potrafiłam sobie wyobrazić przystojnego, wysportowanego Neda Chapmana jako załamanego, prawie sześćdziesięcioletniego mężczyznę, ale przecież wszyscy się zmieniliśmy po tamtym lecie. – Tata nie wie, że przyjechałam do pani – powiedziała Abby. – I pewnie nie byłby z tego zadowolony, ale po prostu musiałam. Pochyliłam się ku niej, pragnąc, by wreszcie przeszła do rzeczy. – Po co pani przyjechała, Abby? – zapytałam wprost. Pokiwała głową, jakby się przygotowywała do wygłoszenia zawczasu przećwiczonej kwestii. – Porządkowaliśmy z tatą dom wujka Neda – zaczęła. – Sprzątając kuchnię, znalazłam w jednej z szuflad kopertę zaadresowaną do policji z Point Pleasant. Tata ją otworzył i… – Sięgnęła do kieszeni i podała mi kartkę papieru. – To jest kopia. Popatrzyłam na krótki, napisany na maszynie tekst, opatrzony datą sprzed dwóch miesięcy. Do odpowiednich służb: Mam informacje o morderstwie, które popełniono na waszym terenie w 1962 roku. Za tę zbrodnię poniosła karę niewłaściwa osoba. Jestem śmiertelnie chory i chcę, by sprawa została wyjaśniona. Można się ze mną kontaktować pod podanym wyżej numerem. Z poważaniem Ned Chapman. – Mój Boże. – Odchyliłam się w fotelu i zamknęłam oczy. Myślałam, że głowa mi pęknie od tego, co oznaczały te słowa. – Miał zamiar się przyznać! – Tego nie wiemy – powiedziała szybko Abby. – To znaczy, tata jest całkowicie przekonany, że wujek Ned tego nie zrobił. Naprawdę, jest absolutnie pewien. Ale mówił mi o pani dawno temu. Przeczytałyśmy z mamą wszystkie pani książki, więc to jasne, że wszystko mi o pani powiedział. Wspomniał, że pani podejrzewała wujka Neda, chociaż nikt inny tak nie uważał, więc pomyślałam, że ma pani prawo wiedzieć o tym liście. Powiedziałam tacie, że powinniśmy go zanieść na policję. Chodzi mi o to, że człowiek, którego wsadzono do więzienia, mógł wcale nie popełnić tej zbrodni.
– Oczywiście – zgodziłam się z nią, trzymając kartkę przed oczami. – Policja powinna to zobaczyć. Abby zagryzła wargę. – Problem w tym, że tata nie chce oddać im tego listu. Mówi, że człowiek, którego skazano, zmarł w więzieniu, więc teraz to już nie ma znaczenia. Poczułam łzy cisnące się pod powiekami. Wiedziałam, że George Lewis umarł na zapalenie płuc po pięciu latach odsiadywania dożywocia za zamordowanie mojej siostry. Zawsze wierzyłam, że został niesłusznie skazany. Jakież to okrutne i niesprawiedliwe. – Przynajmniej jego imię powinno zostać oczyszczone – oznajmiłam stanowczo. – Ja też tak uważam – przyznała Abby. – Jednak tata się obawia, że policja pochopnie uzna wujka Neda za winnego, tak samo jak pani. Mój wujek zniszczył sobie życie, ale nie mógłby nikogo skrzywdzić. Wyjęłam z kieszeni szortów chusteczkę i ściągnęłam okulary, żeby wytrzeć łzy. – Może jednak kogoś skrzywdził – zauważyłam łagodnie, umieszczając okulary z powrotem na nosie. – I może właśnie to zniszczyło mu życie. Abby pokręciła głową. – Wiem, że to tak wygląda, ale tata mówi, że Ned miał niepodważalne alibi. Że był w domu, kiedy pani sio… kiedy to się stało. – To brzmi, jakby pani ojciec chciał chronić brata za wszelką cenę – odparłam, starając się ukryć przepełniającą mnie gorycz. – Jeśli pani ojciec nie zaniesie tego listu na policję, sama to zrobię – oznajmiłam. Nie chciałam, żeby odebrała moje słowa jako groźbę, ale prawdopodobnie właśnie tak zabrzmiały. – Rozumiem. I zgadzam się, że policja powinna się dowiedzieć. Ale tata… – Znów potrząsnęła głową. – Zechciałaby pani z nim porozmawiać? – spytała. Wyobraziłam sobie, jak niechętny takiej rozmowie musiał być Ethan. – Nie wygląda, żeby chciał o tym rozmawiać – odrzekłam. – I sama pani mówiła, że byłby zły, wiedząc, że pani tu przyjechała. – Nie będzie zły – zapewniła mnie Abby. – Tak naprawdę nigdy się nie złości. Będzie jedynie… zdenerwowany. Powiem mu, że tu byłam. Ale jeśli pani do niego zadzwoni, może zdoła go przekonać. To pani ma w tym największy osobisty interes. Nie rozumiała, że na samą myśl o powrocie do tamtego lata pocą mi się dłonie i kurczy żołądek. Myślałam o siostrze George’a Lewisa, Wandzie, i jej „osobistym interesie”. Myślałam o jego kuzynce Salenie, kobiecie, która go wychowała. Nic nie mogło przywrócić nam mojej siostry ani George’a Lewisa jego rodzinie, ale wszyscy zasługiwaliśmy na to, żeby przynajmniej znać prawdę. – Proszę mi dać jego numer. Wzięła ode mnie list i zaraz mi go zwróciła, napisawszy w rogu numer Ethana. Następnie podniosła się z miejsca i założyła swoje ciemne okulary. – Dziękuję – powiedziała, chowając długopis do torebki. Spojrzała na mnie. – Mam nadzieję… cóż, właściwie nie wiem, na co powinnam mieć nadzieję. Chyba na to, że prawda w końcu wyjdzie na jaw. – Ja też mam taką nadzieję, Abby – zapewniłam. Patrzyłam, jak idzie chodnikiem i wsiada do auta. Pomachała mi, ruszając, a ja obserwowałam, jak Abby odjeżdża moją ulicą, aż znikła mi z oczu za zakrętem.
Długo siedziałam bez ruchu, trzymając na kolanach list, który przypomniał mi tragiczne wydarzenia z przeszłości. Zapomniałam o rozdziale czwartym. Ciało miałam jak z ołowiu, serce mnie bolało, ponieważ wiedziałam, że niezależnie od tego, kto zamordował moją siostrę, odpowiedzialność za jej śmierć już zawsze będzie spoczywać na mnie.
Rozdział 2 Julie Pół godziny później nadal siedziałam na ganku, z listem na kolanach, kiedy ku swemu zaskoczeniu ujrzałam Shannon zmierzającą w stronę naszego domu. Znajdowała się jeszcze daleko, ale rozpoznałabym ją nawet z odległości kilometra. Miała sto siedemdziesiąt pięć centymetrów wzrostu i długie, gęste, prawie czarne włosy. Już od dnia narodzin wyróżniała się urodą. Martwiłam się o nią. Kiedy jej pozwoliliśmy z Glenem opuścić trzecią klasę, nie brałam pod uwagę, jak się będę czuła, wysyłając siedemnastoletnią córkę na studia w obcym mieście, do świata, w którym nie będę mogła jej chronić. Lubiłam mieć choćby złudzenie, że panuję nad tym, co się dzieje w życiu bliskich mi ludzi. Według Glena właśnie dlatego pisałam powieści, że dawało mi to pełną kontrolę nad każdą z postaci i każdym wydarzeniem. Prawdopodobnie miał rację. Jednak nie tylko to mnie martwiło. Shannon zmieniła się podczas tego ostatniego roku nauki. Nigdy wcześniej nie wstydziła się swojego wzrostu; poruszała się z niemal królewską gracją, a kiedy odrzucała włosy przez ramię, w ruchu jej głowy była wyniosła pewność siebie. Ostatnio jednak jakby nie czuła się dobrze we własnej skórze. Nie miałam wątpliwości, że przybrała na wadze. Kilka dni wcześniej przyłapałam ją, kiedy w swoim pokoju wcinała z miski surowe ciasto do wypieków! Ostrzegłam ją przed możliwością zarażenia się salmonellą z surowych jajek, ale tak naprawdę miałam ochotę spytać, czy zdaje sobie sprawę z ilości pochłanianych kalorii. Czasami widziałam, jak gapi się w dal; w jej oczach o kształcie migdałów była wówczas dziwna pustka. Rzadko wychodziła ze znajomymi. Miewała chłopaków, odkąd skończyła czternaście lat – każdy z nich pozował na artystę i zajmował się muzyką – ale wydawało mi się, że od co najmniej pół roku nie wyszła na żadną randkę. Od niedawna stała się domatorką, więc łatwiej mi było mieć na nią oko, ale to nie zmieniało faktu, że jej nagła przemiana mnie zaniepokoiła. – Po prostu zależy mi, by zakończyć rok z dobrym wynikiem – oznajmiła, kiedy spytałam o zmiany w jej dotychczasowym życiu towarzyskim. – Nie chcę marnować czasu. Wiem, że Glen rozmawiał z nią o tym, jak ważne są dobre oceny w klasie maturalnej, niezależnie od tego, że zawczasu przyjęto ją do konserwatorium w Oberlin. Nie na tym polegał problem. Ukończyła szkołę średnią jako przewodnicząca klasy ze średnią cztery i dwie dziesiąte, a jednak coś wydawało się nie w porządku. Dopuszczałam myśl, że może boi się opuszczenia rodzinnego domu. Albo też jej zachowanie było opóźnioną reakcją na nasz rozwód. Minęły prawie dwa lata i wydawało mi się, że Shannon dobrze sobie radzi z sytuacją – poza tym, że najwyraźniej mnie o wszystko obwiniała – ale może sama się oszukiwałam. Zauważyła mnie, kiedy skręciła na chodnik prowadzący do naszego domu. – Cześć! – Pomachała dłonią.
Miała na sobie spódnicę w biało-zielony drukowany wzór, podobną do tych, jakie lubiła nosić moja siostra Lucy, długą i powiewną, i bardzo mi się w niej podobała. Tu też nastąpiła zmiana: Shannon najwyraźniej zrezygnowała ze spodni biodrówek na rzecz bardziej kobiecego stroju. – Co robisz w domu? – zawołałam, nie ruszając się z bujanego fotela. – Mam trochę czasu przed następną lekcją – odparła. – Pomyślałam, że zrobię sobie przerwę. Mieszkałyśmy w dzielnicy zabudowanej domami z przełomu wieków, niedaleko centrum Westfield. Miała więc dosłownie parę kroków do sklepu muzycznego, podobnie jak do żłobka, gdzie przez dwa popołudnia w tygodniu pracowała jako pomoc, opiekując się maluchami. Weszła na schody z puszką waniliowej coli w ręce. – Super masz fryzurę – powiedziała, sadowiąc się w fotelu niedawno opuszczonym przez Abby Worley. Kilka dni wcześniej obcięłam włosy równo z linią podbródka, przygotowując się do zdjęcia na okładkę nowej książki. Fryzjer rozjaśnił blond pasemkami kasztanowy odcień, przy którym trwałam od dziesięciu lat, i Shannon chwaliła ten pomysł za każdym razem, kiedy mnie widziała. Nawet moja matka zauważyła zmianę i powiedziała, że nowa fryzura wygląda wystrzałowo, co miało brzmieć jak komplement. Shannon nachyliła się, żeby dokładniej mnie obejrzeć; długie gęste włosy opadły jej na bok niczym ciemna zasłona. – Teraz chyba potrzebujesz nowych okularów – stwierdziła. Odruchowo dotknęłam tych, które miałam na nosie, z oprawkami bez ramek wokół szkieł. – Naprawdę? – Sądziłam, że są całkiem gustowne, choć zwykle byłam dwa lub trzy lata do tyłu z modą. – Powinnaś sobie sprawić jakieś wyluzowane plastikowe ramki – powiedziała Shannon. – Na przykład brązowe. – Chyba nie jestem gotowa na aż taki luz. – Zdumiewało mnie, że mogę prowadzić tę błahą rozmowę, podczas gdy w głowie wciąż mi wrzało po wizycie Abby. Shannon pociągnęła długi łyk coli. – Tak naprawdę, mamo, przyszłam do domu, bo muszę z tobą o czymś porozmawiać – wyznała, patrząc na mnie. – Obawiam się, że będziesz zła. – Mów – zachęciłam, chcąc usłyszeć nowinę, zanim moja wyobraźnia zanadto się rozpędzi. Shannon przygryzła dolną wargę. Zawsze kiedy to robiła, wychodziły jej dołki w policzkach. – Postanowiłam na lato zamieszkać u taty. – Wpatrywała się we mnie, czekając na reakcję, ale ja, próbując nic po sobie nie okazać, utkwiłam wzrok w dereniu rosnącym na posesji sąsiadów. To przecież nic wielkiego, wmawiałam sobie w duchu. Glen mieszkał parę kilometrów ode mnie, a trochę czasu spędzonego razem przed jej wyjazdem na studia mogło tylko wyjść na dobre im obojgu. Dlaczego więc po raz drugi w ciągu ostatniej godziny zbierało mi się na płacz? „To moje ostatnie lato z tobą”, chciałam powiedzieć, ale się powstrzymałam. – Dlaczego, skarbie? – zapytałam. – Po prostu… no wiesz. Mieszkałam z tobą od czasu rozwodu, a wiem, że tata by chciał… sama wiesz… żebym z nim została przez to lato. Chcę być w porządku wobec wszystkich – dodała, ale nie udało jej się mnie oszukać. Shannon była dobrym dzieckiem, ale nie aż tak wielkodusznym, żeby przedkładać cudze potrzeby ponad własne. – Jaki jest prawdziwy powód? Próbował cię namówić na przeprowadzkę?
– Nie. – Zaprzeczyła powolnym, jakby zmęczonym ruchem głowy. – Nic z tych rzeczy. – Tata pracuje do późna. Z jej ust wyrwał się śmiech, którego nie zdołała powstrzymać. – Trafiłaś bez pudła. – Odgarnęła włosy z twarzy; na przegubie miała bransoletkę gęsto obwieszoną wisiorkami, wszystkie były związane z muzyką. – Trafiłam w co? – Mamo, za trzy miesiące skończę osiemnaście lat – przypomniała mi tonem, w którym była prośba o zrozumienie. – A ty wciąż mnie traktujesz, jakbym miała dziesięć. Muszę ci się spowiadać z każdego kroku. Tata traktuje mnie jak dorosłą. Zatem o to chodziło. – Cóż – zaczęłam – skoro wkrótce będziesz na studiach, może mogłybyśmy trochę zmienić zasady. – Musiałabyś je wywrócić do góry nogami, żeby się stały znośne – odparła. – Nie pozwalasz mi oddychać. – Och, Shannon, daj spokój – westchnęłam. To był jej stały argument. Twierdziła, że ją tłamszę, nie daję jej wolności. Byłam nadopiekuńcza, przyznaję, ale nie zachowywałam się jak nadzorca. – Od miesięcy nawet nie prosiłaś o zgodę na cokolwiek, więc jak możesz twierdzić, że nie pozwalam ci oddychać? Wywróciła oczami. – Nie ma sensu prosić cię o zgodę na cokolwiek, bo i tak powiesz nie. – Shannon, sama wiesz, że to nieprawda. – Kiedy wyjeżdżasz w trasę promocyjną swojej książki, nadal każesz mi mieszkać u rodziny Eriki, choć nie przyjaźnimy się już od czasu, jak miałyśmy po… bo ja wiem, dwanaście lat, tylko dlatego, że jej rodzice są jeszcze bardziej zasadniczy niż ty i wiesz, że niczego mi tam nie wolno. Nienawidzę tego. – Nigdy nie wyraziłaś życzenia, żebym cię zostawiła gdzie indziej – przypomniałam jej, nieco poirytowana. – I bez przerwy wydzwaniasz do mnie na komórkę, żeby mnie sprawdzać – dodała. – Czy wiesz, że… – Nie sprawdzam cię – sprostowałam. – Dzwonię, bo się o ciebie troszczę. I wcale nie robię tego bez przerwy. – Nasze zdecydowanie zbyt częste kłótnie zazwyczaj przebiegały w ten sposób. Zaczynały się od jednego punktu, a potem zataczały koła, od których kręciło mi się w głowie. – O co tak naprawdę chodzi? – spytałam twardo. Westchnęła z rezygnacją, jakbym była zbyt ograniczona, żeby ją zrozumieć. – O nic. Niedługo będę na swoim i chyba czas, żebym nabrała trochę praktyki, dlatego uważam, że powinnam na lato zamieszkać u taty. – U taty nie będziesz na swoim – zauważyłam, choć wiedziałam, że Glen dołoży wszelkich starań, by zadowolić jedynaczkę. W każdym potencjalnym konflikcie z Shannon jej ojciec przyjmował typową dla siebie bierną postawę. To ja musiałam pilnować dyscypliny – być tym złym gliną – już od samych narodzin naszej córki. Pomyślałam o uroczystości zakończenia szkoły przez Shannon. Mój były mąż z siostrą i siostrzeńcem siedzieli kilka rzędów za mamą, Lucy i mną; odnosiłam wrażenie, jakby wszyscy troje się na mnie gapili. Po części oficjalnej miałam ochotę podejść do Glena, zarzucić mu ręce na szyję i wskazując na Shannon,
powiedzieć: „Spójrz, czego razem dokonaliśmy!”. Ale była między nami ściana, prawdopodobnie wyrosła z mojej winy. Wciąż czułam się zła za to, co zrobił ze mną i z naszym małżeństwem. Shannon o niczym nie wiedziała i nie zamierzałam jej mówić. Nigdy bym nie zniszczyła wizerunku ojca w oczach naszej córki. – Wiem, że tak naprawdę nie będę na swoim – przyznała. – Nie w tym rzecz. Po prostu to zrobię, mamo, okej? Właściwie nie potrzebuję twojej zgody, prawda? Żeby z nim zamieszkać? Nie byłam w stanie jasno myśleć. – Możemy porozmawiać o tym później? – poprosiłam. Spojrzałam na list i odkryłam, że bezwiednie składałam go w coraz mniejsze prostokąty, aż w końcu zmieścił się cały w mojej dłoni. – Co to? – spytała Shannon. Ostrożnie rozwinęłam papier; wciąż nie do końca potrafiłam uwierzyć, że była u mnie Abby Worley. – Miałam gościa. – Jakiego gościa? – Córkę Ethana Chapmana. Mieszkał obok naszego letniego domu, kiedy byłam dzieckiem. Był w moim wieku. Jego starszy brat, Ned, niedawno zmarł i córka Ethana… ma na imię Abby… znalazła ten list w jego rzeczach. Był zaadresowany do policji. Podałam jej list i patrzyłam, jak w miarę czytania Shannon coraz bardziej marszczy czoło. – Och, mamo – westchnęła z troską. – Jakby jeszcze tego ci brakowało. – Wiem – odpowiedziałam prawie szeptem. – Ned był chłopakiem Isabel, prawda? Wymawiała imię Isabel swobodniej niż ktokolwiek inny z rodziny, może dlatego, że nigdy się nie spotkały. Dla Shannon Isabel była ciotką, która umarła na długo przed jej narodzeniem. I którą rzadko wspominaliśmy, mimo że Shannon z każdym rokiem była do niej coraz bardziej podobna. Z bujnych ciemnych włosów, gęstych czarnych rzęs, oczu w kształcie migdałów i głębokich dołków w policzkach. Shannon miała obecnie siedemnaście lat, tyle samo, ile Isabel w chwili śmierci. Wiedziała, co się stało podczas tamtych wakacji, kiedy miałam dwanaście lat, i rozumiała, że właśnie dlatego tak się o nią boję. Nigdy bym jej nie pozwoliła na taką swobodę, jaką miała Isabel. Shannon wiedziała o tym wszystkim, ale to w niczym nie umniejszało niechęci mojej córki do zasad, które ustanowiłam, próbując zapewnić jej bezpieczeństwo. – Tak – potwierdziłam. – Chłopakiem Isabel. – Ręce ci się trzęsą – zauważyła. Opuściłam wzrok na swoje dłonie spoczywające na kolanach i stwierdziłam, że istotnie widać, jak drżą. – Co z tym zrobisz? – Oddała mi kartkę. – Zamierzam porozmawiać z Ethanem o zawiadomieniu policji. Jeśli on nie zaniesie im tego listu, sama to zrobię. Powoli wypuściła powietrze. – Chyba musisz. Rozmawiałaś już z Lucy? – Jeszcze nie. – Zastanawiałam się nad telefonem do siostry, kiedy nadeszła Shannon. Chciałam
porozmawiać z kimś, kto rozumiał, jak się czuję. Shannon podniosła się z fotela. – Muszę wracać do sklepu – powiedziała trochę niepewnie. – Przyszłam ci tylko powiedzieć… no wiesz, o przeprowadzce do taty. Przykro mi, że tak fatalnie wybrałam moment i zrobiła się z tego… – wykonała nieokreślony gest ręką – …ta cała afera i w ogóle. Pokiwałam głową. – Kiedy się przeniesiesz? – Za parę dni. Okej? – Wyraźnie chciała mojego błogosławieństwa. – Okej. – Cóż innego mogłam odpowiedzieć? Podała mi opróżnioną puszkę po coli. – Mogłabyś ją wrzucić do pojemnika? – poprosiła. Wzięłam od niej puszkę i położyłam na kolanach obok listu. – Przyjemnej pracy – powiedziałam. – Dzięki. – Zbiegła po schodach ze swobodą, jaką daje tylko młodość. – Shannon! – zawołałam, kiedy już szła podjazdem. – Co? – Nawet się nie odwróciła. – Jeśli będziesz rozmawiać z babcią, nie wspominaj jej o liście. – W rodzinie panowała niepisana zasada, że nigdy nie rozmawiamy z moją matką o lecie tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego drugiego roku. – Nie powiem – obiecała, machając uniesioną dłonią. Dopiero wtedy wstałam i z listem oraz puszką w rękach weszłam do domu, żeby zadzwonić do siostry.
Rozdział 3 Lucy Komórka zadzwoniła, kiedy wysiadałam z samochodu na parkingu przed McDonaldem w Garwood. Widząc na wyświetlaczu imię Julie, odebrałam. – Cześć, siostrzyczko. Ledwo zdążyłam wymówić słowa powitania, bo od razu przeszła do rozmowy, jaką odbyła z córką Ethana Chapmana. Oparłam się o karoserię i słuchając Julie, usiłowałam przywołać w umyśle obraz Ethana i Neda Chapmanów, z kiepskim skutkiem, bo Ned prawie nie istniał w mojej pamięci, natomiast postać dwunastoletniego Ethana jawiła mi się raczej mgliście. Wcale mi się nie podobał powód, który kazał jego córce stanąć na progu domu mojej siostry. – Wiesz co, Julie? – zaczęłam, kiedy już wszystko mi opowiedziała. – Co? – Przyznaję, że cała ta sprawa jest dziwna. Uważam jednak, że córka Ethana Chapmana powinna sama wyjaśnić tajemnicę. Nie mieszać cię w tę sprawę, bo naprawdę tego nie potrzebujesz. – Shannon powiedziała dokładnie to samo. – Mam bardzo mądrą siostrzenicę. Julie nie odpowiedziała. – O czym myślisz? Sięgnęłam do torebki po okulary przeciwsłoneczne i wsunęłam je na nos; trudno było przewidzieć, ile czasu będę tam stać. Nie mogłam wejść do McDonalda, prowadząc tę rozmowę, bo w środku była nasza matka. – Jeśli George Lewis tego nie zrobił – mówiła Julie – to nie mogę siedzieć z założonymi rękami i pozwalać, żeby uchodził za winnego. – Owszem, możesz – odparłam, choć zwykle jeszcze gorliwiej niż Julie domagałam się sprawiedliwości. – Niech córka Ethana zaniesie ten list na policję. Jeśli to zrobi, nie widzę powodu, żebyś się angażowała. – Dziwiło mnie, że jestem aż tak zdenerwowana. Moja twórcza, wrażliwa siostra i tak już była u kresu wytrzymałości nerwowej, jako że Shannon – uderzająco podobna do Isabel – miała wkrótce wyjechać na studia. Nie chciałam, żeby ją gnębiły dodatkowe troski, i byłam zła na Abby Chapman, że wciągała Julie w coś, co nie jest dla niej dobre. – W tym rzecz – westchnęła Julie. – Nie sądzę, żeby cokolwiek zrobiła bez zgody ojca. Muszę z nim porozmawiać. Nie wywinę się. Mogłam być pewna, że już podjęła decyzję. – Okej – ustąpiłam. – Jak mus, to mus. Minęła mnie grupa nastolatków, śmiejących się głośno.
– Gdzie jesteś? – spytała Julie. – Na parkingu przy McDonaldzie. – Nie mów o niczym mamie. – Masz mnie za wariatkę? – Nie mogłam uwierzyć, że uznała za konieczne to powiedzieć. – Usłyszałam dziś również inną dobrą wiadomość. – Głos Julie pobrzmiewał ironią. – Jaką? – Shannon chce przez lato mieszkać z Glenem. – Aha. Shannon rozmawiała ze mną o takiej możliwości. Zawsze najpierw mnie sondowała, zanim przedstawiła problem matce. Mówiła mi o rzeczach, o których nie pisnęłaby ani słowa innej osobie dorosłej. To ja zabrałam ją do lekarza po pigułki antykoncepcyjne, kiedy miała piętnaście lat; Julie by mnie zabiła, gdyby o tym wiedziała. Tego roku Shannon osiągnęła wiek, w jakim była Isabel, kiedy zginęła, co sprawiło, że moja siostra wzmocniła kontrolę nad poczynaniami córki, podczas gdy powinna jej stopniowo dawać coraz więcej swobody. Dlatego powiedziałam Shannon, że choć matce trudno będzie się pogodzić z jej pobytem u Glena przez to lato, według mnie pomysł jest dobry. Może pomóc Julie oswoić się z nieuniknioną rozłąką. Brak zaskoczenia z mojej strony wzbudził podejrzliwość Julie. – Wiedziałaś? – Powiedziała mi, że to rozważa – przyznałam. W słuchawce zapadła cisza. – Szkoda, że mi nie powiedziałaś – padło w końcu. – To jeszcze nie było nic pewnego, a poza tym uważałam, że powinnaś się dowiedzieć od niej. – Czułam się winna. – To mogłoby dobrze zrobić wam obu, Julie. Dwóch przechodzących przez parking trzydziestoparolatków nawet nie spojrzało w moją stronę. Zbliżałam się do pięćdziesiątki, wieku, kiedy kobieta staje się niewidzialna, i byłam raczej zafascynowana niż zmartwiona tym zjawiskiem. To się stało jakby z dnia na dzień. Jakieś cztery lub pięć lat temu, mimo że moje przetykane siwizną włosy wyglądały dokładnie tak samo – splecione w długi francuski warkocz opadający na plecy, z gęstą grzywką nad czołem – potrafiłam jeszcze przyciągać męskie spojrzenia. Obecnie skórę miałam prawie tak samo gładką i czystą jak wtedy i ubierałam się podobnie, głównie w długie marszczone spódnice i dzianinowe bluzeczki bez rękawów, a mężczyźni w moim wieku i młodsi zachowywali się tak, jakbym była przezroczysta. Może wydzielałam zapach uwiądu. Nic mnie to nie obchodziło. Robiłam sobie długą przerwę od randkowania, a być może rezygnowałam z niego już na dobre. – Ona wydaje się… jakaś wycofana – odezwała się Julie do mojego ucha, co mnie zmusiło do ponownego skupienia uwagi na naszej rozmowie. – Zmienia się. Zauważyłaś? Mam wrażenie, że tyje, i już nigdzie nie wychodzi. Martwię się o nią. Julie miała rację. Shannon rzeczywiście ostatnio sprawiała wrażenie zamkniętej w sobie, zachowywała większą rezerwę, kiedy rozmawiałyśmy, i nie dzwoniła do mnie już tak często. Fizycznej zmiany nie zauważałam aż do soboty, kiedy zobaczyłam ją przechodzącą przez scenę po dyplom. Wydawała się jakaś ociężała, bardziej w sposobie zachowania niż dosłownie, ale zlekceważyłam to, żeby rozwiać niepokój
Julie. – Przechodzi etap gwałtownego rozwoju – powiedziałam. – A co do życia towarzyskiego, to przecież martwiłaś się, kiedy często wychodziła z domu. Trzeba się dobrze zastanowić nad tym, czego się właściwie chce. – Wiem – przyznała z westchnieniem Julie. Zakończyłyśmy rozmowę, wrzuciłam telefon do torebki i poszłam przez parking do restauracji. W środku roiło się od młodzieży, uczniów szkoły letniej w Garwood, zupełnie innych od tych, których uczyłam w liceum w Plainfield. Ci z Garwood byli na ogół biali i pochodzili z rodzin należących do klasy średniej, natomiast w publicznej szkole w Plainfield panowała różnorodność etniczna, a status ekonomiczny wychowanków był zdecydowanie niższy. Uczyłam angielskiego jako języka obcego, ponieważ uwielbiałam pracować z młodymi ludźmi, których mimo różnych kolorów skóry i ojczystych języków łączyło pragnienie przynależności do wspólnoty. Zauważyłam matkę po drugiej stronie sali restauracyjnej. Stała obok stolika, w biało-czerwonym mundurku, z dwiema tacami w rękach, rozmawiając z jakąś młodą kobietą i jej dwojgiem małych dzieci. Tak wielu znajomych w moim wieku musiało odwiedzać swoich zniedołężniałych rodziców w domach opieki. To, że widuję swoją mamę w McDonaldzie, dodawało mi napędu. Mama witała gości, zawsze z uśmiechem, doglądała dzieci w kąciku zabaw i pilnowała porządku z taką samą starannością jak u siebie w domu. Wydała mi się drobniejsza niż jeszcze miesiąc temu. Przyzwyczaiłam się do myśli, że jest wysoka, lecz albo jej się wycierały kręgi i się kurczyła, albo miałam złudzenia co do jej wzrostu. Miała piękne siwe włosy. Co tydzień bywała u fryzjera, więc zawsze wyglądały świeżo i naturalnie. Ich śnieżną biel podkreślał jeszcze karmelowy odcień skóry odziedziczony po matce Włoszce. Ludzie zawsze myśleli, że dopiero co wróciła z wycieczki na Karaiby. Isabel była najbardziej podobna do matki, ale mnie przypadł jej idealnie kształtny nos i pełne usta, a Julie wielkie ciemne oczy. I tak obie miałyśmy szczęście, że przekazała nam choć trochę ze swej urody. Podeszłam do niej od tyłu. – Cześć, mamo. Była zachwycona, że mnie widzi, tak jak się spodziewałam. Objęła mnie ręką w pasie. – To właśnie ta córka, o której opowiadałam – zwróciła się do młodej kobiety. – Ekscentryczka. Zaśmiałam się, na co dwudziestoparolatka odpowiedziała niepewnym uśmiechem. Byłam pewna, że nie zrozumiała tego określenia, ale i tak się uśmiechnęła. – Pani mama mówi, że właśnie wróciła pani z Nepalu – zagadnęła, trzymając frytkę przy ustach synka. – Uhm – potwierdziłam. – To była fantastyczna wyprawa. Była tam pani? – Och, nie. – Wskazała ruchem głowy na dzieci. – Od trzech lat nigdzie nie byłam, z oczywistych powodów. Ja też nie byłam w Nepalu w ciągu ostatnich trzech lat, ale mama lubiła wspominać o tej wyprawie, żeby robić wrażenie na ludziach. Taka podróż wydawała jej się egzotyczna. Żałowałam, że nie mogę jej tam zabrać, ale choć cieszyła się wyjątkowo dobrym zdrowiem jak na osiemdziesiąt lat, bałam się, że różnica wysokości i piesze wędrówki ją wykończą. – Masz wolną minutkę? – Pewnie! – Przeprosiła młodą kobietę, ale w tym samym momencie zauważyła bałagan pozostawiony
na innym stoliku. – Usiądź, a ja zaraz do ciebie podejdę – powiedziała. Kupiłam mrożoną herbatę i zajęłam miejsce w rogu. Mama znalazła jeszcze inne rzeczy do zrobienia, gawędziła przy tym z jedną ze swych dużo młodszych współpracownic, Hiszpanką z tatuażem na nadgarstku, tak delikatnym, że sama chciałam sobie zrobić podobny. W istocie miałam już wytatuowanego motyla na pośladku – głupi błąd młodości; w wieku dwudziestu paru lat nie byłam świadoma, jak grawitacja podziała na ten fragment mojego ciała, gdy będę w średnim wieku. Z tego właśnie powodu próbowałam odwieść Shannon od zamiaru wytatuowania sobie wiolonczeli na lędźwiach, jednak moja siostrzenica się uparła i muszę przyznać, że wyglądało to całkiem ładnie, kiedy nosiła biodrówki. Tatuaż został wykonany tak misternie, że nawet Julie złościła się tylko przez jakieś dziesięć sekund, kiedy go zobaczyła. Czekając na mamę, myślałam o telefonie od siostry. Nie mogłam uwierzyć, że znów, po tak długim czasie, będzie musiała się zmierzyć ze śmiercią Isabel. Pamiętałam bardzo niewiele z tamtego lata, nigdy więc nie czułam aż takiego bólu jak Julie. Miałam wówczas zaledwie osiem lat i wspomnienia z naszych pobytów w Bay Head Shores przybierały dla mnie formę krótkich scenek, podobnych do filmików, jakie można nakręcić aparatami cyfrowymi. Kiedy popijałam swoją herbatę, przypomniał mi się widok Julie łapiącej ogromnego węgorza. W kanale płynącym za naszym domem często zdarzało się złapać węgorza, ale ten był wyjątkowo wielki. – Wyciągnęła go całkiem sama – chwalił się dziadek. Julie była jego towarzyszką od wędkowania. Spędzali we dwójkę długie godziny na naszym piaszczystym podwórku, siedząc na dużych niebieskich drewnianych krzesłach, z wędkami w rękach, i rozmawiając. Nie miałam pojęcia o czym. Sama zwykle zaszywałam się bezpiecznie w domu z książką. Większość ludzi prawdopodobnie wyrzucała węgorze z powrotem do wody, ale moja matka i babka uważały je za rarytas. Mama wyszła z domu i razem z Julie zabiły złapanego węgorza – nie pamiętam jak, ta część wspomnienia litościwie wyparowała mi z głowy – a potem obdarły go ze skóry. Stały boso na wąskim podeście przy końcu naszej przystani, Julie w fioletowym kostiumie kąpielowym, mama w podomce i fartuchu. Mama trzymała głowę węgorza przez ścierkę, kiedy Julie ściągała z niego skórę niczym pończochę z nogi. Obserwowałam je zza białego płotu stojącego wzdłuż brzegu. Bardzo się bałam, że mogłabym wpaść do wody, nigdy więc nie podchodziłam do krawędzi pomostu, tylko trzymałam się z dala. Pamiętałam mgliście, że dziadek z babcią przyglądali się tej scenie z boku. Było dużo śmiechu i gadania, aż zaciekawiony Ethan Chapman wyszedł z sąsiedniego domu. – Niezły – powiedział, przyklękając na piasku nad pomostem, gdzie Julie z matką odwalały brudną robotę. – To największy węgorz, jakiego w życiu widziałem. Ethan był bardzo chudy, kolano stanowiło najszerszy fragment jego nogi. Wszędzie miał piegi, a jego włosy wydawały się raz brązowe, a innym razem rude, w zależności od tego, jak oświetlało je słońce. Nosił okulary o grubych szkłach. – Może przyjdziesz dziś wieczorem i spróbujesz? – zaproponowała matka. I zaraz odrzuciła głowę do tyłu, śmiejąc się z miny Ethana. Wiedziała, że węgorza nie tknie nikt poza nią samą i moją babcią. – Nie chcę tego jeść – powiedział Ethan. – Ale czy mógłbym zabrać skórę? Julie, która już miała wyrzucić skórę do wody, popatrzyła na niego; białka jej oczu odbijały ostro
od brązowej letniej opalenizny. – Po co? – zapytała. – Jest piękna – odpowiedział, wyciągając rękę. – Spójrz, jak się błyszczy od środka. Popatrz na te wszystkie kolory. Gapiliśmy się na wywróconą lewą stroną do góry skórę. Rozumiałam, o co mu chodzi. Skóra błyszczała perłowo. – Jest twoja – powiedziała Julie, rzucając mu ją. Ethan wyciągnął rękę chudą jak wykałaczka i złapał w locie oślizłe paskudztwo. – Mogę też wziąć wnętrzności, kiedy go wypatroszycie? – zapytał. Widziałam, jak Julie marszczy nos. – Jesteś obrzydliwy – powiedziała. – Julie – skarciła ją cicho matka, po czym spojrzała na chłopaka. – Oczywiście, że możesz je wziąć, Ethan – zapewniła. – Co z nimi zrobisz? – Zbadam – odparł Ethan, a ja zrozumiałam, dlaczego Julie tamtego lata nie chciała się już z nim przyjaźnić. Kiedy później matka wrzuciła obdartego ze skóry, wypatroszonego i pozbawionego głowy węgorza na patelnię, ryba nadal się poruszała. Miałam z tego powodu koszmarne sny przez kilka nocy z rzędu. Byłam wówczas niesłychanie bojaźliwym dzieckiem. Po śmierci Isabel tamtego sierpnia moje lęki zaczęły stopniowo znikać. To było nielogiczne; powinnam się stać jeszcze bardziej strachliwa, skoro mój świat się rozpadł. Ale doszło do najgorszego, a ja przetrwałam i wiedziałam, że nic mi nie będzie, choćby teraz zdarzyło się jeszcze nie wiadomo co. Wreszcie mama podeszła do mojego stolika w rogu i usiadła naprzeciwko mnie. – Uff…! – Uśmiechnęła się. – Duży dziś ruch. – Wszystkie dzieciaki z letniej szkoły – powiedziałam. Mama tak naprawdę duchem wcale nie była ze mną. Rozglądała się nerwowo po restauracji, wypatrując znajomych klientów i stolików wymagających uprzątnięcia. Pracowała w McDonaldzie od pięciu lat i to był jej drugi dom. – Tamta dziewczyna… – Wskazała ruchem głowy młodą kobietę, z którą mnie wcześniej zapoznała – znowu jest w ciąży. Dasz wiarę? Będzie miała trójkę maluchów poniżej czwartego roku życia. – Cmoknęła. – Ależ ludzie dokonują wyborów. – To jej wybór – zauważyłam. – Cóż, jestem pewna, że jej mąż miał z tym coś wspólnego – powiedziała matka. Wyjęła z kieszeni serwetkę i starła jakąś plamę ze stolika. – Chciałabym, żebyś poszła ze mną w niedzielę do kościoła. Jest szczególna okazja. – Co w niej szczególnego? – Próbowałam sobie przypomnieć terminy świąt, bez skutku. – Są urodziny ojca Terrella. – Aha. Okazja nie była tak bardzo szczególna, żeby mnie zachęcić do odwiedzenia katolickiego kościoła. W dorosłym życiu przymierzyłam się chyba do wszystkich istniejących religii i prawdopodobnie najtrafniej mogłabym się określić jako buddyjska kwakierka. Chciałam pokoju, zarówno na świecie, jak
i wewnętrznego. Patrzyłam, jak matka starannie składa serwetkę i chowa ją z powrotem do kieszeni. Była taka urocza. Tak oddana swojej pracy. Jak mogłabym jej odmówić? – Pójdę – obiecałam. – Och, to cudownie, Lucy – ucieszyła się. Dobrze się z nią dogadywałam, mimo wybranego przeze mnie stylu życia. Nigdy nie wyszłam za mąż, ale żyłam z trzema różnymi mężczyznami, po osiem lat z każdym. Wyglądało na to, że z jakiegoś powodu osiem lat stanowi dla mnie górną granicę. Tymczasem stosunki Julie z mamą zawsze były trochę napięte, mimo iż moja siostra starała się robić wszystko tak jak należy. Pozostała katoliczką, wyszła za mąż, wydała na świat piękną wnuczkę i zrobiła karierę jako pisarka. To ona była tą konserwatywną, uległą i zrównoważoną córką, która zabierała mamę na wizyty u lekarza i pomagała jej w prowadzeniu rachunków. Jednakże pomiędzy mamą i Julie niezaprzeczalnie dało się wyczuć sztywność, która według mnie nie miała szans zniknąć. Julie uważała, że matka nadal obwinia ją za śmierć Isabel. Osobiście ani przez chwilę w to nie wierzyłam, nie było jednak możliwości sprawdzenia tego, ponieważ matka nie należała do osób mówiących o swoich uczuciach. Tak czy inaczej temat Isabel stanowił tabu. Nawet ja czułabym się niezręcznie, poruszając go w jej obecności. Tylko że tłumione uczucia bywają znacznie bardziej destrukcyjne niż te wyrażone otwarcie. Miałam tego świadomość i byłam odważna, ale nigdy nie potrafiłam znaleźć odpowiednich słów, żeby porozmawiać z matką o Isabel. – Słuchaj, pomyślałam, że musimy wydać wielkie przyjęcie, zanim Shannon wyjedzie na studia – powiedziała matka. – Będzie poza domem w swoje urodziny dziesiątego września, więc możemy urządzić imprezę urodzinowo-pożegnalną. – Zostały jeszcze dwa miesiące, mamo – przypomniałam. – Ale wiesz, jak czas ucieka – odparła niezrażona. – Jeśli nie zaczniemy planować już teraz, może się nie udać. – W porządku. – Czasami lepiej było zaakceptować pomysł mamy, niż próbować wybić jej go z głowy. – Co wymyśliłaś? – Mogłybyśmy urządzić tę imprezę tutaj. – W McDonaldzie? – Starałam się nie okazać zbyt wyraźnie swojego przerażenia. – Shannon ma prawie osiemnaście lat. Nie sądzę, żeby chciała obchodzić coś tutaj. – Już dobrze, dobrze. – Matka zbyła moją uwagę, jakby się jej spodziewała. – W takim razie może w domu? – Miała na myśli swój dom, gdzie obie z Julie dorastałyśmy. – Dobry pomysł – przyznałam. Zaczęła mówić o swoich planach związanych z tym przyjęciem – kogo powinnyśmy zaprosić, jakie dekoracje przygotować, co podać do jedzenia – a ja wróciłam myślami do węgorza. – Pamiętasz tego wielkiego węgorza, którego kiedyś złowiła Julie? – spytałam znienacka. Matka sprawiała wrażenie zbitej z tropu pytaniem, tak bardzo odbiegającym od tematu naszej rozmowy. – O czym ty mówisz? Jakiego węgorza? Kiedy? Uświadomiłam sobie, że popełniłam błąd, poruszając tę sprawę, albowiem byłam pewna, że węgorz został złowiony latem tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego drugiego. – No… kiedy byłyśmy dziećmi – odrzekłam. – Złapała go w kanale. Kiedy go położyłaś na patelni,
nadal się ruszał. – Och, zawsze się ruszały – powiedziała matka. – Dlaczego? – chciałam wiedzieć. – Przez jakieś autonomiczne nerwy – wyjaśniła. – Były martwe jak kłody. Czemu, u licha, nagle o to pytasz? Wzruszyłam ramionami. – Nie wiem – skłamałam. – Tak po prostu wpadło mi to do głowy. Matka patrzyła przed siebie z wyrazem rozmarzenia na twarzy. – Co ja bym teraz dała za kawałek węgorza – powiedziała. Odchylona na oparcie krzesła, sączyłam swój napój, zadowolona całkiem nieadekwatnie do przebiegu rozmowy. Wspomniałam o letnim domu i nic mi się nie stało.
Rozdział 4 Julie 1962 Do czasu śmierci mojej siostry podczas tamtych wakacji, kiedy miałam dwanaście lat, moje dzieciństwo przypominało idyllę. Rok szkolny spędzaliśmy w Westfield, mieście, które zapewniało wszystko, czego tylko mogłam potrzebować, i miało wygodne połączenie autobusowe z Nowym Jorkiem, gdzie często bywałyśmy z rodzicami w zoo, muzeum historycznym czy teatrze na Broadwayu. Inteligentni, dobrze wykształceni rodzice nie szczędzili nam miłości, a do tego rozpieszczający nas rodzice matki, babcia i dziadek Foleyowie, mieszkali nieopodal. Ich dom był dla nas tak samo otwarty jak nasz własny. Byłam pomysłowym dzieckiem – zbyt pomysłowym, jak twierdzili niektórzy nauczyciele – i uwielbiałam wymyślać przygody dla siebie i przyjaciół. Wymyślałam historie o osobach z najbliższego otoczenia: staruszka mieszkająca na rogu była czarownicą, miałam chłopaka w innym mieście, jako dziecko zostałam podrzucona na próg domu moich rodziców. Dzieciakom z klasy opowiadałam, że w parku Mindowaskin, niedaleko naszych domów, widziano wilki. Uwielbiałam też pisać sztuki, żeby je wystawiać w naszym garażu, i poezję, którą czytałam koleżankom ze szkoły. Mama cieszyła się popularnością wśród moich przyjaciół, ponieważ zawsze bardzo serio traktowała nasze przedsięwzięcia. Malowała scenografię i szyła kurtynę na „scenę”, kiedy wystawialiśmy sztukę, i nie protestowała przeciwko historiom, jakie opowiadałam dzieciom z sąsiedztwa, pod warunkiem że żadnego z nich zbytnio nie wystraszyłam. Ojciec był wziętym lekarzem, ale znajdował czas dla moich sióstr i dla mnie. Mimo że kulał na skutek rany odniesionej podczas drugiej wojny światowej, zabierał nas na sanki, łyżwy albo na kręgle. Moje życie przebiegało bezpiecznie, przyjemnie i bez problemów. Trudności pojawiły się mniej więcej w czasie, kiedy Isabel skończyła piętnaście lat. Wolała przebywać ze znajomymi niż z rodziną i chciała chodzić na imprezy, które nie podobały się rodzicom. Zachowywała się wobec mnie okropnie, nagle uważając moje istnienie za obciążenie, a nie korzyść. Nie chciała już, żebym jej towarzyszyła, a przy znajomych ledwie się do mnie odzywała. Patrząc z perspektywy czasu, widzę, że tłumiła w sobie bunt. Ojciec nadal widział w najstarszej córce ósmy cud świata, podczas gdy matka ponosiła nieprzyjemne skutki jej zachowania. Najgorsze, że zanim Isabel skończyła siedemnaście lat, rodzice zaczęli się kłócić z jej powodu. Wcześniej nigdy nie słyszałam pomiędzy nimi ostrzej wypowiedzianego słowa, więc ten brak zgody bardzo mnie martwił. Przez cały rok szkolny tęskniłam do letniego domu moich dziadków nad Point Pleasant Canal. Znajdował się w niewielkiej osadzie na plaży nazywanej Bay Head Shores, zaledwie godzinę drogi od Westfield, ale miało się wrażenie, że należy do zupełnie innego świata. W tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym drugim roku przyjechaliśmy tam kilka dni po zakończeniu szkoły, karawaną prowadzoną przez dziadków, którzy swoim czarnym studebakerem ciągnęli łódź na przyczepie. Lucy, mama i ja
jechałyśmy za nimi chryslerem, a Isabel z tatą zamykali procesję, siedząc w jego jaskrawożółtym kabriolecie lark. Wszyscy udawali, że Isabel jedzie z tatą, żeby móc szybciej zacząć się opalać w aucie z otwartym dachem, ale ja wiedziałam, że tak naprawdę była potężnie skłócona z mamą i ulokowanie jej w samochodzie ojca zapewniło wszystkim zainteresowanym względny spokój. Lucy, wówczas ośmioletnia, podobnie jak ja uwielbiała książki, ale nie potrafiła czytać w czasie jazdy, bo dostawała mdłości; przez tę skłonność do choroby lokomocyjnej musiała siedzieć z przodu obok mamy, co zupełnie mi nie przeszkadzało. Umoszczona pomiędzy walizkami i poduszkami na tylnym siedzeniu chryslera czytałam znaną mi już Tajemnicę farmy za czerwoną bramą Nancy Drew. Pochłaniałam wcześniej wszystkie książki tej autorki, ale teraz czytałam je dokładnie po raz kolejny. Lubiłam udawać, że to ja jestem Nancy Drew. Kilka miesięcy wcześniej zaczęłam zbierać rzeczy znalezione na własnym podwórku lub w sąsiedztwie. Znalazłam w rynsztoku rękawiczkę, spinacz do banknotów na chodniku i – ku przerażeniu matki – czyjś biustonosz, leżący w lesie za domem jednej z koleżanek. Chomikowałam te rzeczy pod łóżkiem, na wypadek gdyby się okazało, że w sąsiedztwie popełniono jakieś przestępstwo i któreś z moich znalezisk mogło się okazać cennym dowodem. Zamierzałam robić to samo na wybrzeżu. Mały szaroniebieski bungalow z czarnymi okiennicami, zbudowany w stylu Cape Cod, był jednym z dwóch domów stojących przy końcu krótkiej piaszczystej uliczki. Wszystkie trzy ściągałyśmy buty jeszcze przed wyjściem z samochodu. Dziadek otwierał frontowe drzwi; podśmiewał się z naszej niecierpliwości, specjalnie zwlekając z przekręceniem klucza w zamku. W holu witał nas stęchły zapach pomieszczeń, które pozostawały zamknięte przez dziesięć miesięcy. Biegałyśmy z Lucy z pokoju do pokoju, żeby sprawdzić, czy wszystko wygląda dokładnie tak samo, jak kiedy wyjeżdżałyśmy stąd przed rokiem. Dwie sypialnie na dole służyły dorosłym, a my, trzy dziewczynki, spałyśmy na strychu; ja i Izzy byłyśmy nim zachwycone, w przeciwieństwie do Lucy, którą to przerażało, bo odziedziczyła chyba wszystkie geny strachu występujące w rodzinie. Ona i mama przeżyły wypadek samochodowy, kiedy Lucy była malutka, a na pogotowiu wyrwano ją szlochającą z ramion matki i zabrano na oddział, bo miała kilka pękniętych żeber i złamaną nogę. Od tamtego czasu wszystkiego się bała. Na strych dało się wejść jedynie po chybotliwych wysuwanych schodach, a Lucy zawsze miała stracha, że się zatrzasną i zostanie na górze uwięziona w pułapce. Dla mnie strych był źródłem niekończącej się fascynacji. W otwartym pomieszczeniu, którego sufit stanowiły surowe belki konstrukcji dachowej, stało dość łóżek, żeby pomieścić na nocleg osiem osób. Łóżka pooddzielane były zasłonami wiszącymi na drutach, więc każdy z gości w razie potrzeby miał zapewnione minimum prywatności. Za dnia zwykle rozsuwałyśmy te zasłony, żeby wpuścić trochę powietrza przez niewielkie okna. Bo na strychu można się było udusić z gorąca. Najbardziej przez wszystkich lubianym miejscem – i powodem utrzymywania domu – był kanał płynący na tyłach posesji. Podwórko stanowił szeroki prostokąt piachu, wspólny z mieszkającą po sąsiedzku rodziną Chapmanów, oddzielający nasze przystanie dla łódek. Mieliśmy małą otwartą motorówkę z silnikiem za burtą, Chapmanowie natomiast posiadali dużą łódź o nazwie „Boston Whaler”, na tyle szybką, że mogła ciągnąć jednocześnie dwóch narciarzy wodnych. Każdy, kto chciał się przedostać szlakiem śródlądowym z Barnegat Bay do Manasquan River
i na ocean, musiał płynąć naszym kanałem, a wśród pokonujących tę trasę zdarzały się znane osobistości. Ojciec chwalił się wszystkim, że kiedyś zmącił mu wodę Richard Nixon, ówczesny wiceprezydent, kiedy jego łódź mijała nasz dom. W weekendy pływanie było niezwykle trudne, jako że kanał wypełniały łodzie różnych kształtów i wielkości. Woda pod niewielkim mostem Lovelandtown, dobrze widocznym z naszej posesji, robiła się wzburzona jak w oceanie podczas sztormu i nierzadko dochodziło do wypadków. Wszyscy lubiliśmy obserwować, jak liczne łodzie manewrują obok siebie, omijając filary w weekendowe popołudnia. Jednak tego lata po przybyciu do letniego domu ojciec nie wyszedł na podwórko, żeby popatrzeć na łodzie, ani nie zszedł po drabince na podest w naszej przystani, by zamoczyć palce stóp w wodzie, tak jak ja i mama. Zamiast tego od razu rzucił się do telefonu, sprawdzając, czy aparat został włączony na lato; czynna linia telefoniczna była mu niezbędna, ponieważ organizował akcję odwetową. Rozwścieczyła go niedawna decyzja Sądu Najwyższego zakazująca modlitwy w szkole i chciał dzwonić do wszystkich znanych mu osób wyznania katolickiego, żeby zorganizować protest przeciwko takiemu wyrokowi. Mój ojciec otrzymał Purpurowe Serce, mocno się udzielał jako przywódca naszej obywatelskiej społeczności i był powszechnie szanowanym członkiem Kościoła, ponieważ regularnie pisywał do katolickiego czasopisma. Byłam wtedy zbyt młoda, żeby wyrobić sobie własne poglądy, i przesiąknięta zasadami, według których żyli rodzice, czułam się więc tak samo jak on oburzona rozporządzeniem dotyczącym szkolnej modlitwy. Nie potrafiłam sobie wyobrazić rozpoczynania codziennych lekcji bez Ojcze nasz. Dlatego wszyscy daliśmy ojcu spokój, by siedząc z notatnikiem na kolanach koło ściennego telefonu w salonie, mógł odbyć zaplanowane rozmowy, czasami w złości podnosząc głos do słuchawki. W chwili naszego przybycia wszyscy Chapmanowie znajdowali się na podwórku. Moja matka i siostry od razu poszły się z nimi przywitać, ja natomiast wyśliznęłam się za ogrodzenie z siatki i usiadłam na drewnianych belkach zabezpieczających brzeg kanału przed erozją; na kolanach trzymałam książkę, a moje stopy dyndały jakieś trzydzieści centymetrów nad wodą. Choć nie patrzyłam w stronę podwórka, wiedziałam, że Ethan prawdopodobnie mnie obserwuje. Wyobrażałam go sobie, jak siedzi na jednym z krzeseł i macha stopami, z których zwisają mu luźno japonki. Ethan i ja kiedyś bardzo się kolegowaliśmy podczas letnich wakacji. Jeździliśmy na rowerach na małą plażę w Bay Head Shores, łowiliśmy ryby albo wspinaliśmy się na drzewa. Zdarzało nam się nawet u siebie sypiać. Urodziliśmy się tego samego dnia, dziesiątego marca tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego roku, i uważaliśmy, że to nas wiąże na całe życie. Jednak poprzedniego lata zaczęliśmy się od siebie oddalać, jak bywa między przyjaciółmi odmiennych płci w miarę dorastania. Wydawało mi się, że to było wzajemne, jakbyśmy oboje jednocześnie dostali wiadomość, że powinniśmy się unikać. Według mnie Ethan zrobił się dziwny. Był zafascynowany morskimi stworzeniami i kroił wszystko, co mu wpadło w ręce – kraby, rozdymki, węgorze, rozgwiazdy i maleńkie krewetki przywierające do kadłuba tuż pod linią wody. Cieszyłam się, że mama nie każe mi pójść się z nim przywitać. Tego wieczoru jak zwykle jedliśmy obiad – babcine spaghetti z klopsikami – na zadaszonej werandzie, obudowanej metalowymi siatkami przeciw owadom. Na jednym z końców stał wielki stół, stanowiący centralny punkt letniskowego życia – tu jadało się posiłki, grało w karty czy układało puzzle. Po obiedzie razem z siostrami pomagałam mamie w kuchni przy zmywaniu. Czułam się szczęśliwa, mając przed sobą
dwa miesiące wolności. Jednak Lucy nie czuła tej wolności, tylko strach. – Pójdziesz dziś ze mną spać na górę, Julie, dobrze? – poprosiła, wycierając sztućce. Zawsze musiałam kłaść się razem z nią, o godzinie wybranej kompromisowo pomiędzy jej i moją porą udawania się na spoczynek, żeby nie musiała zostawać sama na strychu. Popatrzyłam na matkę. – Tego lata chcę później chodzić spać, mamo – odezwałam się błagalnym tonem. – Mam już dwanaście lat. – Będziesz chodzić wtedy, kiedy Lucy – powiedziała matka, ale odciągnąwszy mnie na bok, wyszeptała mi do ucha: – Idź na górę razem z nią i poczekaj, aż zaśnie. Wtedy możesz znowu zejść. – Lucy musi dorosnąć – wtrąciła się Isabel, przeciągając ścierką po talerzu. – Nigdy się nie pozbędzie swoich lęków, jeśli wciąż będziecie ją niańczyć. – Zamiast krytykować, mogłabyś czasem zaproponować, że to ty pójdziesz z Lucy zamiast Julie. – Bardzo chętnie – powiedziała Isabel. – Będę jej opowiadać historie o duchach. Mama przerwała wycieranie blatu, żeby na nią spojrzeć. – Od kiedy się zrobiłaś taka podła? – spytała i znów się odwróciła. Dostrzegłam na twarzy Isabel wyraz skruchy, zanim pokryła go kpiącym uśmieszkiem. Moja siostra nie była aż taka twarda, na jaką usiłowała pozować. Zaczęłam sobie uświadamiać, że Isabel jest bardzo ładna… i że o tym wie. Potrafiła na każdym wymóc to, czego chciała, zwłaszcza na naszym ojcu, wystarczyło jej do tego wydęcie ust albo błysk łzy w oku. A oczy miała niesamowite, ciemne, z rzęsami tak długimi i gęstymi, że wyglądały jak sztuczne. Wiecznie narzekała na swoje włosy, że są za bardzo pofalowane. Zbyt gęste. Za ciemne. Ale to były puste słowa, bo doskonale wiedziała, że wszystkie koleżanki z klasy jej ich zazdroszczą. Miała duże piersi i talię osy. Chłopcy gapili się, kiedy przechodziła ulicą, a dziewczyny zachowywały się wobec niej ostrożnie, z obawy, że zaczną być z nią porównywane i wypadną niekorzystnie. Nie dało się zaprzeczyć, że Isabel była najładniejsza z całej rodziny. Lucy i ja też miałyśmy ciemne włosy, ale ja musiałam nawijać je na wałki, żeby się kręciły, a Lucy po trwałej, którą mama potraktowała jej krótką fryzurę, wyglądała jak pudel. W kuchni zapanowała całkowita cisza. Przelałam resztkę sosu pomidorowego do plastikowego pojemnika na żywność; pokrywka przy dociskaniu wydała odgłos podobny do beknięcia, co wzbudziło chichot Lucy. Isabel wyjęła ze zlewu durszlak i zaczęła go wycierać. – Ned zaprosił mnie dziś na imprezę – powiedziała. – Chyba mogę pójść? Matka nie przestawała machać gąbką po blacie. – Dziś wieczorem nie – odpowiedziała. – Musisz się rozpakować i… – Już się rozpakowałam i pomogłam się rozpakować Lucy i Julie – zapewniła Izzy. – A łóżka na górze są pościelone, pozamiatałam też podłogę, umyłam toaletę i umywalkę i w ogóle. Naprawdę nie byłam pewna, czy to wszystko prawda. Całkiem dobrze sama sobie poradziłam z rozpakowaniem swoich rzeczy, ale nic nie powiedziałam. – I właściwie już tu skończyłyśmy, czyż nie? – Owszem – przyznała mama. Odkręciła wodę, żeby wypłukać gąbkę. – Ale nie chcę, żebyś wychodziła
w nasz pierwszy wieczór po przyjeździe. Isabel ze złością odłożyła ścierkę. – To przecież nie ma sensu. Matka podniosła wzrok znad zlewu, wykręcając gąbkę w rękach. – Powiedziałam: nie. Isabel wywróciła oczami i ponownie sięgnęła po ścierkę. Słyszałam złość w jej przyspieszonym oddechu, kiedy wycierała jeden z rondli. Nie powiedziała ani słowa więcej, matka również. W kuchni panowało takie napięcie, że ja też zamilkłam. Nie wiedziałam, jak się zachować w takich sytuacjach. Później sprzątałyśmy z matką w głębokich szufladach pod kuchennymi szafkami. Lucy stała nieopodal, wymiatając stare okruchy z leciwego tostera. Odmówiła pomocy przy szufladach, ponieważ w jednej z nich znalazłyśmy mysie bobki, a w następnej pająka. Tata wszedł do kuchni i nalał sobie szklankę piwa imbirowego z butelki stojącej w lodówce. Miał na sobie swój letni uniform: luźne szorty odsłaniające blade, poznaczone bliznami nogi i kraciastą koszulę z krótkimi rękawami. – Charles – zwróciła się do niego matka. – Mógłbyś znaleźć Isabel i poprosić ją, żeby wytarła i uprzątnęła szafę w holu? – Ona gdzieś poszła – odpowiedział na to ojciec. Wyjął z zamrażalnika tackę z foremkami na lód i choć nalana do nich woda nie miała jeszcze czasu porządnie zamarznąć, wziął kilka ledwie uformowanych kostek i wrzucił je sobie do szklanki. Matka się wyprostowała. – Dokąd poszła? – Na imprezę do Neda Chapmana. Matka oparła ręce na biodrach. – Zabroniłam jej tam iść – powiedziała. Ojciec sprawiał wrażenie zaskoczonego; otworzył szeroko oczy, w tym samym jasnobrązowym kolorze co włosy. – Nie mówiła mi, że pytała cię o zgodę – przyznał. Widziałam, jak na szyi matki rozlewa się czerwona plama. – Ma zakaz wychodzenia na resztę tygodnia – zapowiedziała. – Nie sądzisz, że to dość surowa kara, Mario? – spytał ojciec, poruszając szklanką, żeby rozpuścić lód. – To jej pierwszy wieczór tutaj, a Neda zna od urodzenia. Jego ojciec może i jest jednym z największych głupców na ziemi, ale trudno winić za to syna. Nie widzę nic złego w tym, że poszła trochę się rozerwać. – Owszem, zna go od urodzenia, ale ma siedemnaście lat – powiedziała matka, jakby to wszystko tłumaczyło. – I to jest jej pierwszy wieczór tutaj. Uważam, że powinna zostać w domu. Pomóc trochę w porządkach. Zaaklimatyzować się. – Zaaklimatyzować? – zaśmiał się tata. Nie byłam pewna, co znaczy to słowo, a mój słownik został w Westfield. Nie chciałam słuchać kłótni rodziców, więc schyliłam się głębiej nad szufladą i skupiłam całą uwagę na wymiataniu mysich odchodów zmiotką na szufelkę. Zerknęłam na Lucy, która także wyglądała na zaniepokojoną; z wielką starannością czyściła toster z najdrobniejszych okruchów. Tata objął mamę ramieniem i pocałował ją w policzek.
– Dobrze ją wychowaliśmy – powiedział. – Nie od parady nosi głowę na karku. Mama sprawiała wrażenie urażonej. – Jak możesz tak mówić, kiedy dopiero co cię okłamała… – Nie okłamała mnie – sprostował tata. Opuścił ramię i ruszył w stronę drzwi prowadzących do holu. – Pominęła milczeniem jeden drobny fakt. – Owinęła cię sobie wokół małego palca – stwierdziła matka. – Nic jej nie będzie. – Ojciec skierował się do wyjścia. Wiedziałam, że tego wieczoru pracuje z dziadkiem w garażu; porządkowali sprzęt wędkarski i odświeżali meble ogrodowe, ochlapując je warstwą niebieskiej farby. Matka z zaciętym wyrazem twarzy powróciła do sprzątania; zobaczyłam, jak zacisnęła usta w wąską kreskę. Wiedziałam, że siostra często okłamuje rodziców. Gdy w sobotnie wieczory przystępowałyśmy do spowiedzi, zawsze mnie dziwiło, że tak krótko klęczy przy konfesjonale. Uważałam za niemożliwe, by się przyznała do każdego ze swych kłamstw. Uczyłam się od niej. Zamiast wymieniać wszystkie swoje grzechy po kolei, podawałam księdzu skróconą wersję. „Skłamałam pięć razy”, mówiłam, przy czym „udawania” nie zaliczałam do kłamstw. Gdybym się spowiadała z udawania, spędzałabym przy konfesjonale cały wieczór. „Raz nie posłuchałam mamy”, wyznawałam, i „dwa razy byłam niedobra dla młodszej siostry”. Z ulgą robiłam to w taki sposób, zamiast recytować szczegółową listę grzechów, zwłaszcza że księdzu najwyraźniej było wszystko jedno. Objęłam mamę w pasie, nagle czując się bardzo dorosła. – Nic jej nie będzie, mamo – zapewniłam. Matka nie odpowiedziała. Oczy miała błyszczące, jakby chciało jej się płakać, co wprawiło mnie w zakłopotanie. Uznałam, że woli zostać sama, więc obiecawszy posprzątać szafę w holu, chwyciłam Lucy za rękę i wyprowadziłam ją z kuchni. Tego wieczoru o dziewiątej wspięłam się po skrzypiących schodach na strych. Lucy szła za mną. Trzymałam się mocno poręczy; schody z każdym rokiem jakby coraz bardziej się chwiały i gdybym miała w charakterze skłonność do strachu, pewnie też bym się bała po nich wchodzić. Od kilku lat spałyśmy z Lucy na zsuniętych razem łóżkach w części pomieszczenia położonej najbliżej wejścia. W tym roku jednak zapragnęłam mieć więcej prywatności, chciałam trzymać zapaloną nocną lampkę tak długo, jak mi się spodoba, i po prostu móc leżeć we własnej, odgrodzonej zasłoną przestrzeni bez ciągłej paplaniny Lucy przy uchu. Dlatego wcześniej przygotowałyśmy sobie posłania w oddzielnych kątach, Isabel natomiast pościeliła sobie podwójne łóżko za kominem. Wtedy Lucy nie zgłaszała zastrzeżeń do takiego rozwiązania, ale kiedy już spoczęła pod kołdrą na przegrzanym strychu, nie była specjalnie zadowolona. – Zostaw odsuniętą zasłonę, żebym mogła cię widzieć – poprosiła. Leżała na boku, zwrócona twarzą w stronę mojego łóżka, białe prześcieradło podciągnęła niemal do szyi. – Mam zamiar trzymać zapaloną lampkę i czytać – powiedziałam, spulchniając poduszki i odsuwając przykrycie. – Nie będziesz mogła zasnąć. – Chciałam, żeby zasnęła jak najszybciej, bym mogła znowu zejść na dół i pograć w kanastę z mamą i babcią. Podczas roku szkolnego wieczory wypełniało mi odrabianie lekcji i telewizja – The Andy Griffith Show, westernowy serial Wagon Train albo program Eda Sullivana. W lecie wieczorami był czas na grę w karty i układanie puzzli.
– Proszę… – Będziesz widzieć mój cień – powiedziałam, zadowolona, że wybrałam łóżko bliższe zasłony, a nie to pod ścianą. – Patrz. – Podeszłam do stolika między dwoma łóżkami w moim rogu pomieszczenia i włączyłam lampkę. Następnie zaciągnęłam zasłonę, która przylegała do krawędzi łóżka. Leżąc na posłaniu, wciąż ubrana w szorty i bluzkę bez rękawów, wiedziałam dokładnie, jak Lucy mnie widzi. Latami obserwowałam przez te zasłony sylwetki moich sióstr, kuzynów, ciotek i wujków. – I całkiem dobrze mnie widzisz, prawda? – No dobrze – odpowiedziała Lucy słabym głosikiem. Słysząc, jak się układa pod kocem, wyobrażałam ją sobie, leżącą na boku, z szeroko otwartymi oczami, z kciukiem wetkniętym do ust, jakby miała trzy latka. Pod pachą ściskała wyświechtanego pluszowego misia. Po cichutku ześliznęłam się na podłogę, ściągnęłam pościel z sąsiedniego łóżka i zwiniętą wsunęłam pod swój koc, ustawiając na sztorc książkę koło poduszki. Następnie przeszłam na środek strychu, żeby sprawdzić, jak cień będzie wyglądał od strony Lucy, na wypadek gdyby się obudziła. Uznałam, że wygląda całkiem przekonująco. Nie dało się zejść ze schodów tak, żeby nie skrzypnęły, ale starałam się, jak mogłam. Mama uśmiechnęła się do mnie, kiedy weszłam na werandę. Najwidoczniej nie denerwowała się już tak bardzo wyjściem Izzy, jej uśmiech sprawił mi ulgę. – Śpi? – Siedziała przy dużym stole naprzeciwko babci, paliła papierosa i układała podwójnego pasjansa na ceracie w kwiatki. Obie miały na sobie podomki, mama w bladożółte pasy, a babcia jasnoniebieską. Potwierdziłam skinieniem głowy, opadając na jeden z bujanych foteli. Podobnie jak stół, wszystkie fotele na długiej werandzie pomalowane były na czerwono; farba zawsze trochę się lepiła od wilgoci w powietrzu, a jej warstwa była tak gruba, że mogłam robić wgłębienia paznokciem. Na jednym końcu stało łóżko, gdyby ktoś chciał się zdrzemnąć, słuchając chlupotu wody o brzeg i świerszczy cykających w zaroślach po drugiej stronie drogi. – Jak skończymy tę partię, to będziesz mogła zagrać z nami w kanastę – powiedziała babcia, podnosząc do ust filiżankę z kawą rozpuszczalną. Kiedy poruszyła nogami pod stołem, zobaczyłam, że ma pończochy zrolowane poniżej kolan. Doskonale mówiła po angielsku, lecz wciąż miała wyraźny włoski akcent, choć od jej przybycia do Stanów minęło jakieś sześćdziesiąt lat. Uwielbiałam melodyjne brzmienie jej głosu. Dopiero kiedy skończyłam dziesięć lat, uświadomiłam sobie, że nie każdy ma babcię, która mówi w ten sposób, dodając coś w rodzaju samogłoski do każdego słowa zakończonego spółgłoską. Bujałam się przez chwilę, dotykając stopami chłodnej betonowej podłogi. Widziałam światło łodzi płynącej wolno kanałem w stronę zatoki, silnik terkotał cicho, jednostajnie, tworząc tło dźwiękowe dla kart rzucanych na blat stołu. Następnego dnia dziadek miał opuścić na wodę naszą motorówkę i nie mogłam się już tego doczekać. Przez dwa ostatnie lata kierowałam nią sama, choć zawsze na pokładzie był wtedy ktoś z dorosłych lub Isabel. Tata obiecał, że w te wakacje będę mogła już pływać w pojedynkę, jeśli tylko włożę kamizelkę ratunkową i będę się trzymać części kanału pomiędzy naszym domem a wylotem na zatokę. Nie był to wielki dystans, ale i tak rozpierała mnie radość z otrzymanej wolności.
Ktoś był na podwórku Chapmanów. Ciemność nie pozwalała zobaczyć kto, ale ta osoba łowiła ryby. Widziałam rozżarzone końcówki kilku spirali odstraszających komary i białą koszulę wędkarza majaczącą w słabej poświacie księżyca. Domyśliłam się, że to Ethan próbuje złapać coś, co będzie mógł rozkroić. Widziałam, jak koszula się porusza, kiedy odginał wędkę w tył i wykonywał zamach, a żyłka, tnąc ze świstem powietrze, nieomylnie lądowała w kanale. Na myśl o wędkowaniu poczułam przyjemne mrowienie w koniuszkach palców. – Jesteś gotowa dać nam łupnia w kanastę? – zwróciła się do mnie babcia. Podeszłam do stołu i zajęłam miejsce, a ona zaczęła rozdawać karty. Mama zgasiła papierosa w popielniczce zrobionej z muszli i właśnie wyjmowała następnego z paczki kentów, kiedy nagle powietrze rozdarł przeraźliwy krzyk. Zerwała się z miejsca, nim zdążyłam sobie uświadomić, że ten głos dobiega ze strychu. Krzyki nie ustawały, przerywane jedynie momentami, gdy Lucy chwytała oddech. Pognałam za mamą na górę. – Dziecinko! – Mama zapaliła górne światło i podbiegła do łóżka mojej młodszej siostry. Lucy tuliła się do metalowego wezgłowia, kurczowo ściskając w ramionach misia; skręcone jak u pudla włosy miała przyklapnięte po jednej stronie głowy. Matka usiadła obok niej na posłaniu. – Co się dzieje? – Tam! – Lucy wskazała na sufit mniej więcej pośrodku strychu. Podeszłam do miejsca, które pokazywała, i spojrzałam w górę. – Gdzie? – No tam… – powtórzyła Lucy, tym razem trochę niepewnie. Przyjrzawszy się dokładniej, zobaczyłam zwiniętą w kłąb szmatę upchniętą pod gęstą siecią drutów służących do przesuwania zasłon. Szmata tkwiła tam, od kiedy pamiętałam, prawdopodobnie miała zapobiegać przeciekaniu deszczu na strych, zanim wymieniono pokrycie dachu. – To zwykła szmata – powiedziałam. Moja siostra była taka dziecinna. – Wyglądała jak głowa – wykrztusiła Lucy. – Pomyślałam, że to głowa, a potem zobaczyłam, że nie ma cię w łóżku i że jestem tu sama! – W jej głosie pobrzmiewała pretensja. Zerknęłam na zasłonę otaczającą mój kącik sypialny. Ułożone przeze mnie wzniesienie z pościeli jakby się zapadło i było oczywiste, że nikt tam nie leży. Matka wstała, zgasiła światło i wszystkie trzy spojrzałyśmy na szmatę. – Widzicie? – odezwała się Lucy. – Wygląda jak szmata – stwierdziłam bez wahania. Mama znów usiadła na łóżku. – Wystarczyło zapalić światło i przekonałabyś się, że to tylko szmata – powiedziała. – To nie w porządku wobec Julie, żeby musiała tu z tobą zostawać, Lucy. Masz osiem lat. Musisz zrozumieć, że nie ma się tu czego bać. Wiesz, że w razie czego wszyscy jesteśmy na dole. A teraz się połóż. – Sięgnęła po koc i otuliła moją siostrę. – Możemy zostawić włączone światło? – poprosiła Lucy. – Nie zaśniesz przy świetle. – Zasnę – obiecała, odruchowo znów kierując wzrok ku szmacie. – No dobrze. – Matka podniosła się z westchnieniem, wygładziła na sobie podomkę i zerknęła na mnie porozumiewawczo; poczułam się bardzo dojrzała i dzielna. Dotknęła ściennego przycisku, zapalając
pojedynczą żarówkę zwisającą z sufitu. – Dobranoc, kochanie. – Dobranoc, Lucy – rzuciłam, schodząc za mamą po schodach. Następnego ranka o wpół do szóstej obudziło mnie pianie koguta. Leżałam na łóżku i uśmiechałam się do siebie. Różowe promienie świtu wpadały przez okno do mojego wydzielonego zasłonami „pokoju”, a mnie znów ogarnęło poczucie cudownej wakacyjnej wolności. Przeszłam na drugie łóżko stojące w moim kąciku i przeczołgałam się po posłaniu do jego stóp, żeby móc wyjrzeć przez okno. Wiedziałam, gdzie jest ten kogut. Zupełnie zapomniałam o jego istnieniu i wczesnych pobudkach. Po drugiej stronie kanału, patrząc po skosie od naszego domu, stała niewielka szopa, poczerniała ze starości. Jej dach się zapadał, a otoczenie porastały wysokie do ramion zielska i sitowie. Był to jedyny budynek, jeśli można użyć tego określenia, po tamtej stronie kanału i nie przypominałam sobie, bym kiedykolwiek widziała w pobliżu żywą duszę, ale ktoś musiał tam mieszkać i karmić koguta. Na brzegu zrobiono coś w rodzaju doku. Mogłam tam podpłynąć łodzią, zacumować i wejść w wysokie chwasty, nie będąc widzianą. W myślach dodałam „sprawdzenie szopy” do planu zajęć na ten dzień. Wstałam z łóżka, wiedząc, że nikt poza mną jeszcze się nie obudził. Zasłony wokół podwójnego łóżka Isabel były zaciągnięte. Nie miałam pojęcia, o której poprzedniego wieczoru wróciła do domu, i zastanawiałam się, jakiego rodzaju karę uzgodnili dla niej rodzice. Miałam nadzieję, że surową. Nie podobało mi się, że kłamstwa uchodziły jej na sucho. Włożyłam jeden ze swoich kostiumów kąpielowych, na wierzch wciągnęłam spodnie rybaczki i przeszłam po wyłożonej linoleum podłodze. Byliśmy tutaj niecałą dobę, a już czułam pod stopami szorstki piasek. Na palcach minęłam łóżko Lucy; zasłony nie były pozaciągane, a nie chciałam jej budzić. Już prawie wchodziłam na schody, kiedy usłyszałam głos Isabel. – Julie? Odwróciwszy się, zobaczyłam, jak odsuwa część zasłony. Długie ciemne włosy miała zmierzwione, ale wyglądała pięknie w blasku porannego słońca. Podeszłam, wciąż na palcach, do jej łóżka. Chwyciła mnie za ramię i wciągnęła za zasłonę. – Chciałabym, żebyś mi wyświadczyła przysługę – oznajmiła. Widząc jej nagie ramiona, wystające spod kołdry, zrozumiałam, że spała nago. To odkrycie mną wstrząsnęło, ponieważ nie znałam nikogo, kto by tak sypiał. Usiadłam na jej posłaniu. Z bliska zobaczyłam, że ma zaczerwienione oczy. – Co powiedzieli mama z tatą? – zapytałam. – Nie powinnaś była iść do taty po… – Cicho! – przerwała mi. – Nie twój interes. – Zaczęła szperać po omacku pod przykryciem i wyciągnęła plastikową żyrafę wielkości zaciśniętej dłoni. – Daj ją Nedowi Chapmanowi, dobrze? – powiedziała takim tonem, że zabrzmiało to bardziej jak żądanie niż prośba. Popatrzyłam na czerwono-fioletową żyrafę spoczywającą w moich rękach. – Dlaczego? – spytałam, wiedząc, że nie może mnie znowu zbyć, mówiąc, że to nie mój interes, jeśli oczekuje pomocy. – Należy do niego. Zapomniałam mu oddać wczoraj wieczorem. – Po co to osiemnastoletniemu chłopakowi? – zdziwiłam się. Żyrafa wyglądała na zabawkę, którą po
minucie znudzi się nawet małe dziecko. – Nie zadawaj tylu pytań – ucięła Isabel. – Po prostu zrób, o co cię proszę. Mnie przez cały dzień nie wolno opuszczać domu. – Tylko tyle? – Uważałam, że mama ma rację, moja siostra powinna dostać zakaz wychodzenia na cały tydzień. – Wystarczy – mruknęła Isabel. Opadła z powrotem na poduszki. – Jeszcze sobie pośpię. – Proszę bardzo – rzuciłam, zirytowana brakiem wdzięczności z jej strony. Na dole wszyscy jeszcze spali. Wyszłam na zewnątrz i ciepłe, wilgotne powietrze wypełniło mi płuca. Wetknęłam żyrafę pod jeden z ogrodowych foteli, żeby czekała tam bezpiecznie, dopóki nie zobaczę Neda. Chwyciłam wiaderko i siatkę opartą o drzewo i zaczęłam szukać krabów; stojąc na skraju naszej przystani, zaglądałam do wody, wypatrując osobników, które chowały się przy krawędzi pomostu tuż pod powierzchnią. Znalazłam trzy sztuki, po czym przeszłam za ogrodzenie i balansując na wąskich belkach, sprawdziłam, czy nie ma jakichś w kanale. Silny prąd kierował wodę ku rzece; obserwowałam papierowy kubek unoszący się na falach, a tuż za nim dostrzegłam kraba. Zagrodziłam mu drogę siatką i zaraz potem wylądował w wiadrze. To było aż za łatwe. Minął mnie wielki kłąb wodorostów, a po nim nadpłynęła piłeczka, którą wyciągnęłam przy użyciu siatki i obejrzałam. To była zwykła, lekko wgnieciona piłeczka pingpongowa, nic specjalnego, ale zamierzałam ją schować pod poduszką, powiększając swoje zbiory tajemniczych przedmiotów z Bay Head Shores. Spojrzałam ponad kanałem w stronę szopy, gdzie mieszkał kogut; mój wzrok przyciągnęły wysokie chaszcze rosnące dokładnie naprzeciwko mojego domu. Pojawiali się wędkarze. Nadchodzili ścieżką wyciętą w trzcinach, po czym rozstawiali sprzęt i składane krzesełka wzdłuż płotu. Wszyscy byli kolorowi, ale znajdowali się tam nie tylko mężczyźni. Z daleka trudno było rozpoznać płeć, byłam jednak pewna, że jest wśród nich kilkoro dzieci. – Łowisz kraby, co? Głos rozległ się tuż za moimi plecami i zaskoczył mnie tak, że musiałam się złapać płotu, by utrzymać równowagę. Odwróciłam się i ujrzałam Neda Chapmana; szedł w moją stronę, uśmiechając się szeroko. W tym momencie coś się ze mną stało. Nie wiem, czy z powodu jego niebieskich oczu błyszczących w słońcu, trójkąta opalonej skóry widocznej w wycięciu koszuli pod szyją czy papierosa trzymanego nonszalancko między kciukiem i palcem wskazującym, ale pomyślałam, że chyba zaraz zemdleję i wpadnę do kanału. Tego roku wczesną wiosną dostałam pierwszej miesiączki i od tej pory na widok przystojnego chłopaka mój żołądek wykonywał dziwne fikołki. A Ned z całą pewnością był przystojny. Miał gęste włosy w kolorze słońca. Przypominał trochę Troya Donahue. – Cześć, Ned – udało mi się wykrztusić, a kiedy wypowiedziałam na głos jego imię, uświadomiłam sobie, że tak samo nazywa się stały chłopak Nancy Drew. – Cześć, Ned – powtórzyłam, tym razem do siebie, tylko po to, żeby jeszcze raz usłyszeć jego imię. Podszedł bliżej, zatrzymał się po drugiej stronie ogrodzenia i oparł łokieć na metalowej ramce drucianego przęsła. – Ranny z ciebie ptaszek – powiedział. – Z ciebie też. – Ile złapałaś? – Wychylił się nad płotem, usiłując zajrzeć do wiadra.
– Na razie pięć. – Lubisz kraby? – Chodzi ci o to, czy lubię je jeść? Zaciągnął się papierosem i wypuścił długą strugę dymu. – A o cóż innego mogłoby chodzić? – Prawdę mówiąc, nie – zachichotałam i natychmiast poczułam na siebie złość, że zachowuję się jak dziecko. – Ale babcia je uwielbia. A ja uwielbiam je łapać, więc jest okej. – Aha. – Przejechał dłonią po brodzie, jakby sprawdzał, czy powinien się ogolić. To był seksowny gest. – Izzy miała kłopoty wczoraj wieczorem? Potwierdziłam ruchem głowy. – Nie może wychodzić z domu przez cały dzień. Ale prosiła, żebym ci coś przekazała. Ostrożnie wyszłam zza ogrodzenia; specjalnie nie trzymałam się siatki, żeby zrobić na nim wrażenie. Znalazłszy się na swoim podwórku, odstawiłam wiadro i siatkę, a potem wyjęłam żyrafę spod fotela i zaniosłam Nedowi. – Prosiła, żebym ci to dała – powiedziałam. Uśmiechnął się, biorąc ode mnie żyrafę. Było mi wstyd za Isabel, że mi kazała mu dać coś tak głupiego. Nie wierzyłam jej, że tak naprawdę żyrafa należy do Neda. – Miło z twojej strony, że spełniłaś jej prośbę – powiedział, spoglądając na mnie. Prostując plecy, żeby wyglądać na wyższą, zastanawiałam się, jak mój ledwie zarysowany biust wygląda w dziecinnym jednoczęściowym kostiumie kąpielowym, który miałam na sobie. Postanowiłam tego lata sprawić sobie dwuczęściowy, jeśli mama się zgodzi. – Powiedziała, że to twoja maskotka. – Owszem, właściwie moja – potwierdził. – Dzięki, że ją przyniosłaś. Powiedz Izzy, że wszystko jest rewelacyjnie. Czemuż, och, czemuż zapomniałam przywieźć ze sobą słownik? Usłyszałam dźwięki dobiegające z werandy sąsiadów, a nie chciałam się znajdować na podwórku Chapmanów, kiedy ten dziwak Ethan wyjdzie z domu, więc pożegnałam Neda i wróciłam do naszej przystani, żeby sprawdzić, czy nie pojawiły się jakieś nowe kraby. Zaraz po lunchu dziadek, tata i ja zawieźliśmy naszą łódź do mariny. Zatankowaliśmy paliwo, a dziadek wyskoczył na molo niczym młodzieniaszek cieszący się życiem. Wiedziałam, jak się czuje, opary benzyny zmieszane ze słonawym zapachem wody i mnie wprawiały w euforię. Pomyślałam sobie, że jestem podobna do dziadka, który kochał wszystko, co wiązało się z wybrzeżem – wodę, wędkowanie, pływanie łodzią, zapachy, nocne niebo, wszystko, podobnie jak ja. Fizycznie całkowicie się różniliśmy: dziadek był prawie łysy i miał smutny wyraz twarzy, który zawsze kojarzył mi się z psem bassetem, ale pod wieloma innymi względami wydawaliśmy się identyczni. We dwoje zrobiliśmy małą rundkę po zatoce, a potem przeprowadziliśmy łódź przez kanał do naszej przystani. Dziadek pozwolił mi samej sterować, zgodził się nawet, bym samodzielnie wykonała manewr przybijania do pomostu, i pochwalił mnie, że świetnie się spisałam. Nasza łódź nie miała koła sterowego, tylko rumpel przymocowany do silnika, i aż spuchłam z dumy, że tak szybko udało mi się opanować jego obsługę. Przy wysiadaniu z łodzi na pomost omal nie upadłam, ale dziadek pocieszył
mnie, że za kilka dni i z tym sobie dam radę. Przywiązałam łódź do haków zamocowanych po obu stronach doku; dotyk mokrej, szorstkiej liny sprawiał mi wielką przyjemność. Żal mi było Izzy. W ten nasz pierwszy pełny dzień na wybrzeżu nawet nie mogła wyjść z domu. Przez jakiś czas siedziałam z nią i Lucy na werandzie, czytając. My z Lucy zajmowałyśmy bujane fotele, a Isabel wyciągnęła się na łóżku przy końcu werandy, tak blisko domu Chapmanów, jak tylko się dało. Zauważyłam, że wcale nie przewraca kartek książki. Spoglądała w stronę podwórka Chapmanów, prawdopodobnie wypatrując Neda. Ned pracował z panem Chapmanem przy ich łodzi i wątpiłam, by z miejsca, gdzie leżała, widać było przystań, kiedy jednak przechodził przez podwórko, żeby przynieść coś z domu, niemal słyszałam, jak serce Izzy zaczyna bić szybciej. Rozumiałam, co czuje. Na mnie Ned działał podobnie. Przed obiadem wypłynęłam łodzią całkiem sama. Mama bardzo się denerwowała, ale tata przekonał ją, żeby mi pozwoliła, jeśli włożę tę okropną pomarańczową kamizelkę. Był poniedziałek i tłok panujący na kanale skończył się w ciągu ostatniej nocy. Skierowałam motorówkę w stronę wejścia do zatoki. Przede mną rozpościerały się szerokie wody, zapraszając mnie, a ja miałam ochotę na nie wypłynąć, ale zabrakło mi śmiałości. Zamiast tego zawróciłam szerokim łukiem i ruszyłam ku przystani między kolorowymi rybakami i domem koguta. Znalazłszy się w obcym doku, wyłączyłam silnik. Po mojej lewej stronie znajdowała się krótka drabina; przywiązałam łódź do jednego ze szczebli, zdjęłam kamizelkę ratunkową i wdrapałam się na pomost. Obecność ciemnoskórych wędkarzy trochę mnie deprymowała. Nie patrzyłam na nich, ale czułam, że mnie obserwują, kiedy szłam pomiędzy sitowiem a ogrodzeniem, oddalając się od nich w kierunku szopy. W końcu znalazłam wąską ścieżkę wyciętą w wysokich chwastach i dotarłam nią do ganku zrujnowanej chałupy. – Kim jesteś? Aż podskoczyłam na dźwięk męskiego głosu; ganek był obudowany tak, że nie mogłam zajrzeć do środka, więc nie widziałam człowieka, który się do mnie odezwał. – Przyszłam zobaczyć, gdzie mieszka kogut – powiedziałam. Sztormowe drzwi uchyliły się ze skrzypieniem i w progu stanął nieznany mi mężczyzna. Miał gęstą brodę, a na głowie stary kapelusz. Popołudniowe słońce padało mu na twarz i musiało go razić, bo się skrzywił; jego zmrużone oczy wyglądały jak przezroczyste niebieskie paciorki, przez co wydał mi się trochę demoniczny. „Tajemnica szopy Warlocka”, pomyślałam. Podobał mi się ten tytuł. Przyszło mi do głowy, że może spróbuję napisać książkę. – Gdzie mieszkasz? – spytał mężczyzna. Odwróciłam się i wskazałam nasz dom, ledwie widoczny spoza trzcinowych zarośli. Wydawał się bardzo odległy. – Przypłynęłaś łodzią? – Tak. – Sama? – Tak. – Odwróciłam się, żeby odejść. – I muszę już wracać. – Co zamierzałaś zrobić mojemu kogutowi? – zapytał, kiedy już zaczęłam się oddalać. – Nic. Nie zrobiłabym mu krzywdy. Po prostu chciałam zobaczyć, gdzie mieszka.
Otworzył drzwi szerzej. – Tutaj – powiedział. Patrząc za niego, dostrzegłam koguta i parę kur drepczących po podłodze, jakby były mechanicznymi zabawkami. Zrobiłam krok w tył, zastanawiając się, czy buty tego człowieka są oblepione odchodami jego pierzastych ulubieńców. – Dzięki, że mi pan pokazał – powiedziałam. – Są tu w okolicy ludzie, którzy by chcieli ukręcić łeb mojemu kogutowi – powiedział tonem, który wydał mi się podejrzliwy. – Ja nie – zapewniłam. – Jeszcze raz dziękuję, że pozwolił mi go pan zobaczyć. Odwróciłam się i najszybciej jak mogłam ruszyłam przez wysokie trawy. Dotarcie do przystani zajęło mi chyba nie więcej niż pół minuty, ale w tym czasie zdążyłam ułożyć dwie lub trzy różne historie o tym człowieku. Trzymał dzieci pozamykane w szafach w tym walącym się domu. Zamordował żonę, a jej szczątki zakopał pod gankiem. Kiedy już miałam zejść po drabinie do łodzi, dostrzegłam coś błyszczącego w pogniecionej trawie koło pomostu. Podeszłam tam, zobaczyłam okulary przeciwsłoneczne i je podniosłam. Może należały do żony, którą ten człowiek zamordował? Kto to mógł wiedzieć? Postanowiłam schować je pod łóżkiem, tak na wszelki wypadek. Tego wieczoru poszłam z dziadkiem do końca gruntowej drogi. Odkąd pamiętałam, wycinał ścieżkę w chaszczach, które sięgały mi wysoko ponad głowę. Kiedy nią szliśmy, podobało mi się, że jesteśmy jakby odgrodzeni od reszty świata ścianami traw. Obok nas śmigały ważki, ale ponieważ byliśmy spryskani repelentem, komary dawały nam spokój. Ścieżka wyprowadziła nas na bagnisty teren ze stojącą wodą, który łączył się z kanałem przez wąski otwór w nabrzeżu. Jak zawsze dziadek założył wcześniej na płyciźnie swoje pułapki na przynętę, uwiązując je do kołka wbitego w miękką piaszczystą ziemię. Zajrzałam do jednej z nich; była pełna zielonoszarych rybek trzepoczących w drucianej klatce. Dziadek otworzył ją i przerzucił rybki do wiadra. Kiedy był tym zajęty, ja wypatrzyłam coś parę metrów od miejsca, gdzie staliśmy. Dziecięcy bucik! Podwinęłam rybaczki najwyżej, jak się dało, i brodząc w wodzie po kolana, wyłowiłam biały skórzany bucik, prawdziwe trofeum do moich zbiorów. – Co robisz z tymi wszystkimi rzeczami, które znajdujesz? – spytał dziadek, ponownie zamykając pułapkę. – Trzymam je pod łóżkiem – odpowiedziałam. – Mogą stanowić wskazówkę w jakimś śledztwie. A jeśli, na przykład, zostało porwane jakieś dziecko? Mogłabym zanieść bucik na policję, powiedzieć im, gdzie go znalazłam, i może by wyjaśnili tę tajemnicę. – Według mnie potrzebujesz lepszego miejsca niż pod łóżkiem – powiedział dziadek. – Twoja matka przy sprzątaniu mogłaby wyrzucić te wszystkie rupiecie, które zgromadziłaś. Uwielbiałam wówczas swojego dziadka. Zawsze traktował mnie poważnie. – A gdzie indziej mogłabym je trzymać? – Oglądałam uważnie bucik trzymany w dłoni. – Mam pewien pomysł. – W drodze powrotnej położył rękę na moim karku; palce miał trochę szorstkie i wilgotne. – Jak wrócimy do domu, pozbierasz swoje dowody, a ja pokażę ci, gdzie możesz je trzymać. Gdy przyszliśmy do domu, zrobiłam tak, jak kazał. Do tej pory miałam tylko trzy dowody rzeczowe: dziecięcy bucik, okulary przeciwsłoneczne i tę głupią piłeczkę pingpongową, ale nie był to zły wynik jak na dwa dni zbierania. Zaniosłam je na podwórze. Dziadek kopał dziurę przy narożniku domu najbliższym
lasu. Obok niego stało blaszane pudełko na chleb z ruchomą czerwoną pokrywką. Dziadek uśmiechnął się do mnie i jego poczciwa twarz basseta na moment pojaśniała. – Co o tym sądzisz, Nancy Drew? – zagadnął. – Zakopiemy chlebak w tej dziurze, zasypiemy piaskiem i nikt się nie dowie, że tu są twoje dowody. Pomogłam mu umieścić pudełko w wykopanej dziurze. Włożyłam do środka swoje zbiory, opuściłam pokrywkę i przysypałam ją kilkoma centymetrami piasku. Bardzo mi się podobał nowy schowek. Nikt nie miał wiedzieć, że są w nim moje dowody rzeczowe. Tak mi się przynajmniej wydawało.
Rozdział 5 Julie Opalona kelnerka dolała mi mrożonej herbaty, obrzucając mnie przy tym spojrzeniem, które zinterpretowałam jako współczujące. To dlatego nie chodzę na randki, pomyślałam. Przez czekanie, zastanawianie się, analizowanie. Dlaczego Ethan się spóźniał? Utknął w korku? Zapomniał, że umówiliśmy się na lunch? Czy po prostu rozzłościłam go, nalegając, żeby ze mną porozmawiał? Miałam ochotę wytłumaczyć kelnerce, że wprawdzie rzeczywiście mam się spotkać z mężczyzną, ale to nie randka. Nie chodzi o żadne damsko-męskie sprawy. Uświadomiłam sobie jednak, że ona prawdopodobnie uważa mnie za osobę zbyt starą na takie rzeczy. Miała dwadzieścia kilka lat i zapewne przypominałam jej matkę. Restauracja w Spring Lake znajdowała się około piętnastu kilometrów od Bay Head Shores; odkąd skończyłam dwanaście lat, nie byłam aż tak blisko naszego dawnego letniego domu. Wysiadając z samochodu, czułam w powietrzu sól z oceanu znajdującego się w odległości zaledwie kilku przecznic. Ku memu zaskoczeniu ten zapach wzbudził we mnie nie tylko niepokój, jak się spodziewałam, lecz również tęsknotę, jakbym gdzieś w głębi duszy wciąż pamiętała dobre chwile spędzone na wybrzeżu, pomimo tego wszystkiego, co moja rodzina tam straciła. Kelnerka znów zatrzymała się przy mnie, idąc do następnego stolika. – Może przyniosę pani bułkę albo coś innego do jedzenia, skoro pani czeka, moja złota? – zaproponowała. Dziwnie się czułam, nazwana „moją złotą” przez osobę o połowę młodszą ode mnie. Ale to i tak lepiej niż „szanowna pani”. – Nie, dzięki. – Uśmiechnęłam się do niej. – Nic mi nie trzeba. W restauracji było ciepło, a przynajmniej ja byłam rozgrzana. Miałam na sobie czarne spodnie do pół łydki i czerwoną bluzkę bez rękawów, mocno wyciętą na ramionach, tymczasem, jak zauważyłam, inne kobiety siedzące w sali powkładały swetry. Odkąd przed rokiem dopadła mnie menopauza, nigdy nie zabierałam swetra. Zajęłam stolik niedaleko drzwi, żeby widzieć Ethana, gdy tylko wejdzie do środka. Nie byłam pewna, czy go rozpoznam. Obserwowałam przez okno zbliżających się mężczyzn, wypatrując tyczkowatego akademika. Patrzyłam, jak ludzie wchodzą i wychodzą ze sklepików naprzeciwko. Dokładnie na wprost mnie po drugiej stronie ulicy młody mężczyzna smarował kobiecie plecy balsamem do ciała. Przyglądałam im się, dopóki mijająca ich para rowerzystów nie przesłoniła mi widoku. Spojrzałam na zegarek. Dwadzieścia minut spóźnienia. Może w ogóle nie zamierzał się pojawić. Z całą pewnością nie ucieszył go mój telefon. – Przykro mi, że Abby zawracała ci tym głowę – powiedział, kiedy się przedstawiłam. Miał miękki głos, dokładnie taki, jak sobie wyobrażałam, i wcale nie sprawiał wrażenia poirytowanego
czy rozgniewanego. Wydawał się jedynie zmęczony. – Musiała. – Rozmawiałam z mojego gabinetu, gapiąc się na słowa „Rozdział czwarty”, widniejące na ekranie komputera. Reszta strony wciąż pozostawała pusta. – Dobrze zrobiła – powiedziałam. – Zgodziłyśmy się co do tego, że sytuacja wymaga omówienia. – Nie jestem pewien, czy się z tym zgadzam – odezwał się po dłuższym milczeniu. – Rozmawiamy o poważnej niesprawiedliwości – przypomniałam. – Tamten człowiek siedział w więzieniu za coś, czego nie zrobił. Poza tym mówimy o mojej siostrze. – Na wspomnienie Isabel wróciło poczucie utraty, ale też uświadomiłam sobie własną gruboskórność. – Przepraszam, Ethan – dodałam szybko. – Nawet nie złożyłam ci kondolencji. Bardzo mi przykro. Wiem, jak to jest, kiedy się traci rodzeństwo. Usłyszałam westchnienie. – Dzięki. Ned… nie wiem, jak to określić. On po prostu istniał. Bo nie żył tak naprawdę. „To nasuwa przypuszczenie, że zmagał się z jakąś mroczną tajemnicą, nie sądzisz?” – chciałam powiedzieć, ale ostatecznie się rozmyśliłam. Moment nie był odpowiedni. – Było aż tak źle? – spytałam. – Mógł pracować? – O tak – odparł Ethan. – Aż tak źle się nie czuł. Spędził jakiś czas w Wietnamie, co bynajmniej mu nie pomogło, aż w końcu został zwolniony ze służby z powodu problemów ze snem. Potem zrobił dyplom z finansów i pracował w firmie hydraulicznej, prowadził im księgowość. Nigdy się nie ożenił. Umawiał się czasem, ale nigdy na poważnie. – Abby mówiła… czy raczej sugerowała, że miał problem z alkoholem. – Owszem, miał – przyznał Ethan. – Nie był jakimś niechlujnym pijakiem, picie nie kolidowało z jego pracą ani z niczym innym. Jedynie wprawiało go w odrętwienie. Próbowaliśmy załatwić mu pomoc, ale nigdy nie chciał się przyznać, że ma problem. Nie da się zmienić kogoś, kto sam nie chce tego zrobić. Przychodziło mi do głowy wiele innych pytań, jednak nie miałam odwagi ich zadać przez telefon. Bałam się, że jeśli sięgnę zbyt głęboko, Ethan odłoży słuchawkę. – Moglibyśmy się spotkać? – zapytałam. – Chciałabym, porozmawiać z tobą o tym osobiście. Mam na myśli list. Zapadła cisza, tak głucha i długa, że musiałam spytać, czy wciąż tam jest i mnie słyszy. – Jestem – odpowiedział tym miękkim, łagodnym głosem. – Dobrze, spotkam się z tobą. Gdzie mieszkasz? – W Westfield. A ty? – Nad kanałem. – Chyba się nie domyślił, że po tych dwóch słowach zabrakło mi tchu w piersi. – Przerobiliśmy nasz letni dom na całoroczny, już wiele lat temu – dodał. – Mieszkasz tam z… – Nie wiedziałam, kto jeszcze mógłby mieszkać z nim w starym domu Chapmanów. Rodzice? Żona? – Sam. Moja żona i Abby kiedyś też tu mieszkały, ale pięć lat temu się rozwiodłem, a Abby, oczywiście, jest już na swoim. Ma córkę. To moja wnuczka. Mówiła ci? – Z jego tonu przebijała duma. Niemal słyszałam, jak Ethan się uśmiecha. – Nie. To cudownie. – Chcesz tu przyjechać?
– Nie – odpowiedziałam tak szybko, że omal nie zakrztusiłam się tym słowem. Nie było mowy, żebym wróciła do Bay Head Shores. – Może spotkalibyśmy się w połowie drogi? – Cóż, w piątek muszę być w Spring Lake. Jeśli chcesz, to możemy się tam umówić i zjeść razem lunch. To było trochę dalej niż w połowie drogi, ale się zgodziłam. Musiałam się z nim zobaczyć twarzą w twarz, żeby go nakłonić do zaniesienia listu Neda na policję. Do restauracji wszedł mężczyzna z miękką aktówką; spojrzałam na niego wyczekująco, ale nie miał rudych włosów ani okularów, więc ponownie skierowałam wzrok za okno. – Julie? Odwróciłam się, żeby spojrzeć na tego, kto stanął przy moim stoliku. – Ethan? Przytaknął z niepewnym uśmiechem i wyciągnął rękę. – Przepraszam za spóźnienie. Utknąłem w korku przy plaży. – W porządku. – Uścisnęłam jego dłoń. – Nigdy bym cię nie poznała – wyrwało mi się, kiedy już usiadł naprzeciw mnie; zastanawiałam się, czy zabrzmiało to nieuprzejmie. Tak naprawdę czas był dla niego bardzo łaskawy. Rude włosy, lekko przerzedzone na skroniach, zmieniły barwę na przetykany siwizną kasztan. Nie nosił już okularów. Młodzieńcze piegi z czasem stały się mniej widoczne, nabrał też masy w postaci mięśni. Miał na sobie niebieską koszulę z krótkimi rękawami, widać więc było ręce, szczupłe i mocne. Wygląd kujona, cechujący go w dzieciństwie, zniknął. Bez śladu. – Wyglądasz znakomicie – dodałam. – A ty cudownie – zrewanżował się. – Wszędzie bym cię rozpoznał. Oczywiście twoja twarz była w całym naszym domu na okładkach książek. – Była? – Czytywaliśmy je oboje, ale w podziale majątku przypadły mojej żonie – wyjaśnił. Popatrzył na mój pusty serdeczny palec. – Jesteś mężatką, prawda? – spytał. – Przypominam sobie coś w rodzaju: „autorka mieszka z mężem w New Jersey” na którejś z okładek. Kelnerka podeszła do naszego stolika, gotowa przyjąć zamówienie. – I jak? – rzuciła. Zatrzymałam wzrok na jej opalonej twarzy. – Pan nie zdążył jeszcze zajrzeć do menu – powiedziałam. Ethan oddał je kelnerce, nawet nie otwierając. – Tylko hamburgera, średnio wysmażonego. I lemoniadę poproszę. Zamówiłam sałatkę z krewetek i ponownie skupiłam całą uwagę na moim towarzyszu. – Jestem rozwiedziona. Od dwóch lat. – Masz dzieci? – Córkę. Shannon. Ma siedemnaście lat. Właśnie skończyła szkołę średnią. – Planuje studia? – W konserwatorium w Oberlin. Jest wiolonczelistką. Wyraźnie był pod wrażeniem. – No, no… – mruknął. – A czym ty się zajmujesz? – spytałam i prawie w tym samym momencie podniosłam rękę. –
Chwileczkę. Pozwól, że zgadnę. Uczysz biologii morskiej. Parsknął śmiechem. – Jestem stolarzem. – Aha. – Pokiwałam głową. Nie tego się spodziewałam. Gdyby mi ktoś powiedział, że drobny, chudy Ethan Chapman będzie zarabiał na życie rękami, a nie głową, nigdy bym nie uwierzyła. Pomyślałam o jego ambitnym ojcu, Rosswellu Chapmanie III, czy jak się tam zwał. W tamte wakacje, kiedy miałam dwanaście lat, był prezesem Sądu Najwyższego New Jersey, a później bez powodzenia startował w wyborach na gubernatora. Zastanawiałam się, czy był rozczarowany, kiedy jeden z synów został księgowym, a drugi stolarzem, zamiast podążać za nim ścieżką prawa lub polityki. – Ani trochę mnie nie zaskoczyło, że zostałaś pisarką – powiedział Ethan. – Naprawdę? – Pochodzisz z artystycznej rodziny. Twoja matka malowała, prawda? – Zgadza się. Była nauczycielką, a malarstwo traktowała jako hobby. – Prawie zapomniałam, jak bardzo matka lubiła rozstawiać sztalugi na werandzie naszego letniego domu. – A twój ojciec pracował jako lekarz, ale czy przypadkiem też nie pisał? – Felietony do czasopisma – potwierdziłam. – Masz córkę, która gra na wiolonczeli – mówił dalej – a twoja młodsza siostra, Lucy, grywała na tych plastikowych skrzypcach. – Co takiego? – spytałam ze śmiechem. – W ogóle tego nie pamiętam, ale chyba masz rację, bo teraz rzeczywiście gra na skrzypcach. Należy do zespołu ZydaChicks. – No proszę. – Uśmiechnął się. Pociągnęłam łyk mrożonej herbaty, zastanawiając się, czy Isabel mogłaby się pochwalić jakimś szczególnym talentem, gdyby miała szansę dorosnąć. Ethan nadal się do mnie uśmiechał, z głową przechyloną na bok. – O co chodzi? – spytałam. – Naprawdę wyglądasz fantastycznie – odpowiedział. Poczułam, że się rumienię. – Dziękuję. – Mówię serio. – Z westchnieniem odchylił się na oparcie krzesła. – Cóż, chyba będzie lepiej, jeśli porozmawiamy o tym, o czym chcieliśmy porozmawiać. – Podniósł z podłogi teczkę, wyciągnął z niej kopertę i wręczył mi ze słowami: – Abby mówiła, że pokazała ci kopię listu. Przyjrzałam się kopercie. W przeciwieństwie do listu, wystukanego na maszynie, adres komendy w Point Pleasant wypisany był ręcznie, wyraźnymi, drukowanymi literami, stawianymi trochę pochyło. – Dlaczego nie zaniosłeś tego listu na policję? – zapytałam, odrywając wzrok od koperty, żeby mu spojrzeć w oczy. Miały czysty, niebieski odcień. Nigdy nie zauważyłam ich koloru z powodu tych szkieł grubości butelki od coca-coli, jakie kiedyś nosił. – Dla mnie to oczywiste, że Ned chciał, by go dostali. – Nie, najwidoczniej się rozmyślił – sprostował Ethan. Jego głos nadal brzmiał łagodnie, ale słowa miały w sobie jakby własną twardość; chociaż się z nim nie zgadzałam, podobało mi się, że umie okazać stanowczość. Glen zawsze pozwalał się tłamsić. – List był datowany kilka miesięcy przed jego śmiercią
– dodał. – Ale Ned go nie wyrzucił – powiedziałam. Ethan westchnął. – Julie, jeśli oddam list policji, będą zakładać, że mój brat to zrobił. Zaczną zadawać pytania. Mnie niechby pytali, o co im się podoba, ale ojciec jest już w podeszłym wieku. Nie chcę, żeby przez swoje ostatnie lata myślał, że jego syn kogoś zamordował. Mam kolegę w policji i przedstawiłem mu problem, tak hipotetycznie. Powiedział, że sprawa zostałaby wznowiona. Wtedy medycyna sądowa niewiele zdziałała, obecnie więc patrzyliby na dowody z innej perspektywy. Jednak prawie na pewno chcieliby rozmawiać z moim ojcem. A ja nie chcę go na to narażać. Troska malująca się na jego twarzy szczerze mnie wzruszyła. Miałam nadzieję, że uda mi się ochronić matkę przed wiadomością o liście, cokolwiek by miało z tego wyniknąć. Nie byłam jednak pewna, czy mi się to uda. Dzięki pracy nad moimi książkami wiedziałam, że znajomy Ethana z policji miał rację. Niezależnie od tego, ile czasu upłynęło od sprawy, policja musiała ją wznowić. Rozpocząć od nowa. A ja mogłam się tylko modlić, żeby nie angażowano w nią mojej matki. Ross Chapman natomiast z całą pewnością byłby przesłuchiwany, ponieważ to on potwierdził alibi Neda. – Twoja matka też jeszcze żyje? – spytałam. Nim zdążył odpowiedzieć, pojawiło się zamówione przez nas jedzenie i wdaliśmy się w krótką rozmowę z kelnerką na temat jej opalenizny, przypominającej raczej poparzenie skóry. Postawiwszy talerze na blacie, przycisnęła dłonie do swoich bordowych policzków i przyznała się, że zasnęła na plaży. – To mnie wykańcza – oznajmiła przesadnie dramatycznym tonem. Ethan znów sięgnął do teczki i tym razem wyjął z niej tubkę balsamu. – Proszę – podał jej. – Trzeba posmarować oparzone miejsca. Przynosi natychmiastową ulgę. – Dziękuję – powiedziała, spoglądając na niego ze zdumieniem. – Może pani zatrzymać – dodał. – To bardzo miło z pana strony. – Schowała tubkę do kieszeni fartuszka. – Proszę się nie przejmować napiwkiem. – Zawsze nosisz przy sobie krem na oparzenia? – zwróciłam się do Ethana, kiedy kelnerka odeszła już od naszego stolika. Podobało mi się, że tak łatwo nawiązał z nią kontakt. Glen potraktowałby ją jak powietrze. Dlaczego wciąż porównywałam go z Glenem? Ethan wzruszył ramionami. – Uwielbiam przebywać na zewnątrz, ale wystarczą dwie minuty spędzone na słońcu, by mnie spiekło. Muszę się stopniowo przyzwyczajać. Uśmiechnęłam się pod nosem. Nadal potrafiłam dostrzec w nim tamtego delikatnego chłopaka, ukrywającego się pod znacznie bardziej męską powierzchownością. Obserwowałam grę mięśni na jego przedramieniu, kiedy podnosił hamburgera do ust. Trójkąt skóry widoczny w rozpięciu kołnierzyka miał ten sam czerwonawy odcień opalenizny, co twarz i ręce; na moment zawisłam wzrokiem w niewielkim zagłębieniu u nasady szyi. Poczułam w brzuchu przyjemne łaskotanie. Minęło tak dużo czasu, odkąd ostatnio doświadczyłam czegoś podobnego, że nie od razu rozpoznałam pożądanie. Wydało mi się to dziwne.
– Pytałam o twoją matkę – przypomniałam, wracając do względnie bezpiecznego tematu rozmowy. – Racja – mruknął Ethan, przełykając kęs hamburgera. – Umarła w zeszłym roku. Również dlatego martwię się o ojca. Był załamany po odejściu mamy, a śmierć Neda już całkiem go dobiła. Próbuję go namówić na terapię u kogoś, kto się zajmuje starszymi osobami, ale on nie chce przyjąć pomocy, tak samo jak Ned. – Podniósł frytkę do ust, lecz jej nie zjadł, tylko odłożył z powrotem na talerz. – Szczerze mówiąc, przypuszczam, że wolałby umrzeć. – Jest chory? – zapytałam. – Nie. Po prostu stary. Stary i bardzo smutny. Mieszka w samodzielnym apartamencie w domu dla seniorów w Lakewood. Wspomniałem, że spotkam się dziś z tobą na lunchu, żeby sprawdzić, jak to przyjmie. Wydawał się zaskoczony, ale tylko tyle. Jakby nie do końca rozumiał wiadomość. Nie wiedział, kim jesteś. – Zjadł frytkę. – A twoi rodzice żyją? – Ojciec zmarł na zawał dwa lata po tym, jak Isabel została zamordowana – odpowiedziałam. Nie musiałam dodawać, że żal po stracie ulubionej córki odcisnął na nim ogromne piętno. – Matka żyje, mieszka sama i ma się bardzo dobrze. Pracuje w McDonaldzie. Zaśmiał się z przymusem. – Zawsze była niesamowita. Pogrzebałam widelcem w sałatce. – Myślę – zaczęłam wolno – że poza twoim ojcem i moją matką musimy też brać pod uwagę rodzinę George’a Lewisa, nie sądzisz? Przycisnął do ust serwetkę. – Oczywiście. I nie czuję się z tym dobrze. Ale Lewis nie żyje i… – To mnie strasznie smuci – weszłam mu w słowo, potrząsając głową. – Zawsze wiedziałam, że jest niewinny, i nic nie mogłam zrobić. Ethan zamilkł. Powoli uniósł hamburgera i odgryzł kolejny kęs. – Czy Ned kiedykolwiek mówił ci coś, co by wskazywało, że wiedział więcej, niż wyjawiał? – spytałam. Ethan pokręcił głową, przełykając jedzenie. – Nigdy o tym nie rozmawialiśmy. Pamiętam, że wtedy, na początku, rodzice przypisywali zmianę w jego zachowaniu temu, co się stało z Isabel, ale ja nigdy z nim nie poruszałem tego tematu. Przesunął słomkę w szklance z lemoniadą z jednej strony na drugą. Miał czyste, krótko obcięte paznokcie i ładny kształt dłoni. – Byliśmy z Nedem zupełnie inni. Różniliśmy się zainteresowaniami i… filozofią życiową. Dla mnie szklanka jest raczej do połowy pełna, podczas gdy Neda zazwyczaj była pusta. – A twój ojciec? – nie ustępowałam. – Czy kiedyś zmienił wersję odpowiedzi na pytanie, gdzie Ned był tamtego wieczoru? Ethan znów odchylił się na krześle i spojrzał na mnie, mrużąc oczy. – Julie, proszę cię, nie baw się w Nancy Drew. Nie myśl o tej sprawie jak o wątku jednej ze swoich książek. To prawdziwe życie. Mówisz o moim ojcu i moim bracie. Zaskoczył mnie tymi słowami; poczułam, jak narasta we mnie gniew. – A moja rodzina? – zapytałam, starając się panować nad głosem. Miałam świadomość siły płynącej ze spokoju mojego rozmówcy. – Ja też nie mam ochoty do tego wracać, Ethan. Myślisz, że chcę od nowa
przeżywać śmierć Isabel? Nie chcę. Sama myśl o tym mnie przeraża. Ale musimy wiedzieć, co się wydarzyło naprawdę. Wszyscy musimy to wiedzieć. Jeśli nie zaniesiesz listu na policję, nie będę miała wyboru i wyślę im kopię, którą dała mi Abby. Ludzie gapili się na mnie, trzymając widelce bez ruchu w połowie drogi do ust; domyśliłam się, że mój głos zabrzmiał donośniej, niż sądziłam. – Przykro mi – powiedział Ethan. – Masz rację. Obie nasze rodziny tkwią w tym bagnie. I masz słuszność również co do tego, że policja powinna się dowiedzieć. Ale czy nie można jeszcze trochę zaczekać? Proszę. – Nie chcę czekać, Ethan. Twój ojciec może pożyć jeszcze z dziesięć lat. Miałam poczucie, że jestem okrutna, ale moja rodzina żyła w żalu po stracie Isabel od czterdziestu jeden lat. George Lewis i jego rodzina cierpieli z powodu niesprawiedliwego wyroku i więzienia. Nie mogłam znieść myśli, że ten człowiek mógłby nadal żyć, gdyby nie siedział za morderstwo, którego nie popełnił. Jeśli zaistniała straszliwa pomyłka, to należało ją naprawić. – Uważasz, że Ned to zrobił – powiedział Ethan. Wolno pokiwałam głową. Ethan zamknął oczy z ciężkim westchnieniem. – Dobrze – powiedział w końcu, unosząc powieki. Wyjrzał przez okno, żeby nie patrzeć na mnie. – Oddam list policji. – Dlaczego? – spytałam, zaskoczona taką zmianą decyzji. – Ponieważ chcę się dowiedzieć, że nie masz racji – odpowiedział, wbijając wzrok w moją twarz.
Rozdział 6 Lucy Mieszkałam w Plainfield, dziesięć minut jazdy samochodem od rodzinnego Westfield; liceum, gdzie uczyłam, znajdowało się zaledwie dwie przecznice od mojego domu, więc drogę do pracy i z powrotem zawsze odbywałam pieszo. Tego dnia w ciągu pierwszych dziesięciu minut zajęć w szkole letniej zepsuła się klimatyzacja. Miałam poważny problem ze skupieniem się na temacie lekcji, a dzieciaki, nieszczęśliwe z samego powodu, że muszą w wakacje chodzić do szkoły, fatalnie znosiły konieczność siedzenia w przegrzanym budynku. Dlatego wszyscy byliśmy zadowoleni, gdy wreszcie zabrzmiał dzwonek. W drodze do domu zastanawiałam się, jak przebiega lunch Julie z Ethanem. Chociaż próbowałam ją odwieść od tego pomysłu, wiedziałam, że ma rację, chcąc, by policja dowiedziała się o liście. Było mi po prostu żal mojej siostry, że musi przechodzić przez coś tak wyczerpującego emocjonalnie; wolałabym, żeby przynajmniej poczekała z tym spotkaniem do czasu, aż będę mogła jej towarzyszyć. Bardzo się denerwowała. Zadzwoniłam do niej podczas przerwy, żeby jej udzielić moralnego wsparcia. Jechała akurat autostradą do Spring Lake i nie chciała się rozgadywać przez komórkę, prowadząc samochód. Cała Julie. Zawsze do bólu ostrożna. Zawsze pełna obawy, że popełni błąd. Mieszkałam w jednym z tych wielkich, pięknie odrestaurowanych wiktoriańskich domów na West Eight Street. Budynek podzielono na trzy przestronne apartamenty, a mój znajdował się na najwyższym piętrze i miał wieżyczkę; wykorzystywałam ją jako letni pokój muzyczny. Sąsiadowałam z parą gejów, którzy odnawiali ten dom, i małżeństwem Afroamerykanów, którzy także uczyli w liceum. Zdarzało się, że wieczorem siadywaliśmy w piątkę na ganku i opowiadaliśmy sobie różne historie. Wszyscy, na szczęście, tolerowali moje ćwiczenia na skrzypcach. Uwielbiałam swoje mieszkanie. Wiedziałam, że Shannon jest u mnie, jeszcze zanim doszłam do domu i dostrzegłam ją w oknie wieżyczki. Najprawdopodobniej mnie wypatrywała. Pomachałam do niej, na co odpowiedziała identycznym gestem. Zastanawiałam się, co jest nie tak. Shannon miała klucz do mojego mieszkania i mogła przychodzić, kiedy chciała, ale od miesięcy nie wstępowała do mnie niezapowiedziana. Przeszłam przez wyłożone marmurem foyer i zaczęłam iść po szerokich, kręconych schodach, kiedy usłyszałam z góry jej głos. – Jak było w szkole? – zawołała. Zadarłam głowę i zobaczyłam Shannon wychyloną przez balustradę na najwyższym piętrze, wysoko nade mną. – Gorąco – odpowiedziałam. – Klimatyzacja wysiadła. – Och, biedactwo. – A ty przypadkiem nie powinnaś być w pracy? – spytałam po wejściu na górę. Uścisnęłam
siostrzenicę. – Zaczynam później – wyjaśniła. – Muszę z tobą porozmawiać. – Miała najpiękniejsze na świecie brązowe oczy. Wyobrażałam sobie, jak chłopcy w nich toną. Ale czy przypadkiem tego dnia nie były zaczerwienione? Starałam się zbyt natarczywie nie przyglądać. Objęłam ją za ramiona i razem weszłyśmy do mieszkania. – W czym problem, dziecinko? – zagadnęłam. Ona także mnie objęła. – We wszystkim. Odłożyłam teczkę na krzesło w jadalni. – Chcesz coś do picia? – Chwyciłam brzeg bluzki i powachlowałam się nią, próbując wpuścić choć trochę chłodnego powietrza na spoconą skórę. – Bąbelki? Mrożoną herbatę? Zaprzeczyła ruchem głowy. – Już się poczęstowałam – powiedziała, wskazując na stolik w salonie. Zobaczyłam szklankę z mrożoną herbatą ustawioną na podkładce. Była prawie pusta, więc Shannon musiała czekać na mnie od jakiegoś czasu. – Z mango – powiedziałam. – Dobra, prawda? – Uhm – potwierdziła. – Też sobie naleję i pogadamy, okej? Usiadła na starej kwiecistej sofie w salonie; wyglądała jak modelka, jej biała koszula i rybaczki stanowiły jaskrawy kontrast z fioletoworóżowym odcieniem tapicerki. Biorąc napój z kuchni, układałam sobie w myślach, co powiem na zakończenie naszej rozmowy. Uznałam, że Shannon chce pogadać o tym, co sądzi Julie o jej planie zamieszkania na lato u Glena. Obiecałam siostrzenicy, że ją poprę, i zamierzałam dotrzymać słowa. Kiedy weszłam do pokoju, przesunęła się na sam skraj sofy, jakby się szykowała do rozmowy o pracę. Usiadłam bokiem na moim ulubionym fotelu, przerzucając nogi przez poręcz, i zrzuciłam sandały na podłogę. – Wiem, że twoja mama nie najlepiej przyjęła wiadomość, że chcesz się przeprowadzić do taty – zaczęłam, podnosząc szklankę do ust. Shannon pokręciła głową, opuszczając wzrok na swoje dłonie splecione na kolanach. – Fakt, ale nie dlatego tu jestem. – Nie? Popatrzyła na mnie; rzeczywiście miała czerwone oczy. – Jestem w ciąży – powiedziała, wprawiając mnie w osłupienie. Otworzyłam usta, ale nie mogłam wykrztusić żadnego słowa. – Przepraszam – bąknęła, jakby zrobiła mi przykrość. – Przecież zażywasz pigułki. – Raz przegapiłam. – Bawiła się frędzlem beżowego afgańskiego pledu leżącego na oparciu sofy. – Wzięłam następnego dnia, jak tylko sobie przypomniałam. Domyślam się, że jednak za późno. – Który to tydzień? – spytałam. – Szesnasty. Prawie dokładnie.
– Szesnasty tydzień! – Spojrzałam na jej brzuch, osłonięty luźną białą koszulą. Nagle wszystko zaczęło się zgadzać. Przybranie na wadze, chwiejny nastrój, przygnębiony wyraz twarzy. – Mam termin na dwudziestego grudnia – dodała. – Termin? Chcesz powiedzieć… że planujesz urodzić to dziecko? Potwierdziła skinieniem głowy. – Rozmawiałam o tym z jego ojcem i postanowiliśmy je mieć. – A kim, u diabła, jest ojciec tego dziecka? – spytałam bez złości. Nie odczuwałam właściwie żadnych emocji, tylko oszołomienie. – Twoja matka mówiła, że od miesięcy nie byłaś na żadnej randce. – Zgadza się. Nie chodzę na randki, bo jestem totalnie zakochana w… ojcu dziecka, a on mieszka w Kolorado. Nazywa się Tanner Stroh. – Skąd go znasz? Myśli przelatywały mi przez głowę szybciej, niż mogłam je złapać: jak Julie zareaguje na tę nowinę, a matka na fakt, że zostanie prababką; co z muzyczną karierą Shannon. Jesienią miała zacząć studia w Oberlin! – Poznałam go przez Internet, kiedy szukałam materiałów do pracy o wojnie secesyjnej – wyjaśniła. – Ma swoją stronę, weszłam na nią i zaczęliśmy mejlować. Dużo też rozmawiamy przez telefon. Uczyłam kiedyś historii Ameryki i mimo wszystko podobało mi się, że ten gość z Kolorado, jakby nie mógł być skądinąd, miał stronę o wojnie secesyjnej. Zdołałam się jednak powstrzymać przed pytaniem, czy utrzymana jest w tonie poparcia dla Północy, czy dla Południa. – No i bez wątpienia spotkaliście się osobiście – powiedziałam, wskazując na okolice jej talii. – Przyjechał tu podczas swojej przerwy wiosennej – przyznała, całkiem odrywając frędzel od pledu. Skrzywiła się i popatrzyła na mnie. – Przepraszam. – Nie szkodzi. – Wykonałam dłonią gest, który miał ją zachęcić do dalszych zwierzeń. – Gdzie się zatrzymał? – Ma paru znajomych w Montclair. – Dolna warga nagle zaczęła jej drżeć. – On jest niesamowity, Lucy. – Pokręciła głową, jakby nie mogła uwierzyć, że miała szczęście go poznać. – Spodobałby ci się, jestem tego pewna. Ja wcale taka pewna nie byłam. Żałowałam, że nie powiedziała mi wcześniej. Znacznie wcześniej, na tyle, byśmy mogły odbyć sensowną rozmowę o różnych możliwościach wyjścia z tego rodzaju sytuacji. Czułam się trochę zdradzona. Shannon zawsze mi ufała. Sądziłam, że wiem o niej wszystko. – Dlaczego nigdy mi nie wspominałaś o tym chłopaku? – spytałam, myśląc o tych wszystkich lunchach i obiadach, które jadłyśmy razem przez ostatnie pół roku, kiedy już najwidoczniej była zainteresowana tym całym Tannerem, a mimo to nic nie powiedziała. – Nie chciałam od ciebie usłyszeć, że jestem głupia – odrzekła. – Czyżbym kiedykolwiek mówiła ci, że jesteś głupia? – spytałam ze zdziwieniem. – Dlaczego teraz miałabym zacząć? – No wiesz… – Bawiła się oderwanym frędzlem. – Bo on mieszka tak daleko, poznałam go przez Internet i w ogóle. Nabrałam podejrzeń. – Co znaczy to „w ogóle”?
– On ma dwadzieścia siedem lat – wyznała. Przestała międlić frędzel w palcach i czekała na moją reakcję. Starałam się nie dawać po sobie poznać, że jestem wstrząśnięta. Miałam ochotę powiedzieć tysiąc rzeczy, ale żadna z nich by jej nie pomogła. – A co ty o nim wiesz? – Udało mi się zadać to pytanie spokojnym tonem. Uśmiechnęła się po raz pierwszy, odkąd wróciłam do domu; w jej policzku ukazał się dołeczek, a oczy nabrały tęsknego wyrazu zakochanej kobiety. – Jest taki fantastyczny – westchnęła. – Jest na studiach podyplomowych, robi doktorat z historii. Pisał pracę licencjacką o wojnie secesyjnej, a teraz zajmuje się holokaustem. Jest niesamowicie przystojny i błyskotliwy. Chce być profesorem w college’u – dodała, chcąc mi się przypodobać. Wiedziała, że mam słabość do nauczycieli. – Co powiedział, kiedy mu zakomunikowałaś, że jesteś w ciąży? Nie ufałam za grosz temu niesamowicie przystojnemu przyszłemu profesorowi niemal w średnim wieku. Mieszkał trzy tysiące kilometrów od Shannon. Mógł być jakimś krętaczem fabrykującym dane o swoich rzekomych dokonaniach. Jednak miał tę swoją stronę. A ja zamierzałam ją sobie obejrzeć. – Był naprawdę zmartwiony, ale głównie z mojego powodu. To znaczy powiedział, że nie chciałby, żebym przerwała ciążę, ale rozumie, że urodzenie dziecka zniweczy moje plany związane ze studiami i w ogóle. Powiedział też, że jeśli ja tego chcę, to powinnam tak zrobić. – A co… – Nie mogę tego zrobić, Lucy. – W tonie jej głosu było błaganie, żebym ją zrozumiała. – Gdyby to się stało w zeszłym roku, tobym się zdecydowała na aborcję, gdyby to było wcześniej, zawaliłabym szkołę średnią. Ale teraz… czułabym się egoistką, gdybym to zrobiła. To moje dziecko. – Oparła ręce na prawie niewidocznym brzuchu. – Och, skarbie – westchnęłam ze współczuciem. Jakże trudne musiały być dla niej ostatnie miesiące, kiedy ukrywała ten sekret przed ludźmi, którzy ją najbardziej kochali. Pomyślałam o jej wysokiej średniej i pełnionej funkcji przewodniczącej klasy. Jak, u licha, udało jej się to wszystko tak dobrze pogodzić? Była doprawdy niezwykła. – Będzie utrzymywał mnie i dziecko – powiedziała. – Chce, żebym się przeniosła do Kolorado, oboje znajdziemy pracę, a on zamierza studiować zaocznie. A później, kiedy dziecko trochę podrośnie, ja będę mogła pójść do college’u. Łzy zapiekły mnie pod powiekami. Wszyscy sądziliśmy, że przyszłość Shannon jest tak starannie zaplanowana i określona. Dostała się do prestiżowego i wymagającego programu kształcenia muzycznego. Miała wystarczająco duży talent, żeby robić karierę w dobrej orkiestrze symfonicznej. A teraz wyobrażałam ją sobie, jak mieszka gdzieś kątem w Kolorado z mężczyzną, którego prawie nie zna, i dzieckiem, którym musi się opiekować. – Zdenerwowałam cię, i to bardzo – powiedziała ze skruchą. – Rzeczywiście, jestem zdenerwowana. Za dużo tego i za szybko podane, żebym mogła przełknąć. – Wiem. Powinnam ci dawno o nim powiedzieć. – Wiesz, że byłabym krytyczna. Przytaknęła skinieniem.
– Tylko dlatego, że cię kocham i martwię się o ciebie – dodałam. Ponownie kiwnęła głową, dolna warga znów zaczęła jej drżeć. Wyprostowałam się na fotelu i złożyłam dłonie na kolanach obciągniętych fałdami długiej spódnicy. Kiedy się pochylałam ku Shannon, warkocz zsunął mi się z ramienia. – Próbuję sobie uzmysłowić, co to dla ciebie oznacza – powiedziałam. – Mam na myśli twoją przyszłość. – Wiesz, jak bardzo lubię dzieci – przypomniała. – Miałam zamiar najpierw zostać wiolonczelistką, a potem mamą. Po prostu odwrócę tę kolejność. Chodzi o to, że gdybym na przykład musiała wybierać między tymi dwiema możliwościami, wybrałabym macierzyństwo. Czy naprawdę? Shannon pragnęła być wiolonczelistką w orkiestrze symfonicznej, odkąd Julie i Glen zabrali ją na jej pierwszy koncert do nowojorskiej filharmonii, kiedy miała pięć lat. Czyżby dorośli członkowie rodziny, z całych sił wspierający realizację tego marzenia, nie dostrzegli w niej bardziej przyziemnych ambicji, czy też Shannon po prostu sama siebie oszukiwała? – Zawsze twierdziłaś, że masz powołanie, by grać na wiolonczeli – przypomniałam. – Wciąż to uwielbiam – zapewniła. – Nadal pragnę grać i nadal chcę studiować… kiedyś. Tylko nie mogę teraz. Ty nie poszłaś na studia od razu. To takie straszne? – Oczywiście, że nie. – Pragnęłam zapytać, czy ten cały Tanner chce się z nią ożenić. Pragnęłam spytać, jak Shannon zamierza zajmować się dzieckiem i „kiedyś” pójść na uczelnię. Ale te pytania w niczym by nie pomogły. Nie w tym momencie. Dlatego jedynie słuchałam jej i starałam się nie osądzać. Tego ostatniego będzie miała pod dostatkiem od innych. – Wydaje ci się, że jak długo zdołasz to ukrywać przed matką? – spytałam rzeczowo. – Dlatego chcesz zamieszkać z tatą? Myślisz, że on nic nie zauważy? – Właściwie nie wiem, co robić. – Naciągnęła urwany frędzel w palcach, a potem upuściła na kolana. – Do Tannera nie mogę się wprowadzić wcześniej niż we wrześniu, bo teraz mieszka z jakimiś ludźmi i nie byłoby dla mnie miejsca. Nienawidziłam go. Samolubny gnojek. Zastanawiałam się, czy wśród tych „ludzi” jest może jego żona, ale trzymałam usta zamknięte na kłódkę. – Więc… Co powinnam zrobić? – Popatrzyła na mnie bezradnie. – Pomyślałam, że może mogłabym zamieszkać z tobą, skoro już wiesz, a ja… – Uhm. – Pokiwałam głową. – Musisz powiedzieć rodzicom, Shannon. Musisz. Sama o tym wiesz, prawda? – Mama się wścieknie. – Owszem. Można się było tego spodziewać. Nieślubne dziecko. Przekreślone plany kariery po tym, jak woziła Shannon po całej wschodniej połowie kraju na przesłuchania w szkołach, w których dziewczyna chciała się kształcić. Niepewna przyszłość, która jeszcze tak niedawno przedstawiała się niezwykle obiecująco. Przede wszystkim jednak niepokój, że coś może pójść nie tak. Julie od siedemnastu lat czekała, że coś strasznego przydarzy się Shannon. Może właśnie się doczekała. – Owszem – powtórzyłam. – Ale mimo to musisz jej powiedzieć.
Rozdział 7 Julie 1962 Myślałam, że dostanie miesiączki w trzecim dniu pobytu na wakacjach to najgorsze, co może mi się zdarzyć. Wybieraliśmy się na miejscową plażę, nazywaną czasem dziecięcą, ponieważ leżała bardziej nad zatoką niż nad oceanem i woda była na tyle ciepła, że mogły się w niej pluskać maluchy. Uwielbiałam pływać w zatoce. Miałam nadzieję, że spotkam jakieś dzieci w podobnym do mojego wieku, z którymi będę się mogła bawić. Czułam się trochę samotna i muszę przyznać, że tęskniłam za dawną przyjaźnią Ethana. Brakowało mi towarzystwa rówieśników. Lucy nie brałam pod uwagę, bo wszystkiego się bała, a Isabel nie chciała mieć ze mną nic wspólnego. W obecności swoich znajomych traktowała mnie tak, jakbym przynosiła jej wstyd. Lucy w salonie oglądała z babcią operę mydlaną The Edge of Night i jednocześnie pompowała swoją dętkę, Isabel wyciągała plażowy parasol z garażu, a ja zbierałam ręczniki z całego domu, gdy nagle chwycił mnie ten ból w dole brzucha, który znałam aż za dobrze od kilku miesięcy. Weszłam na strych, do maleńkiej, osłoniętej kotarami łazienki, ściągnęłam kostium kąpielowy i zobaczyłam plamę. Usiłowałam zachować spokój, chociaż chciało mi się płakać. W tamtych czasach jeszcze nikomu się nie śniło o przyklejanych podpaskach ze skrzydełkami. Wyjęłam znienawidzony pas higieniczny i przytwierdziłam do niego pękaty opatrunek chłonny, cały czas przeklinając fakt, że urodziłam się kobietą. Następnie włożyłam szorty i bluzkę, dokończyłam zbieranie ręczników, zbiegłam na dół i stanęłam na środku kuchni z całym ich naręczem; część była poskładana, część tworzyła luźny kłąb. Matka pakowała ostatnie kanapki z mortadelą w woskowany papier; kiedy weszłam, podniosła wzrok i na mnie spojrzała. – Dlaczego zdjęłaś kostium kąpielowy? – zdziwiła się. – Nie jadę – odpowiedziałam. – Przez tę głupią wizytę. Dopiero po chwili zrozumiała, co mam na myśli. – Och, kochanie, tak mi przykro. – Podeszła, żeby mnie objąć, ale się uśmiechała, co kazało mi wątpić w szczerość jej współczucia. – Mimo to możesz jechać z nami na plażę. – Wszyscy będą pytać, czemu nie jestem w kostiumie – powiedziałam zrzędliwym tonem. Wzruszyła ramionami, jakby chodziło o nieważny drobiazg. – Jeśli rzeczywiście będą, to po prostu mów, że nie masz dziś ochoty na pływanie – poradziła. W tym momencie do kuchni weszła Isabel; kiwała głową do melodii Sherry zespołu Four Seasons, płynącej z tranzystorowego radia, które ze sobą przyniosła. – Parasol jest w samochodzie – zameldowała matce. – Ścisz to – poprosiła mama. Niemal się skuliłam, oczekując, że Isabel zignoruje prośbę. Kłóciły się z mamą bezustannie, zwykle
o porę wieczornych powrotów do domu i ubrania, które moja starsza siostra chciała nosić. Zaczynało mnie to już męczyć. Jednak Isabel ruszyła małym okrągłym pokrętłem na radiu, redukując głośność, choć ani na moment nie przestała się poruszać w rytm muzyki. Lubiłam na nią patrzeć. Miałam świadomość, że jest sexy. Wiedziałam, że właśnie takim słowem opisują ją chłopcy. Teraz włożyła dwuczęściowy jaskraworóżowy kostium kąpielowy, którego dolna część ledwie sięgała pępka. Delikatny oliwkowy odcień jej skóry po kilku dniach na plaży ciemniał do głębokiej opalenizny. Nie mogłam się doczekać, aż będę w jej wieku. Isabel nagle przestała podrygiwać i popatrzyła na mnie. – Czemu nie jesteś gotowa do wyjazdu, Jules? – spytała zdumiona. – Jestem gotowa – powiedziałam. – Och. – Pokiwała głową. Jej współczucie wyglądało na szczere. – Dopadło cię to przekleństwo. – To takie nieprzyjemne. – Wiem. Żal mi cię. Nauczę cię używać tamponów. – Nie ma mowy. – Mama otworzyła kredens i wyjęła z niego małe plastikowe odznaki, które musiałyśmy nosić na kostiumach, żeby móc korzystać z prywatnej plaży. – Jest za młoda. Nie było ważne, czy Isabel nauczy mnie używać tamponu, czy nie. Liczył się fakt, że poświęciła mi swą uwagę i złożyła propozycję. – To mój ręcznik – powiedziała, gwałtownie wyrywając jeden z trzymanego przeze mnie stosu. Kilka innych upadło przy tym na podłogę. – W czym problem? – spytałam rozczarowana, schylając się, żeby je pozbierać. – Nie ma żadnego problemu – odpysknęła, nakazując mi wzrokiem, bym zamilkła. Wydawało mi się, że rozumiem. Nigdy wcześniej nie widziałam ręcznika, który mi zabrała. Był bardzo miękki, wielki i miał wzór żyrafy. Byłam pewna, że dostała go w prezencie od Neda. Upchnęłyśmy się w rozgrzanym aucie, żeby odbyć dwuminutową jazdę na plażę. Lucy musiała sobie rozścielić ręcznik pod udami, bo bała się, że tapicerka siedzenia ją poparzy. Założyła już na siebie napompowaną dętkę, jakby się obawiała, że utonie w upale. Pomogłam jej przyczepić odznakę do ramiączka kostiumu. Był środek tygodnia i nasza plaża świeciła pustkami, co mnie rozczarowało. Kiedy szłyśmy z parkingu pełnego rozkruszonych muszelek przez gorący piasek w stronę wody, nie dostrzegłam żadnego dziecka – ani dziewczynki, ani chłopca – w moim wieku. W końcu udało mi się jedno wypatrzyć. Leżało na brzuchu tuż nad wodą, przy kępie morskiej trawy i dłubało patykiem w stercie wodorostów. Ethan. Co za gamoń, pomyślałam. Jak w ogóle mogłam się z nim przyjaźnić? Dotarliśmy do miejsca, które matka uznała za doskonałe. Isabel ulokowała obok radio, rozłożyła ręcznik z żyrafą i ustawiła parasol, wbijając końcówkę stelaża w piasek. Ja z mamą rozścieliłyśmy pod nim jeden z dwóch koców, niedaleko linii, gdzie fale z cichym chlupotem lizały plażę; Lucy natychmiast na nim usiadła, z dętką wciąż jakby przyklejoną w pasie. Skrzyżowała nogi, otworzyła książkę i zaczęła czytać. – Możesz rozłożyć drugi koc tuż obok tego – zwróciła się mama do Isabel. Isabel popatrzyła w kierunku wieżyczki ratownika, a ja podążyłam za jej wzrokiem. Nie potrzebowałam dużo czasu, by się zorientować, że dyżur ratownika pełni Ned Chapman. Nic dziwnego, że był już tak
mocno opalony. Oczy miał osłonięte ciemnymi okularami, a nos posmarowany maścią cynkową. Jego blond czupryna wydawała się jeszcze jaśniejsza niż dwa dni wcześniej. Na widok lśniących od słońca jasnych włosków na jego gołych nogach poczułam to dziwne mrowienie w brzuchu, jakiego doznawałam za każdym razem, gdy go spotykałam. Odczuwałam je przez jakieś dwadzieścia minut, po czym zatraciłam się bez reszty w bezpiecznych i całkiem nieprawdopodobnych tajemnicach Nancy Drew. Budzące się we mnie uczucie pożądania, dotąd mi nieznane, w połączeniu z moją impulsywną naturą i potrzebą wrażeń było przerażające i książki Nancy przynosiły mi wielką ulgę. Jakby wiedząc, że o nim myślę, Ned spojrzał w naszą stronę i pomachał. Ja też mu pomachałam, choć wiedziałam, że to nie ze mną się wita. – Mogę pójść tam, gdzie siedzą Mitzi i Pam? – spytała Isabel. – Proszę – podpowiedziała mama. – Proszę – powtórzyła Isabel. – Oczywiście. Chcesz się napić lemoniady? – Nie, dziękuję. Isabel już odchodziła z radiem i ręcznikiem pod pachą, a ja się zastanawiałam, czy matka zdaje sobie sprawę z obecności Neda. Obserwowałam długie nogi mojej siostry, kiedy szła po piasku do miejsca, gdzie obok stanowiska ratownika przy ryczących radioodbiornikach opalała się grupa nastolatków. Boże, jak bardzo chciałam być na jej miejscu! Chciałam umieć używać tamponów, mieć takie długie nogi i wyraźnie uformowane piersi. Chciałam, żeby chłopcy się za mną oglądali, kiedy ich mijam, tak jak teraz patrzyli za Isabel. Obserwowałam, jak jest witana. Pamela Durant usiadła, podciągając opadające ramiączko góry od kostiumu. Uśmiechnęła się do Isabel i poklepała miejsce na kocu obok siebie. Isabel skorzystała z zaproszenia i usiadła. Grupę stanowiła dorodna młodzież, około dziesięciu osób, wszystkie długonogie, zgrabne, rozebrane do skąpych kostiumów; długie włosy lśniły w słońcu, ciała błyszczały od dziecięcej oliwki. Większość z nich paliła, ale nie sądziłam, by Izzy kiedykolwiek sięgnęła po papierosa. Znałam niektóre z koleżanek Isabel, ponieważ należała do tej paczki od dwóch lat. Mitzi Caruso była z nich najmilsza, ale też najbardziej nieśmiała i najmniej atrakcyjna. Miała czarne kręcone włosy, które tworzyły bujną czuprynę przez całe lato, i lekką nadwagę. Pamela Durant była piękna, może nawet ładniejsza od mojej siostry. Jasnoblond włosy nosiła związane w długi koński ogon z boku i przypominała mi Cricket, postać z Hawaiian Eye graną przez Connie Stevens. Z chłopców oprócz Neda znałam tylko jego najlepszego przyjaciela, Brunona Walkera. Naprawdę miał na imię Bruce, ale tylko dorośli go tak nazywali, i nosił fryzurę określaną jako „kaczy kuper”. Miał zielone oczy, wydatne wargi i duże muskularne ciało. Słyszałam, jak kiedyś Isabel z Pam rozmawiały o tym, że jest podobny do Elvisa Presleya. Mówiły, że jest narwany; kiedyś jechał na masce samochodu jakiegoś kolegi i za dużo pił. Uchodził za przystojnego, ale nie interesował mnie w taki sposób jak Ned. Widziałam, jak Ned zerkał w naszym kierunku ze szczytu wieżyczki ratowniczej, a potem zeskoczył na piasek i podszedł do miejsca, gdzie siedziała Isabel. Położył jej rękę na ramieniu, a kiedy pochylił się, żeby jej powiedzieć coś do ucha, mój żołądek znów zaczął wywijać fikołki. Isabel parsknęła śmiechem i żartobliwym gestem pociągnęła za czarny gwizdek wiszący na jego szyi. Masz pilnować wody, przypomniałam mu w duchu. Wyciągnęłam się na kocu brzuchem do dołu,
odwróciłam głowę w drugą stronę i zamknęłam oczy. Byłam zazdrosna po prostu. Wiedziałam o Isabel i Nedzie coś, czego nie wiedział nikt inny, coś, czego mogłabym użyć przeciwko mojej siostrze, gdybym kiedyś odczuła taką potrzebę. Poprzedniego dnia czytałyśmy obie na werandzie, podczas gdy mama szkicowała na swoich sztalugach. Wyglądało, że szykuje się do namalowania szopy właściciela koguta, stojącej po drugiej stronie kanału. Zastanawiałam się, czy wie, kto tam mieszka, ale nie miałam odwagi opowiedzieć jej o mojej wizycie u tego człowieka. Isabel znienacka podniosła wzrok znad książki. – Mogę popłynąć dziś na przejażdżkę łodzią Neda? – spytała. Czekałam, aż mama jak zwykle poprawi ją, dodając „proszę”, tymczasem tylko popatrzyła w dal ponad kanałem, jakby w zamyśleniu. Następnie pokiwała głową. – Jeśli Ethan albo Julie popłynie z wami, to owszem, możesz. Byłam zachwycona! Nie mogłam się doczekać przejażdżki bostonem whalerem Chapmanów. Spodziewałam się, że będziemy mogli pojeździć na nartach wodnych. Jednakże Isabel miała zupełnie inny plan. – Ale mamo… – Wstała, zamykając książkę. – To przecież śmieszne. – Obrażona weszła do domu. – Pamiętasz, że tego lata miałaś sobie poszukać pracy? – zawołała za nią mama. Wróciła do szkicowania, jakby nic się nie stało, a ja, rozczarowana, ponownie zagłębiłam się w lekturze Tajemnicy starego strychu. Później tego dnia poszłam sama na plażę i kiedy mijałam niewielką przystań na końcu kanału, zobaczyłam Isabel; stała na skraju pomostu i gapiła się na wodę. Zawołałam, ale jakby mnie nie słyszała. Potem ujrzałam Neda podpływającego łodzią. Podał Isabel rękę, a ona weszła na pokład. Stanęłam, otwierając usta ze zdumienia. Nie mogłam uwierzyć, że tak całkowicie zlekceważyła zasady ustalone przez matkę. Patrzyłam z zazdrością, jak łódź, nabierając prędkości, opuszcza marinę; zachowałam ten obraz w pamięci, na wypadek gdybym któregoś dnia potrzebowała go wykorzystać. – Chodź, Lucy – powiedziała teraz mama. – Pójdziemy do wody. – Otworzyłam oczy i zobaczyłam, że ułożyła w rzędzie na brzegu koca kanapki, termos, balsam do opalania i swoją książkę. Była gotowa na pływanie. – Czytam – odpowiedziała Lucy. Siedziała poza zasięgiem mojego wzroku, ale byłam pewna, że nie oderwała oczu od książki. Widziałam, jak mama przed nią klęka. – Jest nowe lato, Lucy – powiedziała. – Masz już osiem lat. To niemądre nadal bać się wody. Lucy nie odpowiedziała. – Tchórz – rzuciłam, znów opuszczając powieki. – Cicho! – skarciła mnie mama. – To na pewno nie pomoże. – Idź do wody, Lucy – powiedziałam łagodniejszym tonem. Zrobiło mi się głupio; nie chciałam być wredną starszą siostrą, bo wiedziałam, co się wtedy czuje. – Później pójdę z tobą na huśtawkę. Z westchnieniem zbyt ciężkim jak na ośmiolatkę Lucy podniosła się z koca. Mama włożyła czepek kąpielowy, upychając pod nim swoje ciemne, falujące włosy. Następnie pomogła zrobić to samo Lucy, jakby moja siostra była w stanie wejść do wody na tyle głęboko, żeby sobie zamoczyć poskręcane trwałą ondulacją loki. Patrzyłam, jak we dwie, trzymając się za ręce, idą w stronę wytyczonego liną kąpieliska.
Mama pokazała na lecący nad wodą samolot, za którym powiewał banner reklamujący produkty Coppertone. Tak jak się spodziewałam, Lucy zamoczyła nogi po kolana i nie chciała zrobić ani kroku dalej. Nie słyszałam ich rozmowy, ale mogłam się domyślić, że mama głównie kusi i nakłania, a Lucy uporczywie odmawia. W końcu mama się poddała i poszła pływać sama. Widziałam, jak nurkuje, kiedy już znalazła się w głębszej części. Pod wodą wymknęła się za linę i długimi, płynnymi ruchami zaczęła płynąć równolegle do brzegu. Wyglądała pięknie, bardziej jak jakaś morska istota niż kobieta. Bardzo chciałam być tam razem z nią. Nauczyła mnie pływać, kiedy byłam o połowę młodsza od Lucy. Spojrzałam na swoją młodszą siostrę. Wciąż stała w wodzie do kolan, w żółtym kostiumie z falbankami, całkiem suchym, z tą groteskową dętką w pasie, i patrzyła, jak nasza mama pływa. Nagle zrobiło mi się jej tak bardzo żal, że miałam ochotę się rozpłakać. – Lucy, skarbie – zawołałam; czułe słowo wymknęło mi się z ust, nim zdążyłam je powstrzymać. Odwróciła się i spojrzała na mnie. – Wracaj na koc – zachęciłam. Usłuchała. Przywlokła się z powrotem, ściągnęła czepek, wyswobodziła się z dętki i usiadła obok mnie, żeby czytać. – Połóż się, to cię posmaruję kremem do opalania – zaproponowałam. Mama już o to zadbała, ale po prostu chciałam zrobić coś dla siostry. Położyła się na brzuchu i zaczęłam jej wcierać w plecy krem pachnący kokosem. Czułam pod palcami chude, sterczące łopatki. Wydała mi się taka krucha. Miałam ochotę nachylić się i ją uściskać. Żałowałam, że nie mogę jej użyczyć choć odrobiny odwagi, której sama dostałam aż za dużo. Zakręcając tubkę, zorientowałam się, że państwo Chapmanowie rozłożyli się na plaży tuż za nami. Siedzieli na pasiastych leżakach, pani Chapman z odchyloną do tyłu głową, zamkniętymi oczami i twarzą wystawioną do słońca. Miała ładne, krótko obcięte blond włosy. Pan Chapman czytał książkę, ale musiał wyczuć, że na niego patrzę, bo zdjął ciemne okulary i spojrzał prosto na mnie. Nie wyglądał na zadowolonego, że mnie widzi. – O… – mruknął. – Witaj, Lucy. – Jestem Julie – sprostowałam. – No tak, oczywiście, Julie. Popatrzyłam w stronę kępy morskiej trawy, gdzie wcześniej widziałam leżącego Ethana, ale już go tam nie było. Zaraz potem dostrzegłam go siedzącego na molo; trzymał w ręce sznurek, którego drugi koniec był zanurzony w wodzie. Prawdopodobnie usiłował złapać kraba. Gdybym nadal była w stanie znieść Ethana, chętnie bym do niego podeszła. – Charles… twój ojciec wrócił do Westfield po weekendzie? – zapytał pan Chapman. Potwierdziłam skinieniem głowy. – A pan nie musi wracać podczas tygodnia? – zrewanżowałam się pytaniem. Zaprzeczył ruchem głowy. – Od kiedy zasiadam w Sądzie Najwyższym, już nie – wyjaśnił. – Mamy letnią przerwę. Byłam zaskoczona. Nie wiedziałam, że pan Chapman zasiada w Sądzie Najwyższym. – Dlaczego zakazał pan modlitwy w szkole? – podjęłam walkę toczoną przez ojca. – Co takiego? – zdziwił się, a potem parsknął śmiechem. Kiedy się śmiał, rysy mu złagodniały,
dostrzegłam nawet w jego twarzy ślady męskiej urody widoczne u Neda. – To decyzja Sądu Najwyższego Stanów Zjednoczonych – powiedział. – Ja jestem prezesem Sądu Najwyższego New Jersey. – Aha. – Poczułam się głupio, jakbym powinna to wiedzieć. – Ale też bym zakazał modlitwy w szkole – dodał. – Gdybym miał do tego prawo. Nagle zrozumiałam, dlaczego mój ojciec nie przepadał za panem Chapmanem. Nie mogłam sobie przypomnieć, żeby kiedykolwiek ze sobą rozmawiali. – Nie zaczynaj, Ross. – Pani Chapman nie poruszyła głową, tylko się uśmiechnęła, strofując męża. – Uważam, że powinno się zaczynać dzień w szkole modlitwą – powiedziałam. Czułam się dojrzała i byłam wdzięczna ojcu za duchowe przewodnictwo. Pan Chapman wychylił się ku mnie. Jego oczy miały szaroniebieski kolor, taki sam jak dzbanek do herbaty należący do mojej matki. – To wspaniale, że masz w tej sprawie własne zdanie, Julie – pochwalił. – Zaangażowanie jest bardzo ważne, niezależnie od tego, po której stronie się stoi. Tak się jednak składa, że reprezentuję odmienny pogląd. W tym kraju mamy nie tylko chrześcijan, lecz także żydów, muzułmanów i ateistów. Naprawdę uważasz, że te dzieci powinny być zmuszone do odmawiania co rano w szkole chrześcijańskiej modlitwy? Znałam tylko jedną dziewczynkę żydowskiego pochodzenia i z pewnością nie znałam żadnych muzułmanów. Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Nie dało się zanegować jego racji, ale z takim zapałem popierałam ojca, że nie mogłam się wycofać. – Ateiści są głupi – wypaliłam i natychmiast oblałam się rumieńcem, ponieważ miałam świadomość, że głupie było raczej to, co powiedziałam. Mój rozmówca się zaśmiał. – Oni mogą to samo powiedzieć o twojej wierze. – Pan jest ateistą? – spytałam, zastanawiając się, czy przypadkiem nie dlatego chciał zlikwidować szkolną modlitwę. – Nie, jestem katolikiem, tak jak wy. Ale nawet katolicy mogą się różnić poglądami na różne ważne kwestie. Jego żona nagle opuściła głowę. Osłoniła dłonią oczy i spojrzała na mnie z uśmiechem. – Przestań ją dręczyć – zwróciła się do męża. – Toczymy zdrową debatę – odpowiedział pan Chapman, a ja się ucieszyłam, że tak uważa pomimo mojej niemądrej uwagi na temat ateistów. – Jak się miewasz, droga Julie? – zainteresowała się pani Chapman. – Prawie nie mieliśmy jeszcze okazji się zobaczyć z waszą rodziną tego lata. Gdzie twoja mama? Odwróciłam się w stronę zatoki, wskazując ostatnie miejsce, gdzie widziałam płynącą mamę, ale ona już wychodziła z wody, ściągając po drodze kąpielowy czepek. Uwolnione włosy otoczyły jej twarz sprężystymi ciemnymi lokami. Jak większość kobiet w jej wieku nosiła czarny kostium kąpielowy z czymś w rodzaju krótkiego fartuszka, ale było oczywiste, że jej długie smukłe uda absolutnie nie wymagają zasłaniania. Ogarnęła mnie duma. Mama była taka piękna. – Witaj, Joan – odezwała się, podnosząc z koca ręcznik i osuszając twarz. – I ty, Ross. – Witaj, Mario. – Pan Chapman ukłonił się mamie.
– Jak woda? – spytała pani Chapman. – Chłodna – odparła mama. – Ale bardzo orzeźwiająca. – Skupiła uwagę na mnie i Lucy. – Zjedzmy lunch, dziewczynki, dobrze? – Usiadła na kocu, plecami do Chapmanów, zasłaniając mi ich i tym samym ucinając „zdrową debatę”. Jedząc kanapki z mortadelą, spojrzałam tam, gdzie wcześniej siedziała Isabel, i odkryłam, że koce są puste. Na wieży ratowniczej stał jakiś nieznany mi chłopak i bawił się czarnym gwizdkiem, przerzucając go z ręki do ręki. Wiedziałam, gdzie oni wszyscy się podziali. Skierowałam wzrok w stronę zatoki, na platformę zrobioną z ciężkiej drewnianej tratwy zakotwiczonej na głębokiej wodzie; utrzymywała się na powierzchni dzięki pustym beczkom po oleju. Cała gromada nastolatków tłoczyła się na jej powierzchni, za małej, żeby ich wszystkich pomieścić. Słyszałam z daleka śmiechy. Słyszałam też muzykę i zastanawiałam się, jak zdołali zabrać radio, nie mocząc go na głębokiej wodzie. Moja siostra i jakaś druga dziewczyna tańczyły w rytm melodii. Bruno Walker, stojąc na krawędzi, machał rękami dla utrzymania równowagi; patrzyłam, jak wykonuje perfekcyjny skok do wody. Następnie podpłynął z powrotem i wciągnął się na deski, napinając muskularne ramiona, zamiast wejść po drabince. Usiadł obok jednej z dziewcząt, których nie znałam. Żułam kanapkę, nie przestając ich obserwować. Nigdy nie byłam na tej platformie, choć bardzo chciałam. Umiałam dobrze pływać i byłam pewna, że potrafiłabym też wejść bez drabiny, tak jak przed chwilą Bruno, ale wstydziłam się młodzieży, która zawsze tam przesiadywała, nie wyłączając Isabel. Najwyraźniej uważali to miejsce za swoje terytorium. Dwunastolatka nie byłaby tam mile widziana. Patrząc na nich, nie mogłam przewidzieć, że moja siostra, tryskająca życiem i energią, nie dożyje końca lata. Nie mogłam też wiedzieć, że kiedyś ten pomost będzie mnie prześladował w złych snach.
Rozdział 8 Maria Pieliłam swój ogród codziennie. Choć był dopiero koniec czerwca, widziałam już chwasty przebijające przez warstwę ściółki, rozłożonej na moją prośbę przez Julie i Lucy. Większość ludzi nienawidzi pielenia, ale w moim przypadku było inaczej. Uwielbiałam przebywać na słońcu, pewnie za sprawą włoskiej domieszki w mojej krwi. Może gdybym nie spędzała tyle czasu na powietrzu, miałabym mniej zmarszczek, ale w ogóle się tym nie przejmowałam. Doczekanie starości stanowiło przywilej, bo nie każdy mógł się nią cieszyć. Dlatego ceniłam sobie każdą minutę, jaka była mi dana. Lubiłam utrzymywać pełne kwiatów rabaty w porządku i schludności, wyrywałam chwasty dookoła czerwonych begonii i różowych peonii, wprowadzając porządek w chaosie. Julie była pod tym względem taka sama jak ja. Lucy natomiast to już zupełnie inna historia. Lucy jest nieporządna i skomplikowana. Starałam się nie zastanawiać, gdzie przypadłoby miejsce Isabel w tym ciągu od pedanterii do bałaganiarstwa. Myślenie o takich rzeczach może człowieka przyprawić o szaleństwo. Tego ranka pod koniec czerwca siedziałam na stołeczku na kółkach, który kupiła mi Julie, i pracowałam nad rabatą przy frontowych schodach, kiedy na mój podjazd wjechał jakiś samochód. To było duże auto z długą maską, takie, jakimi jeżdżą starsi ludzie, i tak jak się spodziewałam, zobaczyłam mężczyznę w moim wieku wysiadającego zza kierownicy. Odłożyłam łopatkę i wolno się podniosłam. Tego jednego zdążyłam się nauczyć – nie należało się śpieszyć, wstając po pracy na słońcu, bo inaczej na parę sekund robiło mi się ciemno przed oczami. Ściągnęłam ogrodnicze rękawice i rzuciłam je na ściółkę, a w tym czasie starszy mężczyzna wyciągnął z auta laskę i zaczął kuśtykać w moją stronę. – Dzień dobry! – zawołałam, robiąc kilka kroków przez trawnik. Pomachał do mnie. – Dzień dobry, Mario! – odkrzyknął, a ja zaczęłam gorączkowo przeszukiwać pamięć, jak zawsze, gdy ktoś, kogo nie kojarzyłam, sprawiał wrażenie, że mnie zna. To wcale nie znaczyło, że mam kiepską pamięć, tylko kiedy spotykałam ludzi poza jakimś określonym otoczeniem, często nie mogłam sobie przypomnieć, kim są. Czyżbym znała tego człowieka z kościoła? Z McDonalda? Osłoniłam oczy ręką, żeby go lepiej widzieć. Był wysoki i niemal chudy, włosy na czubku głowy miał mocno przerzedzone. Kulał, idąc ku mnie; widać było, że nie nosi laski dla fasonu, tylko naprawdę jej potrzebuje. Wydawał mi się jednak zupełnie obcy. Podszedł bliżej i uśmiechnął się, lecz choć dostrzegłam w linii jego ust znajomy rys, nadal nie wiedziałam, z kim mam do czynienia. – Nie poznajesz mnie, prawda? – odezwał się bez wyrzutu. Pokręciłam głową.
– Przykro mi, ale nie. Chodzi pan może do Świętej Trójcy? Wyciągnął do mnie lewą rękę; prawa opierała się ciężko na uchwycie laski. – Jestem Ross Chapman – przedstawił się. Podnosiłam się wystarczająco wolno, tego byłam pewna, a mimo to zakręciło mi się w głowie, tak że omal nie zemdlałam. Chwyciłam jego rękę nie tyle, żeby się przywitać, ile dla utrzymania równowagi. Nie mogłam wydobyć z siebie głosu. – Bardzo, bardzo dużo czasu minęło – powiedział. Skinęłam głową z wysiłkiem. – Tak. – Nadal jesteś zadziwiająco piękną kobietą – powiedział, choć byłam ubrana w ogrodniczki i pewnie miałam twarz ubrudzoną ziemią. – Dzięki. – Nie potrafiłam się zmusić do odwzajemnienia komplementu. Ross Chapman był kiedyś niezwykle przystojnym mężczyzną, ale przez te czterdzieści jeden lat, kiedy go nie widziałam, zmarniał i wyblakł. Po tym jak w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym drugim roku opuściliśmy nasz letni dom na zawsze, czasami widywałam Rossa na zdjęciach w gazetach, albo w telewizji, ponieważ był znaną osobistością w New Jersey i startował nawet w wyborach na stanowisko gubernatora. Teraz jednak nie było w nim nic z tamtego pełnego wigoru polityka. – Tak spędzasz czas? – spytał, wskazując na ukwieconą rabatę. – Uprawiając ogród? – Pracuję też w McDonaldzie w Garwood i jako wolontariuszka w szpitalu. – W McDonaldzie? – zaśmiał się. – To fantastyczne. Ty zawsze umiałaś sobie znaleźć zajęcie – powiedział z miną, która pewnie miała wyrażać uznanie. Nie wiedziałam, co mam z nim zrobić. Przez chwilę staliśmy w niezręcznym milczeniu. Wcale nie miałam ochoty zapraszać go do domu, ale nie widziałam innego wyjścia. – Może wejdziesz? – wykrztusiłam w końcu. – Napijesz się czegoś? – Chętnie. Weszłam po schodach, przytrzymując mu otwarte drzwi. Widziałam, że pokonanie czterech betonowych stopni stanowi dla niego sporą trudność; odwróciłam wzrok, by nie czuł się zakłopotany, że jestem świadkiem jego słabości. – Może usiądziesz tutaj? – Wskazałam fotel w salonie, a potem szybko wymieniłam, co mogę mu podać do picia. – Wodę z lodem – poprosił. W kuchni nie śpieszyłam się z wyciąganiem szklanek i napełnianiem ich kostkami lodu. Wolałabym, żeby Ross do mnie nie przychodził. Nie widziałam sensu tej wizyty. Mogłabym szczęśliwie przeżyć resztę swoich dni, nie oglądając więcej dawnego sąsiada. Wróciwszy do salonu, zobaczyłam, że nie usiadł tam, gdzie mu proponowałam. Oglądał zdjęcia wystawione na gzymsie kominka. Było tam jedno przedstawiające nas czworo – Charlesa, mnie, Julie i Lucy, kiedy dziewczynki miały piętnaście i jedenaście lat. Ostatnie zdjęcie Charlesa; zmarł na zawał w naszej kuchni zaledwie kilka tygodni po tym, jak zostało zrobione. Obok stały fotografie Julie i Lucy z ceremonii ukończenia college’u, a przy nich maturalne zdjęcie Shannon. Właśnie to wziął do ręki i popatrzył na mnie z uśmiechem.
– Wnuczka? – zapytał. Potwierdziłam skinieniem. – Shannon. Jest jak Julie. Myślałam, czyby mu nie powiedzieć o niej więcej, o tym, że dostała się do Oberlin, jak dużo umie i jaka jest zdolna, ale nie chciałam przeciągać rozmowy z Rossem ani chwili dłużej, niż to było konieczne. – Urocza. – Pokazał na zdjęcie Julie. – To Julie, prawda? Ona to dopiero była bystra. Miała głowę nie od parady i odwagę. Jego słowa mną wstrząsnęły. Julie była bystra, owszem, ale jej odwaga dawno się ulotniła. Jednak miał rację. Wtedy, kiedy znał moje córki, Julie miała najwięcej oleju w głowie. – Owszem – powiedziałam, żeby nadmiernie nie rozwijać tematu. – Zawsze coś wymyślała. Ross dokuśtykał do fotela i usiadł. – Ja mam jedną wnuczkę i prawnuczkę – pochwalił się. Wziął szklankę, którą mu podałam w wyciągniętej ręce. – Ale nie po to tu jestem – powiedział, patrząc mi w twarz. Odłożyłam tacę na niski stolik, a następnie przysiadłam na podnóżku przed drugim fotelem. – A po co tu jesteś? – zapytałam. Potarłam dłonią bolący kark. Skórę miałam wilgotną i śliską, pociłam się bardziej z niepokoju niż z gorąca. – Wiesz, że mój Ethan i twoja Julie umówili się dziś na lunch? – Co? – Właśnie miałam się napić wody i omal nie upuściłam szklanki. – Co takiego? – Z tego co wiedziałam, Julie i Ethan Chapman nie mieli ze sobą kontaktu od czterdziestu jeden lat. Ross wzruszył ramionami. – Ethan mówił, że o niej myślał i miał ochotę ją zobaczyć. Umówili się w Spring Lake. – No cóż… – Powoli otrząsałam się z szoku. – To dobrze. Przyjaźnili się jako dzieci. – Tak czy inaczej, kiedy Ethan powiedział, że ma zamiar spotkać się z Julie, zacząłem myśleć o tobie… o twojej rodzinie. O tym, jak… – Odstawił szklankę na tacę i popatrzył mi prosto w oczy. – Spartaczyłem sprawę, Mario. Jakkolwiek by na to patrzeć. Ja… – Było, minęło, Ross – weszłam mu w słowo. – Nie ma sensu do tego wracać. – Ja sądzę, że jest – odrzekł poważnie. Rozpoznałam to żarliwe spojrzenie, które przećwiczył, kiedy walczył o urząd gubernatora. Kiedy tak patrzył, człowiek chciał mu ufać. – Jestem stary i zmęczony – powiedział. – Naprawdę nie sądzę, żebym jeszcze długo pożył i po prostu chcę się pojednać z ludźmi, których mogłem w życiu skrzywdzić. – Co się dzieje? – Przyszło mi do głowy, że może ma raka. Był taki chudy. – Jesteś chory? Pokręcił głową, jednocześnie zbywając moje pytanie niedbałym machnięciem dłoni. – W zeszłym roku straciłem Joan. – Skierował wzrok na gzyms kominka, gdzie stały zdjęcia. – A Ned… Ned zmarł kilka tygodni temu. – Och. – Rozumiałam, jak bardzo zmienił się jego świat. Ned musiał mieć około sześćdziesiątki, ale to bez znaczenia, kiedy trzeba było pochować własne dziecko. – Przykro mi, Ross. – To mi pozwoliło zrozumieć, jak się czułaś, kiedy umarła Isabel. – Tak.
– Dlatego chciałem z tobą porozmawiać o… Chciałem po prostu przeprosić. – Zrobiłeś to i wystarczy – ucięłam. Nie podobało mi się współczucie, które czułam dla tego starego człowieka. Był politykiem, przede wszystkim, i umiał mówić tak, żeby wywrzeć odpowiednie wrażenie. Patrzył na mnie tak długo i natarczywie, że musiałam uciec wzrokiem. Wiedziałam, że chce powiedzieć więcej, ale cokolwiek to było, nie chciałam niczego słyszeć. Dlatego wstałam. – Daj spokój – powiedziałam, wyciągając rękę, żeby pomóc mu się podnieść z fotela. Prawie nie tknął swojej wody, ale przecież nie przyjechał do mnie, żeby się napić. Trzymał moją dłoń kurczowo, dźwigając się na nogi. Pozwoliłam, by oparł się na moim ramieniu, kiedy go odprowadzałam po schodach na podjazd. Żadne z nas się nie odzywało, choć wiedziałam, że mielibyśmy sobie wiele do powiedzenia, gdyby starczyło nam odwagi. Otworzyłam mu drzwi od strony kierowcy. Czułam się nieswojo na myśl, że człowiek w jego stanie prowadzi samochód. Nawet go nie spytałam, gdzie mieszka i jak daleką drogę musi przejechać. – Na co umarł Ned? – spytałam tuż przed zatrzaśnięciem drzwi auta. – Pił – odpowiedział Ross. – Topił smutki. Sądzę, że do końca swoich dni nie pogodził się ze stratą Isabel. Wzdrygnęłam się i zamknęłam drzwi. Patrzyłam, jak odjeżdża, a potem wróciłam na swoje miejsce w ogrodzie. Włożyłam rękawice i zaczęłam przekopywać łopatką ziemię, ale przez łzy prawie nie widziałam, co robię. „Sądzę, że do końca swoich dni nie pogodził się ze stratą Isabel”. – Ja też się nie pogodziłam, Ross – powiedziałam na głos. – Ja też nie.
Rozdział 9 Lucy Shannon spędziła u mnie większą część popołudnia, omawiając ze mną swój problem. To było dziwne doświadczenie, patrzeć, jak moja siostrzenica miota się pomiędzy łzami, lękiem, troską i radością z nowej miłości w swoim życiu. Zawsze mocno stąpała po ziemi i myślała rozsądnie, nawet jako dziecko, kiedy jednak słuchałam, jak mówi o Tannerze, miałam dziwne poczucie, że została uprowadzona przez jakąś sektę, która wyprała jej mózg i zwróciła nam zupełnie inną osobę. Niby w moim salonie siedziała ta sama Shannon, ta sama piękna dziewczyna, która wniosła tyle radości do naszej rodziny, ale słowa wychodzące z jej ust zupełnie do niej nie pasowały. Miałam wrażenie, że potrzebny jej terapeuta. Wyszła około czwartej, tłumacząc, że udziela lekcji gry na wiolonczeli w sklepie muzycznym, a kwadrans potem na moim progu stanęła Julie. Próbowałam ją łapać przez komórkę, żeby spytać, jak minął lunch z Ethanem, ale włączała się jedynie poczta głosowa, więc wyjęłam skrzypce, żeby trochę poćwiczyć przed zbliżającym się koncertem ZydaChicks. – Przerywam ci ćwiczenie – odezwała się Julie na widok trzymanego przeze mnie instrumentu. Policzki miała zaróżowione i lekko wilgotne, co dodawało jej urody, jeśli nawet ujmowało komfortu. Wiedziałam, że dokuczają jej wybuchy gorąca, które pewnie i mnie czekały w przyszłości. – Jeszcze nawet nie zaczęłam – powiedziałam, chwytając ją wolną ręką i wciągając do mieszkania. – No i jak poszło? – spytałam, odkładając skrzypce z powrotem do futerału. – Nieźle. – Julie opadła na sofę. Dwie puste szklanki po lemoniadzie wciąż stały na stoliku; zgarnęłam je i zaniosłam do kuchni, by uniknąć pytania, kto u mnie był, ale ona chyba nawet ich nie zauważyła. Wróciwszy do pokoju, przyjrzałam jej się uważnie. – Dobrze się czujesz? Przycisnęła dłonie do policzków, które kolorem upodabniały się do jej czerwonej bluzki. – Po prostu… – Uśmiechnęła się trochę gapowato. – Chyba bzikuję – wyznała. – Wybuch gorąca? – spytałam, choć zdążyłam się już domyślić, że tym razem chodzi o coś więcej. Dopiero co rozmawiała o zamordowaniu Isabel. Już to wystarczyło, żeby zbzikować. – Co? Och, możliwe. Sama nie wiem. – Zrzuciła sandały i wyciągnęła się na sofie. – Przekonałam Ethana, żeby zaniósł list na policję. – O, to wspaniale. – Poczułam ulgę. Usiadłam znów na fotelu, podciągnęłam nogi pod siebie i okryłam je fałdami spódnicy. – Długo musiałaś go przekonywać? Pokiwała głową twierdząco. – Długo rozmawialiśmy – powiedziała. – Ciężko szło, bo było mi go żal. – Julie patrzyła na swoje stopy, wykonując nimi rozluźniające ruchy. Następnie spojrzała na mnie. – Nie umiał przyjąć
do wiadomości, że jego brat mógłby się okazać winny, po tych wszystkich latach. – To zrozumiałe. Jak sądzisz, co policja zrobi z tym listem? – To właśnie jest najbardziej przerażające – powiedziała Julie. – Ethan ma znajomego w wydziale kryminalnym i zasięgnął u niego języka, przedstawiając rzecz hipotetycznie, żeby wysondować, czego się można spodziewać. Ten znajomy powiedział mu, że prawdopodobnie rozpoczną śledztwo od nowa, czego się zresztą sama domyślałam. To jednak oznacza, że będą znowu przesłuchiwać wszystkich zaangażowanych w tę sprawę. Zakładam, że mnie na pewno, i dobrze, ma się rozumieć. Może również Ethana oraz przyjaciół Neda i Izzy. A także pana Chapmana, czym martwi się Ethan. – Zagryzła wargę, jednocześnie patrząc mi w oczy z napięciem. – I prawdopodobnie mamę. – Uhm – potwierdziłam. – No tak. Mam nadzieję, że do tego nie dojdzie. Chciałabym w ogóle utrzymać przed nią w tajemnicy wiadomość o wznowieniu dochodzenia. Boję się, że jak zaczną ją nękać pytaniami, może dostać zawału albo wylewu… – Julie, daj spokój – przerwałam jej ze śmiechem. Moja siostra potrafiła pisać trzymające w napięciu książki, bo miała talent do wyobrażania sobie najgorszych możliwych sytuacji. Strach było nawet pomyśleć, jaki scenariusz sobie ułoży, kiedy się dowie o ciąży Shannon. Jednym z wielu zarzutów, jakie Glen kierował pod jej adresem, była skłonność do postrzegania każdego wydarzenia jako potencjalnej katastrofy. „Ona zawsze wszystkim się martwi”, narzekał do mnie. „Nigdy nie daje sobie odrobiny luzu”. Choć w tej opinii było trochę prawdy, rozzłościło mnie, że tak powiedział, ponieważ nigdy nie zadał sobie trudu, by zrozumieć, skąd się wziął ów pesymizm Julie. – Jeśli mama będzie musiała zeznawać, da sobie radę – zapewniłam ją. – Na pewno zechce, żeby prawda wyszła na jaw. – W moim głosie nie brakło zdecydowania, ale sama także miałam nadzieję, że nasza matka nie będzie niepokojona w związku z nowym śledztwem. – Po prostu nie chcę, żeby znowu cierpiała, wystarczy jej tego, co już przeżyła – powiedziała Julie. Wyjęła z kieszeni spodni chusteczkę, zdjęła okulary i zaczęła przecierać szkła. – Nic jej nie będzie – powiedziałam. – Myślisz, że mnie też zechcą przesłuchać? – Wątpię. Ile pamiętasz z tamtego okresu? – Obejrzała okulary pod światło i włożyła z powrotem na nos. – Prawie nic – przyznałam. – W ogóle ledwie pamiętam wyjazdy na wybrzeże. Wiesz, jakim wtedy byłam tchórzem, zawsze się chowałam, kiedy wszyscy inni kąpali się w zatoce albo pływali łodzią. – Miałam wrażenie, jakbym tak naprawdę nigdy nie spędzała tam wakacji. Przypuszczalnie wyparłam większość wspomnień z najgorszego lata w historii naszej rodziny. – Parę dni temu jednak przypomniałam sobie, jak złapałaś tego wielkiego węgorza i Ethan chciał wziąć jego wnętrzności. Julie parsknęła śmiechem i jej policzki znów się zaróżowiły. Nabrałam podejrzeń. Może bym nie rozpoznała tego subtelnego wyrazu zauroczenia widocznego na jej twarzy, gdybym dopiero co nie oglądała podobnego u jej córki. – A jak on teraz wygląda? – zagadnęłam niewinnym tonem. – Nadal się kojarzy z kujonem, jak kiedyś? Uciekła wzrokiem. – Był miły – odpowiedziała.
Odniosłam wrażenie, że ma ochotę się uśmiechnąć. – I… dobrze wyglądał. Nie od razu go poznałam. Jest stolarzem i ma niesamowite ciało. – Chyba żartujesz. – Próbowałam sobie wyobrazić cherlawego dzieciaka z moich wspomnień z niesamowitym ciałem. – I musiał sobie laserowo zoperować wzrok, bo nie nosi okularów. Ma bardzo niebieskie oczy. – Hej. – Obróciłam się na fotelu, opuszczając nogi na podłogę. – On ci się podoba czy jak? – Julie od czasu rozwodu nie okazywała żadnego zainteresowania mężczyznami. Ze śmiechem pokręciła głową. – Po prostu wyglądał lepiej, niż się spodziewałam, to wszystko. – Skoro tak mówisz… Przyjemnie było znów widzieć ożywienie na jej twarzy. Może i trudno im się rozmawiało, ale w sumie spotkanie z Ethanem Chapmanem posłużyło mojej siostrze. Spotkanie z córką mogło wyglądać całkiem inaczej. Ani na chwilę nie mogłam przestać myśleć o Shannon; siedziałam i rozmawiałam z Julie, znając tajemnicę, która miała wywrócić jej świat do góry nogami. To było jak oglądanie czyjegoś uśmiechniętego zdjęcia na stronie z nekrologami. Cisnęło się na usta ostrzeżenie: „Jeszcze o tym nie wiesz, ale trzeciego marca dwa tysiące trzeciego roku wpadniesz pod ciężarówkę”. Słuchałam, co mówi moja siostra, i męczyłam się, zmuszona ukrywać przed nią prawdę. Pragnęłam, żeby Shannon powiedziała matce jak najprędzej, jeśli nie z własnego powodu, to ze względu na mnie.
Rozdział 10 Julie Shannon przeprowadziła się do Glena we wtorek. Powtarzałam sobie, że dzielą ją ode mnie zaledwie trzy kilometry. Trzy kilometry. Mogłam przejść tę odległość pieszo, choć nie zamierzałam. Wyprowadziła się, żeby zakosztować wolności. Uciec przed moją krótką smyczą. Musiałam zachować dystans. Czasami wydawało mi się, że mogę jej zapewnić bezpieczeństwo, tylko jeśli będzie pozostawać w zasięgu mojego wzroku. Żałowałam, że dzieci nie rodzą się z gwarancją, że zawsze będą zdrowe i przeżyją rodziców. Tego ranka weszłam do jej pokoju, kiedy się pakowała. – Pomóc ci w czymś? – zapytałam. Uśmiechnęła się do mnie, ale to nie był ten uśmiech co zwykle. – Nie trzeba – odpowiedziała. Rozebrała na części swój sprzęt komputerowy, rozłożyła poszczególne elementy na łóżku i każdy z osobna owijała w ręcznik. Wskazałam na jedyny niezajęty róg obszernego łóżka. – Mogę usiąść? Wzruszyła ramionami. – Pewnie. Patrzyłam, jak starannie otula ręcznikiem drukarkę. Czułam potrzebę czegoś nieokreślonego, czego nawet nie umiałam nazwać. Zastanawiałam się, czy wszyscy rodzice czują się tak samo, kiedy ich dzieci opuszczają dom. Moment wydawał się na tyle doniosły, by towarzyszyła mu poważna rozmowa. Wyznanie sobie nawzajem tego wszystkiego, o czym myślałyśmy, ale dotąd nie powiedziałyśmy na głos. Podjęłam próbę. – Będę za tobą tęsknić. – Przecież zamieszkam niedaleko, mamo. – Skończyła pakować komputer i wysunęła środkową szufladę komody. – Zabieram tylko jedną walizkę, moje płyty, komputer i wiolonczelę. Nie wyjeżdżam jeszcze na studia. – Muszę cię o coś spytać – zaczęłam. Nie odpowiedziała. Zwinęła szorty, włożyła do walizki i zaczęła wygładzać, jakby jej zależało, żeby nie powstała na nich nawet najdrobniejsza zmarszczka. Długie włosy zsunęły jej się przez ramię, zasłaniając twarz. – Tak naprawdę nigdy o tym nie rozmawiałyśmy – powiedziałam, dobierając słowa, które powinny były paść dwa lata wcześniej. – Ale muszę to wiedzieć. Uważasz, że rozwód nastąpił z mojej winy? Spojrzała na mnie, cofając się od walizki z powrotem do komody. Tym razem wyjęła z szuflady stertę podkoszulków i rzuciła na łóżko. – Oczywiście, że nie.
– W takim razie winisz tatę? – Myślę, że wina leżała gdzieś pośrodku. – Jak sądzisz, co się stało? – Często się zastanawiałam, czy jakoś poskładała sobie fakty i domyśliła się prawdy o romansie Glena. Znów nastąpiło wzruszenie ramion. – Uważałam, że to nie mój interes. – Kochanie, chcę się tylko upewnić, że… że wiesz, że to nie miało nic wspólnego z tobą. Że ty nie byłaś absolutnie niczemu winna. – Wiem – odpowiedziała z nutą irytacji w głosie. – Według mnie tata cię olał, więc i ty olałaś jego, to wszystko. Zaskoczyła mnie, bo nie przypominałam sobie, bym kiedykolwiek skarżyła się Shannon na jej ojca. – Czym, według ciebie, tak mi się naraził? – brnęłam. Oparła ręce na biodrach i spojrzała na mnie z nieskrywaną złością. – Mamo, usiłuję się spakować. Przed dwunastą muszę zawieźć swoje rzeczy do taty i być gotowa do pracy w przedszkolu. – Ale chciałabym zrozumieć – nie ustępowałam. Czułam potrzebę, by doprowadzić tę rozmowę do końca. – Chcę być pewna… – Myślę, że wkurzało cię bałaganiarstwo taty. Myślę też, że boisz się świata, a to wkurzało jego. – Nie boję się świata – zaprzeczyłam urażona. – Mamo, żyjesz jak pustelnica. – Chwyciła jeden z podkoszulków i bez składania upchnęła go w walizce. – Spójrz prawdzie w oczy. Siedzisz w tej swojej klitce nazywanej gabinetem przez cały dzień, obcując z ludźmi, którzy w rzeczywistości nie istnieją. – To nie fair. – Czułam się jednocześnie atakowana i niezrozumiana. Bałam się tylko jednego – poza nieszczęściami, jakie mogłyby dotknąć moich bliskich – wody. Nie tej w wannie czy nawet w basenie. Jednak sama myśl o pływaniu w otwartym akwenie takim jak zatoka, ocean czy jezioro, przyprawiała mnie o palpitacje serca. Musiałam przyznać, że od czasu śmierci Isabel nie wsiadłam do łodzi. Ale nie bałam się świata. – Regularnie latam samolotem – przypomniałam Shannon. – Wyjeżdżam w trasy promocyjne moich książek – to bardzo stresujące, mówiąc oględnie – na całe tygodnie. Przemawiam do licznych grup słuchaczy. Próbuję nowych potraw. – Bezwiednie podnosiłam głos. – Chodzę po Westfield po ciemku. Uczę pisania pamiętników w domu opieki. Pracuję jako wolontariuszka w szpitalu. Dlatego nie mów mi, proszę, że jestem pustelnicą i przez rzekome lęki nie opuszczam swojego gabinetu, czy jak to tam ujęłaś. – Masz rację, przepraszam. – Ton nie pozostawiał wątpliwości, że chodziło jej jedynie o zakończenie rozmowy. Dotknęłam podkoszulka leżącego na szczycie sterty spoczywającej na łóżku; przysłałam jej go z Seattle, gdzie przebywałam podczas jednej z promocji. – Tak naprawdę boję się tylko tego, że cię stracę. – Słowa wymknęły mi się z ust, nim zdążyłam się nad nimi dobrze zastanowić. Popatrzyła na mnie z pękiem staników w ręce. – Zdajesz sobie sprawę, jakie to obciążające? – spytała. – Mam poczucie, że cokolwiek bym zrobiła,
muszę brać pod uwagę nie tylko swoje dobro, ale też twoje. Gapiłam się na podkoszulek, wiedząc, że Shannon ma rację, może po raz pierwszy rozumiejąc, jak trudno być moją córką. Nie miałam pojęcia, co jej odpowiedzieć. – Skończyłam pakowanie. – Opuściła górę walizki i zapięła suwak. – Zaniosę to do mojego samochodu. – Pomogę ci – zaproponowałam, wstając. – Ale kiedyś będę chciała wrócić do tej rozmowy. Nie teraz. Na jakiś czas chyba powinnyśmy ją odłożyć na półkę. Nie chcę, żebyśmy się rozstawały w złości. – Przecież nie ja chciałam o tym rozmawiać – przypomniała mi, ściągając walizkę z łóżka na podłogę. – Kocham cię – powiedziałam. – Mam nadzieję, że mieszkanie z ojcem przez lato ci posłuży. Pomogłam umieścić walizkę i komputer w małej hondzie Shannon, a kiedy moja córka odjechała, wróciłam do gabinetu. To prawda, że zwykle czułam się najbezpieczniej w tym niewielkim pokoju z moimi „ludźmi, którzy w rzeczywistości nie istnieją”. Ale od kilku dni nie czułam się tutaj szczęśliwa. Ekran pod słowami „Rozdział czwarty” wciąż pozostawał pusty, a ja nie miałam pojęcia, czym go zapełnić. Bywały chwile, kiedy moi bohaterowie nic mnie nie obchodzili, a wymyślanie ich losów wydawało mi się groteskowym marnowaniem czasu. Tego ranka właśnie tak było. Zdążyłam napisać i wykasować cztery akapity, kiedy zadzwonił telefon. To był Ethan. – Wczoraj zaniosłem list na policję – oznajmił. – Och, to dobrze, Ethan. – Wstałam z fotela przy biurku i razem z telefonem przeniosłam się na znacznie wygodniejszą sofę. Byłam zaskoczona i jednocześnie ucieszona, że zajął się tym tak szybko. – I co powiedzieli? – Dokładnie to, czego się spodziewaliśmy. Wznawiają śledztwo. Wracając z komendy, zatrzymałem się, żeby zrobić zakupy, a kiedy dotarłem do domu, miałem już w skrzynce głosowej wiadomość, że chcą przeszukać dom Neda. Ogarnęło mnie poczucie winy. To ja namówiłam Ethana, żeby poszedł na policję, i od razu prywatność Chapmanów została naruszona, podczas gdy ja siedziałam w domu, którego spokój nie miał być w żaden sposób zakłócony w związku z tą sprawą. – Co właściwie mogliby znaleźć w domu Neda czterdzieści jeden lat po tamtym wydarzeniu? – spytałam, choć znałam odpowiedź, jeszcze zanim ostatnie słowo wyszło z moich ust: próbki DNA. – Kto wie? Może jakiś pamiętnik, chociaż wiem… a w każdym razie przypuszczam, że niczego takiego nie pisał. Prawdę mówiąc, Abby i ja już wszystko przejrzeliśmy, o czym zresztą im powiedziałem. Wyrzucaliśmy całymi workami rzeczy, które wydawały nam się nieważne, a jest z całą pewnością za późno, żeby cokolwiek z tego odzyskać. Przedmioty, mające jakąś wartość, pakowaliśmy do pudeł, które zamierzałem przechować wraz z meblami Neda do czasu, aż będę miał wolną chwilę, by je przejrzeć i zdecydować, co chcę sprzedać, a co zatrzymać. Pudła stoją w jego domu, policja zamierza je rozpakować i dokładnie wszystko sprawdzić. – Sądzę, że będą szukali DNA – podsunęłam ostrożnie. – W czym im to pomoże po tak długim czasie? – odezwał się Ethan po chwili milczenia. – Nie wiem, może mają coś, co znaleziono na miejscu zdarzenia? – Wiedziałam, że współcześnie badają ręce ofiar pod kątem ewentualnych śladów DNA mogących należeć do sprawcy, ale nie miałam pojęcia, czy robili to już w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym drugim roku. – Ale Isabel była w… – Urwał ze względu na mnie.
– W wodzie – dokończyłam za niego. – Owszem. Nie wiem, jaki to ma wpływ na zbieranie dowodów. – Nie chciałam o tym rozmawiać, mając na uwadze bardziej jego niż siebie. – Denerwujesz się? – zapytałam. – Nie przez ciebie – zapewnił. – Mam jednak świadomość, że każde z nas oczekuje innego wyniku śledztwa, i… po prostu się martwię. – Że odkryją, że to był Ned? – Nie, ponieważ wiem, że to niemożliwe – odpowiedział z nutą uporu, brzmiącą wyraźnie w jego z natury łagodnym głosie. – Chociaż martwię się, że mogliby błędnie zinterpretować materiał dowodowy i dojść do takiego wniosku. Nie rozumiem, jak mieliby pobrać DNA z ciała twojej siostry po tak długim czasie, ale ponieważ Isabel wciąż przebywała z Nedem, istnieje możliwość, że znajdą na niej jego DNA. Albo w niej, pomyślałam, ale nie powiedziałam tego głośno. – I jak już wspominałem, martwię się, że mój ojciec zostanie w to wciągnięty. – Wiem i bardzo mi przykro, że to takie trudne. Ale nie warto martwić się na zapas. Wszystko ma swój czas. – Racja – przyznał. – Przynajmniej wynikła z tego jedna dobra rzecz, wiesz jaka? – Jaka? – Miło znowu cię zobaczyć, Julie. Chociaż nasza rozmowa nie należała do łatwych, wspólny lunch był dla mnie przyjemnością. Uśmiechnęłam się, czując nagle miłe ożywienie w całym ciele. – Dla mnie też – powiedziałam szczerze. – Przypominałem sobie różne rzeczy na twój temat. Nadal tak świetnie pływasz? – W istocie w ogóle już nie pływam. Przestałam po tamtym lecie. – Naprawdę? – zdziwił się. – Tak dobrze ci szło. Przypominałem sobie czasy, kiedy ścigaliśmy się przez kanał. Zaśmiałam się. Zupełnie mi to wyleciało z pamięci. Podczas ostatnich wakacji, które spędziliśmy w przyjaźni, mieliśmy zaledwie po dziesięć lat. Wprawdzie orientowaliśmy się na tyle, by poczekać na moment przesilenia pływu, i oboje umieliśmy bardzo dobrze pływać jak na swój wiek, ale i tak napytaliśmy sobie niemałych kłopotów. – Przez tydzień miałam szlaban na wchodzenie do wody – powiedziałam. – A ja musiałem odkurzyć cały dom – zrewanżował się Ethan. – Nie wydaje mi się, żebym później kiedykolwiek przepłynęła kanał. Często pływałam w naszej przystani, kiedy nie było tam łodzi, ale nie w kanale. – Nieprawda – zarzucił mi Ethan. – Co masz na myśli? – Pamiętam, jak cię obserwowałem, kiedy płynęłaś kanałem na napompowanej dętce. Potrzebowałam chwili, żeby sobie przypomnieć to zdarzenie, i w końcu mi się udało. – Całkiem o tym zapomniałam – wyznałam ze śmiechem, choć wspomnienie to niosło w sobie nie tylko radość, ale i smutek, bo Isabel była z nim tak mocno związana. A chociaż podczas tej rozmowy przywoływaliśmy z Ethanem wiele wspólnych przeżyć z dawnych czasów, właśnie to jedno utkwiło mi w głowie na resztę dnia.
Rozdział 11 Julie 1962 To był zwykły dzień tygodnia w Bay Head Shores, co oznaczało, że nasz ojciec przebywał w domu w Westfield. Skończyliśmy jeść śniadanie i dziadek zdążył już wyjść do jakiegoś zajęcia w garażu, a babcia zaczęła sprzątać talerze, mimo napomnienia matki, że powinna trochę odsapnąć. Podniosłam się od stołu, żeby pomóc babci, ale mama kazała mi z powrotem usiąść, więc usłuchałam. Wyjęła papierosa z paczki kentów i zapaliła, wydmuchując kłąb dymu w powietrze. – Mam pomysł, co mogłybyśmy dziś robić, dziewczęta – powiedziała do całej naszej trójki. – Co? – spytała podejrzliwie Lucy. Widać było, że niezależnie od rodzaju propozycji, jest gotowa odmówić swojego udziału. – Popatrzcie na prąd – poleciła mama, więc odwróciłam głowę i spojrzałam przez okno na kanał. Widać było wolny ruch wody płynącej w stronę zatoki. – No i co? – ponagliła Isabel. Trzymała sobie przed oczami pukiel własnych włosów, prawdopodobnie wypatrując rozdwojonych końcówek. – Jak już trochę strawimy śniadanie, może weźmiemy duże dętki i popłyniemy z prądem od domu aż do zatoki? – Super! – wykrzyknęłam zachwycona. Pomysł wydał mi się doskonały. – Chyba żartujesz – mruknęła Isabel, ale widziałam, że jest zaintrygowana. Moją najstarszą siostrę trudno było zainteresować jakąkolwiek formą rodzinnej aktywności, więc byłam pod wrażeniem, że mama zdołała wymyślić coś na tyle atrakcyjnego, by wciągnęło nawet Izzy. Babcia roześmiała się i zapominając o planowanym zmywaniu, usiadła z powrotem przy stole. – Pamiętam, jak robiłaś to z Rossem – zwróciła się do matki. Wymawiała „r” w taki sposób, że owo imię brzmiało bardzo ładnie. Jednakże byłam zaskoczona tym, co usłyszałam. Isabel także. – Ty i pan Chapman pływaliście na dętkach do zatoki? – spytała z niedowierzaniem. – Kiedy byliśmy dziećmi – zastrzegła się mama. Wiecznie zapominałam, że matka spędzała wakacje w Bay Head Shores przez całe swoje dzieciństwo. Jej ojciec – nasz dziadek – sam wybudował ten dom pod koniec lat dwudziestych, a wkrótce potem Chapmanowie zostali ich sąsiadami. Pan Chapman i mama przyjaźnili się jako dzieci, tak jak ja z Ethanem. – Mieliśmy wówczas po jakieś piętnaście lat – ciągnęła matka. – Raz przepłynęliśmy całą trasę aż do rzeki. Babcia cmoknęła językiem. – Pamiętasz, jaka byłam wściekła, kiedy się dowiedziałam, co zrobiliście? Mama uśmiechnęła się do niej, po czym odwróciła głowę, żeby wydmuchnąć dym przez ramię, z daleka
od stołu. – Jakoś to przeżyłam – rzuciła. – Ja się nie wybieram – oznajmiła Lucy. Nie sprawiła tym niespodzianki żadnemu z nas i nikt nie zwracał na nią większej uwagi. – Kanał wyglądał wtedy inaczej – powiedziała babcia. – Brzeg nie był obudowany belkami i nie było płotu, więc od razu przed domem wchodziło się do wody. No i, oczywiście, nie było tyle łodzi. – Kurczę. – Obejrzałam się jeszcze raz, wyobrażając sobie, że fale zahaczają o nasze piaszczyste podwórko. Żałowałam, że teraz tak nie jest. – Dętki są trochę rozmiękłe – powiedziała Isabel. Mieliśmy w garażu cztery dętki, wielkie i czarne. Pływałam na nich z Ethanem po przystani; ręce i nogi dyndały nam po bokach. Tego roku jednak nawet o nich nie pomyślałam. Zabawa w pojedynkę nie sprawiała radości. Moja samotność narastała z każdym dniem. Wymyślałam różne mrożące krew w żyłach historie o właścicielu koguta, ale nie miałam przyjaciół, których mogłabym nimi straszyć. Nie odważyłam się opowiadać Lucy, bo mogłaby popaść w jeszcze większą paranoję. – Może zabierzecie z Julie te dętki na stację benzynową, żeby je napompować? – zaproponowała mama, gasząc papierosa w dużej popielniczce z muszli. – Akurat jak wrócicie, prąd powinien być idealny na naszą wyprawę. Pomogłyśmy sprzątnąć po śniadaniu, a potem wyszłyśmy z Isabel do garażu, zabrałyśmy wszystkie cztery wielkie dętki i załadowałyśmy do samochodu. Isabel przekręciła kluczyk w stacyjce, a potem kręciła gałką radia, dopóki nie znalazła Johnny’ego Angela i obie zaczęłyśmy śpiewać. Lubiłam czuć ten rodzaj więzi z siostrą. Patrzyłam na jej nagie ramiona obracające kierownicą, kiedy wycofywała samochód z podjazdu. Miała gładką, ciemną skórę; moje ręce wydawały się przy niej blade i wiotkie. Isabel uważała, że tego lata ma mizerną opaleniznę, ponieważ przez trzy dni w tygodniu musiała pracować w domu towarowym Abramowitza w mieście i nie mogła codziennie wylegiwać się na plaży. Byłam pewna, że kradnie w pracy. Raz lub dwa razy w tygodniu wracała do domu w nowych ciuchach. Poprzedniego dnia przyniosła dwa staniki i kiedy wyszła z Mitzi i Pam, przymierzyłam je, wypychając sterczące miseczki papierem toaletowym. Chciałam sprawdzić, jak będę wyglądała z prawdziwymi piersiami, i odkryłam, że jakoś śmiesznie. Próbowałam też ćwiczyć zakładanie tamponów, żeby być gotową na następną „wizytę”, ale tampon w kartonowym aplikatorze wydawał się taki ogromny i nie było mowy, żebym go zdołała wsunąć do środka. Miałam wrażenie, że próbuję wcisnąć gruby flamaster w ceglaną ścianę. Przestraszyłam się, że może coś jest ze mną nie tak i nie będę mogła normalnie współżyć z mężem ani mieć dzieci. – Zaklepuję sobie tę największą – odezwała się Isabel, mając na myśli dętki. – Nie zależy mi – odpowiedziałam. Wiedziałam, o której mówi. Była grubsza, szersza i dawała tak dobre oparcie, że człowiekowi się zdawało, że płynie na chmurze. Ale nie miałam zamiaru walczyć o nią z Isabel. Kiedy skręciłyśmy w Rue Mirador, Isabel wyjęła z torebki leżącej jej na kolanach paczkę marlboro, potrząsnęła nią tak, że jeden z papierosów wysunął się do połowy, chwyciła go ustami i całkiem wyciągnęła. Następnie wcisnęła zapalniczkę na desce rozdzielczej i czekała, aż się rozżarzy. Byłam zdumiona.
– Mam pozwoliła ci palić? – spytałam. – Sama pali, więc co mi może powiedzieć? – Wyciągnęła paczkę w moją stronę. – Chcesz jednego? Zawahałam się, a potem wzięłam papierosa, niezdarnie wydłubując go z paczki, i włożyłam sobie do ust. – Ale go nie zapalę – uprzedziłam. – To po co brałaś? – Isabel ze śmiechem wyciągnęła zapalniczkę, przytknęła do swojego papierosa, a kiedy koniec zrobił się jaskrawopomarańczowy, zaciągnęła się mocno. Wzruszyłam ramionami. – Nie wiem – skłamałam. Po prostu chciałam być z nią. Mieć z nią coś wspólnego. Być taka jak ona. – Dziś wieczorem zajmuję łóżko na werandzie – oznajmiła. – Wiem. Sypiałyśmy na werandzie na zmianę, kiedy dopisywała pogoda. Nadal musiałam upychać narzutę pod kołdrą, stwarzając pozory, że leżę w swoim łóżku, żeby uspokoić Lucy. Bez wątpienia wiedziała, co robię, ale i tak czuła się dzięki temu pewniej. Dopóki to robiłam i zostawiałam zapalone światło, lepiej znosiła nocną samotność na strychu. – Co zakopujesz na podwórku? – spytała znienacka Isabel, wjeżdżając w Bridge Avenue. – Co masz na myśli? – udałam niewiniątko. – Widziałam, jak coś zakopujesz przy narożniku domu. Co to było? Kurczę. Gdybym się nie przyznała, prawdopodobnie rozkopałaby piasek w tamtym miejscu, żeby zaspokoić ciekawość i tak czy inaczej odkryłaby moje pudełko z dowodami rzeczowymi. – To moja szkatułka Nancy Drew – oparłam. – Co takiego? – Posłała mi pytające spojrzenie, jednocześnie wypuszczając dym nosem. Przypominała mi smoka. – Kiedy znajduję coś, co może się okazać wskazówką do rozwikłania jakiejś tajemnicy, wkładam to do chlebaka, który dziadek tam dla mnie zakopał. – Wskazówka do rozwikłania tajemnicy? Jakiej tajemnicy? – No, jeszcze nie wiem – wyjaśniłam. – Czasami znajdujesz różne rzeczy, a później, kiedy zdarzy się jakaś tajemnicza sprawa, uzmysławiasz sobie, że to, co znalazłaś, może być dowodem, który pomoże policji dojść prawdy. Isabel wybuchnęła śmiechem. – Jesteś głupia, wiesz? Chcesz powiedzieć, że wrzucasz tam każdą staroć, jaką znajdziesz, czekając, aż się zdarzy coś mrocznego i tajemniczego? – Nie każdą staroć – sprostowałam urażona. Pomyślałam o piłeczce pingpongowej wyłowionej z kanału. Może i nie byłam wybredna, ale trudno znaleźć porządne dowody. Nie chciałam, by Isabel podważała moją teorię. W głębi duszy wiedziałam, że upragnione tajemnicze wydarzenie nigdy nie nastąpi, ale dobrze się bawiłam, udając, że to możliwe. Dziadek mnie rozumiał. – Zachowujesz się jak dwunastolatka, wiesz? – W głosie Isabel pobrzmiewała wyraźna niechęć. – Tak się składa, że akurat jestem w tym wieku – przypomniałam jej, splatając ramiona na piersi i zginając przy tym niezapalonego papierosa. Czego ona ode mnie chciała? – Kiedy sama miałaś
dwanaście lat, pewnie też robiłaś takie rzeczy – powiedziałam, jakkolwiek bez przekonania. Isabel zawsze grała rolę mądrej starszej siostry. Nie byłam w stanie jej dorównać. Mogłam raczej zakładać, że w wieku siedemnastu lat nadal będę się zaczytywać w książkach Nancy Drew i wymyślać straszne opowieści o wilkach grasujących w okolicy. Wjechałyśmy na stację benzynową i zaniosłyśmy dętki pod maszynę do pompowania. Wyrzuciłam mojego papierosa do kosza na śmieci. – To sekret – powiedziałam, obserwując, jak moja siostra przykłada wąż urządzenia do wentyla jednej z dętek. – Co jest sekretem? – Spojrzała na mnie; zobaczyłam swoje dwunastoletnie odbicie w ciemnych szkłach jej okularów. – Szkatułka Nancy Drew. Isabel parsknęła śmiechem. – Nie martw się, Jules. Nie znam nikogo, kogo by zainteresowały te twoje, pożal się Boże, dowody. Poczułam się upokorzona jej protekcjonalnym tonem; ściskało mnie w gardle i musiałam kilka razy przełknąć ślinę, żeby powstrzymać płacz; w milczeniu napełniałyśmy dętki powietrzem. Kiedy wróciłyśmy do auta, w radiu grali Sealed with a Kiss. Pomyślałam, że to najsmutniejsza piosenka na świecie; nuciłam ją pod nosem z bolącym sercem i twarzą odwróconą w stronę szyby, żeby siostra nie widziała moich łez i tym samym nie miała kolejnego powodu, żeby mnie wyśmiewać. Już na drodze sięgnęła do torebki i wyjęła z niej czerwono-fioletową żyrafę. – Zatrzymam się koło plaży – oznajmiła. – Chcę, żebyś pobiegła do stanowiska ratownika i dała to Nedowi. – Już dawałam tę żyrafę Nedowi – zdziwiłam się. – Skąd się znów wzięła w twojej torebce? – Oddał mi ją – powiedziała, jakby to wszystko tłumaczyło. Przyjrzałam się plastikowej zabawce. – I uważasz, że to ja się zachowuję niemądrze – zadrwiłam. – Oddawanie sobie w kółko głupiej maskotki jest dopiero głupie. – Nie twój interes. – Mój, skoro mam być posłańcem – rzuciłam hardo. Wyrwała mi żyrafę z ręki. – Nieważne. Sama mu ją dam. Pomyślałam, że mogłabym zobaczyć Neda dyżurującego na wieżyczce ratowniczej; a może nawet przypadkiem dotknąłby mojej dłoni, odbierając żyrafę. – Zrobię to – zaproponowałam, wyciągając rękę. – Dzięki. – Oddała mi żyrafę. Wjechałyśmy na parking przy plaży, pod kołami samochodu zachrzęściły pokruszone muszle. Wysiadłam i pognałam do stanowiska ratownika. W nocy padało, więc piasek był wilgotny i lepił się do stóp, odpadając grudami podczas biegu. Dostrzegłam tę samą co zawsze grupę nastolatków wylegujących się na kocach wokół podestu. Z radia płynęła Sweet little Sheila. – Cześć! – zawołał Bruno Walker, kiedy się do nich zbliżyłam. – Nie ma dziś Izzy?
Nie chciałam wtajemniczać ani jego, ani nikogo innego w nasze plany. – Przyjdzie później – odparłam wymijająco. Pam Duran leżała koło niego na brzuchu, z zamkniętymi oczami; ze zgrozą stwierdziłam, że stanik od kostiumu ma rozpięty, a ramiączka zwisają jej luźno z ramion. Wyglądało to, jakby w ogóle nic nie miała na sobie od góry. Widać jej było piersi. Pośpiesznie odwróciłam wzrok. Podeszłam do wieży i zadzierając głowę, popatrzyłam na Neda. – Cześć, Ned. Pochylił głowę, żeby na mnie spojrzeć – oczy miał ukryte za ciemnymi szkłami okularów – i uśmiechnął się szeroko, cudownie, ukazując białe zęby. Kolana mi zmiękły, jakbym zaraz miała się przewrócić. Uniosłam do góry żyrafę. – Isabel kazała ci to oddać – powiedziałam. Popatrzył w stronę parkingu, zauważył nasz samochód i pomachał. Miał nos posmarowany maścią cynkową i trzymał w ręce papierosa, z którym wyglądał bardzo seksownie. Uważałam, że kobiety nie wyglądają dobrze z papierosem, ale mężczyzna z papierosem to zupełnie co innego. Sięgnął po żyrafę i być może któryś z jego palców dotknął mojego, ale nie mogłam być tego pewna. – Dzięki, Julie – powiedział. – Jesteś miłym dzieckiem. – Nie ma za co. – Nie chciałam tak po prostu odejść. – Dlaczego oddajecie ją sobie tak w kółko? – Wskazałam na żyrafę. – Nie sądzę, żebyś to zrozumiała – odpowiedział. Spojrzał w stronę wody, a następnie wstał, dmuchnął w gwizdek i pomachał ręką, co oznaczało, że jakieś dzieciaki wypłynęły za daleko i sygnalizował, żeby wróciły tam, gdzie mógł je dobrze widzieć. Gdzie mógł je chronić. Miał długie, umięśnione nogi, pokryte złocistymi, kręconymi włoskami; miałam ochotę wyciągnąć rękę i ich dotknąć. – Zrozumiem. Naprawdę – zapewniłam, kiedy znów usiadł. Zastanawiałam się, czy pamięta, na czym przerwaliśmy rozmowę. Pamiętał. Był uważny. – Masz coś, co jest ci szczególnie drogie? – zadał pytanie, nie odrywając oczu od wody. Miałam tyle rzeczy, które uważałam za drogie swojemu sercu, że nie wiedziałam, od czego zacząć. Szkatułka z dowodami, oczywiście. Kolekcja książek Nancy Drew. I pozytywka, którą dostałam na dziewiąte urodziny od mojej przyjaciółki Iris. Miała owalny kształt, a kiedy się ją otworzyło, postać dziewczynki jeździła na rowerze po małym torze. – Pozytywkę – odpowiedziałam. – Świetnie! – Moja odpowiedź chyba przypadła mu do gustu. – Jak osiągniesz pewien wiek i spotkasz kogoś, kto będzie ci drogi, będziesz chciała się z tą osobą podzielić swoją pozytywką. – Aha. – Mocno wątpiłam w to, że będę tak sobie przekazywać moją pozytywkę z jakimś chłopakiem, ale udałam, że rozumiem. – Więc Isabel jest dla ciebie… taką drogą osobą, tak? – Niech to zostanie między nami, okej? – Wydawało mi się, że za ciemnymi szkłami okularów dostrzegłam mrugnięcie. – Twoja staruszka dostałaby szału, gdyby się dowiedziała. Wiedziałam, że mówiąc o „staruszce”, miał na myśli moją mamę, ale po raz pierwszy słyszałam, żeby ktoś użył takiego określenia. – Widziałam, jak Isabel wymykała się na twoją łódź. – Te słowa jakby żyły własnym życiem, nawet nie
przyszło mi do głowy, żeby je wypowiedzieć. Uśmiech na twarzy Neda nagle zgasł. Zdjął okulary i przeszył mnie na wskroś swymi niebieskimi oczami. – Nie wygadasz się, prawda? Potrząsnęłam głową. „Możesz mieć do mnie bezgraniczne zaufanie”, chciałam powiedzieć, ale tylko pomyślałam melodramatycznie. – Nic nie powiem – obiecałam, kładąc rękę na sercu. Wyobraziłam sobie, jak klęczę przy konfesjonale, czując zapach kadzidła w powietrzu. Czy zatajenie tego rodzaju informacji przed rodzicami liczyło się za kłamstwo? Ned wsunął ciemne okulary z powrotem na nos i znów spojrzał na wodę, by się upewnić, że wszystko w porządku. – Dlaczego nie kolegujecie się już z Ethanem? – zapytał i zaraz uśmiechnął się domyślnie. – Nie odpowiadaj. Wiem, zachowuje się tego lata jak głupek. Chciałam bronić Ethana, ale jakoś nie potrafiłam. Pokiwałam głową. – No. – Powiedz Izzy, że zobaczę się z nią później, dobrze? – Popatrzył w stronę samochodu i znów pomachał. – Dobrze – obiecałam, czując, że zostałam odprawiona. Ale i tak rozmowa była niesamowita. Mieliśmy wspólny sekret. Rozmawialiśmy ze sobą prawie jak dorośli. Wróciłam do samochodu; wnętrze wypełniał zapach rozgrzanej gumy. – O czym tak długo rozmawialiście? – spytała podejrzliwie Isabel, włączając silnik. – O tym, że widziałam, jak wsiadałaś do łodzi Neda na przystani. – Z nonszalancką miną spojrzałam przez okno na stanowisko ratownika. Isabel się nie odzywała; kiedy na nią zerknęłam, zaciskała dłonie na kierownicy tak mocno, że aż zbielały jej kostki. – I co on na to? – spytała w końcu tonem zdradzającym napięcie. – Prosił, żebym nikomu nie mówiła, a ja obiecałam, że nie powiem. Rozluźniła uścisk. – Dzięki. – Wyciągnęła w moją stronę paczkę marlboro. – Poczęstuj się jeszcze jednym. Wszystkie trzy, matka, Isabel i ja, wrzuciłyśmy nasze dętki do kanału, wskoczyłyśmy do wody i wśród śmiechu i chlapaniny starałyśmy się na nich ulokować. – Dobrze, że nikt nie robi nam zdjęć – powiedziała Isabel, wdrapując się na wielkie gumowe koło. Mamie i mnie już się to udało; zajęłyśmy pozycje na wznak, z pośladkami, rękami i łydkami w zimnej wodzie. – Pa! – Mama uniosła rękę, żeby pomachać dziadkowi, babci i Lucy, którzy, stojąc na podwórku, życzyli nam udanej wyprawy. Prąd był wartki, więc płynęło się bez żadnego wysiłku. Używałyśmy rąk jako wioseł i trzymałyśmy się blisko brzegu, żeby uniknąć ewentualnych kolizji. Niektórzy z ciemnoskórych wędkarzy łowiących po drugiej stronie kanału machali nam, podobnie jak ludzie przepływający obok łodziami. Co chwilę kołysały nas fale wytwarzane przez jachty i motorówki. Było
fantastycznie. Po dopłynięciu do zatoki zmieniłyśmy pozycję na brzuchem do dołu i zaczęłyśmy już solidnie wiosłować rękami, kierując się wzdłuż brzegu w stronę naszej małej plaży. Zauważyłam dziadka i Lucy czekających na nas na molo; Lucy trzymała się kurczowo jego ręki. Podziwiałam go, że w ogóle zdołał ją wyciągnąć na molo. Żałowałam, że ojca nie ma z nami i nie może też popływać na dętce. Pomyślałam, że moglibyśmy powtórzyć taką wyprawę w weekend, kiedy przyjedzie z miasta. Ale nigdy do tego nie doszło. Tamtego wieczoru, leżąc w łóżku, miałam wrażenie, jakbym nadal unosiła się na wodzie. Cóż to było za wspaniałe uczucie, dać się popychać prądowi! Wpadł mi do głowy fantastyczny pomysł. Skoro tego ranka prąd skierowany był ku zatoce, musiało być tak samo tej nocy. A gdybym tak po cichu wzięła naszą łódź i popłynęła nią do zatoki? Nikt by się nie dowiedział, ponieważ unosiłby mnie prąd, więc nie musiałabym włączać silnika i nikogo budzić. Już w zatoce mogłabym odpalić silnik i trochę się pokręcić. Powrót mógłby stanowić pewien problem, bo nie sądziłam, żebym mogła tam zostać na tyle długo, by prąd zdążył zmienić kierunek, jednak tylko włączanie silnika wzbudzało hałas. Wpływając do doku, łódź wydawałaby jedynie cichy turkot niebudzący niczyich podejrzeń. Byłam zachwycona swoim planem! Gdyby mnie przyłapano, byłabym uziemiona do końca życia, ale taka przygoda wydawała mi się warta ryzyka. Schodziłam na dół po skrzypiących schodach ze świadomością, że w najbliższą sobotę będę musiała się wyspowiadać z dodatkowego grzechu, ale w tym momencie w ogóle mnie to nie obchodziło. Nasza łódka nie miała świateł, więc zabrałam z szuflady w kuchni latarkę, spiralę przeciw komarom i paczkę zapałek, po czym wyszłam na werandę. Kiedy zaczęłam otwierać sztormowe drzwi, nagle sobie przypomniałam, że tej nocy śpi tutaj Isabel, korzystając ze swojej kolejki. Wstrzymałam oddech; księżyc nie świecił zbyt mocno, ale dawał na tyle poświaty, że mogłaby mnie zobaczyć, gdyby akurat nie spała. Zerkając w odległy koniec werandy, stwierdziłam, że leży na boku pod kołdrą, odwrócona w przeciwną stronę. Byłam bezpieczna. Odcumowałam łódź, zeszłam po drabince i wskoczyłam na pokład. Wiosłem odepchnęłam się od pomostu, trochę zaniepokojona chlupotem wody uderzającej o deski. Wypłynąwszy na kanał, musiałam mocno pracować wiosłami, żeby utrzymać kierunek, ponieważ prąd uporczywie spychał łódź na bok i przez moment byłam nawet w strachu, że nie potrafię nad nią panować. Wkrótce jednak sytuacja została opanowana i dryfując swobodnie, po kilku minutach znalazłam się na otwartych wodach zatoki, zupełnie sama. Widziałam światła na brzegu, choć nie było ich wiele. Ostatecznie dochodziła północ i w większości domów panowała ciemność. Księżyc, w połowie między pełnią a nowiem, odbijał się w wodzie, tworząc migotliwe punkty na powierzchni drobnych fal, a ja poczułam, jak wypełniają mnie radość i spokój. Planowałam włączenie silnika, jak tylko znajdę się w zatoce, ale płynęło mi się całkiem wygodnie i nie miałam ochoty zakłócać błogiej ciszy. Byłam ciekawa, dokąd mnie zaniesie woda. Zanim sobie przypomniałam o spirali, poczułam ukłucie komara na ramieniu. Zapaliłam ją i ułożyłam koło siebie na dnie łodzi; kiedy znów uniosłam głowę, przede mną ukazała się nasza plaża. Od strony wody zawsze wydawała się mała, ale idealna – gładka połać jasnego piasku. Nagle usłyszałam śmiech i mój wzrok przyciągnęła platforma na głębokiej wodzie. Stały na niej dwie postacie. Wpatrywałam się w nie i jednocześnie manewrowałam wiosłem tak, by bezszelestnie podpłynąć bliżej. Zobaczyłam długie
ciemne włosy dziewczyny, szerokie ramiona chłopaka… i odruchowo zakryłam usta dłonią. Pomyślałam, że to nie mogą być Ned i Isabel, bo przecież widziałam siostrę śpiącą na werandzie… ale natychmiast przypomniałam sobie, jak sama upychałam narzutę pod kocem, by oszukać Lucy. Isabel najwyraźniej zastosowała tę samą sztuczkę, ponieważ nie miałam już wątpliwości, że to ona jest na platformie z Nedem Chapmanem. Gapiąc się na nich, niemal zapomniałam o oddychaniu. Moja siostra miała na sobie jeden ze swoich dwuczęściowych kostiumów kąpielowych. Z daleka nie byłam w stanie rozpoznać koloru. Widziałam, jak wstają i podchodzą do siebie. Nie mogłam być pewna, ale wyobrażałam sobie, że Ned ją całuje. Kiedy się odsunął, miał w rękach górę od jej kostiumu, a wtedy zobaczyłam w świetle księżyca nagie piersi Isabel. O mój Boże. Pochyliłam się i drżącymi dłońmi odpaliłam silnik. Musiałam trzykrotnie szarpnąć linką, bo moje ręce poruszały się z dziwną niezdarnością. Silnik w końcu zaskoczył z metalicznym prychnięciem. Wyobrażałam sobie, jak Ned z Isabel spoglądają zaskoczeni na zatokę. Może moja siostra zanurkowała, żeby się ukryć, kiedy oddalałam się od nich w mrok, szepcząc gorące modlitwy, by się nie zorientowali, że to ja ich obserwowałam. Zatoczyłam szeroki łuk po zatoce i wpłynęłam z powrotem na wody kanału. Zmniejszyłam obroty silnika, tak że wydawał jedynie cichy pomruk, i ostrożnie wprowadziłam łódź do naszej przystani. Następnie wyłączyłam silnik, wyrzuciłam do wody na wpół zużytą spiralę przeciw komarom, wyszłam z łodzi i przywiązałam cumę. Wciąż się trzęsłam, otwierając sztormowe drzwi na werandę. Fałszywa sylwetka Isabel nawet nie drgnęła i nic nie wskazywało na to, by mój powrót kogokolwiek obudził. Odłożyłam latarkę na miejsce i wspięłam się po chybotliwych schodach na strych. Lucy miała cichy, regularny oddech. Minęłam na palcach jej łóżko i weszłam do mojej osłoniętej kotarami sypialni. Nie pozwalałam sobie myśleć o tym, czego byłam świadkiem, dopóki nie znalazłam się pod kocem. W głowie kołatało mi jedno pytanie: Czy Isabel i Ned poszli na całość? Nawet nie znałam określenia „uprawiać seks”. Znałam podstawowe elementy stosunku, ale nie wiedziałam dokładnie, jak przebiega. Powróciłam wyobraźnią do platformy, ustawiając się na miejscu Isabel. Moje piersi, jakieś większe i pełniejsze, były tak samo nagie. Ned ich dotykał. Ściągnął ze mnie resztę kostiumu, ułożył mnie na wilgotnych deskach i delikatnie pocałował. Następnie zdjął kąpielówki, a ja zapraszająco rozłożyłam nogi i jakimś cudem zdołał wsunąć we mnie swój penis, przebijając tę ceglaną ścianę. Wydawało mi się to niemożliwe, ale ludzie jakoś to robili i Ned na pewno też umiał. Wytrysnął we mnie spermą i powiedział, że mnie kocha. Moje ciało tęskniło aż do bólu, żeby znaleźć się na miejscu Isabel i pójść na całość z ukochanym. Wtedy w lipcu kilka razy wykradałam się łodzią na zatokę. W sierpniu wypłynęłam tylko raz i popełniłam wtedy fatalny błąd.
Rozdział 12 Lucy Byłam w piwnicy kościoła metodystów w Westfield, gdzie mój zespół szykował się do koncertu „Coffee with Conscience”. Stałam przy kolumnie obok niewielkiej sceny, patrząc, jak sala wypełnia się ludźmi. To miał być ostatni występ ZydaChicks w tym sezonie; zawsze lubiłyśmy kończyć rok u siebie, grając dla naszych fanów z Westfield. Zyski z koncertów „Coffee with Conscience” szły na cele dobroczynne, dlatego chętnie się włączałyśmy. Grałyśmy muzykę przyjemną dla ucha, radosną mieszankę zydeco, folku i rhythm and bluesa. A że tylko trzy z naszej piątki były „chicks”, czyli panienkami, mniej więcej w połowie koncertu wygłaszałam dłuższą mowę tytułem wyjaśnienia. Powietrze było gęste od zapachu kawy; patrzyłam, jak kilku moich dawnych sąsiadów z Westfield zajmuje krzesła wokół okrągłych stolików. Dostrzegłam też paru znajomych z Plainfield, a co najlepsze, przyszła grupa moich uczniów, których uczyłam angielskiego. Trzech chłopców, dwie dziewczyny, wszyscy Latynosi. Zauważyli, że stoję przy kolumnie, i pomachali mi z uśmiechem. Wzruszył mnie ich widok. Sprawiali wrażenie trochę zagubionych i lekko skrępowanych, ale jak zawsze starali się trzymać fason. Zjawili się dwaj moi byli kochankowie; ucieszyłam się, że zajmują miejsce w przeciwległych kątach pomieszczenia. Zapamiętałam, żeby zachować ostrożność po koncercie. Większość moich byłych partnerów wiedziała o istnieniu pozostałych, ale ci dwaj odnosili się do siebie raczej wrogo, więc należało się witać z każdym z osobna. W końcu, zaledwie parę minut przed wejściem na scenę, dostrzegłam Julie i Shannon wchodzące na salę. Wiedziałam, że Julie miała odebrać Shannon od Glena, i byłam ciekawa, jak poszło. Ja zostałam przywieziona do kościoła przez koleżankę z zespołu, a Julie miała mnie zabrać do domu po koncercie. Miałam nadzieję, że we trójkę wstąpimy po drodze na coś słodkiego. Chciałam spróbować doprowadzić do rozmowy pomiędzy matką i córką. Wiedziałam, że Shannon nie powiedziała jeszcze Julie o ciąży, a przecież musiała się coraz bardziej zaokrąglać. Ze sceny Julie wyglądała na trochę spiętą, ale po chwili zobaczyłam, że się śmieje, wymieniając kilka słów z jakąś swoją znajomą. Śmiech dodał jej urody i odmłodził ją o dziesięć lat, a mnie sprawił ulgę. Zerknęłam na Shannon; doskonale jej się udawało ukrywać ciążę. Miała na sobie luźną białą bluzkę, którą dostała ode mnie w prezencie przed laty, gdy wróciłam z wyprawy do Guadalajary. Nigdy wcześniej nie widziałam, żeby ją nosiła, natomiast teraz znakomicie nadawała się do kamuflażu. W tym powiewnym stroju wzrok przyciągały wyszukane hafty wokół głęboko wyciętego dekoltu. Shannon miała poważną minę, miałam wrażenie, że od jakiegoś czasu w ogóle nie widuję u niej uśmiechu. Cóż, jej życie stało się całkiem poważne. Może się uśmiechała, rozmawiając ze swoim dwudziestosiedmioletnim chłopakiem Travisem. Czy Taylorem. Albo Tannerem. Jakkolwiek się nazywał, nie ufałam mu za grosz. Kiedy wreszcie nadszedł czas wejścia na scenę, w pomieszczeniu było tłoczno i gorąco; wyrzuciłam
z myśli wszystko inne, zostawiając tylko muzykę. Nie mogę powiedzieć, żeby nasz występ był perfekcyjny. Pod koniec każdego sezonu coś się działo: stawałyśmy się zbyt pewne siebie. Poświęcałyśmy za mało czasu na próby i potem następował kiks w połowie starej piosenki, którą powinnyśmy umieć zagrać poprawnie nawet we śnie. Nie sądzę jednak, żeby publiczności to przeszkadzało. Ludzie na widowni pili mrożoną kawę, przytupywali do rytmu, a niektórzy z fanów, ci najbardziej zagorzali, śpiewali razem z nami. Wiele osób wstało z miejsc, co jeszcze potęgowało wytworzoną w czasie koncertu energię. Uwielbiałam, kiedy publiczność reagowała w taki sposób. Po występie porozmawiałam przez chwilę z moimi uczniami i kilkoma znajomymi – żaden z byłych nie został dłużej, na szczęście – a następnie spotkałam się z Julie i Shannon przy wyjściu. – Świetny koncert – pochwaliła Julie. Wzięła ode mnie skrzypce, jakby się domyślała, że chętnie się z nimi na chwilę rozstanę. – Potrzebujecie tylko wiolonczelistki – zażartowała Shannon. W jej przekonaniu dodatkowy instrument w postaci wiolonczeli poprawiłby brzmienie absolutnie każdego zespołu na świecie. Objęłam ją i uścisnęłam. – Może wstąpimy na lody, co wy na to? – rzuciłam, kiedy wyszłyśmy na ciepłe wieczorne powietrze. – Muszę wracać prosto do domu – powiedziała Shannon i zaraz się poprawiła: – To znaczy, prosto do taty. – Mieszkała z ojcem od czterech dni, więc cieszyłam się, że tego wieczoru zechciała przyjechać z Julie. Widać jednak nie zamierzała przedłużać spotkania. – Och, daj spokój, Shannon – poprosiłam, nie opuszczając ramienia. – Tylko na chwilę. – Czekam na ważny telefon. – Posłała mi spojrzenie, które miało wyjaśnić, kto będzie dzwonił, na wypadek gdybym nie zgadła. – Możesz oddzwonić – podsunęła Julie. – Lucy pewnie umiera z głodu. – Owszem, umieram – potwierdziłam. – Wiecie, że nie lubię jeść przed koncertem. Gdybym się nie wtrąciła, pewnie by doszło do kłótni pomiędzy matką i córką, ale po moim oświadczeniu Shannon się poddała. – Westfield Diner? – zaproponowała Julie, otwierając samochód. – Jasne – podchwyciłam. – Chcesz siedzieć z przodu, Shannon? – Machnęłam w stronę przednich drzwi pasażera. – Może być z tyłu – mruknęła tak cicho, że ledwie ją było słychać. Wiedziałam, że albo się dąsa, albo boi, że wyjawię jej tajemnicę przy lodowym deserze, co rzeczywiście zamierzałam zrobić. Usadowiłyśmy się w jednym z boksów restauracji, Shannon zajęła miejsce obok mnie; stolik osłaniał lekką wypukłość jej brzucha przed oczyma Julie. – Jak praca? – zagadnęłam. – Dobrze – rzuciła sucho; wpatrzona w kartę unikała mojego wzroku. – Nadal grasz na wiolonczeli w szpitalu? – spytałam. – Uhm. Byłam wczoraj. Spotkałam tam babcię. – Super – powiedziałam. Wszystkie pracowałyśmy tam jako wolontariuszki. Ja służyłam za tłumaczkę hiszpańskojęzycznym pacjentom, mama zatrudniła się w sklepie z prezentami, Julie odwiedzała chorych, często im czytała albo po prostu dotrzymywała towarzystwa, a Shannon grała na wiolonczeli w szpitalnym holu. W mojej
rodzinie istniała długa tradycja wolontariatu. – Co mam robić z twoją pocztą, kochanie? – odezwała się do córki Julie. – Prawdopodobnie będziesz jej dostawać mnóstwo z Oberlin przez lato. W tym momencie Shannon miała, według mnie, okazję powiedzieć matce o ciąży. Ścisnęłam ją pod stołem za kolano, ale ze złością cofnęła nogę. Wiedziałam, że tego wieczoru nie dojdzie między nimi do rozmowy, na którą czekałam. – Po prostu pakuj ją do jakiejś torby – poprosiła moja siostrzenica, nie patrząc na żadną z nas. – Zabiorę przy okazji. – Dobrze. – Julie odwróciła kartę, żeby spojrzeć na desery. – A jak coś wyda mi się ważne, to cię powiadomię. Za parę tygodni prawdopodobnie się dowiesz, z kim będziesz mieszkać. Chyba powinnaś spróbować się skontaktować z tą dziewczyną jeszcze w czasie wakacji, żeby zapytać, co przywiezie do pokoju i w ogóle. Och, lepiej się zamknij, Julie, pomyślałam. – Uhm. – Shannon uparcie studiowała menu, choć pewnie znała je już na pamięć. Julie i ja wybrałyśmy desery lodowe z owocami, a Shannon małą porcję lodów czekoladowych. Potem Julie przeprosiła nas i wyszła do toalety. Odsunęłam się od Shannon na tyle, żeby na nią spojrzeć. – No i jak się czujesz, co? – spytałam. – Dobrze – odparła. – Wszystko gra. – Mieszkanie z tatą dobrze się układa? Wywróciła oczami. – Równie dobrze mogłabym nadal mieszkać w domu. Mama dzwoni do mnie po dziesięć razy dziennie. – Czemu nie powiesz jej teraz o dziecku? – naciskałam. – Kiedy ja tu jestem. Mogę pomóc złagodzić cios. – Nie ponaglaj mnie, Lucy – odparła zniecierpliwiona. – Pozwól, że sama wybiorę moment, dobrze? – A kiedy on nastąpi? – Nie mogłam się powstrzymać. – Nie wiem – wycedziła przez zęby. – Dobrze – poddałam się. – Przepraszam. – Dziękuję – powiedziała takim tonem, jakbym ją trzymała przyciśniętą do ziemi i w końcu puściła. – Możesz mi dać… Jak on ma na imię? Tanner? Przytaknęła, wyraźnie ciekawa, o co chcę ją prosić. – Możesz mi dać adres jego strony internetowej? – Po co? – Żebym ją mogła obejrzeć – odrzekłam. Następnie dodałam: – Z perspektywy byłej nauczycielki historii. – Masz zamiar do niego napisać czy coś w tym stylu? – spytała podejrzliwie. – Nie. – Potrząsnęłam głową. Shannon wyraźnie się wahała. – Przysięgasz, że tego nie zrobisz? – Masz moje słowo. Chcę tylko… no wiesz, poznać kogoś, kto odgrywa tak ważną rolę w twoim życiu.
Przez zapoznanie się z jego stroną – dodałam szybko tonem wyjaśnienia. Wydawało mi się, że w moim głosie słychać poczucie winy, jakbym rzeczywiście zamierzała się skontaktować z Tannerem – a nie zamierzałam – ale Shannon oderwała kawałek serwetki, wyjęła z torebki długopis, napisała adres i mi podała. – Dzięki. – Wsunęłam świstek do kieszeni dżinsów. – To fajna strona – powiedziała. Twarz znów jej pojaśniała. – On wie wszystko o komputerach. Julie wróciła z toalety i usiadła przy stoliku. – Kto wie wszystko o komputerach? – zainteresowała się. – Tata? – Nie, znajomy – odpowiedziała Shannon. Kelnerka przyjęła od nas zamówienia. – Jakieś wieści od Ethana? – zmieniłam temat. – Kim jest Ethan? – włączyła się Shannon. – Ethan Chapman – powiedziała Julie. – Pamiętasz, wspominałam ci o wizycie jego córki? O tym, jak… – Ten list? – przerwała jej Shannon. – Właśnie. Ethan zaniósł go na policję. Przeszukali dom Neda… brata Ethana, ale niczego nie znaleźli. W każdym razie nie poinformowali Ethana o znalezieniu czegokolwiek. Choć trudno to było uznać za szczególnie dobrą wiadomość, Julie się uśmiechała. Coś było na rzeczy. Mogłabym przysiąc, że widziałam błysk w jej oku, kiedy wymawiała imię Ethana. Byłam pewna, że się w nim zadurzyła. – Przypomniał mi, jak z mamą i Izzy popłynęłyśmy do zatoki na dętkach – zwróciła się do mnie. – Pamiętasz tamtą wyprawę? – Do zatoki skąd? – spytałam. – Z naszego letniego domu – wyjaśniła Julie. – Byłaś tam, kiedy wskakiwałyśmy do kanału, a potem przyjechałaś z dziadkiem nad zatokę, żeby nas zabrać. Pokręciłam głową. Musiałam być niezbyt rozgarnięta w wieku ośmiu lat, bo pamiętałam tak niewiele. – Ty pływałaś na dętce? – Shannon patrzyła na matkę ze zdumieniem. – Owszem – przyznała Julie. Odchyliła się do tyłu, bo kelnerka ustawiała nasze lody na stoliku. – Zupełnie nie potrafię sobie ciebie wyobrazić w takiej sytuacji – powiedziała Shannon, biorąc do ręki łyżeczkę. – Przecież śmiertelnie boisz się wody. – Wtedy się nie bałam – powiedziała Julie, wzruszając ramionami. – Twoja matka wtedy robiła wszystko – oznajmiłam. – Uwielbiała przygody. Ja byłam tchórzem. – Musiało być fajnie – przyznała Shannon. – Tak sobie płynąć kanałem na dętce… Shannon nie widziała naszego kanału, a na wybrzeżu, z tego co wiedziałam, była tylko kilka razy z przyjaciółmi. Julie z pewnością nigdy jej tam nie zabrała. – Teraz prawdopodobnie to jest niedozwolone – wyraziła przekonanie Julie. – Wtedy też pewnie było nielegalne – powiedziałam. Po zjedzeniu lodów pojechałyśmy do domu Glena. Pomachał nam, stojąc w drzwiach, kiedy Shannon wysiadała z samochodu, więc i ja mu pomachałam. Nie wiem, czy Julie na niego spojrzała. Wydawało mi się, że w ogóle już ze sobą nie rozmawiają, ale umieli się jakoś porozumieć w sprawie Shannon. Ustalali
między sobą plany wizyt na różnych uczelniach i nawet jeździli razem na spotkania rodziców z nauczycielami, ale byłam przekonana, że ich związek naprawdę przestał istnieć. Żal i wrogość ustąpiły miejsca obojętności, co mnie cieszyło. Z własnego doświadczenia w zrywaniu więzi wiedziałam, że taki stan może zapewnić całkiem przyzwoity komfort psychiczny. – Założę się, że Shannon nie ma u niego absolutnie żadnego nadzoru – powiedziała Julie, ruszając. Przemilczałam jej uwagę; na rozważanie kwestii nadzoru było zdecydowanie za późno, mleko już się rozlało. – Powiedz mi, czy trafnie wyczuwam u ciebie zainteresowanie osobą Ethana Chapmana? – zapytałam, robiąc unik, by ominąć śliski temat. Wydawało mi się, że widzę na twarzy siostry rumieniec, choć mogło to być tylko złudzenie. – Dobrze mi się z nim rozmawiało – przyznała. – Ma bardzo miły głos. – A zatem: świetnie wygląda – zaczęłam wyliczać. – Ma niesamowite ciało. Miły głos. Dobrze się z nim rozmawia. Czego więcej chcieć? – Ja niczego nie chcę – zapewniła. – Gdyby nie chodziło o Ethana Chapmana, może bym się zainteresowała. Ale z pewnością nie chcę nikogo, kto mieszka w Bay Head Shores i prawie na pewno jest bratem zabójcy mojej siostry. – Nie kryła wzburzenia, całkiem zrozumiałego. Postanowiłam ten temat również omijać. – Przypomniałam coś sobie, jak opowiadałaś o pływaniu po kanale – powiedziałam. – Co? – Przypomniałam sobie, jak tata pojechał po ciebie na drugą stronę kanału, kiedy łowiłaś ryby z rodziną Lewisów. – Och… – Westchnęła. – Nie był ze mnie wówczas zadowolony. – Wiesz, myślę, że czasami bywał dla ciebie surowy – powiedziałam. – Obserwowałam, jak cię traktuje, i nauczyłam się nie zwracać na siebie jego uwagi. – Ale nigdy nie był surowy dla Izzy – powiedziała Julie. Nie pierwszy raz mówiła coś takiego. – To ci przeszkadzało? – spytałam. – Właściwie nie. Chyba stale zdarzało mi się robić rzeczy, których nie tolerował. Jak na przykład to, że przebywałam z Lewisami. – Nagle zasępiona, w milczeniu zajechała pod mój dom. – Może wejdziesz? – zaproponowałam. Pokręciła głową w geście odmowy. – Jestem zmęczona. – Uśmiechnęła się do mnie. – Koncert był wspaniały. Uwielbiam cię oglądać na scenie. Tak dobrze się tam bawisz. – Dzięki. Dobrze się czujesz? – dodałam, szczerze zaniepokojona. Julie popatrzyła na swoje dłonie spoczywające na kierownicy. – Przypomniałaś mi o George’u i teraz o nim myślę – odrzekła. – Przepraszam, że obudziłam te wspomnienia – powiedziałam ze skruchą. Wzruszyła ramionami. – Chodzi o to, że… gdybym tam nie popłynęła, George nigdy by nie trafił do więzienia. – Och, Julie… – Pochyliłam się, żeby ją uścisnąć. – Żałuję, że Ethan i jego córka sami nie zajęli się tym listem, w ogóle ci o nim nie mówiąc.
Kiedy ją puściłam, uśmiechnęła się blado. – Nic mi nie jest – zapewniła mnie. – Naprawdę. – A co do Ethana… – zaczęłam, już wysiadając z samochodu. Słuchała z uniesionymi brwiami, co mam do powiedzenia. – Zaczerpnij trochę radości, Julie – poradziłam. – Nie wahaj się. Przed udaniem się do łóżka spędziłam godzinę na stronie Tannera Stroha poświęconej wojnie secesyjnej. Nie dało się zaprzeczyć, że była zrobiona perfekcyjnie, pełna rzetelnych informacji, przedstawionych z takim obiektywizmem, że nie potrafiłam stwierdzić, czy zgadzam się z jego poglądami politycznymi, czy nie. Wyłączałam komputer z przekonaniem, że być może Shannon naprawdę wygrała los na loterii.
Rozdział 13 Julie 1962 Dziadek i ja współzawodniczyliśmy ze sobą. Staliśmy kilka metrów od siebie za płotem oddzielającym nasze podwórko od wody i mrużąc oczy przed porannym słońcem, czekaliśmy, żeby się przekonać, które z nas złowi większą jadalną rybę. Miałam na sobie jednoczęściowy fioletowy kostium kąpielowy, a po kilku tygodniach spędzonych na słońcu moja skóra przybrała śniady odcień, jak u mojej babci. Dziadek pozostał raczej blady. Nie widziałam, żeby kiedykolwiek się opalił. Ubrany był jak zwykle w brązowe spodnie – musiał ich mieć ze sześć par – białą koszulę z krótkimi rękawami i sandały. Nigdy nie chodził boso. Przez pół godziny ja w ogóle nic nie złapałam, dziadek natomiast złowił dwie rozdymki, ale się nie liczyły, bo zbyt niebezpiecznie było je jeść. Ich organy zawierały śmiertelną truciznę. Po tym, jak dziadek wyrzucił drugą rozdymkę z powrotem do kanału, wymyśliłam ciekawą historię kryminalną: kolorowi wędkarze po drugiej stronie kanału zaczynają umierać, padają trupem na miejscu, prosto w trzciny, i okazuje się, że zostali otruci przez właściciela koguta, który nakarmił ich smażonymi wątróbkami rozdymek. Bardzo mi się spodobał ten wątek i fascynowałam się nim, wędkując. Po pewnym czasie, który wydał mi się niezmiernie długi, poczułam, że moją żyłkę szarpie jakaś silna, duża sztuka. Poderwałam wędkę, tylko po to, by odkryć, że na haczyku wisi ryba zwana kurkiem. Dziadek nie mógł się powstrzymać od śmiechu. Nie istniało chyba na świecie nic brzydszego od tego stwora z długimi ościstymi szpilami wystającymi z korpusu. Skrzywiłam się, patrząc na kurka, podrygującego na końcu mojej wędki. Nie byłam przesadnie wrażliwa, ale myśl o wzięciu do ręki tego paskudztwa, by ściągnąć je z haczyka, napawała obrzydzeniem. – Założę się, że Ethan chciałby mieć tę rybę – powiedział dziadek, ruchem głowy wskazując na podwórko Chapmanów. Obejrzałam się i zobaczyłam Ethana siedzącego na piasku; przed nim leżała wielka sterta małży. Nawet nie wiedziałam, że jest przed domem. – Cześć, Ethan! – zawołałam. Odwrócił głowę; słońce odbijało się w szkłach okularów, więc nie widziałam jego oczu. – Chcesz tego kurka? – Uniosłam wędkę z rybą trzepoczącą się na końcu żyłki. – Super! – ucieszył się Ethan. Podniósł z piasku niebieskie wiadro i podszedł do miejsca, gdzie staliśmy z dziadkiem. – Musisz ją sobie zdjąć z haczyka – powiedziałam. – Okej. – Nie zrobiło to na nim wrażenia. Wziął ścierkę, którą zawiesiłam na płocie z siatki, chwycił przez nią rybi tułów i odczepił haczyk z godną podziwu łatwością. Spojrzał na mnie z uśmiechem, jakbym mu dała baton czekoladowy. – Dzięki. – Wrzucił kurka do wiadra i ruszył z powrotem na swoje
podwórko. Dziadek i ja znów skupiliśmy się na wędkowaniu. Zmęczyło nas jednak stanie, więc przyciągnęliśmy sobie do ogrodzenia dwa ogrodowe krzesła. Rozsiadłam się, opierając bose stopy o płot. Było mi bardzo wygodnie, poczułam błogi spokój. – Wygląda na to, że łowimy po niewłaściwej stronie kanału – odezwał się po jakimś czasie dziadek. – Co masz na myśli? – Podążyłam za jego wzrokiem na drugą stronę wody, gdzie stali ciemnoskórzy wędkarze. – Widziałem, że napełnili już parę wiader – powiedział. – Och, prawdopodobnie też trafiają im się same rozdymki. Tata mówił, że kolorowi je jedzą, bo się nie znają. Dziadek przez chwilę patrzył w milczeniu gdzieś przed siebie. – Charles tak powiedział? – spytał w końcu. Potwierdziłam skinieniem. – Mówił, że nie są tak mądrzy jak my. I do tego są biedni, więc muszą jeść to, co mają. Zapadła długa cisza, która wydawała mi się całkiem normalna, dopóki dziadek znów się nie odezwał. – Przyszło ci kiedyś do głowy, że jeśli jedzą rozdymki, w co osobiście wątpię, to może tak naprawdę są mądrzejsi od nas? Może wiedzą, jak ominąć trujące części. Może to my jesteśmy rozrzutnymi głupcami. Głos dziadka brzmiał poważnie, co stanowiło u niego rzadkość. – Nie sądzę, żeby tata się z tym zgodził – powiedziałam. – Wiedziałaś, że kiedy miałem dwanaście lat, tak jak ty teraz, mieszkałem w Missisipi? – spytał dziadek. – Sądziłam, że dorastałeś w Wakefield. – Przeprowadziliśmy się do New Jersey, dopiero jak skończyłem czternaście lat – odparł. – Kiedy byłem małym chłopcem, mieszkaliśmy z rodziną mojej matki w Missisipi. Nasza gosposia miała syna w moim wieku. Był moim najlepszym przyjacielem. Nazywał się Willie i był czarny. – Twój najlepszy przyjaciel? – zdziwiłam się. Nie potrafiłam sobie tego wyobrazić. Sama nigdy nawet nie rozmawiałam z kimś takim. Dziadek z uśmiechem pokiwał głową. – Dobrze się bawiliśmy z Williem – powiedział. – Mieszkaliśmy niedaleko jeziora, więc łowiliśmy ryby, pływaliśmy i razem odkrywaliśmy różne rzeczy. Ale nie mógł pójść do tej samej szkoły co ja z powodu segregacji. Wiedziałam, na czym polega segregacja, chociaż w Westfield łatwo było w ogóle o tym nie myśleć, ponieważ wszyscy, których znałam, byli biali. – Chodził do znacznie gorszej szkoły niż moja – ciągnął dziadek. – A przecież nie był głupszy ode mnie… pod pewnymi względami nawet mądrzejszy, jednak nie miał szans. Ale to jeszcze nie było najgorsze. – Potrząsnął głową, a ja nachyliłam się do jego krzesła, żeby dobrze usłyszeć, co było najgorsze. – Pewnego razu poszliśmy razem do miasta. Mieliśmy po osiem czy dziewięć lat i postanowiliśmy kupić sobie cukierki. Ale kolorowych nie wpuszczano do sklepów. – To chyba nie było w porządku – wtrąciłam.
– Oczywiście, że nie było – potwierdził dziadek. – Wszedłem więc sam do tego sklepu… dzisiaj byśmy go nazwali wielobranżowym. Kupiłem za kilka centów torebkę cukierków, wyniosłem ją na zewnątrz, usiedliśmy z Williem na krawężniku i zaczęliśmy jeść te cukierki. Nagle poczuł, że koniecznie musi pójść do toalety. Za sklepem stała wygódka, tylko że na drzwiach wisiał znak zakazujący wstępu kolorowym, więc Willie nie mógł z niej skorzystać. Poszedłem do sklepu i spytałem kobiety za ladą, czy może zrobić wyjątek, bo Willie jest jeszcze dzieckiem i naprawdę musi się załatwić, lecz ona się nie zgodziła. Poszliśmy do innego sklepu, ale też nie pozwolili mu skorzystać z toalety. Skończyło się na tym, że zsikał się w spodnie. – Och… – Szczerze żałowałam małego przyjaciela dziadka. – Wtedy wyszedł jakiś człowiek, zaczął bić Williego i go wyzywać. Krzyczał, że… – Zawahał się, a ja odniosłam wrażenie, że dziadek cenzuruje język tego człowieka ze względu na mnie. – Powiedział, że to dlatego czarni nie są wpuszczani do eleganckich miejsc, bo się moczą, i inne tego typu rzeczy. Możesz sobie wyobrazić, jakie to było upokarzające dla Williego. To była straszna opowieść. Pomyślałam o tym, jak bym się czuła, gdyby mi zabroniono wchodzić do małego sklepiku na rogu, dokąd jeździłam na rowerze po cukierki. Wyobraziłam sobie tabliczkę na drzwiach z napisem: „Zakaz wstępu dla białych dzieci”. Wyobraziłam też sobie, że bardzo mi się chce siusiać, a nie wolno mi wejść do toalety. Ta rozmowa wzbudziła mój niepokój, ponieważ dziadek dawał mi do zrozumienia – nie bezpośrednio, jednak dawał – że ojciec nie ma racji. Że jest uprzedzony. Mój tata był takim zacnym, godnym podziwu człowiekiem. Nie mogłam się pogodzić z myślą, że ktoś, kogo kocham i szanuję, jest bigotem. – Tata nigdy by… no wiesz, nie zabronił małemu chłopcu skorzystać z łazienki w potrzebie – powiedziałam, rozpaczliwie pragnąc, żeby dziadek się ze mną zgodził. – Masz rację – powiedział z uśmiechem. – Twój tata jest w porządku. Ale tak naprawdę nie miał do czynienia z ludźmi o innym kolorze skóry, więc powiedział tak z nieświadomości. Ludzie bywają uprzedzeni głównie dlatego, że brak im wiedzy. Poczułam ulgę. Przez moment bałam się, że dziadek nie lubi mojego taty. – Wiesz, że wielu ludzi uważało, że twoja babcia nie jest tak dobra jak oni, w czasach kiedy dorastała tu w New Jersey? Uważali, że jest głupia. – Dlaczego? – spytałam zmieszana. – Nie jest przecież kolorowa. – Jest Włoszką. Jej angielski nie był idealny. Dla niektórych ludzi to nawet gorsze niż bycie kolorowym. A ja myślałam, że to szczęście mieć babcię Włoszkę. Była miła dla moich przyjaciół, gotowała fantastyczną lasagne, a w okresie Bożego Narodzenia piekła ciasteczka z migdałami albo z wodą różaną. Nie sposób było sobie wyobrazić, że ktoś mógłby jej nie lubić. Nagle coś znów szarpnęło żyłką, tak mocno, że omal nie wyrwało mi z rąk wędki. Dziadek zatknął swoją wędkę pod krzesłem i podszedł, żeby mi pomóc. – Tym razem masz jakąś porządną sztukę, Julie – powiedział. Starał się utrzymać kij nieruchomo, podczas gdy ja kręciłam kołowrotkiem, aż w końcu ukazała się największa flądra, jaką kiedykolwiek wyłowiono z kanału. Krzyczałam i skakałam z radości, gdy przeciągaliśmy rybę za ogrodzenie. Flądra rzucała się na piasku, spadając raz na jedną stronę, tę brązową
z podwójnymi oczami, raz na drugą, białą, aż babcia z mamą wybiegły z domu, żeby sprawdzić, co się dzieje. Lucy też wyszła, ale trzymała się z daleka, stała przy drzwiach na werandę, bojąc się ryby albo haczyka, albo wody. Tak wszyscy sądzili. Mama i babcia przyglądały się, jak ostrożnie wyjmuję haczyk z flądry trzymanej przez dziadka. – Piękna – pochwaliła mama. – Wygrałaś, Julie – przyznał dziadek, kiedy wrzuciłam rybę do wiadra. Ledwie się w nim mieściła. – Oprawię ją natychmiast. – Czyszczenie ryby było zadaniem dla przegrywającego. Zadowolona z siebie patrzyłam, jak dziadkowie i mama wracają do domu, gdy nagle wyczułam za plecami czyjąś obecność. Odwróciwszy się, dostrzegłam Ethana; stał w odległości zaledwie paru metrów ode mnie. – To najbardziej gigantyczna flądra, jaką w życiu widziałem – powiedział. – Mogę wziąć jej wnętrzności? Następnego ranka siedziałam na belkach osłaniających brzeg i przez lornetkę obserwowałam łodzie przemykające pod mostem Lovelandtown. Dziadek nie tylko oprawił rybę, którą cały czas nazywał „największą flądrą złapaną na wodach śródlądowych”, ale dał mi też w prezencie lornetkę. – Miałem podarować ci ją przy jakiejś wyjątkowej okazji – powiedział. – Uważam, że złapanie takiej ryby to wyjątkowe dokonanie. Prawdopodobnie z powodu wcześniejszej rozmowy z dziadkiem skierowałam szkła lornetki na ciemnoskórych po drugiej stronie kanału. Wtedy zobaczyłam tę dziewczynkę. Stała niedaleko przystani oddzielającej teren wędkowania od szopy właściciela koguta. Nachylona majstrowała przy swojej wędce, być może zakładała przynętę. Ile mogła mieć lat? Przyglądałam jej się, wytężając wzrok, i jednocześnie usiłując ustawić pokrętłem lornetki lepszą ostrość. Nie widziałam dokładnie, ale byłam pewna, że ta dziewczynka jest w moim wieku. Poszłam do garażu po wędkę i nóż, wzięłam z lodówki pudełko z kałamarnicą, wskoczyłam do naszej motorówki, włączyłam silnik i przepłynęłam na drugą stronę kanału, nim zdążyłam się dobrze zastanowić nad tym, co robię. Przybiłam do brzegu niedaleko dziewczynki. Denerwowałam się trochę, lecz jednocześnie byłam podekscytowana. Może ona też lubi przygody. Może mogłaby się ze mną zaprzyjaźnić, tak jak Willie z dziadkiem. Samotność bardzo mi doskwierała. Przywiązałam łódź do drabiny przymocowanej z jednej strony przystani, po czym wdrapałam się na pomost ze swoją wędką i wiaderkiem oraz lornetką zawieszoną na szyi. Było tam w sumie sześć osób: najbliżej dziewczynka, w której widziałam swoją przyszłą przyjaciółkę, jakiś starszy chłopak, kobieta – prawdopodobnie ich matka – a nieco dalej trzej mężczyźni. Wszyscy zaczęli się na mnie gapić. Sześć czarnych twarzy. Miałam wrażenie, jakbym wysiadła z łodzi w Afryce. Nigdy wcześniej nie czułam się taka biała i tak bardzo nie na swoim miejscu. Z trudem zmusiłam własne nogi do przejścia kilku kroków, jakie dzieliły mnie od dziewczynki. – Cześć! – odezwałam się do niej trochę za głośno, nienaturalnie radosnym głosem. – Biorą? Dziewczynka patrzyła na mnie tępo, jakby nie rozumiała angielskiego. Miała bardzo ciemną skórę i wielkie oczy w tym samym głębokim odcieniu brązu. W jej włosach dostrzegłam dużo klamerekkokardek w różnych kolorach. Okazała się ode mnie niższa i być może młodsza, niż sądziłam.
Pomyślałam, że jest urocza, ale najwyraźniej miała niewiele do powiedzenia i moje powitanie zawisło bez odpowiedzi w gorącym lipcowym powietrzu. Starszy od niej chłopak stojący obok przyjrzał mi się z ukosa. – Czego tu szukasz? – zapytał. – Chciałam dla odmiany połowić trochę po tej stronie kanału – odparłam z nerwowym uśmiechem. – I bez tego ciężko nam coś złapać, a jeszcze ty chcesz się wpychać – powiedział. – Cicho, George – odezwała się kobieta, kładąc mu dłoń na muskularnym ramieniu. – Jestem Salena – przedstawiła się. – A ty jak masz na imię, złotko? – Nancy – skłamałam. Popatrzyłam na swoją rówieśnicę. – Jak się nazywasz? – Wanda. – Miała cienki głosik, który na drugiej sylabie imienia stał się niemal piskliwy. – Ile masz lat? – spytałam. – Jedenaście – odpowiedziała. Ledwie już pamiętałam, jak to jest mieć jedenaście lat, ale domyślałam się, że różnica jest niewielka. – Ja mam dwanaście. Mogłabym postać tu chwilę koło ciebie? – Chyba tak – bąknęła. – Czego używasz na przynętę, Nancy? – zainteresowała się Salena. – Kałamarnicy – odparłam, sięgając do wiaderka. Odcięłam nożem kawałek przynęty i nabiłam na haczyk; przy każdej z tych czynności trzęsły mi się ręce. – A wy czego używacie? – skierowałam pytanie do Wandy. – Robaków. – Ja też ich czasem używam. Zarzuciłam wędkę z największą ostrożnością, nie chcąc wbić haczyka w głowę któremuś z nich, żeby się na mnie jeszcze bardziej nie wściekli. Ich włosy były zupełnie inne od moich. U Saleny i Wandy wyglądały na sztywne i miały jeszcze ciemniejszy odcień niż włosy Isabel. Wandzie na całej głowie sterczały warkoczyki pospinane kokardkami, podobne do mysich ogonków. Mężczyzn nie widziałam za dobrze, bo znajdowali się w sporej odległości, natomiast włosy George’a były niesamowicie mocno skręcone i ściśle przylegały do głowy. Ubrany był w biały podkoszulek i luźne beżowe spodnie; sprawiał wrażenie bardzo wysportowanego, bo miał muskuły i błyszczał się od potu. – Umiesz czytać? – zapytałam Wandę. – Pewnie, że umie. – Mina George’a wyrażała niechęć. – Myślisz, że całymi dniami tylko zbieramy bawełnę, czy co? – Zamknij się – skarciła go Wanda. Następnie, zwracając się do mnie, powiedziała: – Jasne, że umiem czytać. – A czytałaś jakąś książkę Nancy Drew? – brnęłam dalej. – Parę – odpowiedziała. Nie byłam pewna, czy mogę jej wierzyć. – Masz jakąś ulubioną? – sprawdzałam dalej, nie umiejąc sobie wyobrazić kolorowej dziewczynki czytającej Nancy Drew. Zastanawiałam się, jakie to uczucie być czarnym i czytać książkę, w której występują jedynie białe postacie. A skoro już o tym mowa, jak się czuła Wanda, czytając jakąkolwiek książkę czy oglądając
telewizję? Jedynym programem z udziałem kolorowych, jaki przychodził mi do głowy, był show Jacka Benny’ego z Rochesterem, który był ochmistrzem czy kimś takim. – Nie mam ulubionych – oznajmiła Wanda, szarpiąc żyłką, która się zaplątała w kłąb wodorostów. – Wszystkie mi się podobają. Teraz już byłam przekonana, że kłamie. Jak mogła nie mieć ulubionej? – Ja najbardziej lubię Wskazówkę tańczącej marionetki – oznajmiłam. – To jej nowa książka. – Tej nie czytałam. – Wanda wetknęła koniec wędki w piasek i rozplątywała wodorosty. – Podobała mi się ta, gdzie wstąpiła do cyrku. Szczęka mi opadła z wrażenia. – Sekret cyrkowego konferansjera – upewniłam się. – Tak, z tym… – wskazała na nadgarstek – amuletem w kształcie konia. – Uhm – mruknęłam. Ona rzeczywiście to czytała, czułam się okropnie, że podejrzewałam ją o kłamstwo. – Tak naprawdę wcale nie mam na imię Nancy – przyznałam się, chcąc odwzajemnić jej szczerość. – Jestem Julie. – To dlaczego powiedziałaś, że Nancy? – Bo lubię rozwiązywać zagadki, tak samo jak ona. – Tu nie ma żadnych zagadek – wtrącił się George. – Dlatego możesz wracać na swoją stronę kanału. – Zamknij się – powiedziała znów Wanda do brata. Spoglądając na mnie, wywróciła znacząco oczami. – Masz braci? Zaprzeczyłam z uśmiechem. – To jesteś szczęściarą – stwierdziła. Na haczyku wciąż był robak, więc machnęła żyłką do przodu i zarzuciła wędkę. – Ale masz siostrę – powiedział George. – Mam dwie – sprostowałam. – Lucy i Isabel. – Która z nich nosi bikini? – zapytał. – Żadna – odparłam, choć wiedziałam, że chodzi mu o Isabel. Jej dwuczęściowy kostium kąpielowy nie uchodził za bikini, ponieważ dół sięgał na tyle wysoko, że zakrywał pępek. Pam Duran była jedyną znaną mi dziewczyną, która nosiła prawdziwe bikini, niesięgające pępka. – Kłamiesz. Masz siostrę, która nosi dwuczęściowy kostium. Czasami siedzi na brzegu i rozmawia z chłopakami z łodzi. – To Isabel – potwierdziłam. – Ma siedemnaście lat. – Ładna kobieta – powiedział George w taki sposób, że poczułam się nieswojo. – Nie mów tak o mojej siostrze – poprosiłam. – Niby jak? – Odsłonił zęby w uśmiechu. W życiu nie widziałam takich idealnie równych białych zębów. – Sam wiesz – odburknęłam. Wydawało mi się, że coś usłyszałam, więc przechyliłam głowę, nasłuchując. Rzeczywiście, słychać było gdakanie kur. Obejrzałam się przez ramię na szopę właściciela koguta, ale prawie nie było jej widać przez wysokie trawy i trzciny rosnące dookoła.
– Poznaliście właściciela koguta? – spytałam Wandę i George’a. – Kim jest właściciel koguta? – zdziwiła się Wanda. Poczułam szarpnięcie na końcu żyłki, więc podciągnęłam ku sobie wędkę, jednocześnie kręcąc kołowrotkiem. Jednak cokolwiek to było, zdążyło odpłynąć. Prawdopodobnie razem z moją przynętą, ale w istocie nie zależało mi na łowieniu. Zdobywałam nowych przyjaciół. – Mieszka w tamtej szopie. – Wskazałam na rozlatujący się budynek po drugiej stronie przystani. – Widziałam go – przyznała Wanda. – Poszliśmy tam raz z George’em łowić, ale nas pogonił. – Myślę, że on coś ukrywa – powiedziałam. George parsknął śmiechem. – Szukasz kłopotów, co? – zwrócił się do mnie. – Ma koguta i kilka kur i pozwala im chodzić po całym domu – dodałam. Salena podeszła z dużą miską malin i mnie poczęstowała. – Dzięki. – Wzięłam kilka i wrzuciłam sobie do ust. – Twoja mama wie, że tu jesteś, złotko? – spytała. Pokręciłam głową przecząco. – Nie, ale wolno mi chodzić, gdzie chcę, na tym końcu kanału – wyjaśniłam, mając w duchu nadzieję, że nie mijam się z prawdą. Wiedziałam, że wolno mi pływać łodzią po całym tym obszarze. Nigdy nie było mowy o wysiadaniu z łodzi i składaniu komukolwiek wizyt. – To następnym razem zapytaj, dobrze? – poprosiła Salena. Przytaknęłam skinieniem głowy. – Tak, spytaj: „Hej, mamo, mogę łowić ryby z tymi czarnuchami?” – zadrwił George. Byłam zszokowana, że użył tego określenia. Popatrzył na moją osłupiałą minę i wybuchnął śmiechem. – Hej, dziewczyno, tylko się z ciebie nabijam. Salena też się roześmiała, natomiast Wanda zmierzyła brata spojrzeniem pełnym wzgardy. – Jesteś taki głupi – zarzuciła mu. Następnie zwróciła się do mnie: – Wczoraj skończył osiemnaście lat, a jest jeszcze głupszy, niż był. Miałam zatem nowych przyjaciół. Byli inni niż wszyscy, których dotąd znałam, ale przez to jeszcze bardziej mnie intrygowali. Do końca tygodnia kilka razy przepływałam na drugą stronę kanału. Lubiłam tam bywać. Salena okazała się ich kuzynką, nie matką, jak początkowo sądziłam. Dowiedziałam się, że wszyscy, łącznie z mężczyznami, którzy trzymali się na uboczu, są kuzynami. Wanda i George nie mieli ojca, a ich matka była chora, więc zostali przygarnięci przez starszych krewnych. Zawsze było dużo nabijania się, jak określał to George, a ja dopiero po jakimś czasie zrozumiałam, że takie zachowanie uchodziło wśród nich za objaw sympatii. Oddawałam im każdą złowioną rybę i odkryłam, że oni także wypuszczają rozdymki i kurki. Pożyczałam im swoją lornetkę, żeby mogli jej używać wszyscy po kolei. Nazbierałam pełną miskę jagód z krzaków rosnących na piaszczystym placu naprzeciwko naszego domu i podzieliłam się z Lewisami. Przyniosłam Wskazówkę tańczącej marionetki, usiadłam na odwróconym do góry dnem wiadrze i czytałam na głos Wandzie. Nigdy nie proponowała, że ona mi poczyta, a ja jej o to nie prosiłam, bo bałam się, że może nie czyta tak płynnie jak ja i poczuje się skrępowana. Czytając, wczuwałam się w rolę do tego stopnia, że po jakimś czasie George i Salena także zaczęli mnie słuchać.
Zabrałam Wandę na przejażdżkę łodzią, zaopatrzona tego dnia w dodatkowy kapok. Chciałam ją przewieźć przez kanał, żeby poznała moją rodzinę, ale instynkt podpowiadał mi, że to nie jest dobry pomysł. Nikomu z rodziny nie mówiłam, gdzie spędzam poranki. Oczywiście starczyło wytężyć wzrok, patrząc ponad wodą na drugą stronę kanału, żeby mnie zobaczyć, ale wszyscy tak się przyzwyczaili do kolorowych wędkarzy, że pewnie nawet nie przyszło im do głowy, że mogę tam być. Jednak pewnego dnia, kiedy stojąc obok Wandy, nabijałam na haczyk przynętę, u wylotu ścieżki wyciętej przez wysoką trawę ukazał się jakiś biały mężczyzna. Wszyscy odwróciliśmy się, żeby na niego spojrzeć; znajdowałam się myślami tak daleko od mojej rodziny, że dopiero kiedy zauważyłam jego utykanie, zdałam sobie sprawę, że to mój ojciec. – Tata! – zawołałam. – Co tu robisz? Kiedy szedł w moją stronę, dostrzegłam w jego ciemnych włosach siwe nitki. Okrążył wiadro na ryby, a potem jeszcze szerszym łukiem wyminął George’a. George popatrzył na mojego ojca w taki sposób, jakby miał ochotę dźgnąć go nożem. Nigdy wcześniej tak się nie zachowywał. – Musisz wracać do domu – powiedział tata. Głos miał spokojny, ale wiedziałam, że tym pozornym opanowaniem maskuje gniew. Mój ojciec nas nie bił, nawet nie krzyczał, ale czasami jeszcze ciężej było znieść jego spokojny gniew. – Dlaczego? – spytałam, choć doskonale znałam odpowiedź. W jednej ręce trzymałam haczyk, w drugiej przynętę, a obie miałam dziwnie zdrętwiałe, jakby dotknięte paraliżem. – Szukaliśmy cię – odparł. – Wiesz, że powinnaś nam mówić, gdzie jesteś. Wyrzuć przynętę do kanału i chodź ze mną – rozkazał. Zażenowana zrobiłam, co mi kazał. – To jest Wanda Lewis, tato – powiedziałam. – I jej brat George. I kuzynka Salena – przedstawiłam po kolei. – Ma pan miłą córkę – odezwała się Salena. – Może z nami łowić, kiedy tylko zechce. Tata skinął głową w jej stronę. – Dzięki. Kiedy położył mi dłoń na ramieniu, próbowałam po sile nacisku ocenić jego złość: wyszło dziewięć w skali od jednego do dziesięciu. Bałam się z nim iść. Drżącymi rękami zbierałam swój dobytek. – A co z łodzią? – spytałam z niepokojem. – Dziadek może przyjść po nią później – odparł. – Cześć – pożegnałam Lewisów, a potem ruszyłam za ojcem, który był już w połowie drogi do piaszczystego parkingu, gdzie zostawił samochód. Nie odzywał się, dopóki oboje nie usiedliśmy w aucie i nie włączył silnika. Dopiero wtedy popatrzył na mnie, kręcąc głową, jakby nie mógł uwierzyć, że naprawdę jestem jego dzieckiem. – Co, na miłość boską, robiłaś po tej stronie kanału? – zadał pytanie zimnym, ostrym głosem. – Łowiłam ryby. – Myślisz, że pływają tu inne ryby niż po naszej stronie? Prawdę mówiąc, właśnie tak myślałam, ale obrałam inną taktykę. – Dziadek mówił, że powinnam spróbować się z nimi zaprzyjaźnić – oznajmiłam i zaraz po tych słowach skurczyłam się w sobie. Zachowałam się okropnie, zwalając winę na dziadka. Ale tata i tak mi
nie uwierzył. – Zaczynasz stanowczo za dużo kłamać, Julie – powiedział, wyprowadzając samochód z parkingu na drogę. – Masz bujną wyobraźnię i to dobrze. Musisz jednak pamiętać, że istnieje różnica pomiędzy wymyślaniem niewinnych historii, które nie szkodzą nikomu, również tobie, a mówieniem kłamstw. – Koło nas nie ma dziewczynek w moim wieku, tato – powiedziałam i nagle zachciało mi się płakać. – Możesz się bawić z Lucy. – Chętnie bym się bawiła, tylko że ona nigdy na nic nie ma ochoty. Tata nagle posmutniał. Wyciągnął rękę i pogładził mnie po włosach; jego dotyk był delikatny, bez gniewu, który zastąpiła troska, niemal jeszcze trudniejsza do zniesienia. – Skarbie – zaczął łagodnym tonem. – Wiem, że tego lata czujesz się samotna. Ale nie próbuj się zadawać z czarnymi. Nic dobrego z tego nie wyjdzie. – Wanda czyta Nancy Drew. – Nie obchodzi mnie to, może czytać i Dostojewskiego – powiedział, nie podnosząc głosu. Nie miałam pojęcia, kim jest Dostojewski. – Nie chcę, żebyś tam chodziła. Zrozumiano? – Gdyby chodziło o Izzy, nie miałbyś nic przeciwko temu – odparłam z wyrzutem. – Gdyby chodziło o Izzy, zamknąłbym ją w domu na cały rok – zapewnił. Skręcił w drogę prowadzącą na most Lovelandtown, a potem przyjrzał mi się z uwagą. – Uważasz, że faworyzuję Isabel? – Sam wiesz, że tak. Nie odzywał się, kiedy przejeżdżaliśmy przez most; stalowa kratownica dudniła pod kołami. – Isabel była moim pierwszym dzieckiem – odezwał się cicho, kiedy już byliśmy na drodze. – Zawsze będzie zajmować specjalne miejsce w moim sercu, ale kocham was wszystkie trzy jednakowo. Przykro mi, że myślałaś inaczej. Wprawdzie nie chciałam manipulować ojcem, posługując się w tym celu oskarżeniami, ale najwyraźniej odniosłam pożądany skutek. Kiedy wysiedliśmy z auta na naszym podjeździe, tata przytulił mnie i oświadczył, że według niego upomnienie stanowi wystarczającą karę. Wtedy naprawdę się rozpłakałam, ponieważ kochałam go całym sercem… a wiedziałam, że nie potrafię być posłuszną córką, jaką pragnął we mnie widzieć. Tamtego popołudnia, siedząc na brzegu z nogami zanurzonymi w wodzie, spoglądałam na rodzinę Lewisów, pakującą rzeczy przed powrotem do domu. George i Wanda pomachali do mnie, a ja odpowiedziałam im podobnym gestem. – Twój tata pojechał po ciebie i cię dorwał, co? Nie musiałam się odwracać, żeby rozpoznać głos. – Odczep się, Ethan. – Według mnie to było ekstra, że tam popłynęłaś – powiedział. Jednak się odwróciłam, zaskoczona. Ethan opierał się o płot. Miał na oczach okulary przeciwsłoneczne, tak samo grube jak te normalne. – Mój ojciec bardzo się pokłócił z twoim – oznajmił. – O czym ty mówisz? – Obróciłam się do niego twarzą, wyciągając nogi z wody. – Twój ojciec cię szukał, a mój był na podwórzu. Twój spytał: „Nie widziałeś Julie?”, a mój
odpowiedział: „Jest tam, gdzie codziennie, łowi ryby po drugiej stronie kanału”. – Twój ojciec na mnie doniósł? – Twój ojciec powiedział, że jedzie po ciebie, a mój mu na to, że jakimś cudem masz otwarty umysł, choć próbuje ci go zamknąć. Wtedy twój ojciec nazwał mojego liberalnym dupkiem i dodał, żeby się nie wtrącał w sprawy jego rodziny. – Ethan wyszczerzył zęby w uśmiechu. – To było całkiem zabawne. Zabawne, ale nie dla tego, kto jest powodem całego zamieszania, pomyślałam. Musiałam jednak przyznać, że ta kłótnia stanowiła chyba najbardziej ekscytujące przeżycie od czasu naszego przyjazdu na wybrzeże. Nie mogłam jednakowoż uwierzyć, że mój ojciec użył słowa „dupek”. Nie wędkowałam z Wandą i George’em przez całe dziewięć dni, ale potem wróciłam. Powiedziałam Salenie, że otrzymałam pozwolenie od taty. Znów przywiozłam im jagód, a w zamian zostałam poczęstowana malinami i kukurydzianym chlebem domowego wypieku. Pożyczałam im lornetki i czytałam Wandzie. Jeździłam tam tylko wówczas, gdy mój ojciec przebywał w Westfield. I ćwiczyłam zdanie, które miałam wyrecytować na spowiedzi: „Nie słuchałam rodziców prawie we wszystkie dni tygodnia”.
Rozdział 14 Julie Następnego ranka po koncercie ZydaChicks przyjechałam do domu mojej matki i właśnie wyciągałam z bagażnika rękawice ogrodnicze, krem z filtrem i środek na komary, kiedy zjawiła się Lucy. – Przywiozłam bajgle – oznajmiła, wysiadając z samochodu. Uniosła trzymaną w ręce torbę, żeby mi pokazać. – O, dobra jesteś – pochwaliłam. – Ja na to nie wpadłam. – Ten kapelusz wygląda cudnie z twoją nową fryzurą. – Lucy podeszła do mnie i wyciągnęła rękę, żeby dotknąć ronda mojego słomkowego nakrycia głowy. – Dzięki. A gdzie twój? – Zapomniałam. Ale jestem pewna, że mama ma coś w zapasie. Ruszyłyśmy chodnikiem w stronę pomalowanego na biało wielopoziomowego domu, w którym spędziłyśmy dzieciństwo. Kilka razy w roku jednoczyłyśmy siły, żeby pomóc matce w ogarnięciu grządek z warzywami w tylnej części posesji. Mama radziła sobie doskonale z pielęgnacją rabat od frontu, a nawet sama kosiła trawnik, ku naszej zgryzocie. Używała okropnej samobieżnej kosiarki, której dotąd nie udało nam się wyrwać z jej rąk, mimo wielokrotnie ponawianych prób. Proponowałam, że opłacę firmę, która ją wyręczy w tej uciążliwej czynności. Tłumaczyłam, że może upaść albo kosiarka może się wywrócić, ale zbywała moje obawy jako niedorzeczne. Zastanawiałam się, jak zdołamy ją przekonać do oddania prawa jazdy, kiedy przyjdzie na to pora. Dobrze chociaż, że przyjęła naszą pomoc w warzywniku, co właśnie miałyśmy w planie na ten poranek. Weszłyśmy na ganek i Lucy przycisnęła dzwonek. Widziałam nasze wspólne odbicie w szybie drzwi sztormowych prawie tak wyraźnie jak w lustrze. Pomyślałam, że podobne mamy jedynie okulary przeciwsłoneczne o owalnych szkłach. Tyle że moje były korygujące, zapisane przez okulistę. Miałyśmy zupełnie inne rysy, choć zwykle potrafiłam dostrzec w naszych twarzach cechy obojga rodziców. Lucy była niemal zupełnie siwa; długie włosy splatała niezmiennie we francuski warkocz opadający na plecy. Zastanawiałam się, czy gdyby nie farba i pasemka, też miałabym biało na głowie. – No dobrze, mamo – mruknęła do siebie Lucy, ponownie przyciskając guzik dzwonka. – Jesteśmy już! Odczekałyśmy kolejną minutę. Było wcześnie, ale temperatura musiała już sięgać co najmniej dwudziestu siedmiu stopni i stojąc na pozbawionym cienia progu, topiłam się z gorąca. – Samochód jest na miejscu? – Lucy odsunęła się od drzwi, spoglądając w stronę zamkniętego garażu, jakby była w stanie zajrzeć do środka. – Dzwoniłam wczoraj przed koncertem, żeby ją uprzedzić – odezwałam się, czując pierwsze ukłucie niepokoju. Sięgnęłam do torebki. – Mam klucze. Odciągnęłam sztormowe drzwi, przekonując się z zadowoleniem, że nasza matka ich nie zamknęła, po
czym włożyłam klucz do zamka tych właściwych. Weszłyśmy do naszego starego domu, którego wnętrze wydawało się chłodne po upale panującym na zewnątrz. – Mamo? – zawołała Lucy. Żadnego odzewu. Zajrzałam z kuchni do garażu i zobaczyłam stojącego na miejscu srebrnego taurusa. – Jest tutaj – powiedziała Lucy, kiedy już kierowałam się ku schodom. Wskazała na przesuwne szklane drzwi prowadzące z jadalni na patio. Poczułam ulgę, widząc mamę, która siedziała przy szklanym stoliku, plecami do nas. Miała na sobie cienką letnią sukienkę i frotowe pantofle. – Widocznie zapomniała – wyraziłam przypuszczenie. Słysząc dźwięk rozsuwanych drzwi, mama aż podskoczyła. Próbowała się obejrzeć, ale nie była w stanie odwrócić głowy na tyle, by nas zobaczyć. Zmartwiłam się, że ją przestraszyłyśmy. – To tylko my, mamo – powiedziałam szybko. Nachyliłam się, żeby ją cmoknąć w policzek. Miała przed sobą stary album ze zdjęciami, próbowała zamknąć go pośpiesznie, ale jej się nie udało. Na jednej spośród czarno-białych fotografii dostrzegłam Isabel w jasnej letniej sukience – stała na brzegu i machała do aparatu. Mój Boże, wyglądała zupełnie jak Shannon! Za nią kanałem płynęła w stronę zatoki żaglówka. Zauważyłam dołeczki w uśmiechniętej twarzy Izzy tuż przed tym, jak matka zdołała drżącymi dłońmi zamknąć okładkę albumu. – Cześć, dziewczęta – powitała nas, starając się nadać głosowi radosne brzmienie. – Co tu robicie? Lucy posłała mi nad głową matki spojrzenie wyrażające troskę. Każdej z nas zdarzało się zapominać o różnych rzeczach, ale było jasne, że przerwałyśmy mamie bardzo osobisty moment. – Przyjechałyśmy popracować w ogrodzie – przypomniała jej Lucy. – No tak, racja. – Podniosła się z miejsca, przyciskając album do piersi. Wszystkie trzy miałyśmy udawać, że wcale go tam nie ma. Tak to się odbywało w naszej rodzinie: byłyśmy mistrzyniami w unikaniu niewygodnych kwestii. Dopóki ich nie ruszałyśmy, nie mogły nas ranić. – Przebiorę się i zaraz wam pomogę – zaproponowała. Mijając nas, trzymała głowę opuszczoną, jakby wiedziała, że ma czerwone oczy, i miała nadzieję, że tego nie zauważymy. Najwyraźniej chciała na chwilę od nas odejść, żeby się pozbierać. Widziałam, jaka jest skrępowana, i zrobiło mi się jej żal. Miałam wielką ochotę ją objąć i przytulić. Chciałam zapytać, co ją tak bardzo poruszyło, ale widziałam, że tego nie chce, więc się powstrzymałam. – Przywiozłam bajgle – pochwaliła się Lucy, prawdopodobnie dlatego że nic lepszego nie przyszło jej do głowy. – W lodówce jest sok – odpowiedziała mama, otwierając drzwi. Kiedy już za nimi zniknęła, wymieniłyśmy spojrzenia. – Może powinnyśmy były zadzwonić, zanim tu przyjechałyśmy – odezwała się Lucy ściszonym głosem. – Dziwne, że akurat teraz oglądała te stare zdjęcia – powiedziałam. – Co znaczy „teraz”? – No wiesz. List Neda. Moja rozmowa z Ethanem. Przypomnienie śmierci Isabel. Wszystko to naraz. – Zbieg okoliczności – uznała moja siostra, ale po zastanowieniu zmieniła zdanie. – Jednak masz rację, to trochę dziwne. – Uniosła w górę torebkę z bajglami. – Z cynamonem i rodzynkami, z otrębami czy
zwykłe? – spytała. Zjadłyśmy w kuchni każda po pół bajgla i resztę zostawiłyśmy na blacie. Lucy znalazła w szafie w holu jeden ze starych kapeluszy mamy i nasunęła go sobie głęboko na oczy. Obie spryskałyśmy się obficie sprayem przeciw owadom i pomaszerowałyśmy do szopy przy końcu ogrodu. – Są jakieś wieści od Ethana? – zagadnęła Lucy, kiedy w zalatującym stęchlizną składziku wybierałyśmy narzędzia. Na taczkach wylądowały motyczki i pazurki do pielenia. – Przecież minęło dopiero… ile? Jakieś dziesięć godzin, od czasu, jak wczoraj wieczorem zadałaś mi to pytanie – przypomniałam jej ze śmiechem. Poczułam wzbierającą falę gorąca, wilgotny żar spłynął mi od czubka głowy przez policzki na szyję. Zdjęłam kapelusz, żeby się nim powachlować. – Jedna drobna wzmianka o Ethanie i proszę, co się z tobą dzieje – zakpiła dobrotliwie Lucy. Byłam na nią tylko trochę zła. – Poczekaj parę lat – odparłam. – Nie zapomnę, jak mi dokuczałaś z powodu tych dolegliwości. Włożyłam kapelusz z powrotem na głowę i pchając taczki, ruszyłyśmy do ogrodu. – Myślisz, że byłyby trudności z seksem? – spytała znienacka Lucy. Popatrzyłam na nią zdumiona. – O czym ty mówisz? – No wiesz… – Jej mina wskazywała, że Lucy nie żartuje. – Chodzi mi o to, że masz menopauzę i w ogóle. – Moja siostra miała talent do poruszania najtrudniejszych tematów w pozornie niewinny sposób. – Powiedzmy, że umiałabyś się wyzbyć obiekcji co do swojego związku z Ethanem i… – Bardzo wątpię, czybym umiała – weszłam jej w słowo. Zatrzymałam taczki na skraju ogrodu i wzięłam z nich motyczkę. – Poza tym nawet gdybym chciała się z nim związać, wątpię, by on chciał się związać ze mną. – Zaczęłam pogłębiać rowek między rzędami pomidorów. Był to ten sam zbyt wielki ogród warzywny, który znałyśmy z Lucy z dzieciństwa, ale obecnie jakby wymagał większego nakładu pracy niż w tamtych czasach. – Poza tym – dodałam – obecnie seks bardzo mało mnie interesuje. To była prawda tylko w połowie. Przywykłam do myślenia o sobie jako istocie aseksualnej. Przez kilka ostatnich lat małżeństwa z Glenem zupełnie mi nie zależało na współżyciu, co mogło po części stanowić przyczynę naszych kłopotów, ale nie oznaczało mojej winy. Jednak reakcja na widok Ethana… a nawet na naszą rozmowę przez telefon kazała mi się ponownie zastanowić nad definicją aseksualności. – Obawiam się, że mnie to też dopadło. – Lucy rzuciła podkładkę pod kolana obok rządka sałaty. – Ciebie? – Popatrzyłam na nią szczerze zaskoczona. Spodziewałam się, że Lucy będzie mieć nienasycony apetyt na seks, dopóki nie zlegnie na łożu śmierci… a może nawet i wówczas. – Smutne, co? – Przyklękła ze szpadelkiem w ręku. Rondo kapelusza opadło jej aż na okulary. – Nawet mi się nie śniło, że kiedyś to powiem. Usłyszałyśmy dźwięk przesuwanych drzwi i jednocześnie się odwróciłyśmy, by ujrzeć zmierzającą w naszą stronę mamę. Miała na sobie ogrodniczki, które jej kupiłam przed paru laty, zielone kalosze i słomkowy kapelusz, a wyglądała znacznie, ale to znacznie lepiej niż zaledwie pół godziny wcześniej. – Mamo, może usiądziesz i odpoczniesz, a my dziś popracujemy? – zaproponowałam. Przystanęła. – Niezły pomysł – stwierdziła. – Wezmę sobie filiżankę kawy i kawałek bajgla i przyciągnę tu krzesło, żebym mogła pobyć z wami. – Odwróciwszy się na pięcie, znów zniknęła w domu, a ja i Lucy
wymieniłyśmy kolejne spojrzenie. – Co się z nią dzieje? – spytała moja siostra. To było tak niepodobne do naszej matki, pozwolić, żebyśmy same wykonały całą pracę, choć oczywiście nie miałyśmy nic przeciwko temu. Strzepnęłam jakiegoś robaka z wilgotnego ramienia. – Może w końcu zrozumiała, że praca w ogrodzie w takim upale jest już ponad jej siły – powiedziałam, rzucając motyczkę na ziemię. Przeszłam na patio, wzięłam stamtąd krzesło i ustawiłam je w cieniu niedaleko miejsca, gdzie pracowałyśmy. – Jak ona może pić kawę, kiedy jest tak gorąco? – zastanawiała się Lucy, kiedy mama znów pojawiła się w patio. Szła ku nam z filiżanką kawy i połówką bajgla w serwetce. Z promiennym uśmiechem zasiadła na krześle. – Tak mi przykro, że nie mogłam być wczoraj na twoim koncercie – zwróciła się do Lucy. – Jak było? – Zabawnie – odpowiedziała moja siostra. – Były świetne, jak zawsze – wtrąciłam, ponownie chwytając za kopaczkę. Mama zamierzała wybrać się na koncert z Shannon i ze mną, ale odwołała po południu, twierdząc, że jest zbyt zmęczona na wyjście. Wtedy nie myślałam o tym za wiele, ale teraz przyszło mi do głowy, że może to samo, co ją zmęczyło poprzedniego dnia, było też przyczyną jej porannego smutku. Jeśli chodzi o mnie, cieszyłam się, że mogłam tak miło spędzić czas z córką. Brakowało mi tego, że nie widuję jej codziennie. Wiedziałam, że ją irytuję zbyt częstymi telefonami, ale i tak myślałam o niej dziesięć razy częściej, niż dzwoniłam. – Lucy ci mówiła, że planuję łączoną imprezę z okazji urodzin i wyjazdu Shannon na studia? – spytała mnie mama. – Nie – odrzekłam zachwycona. – Fantastyczny pomysł. – Pomyślałam, że mogłybyśmy ją urządzić w McDonaldzie, ale Lucy uważa, że powinna się odbyć tutaj. Uśmiechnęłam się ukradkiem do siostry, bezgłośnie jej dziękując. – Tutaj byłoby świetnie – powiedziałam na głos. – Myślę, że warto by urządzić przyjęcie-niespodziankę – ciągnęła mama. – Mogłabyś mi przygotować listę jej przyjaciół, Julie? – Pewnie. – Oparłam się na motyczce, analizując pomysł. – Może sama się zajmę zaproszeniami, żebyś tę część miała z głowy? – zaproponowałam. – Będziemy musiały zajrzeć w kalendarze i ustalić jakiś dogodny termin. Shannon ma być w Oberlin pod koniec sierpnia. – Nie wydaje mi się, żeby przyjęcie-niespodzianka było najlepszym pomysłem – oznajmiła Lucy. – Dlaczego? – zdziwiłam się, atakując kolejne chwasty. – Nie wiem. Myślę po prostu… że chyba Shannon chciałaby sama zdecydować, kto zostanie zaproszony. W każdym razie ja bym chciała na jej miejscu. – No dobrze, może we dwie omówicie tę sprawę i wtedy do niej wrócimy? – odezwała się mama. Wypiła łyk kawy. – A tymczasem… – Wahała się tak długo, aż obie na nią spojrzałyśmy, zaniepokojone, że zapomniała, co ma do powiedzenia. – Mam pytanie do Julie. – Jakie? – zainteresowałam się szczerze. – Byłam ciekawa, kiedy mi powiesz, że umówiłaś się na lunch z Ethanem Chapmanem. Odebrało mi mowę; spojrzałam na Lucy. „Powiedziałaś jej?”, spytałam oczami. Lucy sprawiała
wrażenie tak samo zaskoczonej jak ja. Zaprzeczyła ruchem głowy. – Skąd się o tym dowiedziałaś? – Spojrzałam na mamę, opierając się na swoim narzędziu pracy. – Mam swoje sposoby – odparła tajemniczo, utykając siwy kosmyk pod kapeluszem. – Mamo. Jak? – Jego ojciec złożył mi wizytę – przyznała się. – Chyba żartujesz. – Wyobraziłam sobie pana Chapmana takiego, jakiego widziałam go po raz ostatni. Występował wtedy w telewizji – szczupły, przystojny mężczyzna w średnim wieku ściskał dłonie, całował niemowlęta i składał obietnice jako kandydat na gubernatora. Musiało to być gdzieś pod koniec lat sześćdziesiątych. – Po co? – Oświadczył, że Ethan mu powiedział o planowanym spotkaniu z tobą, co nasunęło mu myśli o naszej rodzinie i postanowił mnie odwiedzić. – Dziwne – mruknęła Lucy. Ona także odłożyła na bok swoje narzędzie i usiadła na podkładce, obejmując się za łydki. – I jak poszło? – Och, świetnie – zapewniła mama. – Jest zgrzybiałym starcem. Czas nie obszedł się z nim najlepiej. Moim zdaniem nie powinien już prowadzić samochodu. Nagle przypomniał mi się album ze zdjęciami, który oglądała rano. Nic dziwnego. Spotkanie z Rossem Chapmanem musiało obudzić wiele wspomnień z czasów wakacji spędzanych na wybrzeżu. – O czym rozmawialiście? – spytałam. – Rozmowa nie była zbyt długa. Spędził tu zaledwie parę minut. To raczej ja jestem ciekawa, o czym rozmawiałaś z Ethanem. Czy mogła wiedzieć o liście? Utwierdziłam się w przekonaniu, że to niemożliwe, bo Ethan nie wspomniał o niczym ojcu. – Mniej więcej o tym samym – odpowiedziałam. – Zastanawiał się, co u nas słychać. Wiesz przecież, że jako dzieci się przyjaźniliśmy, i pewnie zaczął o mnie myśleć. Tak się czasami zdarza. – Jest wolny? – zainteresowała się mama. – Właściwie tak – potwierdziłam. – Po rozwodzie. – Więc pewnie poluje na nową panią Chapman – podsunęła, wzbudzając moją wesołość. – Och, mamo, myślę, że wcale mu o to nie chodzi. – Cóż, gdyby jednak chodziło, to mam nadzieję, że zignorujesz jego zaloty. – Dlaczego miałaby ignorować? – włączyła się Lucy. W odpowiedzi matka ciężko westchnęła. Powoli napiła się kawy, a potem strzepnęła z kolan okruch bajgla, podczas gdy my z siostrą czekałyśmy w napięciu. – Ponieważ… – zaczęła – Chapmanowie przypominają mi o czasach, o których wolałabym zapomnieć. Miałam wrażenie, że niewygodny temat zawisł w powietrzu między rzędami krzaków pomidorowych. Matka odstawiła filiżankę na poręcz krzesła i splotła dłonie na kolanach. – Zdecydujmy więc, czy przyjęcie Shannon ma być niespodzianką, czy nie.
Rozdział 15 Lucy 1962 Coś sobie przypomniałam. Nie jestem pewna, co obudziło te wspomnienia. Może wiadomość o wizycie pana Chapmana. A może to, że zanim mama zdołała zamknąć album drżącymi z niecierpliwości rękami, zdążyłam się dobrze przyjrzeć jednemu ze starych zdjęć. Zostało zrobione z wody i przedstawiało nasz dom i stojący obok dom Chapmanów: dwa niewielkie letnie bungalowy z dwiema symetrycznymi przystaniami. Tamtego ranka, kiedy wyrywałam chwasty, a słońce paliło mi ramiona, zaczęły do mnie wracać zapamiętane sceny z przeszłości, jedna po drugiej, aż w końcu utworzyły spójny obraz. Kiedy byłam dzieckiem, mama obsesyjnie chciała nauczyć mnie pływać. Sama była doskonałą pływaczką i nie mogła znieść myśli, że któraś z nas mogłaby nie być bezpieczna nad wodą. Chciałam się nauczyć. Naprawdę chciałam, ale tkwiący we mnie strach skutecznie to uniemożliwiał. Gdy byłyśmy nad zatoką, stałam w wodzie po kolana i cała się trzęsłam, przerażona… czym? Że krab uszczypnie mnie w palec u nogi? Że wciągnie mnie grząski piasek z dna? Że się utopię? Teraz nie umiem powiedzieć, a zapewne i wówczas nie potrafiłabym określić, co mnie tak przerażało, ale nie byłam w stanie wejść głębiej do wody. Zimą mama zabierała mnie na basen YMCA, gdzie oddawała mnie w ręce trenera znanego z sukcesów w przekonywaniu do pływania nawet najbardziej opornych dzieci. Ja jednak potrafiłam przetrzymać absolutnie każdego, kto próbował mnie zachęcać i namawiać, i po dwóch latach bezowocnych starań nawet ten trener się poddał. Wszyscy się poddawali, poza mamą. Pewnego dnia w lecie tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego drugiego roku mama wymyśliła nowy sposób, jak mnie nauczyć pływać. Właśnie dostałam swoje pierwsze skrzypce – beznadziejną plastikową tandetę za parę centów – i pragnęłam jedynie siedzieć na werandzie i ćwiczyć granie prostych piosenek z nut dołączonych do instrumentu. Jednak mama była uparta. – Czuję, że dziś jest ten szczególny dzień! – oznajmiła z typowym dla siebie entuzjazmem. Stała przede mną w czarno-białym kostiumie w grochy, z dziecięcą pomarańczową kamizelką ratunkową w dłoniach. – Naprawdę tak czuję. Poprosiłam państwa Chapmanów, żebyśmy mogły skorzystać z ich przystani, bo ma spadziste dno i łatwiej tam wejść do wody. Wspaniale, prawda? Spojrzałam przez siatkę osłaniającą werandę w stronę podwórka Chapmanów. Widziałam czubek ich motorówki wystający nad drewnianą obudową brzegu. – Ich łódź tam cumuje – powiedziałam. – Owszem, ale tamten dok ma podwójną szerokość – stwierdziła mama. – Jest mnóstwo miejsca i dla ciebie, i dla łodzi. Nie pamiętam, co mnie skłoniło do odłożenia skrzypiec i pozwolenia, by zapięła na mnie kamizelkę. Nie pamiętam, czy wychodząc za mamą z werandy, wzdychałam z rezygnacją, czy też miałam nadzieję, że
tym razem może się uda. Może w końcu nauczę się pływać. Niezależnie od powodów, przeszłam z mamą przez nasze podwórko, a następnie przez teren Chapmanów. Pamiętam, że suwałam bosymi stopami po piasku, jakbym jeździła na łyżwach. Chodziłam w ten sposób po podwórku Chapmanów od czasu, gdy nastąpiłam na kłujący liść z jednego z krzewów rosnących przed ich domem od strony ulicy. Postanowiłam zawczasu odgarniać z drogi wszystkie liście, które mogłyby mnie skaleczyć. Dok Chapmanów był bardzo szeroki, a ponadto Ned przestawił ich łódź na bok, więc miałyśmy dużo miejsca na moją lekcję pływania. Znajdował się tam cały męski skład rodziny Chapmanów oraz dodatkowo kolega Neda, Bruno. Ned i Bruno sprzątali whalera w środku, używając szmat i niebieskiego detergentu, a w tranzystorowym radiu stojącym na brzegu leciała piosenka Sherry. Ned był mocno opalony, tak samo jak jego ciemnowłosy kolega, i wtedy po raz pierwszy do mnie dotarło, że niektórzy blondyni mogą się opalać na brąz, tak jak ludzie z ciemniejszymi włosami. Ucieszyłam się z obecności Neda, ponieważ był ratownikiem. Dzięki temu poczułam się odrobinę bezpieczniej. Chudy Ethan czekał w wodzie, żeby mi dodać odwagi, a pan Chapman stał oparty o drzewo nieopodal doku i patrzył, jak się zbliżamy do betonowej pochylni. – Jesteś gotowa nauczyć się dziś pływać, Lucy? – zapytał mnie. – Może – odpowiedziałam, nie odrywając oczu od wody. Pochylnia wyglądała inaczej, niż się spodziewałam, beton ledwie było widać przez zielone porosty. Z obawy, że się pośliznę, kurczowo ściskałam rękę mamy. Weszłam do wody po kostki. – Bardzo dobrze – pochwaliła mnie matka. – Nie jest zbyt zimna. Przyjemnie, prawda? Pokiwałam głową, wpatrzona w ciemną toń przede mną. Nie dało się zobaczyć, co jest pod powierzchnią. Widziałam, jak Julie wyławiała miliony krabów z naszej przystani, więc miałam świadomość, że w tej także musi ich być pełno. Przez wodę sięgającą kostek widziałam swoje palce u stóp, całkowicie bezbronne. – Muszę iść po japonki – powiedziałam. – Po co? – zdziwiła się mama. – Bo tu są kraby. – Kraby mają ciekawsze zajęcia niż obgryzanie twoich palców – odezwał się Bruno. Klęczał na dziobie łodzi i mył szybę. Miał na sobie jedynie kąpielówki; jeszcze nigdy nie widziałam takiego ciała. Nawet jego mięśnie miały muskuły. – Weź moje klapki! – zawołał Ethan z wody. Wskazał na piasek za nami, gdzie leżały, jeden na drugim, niedbale zrzucone z nóg. Wdrapałam się z powrotem po pochylni i je włożyłam. Były za duże, ale musiały mi wystarczyć. – Patrz, Lucy! – powiedział Ethan, kiedy znowu weszłam do wody po kostki, czując bezpieczny uścisk matczynej dłoni. Stał na końcu pochylni, tak przynajmniej zakładałam, bo nie mogłam tego stwierdzić na pewno. – Woda sięga mi tu tylko do pasa. – Wyciągnął ręce w górę; można mu było policzyć żebra. – Zróbmy jeszcze jeden krok – zaproponowała matka. – Bez pośpiechu. Chciałam ją zadowolić, więc zrobiłam, co kazała. Wykonałam malutki krok i aż się zatrzęsłam, kiedy zimna woda sięgnęła mi do połowy łydki. Zaczęłam szczękać zębami. Prawie nie widziałam już swoich stóp, więc cały czas przeskakiwałam z jednej na drugą, żeby odgonić kraby. Klapki jednak nie
wystarczyły, żebym się czuła bezpieczna. Powinnam była włożyć tenisówki. – Łatwiej od razu całkiem się zanurzyć, Lucy – powiedział Ned. Był w tej dziedzinie ekspertem, wiedziałam, że ma rację, ale po prostu nie mogłam tego zrobić. – Jeszcze jeden – zachęciła matka. Wstrzymałam oddech i zrobiłam następny krok. Woda ochlapała mi kolana; szczękałam zębami tak głośno, że bez wątpienia wszyscy słyszeli. Całe ciało miałam pokryte gęsią skórką. – Doskonale, Lucy! – pochwalił Ethan. – Chodź tutaj. – Poklepał powierzchnię wody, tak jak się klepie poduszkę sofy, zachęcając kogoś, by usiadł. – Czy widzisz koło stóp jakieś kraby? – zapytałam go. – Nie! – zapewnił. – Kraby się ciebie boją. Widzą twoje nogi i uciekają. To mnie nie uspokoiło. Chciałam usłyszeć, że w ogóle nie ma krabów. – A jeśli nie zobaczą zawczasu moich stóp i będzie za późno na ucieczkę? Wtedy mnie ugryzą. – Zachowujesz się jak małe dziecko, Lucy – odezwał się Bruno ze swojego miejsca na dziobie łodzi. – Zostaw ją w spokoju, Bruno – powiedział Ned. – Skąd bierzesz dla niej tyle cierpliwości, Mario? – włączył się pan Chapman. Matka podniosła na niego wzrok. – A ty nigdy niczego się nie bałeś, Ross? – odpowiedziała pytaniem. – Aż tak, to nie – odparł, a ja poczułam się jak dziwadło w cyrku. – Nie chcę, mamo! – zawołałam. – Możemy wrócić do domu? – Proszę cię, Lucy. – Głos mamy zabrzmiał błagalnie. Pragnęłam ją zadowolić, ale trzęsłam się jak osika. Nie sądziłam, że zdołam zrobić kolejny krok. – Przykro mi – jęknęłam. – Po prostu nie mogę. W końcu mama ustąpiła. Spojrzała na Ethana. – Dzięki za pomoc, Ethan – powiedziała. – Nie ma za co. – Cofnął się na głęboką wodę i zaczął płynąć. Dlaczego on mógł, a ja nie? Dlaczego tylko ja jedna tak się bałam? Wspięłyśmy się z powrotem po pochylni i z ulgą stanęłam znów na płaskiej ziemi. Rozpięłam kamizelkę i zrzuciłam z nóg klapki Ethana. Przeszłyśmy już kawałek drogi do naszego domu, gdy nagle poczułam, że ktoś mnie unosi z ziemi i podrzuca w powietrze, rozpięta kamizelka spadła mi z ramion. Może krzyczałam, nie wiem. Pamiętam natomiast krzyk matki: „Ross!”, kiedy spadałam. Przed oczami przemknęła mi krawędź pomostu i znalazłam się w najgłębszej części doku Chapmanów. Wpadłam pod wodę, rozpaczliwie trzepocząc rękami w nieprzejrzystej, zielonej toni. Słyszałam głosy, stłumione nawoływania. Zaraz potem wystrzeliłam na powierzchnię, gwałtownie łapiąc powietrze; matka trzymała mnie w uniesionych rękach, mokre ciemne włosy oblepiały jej twarz. – Już w porządku, kochanie – powiedziała, obejmując mnie mocnym, pewnym uściskiem. Chlipiąc, przytuliłam głowę do jej ramienia. – Dlaczego to zrobiłeś, tato? – usłyszałam głos Ethana. – To najlepszy sposób na przezwyciężenie lęku – tłumaczył pan Chapman. – Po prostu wskoczyć. Widzisz, Lucy? Znalazłaś się w głębokiej wodzie i nie utonęłaś. Wypchnęła cię na powierzchnię. –
Mówił łagodnym tonem, ale postanowiłam nigdy więcej się do niego nie zbliżać. Matka wyniosła mnie na pochylnię, postawiła na nogi i wzięła za rękę. Zauważyłam, że także płacze. Już na górze puściła moją dłoń, podeszła do pana Chapmana i walnęła go mocno w ramię. – Jak śmiałeś! – wykrzyknęła. Pan Chapman pomasował sobie miejsce, gdzie go uderzyła. – Gdybyś ją zabrała do psychiatry, co może nie byłoby złe, zaleciłby to, co ja właśnie zrobiłem – powiedział. Matka znów chwyciła mnie za rękę. – Ona nie jest twoją córką! – rzuciła ostro, ruszając w stronę naszego domu. Nigdy wcześniej nie widziałam, żeby była aż tak rozgniewana. Czułam jej złość, bo bezwiednie ściskała mi palce. – Nie waż się nigdy więcej tknąć żadnego z moich dzieci! – zawołała przez ramię. W domu nawet ja miałam świadomość, że wykorzystuję ten traumatyczny incydent, jak tylko się da. Babcia cmokała nade mną, pomagając mi ściągnąć mokry kostium, podczas gdy ja skarżyłam jej się, jak okropnie potraktował mnie nasz sąsiad. Natarła mnie całą talkiem ze swojego różowego pudełeczka z napisem „Cashmere Bouquet”, a potem ubrała w moją ulubioną zieloną piżamę. Słyszałam, jak mama opowiada dziadkowi, co się stało, a potem jego uspokajający głos. Pozwolono mi wieczorem dłużej zostać na dole i grać na moich plastikowych skrzypcach, a Julie musiała iść do łóżka o tej samej porze co ja, żebym mogła spokojnie zasnąć, nie bojąc się szmaty wyglądającej jak głowa, zatkniętej pod drutami na suficie. Kiedy miałam dziewięć lat, wskoczyłam do basenu naszego sąsiada i zaczęłam płynąć. Odbyłam tyle lekcji, że znałam na pamięć ruchy, jakie należy wykonywać. Potrzebowałam jedynie praktyki… i odwagi, która się pojawiła, gdy przeżyłam jedno z najgorszych doświadczeń, jakie los może człowiekowi zgotować: śmierć siostry.
Rozdział 16 Maria 1927–1939 Zabawne, że kiedy człowiek zbliża się do kresu życia, łapie się na tym, że myśli o jego początkach. Miałam zaledwie pięć lat, kiedy spędzałam z rodzicami pierwsze lato w domu na wybrzeżu. Kanał był wówczas całkiem nowy, budowę ukończono rok wcześniej. W Bay Head Shores stało niewiele domów i wszyscy już się znali, przypuszczam więc, że mojej matce z początku trudno było się z kimś zaprzyjaźnić. Rosa Foley wyróżniała się swoją egzotyczną urodą, ciemną karnacją i włoskim akcentem, ojciec natomiast był tak bardzo amerykański, że zdołał utorować nam drogę do innych rodzin z dziećmi i szybko zyskałam kilkoro przyjaciół do wspólnych zabaw. Kiedy miałam osiem lat, do sąsiedniego domu wprowadził się dziewięcioletni Ross Chapman i został moim najlepszym kolegą. Łowiliśmy razem ryby w kanale i chodziliśmy na plażę, żeby popływać. Nauczył mnie grać w tenisa, jak miałam jedenaście lat, a gdy skończyłam dwanaście, to ja nauczyłam go tańczyć. Przez resztę roku Chapmanowie mieszkali w Princeton, a my w Westfield i wtedy w ogóle się nie widywaliśmy ani nawet nie pisywaliśmy do siebie. Jednak gdy tylko nadchodziło lato, podejmowaliśmy znajomość w tym samym miejscu, gdzie została przerwana, jakby w ogóle nie było wielomiesięcznej rozłąki. Tamtego lata, kiedy miałam czternaście lat, zaczęłam postrzegać Rossa inaczej. Urósł, wyszczuplał i stał się bardzo przystojny. U mnie zaś pojawiła się typowa dla wieku dojrzewania tęsknota, by mieć swojego chłopaka, i choć nadal byliśmy tylko kolegami, fantazjowałam, że Ross jest dla mnie kimś więcej. Myślałam o nim również w ciągu roku szkolnego, a rozmawiając z koleżankami z Westfield, wymieniałam go jako moją sympatię. Koleżanki mi zazdrościły, przekonane, że przeżyłam zabójczą letnią miłość. Wiedziałam, że Ross prawdopodobnie by mi przyłożył swoją rakietą tenisową, gdyby wiedział, jak się o nim wyrażam. Dla niego wciąż byłam jedynie dziewczyną z sąsiedztwa. Kiedy moje córki dorastały, lubiły się umawiać z jednym stałym chłopakiem, ale w czasach mojej wczesnej młodości było inaczej. Moi znajomi i ja robiliśmy wszystko razem całą grupą. Ojciec nazywał ją „bandą Marii”. Na letnisku „banda” składała się z około dwunastu osób w moim wieku. Wielu z nas miało łodzie, więc swobodnie przemieszczaliśmy się pomiędzy zatoką a rzeką. W wieku szesnastu lat Ross przyjechał latem na wybrzeże kabrioletem marki Ford Phaeton. Ileż uciechy sprawił nam ten samochód! Oczywiście przeznaczony był tylko dla czterech pasażerów, ale wciskaliśmy się do niego w szóstkę lub siódemkę; niektórzy z nas stali na stopniu, ryzykując życie. Byliśmy szaleni… nie według dzisiejszych standardów, ma się rozumieć, ale uważaliśmy się za całkiem zwariowanych. Wtedy wszystko wydawało się takie bezpieczne. Nikt ze znanych mi ludzi nie ucierpiał w wypadku samochodowym. Nikt nie utonął w oceanie. I, rzecz jasna, nikt nie został zamordowany. Nasze spokojne życie miało się zmienić za kilka lat wraz z krachem na giełdzie i wybuchem drugiej wojny światowej,
jednak okres dorastania, kiedy liczyliśmy sobie po kilkanaście lat, upływał sielsko i radośnie. Gdy już kilkoro z nas umiało prowadzić, zaczęliśmy przesiadywać w parku rozrywki Jenkinsona przy promenadzie. Prawie tam zamieszkaliśmy; wieczorami tańczyliśmy do muzyki granej na żywo, w ciągu dnia pływaliśmy w ogromnym basenie ze słoną wodą i godzinami wylegiwaliśmy się na słońcu. Aż dziwne, że nie dostałam raka skóry, ale miałam śródziemnomorską karnację po matce i zapewne to mnie uratowało. Jednakże owa opalenizna miała swoją cenę. W tamte wakacje, gdy miałam siedemnaście lat, moje zainteresowanie Rossem zaczęło graniczyć z obsesją. Nie dość, że był przystojny, to również inteligentny. Zbierał same najwyższe oceny w prywatnym liceum i został przyjęty do Princeton, gdzie od jesieni miał zacząć studia na wydziale prawa, żeby móc pójść w ślady ojca. Wyglądało na to, że na zawsze pozostaniemy tylko przyjaciółmi. Ross często mnie podwoził na różne imprezy, a w drodze powrotnej do domu rozmawialiśmy o tym, kto nam się podobał i z kim chcielibyśmy się umówić na randkę. „Z tobą”, miałam ochotę powiedzieć. „To z tobą chciałabym się umawiać na randki”. Ciężko mi się słuchało opowieści o tym, że lubi Sally czy Dolores, kiedy aż mnie skręcało z pragnienia, by należał do mnie. Brałam jednak udział w tej grze i twierdziłam, że podoba mi się Fred Peters, najprzystojniejszy chłopak w naszej paczce. Ross odpowiadał, że jego zdaniem Fred również jest mną zainteresowany. Zmiana nastąpiła, kiedy otrzymałam tytuł Królowej Letniej Gali, corocznego wydarzenia w Point Pleasant. Odbywała się parada, podczas której jechałam na małym stateczku ciągniętym przez kilku chłopców z naszej paczki, w tym Rossa i Freda. Miałam na sobie białą suknię, a na głowie koronę. Zazdrosne przyjaciółki traktowały mnie chłodno, ale te pięć minut sławy jakby zmieniło mój obraz w oczach Rossa. Po paradzie odwiózł mnie do domu. Skręcił w Shore Boulevard, ale zamiast skierować się prosto do naszego bungalowu, zatrzymał samochód na skraju lasu. – Co robisz? – spytałam. Popatrzył na mnie i uśmiechnął się trochę niepewnie. – Chcę ci coś powiedzieć, Mario – zaczął. – Co? – Pięknie wyglądałaś jako królowa. – Nigdy wcześniej nie mówił mi takich rzeczy. Przez te wszystkie lata, odkąd się znaliśmy, nigdy nie wygłosił najmniejszej uwagi na temat mojego wyglądu. – Dziękuję. – Mam nadzieję, że nie uznasz tego za głupie, bo wiem, że zawsze byliśmy tylko przyjaciółmi, ale podczas zimy myślałem o tobie. Myślałem, jakie to będzie fantastyczne latem znów cię zobaczyć. – Ja też o tobie myślałam – wyznałam szeptem. – Naprawdę? Potwierdziłam skinieniem głowy. – Umawiałem się z paroma dziewczynami w Princeton, ale cały czas myślałem o tobie – mówił dalej. – Oglądałem zdjęcia, które zrobili nam moi rodzice… wiesz, podczas żeglowania i w strojach tenisowych. Znasz te zdjęcia. Znowu pokiwałam głową; serce wypełniała mi radość i wdzięczność. Właśnie te słowa pragnęłam
od niego usłyszeć… bo dotąd słyszałam je tylko w wyobraźni albo w opowieściach, którymi raczyłam koleżanki w Westfield. – Dzisiaj, kiedy zobaczyłem, jak inni mężczyźni na ciebie patrzą… – Pokręcił głową. – Wiedziałem, że muszę ci wyznać, co czuję. Nie mogłem ryzykować, że cię stracę. – Ujął moją rękę w obie dłonie. – Jestem w tobie zakochany, Mario. Byłam pewna, że mój uśmiech rozświetla wnętrze auta. Cofnęłam rękę i pochyliłam się, żeby objąć Rossa. – A ja kocham cię od lat – szepnęłam tuż przy jego uchu. Odsunął się ode mnie, a potem mnie pocałował, tak delikatnie, że ledwie poczułam. Dotknął mojej piersi przez tę głupią suknię królowej, budząc we mnie przyjemny dreszcz. – Pragnę cię – powiedział, odgarniając mi za ucho kosmyk włosów. – Ja też cię pragnę – odrzekłam. – Dziś wieczorem urwiemy się z parku. Możemy pójść na plażę i spacerować pod gwiazdami. – Pokiwałam głową, a on podniósł moją dłoń do ust. – Dobrze. – Wiedziałam, co mówię, na co się zgadzam, i miałam świadomość, że to grzech. Ale nic mnie to nie obchodziło. Tamtego wieczoru u Jenkinsona tańczyliśmy, nie tylko ze sobą, ale też z innymi partnerami, starając się nie dać niczego po sobie poznać. Około dziewiątej wyszliśmy z Rossem na szeroką werandę, a stamtąd schodami na plażę. Zrzuciliśmy buty i ledwie dotknęliśmy gołymi stopami piasku, zaczęliśmy się całować. Kochaliśmy się tuż przy promenadzie, do wtóru melodii Benny’ego Goodmana i Glenna Millera, granych przez orkiestrę niemal tuż nad nami. Dla mnie to był pierwszy raz, lecz dla niego nie, mogłam być pewna. Tamtego wieczoru na plaży straciłam z Rossem dziewictwo. Serce zabrał mi wiele lat wcześniej. Zaczęliśmy się spotykać poza naszą paczką. Przychodził po mnie, a moi rodzice, którzy zawsze go lubili, cieszyli się, widząc nas razem. Oczywiście nie mieli pojęcia, jak daleko zaszła nasza znajomość. Zapraszali go na obiad albo na karty, a ja byłam dumna, że tak łatwo zaskarbił sobie względy mojej rodziny. Nasz związek, oparty na długotrwałej przyjaźni, stał się bardziej zmysłowy, niż mogłam sobie kiedykolwiek wyobrażać. Rzadko się zdarzało, by wspólnie spędzane wieczory nie kończyły się uprawianiem miłości, często na piaszczystej polanie naprzeciwko naszych domów, osłoniętej gęstwiną rosnących łukiem jeżynowych krzewów. Nie były to czułe zbliżenia, jakie wcześniej pielęgnowałam w wyobraźni, lecz raczej łapczywe, niemal zwierzęce sycenie się sobą nawzajem. W ciągu dnia, kiedy pomagałam matce przy pracach domowych, na wspomnienie wieczornych spotkań z Rossem czasami brakło mi tchu w piersiach, gdy ogarniało mnie nagłe pożądanie. Rzadko rozmawialiśmy o jesieni, kiedy Ross zaczynał studia w Princeton, a ja miałam się kształcić na nauczycielkę w żeńskim college’u w New Jersey, natomiast zdarzało nam się snuć rozważania o przyszłości. – Wolałbym, żebyś studiowała sztukę zamiast edukacji – powiedział Ross któregoś wieczoru. Leżałam wtulona w niego, pod osłoną jeżynowych krzewów, przykryta luźno narzuconą sukienką. Z łańcuszka na mojej szyi zwisał jego licealny sygnet, który mi podarował dzień wcześniej. Nie mogłam się powstrzymać przed ciągłym dotykaniem gładkiego metalu.
– Co miałabym robić z dyplomem ze sztuki? – spytałam. – Zawsze chciałam uczyć w szkole. – Bo myślałaś, że będziesz musiała zarabiać na swoje utrzymanie – powiedział, całując mnie w nos. Słyszałam w jego głosie śmiech. – O czym ty mówisz? – No cóż, wiesz, że jeszcze nie mam odpowiedniej pozycji, żeby cię teraz prosić o rękę – zaczął mówić – ale jeśli się kiedyś pobierzemy, nie będziesz musiała pracować. Nie chciałbym, żebyś pracowała. Będziesz mieć mnóstwo roboty, pomagając mi zabawiać moich znajomych prawników. Uśmiechnęłam się do siebie, przywierając mocniej do Rossa. Miałam przed oczami swoją przyszłość. Naszą przyszłość. Wyobrażałam sobie nasz elegancki dom w Princeton, nasze śliczne dzieci – chłopca i dziewczynkę. Widziałam siebie w eleganckiej sukni, witającą jako gospodyni naszych wytwornych gości. – Zobaczymy – powiedziałam wymijająco, bo choć te fantazje mnie zachwycały, rodzice wpoili mi potrzebę satysfakcji, jaką daje własna kariera zawodowa. Wiedziałam, że będę potrzebowała trochę czasu, by zrezygnować z tego marzenia. Nasi znajomi szybko się zorientowali, że jesteśmy parą, mimo że początkowo bardzo się staraliśmy o utrzymanie tego w tajemnicy. Kiedy rzecz się wydała, dziewczęta jakby przestały czuć zagrożenie z mojej strony i powróciły między nami przyjacielskie stosunki. Brakowało mi ich, więc się ucieszyłam. Któregoś wieczoru pojechaliśmy wszyscy do parku rozrywki Jenkinsona. Staliśmy w kolejce do stoiska ze świeżą oranżadą; chłopcy opowiadali dowcipy, które dziewczęta przyjmowały z jękiem zażenowania. Sprzedawca był Włochem i mówił z akcentem silniejszym niż u mojej matki, ale bardzo podobnym. James, jeden z chłopaków z naszej paczki, dał mu banknot dolarowy za napój kosztujący dziesięć centów. Nigdy się nie dowiedziałam, co tak naprawdę zaszło, ale Jamesowi udało się wyciągnąć od tego człowieka dwa dolary reszty. Widziałam, że większość chłopców i niektóre dziewczyny chichoczą, kiedy odchodziliśmy od stoiska. Kiedy już znaleźliśmy się poza zasięgiem słuchu sprzedawcy oranżady, James aż zgiął się wpół ze śmiechu. – Widzieliście, jaki z niego dureń? Głupi makaroniarz! Zerknęłam ukradkiem na Rossa. Szczerzył zęby w uśmiechu. Przez całą resztę wieczoru miałam przed oczami jego uniesioną górną wargę, odsłonięte zęby, zmarszczki wokół oczu zmrużonych w wyrazie rozbawienia. Tylko to w nim widziałam. Byłam pół-Włoszką. Moja matka była pełnokrwistą „makaroniarą”. Dlaczego nie potrafiłam mu wtedy powiedzieć, jak bardzo mnie zranił, wyśmiewając się ze sprzedawcy-imigranta? Jeśli nawet Ross się zastanawiał, dlaczego tego wieczoru kochałam się z nim bez takiej energii jak zwykle, nic o tym nie wspomniał. Czekałam, aż mnie zapyta, co jest nie tak. Wtedy bym mu powiedziała o moim poczuciu zdrady. Ale nigdy nie zapytał, a ja starałam się ukryć smutek na tyle głęboko, by więcej nie dał o sobie znać. Kilka dni później matka znalazła w spiżarni zapomnianą torebkę orzeszków piniowych i upiekła podwójną ilość ciasteczek pinoli. Ułożyła dwanaście na talerzu i kazała mi je zanieść do Chapmanów. Przeszłam przez nasze podwórko i zapukałam do sąsiadów. Wiedziałam, że Ross gra w golfa ze swoim ojcem, ale jego matka była w domu i otworzyła przede mną sztormowe drzwi. – Witaj, Mario. Jak się dziś miewa Królowa Gali? – Świetnie, dziękuję, pani Chapman – odpowiedziałam, wchodząc na werandę. W poprzednich latach
spędzałam mnóstwo czasu w domu Rossa, ale ostatnio można było odnieść wrażenie, że spotykamy się tylko u mnie. Zakładałam, że Ross czuje, iż moi rodzice są cieplejsi i bardziej gościnni niż jego… bo rzeczywiście tacy byli. – Mama upiekła ciasteczka pinoli dla państwa – powiedziałam, wyciągając przed siebie talerz. – Jak miło z jej strony! – odrzekła pani Chapman. – Zanieś je do kuchni. Weszłam do ich kuchni i postawiłam ciasteczka na stole w rogu. Kiedy znów spojrzałam na matkę Rossa, już się nie uśmiechała. – Czyj sygnet nosisz na szyi? – zapytała. Odruchowo podniosłam rękę do łańcuszka. Czyżby Ross jej nie powiedział? – Rossa – powiedziałam. Poznałam po minie pani Chapman, że w istocie o niczym jej nie wspomniał. Popatrzyła mi w oczy zaskoczona. – A z jakiegoż to powodu ci go dał? – odezwała się surowym tonem. Co mogłam jej powiedzieć, poza prawdą? – Jesteśmy w stałym związku. – Opuściłam rękę, nagle skrępowana. – Ale… przecież on ma dziewczynę w Princeton. Wiedziałam o Veronice, dziewczynie, z którą rodzice wciąż kazali mu się umawiać. – Veronica nie jest jego dziewczyną. – Mimo starań, mój głos zabrzmiał tak, jakbym się broniła. Wskazałam na sygnet, stanowiący dowód, że mam rację. Odwróciła się do mnie plecami, udając, że odkłada na miejsce kubek. – Nie wiedziałam – rzuciła cierpko. – Sądziłam, że nadal jest nią zainteresowany. Znów ogarnęło mnie to samo poczucie zdrady. – Może powinna pani porozmawiać o tym z Rossem – powiedziałam. Wróciłam do domu zła na Rossa, że o niczym nie powiedział rodzicom albo chociaż mnie nie uprzedził, że oni nie wiedzą. Pomagałam mamie w odkurzaniu, kiedy usłyszałam samochód Rossa mijający nasz dom. Wyszłam na werandę, żeby słyszeć rozmowę Chapmanów, jeśli będzie wystarczająco głośna. Wkrótce rozległy się krzyki, ale nie mogłam rozróżnić poszczególnych słów. Współczułam Rossowi, żałowałam, że nie powiedziałam jego matce czegoś, co mogłoby złagodzić jej furię, którą teraz wylewała na syna. Gdybym wiedziała, że nie wspomniał o nas rodzicom, mogłabym schować sygnet pod ubraniem. W swej naiwności myślałam, że są na niego źli, bo nie powiedział im, że nie interesuje się Veronicą, ani o tym, że jesteśmy ze sobą na stałe. Ale oni kłócili się o coś zupełnie innego. Później tego samego wieczoru Ross przyszedł do mnie i spytał, czy wybiorę się z nim na spacer. Oczywiście zgodziłam się, ciekawa, co zaszło pomiędzy nim i jego rodzicami. Wziął mnie za rękę i poszliśmy przed siebie nadbrzeżnym bulwarem. – Muszę z tobą zerwać – powiedział nagle; jego słowa ugodziły mnie prosto w serce. – Dlaczego? Przez Veronicę? – Nie, nie – zaprzeczył pośpiesznie, ściskając mocniej moją dłoń. – Veronica nic mnie nie obchodzi, wiesz o tym. Kocham ciebie, Mario. Zawsze będę cię kochał i może kiedyś, gdy już staniemy się samodzielni, znów będziemy się spotykać, ale teraz nie mogę być z tobą. – Dlaczego nie powiedziałeś o nas swoim rodzicom? – spytałam, czując pod powiekami łzy.
Pogładził moją dłoń, tak mocno, że aż zapiekła mnie skóra. – Nie chcę cię ranić – odrzekł. – Powiedz mi. Odezwał się po dłuższej chwili milczenia. – Bo jesteś Włoszką. – I co z tego? – żachnęłam się. – Poza tym, jestem Włoszką tylko w połowie. – Twoja matka przypłynęła tu na statku, a dla nich… sam nie wiem. – Pokręcił głową. – Moi rodzice mają przestarzałe poglądy na różne sprawy. – Przez cały czas wiedziałeś, że jestem Włoszką – powiedziałam ze złością. – To ci nie przeszkadzało się ze mną kochać, kiedy miałeś na to ochotę. – Nie obchodzi mnie twoje pochodzenie – próbował się tłumaczyć. – Przecież wiesz, kochanie. – W takim razie dlaczego pozwalasz, żeby ci dyktowali, z kim możesz się spotykać? – Tata powiedział, że nie opłaci moich studiów w Princeton, jeśli dalej będę się z tobą widywał – wyrzucił z siebie w końcu. – To śmieszne. Przecież chce, żebyś tam studiował, tak samo jak ty. Myślisz, że naprawdę mógłby spełnić swoją groźbę? – Nie mam żadnych wątpliwości, że by ją spełnił – odrzekł ponuro. – W tej chwili jestem na niego taki zły, że mógłbym… – Potrząsnął głową, nie mogąc lub nie chcąc dokończyć zdania. Łzy zaczęły mi spływać po policzkach; z trudem wydobyłam z siebie głos. – Przecież byliśmy przyjaciółmi od zawsze – wykrztusiłam z siebie. – Twoi rodzice oczekują, że przestaniemy się przyjaźnić? – Pozostaniemy przyjaciółmi na zawsze, Mario – zapewnił. Byliśmy znów przed naszymi domami, w miejscu, skąd rozpoczęliśmy spacer. I jednocześnie niedaleko polany zarośniętej jeżynami. Staliśmy tam i długo patrzyliśmy na siebie nawzajem; mimo ciemności każde z nas widziało w oczach tego drugiego tęsknotę. Ross wziął mnie za rękę i ruchem głowy wskazał na krzewy. – Ostatni raz – powiedział szeptem i poprowadził mnie na piaszczystą polanę. Z całą pewnością oboje wiedzieliśmy, że kłamie.
Rozdział 17 Julie W środę po południu pojechałam na wybrzeże. Zapowiedziałam Ethanowi, że będę u niego w domu około czwartej, ale choć podróż nieznacznie przekraczała godzinę, wyruszyłam z Westfield już o pierwszej. Obawiałam się, że kiedy dotrę do Point Pleasant, będę potrzebowała chwili, żeby zebrać w sobie odwagę na dalszą jazdę do Bay Head Shores. I miałam rację. Znalazłam miejsce na ogromnym, zatłoczonym parkingu naprzeciwko promenady w Point Pleasant, jednak nie od razu wysiadłam z samochodu. Mimo zamkniętych okien i działającej klimatyzacji czułam zapach oceanu. Letnicy – niektórzy spieczeni na raka albo z ciemną opalenizną – przechodzili przez parking w kostiumach kąpielowych, nieśli plażowe ręczniki i leżaki, pchali wózki z marudzącymi niemowlakami. Patrzyłam prosto przed siebie na karuzelę, na której wirowałam dziesiątki razy jako dziecko. Pójście do parku rozrywki, co najmniej parę razy w miesiącu podczas lata, należało do rodzinnych rytuałów. Jeździliśmy na karuzeli, jedliśmy kanapki z kiełbasą u Jenkinsona i mrożony krem u Kohra. Wówczas żyłam tymi rodzinnymi wyprawami, a teraz bałam się wysiąść z auta. Ethan zadzwonił w poniedziałek po południu. Właśnie weszłam do domu z zakupami, pełne torby piętrzyły mi się w ramionach i zwisały z palców, kiedy zadzwonił telefon. Widząc na wyświetlaczu, kto dzwoni, poczułam jednocześnie ulgę i niepokój. Cisnęłam wszystko na kuchenny blat i chwyciłam słuchawkę. – Ethan? – Twój głos brzmi, jakbyś była zdyszana – stwierdził. – Dopiero co weszłam do domu. Jakieś nowiny? – Kilka. Śledztwo szybko postępuje. Dziś rano byłem przesłuchiwany. – Aha. – Opadłam na jedno z kuchennych krzeseł. – I jak? – Zakładałam, że musiało być ciężko. – O co cię pytali? Słyszałam w jego głosie wahanie. – Chcą przesłuchać ciebie jako następną – oznajmił, nie odpowiadając na moje pytanie. Zamknęłam oczy. Chyba miałam nadzieję, że policja będzie w stanie dowieść winy Neda bez konieczności ponownego słuchania moich zeznań. – Kiedy? – spytałam. – Najprawdopodobniej jeszcze w tym tygodniu. Chciałem ci zaproponować, żebyś tu przyjechała. I zatrzymała się u mnie. Mam mnóstwo pokoi… – Tuż obok naszego letniego domu? – zdziwiłam się, jakby mi zaproponował spanie na drzewie. – To jakiś problem? Milczałam przez dłuższy czas.
– Nie byłam na wybrzeżu od śmierci Isabel – wyznałam. – Unikałam tego. Sama myśl o tym miejscu jest dla mnie bolesna. Teraz to on zamilkł na dłużej. – Chcesz powiedzieć, że w ogóle nie byłaś na plaży… nad oceanem przez czterdzieści lat? – Bywałam na innych plażach – odparłam, myśląc o swoim miesiącu miodowym na Karaibach. O wycieczkach do Kalifornii. – Ale nie w Jersey. – No cóż, będziesz musiała tu przyjechać, żeby porozmawiać z policją. Oczywiście, nie musisz przyjeżdżać akurat do Bay Head Shores ani spędzać nocy w moim domu, ale pomyślałem, że może byłoby dobrze się naradzić. Pytali mnie o dawnych znajomych Neda, wiesz, o tego rodzaju rzeczy, które może razem byłoby nam łatwiej sobie przypomnieć. Mogłabyś się zatrzymać w jakimś motelu i spotkać się ze mną na obiedzie. To wyglądało na znakomity kompromis. – Dobrze – zgodziłam się. – Poczekam na wiadomość z policji, a potem zrobię rezerwację i… – Będziesz musiała poszukać czegoś w głębi lądu – przerwał mi. – Motele przy plaży są pozajmowane. – Dobrze – powtórzyłam. – Sprawdzę, co mi się uda załatwić, i do ciebie oddzwonię. – Okej. I jeszcze jedno: znajomy powiedział mi, że rozmawiali z rodziną George’a Lewisa. – Z Wandą? – zapytałam. – Nie wiem dokładnie, z kim. Wiem natomiast, że Lewis cały czas utrzymywał, że jest niewinny. – Jestem pewna, że był niewinny – odparłam. – Wiem, że tego nie zrobił. A rozmawiali z Brunonem Walkerem? – Mój znajomy powiedział, że trudno im go zlokalizować. – Tak to wygląda – mruknęłam. – Jedyna osoba, która mogłaby wiedzieć, co się naprawdę stało, a oni nie mogą jej znaleźć. Rozmawialiśmy przez kilka minut, a potem, kiedy zaczęłam wypakowywać zakupy, zadzwonił porucznik Alan Meyers z komendy policji w Point Pleasant. Najwyraźniej nie tracili czasu. Spytał, czy mogłabym się u nich stawić w czwartek rano; zgodziłam się i zaraz potem usiadłam do komputera, żeby znaleźć jakiś motel w tamtej okolicy. Nagle poczułam się okropnie głupio. Dorośnij, powiedziałam sobie w duchu i zadzwoniłam do Ethana, by mu powiedzieć, że przyjmuję zaproszenie i zatrzymam się u niego na noc. Teraz, siedząc w samochodzie w centrum Point Pleasant, zastanawiałam się, czy przypadkiem nie popełniłam błędu. Łatwo być odważnym w bezpiecznym zaciszu własnego domu. Odczekałam chwilę, żeby uspokoić emocje, a potem otworzyłam drzwi auta. Wysiadłam i natychmiast otoczyło mnie słone powietrze, w którym unosiła się muzyka wygrywana przez karuzelę. Przyłączyłam się do turystów zmierzających w stronę promenady. Na promenadzie miałam wrażenie, że wszędzie widzę Isabel. Wirowała na obrotowym kole, a siła odśrodkowa wciskała ją w podobne do muszli oparcie fotela. Siedziała na ławce obok jasnowłosego chłopca, na wprost oceanu, długie nogi miała wyciągnięte przed siebie, stopy oparte o barierkę. Szła naprzeciw mnie w zielonym bikini, smukła i opalona, głowę przechyliła na bok, obgryzając wafelek od loda. Usiadłam na jednej z ławek przy promenadzie, gapiłam się na ludzi i rozmyślałam o Isabel.
Zastanawiałam się, jak by się dogadywała z Lucy i ze mną. Czy pomagałaby nam pielić ogród mamy? Czy nasz ojciec nadal by żył, gdyby nie stracił ukochanej najstarszej córki w tak młodym wieku? Dlaczego torturowałam się pytaniami, na które nie było odpowiedzi? – Dobry Boże – modliłam się, mamrocząc te słowa niemal na głos. – Pomóż mi przez to przejść. Wstałam i zdecydowanym krokiem wróciłam do samochodu. Było jeszcze wcześnie, więc przez jakiś czas jeździłam po Point Pleasant. Dostrzegłam kościół Świętego Piotra, gdzie bywałam na mszy w każdy niedzielny poranek podczas lata, a w sobotnie wieczory uczęszczałam do spowiedzi. Jedną z ostatnich… prawdopodobnie ostatnią dobrze pamiętałam. Z jakiegoś powodu mamy nie było z nami w samochodzie. W drodze do kościoła tata i Isabel jechali z przodu, a ja z Lucy z tyłu. Rozmawialiśmy o moim zbliżającym się bierzmowaniu. Isabel zdjęła buty i oparła bose stopy o deskę rozdzielczą; spódnica ledwie zakrywała jej kolana. – Julie… – zaczęła, oglądając swoje krótko obcięte paznokcie. Miała zwyczaj je obgryzać i choć kupowała najróżniejsze rzeczy, które miały ją przed tym powstrzymać, żadna nie pomogła. – Zdecydowałaś już, jakie imię sobie wybierzesz przy bierzmowaniu? – Sama przyjęła na tę okoliczność imię Bernadette. Wspaniałe, długie i dostojne, ale ja nie należałam do osób dostojnych, a imię miałam wybrane już od roku. – Nancy – odpowiedziałam. – To musi być imię jakiejś świętej – stwierdziła Isabel tonem osoby doskonale zorientowanej. – Nie wydaje mi się, żeby była jakaś święta Nancy. – No cóż – odezwał się tata, a jego ton wskazywał, że tym razem wyjątkowo ma zamiar stanąć po mojej stronie. – Wydaje mi się, że Nancy to zdrobnienie od Anny, a z całą pewnością była święta Anna. Choćby matka Maryi. Bingo, pomyślałam z radością. Nie dość, że wybrałam imię świętej, to jeszcze takiej ważnej. – No to musi wziąć sobie imię Anna, tak? – zwróciła się Isabel do ojca. Słyszałam w jej głosie nadzieję; nie chciała, żeby stanęło na moim. – To by brzmiało dość głupio – dodała. – Julianne Anna Bauer. – Ja wezmę Kathy – wtrąciła się Lucy. Było to imię dziewczynki z serialu Ojciec wie najlepiej. – Chyba obie urwałyście się z choinki! – jęknęła Isabel. – To powinien być poważny wybór. – Isabel ma rację – potwierdził tata. – Ale możemy zapytać księdza, czy Julie ma wybrać imię Anna czy Nancy. A co do Lucy, to z całą pewnością istnieje święta Katarzyna. Najważniejsze, żebyście obie poznały życie patronek, które was interesują, zanim postanowicie przyjąć ich imiona, tak jak zrobiła to Isabel. Gdyby tak wiedział o swojej ukochanej świętej Isabel, która prawdopodobnie poszła na całość z Nedem, pomyślałam. Ojciec zaparkował samochód na ulicy przy kościele Świętego Piotra, a ja nagle dostałam tremy. Przez cały tydzień żyłam w strachu, że umrę, ponieważ w poprzednią sobotę nie wyspowiadałam się ze wszystkich grzechów, a po śmierci pójdę prosto do piekła. Najzwyczajniej jednak nie wiedziałam, jak powiedzieć księdzu o fantazjach, jakie snułam na temat Neda Chapmana. Teraz jednak wydawało mi się, że już to wiem. Skądś przyszło mi do głowy określenie „nieczyste myśli”. Musiałam je gdzieś wyczytać. Może w tym katolickim piśmie, do którego pisywał tata. Wyczytałam też, że nieczyste myśli są grzechem,
nawet jeśli nie przechodzą w czyny, i wówczas uświadomiłam sobie, że lepiej się z nich wyspowiadać najszybciej, jak to możliwe. Bałam się jednak. Przywykłam do spowiadania się z kłamstw, kłótni z siostrami i nieposłuszeństwa. Tymczasem ten nowy grzech miał zupełnie inne zabarwienie. Siedziałam w ławce pomiędzy tatą a Isabel, czekając na swoją kolej. Patrzyłam, jak Lucy idzie do konfesjonału ze swoimi typowymi dla ośmiolatki występkami. Po drugiej stronie jakaś kobieta zakończyła spowiedź, więc Isabel zajęła jej miejsce. Tymczasem Lucy wróciła i przyszła pora na mnie. Klękając w ciemności, czułam, jak serce mi się tłucze o żebra. Mamroczący męski głos świadczył o tym, że Isabel skończyła swoją prawdopodobnie niepełną spowiedź i właśnie otrzymuje pokutę. Zaraz potem, nim zdążyłam się wewnętrznie przygotować, ksiądz otworzył okienko po mojej stronie. – Pobłogosław mnie, ojcze, bo zgrzeszyłam – zaczęłam, czyniąc znak krzyża. – Od mojej poprzedniej spowiedzi minął tydzień i popełniłam następujące grzechy: trzy razy nie posłuchałam matki i ojca. – (Wyprawy przez kanał, żeby łowić ryby z Wandą i George’em). – Raz okłamałam młodszą siostrzyczkę. – (Powiedziałam jej, że w doku Chapmanów nie ma krabów). – Miałam nieczyste myśli i dwa razy kłóciłam się ze starszą siostrą. – I po sprawie. Udało mi się to doskonale zamaskować. – Opowiedz mi o tych nieczystych myślach – poprosił ksiądz. O Boże… – Myślałam… o chłopcu, który mieszka po sąsiedzku – wyjąkałam. – Często? – dobiegło z konfesjonału. Przełknęłam ucisk w gardle. – Tak, ojcze – przyznałam. Prawie ciągle. – Czy popełniłaś najcięższy grzech masturbacji? – zapytał. O czym on mówił? Nigdy wcześniej nie słyszałam tego słowa, ale domyślałam się, że oznacza stosunek. Nic innego nie przychodziło mi do głowy. – Och, nie, ojcze! – zapewniłam tak głośno, że prawdopodobnie słyszała mnie siedząca w ławce reszta rodziny. – To dobrze – odpowiedział ksiądz. – I pamiętaj, byś nigdy tego nie robiła. Nigdy? Chciałam go spytać, czy będę mogła to robić, kiedy wyjdę za mąż, ale ton miał tak zdecydowany i groźny, że się nie ośmieliłam. – Tak, ojcze – powiedziałam. – Za pokutę odmów sześć Zdrowaś Mario i pięć Ojcze nasz, a teraz wyraź szczery żal za swoje grzechy. Znana na pamięć modlitwa gładko wypływała z moich ust. Przez cały czas myślałam o tym, jak łatwo udało mi się wywinąć. Za kilka dodatkowych zdrowasiek mogłam dalej nieczysto myśleć o Nedzie. I nie byłam pewna, czy zdołam się powstrzymać, nawet gdybym chciała.
Rozdział 18 Julie Leżałam w podwójnym łóżku w gościnnym pokoju domu Ethana. Było ciemno, ale pamiętałam swoje odczucia, kiedy tu weszłam po raz pierwszy tego popołudnia, żeby zostawić torbę z rzeczami na ładnym drewnianym krześle stojącym w kącie. Ściany miały kolor niebieski, mocno nasycony. W otwartych oknach powiewały zasłony w biało-niebieskie pasy. Obraz na ścianie wyglądał jak jedna z prac mojej matki: impresjonistyczny widok czegoś, co mogło być wodą albo zielonym polem, w zależności od tego, co chciało się zobaczyć. Zastanawiałam się, czy pomysł na ten prosty i jednocześnie śmiały wystrój wnętrza pochodził od Ethana czy jego byłej żony. Nie musiałam natomiast zgadywać, czyim dziełem są pięknie rzeźbione wezgłowie łóżka i komoda. Nim trafiłam do pokoju gościnnego, zdążyłam się już zorientować, że Ethan nie jest zwykłym stolarzem. Wiele rzeczy się zmieniło w Bay Head Shores od tamtego roku. Jadąc przez znajome okolice w stronę domu Chapmanów, starałam się zachować spokój i nie ulegać emocjom, jakbym była naukowcem dokonującym obserwacji, a nie kobietą, odwiedzającą miejsce, które ją prześladuje we wspomnieniach. Narożny sklepik, gdzie z siostrami kupowałyśmy cukierki, zmienił się w mały sklep z antykami, obecnie wciśnięty pod wiadukt prowadzący do wielkiego mostu, który zastąpił dawny Lovelandtown Bridge. Przybyło wiele domów, przez co miejscowość nabrała charakteru kurortu i nie przypominała już nadbrzeżnej osady, którą była kiedyś. Jaskrawe słońce oświetlało zróżnicowane architektonicznie fasady i nieskazitelnie utrzymane podwórka, ze żwirowymi lub piaszczystymi ścieżkami i roślinnością odporną na wysoką zawartość soli wokoło. Ze ściśniętym gardłem jechałam krętą drogą wiodącą do naszej małej plaży, „dziecinnej plaży”. Okej, powiedziałam sobie, kiedy moim oczom ukazała się połać jasnego piasku. Bądź obiektywna. Jest placyk zabaw. Czy możliwe, że to te same huśtawki, na których huśtał nas tata? Nie sądzę. Jest stanowisko ratownika. I tłumy ludzi. Plażowe parasole w jaskrawych barwach. Prostokąt płytkiej wody jak dawniej odgrodzony liną dla dzieci. Jednak… Rozejrzałam się po powierzchni wody poza płycizną. Nie ma platformy. Byłam zadowolona, że jej nie ma. Obawiałam się tego widoku. I tak widziałam aż za dużo. Shore Boulevard, moja ulica, nadbrzeżny bulwar zmienił się bardziej, niż mogłam sobie wyobrażać. Przede wszystkim nie była to już gruntowa droga. Domy tłoczyły się niemalże jeden na drugim wzdłuż obu jej stron. Nie było lasu. Na piaszczystej polanie, gdzie kiedyś rosły krzaki, stały dwa domy. Zdziwiłam się, że wcale mnie nie zasmuciła ta gęsta zabudowa, przeciwnie, poczułam ulgę, że ulica nie wygląda już tak jak dawniej. Omal nie wpadłam na nasz stary dom. Wszystko wyglądało zupełnie inaczej, więc się nie spodziewałam, że znienacka wyłoni się po mojej prawej stronie. Gwałtownie zatrzymałam samochód, aż
mnie rzuciło na kierownicę; cieszyłam się, że nikt za mną nie jechał. Dom wyglądał ślicznie i był bardzo zadbany. Kiedy należał do nas, miał szaroniebieską fasadę i czarne okiennice. Obecni właściciele wybrali słoneczny, jasnożółty kolor z białymi wykończeniami. Przed wejściem opierała się o drzewo stara kotwica. Skrzynka pocztowa na skraju drogi, najwyraźniej wykonana na zamówienie, została pomalowana tak, by przypominała ocean, i na wierzchu ozdobiona modelem żaglówki. Byłam wdzięczna temu komuś, kto tak bardzo się troszczył o dom wybudowany przez mojego dziadka. Pomiędzy naszym starym bungalowem a nowszymi domami po prawej stronie dostrzegłam kanał. Na jego widok poczułam dziwne szarpnięcie w środku. Prąd był wartki, woda miała ten sam zielonobrązowy kolor, który tak dobrze pamiętałam. Opuściłam szybę, wystawiając twarz na powiew wilgotnego powietrza. To jedno wcale się nie zmieniło w tym zakątku świata, pomyślałam, spoglądając na masy wody przesuwające się teraz ku zatoce. Zmieniający się kierunek prądu i słonawy zapach wodorostów. Gapiłam się na wodę, popadając w coraz głębsze odrętwienie, które miało mnie chronić przed utratą kruchej równowagi, jaką udało mi się zachować. Zdumiewało mnie, że – przynajmniej do tamtego momentu – byłam w stanie przeżyć ten powrót do przeszłości. Skręciłam w podjazd Chapmanów, zaparkowałam za furgonetką, która – jak się domyśliłam – musiała należeć do Ethana, i wysiadłam z samochodu. – Jesteś! – Ethan wyszedł z domu, żeby mnie powitać. Był boso, miał na sobie dżinsy i niebieski podkoszulek, uśmiechał się ze swobodą, której mnie brakowało. Ku memu zaskoczeniu objął mnie i uścisnął. – Dość męcząca wyprawa – powiedziałam, starając się odwzajemnić uśmiech. – Korki? – spytał domyślnie. – Nie. Po prostu… trochę się pokręciłam po okolicy. – Aha. – Miałam wrażenie, że zrozumiał. – Trochę się zmieniło przez te czterdzieści lat, co? Sztormowe drzwi znów się otworzyły i dopiero po chwili rozpoznałam w kobiecie, która wyszła z domu, córkę Ethana, Abby. Trzymała w ramionach śpiące niemowlę, najwyżej półroczne. – Dzień dobry, Julie – odezwała się, idąc w naszą stronę. Krótkie blond włosy miała nakryte płócienną czapką z daszkiem, a w ręce niosła pikowaną torbę na pieluchy. – Dzień dobry, Abby – odpowiedziałam, wychylając się, żeby popatrzeć na dziecko, przytulone buzią do szyi matki. Musiała to być dziewczynka. Miała zamknięte oczy, a jej długie rzęsy podwijały się na pyzatych policzkach. – A to kto? – spytałam. – Moja wnuczka Clare – pochwalił się Ethan. Wyciągnął rękę i delikatnie pogładził małą po pleckach. – Jest prześliczna – powiedziałam. – Clare i ja już wyjeżdżamy. – Abby uśmiechnęła się do mnie. – Cieszę się, że mogłam panią zobaczyć, Julie, chociaż przez dwie sekundy. – Ja też, Abby. Ethan objął córkę ramieniem. – Do zobaczenia na niedzielnym obiedzie – powiedział. – Jasne. – Abby stanęła na palcach, żeby cmoknąć ojca w policzek. – Kocham cię – powiedziała, odchodząc do białego kabrioletu zaparkowanego przed domem. – Ja też cię kocham! – zawołał za nią Ethan. Szeroko uśmiechnięty patrzył, jak córka i wnuczka zajmują
miejsca w samochodzie. Następnie spojrzał na mnie. – Jestem szczęściarzem – powiedział. Pokiwałam głową. – Abby jest naprawdę uroczą młodą kobietą – przyznałam, choć tak naprawdę myślałam o Shannon. Próbowałam sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz powiedziała mi, że mnie kocha. Ja mówiłam jej to bez przerwy. Kiedy zaczęła odpowiadać na moje wyznanie krótkim „okej” lub, z rzadka, milszym dla ucha „ja też”? – Daj mi swój bagaż i chodźmy do domu – zaproponował Ethan. Przesunęłam torbę podróżną w jego stronę, po czym sięgnęłam do torebki po futerał z okularami. Zmieniłam optyczne przeciwsłoneczne szkła na te noszone na co dzień i ruszyłam za nim. Po wejściu do domu uświadomiłam sobie, że prawie nie pamiętam, jak wyglądał w środku. Kiedy bawiliśmy się z Ethanem pod dachem – co zdarzało się rzadko, na ogół tylko wtedy, gdy padało – zwykle byliśmy u mnie. Graliśmy w karty na werandzie albo w gry planszowe na wyłożonej linoleum podłodze salonu. Lecz w domu Chapmanów jedno zmieniło się z całą pewnością – umeblowanie. W salonie powitała mnie zwracająca uwagę, sięgająca od podłogi po sufit meblościanka z jasnego drewna, wykonana z mistrzostwem oczywistym nawet dla niewprawnego oka. To był zaledwie pierwszy efekt twórczej pasji Ethana; wszędzie, gdzie się odwróciłam, widziałam dowody jego talentu. Mniejsze i większe podręczne stoliki. Piękne krzesła o rzeźbionych oparciach i gładko wypolerowanych poręczach. Kuchenne szafki z jasnego klonu. Nawet blaty wykonane były z przyciągającego wzrok prążkowanego drewna, po którym odruchowo przeciągnęłam dłonią. – Klon tygrysi – wyjaśnił Ethan. – Uwielbiam ten gatunek drewna. Zobaczysz go w całym domu. Poczułam się przywołana do porządku przez rzeczywistość. Postrzegałam negatywnie fakt, że Ethan został stolarzem. Przykleiłam mu etykietkę człowieka zarabiającego na życie rękami, a nie głową. Tymczasem wokół widziałam owoce jego trudu. Tworząc te wszystkie sprzęty, używał nie tylko rąk i głowy, lecz wkładał też w swoją pracę mnóstwo serca. – Tutejsza wilgotność jest zabójcza dla drewna – powiedział, gładząc palcami drzwiczki jednej z szafek. – Nie widzę jednak sensu robienia ładnych rzeczy, jeśli nie zamierza się ich używać, więc używam. – Do licha, ależ był pociągający. Mimowolnie uśmiechnęłam się do niego. Ze swym łagodnym głosem i niebieskimi oczami wręcz promieniował niewymuszonym urokiem. Cherlawy dzieciak, który dopraszał się o rybie wnętrzności, jakby zniknął z mojej pamięci, wróciło natomiast przyjemne ożywienie, jakie pierwszy raz poczułam przy Ethanie w restauracji w Spring Lake. Zajrzałam przez kuchnię do następnego, zacienionego żaluzjami pomieszczenia. – Oszkliłeś werandę! – stwierdziłam. Po podniesieniu żaluzji ukazał się widok na placyk za domem i kanał. – Wyjdźmy z domu. – Nie byłam pewna, czy naprawdę chcę się znaleźć na podwórku, które kiedyś graniczyło z naszą posesją, czy po prostu wolałam mieć to już za sobą. – Pewnie – zgodził się. Mrużąc oczy, popatrzyłam na drugą stronę kanału. Wysłużona opaska z belek chroniąca nabrzeże zniknęła, na jej miejscu znajdowała się stalowa konstrukcja o barwie rdzy. – Co się stało z dawną osłoną brzegu? – zapytałam. – Zaraz ci opowiem – obiecał Ethan. – Chodź. Przeprowadził mnie przez taras z białą wiklinową sofą i leżakiem. Już stojąc na zewnątrz, zobaczyłam,
że nasze podwórka rozdzielał teraz dekoracyjny metalowy płot w kolorze piasku. – Kto tam mieszka? – spytałam szeptem. Ethan wziął mnie za łokieć. – Chodź – powtórzył. – Usiądźmy, to opowiem ci o sąsiadach. W podwójnym doku Ethana stała piękna łódź. Nie znałam się już na tego rodzaju jednostkach pływających, ale nie miałam wątpliwości, że ta posiada moc i prędkość. Ethan przyciągnął dwa ręcznie wykonane plażowe krzesła bliżej i poklepał jedno, zachęcając mnie, bym usiadła. Znalazłam się parę metrów od drucianej siatki odgradzającej nas od wody. – Boże. – Pokręciłam głową. – Trudno wyrazić, jak dziwnie się czuję, będąc tutaj. Patrząc na tę wodę. Czuję się, jakbym stąd wyjechała zaledwie przed tygodniem, wszystko wygląda tak znajomo. Spójrz na drugą stronę kanału. – Wskazałam na gęste zielone trzciny, gdzie zwykle łowili ryby Wanda z George’em i ich kuzyni. Tego popołudnia nie było tam żadnych wędkarzy. – Nadal pozostała niezabudowana. – Zgadza się – potwierdził Ethan. – Jedno z niewielu miejsc nad kanałem. – Ale nie ma szopy człowieka od koguta – zauważyłam, ze zdziwieniem spoglądając na szare pudełkowate zabudowania w miejscu, gdzie kiedyś stała szopa. – Kondominia – powiedział Ethan. – Jeśli masz jakieś osiemset tysięcy dolarów, możesz sobie kupić apartament z dwiema sypialniami. Aż otworzyłam usta ze zdumienia. – Chyba żartujesz? – Raczej nie chciałabyś wiedzieć, ile jest teraz wart wasz stary dom – odrzekł. Wzdrygnęłam się. – Masz rację – przyznałam. – Wolę nie wiedzieć. Obecna wartość bungalowu nie miała żadnego znaczenia. Moi dziadkowie i tak by go sprzedali, nawet gdyby mieli kryształową kulę i mogli w niej zobaczyć przyszłe ceny nieruchomości na tym terenie. Ethan wyjaśnił mi, że stara drewniana obudowa brzegu uległa zniszczeniu na skutek erozji i została przed laty zastąpiona stalową konstrukcją o barwie rdzy. Opowiedział mi o zmianach, jakie zaszły na naszej ulicy, o gwałtownym wzroście cen domów w latach siedemdziesiątych. Kiedy patrzyliśmy, jak masywny jacht wypełniony bogatymi hulakami przepływa kanałem, uświadomiłam sobie, że nawet nie spojrzałam w stronę naszego dawnego podwórka. Westchnęłam. – Łatwiej mi skupić uwagę na osłonie brzegu czy na łodziach – wskazałam ruchem głowy na przepływający jacht – niż oglądać tamto miejsce. – Po raz pierwszy, odkąd przybyłam do Ethana, pozwoliłam sobie skierować wzrok na prawo, na nasze podwórko. – Wiem – odpowiedział. – Domyślałem się, że nie od razu będziesz na to gotowa. Nie było już naszych malowanych krzeseł ogrodowych, w ich miejscu na piasku stały gładkie metalowe sprzęty przeznaczone do patio. Płot z siatki został przedłużony; otaczał teraz cały dok, a nieopodal rosło wielkie drzewo – choć z trudem, rozpoznałam je jako to samo, o które opierałam siatkę do łowienia krabów. Zadaszona weranda, która wydawała mi się taka duża, gdy byłam dzieckiem, nadal biegła przez całą długość domu, lecz okazała się wcale nie tak przestronna, jak ją zapamiętałam. W cieniu drzewa
znajdował się okrągły, wystający nad ziemię basen, a w doku dostrzegłam górną część motorówki. – Kto tam mieszka? – powtórzyłam pytanie. – Para młodych ludzi – odparł Ethan. – Kleinowie. Bardzo mili. Wprowadzili się jakieś cztery lata temu, mają siedmioletniego chłopczyka. – Aha. – Zrozumiałam, po co to dodatkowe ogrodzenie, dające im złudzenie bezpieczeństwa. Odmówiłam w duchu szybką modlitwę, żeby ich synek wyrósł na silnego, zdrowego mężczyznę. – Mówiłem im, że… ktoś, kto dawniej mieszkał w tym domu, przyjedzie do mnie z wizytą – powiedział Ethan. – Powiedzieli, że możesz do nich zajść i zobaczyć, jak dom się zmienił, jeśli tylko będziesz miała ochotę. – Nie – odpowiedziałam szybko. Nie chciałam wchodzić do tego siedliska wspomnień. – Czy oni wiedzą… no wiesz… co się tam stało? – Nie. – Ethan z uśmiechem pochylił się i oparł łokcie na kolanach. – Julie, musisz zrozumieć, że ten dom miał… – Na moment zawisł wzrokiem nad wodą, pogrążony w zadumie. – Nie pamiętam dokładnie, prawdopodobnie ośmiu lub dziewięciu kolejnych właścicieli w ciągu ostatnich czterdziestu jeden lat. Zaśmiałam się z własnej głupoty. Tylko dla mnie pamięć tamtego wydarzenia wciąż pozostawała świeża i wyraźna. Miałam ochotę spytać Ethana, czy nie tęskni za przesiadywaniem na belkach dawnej osłony brzegu; ta nowa ze stali nie dawała takiej możliwości. Chciałam go spytać, czy nie brakuje mu jeżynowych krzewów i lasu, gdzie lubiliśmy się bawić, a także klekotania starego mostu, kiedy się otwierał, żeby przepuścić łodzie. Rozumiałam jednak, że te wszystkie zmiany, podobnie jak ośmiu czy dziewięciu właścicieli naszego domu albo kondominium na miejscu szopy człowieka od koguta, stanowiły dla niego historię. Ethan żył we współczesnym Bay Head Shores, podczas gdy ja wciąż tkwiłam w przeszłości. – To dla ciebie trudne, prawda? – zapytał. – Ten przyjazd tutaj? Potwierdziłam ruchem głowy, zapatrzona w wodę. – Dochodzi do tragedii – zaczęłam cicho, jakbym mówiła bardziej do siebie niż do niego. – Potem żyjesz dalej, a przynajmniej starasz się żyć, wykonujesz czynności, które cię utrzymują przy życiu, ale tak naprawdę nigdy nie zapominasz. To zawsze jest z tobą, czai się pod idealnie gładką powierzchnią. I nagle… trach. – Uderzyłam się pięścią w udo. – Coś nagle spada na ciebie, jak ta wiadomość o liście Neda, i musisz się zmagać ze wszystkim jeszcze raz od nowa. – To ty chciałaś, żebym zaniósł ten list na policję – przypomniał mi Ethan. Zmierzyłam go ostrym spojrzeniem. – Nie chodzi o twoje pójście na policję. Ten list został napisany, niezależnie od tego, czybyś go zaniósł, czy nie. Wyciągnął rękę, żeby uścisnąć mi ramię. – Masz rację – przyznał. – Nie chciałem, żeby to zabrzmiało, jakbym się wymądrzał albo cię winił. Należało oddać ten list glinom, i tak się czepiali, że nie przyniosłem im go wcześniej. Opuścił wzrok na swoje dłonie, potarł je, a potem odwrócił wnętrzem do góry. Zobaczyłam na nich ślady wykonywanej przez niego pracy: szorstką, zgrubiałą skórę i odciski na palcach. Miałam ochotę wziąć Ethana za rękę, żałowałam, że na niego naskoczyłam. Wcale nie było mu łatwiej niż mnie. – Pewnie podejrzewają, że potrzebowałem czasu, by wyczyścić dom Neda – powiedział. – Rozumiesz,
żeby mieć pewność, że nie znajdą niczego kompromitującego. – Zakładam, że niczego nie znaleźli? – Nie, ja też niczego nie znalazłem, kiedy przeglądałem jego rzeczy. Żadnych niezauważonych wcześniej pamiętników. Żadnych listów z wyznaniami. Znajomy z policji powiedział mi jednak, że znaleźli w jego domu wystarczającą ilość włosów i… czegoś tam jeszcze, żeby je wykorzystać do sporządzenia próbki DNA. – Cóż, to dobrze – powiedziałam, choć nie miałam pojęcia, do czego na tym etapie miałoby się przydać DNA Neda. – O co cię pytali w trakcie przesłuchania? I o co mnie zamierzają pytać jutro? Odchylił się na oparcie krzesła, kładąc dłonie płasko na udach. – Chcieli, żebym im podał nazwiska wszystkich, których Ned zna. Znał – poprawił się szybko. – Kolegów od kieliszka. Kobiet, z którymi się umawiał. Znajomych ze studiów. Ludzi, którym mógł się zwierzać. Niewiele nazwisk byłem w stanie wymienić. Ned żył samotnie. Nie lubił popijać w towarzystwie. Pił, żeby się upić. Solo. I tyle. – Jak wyglądały wasze wzajemne stosunki? – spytałam. – Były bardzo trudne – przyznał Ethan. – Nie lubił się ze mną spotykać, bo zawsze go namawiałem, żeby przestał pić. Żeby dał sobie pomóc. Nie chciał tego słuchać. Z tatą też rzadko się widywał i wiem, że ojca to strasznie dręczyło. Wciąż się czuje, jakby zawiódł Neda, uważa, że powinien był umieć jakoś mu pomóc. – Och! Zapomniałam ci o czymś powiedzieć. Popatrzył na mnie wyczekująco. – Wiedziałeś, że twój ojciec odwiedził moją matkę? – Co? – Ethan zrobił wielkie oczy. – Naprawdę – zapewniłam go. – Zjawił się w jej domu tego samego dnia, kiedy my się spotkaliśmy w Spring Lake. Przyjrzał mi się z niedowierzaniem. – Po co miałby ją odwiedzać? – spytał ze zdziwieniem. – Nie wiem, a mama nie była zbyt wylewna na ten temat – odrzekłam. – Powiedziała, że oświadczył, iż myślał o nas i postanowił złożyć jej wizytę. Twój ojciec wie o liście? Ethan zaprzeczył ruchem głowy. – Nie sądzę. Rozmawiałem z nim po naszym spotkaniu i nie wspomniał ani słowem, że był u twojej matki. Sam przyjechał do Westfield, żeby się z nią zobaczyć? – Owszem. W każdym razie sam przyjechał do jej domu. Zakładam, że prowadził. – O, Chryste… – westchnął Ethan. – Boję się, kiedy wyjeżdża na sąsiednią ulicę, a co dopiero do Westfield. Będę musiał z nim o tym porozmawiać. Nie wiem, jak długo jeszcze mogę mu pozwolić mieszkać samodzielnie. Jest… – Znów pokręcił głową. – W tej kwestii potrafiliśmy się z Nedem porozumieć. Rozmawialiśmy o tacie, jak należałoby się nim zaopiekować i innych tego rodzaju sprawach. Teraz wszystko zostało wyłącznie na mojej głowie. Pomyślałam o Lucy; o tym, jak cudownie mieć taką fantastyczną siostrę. Jakim jest dla mnie skarbem. Ethan odchylił głowę na oparcie krzesła, jego wzrok stał się nieobecny. – Chciałbym tylko… – zaczął. – Chciałbym tylko móc jakoś powstrzymać policję przed rozmową
z ojcem. Wiem, że zamierzają go wezwać, i to niedługo, ponieważ jedynie on może potwierdzić alibi Neda. Obawiam się, że będą go nękać, bo pewnie uważają, że użył swoich wpływów, żeby chronić syna. – Pokręcił głową. – Boję się mu powiedzieć o tym liście. – Wiem. Ja sobie nie mogę nawet wyobrazić, że miałabym powiedzieć matce. – Możesz być do tego zmuszona, Julie. – Popatrzył na mnie oczyma tak niebieskimi, że miało się ochotę w nich zatonąć. – Wiem – powtórzyłam, myśląc: Zrobię co w mojej mocy, żeby do tego nie doszło. – Cóż, według mnie jest coś, co my dwoje możemy zrobić, żeby pomóc w śledztwie – oznajmił. – Powinniśmy spróbować sobie przypomnieć przyjaciół Neda i Isabel z tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego drugiego roku i wszystkie ważne rzeczy z nimi związane. Policja może chcieć ich przesłuchać. Dotknęłam tyłem głowy twardego drewnianego oparcia. Myślałam o licznej grupie znajomych Isabel, z którymi moja siostra zwykle spędzała czas na plaży. – Dlaczego nie mogą znaleźć Brunona? – spytałam. – Wyjechał stąd, jego rodzice nie żyją, a jego prawdziwe nazwisko, Bruce Walker, jest dość pospolite – wyjaśnił Ethan. – Ale znajomy zapewnił mnie, że go szukają. – Isabel miała tu dwie bliskie przyjaciółki – powiedziałam. – Pamelę Durant i… – O, tak… – przerwał mi Ethan z wyraźnie lubieżną nutą w głosie. – Trudno ją zapomnieć. Nigdy więcej tu nie przyjechała po tamtym lecie, ale wciąż ją pamiętam. – Spokojnie, chłopcze. – Uśmiechnęłam się do niego. – Nigdy bym nie przypuszczała, że żywiłeś wówczas jakiekolwiek zainteresowanie płcią przeciwną, chyba że jako obiektem do zbadania pod mikroskopem. Odwzajemnił uśmiech. – Pozowałem na świra tylko dla niepoznaki. Roześmiałam się szczerze ubawiona. – Jak się nazywała ta druga przyjaciółka Isabel? – Mitzi Caruso – odparłam. – Mieszkała na rogu. Niedaleko stąd. – Wskazałam kierunek. – Ją słabo pamiętam – przyznał Ethan. – Wydaje mi się, że przyjeżdżała jeszcze parę razy na wakacje, ale nie jestem całkiem pewien. Było jeszcze kilku chłopaków, z którymi trzymał się Ned, ale ich nazwiska zupełnie wyleciały mi z głowy. Może ty pamiętasz? Zaprzeczyłam. Reszta nastolatków z tłumu otaczającego Izzy i Neda nie miała dla mnie ani twarzy, ani nazwisk. Ethan spojrzał na zegarek i wstał. – Słuchaj – zaczął – jest piękny wieczór. Popływajmy łodzią, a potem możemy przygotować obiad, mam kilka fląder. I jeszcze porozmawiać. Zerknęłam w stronę doku. – Nie pływam już – oznajmiłam stanowczo. – Naprawdę? – Nie krył zdziwienia. – Zawsze widziałem ciebie w tej waszej małej motorówce. W wieku dwunastu lat śmigałaś sama po kanale, jakby cała woda należała do ciebie. Nie mogłam uwierzyć, że to rzeczywiście ja byłam tym dzieckiem.
– Od tamtego dnia nie weszłam do łodzi – wyznałam. – Daj spokój. – Ethan wyciągnął do mnie rękę. – Chodźmy. Możemy popłynąć w stronę rzeki, jeśli zatoka cię przeraża. Niczego nie rozumiał. Przejażdżka nie byłaby dla mnie przyjemnością, tylko czymś w rodzaju zmagania się z paniką. – Nie chcę, Ethan – oświadczyłam twardo. Ustąpił, widząc moją poważną minę. – Dobrze. W takim razie dajemy sobie spokój z łodzią i przechodzimy prosto do obiadu. Jesteś głodna? Pomogłam mu w gotowaniu, chociaż czuł się w kuchni swobodnie. Obserwując go, doszłam do wniosku, że ta swoboda w sposobie bycia jest po prostu nieodłączną częścią jego natury. A leżąc w ręcznie wykonanym łóżku w gościnnym pokoju w domu Ethana, uświadomiłam sobie, że zawsze był taki. Nawet jako chłopiec, uchodzący za trochę dziwnego, nie dbał o to, co inni o nim myślą. Zawsze dobrze się czuł we własnej skórze. Nigdy bym się nie spodziewała, że kiedyś będę go podziwiać, tak samo jak się nie spodziewałam, że spodoba mi się jako mężczyzna. Tymczasem musiałam się przyznać i do jednego, i do drugiego.
Rozdział 19 Julie Czasami człowiek bardzo się czegoś obawia i znienacka odkrywa, że powinien był się obawiać czegoś zupełnie innego. To właśnie mi się przydarzyło tamtego ranka, kiedy miałam zeznawać na policji. Obudziło mnie wcześnie słońce zalewające niebieski pokój gościnny Ethana i przyjemny zapach kawy. Miałam ochotę pozostać w tym pokoju przez cały dzień. Trochę bolała mnie głowa i nawet pomyślałam, żeby zadzwonić do komisariatu i powiedzieć, że nie mogę przyjść, bo jestem chora. Nie chciałam jeszcze raz wracać do tego, co się wydarzyło w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym drugim roku, opowiadać o tym z najdrobniejszymi szczegółami, bo domyślałam się, że właśnie o nie będą mnie wypytywać. Jak miałam to wytrzymać? Odłożenie przesłuchania na później mogło przynieść jedynie chwilową ulgę, tak więc wstałam, wzięłam prysznic, wysuszyłam włosy, włożyłam spodnie khaki i czerwoną bluzkę bez rękawów i zeszłam na dół. Ethan czytał gazetę przy stole na werandzie, ale poderwał się, widząc mnie w kuchni. – Jajka czy naleśniki? – Odłożył gazetę na kuchenny blat. – Może być jedno i drugie. – A tost? – spytałam. – I bekon. – Wskazałam na przygotowany już talerz z bekonem, chociaż nie byłam pewna, czy w ogóle zdołam coś przełknąć. – Siadaj, to cię nakarmię. Zajęłam miejsce przy kuchennym stole i uniosłam obrus, żeby obejrzeć to, co spodziewałam się pod nim zobaczyć – kolejne dzieło gospodarza. – Jak się dziś czujesz? – zapytał, wkładając dwie kromki chleba do tostera. – Chyba dobrze – odpowiedziałam powoli, jak ktoś, kto właśnie doznał kontuzji i napina mięsień, by się upewnić, że nie został nadwerężony. – Chcesz, żebym cię zawiózł? – Powiedz mi tylko, jak tam dojechać, a ja już sobie poradzę – odparłam z udawaną pewnością siebie. Podobał mi się pomysł, by Ethan mi towarzyszył, ale bez wątpienia czekała na niego jakaś praca, którą powinien wykonać. Zanotował numer telefonu na skrawku papieru i podał mi ze słowami: – To jest moja komórka. Mam dziś robotę w terenie, ale daj mi znać, jak będziesz gotowa, to do ciebie podjadę. Pokiwałam głową. Przypieczone kromki wyskoczyły z tostera, więc zaniosłam je razem z bekonem na werandę, a Ethan wziął dwie filiżanki kawy. Żaluzje były poodsuwane; widok wartkiego prądu i łodzi mknących po kanale połączony z charakterystycznym zapachem trzcin sprawił, że serce mi się ścisnęło. Skubiąc zębami chrupiącą skórkę, zupełnie bez apetytu, starałam się podtrzymywać rozmowę na temat pracy, którą Ethan musiał dokończyć tego ranka. Udało mi się wmusić w siebie pół tosta i mały plasterek
bekonu, nim nadszedł czas, by się zbierać. Idąc do drzwi, żałowałam, że nie przyjęłam propozycji Ethana i nie zgodziłam się, by ze mną pojechał. W komisariacie policji w Point Pleasant zaprowadzono mnie do małego, pustego pomieszczenia; nie było tam żadnego innego punktu zaczepienia dla wzroku, poza twarzami dwóch osób zadających pytania. Siedziałam przy stole na twardym krześle z pionowym oparciem naprzeciwko porucznika Michaela Jaffego z prokuratury i bardzo młodej jasnowłosej detektyw Grace Engelmann z wydziału śledczego policji. Każde z nich miało przed sobą notatnik, na stole pomiędzy nami leżał magnetofon, a obok gruba teczka z papierami. Zaczęło się od niezobowiązującej pogawędki, która w moim przekonaniu została nawiązana celowo i miała mnie rozluźnić. – Wiele się zmieniło od czasu, kiedy pani tu bywała jako dziecko, prawda? – zaczął porucznik Jaffe, kiedy już przedstawił siebie i swoją współpracownicę. Był przystojnym mężczyzną o falujących szpakowatych włosach i młodzieńczej twarzy. – Owszem – potwierdziłam. – Nie byłam tu od czasu śmierci mojej siostry. – Doprawdy – powiedział takim tonem, jakby go to zaskoczyło. – Ja przyjechałem tu dopiero w dziewięćdziesiątym drugim, więc znam to miejsce jedynie w obecnym kształcie. Jakie zmiany pani zauważyła? Musiał wiedzieć, jak się tu wszystko zmieniło, niezależnie od tego, czy mieszkał tutaj, czy nie, ale postanowiłam podjąć grę, która w ich zamyśle miała mi ułatwić zeznawanie. – Cóż… – zaczęłam. – Wtedy większość mieszkańców stanowili letnicy. I było znacznie mniej domów. Obudowa brzegu jest inna. Nie było tego nowego mostu. – Nowego mostu? – Zmarszczył czoło. – Nad kanałem – dodałam, na co oboje się roześmiali. – Teraz nazywamy go starym mostem – wyjaśnił. – Rzeczywiście długo tu pani nie było. Uśmiechnęłam się. Słyszałam szum taśmy przesuwającej się w magnetofonie. – Wie pani, oboje z żoną uwielbiamy pani książki. – Dziękuję. Kusiło mnie, jak zawsze, żeby spytać, która najbardziej mu się podobała, ale zrezygnowałam, na wypadek gdyby po prostu chciał być miły, a w istocie żadnej nie przeczytał. Z całą pewnością nie zamierzałam go wprawiać w zakłopotanie. Detektyw Engelmann zapisywała coś w notatniku. Nie potrafiłam zgadnąć, które z moich słów wydały jej się warte zanotowania. – Jak to się stało, że zaczęła pani pisać powieści kryminalne? – zapytał porucznik Jaffe. Zawsze padało to pytanie. Miałam na nie długą odpowiedź, przygotowaną na spotkania autorskie, i krótką, na takie okazje jak ta. – Jako dziecko przepadałam za książkami Nancy Drew. I uwielbiałam pisać. Był to więc naturalny wybór. – No tak – przyznał. Jego koleżanka nie przestawała notować. – Pamiętam, czytałem o pani artykuł w… prawdopodobnie jakimś czasopiśmie albo w gazecie, w którym opowiadała pani, że jako dziecko zabawiała przyjaciół, wymyślając różne tajemnicze historie i udając, że naprawdę się wydarzyły w najbliższej okolicy.
Nadal prowadziliśmy luźną pogawędkę, czy też wyczułam lekką zmianę tonu przy ostatnim pytaniu? – To prawda – przyznałam. – A potem rzeczywiście zdarzyła się tajemnicza historia… tragiczna historia w pani najbliższej rodzinie – powiedział. Przez moment byłam skołowana i musiało to być po mnie widać. – Morderstwo pani siostry – dodał sucho. – Aha, tak. Zmieniłam pozycję na niewygodnym krześle. Chciałam, żeby porucznik Jaffe od razu przeszedł do sedna. Zamierzałam powiedzieć jemu i jak dotąd milczącej detektyw Engelmann, że zawsze podejrzewałam Neda i że moim zdaniem jego winę potwierdzają aluzje zawarte w liście. Ale to nie ja kierowałam rozmową, więc pozostawało mi czekać na następne pytanie. – Co pani może nam powiedzieć o George’u Lewisie? Na wspomnienie George’a smutny uśmiech sam pojawił się na moich ustach. – Lubił się droczyć – zaczęłam. – Spędzałam całkiem sporo czasu z nim i jego siostrą, Wandą. Nie sądzę, żeby wiedział, kto był jego ojcem, nie jestem też pewna, co się stało z jego matką. George’a i Wandę wychowywała kuzynka Salena. Myślę, że jego rodzina była bardzo biedna, ale czuło się między nimi bliskość i mocną więź uczuciową. – Przypomniałam sobie, z jaką wściekłością George patrzył na mojego ojca tamtego dnia, kiedy tata przyjechał, żeby mnie zabrać do domu. – Pozował na twardziela i prawdopodobnie miał w sobie wiele sprytu. Chociaż tylko się tego domyślam, bo nigdy go nie poznałam od tej strony – dodałam szybko. – Bardzo mnie rozgniewała… i zmartwiła wiadomość, że poszedł do więzienia za czyn, którego nie popełnił. Porucznik skinął głową. – Wyobrażam sobie, że osobę odpowiedzialną za śmierć pani siostry dręczy poczucie winy za to, że pozwoliła, by niewłaściwa osoba trafiła do więzienia. Nie uszło mojej uwagi, że użył czasu teraźniejszego. – Cóż, moim zdaniem tą osobą był Ned Chapman i właśnie poczucie winy zniszczyło mu życie. – Miałam nadzieję, że wreszcie zaczniemy mówić o najważniejszym, ale porucznik Jaffe splótł ręce na stole i pochylił się ku mnie nad blatem. – Rozumie pani, że musimy rozpatrywać tę sprawę pod każdym kątem. Zaczynamy wszystko od początku. Mamy pani zeznanie z tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego drugiego roku, ale zależy nam, żeby przyjrzeć się faktom świeżym okiem. Przytaknęłam trochę niepewnie. Chciałam mieć to już za sobą, zapoznać się z zeznaniami, które złożyłam jako dwunastolatka, i wyrzucić z siebie wspomnienia dotyczące tamtych strasznych wydarzeń. Nic takiego się jednak nie zapowiadało. Przynajmniej na razie. – Niech pani nam opowie o Isabel – poprosił porucznik Jaffe. Pytanie było tak nieprecyzyjne, że nie wiedziałam, czego właściwie ode mnie oczekuje. – Była piękna – zaczęłam. Żałowałam, że krzesło, na którym siedzę, nie ma poręczy na łokcie, miałam wrażenie, że moje ręce, oparte na kolanach, są dziwnie ciężkie i bezwładne. – I nieposłuszna. Typowa nastolatka. Wymykała się co noc na spotkanie z Nedem na platformie w zatoce. – Zamilkłam na chwilę, zastanawiając się, co jeszcze im powinnam powiedzieć o Isabel. W pomieszczeniu słychać było tylko
dwa ciche odgłosy: szum taśmy magnetofonowej i szmer ołówka pani detektyw, niestrudzenie uzupełniającej notatki. Kiedy wreszcie skończyła pisać, uniosła głowę i odezwała się po raz pierwszy. – Skąd pani wiedziała, że wymyka się co noc? – zapytała. Miała niesamowite zielone oczy, o barwie świeżej trawy, aż mnie zaciekawiło, czy nosi specjalne szkła kontaktowe. – Wiedziałam, ponieważ ją widziałam – odparłam. – Bo sama też się wymykałam. – Z pewnością mieli tę informację w starych aktach dotyczących tej sprawy. Ale w końcu, jak stwierdził porucznik, zaczynali wszystko od nowa. – Jak wyglądały wasze wzajemne stosunki? – Teraz to on zadał pytanie. Szybko opuściłam wzrok i natychmiast zezłościłam się na samą siebie. Nie chciałam mówić o moich stosunkach z Isabel, wiedziałam też, że niechęć do patrzenia w oczy przesłuchującym wzbudzi ich podejrzenia. Uświadomiłam sobie, że właśnie o to im chodzi. Nie obchodziło ich, dlaczego uważam Neda za winnego. Interesowało ich, jaką rolę ja sama odegrałam w sprawie śmierci siostry. Moje obawy nagle się wzmogły. – Jako dzieci byłyśmy sobie bliskie – powiedziałam, spoglądając prosto w twarz najpierw porucznikowi, a następnie pani detektyw. – Jednak różnica wieku między nami wynosiła pięć lat, więc kiedy stała się nastolatką, więzy w naturalny sposób się rozluźniły. Nie miałyśmy już ze sobą zbyt wiele wspólnego. – Dużo się kłóciłyście? – spytała detektyw Engelmann. – Były spięcia. – Wzruszyłam ramionami. – Typowa rywalizacja pomiędzy siostrami. – A Ned Chapman? Jaki był? – chciała wiedzieć detektyw Engelmann. Poczułam falę gorąca w głowie. Do licha. Wiedziałam, że w ciągu dwóch sekund moja twarz zrobi się czerwona jak bluzka. Tym razem jednak nie umknęłam wzrokiem. Wytrzymując spojrzenie oczu o barwie świeżej trawy, odpowiedziałam: – Wydawał się miły. To znaczy, znałam go przez całe życie, bo każdego lata mieszkaliśmy po sąsiedzku. Pracował jako ratownik na plaży. Ale przecież nie wie się, co tak naprawdę siedzi w człowieku. Sprawiał wrażenie miłego, jednak kto wie, co chował w środku. – Podkochiwała się w nim pani – raczej stwierdził, niż zapytał porucznik. Ponownie wzruszyłam ramionami. – Typowe zauroczenie dojrzewającej dziewczynki – powiedziałam. Za często używałam słowa „typowe”, zastanawiałam się, czy to zauważyli. Ledwie byłam w stanie oddychać z powodu oblewającego mnie żaru. Z przepraszającym uśmiechem pomachałam sobie dłonią przed twarzą. – Uderzenia gorąca – wyjaśniłam. – Bardzo uciążliwe. Odwzajemnili mój uśmiech, jakby rozumieli, lecz biorąc pod uwagę wiek detektyw Engelmann i płeć porucznika Jaffego, byłam pewna, że żadne z nich nie ma pojęcia, jak się czuję. Miałam ochotę chwycić szybko zapełniany notatnik pani detektyw i porządnie się nim powachlować. – Była pani zazdrosna o Isabel? – spytał porucznik Jaffe. Znów odwróciłam wzrok, nim zdążyłam pomyśleć. Do licha, co się ze mną dzieje? Chciałam powiedzieć: „Oczywiście, że byłam o nią zazdrosna. Wy nie byliście zazdrośni o starsze rodzeństwo?”. Opanowałam się jednak i pokiwałam głową.
– Pod pewnymi względami. Chciałam wyglądać tak jak ona, być w jej wieku i mieć tyle samo swobody. – Kto wiedział, że Isabel będzie nad zatoką o północy piątego sierpnia tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego drugiego roku? – spytała detektyw Engelmann. – Ja – odpowiedziałam. – I Bruno… Bruce Walker. Możliwe też, że George Lewis, choć tego nigdy nie byłam pewna. Jeśli on wiedział, to Wanda Lewis prawdopodobnie również. No i, oczywiście, Ned Chapman. – Według starych zeznań… – Porucznik położył rękę na aktach spoczywających przed nim na stole, lecz nie otworzył ich, żeby spojrzeć na jakąś konkretną stronę. – …Ned Chapman poprosił panią, by przekazała Isabel, że tej nocy nie będzie mógł się z nią spotkać. – Owszem, ale później powiedział, że może jednak mu się uda. – Była pani wówczas znana z wymyślania różnych historii, prawda? – odezwała się detektyw Engelmann. Przeskakiwali z tematu na temat tak szybko, że mój przegrzany mózg nie mógł nadążyć i po raz kolejny nie byłam do końca pewna, do czego ta kobieta zmierza. – Dużo czytałam. Czytałam na głos książki Nancy Drew George’owi i Wandzie. – Ale też wymyślała pani różne rzeczy, prawda? – naciskała. – Wymyślała pani historie o tym, co rzekomo wydarzyło się w okolicy, żeby zabawić przyjaciół. Gapiłam się na nią, nie wiedząc, co odpowiedzieć. Czułam, jak budzi się we mnie coś podobnego do nienawiści, co jest skierowane przeciwko tej kobiecie. Nie odpowiadałam na jej pytanie, więc znowu odezwał się porucznik. – Proszę pozwolić, że podsumuję to, co nam pani do tej pory powiedziała – zaproponował. – Istniała pewnego rodzaju rywalizacja pomiędzy panią i pani siostrą. Była pani o nią zazdrosna. Wiedziała pani, gdzie Isabel będzie tamtej nocy. Regularnie wymykała się pani z domu. Podkochiwała się pani… – Dosyć. – Wstałam, nogi krzesła zazgrzytały o podłogę. – Nie po to tu przyszłam – oświadczyłam. – Przyszłam pomóc w śledztwie. Przyszłam wam powiedzieć wszystko, co zapamiętałam, a nie po to, żeby zostać oskarżona o zamordowanie siostry. Nie zabiłam jej, jeśli do tego zmierzacie. Nigdy bym jej nie skrzywdziła. – Proszę z powrotem usiąść – odezwał się spokojnie porucznik Jaffe i wbrew sobie wypełniłam jego polecenie. Usiadłam jednak na krawędzi krzesła, gotowa w każdej chwili wstać i wyjść. – Musimy się przyjrzeć każdej osobie związanej z tą sprawą – wyjaśnił. – Każdemu, kto mógł być w tym samym miejscu co pani siostra tamtej nocy. Zatem również pani. Świadomie podsycałam w sobie gniew, bo wiedziałam, że w przeciwnym razie wybuchnę płaczem. – Nie zabiłam swojej siostry – powiedziałam wolno i dobitnie. – Nie mam z tym nic wspólnego. Porucznik nagle spojrzał na zegarek, a potem wstał. – Będziemy rozmawiać ze wszystkimi – oświadczył. – I doceniamy, że pani do nas przyszła. To już koniec? Spodziewałam się, że lada moment wyciągną kajdanki. Myślałam o moim adwokacie, który nigdy w życiu nie miał do czynienia ze sprawą kryminalną. Jednak w tym momencie, mogąc odejść, zwróciłam myśli ku matce. – Będziecie rozmawiali z moją matką? – spytałam, wolno podnosząc się z miejsca. Detektyw
Engelmann nadal siedziała przy stole i nie przestawała pisać. Nawet nie uniosła głowy znad notatnika. – Najprawdopodobniej tak – przyznał porucznik Jaffe. – Czy to stanowi dla pani jakiś problem? Zamknęłam oczy, dla zachowania równowagi przytrzymując się oparcia krzesła. Kręciło mi się w głowie, a mój umysł pracował jakby na zwolnionych obrotach. Gdybym odpowiedziała twierdząco na jego pytanie, wyglądałoby, że obawiam się tego, co może powiedzieć moja matka. Gdybym wyjaśniła, że moja rodzina nigdy nie rozmawiała o śmierci Isabel, wyglądałoby to jeszcze gorzej. Otworzyłam oczy i powiedziałam prawdę. – Nie chcę, żeby matka znów cierpiała. Nie chcę, żeby musiała znosić… – Wykonałam ruch dłonią, obejmując pomieszczenie, w którym się znajdowaliśmy, parę, która mnie przesłuchiwała, i w ogóle całą sytuację. – Nie chcę, żeby musiała przez to wszystko przechodzić. – Rozumiemy – odparł porucznik Jaffe. – I będziemy o tym pamiętać.
Rozdział 20 Julie 1962 – Co wy na to, dziewczęta, żebyśmy się dziś wybrały na plażę? – spytała mama. Wszystkie kobiety z rodziny – moje siostry, babcia, mama i ja – siedziały wokół stołu na werandzie, odpoczywając po śniadaniu, które składało się z sałatki owocowej i francuskich tostów. – Okej – odezwała się Lucy. – Tylko nie oczekujcie, że będę pływać. – Jeśli nie chcesz, to nie musisz. – Matka pochyliła się i starła okruch z jej ust, a potem odchyliła się na krześle, żeby popatrzeć na swoją najmłodszą córkę. – Nabierasz ładnego brązowego odcienia – stwierdziła. Z nas trzech Lucy była najsłabiej opalona, ponieważ większość czasu spędzała w domu, czytając albo grając w karty z babcią, jednak podczas wakacji na wybrzeżu nie sposób było całkowicie uniknąć słońca. – Obiecałam Mitzi i Pam, że pojadę z nimi – powiedziała Isabel, po czym szybko dodała: – Ale już na plaży się zobaczymy. Siedziała na krześle ustawionym najbliżej ściany domu, skąd miała najlepszy widok na podwórko Chapmanów i mniej więcej co dwadzieścia sekund kierowała tam spojrzenie. W ogóle się z tym nie kryła, więc nie mogłam uwierzyć, że mama niczego się nie domyśla. Czyżby naprawdę choć przez chwilę myślała, że Isabel zamierza przesiadywać na plaży z Mitzi Caruso i Pamelą Durant? Sama chyba byłam nie mniej sprytna w ukrywaniu swoich prawdziwych zamiarów. – A ja wolałabym zostać tutaj – oznajmiłam, żałując, że nie mogę tak po prostu się odwrócić i sprawdzić, czy Lewisowie już wędkują po drugiej stronie kanału. Mama spojrzała na mnie spod uniesionych brwi z wyraźną podejrzliwością, a ja zaczęłam bełtać widelcem syrop na talerzu, żeby uniknąć jej wzroku. – Może trochę powędkuję i złapię coś na obiad – dodałam, żeby tylko coś powiedzieć. Czekałam, czy nie zabroni mi przepływać przez kanał, wiedząc, że nie mogłabym złamać zakazu opuszczania podwórka, więc poczułam ulgę, kiedy nic takiego nie padło z jej ust. – Mamo, może ty pojedziesz ze mną i z Lucy? – zwróciła się do babci, która zawsze chętnie zostawała w domu i zamiatała podłogi lub robiła pranie, a to ostatnie oznaczało ciężką pracę, bo nie mieliśmy pralki. – Może tym razem się skuszę – odpowiedziała babcia, zaskakując wszystkich. Doskonale, pomyślałam. Nikt nie będzie się interesował tym, co robię. Dziadek pojechał na całodzienną wyprawę na ryby ze swoimi kolegami. Proponował, żebym się do nich przyłączyła, ale skorzystałam z takiego zaproszenia rok wcześniej i czułam się jak piąte koło u wozu… co zrozumiałe. Sprzątnęłyśmy po śniadaniu i wszystkie kobiety poza mną pojechały na plażę. Chwyciłam wiaderko na przynętę i poszłam na koniec drogi. Napawając się wolnością, ułożyłam piosenkę o ważkach
i śpiewając, maszerowałam ścieżką przez wysokie trzciny aż do miejsca, gdzie dziadek trzymał swoje pułapki. Uklękłam na mokrym piasku, odrzuciłam lornetkę na plecy, żeby nie zamokła, i właśnie wyciągałam pułapkę z wody, gdy ktoś nagle zawołał: – Kto tu jest? Podskoczyłam przestraszona, bo nie od razu rozpoznałam głos Ethana. – Gdzie jesteś? – odkrzyknęłam. – Tutaj. – Głos dobiegał z lewej strony. Musiałam wejść do wody, żeby okrążyć kępę tataraku, i w końcu go zobaczyłam; siedział po turecku w płytkiej wodzie, która ochlapywała mu kolana. Miał na sobie jedynie kąpielówki, a piegi na jego nagiej klatce piersiowej jakby zlały się w jedną całość i przypominały opaleniznę. – Co robisz? – spytałam. – Chodź, zobacz – odpowiedział. – Znalazłem młode węgorze. Nigdy nie widziałam młodego węgorza, więc byłam ciekawa. Podeszłam bliżej, starając się nie mącić wody, i uklękłam obok Ethana, tak blisko, że czułam zapach olejku do opalania na jego skórze. – Tutaj. – Pokazał mi, gdzie mam patrzeć. Zobaczyłam trzy czarne węgorze, cieńsze od ołówków, wijące się tuż pod powierzchnią. – Są śliczne – powiedziałam. – Chciałem jednego złapać i go rozkroić – przyznał się Ethan. – Ale nie mogę. To jeszcze rybie dzieci. Był dziwakiem, lecz i tak mnie wzruszył. – Pewnie. Nie rób tego. Spojrzał w stronę pułapki na przynętę, której nie mógł widzieć przez grubą ścianę wysokich trzcin. – Dużo się złapało? – Jeszcze nie sprawdzałam. – Gdzie twój dziadek? – Wypłynął łodzią na połów. – Aha… – Nasunął wyżej na nos okulary z grubymi szkłami. – Popłyniesz dziś na drugą stronę kanału? – Owszem – przyznałam. – Ale masz trzymać gębę na kłódkę. – Będę trzymał, jeśli mnie ze sobą zabierzesz. – Tylko mnie wolno tam być – oznajmiłam, nie bardzo wiedząc, co by to miało znaczyć. Wiedziałam tylko tyle, że nie chcę się dzielić z Ethanem moimi nowymi przyjaciółmi. Pewnie chciałby obserwować Wandę i George’a pod mikroskopem, tak jak to robił z morskimi stworzeniami. – W takim razie powiem, gdzie byłaś – zagroził. – Jesteś okropny. – Pozna swój swego – odgryzł się. – Nie waż się nic mówić, bo… – Zaczęłam się oddalać z nadzieją, że niewypowiedziana do końca groźba skutecznie go powstrzyma przed skarżeniem. Wyciągnęłam na piasek pułapkę, w której szamotało się bezradnie całe mnóstwo drobnych rybek. Przełożyłam je do wiaderka i z powrotem wrzuciłam pułapkę do wody. Nie zadając sobie trudu, by choć słowem pożegnać się z Ethanem, ruszyłam ścieżką w kierunku drogi.
Kiedy wsiadałam do łodzi, Wanda pomachała mi z drugiej strony kanału. Nie mogłam się doczekać, żeby już być z nimi. Tego dnia wzięłam ze sobą książkę Tajemnice bungalowu, ponieważ moim zdaniem doskonale pasowała do wakacji na wybrzeżu. Zabrałam na pokład wszystkie potrzebne rzeczy i skierowałam łódkę ku przeciwnemu brzegowi. Silny prąd próbował mnie spychać w stronę rzeki, ale poradziłam sobie łatwo i bez kłopotu zawinęłam do przystani między Lewisami a szopą człowieka od koguta. Od pewnego czasu czułam się w tym miejscu tak pewnie, jakbym była u siebie. Pamiętałam, jak pan Chapman bronił tych wypraw przed moim ojcem. Miałam szacunek do prezesa Sądu Najwyższego New Jersey. Uwielbiałam tatę, ale w tej sprawie nie miał racji. Na belkach nabrzeża, nad moją łodzią stanął George. – Możesz zabrać mnie i Wandę na rzekę? – zapytał, machając ręką w stronę Manasquan River. – Co? – Nie byłam pewna, o co mu chodzi. – Nic tu nie możemy złapać – wyjaśnił. – A jeden facet mówił, że na rzece biorą. Obok niego pojawiła się Wanda. – Salena mówi, że możemy popłynąć, jeśli nas zabierzesz – powiedziała. Salena oszalała, pomyślałam. Nie widziała, jaki bystry jest prąd? Miałam zakaz wypływania na rzekę, do której było około dwóch i pół kilometra kanałem na północ. W ogóle nie wolno mi było pływać na północ i tyle. Ale jakaż to mogła być przygoda! Obejrzałam się na nasz dom; z miejsca, gdzie się znajdowałam, ledwie było widać werandę. Pomyślałam, że przecież i tak nikogo tam nie ma. Nikt się nie dowie. Odchyliłam głowę do tyłu, żeby popatrzeć na George’a i Wandę. – Okej – powiedziałam. Wychyliłam się i złapałam szczebel drabiny, żeby przyciągnąć łódź do ściany doku. – Wsiadajcie – poleciłam. – Ale przynieście sieć, bo ja nie mam. Pozbierali swoje rzeczy i zeszli po drabince do łodzi. Na górze ukazała się Salena. – Macie wrócić przed pierwszą, słyszycie? – zawołała. – Okej. – Szarpnęłam linką silnika i wypłynęłam z przystani, upewniając się, czy nie tarasuję drogi innym łodziom, które mogły się trzymać blisko brzegu. Już na kanale prąd zaczął szarpać motorówką i musiałam mocno ściskać drążek steru, żeby utrzymać kurs. Kiedy zmierzając na północ, minęliśmy mój pusty dom, ogarnęło mnie radosne uniesienie. Przed nami był jednak niski Lovelandtown Bridge; zdarzało mi się przepływać pod nim z dziadkiem i innymi, ale nigdy nie robiłam tego samodzielnie. Niesieni rwącym nurtem szybko zbliżaliśmy się do filarów mostu, które stały przerażająco blisko siebie, a woda pod nimi kłębiła się jak w wodospadzie. – Dziewczyno, chyba wiesz, co robisz? – odezwał się George. – Jasne – odparłam, kurczowo uczepiona rumpla. Uświadomiłam sobie, że w łodzi jest tylko jedna kamizelka ratunkowa i żadne z nas nie ma jej na sobie. Przed nami znajdowała się większa jednostka; wiedziałam, że wzniecona przez nią fala jeszcze bardziej utrudni nam przeprawę pod mostem. Gdyby prąd nie był taki bystry, próbowałabym zatrzymać łódź i poczekać, aż wzburzona woda opadnie, ale w tej sytuacji oczywiście nie miałam wyboru. Spocona dłoń ślizgała mi się po gładkim drążku, kiedy wpływaliśmy pod przęsło. Potężna fala wyrosła przed nami, a gdy ją pokonaliśmy, pikując w dół, nacierała już na nas następna. Możliwe, że krzyknęłam. Z pewnością odmówiłam szybką modlitwę. Wystarczyło mi czasu tylko na to, by pomyśleć o grzechu,
który właśnie popełniałam, i o tym, że może zostać ukarany natychmiastową śmiercią. Fala uderzyła w dziób, zmoczyła nas do suchej nitki, zalała mi oczy i usta słoną wodą; przez chwilę nie byłam pewna, czy jesteśmy na powierzchni, czy pod spodem. Nie potrafiłabym powiedzieć, jak udało mi się zapanować nad łodzią, ale musiałam sprawiać wrażenie bardzo pewnej siebie, bo George i Wanda tylko pokrzykiwali z uciechy, jak gdyby to była bezpieczna przejażdżka kolejką górską w lunaparku. Udało nam się. Kiedy wreszcie wypłynęliśmy po drugiej stronie mostu, serce łomotało mi w uszach. Bystry prąd nie wydawał się już taki groźny po tym, co przeżyliśmy. Mieliśmy do pokonania jeszcze jeden most i ta myśl wcale mnie nie cieszyła, ale jak się okazało, było tam znacznie spokojniej. Zdołałam utrzymać wystarczającą odległość pomiędzy nami i wyprzedzającą nas większą łodzią, dzięki czemu nie poczuliśmy skutków wzniesionej przez nią fali, ale moi pasażerowie chyba poczuli się rozczarowani. Prąd wyniósł nas na otwarte wody Manasquan River. Natychmiast skręciłam na zachód, z obawy, że George może zaproponować, byśmy popłynęli na wschód i przez ujście rzeki wydostali się na ocean. Miałam dość wodnych przygód jak na jeden dzień. Nie byliśmy jedynymi wędkarzami na rzece, ale udało nam się znaleźć ładne miejsce przy ujściu kanału, z dala od uczęszczanego szlaku. Wyłączyłam silnik, a George uniósł kotwicę i wyrzucił za burtę, tak lekko, jakby była zrobiona z papieru. Wanda wyjęła jedną rybkę z mojego wiaderka i zaczęła ją nadziewać na haczyk. – To kolejna powieść Nancy Drew? – Wskazała ruchem głowy Tajemnicę bungalowu, leżącą na dnie łodzi pod parocentymetrową warstwą wody. – Tak. – Podniosłam książkę i położyłam ją sobie na kolanach. – Nie wiem, na ile da się ją teraz czytać. – Czułam się okropnie. Dziadek podarował mi tę książkę na poprzednie urodziny. Wszyscy troje zarzuciliśmy wędki. Znalazłam buteleczkę emulsji do opalania, pływającą pod moim siedzeniem. Odkręciłam zatyczkę i nasmarowałam sobie ramiona i twarz. George zdjął koszulę; wyglądał tak ponętnie, że zaczęłam mieć w związku z nim nieczyste myśli. Zastanawiałam się, co jest ze mną nie tak, że nawet kolorowi chłopcy działają na mnie w ten sposób. – Mogę dostać trochę? – spytał, pokazując na buteleczkę. Musiałam mieć zdziwioną minę. – Co? Myślisz, że czarni nie potrzebują kremu do opalania? Odchylił dół szortów i zobaczyłam wyraźną różnicę w kolorze pomiędzy zasłoniętą i odsłoniętą skórą. Wanda trzepnęła go w ramię. – Nie chcemy oglądać twoich paskudnych gaci – powiedziała. Śmiejąc się, podałam George’owi emulsję. Wziął trochę i podał buteleczkę Wandzie. Następnie, ku mojemu zaskoczeniu, położył koszulę na dnie łodzi, a kiedy materiał nasiąkł wodą, wykręcił ją poza burtą, powtarzając ten zabieg parokrotnie. Byłam mu wdzięczna. Nie miałam pojęcia, jak wytłumaczę dziadkowi, skąd w motorówce wzięło się tyle wody. Otworzyłam książkę spoczywającą na moich kolanach, ale kartki pozlepiały się już od wilgoci. Była zniszczona. – Może jak wyschnie, uda się porozdzielać strony – próbowała mnie pocieszyć Wanda. Widziałam, że szczerze mi współczuje. Bardzo ją polubiłam. Była małomówna, chyba że kłóciła się z bratem, i choć nigdy mi nie opowiadała o swoim życiu, wiedziałam, że nie miała łatwo. Kiedy narzekałam, że ojciec
ściągnął mnie do domu z ich strony kanału, odpowiedziała: „Przynajmniej masz ojca”, co dało mi do myślenia. Cieszyłam się, że ma chociaż Salenę, która o nią dba. Ktokolwiek powiedział George’owi, że w rzece biorą ryby, miał rację. Nałapaliśmy sporo tautogów, fląder i zadziornych dorad; niemal bezustannie musieliśmy kręcić kołowrotkami. Zastanawiałam się, jak wytłumaczę się przed matką z tak wspaniałych trofeów, nie ujawniając przy tym, gdzie byłam. Wymyśliłam w końcu, że oddam Wandzie i George’owi większość moich ryb, zachowując jedynie parę fląder. – Mogę pożyczyć lornetki? – zapytał George, gdy łowiliśmy już od jakiegoś czasu. Zdjęłam rzemyk z szyi i podałam mu lornetkę. Przytknął ją do oczu i zaczął oglądać świat wokół nas, przytrzymując wędkę kolanami. Nakładałam kolejną przynętę na haczyk, gdy dostrzegłam coś jasnego w wodzie niedaleko łodzi. Podałam moją wędkę Wandzie i sięgnęłam po siatkę. – Co to jest? – spytała Wanda, kiedy już wyciągałam znalezisko z wody. – Chyba lalka. To rzeczywiście była lalka, malutka, długości mniej więcej moich palców. Zrobiona z plastiku, bez ubrania, miała wymalowane brązowe włosy i otwarte niebieskie oczy. Wyjęłam ją z siatki i oczyściłam z wodorostów. – Co zamierzasz zrobić z tą lalką? Przecież jest już stara i zniszczona – zainteresowała się Wanda. Wzruszyłam ramionami. – Nie lubię patrzeć, jak śmieci pływają w wodzie – odparłam wymijająco. Nawet ona nie wiedziała o szkatułce Nancy Drew. Żadne z nas nie miało zegarka, ale kiedy słońce przetoczyło się nad naszymi głowami, wiedziałam, że pora wracać. George podniósł kotwicę, a ja pociągnęłam linkę silnika. Zaterkotał, po czym nastąpiła cisza. Kiedy pociągnęłam jeszcze raz, wydał dźwięk, jakby ktoś wypuszczał powietrze ustami. Szarpałam linką raz po raz, łódź dryfowała, a ja wyobrażałam sobie sceny jak z sennego koszmaru: ratuje nas policja przybrzeżna, a potem muszę się tłumaczyć przed rodzicami, co robiłam z kolorowymi, z którymi nie wolno mi się widywać, na rzece, na której nie miałam prawa się znaleźć. Poczułam, że brakuje mi tchu. – Czemu to nie działa? – zaniepokoiła się Wanda. – Hej, czy to przypadkiem nie jest chłopak twojej siostry? – odezwał się George. – Gdzie? – spytałam. – Tam. – Nie opuszczając lornetki, wskazał na prawo. Odwróciwszy się, zobaczyłam kilka łodzi, ale z daleka nie potrafiłam rozpoznać osób na pokładzie. – Według mnie to na pewno on – powiedział George. – Ale mam ciekawą wiadomość: to nie twoja siostra z nim jest. Na moment zapomniałam o dryfującej łodzi. – Pokaż! – Wyciągnęłam rękę po lornetkę, George podał mi ją, ściągając rzemyk przez głowę. Przyłożyłam szkła do oczu. – Gdzie? – rzuciłam, próbując nastawić ostrość. – Teraz nie potrafię powiedzieć – odparł zrzędnym tonem George. – Bez lornetki te łodzie wyglądają jak kropki. – Wyniesie nas na ocean, jak nie uruchomisz łodzi – ostrzegła Wanda. Miała rację. Założyłam sobie pasek lornetki na szyję i jeszcze raz pociągnęłam za linkę. Silnik znów
zaterkotał i zamilkł. – Co się stało? – spytała Wanda. – Nie wiem – odpowiedziałam szczerze. Czasami musiałam pociągnąć dwa albo i trzy razy, zanim motor zaskoczył, ale nigdy wcześniej nie miałam aż takich kłopotów. – Ja spróbuję – zaoferował się George. Zamieniliśmy się miejscami, żeby miał bliżej do silnika. Chwycił za linkę i pociągnął tak szybko, że nie widać było ruchu ramienia. Motor natychmiast ożył, a ja wreszcie mogłam odetchnąć. Jednak kiedy płynęliśmy w stronę kanału, cały czas wracałam myślami do łodzi, którą George widział przez lornetkę. – Jesteś pewien, że to był Ned? – dopytywałam. – Myślę, że to był ten biały chłopak, którego mi pokazywałaś parę dni temu – odrzekł. – Chłopak twojej siostry. George i Wanda widzieli wówczas Neda przez lornetkę. – A z kim był? – spytałam. – Jak ona wyglądała? – Nie widziałem jej za dobrze, ale zauważyłem, że jest niebrzydka. Blondynka z długim końskim ogonem. – Pam Durant? – odezwałam się podniesionym tonem. – A ten koński ogon miała związany z boku głowy? Były z nimi jakieś inne osoby? – Dziewczyno, nie napinaj się tak – wyśmiał mnie George. – Może po prostu wybrali się na koleżeńską przejażdżkę. Tak jak my. Skierowaliśmy się do kanału; o tej porze prąd był ledwie wyczuwalny, co przyjęłam z ulgą, bo manewrowanie pod mostami stało się znacznie łatwiejsze. Wpłynęłam do przystani, gdzie wędkowali kuzyni Wandy i George’a; podeszła Salena z jednym z mężczyzn, żeby zajrzeć do łodzi, i oboje zachwycili się naszymi trofeami. Przerzuciłam im do wiaderek kilka moich ryb. George popatrzył na mnie pytająco, a potem zrobił taką minę, jakby zrozumiał. – Powiedz swojej rodzinie, że po prostu dobrze dziś brały w kanale – poradził, oddając mi największego tautoga. Wróciłam na naszą stronę i zacumowałam łódź. Wspinając się po drabinie z dość ciężkim wiaderkiem, pomyślałam, że choć pragnę przygód, nie zniosłabym takiego dnia jak ten częściej niż, powiedzmy, raz w miesiącu. Zbyt wiele ryzykowałam. Mój anioł stróż musiał dobrze się mną opiekować. Odetchnęłam z ulgą, stwierdziwszy, że nikogo jeszcze nie ma w domu. Wzięłam z kuchni tłuczek i nóż i przeszłam do stołu na skraju podwórka, żeby oprawić ryby. Zajęło mi to dużo czasu, a kiedy skończyłam i spojrzałam na stertę filetów, wiedziałam, że w żaden sposób nie uda mi się wytłumaczyć matce, skąd je wzięłam. Zostawiłam na blacie stołu sześć sztuk, a resztę położyłam na desce razem z głowami, ogonami i wnętrznościami, zaniosłam nad kanał i wyrzuciłam do wody. Po obiedzie wyszłam na podwórko z laleczką znalezioną w rzece. Usiadłam przy narożniku domu i odgarnęłam piasek w miejscu, gdzie był zakopany pojemnik na chleb. Właśnie zaczęłam unosić pokrywkę, gdy nagle sama gwałtownie odskoczyła. Krzyknęłam, podrywając się na nogi. Dopiero wtedy zobaczyłam, co ją podniosło: wielka, zwinięta gąsienica-zabawka została wciśnięta do środka w taki sposób, żeby wyskoczyć w momencie otwierania. Usłyszałam śmiech, odwróciłam się i ujrzałam Neda Chapmana stojącego na podwórku, z rękami na biodrach i wyrazem rozbawienia na twarzy.
– Ty wsadziłeś tu tę gąsienicę? – wrzasnęłam, zmierzając w jego stronę. Podniósł ręce do góry. – Nie patrz na mnie – powiedział, usiłując skryć uśmiech. Wiedziałam, że to jego sprawka, tak jak wiedziałam, że Isabel musiała mu powiedzieć o szkatułce. Bo jak inaczej mógł się dowiedzieć? – Nie waż się dotykać moich rzeczy! – wyrzuciłam z siebie. W moim głosie brzmiała furia, której tak naprawdę wcale nie czułam. W głębi duszy byłam zadowolona, że poświęca mi uwagę. Pomyślałam, że mogłabym go spytać, czy pływał łodzią z Pam Durant, ale nagle sobie uświadomiłam, że nie mógł tego zrobić, bo przecież w tym czasie miał dyżur na plaży. Prawdopodobnie George wszystko zmyślił dla żartu. Na zewnątrz wciąż było jasno, więc usiadłam na brzegu kanału z książką. Po mniej więcej piętnastu minutach na podwórko wyszła Isabel. Ominęła płot i usiadła na belkach kilka metrów ode mnie. Miała ręcznik z żyrafą obwiązany wokół bioder i gapiła się na mnie z trudnym do rozszyfrowania wyrazem twarzy. – Co? – odezwałam się. – Wiem, co wyprawiasz – oznajmiła bez wstępów. – Co masz na myśli? – Robiłam tyle zakazanych rzeczy, że nie wiedziałam, o której mówi. – Wiem, że wieczorem wypływasz łodzią – powiedziała. Starałam się przybrać minę wyrażającą jednocześnie zdumienie i niedowierzanie. – O czym ty mówisz? – spytałam. Schyliła się i podrapała po łydce. – Tak się składa, że parę dni temu wieczorem wyszłam z domu i zauważyłam, że łódki nie ma w doku – odpowiedziała. – Wiedziałam, że dziadek jej nie zabrał, bo z podwórka było słychać, jak chrapie. Weszłam na górę i zobaczyłam, że twoje łóżko jest puste. Opuściłam wzrok z powrotem na książkę, jakbym była w stanie czytać po tym, co powiedziała. – No i? – rzuciłam obojętnie. – Gdzie się włóczysz po nocy? – Nie twój interes. – Tak często słyszałam te słowa z jej ust, że tym razem z przyjemnością sama tak odpowiedziałam. – Posłuchaj, Julie – zaczęła. – Masz dopiero dwanaście lat. Obawiam się, że możesz sobie narobić poważnych kłopotów. – Potrafię o siebie zadbać – odburknęłam. – Albo mi powiesz, co kombinujesz – poświadczyła tym swoim najbardziej przemądrzałym tonem – … albo będę zmuszona powiedzieć o wszystkim mamie. Posłałam jej ostre spojrzenie. – Śmiało, powiedz jej – zachęciłam. – A wtedy ja jej powiem, gdzie ty bywasz w środku nocy. Nawet nie drgnęła, ale widziałam, jak twarz jej blednie pod opalenizną. – Skąd wiesz, gdzie bywam? – Wcześniejsza pewność siebie jakby nagle wyparowała z jej głosu. – Mam swoje sposoby – odrzekłam wymijająco. – Po prostu… zachowaj dla siebie to, co wiesz o mnie, a ja zachowam to, co wiem o tobie. – Po raz pierwszy w życiu to ja miałam ją w garści. Wręcz
rozpierało mnie poczucie władzy. Widziałam, że Isabel nie wie, co mi odpowiedzieć, i bardzo mi się to podobało. – A tak nawiasem mówiąc – dodałam – Ned był dziś na plaży? Sprawiała wrażenie zaskoczonej. – A co to ma do rzeczy? – Był czy nie? – Nie. Miał jakieś sprawy do załatwienia. Poczułam lekkie ukłucie w piersi. Myślałam, że wiadomość, iż Ned oszukuje Isabel, sprawi mi przyjemność, ale poczułam coś zupełnie innego. Już miałam zapytać, czy tego ranka Pam była na plaży, ale moja siostra odezwała się pierwsza. – Jestem w nim taka zakochana, Jules – wyznała. Patrzyła przed siebie na wodę, a usta same jej się wygięły w uśmiechu. – Wiem, że trudno ci to zrozumieć, ale kiedyś zrozumiesz. To niesamowite, czuć coś takiego. Kochać kogoś tak bardzo, wiedząc, że on też cię kocha. Co mogłam odpowiedzieć? Że ja też się kocham w Nedzie? I że rozumiem tę część równania? Znienacka przysunęła się bliżej i mnie objęła. Odruchowo zesztywniałam, ale jej ramiona były miękkie i ciepłe, więc napięcie zaraz ustąpiło. Nie pamiętałam już, kiedy ostatnio Isabel uściskała mnie z czułością. – Julie – odezwała się cicho, tak cicho, że musiałam odwrócić ku niej głowę, żeby słyszeć. Niemal stykałyśmy się twarzami. Oczy Isabel wyglądały jak budyń czekoladowy. Potrafiłam sobie wyobrazić, jak Ned się czuł, będąc tak blisko niej. – Posłuchaj mnie, Julie – zaczęła jeszcze raz od nowa. – Mam siedemnaście lat. Może to, co robię, nie jest właściwe, ale to moja sprawa i jestem wystarczająco dojrzała, żeby samodzielnie o tym decydować. Ty nie. Martwię się o ciebie. Nie chcę, żeby stała ci się krzywda. Zaskakująca łagodność jej głosu i miłość zawarta w tych słowach niemal przyprawiły mnie o łzy. – Nic mi nie będzie – zapewniłam słabym głosikiem. – Obiecaj, że więcej tego nie zrobisz. – Ścisnęła moje ramię. – Niezależnie od tego, co ci chodzi po głowie. Obiecaj. – Nie zrobię – powiedziałam, z pełną świadomością, że ją okłamuję. Obie, moja siostra i ja, tamtego lata stałyśmy się kłamczuchami. I obie miałyśmy za to zapłacić.
Rozdział 21 Julie Nie miałam zamiaru dzwonić do Ethana po wyjściu z przesłuchania. Byłam pewna, że poprzedniego dnia zakłóciłam mu dzień pracy, i nie chciałam tego powtarzać, dlatego miałam zamiar wrócić do jego domu, zostawić list z podziękowaniem i jechać do siebie. Jednak kiedy ruszyłam spod komisariatu, wciąż roztrzęsiona po usłyszeniu tak wielu niespodziewanych pytań, przytłoczyły mnie wspomnienia i poczułam się bardzo samotna. George. Ned. Isabel. Tylko o nich byłam w stanie myśleć, a nie udało mi się powiedzieć na ich temat niczego, co zamierzałam przekazać policji. Zawaliłam całe to przesłuchanie, pozwalając, by śledczy wyprowadzili mnie z równowagi. Potrzebowałam Ethana. Potrzebowałam rozmowy. Odreagowania. Zjechałam na pobocze Bridge Avenue, nacisnęłam nogą na hamulec i sięgnęłam po komórkę. Musiałam wybierać numer trzy razy, zanim wcisnęłam ten właściwy. – Julie? – Odezwał się Ethan po drugiej stronie. – Jak poszło? Zaczęłam płakać, niezdolna wydobyć z siebie głosu. – Spotkajmy się w moim domu – zaproponował. – Dasz radę sama tam dojechać? – Tak – wykrztusiłam. Czułam nieopisaną ulgę, że udało mi się do niego dodzwonić. Kiedy dotarłam na miejsce, jego furgonetka stała już na podjeździe. Weszłam do środka bez pukania, a Ethan powitał mnie w holu. Objął mnie tak jak poprzedniego dnia, tyle że teraz nie byłam zaskoczona, a uścisk wydał mi się naturalny i przyjemny. Przywarłam czołem do jego ramienia, jednocześnie kładąc mu rękę na plecach i ściskając w palcach jego koszulę. – Ciii… – wymruczał, jakby uspokajał dziecko, które obudziło się w środku nocy, bo miało zły sen. – Wszystko będzie dobrze, będzie dobrze. – Odsunął się ode mnie. – Chcesz usiąść na zewnątrz czy na werandzie? Pomyślałam o właścicielach mojego dawnego domu, patrzących ze swojej werandy, jak się rozklejam na podwórku Ethana. – Na werandzie – odpowiedziałam zdecydowanie, kierując się na tyły posesji. Usadowiłam się na białej wiklinowej sofie ustawionej przodem do kanału, a Ethan, choć mógł wybrać któreś z wielu innych miejsc, usiadł obok mnie. Musiał widocznie pracować na zewnątrz, bo skórę na ramionach miał rozgrzaną i cały pachniał słońcem i mydłem. Cieszyłam się, że jest ze mną. Byliśmy w przeciwnych drużynach, oczekiwaliśmy innych wyników w tym śledztwie, a mimo to wiedziałam, że zrozumie moje odczucia. – No to może mi powiesz, co cię tak zdenerwowało – zaczął. – Przepytywali mnie, jakbym to ja była podejrzaną – wyrzuciłam z siebie. Siedzieliśmy tak blisko siebie, że właściwie nie mogłam na niego popatrzeć, ale wyczułam, że kiwa głową.
– Obawiałem się tego po niektórych pytaniach, jakie mi zadawali na twój temat – przyznał. – Mimo to jestem pewien, że tak naprawdę wcale cię nie podejrzewają. Muszą cię po prostu wyeliminować. Próbują bacznie się przyjrzeć każdemu, kto miał wówczas związek z tą sprawą. Mnie też zadali parę trudnych pytań. – W ogóle się tego nie spodziewałam. Nigdy nie patrzyłam na to zabójstwo z perspektywy śledczych. Ja rzeczywiście wyglądam na podejrzaną. Miałam motyw. Wiedziałam, dokąd się wybiera Isabel. Byłam tam w tym samym czasie. – Pokręciłam głową. – Rozumiem, dlaczego tak mnie postrzegają. Tylko że to mnie całkowicie zaskoczyło. Zdenerwowałam się i powiedziałam, że nie mam nic wspólnego z morderstwem, tylko że oczywiście… – Głos uwiązł mi w gardle. – Oczywiście co? – zapytał spokojnie Ethan. – Oczywiście miałam z nim coś wspólnego. – Julie. – Wziął mnie za rękę i trzymał. – Miałaś zaledwie dwanaście lat. Byłaś dzieckiem. Różni ludzie mówili mi to już wcześniej. Przyjaciele. Terapeuci. Ale Ethan też tam był. Znał mnie. Wiedział, jaka byłam. Dlatego te same słowa z jego ust znaczyły dla mnie więcej. – Rozmyślając o tym wszystkim, przypomniałam sobie… dobre rzeczy o Isabel – powiedziałam. – Nie dogadywałyśmy się najlepiej tamtego lata, ale wiedziałam, że w głębi serca jesteśmy sobie bliskie. Wiem, że ją kochałam. – Oczywiście, że ją kochałaś – powiedział Ethan. – Ned uważał mnie za głupka i tak traktował, ale ja też wiem, że mnie kochał. I wiem, że kochał Isabel – dodał. – Dlatego przypuszczenie, że ją zabił, wydaje mi się bez sensu. Patrzyłam, jak żaglówka sunie z wdziękiem w kierunku mostu. Na pokładzie była dziewczynka w kapoku, z rodzicami; z daleka wyglądało, jakby ojciec próbował uczyć ją tańczyć. – Powtórzę ci, co powiedziałam policji – oznajmiłam, myśląc o uwadze Ethana dotyczącej Neda. – Powiedziałam im, że nigdy tak do końca nie zna się drugiej osoby. Nie wiadomo co naprawdę siedziało w Nedzie, Ethan. Nikt nie mógł tego wiedzieć. – Glen, niestety, przekonał mnie o słuszności tej teorii. – Sądziłam, że znam swojego byłego męża tak samo dobrze jak siebie – dodałam. – Myślałam, że tak samo mnie kocha. Myślałam, że jest uczciwy i ma poczucie honoru. Ale kiedy ja to wszystko myślałam, on miał romans. – Och. – Ethan pogładził kciukiem wierzch mojej dłoni. – Wiem, jak to jest. Z Karen było tak samo. To znaczy z moją byłą żoną. – Naprawdę? – Zdziwiłam się, że mamy aż tak podobne doświadczenia. – Długo to trwało? – Około roku. – Tak jak u Glena. Przynajmniej ja sądzę, że to był tylko rok, ale jak już powiedziałam, tak naprawdę nie znałam swojego męża. Jak się dowiedziałeś? – Powiedziała mi. Grała w sztuce wystawianej przez miejscowe towarzystwo teatralne. Pewnego wieczoru wróciła do domu i oznajmiła mi, że kocha reżysera i chce rozwodu. – Kurczę. – Próbowałam sobie wyobrazić tę scenę. W którym pokoju mogli być, kiedy mu to powiedziała? Czy tamtej nocy Ethan spał w gościnnej sypialni? A może ona tam spała? Glen sypiał na kanapie w salonie, bo nasz pokój gościnny był zawalony pudłami pełnymi moich książek. – To cię załamało? – spytałam.
– Kompletnie – przyznał. – Nigdy sobie nie wyobrażałem, że mógłbym się rozwieść. W moim słowniku to słowo nie istniało. Rodzice przeżyli razem prawie sześćdziesiąt lat i stanowili doskonały wzorzec właściwego pojmowania małżeństwa. Dobrze się nawzajem rozumieli i mieli dla siebie wiele miłości. Myślałem, że moje małżeństwo będzie takie samo, ale się pomyliłem. – Właśnie o to mi chodzi – weszłam mu w słowo. – Człowiek się łudzi, że kogoś zna. Zakładasz, że skoro małżeństwo według ciebie jest świetne, to twój partner postrzega je tak samo, i o ile sam się nie przyzna, o niczym nie masz pojęcia. – Twój mąż się nie przyznał? Pokręciłam głową przecząco. – Nie. Zgadnij, jak się dowiedziałam? – Jak? – Ta kobieta do mnie zadzwoniła. Powiedziała, że Glen bardzo się męczy, nie wiedząc, jak mi to powiedzieć, więc postanowiła go wyręczyć. Ethan się zaśmiał. – Cóż, przynajmniej wiadomo, kto w tamtym związku nosi spodnie – stwierdził. – Myślałam, że to okrutny żart. Że może któryś ze współpracowników Glena jest na niego zły i w ten sposób próbuje się na nim odegrać. Ale kiedy tamtego wieczoru Glen wrócił do domu i powiedziałam mu o tym telefonie, rozpłakał się… i to był początek końca. – Powoli wypuściłam powietrze. – Wyobrażanie go sobie z kimś innym było niesamowicie bolesne. – O, tak – mruknął Ethan, najwyraźniej dobrze rozumiejąc, o czym mówię. – Ożenił się z tą kobietą? – Nie. Zerwali ze sobą tuż po orzeczeniu naszej separacji. – Popatrzyłam na moje dłonie, splecione z dłońmi Ethana, spoczywające na jego udzie. Miał skórę opaloną na rudawy kolor, kształtne palce, gładkie z wierzchu, były od spodu szorstkie. Moje dłonie miały oliwkowy odcień i siateczkę drobnych, ledwie widocznych linii. Stawały się coraz bardziej podobne do rąk mojej matki. – To po części moja wina – uznałam. – Koniec naszego małżeństwa. Byłam pracoholiczką. – Nadal jesteś? Musiałam się roześmiać. – Byłam, dopóki nie wypłynęła ta cała sprawa z listem Neda. Od tamtej pory nie napisałam ani słowa. Przynajmniej takiego, które warto by wydrukować. – Ja staram się nie postrzegać tego w kategoriach winy – odrzekł Ethan. – Wiem, że to brzmi trywialnie, ale Karen i ja po prostu oddaliliśmy się od siebie. Bardzo się zaangażowała w pracę w teatrze, która była dla niej czymś nowym i ekscytującym. Wchodziła w to coraz głębiej, aż w końcu oświadczyła, że chce się przenieść do Nowego Jorku, żeby mieć większe możliwości aktorskie. – Naprawdę? I teraz tam jest? – Uhm. Wyszła za swojego kochanka, ale nie gra, o ironio. Nadal pracuje jako nauczycielka, tak samo jak tutaj. Myślę, że jest szczęśliwa. – To brzmi, jakbyś wcale nie był na nią zły – zdziwiłam się. – Nie jestem. Wybaczyłem jej. Dla niej to też nie było łatwe. Pomyślałam, że mężczyznom kończenie związków przychodzi łatwiej niż kobietom. – A ja chyba wybaczyłam Glenowi – powiedziałam, nie do końca pewna, czy to prawda. – Ale nadal
bywam na niego zła za to, że mi nie powiedział, że jest nieszczęśliwy. Że był taki bierny. Trudno coś naprawić, jeśli nie wiesz, że jest zepsute. – Pomyślałam o Shannon i o wpływie, jaki nasz rozwód miał na jej życie. – Abby wie o tym, co zrobiła jej matka? – spytałam. – Że zostawiła mnie dla innego mężczyzny? – upewnił się, a ja potwierdziłam skinieniem głowy. – Owszem. To nie stanowiło tajemnicy. Przez jakiś czas była na nią wściekła, ale jakoś doszły do porozumienia. – Shannon nie wie. Nie chcę, żeby źle myślała o swoim ojcu. – Mądrze z twojej strony – pochwalił. Odchyliłam głowę na wiklinowe oparcie sofy, spoglądając na wyłożony drewnem sufit werandy. – Ale moje stosunki z córką układają się coraz gorzej – wyznałam. – Dlaczego? – Twierdzi, że ją stłamsiłam, i prawdopodobnie ma trochę racji. Czasami odnoszę wrażenie, że ona mnie nienawidzi. Kiedy się tu zjawiłam i Abby właśnie odjeżdżała, powiedziała, że cię kocha, a ja sobie uświadomiłam, że już nie pamiętam, kiedy usłyszałam te słowa od Shannon. – Domyślam się, że sama jej to mówisz? – Oczywiście. A ona albo nie odpowiada, albo mruknie coś w rodzaju „uhm”. Ethan zachichotał. – Jak często mówisz swojej matce, że ją kochasz? Zupełnie mnie zaskoczył. Nigdy, pomyślałam wstrząśnięta. Ostatni raz prawdopodobnie zdarzyło się to, kiedy byłam dzieckiem. Prawdopodobnie przed śmiercią Isabel. – Na wiele sposobów okazuję jej, że ją kocham – odrzekłam. – To jednak nie to samo – stwierdził Ethan. – Chcesz słyszeć te słowa od Shannon, ale jak możesz oczekiwać, że powie je tobie, skoro sama nigdy ich nie mówisz swojej matce? Milczałam zamyślona. Jak wyrazić takie uczucia po latach powściągliwości? Miałam ochotę natychmiast zadzwonić do matki i powiedzieć jej, że ją kocham. Nie mogłam tego zrobić i wiedziałam dlaczego: bałam się, że nie odpowie mi tym samym. Temat był smutny i trudny, a mimo to cieszyłam się, że siedzę z Ethanem i rozmawiamy o wszystkim, co nam leży na sercu. To było fantastyczne – jak pogaduszki w łóżku, ale bez seksu. Czy istniało coś lepszego? Jednakże tliła się we mnie ciekawość, jak by to było, gdyby nasze dłonie spoczywały nie na jego udzie, tylko na moim. Bardzo mi się podobał ten nowy ulepszony Ethan. – Przykro mi, że byłam wobec ciebie taka opryskliwa, kiedy mieliśmy po dwanaście lat – powiedziałam. Parsknął śmiechem. – Niepotrzebnie. Żyłem w swoim małym świecie. Byłem dziwakiem, do tego pełnym goryczy, bo okropnie się w tobie durzyłem tamtego lata. – Żartujesz? – Uważałem, że jesteś niesamowita, taka chłopczyca, ale z dwunastoletnim żeńskim urokiem. Zawtórowałam mu śmiechem. – Niestety, nie umiałem już z tobą rozmawiać – dodał. – Stałaś się dla mnie zbyt dojrzała. Chciałem, żebyśmy razem łapali kraby i łowili ryby jak kiedyś. Bardzo chciałem wypływać łodzią wraz z tobą, ale
wiedziałem, że już nie chcesz mnie mieć w pobliżu. – Przykro mi – powtórzyłam. – Gdybym wiedziała, że okażesz się taki dobry, nie skąpiłabym ci swojego towarzystwa, możesz mi wierzyć. – Wypowiedziałam te słowa całkiem swobodnie i nie żałowałam, że padły. – Dzięki. Miło usłyszeć. Minęła chwila, a ja znów wyobrażałam sobie jego rękę na moim udzie i tej myśli towarzyszyło lekkie mrowienie w brzuchu. – Miałaś w sobie tyle energii – powiedział Ethan. – I taką żądzę przygód. – Tamtej dziewczynki już nie ma – wyznałam z pewnym smutkiem. – Umarła wraz z Isabel. – Założę się, że wciąż gdzieś tam jest – powiedział. – Nie wiem. – Życie jest takie dobre, Julie. I takie krótkie. Musimy korzystać z każdej minuty, która jest nam dana. – Łykasz antydepresanty czy co? Znów się roześmiał. – Po prostu mam szczęście. Chyba otrzymałem zwiększoną dawkę serotoniny przy urodzeniu. Może dostał mi się też przydział Neda. – Spoważniał; nie przerywałam jego milczącej zadumy. – Myślę, że to wpływ rodziców – odezwał się w końcu. – Byli bardzo pozytywnie nastawionymi ludźmi, dla których nie ma rzeczy niemożliwych do zrobienia. Zawsze pamiętam, co powiedział ojciec w jednym ze swoich wystąpień po przegranych wyborach na gubernatora. Byliśmy z nim wtedy wszyscy. To było w Trenton, stałem za nim z matką i Nedem, miałem około piętnastu lat i starałem się powstrzymać łzy, bo nie chciałem wyglądać na mazgaja, ale strasznie żałowałem ojca. Pracował tak ciężko przez całą kampanię i miałem wrażenie, że nic innego się nie liczyło. Tata jak zwykle przy takich okazjach dziękował swoim współpracownikom i ludziom, którzy na niego głosowali. Jakiś reporter zawołał: „Co pan teraz będzie robił?”, a ojciec odczekał minutę, a potem odpowiedział, że nigdy nie wierzył w stare powiedzenie, że kiedy zamykają się drzwi, to otwiera się okno. Wyraził wiarę, że skoro zamknęły się jedne drzwi, to otworzył się cały świat i znajdzie inne sposoby służenia ludziom. I tak zrobił. Wznowił praktykę adwokacką i pracował za darmo. Mieliśmy pieniądze, więc nigdy nie zabiegał o honoraria. Pracował bez rozgłosu, niestrudzenie aż do emerytury. W każdym razie tamte słowa zostały mi w pamięci. Nie pogrążył się w smutku. – Był mądrym człowiekiem – powiedziałam, myśląc: Taki człowiek potrafiłby unieść wiadomość o winie swego syna. Umiałby się podnieść po czymś takim. Ethan musiał myśleć coś podobnego. – Wiesz co, Julie? – Co? – Będziemy musieli powiedzieć naszym rodzicom o liście Neda, zanim zrobi to policja. – Wiem – przyznałam z rezygnacją. Ethan puścił moją dłoń i objął mnie ramieniem. – I może słowa „kocham cię” przy przekazywaniu tej wiadomości matce trochę złagodzą cios – dodał.
Rozdział 22 Maria Dziś rano w McDonaldzie, kiedy gawędziłam z kobietą poznaną w kościele, stanęła za mną Cordelia, moja młodsza współpracownica. – Mario – wyśpiewała mi wprost do ucha z tym swoim ślicznym kolumbijskim akcentem i lekko zaczepną nutą w głosie – masz gościa. – Gdzie? – spytałam, odwracając się do niej, a wtedy wskazała ruchem głowy wejście do restauracji. Chyba wiedziałam, kim jest gość, jeszcze zanim go zobaczyłam. Ross Chapman stał przy drzwiach, wsparty na lasce, bez uśmiechu na twarzy. Na mój widok skłonił się uprzejmie. Starałam się niczego po sobie nie pokazać w obecności Cordelii. – Dziękuję ci, moja droga – powiedziałam do niej. – To twój facet? – zapytała z szerokim uśmiechem. – Ależ skąd. – Wyminęłam ją i ruszyłam w stronę przybyłego. – Cześć, Ross – powitałam go z udawaną obojętnością. Tak naprawdę miałam ochotę na niego nakrzyczeć, zapytać: „Czemu mnie nachodzisz, stary capie?”. – Chciałbym chwilę porozmawiać – oznajmił. – Zamówię coś na lunch i poproszę cię, żebyś się do mnie przysiadła, dobrze? – Nie sądzę, żebyśmy mieli o czym rozmawiać – odpowiedziałam. Podniosłam tacę z pobliskiego stolika i opróżniłam ją, wyrzucając puste opakowania do kosza. Cieszyłam się, że mam zajęcie i nie muszę patrzeć na Rossa. – Proszę cię. Przyjechałem tu aż z Lakewood. Czy to moja wina?, pomyślałam ze złością. Było w nim jednak coś budzącego litość, do tego stopnia, że ustąpiłam. – No dobrze – westchnęłam. – Usiądź, to ci przyniosę coś do jedzenia. Co byś chciał? – Sam sobie przyniosę – zaprotestował, wciąż tak samo dumny jak w czasach, kiedy go znałam. – Świetnie. Zamów sobie, co tam chcesz, a ja na chwilę z tobą usiądę. Ale nie mam za dużo czasu – uprzedziłam. – Jak wiesz, ja tu pracuję. Stanął w kolejce, niezbyt długiej, jako że była akurat chwila spokoju pomiędzy śniadaniem i lunchem. Żałowałam, że więcej stolików nie wymaga uprzątnięcia, a w niewielkim kąciku zabaw nie ma żadnych maluchów, których trzeba by pilnować; nie bardzo miałam na czym skupić uwagę, czekając, aż Ross się pojawi ze swoim jedzeniem. Znów zaczęłam rozmawiać ze znajomą z kościoła Świętej Trójcy, aż w końcu zobaczyłam, że odszedł od lady z tacą i laską zawieszoną na łokciu. Zastanawiałam się, czyby mu nie pomóc, ale pomimo mojej niechęci do tego człowieka nie chciałam mu dokładać upokorzenia do tego, które czuł z powodu wieku i okoliczności.
Kiedy dotarł do stolika w rogu sali, podeszłam i usiadłam naprzeciw niego. Miałam świadomość, że młodsi pracownicy podśmiewają się z nas zza lady, prawdopodobnie wyobrażając sobie kiełkujący romans pomiędzy sędziwą koleżanką i jakimś staruszkiem. – No i co – zaczęłam – Ethan powiedział ci w końcu, jak było na lunchu z Julie? – Tylko tyle, że miło mu było ją zobaczyć – odparł Ross. Nie odpakowywał swojego hamburgera i sprawiał wrażenie, jakby w ogóle nie zamierzał tego zrobić, ale podniósł do ust kubek z kawą i się napił. – Nie będziesz jadł? Wyglądał, jakby mnie nie słyszał. – Kiedy spoglądasz wstecz na swoje życie, żałujesz czegoś, Mario? – zapytał. Musiałam się roześmiać. – Oczywiście, że tak – odpowiedziałam, po czym dodałam, ściszając głos: – Jedną z rzeczy, których żałuję najbardziej, jest mój związek z tobą. Szybko spuścił wzrok i zaczął poprawiać serwetkę na tacy, jakby pilnie wymagała uwagi. Pomyślałam, że go zraniłam swoimi słowami, i poczułam z tego powodu ukłucie winy. Nie był jakimś wyjątkowo złym człowiekiem. Może wcale nie był zły, chociaż głosowałam przeciwko niemu, kiedy kandydował na gubernatora; nie warto wiedzieć za dużo o swoich politykach. Wiedziałam, że zdziałał w swoim życiu wiele dobrego. Wiedziałam, że reprezentował biedaków przed sądem. Wiedziałam, że ma wiele zalet i niejeden raz solidnie wywiązywał się ze swoich obietnic. Kiedy tam siedziałam i patrzyłam na jego zbyt szczupłą twarz i siatkę zmarszczek wokół szarych oczu, nie byłam pewna, czy odczuwany przeze mnie żal nie ma przypadkiem więcej wspólnego z moją własną słabością niż z tym, co zrobił Ross. Kiedy chodziło o niego, nie potrafiłam do końca się rozeznać w swoich uczuciach. – Nie mam ci za złe, że żałujesz, Mario – odezwał się, podnosząc na mnie wzrok. – I chcę cię bardzo, ale to bardzo przeprosić za krzywdy, jakie ci wyrządziłem. Tak wiele rzeczy w życiu zawaliłem… – Wyjrzał przez okno na parking, gdzie dwaj młodzi chłopcy śmigali na deskorolkach między samochodami. – Począwszy od tego, że byłem tchórzem i bezkrytycznie przejmowałem od rodziców ich uprzedzenia. Pozwoliłem, żeby mną rządzili. Zdominowali mnie. Powinienem był z tobą zostać, całkiem otwarcie. Byłem głupi, że tego nie zrobiłem. Aha. Czyżby planował wymieniać po kolei wszystkie grzechy, jakie popełnił przeciwko mnie, przepraszając po każdym i oczekując w zamian przebaczenia? Tego bym nie zniosła. Prawdę mówiąc, słowa mi nie wystarczały. Nic by nie wystarczyło. I nie żałowałam, że ze mną zerwał, dawno temu, kiedy byłam taka młoda i głupia; żałowałam, że pozwoliłam, by nasz związek trwał w formie potajemnych schadzek. Rozumiałam jednak, że mogę się pozbyć Rossa, jedynie przyjmując jego przeprosiny. Jeśli to miało złagodzić jego duchowe cierpienia, byłam skłonna się zgodzić. – W porządku – powiedziałam. – Dzięki, że mi to powiedziałeś. Uśmiechnął się, wyraźnie zaskoczony. – Jesteś piękna. Chodzi mi o to… wcale nie próbuję… flirtować. To dobrze, pomyślałam. Flirtujący staruszek nie prezentował się najlepiej. – Chodzi mi o to – zaczął jeszcze raz – …że jesteś piękna nie tylko fizycznie, ale też jako człowiek. Zawsze byłaś. A ja… nie najlepiej się obszedłem z twoją wrażliwością i…
– Ross, dosyć, proszę cię. – Czułam, jak mufinka zjedzona na śniadanie podchodzi mi do gardła. Nie mogłam tego znieść. – Koniec rozmowy. Wybaczam ci wszelkie przewiny, prawdziwe i urojone. A teraz, proszę, zajmij się własnym życiem. A ja muszę wracać do pracy. Wstałam i czując na sobie jego wzrok, przeszłam przez restaurację na zaplecze. Pragnęłam uciec, nie tylko od niego, ale też od nieuniknionych pytań ze strony koleżanek. Ochlapałam twarz wodą, kilka razy przełknęłam ślinę, żeby mufinka wróciła na swoje miejsce, a kiedy zajrzałam do sali, Rossa już nie było. Wyszedł, zostawiając mi do sprzątnięcia tacę z nietkniętym hamburgerem i prawie pełnym kubkiem kawy.
1939 Nie umiałam wyznać mamie i ojcu prawdy o zerwaniu z Rossem. Jak miałam im powiedzieć, że jego rodzice – nasi najbliżsi sąsiedzi – zabronili synowi się ze mną spotykać, ponieważ jestem córką włoskiej emigrantki? Jakże wielki ból sprawiłoby to mojej matce! Dlatego powiedziałam im, że oboje doszliśmy do wniosku, że przez jakiś czas chcemy się spotykać z innymi osobami, by sprawdzić, czy do siebie pasujemy. Wiem, że moi rodzice uważali to za dziwne, ponieważ w ich oczach byliśmy idealną parą. Kilka razy widzieli, jak płaczę, i wypytywali mnie, czy zerwanie rzeczywiście było naszym wspólnym pomysłem, czy też nastąpiło z inicjatywy Rossa. Zapewniłam ich, że działaliśmy w porozumieniu. Zwróciłam Rossowi jego sygnet, a kiedy znajomi z naszej paczki wyrażali zdziwienie, mówiliśmy, że nie jesteśmy jeszcze gotowi na stały związek i właśnie to sobie uświadomiliśmy. Moje przyjaciółki nie bardzo wierzyły w taką wymówkę, ale chociaż zwierzałam im się prawie ze wszystkiego, w tym wypadku nie mogłam wyznać prawdy. Ross wydałby im się słaby i płytki. A ja nadal go kochałam i chciałam chronić jego wzniosły wizerunek w oczach naszych kolegów. Jednak cierpiałam, widząc go w tłumie i nie mogąc go dotknąć. Patrzyłam, gdy rozmawiał z innymi dziewczynami, i zastanawiałam się, jak wygląda ich rodowód w porównaniu z moim. Obserwowałam jego dłonie, kiedy przesuwał nimi po włosach albo osłaniał zapalanego papierosa, i aż mnie skręcało z tęsknoty, żeby znów poczuć je na swoim ciele. Któregoś wieczoru u Jenkinsona tańczyłam z innym chłopakiem, kiedy Ross poklepał go po ramieniu, zarządzając odbijanego. Następnie objął mnie w pasie, a drugą rękę położył na moich plecach. Orkiestra grała Moon Love Glenna Millera. Ross był dobrym tancerzem, ale nie o tańcu wówczas myślałam. Jego bliskość i znajomy zapach wody kolońskiej budziły we mnie pożądanie. – Mario – odezwał się z ustami tuż przy moim uchu. – Nie mogę dłużej tego znieść. Muszę znaleźć jakiś sposób, żeby być z tobą. Zamknęłam oczy, napawając się jego zapachem. – Ale jaki? – Chciałam usłyszeć, że postawi się ojcu, zrezygnuje z Princeton, a nawet ze studiów, jeśli to będzie konieczne, byle tylko być ze mną. Miałam jednak świadomość, że takie warunki z mojej strony nie byłyby w porządku, no i przecież chciałam dla niego jak najlepiej. Rezygnacja ze wszystkiego, na co ciężko pracował, nie wpłynęłaby dobrze na nasz związek. – Mam zamiar zacząć się spotykać z Delores – oznajmił. – I chcę, żebyś ty się zaczęła umawiać z Fredem.
– Co? – Odsunęłam się od niego zaskoczona. – Co ty… – Ciii… – przerwał mi, przyciągając mnie do siebie. – Posłuchaj. Będziemy się z nimi umawiać, tak niezobowiązująco, ale damy naszym rodzinom i wszystkim innym do zrozumienia, że znaleźliśmy sobie nowych partnerów. A wtedy my dwoje możemy się spotykać w tajemnicy. – Jak? – spytałam szeptem. – To jeszcze będziemy musieli ustalić – powiedział. – Najpierw muszę się dowiedzieć, czy chcesz. Co ty na to? Kolana mi zmiękły, tak bardzo go pragnęłam. A to był jedyny sposób, żeby go mieć. Może dałoby się utrzymać nasz związek w ukryciu przez cały okres studiów Rossa, dopóki nie uwolni się spod kurateli rodziców. A potem moglibyśmy w końcu przestać się ukrywać z naszą miłością. I wziąć ślub. – Tak – odpowiedziałam. – Tak. Zaskoczyłam Freda, flirtując z nim, i nie musiałam długo czekać, żeby mnie zaprosił do kina. Ross bez problemu umówił się na randkę z Delores, która miała na niego chrapkę już od roku. Ross wymógł na mnie obietnicę, że nie posuniemy się z Fredem dalej niż do pocałunku, a ja kazałam mu przysiąc, że zachowa taką samą powściągliwość z Delores. Tym sposobem oboje załatwiliśmy sobie alibi. Pierwsza nasza potajemna schadzka nie poszła jednak zgodnie z planem. Ja wybierałam się z Fredem do kina, a Ross poszedł na tańce z Delores. Nie mogłam znieść myśli, że trzyma ją w ramionach, ale pocieszałam się, że całe spotkanie z nią jest tylko środkiem do wiadomego celu. Fred miał mnie odwieźć o dziesiątej, godzinę przed wyznaczoną przez rodziców porą mojego powrotu do domu. Zamierzałam pożegnać się z nim, gdy tylko zatrzyma samochód, a następnie przemknąć przez ulicę na polanę naprzeciwko. Ross miał odwieźć Delores, a potem zaparkować na drodze po drugiej stronie polany i spotkać się ze mną koło jeżynowych krzewów. Mieliśmy tam spędzić razem całą godzinę przed powrotem do swoich domów. Pożegnałam się z Fredem w jego samochodzie i zaczęłam wysiadać, ale okazał się zbyt dobrze wychowany, by na to pozwolić. Obszedł samochód dookoła, żeby mi otworzyć drzwi, a następnie odprowadził mnie aż na próg domu. – Twoi rodzice uznaliby mnie za gbura, gdybym się nie upewnił, że bezpiecznie weszłaś do środka – wyjaśnił. Zerknęłam przez ramię w stronę polany, zastanawiając się, czy Ross już tam na mnie czeka. Wiedziałam, że jeśli wejdę do domu, nie będę mogła znowu wyjść bez narażania się na dociekliwe pytania rodziców. – Wiesz – odezwałam się, kiedy stanęliśmy przy drzwiach – nie chcę jeszcze wracać. Chyba posiedzę chwilę na schodach, wieczór jest taki piękny. Ależ byłam głupia! – Masz rację, piękny – podchwycił ochoczo Fred. Usiadł obok i objął mnie ramieniem. Usłyszałam trzaśnięcie zamykanych drzwi auta po drugiej stronie polany i gorączkowo próbowałam wymyślić jakiś sposób, żeby się pozbyć Freda. – Tak się ucieszyłem, kiedy ty i Ross zerwaliście ze sobą – powiedział. Odwrócił się, żeby mnie pocałować, ale zdążyłam opuścić głowę i jego usta wylądowały na moim czole. Światło nad wejściem do domu było zapalone, więc Ross z pewnością mógł nas widzieć z polany;
nie mogłam znieść myśli, że musi patrzeć, jak Fred mnie całuje. Wiedziałam, jak sama bym się czuła, gdybym zobaczyła Rossa całującego Delores. – Przepraszam – bąknął Fred. – Po prostu… jeszcze nie – powiedziałam, udając skromność, która raczej nie leżała w mojej naturze. Klepnęłam się w ramię, jakby mnie ugryzł komar. – Są dziś wyjątkowo dokuczliwe – powiedziałam. – Chyba jednak wejdę do środka. – Myślałam, że uda mi się cicho wśliznąć do domu, odczekać przy drzwiach, aż usłyszę, że Fred odjeżdża, a potem z powrotem wymknąć się do Rossa. Życzyłam więc Fredowi dobrej nocy, a potem otworzyłam drzwi i weszłam do holu. Nasza mikroskopijna łazienka znajdowała się tuż przy wejściu i skamieniałam, słysząc odgłos spuszczanej wody. Zaraz potem w holu ukazał się mój ojciec. Sprawiał wrażenie zaskoczonego. – Cześć, kochanie – powitał mnie. – Nie spodziewałem się, że wrócisz tak wcześnie. Wszystko w porządku? – Świetnie, tato – zapewniłam. – Nie chciałam być za długo poza domem. Zgnębiona porażką udałam się na werandę, żeby życzyć mamie dobrej nocy, zanim pójdę spać. Jedyne okno mojej sypialni wychodziło na dom Chapmanów. Pomyślałam, że mogę zdjąć siatkę przeciw owadom i wyjść tamtędy na spotkanie z Rossem, ale powstrzymała mnie obawa, że rodzice mogliby odkryć, że mnie nie ma. Usiadłam na skraju łóżka – pokój był tak mały, że kolanami dotykałam parapetu – i czekałam, aż zobaczę Rossa wjeżdżającego na podwórze. Usłyszałam na zewnątrz jakiś hałas i aż krzyknęłam, kiedy jego twarz nagle ukazała się za moim oknem. – Ciii! – Przytknął palec do ust, nakazując mi milczenie, co mnie tak rozśmieszyło, że zachichotałam. – Co się stało? – zapytał. – Fred chciał być pewny, że dotarłam do domu cała i zdrowa. – Można się było tego spodziewać – mruknął. – Możesz wyjść? – Dotknął listewek przytrzymujących siatkę. – To się wyciąga? – Wyciąga się, ale nie mogę wyjść, Ross – powiedziałam szeptem. – Przykro mi. Ale obawy, które kazały mi zostać w domu tamtego wieczoru, natychmiast zniknęły. Nauczyłam się szybko zdejmować siatkę i wymykać przez okno. Na wszelki wypadek, żeby rodzice się nie martwili, zostawiałam na poduszce wiadomość: „Nie chciałam was budzić. Po prostu miałam wielką ochotę na spacer”. Spotykałam się z Rossem po drugiej stronie ulicy, gdzie po ciemku zrywaliśmy jeżyny i kochaliśmy się, czując ich smak na językach. Ross został moim letnim kochankiem. Podjęłam naukę w żeńskim college’u w New Jersey, a on poszedł w ślady ojca i rozpoczął studia w Princeton. Nie utrzymywaliśmy ze sobą kontaktu w czasie roku szkolnego, ale przypuszczam, że oboje żyliśmy oczekiwaniem na lato, kiedy to umawialiśmy się z innymi, jednocześnie wykorzystując każdą możliwą okazję, by być razem, z dala od wścibskich oczu jego rodziców. To cud, że nigdy nie zostaliśmy przyłapani. A może i szkoda.
Rozdział 23 Lucy Shannon nie odbierała moich telefonów. Nie rozmawiałam z nią od czasu koncertu ZydaChicks i mogłam się tylko domyślać, że nie chce, bym ją znów namawiała do powiedzenia Julie i Glenowi o ciąży. Tego popołudnia zostawiła w końcu wiadomość na mojej komórce; nagrała się beztrosko, jakbym nie dobijała się do niej przez cały miniony tydzień. – Może przyniosę parę kanapek i pobyczymy się przed telewizorem? – zaproponowała. Odpowiedziałam, również nagrywając wiadomość. – Świetnie. Do zobaczenia o siódmej. – Byłam gotowa wykorzystać każdą szansę, byle tylko się zobaczyć z moją siostrzenicą. Zjawiła się bez makijażu, świeża i śliczna, z długimi włosami jeszcze wilgotnymi i trochę potarganymi po prysznicu. Odniosłam wrażenie, że brzuch ma nieco wyraźniej zaznaczony niż w dniu koncertu, ale może tylko tak mi się wydawało. Mogła uchodzić za dziewczynę, która po prostu trochę za bardzo przytyła. Jednak w ciągu kilku następnych tygodni to się musiało zmienić. – Mam jedną z indykiem i jedną włoską – oznajmiła, kładąc długie, obficie wypełnione kanapki na blacie w kuchni. – Którą chcesz? – Zjem pół włoskiej – powiedziałam, otwierając lodówkę. – Lemoniady? Spojrzała mi przez ramię do środka, sprawdzając, co jeszcze mam. – Dietetyczną colę proszę – zdecydowała. Podałam jej puszkę i szklankę, do której wrzuciłam kilka kostek lodu. Przełożyłyśmy kanapki na talerz i zabrałyśmy do salonu. – Co chcesz oglądać? – spytałam, kiedy już się usadowiłyśmy na kanapie. – Wszystko jedno. I tak dają same powtórki. Wciskałam kolejne guziki na pilocie, aż w końcu trafiłyśmy na stary odcinek serialu Przyjaciele. Obie widziałyśmy go więcej niż raz, ale to nie miało znaczenia. Potrzebowałam jakiegoś hałasu w tle, żeby móc ją wypytać. – Jak się czujesz? – spytałam, kiedy zaczęłyśmy jeść. – Doskonale. – Wyciągnęła ze swojej kanapki długi wiórek cebuli i wsunęła go do ust. Najwidoczniej nie miała żadnych kłopotów trawiennych. – Byłam u lekarki i powiedziała, że wszystko jest w porządku – dodała. – Świetnie – rzuciłam, choć na końcu języka miałam z milion innych rzeczy. Chciałam wiedzieć, kim jest jej lekarka i co dokładnie rozumie pod słowami „w porządku”, ale pomyślałam, że lepiej odpowiednio dawkować pytania. Przez chwilę w milczeniu patrzyłyśmy w ekran, na którym Monica kłóciła się o coś z Rachel. Nie miałam pojęcia o co i nic mnie to nie obchodziło.
– Jak wygląda sytuacja między tobą i Tannerem? – spytałam po zjedzeniu połowy kanapki, uznając, że od poprzedniego pytania minęło już wystarczająco dużo czasu. – Przyjedzie tu za półtora tygodnia – oznajmiła Shannon. – Wtedy porozmawiamy o naszych planach. – Uniosła górę swojej kanapki i zajrzała do środka, po czym wyciągnęła i zjadła kolejny skrawek cebuli. – Aż mnie trzęsie do cebuli – wyjaśniła. – Czy to nie dziwne? – Pamiętam, jak twoja mama była z tobą w ciąży, to się trzęsła do kanapek z masłem orzechowym i chipsów – powiedziałam. – Bez przerwy je jadła. – Ech! Może właśnie dlatego coś jest ze mną nie tak. Żywiła się takimi paskudztwami przez cały czas, jak była ze mną w ciąży. Wyciągnęłam rękę i delikatnie pociągnęłam Shannon za kosmyk ciemnych włosów. – Wszystko jest z tobą, jak należy – powiedziałam miękko. – Jesteś super. Popatrzyła na mnie z uśmiechem. – Nie mogę się doczekać, kiedy poznasz Tannera, Lucy. – Ja też nie mogę się doczekać – zapewniłam, nie do końca kłamliwie. – Domyślam się, że jeszcze nie powiedziałaś tacie? – Bo że nie powiedziała Julie, byłam pewna. Usłyszałabym o tym. Zaprzeczyła ruchem głowy. – To wielka ulga mieszkać u niego, Lucy. Naprawdę. Pozwala mi robić, co chcę. Nie muszę do niego dzwonić co dwie sekundy, żeby się meldować, gdzie jestem, i zapewniać, że żyję. Zabrzmiało to podle, ale wiedziałam, że nie było z jej strony zamierzone. Po prostu nie rozumiała Julie tak dobrze jak ja. – Żałuję, że nie znasz lepiej swojej matki – powiedziałam. – Co masz na myśli? Kto miałby ją znać lepiej ode mnie? Mieszkałam z nią przez całe życie. – Owszem, ale nie mieszkałaś z nią, zanim się urodziłaś, a właśnie w tamtym czasie… uformował się jej charakter. Trudno ci zrozumieć… – Doskonale rozumiem – przerwała mi z naciskiem. – Sto lat temu, kiedy ledwie wyrosła z pieluch, jakoby zawiodła swoją siostrę, doprowadziła do jej śmierci i teraz wszystkiego się boi. Że kogoś straci. Że mnie straci. – Odstawiła talerz na stolik przy kanapie; domyśliłam się, że temat odebrał jej apetyt. – Muszę od niej odetchnąć, Lucy. Potrzebuję przestrzeni. Ona mnie tłamsi. – To normalne – odrzekłam spokojnie. – Chcesz się czuć niezależna. Jesteś gotowa do opuszczenia gniazda. – Więc dlaczego mnie dręczysz? – Bo choć bardzo pragniesz się uwolnić od matki, ona nadal jest twoją matką, odpowiedzialną za ciebie, i musisz jej powiedzieć, że jesteś w ciąży. – Powiem jej, kiedy będę musiała. Pomyślałam o tym wszystkim, z czym musiała się zmagać Julie: o liście Neda, przesłuchaniu na policji, obawie, że nasza matka zostanie wciągnięta w śledztwo, wyprowadzce Shannon. To był fatalny moment na obarczanie jej jeszcze jednym problemem, ale ten szczególny problem nie mógł czekać. W telewizji zaczął się teraz jakiś inny program; wyłączyłam pilotem dźwięk. – Chcę, żebyś wiedziała, co się dzieje… – zaczęłam. – O co ci chodzi? – zaniepokoiła się Shannon. – O czym ty mówisz? Chyba nie znowu o tym liście?
– Owszem, właśnie o nim. – Powiedziałam jej, że Julie pojechała na wybrzeże, bo musiała zeznawać na policji, i że zatrzymała się u Ethana, tuż obok naszego dawnego letniego domu. – Jedno i drugie było dla niej trudne. Przypominanie sobie od nowa tego, co się stało, i powrót do miejsca, które jej się kojarzy z twoją ciotką Isabel. Wygląda też, że policja może chcieć przesłuchać twoją babcię, więc mama będzie jej musiała powiedzieć o liście, i bardzo się tym martwi. Tym, jak babcia to przyjmie. Jak więc widzisz, sporo się na nią zwaliło. Kiedy mówiłam, Shannon wpatrywała się w moją twarz, a potem wolno pokręciła głową. – Żałuję, że nie mam magicznej różdżki i nie mogę sprawić, by cała ta sprawa zniknęła. Mama powinna odbyć… bo ja wiem, jakąś intensywną terapię. – Przeszła terapię po tamtych wydarzeniach – odparłam. – I ma się dobrze – zapewniłam. – Nie musisz się o nią martwić. Powinnaś jednak wiedzieć, że następne tygodnie mogą być trudne dla niej i twojej babci. – I dla ciebie – dodała Shannon. Wzruszyłam ramionami. – Wiesz, ja pamiętam tak niewiele z tamtego okresu, że nie przeżywam tego aż tak bardzo. Nawet samą Isabel słabo pamiętam. Shannon podciągnęła nogi na kanapę i usiadła przodem do mnie. – No dobrze – zaczęła. – Naprawdę nie mówię tego ze strachu o własną skórę, ale nie wydaje ci się, że to niedobry moment na powiadomienie mamy o mojej ciąży? Potwierdziłam skinieniem. – Owszem, w istocie niedobry. Ale uważam, że powinnaś to zrobić raczej prędzej niż później. – Wzięłam ją za rękę. – Daj spokój, kochanie. Nie doprowadzaj do tego, by odkryła prawdę, widząc cię w ciążowych ciuchach, dobrze? Shannon westchnęła. Musiała wiedzieć, że mam rację. – Shannon. – Ścisnęłam mocniej jej nadgarstek. – Nigdy wcześniej nie rozmawiałam z tobą w taki sposób, skarbie, ale jeśli ty nie powiesz matce, ja będę zmuszona to zrobić. Popatrzyła na mnie z niedowierzaniem. – No dobrze, powiem jej – obiecała. – Tylko nie dziś. – Masz na to tydzień – zastrzegłam. – W porządku. Wróciłyśmy do oglądania telewizji; Shannon manipulowała pilotem, dopóki nie znalazła kanału ze starymi, czarno-białymi powtórkami. Nie wiedziałam, na jaki właściwie program patrzymy, ale nie miało to żadnego znaczenia. Przysunęła się do mnie na kanapie i oparła mi głowę na ramieniu. Objęłam ją, czując, jak moje serce wypełnia się po brzegi miłością do tej dziewczyny. – Będziesz ze mną przy porodzie? – poprosiła Shannon. Wzruszyła mnie, ale znałam odpowiedź. – Nie. Nie nadaję się do tego. Wiesz, kogo poprosić. Westchnęła ciężko. – Boję się, Lucy – przyznała. Przygarnęłam ją do siebie mocniej i pocałowałam w czubek głowy.
– Porodu czy powiedzieć matce o ciąży? – spytałam. – Reszty mojego życia – odparła Shannon.
Rozdział 24 Julie 1962 Dawno temu zdarzyło mi się zostać bohaterką. Pewnego dusznego, gorącego dnia w ostatnim tygodniu lipca leżałyśmy z Lucy na plaży i czytałyśmy, podczas gdy nasza matka pływała w zatoce, a Isabel przesiadywała ze znajomymi koło wieży ratowniczej. Nagle Lucy podniosła się do pozycji siedzącej. – Coś jest nie tak – stwierdziła. Lucy miała osobliwy dar wyczuwania, że dzieje się coś niezwykłego. – Zmyślasz – zbyłam ją, ale zaraz potem uświadomiłam sobie, że moja młodsza siostra ma rację. Nastąpiła zmiana w zachowaniu ludzi obecnych na plaży. Nadal słyszałam muzykę płynącą z odbiorników tranzystorowych, ale zamiast śmiechu i rozmów wokoło unosiły się szepty i krzyki. Z całą pewnością coś się wydarzyło. Ja także usiadłam i wtedy zauważyłam kilka kobiet stojących na skraju wody; osłaniając oczy dłońmi, spoglądały na zatokę. Dopiero po chwili się zorientowałam, że jest wśród nich moja matka. – Donnie! Donnie! – nawoływał kobiecy głos gdzieś za moimi plecami. Spojrzałam na stanowisko ratownika i zobaczyłam Neda; stał na samej górze i przez lornetkę obserwował pas głębokiej wody. Matka ruszyła w naszą stronę. – Co się dzieje, mamo? – spytałam, podrywając się na nogi. – Och, nic takiego – odpowiedziała. – Ale chyba powinnyśmy już wracać do domu, jest tak gorąco. Przejrzałam ją, zdarzyło się coś naprawdę złego i nie chciała, żeby Lucy się o tym dowiedziała. Nie miałam zamiaru opuścić plaży. Pobiegłam do stanowiska ratownika. – Julie! – zawołała za mną mama. – Dokąd pędzisz? Musimy iść do domu. – Za minutę! – odkrzyknęłam przez ramię. Ned wciąż znajdował się na górze, ale teraz przykucnął i rozmawiał z jakąś kobietą. Wyglądało to na prywatną rozmowę, więc podeszłam do miejsca, gdzie stała grupa nastolatków. Uczepiłam się ręki Isabel. – Co się dzieje? – zapytałam. – Zaginął mały chłopiec – odparła. – Co to znaczy zaginął? – dopytywałam. – W wodzie? – Gdybym wiedziała, gdzie jest, tobym nie mówiła, że zaginął – powiedziała Isabel, na co kilkoro jej znajomych parsknęło śmiechem. – Trzyletni chłopczyk zniknął z koca swoich rodziców – wyjaśniła mi Mitzi Caruso. – Ma jasne włosy i niebieskie kąpielówki. Rozejrzałam się po plaży. Niemal wszyscy odpoczywający powstawali z koców i rozmawiali
w grupkach, trzymając swoje dzieci za ręce. Kobiety podnosiły dłonie do ust i ze ściągniętymi brwiami spoglądały na wodę. Z miejsca, gdzie stałam, widać było kilku jasnowłosych malców, ale każdemu z nich towarzyszyło co najmniej jedno z rodziców. Zrobiło mi się smutno, miałam nadzieję, że chłopczyk się nie utopił. Musiałam zrobić coś, co by złagodziło poczucie bezradności. – Idę sprawdzić na placu zabaw – powiedziałam, chociaż żadne z nastolatków nie zwracało na mnie uwagi. Pobiegłam ku huśtawkom, zapominając o prośbie mamy, bym wracała do niej i Lucy. Rozpoczęłam metodyczne poszukiwanie śladów, zaznaczając stopą obszary piasku do zbadania. Niemal natychmiast znalazłam męski zegarek. Leżał na ziemi obok jednej z huśtawek; prawdopodobnie zsunął się z przegubu jakiegoś ojca, który huśtał tu swoje dziecko. Znalazłam kartę do gry – dwójkę pik – a także całe mnóstwo patyków od lodów. A potem natrafiłam na ślad, który wywołał we mnie dreszcz: mały strzępek niebieskiego materiału! Dobiegłam do wieżyczki ratownika w momencie, gdy Ned schodził po drabince. – Ned! – zawołałam. – Zobacz, co znalazłam przy huśtawkach! – Wyciągnęłam do niego rękę z niebieską szmatką; wziął ją ode mnie, ale wyglądał, jakby nie wiedział, co ma z nią zrobić. Twarz miał poważną, usta zaciśnięte w wąską kreskę. – To może być z kąpielówek tego chłopczyka – podpowiedziałam. – Aha – mruknął. – Nie. On ma kąpielówki w kratkę, nie gładkie. – Z nieobecną miną oddał mi znalezisko. – Ale dzięki, że się starasz i masz oczy otwarte. – Ruszył biegiem w kierunku parkingu, a do mnie podeszła Isabel z zatroskaną miną. – Nie denerwuj go, Jules – powiedziała. Uniosła włosy i związała je gumką w nieporządny koński ogon. – Zdarzył się wypadek i nie ma czasu na wygłupy. – Wiem, że się zdarzył wypadek – odparłam, po czym odeszłam od niej zirytowana. – Chodź, Julie! – zawołała ponownie matka. Pakowała nasze rzeczy, więc podeszłam, żeby jej pomóc. – Chcę zostać, mamo – oświadczyłam, chwytając za brzeg koca. – Będziesz tylko przeszkadzać. – Nie będę, obiecuję. Matka rozejrzała się, przyciskając do siebie zwinięty koc. Ludzie wciąż stali w małych grupkach i rozmawiali. Niektórzy dorośli krążyli po plaży, domyśliłam się, że szukają zaginionego chłopca, choć plaża była tak mała, że z miejsca, gdzie stałyśmy, widać ją było w całości. Niewidoczne pozostawały jedynie obszary porośnięte wysoką trawą po obu stronach piaszczystego przejścia. Patrzyłam, jak kilka kobiet idzie tam, zawodząc: „Donnnieeee! Donnnieee!”. Usłyszałam dobiegające z oddali wycie syren, spojrzałam więc na drogę. Ned z Isabel i kilkoma innymi osobami stali na parkingu; Ned machał do nadjeżdżającej karetki i radiowozu. – Proszę cię, mamusiu. – Lucy uczepiła się ramienia matki. – Chcę wracać do domu. Lucy nienawidziła dźwięku syren. Musiały jej przypominać jazdę karetką bez mamy, po wypadku, który miała dawno temu. – No dobrze – zgodziła się mama. – Zabierz termos i jedziemy. Julie, możesz zostać, ale nie próbuj przeszkadzać w pracy policji. – Nie będę. – I wróć do domu na trzecią. Ani sekundy później, dobrze?
Minęło nas kilku mężczyzn, jeden z nich mówił, że może trzeba będzie przeczesać zatokę. – Co to znaczy? – zainteresowała się Lucy. – Nieważne – powiedziała szybko matka, zabierając torbę plażową. W oczach miała łzy. Prawdopodobnie sądziła, że chłopiec nie żyje. Mama z Lucy poszły w stronę parkingu, a ja popatrzyłam wokoło, zastanawiając się, co powinnam zrobić. Mój wzrok zahaczył o molo. Nikogo na nim nie było. Przyszło mi do głowy, że może stamtąd będę miała lepszy widok na wodę. Ruszyłam biegiem, w momencie gdy na parking wjechał drugi policyjny samochód. Nim dobiegłam na koniec molo, w wodzie nie było już żadnych dzieci. Dorośli brodzili po płyciźnie, spoglądając w dół, prawdopodobnie szukali ciała. Wpatrywałam się w wodę przy belkach, zakładając, że jeśli chłopiec wszedł na molo i z niego spadł, może uda mi się wypatrzyć go pod powierzchnią. Wytężałam wzrok, ile sił, ale woda była zbyt ciemna i mętna i po pewnym czasie oczy zaczęły mnie boleć z wysiłku. Zawróciłam w stronę plaży i kiedy dotarłam tam, gdzie wyrastała z piasku drewniana konstrukcja mola, dostrzegłam ślady małych stópek. Prowadziły w kierunku parkingu i były jedynymi śladami widocznymi na tym terenie. Poszłam ich tropem do miejsca, gdzie stały się niewidoczne na warstwie pokruszonych muszelek. Jednak kiedy opadłam na kolana i przyjrzałam się bardzo uważnie, widziałam, gdzie białe kawałeczki muszelek zostały poruszone przez drobne stópki. Trzymając się tego śladu, przeszłam całą szerokość parkingu aż do siedziby plażowego klubu, ładnego, pachnącego drewnem budynku, gdzie podczas deszczowej pogody dzieciaki z okolicy mogły grać w bingo i inne gry. Po drugiej stronie parkingu ślady znów stały się wyraźne, wiodły na tyły pawilonu i urywały się przy kratownicy, zamykającej pustą przestrzeń pod zbudowanym na palach budynkiem. Chwyciłam za kratę w miejscu połączenia dwóch elementów i bez trudu odsunęłam ją na bok. Wczołgałam się do środka i niemal od razu znalazłam małego Donniego Jakesa, śpiącego smacznie na chłodnym piasku. Zostałam odwieziona do domu tuż po trzeciej przez funkcjonariusza o nazwisku Davis, któremu oddałam pod opiekę chłopca, po tym jak go znalazłam. Davis odprowadził mnie aż do drzwi i powiedział mojej matce, że to ja znalazłam małego Donniego Jakesa, całego i zdrowego. Mama wybuchnęła łzami, a ja dopiero po chwili zrozumiałam, że to nie moja rola w odnalezieniu malca tak ją wzruszyła, tylko to, że dziecko, choć zupełnie jej obce, jest bezpieczne. – W końcu sami byśmy go znaleźli – powiedział oficer Davis, kiedy mama już otarła łzy chusteczką – ale Julie zaoszczędziła nam mnóstwa roboty. – Powiedział jej też, że doskonały ze mnie detektyw. I że jestem bohaterką. Następnego dnia miejscowa gazeta „Ocean County Leader” opisała zdarzenie na tytułowej stronie pod nagłówkiem: „Chłopiec odnaleziony cały i zdrowy”. Pierwsze zdanie artykułu brzmiało mniej więcej tak: „Dwunastoletnia Julie Bauer, znana również jako Nancy Drew z Bay Head Shores, pomogła policji zlokalizować trzyletniego Donalda P. Jakesa, który oddalił się od koca rodziców na miejscowej plaży”. W ciągu dwudziestu czterech godzin wszyscy poznali moje imię i nazwisko. Burmistrz zadzwonił do mnie z podziękowaniem, powtarzając jeszcze raz, że jestem bohaterką, a tata przyjechał z miasta dzień wcześniej i zabrał nas wszystkich na uroczysty obiad. Czułam się dumna i ważna, nabrałam nawet przekonania, że mam jakąś szczególną moc i nie mogę się mylić. Szkoda, że w rzeczywistości tak nie
było.
Rozdział 25 Julie – Powiedziałem mu. – Głos Ethana w telefonie przełączonym na tryb głośnomówiący był dziwnie zduszony. Siedziałam przy biurku, podejmując kolejną próbę ruszenia z rozdziałem czwartym. Szybko chwyciłam za słuchawkę. – Jak to przyjął? – zapytałam. – I jak ty się czujesz? – Czekałam, aż zadzwoni, bo wiedziałam, że zaplanował na ten ranek rozmowę z ojcem. Sama nie zebrałam jeszcze w sobie dość odwagi, żeby powiedzieć matce. – Dobrze – odpowiedział. – Ale nie będę udawał, że to było łatwe. – Pojechałeś do jego domu? – Wiedziałam, że taki miał plan. – Uhm. Powiedziałem, że przywiozę drożdżówki na śniadanie, i chyba się domyślił, że coś się święci. Usiedliśmy w kuchni i najpierw mu powiedziałem o liście Neda. Wyglądał… Boże, wyglądał okropnie, Julie. Był wstrząśnięty. Twarz miał… jakby mu się zapadła. Powiedziałem mu, że według mnie to wcale nie znaczy, że Ned to zrobił, a on zaczął krzyczeć… właściwie nawet nie krzyczał, tylko stwierdził, że lepiej niż ktokolwiek inny wie, że Ned tego nie zrobił, bo był z Nedem tamtego wieczoru, tak jak powiedział policji. I jeszcze dodał: „Mam nadzieję, że nic nie zrobiłeś z tym listem. Powinniśmy go spalić”. Aż się wzdrygnęłam. – Och, Ethan… – Powiedziałem mu, że zaniosłem list na policję, że rozmawiali już z tobą, wznowili śledztwo i prawdopodobnie będą chcieli go przesłuchać. – Jego monotonny głos zdradzał zmęczenie. – I co on na to? Ethan westchnął. – Wstał i przez chwilę chodził, kulejąc, tam i z powrotem po kuchni. Serce mi się kraje, kiedy widzę, jak bardzo podupadł od śmierci mamy. Powiedział, że to niesprawiedliwe, bo Ned nie może się bronić. Wciąż od nowa mnie pytał, czemu oddałem list policji. „Dlaczego podjąłeś taką decyzję?”, powtarzał w kółko. Powiedziałem mu, że musiałem to zrobić, bo tak nakazywała zwykła ludzka przyzwoitość. – Oczywiście – mruknęłam, starając się wierzyć, że rzeczywiście należało tak postąpić, choć przez to policja traktowała mnie obecnie jak podejrzaną. – Wiedziałem, że ojciec w końcu pomyśli tak samo – powiedział Ethan. – Zawsze miał silne poczucie sprawiedliwości. Tego, co dobre, a co złe. W końcu usiadł i oznajmił, że żałuje, że to zrobiłem, ale mnie rozumie. Miał łzy w oczach, a kiedy go spytałem, dlaczego płacze, wyznał, że myśli o George’u Lewisie i jego rodzinie. Wyglądał, jakby miał… sam nie wiem. Jakby miał się rozsypać na kawałki. Miałem
poczucie, że go zabijam, Julie. Wymówił moje imię w taki sposób, że stał mi się bliski. Żałowałam, że nie siedzi obok mnie i nie mogę go objąć. – W końcu powiedział, że postąpiłem słusznie i że chętnie porozmawia z policją, bo Ned ma teraz tylko jego po swojej stronie. Obawia się, że koniec końców i tak wskażą Neda jako sprawcę, niezależnie od tego, co on powie. – Przykro mi, że to takie trudne – powiedziałam. – Dla was obu. – Dzięki. Czuję ulgę, że on już wie. I że usłyszał o tym ode mnie, a nie od policji. Kiedy zamierzasz powiedzieć swojej matce? – Dzisiaj. – Miałam świadomość, że nie mogę tego dłużej odkładać. – Muszę mieć to już za sobą. – Chcesz, żebym przyjechał? – zapytał. – Mógłbym być z tobą, kiedy będziesz jej mówiła. Uśmiechnęłam się, słysząc jego propozycję. Była kusząca, chciałam go znów zobaczyć. Ale wiedziałam, że muszę to zrobić sama. – Dam sobie radę, dzięki – odrzekłam. – Opowiem ci, jak poszło. Tuż po tym, jak zakończyłam rozmowę z Ethanem, przeszłam pieszo dwie przecznice do domu mojej matki. Znalazłam ją w ogrodzie na tyłach, ścinała niebieskie hortensje, żeby je wstawić do wazonów. Na mój widok okazała zdziwienie, ponieważ nieczęsto wpadałam do niej niezapowiedziana. – Julie! – odezwała się, prostując plecy. W lewej ręce trzymała pęk kwiatów podobnych do wielkich niebieskich pomponów. – Co tu robisz? – Chciałabym z tobą porozmawiać – oznajmiłam. – Ale może najpierw pomogę ci z tymi hortensjami? – Wyciągnęłam ręce po trzymany przez nią bukiet, ale mi go nie oddała. – Coś jest nie tak – stwierdziła, wpatrując się w moją twarz. Wiedziałam, że szkła w okularach nie są aż tak ciemne, by nie widziała moich oczu, więc najwidoczniej dostrzegła w nich wyraz troski. – Chodzi o Shannon? – Miałam wrażenie, że wstrzymuje oddech, czekając na moją odpowiedź. – Nie, Shannon ma się dobrze – zapewniłam ją. – Wszyscy mają się dobrze. – Położyłam dłoń na jej plecach i zachęciłam, żebyśmy przeszły na patio. – Może usiądziemy? – zaproponowałam. – Aha, lepiej, żebym się dowiedziała na siedząco tego, co masz mi do powiedzenia? – Mama stawiała kroki znacznie wolniej ode mnie. Zastanawiałam się, od jak dawna. Czyżby miała problemy z biodrem, które czasami dawało jej się we znaki? Pamiętałam, co Ethan mówił o swoim ojcu, doskonale go teraz rozumiałam. Mama ostrożnie położyła bukiet, razem z sekatorem, na stoliku ze szklanym blatem, usiadła i zdjęła ogrodnicze rękawice. – No i? – Popatrzyła na mnie wyczekująco. – Pamiętasz, że parę tygodni temu jadłam lunch z Ethanem Chapmanem? – Oczywiście – potwierdziła, kiwając głową. – I wiesz, że jego brat Ned zmarł, prawda? – Nie byłam pewna, czy pan Chapman jej o tym powiedział. Znów pokiwała głową, tym razem bez słowa. – Kiedy Ethan i jego córka uprzątali dom Neda, znaleźli list napisany przez niego… ale nigdy niewysłany, do policji z Point Pleasant.
Matka zmarszczyła czoło. – Co w nim było? Najgorsze przed nami, pomyślałam. – Napisał, że niewłaściwa osoba poszła do więzienia za zamordowanie Isabel i że on… to znaczy Ned, chciałby wyjaśnić tę sprawę. Matka sprawiała wrażenie skamieniałej, jakby dotknął ją paraliż. W milczeniu wpatrywała się we mnie nieruchomym wzrokiem i kiedy docierały do niej moje słowa, przypomniałam sobie, jak mnie uderzyła – i to mocno – w dniu śmierci Isabel. To był jedyny raz, gdy któreś z rodziców podniosło na mnie rękę. Na samo wspomnienie zapiekł mnie policzek. – Ned to zrobił? – odezwała się w końcu. – Ale przecież Ross twierdził, że… – Nikt nie wie na pewno, kto to zrobił – powiedziałam szybko. – Ned do niczego się nie przyznał w tym liście. – Zdjęłam okulary i przetarłam oczy. – Myślę jednak, że to prawdopodobne, mamo. Ta hipoteza wydaje się najbardziej sensowna, choć Ethan nie wierzy, by Ned mógł zrobić coś takiego, a policja przygląda się wszystkim możliwym podejrzanym. Być może detektywi zechcą z tobą rozmawiać. Mam nadzieję, że tak nie będzie, ale trzeba się liczyć z taką ewentualnością. Matka popatrzyła w stronę warzywnika, gdzie dojrzewały pomidory i coraz mocniej rozrastały się pędy cukinii. Wiedziałam jednak, że tak naprawdę nie widzi swoich roślin. Błądziła myślami gdzieś daleko. – Przepraszam, mamo. – Nie byłam pewna, za co właściwie ją przepraszam. Za to, że jej powiedziałam o liście? Za śmierć Isabel? Za wszystko? – George Lewis był niewinny? – spytała, jakbym mogła to wiedzieć na pewno. – Tak wynika z tego listu. Patrzyła na mnie jeszcze przez chwilę; nie byłam pewna, czy zrozumiała to, co powiedziałam. A potem wolno się podniosła. – Pójdę się zdrzemnąć – oznajmiła, strzepując parę drobnych listków z ubrania. – Dobrze się czujesz? – spytałam. Nie odpowiedziała mi, więc również wstałam i zrobiłam krok w jej stronę, ale mnie zatrzymała uniesioną ręką. – Nic mi nie jest – zapewniła. – Tylko przez to wszystko jestem zmęczona. – Spojrzała na mnie. – Straciłam dziecko, a oni każą mi tracić je wciąż od nowa. I jeszcze raz od nowa… Jej głos cichł, w miarę jak się ode mnie oddalała. Nie wiedziałam, co robić. Czy powinnam wejść za mamą do domu? Upewnić się, że nic jej nie jest? Było jasne, że chce zostać sama. Należało jej to zapewnić, przynajmniej przez chwilę. Wzięłam sekator i poszłam w stronę krzewu hortensji.
Rozdział 26 Maria Nie mogłam uwierzyć w to, co się dzieje. Ni stąd, ni zowąd to, co próbowałam zostawić za sobą ponad czterdzieści lat temu, wracało w najgorszej możliwej postaci. Moja Isabel. Tak bardzo ją zawiodłam. Że też nie byłam lepszą matką… Gdybym umiała sobie lepiej radzić z jej buntowniczą naturą… Czy zdarzył się choć jeden dzień w ciągu ostatnich czterdziestu jeden lat, żebym sobie nie wyobrażała, jakie były jej ostatnie chwile? Oto co miałam przed oczyma przez te wszystkie lata: Isabel nad zatoką, sama w ciemności, podniecona oczekiwaniem, że Ned zaraz do niej przyjdzie. Wtedy zjawia się ten czarny chłopak, George Lewis, i zaczyna płynąć w stronę platformy. Potem nastąpiło coś, czego nigdy nie zdołałam zrozumieć. Isabel umiała świetnie pływać. Czemu nie wskoczyła do wody i nie próbowała przed nim uciec? Dlaczego nie popłynęła w stronę plaży albo mola, albo… Sama nie wiem. Może go nie zauważyła. Może pojawił się tak cicho, że go nie słyszała, dopóki nie wszedł na platformę. Miała sińce na ramionach. Próbował ją zgwałcić? Wskoczyła do wody, żeby uciec? Uderzyła głową o deski platformy, czy to on wymierzył jej cios jakimś narzędziem? Nie wiedziałam tego. Nie mogłam wiedzieć. Wiedziałam tylko tyle, że moje dziecko musiało być przerażone. Moja mała dziewczynka próbowała się zachowywać jak kobieta, bardzo się starała być dorosła, samodzielnie podejmować decyzje, chociaż marnie na nich wychodziła. Uważała, że jest taka niezależna, pragnęła uwolnić się ode mnie i wyznaczanych przeze mnie reguł. Byłam pewna, że wtedy na platformie znów poczuła się tylko bezbronnym dzieckiem, które kiedyś nosiłam na biodrze. Małą dziewczynką, która nazywała mnie mamusią i uważała za najważniejszą istotę na świecie. Ilekroć myślałam o jej ostatnich chwilach, czułam jej strach, zapierające dech w piersi przerażenie. Miałam wtedy ochotę krzyczeć i walić pięściami o ścianę. Raz uderzyłam przez to moją młodszą córkę Julie. Trudno przyznać, że się nienawidzi własnego dziecka, ale przez kilka dni chyba naprawdę nienawidziłam Julie za jej udział w śmierci Isabel. Dopiero znacznie później uświadomiłam sobie, że to samej siebie nienawidzę. Ale wtedy najgorsze spadło na Julie. Na jej barkach spoczął cały ciężar mojego żalu. Czasami w ciągu tych czterdziestu jeden lat udawało mi się pomyśleć o tamtej nocy z pewnym spokojem. Może to nie najlepsze słowo, ale przynajmniej byłam w stanie żyć po tym, co się stało, ze świadomością klęski, którą poniosłam jako matka. Wybaczyłam Charlesowi jego pobłażliwość w stosunku do Isabel i czerpałam pociechę z faktu, że człowiek odpowiedzialny za śmierć mojej córki i jej wcześniejsze cierpienia gnije w więzieniu. Czułam tak wielką nienawiść do George’a Lewisa, że przenosiłam ją na wszystkich innych czarnych mężczyzn, dopóki rozum nie kazał mi się opamiętać i nie zaczęłam sobie powtarzać, że Lewis był jednostką działającą w pojedynkę, a nie reprezentantem całej
swojej rasy i płci. A teraz wyglądało na to, że cała moja nienawiść skierowała się na niewłaściwą osobę. Czy w takim razie to Ned zamordował Isabel? Na to wskazywał list napisany przez niego do policji. Bo cóż innego mógł oznaczać? Wierzę, że kochał Isabel tak, jak osiemnastoletni chłopak może kochać siedemnastoletnią dziewczynę, więc musiałabym zakładać, że zdarzył się wypadek, za który Ned nie umiał wziąć odpowiedzialności. W pewien sposób to wytłumaczenie sprawiało mi ulgę, ponieważ oznaczało, że Izzy była z kimś, kogo darzyła miłością i zaufaniem, więc na koniec to nie strach wypełniał jej serce. Ale jeśli to był Ned, to Ross musiał mu dać fałszywe alibi. W głowie mi się kręciło od domysłów, co naprawdę wtedy się wydarzyło. Julie powiedziała, że policja może chcieć znowu ze mną rozmawiać. Nie miałam pojęcia, jak to zniosę. Powiedziałabym im, że byłam złą matką i nie potrafiłam sobie radzić z wychowaniem nastoletniej dziewczyny. Powiedziałabym im też, że byłam zazdrosna o to, jak mój mąż uwielbiał naszą córkę, i może to wpłynęło na sposób, w jaki ją traktowałam. Bardzo bym chciała zadać im swoje pytania, ale to by ich tylko zachęciło do zadawania kolejnych, a miałam stanowczo zbyt wiele do ukrycia.
Rozdział 27 Julie Nigdy wcześniej nie czułam aż tak mocno, że należę do pokolenia żywiącego się kanapkami, jak tamtego dnia, gdy powiedziałam mamie o liście Neda. Byłam kobietą w średnim wieku, rozdartą pomiędzy troską o starzejącego się rodzica a trudnościami w kontakcie z dorastającym dzieckiem. Martwiłam się, że zawiodę jedno i drugie… o ile to już dawno nie nastąpiło. Po wniesieniu do domu matki naręcza hortensji i umieszczeniu ich w wazonach w salonie i kuchni zapukałam do drzwi sypialni. – Mamo? Dobrze się czujesz? – Dobrze – odpowiedziała przez drzwi. – Jestem tylko zmęczona. Nie chciałam jej zostawiać samej, ale też nie wiedziałam, co jeszcze mogłabym zrobić. – Chcesz, żebym tu chwilę została? Mogłabym ci przygotować coś do jedzenia albo… – Nie ma potrzeby, żebyś zostawała, Julie – nie dała mi skończyć. – Mam zamiar się przespać. Nie martw się o mnie. – Jak chcesz – ustąpiłam. Przyrządziłam sałatkę z tuńczyka i wstawiłam do lodówki, informując o tym mamę na karteczce pozostawionej na stole. Nie wiedziałam, co jeszcze powinnam zrobić. Czułam się bezradna. Wróciłam do domu i usiadłam przed komputerem. Sprawdziłam pocztę; przez kilka ostatnich trudnych dla mnie tygodni w skrzynce mejlowej nazbierało się sporo wiadomości od moich czytelników. Nie mogłam się skupić na tyle, by na nie odpisać, i nie miałam pojęcia, kiedy to się zmieni. Gapiłam się w ekran, myśląc, że powinnam otworzyć rozdział czwarty i spróbować coś napisać, wiedziałam jednak, że nie dam rady. Pisanie o Babci Fran, która nie istniała poza moją wyobraźnią i której głupie życie wypełnione było głupimi tajemnicami rozwiązywanymi na trzystu głupich stronach, wydało mi się zupełnie bezsensowne. Wciąż siedziałam, patrząc na któryś z mejli, gdy usłyszałam, że otwierają się frontowe drzwi. – Mamo? – zawołała Shannon, a mnie ogarnęła wielka radość. Tak bardzo tęskniłam za obecnością córki. – Tu jestem! – odkrzyknęłam. Weszła do mojego gabinetu i usiadła na sofie. – Przepraszam, że przeszkadzam ci w pracy – powiedziała. – Och, skarbie. Nigdy mi nie przeszkadzasz. Obie wiedziałyśmy, że to nieprawda. Wprowadziłam zasadę, że nie wolno mi przerywać, kiedy piszę, chyba że chodzi o sprawę najwyższej wagi i do tego absolutnie niecierpiącą zwłoki. Czy to była jedna z wielu dziedzin życia, w których nawaliłam?
– Muszę z tobą o czymś porozmawiać… – zaczęła. Patrzyła na mnie swoimi ciemnymi oczami o długich rzęsach, nie unikając kontaktu wzrokowego, ale na jej twarzy nie było nawet cienia uśmiechu. – Brzmi poważnie – mruknęłam. Nagle zrozumiałam, jak się czuła moja matka, gdy zaledwie parę godzin wcześniej wygłosiłam do niej identyczne zdanie. – Bo to jest poważna sprawa – potwierdziła, opuszczając wzrok na swoje ręce. Zaciskała je na kolanach tak mocno, że aż zbielały jej kostki. – Bardzo, ale to bardzo mi przykro z powodu tego, co mam zamiar ci powiedzieć, bo wiem, jak strasznie cię rozczaruję… i w ogóle. – O co chodzi, Shannon? Próbowałam sobie wyobrazić, co takiego ma mi do powiedzenia. Postanowiła mieszkać z Glenem, kiedy będzie przyjeżdżała na wakacje? Zmieniła zdanie co do Oberlin i chce studiować gdzie indziej? Nie byłam przygotowana na słowa, które padły, ponieważ tak dalece odbiegały od wszystkiego, czego się mogłam spodziewać. – Jestem w ciąży. Osłupiałam. Całkowicie. – Ale… przecież nawet się z nikim nie spotykałaś – wykrztusiłam. – Owszem, spotykałam się. Poznałam kogoś podczas ferii wiosennych, chociaż tak naprawdę znałam go od wielu miesięcy przez Internet. O, nie, jęknęłam w duchu. – Mieszka w Kolorado, przyjechał tu z wizytą do znajomych, utrzymujemy kontakt telefoniczny i mejlowy i go kocham. – Uśmiechnęła się, wzruszając przy tym lekko ramionami. Nie wiem, jak zrozumiała moje milczenie. Układałam w myślach odpowiedź, bojąc się odtrącić Shannon tym, co powiem. Usiadłam obok niej na sofie i wzięłam ją za ręce. Były lodowato zimne. – Przykro mi – powiedziałam. – To musi być dla ciebie bardzo trudne. Tylko na tyle potrafiłam się zdobyć. Wiedziałam, że zmuszę się do tego, by ją wspierać, niezależnie od wyboru, jakiego dokona. Rozumiałam kobiety dokonujące aborcji na wczesnym etapie ciąży… w pewnych okolicznościach. Dlatego zamierzałam pozostawić decyzję Shannon, pozwolić jej być dorosłą. Sprawiała wrażenie zaskoczonej moją reakcją. – Dzięki – powiedziała. – Właśnie się dowiedziałaś? – spytałam. – Wiesz, który to tydzień? – Osiemnasty… prawie dziewiętnasty. – O mój Boże – jęknęłam, uświadamiając sobie, że wczesna aborcja w pierwszym trymestrze w ogóle nie wchodzi w rachubę. – Czy… czy zdecydowałaś… – próbowałam wydukać. – Mam zamiar urodzić to dziecko – nie czekała, aż dokończę pytanie. – Ale jak sobie poradzisz? Co ze studiami? Co… masz dopiero siedemnaście lat! – Czułam, że przegrywam. Przestawałam panować nad swoją głową, sercem i językiem. Shannon pokręciła głową, głos miała znacznie spokojniejszy od mojego. – Tej jesieni nie zacznę studiów – oznajmiła. – Kiedyś to nastąpi, ale nie teraz. – Uśmiechnęła się do mnie przepraszająco. – Mamo, ja go tak kocham. Ma na imię Tanner. Jest niesamowity. Studiuje na uniwersytecie Kolorado w Boulder. I… ale się nie złość… postanowiłam tam się przenieść i zacząć nowe życie z nim i naszym dzieckiem.
Puściłam jej dłonie i wstałam, bo po prostu nie mogłam już wysiedzieć ani sekundy dłużej. Przesunęłam palcami po włosach. – Zaskoczyłaś mnie tym wszystkim, Shannon – powiedziałam. – Będę potrzebowała trochę czasu, żeby to przetrawić, ale jedno wiem już teraz: nie możesz się przeprowadzić. – Rozmawialiśmy o tym z Tannerem całymi godzinami – obruszyła się. – Chcemy postąpić, jak należy. Chcemy… – Nie możesz wyjechać do Kolorado z nowo narodzonym dzieckiem i całkiem obcym mężczyzną – oświadczyłam stanowczo. – Nie wiem, czy dobrze przemyślałaś, jak będzie wyglądać twoje siedemnastoletnie macierzyństwo. – Będę miała osiemnaście, kiedy dziecko się urodzi. – Nadal sama jesteś bardziej dzieckiem niż kobietą, a fakt, że zaszłaś w ciążę, tylko tego dowodzi. – Mamo, nie zaczynaj – poprosiła. – Wiedziałam, że uprawiasz seks – nie dałam sobie przerwać. – I wiedziałam, że się zabezpieczasz. Widziałam u ciebie pigułki… bynajmniej się z nimi nie kryłaś. Nie powiedziałam ci na ten temat ani słowa i próbowałam być naprawdę… – Popatrzyłam na nią z niedowierzaniem. – Jak mogłaś do tego dopuścić? Zrobiłaś to umyślnie? Nie czułaś się gotowa do podjęcia studiów? Co się z tobą dzieje, Shannon? Mam wrażenie, jakbym cię w ogóle nie znała. Stanęła przede mną, wyższa o dobre pięć centymetrów. – Jestem kobietą, która będzie miała dziecko z mężczyzną, w którym jest głęboko zakochana – oświadczyła. – Oto, kim jestem, mamo. – W jej oczach błysnęły łzy. – I naprawdę nic nie możesz na to poradzić. Uznałam, że powinnaś wiedzieć. A teraz wracam do taty. Odwróciła się na pięcie i wyszła z pokoju, a ja nie wiedziałam, co powiedzieć, żeby ją zatrzymać. Usłyszałam, jak zatrzaskuje za sobą drzwi; półprzytomna opadłam na sofę. Nie potrafiłabym powiedzieć, jak długo tam siedziałam, zanim w końcu sięgnęłam po telefon i wybrałam numer Lucy. – Cześć, siostro – powitała mnie. – Shannon jest w ciąży – oznajmiłam bez wstępów. Cisza po drugiej stronie słuchawki trwała trochę za długo. – Wiedziałaś? – Bardziej stwierdziłam, niż spytałam. – Owszem – przyznała. – Lucy, do diabła! Dlaczego mi nie powiedziałaś? – Wiem od niedawna. Zamierzałam ci powiedzieć, tylko chciałam jej dać szansę, żeby sama to zrobiła. – O mój Boże! – jęknęłam znowu. – Nie mogę w to uwierzyć. Nie mogę uwierzyć, że moja utalentowana muzycznie córka, przewodnicząca klasy, prymuska, jest w ciąży z jakimś typem z Kolorado, o którym nawet nigdy nie słyszałam. Czyste szaleństwo. – Wiem – westchnęła Lucy, co dodatkowo mnie przeraziło, bo Lucy mało co wydawało się szalone. – Wiesz, jedyne, co ja uważam za całkowicie nie do przyjęcia, to jego wiek – powiedziała. – To znaczy…? – Zakładałam, że jest niewiele starszy od Shannon, skoro był w college’u. Po drugiej stronie znów zapadła cisza. – Lucy… – ponagliłam. – Ma dwadzieścia siedem lat. Byłam przekonana, że Shannon ci powiedziała.
– O mój Boże – powtórzyłam po raz kolejny. – Och, Lucy, przecież to oznacza karalne stosunki z nieletnią. – Nie. – Głos mojej siostry brzmiał irytująco spokojnie. – Musiałaby mieć mniej niż szesnaście lat. – Usłyszałam westchnienie. – Nie wiem, co ci powiedzieć, Julie. Nie rozumiem tego, podobnie jak ty, i też jestem wkurzona. Ale stało się i ona zamierza urodzić to dziecko. Oczywiście musimy sprawdzić, co to za jeden, ale to się po prostu stanie i musimy zrobić, co tylko możemy, żeby być przy niej i ją wspierać. – Jak mamy przy niej być, jeśli się przeniesie do Kolorado? – spytałam. – Mam nadzieję, że jeszcze raz rozważy tę decyzję – powiedziała Lucy. Pomyślałam o tych wszystkich uczelniach, które odwiedziłyśmy. O szarpiących nerwy przesłuchaniach. Oczekiwaniu na wyniki. Radości z przyjęcia do Oberlin. – Wszystkie jej plany… – Głos mi się załamał. Niewiele było do powiedzenia o tych planach. Teraz właściwie nie miały już znaczenia. – Wiem. – Po chwili wahania Lucy dodała: – A skoro już poruszamy wesołe tematy, powiedziałaś mamie o liście Neda? – Tak. – Poczułam obezwładniające zmęczenie. – O, Boże! I co ona na to? – drążyła Lucy. – Zamilkła. Weszła do domu i się położyła. Martwiłam się o nią i pytałam, jak się czuje, zanim wyszłam, ale powiedziała, że tylko chce się przespać. – Spojrzałam na zegarek. – Miałam do niej zadzwonić za kilka minut, ale jestem za bardzo roztrzęsiona. – Ja zadzwonię – zgłosiła się na ochotnika Lucy. – Dzięki. Shannon chyba mogłaby jeszcze w osiemnastym tygodniu poddać się aborcji bez ryzyka? – Kurczę, nie mogę uwierzyć, że to mówisz – odrzekła Lucy. – Wszystko się zmienia, kiedy chodzi o nasze własne dziecko, co? – Nie praw mi kazań, dobrze? Mogłaby czy nie? – Mogłaby. Ale ona tego nie chce – przypomniała mi Lucy. – Skąd może wiedzieć, czego chce? Nie myśli logicznie. To wszystko nie ma sensu. Sądzisz, że Glen wie o ciąży? – Twierdziła, że powie najpierw tobie, a potem jemu, więc zakładam, że już wkrótce będzie wiedział. – Chyba powinnam z nim porozmawiać. – Dobry pomysł – pochwaliła Lucy, dodając: – Zadzwonię do mamy od razu. Dasz sobie radę? – Nie wiem – przyznałam. – Pogadamy później. Zakończywszy rozmowę z siostrą, zaczęłam wybierać numer Glena, ale w połowie odłożyłam słuchawkę. Nie miałam ochoty słuchać jego głosu ani znosić jego bez wątpienia powściągliwej, wręcz beznamiętnej reakcji na wiadomość o ciąży Shannon. Nie chciałam też, żeby się dowiedział ode mnie. Uznałam, że Shannon powinna mu przekazać tę nowinę. Jeszcze raz sięgnęłam po telefon, żeby zadzwonić do Ethana. Jego głos akurat pragnęłam usłyszeć. – Shannon jest w ciąży – oznajmiłam, gdy tylko podniósł słuchawkę. – O, nie… Przedstawiłam mu całą historię, łącznie z wiekiem Tannera i zagrożonymi planami studiów; cudownie było się wygadać przed kimś, kto po prostu mnie słuchał. Nie odzywał się, dopóki nie skończyłam.
– Wiem doskonale, jak się czujesz – powiedział. – Naprawdę? – Uhm. Abby zaszła w ciążę w wieku szesnastu lat. Nie sądzę, by miała coś przeciwko temu, że ci o tym mówię. – Och, Ethan. – Czułam pomiędzy nami wymianę współczucia. – I co zrobiła? – Oddała dziecko do adopcji. Adopcja. Oczywiście. To miało najwięcej sensu. I właśnie to Shannon powinna zrobić. – Może Shannon też rozważy takie wyjście – wyraziłam nadzieję. – Założę się, że Abby chętnie z nią o tym porozmawia, jeśli zechcesz – powiedział. – Wybrała otwartą adopcję i muszę powiedzieć, że chociaż było to straszne przeżycie i ciężko je znieśliśmy, z czasem wszystko dobrze się ułożyło. Ma kontakt ze swoim synkiem, obecnie dziesięcioletnim. Nawet ja od czasu do czasu go odwiedzam. Jego rodzice są wspaniałymi ludźmi. Myślałam o Oberlin. Nawet gdyby oddała dziecko do adopcji, i tak nie mogłaby rozpocząć studiów jesienią. Zastanawiałam się, czy dałoby się podjąć naukę w semestrze wiosennym, czy też musiałaby odczekać cały rok. – Porozmawiam z nią o tym – zdecydowałam ze świadomością, że ta rozmowa nie będzie ani łatwa, ani pożądana z jej strony. – Chyba potrzebujesz, żebym do ciebie przyjechał i cię przytulił – powiedział Ethan. Miał rację. Właśnie tego potrzebowałam. – Mógłbyś przyjechać od razu? – spytałam, czując się trochę bezwstydna. Pamiętałam, jak położył sobie na udzie moją rękę. Chciałam, żeby to powtórzył. – A co powiesz na piątek wieczorem? Możesz czekać tak długo? W jego głosie pobrzmiewała nuta zmysłowego niedopowiedzenia, która mnie zaskoczyła i jednocześnie mile połechtała, do tego stopnia, że choć na krótko, zapomniałam o problemie Shannon. – Nie jestem pewna – odpowiedziałam. – Ale się postaram. Po odłożeniu słuchawki przez chwilę siedziałam uśmiechnięta. Zdumiewało mnie, że jestem w stanie się uśmiechać po takim dniu. Odchyliłam głowę na oparcie sofy i patrzyłam na obracający się leniwie wiatrak na suficie. Zastanawiałam się, czy mogę sobie na to pozwolić. Czy mogę się kochać z Ethanem? Położyłam rękę na brzuchu i natychmiast poczułam, jak twardnieją mi brodawki piersi. Owszem, pomyślałam, mogę. Wstałam i wyszłam z gabinetu, kierując się do sypialni; przypomniałam sobie słowa księdza z odległej przeszłości: że nie wolno mi nigdy popełnić grzechu masturbacji. Roześmiałam się na głos. Tego popołudnia zamierzałam grzeszyć.
Rozdział 28 Maria Następnego dnia po tym, jak się dowiedziałam o liście Neda, Shannon zjawiła się w McDonaldzie podczas mojej zmiany. Nie widziałam jej od zakończenia roku szkolnego. Pomachała mi od drzwi i ustawiła się w kolejce. Wystarczyło jedno spojrzenie, by podejrzenia, których nabrałam podczas rozdania dyplomów, znalazły potwierdzenie: moja siedemnastoletnia wnuczka jest w ciąży. Odczekałam, aż zostanie obsłużona i usiądzie przy stoliku, a potem do niej podeszłam. Potrzebowałam kilku minut, żeby się pozbierać. – Cześć, babciu. – Wstała, żeby mnie cmoknąć w policzek. Usiadłam naprzeciwko i popatrzyłam na Big Maca i milkshake’a na jej tacy. – Chyba wiesz, Shannon, że takie jedzenie nie służy dziecku – powiedziałam. Otworzyła szeroko oczy. – Mama ci powiedziała? Zastanawiałam się, od jak dawna Julie wie i jak długo zamierzała ukrywać przede mną tę wiadomość. Przypuszczalnie nie chciała podkładać mi dwóch bomb naraz. – Może jestem stara, Shannon, ale nie głupia. Umiem rozpoznać ciężarną kobietę… dziewczynę. Obejrzała swojego hamburgera, unosząc wierzchnią połówkę bułki, jakby sprawdzała, czy mięso jest dobrze wysmażone; domyśliłam się, że czeka na reprymendę. Widząc, że się boi, trochę zmiękłam. Szybko postanowiłam być lepszą babcią, niż byłam matką. – Jak mama przyjęła tę wiadomość? – spytałam. – Tak jak się można było spodziewać – odpowiedziała, wywracając oczami. – Jakby moje życie się skończyło. Na zawsze legło w gruzach. Ona jest taka… – Urwała, opuszczając wzrok. – Obchodzi ją tylko moja kariera muzyczna. Nie liczy się to, czego ja chcę. Odgryzła kawałek hamburgera, rozglądając się po sali, żeby nie patrzeć na mnie. Czasami mówiła o Julie w taki sposób, jakby jej nienawidziła. Tak bardzo przypominała mi Isabel z początku lat sześćdziesiątych, podczas gdy Julie wydawała się podobna do mnie samej z tamtego okresu. Widziałam własne błędy powtarzane od nowa jeden po drugim. – Kiedy jej powiedziałaś? – spytałam. Przełknęła pogryziony kęs. – Wczoraj. – A ojcu? – Wczoraj wieczorem. – Pokręciła głową. – Znasz tatę. Powiedział: „Och, Shannon”. I tyle. Mama przynajmniej na mnie nakrzyczała. Tata tylko… czasami bywa taki beznadziejny. – Założę się, że niełatwo było im to wyznać, co?
Łzy napłynęły jej do oczu i w jednej chwili zmieniła się z hardej młodej kobiety w przestraszoną dziewczynkę. Podałam jej serwetkę, ale tylko zmięła ją w dłoni, kiedy łza spłynęła jej po policzku. – Kim jest ten chłopak? – zapytałam. Oczy jej rozbłysły i to była pierwsza oznaka radości, jaką u niej zobaczyłam od chwili, gdy weszła do restauracji. Powiedziała mi, że ma na imię Tanner, mieszka w Kolorado i że ona zamierza się tam do niego wyprowadzić. To ostatnie omal nie przyprawiło mnie o zawał. Proszę, nie rób tego, pomyślałam. Już jej plany wyjazdu na studia były dla mnie trudne do przyjęcia. Pragnęłam, by wnuczka była obecna w moim życiu. Uwielbiałam, kiedy wstępowała do McDonalda tylko po to, żeby się ze mną przywitać. Ile lat miałam jeszcze przed sobą? Gdyby się przeprowadziła na drugi koniec kraju, kiedy bym ją znów zobaczyła? Szybko jednak wzięłam się w garść. – Wiesz, co ci powiem, Shannie? – Użyłam zdrobnienia, które wymyśliłam, gdy była całkiem malutka. – Jeśli te plany upadną i zostaniesz tutaj, to bardzo chętnie będę ci czasem pilnować dziecka. Aż otworzyła usta ze zdziwienia. A potem uśmiechnęła się szeroko. – Babciu, kocham cię. – Ja też cię kocham, skarbie. Odsunęła od siebie Big Maca. – Chyba zamówię sobie sałatkę – oznajmiła, podnosząc się od stolika. Kazałam jej zostać na miejscu, a sama weszłam za ladę i wzięłam dla niej najzdrowszą sałatkę, jaką mieliśmy w menu. Później tego popołudnia wracałam do domu zadowolona z przebiegu rozmowy z Shannon. Byłam przekonana, że dałam jej to, czego potrzebowała – miłość i troskę, bez osądzania. Isabel też tego potrzebowała, ale nie to otrzymywała ode mnie. Dobry nastrój opuścił mnie, gdy tylko weszłam do domu. Dzwonił telefon; podniosłam słuchawkę i znów usłyszałam głos Rossa Chapmana. – Mario. – Można było odnieść wrażenie, że nawet wypowiedzenie tego krótkiego słowa stanowi dla niego wielki wysiłek. Wypłynęło z jego ust powoli i zabrzmiało jakoś smutno. – Córka powiedziała ci, co się dzieje? Zamknęłam oczy. Byłam na niego niewyobrażalnie wściekła. Wierzyłam, że kłamał w interesie syna, a teraz chciał się dopominać o przebaczenie, którego nigdy nie zamierzałam mu udzielić. – Chodzi ci o to, czy mi powiedziała, że Ned przyznał się do winy? – wyrzuciłam z siebie, po czym odłożyłam słuchawkę. Wcześniej pozwoliłam temu człowiekowi, żeby mną manipulował, ale to się już nigdy nie powtórzy.
1942–1944 W dniu rozpoczęcia ostatniego roku studiów w college’u w New Jersey przyjechałam do Nowego Brunszwiku, wciąż czując pocałunki Rossa na ustach i dotyk jego dłoni na piersiach. Tamtego lata poczynaliśmy sobie jeszcze śmielej, każde z nas umawiało się z kilkoma innymi osobami, żeby nie rozbudzać nadmiernych oczekiwań w jednej, tak jak zdarzyło mi się, niestety, z Fredem. Większość
młodych mężczyzn, nie wyłączając Freda, walczyła wówczas na wojnie, więc to Ross miał lepsze możliwości randkowania, ale i ja nie próżnowałam. Ross dostał powołanie do wojska, lecz podczas badań lekarskich wykryto u niego lekką wadę serca i przyznano mu kategorię 4-F. Wprawdzie byłam patriotką i uważałam, że w czasie wojny każdy powinien wypełnić swój obowiązek wobec kraju, ale cieszyłam się, że nie musi walczyć. Moi rodzice zaprzyjaźnili się z inną parą z Bay Head Shores i często chodzili do tamtych dwojga grać w brydża. Kiedy wiedziałam, że ich nie będzie, odwoływaliśmy z Rossem wszystkie spotkania na ten wieczór i sami w moim domu mogliśmy do woli zaspokajać nasze pragnienie bliskości. Tamto lato upływało pod znakiem podstępów, oszustw i dzikiej fizycznej namiętności. Tego ostatniego wieczoru na wybrzeżu wprost nie mogłam się oderwać od Rossa. W dniu mojego przyjazdu chłopcy z męskiego akademika organizowali imprezę powitalną. Chociaż nie byłam w nastroju do zabawy, poszłam tam z kilkoma koleżankami, które bardzo chciały poznać studentów z Rutgers University, mimo że większość z nich miała kategorię 4-F. Stałam w drzwiach, tęskniłam za Rossem i już układałam w głowie list do niego, kiedy podszedł do mnie młody mężczyzna. Wyraźnie kulał i miał w oczach coś, co przypominało mi Rossa. Tylko tym potrafię sobie wytłumaczyć fakt, że od razu mi się spodobał. Przedstawił mi się jako Charles Bauer. – Taka piękna dziewczyna nie powinna tu stać samotnie – zagadnął. – Chcesz zatańczyć? – Pewnie. – Bez wahania dałam mu się objąć. Nie tańczył zbyt dobrze z powodu swojej ułomności, ale zupełnie go to nie krępowało, a mnie nie przeszkadzało, bo czułam się, jakby to Ross trzymał mnie w ramionach. Był podobnego wzrostu, tak samo szczupły i używał tej samej wody po goleniu co Ross. Chłonęłam znajomy zapach, z głową opartą na ramieniu Charlesa, bliska łez z tęsknoty za kochankiem. Po kilku minutach pochylił się, żeby na mnie spojrzeć i zapytał: – Coś jest nie tak? Zaczęłam płakać. Wziął mnie za rękę i wyprowadził z sali. Usiedliśmy na schodach, za nami trwała hałaśliwa impreza. – Czemu taka piękna dziewczyna może płakać? – zastanowił się na głos Charles. – Przepraszam. – Skłamałam, bo tylko w taki sposób mogłam wytłumaczyć swój smutek. – Niedawno z kimś zerwałam. – I nadal ci na nim zależy – podsunął domyślnie. Przytaknęłam. – Mnie też się to zdarzyło – wyznał. Wyciągnął z kieszeni chusteczkę do nosa i mi ją podał. – Niedawno? – spytałam, ocierając kąciki oczu. Wydał mi się bardzo atrakcyjny. W świetle gazowej lampy zapalonej przed wejściem do budynku zobaczyłam, że w ogóle nie jest podobny do Rossa. Miał ciemne włosy i piwne oczy, a Ross był blondynem o szarych oczach. Mimo to uznałam go za przystojnego i kiedy tam razem siedzieliśmy, czułam, że mnie pociąga. – Zerwaliśmy już jakiś czas temu – wyjaśnił. – Kiedy stacjonowałem na Hawajach. – Na Hawajach? – Pomyślałam o jego niesprawnej nodze. – Byłeś w Pearl Harbor podczas… Potwierdził skinieniem.
– Właśnie tam zostałem ranny w nogę – dodał, klepiąc się po prawym udzie. – To musiało być straszne. – Znacznie gorsze dla wielu innych niż dla mnie – odrzekł z zadumą w głosie. – Chciałem tam wrócić, ale mi nie pozwolili. Nienawidzę siedzieć w domu i czuć się bezużyteczny. – Przecież teraz studiujesz – przypomniałam mu, zachwycona jego patriotyzmem. – Nie jesteś bezużyteczny. Co studiujesz? – Medycynę. – Och! – Byłam pod wrażeniem. – Chcesz być lekarzem. – Zawsze chciałem. Myślałem, że moje plany będą musiały poczekać do końca wojny… jeśli w ogóle kiedyś się skończy, ale to chyba jedyna korzyść z odnoszenia ran w walce. Teraz moje marzenie jest w zasięgu ręki. A co ty robisz? – Jestem na ostatnim roku. Zamierzam uczyć w szkole. – Cudownie! – pochwalił, jakby usłyszał, że ja też chcę zostać lekarzem. – Zawsze chciałaś być nauczycielką? – No cóż… – Uśmiechnęłam się pod nosem. – Tak naprawdę to zawsze chciałam mieć rodzinę, ale uważam, że kobieta powinna móc się sama utrzymać. Pokiwał głową. – Bardzo mądry pogląd. Ja również pragnę założyć rodzinę i chcę być pewien, że będę w stanie zapewnić jej życie na przyzwoitym poziomie. Co za niezwykły człowiek, pomyślałam. Spodobało mi się, że nie umniejsza znaczenia moich ambicji zawodowych. Ross lekceważąco traktował moje studia i uważał je za nieistotne. Wygładziłam spódnicę na kolanach, podciągnęłam je pod brodę i oplotłam rękami. – Lekarzem jakiej specjalności chcesz zostać? – spytałam. – Pediatrą – odpowiedział zdecydowanie. – Jako dziecko chorowałem i to wtedy dokonałem wyboru. – Zatem oboje wybraliśmy zawód, w którym pomaga się dzieciom – stwierdziłam. Nagle podekscytowany odwrócił się do mnie i wziął mnie za rękę. – Mario, musisz mi coś powiedzieć, tu i teraz. – Co? – Proszę, powiedz, że jesteś katoliczką. Parsknęłam śmiechem. – Jestem, ale dlaczego to takie ważne? – Ponieważ w ciągu pół godziny od chwili, kiedy cię ujrzałem, zdążyłem się w tobie zakochać – wyznał. – A to, że jesteś katoliczką, wszystko ułatwia. Istnieje szansa, że wybierzesz się jutro ze mną na mszę? A potem może moglibyśmy zjeść razem lunch. Podobała mi się jego spontaniczność. Podniecał mnie, a muszę przyznać, że odczuwałam w tej sferze spore potrzeby. Z drugiej strony szarpały mną rozterki, bo zaledwie dwa dni wcześniej w tajemnicy uprawiałam miłość z innym mężczyzną. A teraz zaproszono mnie na mszę, która miała być formą randki. Moja rodzina rzeczywiście wyznawała katolicyzm, nie okłamałam Charlesa, ale rzadko chodziliśmy do kościoła poza Bożym Narodzeniem i Wielkanocą. Miałam poczucie, że w tym momencie Bóg wtrąca się w moje życie. Dawał mi okazję, żebym się nawróciła i zerwała ze swoim oszukańczym, niemoralnym
zachowaniem. Czułam, jak żal z powodu rozstania z Rossem zastępują ulga i wdzięczność. Ten cudowny człowiek, Charles Bauer, który walczył za ojczyznę, a do tego chciał być lekarzem i założyć rodzinę, mógł mnie uratować przede mną samą. – Bardzo bym chciała – odparłam. – Och, to cudownie! – wykrzyknął z entuzjazmem, który kiedyś miałam docenić. – Twój chłopak był katolikiem? – zapytał. – Tak, ale niezbyt pobożnym – użyłam eufemizmu, mówiąc oględnie. – W takim razie wasz związek od początku był skazany na niepowodzenie – stwierdził Charles. – Dziewczyna, z którą zerwałem w zeszłym roku, należała do metodystów. Moi rodzice nie chcieli nawet z nią rozmawiać. Powinienem był od razu wiedzieć, że nic z tego nie będzie. Zbyt wielka różnica w wyznawanych wartościach, sama rozumiesz. Pokiwałam głową, choć w istocie wcale tego nie rozumiałam. – Ona była… szybka, jeśli wiesz, co mam na myśli. Odkryłem, że ona… no wiesz, była blisko z chłopakiem, z którym spotykała się wcześniej, i na samą myśl robiło mi się niedobrze. Wtedy do mnie dotarło, że zaczynam tę nową znajomość od kłamstwa. Nie miałam zamiaru nigdy wyznać Charlesowi prawdy o mnie i Rossie. Tylko kilka moich przyjaciółek wiedziało o naszej miłości, mogłam więc stosunkowo łatwo zachować wszystko w tajemnicy. Pomyślałam jednak, że lepiej będzie ujawnić moje pochodzenie, zanim sprawy posuną się choć trochę dalej. – Jestem w połowie Włoszką – oświadczyłam. – Tak myślałem. – Dotknął moich włosów. – Masz typowo włoskie gęste włosy i wielkie ciemne oczy. – Wyglądało, że w ogóle mu to nie przeszkadza. Następnego dnia poszliśmy z Charlesem na mszę i zobaczyłam swoją religię w nowym świetle. Czułam spokój, który go ogarniał w kościele. Zapach kadzidła, rytualne wstawanie i klękanie, przyprawiające o dreszcz śpiewy po łacinie i smak hostii na języku, wszystko to podziałało na mnie jak jeszcze nigdy wcześniej. Dziękowałam Bogu, że dał mi drugą szansę. Po wyjściu z kościoła, kiedy już siedzieliśmy w moim aucie, Charles zwrócił się do mnie: – Dobrze się czujesz? Przytaknęłam, zastanawiając się, skąd może wiedzieć, jak wielkie wrażenie zrobił na mnie udział w liturgii. – Nigdy wcześniej nie byłam na mszy z… – Chciałam powiedzieć „ze swoim chłopakiem”, ale przyklejanie mu tej etykietki wydało mi się przedwczesne. – …z osobą spoza rodziny – dokończyłam. – Nigdy nie byłaś w kościele ze swoim poprzednim chłopcem? – zdziwił się Charles. Pokręciłam głową przecząco. – Rozumiem – odrzekł z uśmiechem. – To dlatego nie wyszło mi z moją byłą dziewczyną, a tobie z tamtym chłopakiem. Pewnie by się nudzili i tylko czekali, aż msza dobiegnie końca i będą mieli z głowy. Szybko się w sobie zakochaliśmy. Myślę, że byłam w nim zakochana już tamtego pierwszego wieczoru przed akademikiem. Ujrzałam swój związek z Rossem we właściwym świetle, jako oparty na fizyczności i uroku zakazanego owocu, bez głębszego znaczenia. Znajomość z Charlesem była zupełnie inna. Poznał moich rodziców, którzy natychmiast go polubili i nawet poszli z nami na mszę w pierwszy weekend,
kiedy nas odwiedził. Charles, podobnie jak mój ojciec, kibicował drużynie New York Yankees i czasami chodzili razem na mecze na stadion Jankesów, matka natomiast nie przestawała się zachwycać, że znalazłam takiego wspaniałego mężczyznę. – Martwiłam się o ciebie – powiedziała z tym swoim śpiewnym włoskim akcentem. – Dlaczego? – Nie kryłam zdziwienia. – Bo umawiałaś się z coraz to nowymi chłopakami. Nigdy żaden cię na dłużej nie zainteresował. To mnie martwiło. – Zupełnie niepotrzebnie – zapewniłam ją z uśmiechem. – Czekałam, aż się pojawi ten właściwy. Mój związek z Charlesem był całkowicie platoniczny. Całował mnie namiętnie, ale ilekroć jego dłonie zawędrowały na moje piersi lub uda, wycofywał się, przepraszając. Pragnęłam więcej i odkrywałam, że mnie to podnieca. Czułam się winna, że zataiłam przed nim prawdę o sobie. Myślał, że jestem dziewicą, i nie miałam zamiaru wyjawiać mu, że to nieprawda. Kłamałam tak konsekwentnie, że w końcu sama zaczęłam wierzyć w swoje dziewictwo. W Wielką Sobotę tysiąc dziewięćset czterdziestego trzeciego roku Charles poprosił mnie o rękę. Ma się rozumieć, przyjęłam oświadczyny, ale w miarę jak zbliżało się lato i rodzice coraz częściej mówili o zaproszeniu go, by zamieszkał z nami w letnim domu, narastała we mnie nerwowość. Zasada, że ja i Ross stajemy się latem kochankami, była nie tylko niepisana, ale nawet niewypowiedziana, dotąd jednak funkcjonowała, więc bałam się jego reakcji, gdy zobaczy mnie z Charlesem. Miałam nadzieję, że odczyta to jako zakończenie naszego zakazanego związku, i modliłam się, by nie zrobił czegoś, co by mogło wzbudzić podejrzenia Charlesa. Czekała mnie przykra niespodzianka. Jechaliśmy z Charlesem na wybrzeże za samochodem moich rodziców. Kiedy w końcu stanęliśmy na podjeździe naszego bungalowu, zobaczyłam, że przed domem Chapmanów parkują już dwa auta. Serce waliło mi głośno, gdy weszliśmy z bagażami do zalatującego stęchlizną holu. Otworzyłam balkonowe drzwi na werandę, skąd rozpościerał się panoramiczny widok na kanał, a wtedy Charles aż wstrzymał na chwilę oddech. – Coś wspaniałego! – wykrzyknął, otwierając sztormowe drzwi, i wyszedł przed dom. Widziałam ludzi na podwórku Chapmanów, ale nie byłam w stanie ich rozpoznać, a nie czułam się przygotowana na to, by pokazać się z Charlesem, jeśli był tam Ross. Chciałam najpierw porozmawiać z Rossem na osobności. Jednak skoro Charles już był na zewnątrz, nie pozostawało mi nic innego, tylko do niego podejść. – Kiedy twój ojciec sprowadzi łódź? – zapytał Charles, wskazując na przystań, gdy szliśmy w stronę kanału. Brzeg miał już wówczas osłonę z drewnianych belek, ale płot z siatki, psujący widok, stanął dopiero wiele lat później. – Prawdopodobnie odbierze ją jutro – powiedziałam, spoglądając na podwórko Chapmanów. W rogu stały dwie postacie. Ross z jakąś kobietą. Powinnam się ucieszyć, że on także będzie zajęty swoim gościem, lecz zamiast tego dzika zazdrość ścisnęła mi serce. – To wygląda, jakbyście mieli wspólne podwórko z sąsiadami – stwierdził Charles, ruchem głowy wskazując tamtą parę. Ross obejmował tę kobietę, lecz kiedy się odwrócił i nas zobaczył, szybko opuścił ramię. Pomyślałam, że czuje się tak samo niezręcznie jak ja.
– Cześć, Mario! – zawołał. Chwycił swoją towarzyszkę za łokieć, żeby skierować jej uwagę w naszą stronę. W drugiej ręce trzymał papierosa. – Cześć, Ross – odpowiedziałam. Powiedział do kobiety coś, czego nie usłyszałam, i ruszyli w naszym kierunku. Czułam dłoń Charlesa na plecach, popychał mnie lekko, dopóki wszyscy czworo nie stanęliśmy na środku podwórza. Ross wyglądał cudownie, ostrzyżony trochę krócej niż poprzedniego lata. Miałam trudności ze spojrzeniem mu w oczy. Otaczał nas cudowny, drzewny zapach jego papierosa. – To jest Joan Rockefeller – przedstawił swoją towarzyszkę. – Joan, to moja sąsiadka, Maria Foley. A to jest…? – Spojrzał na Charlesa spod uniesionych brwi. – Charles Bauer – dokonałam prezentacji. – Ross Chapman. Mężczyźni uścisnęli sobie dłonie, a ja przyjrzałam się Joan. Była blond pięknością. Wielkie niebieskie oczy, starannie ułożone włosy, sukienka opinająca bardzo smukłą figurę. – Krewna tych Rockefellerów z Nowego Jorku? – Charles zadał pytanie, które i mnie przyszło do głowy. Ile mogła być warta ta dziewczyna? – Dziesiąta woda po kisielu – odpowiedziała ze śmiechem Joan. Następnie zwróciła się do mnie: – Ross mówił, że wasze rodziny mieszkały w lecie po sąsiedzku, odkąd byliście małymi dziećmi. – Miała cienki, niemal dziecinny głosik. – Zgadza się – potwierdziłam. – Maria nauczyła mnie tańczyć – powiedział Ross. – Och, doskonale się spisałaś – pochwaliła mnie Joan z uśmiechem. – A Ross nauczył mnie grać w tenisa – zrewanżowałam mu się. Pomyślałam o tych wszystkich innych rzeczach, których mnie nauczył, a które nie miały nic wspólnego z tenisem, i oblał mnie rumieniec. Nie potrafiłam zapanować nad swoimi emocjami. Byłam pewna, że kocham Charlesa, więc nie rozumiałam, dlaczego serce mi krwawi na widok Rossa z inną kobietą. Właśnie takiej dziewczyny chcieli dla niego rodzice. Krewna Rockefellerów. Zastanawiałam się, czy Ross czuje zazdrość, widząc mnie z Charlesem. Nie wyglądało na to. Uśmiechał się swobodnie, poufałym gestem dotykał ramienia Joan, a ja byłam pewna, że obecnie to z nią tak namiętnie się kocha. Ulokowaliśmy Charlesa na strychu, gdzie stały dwa podwójne łóżka i cztery pojedyncze, czekające na kuzynów i innych gości, którzy mieli zjechać podczas lata. Brakowało tam prywatności, co nie stanowiło problemu, dopóki Charles pozostawał jedynym lokatorem, ale w tygodniu poprzedzającym przybycie kuzynostwa zaproponował pewne rozwiązanie. – A gdybym umocował pod stropem system drutów? – zagadnął pewnego ranka przy śniadaniu. Wyjął z kieszeni koszuli wieczne pióro i zaczął rysować na papierowej serwetce. – Moglibyśmy wówczas zawiesić na nich zasłony, tworząc cztery odgrodzone kąciki wokół łóżek, a na środku zostałaby otwarta przestrzeń. – Świetny pomysł – pochwalił ojciec. – Mogę uszyć zasłony – zaproponowała matka, a ja zgłosiłam się z pomocą. – I jeszcze jedno – powiedział Charles. Uniósł ręce przepraszającym gestem. – Mam nadzieję, że nie wyrywam się przed szereg, ale może by zrobić tam na górze toaletę i umywalkę? Bardzo chętnie sam się tym zajmę. Ojciec nauczył mnie stolarki i hydrauliki.
– Gdzie by się znajdowała? – Matka wpatrywała się w pokreśloną liniami serwetkę. – Mógłbym ją zbudować dokładnie nad łazienką na parterze, żeby było łatwiej przeciągnąć rury kanalizacyjne. Byłaby malutka, oczywiście, ale dzięki niej wasi goście nie musieliby w środku nocy biegać po schodach. I nawet nie trzeba montować w niej drzwi, wystarczy zawiesić dodatkową zasłonę. Widziałam, że ojciec jest podekscytowany. – Jedźmy do składu budowlanego zaraz po śniadaniu – zwrócił się do Charlesa. – Zapłacę za twój czas i wiedzę. – O, na miłość boską, nie! – obruszył się Charles. – Dają mi państwo mieszkanie i jedzenie na całe lato. Niech choć w ten sposób będzie mi wolno się odwdzięczyć. Oboje moi rodzice pokochali Charlesa tak samo jak ja. Lubił wędkować z moim ojcem na naszej łódce, a poza zrobieniem łazienki na górze wymienił też pokrycie na części dachu i pomalował drewniane elementy wykończenia. Nigdy nie traktował akcentu mojej matki jako czegoś wstydliwego, lecz raczej jako część dziedzictwa, zasługującego, by je pielęgnować – mimo że omal nie stracił życia na wojnie, w której Włosi byli naszymi wrogami. W urodziny mamy w sierpniu wygonił ją z kuchni i przyrządziliśmy dla niej autentyczny pięciodaniowy posiłek typowy dla północnych Włoch. Wszystko było wyłącznie zasługą Charlesa, ja nigdy bym nie wpadła na ten pomysł. Mama się rozpłakała, kiedy Charles podał jej na deser cannoli, własnoręcznie zrobione z naszego racjonowanego cukru. Nie utrzymywaliśmy stosunków towarzyskich z Chapmanami. Poza moją „przyjaźnią” z Rossem nasze rodziny rzadko się kontaktowały. Byliśmy sąsiadami, którzy służą sobie wzajemnie pomocą, gdy komuś samochód utknie w piasku, ale wydawało się jasne, że należymy do innych klas społecznych, pochodzimy z różnych światów. Choć nasze podwórka się ze sobą łączyły, oddzielała je niewidoczna linia wyrysowana na piasku. Przez całe tamto lato Ross i ja nie odbyliśmy ani jednej rozmowy na osobności. Ciekawiło mnie, jak poznał Joan, ale zawsze stała albo siedziała koło niego, więc nigdy nie miałam okazji o to zapytać. I pewnie tak było lepiej. Kilka tygodni po naszym przyjeździe do letniego domu siedzieliśmy z Charlesem na podwórku, upajając się wieczorem, kiedy rzucił pomysł, żebyśmy zaproponowali Rossowi i Joan ewentualne spotkanie we czwórkę. – Są mniej więcej w tym samym wieku co my – powiedział, choć w istocie był o sześć lat starszy od Rossa. – Wydają się mili. Czyż nie byłoby przyjemnie wybrać się gdzieś razem z drugą parą z sąsiedztwa? Zawahałam się, myśląc nad odpowiedzią. Pomysł nawiązania stosunków towarzyskich z Rossem i jego nową ukochaną mnie przeraził. Zdecydowałam się wyjawić Charlesowi część prawdy. – Posłuchaj – zaczęłam – w czasach licealnych Ross zaprosił mnie na randkę, lecz kiedy jego rodzice się o tym dowiedzieli, zabronili mu się ze mną spotykać. – Dlaczego? – zdziwił się Charles. – Bo jestem Włoszką. Nie krył zdumienia. – Co za małostkowość – powiedział, za co pokochałam go jeszcze mocniej. – On i jego rodzina nigdy nie byli wobec nas życzliwi, więc raczej wolałabym nie…
– Oczywiście – wszedł mi w słowo Charles. Obejrzał się przez ramię na dom Chapmanów. – Ross był w wojsku? – zapytał. – Dostał kategorię 4-F. Drobne problemy z sercem. – Aha – mruknął na to. Wiedziałam, że w tym momencie powstał nienaruszalny mur pomiędzy moim chłopakiem, odznaczonym Purpurowym Sercem, a Rossem Chapmanem. Ktoś, kto nie służył swojemu krajowi, mimo że prezentował się zdrowo i krzepko, był w oczach Charlesa zwykłym tchórzem. – Gdyby przestał palić, te problemy z sercem prawdopodobnie by minęły – zauważył cierpko. Myślę, że Charlesa trochę rozczarowało odkrycie, że moi rodzice nie uczęszczają regularnie do kościoła, ale nic na ten temat nie powiedział. Chodziłam z nim na mszę do kościoła Świętego Piotra w każdą niedzielę, a potem wstępowaliśmy do piekarni Muellera i przynosiliśmy do domu bułki i ciasto z kruszonką na późne śniadanie z moimi rodzicami. Lubiłam z nim chodzić do kościoła, nie przestawało mnie wzruszać, że taki silny i inteligentny mężczyzna znajduje tam ukojenie i pociechę. Co wieczór przed snem odmawiał różaniec. Ja też się modliłam, choć bez różańca. Modliłam się, żeby mnie opuściło małostkowe, przyziemne uczucie zazdrości o Joan Rockefeller. Modliłam się, by móc patrzeć na jeżynowe krzewy bez tęsknoty. By zapomnieć, jak Ross mnie dotykał, jak mnie brał w posiadanie, jako że bywał gwałtowny w sposób, który lubiłam. Nigdy nie sprawił mi bólu, choć zdarzało się, że nasz seks przypominał rodeo. Problemy z sercem, akurat… Charles wierzył, że każda szczera modlitwa zostaje wysłuchana. Mogłam więc jedynie uznać, że nie modliłam się wystarczająco żarliwie… Pobraliśmy się z Charlesem w czerwcu następnego roku. Udawałam, że mnie boli, kiedy się kochaliśmy po raz pierwszy, a on, ku mojej wielkiej uldze, uwierzył, że byłam dziewicą. Miesiąc miodowy spędziliśmy nad Niagarą, a potem przyjechaliśmy do moich rodziców do domu nad kanałem, tyle że tym razem zamieszkaliśmy we dwoje w niewielkiej sypialni na parterze, którą dotąd zajmowałam sama. Rozpakowaliśmy walizki, po czym wyszliśmy na werandę, gdzie stanęłam jak wryta, słysząc odgłos dobiegający z sąsiedniego domu: płacz niemowlęcia. – Czyje to dziecko? – spytałam siedzącą przy stole mamę. – Rossa i Joan – odparła. – Sue Clements powiedziała mi, że pobrali się we wrześniu zeszłego roku, a dziecko urodziło im się zaledwie parę tygodni temu. Rodzice Rossa przenieśli się na Florydę, więc teraz młodzi mieszkają tu tylko z dzieckiem. Dokonałam w głowie obliczeń i poczułam rozczarowanie, że nie ożenił się z nią tylko dlatego, że była w ciąży. Musiał ją poślubić z miłości. Miłości, jakiej nie mogliśmy zaznać razem, ponieważ zbyt wiele przeciwności stanęło nam na drodze. Zastanawiałam się, czy kiedyś zdołam się z tego całkowicie otrząsnąć. Zobaczyliśmy dziecko jeszcze tego samego wieczoru. Joan wyniosła je na podwórko i zawołała nas, żeby się pochwalić. Choć wcale nie prosiłam, by mi pozwoliła potrzymać synka, ostrożnie wcisnęła mi go w ramiona; natychmiast poczułam, jak piersi mi nabrzmiewają w kontakcie z tym cudownym, ciepłym ciałkiem. – Nazywa się Ned Rosswell Chapman – oznajmiła Joan.
Charles nachylił się i delikatnie zsunął kocyk z dziecięcego policzka. Ned Rosswell Chapman przez sen ssał paluszki. – Jest cudowny – powiedziałam szczerze. Nie potrzebowałam mieć oczu z tyłu głowy, by wiedzieć, że Ross zbliża się do nas od strony domu. Miałam coś w rodzaju szóstego zmysłu, tak silnego, że wcale się nie zdziwiłam, kiedy nagle stanął u boku Joan i objął ją w pasie. – I co o nim sądzisz? – spytał mnie, ruchem głowy wskazując syna. – Jest wspaniały. – Podniosłam na niego wzrok i w jego oczach, zwróconych prosto na mnie, wyczytałam pożądanie. Pragnął mnie? Czy Joan? Nie wiedziałam, szybko uciekłam spojrzeniem, ponownie skupiając uwagę na dziecku. Gawędziliśmy przez chwilę o małym Nedzie i naszym miesiącu miodowym, aż w końcu rozmowa zeszła na wojnę, jak zwykle w tamtym okresie. Joan i ja zamilkłyśmy, panowie natomiast przemówili głośniej. Ross narzekał, że rząd karmi nas propagandą o tym, jak pomyślnie przebiegają działania na froncie, a ukrywa prawdę o liczbie ofiar. Charles oponował, prezentując cechy, których się u niego nie spodziewałam. Obaj wykazywali przy tym upór i zdecydowanie, więc łatwo było sobie wyobrazić przyszłość: Ross Chapman i Charles Bauer nie mogli się zaprzyjaźnić. Prawnik i lekarz, grający w przeciwnych drużynach. Tamtego wieczoru na wspólnym podwórku ustaliły się nasze relacje z sąsiadami, chłodne i zaprawione rywalizacją – już na zawsze miały takie pozostać… mimo że nasze dzieci się zaprzyjaźniły.
Rozdział 29 Julie „Chciałabym, żeby cię zbadała moja ginekolog”. „Chciałabyś pójść do mojej ginekolog?”. „Ginekolog, do której chodzę, jest najlepsza w okolicy”. Ćwiczyłam różne wersje propozycji, usiłując sformułować taką, która wzbudzi najmniejszy opór u Shannon. Powinnam była wiedzieć, że to nic nie da. Moja córka miała własne plany. Zadzwoniłam do niej w piątek rano, starannie wybierając porę, żeby złapać córkę, zanim wyjdzie do pracy, ale na tyle późno, żeby już nie spała. – Cześć, mamo – powitała mnie, najwidoczniej odczytawszy mój numer na wyświetlaczu komórki. Wzięłam za dobry znak, że odebrała, choć wiedziała, że to ja dzwonię. – Cześć, skarbie. – Siedziałam po turecku na łóżku, z poduszką pod plecami. Chwilę wcześniej zmieniłam pościel, tak na wszelki wypadek; tego wieczoru Ethan przyjeżdżał do Westfield. – Jak się czujesz? – Pytasz, bo jestem w ciąży? Cokolwiek bym powiedziała, Shannon odbierała to jako atak. – Nie, tak w ogóle. – Świetnie. – Pomyślałam, że zadzwonię, bo może chcesz, żebym cię umówiła z moją ginekolog. Wiem, że ci się spodoba. Ona jest… – Miałam o tym z tobą porozmawiać – przerwała mi Shannon. – Mam już swojego lekarza. – Tak? – Moja córka prowadziła życie, o którym nic nie wiedziałam. – Gdzie… chodzisz do kliniki? – Nie do kliniki. Do doktor Myers-Blake w Morristown. Jest dobra. Przyjaciółka mi ją poleciła. – Myersblick? – powtórzyłam. – Nigdy o niej nie słyszałam. – Myers-Blake – wycedziła. – Z myślnikiem. Nazwisko nadal nic mi nie mówiło. – Jak płacisz za wizyty? – spytałam. – Nasze ubezpieczenie… – Tanner przysłał mi pieniądze – weszła mi w słowo. – Ale ona akceptuje nasze ubezpieczenie. Specjalnie o to zadbałam przy wyborze, wiec skoro już wiesz, mogłabym zacząć korzystać z naszego ubezpieczenia. Umilkłam, zaskoczona, że akurat tę sprawę przemyślała tak starannie, podczas gdy inne decyzje podejmowała raczej pod wpływem impulsu. Przez okno sypialni widziałam potężny dąb, na który Shannon lubiła się wspinać jako dziecko. Tęskniłam za tamtą dziewczynką. Bardzo tęskniłam. Odwróciłam wzrok od okna. Należało się skupić na przyszłości.
– Jestem z ciebie dumna, że sama zadbałaś o odpowiednią opiekę lekarską – powiedziałam. – Ale proszę cię, rozważ wizytę u mojej pani ginekolog. – Nie – odpowiedziała twardo. – Odtąd sama kieruję własnym życiem. – Posłuchaj, kochanie. – Przyszedł czas na kolejny krok. – Abby Chapman, córka Ethana Chapmana, która ma około dwudziestu sześciu lat, chętnie z tobą porozmawia o tym, jak sobie poradziła z ciążą, kiedy była mniej więcej w twoim wieku. Ona… – Sama dobrze sobie radzę, mamo. – Głos Shannon drżał z poirytowania, traciłam z nią kontakt. – Wiem o tym. – Nie zamierzałam łatwo się poddać. – Ale posłuchaj, co ona zrobiła… bo może nie brałaś tej możliwości pod uwagę… otóż oddała dziecko do adopcji i… – Mamo, proszę cię, mogłabyś uszanować moją decyzję? Ile razy mam ci powtarzać, że będę wychowywać to dziecko? Nie zamierzałam zajść w ciążę. Nie zawaliłam studiów umyślnie. Ale stało się i poniosę konsekwencje. I jeszcze coś chcę ci powiedzieć. O, Boże… – Co mianowicie? – Tanner przyjeżdża tu w przyszłym tygodniu na dwa tygodnie – oznajmiła. – Zamieszka u swoich znajomych w Morristown, a potem musi wracać do Kolorado i zamierzam pojechać razem z nim. Więc i tak ostatecznie to tam będę chodzić do lekarza. – Chcesz powiedzieć, że zamierzasz wyjechać już teraz? Żeby tam zamieszkać? – Za jakieś trzy tygodnie – uściśliła. – I nie wiem, czy zostaniemy tam na zawsze, ale przynajmniej do czasu, aż Tanner skończy swoje studia doktoranckie. A potem, kto wie, gdzie wylądujemy. Poczułam wzbierającą panikę. – Porozmawiajmy o tym, Shannon – poprosiłam, wstając z łóżka. – Taka rozmowa wcale nie oznacza, że jest się mniej dorosłym. Ja na przykład rozmawiam z Lucy o każdej ważnej decyzji, jaką zamierzam podjąć, a ta decyzja z całą pewnością jest ważna. Usłyszałam westchnienie. – Muszę iść do pracy, mamo, więc może porozmawiamy później, dobrze? – W porządku – powiedziałam szybko. Bo i cóż innego mogłam powiedzieć? – Ale proszę cię, Shannon. Koniecznie porozmawiajmy. Zaraz potem zadzwoniłam do Glena do pracy. Szybko opowiedziałam mu o tym, że Shannon chodzi do lekarki, której nie znamy, i o planowanej przeprowadzce naszej córki do Kolorado. Słuchał mnie spokojnie. Zawsze zachowywał spokój. Kiedyś mi się podobał ten jego łagodny, ustępliwy charakter. Teraz go nienawidziłam. – Mógłbyś jakoś na nią wpłynąć, skoro z tobą mieszka? – zakończyłam błagalnym tonem. – Myślę, że powinniśmy pozwolić jej samej decydować – odezwał się w końcu. – Boisz się jej narazić – zarzuciłam mu. – Zawsze się tego boisz. Prawdopodobnie nadal bym nie wiedziała o twoim romansie, gdyby ta twoja, jak jej tam, nie zadzwoniła i mi nie powiedziała. Glen nie odpowiedział. Musiał mieć świadomość, że to prawda. – Chcesz, żeby się wyprowadziła? – spytałam, domagając się jakiejkolwiek reakcji. Każda byłaby lepsza niż żadna. – Myślę, że skoro jest wystarczająco dorosła, żeby być w ciąży, to jest też wystarczająco dorosła, żeby
ponieść konsekwencje – stwierdził. – Mówisz bzdury. Nawet jedenastolatka może zajść w ciążę, Glen. Uważasz, że jedenastolatka też powinna ponieść konsekwencje? – Ona nie ma jedenastu lat. – Nie obchodzi cię, że wyjeżdża? – I tak by wyjechała na studia – powiedział, prawdopodobnie wzruszając przy tym ramionami w geście c’est la vie. Rozłączyłam się. Nie pamiętałam, żebym kiedykolwiek wcześniej przerwała z kimś rozmowę w taki sposób, ale nie mogłam dłużej znieść jego bierności. Nigdy nie potrafił stawić czoła trudnym sytuacjom. To właśnie było przyczyną rozpadu naszego małżeństwa. Nie zamierzałam jednak z tego powodu tracić córki. Usiadłam do komputera, żeby przedstawić Lucy w mejlu najświeższe plany Shannon i znalazłam wiadomość od Ethana: Policja znalazła siostrę Brunona Walkera. Powiedziała, że brat aktualnie żegluje samotnie dookoła świata. Detektyw, z którym rozmawiałem, twierdzi, że go znajdą i „zakończą tę podróż”. Poza tym przesłuchiwali tatę. Do zobaczenia wieczorem.
Rozdział 30 Julie 1962 Uwielbiałam pedałować po całym Bay Head Shore, Lucy natomiast nigdy nie czuła się pewnie na rowerze. Jeździła po naszej części drogi gruntowej, ale nie wypuszczała się dalej. Pewnego dnia powiedziałam jej, że jeśli pojedzie ze mną do sklepu na rogu, kupię jej cukierki. Przepadała za kolorowymi drażami, więc pokusa była silna. – Ale to za daleko – jęknęła. Siedziałyśmy na piasku przed naszym domem, rowery stały na podjeździe. – A co powiesz na to, żebyśmy przeprowadziły rowery przez polanę z jeżynowymi krzewami? To nam skróci drogę prawie o jedną czwartą – zaproponowałam. Taka trasa pewnie byłaby jeszcze trudniejsza, ponieważ musiałybyśmy przenieść rowery przez najgłębszy piach, ale mój pomysł przypadł siostrze do gustu. – Dobrze – powiedziała, wstając. Ruszyła w stronę roweru, szurając bosymi stopami, jako że bała się nastąpić na liść ostrokrzewu, które czasami wiatr przywiewał z podwórka Chapmanów. Te liście rzeczywiście kłuły, ale idąc tak, Lucy wyglądała dziwacznie. Przeprowadzenie rowerów przez polanę poszło łatwiej, niż przewidywałam, ale i tak ociekałam potem, zanim dotarłyśmy do drogi po drugiej stronie. Tam wsiadłyśmy na nasze małe rowery bez przerzutek i zaczęłyśmy pedałować w stronę sklepu, mając po obu stronach gęsty las. Choć nigdzie w pobliżu nie było żadnych samochodów, Lucy uparcie trzymała się pobocza, więc koła co chwilę grzęzły jej w piasku, ale nie zwracałam na to uwagi. Kiedy zbliżałyśmy się do Rue Lido, wyciągnęła lewą rękę, sygnalizując skręt, chociaż w zasięgu wzroku nikogo nie było; z trudem powstrzymywałam się od śmiechu, bo nie chciałam jej zniechęcać do odbywania takich wypraw w przyszłości. Wjechałyśmy na placyk koło sklepu i ustawiłyśmy tam rowery. Kupiłam jajka i mleko dla mamy, draże i cukierki w kształcie beczułek dla Lucy, długie żelki i krówki dla siebie oraz paczkę gum Teaberry dla Isabel, bo wiedziałam, że lubi je żuć, by nikt nie czuł, że paliła. Umieściłam torbę z zakupami w koszyku przymocowanym do roweru i wyruszyłyśmy w drogę powrotną. Jechałyśmy długim prostym odcinkiem Beach Boulevard, gdy usłyszałam gdzieś z tyłu za nami hałas nadjeżdżającej ciężarówki. Obejrzałam się przez ramię, żeby sprawdzić, czy Lucy nadal jedzie poboczem, i zobaczyłam, że moja siostra przedziera się przez zarośla. Wtedy też zobaczyłam pojazd, który wcześniej słyszałam: zbliżała się do nas furgonetka do zwalczania komarów otoczona gęstą mgłą rozpylanego DDT. Ten charakterystyczny pojazd przejeżdżał przez Bay Head Shores mniej więcej raz na tydzień. Lubiłam zapach DDT i podobało mi się, że można z kimś przebiegać przez chmurę owadobójczego pyłu i dostrzec
się nawzajem dopiero po drugiej stronie. Wówczas nie byliśmy świadomi zgubnych skutków używania tego środka. Gdyby nie było ze mną Lucy, chętnie bym się zanurzyła we mgle rozpylonej przez furgonetkę, ale wiedziałam, że młodsza siostra nie podziela moich upodobań. – Hej, Lucy! – krzyknęłam za siebie. – Nadjeżdża rozpylacz na komary. Udawajmy, że jesteśmy w niebie, w środku chmury. Ledwie dokończyłam zdanie, kiedy furgonetka nas minęła. Kierowca albo nie widział, że jedziemy, albo w ogóle się nie przejął dwiema dziewczynkami na drodze, bo natychmiast otoczyły nas gęste chemiczne wyziewy. – Pomocy! – zawołała Lucy. – Ojej! Pomocy! – Już dobrze – odkrzyknęłam. Nie chciałam się zatrzymywać. To było takie podniecające. Nie widziałam jezdni przed sobą, jakbym jechała z zamkniętymi oczami, co mi się czasem zdarzało, gdy byłam pewna, że to bezpieczne. – Julie! – Głos Lucy brzmiał słabiej, więc uznałam, że musiała się zatrzymać i zsiąść z roweru. Zawróciłam i pojechałam w jej stronę, ale choć mgła zaczynała się rozwiewać, na drodze nie dostrzegłam mojej siostry. – Lucy? – zawołałam. – Tu jestem – odpowiedziała. – Przeleciałam przez kierownicę. Dopiero wtedy ją zobaczyłam, pół siedzącą, pół leżącą w krzakach. Zeskoczyłam z roweru, rzuciłam go na ziemię i szybko do niej podbiegłam. – Lucy! – Opadłam przy niej na kolana. – Coś ci się stało? Machała rękami, próbując rozgonić mgłę, powieki miała zaciśnięte. Obejrzałam jej nogi i ręce z lękiem, że mogę ujrzeć kość wystającą przez skórę. Nie licząc paskudnego zadrapania na przedramieniu, sprawiała wrażenie całej i zdrowej. – Otwórz oczy – poprosiłam. – No już. Mgły już prawie nie ma. Spełniła moją prośbę, ale płakała, z trudem łapiąc powietrze; domyśliłam się, że wstrzymywała oddech, żeby nie wdychać oparów DDT. Teraz zmuszona była je wciągać jeszcze głębiej. Widząc skaleczenie na ręce, znów krzyknęła. Rzeczywiście wyglądało brzydko, szeroki pas zadrapania biegł od nadgarstka aż do łokcia, w niektórych miejscach pojawiły się kropelki krwi. – Już dobrze – starałam się uspokoić siostrę. Lucy zawodziła żałośnie, przyciskając rękę przy tułowiu jak coś niezwykle kruchego. Wiedziałam, że nie uda mi się jej namówić, by ponownie wsiadła na rower. Rozejrzałam się w rzednącej już mgle, próbując wypatrzyć jakiś znak, który by mi powiedział, jak daleko mamy do domu. Po obu stronach drogi rósł las, ale w oddali dostrzegłam jaśniejszą plamę polany. – Wstawaj, pójdziemy do domu, prowadząc rowery – powiedziałam. – Nie jesteśmy zbyt daleko. Popatrzyła na drogę, a potem pokręciła głową. – Nie chcę dotykać mojego głupiego roweru. Ale gdzie właściwie był jej rower? Rozejrzałam się i zobaczyłam go parę metrów od miejsca, gdzie wylądowała Lucy. Musiała dosłownie przefrunąć nad kierownicą. Zrobiło mi się jej żal. Miała szczęście, że skończyło się na zadrapanym ramieniu. – Dobrze. Zostawimy rowery tutaj i pójdziemy pieszo do domu – zdecydowałam.
Zaczęła się powoli zbierać, pociągając nosem co chwila. – Jesteś staruszką w ciele dziewczynki – powiedziałam, pomagając jej wstać. – Babcia ma więcej energii od ciebie. – Zamknij się – odburknęła. Usłyszałyśmy, że nadjeżdża kolejny pojazd; Lucy popatrzyła na mnie ze strachem i uciekła w zarośla. Zobaczyłam zbliżający się ku nam czerwony samochód. – To tylko zwykłe auto – powiedziałam. Nagle rozpoznałam kabriolet Neda. – Hej! – zawołałam do siostry. – To Ned! Lucy wyszła z lasu i stanęła obok mnie, wciąż podtrzymując kontuzjowaną rękę. Pomachałam Nedowi, żeby się zatrzymał. Na siedzeniu pasażera rozpierał się Bruno Walker, a z radia płynęła głośno piosenka Płacząc w deszczu. Bruno uśmiechnął się do mnie szeroko. – Cześć, ślicznotko – powiedział. Nie byłam pewna, czy mówi poważnie, czy tylko się ze mną droczy, więc uśmiechnęłam się półgębkiem, co miało stanowić odpowiednią reakcję w obu przypadkach. – Co się dzieje, Jules? – spytał Ned. Spodobało mi się, że użył zdrobnienia wymyślonego przez Isabel. – Lucy spadła z roweru w krzaki – powiedziałam. Ned wyłączył silnik, po czym wraz z Brunonem wysiedli z samochodu. Obaj byli opaleni i niesamowicie przystojni – smukły Ned z miękkimi jasnymi włosami i Bruno z seksowną fryzurą w kaczy kuper i imponującą muskulaturą. Według mnie poza gwiazdami filmowymi nie było na świecie atrakcyjniejszych mężczyzn, dlatego żałowałam, że nie jestem tam z którąś z moich przyjaciółek z Westfield zamiast z młodszą siostrą. – Nic ci się nie stało, Lucy? – zainteresował się Ned. Wciąż jeszcze pochlipując, wyciągnęła przed siebie podrapaną rękę. Ned przez chwilę przytrzymał ją delikatnie, oglądając skaleczenie, aż pożałowałam, że to nie ja spadłam z roweru. – Chyba nie jest złamana? – zwrócił się do Lucy, ostrożnie poruszając jej ręką na boki. Zaprzeczyła, kręcąc głową. – Tylko krwawi – odpowiedziała. – Nie za bardzo. – Ned wyraził to, co dla wszystkich było oczywiste. – Wystarczy, że mama ci to przemyje i założy opatrunek. Stałam tuż obok niego i udawałam zainteresowanie kontuzjowaną ręką mojej siostry, ale tak naprawdę napawałam się jego zapachem. Pachniał dymem papierosowym i olejkiem do opalania. Bruno odnalazł rower Lucy w kępie chwastów i pnączy na skraju lasu. Uniósł go nad głowę jak piórko i postawił na drodze. Obrócił przednim kołem w przód i w tył, obserwując je uważnie. Papieros zwisał mu z kącika ust. Zrozumiałam, dlaczego niektóre dziewczyny uważały, że jest podobny do Elvisa Presleya. Zwykle patrzył spod lekko opuszczonych powiek i miał szerokie, wydatne usta. – Nieźle sobie spieprzyłaś rower – powiedział do Lucy. – Hej! Uważaj na język – skarcił go ostrym tonem Ned. To, że Bruno użył zakazanego słowa, zszokowało mnie i zarazem podnieciło. Patrzyłam, jak niesie rower do samochodu i otwiera maleńki bagażnik korwety. Wydawało się niemożliwe, by zmieścił się tam
któryś z naszych rowerów, tymczasem Bruno zdołał włożyć oba tak, że częściowo wystawały. Na prośbę Neda osłonił jedynie błyszczącą czerwoną karoserię plażowym ręcznikiem. Bagażnik musiał pozostać otwarty, ale mieliśmy do przejechania niewielki odcinek. Bruno podał mi torbę z rzeczami, które kupiłyśmy w sklepie na rogu. Ned popatrzył na swój samochód, w którym były tylko dwa fotele. – Lucy, siadaj na kolanach Brunona, a ty, Julie, będziesz siedzieć ze mną – zarządził. Nie mogłam uwierzyć w to, co usłyszałam! Sama bym nie wymyśliła lepszego scenariusza. Ned usiadł za kierownicą, odsuwając się jak najdalej w lewo, a ja wcisnęłam się obok, przywierając do niego całym ciałem. Nogi miałam przyciśnięte do siedzenia pasażera i dotykałam kolanami nóg Brunona i Lucy, ale było mi całkiem wygodnie. Ned jechał bardzo wolno, żeby rowery nie podskakiwały w bagażniku, a ja żałowałam, że nie mamy przed sobą dłuższej trasy. – Jak się miewa wasza cudowna siostra? – spytał mnie Bruno, kiedy skręciliśmy w Shore Boulevard. Dlaczego nie spytasz o to Neda?, miałam ochotę powiedzieć, ale domyślałam się, że nie byłoby to dobrze przyjęte. Ilekroć spotykałam Brunona na plaży, mówił coś do mnie na temat Izzy. Było jasne, że nie jest mu obojętna, i ciekawiło mnie, czy Ned się tego domyśla. – Dobrze się miewa – odpowiedziałam. – Dobrze się miewa, jasne – powtórzył ze śmiechem Bruno, przykładając dłonie do piersi, na ile to było możliwe, gdy Lucy siedziała mu na kolanach – a ja zrozumiałam, że ten gest miał być aluzją do biustu Isabel. – Przestań – rzucił ostrzegawczo Ned, po czym zwrócił się do mnie: – Hej, Jules, chciałbym, żebyś jej coś przekazała. Nie zdziwiłam się, kiedy sięgnął ku podłodze auta i podniósł żyrafę-zabawkę. Wzięłam ją od niego i położyłam sobie na kolanach. – Co to? – zainteresowała się Lucy. Wyciągnęła zdrową rękę, ale nie pozwoliłam jej dotknąć żyrafy. – To dla Isabel – wyjaśniłam, na co od razu się wycofała. – Izzy i ja doceniamy twoją dyskrecję, Jules – powiedział Ned. Wykręciłam szyję, próbując spojrzeć mu w twarz. W jego okularach odbijało się słońce, każde ze szkieł świeciło niczym gwiazda. Pomyślałam, że zapamiętam ten cudowny moment na zawsze. Wjechaliśmy na podjazd Chapmanów. Zobaczyłam nasze auto, co oznaczało, że mama i Isabel są w domu. – Wiesz co – zwróciłam się do Neda, przybierając najbardziej dorosły ton, na jaki mogłam się zdobyć. – Gdyby Bruno popłynął z wami, to myślę, że matka pozwoliłaby Isabel wsiąść do twojej łodzi. W gromadzie bezpieczniej i w ogóle. – Słyszałam, jak ojciec używał tego określenia, kiedy Isabel wychodziła z większą grupą znajomych. – Tak? – Ned wymienił spojrzenie z Brunonem. Lucy poszła do domu, szurając nogami po piachu. Podtrzymując kontuzjowaną rękę, już pracowała nad łzami, które chciała zaprezentować matce. Potwierdziłam skinieniem głowy. – Chcesz, żebym zapytała? – Naprawdę byłabyś gotowa to zrobić? Jeśli dostanie zgodę, to ją tu przyślij. W przeciwnym razie sama
wyjdź i mi powiedz, okej? Pokiwałam głową i starając się nie wyglądać zbyt głupio, ostrożnie przeszłam przez ich trawnik zaścielony liśćmi ostrokrzewu. W salonie Isabel składała czyste pranie, a mama z babcią pochylały się jak kwoki nad Lucy i jej ręką. Smarowały ją merkurochromem, maścią na skaleczenia, która piekła jak wszyscy diabli; musiałam z podziwem przyznać, że Lucy wprawdzie zamknęła oczy, ale trzymała rękę nieruchomo. – Izzy – zwróciłam się do starszej siostry, wręczając jej żyrafę, którą szybko schowała w koszu z wypranymi ubraniami. – Ned chce wiedzieć, czy będziesz mogła popływać łodzią z nim i z Brunonem. Isabel posłała mi ostrzegawcze spojrzenie, po czym wróciła do przerwanego zajęcia. – Bruno też popłynie – powtórzyłam. Matka odwinęła długi kawałek bandaża z apteczki, odcięła go nożyczkami od reszty rolki i dopiero wtedy podniosła na nas wzrok. – Myślę, że mogłabyś, Isabel – powiedziała. – Ale niedługo. Jak już skończysz z tym praniem. – Ja mogę poskładać resztę – zaoferowałam. Isabel spojrzała na mnie ze zdumieniem. Udało mi się, niemal cudem, załatwić jej przejażdżkę łodzią z Nedem, a do tego jeszcze byłam gotowa przejąć jej pracę. Wiedziałam, że się zastanawia, co knuję, ale tak się cieszyła z pomyślnego obrotu spraw, że nawet mnie o to nie zapytała. – Dzięki – rzuciła albo do mnie, albo do matki, nie byłam pewna, do której z nas. Ukradkiem wyjęła żyrafę z koszyka i ruszyła do wyjścia. Wiedziałam, że jak tylko znajdzie się na zewnątrz, pogna do Neda. Składałam pranie, chowając twarz w pachnących czystością rzeczach, i próbowałam sobie wyobrazić, co się dzieje na podwórku Chapmanów. Izzy z Nedem i Brunonem wsiądą do łodzi, myślałam, i może podczas tej przejażdżki coś się zmieni. Może Izzy dostrzeże męską urodę Brunona. Bo on z całą pewnością zauważył, że jest piękna. Może dojdzie do wniosku, że w porównaniu z Brunonem Ned jest trochę nudny. Wiedziałam, że nie należy się modlić o błahostki, ale nie potrafiłam stłumić modlitwy, która kołatała mi się w głowie. „Niech Isabel zapomni o Nedzie i zakocha się w Brunonie”. Gdyby tak się stało, może Ned by zauważył, jaką jestem wspaniałą dziewczyną. Miałam świadomość, że uważa mnie za dziecko, i nawet gdyby był wolny, znalazłby sobie inną dziewczynę w swoim wieku, ale moja fantazja nie dawała się opanować. Nie mogłam znieść, że to Isabel go ma, podczas gdy ja go pragnę dla siebie. Nie był doskonały. Palił papierosy, miałam też wrażenie, że za dużo pije, kiedy wychodzi z kolegami, ale może miłość dobrej kobiety, nawet jeśli ona ma zaledwie dwanaście lat, mogłaby go zmienić.
Rozdział 31 Julie W mojej głowie nie było ani jednej myśli o seksualnym zabarwieniu, kiedy siedziałam w kuchni i nadziewałam wielkie muszle z makaronu, które miałam zamiar podać Ethanowi na obiad. Gdzie się podziały erotyczne żądze z poprzedniego dnia? Znikły bez śladu. Przelotne zaburzenie hormonalne. Nie tylko nie odczuwałam pożądania, ale też wcale się nie przejmowałam tym, że go nie odczuwam. Przeciwnie, raczej mi ulżyło. Nie musiałam się już martwić, jak wyglądam nago. Od częstego wysiadywania przed komputerem rozrosły mi się biodra. Piersi znajdowały się jakby niżej za każdym razem, gdy spoglądałam w lustro. Nie musiałam się tym wszystkim martwić, skoro nie zależało mi na seksie. Martwiłam się tylko, że Ethan mógł odnieść niewłaściwe wrażenie po naszej ostatniej sugestywnej rozmowie telefonicznej. Jednak godzinę później, kiedy stanął na moim progu z bukietem kwiatów, ujrzałam jego oczy w kolorze nieba i usłyszałam łagodny głos, którym wyrażał uznanie dla okolicy, gdzie mieszkałam, moje ciało zareagowało tak, jakbym miała dwadzieścia jeden lat. Nie wiedziałam, jak wysiedzę przy obiedzie, bo miałam ochotę od razu zaciągnąć go na górę do sypialni. Powitalny uścisk jeszcze zintensyfikował moje odczucia. Odsunęłam się z uśmiechem. – Bardzo się cieszę, że cię widzę – powiedziałam. – Ja też. – Nachylił się i pocałował mnie w usta. – Masz jakiś wazon, żeby je wstawić? – Podał mi kwiaty. Znalazłam wazon i postawiłam bukiet na werandzie. Uznałam, że zrobi się tam wystarczająco chłodno, żeby zasiąść do jedzenia. W kuchni Ethan spojrzał na oprawione zdjęcie maturalne Shannon ustawione na parapecie. – To musi być twoja córka – powiedział. – Zgadza się – potwierdziłam, otwierając piekarnik, żeby zerknąć na zapiekane muszle. – Widzę u niej cechy twojej rodziny. Mam na myśli tę egzotyczną urodę. Popatrzyłam na niego znad piekarnika. – Jest bardzo podobna do Isabel. – Nie pamiętam Isabel zbyt dobrze – odrzekł z szerokim uśmiechem. – Byłem zapatrzony w jej młodszą siostrę. Uśmiechnęłam się, po czy podałam mu nóż i wskazałam deskę na blacie. – Mógłbyś pokroić pomidory? Bez skrępowania spełnił moją prośbę. Można było odnieść wrażenie, że czuje się w moim domu równie swobodnie jak w swoim. Jego pewność siebie wydała mi się podniecająca. To, jak dotykał mojego ramienia, kiedy przechodziłam obok, też było seksowne. Tego wieczoru wszystko w nim było dla
mnie seksowne. Przy obiedzie nie poruszaliśmy żadnych trudnych tematów. Pragnęłam usłyszeć o przesłuchaniu jego ojca przez policję, ale to mogło zaczekać. Nie chciałam, żeby cokolwiek zepsuło nastrój, a Ethan chyba czuł to samo. Siedzieliśmy przy stole i jedliśmy, a na zewnątrz zapadał zmierzch. Mówiłam mu o swoim dorastaniu w Westfield, a on opowiadał, jak uczył się stolarki jako nastolatek. Słuchając go, po raz pierwszy od tygodni czułam się odprężona. Miałam ochotę wstać, pochylić się nad stołem i pocałować Ethana. A potem rozpiąć, jeden po drugim, guziki jego niebieskiej koszuli. Zdołałam się powstrzymać przez cały obiad, a kiedy odnosiłam brudne nakrycia do zlewu, Ethan stanął za mną, objął mnie i pocałował w szyję. Kolana mi zmiękły i o mało nie upuściłam talerzy, w ostatniej chwili odstawiłam je na blat. – Tak się cieszę, że wróciłaś do mojego życia – wyszeptał z ustami tuż przy moim uchu. W pamięci zaświtała mi słabo rada matki, żebym nie ulegała jego zalotom. Wybacz, mamo, pomyślałam, przywierając do Ethana całym ciałem. Uniósł moją dłoń do ust, ocierając się przy tym lekko ramieniem o moją pierś. – Chodźmy na górę – zaproponowałam. Kochaliśmy się i miałam wrażenie, że trwało to całe godziny. W ciągu ostatnich trzydziestu lat nie miałam innego kochanka poza Glenem i podniecało mnie nowe odczucie, jakim była bliskość Ethana, a także świadomość, że znam go od tak dawna. Dopiero później, kiedy leżeliśmy objęci, przyjemnie wyczerpani spełnieniem, zaczęliśmy mówić o sprawach, które leżały nam na sercu. – Opowiedz, jak twój ojciec przeżył wizytę na policji – poprosiłam, kładąc mu dłoń na piersi. Ethan pocałował mnie w czubek głowy, na co odruchowo mocniej się do niego przytuliłam. Czułam się cudownie w jego ramionach. – Właściwie nie wyglądał na aż tak bardzo przejętego. Ulżyło mi. Ale sama wiesz, jaki to zdumiewający człowiek. Nadal potrafi sobie radzić w trudnych sytuacjach, zachowując zimną krew prawnika. Oznajmił mi, że rozwiał wątpliwości policji w kwestii alibi Neda. – To dobrze – powiedziałam. Nie chciałam psuć tej chwili swoimi przemyśleniami na temat winy Neda. Najważniejsze było dla mnie, że Ethan nie zamartwia się już o ojca. – Myślę, że potraktowali go łagodnie – dodał. – I prawdopodobnie jeszcze łagodniej potraktują twoją… – Urwał, odrywając głowę od poduszki. – Słyszałaś? Zrobiłam to samo, nasłuchując. Miałam wrażenie, że w korytarzu coś się poruszyło. – Mamo? Zerwałam się jak oparzona. – O, cholera! – zaklęłam szeptem, używając słowa, które rzadko wychodziło z moich ust. – To Shannon. – Nie mogłam się zdecydować, czy włożyć dżinsy, czy rzucać się do szafy po szlafrok. Wybrałam dżinsy i wciągnęłam je pośpiesznie, balansując na jednej nodze. – Mamo? – Shannon zapukała do drzwi sypialni. – Chwileczkę, Shannon. Zaraz do ciebie wyjdę. Ethan też wstał i szybko się ubierał. – Zostań tu, proszę – szepnęłam do niego, wciągając przez głowę podkoszulek. Następnie otworzyłam
drzwi i bez stanika wyszłam na korytarz. Znalazłam Shannon w jej pokoju; przeglądała książki z półki; niektóre z nich wkładała do tekturowego pudełka stojącego na łóżku. Spojrzała na mnie przez ramię. – Spałaś? Jesteś okropnie rozczochrana. – Tak, trochę się zdrzemnęłam. – Przejechałam palcami po włosach. Oddychając z pewnym trudem, usiadłam na brzegu łóżka. – Dobrze cię widzieć. – Miałaś gości na obiedzie? – spytała. – Czuję sos pomidorowy. – Owszem. Zrobiłam zapiekankę z makaronu. Sporo zostało, gdybyś chciała sobie wziąć. – Może wezmę, dzięki. – Patrzyła na trzymaną w ręku książkę w twardej oprawie. – Przyszłam, żeby się zacząć pakować – wyjaśniła. – Pakować? – Do przeprowadzki. – Nie patrząc na mnie, znów skupiła uwagę na zawartości półki. – Zostało jeszcze parę tygodni, ale pomyślałam, że powinnam przejrzeć swoje rzeczy. – Wyciągnęła kolejny tom, spojrzała na tytuł i odstawiła z powrotem. Brzuch bardzo jej urósł przez kilka ostatnich dni. – Shannon… – zaczęłam – naprawdę dobrze przemyślałaś decyzję o przeprowadzce? – Od kilku miesięcy o niczym innym nie myślę, mamo. Nie znosiłam, kiedy mówiła do mnie takim tonem. – Proszę cię, nie wyjeżdżaj, skarbie. Proszę. Zostań tu przynajmniej do porodu. – Zastanawiałam się, czy istnieją jakieś środki prawne, które by mi pozwoliły ją zatrzymać. – Chcę być z ojcem mojego dziecka, mamo. – Następna książka wylądowała w pudełku. – Powinnam z nim być. – Kiedy mogę go poznać? – spytałam z nadzieją, że może jemu udałoby się przemówić do rozsądku łatwiej niż mojej córce. – Myślałam o tym – odpowiedziała z wahaniem. – Może lepiej, żebyś się z nim teraz nie spotykała, skoro jesteś tak… Od strony mojej sypialni dobiegł stłumiony stuk, jakby Ethan w ciemności zawadził kolanem o komodę. – Tatuś? – W oczach Shannon pojawił się błysk dziecięcej nadziei. Chciała wyjść na korytarz, ale w ostatniej chwili złapałam ją za ramię. – Taty tu nie ma – oznajmiłam, zaskoczona, że w ogóle brała pod uwagę taką ewentualność. – W takim razie kto jest w twojej sypialni? Przez moment chciałam skłamać, udać, że coś jej się przywidziało, ale wiedziałam, że to bez sensu. – Mamo – powtórzyła z naciskiem. – Kto jest w twojej sypialni? – Mam towarzystwo – oświadczyłam sztywno. – Ethan Chapman. Myślałam, że mnie uderzy. Posłała mi mordercze spojrzenie. – Jak mogłaś to zrobić? Ja wyjeżdżam, a ty zaczynasz się puszczać? Nie jesteście z tatą aż tak znów długo w separacji. Nie dajesz waszemu małżeństwu szansy, żeby zacząć jeszcze raz od nowa! – Nie ma takiej możliwości, żebyśmy do siebie wrócili, Shannon – odparłam stanowczo. Czułam się okropnie ze świadomością, że przez dwa lata pielęgnowała w myślach to złudzenie, a ja nic nie wiedziałam. – Ethan jest dawnym znajomym, kimś bardzo mi bliskim…
– Zamknij się! – Zatkała sobie uszy rękami. – Po prostu się zamknij. Wyminęła mnie; oparta o ścianę, z zamkniętymi oczami słuchałam, jak moja córka zbiega na dół po schodach i opuszcza dom. Wzdrygnęłam się tylko, kiedy zatrzasnęła za sobą frontowe drzwi.
Rozdział 32 Lucy Grałam na skrzypcach w pokoju z wieżyczką, próbując się nauczyć utworu, który ZydaChicks miały nadzieję włączyć do repertuaru w następnym sezonie, kiedy usłyszałam głośne tupanie na schodach. Poza moimi ćwiczeniami, w domu, gdzie mieszkałam, zawsze panował spokój. Goście sąsiadów raczej nie zachowywali się hałaśliwie, więc przerwałam grę i zaczęłam nasłuchiwać. Wiedziałam, że jeśli tupot nie ucichnie na pierwszym piętrze, będzie to znaczyło, że ktoś idzie do mnie. Tak jak się spodziewałam, kroki zatrzymały się dopiero na podeście drugiego piętra; otworzyłam drzwi, zanim niespodziewany gość miał szansę zapukać. Do mieszkania wpadła Shannon, z twarzą czerwoną ze wzburzenia, rzuciła się na kanapę i natychmiast wybuchnęła płaczem. Jej zachowanie mocno mnie przestraszyło. Pomyślałam, że coś się dzieje z dzieckiem albo Tanner z nią zerwał. Albo Julie została ranna w wypadku. Takie myślenie było bardziej typowe dla mojej siostry niż dla mnie, lecz mimo to nie mogłam się powstrzymać. Musiało się zdarzyć coś strasznego, bo Shannon szlochała tak gwałtownie, że nie była w stanie wydobyć z siebie słowa. – Powiedz mi, co się stało? – poprosiłam, siadając obok niej i biorąc ją za rękę. Tylko potrząsnęła głową; głośno wciągała powietrze, a łzy strugami spływały jej po policzkach. Myślałam, że sama też zaraz się rozpłaczę. Coś, co doprowadziło do takiej rozpaczy moją siostrzenicę, musiało i mnie bardzo zmartwić. W końcu Shannon złapała oddech na tyle, by się odezwać. – Pojechałam do domu… do mamy, żeby się zacząć pakować, i usłyszałam jakiś hałas dobiegający z jej sypialni. Pomyślałam, że może tata przyjechał i oni… – Zamknęła oczy. – No wiesz, uprawiają seks. Ale to nie był tata. – Popatrzyła na mnie. – To był ten cały Ethan Chapman. Ogarnęła mnie nieopisana ulga, a potem radość, której nie ośmieliłam się okazać. Brawo, Julie!, pomyślałam. Tak trzymaj, dziewczyno. – I to cię tak zdenerwowało? – spytałam. – Jestem zła. – Wyszarpnęła dłoń z mojego uścisku i walnęła nią w poduszkę kanapy. – Jestem na nią wściekła. Była beznadziejną żoną dla taty, a teraz szykuje wystawne obiady dla kogoś innego i jeszcze się z nim bzyka. Nigdy nie doceniała taty, więc wkurza mnie jak diabli, kiedy widzę, że innego faceta traktuje, jakby był jakimś bogiem. Ethan Chapman, Ethan Chapman… Nie przestaje o nim gadać, odkąd zobaczyła ten list. Żal mi było Shannon. Wiedziałam, że ciężko przeżyła rozwód rodziców, ciężej – jak sobie dopiero teraz uzmysłowiłam – niż ktokolwiek z nas mógł przypuszczać. Kochała ich oboje, zapracowaną, nadopiekuńczą matkę i wycofanego, łagodnego ojca. Jeśli koniec tego małżeństwa był zaskoczeniem dla Julie, to dla Shannon musiał być potężnym szokiem. Przepłakała chyba z miesiąc, kiedy już Glen się
wyprowadził, i wiem, że winiła za to Julie… podobnie jak teraz przypisywała jej całą winę. A moja siostra wolała wziąć na siebie ten ciężar, niż powiedzieć cokolwiek, co by mogło zachwiać uczuciami Shannon do ojca. Ja nie miałam w sobie aż tyle szlachetności. – Co Glen ci powiedział na temat rozwodu? Jaki powód przedstawił? – spytałam. Shannon z jękiem odchyliła głowę do tyłu i wbiła wzrok w sufit. – Tylko nie to. Niedobrze mi się robi od wałkowania tego tematu. Zresztą, to nie ma znaczenia. Powiedział, że nadal ją kocha, ale ona była za bardzo pochłonięta swoją pracą. Nigdy nie rozumiała… że małżeństwo jest ważniejsze od głupiej Babci Fran. Gdyby to pojęła, mogliby do siebie wrócić. – Twój tata tak powiedział? – Nie dosłownie, ale według mnie to oczywiste – stwierdziła. – On się z nikim nie spotyka. Myślę, że czeka, aż mama uporządkuje swoją skalę wartości i przestanie stawiać na pierwszym miejscu tę durną karierę. Mnie też ogarnęła złość, musiałam się mocno pilnować, żeby nie podnieść głosu. – Dzięki tej durnej karierze masz własny samochód, lekcje wiolonczeli, udział w letnich obozach muzycznych, a do tego mama opłaci twoje studia – wyliczyłam. – A przynajmniej była gotowa opłacić twoje studia. Shannon wywróciła oczami i znów spojrzała na sufit. Domyśliła się, po czyjej jestem stronie. – Posłuchaj mnie, moja droga. Rozumiem, że bardzo kochasz rodziców i chcesz, żeby z powrotem byli razem, ale to jest myślenie życzeniowe małej dziewczynki. Nie ma na to szans. Może i twoja matka spędzała przy pracy więcej czasu, niż powinna, ale w żadnym razie nie ponosi winy za rozwód. Twoja matka kochała twojego ojca. Staraj się pamiętać, co dla niego zrobiła. Choćby ta wyprawa-niespodzianka do Francji, bo wiedziała, jak Glen uwielbia ten kraj. Pamiętasz, jak w zeszłym roku, kiedy miał zapalenie płuc, odwołała promocyjne tournée, żeby go pielęgnować? Jak rozklejała dla niego miłosne liściki po całym domu? A kto gotował, chociaż pracowała całymi dniami, tak samo jak on? Shannon odwróciła twarz w drugą stronę, ale widziałam, jak nerwowo przełyka ślinę. – A poza tym wszystkim stworzyła mu naprawdę fantastyczny dom. Owszem, była zapracowana, ale on też. Twoja matka nie była złą żoną. – Zebrałam się w sobie, wiedząc, że przeze mnie świat Shannon zaraz legnie w gruzach. – Prawda jest taka, że twój ojciec miał typowy kryzys wieku średniego. Popatrzyła na mnie spod zmarszczonych brwi. – To niemożliwe. – Owszem, jak najbardziej. – Zastanawiałam się, ile powinnam jej powiedzieć. Nie chciałam zbyt mocno jej ranić. – Twoja matka pozwoliła, żebyś ją o wszystko obwiniała, ale to twój ojciec zadecydował o zakończeniu ich małżeństwa. Miał… – Chcesz powiedzieć, że ją zdradzał? – Najwyraźniej była przygotowana, żeby go przede mną bronić. Rysy miała ściągnięte, między jej brwiami rysowała się głęboka bruzda. Zawahałam się chwilę. – Myślę, że to on powinien z tobą o tym porozmawiać, nie ja. – Nie wierzę. – Splotła ramiona na piersi, nad powiększonym już brzuchem. – Tak, miał romans – przyznałam. – A kobieta, z którą się spotykał, zadzwoniła do twojej mamy, żeby jej o tym powiedzieć. Wiesz, jak twoja matka się poczuła? Obchodzi cię to? Serce jej pękło. Wyobraź
sobie, że ktoś, kogo kochasz... wyobraź sobie, że nagle się dowiadujesz, że Tanner, któremu ufasz i uważasz go za najbliższą osobę, spotyka się z kimś innym za twoimi plecami. Wyobraź sobie ten ból. A potem pomnóż go przez tysiąc, bo właśnie tak cierpiała twoja matka. Shannon wpatrywała się we mnie z osłupieniem. Przez chwilę obie milczałyśmy. – Dlaczego nigdy mi o tym nie powiedziała? – zapytała w końcu prawie szeptem. – A jak sądzisz? – Żebym się nie zwróciła przeciwko tacie? – No pewnie – potwierdziłam. Odwróciła wzrok, przygryzając dolną wargę. – Nie mogę uwierzyć, że tata mógł zrobić coś takiego – powiedziała z zadumą. – Jest tylko człowiekiem, Shannon. Zdrada nie czyni z niego potwora. – Glen by mnie chyba zabił, Julie pewnie też. – Przechodził ciężki okres, a wtedy ludzie czasami myślą, że romans rozwiąże ich problemy. Ale w tym wszystkim trzeba pamiętać, że twoja matka już go nie kocha. Została zbyt mocno zraniona i straciła zaufanie. Chyba oboje mają świadomość, że nic już między nimi nie zaiskrzy. Łączy ich głównie to, że oboje cię kochają i zawsze będą cię kochać. Twoja matka dwa lata walczyła z przeszłością, musiała się nauczyć, jak znowu żyć w pojedynkę, bo przecież kiedyś zakładała, że będzie żoną twojego ojca przez resztę życia. Wreszcie znalazła kogoś, kto jest dla niej przyjacielem i… jej się podoba. Pozwól jej na to, Shannon. Ona potrzebuje bliskości tego mężczyzny. Nie bądź samolubna. Oczy znów jej się zaszkliły, ale tym razem od łez wzruszenia, które zawisły na gęstych rzęsach. – Uważasz, że jestem samolubna? – spytała. Zawahałam się na moment, a potem odpowiedziałam: – Myślę, że to normalne, że dziewczyna w twoim wieku jest skupiona na sobie. Właśnie dlatego nastolatka zazwyczaj nie jest dobrym materiałem na matkę. Będziesz musiała nad tym mocno popracować, jeśli zatrzymasz dziecko. Shannon zamrugała i wtedy jedna z łez spłynęła wolno po jej policzku. – Powiedziałam jej, że nie chcę, żeby poznała Tannera – przyznała się. – No cóż… – wyciągnęłam rękę i otarłam tę łzę. – ...więc może to naprawisz?
Rozdział 33 Julie Poprzedniego wieczoru zdarzyły się dwie niesamowite rzeczy. Podczas rozmowy telefonicznej z Ethanem narzekałam na niemoc twórczą, skarżyłam się, że nie mam pomysłu na następną przygodę Babci Fran. Poprosił, żebym mu opowiedziała tę historię, i okazało się, że w miarę opisywania problemów z rozdziałem czwartym nabrałam ochoty do pisania. Rozmowa o sprawach niezwiązanych ze śmiercią Isabel czy ciążą Shannon przyniosła mi ulgę i stała się inspiracją, za którą byłam wdzięczna Ethanowi. Wiedziałam jednak, że muszę zachować ostrożność. Pisanie zawsze stanowiło dla mnie ucieczkę od problemów, a nie chciałam, by nadal odgrywało tę rolę. Pragnęłam znaleźć równowagę pomiędzy własnym życiem i losami moich bohaterów. Nadszedł czas, bym się skupiła na tym, co rzeczywiste. Drugim niesamowitym zjawiskiem był telefon od Shannon. Przepraszała mnie za to, jak się zachowała, odkrywszy, że się spotykam… i sypiam z Ethanem. – Jeśli chcesz się z nim widywać, nie mam nic przeciwko temu – powiedziała. – Przepraszam, że urządziłam scenę. Zastanawiałam się, co wpłynęło na tak zasadniczą zmianę nastawienia, ale ostatecznie postanowiłam się cieszyć, zamiast snuć domysły. – Dzięki, skarbie – odrzekłam. – To wiele dla mnie znaczy. – Chcę też, żebyś poznała Tannera, kiedy tu przyjedzie – dodała. – Ja też chcę go poznać – wydukałam. Postanowiłyśmy urządzić grilla, żeby przy okazji mógł też poznać Lucy i moją matkę. – Tylko czy to go nie przytłoczy? – wyraziłam wątpliwość. – Chodzi mi o to, czy nie będzie skrępowany, poznając tyle nowych osób naraz? – Nie, mamo – zapewniła z nutą dobrze mi znanej drażliwości w głosie. Wiedziałam, że zawarty przez nas pakt o nieagresji jest kruchy. – On bardzo dobrze się odnajduje w różnych sytuacjach towarzyskich i w ogóle. – Okej – zakończyłam temat, bojąc się, że jeśli pociągnę go dłużej, wkroczymy na niebezpieczny grunt – na przykład sprawę przeprowadzki do Kolorado – i stracę to, co już udało mi się osiągnąć. Tak więc w dobrym nastroju jechałam do Bay Head Shore, żeby odwiedzić Ethana. Ponieważ było południe w środku tygodnia, na autostradzie nie było tłoku, co zresztą nie miało dla mnie większego znaczenia. Wybrałabym się w tę podróż tak czy inaczej, nawet gdybyśmy mieli ze sobą spędzić tylko dwadzieścia minut. Ethan uprzedził, że będzie u niego ojciec, więc po drodze kupiłam kanapki dla nas trojga; zastanawiałam się, co poczuję na widok pana Chapmana po tak wielu latach i na jakie tematy moglibyśmy
bezpiecznie porozmawiać. Pogoda była piękna, choć upalna, a smakowity zapach kanapek spoczywających w torbie na siedzeniu pasażera budził apetyt. Poczułam wprawdzie lekkie ukłucie niepokoju, gdy po skręcie w Shore Boulevard w przerwie między dwoma domami po prawej stronie zobaczyłam kanał, ale to była mimowolna reakcja, przypominająca skurcz żołądka, i prawie całkowicie ustąpiła, zanim dotarłam na miejsce. Widząc drugi samochód za furgonetką Ethana na podjeździe, uznałam, że należy do jego ojca, i zaparkowałam na ulicy na wprost domu. Wysiadając, zauważyłam korpulentną ciemnowłosą kobietę, która zmiatała piasek ze ścieżki przed należącym kiedyś do nas bungalowem. Ileż razy sama robiłam to, co ona? – Dzień dobry! – zawołałam, machając do niej z trochę przesadnym entuzjazmem. Podniosła wzrok i też do mnie pomachała, po czym z niepewnym uśmiechem wróciła do przerwanego zajęcia. Prawdopodobnie uznała mnie za dziwaczkę. Podniosłam rękę, żeby zapukać w sztormowe drzwi domu Ethana, ale przez szybę widać było na wylot cały dom, więc zauważyłam go siedzącego z ojcem nieopodal płotu; obaj byli zwróceni twarzami w stronę kanału. Weszłam do środka, zostawiłam kanapki w kuchni na blacie z tygrysiego klonu i wyszłam na podwórze. Nie widzieli, że się zbliżam, a mój własny wzrok przykuła scena na sąsiedniej posesji, gdzie dwaj mali chłopcy pluskali się hałaśliwie w okrągłym basenie pod drzewem. Niepokoiło mnie, że matka sprząta po drugiej stronie domu, zamiast pilnować dzieci. W każdej chwili mogło im się przecież coś stać. – Witam! – zawołałam, podchodząc do mężczyzn siedzących przy płocie. Na mój widok Ethan wstał, z uśmiechem wyciągnął ręce i ucałował mnie w policzek. – Dobrze cię widzieć – powiedział. Pan Chapman wolno podnosił się z krzesła. Było widać, że kosztuje go to sporo wysiłku. – Proszę nie wstawać. Podeszłam do niego. Jednak zdążył się już pozbierać i kiedy mu podałam rękę, ujął ją w obie dłonie, uśmiechając się przy tym ciepło. Czułam, jak drżą mu palce. Wydał mi się o wiele starszy od mojej matki. Zrozumiałam, dlaczego Ethan chciał mu oszczędzić wiadomości o liście Neda i kontaktów z policją. – Mała Julie Bauer – odezwał się pan Chapman. – Jakże miło cię widzieć. Wyrosłaś na piękną kobietę. Prawda, Ethan? Ethan uśmiechnął się do mnie, odsłaniając zęby. – Bardzo piękną – przyznał. Przyciągnął po piasku trzecie krzesło i ustawił za mną. – Usiądź – zachęcił. – Mnie też miło pana widzieć, panie Chapman – powiedziałam, siadając, a wtedy staruszek z powrotem opadł na miejsce. – Było mi bardzo przykro, kiedy usłyszałam o Nedzie – dodałam. – Dziękuję – przyjął moje wyrazy współczucia z lekkim skinieniem głowy. Miał przeciwsłoneczne okulary w staroświeckiej, rogowej oprawie; byłam ciekawa, od jak dawna je nosi. – Jak ci się jechało? – zagadnął Ethan. Nadal stał, oparty o swoje krzesło, z rękami założonymi na piersi. Ubrany był w dżinsy i niebieską koszulkę polo z czerwonym napisem: „Chapman – stolarstwo” na kieszonce. Wyglądał fantastycznie. – Bez problemów – odrzekłam. – Przywiozłam kanapki, są w kuchni.
– Świetnie – ucieszył się Ethan. – Jesteś głodny, tato? – Zwracając się do ojca, nieco podniósł głos; domyśliłam się, że starszy pan ma kłopoty ze słuchem. – Pewnie – przyznał się pan Chapman. – Przynieść je? – Zaczęłam się podnosić, ale Ethan położył mi dłoń na ramieniu. – Zostań tu z tatą – poprosił. Zebrał zamówienia na napoje i zostawił nas samych. Pan Chapman splótł dłonie na brzuchu. Teraz, kiedy już nie musiał podejmować wysiłku fizycznego, sprawiał wrażenie odprężonego. – Zyskałaś całkiem sporą sławę, prawda, Julie? – zagadnął. – Och, może pewną popularność – przyznałam z uśmiechem. Przesunęłam krzesło o kilkanaście centymetrów, niby po to, żeby lepiej słyszeć pana Chapmana, a w istocie, by mieć oko na chłopców dokazujących w basenie bez jakiegokolwiek nadzoru. – Widuję twoje książki w bibliotece i zawsze wtedy mówię bibliotekarce, że znałem ich autorkę, gdy była małą dziewczynką – pochwalił się. – Dziękuję. – Założę się, że tego nie wiesz, ale pamiętam cię najlepiej z sióstr. – Naprawdę? – spytałam szczerze zaskoczona. – Jak to możliwe? – Ponieważ to ty – wskazał na mnie długim, nieco sękatym palcem – byłaś najodważniejsza z waszej trójki – wyjaśnił. – Tak pan uważa? – Według mnie to Isabel miała najwięcej z nas odwagi, ale nie byłam gotowa na poruszanie tematu mojej starszej siostry. – Ależ tak – potwierdził. – Byłaś też bardzo bystra. Zawsze widziałem cię z książką w ręku i nie bałaś się nikogo ani niczego. Przepływałaś tam… – pokazał ręką drugą stronę kanału – …do tych czarnych, zaprzyjaźniłaś się z nimi. Kto inny zrobiłby coś podobnego? Z pewnością nikt z ludzi mieszkających po tej stronie kanału – sam sobie odpowiedział na to retoryczne pytanie. – Miałam z tego powodu różne kłopoty – przypomniałam mu. Chłopcy na sąsiednim podwórku pływali na wielkim dmuchanym krokodylu, pokrzykując przy tym radośnie i wychlapując wodę z basenu. – Próbowałaś własnymi siłami dochodzić do pewnych rzeczy, co mi się w tobie podobało – ciągnął ojciec Ethana. – Wiem, że w twojej rodzinie przedstawiało to pewną trudność, ale nie akceptowałaś bezkrytycznie wartości wyznawanych przez rodziców, tylko najpierw je kwestionowałaś. Nie miałam pojęcia, że obserwował mnie aż tak uważnie, kiedy byłam dzieckiem, lecz jego komplementy, rzecz jasna, cieszyły, wiedziałam, że moja „odwaga” okazała się raczej kulą u nogi niż pożądaną cechą. – Moi rodzice byli bardzo konserwatywni – przyznałam. Zrzuciłam z nóg sandały i zanurzyłam stopy w ciepłym piasku. – Zwłaszcza ojciec – skomentował pan Chapman. – A ty chętnie mu się sprzeciwiałaś, prawda? Byłaś w tym bardzo podobna do swojej matki. Z tego co wiedziałam, matka nigdy się nie sprzeciwiała ojcu, ale nie zadałam sobie trudu, żeby to powiedzieć. Rozmowa była niezobowiązująca i nie musiałam uściślać szczegółów dotyczących mojej rodziny.
– Zawsze zapominam, że mama i pan przyjaźniliście się jako dzieci – powiedziałam. Słońce przypiekało mi ramiona. Wprawdzie przed wyjazdem z domu posmarowałam się kremem, ale pomyślałam, że jeśli mamy posiedzieć dłużej na powietrzu, będę musiała pożyczyć jakiś mocniejszy filtr od Ethana. – Owszem, dobrze się rozumieliśmy, tak jak ty z Ethanem. To miłe, że znów się do siebie zbliżyliście. – Spoglądał gdzieś w dal nad wodami kanału. Od czasu, jak tam usiadłam, nie przepłynęła ani jedna łódź. – Chciałbym znowu być w przyjaznych stosunkach z twoją matką, ale Maria nawet nie chce ze mną rozmawiać. Zawahałam się, nie wiedząc, co mu odpowiedzieć. – Widzi pan, panie Chapman – zaczęłam – po prostu każdy znajomy z tamtych czasów przypomina jej o bardzo trudnych przeżyciach naszej rodziny. No cóż, jednak ten temat się pojawił, i to przeze mnie. – Tak, zdaję sobie z tego sprawę. Policja już z nią rozmawiała? – zapytał. – Nie sądzę. – Ponowne otwarcie tej sprawy musi być rzeczywiście bardzo trudne dla twojej rodziny – przyznał. – Cóż, dla pańskiej także – odpowiedziałam. Kuter wyładowany ludźmi i sprzętem do wędkowania sunął po wodzie, kierując się na północ, prawdopodobnie ku rzece. Przez chwilę obserwowaliśmy go w milczeniu. – Myślisz, że to Ned zabił twoją siostrę? – odezwał się w końcu pan Chapman, zaskakując mnie bezpośredniością pytania. Odruchowo popatrzyłam na nasze dawne podwórko. Chłopcy zachowywali się teraz spokojniej, ich głowy to znikały za krawędzią basenu, gdzie nie mogłam ich widzieć, to znów się ukazywały. Prawdopodobnie rywalizowali, który z nich dłużej potrafi wstrzymywać oddech pod wodą. Nie znosiłam tej zabawy. Kategorycznie zakazałam jej Shannon, ale jestem pewna, że wiele razy złamała zakaz, kiedy mnie nie było w pobliżu. Które dziecko by postąpiło inaczej? – Nie wiem, co myśleć, panie Chapman – odrzekłam. – Nie umiem sobie wyobrazić, o co innego mogło mu chodzić w tym liście do policji. Przesunął językiem po suchych, spękanych wargach. Twarz miał wychudłą; zastanawiałam się, czy przypadkiem nie jest chory, jakkolwiek Ethan temu zaprzeczał. – A ja sądzę, że list Neda może być jedną z tych rzeczy, których się nie da wyjaśnić do końca – powiedział. – Czy Ned mógł się wymknąć tamtego wieczoru, kiedy według pana zeznań byliście razem? – zapytałam ostrożnie, starając się uniknąć oskarżycielskiego tonu. Pan Chapman sprawiał wrażenie rozczarowanego moim pytaniem. Nie odpowiadał. Jeszcze raz oblizał spierzchnięte usta, patrząc na wodę. – Przepraszam – wybąkałam. – Próbuję poskładać kawałki tej koszmarnej układanki. – Był ze mną o północy – odezwał się w końcu. – To wiem na pewno. A mówiłaś, że właśnie wtedy… to się stało. – Cóż, nigdy nie miałam całkowitej pewności co do dokładnego czasu – przypomniałam mu. – Ned był tu ze mną – powtórzył pan Chapman. – Oglądaliśmy deszcz meteorów. A potem poszedł się
położyć. Musiało być już wówczas dobrze po północy. Poza tym, jaki mógłby mieć motyw? Uwielbiał twoją siostrę. Nie mogłam mu wyjawić swoich podejrzeń co do związku jego syna z Pamelą Durant. Musiałam wierzyć, że z czasem prawda sama wyjdzie na jaw. – Pewnie ma pan rację – stwierdziłam. Poczułam ulgę, kiedy stuknęły sztormowe drzwi i zaraz potem Ethan przeszedł przez podwórko. Wstałam, żeby mu pomóc, bo niósł tacę z trzema pełnymi szklankami, stertą plastikowych talerzy i kanapkami. Podałam panu Chapmanowi jego napój waniliowy. – Pamiętam, jak śmigałaś po kanale waszą małą motorówką – powiedział, kiedy już oboje z Ethanem usiedliśmy i zaczęliśmy jeść. – Tam i z powrotem, pomiędzy naszymi domami a zatoką. – Tylko tam wolno mi było dopływać – potwierdziłam. – Założę się, że wyrosłaś na buntowniczą nastolatkę – dodał pan Chapman. Chyba nie był głodny, bo nawet nie tknął swojej kanapki. – Prawdę mówiąc, wcale nie – wyznałam. – Po śmierci Isabel zaczęłam się bać różnych rzeczy. Moje słowa wyraźnie go zasmuciły. – Szkoda – mruknął. – Nawet nigdy więcej nie pływała łodzią – wtrącił się Ethan. – Naprawdę? – zdziwił się pan Chapman. – Och, powinnaś to przełamać. Zaraz po lunchu wyjeżdżam i uważam, że moglibyście się wybrać we dwoje na przejażdżkę. Pogoda jest piękna, a na wodzie nie ma tłumów. – Co ty na to? – podchwycił Ethan, spoglądając na mnie pytająco spod uniesionych brwi. – Nie, dziękuję. – Na sąsiednim podwórku chłopcy wbiegli do domu, a ja z ulgą zakończyłam ochotniczą służbę ratowniczą. – Znów przykleiłaś sobie etykietkę? – spytał pan Chapman. – Co pan ma na myśli? – spytałam zdziwiona. – Kiedyś uważałaś, że jesteś Nancy Drew – wyjaśnił. – Wielbicielką przygód. Teraz jesteś bojaźliwą kobietą. Nie musisz pozostać nią na zawsze. – Coś w tym jest – poparł go Ethan. Te kilka słów wypowiedzianych przez pana Chapmana wywarło na mnie zaskakujący wpływ. „Nie musisz pozostać nią na zawsze”. – Może popłynę – oznajmiłam, jeszcze nie całkiem gotowa, by przyjąć propozycję, ale nagle uznałam, że chętnie ją rozważę. Pan Chapman rzeczywiście opuścił nas zaraz po lunchu; staliśmy z Ethanem przed domem i patrzyliśmy, jak jego samochód się oddala. – Jesteś gotowa na tę przejażdżkę łodzią? – spytał Ethan, obejmując mnie ramieniem. Zrobiłam minę, która nie pozostawiała wątpliwości, że nie jestem. – Jak się czułaś, kiedy jako dziecko pływałaś swoją łódką? Zastanawiałam się przez chwilę nad odpowiedzią. – Wolna. Aż do tamtej nocy. Wtedy wszystko się zmieniło. Nie zwalniając uścisku, poprowadził mnie przez podwórko w stronę przystani.
– To było w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym drugim roku – stwierdził. – Mamy nowy wiek. Chodź. Już w doku zaczął odcumowywać łódź, a ja, patrząc, jak to robił, przypominałam sobie szorstkość wilgotnej liny, którą przywiązywałam naszą małą motorówkę. Dziadek nauczył mnie wielu różnych węzłów. Byłam pewna, że pamiętam je wszystkie. Ethan stał po drugiej stronie doku. – Wskakuj pierwsza – zachęcił mnie. – Wsiądę zaraz za tobą. Spojrzałam w dół na żółtawy pokład. Łódź zakołysała się lekko na fali wytworzonej przez płynący kanałem motorowy jacht; od samego patrzenia na poruszające się wahadłowo siedzenia zakręciło mi się w głowie. Przemogłam się jednak. Usiadłam na skraju nabrzeża, przytrzymałam stopami brzeg burty i ześliznęłam się do łodzi. Serce mi waliło, jakbym stała na krawędzi Wielkiego Kanionu. Szybko zajęłam miejsce pasażera z przodu i chwyciłam się wystającego elementu kadłuba. Ethan z niemal młodzieńczą zręcznością wskoczył na pokład i usiadł za kołem sterowym. Poczułam zmieszane zapachy benzyny, oleju i wody. Kiedyś uwielbiałam nimi oddychać. Zrobiłam głęboki wdech, zastanawiając się, czy to możliwe, bym znów je polubiła. – Dobrze się czujesz? – zapytał z uśmiechem Ethan. Pokiwałam głową twierdząco. Wycofał łódź na kanał, a następnie skierował w stronę rzeki. Milczałam, nadal zalękniona, z jedną ręką wciąż zaciśniętą na krawędzi burty, kiedy zbliżaliśmy się do nowego – przynajmniej dla mnie – mostu Lovelandtown. Był wyższy od starego i miał znacznie szerzej rozstawione filary, więc teraz przepłynięcie pod spodem nie nastręczało trudności. Mijaliśmy zupełnie mi nieznane domy, postawione lub przebudowane już po mojej ostatniej wyprawie łodzią. Przyjmowałam te zmiany z zadowoleniem. Zostawiliśmy za sobą kanał i wpłynęliśmy na otwarte wody Manasquan River. Gorące, wilgotne powietrze rozwiewało mi włosy, drobinki rozpylonej wody chłodziły twarz i nagle odkryłam, że te odczucia przywołują w mojej pamięci nie tamtą noc, kiedy straciłam siostrę, tylko niezliczone godziny radości, jakie spędziłam w naszej motorówce. Kiedy tak mknęliśmy po wodzie, przyglądałam się twarzy Ethana. W jego profilu wciąż potrafiłam dostrzec tamtego chłopca, który robił sekcje krabom, trzymał wnętrzności węgorza w alkoholu i leżąc na brzuchu pośród trzcin, badał morskie życie na płyciznach. Kto mógł przewidzieć, że kiedyś znów się tu znajdę razem z nim, że będę się cieszyć jego towarzystwem, będę go pragnąć… i kochać? Przełknęłam nagły ucisk w gardle; miałam nadzieję, że Ned nie okaże się jednak odpowiedzialny za śmierć Isabel. To by zbyt mocno zraniło Ethana. Popatrzył na mnie i się uśmiechnął. – Uwielbiasz to, prawda? – Jego ton nie pozostawiał wątpliwości, że to nie jest pytanie. Przysunęłam się do niego, kładąc rękę na oparciu siedzenia. – Ciebie uwielbiam – powiedziałam mu prosto do ucha i położyłam głowę na jego ramieniu.
Rozdział 34 Julie Dwa dni później zebraliśmy się wieczorem w moim domu – moja matka, siostra, Ethan i ja – na grilla, urządzonego głównie po to, żebyśmy mogli poznać Tannera Stroha. Kazałam wszystkim przyjechać o szóstej. Minęło wpół do siódmej, a Shannon i głównego gościa nadal nie było. Moje napięcie rosło z każdą minutą. Gdyby ktoś nastąpił mi na odcisk, na pewno bym wybuchnęła. Wyniosłam z kuchni na werandę miskę sałatki ziemniaczanej. Matka siedziała u szczytu długiego stołu ze szklanym blatem, kroiła dorodne pomidory zerwane we własnym ogródku i układała je na półmisku obok liści sałaty i plastrów kiszonego ogórka. Na zewnątrz Ethan, ubrany w przywieziony z domu fartuch w niebiesko-białe pasy, obracał porcje kurczaka i hamburgery na grillu. Lucy stała obok ze szklanką piwa i zabawiała go rozmową. Wiedziałam, że jej się spodobał – co zakomunikowała mi słabo skrywanym gestem uniesionych kciuków, gdy tylko ujrzała go w drzwiach – i bardzo mnie to cieszyło. Matka przywitała się z Ethanem ciepło, mimo że nie chciała, bym utrzymywała z nim bliższe kontakty. Tego dnia była w typowym dla siebie pogodnym nastroju, co przyjęłam z ulgą po tym, jak zareagowała parę dni wcześniej na wiadomość o liście Neda. – Myślisz, że jest za ciepło, żeby jeść na zewnątrz? – zwróciłam się do niej z pytaniem. Wcześniej wydawało mi się, że jest chłodniej, ale prawdopodobnie byłam w trakcie jednego ze swych menopauzalnych ataków gorąca. – Jest dobrze, nie za ciepło. – Umieściła ostatni plaster pomidora na półmisku i odłożyła nóż na deskę. – O której kazałaś Shannon przyjść? – zapytała. – O szóstej – odpowiedziałam, zabierając ze stołu przybory do krojenia. – Ten jej młody człowiek zrobi kiepskie wrażenie, pojawiając się z takim opóźnieniem. – Mama pociągnęła łyk piwa ze szklanki. Zawsze mówiła, że raz do roku lubi się napić zimnego piwa, i najwyraźniej ów raz przypadał tego wieczoru. – Nie mogę się doczekać, żeby go przypiec – powiedziała, zacierając ręce, jakby chodziło o jakiś smakowity kąsek. Musiałam się roześmiać. – Cóż, starajmy się za bardzo tego nie okazywać – rzuciłam przez ramię, odnosząc deskę do kuchni. Wracałam na werandę z bułkami do hamburgerów, gdy na ulicy rozległo się podwójne trzaśnięcie drzwi od samochodu. – Może to oni – powiedziałam z nadzieją, stawiając talerz z bułkami na stole. Usłyszałam głosy z boku domu, a zaraz potem na patio stanęła Shannon, trzymając za rękę wysokiego, szczupłego mężczyznę. Wyszłyśmy z mamą, żeby go przywitać. Tanner Stroh miał starannie przystrzyżone ciemne włosy i wyglądał, jakby dopiero co wyszedł spod prysznica. Ubrany był w sportowe spodnie khaki i hawajską koszulę z krótkim rękawem w bladoniebieskie wzory. W jego wyglądzie było coś szpanerskiego, co jak wiedziałam, musiało odstręczać Lucy, ale mnie dodało odrobinę pewności siebie.
Wyciągnął do mnie rękę. – Witam, pani Sellers – powiedział. – Bardzo mi miło panią poznać. Przepraszam za spóźnienie. – Nic się nie stało – zapewniłam, ściskając podaną dłoń. – Ja też się cieszę, że mogę pana poznać. Aż do tego momentu nie zdawałam sobie sprawy, że spodziewałam się ujrzeć osobnika z licznymi kolczykami na ciele, włosami w tłustych strąkach, ubranego w obwisłe portki. Tymczasem ten mężczyzna wcale nie przypominał „artystów”, którzy zwykle pociągali Shannon, jakkolwiek musiał uchodzić za atrakcyjnego. Był jednak dla niej stanowczo za stary. Włosy zaczynały mu się przerzedzać nad czołem, a w kącikach oczu spostrzegłam pierwsze zmarszczki. Nastąpiły stosowne prezentacje. Zauważyłam, że Shannon przygląda się Ethanowi podobnie jak ja Tannerowi i trochę mnie to rozbawiło, czemu dałam wyraz uśmiechem. Wszyscy ściskali sobie ręce i uprzejmie wymieniali słowa powitania. Tanner zachowywał się bardzo uprzejmie, jednocześnie okazując wszystkim serdeczność, co przywiodło mi na myśl Eddiego Haskella z filmu Wiercipięta, który ukrywał swe socjopatyczne skłonności pod nienagannymi manierami. Jedzenie było gotowe. Ethan wniósł na werandę półmisek hamburgerów i grillowanego kurczaka, a my z Lucy zebrałyśmy zamówienia na drinki. Tanner poprosił o piwo, Shannon o lemoniadę. Miałam zamiar uważnie monitorować ilość wypijanego przez niego alkoholu. Uświadomiłam sobie, że Shannon dopiero za trzy lata będzie mogła legalnie się z nim napić. Miała prawo jazdy dopiero od niespełna roku. Kiedy już wszyscy zasiedliśmy do stołu na werandzie, moja matka bez żadnego owijania w bawełnę przystąpiła do rzeczy. – Jak mogliście do tego dopuścić? – odezwała się, wbijając wzrok w wybranka Shannon. Zaskoczony Tanner otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale Shannon pośpieszyła mu na ratunek. Nawet ja byłam gotowa go ratować. Mamie czasami doprawdy brakowało taktu. – To była moja wina, babciu – zapewniła. – Zapomniałam wziąć pigułkę. – To nie najlepszy sposób na rozpoczęcie naszej wspólnej przyszłości, pani… – Urwał, wyraźnie zapomniawszy nazwisko mojej matki. – Bauer – podpowiedziała. Tanner pokiwał głową. – Pani Bauer. Ale ja kocham Shannon i zrobimy co w naszej mocy, żeby wszystko ułożyło się jak najlepiej. – Jest moją jedyną wnuczką, więc mam zamiar trzymać cię za słowo – ostrzegła go moja matka. – Obiecuję. – Tanner po raz pierwszy od początku wizyty jakby stracił pewność siebie. – Skąd pochodzisz? – Ethan próbował skierować rozmowę na bardziej neutralny temat. – Z Karoliny Południowej – odparł Tanner. – Moja rodzina wciąż tam mieszka. – I co oni na to… – Wykonałam gest obejmujący jego i Shannon. – …na to wszystko? Widziałam, że się zawahał. – Nie są zachwyceni – przyznał, a ja uszanowałam jego szczerość. – Ale zaakceptują Shannon. Pokochają ją od razu, jak tylko ją poznają. Zastanawiałam się, gdzie będą spędzać wakacje. Z nami czy z jego rodziną? Na Wschodnim Wybrzeżu czy na Zachodnim? Czy wybiorę się kiedyś w odwiedziny do mojej córki? – Shannon mówiła, że pracujesz obecnie nad doktoratem – włączyła się do rozmowy Lucy.
– Owszem. – Tanner dołożył drugi plaster pomidora do swojego hamburgera. – Mam coś w rodzaju indywidualnego toku studiów. Zajmuję się po części historią, po części naukami społecznymi. – Zacząłeś już pisać? – drążyła Lucy. Potwierdził skinieniem głowy. – Moja praca dotyczy spotkania dzieci ofiar ocalałych z holokaustu z potomkami faszystowskich oprawców. Jestem w połowie Niemcem, w połowie Żydem, więc ten temat w naturalny sposób mnie fascynuje. – No proszę – rzuciła Lucy ze szczerym zainteresowaniem. – Świetnie. Wciągnęła Tannera w intelektualnie wymagającą akademicką dyskusję, napotykając z jego strony entuzjazm równy własnemu. Ethan włączył się, wspominając program o dzieciach nazistów, obejrzany niedawno na kanale historycznym, a matka opowiedziała o kimś, kto przeżył holokaust i był jej stałym klientem w McDonaldzie. Shannon wtrącała od czasu do czasu jakąś uwagę, aby pokazać, że ma pojęcie o temacie i że jej związek z Tannerem nie jest oparty wyłącznie na seksie. Dlaczegóż, ach dlaczegóż, on nie mógł być o dziesięć lat młodszy albo ona o dziesięć starsza? Wówczas znacznie lepiej bym znosiła całą tę sytuację. Wyglądało na to, że jestem jedyną osobą przy stole, która nie ma nic do powiedzenia o pracy doktorskiej Tannera. Myślami byłam zupełnie gdzie indziej; przemówiłam, dopiero kiedy dyskusja przygasła na dłuższą chwilę. – Tanner – zaczęłam. – Uważam, że Shannon powinna tu zostać przynajmniej do czasu, aż dziecko będzie na świecie, a ona dojdzie do siebie i nabierze wprawy w opiece nad niemowlęciem. – Mamo. – Shannon spiorunowała mnie wzrokiem. – Już to omówiłyśmy. – Załatwiłem już dla niej lekarza, pani Sellers – powiedział Tanner, ocierając usta serwetką. – Mam trochę odłożonych pieniędzy, wystarczą nam na utrzymanie, dopóki nie skończę studiów i nie zacznę uczyć. Damy sobie radę. Wiem, że to panią martwi, bo sam z początku trochę się martwiłem. Kiedy poznałem Shannon, sądziłem, że jest dużo starsza. Wygląda poważnie i zachowuje się poważnie jak na swój wiek. Jest taka inteligentna i… – Popatrzył na moją córkę z czułym uśmiechem. – Jest niesamowita. Shannon odwzajemniła uśmiech, jakby z pewną nieśmiałością. Miał bzika na jej punkcie, tego byłam pewna, ale nie sądziłam, by wiedział, w co tak naprawdę się pakuje. – Mama wspomniała, że pańska córka też zaszła w ciążę, gdy była w moim wieku – zwróciła się Shannon do Ethana. Żachnęłam się, ale Ethan nie sprawiał wrażenia dotkniętego. – Owszem – przyznał. – Miała szesnaście lat i jej dziecko zostało adoptowane przez parę, która nie mogła mieć własnego potomstwa. – Nie sądzę, żebym potrafiła zrobić coś takiego – oświadczyła. – Cóż, jej sytuacja wyglądała inaczej. – Ethan pociągnął łyk piwa. – Tak naprawdę nie była związana z tym chłopakiem. Umówiła się z nim kilkakrotnie i ostatnim razem zmusił ją do współżycia. – Gwałt na randce? – odezwała się moja matka, a ja się zdziwiłam, że w ogóle zna to określenie. – Otóż to – potwierdził Ethan. – Abby z początku bała się nam powiedzieć, ale w końcu się odważyła i wnieśliśmy oskarżenie przeciwko temu chłopakowi. Musiał odsiedzieć swoje i przez jakiś czas
wykonywać prace społeczne. – My przynajmniej nie mamy tego problemu – wtrąciła Shannon, prawdopodobnie na mój użytek. Jakby mówiła: „Widzisz? Mogło być jeszcze gorzej”. Podobało mi się to, w czym brałam udział. Nie sam temat rozmowy, rzecz jasna, ale fakt, że siedzimy razem jak dorośli ludzie i rozmawiamy. Podobało mi się, że Shannon przez większość czasu nie odnosi się do mnie z otwartą wrogością. Wiedziałam już, że zawdzięczam to siostrze; nie wiedziałam, co Lucy wyjawiła mojej córce, ale i tak byłam wdzięczna, cokolwiek jej powiedziała. Próbowałam zobaczyć Shannon w nowym świetle, jakby była dorosła, ale choć bardzo się starałam, wciąż widziałam w niej tylko ciężarne dziecko. Rozmowa ciągnęła się przez cały deser i dopiero kiedy skończyliśmy jeść i wszyscy pomagali mi sprzątać ze stołu, zauważyłam, że moja matka całkiem ucichła. Przy lodach i cieście nie odezwała się ani słowem. Patrzyłam, jak stoi przy kuchennym blacie i przekłada resztki jedzenia do plastikowych pojemników, a potem nachyliłam się do jej ucha i spytałam szeptem: – Dobrze się czujesz, mamo? Pokiwała głową. – Piwo trochę mnie męczy – wyjaśniła. – Chyba już wrócę do domu. Przyszła do mnie pieszo, pokonując odległość dwóch przecznic, dzielącą nasze domy. Było jeszcze jasno, ale nie chciałam, żeby sama wracała, skoro nie czuła się najlepiej. Spojrzałam jej w twarz, jak zwykle w zdrowym oliwkowym odcieniu, z leciutką różową opalenizną od czasu spędzanego w ogrodzie. – Może prześpisz się tutaj, a później jedna z nas cię odwiezie? – zaproponowałam. – Dobrze – powiedziała, kładąc przykrywkę na jednym z wypełnionych pojemników. Byłam zaskoczona, że poddała się bez walki. – Cześć, babciu! – zawołała Shannon. Nieświadoma, że nam przerywa rozmowę, wepchnęła się pomiędzy nas, żeby uściskać babcię. – Na nas już czas. – Do widzenia, kochanie – odpowiedziała moja matka, obejmując ją i całując w policzek. Wszyscy pożegnali odjeżdżającą parę, choć tylko Lucy zdobyła się w stosunku do Tannera na serdeczny uścisk. Kiedy już ich nie było, ponownie zwróciłam się do matki: – Możesz odpocząć w moim pokoju – zaproponowałam. Przypomniał mi się tamten dzień, kiedy jej powiedziałam o liście Neda. Zachowała się wówczas dokładnie tak samo. – Chcesz, żebym poszła z tobą? – spytałam. Matka nie odpowiedziała. Stała pośrodku kuchni i wolno potrząsała głową. Zaczynałam się o nią poważnie niepokoić. – Mamo? – W moim głosie musiał zabrzmieć lęk, bo Lucy i Ethan się odwrócili, żeby na nas spojrzeć. – Nikt dziś nie wspomniał ani słowem o Shannon i jej wiolonczeli – powiedziała matka. Miała łzy w oczach. – Od kiedy tylko ta dziewczyna nauczyła się mówić, obchodziła ją jedynie muzyka. A dziś wieczorem ta część jej życia jakby nie istniała. – Wskazała na drzwi, przez które wyszli Shannon z Tannerem. – Ten chłopak jest skupiony na sobie i swoich… swoich faszystowskich dzieciach czy kimkolwiek tam są… – Wykonała lekceważące machnięcie. – Założę się, że nawet nigdy jej nie poprosił, żeby dla niego zagrała.
Lucy próbowała ją objąć, ale matka odepchnęła jej rękę. – Jestem zmęczona, Lucy – oznajmiła. – Pójdę się zdrzemnąć. Może później odwieziesz mnie do domu. – Oczywiście – zapewniła ją moja siostra, bezradnym gestem opuszczając rękę. Ethan stanął obok mnie i razem patrzyliśmy, jak matka idzie korytarzem. – Kurczę, co jej się stało? – odezwała się w końcu Lucy. Przypomniałam sobie Shannon jako małą dziewczynkę. Nie chciała słuchać zabawnych dziecięcych piosenek, które podobały się innym dzieciom. – Chcę słuchać cię mamo! – żądała, rozśmieszając tym Glena i mnie. – Ona ma rację – powiedziałam. – Nikt nie wspomniał ani słowem.
Rozdział 35 Maria 1944 Gwałt na randce. Wiedziałam, że wiele osób w moim wieku wyśmiewa to określenie, uważając, że umożliwia przypisanie chłopakowi gwałtu, kiedy dziewczyna po fakcie żałuje, ale ja się go trzymałam, bo umniejszało ciężar mojej winy za to, co się stało pod koniec tysiąc dziewięćset czterdziestego czwartego roku. Tego lata po raz pierwszy mój mąż w ciągu tygodnia mieszkał w naszym nowym domu w Westfield, podczas gdy ja przebywałam na letnisku z rodzicami. Charles odbywał staż w szpitalu dla weteranów, wybrał to zamiast pediatrii, ponieważ koniecznie chciał służyć krajowi, jak tylko mógł. Wojna przeniknęła do wszystkich sfer naszego życia, poczynając od nieustannie nadawanych komunikatów w radiu, po racjonowanie żywności, benzyny i niemal wszystkiego innego, co było nam niezbędne do życia. Rozważałam zamieszkanie w Westfield z Charlesem; przyjeżdżałabym wówczas do rodziców tylko na weekendy, tak jak on, ale uparł się, że nie ma sensu, abym siedziała w dusznym mieście, skoro i tak mógłby ze mną spędzać niewiele czasu. Pracował długo i mozolnie, ale kochał to, co robił, i odczuwał satysfakcję, że działa dla dobra ojczyzny. Byłam z niego dumna, lecz w ciągu tygodnia bardzo mi go brakowało. Tęskniłam za zasypianiem przy jego rozgrzanym ciele i za naszymi długimi rozmowami o przyszłości. Rozmawialiśmy o dzieciach, które nam się urodzą, i o tym wszystkim, co chcielibyśmy im zapewnić. Uprawialiśmy seks, choć nie tak często, jak bym chciała. Wiedziałam, że Charles jest zmęczony, ale też zastanawiałam się czasami, czy może mam pod tym względem większe potrzeby niż większość kobiet. Nigdy nie rozmawiałam ze znajomymi o takich rzeczach, więc nie miałam pewności, czy to normalne. Moi rodzice prowadzili ożywione życie towarzyskie, jako że do Bay Head Shores sprowadziło się więcej ludzi, którym nie przeszkadzało pochodzenie mojej matki, więc często gdzieś wychodzili, a moje dawne koleżanki albo pracowały, albo zajmowały się świeżo urodzonym potomstwem. Mężowie wielu z nich zostali zmobilizowani, a niektórzy walczyli w Europie. Wiedziałam, że mam szczęście, bo mój mąż jest bezpieczny na amerykańskiej ziemi. Jednak bez Charlesa i bez przyjaciółek czułam się samotna, a samotność potrafi być niebezpieczna. Jesienią miałam zacząć drugi rok pracy nauczycielskiej, lato jednak oznaczało dni wypełnione lenistwem. Dużo czytałam, myślałam o Charlesie i miałam stanowczo zbyt dużo wolnego czasu. Któregoś wieczoru w środku tygodnia, kiedy moich rodziców nie było, czytałam na werandzie książkę Johna Hersheya A Bell for Adano, gdy dostrzegłam Rossa siedzącego samotnie nad kanałem. W zapadającym szybko zmierzchu widziałam żarzący się koniec jego papierosa. Od czasu do czasu strzepywał popiół wprost do wody, a ja patrzyłam jak zaczarowana na czerwony punkcik poruszający się
łukiem w ciemności. Przyglądałam mu się długo, całkowicie zapominając o książce. Wyobrażałam sobie drzewno-skórzany smak jego ust, a potem, niczym sterowana automatycznym pilotem, wyszłam na podwórko. Specjalnie głośno zamknęłam za sobą sztormowe drzwi, żeby nie był zaskoczony, kiedy mnie zobaczy. Podeszłam do kanału i usiadłam na brzegu, podciągając kolana pod brodę. Woda była gładka jak żelatyna, a odbicie niemal okrągłego księżyca ślizgało się białym krążkiem po jej powierzchni. Znajdowałam się jakieś trzy i pół metra od Rossa i choć zgasił już papierosa, zapach dymu wciąż dało się wyczuć w powietrzu. – Piękny wieczór – powiedziałam, odwracając się twarzą do niego. Księżyc świecił tak jasno, że widziałam Rossa wyraźniej, niż się spodziewałam. Patrzył na mnie, pocierając palcami brodę, jakby głęboko nad czymś zamyślony. – Piękny – zgodził się ze mną. – Jak to możliwe, że tu jesteś w środku tygodnia? – spytałam. – Wziąłem wolne na lato, żeby być z Joan i z dzieckiem – wyjaśnił. Obejrzałam się na ich pogrążony w ciemności dom. – A gdzie są dzisiaj? – Joan ma jakichś znajomych w Brielle. Zabrała Neda i pojechała z wizytą. – Aha – mruknęłam. Zatem i on był sam. – Wyobrażam sobie, że trudno ci bez Charlesa przez cały tydzień – odezwał się Ross. – Owszem – przyznałam. – Ale mogłoby być gorzej. Mógłby walczyć w Europie. Przyszło mi do głowy, że bez Charlesa czuję się jak tamta niezamężna dziewczyna, którą kiedyś byłam, gotowa pójść wieczorem z przyjaciółmi do Jenkinsona albo umówić się z chłopakiem do kina. Ross wstał i się przeciągnął; przez moment bałam się, że ma zamiar wrócić do domu. Ale on podszedł bliżej, a kiedy usiadł obok mnie na brzegu, zwieszając nogi nad wodą, aż zawirowało mi w głowie. – Cieszę się, że znalazłaś kogoś takiego jak Charles, Mario – powiedział. – Ma wprawdzie pokręcone poglądy, ale może cię pociągnąć w górę. Chodzi mi o twój status społeczny. Będziesz doktorową. – Nie po to za niego wyszłam. – Oczywiście, że nie. Ale to miły bonus. – Nie zależy mi na tego rodzaju „bonusach” – zapewniłam. Uśmiechnął się pod nosem. – Nadal jesteś zadziorna, co? – Uniósł rękę i dotknął mojego policzka. – Tęskniłem za tobą. Nie tylko za… no wiesz, fizyczną stroną naszego związku. Tęskniłem za całą tobą. Za przyjaźnią, jaka nas łączyła. Nie byłam pewna, co mu odpowiedzieć. Czy ja też za nim tęskniłam? Owszem, ale ja tęskniłam właśnie za tą fizycznością. Charles zaspokajał moje potrzeby, jeśli chodzi o poważne rozmowy i towarzystwo, lecz nasze niezbyt częste małżeńskie pożycie miało w sobie coś purytańskiego i pozostawiało we mnie niedosyt. Brakowało mi ukradkowego, namiętnego seksu, jaki uprawialiśmy z Rossem na polanie obrośniętej krzakami jeżyn. – Tęsknię… – Łagodnie odsunęłam jego rękę. – Tęsknię za czymś, za czym nie mam prawa tęsknić – powiedziałam. Ross spojrzał na mój dom.
– Gdzie są twoi rodzice? – Wyszli. Wstał i wyciągnął do mnie rękę. – Chodź ze mną – poprosił. Bez namysłu chwyciłam jego dłoń, która różniła się od dłoni Charlesa, była bardziej miękka i chłodna. Już prawie zapomniałam jej kształt. Poszliśmy ścieżką między naszymi domami, pod oknem sypialni, przez które się kiedyś wymykałam na schadzki z Rossem. Dopiero przy końcu piaszczystego podjazdu zdałam sobie w pełni sprawę z tego, dokąd zmierzamy. Poczułam chłodny pomarańczowy pył pod stopami, kiedy przecinaliśmy wąską drogę, i w końcu znaleźliśmy się na oświetlonej księżycem polanie pośród jeżynowych krzewów. – Nie powinniśmy tego robić, Ross. Nie odpowiedział, a ja nie puściłam jego dłoni. Czułam pulsowanie swojego… a może jego tętna w miejscu, gdzie nasze ręce się stykały. Świadomość, że sięgamy po zakazany owoc, podniecała nas, jak zawsze, i wkrótce opadliśmy na ziemię w osłoniętym zaroślami półkręgu. Ross zerwał z krzaka kilka jeżyn i wetknął mi do ust. Przed pogryzieniem obróciłam każdą z nich na języku. Nigdy potem nie potrafiłam ich jeść bez poczucia tej grzesznej przyjemności. Ross ułożył mnie na piasku, po czym nachylił się, żeby mnie pocałować. Pomyślałam szybko o Charlesie, o tym, że nigdy nie udało mu się wzbudzić we mnie pożądania, jakie w tym momencie odczuwałam do Rossa. Odwzajemniając pocałunki, rozpięłam mu koszulę. On zdjął ze mnie bluzkę, szorty, stanik i majtki. Leżałam przed nim naga, rozgrzana żądzą, a on, przykucnięty obok mnie, patrzył. – Tęskniłem za twoim pięknym ciałem. – Pochylił się, żeby polizać moją pierś. – Joan ma ciało jak chłopiec. Nawet kiedy była w ciąży, biust jej nie urósł. Popełnił błąd, niepotrzebnie wypowiedział te słowa. Na wzmiankę o Joan błyskawicznie ochłonęłam. Nie mogłam jej tego zrobić. Nie mogłam tego zrobić Charlesowi! Ross próbował wsunąć kolano pomiędzy moje uda, a ja napięłam mięśnie, starając się to uniemożliwić. – Nie róbmy tego, Ross – poprosiłam. – Nie bądź niemądra – zbył mnie. Jakimś cudem udało mu się rozsunąć mi nogi. Poczułam jego penis między udami. – Ross, mówię poważnie. – Próbowałam się spod niego wysunąć. – Nie chcę tego robić. Uniósł się trochę, żeby przyjąć dogodniejszą pozycję. Mimo że rozpaczliwie chciałam go powstrzymać, moje ciało było rozgrzane i bezbronne na skutek wcześniejszego podniecenia, więc wszedł we mnie bez najmniejszego wysiłku. Wściekła odpychałam rękami jego barki, chcąc go z siebie zrzucić. Ugryzłam go w obojczyk, wbijałam mu paznokcie w skórę na plecach. Jednak moje wysiłki jakby jeszcze bardziej go podnieciły, wbijał się we mnie coraz mocniej i głębiej, dysząc mi prosto do ucha. Zaczęłam płakać, odrętwiała, mój oddech przypominał łkanie. – Proszę cię, Ross – błagałam. – Proszę, przestań. Skończył szybko i za to jedno byłam mu wdzięczna. Wysunął się ze mnie i przetoczył na plecy, a ja natychmiast się poderwałam i na kolanach, po omacku zaczęłam szukać bielizny. Kiedy podniosłam z piasku stanik, Ross chwycił mnie za rękę. – Co robisz? Nie ubieraj się jeszcze.
Patrzyłam na niego z niedowierzaniem. – Mówiłam ci, żebyś przestał. – Nie sądziłem, że naprawdę tego chciałaś – odparł. Trzepnęłam go w pierś stanikiem. – Owszem, naprawdę chciałam, żebyś przestał. Wziąłeś mnie siłą. – Mario, daj spokój. Zachowywałaś się jak dzikie zwierzę, tak jak kiedyś. – Próbowałam cię odepchnąć. – Głos mi się załamał. – Gdybyś naprawdę chciała mnie powstrzymać, tobyś powstrzymała. – Jesteś ode mnie o wiele silniejszy – przypomniałam mu z wyrzutem. – Nie pamiętam żadnych sprzeciwów z twojej strony, kiedy cię całowałem. Ani kiedy cię rozbierałem. Miał rację, było mi tak bardzo wstyd, żałowałam, że nie mogę cofnąć czasu do momentu, gdy go zobaczyłam z werandy. Postąpiłabym zupełnie inaczej, gdybym choć przez dwie sekundy pomyślała o Charlesie i Joan… i małym Nedzie. Przyglądał się, jak wkładam stanik. – Daj, pomogę ci – zaproponował, widząc, że mam trudności z zapięciem haftek. Odskoczyłam, nie pozwalając mu się dotknąć. Narzuciłam na siebie bluzkę. – Jesteś naprawdę zła? – W jego głosie słychać było zakłopotanie. – Owszem! – krzyknęłam. – Jestem cholernie zła! Nie znalazłam majtek i wciągnęłam na siebie same szorty. – Przepraszam – powiedział, siadając na piasku. Próbował mnie chwycić za kostkę, ale mu się nie udało. – Bardzo cię przepraszam, Mario. Szczerze. Przebiegłam przez polanę, wzniecając tumany piaskowego kurzu, i zatrzymałam się na dobre dopiero w domu. Pochlipując, zagrzałam sobie w garnku wodę, żeby się wykąpać. Chciałam zmyć z siebie wszystkie ślady po Rossie Chapmanie. Przebrałam się w szlafrok, wyczesałam piasek z włosów, a potem stałam boso w kuchni, patrząc, jak woda powoli zaczyna parować. Czułam się, jakbym oszalała. Jakbym postradała zmysły. Powtarzałam w kółko: „Przepraszam, Charles. Przepraszam, Charles”. Nigdy tak naprawdę nie otrząsnęłam się z wydarzeń tamtego wieczoru ani ich sobie nie wybaczyłam. Nawet teraz, w wieku osiemdziesięciu jeden lat, wiedząc, że to, co się stało, może uchodzić za gwałt na randce, nadal zdarza mi się budzić w środku nocy ze słowami przeprosin i wyznania winy na ustach.
Rozdział 36 Julie 1962 Wiedziałam, że tego dnia wszystko idzie nie tak, jak trzeba. Był piąty sierpnia, niedziela. Tego dnia umarła Marilyn Monroe. Rano po kościele wszyscy poza Isabel zasiedli przy stole na werandzie, do jedzenia naszego jak zwykle obfitego świątecznego śniadania. – Isabel? – Matka odchyliła się na krześle, żeby móc zajrzeć do salonu. Nie mogliśmy zacząć jeść jajek z bekonem, bułek i ciasta z kruszonką, dopóki moja starsza siostra nie przyjdzie do nas i nie zostanie odmówiona modlitwa. Usłyszeliśmy szmer bosych stóp na linoleum, a zaraz potem Isabel wśliznęła się na werandę i usiadła na krześle obok mnie. – Marilyn Monroe nie żyje – oznajmiła w momencie, gdy braliśmy się za ręce, żeby zacząć modlitwę. – Co takiego? – Matka chwyciła dłoń Lucy. – O czym ty mówisz? – Dopiero co słyszałam w radiu – wyjaśniła Isabel. – Zabiła się. – Och, co za szkoda! – westchnęła babcia. Ojciec wydał z siebie pełne oburzenia prychnięcie. – Można się było spodziewać, że umrze w grzeszny sposób, skoro tak też żyła – powiedział. – Jak się zabiła? – spytałam autentycznie zaciekawiona. – Nie chcę tego wiedzieć! – Lucy zatkała sobie uszy rękami i zaczęła głośno buczeć, żeby zagłuszyć siostrę, która zamierzała udzielić mi odpowiedzi. – Nie teraz, Isabel – poprosiła babcia. – Lucy nie chce tego słuchać. Niewiele wiedziałam o Marilyn Monroe, tylko tyle, że była piękną blondynką, niezwykle seksowną. Mężczyźni za nią szaleli, a kobiety jej zazdrościły. Dlaczego ktoś taki miałby się zabijać? – Odmówmy modlitwę – odezwał się ojciec, sięgając z jednej strony po moją dłoń, z drugiej po rękę babci. Pochyliliśmy głowy, recytując znane na pamięć słowa, po czym zabraliśmy się do jedzenia. W niedzielne poranki to ojciec pełnił rolę szefa kuchni i smażył jajecznicę, zawsze z cebulą, pieprzem i pomidorami. Niedzielne śniadania należały do moich ulubionych chwil spędzanych z rodziną. – Dziś wieczorem – zaczęła babcia, krojąc jajeczną masę brzegiem widelca – dziadek i ja chcemy was zabrać, dziewczęta, na promenadę. Aż pisnęłam z radości, ale nie byłam zaskoczona, że Izzy próbuje się wykręcić. – Dzięki, babciu, ale mam już inne plany – powiedziała. – Ty też z nami pójdziesz, mamo? – odezwała się Lucy. Matka nalała sobie drugą filiżankę herbaty. – Nie, skarbie. Zostanę w domu i zajmę się zaległymi sprawami. – Dopiero po latach zrozumiałam, jak
bardzo matka musiała sobie cenić te rzadkie momenty, kiedy nie miała nas wszystkich na głowie. Mniej więcej w połowie śniadania znów wypłynął temat samobójstwa Marilyn Monroe. – Dziewczęta, ze śmierci Marilyn Monroe należy wyciągnąć naukę – rzekł poważnie ojciec. – Tatusiu. – Lucy odstawiła szklankę z sokiem i popatrzyła na niego oburzona. – Chyba nie będziemy teraz o tym rozmawiać. – Nie jesteś aż taka mała, żeby nie wiedzieć o pewnych rzeczach – zwrócił się do niej. Następnie spojrzał na mnie, a potem na Isabel. – Grzeszyła na wiele różnych sposobów. Nie dość, że nie przejmowała się tym, jak rani Boga, to również nie dbała o to, że rani innych ludzi. – Nie wydaje mi się, żeby była aż taka zła, Charles – wtrącił dziadek, smarując masłem kolejną bułkę. – Spójrz na fakty – odpowiedział mu ojciec. – Miała romanse z żonatymi mężczyznami. I to wieloma. Rozbijała małżeństwa. Pozowała… bez ubrania do kalendarzy i czasopism. – Znaleziono ją nagą – wtrąciła Isabel, na co ojciec pokiwał głową, jakby chciał powiedzieć: „Sami widzicie”. – Prawdopodobnie najgorszymi jej postępkami były aborcje – stwierdził. – A miała ich kilka. Wzdrygnęłam się. Ojciec dobrze mnie wyedukował. Jak kobieta mogła odebrać życie swemu nienarodzonemu dziecku? – Co to jest aborcja? – spytała Lucy. – Nie potrzebujesz tego wiedzieć. – Mama posłała ojcu wymowne spojrzenie ponad głową najmłodszej córki. – A wielu ludzi uważa, że romansowała z prezydentem Kennedym – dodał ojciec. – Och, to niedorzeczne – odezwała się babcia. – Raczysz swoje córki jakimiś plotkami. – Wierzę, że to prawda – upierał się tata, postukując palcami o brzeg kubka. – Przykro mi to mówić, ale wierzę, że John Kennedy byłby zdolny złamać małżeńską przysięgę, a Marilyn Monroe z całą pewnością mogłaby go do tego nakłonić. Nic dobrego nie może wyniknąć z takiego postępowania. Przypomniałam sobie o swoich nieczystych myślach, nabierając pewności, że stanowiły zaiste drobne wykroczenie w porównaniu z karygodnym zachowaniem Marilyn Monroe. – Słyszałam o pewnej kobiecie, która zdradzała męża. – Isabel, z łokciem na stole, machała trzymanym w palcach kawałkiem smażonego bekonu. – Pojechała z kochankiem na wakacje, wsiedli do helikoptera, a kiedy z niego wysiadali, śmigło odcięło jej głowę. – Och, Isabel! – skarciła ją matka. – Nie będę więcej słuchać żadnych okropnych słów! – Lucy wstała i zabrawszy swój talerz, weszła do domu. Jednak Isabel, jak zwykle, podbiła serce ojca. Popatrzył na nią ponad stołem i pokiwał głową. – Właśnie – rzekł z naciskiem. Tata był taki ślepy… Żałowałam, że brak mi odwagi, by mu powiedzieć o conocnych spotkaniach Isabel z Nedem w zatoce. Moje próby połączenia Brunona z Isabel na razie nie przynosiły efektów i nocami, kiedy wymykałam się na łodzi, Izzy i Ned zawsze byli na platformie, obejmowali się i całowali… i pozwalali sobie na znacznie, znacznie więcej. Później tego popołudnia ojciec wyjechał do Westfield, a ja zobaczyłam, że Wanda i jej kuzyni nadal są po drugiej stronie kanału. Zwykle łowili ryby tylko rano, ale pogoda dopisywała, więc domyśliłam się,
że chcą wykorzystać cały dzień. Postanowiłam się do nich przyłączyć. Wyjęłam sprzęt wędkarski z garażu, a potem obeszłam dom, żeby zabrać suchy ręcznik ze sznura z praniem. Pomiędzy tymi zwykłymi, plażowymi, wisiał śliczny ręcznik Isabel, ten z żyrafą. Zakładałam, że Izzy jest już na plaży i jeśli zwrócę ręcznik przed jej powrotem, to nawet się nie zorientuje, że go pożyczyłam. Zarzuciłam więc sobie to cudo na ramię i wróciłam dookoła domu na podwórko. Kiedy ostatnio wędkowałam, pękła mi żyłka, więc usiadłam na jednym z ogrodowych krzeseł, żeby ją naprawić. Zauważyłam, że Ned, Ethan i pan Chapman znajdują się w łodzi zacumowanej w doku. Widziałam czubki ich głów i słyszałam rozmowę, chwilami ożywioną, lecz nie byłam w stanie rozróżnić poszczególnych słów. Nagle pan Chapman podniósł głos. – Powiedziałem: nie! Ned odparł mu na to coś, czego nie zrozumiałam, również krzycząc. – Idź do domu, Ethan – rozkazał pan Chapman; pomyślałam, że to on właśnie ma być za coś ukarany albo – co wydawało się w tych okolicznościach bardziej prawdopodobne – rozmowa nie jest przeznaczona dla jego uszu. Pochyliłam się niżej nad żyłką, udając, że jestem bardzo zajęta, na wypadek gdyby któryś z nich spojrzał w moją stronę, a tak naprawdę wytężałam słuch, żeby zrozumieć, o czym mówią. Kiedy już za Ethanem zatrzasnęły się sztormowe drzwi, pan Chapman znów się odezwał. – Nie zobaczysz się z nią dziś w nocy – oświadczył. Ogarnęła mnie ciekawość połączona z nadzieją. Pomyślałam, że jeśli mnie samej nie uda się rozdzielić Neda i Isabel, to może pan Chapman zdoła tego dokonać. Pochyliłam głowę tak nisko nad wędką, że czułam jej słonawy zapach. – Skoro wiedziałeś przez cały czas, dlaczego nagle teraz się wtrącasz? – spytał Ned. Jego ojciec ściszył głos i choć wyciągnęłam szyję w ich kierunku, odgarniając przy tym włosy za ucho, nie usłyszałam, co powiedział. Rozmowa trwała jeszcze kilka minut, a potem pan Chapman wszedł do domu. Współczułam Nedowi. Wiedziałam, jak to jest być strofowanym, jaką się wówczas czuje bezsilność i gniew. Dawno skończyłam reperowanie żyłki, więc ożywiona zaobserwowaną sceną chwyciłam wędkę, wiaderko oraz ręcznik z żyrafą i pobiegłam do naszej przystani. Zeszłam po drabinie i już miałam wskoczyć do łódki, gdy usłyszałam, jak Ned cicho woła moje imię. Wyjrzawszy zza belkowania, zobaczyłam, że idzie w moją stronę, więc wrzuciłam wszystko na dno łodzi i szybko wspięłam się po drabinie z powrotem na górę. Chciałam zawołać coś do niego na przywitanie, ale uciszył mnie, kładąc palec na ustach. Pokiwałam głową, dając mu w ten sposób znać, że rozumiem. Najwidoczniej nie chciał, żeby jego ojciec nas usłyszał. Dopiero kiedy znalazł się tuż przy mnie, odezwał się szeptem: – Izzy jest w domu? – Obejrzał się przez ramię, jakby w obawie, że ojciec może go obserwować. Niemal czułam jego strach. – Nie. – Popatrzyłam na jego ręce, spodziewając się ujrzeć w nich żyrafę-zabawkę, ale nie miał jej przy sobie. – Chyba poszła na plażę z Mitzi i Pam.
Spojrzałam mu w twarz, żeby sprawdzić, czy wzmianka o Pam wzbudzi jakąś szczególną reakcję, lecz Ned jakby w ogóle nie zwrócił na nią uwagi. Nabrałam stuprocentowej pewności, że George albo wziął kogoś innego za Neda tamtego dnia na rzece, albo po prostu się ze mną droczył. – Czy mogłabyś jej przekazać wiadomość ode mnie? – Pewnie. Zrobiłabym dla ciebie wszystko, pomyślałam. Cieszyłam się, że nasza rozmowa odbywa się akurat w niedzielę. Zawsze w niedzielę miałam ładne włosy, bo myłam je i układałam przed wyjściem do kościoła. Byłam ciekawa, czy zauważył, jak dobrze wyglądają. Przerzuciłam je przez ramię, z nadzieją, że Ned uzna ten gest za seksowny, bo mnie właśnie taki się wydawał. – Powiedz jej, że tej nocy nie mogę się z nią spotkać, dobrze? – poprosił. Pokiwałam głową. Czułam się taka dorosła. I dumna, że tamci dwoje powierzają mi swoje sekrety. – Nie martw się, powiem jej – obiecałam. – Dzięki. – Kiedy wyciągnął ku mnie rękę, zagryzłam zęby, spodziewając się, że potarga mi włosy, jakbym była dzieckiem, tymczasem Ned przytrzymał mi głowę od tyłu i spojrzał w oczy. – Jesteś najlepsza, Jules – powiedział. Miałam ochotę wspiąć się na palce i go pocałować. Wydawało się to łatwe, stał tak blisko, był taki przystojny. Ale stopy miałam jakby przyklejone do piasku, więc tylko podziękowałam uśmiechem za komplement. Niedługo potem, wciąż jeszcze pod wrażeniem dotyku ręki Neda, zarzucałam wędkę z drugiej strony kanału. Powiesiłam ręcznik Isabel na płocie przed sobą, tak że żyrafa patrzyła na nas wielkimi oczami spod długich rzęs. Wandzie tak się podobał ręcznik, że żałowałam, iż nie mogę jej go podarować. – Widziałaś kiedyś taką na żywo? – spytała mnie, wskazując na żyrafę. – Pewnie. W zoo w Nowym Jorku. Ty nie widziałaś? – Uhm – mruknęła. Kiedy zarzuciłyśmy wędki, zaświtał mi w głowie pewien pomysł. Wymyśliłam, że mogłabym zaoszczędzić trochę pieniędzy i zabrać Wandę – a może i George’a, gdyby był dla mnie miły – pociągiem do Nowego Jorku, żeby im pokazać ogród zoologiczny. Skoro Wanda nigdy nie widziała żyrafy, to prawdopodobnie nie widziała też słonia ani nosorożca, ani żadnego innego dzikiego zwierzęcia. Wprowadzanie jej w ten nowy, nieznany dotąd świat dałoby nam obu wiele zabawy. Zastanawiałam się właśnie, jak uzyskam zgodę na spędzenie całego dnia poza domem, kiedy George przerwał moje rozważania. – Dlaczego chłopak twojej siostry rozmawia z takim nieopierzonym dzieciakiem jak ty? – zapytał, nabijając przynętę na haczyk. Domyśliłam się, że widział mnie z Nedem na naszym podwórku. – Tak się składa, że uważa, że jestem najlepsza – odpowiedziałam z dumą. – Najlepsza w czym? – dopytywał się ze śmiechem. Postanowiłam zignorować to pytanie. – A może wkrótce pojechalibyśmy we trójkę do zoo w Nowym Jorku? – rzuciłam. – Jak przekonasz swojego tatę, żeby ci na to pozwolił? – spytała Wanda, a George pokręcił głową. – Jedźcie sobie we dwójkę – oświadczył. – Nie mam zamiaru pakować się w kłopoty, przekraczając
granicę stanu z jakąś białą dziewczyną. Gawędziliśmy tak prawie godzinę; ja snułam plany naszej wyprawy, a oni tłumaczyli mi, dlaczego to nie może się udać. Salena i jej kuzyni wędkowali dość daleko od nas, ale słyszałam, jak śpiewają razem z radiem nastawionym na stację dla kolorowych. Ryby nie brały, jednak nikomu z nas to nie przeszkadzało. W niedziele kanał dostarczał mnóstwo rozrywki, było na nim pełno łodzi najrozmaitszych kształtów i wielkości. Kilka tych wyższych kołysało się przed nami na falach, czekając, aż most zostanie otwarty i będą mogły płynąć dalej. Coraz więcej dużych jednostek stało w kolejce, aż w końcu rozległ się znajomy dźwięk, i środkowa część mostu zaczęła się obracać. Nie byłam przyzwyczajona do oglądania go od tamtej strony, więc gapiłam się zafascynowana, gdy jakaś łódka podpłynęła do nabrzeża i zatrzymała się tuż przede mną. – Cześć, Julie! Opuściłam wzrok i ku swemu zaskoczeniu ujrzałam Brunona Walkera, siedzącego w motorówce. – Cześć, Bruno – odpowiedziałam. Czarne włosy miał trochę rozwiane wiatrem, przez co wyglądał jeszcze bardziej seksownie niż zwykle. Był bez koszuli, widziałam więc zarys mięśni pod opaloną skórą. Wystarczyło, że uniósł papierosa do ust, by napięły się mięśnie na ramieniu. – Co robisz po tej stronie? – Spojrzał na Wandę, potem na George’a i znów na mnie. Nie miał ciemnych okularów, które by ukryły jego zaskoczenie tym, że znalazł mnie wędkującą z kolorowymi. – Łowię ryby – odpowiedziałam, choć miałam świadomość, że niezupełnie tego dotyczy pytanie. – To są moim przyjaciele, Wanda i George. A to Bruno – dokonałam prezentacji. Wanda i George się nie odzywali. Wiedzieli, że mój świat nie zazębia się zbytnio z ich światem. – Chciałem cię o coś zapytać – oznajmił Bruno. Jego łódka zakołysała się na fali wytworzonej przez mijający nas jacht, ale zdołał ją utrzymać w miejscu. – Jesteście blisko z Isabel? Wzruszyłam ramionami. – Dosyć. A czemu pytasz? – Na ile poważnie, twoim zdaniem, ona traktuje Neda? Wprawdzie zaaranżowana przeze mnie trzyosobowa przejażdżka łodzią Neda wbrew moim nadziejom nie zaowocowała trójkątem, ale zobaczyłam, jak otwierają się przede mną nowe możliwości. – Według mnie traci zainteresowanie jego osobą – skłamałam. – Nie mów. – Ledwie poruszał ustami, jakby słowa, które wypowiadał, nie były dla niego ważne. Ja jednak wiedziałam, że po prostu ma taką manierę, i stałam się jeszcze bardziej zuchwała. – Powinieneś z nią o tym porozmawiać – zasugerowałam. – Sam nie wiem… – Zawahał się. – Nie wydaje mi się, żebym był w jej typie. – Cóż, może ona jeszcze tak naprawdę nie ma swojego typu – powiedziałam tonem Dear Abby, udzielającej porady sercowej. – Trudno z nią porozmawiać – stwierdził. – Prawie nigdy jej nie widuję bez Neda lub którejś z koleżanek. – Sam pchał mi się w ręce. – Wiem, jak mógłbyś z nią pogadać w cztery oczy – powiedziałam. – Jak?
– Czasami koło północy dopływa do platformy na zatoce, siada tam i rozmyśla. Lubi pobyć sama, żeby spokojnie pomyśleć o różnych rzeczach. W rzeczywistości Isabel nienawidziła być sama. Tak naprawdę mówiłam o sobie, o tym, jak bardzo lubiłam samotne nocne wyprawy motorówką. Jednak to nie miało żadnego znaczenia. W tej rozmowie nie chodziło o prawdę. – Dziwne – mruknął Bruno. On też nie wyglądał na kogoś, kto lubi w samotności spojrzeć w swoje myśli. Uznałam, że on i Izzy doskonale by do siebie pasowali. – Czasami po prostu lubi pobyć sama – powtórzyłam, wzruszając ramionami. – Dziś w nocy możesz ją tam znaleźć. To by wam umożliwiło rozmowę bez świadków. – No nie wiem… – Wyraźnie się wahał. – Ned jest moim dobrym kumplem. – Spojrzał w stronę otwartego mostu Lovelandtown, przygryzając dolną wargę w zakłopotaniu. Słońce odbijało się w jego cudownych zielonych oczach. Zabawna wydała mi się ta niepewność u zazwyczaj tak pewnego siebie chłopaka. W końcu pokiwał głową, jakby wymyślił jakiś plan. – Ale to dobry pomysł – stwierdził. – Mówisz, że pływa tam prawie każdej nocy? – Uhm. I jestem pewna, że będzie tam dzisiaj. – Skąd ta pewność? – Mamy niedzielę. Tata w niedzielę wieczorem wyjeżdża do Westfield i Izzy czuje powiew swobody. Wiesz, wydaje jej się, że nie zostanie przyłapana. – Dzięki, Julie – rzucił. – Jesteś okej. – Proszę bardzo. Obejrzał się, żeby sprawdzić, czy może bezpiecznie wycofać łódź, po czym odbił od nabrzeża i pomachał mi, kierując się w stronę mostu. Kiedy już warkot jego silnika zlał się z innymi hałasami w kanale, George odwrócił się i spojrzał na mnie z powagą. – To, co robisz, nie jest dobre, dziewczyno – powiedział. Nie przekazałam Isabel wiadomości od Neda. Tamtego wieczoru Lucy i ja poszłyśmy z dziadkami na promenadę, a Izzy umówiła się z koleżankami. Wiedziałam, że w pewnym momencie pożegna się z nimi i popłynie na platformę na spotkanie z Nedem. Miała wracać do domu o dwudziestej trzeciej trzydzieści, ale nie sądziłam, by się przejmowała wyznaczoną porą, wiedząc, że mama pójdzie spać wcześniej. Byłam tak podekscytowana swoimi knowaniami, że tylko o nich myślałam, jeżdżąc na karuzelach i jedząc watę cukrową kupioną przez dziadka. Uważałam, że jestem bardzo sprytna. Po powrocie z promenady weszłam na górę z Lucy, żeby poczekać, aż uśnie. Leżałam za zasłoną na własnym łóżku i próbowałam czytać Wskazówkę w szkatułce z biżuterią, ale niemal po każdym zdaniu myśli uciekały mi ku Isabel i temu, co się może zdarzyć o północy. Miałam nadzieję, że Bruno wykaże się trochę większą bystrością niż zwykle. Wyobrażałam sobie, jak podpływa łodzią do platformy i pyta: „Isabel, to ty?”, jakby był zaskoczony, że ją tam widzi. Miałam nadzieję, że właśnie tak się zachowa, że nie powie czegoś w rodzaju: „Julie mi powiedziała, że cię tu znajdę”. Boże, gdyby to zrobił, chybabym go zabiła. Potem wyobraziłam sobie, jak Isabel ogląda się przez ramię na plażę, zdziwiona, że Neda jeszcze nie ma. Może się zdenerwuje obecnością Brunona. Wydało mi się to całkiem prawdopodobne, bo na pewno
by nie chciała, żeby Ned ją przyłapał z innym chłopakiem. Może jednak po kilku minutach rozmowy z Brunonem się uspokoi. Dojdzie do wniosku, że z jakiegoś powodu tej nocy Ned się nie pojawi. Że coś poszło nie tak z ich ustaleniami. I może wówczas inaczej spojrzy na jego przyjaciela. Tej nocy księżyc miał kształt cienkiego rożka, więc nie należało oczekiwać, że Isabel dostrzeże piękno zielonych oczu Brunona, ale może chłopak i tak jej się spodoba? Nie starczyło mi fantazji, by zakładać, że zaprosi go na platformę, ale przynajmniej mogliby ze sobą porozmawiać. Przynajmniej miała zacząć porównywać go z Nedem i przy odrobinie szczęścia uznać, że Ned mu nie dorównuje. Lucy szybko zasnęła, co często się zdarzało, kiedy przy niej byłam, więc zwinęłam pościel w kształt sylwetki pod narzutą. Potem, skradając się na palcach, zeszłam na dół po chybotliwych schodach. Dziadek już spał – usłyszałam jego chrapanie, mijając salon – więc usiadłam z mamą i babcią na werandzie, żeby zagrać z nimi w kanastę. Jednak nie mogłam się skupić na kartach, podobnie jak wcześniej na czytaniu. – Co się z tobą dzieje? – spytała mama, po tym jak rozdałam po dwanaście kart zamiast po jedenaście. To była już moja trzecia lub czwarta pomyłka. – Chyba jestem zmęczona – odpowiedziałam. Babcia przyłożyła mi rękę do czoła. – Nie jestem chora – zapewniłam ze śmiechem. – Świetna z was para – mruknęła babcia, kręcąc głową. – Julie zmęczona, Maria ledwie widzi. Mama miała zaczerwienione, łzawiące oczy. Powiedziała nam, że trzepała koc przed praniem i piasek poleciał jej na twarz. – Widzę całkiem dobrze – zaprotestowała, trochę rozgniewana. Babcia skupiła wzrok na swoich kartach. – Wpadłam dziś w kościele na Libby Wilson – oznajmiła. – Widziałam, jak z nią rozmawiałaś. – Mama wyciągnęła kartę z kupki. – Jak ona się miewa? – Och, któż to może wiedzieć. Nie sposób usłyszeć od samej Libby, jak się miewa, bo zawsze opowiada o problemach innych ludzi, nigdy o własnych – mówiła szybko babcia, co bardzo lubiłam, bo jej śliczny włoski akcent stawał się wówczas bardzo wyraźny. – Czego się zatem dowiedziałaś o problemach innych ludzi? – spytała mama. Rzuciła na stół czwórkę pik, po czym osuszyła chusteczką załzawione lewe oko. – Betty Sanders znowu niedomaga – powiedziała babcia. – O mój Boże – westchnęła mama. – Który to raz? Trzeci? Myślą, że to…? – Urwała, bo w tamtych czasach nie mówiło się o raku, jakby wymienienie na głos nazwy tej strasznej choroby groziło zarażeniem. Próbowałam spojrzeć na zegarek mamy. Wydawało mi się, że jest za dwadzieścia pięć jedenasta, ale nie mogłam być pewna. – Prawdopodobnie. – Babcia ułożyła przed sobą cztery damy. – Ale nikt tego nie mówi wprost. Tym razem wycięli jej wszystkie kobiece narządy. – Fuj – mruknęłam pod nosem i był to mój jedyny wkład w rozmowę. Myślami błądziłam zupełnie gdzie indziej, a poza tym nie miałam pojęcia, kim jest Betty Sanders. – Wyślę jej kartkę – obiecała mama.
– Libby powiedziała, że jesienią chłopak Madge został aresztowany, nigdy byś się nie domyśliła za co – ciągnęła babcia. – Za co? – spytała mama. – Za gwałt – wycedziła babcia szeptem. – O mój Boże! Siedzi w więzieniu? – Nie mogli go oskarżyć, ponieważ ta dziewczyna się włóczyła. – Szturchnęła mnie łokciem. – Twoja kolej, Julie. – Według mnie to straszne – oświadczyła mama, kiedy ciągnęłam kartę. – Gwałt to gwałt, niezależnie od tego, jak dziewczyna się prowadziła. Podobało mi się, że rozmawiają w mojej obecności o sprawie związanej z seksem. Kiedy dostałam pierwszej miesiączki, czułam się, jakbym przekroczyła jakiś próg, bo przestały mnie traktować jak dziecko. Wiedziałam, że gwałt oznaczał zmuszenie kobiety do stosunku, ale nie rozumiałam, jak to możliwe. Jak mężczyzna to robił? Jak zmuszał kobietę do rozłożenia nóg? Ciężko mi było wyobrazić sobie stosunek, nawet taki pożądany przez obie strony. Pamiętałam, jak próbowałam siłą wcisnąć w siebie tampon i okazało się to niemożliwe. Skoro normalny seks jest taki trudny, to jak mogło dojść do gwałtu? – Cóż, ona rzeczywiście miała nie najlepszą reputację – mówiła babcia. – Libby twierdzi, że Madge była wściekła, że ktokolwiek mógł podejrzewać jej syna o coś podobnego. Matka parsknęła śmiechem. – A wściekła Madge Walker to nieciekawy widok – przyznała. – Pamiętasz, jak mąż niechcący oblał ją drinkiem w klubie? To nazwisko nie od razu dotarło do mojego rozkojarzonego umysłu. Madge Walker! – Jak jej syn ma na imię? – zapytałam. – Nie wiem – odrzekła babcia. – Ale ma tylko jednego. O mój Boże, pomyślałam. Ile rodzin o tym nazwisku mogło należeć do naszej małej społeczności? – Bruce – powiedziała mama. Spojrzała pytająco na babcię. – Tak się nazywa? Bruce? – Możliwe. – Babcia wzruszyła obojętnie ramionami. Z walącym głośno sercem popatrzyłam na twarz matki. Skupiona na kartach najwyraźniej nie łączyła domniemanego gwałciciela Bruce’a Walkera z Brunonem, chłopakiem należącym do bliskich znajomych Isabel. Mama zgodziła się nawet, by Isabel wybrała się z Nedem na przejażdżkę łodzią, ponieważ towarzyszył im Bruno! A ja go wysłałam na spotkanie z moją siostrą, sam na sam, w ciemności! – Więc policja uznała, że on jednak nie zgwałcił tej dziewczyny, tak? – spytałam, wyrzucając siódemkę trefl. Było mi wszystko jedno, jakiej karty się pozbywam. – Ta dziewczyna była… rozwiązła – powiedziała babcia – więc nie mogli niczego udowodnić. Mimo że miała siniaki. Dlatego trzeba zawsze dbać o dobrą opinię. – Pogroziła mi palcem. – Cóż, nawet jeśli to nie był gwałt, ten chłopak zrobił coś, czego nie powinien był robić. – Matka znów przyłożyła chusteczkę do oczu. – To był gwałt – oświadczyła stanowczo babcia. – Libby nie miała co do tego wątpliwości. Babcia z mamą plotkowały o sąsiadach, ja natomiast odbiegłam myślami jeszcze dalej. Przypomniałam
sobie, jak niepewną minę miał Bruno wtedy na łodzi, gdy mu radziłam, żeby porozmawiał z Isabel. Sprawiał wrażenie onieśmielonego i bezbronnego. Pomyślałam, że gwałciciel by tak nie wyglądał. Bruno musiał być niewinny. Tamta dziewczyna prawdopodobnie kłamała, żeby mu narobić kłopotów. Jednak kiedy około jedenastej położyłam się w końcu do łóżka, nie mogłam zasnąć. Zastanawiałam się, czy istnieje możliwość, że naraziłam Isabel na niebezpieczeństwo. Może jeszcze była w domu którejś z koleżanek? Czy powinnam się wymknąć i ją znaleźć? Żałowałam, że nie mogę skorzystać z telefonu, ale wisiał na ścianie w salonie, zbyt blisko sypialni rodziców. Przeniosłam się na drugie łóżko, stojące w moim wydzielonym zasłonami kącie, żeby móc wyglądać przez okno. Na zewnątrz panowały egipskie ciemności, ledwie byłam w stanie dojrzeć kanał. Woda, drzewa i niebo miały ten sam ciemnogranatowy kolor. Siedziałam, słuchając świerszczy cykających w pobliskich zaroślach, i czułam, jak z każdą minutą kurczą się moje możliwości działania. Nagle mi się przypomniało, jak Bruno mówił o Isabel, kiedy jechaliśmy samochodem Neda. Wykonał wtedy gest nawiązujący do jej biustu. O Boże… Powtarzałam sobie, że wszystko będzie dobrze. Może Bruno w ogóle się nie zjawi, a Isabel wróci do domu zła na Neda. Byłoby dobrze. Dla mnie może nawet lepiej… dopóki by się nie dowiedziała od Neda, że prosił mnie o przekazanie wiadomości, że nie będzie mógł się z nią spotkać. Nie pomyślałam o tym wcześniej. O tym, jak bardzo zły będzie na mnie Ned, kiedy mu powiem, że zapomniałam przekazać wiadomość. Prawdopodobnie to oznaczało koniec moich szans u niego, jakkolwiek były one mizerne. Słowo „gwałt” wciąż chodziło mi po głowie. Czy Bruno naprawdę jest gwałcicielem? Pomyślałam o dziewczynie, która go oskarżyła. Podobno miała siniaki, jak opowiadała znajoma babci. Wstałam z łóżka, nie mogąc dłużej znieść bezczynności. Zegarek na nocnym stoliku wskazywał jedenastą czterdzieści pięć. Spędziłam za dużo czasu na rozmyślaniach, zamiast działać. Zdecydowałam się popłynąć na plażę. Po cichu zeszłam z opuszczanych schodów, planując, że jeśli prąd jest skierowany w stronę zatoki, to wezmę łódź. W przeciwnym razie zamierzałam przebiec całą drogę. Żałowałam, że nie mogę wziąć roweru, ale znajdował się w garażu i wyciągając go, wszystkich bym pobudziła. Wychodząc z domu, pomyślałam, że powinnam zabrać ze sobą Neda. Powinnam się przyznać, co zrobiłam, i poprosić go, żeby mi towarzyszył. Sprawa była na tyle ważna i poważna, że powinnam wyznać prawdę. Przebiegłam po piasku do tylnych drzwi domu Neda. Podniosłam już rękę, żeby zapukać, ale się zawahałam. W całym domu panowały ciemności, nie paliło się żadne światło. Nie mogłam tego zrobić. Nie mogłam obudzić państwa Chapmanów i tłumaczyć się przed nimi z moich głupich intryg. Z pewnością zawiadomiliby moją rodzinę, a to oznaczało stratę czasu. Zawróciłam więc, kierując się ku naszej przystani; choć było bardzo ciemno, widziałam zarys czterech pustych ogrodowych foteli stojących w rzędzie na podwórku sąsiadów. Prąd był niemrawy, prawdopodobnie ustawał przed zmianą kierunku, nadal jednak zmierzał w stronę zatoki. Tuż pod powierzchnią wody unosiły się fosforyzujące meduzy. Widywałam takie zjawisko już wcześniej, ale nie tego lata, więc uznałam je za dobry znak, tylko dlatego, że rozpaczliwie potrzebowałam otuchy przed tym, co mnie czekało. Odwiązałam motorówkę, zeszłam do niej po drabinie i używając wioseł, wypłynęłam z przystani. Prąd niósł mnie wolno na południe. Siedziałam przy silniku, mocno trzymając drążek, żeby nie dać się
zepchnąć na brzeg. Ile czasu mogło minąć, odkąd patrzyłam na zegar? Pięć minut? Dziesięć? Zaraz po opuszczeniu kanału miałam zamiar włączyć silnik i ruszyć ku platformie. Zakładałam, że Brunona tam nie będzie, skoro do północy zostało jeszcze trochę czasu, więc powiem Isabel, że zapomniałam jej przekazać wiadomość od Neda. Izzy wsiądzie do łodzi i wróci ze mną do domu. A jeśli Bruno już tam był? Postanowiłam wymyślić coś na poczekaniu. Cokolwiek, byle nie została z nim sama. – Szybciej. Szybciej – powtarzałam, chcąc jak najszybciej znaleźć się w zatoce. Wreszcie uznałam, że jestem wystarczająco daleko od domu, żeby włączyć silnik. Szarpnęłam linką, ale motor tylko zaterkotał i umilkł. Spróbowałam jeszcze raz. I jeszcze. Działo się to samo co tamtego dnia, kiedy zabrałam Wandę i George’a na rzekę… tyle że teraz nie miałam przy sobie George’a i nie mógł mi pomóc. Zmagając się z opornym silnikiem, dryfowałam ku zatoce; zewsząd otaczała mnie ciemna powierzchnia wody. Kiedy niespodziewanie silny podmuch wiatru zaczął mnie odpychać od plaży, do której chciałam dopłynąć, poczułam na plecach lodowaty dreszcz paniki. Musiałam uruchomić ten przeklęty motor. Szarpnęłam linką jeszcze kilka razy, aż z wysiłku rozbolało mnie ramię, a palce zapiekły, prawdopodobnie otarte do krwi. Na moment znieruchomiałam; spojrzałam w stronę naszej plaży, starając się wypatrzyć platformę. Wokoło panowała cisza, lekka bryza owiewała mi twarz. I wtedy usłyszałam krzyk. Poderwałam się tak gwałtownie, że omal nie wypadłam za burtę; zamachałam rękami, żeby utrzymać równowagę. – Isabel! – zawołałam, czując, że wiatr porywa mój głos i niesie go za mnie na otwarte wody. Powietrze rozdarł jeszcze jeden krzyk, tym razem brzmiał wyraźniej: – Pomocy! – To był głos Isabel. Nie miałam co do tego wątpliwości. Złożyłam dłonie przy ustach i zaczęłam wołać: – Izzy! Izzy! Opadłam na kolana i znów z całej siły szarpnęłam linką. Ledwie zdawałam sobie sprawę z tego, że płaczę. Płakałam, wołałam siostrę i bezskutecznie zmagałam się z silnikiem łódki, a wiatr wynosił mnie coraz dalej od brzegu na zatokę Barnegat.
Rozdział 37 Lucy 1962 Obudziłam się na strychu i od razu wiedziałam, że jestem sama. W sypialni Julie za zasłoną wciąż paliła się lampka do czytania, ale sylwetka na łóżku wyglądała jak rozdęty pagórek i nie mogła należeć do niej, o ile od poprzedniego wieczoru moja siostra nie przytyła dwadzieścia parę kilo. Wszystkie okna były pootwierane, przez siatki zabezpieczające przed owadami sączyły się przynoszone bryzą nocne odgłosy świerszczy i wody chlupiącej o brzeg. Zasłona przy łóżku Isabel nie była jeszcze zaciągnięta, widziałam białą kordonkową narzutę schludnie zakrywającą pościel. Zesztywniałam ze strachu, jak zawsze gdy się okazywało, że jestem na strychu całkiem sama. Wstrzymałam oddech i zaczęłam nasłuchiwać. Może ktoś stoi za kominem wznoszącym się pośrodku strychu? Albo ukrywa się w łazience? Starałam się nie podnosić wzroku na sufit, ale w końcu nie udało mi się powstrzymać. No i była tam: męska głowa. Nie zamierzałam krzyczeć tak jak tamtej pierwszej nocy. Miałam zamiar wynieść się stamtąd, ale zrobić to po cichu, bez dziecięcych wrzasków. Musiałam leżeć ze trzy lub cztery minuty sparaliżowana lękiem, nim zdołałam usiąść na posłaniu. Poruszałam się wolno i bezszelestnie, żeby nie zwrócić uwagi kogoś, kto mógł się czaić za kominem lub w łazience. Na palcach przebiegłam do drzwi, a potem omal nie spadłam ze schodów, chcąc jak najszybciej znaleźć się na dole, z dala od strychu. Z łomoczącym głośno sercem weszłam po ciemku do salonu. Gdzie się podziali wszyscy? W całym domu panowała ciemność. Która mogła być godzina? Julie prawdopodobnie spała na werandzie, a Isabel musiała widocznie zostać na noc u Mitzi lub Pam. Przeszłam korytarzem, zatrzymując się pod drzwiami sypialni rodziców. Tata wyjechał do Westfield, ale usłyszałam równy oddech mamy i ten odgłos dodał mi otuchy. Właśnie tego potrzebowałam. Wróciłam do salonu i ułożyłam się na miękkich poduszkach sofy; a potem, czując lekko stęchły zapach starej tapicerki, z powrotem zapadłam w sen. – Lucy! – Obudził mnie głos babci. Stała w salonie ze stertą talerzy w rękach, miała zamiar nakrywać na werandzie do śniadania. – Przespałaś tu całą noc? Otworzyłam oczy i usiadłam, przez moment trochę oszołomiona. – Uhm – potwierdziłam. – Isabel nie było w domu, a Julie spała na werandzie. – I co my mamy z tobą zrobić? – westchnęła, wychodząc na werandę. Widziałam, jak zerka w stronę ustawionego tam łóżka. – A gdzie jest teraz Julie? – zawołała do mnie, stawiając talerze na stole. – Nie wiem! – odkrzyknęłam. – Pewnie wróciła na górę. – Idź po nią i powiedz, że zaraz będzie śniadanie – poleciła babcia. – Jesteś pewna, że tu spała? Łóżko wygląda na nietknięte. Wciąż lekko oszołomiona wdrapałam się po schodach. Julie nie było w łóżku. Lampka nadal się paliła,
więc weszłam za zasłony, żeby ją zgasić. Zobaczyłam z bliska niedbale zwiniętą kołdrę, która miała mnie oszukać. W ogóle się nie martwiłam. Zakładałam, że Julie prawdopodobnie spała na werandzie, wstała wcześnie rano i pościeliła łóżko – co, musiałam przyznać, nie leżało w jej zwyczaju – i poszła łapać kraby albo łowić ryby. Włożyłam kostium kąpielowy, wciągnęłam na wierzch szorty i zeszłam po schodach. W powietrzu unosił się już zapach kawy i rozgrzanego tłuszczu, widziałam, jak mama siada do stołu. Dziadek przeszedł przez salon z talerzem bekonu. – Dzień dobry, słoneczko – przywitał mnie, wolną ręką targając mi włosy. – Dzień dobry, dziadku – odpowiedziałam, idąc za nim na werandę. – Gdzie Julie i Isabel? – spytała matka, kiedy zajmowałam miejsce przy stole. – Nie wiem – odrzekłam zgodnie z prawdą. – Myślałam, że Isabel śpi u którejś z koleżanek. Matka zmarszczyła czoło. – W czyim domu, wiesz może? Nie pamiętam, żebym jej udzielała pozwolenia. Pokręciłam głową. – Nie wiem. – Julie jest na górze? Znów musiałam zaprzeczyć. – Myślałam, że spała tutaj. Matka spojrzała na łóżko, podobnie jak babcia dwadzieścia minut wcześniej. Twarz jej jeszcze bardziej spochmurniała. – Ścieliłam to łóżko przedwczoraj. Wygląda na nietknięte. Dziadek wstał tak gwałtownie, że stół aż się zatrząsł, trącony jego udami. Patrzył w stronę przystani. – Nie ma łódki – stwierdził. Wszyscy podążyliśmy za nim wzrokiem, kiedy pchnąwszy sztormowe drzwi, wyszedł na zewnątrz. Obserwowaliśmy, jak się rozgląda, najpierw w prawo, potem w lewo, stojąc przy płocie nad kanałem. Z miejsca, gdzie siedziałam, widać było dwie małe żaglówki płynące ku zatoce. Dziadek szybko wrócił do domu i wszedł na werandę. – Nigdzie jej nie widzę – powiedział. Przestraszona nutą niepokoju w jego głosie odłożyłam plaster bekonu na talerz; straciłam apetyt. – Zadzwonię do domu Mitzi – oznajmiła mama, wstając. – Chociaż… – Spojrzała pytająco na babcię. – Dlaczego nie ma ich obu? I łodzi? Nic nie rozumiem. – Nie martw się na zapas – poradził dziadek. – Na pewno istnieje jakieś logiczne wytłumaczenie. Mama zadzwoniła do Mitzi, a potem do Pam. Isabel nie nocowała u żadnej z nich, obie utrzymywały, że nie widziały jej od poprzedniego wieczoru, kiedy wyszła od Mitzi, żeby wrócić do domu. Patrzyłam, jak mama odwiesza słuchawkę po rozmowie z Pam. Spojrzała na dom Chapmanów i choć od Neda dzieliło ją kilka ścian, wiedziałam, kogo ma przed oczyma. Zdjęła fartuch i szybko wyszła tylnymi drzwiami. Siedziałyśmy z babcią przy stole, jednak żadna z nas nawet nie tknęła jedzenia. – Wszyscy niepotrzebnie się denerwujemy – powiedziała babcia. Dziadek stał przy drzwiach, spoglądając na kanał, i czekał na powrót mamy. Po chwili ją zobaczyliśmy:
biegła przez podwórko w stronę naszej werandy. Nigdy wcześniej nie widziałam, by moja matka biegła, więc wiedziałam, że musiało się stać coś strasznego. Dziadek otworzył drzwi i wpuścił ją do środka. – Coś się stało – wyrzuciła z siebie. – Ned nie widział jej od wczoraj rana. A Joan Chapman twierdzi, że dziś rano wyszła o świcie na podwórko i zauważyła, że nie ma naszej łódki. Sądziła, że wybrałeś się wcześnie rano na ryby. Podniosłam się z krzesła i zaczęłam płakać, załamując ręce jak stara kobieta. – Powinniśmy zadzwonić do straży przybrzeżnej – oznajmił dziadek. Matka spoglądała na posesję Chapmanów, gdzie Ned właśnie odcumował łódź. – Ned popłynie ich szukać swoją łodzią – powiedziała. Dziadek pchnął sztormowe drzwi i wybiegł z domu. – Dokąd się wybierasz? – zawołała babcia. – Popłynę z Nedem – rzucił przez ramię. – Dzwonię do Charlesa. – Mama skierowała się ku balkonowym drzwiom łączącym werandę z resztą domu. – Musi tu przyjechać… – Za szybko wyciągasz wnioski – uznała babcia. – Nie sądzisz… Matka odwróciła się gwałtownie. – Mamo! – rzuciła babci w twarz tonem, który bardziej pasował do Isabel niż do niej. – Przecież obie zniknęły. Nie ma łodzi. Coś musiało się stać. Babcia też się podniosła zza stołu i objęła mnie mocno. – Niepokoisz Lucy – upomniała mamę. – Cóż, może powinna być zaniepokojona – odparła matka i mijając nas, ruszyła do salonu. Babcia mnie puściła i mamrocząc coś po włosku, zaczęła zbierać ze stołu nieruszone jedzenie. Podeszłam do sztormowych drzwi i stanęłam tak, że nosem niemal dotykałam drucianej siatki. Miała zapach kurzu i metalu, który już zawsze miał mi się kojarzyć z tamtą chwilą, gdy patrzyłam, jak mój dziadek i Ned odpływają szybko łodzią Chapmanów ku zatoce.
Rozdział 38 Julie 1962 W którymś momencie tej potwornej nocy moja łódź uderzyła o stały ląd. Miałam nadzieję, że wydostanę się na jedną z tych porośniętych krzakami wysp przy ujściu kanału do zatoki, ale byłam tak zdezorientowana przez ciemność i strach, że nie wiedziałam, gdzie jestem. Ledwie słyszałam chlupot wody o burty, a zza moich pleców dobiegały spokojne, jednostajne dźwięki wydawane przez świerszcze i żaby. Niewidoczne komary gryzły jak wściekłe, z głośnym brzęczeniem raz po raz atakowały moje ramiona, nogi i twarz. W owych czasach rzadko się czegoś bałam, ale tamtej nocy przepełniał mnie lęk. Płakałam z powodu tego, co Bruno mógł zrobić Isabel, i modliłam się, żeby zdołała mu uciec, zanim ją skrzywdzi. Wyobrażałam ją sobie, jak biegnie do domu, bosa i prawdopodobnie naga, ani razu po drodze nie zatrzymując się dla złapania tchu. Obiecałam Bogu, że jeśli wróci cała i zdrowa, już nigdy nie pozwolę sobie na nieczyste myśli, nie skłamię i zawsze będę słuchała rodziców. Musiałam zmienić swoje postępowanie. Byłam okropną dziewczyną. Siedziałam w łodzi, bo bałam się wysiąść, nie wiedząc, na co trafię bosą stopą. Nagle mój świat przestał być bezpieczny. Po raz pierwszy umiałam sobie wyobrazić, jak się czuje Lucy na ciemnym strychu. Postanowiłam już nigdy więcej z niej się nie naśmiewać. Zamierzałam odtąd uważać swoje siostry za skarb. Boże, proszę, niech Isabel nie stanie się nic złego!, błagałam w myślach. Pewna, że tkwię w miejscu, położyłam się na dnie łódki. Żałowałam, że nie mam czym wyścielić twardych desek, gdy nagle sobie przypomniałam, że zostawiłam ręcznik Isabel po drugiej stronie kanału. Zaklęłam, zła na siebie; tamtego dnia popełniałam jeden błąd za drugim. Starałam się przyjąć możliwie najwygodniejszą pozycję, chociaż komary chciały mnie pożreć żywcem. W górze nade mną kilka gwiazd przemknęło po ciemnej kopule nieba, ale nie potrafiłam się ucieszyć, że to widzę. Powoli zapadłam w niespokojny sen, a krzyk siostry wciąż dźwięczał mi w głowie upiornym echem. Obudziły mnie różowe promienie świtu; wschodzące słońce zaczynało nagrzewać powietrze nad wodą. Wzdrygnęłam się, przypomniawszy sobie, gdzie jestem i skąd się tam wzięłam; aż krzyknęłam z bólu, który wykręcał mi szyję od leżenia na twardym dnie łódki. Musiałam obrócić się cała, żeby spojrzeć za siebie, a wtedy stwierdziłam, że istotnie jestem na jednej z wysepek u ujścia kanału, tak daleko od naszej plaży, że nie byłam nawet w stanie dojrzeć platformy wystającej z wody. Gdyby moja łódź nie zawadziła o ten skrawek lądu, kto wie, gdzie bym się znalazła? Na wodzie unosiło się jeszcze kilka innych łodzi. W oddali widziałam dwie żaglówki i motorówkę podobną do mojej, z dwoma mężczyznami na pokładzie, prawdopodobnie wędkującymi. Wstałam, balansując ostrożnie dla zachowania równowagi, i zaczęłam wymachiwać rękami. – Ratunku! – zawołałam. – Proszę mi pomóc!
Wędkarze jakby mnie nie słyszeli, a żaglówki nie zmieniły kursu. Usłyszałam warkot silnika, więc się odwróciłam i zobaczyłam łódź używaną do jazdy na nartach wodnych, mijającą moją wysepkę. – Hej! Wy tam! – krzyknęłam, machając rozpaczliwie, żeby zwrócić uwagę czterech osób znajdujących się na pokładzie. Już sądziłam, że i tym razem się nie udało, gdy motorówka zatoczyła krąg i zaczęła płynąć w moją stronę. Młody człowiek stojący za sterem zatrzymał łódkę jakieś dziesięć metrów od wyspy, najwyraźniej bojąc się zbliżyć, żeby nie wylądować na mieliźnie. – Utknęłaś? – zawołał do mnie. Towarzyszył mu jeszcze jeden mężczyzna i dwie dziewczyny. Zza burty wystawała para nart. – Tak. Nie mogłam włączyć silnika… to znaczy zgasł i nie mogłam go ponownie zapuścić. Nie widziałam potrzeby, by mówić mu, jak długo tam tkwię. Całe ciało swędziało mnie od ukąszeń komarów. Boże, jak bardzo chciałam się znaleźć w domu! Byłam gotowa z radością przyjąć każdy rodzaj kary, jaka zostanie mi wymierzona. Chciałam jedynie wybawienia z kłopotów, które zgotowałam sobie… i swojej siostrze. Zastanawiałam się, czy będzie musiała trafić do szpitala. Czy zgwałconą kobietę zabierano do szpitala? Mężczyzna z łodzi ściągnął z siebie podkoszulek, wskoczył do wody sięgającej mu do pasa i ruszył w moją stronę. Dotarł do brzegu, a dopiero stamtąd wszedł do mojej motorówki. Był znacznie młodszy, niż mi się pierwotnie wydawało, mógł mieć jakieś szesnaście lub siedemnaście lat. Majstrował chwilę przy silniku, co chwila szarpiąc linką, ale nie osiągnął nawet tyle co ja wcześniej. – Padł – zawyrokował. – Przesiądź się do naszej łodzi, to cię zabierzemy… dokąd chcesz płynąć? – Mieszkam nad kanałem. – Chciałam być w domu i było mi wszystko jedno, jak tam dotrę. Wydał z siebie mruknięcie, jakby moja odpowiedź niespecjalnie mu się spodobała. – Okej. Twoja motorówka nigdzie stąd nie odpłynie. Wsiadaj. Posłusznie ruszyłam za nim przez wodę, a kiedy jego kolega pomagał mi się dostać na pokład, zauważyłam łódź Chapmanów w odległości niespełna pięćdziesięciu metrów od nas. Widziałam dziadka i Neda, ale byłam tak wyczerpana i oszołomiona, że nawet mnie nie zdziwiło, że płyną razem. – Hej! – krzyknęłam, zaskakując moich wybawców. – To mój dziadek – wyjaśniłam im szybko. – Hej! – zawołałam jeszcze raz, a chłopak, który próbował uruchomić mój silnik, włączył klakson. Dziadek odwrócił głowę w naszą stronę, więc zamachałam rękami. Łódź Neda natychmiast zmieniła kurs i zaczęła się do nas zbliżać. Kiedy już obie stanęły burta w burtę, podziękowałam moim wybawcom i podtrzymywana przez dziadka przesiadłam się na łódź Neda. Opadłam na siedzenie, czując tak wielką ulgę, że miałam ochotę wybuchnąć płaczem. Nie mogłam jednak się rozklejać w obecności Neda. – Gdzie Isabel? – spytał, kiedy tamta łódź już się oddaliła. – Co masz na myśli? – wykrztusiłam. Lodowaty strach powoli wypełniał moją klatkę piersiową. – Wstaliśmy dziś rano i żadnej z was nie było – wyjaśnił dziadek. Skamieniałam. Instynktownie szukałam w myślach kłamstw, którymi mogłabym się bronić. – Ja… zapomniałam jej powiedzieć, że tej nocy nie możesz się z nią spotkać – powiedziałam do Neda. – I… – Przypomniałam sobie modlitwę, którą powtarzałam wcześniej tej nocy. „Niech Isabel będzie bezpieczna, to już nigdy nie skłamię”. – Właściwie nie zapomniałam – przyznałam się. – Nie przekazałam
jej twojej wiadomości, bo Bruno chciał z nią porozmawiać, więc mu powiedziałam, że Isabel będzie o północy na platformie. Ned wpatrywał się we mnie z napięciem. Było tak wcześnie, że nie włożył jeszcze ciemnych okularów i po raz pierwszy dostrzegłam gniew w jego niebieskich oczach. – Umówiłaś ją z Brunonem? – Patrzył na mnie z niedowierzaniem. – O co chodzi z tą platformą? – włączył się dziadek. Ned podszedł do mnie, chwycił mnie w pasie, podniósł i wyrzucił za burtę. Wpadłam do wody jak kamień, a potem, prychając, wynurzyłam się na powierzchnię. Ned wychylił się z łodzi. – Ty mała suko – wycedził. – Hej, hej – rzucił karcącym tonem dziadek. Gestem powstrzymał Neda przed następnymi słowami, a następnie pomógł mi się wdrapać z powrotem na pokład. Cała się trzęsłam, choć temperatura powietrza musiała już sięgać około dwudziestu siedmiu stopni, a woda była niewiele chłodniejsza. Ból ze zdrętwiałej szyi promieniował na tył głowy. – Spokój już, wy dwoje – zarządził dziadek, przejmując dowodzenie. – Cokolwiek do siebie macie, natychmiast z tym skończcie. Sprawa jest poważna, więc oczekuję prawdy. – Minęła nas większa jednostka; łódź Neda zakołysała się na wzbudzonej przez nią fali. Poczułam mdłości. Patrzyliśmy z Nedem na siebie; oboje mieliśmy sporo do ukrycia, ale też oboje wiedzieliśmy, że dłużej nie uda nam się niczego ukrywać. – Isabel i ja spotykamy się czasami na platformie na naszej plaży – powiedział Ned. – O północy. Widziałam, z jakim trudem dziadek stara się nad sobą zapanować, żeby nie okazać gniewu. – Dobrze. I co się stało tej nocy? – spytał. – Prosiłem Julie, żeby przekazała Isabel, że nie mogę się z nią spotkać. – A Bruno pytał mnie, gdzie mógłby znaleźć Isabel, więc powiedziałam, że nie wiem, gdzie jest w tym momencie, ale wiem, że będzie o północy na platformie. Byłam tam i… – Bałam się powiedzieć to na głos. – I co? – ponaglił mnie Ned. – Słyszałam, jak krzyczała. Słyszałam, jak wołała o… – Zatrąb! – polecił Nedowi dziadek, ale wyminął go i sam uderzył w przycisk klaksonu, jednocześnie wymachując drugą ręką. Oboje z Nedem odwróciliśmy się jak na komendę i zobaczyliśmy policyjny kuter, który dziadek próbował zatrzymać. W milczeniu patrzyliśmy, jak policyjna łódź podpływa do naszej burty. – Mamy już dwunastolatkę Julie – zwrócił się do funkcjonariuszy dziadek, a ja dopiero w tym momencie pojęłam, że odpowiednie służby już rozpoczęły poszukiwania. – Ale starszej z dziewcząt nadal nie ma. – Nie były razem? – spytał jeden z policjantów. Dziadek zaprzeczył ruchem głowy. – Sprawdźcie platformę na plaży w Bay Head Shores. Ona słyszała tam krzyk około północy. Popłynęliśmy za kutrem w kierunku plaży. Dziadek stał obok Neda, trzymał się szyby i wytężając wzrok, patrzył przed siebie. – Dziadku – odezwałam się niepewnie. – Przepraszam.
Nie odpowiedział. Może mnie nie usłyszał w ogłuszającym ryku silnika, pracującego na najwyższych obrotach. Ned zwolnił, dopiero gdy się zbliżyliśmy do pustej platformy. Na brzegu znajdowała się jedynie kobieta, spacerująca z wielkim brązowym psem po piasku. Policyjny kuter przybił do platformy, Ned natomiast wpatrywał się w kępę morskiej trawy na skraju plaży. Nagle wstał. – O Boże – jęknął. Ściągnął koszulkę i wyskoczył z łodzi. Ścisnęłam dziadka za ramię i razem patrzyliśmy, jak Ned podpływa do trzcin; potrzebowałam sporo czasu, by sobie zdać sprawę, że pośród niskiej trawy i wodorostów leży ciało mojej siostry. Najsilniejszym wspomnieniem z reszty tamtego dnia był tępy ból w piersi i w gardle. Myślałam, że mam zawał. Tamtego dnia pojęłam, co znaczy określenie „przejmujący”. Tamtego dnia matka mnie uderzyła. Nigdy wcześniej nie podniosła na mnie ręki, a wtedy wymierzyła mi mocny policzek, kiedy się dowiedziała o moim udziale w sprawie śmierci Isabel. – Jak mogłaś zrobić coś tak strasznego? – zapytała. Skóra na twarzy mnie paliła, policzki miałam mokre od łez. – Wczoraj wieczorem siedziałaś ze mną i z babcią na werandzie – przypomniała. – Słyszałaś, jak rozmawiałyśmy o tym, że młody Walker jest gwałcicielem, i w ogóle się nie odezwałaś! Jak mogłaś? Czemu nam nie powiedziałaś? – Próbowała znów mnie uderzyć, ale dziadek stanął obok mnie i przytrzymał jej uniesioną rękę. – Mario, przestań – zwrócił się do matki. – Dlaczego nie powiedziałaś komuś z dorosłych, co się dzieje? – krzyczała matka. Dziadek objął mnie, jakby chciał mnie chronić, ale to nie powstrzymało matki przed krzykiem. – Jak mogłaś to zrobić? – Wstrząsnął nią szloch. – Dlaczego? Nie miałam na to odpowiedzi, a słowo „przepraszam” wydało mi się tak słabe i bezsensowne, że w ogóle nie otworzyłam ust. Zwiesiłam głowę i przylgnęłam do piersi dziadka, ale i on sprawiał wrażenie nieobecnego, chociaż obejmował ramieniem moje plecy. Poczułam, że wnętrzności zaciskają mi się w ciasny supeł. – Będę wymiotować – uprzedziłam i wyswobodziwszy się z uścisku, pobiegłam do łazienki. Nie zwymiotowałam, nie miałam czym. Siedziałam pochylona nad muszlą i płakałam, słuchając dobiegających z salonu zawodzeń matki i głosu dziadka. Nikt nie przyszedł mnie pocieszyć. Musiałam tam przesiedzieć ze czterdzieści minut, bojąc się wyjść i stawić czoło rodzinie. Słyszałam, jak przyjechał ojciec, słyszałam jego i matkę w holu za ścianą łazienki. Wyobraziłam sobie, jak się obejmują. Szlochał równie głośno jak ona. Z rękami splecionymi na piersi kołysałam się w przód i w tył, wstrząsana rozdzierającym płaczem, świadoma, że przeze mnie stracił ulubioną córkę. Usłyszałam trzaśnięcie drzwi samochodu i wyjrzałam przez okno. Na gruntowej drodze przed naszym domem stał radiowóz, a po podjeździe szło dwóch funkcjonariuszy w mundurach. Zamknęłam oczy, wsłuchując się w głosy dobiegające z holu. Zaraz potem rozległo się pukanie do drzwi łazienki. – Julie – odezwał się dziadek. – Nic ci nie jest?
– Nie – odrzekłam nienaturalnie piskliwym głosem. – Musisz wyjść – powiedział. – Policja chce z tobą rozmawiać. Wolałabym zostać w tym małym, bezpiecznym pomieszczeniu, ale podniosłam się i otworzyłam drzwi. Popatrzyłam na twarz dziadka, przywodzącą na myśl basseta. Miał zaczerwienione oczy. – Dziadku… – zaczęłam. Pragnęłam go zapewnić, że nie chciałam tego, co się stało, ale to by brzmiało jak wymówka, a przecież nie istniało żadne usprawiedliwienie dla tak potwornego uczynku. Znowu mnie objął i poprowadził do holu. Przez salon i werandę widziałam, jak na podwórku policjanci rozmawiają z ojcem. Słyszałam też głosy dobiegające z sypialni rodziców. Matka i babcia siedziały tam z Lucy i rozmawiały, zanosząc się łkaniem. Lucy miała czkawkę. Otarłam twarz wierzchem dłoni. Znaleźliśmy się na werandzie i dziadek otworzył sztormowe drzwi; omal nie spadłam z dwóch schodków na podwórko, tak miękkie miałam kolana. Kiedy drzwi zatrzasnęły się za naszymi plecami, ojciec i policjanci podnieśli na nas wzrok. Rozpoznałam jednego z przybyłych: nazywał się Davis i kiedyś pochwalił mnie za odnalezienie zaginionego chłopczyka. Poczułam się upokorzoną, upadłą bohaterką. Ned i jego ojciec także tam byli. Natychmiast sobie uświadomiłam, na jaką wyszłam idiotkę. Ned był mężczyzną, stał tam z czterema innymi mężczyznami. Byłam skończoną idiotką na chudych nogach, bo wyobrażałam sobie, że mógłby się mną zainteresować jako ewentualną partnerką. Byłam dwunastolatką zaangażowaną w grę o całkiem dorosłych konsekwencjach. Ojciec podszedł, kuśtykając, żeby mnie przytulić; zaskoczył mnie, bo zupełnie się nie spodziewałam takiego gestu. – Wiem, że nie chciałaś skrzywdzić Izzy – powiedział mi do ucha łamiącym się głosem. Do końca życia miałam pamiętać, jak wielkim darem były te słowa. Puścił mnie, odwracając się ponownie w stronę policjantów. – Miałeś się z nią widzieć tej nocy? – przepytywał Davis Neda, który sprawiał wrażenie, jakby był już zmęczony odpowiadaniem na pytania. – Tak planowałem. Ale nie mogłem… – Spojrzał na swojego ojca, a ja przypomniałam sobie ich kłótnię, po której mi powiedział, że nie będzie mógł się spotkać z Isabel. – Nie pozwolono mi tej nocy wyjść z domu. Dlatego poprosiłem Julie, żeby przekazała Izzy wiadomość. – Dlaczego nie pozwolono ci wyjść? – drążył policjant. – Tego lata niewiele nam pomagał – wtrącił się pan Chapman. – Wiecznie gdzieś go nosiło. Uznaliśmy z żoną, że dla odmiany powinien posiedzieć trochę na miejscu. Pomóc w domu. – I pomagałeś? – spytał Davis. – Taak… – odpowiedział Ned w taki sposób, jakby to słowo miało dwie sylaby. – Co dokładnie zrobiłeś? – Nie zabiłem jej. Dlaczego nie porozmawiacie z Brunonem Walkerem? – Nie twierdzę, że ją zabiłeś, a Brunona Walkera szukamy – wyjaśnił Davis. – W tym momencie próbuję ustalić dokładny przebieg wydarzeń tamtego wieczoru i nocy. Co robiłeś w domu? – Pozamiatałem wszystkie podłogi – zaczął wyliczać Ned. – Umyłem naczynia. Mój brat wycierał. Poskładałem pranie. Naprawiłem radio. Wystarczy?
– Daj spokój, Ned – upomniał go pan Chapman. – Takie zachowanie w niczym nie pomoże. – A gdzie byłeś około północy? – padło następne pytanie. – Sądziłem, że nie widzicie w nim podejrzanego – powiedział pan Chapman. – Nie odpowie na żadne dalsze pytania, dopóki się nie skontaktujemy z naszym adwokatem. – Nagle sobie uprzytomniłam, że pan Chapman sam jest prawnikiem, a do tego prezesem Sądu Najwyższego New Jersey. Musiał wiedzieć, co doradzić synowi. Poczułam ulgę. Nie podobało mi się to, jak przesłuchiwali Neda. Pan Davis był dla mnie taki miły, kiedy znalazłam Donniego Jakesa. Teraz pokazał inne, znacznie surowsze oblicze. – Odpowiedz na to pytanie, chłopcze – poprosił mój ojciec. – Gdzie byłeś tej nocy? Zauważyłam, że drugi z funkcjonariuszy trzyma dłoń na ramieniu mojego taty, jakby go powstrzymywał przed rzuceniem się na Neda; zastanawiałam się, co wyszło na jaw, zanim podeszliśmy do nich z dziadkiem. Potrafiłam sobie wyobrazić, jak tata zareagował na wiadomość, że Ned i Isabel spotykali się na platformie prawie każdej nocy. – Pracował w domu w pocie czoła – powiedział pan Chapman. – Byłem zadowolony, że wreszcie wziął się do roboty, więc potem siedzieliśmy przez jakąś godzinę na podwórku i obserwowaliśmy spadające gwiazdy. Deszcz meteorów. – Popatrzył na syna. – Jedliśmy lody. Myślę, że było około wpół do pierwszej, kiedy weszliśmy do domu. Nie wydaje ci się, że musiało być wpół do pierwszej? – zwrócił się do syna, który pod jego twardym spojrzeniem opuścił wzrok. – Nie patrzyłem na zegar – powiedział. – W porządku. – Davis zamknął notes i ruchem głowy wskazał na mnie. – Chciałbym teraz porozmawiać trochę z Julie – oświadczył, patrząc na Neda i jego ojca. – Panowie mogą już iść. Będziemy w kontakcie. Ned ruszył przed ojcem w stronę ich domu, a tata podprowadził mnie do ogrodowego fotela z podwójnym siedziskiem. Usiadłam z ojcem, dziadek zajął miejsce w sąsiednim fotelu, a Davis i ten drugi policjant oparli się o ogrodzenie z siatki. – Może zaczniesz od początku, Julie – zachęcił mnie łagodnym tonem Davis. Przyznałam się do wszystkiego; starałam się nie płakać, żeby być dobrym świadkiem. Powiedziałam mu, jak umówiłam Brunona na spotkanie z moją siostrą, kiedy łowiłam ryby z Wandą. – Mówiłem ci, żebyś tam nie chodziła – powiedział ojciec, jakby wędkowanie z Lewisami doprowadziło do tego, co się stało. Przyznałam się, że często wypływałam potajemnie łódką, żeby podglądać Neda i Isabel na platformie. – Wszystko przeze mnie – powiedziałam z takim wysiłkiem, że mój głos przypominał zduszony szept. – Byłam o nią zazdrosna. Nie chciałam, żeby Ned z nią był. Ale nie chciałam jej śmierci. – Poczułam, że ojciec dotyka moich pleców, lecz nie byłam pewna, czy chce mi dodać otuchy, czy ostrzega mnie, że mówię za dużo. Było mi przykro, kiedy policjanci odjechali, bo nagle znów zostałam sama z rodziną i nie wiedziałam, jak się powinnam zachowywać. W całym domu panowała atmosfera bezradności. Mama z babcią pracowały w kuchni; ich ciężkie milczenie przerywały co jakiś czas niepowstrzymane wybuchy płaczu. Dziadek i ojciec siedzieli koło łóżka na werandzie, pogrążeni w rozmowie. Lucy zasnęła w rogu sofy w salonie; leżała skulona z zamkniętymi oczami i kciukiem w ustach, nos miała czerwony od płaczu. Nie wiedziałam, gdzie się podziać. Przyszło mi do głowy, że mogłabym poczytać, ale znów mnie zemdliło
na myśl o dziecinnych, wydumanych tajemnicach z książek Nancy Drew. Przez chwilę siedziałam na sofie obok Lucy, gapiąc się przed siebie; chciałam, żeby się obudziła i ze mną porozmawiała, ale spała, jakby się nałykała tabletek nasennych. Może i coś połknęła. Może ktoś jej podał jakiś środek, żeby przespała chwile najcięższego smutku. W końcu wstałam i poszłam do kuchni. – Mogę pomóc? – zapytałam słabym głosem, nieśmiało próbując wrócić na łono rodziny. Matka spojrzała na mnie zaskoczona, jakby zapomniała o moim istnieniu. Odwróciła się z powrotem do patelni, na której smażyła mięso. – Przepraszam, że cię uderzyłam, Julie – powiedziała, skupiając całą uwagę na befsztyku, nie na mnie. – Nie szkodzi – wykrztusiłam. – Masz. – Babcia wetknęła mi w rękę nożyk do jarzyn i wskazała kupkę ziemniaków na blacie. – Możesz obrać. Pracowałyśmy w ciszy, co rzadko się zdarzało w mojej rodzinie, ale tak było lepiej, ponieważ wszystkie słowa, które mogłyby paść, musiały mieć w sobie gniew i cierpienie. Obierałam ziemniaki z wielką starannością, nie zostawiając nawet śladu skórki i wydłubując każde oczko. Chciałam, żeby to zajęcie trwało całe popołudnie, bo nie wiedziałam, co zrobię, jak skończę. Zadzwonił telefon; matka aż podskoczyła, ale nie poszła do salonu, żeby odebrać. Stała przy zlewie, znieruchomiała z łopatką w ręku, słuchając wraz z nami kroków ojca, który przeszedł z sąsiedniego pokoju i podniósł słuchawkę. Mimo wytężania słuchu niewiele udało nam się usłyszeć z rozmowy. W końcu ojciec pojawił się w kuchni. Stanął w progu, tak blady, że zaczęłam się o niego bać. Pomyślałam, że może umrzeć. Że może go to zabić. A ja będę odpowiedzialna za śmierć ich obojga. – Ona nie… nie było gwałtu – powiedział. – Dzięki Bogu choć za to. – Co według nich się stało? – spytała mama. Nigdy wcześniej nie miała tak słabego, zalęknionego głosu, jakby się bała odpowiedzi. – Mówią, że utonęła, ale wcześniej została zmaltretowana. Miała siniaki na ramieniu i barku, a także guza na głowie. Domyślają się, że walczyła z tym Walkerem, a potem spadła albo może wskoczyła do wody i uderzyła głową o krawędź platformy. Matka znienacka cisnęła łopatką o ścianę i ukryła twarz w dłoniach. Ojciec podszedł szybko i wziął ją w ramiona. Babcia objęła ich oboje. Stałam sama na środku kuchni, z nożykiem do jarzyn w ręku, z twarzą mokrą od łez, na które nikt nie zwracał uwagi. Funkcjonariusz Davis wrócił do naszego domu w momencie, kiedy zasiadaliśmy do obiadu, którego nikt nie miał ochoty jeść. Ojciec otworzył drzwi i wprowadził go na werandę. – Przepraszam, że przeszkadzam – powiedział Davis – ale muszę jeszcze raz porozmawiać z Julie. Matka pokiwała głową, nie mówiąc przy tym ani słowa. Wstałam od stołu, szurając krzesłem o podłogę, po czym wyszłam na podwórko z ojcem i policjantem. Tata i ja zajęliśmy podwójny fotel, Davis tym razem także usiadł. Przyciągnął sobie krzesło naprzeciw mnie i pochylił się do przodu, tak że łokcie miał oparte na kolanach, a dłonie złożone luźno pomiędzy nimi.
– Znaleźliśmy Walkera – oznajmił. Przepełniała mnie nienawiść do Brunona. Pamiętałam, jak poprzedniego dnia spoglądał na most, jak się łudziłam, że mojej siostrze spodobają się jego piękne oczy. – Gdzie go znaleźliście? – zapytał ojciec. – W Ortley Beach – odpowiedział policjant. – Przyznał się? Policjant zaprzeczył ruchem głowy. – Twierdzi, że był ze znajomymi w jednym z wynajętych letnich domków, że wyszedł stamtąd około pierwszej i pojechał do domu. Rozmawialiśmy z kilkoma osobami spośród nich, z każdą osobno, i wszystkie potwierdziły jego wersję. – Bzdury! – mruknął ojciec. Davis spojrzał mi prosto w oczy. – Opowiedz mi jeszcze raz o tym, jak poinformowałaś Brunona, że twoja siostra będzie na platformie o północy – poprosił. – Gdzie byliście, kiedy mu to mówiłaś? – Po drugiej stronie kanału. – Byłaś tam ze swoją przyjaciółką. – Policjant pokiwał głową. – Jak ona się nazywa? – Wanda Lewis. – Właściwie one się nie przyjaźnią – wtrącił ojciec, a ja wiedziałam, że nie powinnam się z nim spierać. – Kto jeszcze tam był? – dopytywał się Davis. – Był ktoś inny, kto mógł słyszeć twoją rozmowę z panem Walkerem? „To, co robisz, nie jest dobre, dziewczyno”. – Był tam George – powiedziałam. – Brat Wandy. Inni ich krewni też tam byli, ale dalej… – Pokazałam nad kanałem miejsce, gdzie wędkowała wówczas Salena z resztą kuzynów. – Z tak daleka nie mogli słyszeć. – Ale George mógł – bardziej stwierdził, niż spytał policjant. Potwierdziłam skinieniem. Nagle zdałam sobie sprawę, dokąd zmierza rozmowa. – George by nikogo nie skrzywdził – zapewniłam. – Dlaczego pan ją wypytuje o tego… George’a? – Ojciec wymówił imię brata Wandy, jakby chodziło o przedmiot, a nie osobę. – Pan Walker twierdzi, że pan Lewis sprawiał wrażenie bardzo zainteresowanego, kiedy Julie mówiła, że Isabel będzie sama na platformie. – Bruno po prostu chce zrzucić winę na kogoś innego – powiedziałam, czując, jak ogarnia mnie lęk. Przypomniałam sobie pełne zachwytu uwagi George’a na temat mojej siostry i pełne złości spojrzenie, jakim zmierzył mojego ojca tamtego dnia, kiedy tata przyjechał zabrać mnie do domu. – Cóż, to możliwe – przyznał Davis. – Niemniej jednak musimy porozmawiać z panem Lewisem. Wiesz, gdzie możemy go znaleźć? Pokręciłam głową. – Nie znam numeru telefonu ani adresu. Ale wydaje mi się, że mieszkają na South Street. A rano prawdopodobnie znów będą po drugiej stronie kanału, jeśli pogoda dopisze. Ale ja wiem, że on tego nie
zrobił. – Nie wiesz tego, Julie – upomniał mnie ojciec. – Tak naprawdę nie znasz tych ludzi. Nie masz pojęcia, do czego ten chłopak może być zdolny. – Był dla mnie miły – próbowałam się bronić, co tylko mocniej rozgniewało ojca. – Oto, do czego dochodzi, kiedy mnie nie słuchasz – stwierdził, a ja musiałam mu przyznać rację… W nocy w ogóle nie mogłam spać. Wcześnie poszłam na strych z Lucy, która była roztrzęsiona i nie chciała rozmawiać, i nawet nie zamierzałam wracać na dół. Cały czas płakałam… jak wszyscy w domu. Chwilami już sądziłam, że jest lepiej, że zdołałam zapanować nad emocjami, a potem nagle od nowa zaczynałam szlochać. W kółko odtwarzałam w myślach poprzednią noc, zastanawiając się nad własnym zachowaniem i zadając sobie pytanie, czy mogłam coś zrobić inaczej, by zapobiec śmierci siostry. Pamiętałam, jak wyglądałam z okna strychu na ciemne wody kanału. Gdybym tak wcześniej wyszła z domu… Czy to by coś zmieniło? A gdybym zgodnie ze swoim pomysłem namówiła Neda, żeby popłynął ze mną? Wówczas wzięlibyśmy jego łódź i pewnie bezpiecznie dopłynęli na platformę, choć równie dobrze mogliśmy tam przybyć za późno. Nagle poderwałam się gwałtownie na łóżku. Uzmysłowiłam sobie, że gdy pobiegłam do domu Chapmanów i już miałam zapukać, zauważyłam, że cały dom jest pogrążony w ciemnościach. Pamiętałam, że spojrzałam wówczas w stronę kanału i zobaczyłam puste fotele ogrodowe. Zaraz potem sobie przypomniałam, jak po południu Davis przesłuchiwał Neda, a ten opuścił wzrok, gdy jego ojciec zeznał, że obserwowali razem deszcz meteorów, siedząc na podwórku. Czyżby pan Chapman sfabrykował alibi dla syna, chcąc go chronić? Zakryłam usta dłonią, czując na plecach lodowaty dreszcz. Och, Ned…, pomyślałam z bólem. Dlaczego?
Rozdział 39 Julie 1962 Następnego ranka obudziłam się z nowym postanowieniem i gotowym planem: musiałam przeprowadzić własne śledztwo. Znane mi fakty nie pasowały do siebie. Zamierzałam wyjawić policji moje podejrzenia wobec Neda, ale dopiero po sprawdzeniu, jakie inne dowody uda mi się zgromadzić. Wprawdzie serce mi pękało na myśl, że George mógł zabić moją siostrę, lecz po trzykroć bardziej przerażała mnie możliwość, że zbrodnię popełnił Ned. Postanowiłam jednak być obiektywna i nie wyciągać pochopnych wniosków w trakcie poszukiwania śladów, które mogłyby wskazać rzeczywistego sprawcę. Z ulgą podjęłam zajęcie, które nieco łagodziło moje poczucie bezradności i jednocześnie pozwalało mi uniknąć przebywania z rodziną. Wcześnie rano wyszłam z domu i skierowałam się w stronę plaży. Idąc, myślałam o tym, że prośba Neda, bym przekazała Isabel, że nie może się z nią spotkać, nie miała sensu. Bo dlaczego uważał, że znajdzie ją na platformie? Odpowiedź na to pytanie otrzymałam po zaledwie kilku minutach. Byłam już prawie przed domem Mitzi, kiedy dostrzegłam ją na podjeździe, jak myła samochód rodziców. Próbowała się przede mną schować, ale wiedziała, że już ją zobaczyłam. Widziałam, jak z rezygnacją opuściła ramiona, kiedy się do niej zbliżałam. – Cześć, Mitzi – odezwałam się, stając na ich krótkim podjeździe. – Cześć, Julie. – Przestała rozcierać gąbką pianę na bagażniku. Prawie było mi jej żal, bo widziałam, że jest strasznie spięta. – Dobrze się czujesz? – spytała. – A jak twoja mama i babcia? – Są załamane. Rozmawiałaś z policją? – Dzwonili, ale pytali tylko, o której Izzy wyszła z naszego domu tamtej nocy… poprzedniej nocy. – A o której wyszła? – O wpół do dwunastej. – Wycisnęła gąbkę na podjazd. Ręce miała pulchne, tak samo jak całą resztę. – Miała zamiar… Wiesz, że zawsze się spotykała z Nedem o północy. – Wiem – przyznałam. – Był na ciebie strasznie wkurzony, że nie przekazałaś jej wiadomości, że nie może przyjść. Ale mógł. Chociaż tak naprawdę nie mógł. – Zaśmiała się, lecz natychmiast znów spoważniała, uświadomiwszy sobie powagę sytuacji. – Co masz na myśli? – spytałam. – Co to znaczy, że mógł, ale nie mógł? – Zadzwonił do niej, tu, do naszego domu, żeby jej powiedzieć, że może jednak będzie mógł się z nią spotkać – powiedziała Mitzi. – Wtedy się wydało, że nic jej nie powiedziałaś. Izzy też była na ciebie zła. W każdym razie powiedział, że może będzie na platformie, nie ma pewności, ale się postara. Tylko że nie mógł się wyrwać z domu. Pokręcone, nie? Akurat tej jednej nocy, kiedy nie mógł wyjść z domu, znalazł
się tam ten czarny chłopak? Co za pieprzony pech. Pewnie jesteś… – Pokręciła głową. – Założę się, że chętnie byś go udusiła gołymi rękami, gdybyś go dorwała. – Jasne. – Łatwiej było się z nią zgodzić; w głowie mi szumiało od nowych informacji, które musiałam przemyśleć. – Złapali go – dodała. – Ale pewnie już o tym wiesz. – Kogo złapali? George’a? – Tego kolorowego. Tak. Słyszałam w radiu, zanim wyszłam z domu. – Co mówili? – Tylko tyle, że go znaleźli i twierdzi, że jest niewinny. – Może i jest niewinny – odpowiedziałam. – Kto inny mógłby to zrobić? – Próbowała odgarnąć z twarzy ciemne spiralki, ale uparcie opadały jej z powrotem na czoło. Współczułam jej, że ma takie włosy. – Najtrudniej mi się pogodzić z faktem, że byłam trzecią od końca osobą, z tych, które ostatnie widziały Izzy żywą – wyrecytowała, jakby dobrze wyćwiczyła tę kwestię. – Co to znaczy: trzecią od końca? – No wiesz… osoba, która to zrobiła, była tą pierwszą – zaczęła mi wyjaśniać. – Potem Pam. Pam wyszła razem z Isabel, jak zawsze, więc była drugą osobą. Dom Pam stał pomiędzy domem Mitzi i plażą, więc to przynajmniej wydawało się logiczne. – Ned prawdopodobnie zacznie teraz chodzić z Pam – dodała Mitzi. Dopiero po latach zrozumiałam, jak bardzo nietaktowna była ta uwaga. Wtedy zupełnie mi to umknęło, ponieważ byłam bez reszty skupiona na znaczeniu usłyszanych informacji. Zostawiwszy Mitzi, poszłam dalej drogą prowadzącą na plażę, porządkując w głowie wskazówki, które dotąd zgromadziłam. Po pierwsze: alibi Neda wyglądało na spreparowane, ponieważ nie widziałam go z ojcem na podwórku. Po drugie: Ned powiedział Isabel, że może jednak będzie mógł się z nią spotkać, a z tego, co wiedziałam, nie wspomniał o tym policji. Po trzecie: jego motywacja mogła mieć coś wspólnego z zainteresowaniem osobą Pam, jakkolwiek mordowanie Izzy, żeby się jej pozbyć, wydawało się zbyt drastycznym rozwiązaniem. Minęłam dom Pam Durant z postanowieniem, że porozmawiam z nią po dokładnym obejrzeniu plaży. Zakładałam, że wobec mnie będzie mniej podejrzliwa niż wobec policji, więc może wykaże większą otwartość. Plaża była zupełnie pusta. Spodziewałam się, że mogę na niej zastać policjantów, lecz pewnie zakończyli poszukiwanie dowodów. Prawdopodobnie sądzili, że mają już zabójcę. Z każdą minutą nabierałam większej pewności, że się mylą. Skierowałam się ku kępie trawy, gdzie została znaleziona moja siostra. Szukałam przedmiotów wyrzuconych na brzeg przez drobne, miękko pluskające fale. Znalazłam patyczek od lizaka i plastikowy kubek, ale nagle straciłam zainteresowanie gromadzeniem tego rodzaju śmiecia, więc nawet się po nie nie schyliłam. Ze łzami w oczach minęłam odrażające kłęby wodorostów. Usiadłam w miejscu, gdzie leżała Isabel, pozwalając, by woda obmyła mi stopy. Przeczesałam ręką szorstkie źdźbła. Nic w nich nie było. Czego się spodziewałam?
Opuściłam plażę z pustymi rękami i pustym sercem, kierując się w stronę domu Pam. Kiedy zastukałam do drzwi Durantów, rozległo się szczekanie psa. Przez przeszklone ściany widać było znajdującą się z tyłu lagunę, tak jak przez okna naszego domu kanał. Pam otworzyła drzwi, mając u boku swojego dobermana, jedynego zwierzaka, jakiego w życiu się bałam. – O, Julie! – zawołała na mój widok. – Tak mi przykro. Wejdź. – Objęła mnie, ale byłam dziwnie zesztywniała i nie spuszczałam oczu z psa. – Chciałam tylko z tobą porozmawiać – powiedziałam. Doberman obwąchał wierzch mojej dłoni. Pam odsunęła się ode mnie i spojrzała mi w twarz, ale ja przyjrzałam jej się uważniej. Białka jej oczu miały niebieskawy odcień odtłuszczonego mleka. Nie dostrzegłam żadnego zaczerwienienia. Żadnych śladów łez. – Przejdźmy na drugą stronę domu – zaproponowała. – Są twoi rodzice? – zapytałam, kiedy mijałyśmy niewielki salon. – Nikogo nie ma poza mną – odparła. Zatrzymała się przy drzwiach do kuchni. – Może chciałabyś coś zimnego do picia? Odmówiłam, kręcąc głową. – Omal sama nie umarłam, kiedy o tym usłyszałam – powiedziała Pam, otwierając sztormowe drzwi i wychodząc na dziedziniec wyłożony gładkim, jasnym kamieniem. Cieszyłam się, że zostawiła psa w domu. – Byłam ostatnią osobą, która widziała ją żywą. Mitzi okazała przynajmniej tyle skromności, żeby się umieścić na trzecim miejscu. Pam od razu wepchnęła się na pierwsze. Usiadłyśmy na brzegu, zwieszając nogi nad stojącą wodą laguny. Pam była taka śliczna. Prawie biały koński ogon układał jej się na ramieniu miękką spiralą. – Nie mogę uwierzyć, że jej już nie ma – powiedziała. – Nigdy wcześniej nie znałam nikogo, kto umarł. To takie tragiczne. – Wiesz, gdzie był Ned tamtej nocy, kiedy Isabel została zamordowana? – spytałam bez ogródek. – W domu – odpowiedziała takim tonem, jakby była tego absolutnie pewna. – Twierdzi, że na podwórku obserwował ze swoim ojcem deszcz meteorów. – Więc pewnie tak było. – Pam wzruszyła ramionami. – Dostał zakaz i nie mógł wychodzić, tak? A ty miałaś przekazać tę wiadomość Izzy, ale tego nie zrobiłaś. – Tylko że potem on zadzwonił do domu Mitzi, żeby powiedzieć Isabel, że jednak będzie mógł przyjść. – Powiedział, że może będzie mógł. Nie, że na pewno przyjdzie. – Przyjrzała mi się, pochylając głowę na bok. – Przecież wiesz, że Ned nigdy by nie skrzywdził Isabel, prawda? – Próbuję jedynie ustalić pewne fakty – wyjaśniłam. – Był tu wczoraj. – Pam wyprostowała nogi, żeby obejrzeć pociągnięte lakierem paznokcie. – Jest zdruzgotany. Bał się, że policja uzna go za sprawcę. „A ty go pewnie pocieszyłaś”, miałam ochotę powiedzieć. Zamiast tego mruknęłam pod nosem: – Może nim jest. – Co? – Opuściła nogi i spojrzała na mnie spod ściągniętych brwi. – Och, Julie, to szaleństwo. Ned jest
ratownikiem. Nigdy by nikogo nie zabił. Nie wiedziałam, o co jeszcze ją zapytać. Postępowałam głupio, zachowując w tajemnicy swoje wątpliwości wobec Neda; Nancy Drew przepytałaby Pam znacznie sprytniej ode mnie. Rozmawiałyśmy jeszcze przez chwilę, po czym wyszłam, nie uzyskawszy żadnych dowodów, które by potwierdzały moje podejrzenia. Była jeszcze jedna osoba, z którą musiałam porozmawiać, i dobrze wiedziałam, gdzie tego kogoś znajdę. Poszłam na płyciznę przy końcu Shore Boulevard, a potem ścieżką przez wysoką trawę. – Kto tam? – odezwał się Ethan, kiedy zaszeleściłam łodygami tataraku. Słyszałam w jego głosie niepokój. Domyślałam się, że wszyscy mamy nerwy w strzępach. – To ja – odpowiedziałam. Siedział na skraju wody; miał tu swoje laboratorium do obserwacji morskiego życia, wyposażone w małą rybacką sieć, mikroskop i broszurę o morskiej faunie. – Czego chcesz? – powitał mnie. Usiadłam obok niego na wilgotnej, chłodnej ziemi. – Ned rzeczywiście był w domu tamtej nocy, kiedy Isabel została zamordowana? – spytałam. – Skąd mam wiedzieć? – Spojrzał na mnie i pokręcił głową. – Ty naprawdę uważasz się za Nancy Drew, co? – A ty naprawdę uważasz się za jakiegoś naukowca. – Wyciągnęłam rękę i przewróciłam mikroskop, ale natychmiast poczułam z tego powodu wyrzuty sumienia. Poza Lucy był jedyną na świecie osobą słabszą ode mnie, a ja zapewne musiałam teraz wyładować na kimś gorycz i rozczarowanie. – Hej! – Podniósł mikroskop z mokrego piasku. – To precyzyjny instrument – wyjaśnił, ostrożnie trzymając go w rękach. – Mogłaś go zniszczyć. Co cię ugryzło? – Myślę, że to twój brat mógł zabić moją siostrę – wyrzuciłam z siebie. – Jesteś szalona – stwierdził, wsuwając okulary wyżej na nos. Nienawidziłam, kiedy tak robił. – Policja już złapała tego… – niedbałym machnięciem wskazał drugą stronę kanału – …tego czarnego chłopaka. A jeśli ktoś jeszcze jest odpowiedzialny za śmierć twojej siostry, to ty, bo mu powiedziałaś, że Isabel będzie nocą sama na platformie. – Ja jej nie zabiłam. – Przeszyłam go palącym spojrzeniem. – Mój brat z pewnością też nie. Był uziemiony w domu. – Ned prawdopodobnie się wymknął. Zwykle tak robił. – Sama nie wiesz, o czym mówisz. – Ostrożnie, niemal z czułością, z powrotem ustawił mikroskop na piasku. – Skąd wiesz, co mój brat zwykle robi? – Wiem mnóstwo rzeczy – zapewniłam go. – Gdyby Ned to zrobił, dlaczego teraz byłby taki załamany? Nic, tylko siedzi i płacze po twojej siostrze. – Tak, może i płacze, bo ją zabił i… – Zamknij się! W okamgnieniu Ethan znalazł się na mnie; chudymi rękami przytrzymał mi dłonie nad głową. Jego kolano wbijało mi się w brzuch, tak że z trudem łapałam oddech. Zebrawszy w sobie wszystkie siły, zepchnęłam go, przetoczyłam po ziemi i sama znalazłam się na górze, a potem z całej siły walnęłam go
w policzek. Ethan krzyknął, z nosa pociekła mu strużka krwi. To mnie nie powstrzymało. Uderzyłam go jeszcze raz. Miał tył głowy zanurzony na kilka centymetrów w wodzie, mogłam bez trudu odwrócić go tak, żeby woda zalała mu nos i usta. Świadomość, że w ogóle rozważałam taki pomysł, wstrząsnął mną, przywracając mi rozum. Puściłam Ethana i dławiąc się własnym szlochem, niezdarnie wstałam z ziemi. Biegłam przez wysokie trzciny oślepiona łzami i półprzytomna od kłębiących się we mnie emocji. Niewidzialne imadło zgniatało mi serce, zaciskałam pięści tak mocno, że potem zobaczyłam krew pod paznokciami. Chciałam kogoś zabić. Nie wiedziałam tylko, kto jest osobą, którą powinnam zabić. Sama zadzwoniłam na policję. Nie rozmawiało mi się zbyt łatwo z rodzicami i raczej nie mogłam ich prosić, żeby zrobili to za mnie. Powiedziałam Davisowi o moich podejrzeniach. Słuchał uważnie, a następnie oznajmił, że George Lewis nie ma wiarygodnego alibi. George zeznał, że był na promenadzie Seaside Heights i czekał na znajomych, ale ci się nie pojawili. Miał zadrapania na twarzy i rękach, mówił, że tamtej nocy wdał się na plaży w bójkę z białym chłopakiem, którego nigdy wcześniej nie widział na oczy, ale policji nie udało się znaleźć żadnego świadka tego zajścia. W domu Lewisów znaleziono mokre kąpielówki George’a oraz najbardziej obciążający dowód – ręcznik należący do Isabel. – Ale to ja zabrałam ten ręcznik na drugą stronę kanału i przypadkiem go tam zostawiłam! – oświadczyłam, niemal krzycząc do słuchawki. – Była na nim krew, Julie – powiedział Davis. – George Lewis twierdzi, że wytarł twarz tym ręcznikiem po bójce, ale on i twoja siostra mają tę samą grupę krwi, więc nie sposób stwierdzić, czy krew pochodziła od niego czy od niej, jednakże pewne jest, że uczestniczył w walce. – Ogrodowe fotele na podwórku Chapmanów tamtej nocy były puste – powtórzyłam to, co już wcześniej mu powiedziałam. – Przesłuchamy ich obu ponownie na tę okoliczność – obiecał Davis. – Wiem, że jesteś wzburzona i chcesz się upewnić, że mamy w areszcie właściwą osobę. Jestem ci wdzięczny za ten telefon. Ale pozwól, że dalej będziemy sami wykonywać swoją pracę, dobrze? W czasie ponownego przesłuchania Ned i pan Chapman zeznali, że tamtej nocy, kiedy zginęła Isabel, leżeli na kocu na podwórku i dlatego ich nie widziałam, kiedy biegłam do ich domu. Nadal uważałam, że bym ich zauważyła, a co dziwniejsze, oni powinni byli mnie zobaczyć na swoim podwórku, nawet z daleka. A już z pewnością by usłyszeli, jak wsiadam do motorówki. Wyglądało jednak na to, że w nikim innym ich zeznania nie budzą wątpliwości. Ojciec Brunona wynajął adwokata, tego samego, który wcześniej oczyścił go z zarzutów o popełnienie gwałtu. George Lewis nawet nie wiedział, kim był jego ojciec, a tym bardziej nie miał pieniędzy na prawnika. Został oskarżony, a następnie skazany za zabójstwo w afekcie. Ned nawet nie był podejrzany. Syn prezesa Sądu Najwyższego New Jersey został uznany za niewinnego… przez wszystkich oprócz mnie.
Rozdział 40 Julie 1962 W ciągu kilku dni spakowaliśmy nasze rzeczy i opuściliśmy letni dom na zawsze, co położyło kres mojemu śledztwu. Pogrzeb Isabel odbył się dzień po naszym powrocie do Westfield. Nie wzięłam w nim udziału, ponieważ tamtego ranka obudziłam się z czymś, co z perspektywy czasu można by z pewnością określić jako psychosomatyczny ból brzucha. Wystarczyło uniesienie głowy z poduszki, by cały pokój zaczynał mi wirować w oczach, a żołądek się kurczył. Rodzice wysłali Lucy do sąsiadów, a ja zostałam sama z bolącym brzuchem i niespokojnym sumieniem. Zastanawiałam się, czy przypadkiem nie mam raka. Strasznie się bałam, że umrę z tym wielkim śmiertelnym grzechem, który obciążał moje sumienie. W następną sobotę czekałam na swoją kolejkę do konfesjonału. Siedziałam pomiędzy matką i Lucy w ławce kościoła Świętej Trójcy, myśląc o tym, co powiem księdzu. Zawsze mechanicznie recytowałam starannie przećwiczoną listę grzechów. Ten grzech nie mieścił się jednak w tych samych kategoriach, co wszystkie poprzednie, i choć wielokrotnie zastanawiałam się, jak go wyznam, zbliżałam się do małych ciemnych drzwiczek konfesjonału, nie mając pojęcia, od czego zacząć. Nie miało to żadnego znaczenia. W momencie, gdy ksiądz odsunął okienko, zaczęłam płakać. Rozpoznałam w spowiedniku ojca Fagana, najstarszego kapłana w naszej parafii. Był siwy i kulał jak mój ojciec, a ponadto miał duże dłonie, które niejeden raz przez te lata delikatnie kładł na mojej głowie. Szlochałam tak głośno, że prawdopodobnie było mnie słychać w całym kościele. Pomyślałam, że być może mama zajrzy do konfesjonału, żeby sprawdzić, czy nic mi nie jest. Że może mnie przytuli, bo nie przytulała mnie od śmierci Isabel. Nic takiego jednak nie nastąpiło. – Powiedz mi, co cię trapi, moje dziecko – odezwał się ojciec Fagan, wykorzystując moment przerwy w moim płaczu. – Ja… – Przełknęłam łzy. – Zrobiłam coś, przez co moja siostra została zabita. – Aha. – Głos miał spokojny, nie był ani trochę zszokowany czy oburzony. Zastanawiałam się, czy wie o śmierci Isabel i roli, jaką odegrałam w tej tragedii. Później miałam się dowiedzieć, że to on celebrował pogrzeb. – Myślę, że byłoby dobrze, gdybyś się ze mną spotkała na plebanii jutro po mszy – powiedział. – Możesz przyjść? Byłam zaskoczona. Nie potrafiłam sobie wyobrazić spowiadania się z moich grzechów i patrzenia przy tym księdzu w twarz, wiedziałam jednak, że nie mogę odrzucić tego zaproszenia. – Tak, ojcze – powiedziałam. – Dobrze. Przyjdź o pierwszej, to sobie pogawędzimy. Już zaczęłam się podnosić, lecz ponownie opadłam na kolana. – A co będzie, jak umrę pomiędzy tą chwilą a jutrem? – zapytałam. – Mam na sumieniu śmiertelny grzech.
– Zostaje ci odpuszczony, dziecko. – Ale… nawet nie wyznałam, co zrobiłam. Ten grzech jest… chyba niewybaczalny. – Nie ma rzeczy niewybaczalnych, Julie. – Zaskoczył mnie, używając mojego imienia. – A teraz idź przed ołtarz, odmów trzy Zdrowaś Mario i żałuj za grzechy. Zobaczymy się jutro. – Dobrze. – Wstałam, ale nie miałam poczucia, że odpuszczono mi grzechy. Obawiałam się, że ksiądz Fagan nie do końca zrozumiał, jaka jestem niedobra. Nazajutrz tata zabrał mnie na plebanię i czekał w przedsionku, aż skończę rozmawiać z ojcem Faganem. Znalazłam się w niewielkim pokoju umeblowanym dziwnymi krzesłami, z żyrandolem zwisającym pośrodku sufitu. Opowiedziałam księdzu o wszystkim, co zrobiłam, a on słuchał, od czasu do czasu lekko kiwając głową. – Zgrzeszyłaś zazdrością. – Siedział w wielkim fotelu przywodzącym na myśl królewski tron. Dłonie miał zetknięte koniuszkami palców, jakby był gotów w każdej chwili zacząć się modlić. – I pożądaniem chłopca swojej siostry – wyliczał dalej. – Ponadto okłamywałaś rodziców oraz kilka dorosłych osób. Byłaś też nieposłuszna. – Kiwał głową, wymieniając wszystkie moje przewiny. – Jednak – dodał – nie popełniłaś grzechu morderstwa. – Nie doszłoby do niego, gdybym… – Nie chciałaś śmierci swojej siostry. Opuściłam głowę; widziałam, jak łza odrywa się od moich rzęs i tworzy ciemną plamkę na niebieskiej spódnicy. – Nie – powiedziałam. – Nie chciałaś śmierci swojej siostry – powtórzył, jakby mu zależało, żebym naprawdę w to uwierzyła. Pokręciłam głową. – Kochałam ją. – Wiem – odparł z zadumą, a potem zmienił ton, co kazało mi się domyślić, że nasze spotkanie dobiega końca. Poczułam rozczarowanie. Tutaj mogłam rozmawiać o wszystkim. W domu nie mogłam wspomnieć o żadnej z tych rzeczy. – Julie – odezwał się tym nowym głosem. – Chcę, byś miała świadomość, że możesz do mnie przyjść zawsze, kiedy będziesz czuła taką potrzebę. Zawsze. Możesz do mnie zadzwonić choćby w środku nocy. Nasz Pan i ja zawsze będziemy tu na ciebie czekać. A teraz pomódlmy się za duszę twojej siostry. I modliliśmy się. Przez kilka minut siedziałam z opuszczoną głową, a on prosił Boga, żeby miał w swej pieczy Isabel. Czułam, jak z każdym słowem księdza do mego serca napływa spokój. Po zakończeniu modlitwy, kiedy już miałam wychodzić, nagle sobie uświadomiłam, że ojciec Fagan nie zadał mi pokuty. Zdrowaśki z poprzedniego dnia nie mogły się liczyć, bo przecież od spowiednika w Point Pleasant dostałabym więcej za jedną nieczystą myśl. – Zapomniał ksiądz wyznaczyć mi pokutę – powiedziałam już z ręką na klamce. – Nie potrzebujesz ode mnie pokuty – odparł. – Wystarczy ci za pokutę, że będziesz musiała żyć z tym, co zrobiłaś, przez resztę swoich dni. Miał absolutną rację. Dziadkowie wystawili nasz letni dom na sprzedaż i szybko znalazł się kupiec. To także była moja wina.
Ten dom bardzo wiele znaczył dla każdego z nas i stanowił część rodzinnej historii od prawie czterdziestu lat. Już nigdy nie spędziliśmy lata na wybrzeżu. Ten rozdział naszego życia został zamknięty. Nikt mi nigdy nie powiedział: „Julie, ty ponosisz za to winę, jesteś okropna”, ale nikt nie musiał tego mówić. Wszyscy wiedzieli, że to prawda. Minęły całe tygodnie, zanim mama zaczęła się do mnie odzywać bez ciągłego powtarzania: „Dlaczego? Dlaczego? Dlaczego?”. Przez jakiś czas czułam się odsunięta od ciepłego rodzinnego życia, jakie wcześniej znałam. Z czasem sytuacja się poprawiła, choć poza współczującym gestem ojca nikt nigdy nie powiedział: „Już dobrze, Julie. Wiemy, że nie chciałaś śmierci Isabel”. Ksiądz Fagan udzielał mi takiej otuchy w ciągu tygodni i miesięcy po śmierci Izzy, lecz tak naprawdę pragnęłam usłyszeć te słowa od kogoś z rodziny. A nigdy nie usłyszałam.
Rozdział 41 Lucy – Poznajesz ten budyneczek? – spytała mnie Julie, kiedy biorąc zakręt, wjeżdżałyśmy do Bay Head Shores. Wskazała na lewo, na maleńki sklepik z antykami wciśnięty pod estakadę mostu Lovelandtown. Zaprzeczyłam ruchem głowy. – Ani trochę. – Cóż, wygląda teraz zupełnie inaczej, a ten wielki most był kiedyś znacznie mniejszy. Ale sklep z antykami to dawny sklepik na rogu. Tak go przynajmniej nazywałyśmy. Uwielbiałaś cukierki, które tu kupowałyśmy. – Cukierki pamiętam – oświadczyłam, wspominając podłużne torebki pełne kolorowych draży. – Pewnego razu przyjechałyśmy tu na rowerach i w drodze do domu zostałyśmy opryskane środkiem owadobójczym – powiedziała Julie. – To też pamiętam. Spadłam z roweru i skaleczyłam się w rękę. – Popatrzyłam na skórę przy łokciu, jakbym się spodziewała ujrzeć bliznę, lecz w istocie nie byłam nawet pewna, o którą rękę chodziło. – Prawdopodobnie umrzemy przedwcześnie z powodu tego DDT, czy cokolwiek to było – dodałam. Julie wzięła następny zakręt. – Chcesz przejechać wzdłuż zatoki i naszej starej plaży, zanim pojedziemy do Ethana? – zapytała. – Może później – poprosiłam. Miałam infekcję układu moczowego, co uważałam za okropną niesprawiedliwość, ponieważ od miesięcy nie uprawiałam seksu. Teraz myślałam tylko o tym, żeby jak najszybciej skorzystać z łazienki w domu Ethana. Było wczesne piątkowe popołudnie. Ethan zaprosił do siebie na weekend Julie, Shannon, Tannera i mnie. Shannon z Tannerem się wymigali, ale ja przyjęłam zaproszenie. Coś mnie ciągnęło na wybrzeże. Chciałam sprawdzić, co zapamiętałam. Z wielu powodów żałowałam, że Shannon i Tannera z nami nie ma. Chciałam, żeby moja siostrzenica zobaczyła ważną część dzieciństwa swojej matki, a przede wszystkim uważałam, że wraz z Julie powinnyśmy spędzić z obojgiem więcej czasu. Niewiele wiedziałam o Tannerze, ale na razie dosyć mi się podobał. Miałam z nim do czynienia jedynie na spotkaniu przy grillu, gdzie zrobił na mnie wrażenie i uznałam, że Shannon mogła trafić znacznie gorzej niż na bystrego, obytego – nie mówiąc już o tym, że przystojnego – młodego człowieka. Nie dość młodego, w tym punkcie zgadzałam się z Julie, niemniej jednak to nie my dokonywałyśmy wyboru. Najbardziej mnie bolało, a Julie doprowadzało to do rozpaczy, że Shannon chciała się wyprowadzić tak daleko od nas. Pamiętałam, jak to jest być młodym, zakochanym i spragnionym niezależności, kiedy ma się ochotę na wszystko poza wracaniem do domu. – Wiesz co? – odezwałam się do Julie. – Będziemy musiały same jeździć do Kolorado parę razy
w roku. Zabierzemy ze sobą mamę. – Co? – Popatrzyła na mnie zaskoczona, a potem wybuchnęła śmiechem. – Znowu chcesz wałkować ten temat. – Rozmawiałyśmy o Shannon i Tannerze przez większą część drogi, widziałam jednak, że teraz uwaga Julie przeniosła się na nasze dawne sąsiedztwo i Ethana. – Nie będę jeździła do Kolorado parę razy w roku – oświadczyła – …ponieważ nie mam zamiaru pozwolić Shannon wyjechać. – Ona jest w ciąży – przypomniałam. – Jeśli się zdecyduje, może uzyskać prawo do samostanowienia o sobie i robić, co zechce. – Możemy porozmawiać o tym później? – zbyła mnie Julie, biorąc kolejny zakręt. – Jasne. – Od jakiegoś czasu toczyła się między nami swoista gra: moja siostra próbowała wypierać ze świadomości fakt bliskiego wyjazdu Shannon, a ja usiłowałam sprawić, by się oswoiła z tym, co nieuchronne. – Przepraszam, że cię męczę – mruknęłam. Po prawej stronie, między domami, dostrzegłam kanał. – Och! Czy to nasza dawna ulica? – Uhm – potwierdziła Julie. – Kurczę, nigdy bym jej nie rozpoznała. Skąd się wzięły te wszystkie domy? – zadałam retoryczne pytanie. Julie zatrzymała samochód przed jasnożółtym budynkiem w stylu Cape Cod. – A ten pamiętasz? – Należał do nas? – Nie rozpoznałam domu, który nic dla mnie nie znaczył. Potwierdziła skinieniem. Przyjrzałam się skrzynce na listy, wymalowanej w morskie fale i ozdobionej miniaturowym żaglowcem. – Ktoś kocha ten dom – stwierdziłam. – A ten należy do Ethana – powiedziała Julie, wjeżdżając na sąsiedni podjazd. Otworzyła drzwi, jeszcze zanim zgasł silnik. Nie sądziłam, że moja siostra aż tak bardzo się zmieniła. Wiedziałam, że się martwi o Shannon, i że przeszłość, z którą od dawna jakoś dawała sobie radę, znów ją przygniotła, ale miała też w sobie radość, jakiej nigdy wcześniej u niej nie widziałam, nawet kiedy jako młoda kobieta zakochała się w Glenie. Powód tej radości właśnie wyszedł z domu, zbliżył się do nas, wziął Julie w ramiona i obejmował przez kilka sekund, jednocześnie całując ją w szyję. Na ten widok mimowolnie się uśmiechnęłam. – Witaj, Lucy! – zwrócił się do mnie, obdarzając mnie uściskiem znacznie krótszym i znacznie mniej czułym niż moją siostrę. – Cześć, Ethan – powiedziałam szybko. – Koniecznie muszę skorzystać z łazienki. Ze śmiechem wskazał na dom. – W połowie korytarza po prawej stronie. Spotkamy się na podwórku. Po skorzystaniu z łazienki przeszłam na tył domu. Przez rozsunięte żaluzje na werandzie zobaczyłam kanał i nagle wszystko wydało mi się znajome. Zbliżyłam się do Ethana i Julie, którzy oparci o drucianą siatkę obserwowali coraz większy wraz z początkiem weekendu ruch łodzi na wodzie. Od wrażenia déjà vu aż zawirowało mi w głowie. Miewałam koszmarne sny, że wpadam do kanału i porywa mnie prąd, a ja bezskutecznie próbuję dopłynąć do którejś z przystani.
Oparłam się o siatkę, stając obok mojej siostry. Czułam, jak drżę cała. – Kurczę, pamiętam, jak strasznie się bałam wody – powiedziałam. Julie otoczyła mnie ramieniem. – Rzeczywiście się bałaś – potwierdziła. – Biedactwo. – Ruchem głowy wskazała sąsiednią posesję. Sama nawet przez chwilę nie pomyślałam o tym, żeby tam spojrzeć. – Pamiętasz? Popatrzyłam na małego chłopca bawiącego się w basenie. Co chwila wdrapywał się, a potem spadał z dużego plastikowego krokodyla, podczas gdy masywnie zbudowana ciemnowłosa kobieta odpoczywała nieopodal wyciągnięta z książką na leżaku. W ogrodzonym doku widziałam czubek łodzi, ale to długa, ciemna weranda wydała mi się najbardziej znajoma. – Chciałabym obejrzeć ten dom w środku – powiedziałam. – Zobaczyć, jak się zmienił. – Jest zupełnie inny – powiedział Ethan. – Zadzwonię do nich później i będziemy mogli wejść. – Spojrzał na Julie. – Nie musisz nam towarzyszyć, jeśli nie masz ochoty. Julie przygryzła wargę. – Chyba pójdę z wami – zdecydowała. Nie ulegało wątpliwości, że wcześniej o tym rozmawiali. Resztę popołudnia spędziłyśmy, pływając z Ethanem po kanale i rzece. To była moja pierwsza wyprawa na te wody, ponieważ jako dziecko za bardzo się bałam, żeby wejść do motorówki. Byłam zachwycona, ale najbardziej mnie zdumiał – i ucieszył – widok Julie znowu siedzącej w łodzi. Roześmiała się, gdy pióropusz wody wzniecony przez znacznie większą jednostkę tak nas zmoczył, że wyglądałyśmy jak nieco podstarzałe uczestniczki konkursu na Miss Mokrego Podkoszulka. Pomyślałam wtedy, że Ethan obudził w niej nie tylko miłość, ale też odwagę i radość życia, które utraciła przed wielu laty. Aż ściskało mnie w gardle ze wzruszenia, kiedy patrzyłam na jej śmiech. Po obiedzie, gdy zachodzące słońce nadało niebu barwę fuksji, przeszliśmy boso do sąsiedniego domu i zapukaliśmy w ramę sztormowych drzwi. Otworzyła nam młoda ciemnowłosa kobieta, którą wcześniej widziałam na podwórku. – Witam! – Wpuściła nas do środka. – Jestem Ruth Klein. Podobno ten dom kiedyś należał do waszej rodziny. – Cześć, Ruth – odezwał się Ethan. – To jest Julie Sellers. – Położył dłoń na plecach Julie. – I jej siostra, Lucy Bauer. – Staliśmy stłoczeni w holu tuż przy wejściu. – Kiedy tu mieszkałyście? – spytała Ruth. Mimo sporej nadwagi była piękna. Miała nieskazitelną różową cerę i niebieskie oczy odbijające żywym kontrastem od ciemnych włosów. – Nasz dziadek zbudował ten dom w tysiąc dziewięćset dwudziestym szóstym roku – odpowiedziała Julie. – Lucy i ja spędzałyśmy tu każde wakacje w latach pięćdziesiątych i na początku sześćdziesiątych. – Aha. Założę się, że wtedy wszystko wyglądało zupełnie inaczej – powiedziała Ruth. – Od czego chcecie zacząć? – Cóż… – Julie spojrzała na uchylone drzwi po naszej lewej stronie. – To był kiedyś pokój naszych dziadków. – Proszę wejść, śmiało. – Ruth nachyliła się, żeby otworzyć drzwi szerzej. W niewielkim pokoju stało ogromne łóżko, komoda i szafa. – Obecnie to główna sypialnia, jak się domyślacie. Julie pokiwała głową. – Po drugiej stronie korytarza była łazienka.
– Nadal jest – powiedziała Ruth. Poszliśmy za nią i każde z nas po kolei zajrzało do małego pomieszczenia. Toaleta i umywalka z nogą sprawiały wrażenie nowych. W rogu znajdowała się niewielka trójkątna wanna. – My mieliśmy tylko prysznic – powiedziała Julie. – Wydaje mi się, że ludzie, którzy mieszkali tu przed nami, wstawili tę wannę – wyjaśniła Ruth. Przeszliśmy kawałek korytarzem. – Tu jest pokój naszego syna. – Ruth wskazała na lewo. W wąskim pomieszczeniu mieściło się jedynie łóżko i mała komódka. – To był pokój mamy i taty, prawda? – spojrzałam pytająco na siostrę, oczekując potwierdzenia. – Tak. – Uśmiechnęła się. – Nie mieli za dużo przestrzeni, co? Na drugim końcu korytarza znajdowała się kuchnia; szafki ze szklanymi drzwiczkami i blaty z granitu w niczym nie przypominały tamtych z naszych czasów. Julie parsknęła śmiechem. – No cóż, muszę powiedzieć, że nasza kuchnia wyglądała zupełnie inaczej. – Przesunęła dłonią po szaroniebieskim kamieniu. – Ta jest piękna. – Ze względu na nią… i oczywiście położenie nad wodą kupiliśmy ten dom – powiedziała Ruth. Stamtąd było już tylko kilka kroków do salonu, pomalowanego na jasnożółty kolor, umeblowanego fotelami i sofami w niebiesko-żółte wzory. W oknach wisiały zwiewne białe firanki. – Ten pokój wydaje się znacznie bardziej otwarty niż kiedyś – powiedziałam. – Masz rację – przyznała Julie. – Dawniej chyba był ciemniejszy. Bardzo mi się podoba taki, jak jest teraz. – Grywaliśmy tu w „Wujka Wiggly” – przypomniał Ethan. – Słucham? – zaśmiała się Ruth. – Była taka gra planszowa – odrzekła Julie z uśmiechem. Opuściłam wzrok na panele imitujące dąb pod moimi bosymi stopami. – Kiedyś leżało tu linoleum – powiedziałam. Moją uwagę przyciągnęła balustrada widoczna z boku. – Spójrzcie! Prawdziwe schody! – Kiedy byłyśmy dziećmi, miałyśmy tutaj ściągane schody podobne do drabiny – wyjaśniła Julie. – Lucy strasznie się ich bała. – Chcielibyście zobaczyć górę? – spytała Ruth. – Nie miałaby pani nic przeciwko temu? – Julie odgarnęła włosy z szyi, co zwykle robiła przy uderzeniu gorąca. – Dawniej cały strych tworzył jedną otwartą przestrzeń – mówiła dalej. – Stało tam kilka łóżek pooddzielanych zasłonami. – Jak w schronisku? – podsunęła Ruth. – Mniej więcej. Wszyscy troje weszliśmy za nią po schodach. Okazało się, że strych uległ całkowitej przemianie. Obecnie mieścił się tam gabinet z trzema świetlikami, olbrzymi pokój do zabawy, dwie małe sypialnie i łazienka z prysznicem. Wszystkie pomieszczenia były czyste, schludne i wręcz wymuskane. Pomyślałam, że doprawdy trudno byłoby doświadczyć jakichś złych wspomnień w tym domu. Nie został w nim żaden element z przeszłości, który mógłby je obudzić. Zastanawiałam się, czy poprosić o zgodę na skorzystanie z łazienki. Akurat w tym momencie nic się nie
działo, ale miałam świadomość, że mój chory układ moczowy może dać o sobie znać w każdej chwili. Jednak Julie i Ethan skierowali się już ku schodom, więc postanowiłam zaczekać. Już na dole Julie zwróciła się do Ruth: – Cieszę się, że dom wygląda tak pięknie. – Dotknęła ramienia właścicielki. – Widzę, że bardzo lubi pani tu przyjeżdżać. – Wszyscy lubimy – przyznała, prowadząc nas przez balkonowe drzwi na werandę. – Czy weranda była już obudowana, kiedy tu mieszkałyście? – spytała. – Owszem – potwierdziła Julie, omiatając wzrokiem rozległą przestrzeń. – To tu spędzaliśmy większość czasu. Pamiętałam werandę. Z całego domu ona najmniej się zmieniła, może dlatego, że nadal widać z niej było niewielkie piaszczyste podwórko i wodę. W miejscu naszego starego stołu stał nowy, długi, z blatem z desek, otoczony sześcioma krzesłami o szczebelkowych oparciach; resztę pomieszczenia zapełniały białe bujane fotele, sofy z tworzywa imitującego wiklinę oraz podręczne stoliki. Mały chłopiec, wcześniej widziany przez nas w basenie, siedział na podwórku w dwuosobowym ogrodowym fotelu z mężczyzną, który coś mu czytał w zapadającym zmierzchu. Nic mnie tak nie radowało, jak widok ojca czytającego dziecku książkę. Ruth musiała zauważyć, że ich obserwuję. – Chodźcie, poznacie moją rodzinę – zaprosiła nas. Wyszliśmy z domu. Piasek na podwórku już zaczynał stygnąć i przyjemnie chłodził bose stopy. Mężczyzna nas zauważył i obaj z chłopcem wstali. – Cześć, Ethan – odezwał się. – To pewnie poprzednie właścicielki. Ethan zapoznał nas z mężem Ruth, Jimem, i ich siedmioletnim synem Carterem. Przez kilka minut, stojąc w coraz gęstszym mroku, gawędziliśmy o domu i okolicy, oganiając się przed komarami. Wzrok mojej siostry powędrował do fragmentu podwórka przy narożniku domu. – Kiedy byłam dzieckiem – zaczęła, wskazując punkt na ziemi – zakopałam tam swoją szkatułkę ze skarbami. – Szkatułkę ze skarbami? – okazał zainteresowanie Carter, po raz pierwszy od początku rozmowy. Julie potaknęła ruchem głowy. – To możliwe, że nadal tam jest? – spytała Ruth. Julie wzruszyła ramionami. – Nie mam pojęcia. – Może ktoś ją znalazł w ciągu ostatnich czterdziestu lat albo została zniszczona podczas jakichś robót przy fundamentach domu. – A może wciąż tam jest – powiedział Ethan. Wymierzył Julie delikatnego kuksańca w bok. – Chcesz się przekonać? Spojrzała pytająco na gospodarzy. – Nie była zakopana zbyt głęboko – powiedziała. Niewątpliwie chciała ich uspokoić, że nie zamierza wywrócić do góry nogami całej posesji. – Dosłownie na parę centymetrów. Ruth spojrzała na męża, który miał minę, jakby mówił: „Właściwie, czemu nie?”. – Przyniosę łopatę i latarkę – oznajmił, zmierzając do garażu. Carter patrzył na Julie. Nawet w słabym świetle było widać, że odziedziczył piękne niebieskie oczy po
matce. – Co pani schowała w tej szkatułce? – spytał. – Różne znalezione rzeczy – odpowiedziała Julie. Wszyscy przeszliśmy na róg domu. – Bezużyteczne drobiazgi. Jim wrócił z ogrodowym szpadlem i mocną lampą halogenową. Ruth z powątpiewaniem spojrzała na niewielkie ogrodowe narzędzie przyniesione przez męża. – Przez te lata nawieziono tu sporo świeżego piasku. Sami sprowadziliśmy parę ciężarówek zaraz po tym, jak się wprowadziliśmy. Szkatułka może się znajdować znacznie głębiej, jeśli w ogóle jeszcze tam jest. Julie chwyciła szpadel i uklękła na ziemi; zerkając na narożnik domu, dokonywała wzrokiem jakichś pomiarów. Byłam pewna, że nawet po tak długim czasie dokładnie wie, gdzie powinna być szkatułka. Odgarnęła z wierzchu warstwę piasku grubości kilku centymetrów, a potem wbiła szpadel pod kątem dziewięćdziesięciu stopni i prawie natychmiast usłyszeliśmy, że ostrze natrafiło na coś twardego. – O mój Boże! – wyrwało się Julie. – Wciąż tu jest. Wszyscy usiedliśmy na ziemi; ja z Carterem pomagałam rękami rozgarniać piasek, podczas gdy moja siostra machała szpadlem, a Jim trzymał lampę na kolanie. Wkrótce ukazała się górna część pudełka do chleba. Julie zaczepiła palcami o wieczko z jednej strony, ja zrobiłam to samo z drugiej. – Raz, dwa, trzy – odliczyła Julie, spoglądając na mnie ponad znaleziskiem, po czym jednocześnie szarpnęłyśmy pokrywą, zasypując przy tym obficie kurzem przedmioty znajdujące się w środku. Miałam ochotę powstrzymać Cartera, który od razu wyciągnął rękę do pudełka. To były skarby Julie. Chciałam, żeby sama je wyjęła. Ruth jakby odczytała moje myśli. – Zaczekaj, Carter – poprosiła syna. – Niech pani Julie to zrobi, bo pudełko należy do niej. Może później pozwoli ci je zatrzymać na zabawki i różne inne rzeczy. Julie podziękowała Ruth skinieniem. – Oczywiście, że ci je dam – zwróciła się do Cartera. – Od jutra szkatułka będzie twoja! – Super! – ucieszył się chłopiec, zaciskając dłonie na kolanach. Okazał się miłym dzieckiem. Widziałam, jak niecierpliwie Julie sięga do pozostałości po jej dawnym życiu, ale musiałam skorzystać z łazienki, tak pilnie, że nie byłam w stanie na niczym innym się skupić. Miałam nadzieję, że wkrótce antybiotyki zadziałają i pozbędę się wreszcie tej uciążliwej dolegliwości. Już miałam przeprosić wszystkich i pójść do toalety, kiedy Julie wydała z siebie nagły pisk. Sięgnęła do pudełka i wyjęła z niego maleńki skórzany bucik; kiedyś zapewne był biały, ale teraz w świetle lampy miał żółtopomarańczowy odcień. – O mój Boże – westchnęła Julie. – Znalazłam go na płyciźnie, tam gdzie dziadek trzymał swoją pułapkę na przynętę. – Popatrzyła z uśmiechem na Ethana. – A Ethan miał tam swoje laboratorium morskie. – Rzeczywiście – potwierdził Ethan ze śmiechem. – Zupełnie o nim zapomniałem. – Czy twój mikroskop nadal działał po tym, jak… no wiesz? – Pytanie najwyraźniej miało podtekst znany tylko im dwojgu. – Był w porządku – skwitował krótko.
Julie znów sięgnęła do pudełka. – Spójrzcie na to! – Pokazała starą płytę, czterdziestkępiątkę. Trzymając ją w świetle lampy, dodała ze śmiechem: – Neil Sedaka, Happy Birthday Sweet Sixteen. Nie mam pojęcia, gdzie ją znalazłam. Musiałam jej przerwać. – Obawiam się, że potrzebuję skorzystać z łazienki – powiedziałam, podnosząc się z ziemi. – Pobiegnę do domu Ethana i wrócę tu za minu… – Proszę skorzystać z naszej – zachęciła Ruth, wskazując głową dom. – Śmiało. – Dzięki. – Weszłam po dwóch schodkach na werandę, pchnęłam sztormowe drzwi i pobiegłam korytarzem w stronę łazienki, słysząc za sobą radosne okrzyki siostry, która odkrywała coraz to nowe skarby z dzieciństwa.
Rozdział 42 Julie Czułam się bardzo dziwnie, przeglądając zawartość mojej szkatułki. Cieszyłam się, że na podwórku nie jest zbyt jasno, bo miałam łzy w oczach, a nie chciałam, by ktoś je zauważył. Współczułam samotnej dziewczynce, zbierającej porzucone drobiazgi i marzącej o tajemnicy, którą mogłaby wyjaśnić. Nigdy jej się nawet nie śniło, że w środku tamtego lata prawdziwa, niechciana tajemnica wstrząśnie jej życiem. Wyciągając z pudełka na chleb strzępki starego płótna, dziurawą piłeczkę pingpongową, dziecięcy bucik, uświadomiłam sobie jak nigdy wcześniej, że rzeczywiście byłam tylko dzieckiem, dwunastolatką mającą nikłe pojęcie o prawdziwych zagrożeniach. Jedyne przerażające historie, jakie znałam, pochodziły z książek Nancy Drew, w których bohaterka na końcu zawsze odnosiła zwycięstwo. Mój wzrok przykuł mały przedmiot w dolnym rogu pudełka, wetknięty pod kolejną płytę i kawałek szmatki. Niemożliwe, żeby to była… – Mógłby pan przysunąć lampę trochę bliżej, Jim? – poprosiłam. Krąg światła padł na zawartość chlebaka i już nie miałam wątpliwości. Była tam, czerwono-fioletowa, taka jaką zapamiętałam. Sięgnęłam po małą plastikową żyrafę. – Nigdy jej tu nie wkładałam – powiedziałam, całkowicie przekonana, że to prawda. – Co to jest? – spytał Ethan, przysuwając się bliżej. Czułam jego oddech na gołym ramieniu. – Zabawka – odpowiedziałam. – Żyrafa. Isabel i Ned… – Należała do Neda – przerwał mi Ethan. – Dostał ją od naszego wujka. Obaj dostaliśmy takie zabawki. Ja miałem słonia. To figurka z niespodzianką. – Wyciągnął rękę. – Z niespodzianką? – Nie rozumiałam, co ma na myśli. – Myślałam, że to po prostu znak, który sobie przekazywali. – Kto sobie przekazywał? – Ethan uważnie oglądał żyrafę. – Ned i twoja siostra? Potwierdziłam. – Nie jestem pewien, jak ta działa. – Manipulował ogonem i szyją plastikowego zwierzaka; nie zdawałam sobie nawet sprawy, że zabawka ma ruchome części. Nagle czerwona połówka odskoczyła od fioletowej, a ja się roześmiałam. – Musieli sobie przesyłać karteczki z wiadomościami w tej figurce – powiedziałam. – Nigdy bym się nie domyśliła. Ethan podsunął rozdzielone połówki żyrafy pod lampę. – Wygląda na to, że teraz też jest w niej jakaś karteczka – powiedział.
Rozdział 43 Lucy Po skorzystaniu z łazienki wyszłam do słabo oświetlonego holu. Stałam przy osłoniętych siatką drzwiach wejściowych, gdy usłyszałam śmiech dobiegający z drogi. Odwróciłam się, żeby spojrzeć w tamtą stronę, ale zrobiło się tak ciemno, że ledwie dostrzegłam przebiegającą grupę rozchichotanych nastolatków. Nie potrafiłabym powiedzieć, ilu ich było, ani czy to byli chłopcy, czy dziewczynki, ale patrząc na nich, znów zaczęłam sobie przypominać tamtą noc, kiedy zginęła Isabel, na moment zapominając o Julie i jej szkatułce Nancy Drew. Pamiętałam, jak tamtej nocy obudziłam się sama na strychu i miałam ochotę krzyczeć ze strachu. Powstrzymywałam się jednak, choć nie przyszło mi to łatwo. Pamiętałam, jak zbiegłam w popłochu po chybotliwych schodach i jak trzęsły się stopnie pod moim niewielkim ciężarem. Nie weszłam jednak od razu do pokoju rodziców, a potem do salonu, gdzie zasnęłam na kanapie, jak mi się wcześniej zdawało. Najpierw poszłam na werandę, szukając Julie. Spojrzałam w kierunku łóżka stojącego w odległym końcu, ale było za ciemno, by widzieć, czy ktoś na nim leży. – Julie? – zawołałam. Nie usłyszałam odpowiedzi; miałam wrażenie, że ciemność mnie oblepia i dusi. Słyszałam pluskanie wody o nabrzeże i rechot samotnej żaby, która przyłączyła się do chóru świerszczy. Czułam obecność lasu za siatkowym ekranem po prawej stronie, ale w mroku nie byłam w stanie rozróżnić pojedynczych drzew; na myśl o tym, co może się czaić w ich cieniu, odwróciłam się gwałtownie i wbiegłam do salonu, a potem na korytarz. Stojąc przed pokojem rodziców i słuchając oddechu matki, wpadłam na pomysł, żeby zostać jak najbliżej niej: ściągnąć poduszki z sofy, ułożyć je pod drzwiami i tam spać. Jednak zanim mogłam się zabrać do realizacji tego pomysłu, musiałam skorzystać z toalety. Cicho przeszłam korytarzem; chrapanie dziadka dochodzące z frontowej sypialni, którą dzielił z babcią, dodawało mi otuchy. Na wprost miałam główne wejście do domu od strony drogi; główne drewniane drzwi stały otworem, podparte ciężką żeliwną figurką szkockiego teriera. Zamknięte były jedynie drzwi sztormowe, za którymi panowała taka sama ciemność jak w holu. Nienawidziłam tego, że zostawiano dom otwarty na noc. Och, sztormowe drzwi miały zamek z zasuwką, a jakże, ale to mnie nie pocieszało, odkąd zdałam sobie sprawę, jak łatwo go sforsować. Zapaliłam światło w łazience, zadowolona, że wreszcie wszystko widzę, po czym skorzystałam z toalety, nie spuszczając wody, żeby nikogo nie obudzić i nie musieć się tłumaczyć, co robię na dole o takiej porze. Następnie zgasiłam światło i wyszłam z łazienki. Po prawej stronie miałam hol z wejściem do salonu, ciemny i przerażający, stałam więc przy sztormowych drzwiach i czekałam, aż moje oczy znów przyzwyczają się do mroku.
Na zewnątrz dostrzegłam błysk, za drzewami, gdzieś koło drogi. Najpierw przyszło mi do głowy, że to świetlik, ale światełko rozżarzyło się na pomarańczowo i odgadłam, że to papieros. Obserwowałam jasny punkt kreślący jednostajne łuki, w miarę jak osoba trzymająca papierosa zbliżała się gruntową drogą do naszego domu. Odetchnęłam z ulgą. To Isabel. Prawdopodobnie wracała od Pam lub Mitzi, rozkoszując się ostatnim dymkiem. Tylko jak zamierzała wejść do domu, skoro drzwi były zamknięte na zasuwkę? Pomyślałam, że ma szczęście, że przypadkiem tam jestem. Już miałam otworzyć sztormowe drzwi, gdy zobaczyłam, że ciemna sylwetka z papierosem mija nasz dom i idzie dalej. Z powrotem zasunęłam metalową zasuwkę. To jednak nie była Isabel. Zarys postaci rozmył się w ciemnościach, ale rozżarzony punkt nadal kołysał się w rytm jej kroków, by nagle gwałtownie zmienić kierunek, gdy trzymająca papierosa osoba skręciła w podjazd do domu Chapmanów.
Rozdział 44 Julie – Jest za ciemno, żeby to przeczytać – powiedziałam, ostrożnie rozwijając niewielki kawałek papieru wyjęty z przedniej połówki żyrafy. – Nie mam nawet pewności, czy tu w ogóle jest coś napisane. Jim przysunął lampę bliżej, lecz w tym samym momencie Ethan dotknął mojego ramienia. – Wracajmy do domu – powiedział. – I tak zabraliśmy już państwu Kleinom dużo czasu. Wyczułam jego niepokój. Wiedział, że wiadomość napisana przez moją nieżyjącą siostrę lub jego zmarłego brata z pewnością nas poruszy, budząc emocje, których nie chciał okazywać przed sąsiadami. – Och, ale to świetna zabawa – zapewniła Ruth, nie kryjąc ciekawości. – Prawdopodobnie to liścik miłosny mojego brata do siostry Julie – powiedział Ethan. – Nie nadaje się dla osób małoletnich – dodał, wstając. Upchnęłam papierek z powrotem w żyrafie, ściskając razem obie jej połówki. Ethan pomógł mi się podnieść, Jim i Ruth także wstali, tylko Carter nadal siedział przy pudełku i uparcie zaglądał do środka, choć bez lampy niewiele mógł zobaczyć. Pewnie myślał o własnych skarbach, które będzie mógł tam ukryć. Skrzypnęły sztormowe drzwi, Lucy zeszła z werandy i dołączyła do nas na podwórku. – Bardzo dziękujemy za możliwość obejrzenia domu – zwróciłam się do Kleinów. – Carter, szkatułka odtąd należy wyłącznie do ciebie. – Super! – zawołał chłopczyk, podnosząc się z piasku. – Dziękuję – podpowiedziała mu mama. – Dziękuję – powtórzył grzecznie. – Bardzo proszę. – Popatrzyłam na jego rodziców. – I dzięki za pozwolenie na zrycie podwórka. – Nie ma sprawy. – Szeroki uśmiech Jima w świetle lampy wyglądał dość niesamowicie. – Możecie do nas zachodzić, kiedy tylko macie ochotę – zapraszała Ruth. Przeszliśmy między domami na podjazd Ethana. Uchwyciłam się kurczowo ramienia Lucy. – Znalazłam tę starą plastikową żyrafę w szkatułce Nancy Drew – powiedziałam do niej. – Jest w niej jakaś karteczka. Ned i Isabel używali tej figurki do przekazywania sobie wiadomości. Co najdziwniejsze, mam dziewięćdziesiąt dziewięć i dziewięć dziesiątych procent pewności, że ja jej nie włożyłam do pudełka. Moja siostra milczała. Kiedy Ethan otwierał drzwi, szepnęła mi do ucha: – Przypomniałam sobie coś z tamtej nocy, kiedy Isabel została zamordowana. – Co? – spytałam także szeptem, choć sama nie wiedziałam dlaczego. Znów nie odpowiedziała. – Co? – powtórzyłam, a wtedy Lucy szybko potrząsnęła głową.
– Później – wyszeptała, a ja wiedziałam, że nie ma sensu na nią naciskać, skoro uznała, że ma powód, by ukryć swoje wspomnienie przed Ethanem. Gdy weszliśmy na werandę, Ethan zapalił podłogową lampę o mocnym świetle. – Rzućmy okiem na tę karteczkę – powiedział, kiedy już we trójkę zasiedliśmy przy stole. Zwinięty papier wypadł, jak tylko otworzyłam żyrafę. Ostrożnie rozprostowałam go na blacie. To był list napisany na połówce arkusika jasnoróżowej papeterii; papier był z jednej strony postrzępiony i naddarty w rogu. Wyblakły tusz długopisu miał lekko fioletowy odcień. – To pisała Izzy – rozpoznałam od razu. Isabel miała wyraźny charakter pisma, z zaokrąglonymi literami, co przysparzało jej kłopotów u zakonnic na lekcjach religii. – „Nienawidzę cię, bo jesteś kłamliwą świnią. Nie mogę się doczekać, żeby powiedzieć o wszystkim ojcu. On mnie uwielbia i jestem pewna, że cię zabije” – przeczytałam na głos. Wszyscy troje siedzieliśmy pogrążeni w milczącej zadumie. Ethan odezwał się pierwszy zmęczonym szeptem: – Do licha. Ona i Ned mieli z sobą na pieńku. Zastanawiałam się, czy mu powiedzieć o swoich podejrzeniach co do związku Neda z Pam, ale nim zdążyłam się odezwać, zobaczyłam, że Lucy płacze. – Och, skarbie. – Objęłam ją serdecznie, zakładając, że wzruszył ją widok listu napisanego przez naszą siostrę. Chodziło jednak o coś innego. – Coś sobie przypomniałam – oznajmiła, zwracając się do nas obojga. Ethan wyjął z kieszeni chusteczkę i podał Lucy, która przycisnęła ją do oczu. – Tamtej nocy, kiedy zginęła Isabel – zaczęła – obudziłam się sama na strychu. Bałam się, więc zeszłam na dół i zaczęłam cię szukać. – Skierowała wzrok na mnie. – Oczywiście nie mogłam cię znaleźć, bo wypłynęłaś łodzią. Skorzystałam z toalety, a kiedy z niej wyszłam, spojrzałam przypadkiem na drogę i kogoś tam zobaczyłam. Widziałam rozżarzony czubek papierosa. Z początku sądziłam, że to Isabel wraca do domu od którejś ze swoich koleżanek. Ale ta osoba minęła nasz dom i skręciła na wasz podjazd. – Popatrzyła na Ethana. Ethan zamknął oczy i odchylił się do tyłu na krześle. Przez chwilę panowała cisza. – Niedobrze – powiedział w końcu. – Ned palił? – spytała go Lucy. Pokiwał głową twierdząco, nie otwierając oczu. – Dymił jak komin. – Przykro mi, Ethanie – powiedziałam. – To jednak nadal nie ma sensu. – W końcu uniósł powieki i jeszcze raz spojrzał na list, jakby miał nadzieję wyczytać coś pomiędzy wierszami. – Co to znaczy? W czym ją okłamał? – Z zaciętym wyrazem twarzy pokręcił głową. Nadal nie wierzę, że Ned mógłby kogoś zabić. – Myślę, że spotykał się na boku z Pam Durant – powiedziałam. – Dlaczego tak uważasz? Wyjaśniłam mu, skąd się brały moje podejrzenia: George prawdopodobnie widział Neda z Pam na łodzi, sugestia Mitzi, że po śmierci Isabel ci dwoje zaczną ze sobą chodzić, i fakt, że Ned szukał u Pam pocieszenia.
– Isabel prawdopodobnie się dowiedziała – myślałam na głos. – Napisała do niego ten list. Spotkali się na platformie, doszło do kłótni… – Może to był wypadek – podsunęła łagodnym tonem Lucy. – Nie chciał jej zabić. – To się nie trzyma kupy. – Ethan się nie poddawał. – Po pierwsze, Ned poprosił cię o przekazanie Isabel, że nie będzie mógł się z nią spotkać. – Pamiętaj jednak, że zadzwonił, kiedy była u Mitzi, i powiedział, że może jednak przyjdzie. Ethan sprawiał wrażenie zaskoczonego. – O tym w ogóle nie wiedziałem – przyznał. – Ale jakim cudem ten list znalazł się w szkatułce Nancy Drew? – spytała Lucy. – Nie mam pojęcia – oświadczyłam. – Bywałam posłańcem, przekazywałam żyrafę od jednego z nich do drugiego, nie wiedziałam jednak, że jest otwierana. Że mogą w niej chować listy. A może… wprawdzie niczego takiego nie pamiętam, ale może jednak schowałam ją do pudełka, a później o tym zapomniałam? – Albo może Ned ją tam włożył, myśląc, że ją znajdziesz, domyślisz się wszystkiego i go wydasz – powiedziała Lucy z zadumą. – Może męczyło go poczucie winy, ale nie potrafił się przyznać do tego, co zrobił. – Chwileczkę – obruszył się Ethan. – Przecież miał alibi. Był na podwórku z ojcem. – Ethanie. – Położyłam mu dłoń na ramieniu. – Nie przyszło ci nigdy do głowy, że ojciec po prostu chciał go chronić? Że sfabrykował to alibi? Ethan zaprzeczył ruchem głowy. – Nie zrobiłby tego – powiedział to, w co bardzo chciał wierzyć. Nie wydaje mi się, żeby któreś z nas zmrużyło oko tej nocy. Ethan wiercił się i rzucał, a mnie dręczyły wspomnienia, wywołane nie tym, co napisała Isabel, ani odkryciem, że prawdopodobnie to Ned jest winien jej śmierci, co w końcu podejrzewałam, tylko widokiem pisma Izzy. Czegoś, co pozostało żywe mimo upływu tak wielu lat. Patrzyłam na okrągłe „a”, na błędy ortograficzne i chciało mi się płakać. Zwłaszcza błędy mnie wzruszały, bo przez nie moja wyniosła starsza siostra wydawała się bardziej ludzka, po prostu młoda i prostolinijna. Następnego ranka przy śniadaniu Lucy zaproponowała, żebyśmy szybko się zebrały i po drodze do domu wstąpiły do mamy, żeby jej pokazać list Izzy, zanim go oddamy policji. – Uważam, że nie musimy jej mówić – zaprotestowałam. – Wiesz, że ostatnio zachowywała się dziwnie, a to ją tylko jeszcze bardziej zdenerwuje. Wiedziałam, że przy okazji próbuję chronić także siebie. Nie miałam ochoty na jeszcze jedną rozmowę z mamą o Isabel. – Wiem, że ją zdenerwuje – powiedziała Lucy. – Ale to nieuniknione, a chcę, żeby o wszystkim wiedziała. Im mniej usłyszy od policji zamiast od nas, tym lepiej. – Według mnie Lucy ma rację – poparł ją Ethan. – Jak tylko policja zobaczy tę kartkę, będzie chciała znów przesłuchać mojego ojca. Nadal jednak nie mogę uwierzyć, że skłamał, mówiąc o tym, gdzie Ned był tamtej nocy. – Może nie kłamał – podsunęła Lucy. – Może źle ocenił czas. Dajmy mu szansę to wyjaśnić.
Ethan spojrzał na kanał, jak w każdy sobotni poranek zatłoczony łodziami. – Do licha – powiedział bardziej do siebie niż do nas – żałuję, że Neda tu nie ma i nie może nam powiedzieć, co tak naprawdę się stało. – Ja też – przyznałam. Wysadziłam Lucy pod jej domem w Plainfield i postanowiłyśmy spotkać się tego popołudnia u mamy, kiedy wróci z McDonalda. Skręcając w moją ulicę w Westfield, czułam jednocześnie głęboki smutek i coś w rodzaju satysfakcji. Miałam rację co do Neda. Żałowałam, że George Lewis nie żyje. Żałowałam, że nie mogę go uściskać i powiedzieć, jak bardzo mi przykro, że nie potrafiłam dowieść winy Neda, kiedy miałam dwanaście lat. Zbliżając się do domu, zwolniłam, zaskoczona widokiem aut tłoczących się na moim podjeździe; niektóre stały już na ulicy. Jedno z nich należało do Shannon, reszty nie znałam. Z poczuciem zdrady i rozczarowania uświadomiłam sobie, że Shannon wykorzystała moją nieobecność, żeby urządzić imprezę, która najwidoczniej przeciągnęła się do rana. Może nawet miała trwać cały weekend. Musiałam zaparkować przed domem sąsiadów, bo przed moim nie było wolnego miejsca. Weszłam do środka i natychmiast poczułam smród zwietrzałego piwa i prawdopodobnie marihuany, choć to ostatnie mogło być wytworem mojej rozdygotanej wyobraźni. W salonie na meblach i podłodze spały pokotem jakieś nastolatki. Kiedy weszłam, jedna z dziewcząt uniosła głowę z sofy. – Gdzie jest Shannon? – spytałam, z trudem panując nad gniewem. Czułam, jak czerwienieje mi twarz i szyja. – Jaka Shannon? – zdziwiła się dziewczyna. – A, ta, co tu mieszka? – Właśnie – wycedziłam przez zęby. – Chyba na górze. Weszłam na piętro i zajrzałam do pokoju Shannon; znalazłam tam dwie blondynki, które spały razem, obejmując się, jedna całkiem nago. Z rosnącą furią skierowałam się do własnej sypialni. Po otwarciu drzwi zobaczyłam córkę i Tannera w moim łóżku. Tanner spał, ale hałas najwyraźniej obudził Shannon. Szybko usiadła i naciągnęła na siebie przykrycie; rozczochrane włosy opadały jej na gołe ramiona. – Mama! Cisnęłam torebkę na blat komody. – Co ty, u diabła, wyprawiasz? – rzuciłam ze złością. – Przepraszam, mamo – powiedziała, zaciskając palce na fałdach kołdry. Mówiła cicho, jakby nie chciała obudzić Tannera. – Ludzie jakoś tak sami się pojawiali. Naprawdę mi przykro. Zamierzaliśmy wszystko posprzątać, zanim wrócisz do domu. Zmienić pościel i w ogóle. I odkurzyć. Wpatrywałam się w nią z osłupieniem. Kim było to dziecko? – Mam wrażenie, że wcale cię nie znam – powiedziałam. – Co się stało z tamtą rozsądną dziewczyną, którą wychowałam? – Jestem rozsądna – zaoponowała słabo. – Chciałam ci o wszystkim powiedzieć. O imprezie i w ogóle. Tylko się nie spodziewałam, że już wrócisz. – Najwyraźniej – syknęłam. – Wiesz co, Shannon? Nie ma mowy, żebyś się wyprowadziła do Kolorado. Nadal jestem twoją matką i nie pozwolę ci tak żyć. – Machnięciem ręki wskazałam
na Tannera. – Co za mężczyzna sypia z dziewczyną w łóżku jej matki? – Nie mogłam uwierzyć, że Tanner naprawdę przespał całą moją tyradę. Prawdopodobnie obudził się i słuchał, ale uznał, że lepiej udawać sen. – Wyjeżdżam – oświadczyła z naciskiem moja córka. – Nie, nie wyjeżdżasz. Skrzywiła się brzydko; ten grymas wyjątkowo nie pasował do jej pięknych rysów. – Czasami szczerze cię nienawidzę – powiedziała. Nie słyszałam tych słów w jej ustach od czasu, gdy jako czterolatka domagała się w sklepie cukierków, a ja jej odmówiłam. – Nie dbam o to. Zamknę cię w pokoju na klucz, jeśli zajdzie konieczność. Muszę cię chronić. Na słowie „chronić” głos mi się załamał i wybuchnęłam płaczem. Opadłam na krzesło przed toaletką i ukryłam twarz w dłoniach. Słyszałam, jak Shannon wstaje z łóżka i wkłada ubranie, ale w oczach miałam jedynie pełen złości list Isabel znaleziony w żyrafie. Wprawdzie ta złość nie była skierowana przeciwko naszej matce, ale w tamtych czasach Isabel często mówiła mamie, że jej nienawidzi, i zastanawiałam się, czy mama czuła się wtedy tak samo zraniona i bezsilna jak ja w tym momencie. Shannon podeszła i mnie objęła, a ja oparłam się o nią, czując – jakże wyraźną – wypukłość jej brzucha. – Przepraszam, mamo. Wiem, że nawaliłam. Nie byłam w stanie się odezwać. Siedziałam nieruchomo, opleciona ramionami córki. Przypomniałam sobie, jak mama starała się okiełznać Isabel i jak spektakularną poniosła klęskę. Musiała być przerażona, widząc, jak mimo jej wysiłków córka wymyka się spod kontroli. Tak samo przerażona jak teraz ja.
Rozdział 45 Maria Kiedy wróciłam do domu z McDonalda, Julie i Lucy czekały na mnie w salonie. Zamierzałam zmienić ubranie i pójść na swój dyżur do szpitala, ale powiedziały, że chcą ze mną porozmawiać, a ich poważne miny nie pozostawiały wątpliwości, że muszę zmienić plany. – Co się stało? – zapytałam. Jak na mój gust w naszej rodzinie stanowczo za wiele się działo. Przypuszczałam, że w najlepszym razie policja wreszcie postanowiła mnie przesłuchać w sprawie Isabel, czym bardzo się denerwowałam, ale próbowałam nie dać tego po sobie poznać. – Chcemy po prostu z tobą porozmawiać – odrzekła Julie. Akurat, pomyślałam, ale nie naciskałam, by się przyznała, o co naprawdę chodzi. Wkrótce miałam się tego dowiedzieć. Lucy zadzwoniła do koordynatorki wolontariuszy w szpitalu, żeby odwołać mój dyżur, podczas gdy ja w sypialni zmieniałam fartuszek McDonalda na zwykłe ubranie. Kiedy wróciłam do salonu, obie siedziały w fotelach z tak ponurymi minami, że serce zaczęło mi walić. Przysiadłam na sofie i złożyłam ręce na kolanach. – No dobrze – odezwałam się. – O co chodzi? – Musimy z tobą porozmawiać o śmierci Isabel – powiedziała Lucy. – Policja zamierza w końcu mnie przesłuchać? – wyraziłam przypuszczenie. – Nie – zaprzeczyła Julie – ale odkryłyśmy z Lucy coś, o czym powinnaś wiedzieć. Chciałyśmy, żebyś to usłyszała od nas, nie od policji. Na zewnątrz zachowywałam pozory spokoju, ale moje dłonie jakby zaczęły żyć własnym życiem – zaciskały się i tarły jedna o drugą. Julie sięgnęła do torebki i wyciągnęła jakąś zabawkę. – Co to? – Pochyliłam się ku niej, a Julie uniosła zabawkę wyżej, żebym mogła lepiej widzieć. – Żyrafa? – zdziwiłam się. – Tak. – Julie położyła sobie na kolanach czerwono-fioletową figurkę. – Wczoraj wieczorem byłyśmy z Lucy u Ethana i rozmawiałyśmy z ludźmi, którzy obecnie mieszkają w naszym bungalowie. Wzmianka o naszym dawnym letnim domu podziałała na mnie jak ostry cios wymierzony w splot słoneczny. – Pamiętasz moją szkatułkę Nancy Drew? – spytała Julie. – To pudełko na chleb, do którego wkładałam znalezione przez siebie przedmioty? – Pudełko? – Nie miałam pojęcia, o czym mówi. – Pamiętam, że gromadziłaś jakieś znalezione rzeczy, które nazywałaś wskazówkami – przyznałam. – Robiłaś to, kiedy mieszkaliśmy w Westfield.
Na wakacjach też je zbierałaś? – Owszem – potwierdziła Julie. – Dziadek dał mi stare pudełko na chleb, żebym miała gdzie to wszystko trzymać, i zakopał je na podwórku. – Nie pamiętam tego – odrzekłam. – No cóż, starałam się to trzymać w tajemnicy. Tak czy inaczej, kiedy odwiedziliśmy ludzi mieszkających obecnie w naszym dawnym domu, zapytałam, czy mogę wykopać to pudełko. Zrobiłam to i w środku znaleźliśmy tę żyrafę. Jednak nie wydaje mi się, żebym ją tam wkładała. Miałam wrażenie, że z wielkim trudem próbuję rozwiązać jakąś łamigłówkę. – No i… – Ona się otwiera. – Julie pomajstrowała przy ogonie żyrafy i zabawka rozpadła się na dwie części. – Ned i Isabel w kółko ją sobie przekazywali, z wiadomościami w środku. – Aha – powiedziałam bardziej do siebie niż do nich. Bardzo się starałam trzymać z daleka od siebie tych dwoje dzieciaków i aż do końca wierzyłam, że mi się udało. – Znalazłyśmy w środku liścik – mówiła dalej Julie. Wyjęła poskładaną karteczkę z tylnej połowy zabawki. – Mam ci przeczytać, czy wolisz sama rzucić okiem? Wyciągnęłam rękę. – Chcę sama. Odniosłam wrażenie, że nie bardzo jej się podoba takie rozwiązanie, ale po chwili wahania wstała i podała mi list. Rozwinęłam karteczkę i położyłam ją sobie na kolanach, a następnie poprawiłam okulary, żeby móc odczytać wyblakłe litery. – Och… – wyrwało mi się na widok dziewczęcego pisma Isabel. W miarę czytania ogarniała mnie zgroza. – O mój Boże… – Wybacz, mamo – powiedziała Julie. – Wiem, że to dla ciebie bolesne. – Zakładamy, że to była ostatnia wiadomość Isabel dla Neda – odezwała się Lucy. – Może to on włożył ją do pudełka Julie, spodziewając się, że ona tam zajrzy przed opuszczeniem wybrzeża. Musiał wiedzieć, że pokaże tę kartkę policji, która dzięki temu się dowie, że był na nią zły i prawdopodobnie jednak spotkał się z nią na… – Dość – uciszyłam ją, zamykając oczy. W pokoju zrobiło się tak cicho, że słyszałam własny oddech. – Wolałabyś o tym nie rozmawiać, mamo? – spytała cicho Julie. Żadna z nich nie mogła zrozumieć powodu mojego przerażenia. Wiedziałam, że muszę im powiedzieć o rzeczach, które wolałabym na zawsze zachować w tajemnicy. Otworzyłam oczy i spojrzałam najpierw na Julie, potem na Lucy. – Jestem absolutnie przekonana, że ta wiadomość nie była przeznaczona dla Neda Chapmana – powiedziałam. – Och, mamo – odezwała się Julie. – Z pewnością była dla niego. Jestem pewna… Uciszyłam ją gestem. – Muszę wam coś powiedzieć. To… Miałam nadzieję, że nigdy nie będę zmuszona o tym mówić. Chodzi o coś, czego bardzo żałuję. Ale powinnam to wyznać. Musicie wiedzieć. – Co masz na myśli, mamo? – zaniepokoiła się Lucy.
Opuściłam wzrok na list spoczywający na moich kolanach, dotknęłam kawałka papieru, którego wcześniej dotykała moja Isabel. A kiedy znów popatrzyłam na moje córki, miałam świadomość, że oczy mi błyszczą od łez. – Ja nie tylko się przyjaźniłam z panem… z Rossem Chapmanem, gdy byliśmy dziećmi – powiedziałam. – Jako nastolatki umawialiśmy się również na randki. – Naprawdę? – zdziwiła się Julie. – Owszem. Jednak jego rodzina mnie nie akceptowała, ponieważ byłam Włoszką, więc bardzo długo musieliśmy się spotykać w tajemnicy. – Jak Ned z Isabel – podsunęła Lucy. – Byłaś w nim zakochana? – spytała Julie. Potwierdziłam skinieniem głowy. – Przez jakiś czas. Ale zawsze… zawsze mnie pociągał. – Czułam się niezręcznie, nigdy wcześniej nie poruszałam z córkami tego rodzaju tematów. – Wiedziałam jednak, że jest słaby, bo pozwolił, by rodzice decydowali, z kim może, a z kim nie wolno mu się spotykać. – Na chwilę pogrążyłam się we wspomnieniach, a dziewczęta cierpliwie czekały, aż wrócę do rzeczywistości. – W tysiąc dziewięćset czterdziestym czwartym roku poślubiłam waszego ojca, ale tamtego lata… miałam kontakty z Rossem. – Och, mamo – westchnęła Lucy, ale w jej głosie słyszałam więcej współczucia niż potępienia. – W dzisiejszych czasach może by to nazwano gwałtem na randce – powiedziałam. – Tak jak to, co się przydarzyło córce Ethana. Nie wiem. – Wzruszyłam ramionami. – Najpierw sama z nim poszłam, ale potem dotarło do mnie, co robię… co robimy… i kazałam mu przestać, jednak to go nie powstrzymało. Tak bardzo mi wstyd o tym mówić… – Nie potrafiłam spojrzeć w oczy moim córkom. – Och, mamusiu. – Julie przesiadła się na sofę obok mnie. Wzruszyłam się, że nazwała mnie „mamusią”, i to czułe słowo tak naturalnie wypłynęło z jej ust. Położyła mi dłoń na ramieniu, gest był trochę sztywny, ale sprawił mi przyjemność. – Byłaś młoda – powiedziała. – Takie rzeczy się zdarzają. Nie musisz się wstydzić. – Ale się wstydzę. Najgorsze jest to, że parę miesięcy później, kiedy się zorientowałam, że jestem w ciąży, nie byłam pewna, czy to dziecko waszego ojca czy Rossa. Widziałam, jak moje córki wymieniają między sobą spojrzenia. – Isabel mogła być córką pana Chapmana? – spytała Lucy. – Nie wiem – odpowiedziałam szczerze. – Nigdy tego nie wiedziałam na pewno. Wasz ojciec i ja… kochaliśmy się wówczas prawie w każdy weekend, a z Rossem byłam tylko raz, mimo to nie miałam pewności, czyje dziecko noszę pod sercem. Isabel urodziła się w kwietniu. Miała jasne włosy, jak Ross, ale Charles nie widział w tym nic dziwnego. Isabel była jego małym aniołkiem, podczas gdy ja się bałam, że jest dowodem mojego grzechu. Kiedy pod koniec czerwca przywieźliśmy ją do Bay Head Shores, Ross tylko na nią spojrzał, dokonał w pamięci stosownych obliczeń i uznał, że jest jego córką. Poznałam to po jego oczach. Miała jasne włosy, kiedy się urodziła – mówiłam dalej – ale same wiecie, jak mocno jej z czasem ściemniały, a poza tym miała prosty nos waszego ojca. Mimo to nigdy nie byłam do końca pewna. – Nic dziwnego, że chciałaś trzymać Izzy z daleka od Neda! – wykrzyknęła Julie. – Biedactwo. To
musiało być dla ciebie straszne. – Znów poczułam na sobie jej dłoń, tym razem pogładziła mnie po ramieniu miękkim, dodającym otuchy gestem. – Mogłaś z kimś o tym porozmawiać, mamo? – spytała Lucy. – Może z którąś z przyjaciółek? Pokręciłam głową przecząco. Wiedziałam, że Lucy taki brak zaufania musiał się wydać nie do zniesienia. Sama czuła wewnętrzny przymus rozmawiania o wszystkim, co się działo w jej życiu. Kiedy wyskoczył jej pryszcz, znajdowała sobie pryszczową grupę wsparcia. Lecz ja wówczas marzyłam tylko o tym, żeby nie musieć na ten temat mówić. Rozpaczliwie pragnęłam zachować w tajemnicy swoją zdradę. Lucy także przeniosła się na sofę i usiadła po mojej drugiej stronie. – Cieszę się, że nam powiedziałaś – zapewniła mnie. Czułam zapach każdej z nich – cytrynowy szampon Lucy i subtelną wodę kwiatową Julie. Nigdy wcześniej nie czułam się tak jak w tym momencie – pocieszana, wspierana i rozumiana przez swoje córki. Wiedziałam, że zszokowało je to, co ode mnie usłyszały, ale nie czułam ich potępienia. Kochałam swoje dziewczyny. Chwyciłam dłoń każdej z nich i jednocześnie podniosłam do ust. – Dziękuję wam – powiedziałam wzruszona. – Ale powinnyście wiedzieć coś jeszcze.
1962 Tamto lato, gdy zginęła Isabel, ze zrozumiałych względów było najgorszym latem w moim życiu. Jednak jeszcze przed jej śmiercią miałam powody do zgryzoty. Isabel w ciągu ostatniego roku stała się trudna. Wiedziałam, że to naturalne w wieku dojrzewania, ale kiepsko sobie radziłam z najstarszą córką. Tak bardzo się o nią martwiłam, że bywałam dla niej zbyt surowa, na co odpowiadała tym większym buntem i miotała się jak zwierzę zamknięte w klatce. Najbardziej mnie niepokoiła jej coraz większa zażyłość z Nedem. Co wieczór się modliłam, by nie byli rodzeństwem, i w głębi serca czułam, że nie są, jednak istniała taka możliwość, dlatego uważałam za swój obowiązek pilnować, by się do siebie zanadto nie zbliżali. Niestety, im mocniej się starałam, tym bardziej Izzy stawała okoniem. Tamtego wieczoru przed śmiercią Isabel byłam w domu sama – moi rodzice zabrali Julie i Lucy na promenadę, a Charles już wcześniej wyjechał do Westfield. Wydawało mi się, że słyszę pukanie do drzwi werandy. Zmywałam wtedy w kuchni naczynia, więc zakręciłam wodę i zaczęłam nasłuchiwać. – Mario? Znałam ten głos. W tamtych czasach słyszałam go tylko, kiedy Ross był na swoim podwórku z synami lub żoną, niemniej rozpoznałam go od razu. Wytarłam dłonie w ścierkę i przeszłam przez salon na werandę. Ross stał na progu; z twarzą niemal przyciśniętą do siatki, osłaniając oczy ręką, zaglądał do środka. – Cześć, Ross – odezwałam się, pozostając w pewnej odległości od drzwi. – Wpuścisz mnie? – zapytał. – Muszę z tobą porozmawiać. Otworzyłam sztormowe drzwi, pozwalając mu wejść na werandę. Oceniając tamtą sytuację z perspektywy czasu, uważam, że powinnam była wyjść na podwórko. Wszystko mogło się potoczyć
inaczej, gdybym nie wpuściła go do domu. Ross sprawiał wrażenie zdenerwowanego, przynajmniej o tyle, o ile to możliwe u prezesa Sądu Najwyższego. – Widziałem, jak twoi rodzice odjeżdżali z dziewczynkami – zaczął. – Pojechali na promenadę. – Isabel jest z nimi? – Patrzył mi przez ramię, jakby się spodziewał ujrzeć ją za moimi plecami. – Nie. Wyszła z koleżankami. – To dobrze. – Nie krył ulgi. – Muszę z tobą porozmawiać. – Tak, już o tym wspomniałeś. – Stałam z rękami założonymi na piersi, a moja mina z pewnością wyrażała zniecierpliwienie. Skierował wzrok na koniec werandy wychodzący na jego bungalow. – Moglibyśmy wejść do środka? – zapytał cicho. Spojrzałam tam gdzie on; nie dostrzegłam żadnego ruchu przed jego domem, ale było jasne, że sprawa, z którą do mnie przyszedł, wymaga dyskrecji. Ustąpiłam. – Wejdźmy do salonu – zaproponowałam. Usiadł na wiklinowym bujaku i podrapał się po brodzie. Sama wolałam się oprzeć o jeden z tapicerowanych foteli, niż siadać. Nie chciałam, żeby rozmowa się przeciągała. – Posłuchaj – zaczął. – Jestem pewien, że Ned i Isabel… mają się ku sobie. Sugerował, że uprawiają seks? – Nie sądzę – powiedziałam. – Chowasz głowę w piasek. Ona i Ned spędzają ze sobą więcej czasu, niż przypuszczasz. Więcej, niż mi się wydawało. Ethan mi powiedział, że wymykają się z domu, żeby być razem. Serce mi zamarło. – Może Ethan próbuje wkopać starszego brata – zasugerowałam. – Zawsze wiem, dokąd Izzy wychodzi i z kim, poza tym przestrzega wyznaczonej godziny powrotu. – Mówiłam bzdury, ale nie zamierzałam się przyznawać, że straciłam kontrolę nad córką. Uśmiechnął się pod nosem. – Twoi rodzice i moi powiedzieliby o nas to samo, kiedy byliśmy w wieku Isabel i Neda. Odwróciłam wzrok. Ross miał rację. – Bądź łaskawa na chwilę założyć, że mam rację co do Isabel i Neda. Musimy znaleźć jakiś sposób, żeby zakończyć ich związek, nie uważasz? Przez cały początek lata bardzo się starałam, żeby Izzy nie zacieśniła znajomości z Nedem, i aż do tej rozmowy żyłam w przekonaniu, że mi się udało. Stanęłam jednak przed innym problemem: nie chciałam się przyznać Rossowi, że Isabel tak naprawdę może być jego córką. Miałam wprawdzie dziewięćdziesiąt procent pewności, że jest dzieckiem Charlesa, ale te pozostałe dziesięć procent nie przestawało mnie dręczyć. – Owszem, uważam, ze względu na to niewielkie… bardzo niewielkie prawdopodobieństwo, że… no wiesz. Jakkolwiek jestem przekonana, że ona się z nim nie spotyka. Wiedziałabym… – Obudź się, Mario – przerwał mi, wstając. Mówił głośno, gestykulując przy tym gwałtownie. – Nie jest ani trochę podobna do Charlesa.
– Do ciebie także nie – zwróciłam mu uwagę. – Jest podobna do mnie. – Ma podbródek i kości policzkowe mojej matki – upierał się Ross. – Och, przestań. – Pokryłam skrępowanie nerwowym śmiechem. – Może lepiej wróć do domu i… – Nie pozwolę, żeby mój syn pieprzył swoją siostrę! – zawołał, czerwieniejąc na twarzy. Ogarnęła mnie wściekłość. – Wyjdź. – Przeszłam do drzwi. – Wynoś się stąd, natychmiast! Wpatrywał się we mnie przez moment, a potem minął mnie i wyszedł na werandę. – Pozostaje nadzieja, że ona nie zajdzie w ciążę – powiedział, zamykając drzwi. Kiedy już sobie poszedł, wypuściłam długo wstrzymywane powietrze i zaczęłam trzeć piekące oczy, gdy nagle usłyszałam jakiś odgłos dobiegający ze strychu. Zamarłam. Rozległ się stukot kroków na górze i zaraz potem ujrzałam Isabel na schodach, które kołysały się i skrzypiały, kiedy po nich zbiegała. Odruchowo przycisnęłam dłoń do ust. – O czym rozmawialiście? – wykrzyczała, zeskakując z kilku ostatnich stopni. – Izzy – zaczęłam, starając się przybrać lekki ton, jakby wszystko, co podsłuchała, dało się wytłumaczyć żartem. – Myślałam, że wyszłaś z Mitzi i Pam. – Bolała mnie głowa, ale nie muszę się z tego przed tobą tłumaczyć. – W jej ciemnych oczach płonął gniew. W ogóle nie była podobna do Rossa. Ani trochę. – Co pan Chapman miał na myśli? Dlaczego miałabym być siostrą Neda? Próbowałam udać zaskoczenie. – Co takiego? Musiałaś się przesłyszeć, kochanie. – Jakim cudem mogłabym być jego siostrą? – nie ustępowała. Nie potrafiłam wydobyć z siebie głosu. Isabel wpatrywała się we mnie, kręcąc głową; po jej minie poznałam, że zaczyna rozumieć. – Ty zdziro! – rzuciła mi w twarz. – Byłaś żoną taty, a sypiałaś z panem Chapmanem? – Teraz ona zakryła dłonią usta, jakby chciało jej się wymiotować. – O Boże. Jesteś obrzydliwa. Nie znajdowałam właściwych słów, żeby zaprzeczyć albo cokolwiek wyjaśnić. – Popełniłam błąd, Isabel – wykrztusiłam w końcu. – Ale nie mam żadnych wątpliwości, że jesteś dzieckiem taty. Nie masz się o co martwić. – To dlatego tak bardzo się starałaś rozdzielić mnie z Nedem? – Oczy jej się zaszkliły. Miałam ochotę ją przytulić, ale wiedziałam, że mi na to nie pozwoli. – Oboje z Nedem jesteście zbyt młodzi, żeby się angażować w poważny związek z kimkolwiek – powiedziałam. Popatrzyła na mnie z nienawiścią. – Nie mogę się doczekać, żeby powiedzieć o tym tacie. Jesteś dziwką. I ty śmiesz mi narzucać te wszystkie zasady, których mam przestrzegać? Mało śmieszny żart. – Odwróciła się i wybiegła z domu. Stałam nieruchomo w nabrzmiałej od napięcia ciszy, zaciskając ręce przed sobą. Gdyby powiedziała Charlesowi prawdę, toby go zniszczyło. A to z kolei zniszczyłoby mnie. Charles nigdy by się ze mną nie rozwiódł, ale z naszego małżeństwa zostałyby zgliszcza. Jednak te rozważania musiałam odłożyć na bok, ponieważ w tym momencie liczył się przede wszystkim stan mojego dziecka. Wyszłam na zewnątrz i zobaczyłam Isabel po drugiej stronie drogi, pośród jeżynowych krzewów,
niedaleko miejsca, gdzie być może została poczęta. Płakała rozpaczliwie. Przeszłam przez ulicę, usiadłam obok i próbowałam ją objąć, ale zesztywniała pod moim dotykiem. – Powiedz mi, że to nieprawda – poprosiła przez łzy. – Powiedz, że Ned nie jest moim bratem. – Myślę, że nie jest – odpowiedziałam. – Ale to prawda, że mógłby być. – O Boże. Podniosła się, wstrząsana szlochem. Nagle schyliła się, podniosła z ziemi garść piachu i sypnęła mi w twarz. Zamrugałam gwałtownie; miałam wrażenie, że ostry pył wyżera mi oczy. Przycisnęłam dłonie do powiek, z trudem powstrzymując krzyk bólu. – Mówię poważnie. – Usłyszałam głos Isabel gdzieś nad sobą. – Jak tylko tata przyjedzie na weekend, wszystko mu powiem. Powiem mu, że miał żonę dziwkę. Nie mogę się już doczekać. Mam nadzieję, że się z tobą rozwiedzie. Musiało minąć kilka minut, zanim byłam w stanie otworzyć oczy na tyle, by wrócić do domu, po czym spędziłam dobre pół godziny w łazience, usiłując wypłukać piasek. Wiedziałam, że będę musiała wyznać Charlesowi prawdę, zanim Isabel to zrobi, ale jak się okazało, żadna z nas nie miała tej szansy. – Izzy napisała ten list do pana Chapmana – stwierdziła Julie, kiedy zakończyłam swą opowieść. Przytaknęłam, kiwając głową. – To się wydaje najbardziej logiczne – powiedziałam. – Nie wiem, w jaki sposób i dlaczego wylądował w twoim… pudełku, ale jestem pewna, że to – uniosłam w palcach wymiętą kartkę – było skierowane do Rossa.
Rozdział 46 Julie Czekałam na Ethana na parkingu przed domem jego ojca na osiedlu dla seniorów w Lakewood. Dotarłam tam o zmierzchu; opuściłam szybę, by wpuścić do samochodu lekki ciepły wietrzyk. Nie odrywałam wzroku od wjazdu na parking, wypatrując furgonetki Ethana. Miałam za sobą trudny, męczący dzień, rozpoczęty odkryciem pozostałości po imprezie Shannon w moim domu. W czasie gdy byłyśmy z Lucy u mamy, Shannon z Tannerem stawali na głowie, żeby wszystko posprzątać. Tanner okazał skruchę, ale jego akcje drastycznie spadły i nie mógł liczyć na łatwe odrobienie strat. Kiedy wróciłam, w domu panował nieskazitelny porządek, a Shannon i Tannera już nie było. Odpowiadało mi to, ponieważ jeszcze nie doszłam do siebie po wyznaniach mamy na temat jej związku z Rossem Chapmanem. Nie mogłam powiedzieć z całą pewnością, kto zabił moją siostrę, ale wiedziałam już, że miałam z jej śmiercią niewiele, jeśli w ogóle cokolwiek, wspólnego. Słuchając wyznania matki, czułam, jak spada ciężar winy, który przez czterdzieści jeden lat dźwigałam na barkach. Isabel nie umarła przeze mnie. Moje działania były jak jedna z wielu ślepych uliczek w labiryncie. Poczucie winy ustąpiło miejsca głębokiemu współczuciu dla matki, która zmagała się z własnymi demonami przez większość życia. Przesiedziałam w wysprzątanym salonie dobrych kilka minut, z telefonem na kolanach, nim zebrałam się na odwagę, żeby zadzwonić do Ethana. Kiedy już się na to zdobyłam, opowiedziałam mu o rozmowie z matką, ostrożnie naświetlając fakty. Starałam się, żeby w mojej relacji tamten jej stosunek z Rossem Chapmanem sprawiał wrażenie odbytego za obopólną zgodą. Może zresztą właśnie tak to było. Kto wie, na ile matka przez ostatnie sześćdziesiąt lat zmieniła w pamięci obraz tamtego incydentu, żeby choć trochę uciszyć wyrzuty sumienia? Nie chciałam ranić Ethana bardziej, niż musiałam. Zamilkł na tak długo, że myślałam, iż odłożył słuchawkę. – Ale przecież małżeństwo moich rodziców było takie udane – odezwał się w końcu. – Oczywiście – zapewniłam go szybko. Nie mogłam znieść świadomości, że wstrząsam jego światem. – Małżeństwo moich rodziców również. To, co zaszło pomiędzy twoim ojcem i moją matką, zdarzyło się na samym początku życia małżeńskiego każdego z nich. Byli młodzi… i może jeszcze się nie oswoili z tym nowym stanem. – Zatem, jeśli wiadomość była przeznaczona dla mojego ojca, to nadal nie wiadomo, skąd się wzięła w pudełku – powiedział wolno. – Nie wiadomo – potwierdziłam. – Myślisz, że… to on… – Nie potrafił dokończyć zdania. – Nie wiem, Ethanie. Nie wiem, co myśleć.
– Muszę z nim porozmawiać – stwierdził. – Osobiście. Co ty na to, żeby pojechać ze mną? Pomyślałam o Lucy, która pomagała mi dźwigać brzemię przeszłości. Ethan nie miał nikogo takiego. Nie chciałam, żeby przechodził przez to sam. – Oczywiście, że z tobą pojadę – obiecałam. Przyjechałam więc na ten parking i czekałam, podczas gdy moja nieodpowiedzialna córka włóczyła się gdzieś z ojcem swojego dziecka, a Lucy pocieszała naszą zbolałą matkę. Zobaczyłam nadjeżdżającą furgonetkę Ethana; kiedy zaparkował obok mnie, wysiadłam z samochodu. Od razu porwał mnie w objęcia. – Dzięki, że się zgodziłaś tu ze mną spotkać – powiedział mi wprost do ucha. Trzymał mnie w ramionach dłuższą chwilę, a ja przyciskałam dłonie do jego pleców. – Wszystko w porządku? – spytałam szeptem. – Niezupełnie. – Puścił mnie wreszcie. Twarz miał napiętą. – Wie, że go odwiedzimy? – spytałam. Pokiwał głową, po czym wziął mnie za rękę i poprowadził w stronę dużego ceglanego budynku. – Zadzwoniłem do niego i właściwie wszystko mu już powiedziałem, bo cały czas zadawał pytania. Powiedziałem, że twoja matka przyznała się do ich związku i do tego, że mógł być ojcem Isabel. Powiedziałem mu też o kartce z wiadomością w żyrafie. – I co on na to? – Milczał przez chwilę, a potem usłyszałem, że płacze. – Ethan zadrżał i mocniej ścisnął moją rękę. – Nigdy nie widziałem, żeby mój ojciec płakał. Nie widziałem też, żeby musiał powstrzymywać łzy, nawet po śmierci matki czy Neda. Nie był w stanie mówić, więc uprzedziłem go, że przyjadę. Że razem jakoś to przetrawimy. – Byliśmy już w głównym holu, Ethan przycisnął guzik windy. – Powiedział tylko: „Dobrze”. Słowo daję, Julie, miał głos przestraszonego dziecka. Razem z nami do windy wsiadły dwie sędziwe mieszkanki domu, poruszające się z pomocą balkoników, więc w milczeniu wjechaliśmy na czwarte piętro. Po wyjściu z windy Ethan szybko poprowadził mnie korytarzem. Zapukał do drzwi ozdobionych wianuszkiem ze sztucznego bluszczu. Usłyszeliśmy w środku hałas. Głuchy stuk i skrzypnięcie. Ale nikt nie odpowiedział na pukanie. Ethan przyłożył ucho do drzwi. – Tato? – zawołał. Nadal nie było żadnego odzewu. Wyciągnął pęk kluczy na łańcuszku i przekładał je w palcach, aż znalazł ten właściwy. Wsunął go do zamka i otworzył drzwi. Znaleźliśmy się w niewielkim, schludnym pokoju, pełniącym funkcję jednocześnie salonu i jadalni, umeblowanym ciężkimi sprzętami z ciemnego drewna i skórzanymi fotelami, które pasowały do byłego prezesa sądu. – Tato? – zawołał Ethan w kierunku pomieszczenia, które musiało być sypialnią. Zrobił krok w tamtą stronę… i stanął jak wryty, kiedy z zewnątrz dobiegł przeraźliwy krzyk. Oboje spojrzeliśmy w stronę okien salonu; jedno z nich było otwarte i brakowało w nim ochronnej siatki. – Boże, nie! – Ethan rzucił się ku oknu. Pobiegłam za nim i położyłam mu rękę na plecach, kiedy wychylony spoglądał na ziemię przed budynkiem.
– Nie! – zawył. – O mój Boże, tato, nie! Z dołu rozległ się już cały chór przerażonych okrzyków. Zaczęłam się trząść, nie chciałam zobaczyć tego, co on widział. Ethan oderwał się od okna i padł na podłogę, ukrywając twarz w dłoniach. Usiadłam obok niego, objęłam go i kołysałam w ramionach, czekając na dźwięk syren. Pan Chapman używał drugiej sypialni jako gabinetu i to właśnie tam, na pustym blacie biurka, jeden z funkcjonariuszy znalazł list adresowany do Ethana. Najdroższy synu, Piątego sierpnia tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego drugiego roku Isabel Bauer podeszła do mnie na naszym podwórku i podała mi zapisaną kartkę, tę samą, którą znaleźliście. Groziła w niej, że powie ojcu o tym, co było między mną i jej matką. Przypuszczam, że po tych wszystkich latach trudno Ci zrozumieć, jak przerażające były dla mnie jej groźby. Charles Bauer mógł nieodwracalnie zniszczyć moją karierę. Miał władzę i mnóstwo przyjaciół na ważnych urzędach. Z łatwością mógł mnie zrujnować i położyć kres moim politycznym aspiracjom. Wiedziałem, że Ned ma zwyczaj umawiać się z Isabel na plaży o północy. Zabroniłem mu się z nią spotkać tamtej nocy, ale podsłuchałem, jak mówił jej przez telefon, że może jednak zdoła się wymknąć. Dostrzegłem okazję, żeby porozmawiać z nią sam na sam. Nakrzyczałem na Neda, zakazując mu wychodzenia z domu, po czym sam poszedłem na plażę. Zrozum, proszę, nie miałem zamiaru zabijać Isabel. Chciałem z nią tylko porozmawiać na osobności i przekonać, by nie mówiła o mnie swojemu ojcu. Znalazłem ją na platformie. Było ciemno, więc gdy do niej płynąłem, myślała pewnie, że to Ned. Wpadła w furię, kiedy odkryła, że to ja chcę z nią rozmawiać. Próbowała wskoczyć do wody, by przede mną uciec, ale chwyciłem ją za ramię i zaczęliśmy się szamotać. Domyślam się, że to wtedy jej siostra usłyszała krzyk i wołanie o pomoc, chociaż nie pamiętam dokładnie wszystkiego. Wiem tylko, że się kłóciliśmy i wpadła do wody. Nie popchnąłem jej. Nie miałem pojęcia, że uderzyła się w głowę ani że utonęła. Myślałem, że po prostu płynie pod wodą, żeby się znaleźć jak najdalej ode mnie. Nie wiedziałem, że nie żyje, aż do następnego ranka. Powiedziałem policji, że spędziłem noc, obserwując z Nedem gwiazdy na podwórku, bo wiedziałem, że Ned uzna moje kłamstwo za próbę chronienia go, choć w istocie chroniłem siebie i swoją karierę. Przez wszystkie następne lata zmagałem się z poczuciem winy nie tylko za śmierć Isabel, lecz także za depresję i alkoholizm Neda. Jestem całkowicie pewien, że Ned znalazł kartkę z wiadomością od Isabel, jako że zniknęła z pudełka po papierosach, gdzie ją trzymałem, ale nigdy nie wspomniał o niej nawet jednym słowem. Jestem przekonany, że skojarzył fakty i domyślił się mojej roli w śmierci Isabel. Czuję się, jakbym zabił ich oboje. Nie żałuj mnie, Ethanie. Miałem w życiu więcej radości, niż na to zasługiwałem, a największą sprawiało mi patrzenie, jak stajesz się zręcznym stolarzem, cudownym ojcem i człowiekiem honoru, za jakiego Cię uważam. Kocham cię. Tata
Rozdział 47 Maria Lucy wyjechała wczoraj wieczorem około ósmej, kiedy udało mi się ją w końcu przekonać, że czuję się dobrze… choć wcale się tak nie czułam. Potem o wpół do jedenastej zadzwoniła Julie, niby tylko po to, żeby sprawdzić, czy u mnie wszystko gra, ale głos miała dziwny. Nienaturalnie wesoły. Powiedziała, że nie zdąży dziś rano do kościoła, ale zaprasza mnie do siebie po mszy na późny lunch z nią, Lucy i Ethanem. Przyjęłam zaproszenie. Próbowałam zachować spokój, powtarzając sobie, że prawda z czasem musi wyjść na jaw i że niczego nie zmienię uporczywym myśleniem o tej sprawie, jednakże pomimo moich wysiłków w głowie mi wirowało i przez całą noc nie zmrużyłam oka. Wiedziałam, że coś jest na rzeczy. Nie byłam idiotką. Podejrzewałam, że usłyszę od Julie to, czego już sama się domyśliłam: że Ross Chapman zabił moje dziecko. Kazanie tego dnia dotyczyło pokuty. Pomyślałam, że jest przeznaczone specjalnie dla mnie. Chciałam poświęcić całą uwagę słowom kapłana, ale nie mogłam się skupić. Z zadowoleniem przyjęłam koniec mszy i pognałam do Julie z takim pośpiechem, że zdarzyło mi się przejechać na żółtym świetle. Dotarłam na miejsce przed Lucy i Ethanem. Wchodząc do domu frontowymi drzwiami, usłyszałam krzyki dobiegające z kuchni. Najpierw głos Shannon, potem Julie. Aż się skuliłam, gdy Shannon wykrzyczała matce w twarz paskudną obelgę. To nie była zwykła kłótnia, tylko karczemna awantura. Julie krzyczała, że odetnie Shannon od swojego ubezpieczenia medycznego, jeśli wyprowadzi się do Kolorado z tym swoim młodym człowiekiem. – I nie ma mowy, żebym płaciła za twoje studia, jeśli zdecydujesz się na wyjazd – zagroziła. Julie nie należy do osób łatwo podnoszących głos, co oznaczało, że moja wnuczka musiała ją doprowadzić do ostateczności. – Zapomnij o jakimkolwiek wsparciu finansowym z mojej strony! Shannon nie pozostawała jej dłużna; nim zrobiłam sześć kroków przez salon, zdążyła nazwać matkę okrutną, spiskującą manipulantką. Słyszałam jednak, że połyka przy tym łzy. Przeszłam do kuchni i obserwowałam je bez słowa od progu. Julie stała przy granitowym blacie i wykrawała kulki miąższu z melona z taką zawziętością, jakby dźgała sztyletem w serce najgorszego wroga. Shannon krążyła wokół kuchennej wyspy, wstukując jakieś numery w komórkę i rzucając kolejne inwektywy pod adresem matki. Patrzyłam na odgrywane przez nie przedstawienie, które pamiętałam aż za dobrze z własnej przeszłości. Shannon pierwsza mnie zauważyła. Wyłączyła telefon, opuściła wzrok na podłogę i mijając mnie, wyszła z kuchni. – Cześć, babciu – wymamrotała pod nosem. Chwilę później usłyszałam trzaśnięcie drzwi. Julie odłożyła wykrawaczkę i uniosła dłoń do czoła. Miała zamknięte oczy i minę, jakby bolała ją głowa. Nie wiedziałam, co powiedzieć. Jakie słowa by mi pomogły, gdybym się znajdowała na jej miejscu? Jakie słowa zdołałyby się przebić przez moją twardą czaszkę?
– Co się dzieje? – spytałam. Julie wytarła dłonie w papierowy ręcznik, a potem założyła ręce na piersi i oparła się o blat. – Uparła się, że za tydzień wyjeżdża z Tannerem – wyjaśniła. – Pod moją nieobecność urządzili tu wielką imprezę, mamo. Mnóstwo nastolatków. Alkohol i Bóg jeden wie co jeszcze. Ona i Tanner spali w moim łóżku. Drobiazgi składające się w całość, pomyślałam. Czułam zmęczenie. Pomyślałam o Isabel spotykającej się o północy nad zatoką z Nedem. I o sobie z Rossem na polanie. – To zamknięty krąg – powiedziałam. – Shannon będzie musiała stawić mu czoło, kiedy jej dziecko skończy siedemnaście lat. Julie popatrzyła na mnie z taką miną, jakby nie zrozumiała ani słowa z tego, co mówiłam. Skrzypnęły otwierane drzwi i za moment w kuchni stanęła Lucy z Ethanem. Ethan nawet mnie nie zauważył, bo od razu porwał w ramiona Julie, która przywarła do niego, a potem odsunęła się o krok, dotykając czule jego policzków. – Jak się masz? Spojrzała mu w oczy tak, że od razu poznałam, iż istnieje między nimi szczególna i mocna więź. Zaczęłam to podejrzewać już na przyjęciu z grillem, ale teraz nabrałam pewności. Lucy objęła mnie w pasie. – Powiedziałaś jej? – zwróciła się do Julie, która w odpowiedzi zaprzeczyła ruchem głowy. – Co miała mi powiedzieć? – spytałam. – Co się dzieje? – Mój ojciec wczoraj wieczorem popełnił samobójstwo – oznajmił Ethan. Mój Boże. Nie byłam pewna, czy powiedziałam te słowa na głos, czy tylko w duchu. Nie to spodziewałam się usłyszeć. Zakręciło mi się w głowie; Ethan, widząc, że coś ze mną się dzieje, szybko podsunął mi kuchenne krzesło. Usiadłam, przytrzymując się jego ramienia. Zobaczyłam, że ma zaczerwienione oczy. – Tak mi przykro, Ethanie – powiedziałam szczerze. Pokiwał głową. – Ty też usiądź – poprosiła go Julie, a on bez oporu dał się podprowadzić do krzesła. Sprawiał wrażenie odrętwiałego, tak samo jak ja. – On się przyznał, mamo – oznajmiła Julie. – Miałaś rację. Isabel napisała ten list do niego. Przeczytał go i zabronił Nedowi spotykać się z nią na platformie tamtej nocy, ponieważ sam chciał się z nią spotkać i przekonać ją, żeby nie mówiła tacie o… o tobie i o nim. Twierdził, że to był wypadek, że Izzy straciła równowagę, więc chwycił ją za ramię, żeby nie upadła. Nie wiedział, że uderzyła się w głowę. Do następnego ranka nie miał pojęcia, że utonęła. – Tak przynajmniej twierdził – wtrącił Ethan, trąc powieki. – Biedak – westchnęłam. Gdybym się zgodziła spotkać z Rossem, czybym go powstrzymała przed samobójstwem? Tego nigdy nie miałam wiedzieć. Popatrzyłam na Ethana. Pragnęłam mu ująć choć trochę zgryzoty. – Twój ojciec miał wady, jak każdy człowiek stąpający po tym padole, ale mu wierzę – powiedziałam. – Nie sądzę, żeby był zdolny z premedytacją popełnić morderstwo, zwłaszcza na dziewczynie, którą uważał za swoją córkę. – Znów opadły mnie myśli o ostatnich minutach życia Isabel, zdarzało się to bardzo często, ale tym razem je odegnałam. Zamierzałam wrócić do nich później.
Ale nie tam. I nie w tamtym momencie. – Najbardziej mi żal George’a Lewisa – dodałam. Julie znienacka wybuchnęła płaczem. Ethan wstał i znów czule ją objął; cieszyłam się, że powrócił do jej życia w taki sposób. Mimo wcześniejszych uprzedzeń podobało mi się, że są razem i że z całej tej tragicznej historii wynikło coś dobrego. Jednak choć Ethan bardzo się starał, Julie nie dawała się pocieszyć. Szlochała, jakby nie mogła przestać. Ethan spojrzał na mnie ponad jej głową. – Zawsze miała poczucie, że wszyscy ją obwiniają za śmierć Isabel – wyjaśnił. O, nie…, jęknęłam w duchu. Czy to przeze mnie tak się czuła? Wstałam i podeszłam do nich powoli. – Kochanie – odezwałam się, gładząc Julie po plecach – nigdy cię nie obwiniałam. Nie była to stuprocentowa prawda. Na samym początku rzeczywiście ją winiłam, ale to był jedynie przypływ krótkotrwałej złości. W głębi serca wiedziałam, że nie chciała skrzywdzić siostry. Moja złość przerodziła się w żal, który zżerał mi duszę przez następne lata. Nigdy mi nie przyszło do głowy, by odwołać te wszystkie okrutne słowa, które skierowałam do Julie zaraz po stracie Isabel. Patrzyłam na nią oczyma zasnutymi rozpaczą i wydawało mi się, że wszystko jest w porządku. Dopiero teraz zobaczyłam, jak bardzo cierpiała. Dostrzegłam też szansę na poprawę trudnych stosunków matki z córką, która to przypadłość najwyraźniej występowała w każdym kolejnym pokoleniu naszej rodziny. – Julie – powiedziałam. – Jeśli poza Rossem można kogoś obwiniać za śmierć Isabel, to wyłącznie mnie. Julie szybko potrząsnęła głową. Odsunąwszy się od Ethana, zaczęła rękami ocierać łzy z twarzy. – Nie, mamo. Nawet tak nie myśl. – Ale to prawda. Odpychałam od siebie Isabel, próbując trzymać ją przy sobie zbyt kurczowo. – Spojrzałam córce w oczy. – Słyszysz, Julie? Nie chcę patrzeć, jak popełniasz ten sam błąd wobec Shannon.
Rozdział 48 Julie Naszykowałam mnóstwo jedzenia: melona i truskawki, bajgle i kremowy serek, jajecznicę i parówki – ale żadne z nas nie przełknęło więcej niż parę kęsów. Siedzieliśmy w jadalni, ponieważ panował zbyt wielki upał, żeby jeść na werandzie. Jajka i parówki stygły, a my rozmawialiśmy, oczyszczając atmosferę z problemów, które nigdy wcześniej nie zostały głośno nazwane. Gdybym miała odwagę porozmawiać z matką o Isabel kilkadziesiąt lat wcześniej, ujęłabym cierpienia nam obu. Tymczasem dorastałam z poczuciem winy, wciąż uczepiona swojej wersji – pochodzącej z czasów, gdy miałam zaledwie dwanaście lat – tego, co się stało. Dlaczego przez czterdzieści jeden lat na palcach omijałyśmy temat, który wisiał nam nad głowami, rzucając cień na całe nasze życie? Czyżbyśmy sądziły, że sam zniknie, jeśli nie będziemy go poruszać, że w końcu zacznie się kurczyć jak balon, z którego uchodzi powietrze? Przysięgłam sobie nigdy więcej nie popełnić takiego błędu. Mówienie o pewnych rzeczach, kiedy są jeszcze świeże, może sprawić ból, ale działa jak szczepionka; ukłucia igły nawet nie da się porównać do choroby. Po brunchu Ethan poszedł na górę do mojego pokoju, żeby się zdrzemnąć. Jego córka Abby miała przyjechać później z mężem i dzieckiem, żebyśmy mogli wspólnie zająć się sprawami związanymi z pogrzebem Rossa Chapmana. Lucy pomogła mnie i mamie posprzątać, po czym odjechała na próbę ZydaChicks. Mama została trochę dłużej; kiedy w kuchni zapanował już porządek, usiadła ze mną na kanapie w salonie i wzięła mnie za rękę. A może to ja sięgnęłam po jej dłoń. Tak czy inaczej, dobrze było tak razem posiedzieć. – Jest jeszcze coś, o czym nigdy nie rozmawiamy – odezwałam się po dobrych kilku minutach milczenia. – O czym ci nigdy nie mówię. – Co masz na myśli, Julie? – zaniepokoiła się mama. – To, jak bardzo cię kocham – powiedziałam. – Ciągle ci to powtarzałam jako dziecko, a potem jakoś wyzbyłam się tego zwyczaju. Odtąd często będziesz to ode mnie słyszała. – Wiedziałam, chociaż mi nie mówiłaś – odpowiedziała mama. – Ale cudownie będzie tego słuchać. – Ponadto – rozpędzona nie dałam się zatrzymać – uważam, że jesteś bystra, piękna i pełna życia. Mam szczęście, że jesteś moją matką. – Czułam się wspaniale, mogąc to wszystko wyrazić! – Mogę mieć tylko nadzieję, że w twoim wieku będę taka sama. Mama zachichotała. – Poproszę w McDonaldzie, żeby trzymali dla ciebie posadę – obiecała, po czym, spoważniawszy, ścisnęła moją dłoń. – Widzisz… obróciłam w żart to, co mi powiedziałaś. – Westchnęła, kręcąc głową. – Tak właśnie robimy w naszej rodzinie. Zbliżamy się do szczerości i natychmiast zaczynamy się wycofywać. – Popatrzyła mi w twarz. – Słyszałam każde twoje słowo, Julie, i każde z nich jest dla mnie
skarbem, który zawsze będę cenić ponad wszystko. Kocham cię, córeczko. Objęłyśmy się; mogłabym tak z nią siedzieć godzinami. Czułam spokój, zmącony jedynie troską o mężczyznę, śpiącego w moim łóżku na piętrze. On nie miał szansy, jaką ja otrzymałam od losu, by uleczyć swoją rodzinę prawdą i przebaczeniem. Po odjeździe mamy usiadłam w gabinecie – z poczuciem, że od miesięcy niczego tam nie napisałam – i zaczęłam obdzwaniać domy pogrzebowe w okolicach Lakewood. Chciałam zebrać niezbędne informacje, żeby je przedstawić Ethanowi, kiedy się obudzi. Nie bardzo wiedziałam, co należy zrobić. Po raz pierwszy w życiu zajmowałam się czyimś pogrzebem. Dla Ethana to miał być trzeci raz w ciągu ostatnich dwóch lat. Odkładałam właśnie słuchawkę, gdy usłyszałam samochód Shannon na podjeździe. Weszła do domu i od razu skierowała się na schody, prawdopodobnie zamierzając jeszcze coś spakować. – Shannon? – zawołałam. Kroki ucichły. – O co chodzi? – Mogłabyś tu przyjść? – poprosiłam. Nie ruszyła się. Wyobrażałam ją sobie, jak stoi na stopniu i zastanawia się, czy iść dalej, do swojego pokoju, czy jednak wstąpić do gabinetu. Usłyszałam, jak westchnęła. Zaraz potem stanęła w progu. Nie patrzyła na mnie; domyśliłam się, że oczekuje dalszego ciągu porannej awantury. – Usiądź, kochanie – zachęciłam, starając się łagodnym tonem podkreślić swoje pokojowe intencje. Zawahała się, ale podeszła do sofy i usiadła. Podjechałam do niej na obrotowym krześle. – Dziś rano dużo myślałam o różnych rzeczach – zaczęłam. – Bardzo cię kocham. Wiesz, że nie chcę, byś wyjeżdżała do Kolorado, ale jeśli postanowisz wyjechać, nie będę ci stawać na drodze. – Ostatnie słowa dławiły mnie w gardle, ale jakimś cudem udało mi się je wykrztusić. Shannon przez moment sprawiała wrażenie skołowanej, jakby nie była pewna, czy przypadkiem nie pomyliła domów. – Żartujesz? – wykrztusiła w końcu. Zaprzeczyłam ruchem głowy. – Nie okłamywałabym cię, Shannon. Jestem chora na myśl, że wyjedziesz. Mam ochotę zamknąć cię na klucz w twoim pokoju i tam przetrzymywać. Będę się o ciebie strasznie martwić, ponieważ jesteś dla mnie najważniejszą osobą na świecie. – Głos zaczął mi się trochę łamać, ale moja córka chyba tego nie zauważyła. – Ale możesz jechać, jeśli naprawdę tego chcesz. Pamiętaj tylko, że zawsze… zawsze możesz wrócić bez obaw, że usłyszysz jakiekolwiek wyrzuty. Okej? Na jej twarzy powoli rozkwitał uśmiech. Nachyliła się ku mnie i cmoknęła mnie w policzek. – Dzięki, mamo. Tak jest absolutnie super. Wyszła z gabinetu z powrotem na schody; usłyszałam, jak dzwoni z komórki do Tannera, żeby mu przekazać dobrą wiadomość.
Epilog
– Nie ma mowy, żeby się przewróciła – powiedział Ethan, zerkając przez ramię na Abby, która płynęła za łodzią, balansując na jednej narcie; cięła taflę wody z całkowicie spokojną, wręcz znudzoną miną. Słowa Ethana zabrzmiały jak narzekanie, ale mówiąc je, uśmiechał się z dumą. Przyznał, że sam nauczył córkę pływać na nartach wodnych, gdy miała dziesięć lat. Teraz, kiedy miała dwadzieścia siedem, przychodziło jej to z taką samą łatwością jak chodzenie. – Widzisz mamusię? – spytałam, nachylając się do siedzącej mi na kolanach półtorarocznej Clare, córki Abby. – Mamusia pływa! – powiedziała Clare, wskazując paluszkiem matkę. – Jeszcze jak – potwierdziłam. – Zaraz ją wykąpiemy – rzucił złośliwie Ethan, przekręcając sterem tak, by Abby trafiła na falę wzbudzoną przez mijającą nas znacznie większą łódź. Mimo warkotu silnika usłyszałam śmiech Abby, kiedy się zorientowała, co robi ojciec. – Twój dziadek jest łobuzem – powiedziałam do Clare. – Dziadzio łobuz! – podchwyciła mała. W istocie Ethan nie miał w sobie nic z łobuza. W styczniu pobrali się z Julie i został moim szwagrem, absolutnie fantastycznym. Tego lata przyjechałam do nich na kilka tygodni i od samego początku prawie codziennie pływaliśmy na nartach wodnych. Co do mężczyzn jako takich, to wydawało mi się, że na dobre z nimi skończyłam. Miałam i tak za dużo na głowie, żeby dokładać do tego jeszcze faceta. Pomiędzy moimi uczniami, zespołem ZydaChicks, kobiecą grupą wsparcia i powiększającą się rodziną nie pozostawało już ani trochę wolnego miejsca na cokolwiek. Abby pokonała falę ze swobodą i elegancją mistrzyni świata, ale pogroziła nam, dając do zrozumienia, że ma zamiar się odegrać. Ethan zwolnił, a jego córka łagodnie opadła na wodę, a wtedy podpłynęliśmy, żeby ją zabrać. Wspięła się na pokład po drabince, smukła i opalona, po czym delikatnie potrząsnęła mokrymi włosami przed buzią Clare; połaskotana w nosek dziewczynka wybuchnęła słodkim chichotem. – Twoja kolej, Lucy – przypomniał mi Ethan. Oddałam Clare matce, wspięłam się na burtę i wskoczyłam do wody. Abby rzuciła mi narty, których, jak zwykle, nie umiałam sprawnie założyć. Nie byłam stworzona do tego sportu, kiepsko mi szło nie tylko zakładanie nart, ale też powrót do łodzi i przede wszystkim utrzymywanie się na powierzchni dłużej niż przez kilka sekund. To wszystko musiało doprowadzać Ethana i Abby do szaleństwa, lecz nigdy nie narzekali, a ja uwielbiałam całą tę przygodę z nartami, zwłaszcza świadomość, że jestem na głębokiej
wodzie i mogę mieć stuprocentową pewność, że się nie utopię.
Maria Dawno temu pojęłam, że życie rzadko układa się tak, jak byśmy oczekiwali. Jak mogłabym przewidzieć, że w wieku osiemdziesięciu dwóch lat będę sadzić geranium w skrzynkach na oknach domu Chapmanów? A skoro już o tym mowa, jak mogłabym przewidzieć, że jedna z moich córek poślubi mężczyznę o tym nazwisku? Zanim Julie wyszła za Ethana, chyba wszyscy pogodziliśmy się z faktem, że jej wybranek jest synem zabójcy Isabel, i przyjęliśmy go do rodziny. Nikt nie wycierpiał więcej niż Ethan przez ostatnich parę lat. Stracił trzy najbliższe osoby z rodziny i poznał straszliwą prawdę o ojcu, którego uważał za ideał. Nabrałam podziwu dla jego dzielności i stoickiej postawy wobec życia. Był jednym z nas – tych, którzy przetrwali. Julie i Ethan mieszkali na zmianę w domu Julie w Westfield i starym bungalowie Chapmanów w Bay Head Shores. Z początku nie chciałam tam jechać. Na samą myśl o tym żołądek skręcał mi się ze strachu, ale nie trzymałam swoich obaw w tajemnicy. Odkryłam, że nawet w starszym wieku człowiek się uczy. Pewnie nie da się zmienić rdzenia swojej osobowości, tego, kim się jest w najgłębszej głębi duszy, ale zdecydowanie można zmienić swoje nastawienie do świata. Moja zmiana polegała na tym, że już niczego w sobie nie dusiłam. Jeśli gnębił mnie smutek albo rozpierała radość, dzwoniłam do którejś z córek i jej o tym mówiłam. Dlatego kiedy Julie zaproponowała, żebym spędziła z nimi trochę czasu w domu Ethana, nie kryłam, jakie to dla mnie trudne. Julie wysłuchała wszystkiego, co miałam na ten temat do powiedzenia, i na koniec oświadczyła, że byliby zachwyceni, mogąc mnie gościć, ale rozumie moje obawy i uszanuje decyzję, którą pozostawia całkowicie w moich rękach. Mając do wyboru: zostać w domu w Westfield i pozwolić, by rodzina budowała nowe letnie tradycje beze mnie, lub stawić czoło własnym lękom i czynnie włączyć się w przyszłość moich bliskich, wybrałam to drugie. Nie było aż tak ciężko, jak się spodziewałam. Świat z podwórka Ethana wyglądał inaczej niż z naszego. Spędzałam z nimi najwięcej czasu, jak tylko mogłam… kiedy mi się udało wyrwać z McDonalda, oczywiście.
Julie Na werandzie było tak spokojnie. Trzymałam na kolanach swojego laptopa, obok na stole stała filiżanka kawy. Słyszałam odgłos sekatora dobiegający sprzed domu, gdzie moja matka przycinała rośliny w skrzynkach okiennych i donicach. Pisałam książkę, która miała być ostatnią z serii o Babci Fran. Fran Gallagher miała osiemdziesiąt cztery lata i należała jej się emerytura. Chciałam zostawić czytelników z wrażeniem, że będzie czasami wzywana, by pomóc młodszym, mniej doświadczonym kolegom w rozwiązaniu trudnej sprawy, ale w istocie przyszedł czas, by przeniosła się na Florydę, znalazła sobie miłego towarzysza i ostatecznie spoczęła na laurach. Wiedziałam, że fani nie będą zadowoleni z zakończenia serii, ale czułam potrzebę zajęcia się czymś
nowym, innym. Marzyła mi się bardziej krwista historia, ukazująca życiowe doświadczenia, zarówno te dobre, jak i te złe. Chciałam pisać książki wypełnione cierpieniem i miłością, złem i dobrem, śmiercią i narodzinami, wszystkimi wzlotami i upadkami, jakie składają się na prawdziwe życie. Miałam świadomość, że tylko niektórzy z dotychczasowych czytelników pójdą za mną tą nową drogą, inni pożałują lekkiej rozrywki, której im dostarczałam przez lata. Jednakże postanowiłam napisać to, co mi serce dyktuje, i nie mogłam się doczekać, by zacząć. Podniosłam wzrok znad ekranu, wyobrażając sobie scenę, w której Fran dochodzi do wniosku, że zmęczyło ją odkrywanie cudzych tajemnic. Woda w kanale miała gładką powierzchnię, bez fal znaczących kierunek prądu; pojedyncza żaglówka wolno, bezszelestnie sunęła w kierunku rzeki. Na przeciwległym brzegu grupa Afroamerykanów łowiła ryby. Czy kogoś z nich łączyło pokrewieństwo z Lewisami? Tego nigdy nie miałam się dowiedzieć. Jesienią pojechałam odwiedzić Wandę. Nazywała się teraz Wanda Jackson, miała czterech synów i niezliczoną ilość wnucząt, ale nawet tak liczna rodzina nie mogła jej wynagrodzić utraty brata. Nie byłam tam mile widziana, więc nie zostałam długo. Nie zdziwiło mnie to chłodne przyjęcie, ponieważ już rozumiałam, że nie da się zmienić przeszłości. Można jedynie wyciągnąć z niej naukę. Spokój poranka zakłócił warkot silnika, a zaraz potem zobaczyłam, jak nasza łódź zbliża się do przystani od strony zatoki. Ethan, Lucy, Abby i mała Clare wypływali prawie każdego ranka, kiedy ja pisałam. Po ich powrocie zawsze odkładałam pracę. Próbowałam się uczyć zachowywania równowagi pomiędzy obowiązkami i czasem wolnym. Nie byłam w tym jeszcze mistrzynią, ale robiłam postępy. Wszyscy wysiedli z łodzi, lecz tylko Ethan ruszył w stronę domu. Abby i Lucy poprowadziły małą Clare do otwartej części doku i trzymając dziewczynkę z obu stron za ręce, zaczęły schodzić do wody, która kiedyś tak przerażała moją młodszą siostrę. Ethan otworzył drzwi werandy i wszedł do środka, zdejmując po drodze okulary przeciwsłoneczne. – Jak się miewa Babcia Fran? – zagadnął. Miał mokre włosy i kąpielówki. Wiedziałam, że dobrze się bawił tego ranka. – Ledwie się trzyma na nogach – odpowiedziałam. Poczułam zapach słonej wody, kiedy się nachylił, żeby mnie pocałować. – A babcia Julie? Jak na zawołanie Kira Sellers Stroh, która dotąd spała słodko w nosidełku ustawionym na drugim końcu werandy, zaczęła się wiercić i popiskiwać. – Babcia Julie jest najszczęśliwszą istotą na świecie – zapewniłam. Ten rok był pełen niespodzianek. Shannon pojechała jednak do Kolorado z Tannerem, lecz nie wytrzymawszy tam nawet doby, zadzwoniła, by mi powiedzieć, że wraca do domu. – Wszyscy jego znajomi przyszli, żeby mnie powitać – opowiadała, kiedy jechałyśmy z lotniska. – Byli naprawdę mili, mamo, ale najmłodsza z tych osób miała dwadzieścia pięć lat. Zastanawiałam się, co ja tam robię. Co robię u boku o wiele starszego od siebie faceta, którego prawie nie znam. Ethan podszedł do nosidełka i wziął Kirę na ręce. Ucałował małą w czółko, kołysząc ją lekko w ramionach. – Shannon się zdrzemnęła? – spytał domyślnie. – Uhm. – Shannon w nocy prawie nie zmrużyła oka przez Kirę. Mała urodziła się dokładnie o północy
dwudziestego pierwszego grudnia i od samego początku miała naturę sowy. Odstawiłam laptopa na podłogę, a Ethan podał mi dziecko i sam usiadł obok mnie. Delikatnie przytuliłam wnuczkę do piersi. Lubiłam, kiedy była w takim stanie, na wpół obudzona, jeszcze nie całkiem gotowa, by jeść, dawała się wówczas łatwo uspokoić pieszczotami. Dotykając ustami jej gęstych włosków, wdychałam zapach niemowlęcego szamponu. Była ślicznym dzieckiem, miała takie same jak jej matka – i cioteczna babcia Isabel – ciemne oczy z gęstymi rzęsami i ciemne włosy. Obie z Shannon mieszkały u nas i choć Tanner co miesiąc przysyłał pieniądze, ja także pomagałam im finansowo. Moja córka nadal udzielała lekcji gry na wiolonczeli w sklepie z instrumentami, a jesienią postanowiła przystąpić do programu kształcenia muzycznego na Drew University, dojeżdżając na zajęcia z domu. Miała przed sobą trudną drogę. Przestałam się zastanawiać, czy pomagam jej za dużo, czy za mało, po prostu szłam za głosem serca. Ethan oparł mi głowę na ramieniu i gładząc Kirę po pleckach, obserwował, jak Abby, Lucy i Clare dokazują roześmiane na przystani. Potem Lucy wzięła Clare na ramiona i zaczęła wychodzić z wody po pochylni. Z łazienki na górze dobiegł odgłos spuszczanej wody, co znaczyło, że Shannon już wstała. Zaraz potem skrzypnęły sztormowe drzwi od frontu i moja matka weszła do domu. Za moment wszyscy mieli się znaleźć na werandzie. Nakryłam dłonią palce Ethana, dotykające czule mojej wnuczki. – Spodziewałeś się, że twoje życie tak się w końcu ułoży? – spytałam. – Żartujesz? Nawet mi się nie śniło, że może być tak dobrze. Zaśmiałam się, skupiając całą uwagę z powrotem na maleństwie, które tuliłam w ramionach. Zastanawiałam się, przed jakimi wyzwaniami Kira postawi swoją matkę, będąc nastolatką. Potrafiłam sobie wyobrazić Shannon, starającą się okiełznać swoje dziecko i chronić je za wszelką cenę. Wiedziałam, że będę przy niej i w odpowiednim momencie pomogę jej wypuścić córkę spod klosza.
Podziękowania Tęsknicie za jakimś szczególnym miejscem ze swojego dzieciństwa i chcielibyście tam wrócić, chociaż na chwilę? Kiedy byłam dzieckiem, moja rodzina miała letni dom nad śródlądowym kanałem wodnym znanym jako Point Pleasant Canal w New Jersey. Z rozrzewnieniem wspominam lata spędzane w Bay Head Shores, dlatego postanowiłam umiejscowić tam akcję mojej opowieści, choć wybór miejsca jest jedynym elementem autobiograficznym w Zatoce o północy. Wygodnego życia mojej rodziny na wybrzeżu Jersey nigdy nie zakłóciły dramatyczne wydarzenia, jakie spotkały rodzinę Bauerów, bohaterów tej historii. Wielu ludzi pomagało mi w kształtowaniu tego wymyślonego świata w taki sposób, by wydawał się rzeczywisty. Korzystałam ze wspomnień mojego rodzeństwa: Toma Loprestiego, Joann Scanlon i Roberta Loprestiego, oraz mojego kolegi z dzieciństwa, towarzysza wędkarskich wypraw i przejażdżek na wozie z sianem, mieszkającego wówczas w Bay Head Shores Ricka Neese’a. Porucznik Robert J. Dikun z Point Pleasant Beach Police Departament stanowił bezcenne źródło informacji, kiedy opisywałam dochodzenie po zamordowaniu Isabel. Dzięki Rodneyowi Cashowi mogłam się przyjrzeć życiu Lewisów, afroamerykańskiej rodziny, która łowiła ryby po przeciwnej stronie kanału, w świecie zupełnie innym od świata Bauerów. Moja współlokatorka z czasów college’u, pochodząca z Westfield Jody Pfeiffer, pomogła mi opisać jej rodzinne miasto. Ahree Maros powiadomił mnie o koncertach Coffee with Conscience. Jestem też wdzięczna moim koleżankom-pisarkom Emilie Richards i Patricii McLinn, internetowym przyjaciołom z ASA oraz Johnowi Pagliucy’emu za różnego rodzaju pomoc i duchowe wsparcie. Wyrażam również podziękowania personelowi Happy Tail, który znakomicie opiekował się moim żywiołowym szczeniakiem Keeperem, podczas gdy ja zajmowałam się pisaniem, żeby zdążyć oddać książkę w terminie. Dziękuję wszystkim w MIRA Books, gdzie zawsze mogę liczyć na słowa zachęty. Wyrażam wdzięczność Amy Moore-Benson, redaktorce, z którą zaczynałam Zatokę o północy, oraz Mirandzie Stecyk, która zastąpiła Amy, wykazując się taką samą inteligencją, taktem i pasją jak jej poprzedniczka. Specjalne podziękowania kieruję do poprzedniej agentki, Wirginii Barber, jednocześnie życząc jej wspaniałego, udanego wypoczynku na emeryturze!
Diane Chamberlain „Zatoka o północy” Wskazówki do lektury Pytania do dyskusji 1. 2. 3.
4. 5.
6. 7. 8. 9. 10. 11. 12.
Julie przez całe życie czuje się odpowiedzialna za śmierć Isabel. Jak to wpływa na nią i jej relacje z innymi postaciami powieści? Rodzina Julie nie potrafi rozmawiać o Isabel. Isabel stanowi temat tabu. Czy miałyście kiedyś taką sytuację we własnej rodzinie lub u przyjaciół? Jak to wpłynęło na wasze wzajemne stosunki? W dzieciństwie bardziej przypominałyście spragnioną przygód Julie czy bojażliwą Lucy? Jaki to miało wpływ na wasze dojrzewanie? W jaki sposób i dlaczego te cechy uległy zmianie – jeśli tak się stało? „Zatoka o północy” opowiada o stosunkach między siostrami. Porozmawiajcie o relacji między Julie i Lucy. Czy Isabel by do nich pasowała, gdyby żyła? Dlaczego, Waszym zdaniem, Shannon zwracała się ze swoimi problemami do Lucy zamiast do matki? Czy Julie mogła zrobić coś inaczej, żeby zyskać zaufanie córki? Czy ta sytuacja wydaje Wam się znajoma, kiedy wspomnicie swój okres dorastania lub relacje z własnymi dziećmi? Jakie widzicie podobieństwa między pokoleniami Marii i jej rodziców, Julie, Lucy i Isabel i ich rodziców oraz Shannon i Julie? Julie jest rozdarta pomiędzy zasadami swojej religii i własną naturą. Jaki to ma wpływ na nią samą i dokonywane przez nią wybory? Co myślicie o jej dylematach? Dlaczego, Waszym zdaniem, Ross chciał ponownie nawiązać kontakt z Marią? Co według Was skłoniło Julie do utrzymywania kontaktów z Wandą i George’em pomimo sprzeciwu rodziców? Który z bohaterów powieści zyskał Waszą największą sympatię i dlaczego? Jak Wasze odczucia wobec Julie, Lucy i Marii zmieniały się w trakcie czytania książki? „Zatoka o północy” została napisana w pierwszej osobie, a wydarzenia są przedstawione z trzech punktów widzenia – Julie, Lucy i Marii. Czy ta opowieść mogłaby mieć inny wydżwięk, gdyby cała historia została pokazana z perspektywy Julie?